MAY GRETHE LERUM
MIASTO NIEWOLNIKÓW
ROZDZIAŁ I
St. Petersburg, 1713
Czuła jakiś zapach, dziwny odór przynoszony przez wiatr, który nieprzyjemnie drażnił
nos na długo, zanim mogła wyraźnie zobaczyć miasto. Nad ujściem rzeki wisiała mgła, spoza
niej ledwie majaczył złocistofioletowy cień słońca. Pod stopami kobiety stary galeon kiwał
się z tym samym skrzypieniem i pojękiwaniem, co przez całą drogę, chociaż teraz, w zatoce,
fale były dużo niższe niż te, z którymi statek zmagał się, odkąd opuścili Norwegię.
Pasażerka wspierała się o zniszczone, wymagające pomalowania futryny i próbowała
oczyścić chociaż kawałek szyby, by lepiej widzieć. Ciężki zapach dochodzący z miasta
zdawał się wciskać poprzez ściany statku, przez drzwi i szyby, do wnętrza pawilonu, który
kołysał się jak w nieustannym tańcu na rufowej części statku. Kobieta poczuła ostre,
niecierpliwe ssanie w żołądku. Wkrótce dobiją do brzegu. Wkrótce kapitan sprowadzi ją
ostrożnie po trapie na ląd. Wkrótce... wkrótce będzie mogła się przekonać, czy naprawdę
dotarła do domu.
Śniła pełne nadziei sny, ścigała blednące wspomnienia przez całe życie. Teraz,
ostatecznie, będzie mogła zmierzyć się z prawdą. Nadjana starała się uchwycić tę prawdę
obiema rękami, wiedziała, że teraz już się jej nie wymknie. Podróż statkiem dostarczała jej
coraz to nowych dowodów na to, że zbliża się do miejsc, za którymi tak tęskniła. Jakaś ulotna
wizja kraju. Strzęp języka. Nawet jakieś twarze.
Rosja.
Państwo Piotra Wielkiego.
Och, tak, nie miała najmniejszych wątpliwości, wciąż potrafiła wywołać w ustach
smak czarnego chleba i blinów. Widziała też we wspomnieniach wielkie pozłacane kopuły i
piękne, barwne domy. Czerwone koszule? Obszerne płaszcze? Proste ulice i niskie, małe
sklepiki.
Wiedziała, że to nie jest to samo miasto. W tamtych czasach nikt nie znał miejsca
zwanego Sankt Petersburgiem, tutaj nad ujściem Newy, pośrodku rozległych bagien.
Ale teraz...
Mrużyła oczy, czuła, że nogi pod nią słabną. Chyba nie zdoła wyjść na brzeg o
własnych siłach, jeśli zaraz nie usiądzie i nie odpocznie, podczas gdy statek będzie się zmagał
z ostatnimi falami, z utęsknieniem dążąc do portu.
Chłopiec wciąż tkwił na pokładzie razem z dwoma innymi pasażerami. Po długich,
nudnych dobach spędzonych na morzu panowała tam gorączkowa atmosfera. Marynarze
krzyczeli coś do siebie w dawno zapomnianym przez nią języku, słowa unosił wiatr, nie
wszystko do niej docierało, lecz Nadjana rozumiała niemal dokładnie, co mówią.
Przypominała sobie wszystko dziwnie szybko, przyjmowała to jako ostateczny dowód. Język
rosyjski był jej językiem macierzystym. Mówiła po duńsku, norwesku, nawet po francusku i
trochę w języku niemieckim, którego nauczyła się w Kopenhadze. Ale te śpiewne, przeciągłe
słowa, którymi posługiwali się marynarze na tym statku... Tak, te słowa należały do mowy
dzieciństwa.
Puściła okienną ramę, wsparła się na niewielkim stoliku i z trudem dotarła do miękkiej
sofy, podczas gdy statek znowu zmieniał kurs i wzburzone morze tłukło w jego burtę.
Siedziała wysoko, wysoko ponad wodą w wyposażonym w okno drewnianym szałasie prawie
na samej rufie statku. Kapitan i załoga nazywali to pomieszczenie pawilonem, ale tak
naprawdę przypominało ono niewysokie pudło. Kiedy w tym pawilonie zbierali się
oficerowie wraz z pasażerami, robiło się ciasno i tłoczno. Nadjana cieszyła się, że podróż
dobiega końca. Nie lubiła morza. Przez pierwszą noc nieustannie wymiotowała, chora od
wspomnień o innym sztormie, ucieczce, nocach spędzonych w łodzi wiosłowej daleko stąd na
dzikich wybrzeżach Helgelandu...
Czasy Skjaervaer minęły już dawno. Uciekła z tego więzienia w pozbawionej wioseł
łodzi, wypłynęła na wzburzone morze, wydawało jej się, że nigdy nie dotrze do lądu. Wichry
jednak były i gwałtowne, i litościwe. Poradziła sobie. Jeszcze raz. Nadjana wielokrotnie
bywała uciekinierką, ale teraz to już na pewno będzie ostatnia podróż. Docierała oto do domu.
Wyjechała stąd jako osoba pozbawiona praw i jako taka wracała.
Ta posunięta już w latach kobieta jęknęła cicho, gdy poczuła ostrzegawczy i bolesny
skurcz w piersiach. Od dawna była chora. Odczuwała te bóle od czasu, gdy przyjechała do
Lyster jako świeżo poślubiona żona Justitiana. Może to ta sama choroba, która w końcu jego
pokonała? A może coś całkiem innego? Nawet Marja Karlsgard nie mogła jej pomóc.
Nadjana wstrzymała oddech i dotykała napiętej skóry na twarzy pod maską. Ból powinien za
chwilę ustąpić. Czuła, że serce bije z wysiłkiem i bardzo wolno, szumiało jej w uszach.
Napięcie dawało się we znaki, wiedziała, że nie potrafi już znosić zbyt wielkich emocji i
wzruszeń. Ostatnie lato było przecież bardzo niespokojne.
Karl Martin przeważnie spędzał czas na pokładzie. Teraz statek kiwał się leciutko,
mogli już dostrzec wysokie wieże na jakiejś twierdzy i widzieli, że wzdłuż pasa lądu stoi rząd
galeonów oraz wiele głęboko się zanurzających fregat. Nowo stworzona flota Rosji, Karl
Martin opowiadał Nadjanie szczegółowo. Marynarz, za którym nieustannie się włóczył,
mówił mu o tej flocie z taką dumą, jakby to on sam zbudował wszystkie okręty.
- W Archangielsku, możesz mi wierzyć, budują najpiękniejsze okręty na świecie! Car
osobiście jeździł po dalekich krajach i uczył się szkutnictwa. Staje często w doku z tubą, która
wzmacnia jego słowa, i dogląda, czy kil jest naprawdę prosty, sam wykuwa żelazne gwoździe
i nigdy nie bywa zmęczony. A okręty, okręty, mój młody przyjacielu, one będą najlepszymi i
najszybszymi, a także najbardziej groźnymi wojennymi jednostkami, jakie świat widział!
Karl Martin rozszerzonymi zdumieniem oczyma patrzył na młodego marynarza.
- Czy ty będziesz na nich żeglował?
- Och, tak, niech no tylko skończę służbę tutaj na tym pokładzie... Może już
przyszłego lata. Albo następnego. Żeby tylko wojna nadal trwała... - Oczekiwanie marynarza
mieszało się z odrobiną troski. - Chociaż człowiek nie powinien sobie czegoś takiego życzyć,
skoro w całej Rosji wdowy i matki opłakują poległych... Ale okręty, rozumiesz... Okręty to
coś zupełnie wyjątkowego. I wiesz, on jest Norwegiem, tak jak ty, ten, który dowodzi
wszystkimi jednostkami!
Karl Martin przybiegał do Nadjany z wypiekami na twarzy, żeby przekazywać jej te i
inne nowiny od marynarza. Każdego dnia uczył się więcej słów, a któregoś późnego,
bezwietrznego popołudnia Nadjana porozmawiała z samym kapitanem i nawigatorem.
Wypytywała ich o ten kraj, do którego się zbliżali, a oni dodawali wciąż nowe fragmenty do
jej układanki. Zjedli kapuśniak i bliny, czosnek przyjemnie palii w ustach i Nadjana czuła, jak
jej ciało przyjmuje ten smak, który powinien był być jej całkiem obcy.
Kapitan długo się zastanawiał nad swoją tajemniczą pasażerką. Kosztowało ją sporo,
zanim zdołała go przekonać, by wziął na pokład ją i chłopaka. Kobieta w masce wzbudzała
powszechną uwagę, mimo że nosiła też kapelusz z gęstą woalką, by ukryć ten straszny
kawałek jedwabiu, którym zawsze zasłaniała twarz. Dłonie również ukrywała, pod
rękawiczkami lub w haftowanej mufce. Nie odsłaniała ich nawet do jedzenia. Kiedy zabierał
ich na pokład w Christianii, był pełen sceptycyzmu. Skąd tych dwoje uciekło? Zamaskowana
kobieta najwyraźniej pochodziła z wysokiego rodu. Chłopak miał się wkrótce przemienić w
młodzieńca, podczas rozmowy spuszczał wzrok i odzywał się rzadko. Matka i syn, tak
powiedziała. Może to odepchnięta przez rodzinę arystokratka? A może zbiegła przestępczyni?
No trudno, srebro, które położyła przed nim na stole, rozstrzygnęło wątpliwości. Poza
tym, powiedział sam sobie, matuszka Rosja potrzebuje w tych dniach każdego młodego
mężczyzny. Szwedzi nie ustępują. Anglia i Francja wciąż są w stanie wojny. A co do króla
polskiego, to kapitan nie wierzył mu ani na słowo. Car Piotr rzeczywiście miał pełne ręce
roboty.
I krwi, dodał ze smutkiem jakiś cichy głos w sercu kapitana.
Kobieta okazała się sympatyczną towarzyszką, szczerze powiedziawszy, stała się
bardzo przyjemnym dodatkiem do pełnej trudów podróży. Na pokładzie panie zdarzały się
nieczęsto, ale kapitan nie przejmował się starymi przesądami. Czyż bowiem wielki ojciec
narodu nie zabiera swojej małżonki nawet na wojenną wyprawę? Czy nie posłał kobiety do
akademii, by wyuczyła się nawigacji?
Nie, teraz nastały nowe czasy dla ludzi, którzy wiedzą to i owo o świecie.
Kapitan z rozbawieniem obserwował, jak inni pasażerowie rzucają przeciągłe
spojrzenia, kiedy zapraszał Nadjanę do swojej kajuty i dotrzymywał jej towarzystwa. Chłopak
natomiast pracował, choć przecież zapłacił za podróż, szorował pokład i pomagał w mesie,
poza tym nauczył się od marynarzy wiązania węzłów.
Tak jest, nie żałował, że zabrał ze sobą tych dwoje. Młodszy marynarz obiecał na
dodatek znaleźć im lokum, kiedy nareszcie dobiją do portu.
Stała niepewnie na szerokich deskach, które położono od kamienistego nabrzeża przez
wypełniony błotem rów. Karl Martin trzymał ją mocno pod ramię, ale deski uginały się pod
ciężarem obojga i Nadjana miała wrażenie, że podróż wcale się jeszcze nie skończyła.
Wszystko się pod nią chwiało, kręciło jej się w głowie, przy każdym oddechu wciągała
wilgotny smród jeszcze głębiej do płuc.
Ale mgła zelżała. Słońce rzucało teraz fioletowe, chorobliwe cienie. Mogli już widzieć
i mieniące się pozłacane wieże, i piękne, barwne fasady.
Marynarz Jewgienij szedł krok w krok za nimi. Rozpościerał ręce i zachwycony
pozdrawiał ojczysty kraj.
- Matuszka! Ukochane dziedzictwo moich ojców!
Później wysunął się naprzód i raz po raz machał do swych towarzyszy ręką.
- Chodźcie! Chodźcie szybciej, nie mogę dłużej czekać. Mama trzyma gorące garnki
na piecu, wiem dobrze, o Boże, jak ja tęsknię za tym, żeby zobaczyć ją i ukochaną siostrę
Saszę! Jeśli będziemy mieć szczęście, dostaniemy na kolację gotowane mięso i cebulową
zupę!
Prowadził Nadjanę i Karla Martina w górę szeroką, prostą ulicą. Teraz naprawdę
mogli podziwiać miasto.
- Wszędzie nowe domy - powiedział cicho. Dumnie spoglądające oczy promieniały,
ale głos był dziwnie drżący. - Spójrzcie na ten pałac po drugiej stronie Wyspy Zajęczej! Zdaje
mi się, że został zbudowany z włoskiego marmuru. Jakie piękne kolory! Car miał go jakoby
zaprojektować osobiście, patrzcie na te sztukaterie!
Rozglądając się ciekawie, szli dalej. Pośrodku rzeki, na sporej wyspie, widać było
masywny kompleks budynków. Cytadela wzniesiona z kamienia lśniła bielą w
popołudniowym słońcu. Wysokie mury Twierdzy Petropawłowskiej były dokładnie tak
niedostępne, jak Nadjanie opowiadał kapitan.
Marynarz dźwigał znaczny ciężar, prócz swojego worka niósł też skórzaną torbę
Nadjany. Kufer podróżny miał być przysłany później, jeden z przyjaciół marynarza przyjdzie
na kolację i przyniesie go.
Teraz młody człowiek wyciągał nogi. Droga wiodła wzdłuż rzeki, nieustannie mijali
większe i mniejsze łodzie wyładowane towarami, kamieniami, drewnem i wielkimi workami
o nieznanej zawartości.
- Zanim słońce zajdzie, będziemy na miejscu - zapewniał marynarz, spoglądając z
troską na starszą kobietę. Spod maski ukrywającej twarz wypływały cienkie strumyczki potu.
Karl Martin zapomniał na moment o swojej pełnej zachwytu ciekawości i chwycił Nadjanę
jeszcze mocniej pod ramię.
- Może powinniśmy trochę odpocząć - powiedział, spoglądając spod oka na
marynarza.
- Dobrze, wkrótce dojdziemy do gospody Pod Czterema Fregatami, ale...
- No to idź do domu i przyjdź po nas później wieczorem. Nadjana musi odpocząć.
Kobieta ucieszyła się, że jej młody towarzysz potrafi tak stanowczo działać. Był
jeszcze dzieckiem, przynajmniej jeśli chodzi o wiek. Ostatni rok jednak dramatycznie
odmienił Karla Martina. Stał się on młodym mężczyzną, doszło do tego chyba zbyt szybko.
Marynarz zmarszczył nos, poprawił ciężki worek na ramieniu.
- Moim zdaniem to nie jest dobre rozwiązanie... Jesteście obcy, ludzie domyśla się
tego, gdy tylko otworzycie usta. I wkrótce zrobi się ciemno... Nie, ulice nie są bezpieczne.
Gospody też nie, zwłaszcza dla damy w towarzystwie młodego chłopca!
Karl Martin zmarkotniał, lecz Nadjana powiedziała:
- Jeszcze kawałek wytrzymam. Uniosła spódnicę nieco wyżej i poczuła, że bryza znad
morza chłodzi jej obolałe stopy.
- Chodź! - rzekła tak wesoło, jak tylko była w stanie. - Możemy iść dalej. Cieszę się,
że wkrótce spotkam twoją szanowną matkę, Jewgienij.
Młody człowiek kiwał z zadowoleniem głową. By dodać otuchy Nadjanie i skrócić
wędrówkę, zaczął opowiadać o mieście, które powoli zostawiali za sobą.
- Były tutaj jedynie bagna, podmokłe równiny i nieurodzajne mokradła! Szwedzi
zbudowali na nich fort, ale car Piotr rozprawił się z nimi bardzo szybko, dziesięć lat temu,
kiedy postanowił wznieść tutaj swoją stolicę. Petersburg! To będzie potężne miasto. Nasz port
na morzu! Nasz punkt startu do wielkich podbojów! Rosja stanie się nowym mocarstwem
świata, jest to cel naszego cara. I on go osiągnie!
Dumny głos przycichał nieco, kiedy marynarz przekładał worek z jednego ramienia na
drugie i machał zdrętwiałą ręką.
- Ale to wszystko kosztuje, nie muszę was przekonywać. Ludzie nie bardzo się z tego
cieszą, wiem dobrze. My, którzy wypływamy w morze, nie widzimy tak dobrze ani
wszystkich wysiłków, ani bezradności narodu. My oglądamy tylko nowe budowle i ulice za
każdym razem, gdy wracamy do domu. Ale ludzie...
Zatroskany potrząsnął głową.
- Miasto jest zbudowane na szkieletach, powiadają popi. Mówi się, że ulice są
przesiąknięte krwią...
- Ach, tak? Karl Martin przestraszony wytrzeszczał oczy.
- Tak, car jest surowym panem... Każdego roku do Petersburga przybywa mnóstwo
biednych ludzi. Więźniowie, chłopi pozbawieni ziemi, niewolnicy pojmani na wojnie... wśród
nich wielu Szwedów. Ale także synowie szlachty, eleganccy panowie z Moskwy, ba, nawet z
Ukrainy, odległego nizinnego kraju... Wszyscy oni przyganiani są tutaj, by zginać plecy nad
rowami, kopanymi dla osuszania bagien. Trudny do pojęcia wysiłek. Budują wciąż nowe
kanały, kopią nowe rowy prowadzące do morza. Każdy wznoszony dom musi mieć najpierw
fundament. Tysiące mężczyzn dźwigają potrzebne kamienie i ziemię w szmacianych
workach. Mówi się, że kamienie przywożone są aż z Ukrainy, że ziemia przynoszona jest
przez niewolników odbywających w tym celu trwające miesiącami wyprawy... Bez wozów,
bez zwierząt pociągowych, nawet bez ręcznych wózków.
- Niewiarygodne - jęknęła Nadjana. Ciało bolało ją tak, jakby ona sama była jedną z
tych przeklętych.
- A domy... drewno przywozi się z wielkich lasów położonych wiele setek mil stąd.
Niektórzy przenieśli tutaj całe pałace z Moskwy! Ale też nie mieli wyboru, skoro car najpierw
wymeldował ich z dawnej stolicy i miejsce do zamieszkania przydzielił tutaj. Chce, żeby ci
ludzie go otaczali, starzy książęta i nowa szlachta. Powiada, że powinni się oni stać
największą ozdobą jego stolicy, ale ich synów wysyła do kamieniołomów, a zamiast
pieniędzy daje im jedynie łopaty.
- Że też oni się na to godzą - mruknął Karl Martin. Marynarz posłał mu ostrzegawcze
spojrzenie.
- Nie mają wyboru. Poza tym to wielki zaszczyt móc służyć carowi teraz, kiedy
realizuje taki wielki cel z myślą o przyszłości narodu. Świat musi dostrzec jego siłę. Tak, co
do tego nie mam żadnych wątpliwości!
Jewgienij pokazywał coś w oddali.
- Tam! Tam leży chata mojej matki i siostry. Spójrzcie, ta maleńka wioska stała się już
częścią Petersburga! Kiedy tutaj przybyłem, znajdowało się w niej jedynie kilka zapadających
się chat!
Dumny znowu przyśpieszył kroku. Teraz, kiedy już widzieli cel wędrówki, w Nadjanę
także wstąpiła jakaś nowa siła. Uniosła brodę i uśmiechnęła się wesoło do Karla Martina. Na
szczęście chłopiec przyjmował wszystko jak przygodę. Mieli dość pieniędzy, by radzić sobie
przez jakiś czas, zdobyli też przyjaciół. A dzięki marynarzowi Jewgienijowi już w kilka
godzin po przybyciu będą mogli zapuścić korzenie w tej tak wspaniale się rozwijającej
rosyjskiej ziemi.
- Wchodźcie, proszę! Mój mały Jewosza, nareszcie jesteś w ramionach swojej starej
matki! Wojtitie, wojtitie, przyprowadziłeś przyjaciół?
- Tak, miłaja mama, to są cudzoziemcy. Będą dziś wieczorem naszymi honorowymi
gośćmi i może moja kochana matuszka zaprosi ich na dłużej...
- Och, pewnie, pewnie, mój synku... Proś gości do środka, oni z pewnością nie
pojmują, co mówimy.
Marynarz uściskał matkę.
- Tylko zacznij z nimi rozmawiać, moja kochana, zobaczysz, jak dobrze rozumieją
nasz język.
Ta budząca zaufanie kobieta Karlowi Martinowi przypominała żebraczki, które
widywał w miastach i wsiach Norwegii. Miała twarz ciemną jak garbowana skóra, a wokół
okrągłych, małych oczu aż się roiło ód setek drobniutkich zmarszczek. Szerokie usta były
prawie całkiem bezzębne, natomiast ramiona miała zdumiewająco silne. Lekko uniosła
podróżny worek syna, kłaniając się równocześnie głęboko gościom i cofając w stronę niskich
drzwi.
- Szanowni goście... Zachodźcie do nas. Mam na imię Jewdokija, jestem wdową po
znanym mistrzu kowalskim, którego imię nosi mój syn... Wejdźcie, wejdźcie i nie gardźcie
skromnymi warunkami...
Nadjana uśmiechała się, a Karl Martin kłaniał tak pięknie jak potrafił, nie zdejmując
worka z pleców. Kobieta wybuchnęła śmiechem, kiedy oboje witali ją po rosyjsku.
- Jaka uprzejmość! Ile szacunku! Tak, mój mały Jewgieniju, gdybym sama tego nie
widziała, nigdy bym nie uwierzyła. Ci cudzoziemcy... można powiedzieć barbarzyńcy...
Marynarz zarumienił się lekko, miał jednak nadzieję, że żadne z dwojga przybyszów
słów jego matki nie zrozumiało. Nadjana rozglądała się po izbie, a Karl Martin zajął się
małym pieskiem, którego matka Jewgienija zawsze brała ze sobą do łóżka.
- Tak, tak, przywitaj się z Katiuszką! Ona jest bardzo grzeczna, mogę was zapewnić,
nigdy nie szczeka ani nie robi żadnych głupstw. Dokładnie tak samo jak nasza caryca, po
której dostała imię... Miła istota, tak, tak, moje stare, obolałe nogi nie chciałyby mnie nosić
przez całą zimę w tej norze, gdyby nie ciepła, mała Katiuszką...
Kobieta zagadywała przyjaźnie do brązowego pieska, drapała go za uchem jedną ręką,
drugą zaś mieszała w saganku.
Oczy Nadjany zaczęły się przyzwyczajać do panującego w izbie półmroku.
Dostrzegała teraz, że dom został zbudowany prawie tak samo, jak budynki gospodarcze na
północy. Ściany z kamienia łączonego gliną, na tym więźba dachowa z grubych bali. A
wszystko pokryte czymś, co mogło przypominać słomę, ale co z pewnością było ostrą,
brunatną morską trawą rosnącą bujnie na bagnistych terenach.
Pośrodku ubitego z ziemi klepiska wymurowano duży piec.
A otwór w dachu też był dokładnie taki sam, jaki zapamiętała z niskich chat w
północnej Norwegii. Natomiast zapach panował tu zupełnie inny. Cała izba i kobieta, a nawet
pies, pachnieli czymś ostrym i kwaśnym. Kiedy podano jedzenie, Nadjana znowu poczuła ten
zapach.
Kapuśniak.
Gęsty, ciężki dym z opału, który Nadjana najpierw wzięła za mokre drewno, a który
okazał się suszonymi odchodami krów i owiec, stojących w pomieszczeniu obok izby zajętej
przez ludzi.
Starała się opanować coraz większe mdłości, była wdzięczna Jewgienijowi, że
zostawił otwarte drzwi, odważnie ujęła łyżkę, a Karl Martin dostał silnego kuksańca w bok.
- Jedz, na miłość boską!
Stara kobieta skinęła głową i złożyła ręce jak do modlitwy, uczyniwszy najpierw znak
krzyża w powietrzu nad stołem i nad jedzeniem.
Marynarz z wielkim zapałem zabrał się do posiłku, odrywał wielkie kęsy twardego
czarnego chleba z grubo mielonej mąki.
- Cieszę się, że nie brakowało ci jedzenia, matuszka... Czy masz jeszcze trochę
pieniędzy z tych, które dałem ci przed ostatnim wyjazdem?
- Uszsz... teraz jemy - odparła matka surowo i pochyliła głowę nad talerzem.
Piesek zapiszczał i Nadjana zobaczyła, jak stara, lekko zawstydzona, raz po raz
odejmuje sobie spory kęs od ust i podaje zwierzęciu.
- Zima była ciężka - powiedziała cicho. - Czy wiesz, synu, co wymyąlili nasi sąsiedzi?
- Spojrzała w dół na swoje stopy i dokończyła szeptem, ledwie poruszając wargami: - Oni
chcieli zabrać mi moją małą... Chcieli wsadzić ją do garnka. Nawet twoja siostra, ukochana
Sasza... Mówiła, że to bluźnierstwo wobec Boga, cara, Rosji i wszystkich udręczonych ludzi,
że karmię zwierzę, kiedy dzieci jej przyjaciół umierają z głodu... Oni niczego nie rozumieją,
synu, myślę, że jeszcze jednej takiej zimy nie wytrzymam...
- Ja o ciebie zadbam, mamusiu. Nie potrzebujesz się obawiać następnej zimy - rzekł
marynarz, rzucając niepewne spojrzenie ku swoim gościom. - A teraz, mamo, potrzebujemy
więcej światła - dodał cicho. - Jest niemal całkiem ciemno...
Dopiero kiedy kobieta przyniosła rozżarzone węgle z pieca i zapaliła oliwną lampkę
na stole, Nadjana zobaczyła, że oczy starej przesłania szara błona.
Była prawie ślepa.
A więc nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że nie dziwiła się mojej masce, pomyślała
Nadjana.
Zanim jeszcze zimne jesienne wiatry zaczęły wiać nad krajem, Nadjana zrozumiała, że
marynarz nie tylko z powodu gościnności i współczucia dla dwojga uciekinierów zaprosił ich
do domu swej niewidomej matki. Stara kobieta okazywała coraz większe zaufanie eleganckiej
damie, która w taki niezwykły sposób do nich przybyła. Nadjana potrafiła już prowadzić z nią
proste rozmowy, matka Jewgienija była cierpliwa i z chęcią uczyła Nadjanę nowych,
trudnych słów. Ta zaś powtarzała je niczym dziecko i wkrótce nabrała takiej wprawy, że Karl
Martin został daleko w tyle. Ale któregoś dnia twarz gospodyni wykrzywiła się brzydko, a
Nadjana dałaby wiele za to, żeby cofnąć wypowiedziane przez siebie zdania.
Wspomniała coś o ślepocie starej. Ponury grymas na twarzy tamtej i jej słowa
sprawiły, że natychmiast zaczęła się wycofywać.
- Moje oczy widzą wystarczająco dobrze! Widzę to, co chcę widzieć! Strzeż się sama,
kobieto z północy, byś i ty nie musiała przyjąć kary bożej za swoją zuchwałość!
Wtedy marynarz odprowadził Nadjanę na bok i powiedział:
- Tak to jest, proszę pani. Wielu nieszczęśników tutaj traci wzrok i słuch, a często na
dodatek również nie mogą się poruszać. Nigdy jednak nie powinnaś o czymś takim
wspominać, bo to jest wielki wstyd. Matka uważa, że to kara za jej grzechy. Przyjmuje to tak
samo, jak śmierć ojca...
Nadjana przeprosiła raz jeszcze, ale marynarz potrząsał głową i uśmiechał się blado.
- Ona jest stara, biedaczka. I ma tylko mnie i moją siostrę. Harowała przez całe życie.
Nie uwierzy pani pewnie, że ona ma dopiero czterdzieści pięć lat. Ale wkrótce umrze. Muszę
się opiekować nią i siostrą, choć jest to bardzo trudne, ponieważ jedyne źródło mego
utrzymania znajduje się na morzu. Wy... wy dwoje... macie tutaj dom, jak długo zechcecie.
Nie będzie was to nic kosztowało, musicie tylko opiekować się nią i pomóc przetrwać jej
zimę. Z tym, co ja jej zostawię, zdołacie jakoś przeżyć, doświadczony marynarz zarabia
przecież więcej niż początkujący chłopak, którym byłem w ubiegłym roku...
Nadjana nie słyszała w jego głowie prośby, raczej propozycję.
Jewgienij nauczył ich wiele, był ich pierwszym przyjacielem w tym mieście.
Karl Martin odpowiedział:
- Będziemy jej doglądać, Jewgienij. Jesteśmy ci to winni. Poza tym nasze pieniądze
będą nam potrzebne później, kiedy już zdecydujemy, czy zostać tutaj, czy ruszać dalej. Twoja
matka z pewnością nauczy nas wiele o tym kraju. To raczej ona wyświadczy nam przysługę,
prawda, Nadjano?
Nie miała serca zaprotestować. Jeśli ten rozpieszczony młody człowiek zniesie długą
zimę w małej, śmierdzącej chałupie, ona też to wytrzyma. Zresztą może sama urodziła się w
takiej chacie? Może ona też tak by wyglądała i pachniała, gdyby życie obeszło się z nią
podobnie, jak się obchodzi z większością ludzi.
Ale wiadomość o tym, że ta drobna, pokurczona kobieta jest od niej młodsza, była dla
Nadjany szokiem. Maska i rękawiczki czyniły z niej w jakiś sposób osobę bez wieku.
Pochlebiało jej to i wprawiało w dumę, że jeszcze jest traktowana jako młoda, interesująca
kobieta. W lepsze dni jej krok był lekki i sprężysty, wciąż zachowała zręczność w szczupłym
ciele, a białe włosy z wiekiem nie zmieniały koloru, ani nie ciemniały, ani nie stawały się
jeszcze bielsze. W młodości wielokrotnie przeklinała tę ich bezbarwność, ale teraz mieniły się
niczym srebro w blasku księżyca, nie siwiały ani nie robiły się rzadsze tak jak u większości
starszych kobiet.
Znajdowali się w młodym, nieustannie rozrastającym się mieście Petersburg. Zyskali
pierwszych przyjaciół. Mieli dość pieniędzy, by nie głodować, niezależnie od tego co się
wydarzy.
Już podczas pierwszego spaceru po ulicach miasta Nadjana zrozumiała, że jest to
miejsce pełne wszelakich możliwości dla silnego młodzieńca, jakim Karl wkrótce się stanie.
- Dziękujemy ci, Jewgienij. Zostaniemy u twojej matki przez całą zimę.
Marynarz śmiał się uszczęśliwiony.
- Trzeba urządzić święto! Musimy to uczcić! Chodź, Karl Martin, pójdziemy do
handlarza wódki i zafundujemy sobie garnek na dzisiejszy wieczór. Mama zaprosiła Saszę i
jej przyjaciół, a ja myślę, że znajdzie się wielu chętnych, kiedy tylko usłyszą pijackie pieśni,
których zamierzam was dzisiejszej nocy nauczyć!
Nierzadko widywało się biednych ludzi pijanych do nieprzytomności, wieczorami z
niskich chat dochodziły krzyki i bełkotliwe śpiewy. Wódka jest pocieszycielką dla wielu, lecz
dla równie wielu staje się niebezpieczną władczynią. Często bywa obrzydliwa w smaku i
cuchnie paskudnie, najbiedniejsi próbują pędzić samogon z czegoś, co powszechnie nazywa
się cudzoziemskimi trupimi kośćmi. To warzywo, które car osobiście próbował upowszechnić
w swoim kraju. Sadziło się do ziemi bulwy, ale cierpka nać, która z nich wyrastała, nie
smakowała nikomu. Wyglądało też na to, że nie będzie bujnie rosła na polach po kapuście i
cebuli. A kiedy się na dodatek okazało, że pędzony z niej samogon jest podłego gatunku,
wysłannicy cara musieli zrezygnować. Nikt jesienią nie sprzątał żółknącej, zwiędłej naci.
Zbierano tylko bulwy, którymi napełniano wielkie balie wytwórców samogonu. Alkohol z
nich nie był specjalnie drogi, ale smakował kiepsko, odbierał swoim niewolnikom siły i
zdolność do pracy. Mimo to Nadjana dobrze rozumiała nieszczęsnych ludzi. Nędza w tych
okolicach zabudowanych małymi chatami, zamieszkanymi przez wdowy, podrostków, starych
mężczyzn i inwalidów, sprawiała jeszcze bardziej beznadziejne wrażenie niż to, co widywała
w chatach najbiedniejszych komorników w Lyster. Ba, nawet trudne miesiące spędzone na
Skjasrvaer zbladły w porównaniu z widokiem dzieci, które z ukrycia ciskały kamieniami w
szczury kopiące sobie jamy głęboko w podmokłej ziemi tuż obok ludzkich siedzib. Do
nadejścia zimy pozostawało jeszcze sporo czasu, ale już teraz dzieci głośno płakały z głodu i
rozczarowania, jeśli jakiemuś gryzoniowi udało się umknąć.
Nadjana przeliczyła dokładnie swoje srebro i kiedy spadł pierwszy śnieg, postanowiła
połowę majątku wydać na kompletnie nieodpowiedzialny, zdawać by się mogło zgoła
idiotyczny zakup.
- Jutro zaprowadzisz mnie do dzielnicy handlowej - powiedziała do Jewgienija.
On spojrzał na nią tylko i skinął głową.
- Chcesz lepiej poznać miasto? No tak, rozumiem. Od tygodni siedzisz przecież w
domu. Karl Martin jest dużo bardziej obeznany z okolicą, mimo to na pewno zechce nam
towarzyszyć.
- Tak! Możemy pójść do portu i do doków, gdzie szkutnicy budują okręty? - zawołał
chłopak.
Nadjana wielokrotnie słyszała jego opowieści o nowych fantastycznych okrętach, był
nimi zajęty tak samo jak marynarz.
- Owszem, pójdziemy. Zobaczysz statek, na którym w najbliższą niedzielę wypływam
w morze - odparł Jewgienij.
Nadjana już teraz czuła, jaka będzie zmęczona po takim długim dniu. Jednak
postanowienie, które powzięła, dodawało jej sił, a przeznaczone na zakupy guldeny
dosłownie paliły w kieszeni.
- Mam nadzieję, że potem będziemy mieć dość czasu - rzekła tajemniczo.
Najpierw poszli tam, gdzie rozkładają swoje stragany rosyjscy kupcy. W górę
najszerszej ulicy, gdzie aż się roiło od brudnych małych dzieci, proponujących do sprzedania
wszystko, od robionych na drutach wełnianych czapek do nadgniłych główek przemrożonej
kapusty. Kilka starych bab stało z czarnymi samowarami i sprzedawało herbatę, podawaną w
ciężkich kubkach z dębowego drewna. Ale tylko niektórzy mieli czas i pieniądze, by się
zatrzymać, biała para unosiła się w górę i przesłaniała zakutane w chustki baby.
Nadjana przesypywała w obciągniętych rękawiczkami dłoniach sczerniałe ziarno,
wszystkie zboża były w marnym gatunku, a ceny bardzo wysokie. Rozpoznawała żyto, ale
najpopularniejszego tu ziarna nie mogła sobie przypomnieć. To jakaś odmiana pszenicy, ale
kłosy, które kupcy wystawiali, były małe i żałośnie szare.
Długie rzędy cebuli i kapusty, a na dodatek różnego rodzaju warzywa naciowe, które
mogły być używane zarówno jako jedzenie, jak i lekarstwo. Znajdowały się tutaj także duże
bele wełnianych tkanin, stosy suszonych ryb i mnóstwo garnków, saganków, najrozmaitszych
narzędzi oraz robionych z drewna wiader.
Gorzej natomiast z klientami. Wkrótce wokół dobrze ubranej kobiety z wdowią
woalką u kapelusza zaczęło się tłoczyć mnóstwo sprzedawców. Wykrzykiwali coś jeden
przez drugiego, wielu posługiwało się takimi dialektami, że Nadjana nie była w stanie pojąć,
co mówią. Karl Martin stał z rozjarzonymi oczyma w kręgu kupców i gładził piękne,
rzeźbione rękojeści sztyletów, materiały na ubrania, niezwykłe miedziane instrumenty i różne
inne cuda, którymi kupcy próbowali kusić młodego pana. Ubrany był jak zwyczajny chłopiec
z ludu, ale zdradzał go kapelusz z szerokim rondem. A kobieta, której towarzyszył, miała na
sobie ubranie, kosztujące z pewnością tyle, że można by za to kupić ze dwanaście świń.
W końcu marynarz musiał krzyczeć i rozpychać się łokciami, by mogli wydobyć się z
ciżby.
Poprowadził ich za sobą dalej, powiedział, że zna pewnego kupca, u którego znajdą
lepszy towar. Wzdłuż ulicy uwijali się murarze i cieśle, budując tuzin nowych domów, a z
daleka, z wyspy, docierały tutaj ostre, dudniące dźwięki.
- To wybuchy, dzięki nim usuwa się ziemię z miejsca, w którym car zamierza
wybudować nową katedrę - wyjaśnił Jewgienij. - Pewnego dnia możecie też pójść i zobaczyć
nowe kanały. Mężczyźni kopią tam, stojąc ramię przy ramieniu, a francuski inżynier
nadzoruje ich i nieustannie wzywa swego boga, Merde!
Marynarz zachichotał z żartu. Prowadził ich teraz między dwoma niskimi budynkami
z pruskiego muru.
Weszli na jakieś tylne podwórze, na którym trwał straszny harmider. Świnie kwiczały
przerażone, kury gdakały, ptactwo różnego rodzaju tłukło się w drewnianych skrzynkach,
podobne do kur szare ptaki biły przerażone skrzydłami.
- Porozmawiaj z Igorem, on zdobędzie wszystko, czego szukasz - powiedział
Jewgienij.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z pomalowanych na czarno drzwi wyszedł
ogromny, otyły mężczyzna. W owłosionej ręce trzymał ogromny nóż i mrużąc oczy pod
światło, patrzył na przybyłych. Hałas narastał, stawał się nie do wytrzymania. Mężczyzna dał
im znak ręką i wymachując nożem, ruszył ku uwięzionym zwierzętom.
- To rzeźnik. Najlepszy. Zaopatruje w mięso pałac cesarski - poinformował marynarz
z dumą. - Wygląda ponuro, ale to człowiek łagodny niczym baranek. Mój przyjaciel, możecie
polegać na Igorze Rzeźniku!
Karl Martin miał wielką ochotę ukryć się za spódnicą Nadjany. Mężczyzna w
ochlapanym krwią skórzanym fartuchu przypominał mu największego dragona, który ścigał
go tamtej przerażającej nocy w obejściu wójta.
Głęboko oddychał, starał się schować niedobre wspomnienia w ciemnym kąciku
swego serca.
Nadjana wyciągnęła lekko drżącą, obciągniętą rękawiczką dłoń.
- Dzień dobry, szlachetny rzeźniku. Przychodzimy, by dobić z tobą handlu.
- Klienci są zawsze serdecznie witani, zwłaszcza tacy, którzy mają pieniądze.
Gospoża...?
Znowu machnął wielkim, ciężkim nożem.
- Gospoża Nadjana - powiedział marynarz pośpiesznie. - Pani ma na imię Nadjana.
Nie pochodzi stąd, ale jest moją przyjaciółką.
Rzeźnik wymamrotał coś, co miało oznaczać akceptację, i wyciągnął do Nadjany
potężną łapę, kłaniając się ledwo dostrzegalnie.
Nadjana poszła za mężczyznami w głąb budynku.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było oświetlone jedynie przez wąskie,
wydłużone otwory okienne i ogień płonący w dużym kominku pod ścianą.
Całość przypominała wąski korytarz, pod sufitem wisiały szynki i kiełbasy
przeznaczone do wędzenia.
Na ciemnych stołach leżały tusze rozpłatanych na pół zwierząt, przy piecu zaś stos
prosiąt, zaszlachtowanych i odartych ze skóry.
Nadjana zadrżała. Marynarz westchnął:
- Takie ogromne ilości jedzenia... Rzeźnik roześmiał się szeroko i rzucił parę
kawałków .
pokrytego śluzem mięsa przez stół.
- Proszę bardzo! Z pozdrowieniami dla twojej matki. Jewgienij dziękował serdecznie i
wpychał mięso wprost do kieszeni.
Nadjana szepnęła:
- No nie wiem... Nie zamierzałam kupować mięsa, jest takie drogie...
- Igor zdobędzie wszystko - oznajmił marynarz głośno. Nadjana spojrzała olbrzymowi
w oczy i poprosiła go, by zdobył dla niej dwie beczki mąki i tyle ile możliwe tego
cudzoziemskiego niejadalnego warzywa, które tutaj nazywają trupią trawą. Musi tylko
uważać, by zebrać wszystkie bulwy korzeniowe, te, które leżą głęboko w ziemi i
przypominają kamienie lub to, co psy zostawiają po sobie na ulicy.
ROZDZIAŁ II
- Patrz! Patrz, Nadjano, on jest kompletnie nagi! W czystym głosie Karla Martina
słychać było strach i Nadjana poczuła, że chłopak ciągnie ją za spódnicę.
Dwa tygodnie przedtem Igor przywiózł im pełne beczki, teraz zboże leżało bezpieczne
w starej ziemnej piwnicy matuszki. Piwnica nie była używana od śmierci męża starej, ale Karl
Martin oczyścił ją i pogłębił z zapałem, który bardzo zdumiał Nadjanę. W nagrodę za to
obiecała mu, że pójdą do miasta dzisiaj, w tę piękną jesienną niedzielę. Docierały do nich
pogłoski, że ma się odbyć jakaś wielka parada. Grupa ludzi, którą nazywano Konsylium
Radości, zorganizowała podobno ludowy festyn. Stara matka marszczyła się groźnie i
potrząsała głową, przesuwając jednocześnie w brudnych palcach paciorki różańca. Nadjana
na tyle rozumiała jej burkliwe słowa, by wiedzieć, że starej nie podoba się to, iż goście
wybierają się do Petersburga. Nadjana podejrzewała, że stara jest trochę zazdrosna. Widziała
tak źle, że nie była w stanie rozpoznać sąsiadów inaczej jak po dźwięku kroków i zapachu.
Oglądanie paradnego pochodu nie sprawiłoby jej na pewno żadnej radości.
- Kupimy ci placka na miodzie - obiecał Karl Martin, zadowolony, kiedy gotowi byli
do drogi.
Miał na sobie swoje najlepsze spodnie i aksamitną kamizelkę, którą mu Nadjana
uszyła, gdy zobaczyła taką samą na ulicy noszoną przez młodego rosyjskiego szlachcica. W
brązowym kapeluszu i grubych skórzanych butach do kolan, które niegdyś należały do
marynarza, Karl Martin wyglądał jak zwyczajny rosyjski chłopiec, pochodzący z niezamożnej
szlacheckiej rodziny, lub syn bogatego chłopa.
Nadjana miała na sobie jasnobłękitną suknię z pięknym haftem na plecach, jedną z
najładniejszych, jakie wzięła ze sobą w podróż. Suknia zaczynała się wprawdzie strzępić przy
szwach i wzdłuż brzegu, ale na tych ulicach specjalnie się nie wyróżniała.
- Popatrz! O, co by też mama na to powiedziała... Ostatnia część zdania zabrzmiała
niczym szloch.
Nadjana zamarła, słysząc słowa, które zdumiały ją niemal tak samo, jak paradujący
ulicą pochód. Po raz pierwszy chłopiec wspomniał swoich rodziców, wiele razy próbowała z
nim o nich rozmawiać, ale odnosiła wrażenie, że Karl Martin chciał odsunąć od siebie całą
przeszłość sprzed morskiej podróży.
Pochód był rzeczywiście szokujący.
Na przedzie kroczyło czterech mężczyzn ubranych w purpurowe płaszcze,
dźwigających na ramionach kogoś, kogo Nadjana wzięła z początku za chorego lub szaleńca.
Kiedy jednak podeszli bliżej, mogła zobaczyć i poczuć, że jest on po prostu kompletnie
pijany. Na jego młodym, wątłym ciele udrapowano jakiś sztandar również purpurowego
koloru. Próbowała odczytać, co na nim wypisano, ale litery były obce i dziwne. Kiedy jednak
tłum zaczął wykrzykiwać coś z wielkim zapałem, rozumiała każde słowo.
- Niech żyje Bachus! Bóg wina i radości, wypijmy na jego cześć!
I dzieci, i dorośli uderzali się po kolanach, mężczyźni wyrzucali kapelusze w górę.
- Uważajemyj Bachus!
Nawet najnędzniejsi żebracy, często pozbawieni kończyn, wlekli się i czołgali ku
głównej ulicy, by uczestniczyć w ogólnej wesołości.
Nagi mężczyzna jęczał i bełkotał coś, czterech dźwigających go kompanów
zaintonowało pieśń. Oni też nie byli trzeźwi, ani jeden z nich, a kiedy mieli przeciąć mniejszą
boczną uliczkę, wybiegło naprzeciw jakieś dziecko i cisnęło im pod nogi wielkie naręcze
trawy. Potknęli się wszyscy, stracili równowagę i upuścili nieszczęsną kopię Bachusa. Długo i
mozolnie próbowali się podnieść i wziąć go znowu na ramiona.
- Niech żyje Bachus! Kobiety i mężczyźni, radujcie się, pijcie jego zdrowie!
Tuż za Bachusem podążało dwóch mężczyzn w haftowanych złotem pelerynach i
wysokich spiczastych kapeluszach. Nadjana stwierdziła, że przypominają patriarchów
ortodoksyjnego kościoła. Jeden z nich jechał na oklep na ośle, drugi na świni. Obaj byli
poplamieni czerwonym winem i trzymali w rękach długie kije. Niektóre kobiety
uczestniczące w pochodzie obnażyły piersi i śmiały się do obserwujących je tłumów
czerwonymi, wilgotnymi wargami. Niosły prosięta i gęsi, a na końcu pochodu kroczył szereg
młodych mężczyzn, z których każdy prowadził dorosłego wykastrowanego wieprza. Świnie
miały na sobie lejce, młodzieńcy próbowali dosiadać ich jak wierzchowce. Ku wielkiej
radości tłumu próby raczej się nie udawały. Świnie kwiczały, śmiertelnie przerażone głupimi
pomysłami ludzi.
- Biedne zwierzęta - rzekł Karl Martin cicho.
Nadjana cieszyła się, że chłopiec jest jeszcze na tyle niedorosły, iż więcej uwagi
poświęca dręczonym świniom niż bujnym półnagim dziewczynom, idącym w długich
spodnicach i obrzucających okruchami chleba oraz spryskujących winem siebie, swoje
towarzyszki i ludzi na chodnikach. Nadjana domyślała się, że jest to jakaś parodia komunii, i
nie potrafiła zareagować inaczej niż dreszczem grozy.
Cóż to za kraj, który potrafi tak szydzić ze swego kościoła? W Norwegii zostaliby
natychmiast surowo ukarani za bluźnierstwo przeciwko Bogu, to pewne. Tego rodzaju
ośmieszanie ludzi kościoła, samego Chrystusa...
Jednak ludzie stojący wzdłuż drogi najwyraźniej widywali już przedtem takie rzeczy,
śmiali się i wykrzykiwali radośnie, starając się rozbawić uczestników pochodu. Najwięcej
rozrywki dostarczała im grupa dobrze ubranych mężczyzn, starych i młodych, kroczących z
nieruchomymi twarzami, którzy najwyraźniej źle się czuli w tych rolach. Nadjana domyśliła
się, że udają oni najznakomitszych mieszkańców miasta, arystokratów najwyższego
pochodzenia, a nawet duchownych.
Pośród idących na samym końcu znajdował się mężczyzna olbrzymiego wzrostu.
Ubrany w taki sam purpurowy kostium jak ci, którzy na początku nieśli Bachusa, miał na
głowie dziwny kapelusz, a na ramionach niedbale narzuconą pelerynę popa. Miał też bardzo
długą, sięgającą niemal do ziemi brodę. Wyglądała, jakby została zrobiona z owczej wełny, i
z pewnością tak właśnie było. W rękach niósł gruby dębowy kij. Nagle Nadjana go
rozpoznała, a w tym samym momencie on spojrzał w jej stronę i napotkał jej wzrok.
To sam car! Ze sztuczną brodą, w przebraniu duchownego, trzymając w rękach lejce,
na których prowadził kwiczącą świnię. Ogromny mężczyzna przeszedł w poprzek ulicy,
odłączył się od pochodu i zbliżył do nich. Nadjana pośpiesznie pociągnęła Karla Martina,
starała się popychać go przed sobą, przeciskać się między gęsto stojącymi ludźmi w tył, ale
było za późno. Tłum napierał ze wszystkich stron, chciał widzieć, nie zdołali więc uciec.
- Ojciec, ojciec, niech będzie pozdrowiony nasz wielki ojciec! - wrzeszczeli ludzie tuż
przy uszach Nadjany. Popychali ją to w tę, to w tamtą stronę, a Piotr stał przed nią i wyciągał
ku niej zieloną butelkę.
Kolana się pod nią ugięły. Słyszała wysoko ponad swoją głową jego szorstki,
dudniący głos.
Z trudem wciągała powietrze, nagle poczuła, że Karl Martin szturcha ją w bok.
- On prosi, żebyś z nim poszła, chce, byś była jego damą, Nadjano!
Wtedy olbrzym chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Biegła, mówiła coś, jąkając
się, nagle stwierdziła, że potrafi mówić w tym znanym z dzieciństwa języku. Zdołała jednak
tylko wykrztusić przerażone:
- Kim jesteście, panie?
- Jestem niewolnikiem Bachusa i władcą świata - zachichotał nad jej głową. - Zdejmij
tę maskę, ty moja piękna, radujmy się! Twoje włosy lśnią wspanialej niż najdelikatniejszy
chiński jedwab.
Spojrzała na jego rękę i z przerażeniem zrozumiała, co on ma zamiar zrobić.
- Nie! Nie, bądźcie łaskawi, panie, proszę... Posłuchał prośby, sprawiał wrażenie
zaszokowanego jej gwałtownym protestem. Jedwabna maseczka, którą nosiła, była mocno
zawiązana na karku i przyszyta wieloma gęstymi ściegami do kołnierzyka sukni. Nadjana
przeraziła się, że zgromadzona wokół niej hołota zerwie jej osłonę. Nie zabrała ze sobą z
Norwegii lusterka, .zresztą przysięgła sobie, że nigdy w żadne lustro nie spojrzy. Jej palce
wyczuwały wszystko wystarczająco dokładnie. Twarz miała nierówną, pełną głębokich
zagłębień i obrzydliwych blizn. Tylko wokół oczu zostały resztki miękkiej, zdrowej skóry, z
której niegdyś była taka dumna. Na szczęście usta okazały się prawie nie uszkodzone, mogła
też pokazywać brodę i dolną część jednego policzka. Lewe ucho jednak prawie nie istniało,
oba policzki uległy zniszczeniu, a na czole wyczuwała naczynia krwionośne i mięśnie pokryte
jedynie cieniutkim naskórkiem tak, że wyglądały jak sznurki otaczające czaszkę. Wiedziała,
że to nie jest piękny widok, mimo że upłynęło tyle lat, spalona skóra wciąż była krwiście
czerwona lub ostro fioletowa. No trudno, przynajmniej nie musi się martwić, z roku na rok
bardziej, że się starzeje i przybywa jej zmarszczek. Gdyby pożar nie był się wydarzył i tak
miałaby teraz z pewnością brzydką, pomarszczoną skórę. I nie mogłaby jej ukrywać pod
żadną maską.
Piotr Wielki swoją potężną dłonią chwycił ją za włosy, które nosiła zebrane na karku
w duży węzeł. Mały kapelusik był dobrze przymocowany, ale jedwabne wstążki pozrywały
się niczym pajęczyna, kiedy car szarpnął mocno.
- Krasawica... przynajmniej mogę oglądać twoje włosy, ty nieznajoma księżniczko z
bachusowego dworu!
Musiała zacisnąć zęby, by nie krzyknąć, kiedy ciągnął ją tak, że spinki i
przytrzymująca fryzurę siateczka poodpadały. Nadjana poczuła, że włosy spłynęły ciężką falą
na plecy. Były proste, lśniące i białe niczym śnieg. Teraz wiatr od rzeki rozwiewał je, unosiły
się nad nią niczym żagiel. Car klaskał w dłonie i krzyczał zachwycony. Nadjana
przypomniała sobie słowa swojej starej gospodyni:
- To alfons, on jest gorszy niż inni... Boże, chroń naszego zbłąkanego cara, daj mu
rozsądek i godność, która przystoi wielkiemu władcy...
Ale ten mężczyzna stał i rozpryskiwał wino na kamienny bruk, śmiejąc się przy tym
głośno i odgrywając zuchwały spektakl wobec obcej damy. Inni udający księży mężczyźni
tłoczyli się wokół nich i Nadjana czuła, że serce tłucze się jej w piersi jak szalone. W
zamieszaniu odeszła daleko od Karla Martina, wokół niej rozbrzmiewały rosyjskie słowa,
chciała stąd uciec, wyrwać się z tej nieznośnie dwuznacznej sytuacji, ale dwoje brązowych
oczu trzymało ją jak na uwięzi. Wiedziała, że car może ją natychmiast zmiażdżyć swoim
ciężkim dębowym kijem. Podobno robił takie rzeczy przedtem, mężczyźni, którzy go
irytowali, ryzykowali, że bez ostrzeżenia roztrzaska im czaszki.
Strach pojawił się nagle, Nadjana poczuła dawno zapomniane, doświadczane w
młodości ssanie w żołądku i zanim zdążyła się opanować, krzyknęła desperacko, złapała
sztuczną brodę cara i szarpnęła z całej siły. Olbrzym stał oniemiały, widziała błyskawice w
jego oczach i czekała, kiedy podniesie kij. Tymczasem on wybuchnął hałaśliwym śmiechem.
Nadjana nie puściła brody i car pociągnął ją za sobą.
- Nie puszczaj! Prowadź starego kozła do pałacu! Dzisiejszej nocy będziesz naszą
świętą Marią, czcigodna księżniczko!
Zataczając się ze zmęczenia, dotarła Nadjana do pałacu zbudowanego z różowego
marmuru, który najwyraźniej był celem pochodu. Jakiś potężny, obwieszony złotem
mężczyzna z długimi wąsami stał wysoko przy grubych kolumnach i uśmiechał się szyderczo,
gdy spici do nieprzytomności uczestnicy święta potykali się na śliskich marmurowych
schodach.
Kiedy jednak dostrzegł Nadjanę i tego, którego prowadziła za brodę, książę zbladł.
- Ale... ale, czcigodny komandorze... Nie możecie przecież...
- Nie gowori głuposti, Mienszikow, czy nie widzisz, że my się bawimy? Zostań z
nami, nie bądź taki cholernie ponury! Czy świnie już upieczone? Czy dostarczono
dostatecznie dużo beczek wina? Bo teraz zbliżamy się my, Bachusowi bracia!
I nagle car zabeczał głośno, zaczął wierzgać nogami niczym uparty kozioł, po czym
jednym ruchem chwycił Nadjanę w talii i uniósł w górę. Przycisnął wargi do skraju maseczki,
Nadjana poczuła łaskotanie wąsów na swoich ustach tuż pod jedwabną osłoną.
- Zasłużyłaś na podziękowania, moja piękna... Będziemy mogli porozmawiać później.
Zostań!
Nadjana jednak zrozpaczona rozglądała się dookoła. Nigdzie nie widziała Karla
Martina.
- Mój syn! - krzyknęła rozpaczliwie. - Muszę znaleźć mego syna, on nie zna tutejszej
okolicy, może mu się stać krzywda...
Car postawił ją z powrotem na ziemi i zirytowany poszedł sobie.
- Wstrętne baby! Leć za swoim synem ty, jedwabna księżniczko! I ciesz się, że Piotr
jest dzisiaj w znakomitym humorze, czort wozmi!
Cieszyła się, oczywiście, choć przerażona jego klątwami i sypiącym skry spojrzeniem
kuliła się, próbując zniknąć mu z oczu. Ludzie śmiali się i wołali za nią, kiedy przeciskała się
przez tłum, krzycząc tak głośno, jak tylko mogła:
- Karl Martin! Karl Martin, gdzie jesteś? Nagle zobaczyła go siedzącego obok posągu,
który musiał przedstawiać jakiegoś proroka lub inną biblijną postać. Trzymał w objęciach
prosię. Miało ono wzdłuż jednego boku paskudne czerwone rany, które Karl Martin ocierał
połą swojej jasnoniebieskiej koszuli.
Chłopakowi łzy spływały z oczu. Nadjana padła przy nim bez tchu na stratowaną
trawę. Poczuła teraz, że marznie.
- Gospodi... oni chcieli żywcem nadziać go na rożen. Byli jak wściekli, Nadjano, oni
byli...
- Głodni - wtrąciła zdecydowanie i zadowolona zwróciła uwagę, że nawet w
zdenerwowaniu chłopak mówi już po rosyjsku.
- Wszystkie te małe prosiaki... gonili je i zadeptywali na śmierć...
Kiwała wolno głową i pogładziła go po włosach. Kapelusz gdzieś się zapodział.
- On jest złym człowiekiem! Niektórzy mówią o nim priedatiel... Zdrajca!
W głosie Karla Martina brzmiała rozpacz, ale też upór. Nadjana pomyślała:
Powinieneś się cieszyć, carze Piotrze, że ten chłopak nie jest jeszcze dorosłym mężczyzną.
- No... nie tylko złym, Karl. Nie tylko... Sam widzisz, jak pięknie buduje to miasto. I
zwycięża, zwycięża w każdej wojnie, którą podejmuje. Nie można chyba mówić zdrajca o
kimś, kto tak rozbudował swoją ojczyznę!
- Ale on dosłownie zdziera skórę z tych nieszczęsnych chłopów. Podatki ich dobijają,
a jeśli nie płacą, car dobija ich osobiście! To potwór, Nadjano. Jak on może się tego
wszystkiego dopuszczać?
- Naród jednak go kocha - odparła Nadjana cicho.
- Naród? A kto to jest naród? Ci głupcy, którzy klaskają mu podczas takich
pochodów? To niewolnicy. To jest miasto niewolników, Nadjano, tutaj nie ma ani jednego
wolnego człowieka!
Siedziała w milczeniu, cofnęła rękę i położyła ją sobie na kolanach. Ten poufały,
intymny sposób, w jaki gładziła go po włosach, przystoi może między matką i synem lub
babką i wnukiem. Uświadomiła sobie nagle z całą brutalnością, że Karl Martin nie jest
przecież jej dzieckiem. I nie jest też już taki mały. Zdumiewało ją nieustannie, jak głęboko ten
chłopak myśli. Kiedy mówi, wypowiada często tak mądre słowa, że Nadjanie robi się po
prostu smutno. Dzieci nie powinny tak mówić. Ale widocznie Niels Kvithovud stworzył
buntownika. Nadjana posłała mu w myśli parę przekleństw. To, co Karl Martin wygaduje,
mogłoby go zaprowadzić prosto do więzienia, gdyby usłyszał to któryś z ludzi cara. A po
dzisiejszym spotkaniu z olbrzymem Nadjana wątpiła, czy zechciałby okazać łaskę nawet
dziecku. Wzięła od Karla Martina prosiątko, a jego posłała do ulicznych sprzedawców, by
kupił placka na miodzie. Prosię uspokoiło się i zasnęło pod płaszczem Nadjany. Tylko od
czasu do czasu wydawało jęk, przypominający kwilenie noworodka. Kiedy chłopiec wrócił,
na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.
- Chodź, Nadjano, i zobacz! Karły! Rzucają kulami, cały tuzin za jednym razem,
wygląda to niczym kręcące się koło!
Nadjana musiała się uśmiechnąć. Na szczęście buntownik gdzieś się zapodział.
Uradowana pobiegła za chłopcem w stronę tłumu ludzi, stojących pośrodku głównej ulicy i
obserwujących coś z uwagą.
Mali ludzie nosili kosztowne ubrania, jedno bardziej błyszczące złotem i srebrem niż
drugie. Jakaś kobieta miała włosy sięgające aż do ziemi i dźwigała wielki kosz pełen
lśniących kul. Wyglądały jak niewielkie kule armatnie, były wypolerowane, gładkie i trochę
tylko lżejsze. Mężczyźni, którzy się nimi posługiwali, bez trudu wyrzucali je wysoko w górę
równym szeregiem. Bardzo to zaimponowało Nadjanie, stała i nie mogła oderwać oczu od
widowiska. Gdyby nie prosię, ona również klaskałaby głośno. Bo to naprawdę była duża
sztuka.
Tłum krzyczał nieustannie, domagając się dalszego ciągu widowiska. I rzeczywiście,
niedużego wzrostu ludzie popisywali się przed klaszczącą ciżbą.
Nadjana była popychana to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zirytowana zrobiła
użytek z łokci i dotarła do pierwszego rzędu. Karl Martin zachował się tak, jak zwykle
zachowują się dzieci, przeciskał się między ciężkimi butami i cuchnącymi roboczymi
spodniami stojących mężczyzn i on również dotarł do pierwszego rzędu.
Kiedy Nadjana popatrzyła na karły z bliska, uśmiech zamarł jej na wargach.
Niektórzy z nich byli bardzo mali i sprawiali groteskowe wrażenie. Część miała
maski, podobnie jak ona. Może oni właśnie byli najbrzydsi. Poczuła ukłucie w sercu, gdy
patrzyła na ich wielkie, odstające uszy, pokurczone ciała i płaskie, jakby nieludzkie rysy.
Jeden nosił wysoki kapelusz, a kiedy go zdjął, tłum ryknął śmiechem, ponieważ jego czaszka
w żadnym razie nie przypominała ludzkiej głowy.
Pociągnęła Karla Martina za kurtkę.
- Chodź, wracamy.
- Ale tu jest tak wesoło! Zobacz, jacy oni są zręczni! Jacy dziwni, widziałaś już kiedyś
takich dziwnych ludzi?
Ona jednak zdecydowanie ciągnęła go za sobą, powtarzając, że muszą wracać do
domu i nakarmić prosiaczka.
- Małe biedactwo... Zajmiemy się tobą jak najlepiej, zobaczysz. Będziesz spał ze mną
tak jak Katiusza. Och, nie caryca, - oczywiście, ale mały, bystry piesek, który nazywa się
Katarzyna...
Z ulgą Nadjana patrzyła, jak chłopiec rzuca ostatnie spojrzenie na karły. Przeniknął ją
dreszcz i przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się z daleka od tych hałaśliwych,
ordynarnych śmiechów.
Mijali jakiś wóz, ale nie rozpoznali go, dopóki wysoki głos nie zawołał do nich po
imieniu.
- Igor! Dziękujemy ci za pomoc, którą nam wyświadczyłeś!
- Gospoża Nadjana! Czy idziecie na targ z tym małym?
Potężny rzeźnik chichotał, spoglądając na prosię. Wciąż miał na sobie swój
pokrwawiony skórzany fartuch, ale na głowę włożył kapelusz ozdobiony z przodu złocistymi
medalami. Czerwona szarfa powiewała za nim na wietrze. Zatrzymał swoje konie krótkim
rozkazem i wypluł machorkę na ulicę.
- Życzycie sobie, bym was podwiózł?
- Jedziesz do domu Jewgienija?
- No, nie... ale mała przejażdżka chyba nie zaszkodzi. Wy zaś szybciej dotrzecie do
domu.
Karl Martin przycisnął mocniej prosię i wspiął się na wóz. Nadjana czuła odór
ładunku w tylnej części fury, nie odważyła się odwrócić głowy, by zobaczyć, co tam leży.
Igor posunął się na wąskiej ławce i cmoknął na konie.
- No, musicie mi wybaczyć, to nie jest pewnie podwoda dla eleganckiej damy... ale wy
chyba nie jesteście za bardzo wymagający, skoro mieszkacie u matki Jewgienija.
Nadjana nie odpowiedziała. Igor wciąż coś żuł i cmokał, wóz przyśpieszył, Nadjana
podskakiwała boleśnie na twardym siedzeniu.
- No, a jak wam się żyje teraz, kiedy młody Jewgienij znowu wyjechał? Urządziliście
się jakoś?
- Tak, dziękuję, niczego nam nie brak. Igor poufale pochylił się do niej, zapach
surowego mięsa mieszał się z przesyconym wódką oddechem. Ale jego oczy były czyste i
przenikliwe.
- Mógłbym załatwić dla ciebie coś innego, Nadjano. Tylko powiedz... Tutaj w tym
mieście jest wielu ludzi wysokiego rodu, którzy przyjechali bez żon... i pragną towarzystwa.
Nie była zdziwiona jego propozycją. Uniosła leciutko brodę i pozwoliła mu mówić
dalej. Zachęcony jej zachowaniem Igor perorował:
- Tak, ja znam ich wszystkich. Przychodzą do mnie po delikatesy. Różnego rodzaju,
jeśli rozumiesz, co mam na myśli. To są eleganccy panowie, bogaci. Ale, widzisz, samotni...
Brak im damskiego towarzystwa.
- Dlaczego nie zabrali ze sobą swoich kobiet? Igor roześmiał się i splunął.
- Och, niektóre z nich tutaj oczywiście są. Wiele czeka, aż ich nowe pałace będą
gotowe. Te pałace wyrastają teraz wszędzie niczym grzyby po deszczu, sama przecież
widziałaś. Ale niektóre rodziny z Moskwy zabrały z powrotem do domu swoje zamężne
córki. Mieszkańcy Moskwy zdążyli się już dowiedzieć o tym bagnie, o rozpustnym życiu w
kręgach dworskich... Nie chcą narażać na szkodę dusz swoich córek, sądzą, że w Petersburgu
mieszka sam antychryst. I pewnie tak jest, ha, ha!
Nadjana patrzyła prosto przed siebie.
- A ty... ty jesteś urodziwa, prawda? Pod tą maską. Zresztą to nie ma znaczenia. Jesteś
pięknie zbudowana, muszę przyznać. A twoje włosy... to prawdziwy skarb. Możesz sobie
zachować tę maskę jako ozdobę, to bardzo pobudza ciekawość...
- Dość tego, Igor!
Chłód w jej głosie sprawił, że Igor zaczął mamrotać coś pod nosem.
Karl Martin śledził uważnie każde słowo. Zirytowana Nadjana spostrzegła, że Igor
mrugnął do niego.
- Ty nie jesteś synem Nadjany, prawda? Zaraz to zauważyłem, mój chłopcze. Bóg wie,
dlaczego udajecie, że tak jest.
Nadjana uśmiechnęła się pod maską cierpko.
- Mam ci to wyjaśnić, Igorze Rzeźniku? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego?
Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi.
- To dlatego, że Karl Martin, którego tutaj widzisz, jest niebezpiecznym rebeliantem,
ściganym i przez państwo duńskie, i przez szwedzkie. Ja zaś jestem taka stara, że to dla mnie
komplement uchodzić za jego matkę.
Rzeźnik roześmiał się ponuro, lecz zaraz umilkł i przez chwilę zajmował się
zwijaniem tytoniowych liści. Przez cały czas pewną ręką trzymał lejce.
- Pomyśl o mojej propozycji, Nadjano. Mogłabyś mieszkać w pałacu. No, w każdym
razie w jednym z tych pięknych holenderskich domów nad rzeką. Pomyśl o tym, kiedy brud i
wszy zaczną niszczyć twoją delikatną skórę...
Nadjana podziękowała za podwiezienie i zsunęła się z wozu, nie czekając, aż
szorstkie, brudne łapy obejmą ją w talii. Karl Martin zeskoczył natychmiast z prosięciem na
rękach, które zdążył już ochrzcić imieniem Piotr. Gdy Karl Martin rozmawiał ze świnką
nazwaną imieniem cara, na wozie zapanowała wesołość.
- Dbaj o tego chłopaka, nawet jeśli nie jest twoim synem. Jego dowcipy są bardzo
zabawne, tak uważam. Ale istnieją pewnie tacy, którym by się to nie podobało.
Nadjana zadrżała. Mogą nadejść czasy, gdy będą potrzebować takich przyjaciół jak
Igor. Wyciągnęła więc do niego dłoń w rękawiczce.
- Dziękuję ci, Igor. Nie czuję się urażona tym, co powiedziałeś. Wprost przeciwnie.
Ale widzisz, nie jestem taką piękną młodą dziewczyną, jak być może sądzisz.
- Co tam, młoda i młoda... Wiem przecież, że nie jesteś już dziewicą, ale bardziej
dojrzałe kobiety mogą być piekielnie utalentowane w...
Zrobił grymas i rękami chciał wyrazić to, czego nie mógł powiedzieć damie. Nadjana
zachichotała.
- Skończyłam pięćdziesiąt lat - szepnęła po rosyjsku, tak cicho, że nie wiadomo, czy
Igor usłyszał. Zaskoczenie, jakie ujrzała na twarzy rzeźnika, gdy machał jej na pożegnanie,
sprawiło, że Nadjana zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie użyła niewłaściwego
słowa.
Może lepiej trzymać się niemieckiego i francuskiego. Mimo że uczyła się wciąż
nowych rosyjskich wyrażeń, czuła się jeszcze niepewnie, jeśli rozmowa wykraczała poza
pospolite, codzienne sprawy.
- Nadja, moja kochana, nareszcie jesteś! I co to, mój Boże, kupiłaś prosię? Och, ile
błogosławieństwa sprowadziłaś do mojego domu, ile bożych cudów!
Na pól ślepa kobieta potykała się, biegnąc przez podwórze, by uściskać Nadjanę.
- Naprawdę śliczna mała świnka, trochę poturbowana, ale wyzdrowieje, gdy tylko
pozwolimy jej trochę pobiegać. Obłożę jej skaleczenia kapuścianymi liśćmi, to się bardzo
prędko zagoją. O c h , jak się cieszę, pomyślcie, świeże mięso...
Nadjana uśmiechała się, widząc radość gospodyni. Nie opłakiwała wyjazdu syna
dłużej niż tydzień, teraz była naprawdę zadowolona i wesoła.
- Ta zima nie załamie starej baby, nie, wszystko pójdzie dobrze. Mój dumny
Jewgienij... zobaczę jeszcze i jego, i wiosnę!
Ów gwałtowny atak optymizmu zaniepokoił Nadjanę. Kobieta wcale nie wyglądała
zdrowo, w ogóle odkąd tu zamieszkali, czuła się marnie. Kaszlała po nocach, często rano
musiała długo leżeć pod pierzyną, zanim zebrała dość sił, by ustać na własnych nogach.
Ty byś z pewnością znalazła na to radę, Mario. Niech cię Bóg ma w opiece...
Tak, i ty pewnie też, moja kochana Marjo. Nadjana niezbyt już często wspominała te
dwie norweskie kobiety, które poznała w tak różnych okolicznościach. Najpierw Marię, całe
życie temu, na Skjaervasr. Była upokarzana, gnębiona, wykorzystywana przez tę niepokorną
istotę o blond włosach. Tak, żywiła do niej coś, co przypomina nienawiść. Ale to była
nienawiść do losu, jaki ją spotkał.
Marja... mała, głupiutka kochanka Justitiana. Młodzieńcza miłość, która na próżno
próbowała go odzyskać. Kiedy Nadjana przybyła do Lyster jako synowa samego proboszcza,
wiedziała, że zaczyna się nowy okres w jej życiu. Zazdrosne kobiety widywała codziennie
jako właścicielka Ogrodu Nadjany. I oto jeszcze jedna taka przywitała ją w niewielkiej
wiosce na zachodnim wybrzeżu! Uśmiechnęła się blado sama do siebie.
Marja stała się jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką Nadjana kiedykolwiek miała.
Były do siebie podobne pod wieloma względami.
Nadjanę zapiekło pod powiekami.
Matka Karla Martina... O, jakże tęskniła za poczuciem humoru Marji, za długimi
rozmowami w ciemne wieczory, kiedy siedziały obie w półmroku i opróżniały jedną z butelek
z piwnic Karlsgard, dworu, który Marja i Karl Oppdal stworzyli ze wszystkich
odziedziczonych gospodarstw. Oni sami też nazywali się teraz Karlsgard i byli jednymi z
najzamożniejszych ludzi w okolicy. Dzieliły się tajemnicami, niebezpiecznymi tajemnicami.
A na koniec Marja podzieliła się z nią swoim synem. Nadjana wyszła za mąż za jego ojca, a
kiedy Justitian umarł, oddała jemu i jego bliźniaczej siostrze cały spadek, który należał się jej.
Siostra chłopca, Amelia, była śliczną, sympatyczną istotą.
Ale Karl Martin, pomyślała Nadjana z czułością, to bardzo interesujący chłopiec.
Dałabym wiele, by móc go nazywać synem. No cóż, i tak miałam szczęście, bo teraz jest
prawie mój. To więcej niż stara bezpłodna baba mogłaby się spodziewać, westchnęła z
goryczą.
- Nadjana, chodź jeść!
Chłopiec zawiązał niebieską wstążkę na szyi prosięcia i wciąż jeszcze nosił je w
ramionach. Suczka Katarzyna skakała i wąchała, ale nie szczekała, wyglądało na to, że
polubiła nowego lokatora.
Matka Jewgienija wyjęła drewniane talerze, dzisiaj postawiła na stole czarny chleb i
zupę cebulową. Pobłogosławiła jedzenie, ułamała rytualny kęs i rzuciła go suczce, która stała
przy jej nodze i czekała.
Karl Martin mrugnął do starej porozumiewawczo i zrobił to samo.
Nadjana musiała się uśmiechnąć, bo kobieta udawała, że tego nie widzi. Zwierzęta są
dla biednych ludzi czymś bardzo wartościowym, ale nie powinny jeść pobłogosławionego
przez Boga pokarmu ludzi. Surowa i bardzo religijna Rosjanka przymykała widocznie na to
oczy i Nadjana domyślała się, że przymknęłaby też oczy na wiele innych ortodoksyjnych
zakazów religijnych, gdyby zostały przeciwstawione potrzebom rzeczywistości.
Tego wieczora Karl Martin zasnął bardzo szybko, miał swoje miejsce na cienkim
materacu wypchanym słomą, ułożonym niedaleko paleniska. Sypiał tam z psem, a teraz
doszło jeszcze prosię.
Nadjana zajmowała własne pomieszczenie tuż obok izby, za ścianką uplecioną z
wikliny. Dawało jej to złudne uczucie prywatności, ale nic więcej. Gospodyni spała po
drugiej stronie cienkiej przegrody, słychać było każdy jej oddech lub chrapnięcie, a także inne
odgłosy ciała.
Ściana z plecionki pomazana czymś, co przypominało glinianą zaprawę, nie stanowiła
żadnej osłony przed hałasem, za to zatrzymywała ciepło, w kącie było dużo zimniej niż w
pozostałej części izby. Mimo to Nadjana cieszyła się z tego pokoiku. To jedyne miejsce, w
którym mogła zdjąć maskę i oddychać swobodnie. Nikt tam nie wszedł ani nie zajrzał za
zasłonę udającą drzwi, dopóki wyraźnie nie zaprosiła. Miała przy sobie swój podróżny kufer i
worek, wepchnięty pod wysokie, wąskie łóżko przy ścianie. U sufitu wisiały ubrania, mały
otwór okienny zatkała owczą wełną, żeby nie wiało teraz, kiedy zima nadchodziła szybkimi
krokami.
Miała też oliwną lampkę, wieko kufra służyło za stół.
Usiadła przy tym stole i zaczęła pisać list do Marji.
Na dole w porcie stał okręt wybierający się do Norwegii, Igor z pewnością zgodzi się
porozmawiać z kapitanem w jej imieniu, poprosi, by kapitan zabrał list i wysłał go dalej w
głąb długiego fiordu. Jeśli szczęście im dopisze, list dotrze do celu jeszcze przed Bożym
Narodzeniem. Marja musiała się martwić o swego syna, może także o Nadjanę. Zachowywała
się niczym kwoka chroniąca kurczęta, była nerwowa i sceptycznie odnosiła się do zapewnień
Nadjany, że ta zamierza żyć jeszcze dość długo, kiedy ostatecznie wróci do domu.
Na wpół napisany list pozostał na wieku skrzyni.
Nadjana zatopiła się we wspomnieniach, rozkoszowała się tym nowym, słodkim, choć
nie pozbawionym goryczy uczuciem.
Do domu...
Tęskniła i fantazjowała przez całe życie na temat, jak to będzie, kiedy odnajdzie dom.
Nie wiedziała, skąd pochodzi, bardzo niewiele pamiętała z tamtych lat, zanim zamieszkała na
północy w Finlandii, a potem w Norwegii.
Wiedziała, że stało się z nią coś strasznego, ale wszystko to jakby zostało zmyte przez
zimne fale, jej życie trwało zawieszone w powietrzu, pozbawione wszelkich korzeni.
Dopiero teraz...
Ten kraj... jest ogromny. Domyślała się, że ona też do niego należy, ale w jakim
mieście się urodziła, w jakiej rodzinie? Państwo Piotra Wielkiego było teraz większe niż
kiedykolwiek. Nadjana miała silne przeczucie, że pochodzi z jakiegoś miejsca w samym
centrum tego kraju. Może żyją jeszcze ludzie, w których żyłach płynie jej krew?
Ale to akurat nie miało dla niej specjalnego znaczenia.
Z przyjemnością myślała, że jest tutaj, że uczy się wciąż nowych słów tego obcego,
choć przecież rozpoznawalnego języka, lubiła patrzeć na zniszczoną twarz gospodyni, słuchać
cichych pieśni, które biedni ludzie śpiewali wieczorami swoim dzieciom.
Znane, wszystko znane.
A mimo to ukryte w niepamięci.
Zacisnęła mocno powieki, usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co jeszcze było
przed nią ukryte. Kłuło ją i paliło w piersiach, głowę wypełniała mgła, która nie chce
zrzednąć.
Słyszała, jak w głębi izby Karl Martin mamrocze coś przez sen, niezrozumiale słowa,
ale zdarzały się już między nimi rosyjskie wyrażenia.
Westchnęła ciężko, zmuszając ciało do spokoju, odpychała od siebie wszelki ból.
Wkrótce nadejdzie sen. Tak bardzo już się tutaj zadomowiła, że ani ostry zapach
panujący w chacie, ani odgłosy zwierząt i ludzi na dworze nie mąciły wieczorami jej myśli.
Zanim zdążyła zasnąć, znowu pojawiło się to marzenie, które ścigała przez połowę
życia, wspomnienia, w które nie miała odwagi uwierzyć.
Pamiętała słowo, którego użył dzisiaj car, zwracając się do niej, to wypowiadane
szeptem, pieszczotliwe słowo, które tak słodko szeleściło w uszach. Krasawica, krasawica...
- Krasawica... ty moja śliczna, moja ukochana... będziesz moja, na zawsze.
Przytuliła się do niego, czułość wypełniała jej piersi, pod jego koszulą wyczuwała
bijące serce, miała wrażenie, że mogłaby ująć je w dłonie. Każde uderzenie było niczym
cichy akompaniament do jego pięknych słów, niczym rytmiczna muzyka do pieśni, którą
śpiewał łagodnie wprost do jej uszu.
Och, jaka będzie szczęśliwa, gdy wszystko zostanie załatwione i jej ukochany Tichon
powiesi na drzwiach weselny wieniec... Jaka będzie szczęśliwa, mogąc nareszcie przejść
przez te drzwi, tak jak nakazuje zwyczaj nowo poślubionej kobiecie, która wkracza do swego
domu. Nie była nawet w stanie uczestniczyć w oficjalnej żałobie po śmierci cara, delikatny,
pełen oczekiwań uśmiech nie schodził z jej warg nawet w czasie snu.
- Tichon... tak bardzo tęsknię...
On pocałował ją znowu, na moment się przestraszyła. Musieli bardzo uważać, nie
popełnić błędu, to by ściągnęło wstyd na wszystkich, gdyby młoda żona urodziła dziecko w
sześć miesięcy po ślubie. Nie jest przecież pospolitą chłopską córką!
Pozostały jeszcze trzy długie letnie miesiące, cała wieczność, zanim w końcu będzie
mogła całkowicie do niego należeć.
Jego serce dudniło tak mocno, że Nadjanie zdawało się, iż skóra na jego szerokiej
piersi parzy wewnętrzną stronę jej dłoni, że została stopiona z nim na stałe, za nic na świecie
nie będzie się mogła od niego oderwać.
- Nadja... moja krasawica... najpiękniejsza ze wszystkich kobiet...
Musiała mu przerwać, teraz jego dłonie wsunęły się pod szeroką koszulę, którą miała
na sobie, pas został rozwiązany, szal już dawno temu zsunął się na podłogę. W niskich
budynkach z pruskiego muru w dalszym ciągu goście odprawiali stypę po zmarłym, ale w
każdej chwili ktoś mógł wyjść na dwór, by zaczerpnąć powietrza lub w takiej samej sprawie
jak oni.
Nikt nie mógł zobaczyć jedynej córki księcia Michaiła Dołgorukiego w takiej sytuacji.
To potężny człowiek, stoi na czele dwudziestego regimentu strielców i strzeże swoim
honorem carskiej rodziny. Jego nazwisko otoczone jest szacunkiem, a jedynej córce nigdy nie
brakowało wielbicieli. Książę rozważał pozycję każdego i uważał, że się nie nadają, chociaż
przybywali z licznymi orszakami i cennymi darami. On ich jednak oddalał, wszystkich.
Dopiero syn innego wielkiego wojownika zyskał akceptację księcia, był to Tichon Maraskij.
Należał do brunatnych i pochodził z rodziny posiadającej wielką sławę, ale niewiele
pieniędzy. Książę nie zwracał na to uwagi. Zadowolony przepijał do swego przyszłego zięcia
i klepał go z całej siły po szerokich plecach, żartując, że młody człowiek pochodzi z bardzo
męskiej rodziny. Tichon miał ośmiu dorosłych braci, co najmniej połowa z nich spłodziła już
synów. Nadjana wiedziała, iż jest jedyną nadzieją ojca na to, że ich dumne rodowe nazwisko
nie zaginie.
Ojciec miał tylko ją i nigdy żadna córka nie była chyba tak strzeżona i tak bardzo
kochana. Miała te same kredowobiałe włosy co ojciec i jego jasne, szare oczy. Teraz była
dorosła i gotowa do wypełnienia tego, za czym i ona, i rodzice od dawna tęsknili: do
stworzenia rodziny i urodzenia syna być może już następnej wiosny.
Dzisiejsza noc była jeszcze zimna, ale resztki śniegu znikały z dachów domów w
mieście Moskwa, a lody spływały rzeką o tej samej nazwie, szumiąc i hucząc. Nadjana miała
ochotę rzucić się w nurt rzeki i ostudzić pożar, który trawił jej wnętrze, wiedziała jednak, że
wszystko skończy się tak samo jak wielokrotnie przedtem: ucieknie od Tichona, rozdzierając
serce i pragnienia na dwoje, ucieknie od tych gwałtownych, niepojętych uczuć, jakie ów
młody mężczyzna zawsze w niej wzbudzał.
A stara matka znowu popatrzy na nią surowo, kiedy zarumieniona i drżąca przyjdzie
pocałować ją na dobranoc...
- Dwanaście krótkich tygodni, moja kochana... Dwanaście krótkich tygodni, i nie
będziesz już ode mnie uciekać!
Szeptał jej te słowa do ucha, jego piękny głos był jak najwspanialsza muzyka i
Nadjana bała się, że nie zdoła od niego odejść.
- Dwanaście tygodni - odpowiedziała mu także szeptem. - Nie, wtedy nie będę od
ciebie uciekać, mój ukochany Tichonie, wtedy będę robić zupełnie inne rzeczy.
Była to obietnica, ukryta obietnica, słyszała, że Tichon sapnął zadowolony, przeszła
przez niski płotek i pobiegła równiną ku rzece.
W ten wczesny wiosenny wieczór w kwaterach strielców było gwarno. Zewsząd
rozbrzmiewała muzyka i głośne śpiewy dochodziły niemal ze wszystkich niskich, brunatnych
domów. Strielcy byli uprzywilejowanymi obywatelami miasta, kupcami, lecz także stanowili
carską gwardię, chroniącą jego osobę. Nawet pogłoski, że dojdzie do krwawej wojny o
nowego cara, nie były w stanie zepsuć mocno podlewanego alkoholem przyjęcia ku czci
zmarłego cara Fiodora. Nikt nie wiedział na pewno, czy anemiczny młody Iwan nie podąży za
nim i tym samym nie przekaże władzy rodzinie swojej matki. Gadano, że bojarowie
opowiadają się za młodszym przyrodnim bratem cara, dziesięcioletnim Piotrem z rodu
Romanowów.
Ona się tym nie przejmowała, nie przejmowała się niczym, najważniejszymi nawet
sprawami tego świata. Zmarszczone czoło ojca i jego pesymistyczne przewidywania do niej
nie docierały. Pogłaskała z miłością i wdzięcznością prawie łysą czaszkę ojca i ucałowała go.
Chciał jej wyprawić wesele, jakiego nikt dotychczas nie widział. Teraz to było najważniejsze,
polityka i zagrożenie koniecznością ucieczki jej nie dotyczyły. Tymczasem zwolennicy Zofii
nie zamierzali się poddać i w mieście dosłownie gotowało się od plotek. Strielcy przeklinali i
wykrzykiwali, że znienawidzeni bojarzy chcą przeprowadzić swoją wolę. Jeden z
największych drani, odepchnięty Matwiejew, miał podobno wrócić w chwale! A w takim
razie jego przeciwnicy zostaną wygnani, rozpędzeni na cztery wiatry do zimnych i wilgotnych
okopów wzdłuż granic, na bagna Litwy lub do wysokich gór Uralu albo na martwe stepy
wzdłuż Wołgi. Różne straszne historie krążyły wśród strielców, którzy przeważnie bardziej
byli zajęci swoją działalnością handlową niż służbą wojskową. A prawo do życia w Moskwie
było ich najdawniejszym przywilejem.
Snuto więc plany i pito do późna w nocy, słowo „bunt" znajdowało się na wszystkich
ustach. Ale Nadjana się tym nie interesowała. Nadjana była zakochana.
ROZDZIAŁ III
Bębny dudniły głośno i przejmująco, wszędzie rozlegały się krzyki przerażenia, nawet
trębacze byli na nogach i ostrzegali mieszkańców starej części miasta: alarm!
Mężczyźni przyjmowali to z ulgą, od dnia śmierci cara żyli bowiem w nieustannej,
złowieszczej udręce. W ciągu ostatnich dwóch tygodni plotki osiągnęły niebywałe natężenie,
strielcy klęli cicho do siebie nawzajem i oglądali się ukradkiem, zanim pochylili się ku sobie:
„Zostaniemy odsunięci! Odbiorą nam nasze domy i nasze przedsiębiorstwa, wyślą nas na
Syberię albo na Ukrainę, a może nawet do barbarzyńskich krajów! Naryszkinowie nas
unicestwią!”
Nadjana ich nie słuchała, ponieważ przybył właśnie rzeką statek ojca, który przywiózł
z zagranicy zimowe towary. I Nadjana miała poważne zmartwienie, bo w transporcie
znajdował się i złoty, i królewski niebieski brokat.
Co powinna wybrać, z czego uszyć ślubną suknię?
Niebieski jest najpiękniejszy, zdecydowała. Ale złoty chyba pasowałby mi bardziej,
bo to jest kolor regimentu ojca, kolor naszej rodziny.
Matka potrząsała głową nad zmartwieniami córki i powiedziała, że można uszyć
suknię z niebieskiego materiału, a okrycie ze złotego. Nadjana uścisnęła ją uradowana, ale
natychmiast pojawił się kolejny problem: czy zazdrosną przyjaciółkę Lube należy zaprosić
czy nie.
W ten sposób mijały jej dni, niemal nie zauważała, że matka wciąż nerwowo przesuwa
z cichym chrzęstem szklane paciorki różańca. Nieustanne wędrówki ojca tam i z powrotem po
zamkniętym sklepie, trwające całe noce, zauważała jedynie jako daleki hałas, choć stąpanie
ciężkich, żółtych butów z cholewami dudniło niczym kroki potępieńca po podłodze kościoła.
Ale Nadjana sypiała jak zawsze i miewała piękne sny.
Aż do tej nocy, z 15 na 16 maja. Kiedy wybuchł alarm, żaden człowiek nie byłby w
stanie dalej spać w kwaterach strielców i Nadjana usłyszała w półśnie stukot butów po ulicach
i po wyłożonych drewnem trotuarach. Nagle drzwi do sypialni uchyliły się lekko i w szparze
ukazała się biała twarz matki. Matka trzymała w ręku świecę, włosy miała zaplecione jak na
noc w długie warkocze, ubrana była w szarą nocną koszulę.
- Wstawaj, Nadjano! Musimy uciekać, twój ojciec jest już w drodze do pałacu
cesarskiego. Wybuchł bunt! Ludzie poszaleli...
- Co? Kto? Stronnictwo Miłosławskich?
- Nie, nie... to nie oni, nie, mała, głupiutka dziewczyno, to nasi... Czerwoni, niebiescy,
a nawet biali, twój wuj jest z nimi... Mój nieszczęsny Iwan, sądził, że zdoła powstrzymać
rzekę za pomocą worka z piaskiem... - Matka płakała, popędzając córkę, która ledwie
pojmowała, o co w tym wszystkim chodzi. - Wkrótce tu będą, z pewnością będą chcieli cię
aresztować.
- Ale... tatuś... co oni z nim zrobią, co zrobią z tobą?
Matka głośno przełknęła ślinę, ręka trzymająca świecę drżała. Przerażona kobieta
patrzyła na córkę z wielkim bólem.
- Bardzo się boję... niech ten ubijca będzie przeklęty!
Nadjana nie wierzyła własnym uszom. To niemożliwe.
- Morderca? Kto? Co ty mówisz, mamo, jakiego mordercę masz na myśli?
Matka skinęła głową.
- Dzisiejszej nocy poleje się krew, moja mała, a twój ojciec znajduje się w środku tego
całego zamieszania. Błagał nas, byśmy uciekały.
Szok sparaliżował Nadjanę. Przeniknęło ją głębokie poczucie wstydu, ponieważ jej
pierwszą myślą było: Och, będziemy musieli odłożyć ślub. O, Tich... Och, bezlitosny losie!
Znowu napotkała małe oczy matki. Z ulicy dochodził śpiew, szczęk metalu i odgłosy
pojedynczych strzałów.
- To bunt, Nadjano. Nasi... wszyscy się sprzysięgli, wszystkie formacje i wszystkie
regimenty. Z wyjątkiem paru naszych, żółtych, i kilku honorowych mężów od brunatnych.
Nie ufaj teraz nikomu, Nadjano, uciekaj, jak tylko możesz!
- Dokąd? - pisnęła nagle zupełnie ogłuszona nieznośnym żalem. - Czy nie możemy
uciekać razem?
- Uciekaj! Uciekaj, dziecko! Uciekaj na statku, z karawaną... dokądkolwiek. Popatrz
na to, weź to ze sobą. Teraz zostałyśmy tylko my dwie, Nadjano, twój ojciec nakazał mi
wyraźnie, że powinnyśmy uciekać każda w swoją stronę. Nie był w stanie znieść myśli, że oni
pojmają nas wszystkich i że nazwisko Dołgorukich zaginie!
Matka podawała jej złoto i biżuterię, w której córka Iwana miała iść do ślubu. Posag,
na widok którego wszyscy wytrzeszczyliby oczy. Wiedzieli oczywiście, że książęca rodzina
jest bardzo dobrze sytuowana, ale takie bogactwa rzadko pokazywano, nawet w carskim
pałacu.
- Przez jakiś czas będziesz mogła za to żyć. Nie wracaj tutaj, dopóki nie będziesz
pewna, że zapanował spokój! Błagam cię, w imię Boga, nie wracaj tylko po to, by zobaczyć
mnie lub krewnych!
Nadjana bez słowa kiwała głową.
Tichon, Tichon, śpiewało w niej.
Co ty teraz robisz, czy jesteś jednym z nich?
Ze też nigdy nie starała się dowiedzieć, nigdy nie zapytała o te polityczne sprawy!
Nie wiedziała nawet najprostszej rzeczy, czy mianowicie Tichon podobnie jak jej
ojciec nawołuje do spokoju, czy może jest jednym z tych noszących żółte buty, którzy akurat
w tej chwili krążą po ulicach i wrzeszczą, że car został otruty. Jednym z tych, którzy pragną
podjąć walkę z bojarami. Wszystko wokół niej wirowało, rozpaczliwie szukała torby na
pasku, którą dała jej matka, potem wsunęła do niej kosztowności i mokrymi od łez wargami
ucałowała matkę na pożegnanie.
Na dworze rozległ się jakiś straszny krzyk.
A po chwili wołanie: „Śmierć Naryszkinom! Walczmy o naszą ukochaną księżniczkę
Zofię i sławmy jej szczodrobliwość! Zabijmy tych, którzy zamordowali naszego cara i
obrońcę!”
Kiedy Nadjana znalazła się na dworze, zobaczyła żołnierzy tłoczących się wokół
beczek, zapach wódki uderzył w nozdrza, wszyscy byli pijani. Zadrżała, to, co widziała,
wydawało jej się jakimś makabrycznym przedstawieniem, czymś, co nie mogło się zdarzyć w
rzeczywistości. Te płonące na ulicach ognie wabiły ją do siebie, cieszyła się, że ma na sobie
szeroką ciemną pelerynę. Nikt jej nie rozpozna, przynajmniej tej nocy. Wszyscy mieli takie
same płonące, wilgotne oczy, tak samo rozpalone policzki i podniecone głosy.
Nadjana postanowiła trochę poczekać. Może nie jest tak źle, jak mówiła matka. Tutaj,
w gromadzie rozwścieczonych żołnierzy, widziała wielu przyjaciół Tichona, nawet jednego z
jego braci. Żaden z nich nie zrobił przecież nic złego. Może on też gdzieś tutaj jest, wśród
tych żłopiących wódkę żołnierzy w różnokolorowych szynelach. Mrużyła oczy w mroku,
próbowała wyłowić ze zgiełku jego ciepły, piękny głos. To, co widziała, wyglądało raczej na
pijackie święto niż polityczny bunt. Nadjana przemykała się wzdłuż niskich, ciemnych
drewnianych domów i wypatrywała znajomych twarzy. Ojca tutaj nie było, rozpoznałaby go
zarówno po wzroście, jak i po błyszczących medalach. Podążała w strumieniu uzbrojonych
młodych mężczyzn, którym towarzyszyły kobiety, nie różniła się od nich. Na placu zebrał się
tłum i usłyszała, że ktoś zawołał:
- Zdjąć płaszcze! Dzisiejszej nocy jesteśmy jedną formacją, wszyscy jesteśmy braćmi!
I z trzaskiem rozrywanego materiału żołnierze zrzucali swoje barwy, z których jeszcze
do niedawna byli tacy dumni. Regimenty wyglądały podobnie, jednakowe czerwone koszule i
żółte buty do kolan mieniły się w świetle płonących pochodni. Nadjana jęknęła, gdy wszyscy
jak na komendę ruszyli na czerwony mur. Widziała, że na szczycie wieży - dzwonnicy Iwan
Wielikij rozpalono samotny mały ogień. Wznosił się ponad domami i pałacami, ponad
klasztorami, a nawet ponad kopułami i iglicami katedry.
Ze zgrzytem zamykano bramy, śmiertelnie przerażeni służący z Kremla zatrzaskiwali
kłódki. Ale na próżno. Czerwone mury rysowały się na tle nocnego nieba, lecz wzburzone
morze wojskowych nie dawało się zatrzymać. Z wrzaskiem wdzierali się do środka pod
basztą Spasską. Przebiegli pod dzwonnicą Iwan Wielikij, zniszczyli Złotą Kratę. Dotarli do
miejsca, z którego do carskiego pałacu wiodły długie marmurowe schody.
- Na pohybel Naryszkinom, mordercom Iwana! Nadjana stała oparta o mur i z taką
intensywnością, że oczy mało nie wyszły jej z orbit. Dym z wilgotnych pochodni drapał w
gardle i w nosie, niemal nie miała odwagi oddychać. Ale żołnierze wyciągali w górę miecze i
ich okrzyki dudniły między zabudowaniami:
- Mordować! Złapcie morderców, uwolnijcie księżniczkę!
Nadjana czuła, że musi odkaszlnąć, ale nie miała odwagi. Zdała sobie teraz sprawę, że
jako jedyna kobieta towarzyszyła żołnierzom aż tutaj. Miała tylko nadzieję, że jeszcze więcej
pochodni zgaśnie i że to, co rozgrywa się na górze schodów, przyciągnie oczy wszystkich i
nikt nie będzie się jej przyglądał. Ostrożnie przesunęła się jeszcze bliżej. Nagle wokół niej
wszystko ucichło, głosy zamarły jakby ucięte. Spojrzała w górę i pojęła dlaczego.
Na schodach, na samym szczycie, stała kobieta ubrana w purpurową suknię i czarny
płaszcz. Na głowie nosiła iskrzący się diadem, chwiejne płomienie sprawiały, że klejnot lśnił
niczym latarnia morska. Natalia, caryca, ta znienawidzona przyjaciółka bojarów.
Przeciwniczka Zofii, morderczyni cara! Była biedną dziewczyną, pochodziła z nic nie
znaczącej rodziny, ale zdołała oczarować cara i zmusiła go, by się z nią ożenił.
- Morderczyni! Ty dziwko, zabiłaś ich obu! Ale u jej boku stal młody car, ten, o
którym strielcy myśleli, że został otruty. Młody chłopiec spoglądał przestraszony na żądną
krwi tłuszczę i starał się ukryć za tą, przeciwko której tłuszcza się zwracała.
Nadjana chciała przełknąć ślinę, ale gardło miała suche i obolałe. Na moment spotkała
wzrok drugiego dziecka, tego, które stało jakiś krok czy dwa od matki i trzymało w rękach
niedużą, ładnie pomalowaną łódeczkę z drewna. Twarz mu drgała, Natalii wydawało się, że
mały Piotr stoi oto naprzeciwko tłumu i uśmiecha się. Czy on nie rozumie
niebezpieczeństwa?
Jeden z żołnierzy przeskoczył ostatnie stopnie schodów.
Bardzo głośno zapytał starszego z chłopców, czy naprawdę jest on żywym carem
Iwanem. Otrzymał odpowiedź twierdzącą i w tłumie rozległy się okrzyki. Mężczyzna, który
pytał, zaskoczony machnął rękami i odwrócił się gwałtownie w stronę tłumu.
- Więc on żyje?
Nadjana wspięła się na palce, by zobaczyć więcej z tego, co się będzie dziać. Czy
żołnierze zrezygnują? Rozejdą się do domów? Czy wszystko już minęło?
Z tłumu wyszedł starszy mężczyzna. Nadjana jęknęła i poczuła, że nogi się pod nią
uginają. Otiec! Ojciec!
Musiała bardzo nad sobą panować, by nie podbiec do niego, nie rzucić mu się na
szyję, nie wyciągnąć go z tego strasznego miejsca. Ale czegoś takiego dumny książę nigdy by
jej nie wybaczył, stał wyprostowany, wbijając władcze, surowe oczy w swoich żołnierzy.
- Teraz rozumiecie więc chyba, że daliście się oszukać? Idźcie do domu i zachowajcie
spokój. Car żyje, jest bezpieczny. Wróćcie do domu, w przeciwnym razie będę musiał was
ukarać.
Jego ostre słowa żołnierze przyjęli z wyciem. W ciągu kilku sekund Nadjana
zrozumiała, że jej ojciec będzie musiał umrzeć, tutaj i teraz, na terytorium cara, w świętym
mieście Moskwie. I nie będzie to śmierć otoczonego czcią bohatera, stojącego na czele
swoich oddziałów. Nie, ojciec umrze jako ofiara zdrady i buntu, zostanie zaszlachtowany
niczym zwierzę przez tych młodych mężczyzn, których sam uczył i do których miał zaufanie.
Ich szaleństwa nie można już było opanować. Nawet książę stawał się kimś małym, gdy
ludzie rzucili się naprzód niczym szalona rzeka krwi, która przelewała się przez schody.
Ryk buntowników nie był w stanie zagłuszyć jej własnego krzyku przerażenia. Została
wypchnięta naprzód, starała się znaleźć za osłoną szerokich czerwonych pleców i w ten
sposób uniknąć rozsieczenia mieczami i lancami. Żołnierze wdzierali się na schody, na
moment Nadjana zobaczyła ponownie twarz młodego Piotra, zgubił gdzieś drewnianą
łódeczkę i był teraz biały niczym śnieg. Caryca trzymała się obu chłopców tak, jakby za
chwilę miała zemdleć. Jej przybrany syn Iwan był bezpieczny. Ale ona sama i Piotr, zaledwie
dziesięcioletni... ich zamierzali pojmać.
- Śmierć! Śmierć!
Nadjana poczuła, że przez jej żyły, w których dotychczas tłukła się gorąca, jakby
oszalała krew, przepływa lodowaty strumień.
Ojca już nie widziała, ale nagle przeskoczyła przez poręcz schodów i pobiegła po
wąskim gzymsie. Dotarła na górę akurat w chwili, gdy mogła zobaczyć, jak jakaś szabla
odcina głowę jej ojca.
Potem unieśli w górę ciało i przerzucili je przez balustradę. Zwłoki leciały w dół
wśród ryków tysięcy gardeł.
Poniżej znajdował się las wzniesionych w górę lanc, na które spadło ciężkie ciało.
Nadjana chciała krzyczeć, ale krtań miała zaciśniętą. Stała i czuła, że krew spływa jej
z otartych opuszków palców. Za nią znajdował się czerwony, szorstki kamień. Stała w mroku,
przecierała oczy, a w jej głowie krążyła jedna jedyna myśl. Czuła się tak, jakby i ona została
przekłuta lancą.
To niemożliwe. To nie może być prawda.
Skuliła się na wąskiej półce i pełzła z powrotem w stronę schodów. Żołnierze jej nie
widzieli. Gdyby wiedzieli, że jestem jego córką, gdyby wiedzieli, że niosę kosztowności, za
które można by utrzymać cały regiment do końca ich życia, myślała dziwnie odrętwiała.
Ktoś klaskał, krzyczał mordercom „brawo".
Nadjana szła jak we śnie, nie przejmowała się już teraz, że ktoś może ją rozpoznać.
Żaden koszmar nie byłby gorszy od tego, co przed chwilą przeżyła. Może wszystko
zniknęłoby, gdyby po prostu do nich podeszła?
Stawiała niepewne kroki, potykała się o leżące na ziemi ciała, nie wiedziała, kto
umarł, a kto był po prostu kompletnie pijany. Skaleczyła się o ostrze jakiejś lancy, rozdarła o
nią i suknię, i płaszcz. Nie zauważyła jednak tego, szum w uszach i słabość, jaka ją ogarnęła
na widok mordowanego ojca, odgradzały ją od świata niczym zasłona.
Tamten koszmarny widok oślepił Nadjanę, oślepiały ją też łzy nieustannie spływające
z oczu. Zgiełk za nią stawał się coraz odleglejszy, coraz bardziej nierzeczywisty. Przed sobą
widziała majaczące w mroku bramy, prowadzące do cerkwi Rożdieństwa Bogorodicy
pogrążonej w ciemnościach.
- O, ojcze...
Zatoczyła się, chwyciła się wysokiej, rzeźbionej kamiennej kolumny, poczuła, że
ogromne kościelne pomieszczenie wabi ją do siebie niczym zapowiedź rozkosznego
wypoczynku. Z mocno złożonymi rękami weszła do środka, a światła przy ołtarzu wyglądały
niczym dalekie, malutkie, błyszczące oczka.
Tutaj może nie wejdą.
Tutaj nie przyniosą swoich zakrwawionych lanc, szabel i mieczów.
Próbowała skupić wzrok na pięknych, pozłacanych ikonach w ołtarzach, na
wizerunkach milczącego, ale przyjaznego Boga na suficie, ale nie widziała nic i powlokła się
dalej w głąb mrocznej świątyni, nie mając odwagi się zatrzymać.
Wrzaski wciąż w niej trwały, może tylko jako echo, a może były wciąż rzeczywiste.
- Mordujcie! Zamordujcie ich wszystkich, tych przeklętych zdrajców!
Nadjana skuliła się przy drzwiach w kącie cerkwi, w której nigdy przedtem nie
siedziała. Jakiś duchowny przeszedł bezgłośnie obok niej. Nie zwrócił na nią uwagi, pewnie
nie widział tej ciemnej, skulonej postaci, która wciskała się w kąt.
Głowa opadła na ręce, dziewczyna poczuła, że twarz ma mokrą od potu i łez, że ręce
bolą i że jeden wysoki but powoli wypełnia się krwią.
Ale żaden ból nie mógł być większy od tego, który wywoływały obrazy wciąż żywe w
jej umyśle. Nie chciała na nie patrzeć, odpychała je od siebie, były zbyt okrutne, by mogła
uznać, że to prawda.
Mężczyzna, który przerzucił ciało jej martwego ojca przez poręcz jak zaszlachtowaną,
brudną świnię, którą rzeźnik Igor wrzuca na swój wóz...
Ten mężczyzna to był Tichon.
Prawie nie poznała jego wykrzywionej nienawiścią twarzy, nie widziała jego miękkich
loków. Mimo to nie mogła się mylić.
To był on.
ROZDZIAŁ IV
Wprost niepojęte, że czas może biec tak szybko. Po pierwszej, bardzo surowej zimie
czuła, jak świadomość powrotu do domu rozrasta się w niej z każdym dniem. Od tamtej nocy,
kiedy przeszłość do niej wróciła, Nadjana nosiła w duszy bolesną, piekącą ranę. Wszystko
zostało znowu rozjątrzone, całe cierpienie i ból, którego przez tak wiele lat, przerażona, nie
chciała pamiętać. Ale teraz zaczynał też powracać spokój. Obraz jej życia stał się bardziej
kompletny. Odczuwała głęboką żałobę po tych wszystkich, których utraciła. Dojmujące
uczucie żalu zaczynało jednak blednąc, pustka w duszy zmniejszyła się do rozmiarów
niedużego, ciemnego orzecha. Nie miała do kogo wracać, mimo to wróciła do domu na dobre.
Przez jakiś czas myślała nawet: Teraz mogę umrzeć, teraz wszystko jest jasne, mogę
nareszcie odpocząć w spokoju. Ale ku swemu zaskoczeniu ożyła i uzyskiwała wciąż nowe
siły w miarę, jak dni stawały się dłuższe.
Radzili sobie bardzo dobrze, a gdy marynarz wrócił do domu i wybudował dodatkową
ścianę, w starej ciemnej chacie Jewgienija zrobiło się bardzo wygodnie. Nadjana miała
prawdziwy pokoik, a Karl Martin własny kąt dla siebie i swojego prosiątka.
Zostało im jeszcze trochę pieniędzy i nie musieli się lękać najbliższej przyszłości.
Cieszące się złą sławą bulwy truposza, które Nadjana zakupiła jesienią, okazały się bardzo
dobrym nabytkiem. Owe okrągłe, twarde warzywa stanowiły pożywienie biednych ludzi w
małej osadzie niedaleko Petersburga. Ci, którzy nie jedli ich pierwszej zimy, przekonali się o
ich wartości w ciągu drugiej. Nie mówiono o tym nikomu spoza małej grupy chat, wszyscy
jednak przyznawali, że kiedy się te dziwne korzenie dobrze ugotuje i dołoży kiszonej kapusty,
to bardzo dobrze smakują i są sycące. Wyglądało też na to, że nikt z ich powodu nie umrze.
A teraz znowu zbliżała się wiosna.
Wycieczki na dół na wybrzeże, gdzie budowano statki, stały się dla Nadjany i Karla
Martina niemal rytualnym zajęciem. Chłopiec nieustannie łaził za robotnikami, spędzał w
dokach całe dnie, od wczesnego ranka aż do późnego wieczora. Sprzedawali robotnikom
różne rzeczy, ale gdy tylko wszystkie koszyki starej matki Jewdokii stawały się puste i nie
było nic do sprzedania, mogli wracać do domu. Nadjana pozwalała jednak chłopcu kręcić się
po nabrzeżu. Poza tym wkrótce szczęście mu dopisało i znalazł zajęcie u jakiegoś szkockiego
kapitana. Miał nosić kamienie i zaprawę murarską na budowie oraz pomagać murarzom. Była
to bardzo ciężka praca, ale nie cięższa niż ta, którą wykonywał rodzony syn kapitana w
kanałach. Car nieustannie budował nowe pałace i domy, ale jeszcze bardziej pracochłonne
było wieczne kopanie rowów odwadniających, które miało przemienić tę bagnistą krainę w
coś zbliżonego do okolic Wenecji.
Każdego ranka Karl Martin mijał szeregi na wpół ubranych postaci, mężczyzn w
różnym wieku, okutanych w gałgany i dźwigających ciężkie worki z ziemią lub zniszczone
narzędzia do kopania. Niewolnicy. Oni budowali miasto. Ginęli niczym muchy w cuchnących
rowach przecinających bagna. Zamarzali na śmierć, topili się w zdradzieckich,
przypominających ruchome piaski błotach lub byli zabijani przez nadzorców, kiedy ci uznali,
że nie pracują dostatecznie szybko.
W brudzie i błocie męczyli się tam ramię w ramię z synami szlacheckimi, trudno było
ich od siebie odróżnić, wszyscy mieli zapadnięte, wychudzone twarze. Piotr Wielki nie żywił
szacunku ani dla ludzkiego życia, ani dla szlacheckich tytułów. Dla niewolników było tylko
jedno zadanie, ich praca miała spłacić dług, jaki wzięli na siebie z tego jedynie powodu, że
istnieją.
Wobec szlacheckich synów car stosował jeszcze bardziej surową zasadę: z tytułu
swojego urodzenia nie znaczą nic. Jedynie ciężką pracą, wkładem w budowę miasta, mogli
dowieść, że zasługują na swoje przywileje. Byli obrzucani wyzwiskami i upokarzani, żaden
jednak nie odważył się podnieść głowy w proteście, kiedy potężny władca od czasu do czasu
mijał ich na swoim ogromnym holenderskim ogierze i nadzorował roboty.
Karl Martin zastanawiał się, jak długo będą znosić rządy tego despoty.
- On jest gorszy niż wójt - mruczał chłopiec zgnębiony, gdy rozmawiał z Nadjaną po
jednym z takich spotkań z najbardziej posłusznym sługą cara.
- Musisz na siebie trochę uważać, Karlu Martinie. Nie jesteś już dzieckiem -
upomniała go Nadjana poważnie. Ale zaraz dostrzegła przeciągle spojrzenia, jakie chłopiec
rzuca na ostatni kawałek placka na miodzie, i z uśmiechem potargała mu włosy. - Tak, tak,
widocznie łasuchem zostaniesz już na zawsze. Zejdziesz ze mną teraz w dół na nabrzeże?
Żuł placek i mrużył oczy z rozkoszy, placek smakował znakomicie, a ciepłe wiosenne
słońce przyjemnie grzało. Rzeka Newa dumnie teraz toczyła swoje wody ku morzu, lód
stopniał, zostały tylko resztki wzdłuż brzegów.
- Oczywiście! Zdaje mi się, że dzisiaj będą wodować sześć nowych galeonów. To
dopiero będzie widok! Okręty archangielskie są wspaniałe. Szkoda tylko, że wszystkie
zostaną wyposażone w armaty. Będą strzelać do siebie nawzajem i zatapiać się - mruknął z
żalem młody człowiek między jednym a drugim kęsem placka.
- Zawsze jesteś taki wesoły i optymistyczny, nie martw się i teraz, mój chłopcze -
powiedziała Nadjana.
- Ale zaczekaj na starą kobietę, pędzisz tak, że nie mogę złapać tchu! Chcesz, żebym
się udusiła, ty łobuziaku?
Karl Martin roześmiał się i przystanął. Długie nogi same niosły go po nabrzeżu.
Dźwigał kosze i węzełki, ale najwyraźniej w ogóle nie zauważał ich ciężaru. Tutaj, nad rzeką,
przypominało mu się morze. Rozpoznawał jego zapach i słodką woń żywicy ze świeżo
ciosanego drewna. Wszędzie unosiły się dymy z ognisk, nad którymi rozgrzewano smołę, a z
doków okrętowych dochodził nieustanny śpiew siekier, zawodzenie pił i ostre uderzenia
miotów, wbijających gwoździe i drewniane kołki w poszycie statków.
- To coś zupełnie innego - westchnął cicho Karl Martin, kiedy znaleźli się nad samym
brzegiem ponad pracującymi. - Budowniczy okrętów... To dopiero rzemiosło, to dopiero
życie! Coś zupełnie innego niż brudni murarze dźwigający nieustannie czworoboczne cegły,
głowy też mają czworoboczne...
Nadjana spojrzała na niego zaskoczona.
- Myślałam, że lubisz swoją pracę? Chłopak znowu westchnął, głęboko i szczerze. W
szaroniebieskich oczach odbijało się niebo.
- Ja bym chciał... ja bym chciał znaleźć się tam w dole. Chciałbym budować
najbardziej fantastyczne statki...
- Wyprostował się, głos stał się głębszy, kiedy mówił wprost do niej. - Pewnego razu
tak się stanie, Nadjano.
Wiedziała, że naprawdę to osiągnie.
Pewnego razu.
Kiedy jej nie będzie już na świecie, by go ochraniać.
Poczuła ukłucie i ogień w piersi, w równej mierze ze strachu o tego wspaniałego
młodego mężczyznę co z lęku przed starością i chorobą. Złapała Karla Martina za rękę, był
teraz równy jej wzrostem.
- Obiecaj mi, Karl Martin... Obiecaj mi, że zawsze się zastanowisz, zanim zrobisz
cokolwiek.
Skinął głową, ale myślami był gdzie indziej.
Czy zapomniał już o wszystkim? O buncie, o człowieku nazwiskiem Kvithovud, o
skandalach, morderstwach?
Nigdy więcej o tym nie wspominał, a kiedy ona wymawiała imię Marji, odwracał się
lub udawał, że nie słyszy.
To napełniało ją smutkiem. Obiecała sobie przecież, że będzie utrzymywać w jego
ciepłej pamięci ojca i matkę. Po to, by kiedyś chciał do nich wrócić. Za jakiś czas, kiedy
wszyscy zapomną młodego chłopca, który nieświadomie stał się narzędziem buntowników.
Chcieli posłać go wprost w objęcia śmierci, miał zamordować samego wójta, i to w czasie,
gdy dragoni stali gotowi do użycia broni.
Nadjana zamknęła oczy, poczuła, jaka szorstka zrobiła się dłoń Karla Martina. Jej
cieniutkie rękawiczki zaczepiały się o strupy i zadrapania na jego skórze. Chłopak był silny.
Uścisnął czule jej rękę.
- Uważaj na siebie, żebyś się znowu nie wdał w jakieś głupstwa - powiedziała cicho.
On westchnął po raz trzeci, teraz wydał nawet cichutki jęk.
- Nadja, mama... słyszałem to już milion razy. Naprawdę nie jestem dzieckiem.
A bardzo bym chciała, żebyś był, pomyślała ze smutkiem.
Wtedy byłoby dużo lżej...
Karl Martin kupił dla niej letniej herbaty w drewnianym kubku i kilka blinów ze
słodką marmoladą z czerwonych buraczków. Nadjana skrzywiła się, nie należało wydawać
pieniędzy, później mogli potrzebować każdego grosza. Poza tym matka Jewgienija czeka na
pewno w domu z kapuśniakiem i wiosenną sałatą, którą dla żartu nazywali kozim jadłem.
- Mimo to dziękuję, byłam głodna.
- Zapomniałem zapłacić - mrugnął do niej i podzielił płaski placek na dwie części,
smarując go czerwoną masą. Kobieta, która sprzedawała słodycze z dużej drewnianej tacy,
pokazała w uśmiechu bezzębne usta i skłoniła się głęboko sympatycznemu młodemu
człowiekowi. Włosy Karla Martina zrobiły się teraz jeszcze ciemniejsze, były brązowe niemal
jak sierść niedźwiedzia. Oczy wydawały się bardziej niebieskie, niż Nadjana zapamiętała z
jego wczesnego dzieciństwa. Przypomniała sobie, że wtedy rzadko patrzył ludziom w oczy.
- Jesteś podobny do swojej matki, wiesz o tym? - rzekła łagodnie.
- Spójrz, wciągają carską flagę na tamtą szkutę! Czy myślisz, że on jest na pokładzie?
- Ona ma takie same mądre oczy, wiesz. Ty też masz mądre oczy, Karl.
- Myślę, że on tam jest! Słuchaj! Ten stary krwiopijca teraz strzela znowu tylko dla
zabawy!
Nadjana umilkła, powoli żuła blin, ale jej nie smakował.
Chłopak siedział i wiercił się obok niej.
- No idź już - powiedziała zmęczona. - Ja tutaj poczekam. Jeśli chcesz, to idź na dół i
przyjrzyj się okrętom.
Zerwał się ze śmiechem i entuzjazmem wypisanym na twarzy.
- To do zobaczenia - zawołał i pomknął przed siebie. Drewniaki stukały po
kamieniach. Miały jakiś taki dziwny kształt, Nadjana przypominała sobie obrazy
przedstawiające wieloryba, który połknął Jonasza. Wielkie, ciężkie zwierzę o ostrych zębach.
Musiała się zdrzemnąć w wiosennym słońcu, bo kiedy zerwała się i ocknęła, świeciło
jej prosto w oczy. Obudził ją czyjś ostry głos, wielki mężczyzna stał nad nią i wrzeszczał coś,
czego do końca nie rozumiała.
Nadjana mrugała, próbowała wstać, ale drobne ciało zdrętwiało we śnie. Jęknęła z
bólem i pozostała na miejscu.
- Musi pani lepiej pilnować tego łobuza. Kręci się tu ciągle i próbuje kraść nasze
narzędzia!
Mężczyzna mówił z jakimś dziwnym akcentem, Nadjana patrzyła na jego rudą brodę i
ogniste włosy wydostające się spod turbanu.
Karl Martin został popchnięty w jej stronę, z płonącymi policzkami próbował
utrzymać się na nogach.
- Ja tylko chciałem... ja narysowałem tylko taki wyciąg, za pomocą którego w domu
wciągaliśmy na dach drążki przy budowie kalenicy...
- Ty mały łobuzie - rzekła Nadjana z drżeniem. - Czy myślałeś, że potrafisz czegoś
nauczyć tych ludzi? To są najlepsi na świecie budowniczowie okrętów, sprowadzeni z
różnych krajów przez samego cara! A oto przychodzisz ty, smarkacz... Ciesz się, że nie
dostałeś lania, mogłeś narobić strasznych szkód.
Chłopak stał ze spuszczoną głową, a Nadjana musiała ukryć uśmiech.
- Karl Martin, mój kochany chłopcze... Objęła go, a on pomógł jej podnieść się z
miejsca i uśmiechał się do niej z poczuciem winy. Wtedy za nimi odezwał się obcy głos:
- Królowa Bachusa, która uciekła! Wiedziałem przecież, że cię jeszcze spotkam. Ale
twojego syna, jak widzę, wciąż trudno utrzymać w ryzach, jedwabna księżniczko?
Nadjana drgnęła.
Car!
Odwróciła się gwałtownie, głos należał do niego, to nie ulegało najmniejszej
wątpliwości. Ale człowiek, który stał przed nią, osłaniając dłonią oczy przed słońcem, był
ubrany w krótkie spodnie z żaglowego płótna, prostą szarą koszulę i kurtkę z nasyconego
tłuszczem samodziału, taką jakiej używali kopiący kanały albo biedni chłopi, by ochronić się
przed zimnem i deszczem. Miał wielkie dłonie i stopy, ogolona twarz była ogorzała od wiatru,
kapelusz z szerokim rondem chronił oczy przed słonecznym blaskiem. Nad ustami dostrzegła
cieniutki wąsik, spod kapelusza spoglądało na nią dwoje brązowych, przenikliwych oczu. W
ręce trzymał jakieś narzędzie, którego prawdopodobnie używano do wbijania drewnianych
kołków albo dużych gwoździ.
Karl Martin nie puścił jej, poczuła jednak, że ciało chłopca sztywnieje. Chrupnęło jej
w kolanach, zabolało, ale car zdawał się na nią nie patrzeć.
- Rysunki, młody przyjacielu. Daj mi je. Słyszałem, co mówili robotnicy, chcę je
zobaczyć.
- Już ich nie mam - odparł Karl Martin sucho. Car stał długo i lustrował chłopca. Po
chwili surowe oblicze rozjaśniło się w uśmiechu.
- Ty chyba nie wiesz, kim ja jestem?
- Owszem, wiem. Piotr Wielki wolno skinął głową. W jego spojrzeniu pojawił się
jakiś wyraźny błysk. Nadjana czuła, że ręce jej drżą, kiedy szturchnęła syna swej przyjaciółki
ostrzegawczo w bok.
- To jest car - powiedziała po norwesku. Mężczyzna z cienkimi wąsami zachichotał.
- Tak! Jestem carem, jestem Piotr budowniczy okrętów, i mogę tak stuknąć tego
zuchwałego łobuziaka, że straci ochotę na przekomarzanie się ze mną. Już drugi raz
przeszkadza mi wziąć to, co chcę mieć!
Nadjana przypomniała sobie tamten niebywały pochód, cały ten szalony dzień,
wspominała śmieszny kostium cara i wydarzenia przed pałacem Mienszikowa.
Przypomniała sobie też podniecenie w oczach Piotra i ze zdziwieniem stwierdziła, że
to wspomnienie odegnało lęk, jaki odczuwała wobec tego człowieka. Był teraz zwyczajnym
mężczyzną, mężczyzną, którego łatwo oszukać. Wierzył, że jest równie piękna pod maską jak
jedwab, z którego ją sobie uszyła! Poza tym trudził się w doku razem z robotnikami, ludzie
mówili, że jada czarny chleb, kapuśniak i naleśniki z mięsem jak zwyczajni żołnierze.
- Bardzo bym chciał zobaczyć, co narysowałeś, młody człowieku. Podnośnik, nowy
rodzaj podnośnika?
Karl Martin w milczeniu kiwał głową.
- W takim razie narysuj go jeszcze raz i zrób to wyjątkowo dokładnie.
- A co car proponuje mi za moje rysunki? Jeśli będzie miał z nich pożytek?
Nadjana jęknęła wobec takiej zuchwałości Karla Martina. Oblicze Piotra pociemniało,
ręka zacisnęła się mocniej na przypominającym młotek narzędziu.
- Jeśli będę miał z nich pożytek - powiedział - to nie zatłukę cię na śmierć jak
bezczelnego psa, którym w istocie jesteś. Zrobię to ze względu na twoją piękną matkę - dodał
po chwili.
Nadjana z całej siły szarpnęła Karla Martina za kurtkę.
- Pochyl się - syknęła mu do ucha. Zdziwiła się, że chłopiec posłuchał i bardzo
głęboko pokłonił się władcy.
Nagle brzuch cara zaczął się trząść, a potem władca wybuchnął głośnym śmiechem.
Odrzucił młot i bił się po kolanach, śmiał się i śmiał, jedna fala śmiechu nadchodziła po
drugiej.
W końcu otarł oczy i wciąż zanosząc się śmiechem, zwrócił się do Nadjany:
- C ó ż ty masz za syna, księżniczko! Jaka odwaga, ile uporu! Tak, powiadam ci,
takiego syna też bym chciał mieć! Ale mój żałosny Aleksy nawet pióra porządnie nie potrafi
utrzymać, nigdy chyba niczego nie narysuje!
Nadjana podziękowała pokornie za komplement. Karl Martin wiercił się, ale mimo to
z szacunkiem spuścił oczy. Niemal stracił równowagę, gdy car klepnął go mocno w plecy i
powiedział:
- Chodźcie, chodźcie oboje i zjedzcie ze mną kolację. Będziemy mogli porozmawiać o
twojej idei, młody żołnierzu. A ty, moja piękna pani, może byś chciała zobaczyć osławione
jedwabne tapety, o których mówi całe miasto?
W jego przechwałkach brzmiał ton ironii i Nadjanie bardzo się to spodobało. Z
kolejnym bolesnym strzyknięciem w kolanach ukłoniła się pokornie potężnemu panu.
- To dla mnie wielki honor, ale chyba nie jestem godna ani odpowiednio ubrana na
taką audiencję...
- Audiencję? Będzie tylko czarny chleb i czosnek, może kawałek wędzonego sera -
odparł car szorstko.
- Ja nie jestem głodny - rzekł Karl Martin.
- Uważajemyj car, niech Wasza Wysokość wybaczy dziecku ten niesłychany brak
uprzejmości. To bardzo dziwny chłopak, niepokorny i trudny do kierowania dorastający
młodzieniec. - Chodzi swoimi drogami, ale jest...
- Dobrze, dobrze, nie jestem przecież zwierzęciem, bym karał młodego chłopca, na
dodatek cudzoziemca, który nie zna mnie ani mojego kraju. Nie, proszę przyjmować to
spokojnie, droga Nadju. Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że syn pani zostawił nas w
spokoju. Możemy... rozmawiać swobodniej.
Pochyliła głowę z wdzięcznością, lecz także po to, by ukryć uśmiech. Zauważała, że
on przygląda jej się wciąż lekko zmrużonymi oczyma, jakby chciał przeniknąć maskę. Ów
wspaniały car był naprawdę takim wielkim kobieciarzem, jak mówiono. Nadjana poznała tyle
spojrzeń, które rzucali na nią mężczyźni, by dokładnie wiedzieć, co się teraz kołacze w tej
potężnej głowie. Musiała się uśmiechnąć. Maska i rękawiczki oraz białe, bujne włosy zwiodły
najsprytniejszego człowieka Rosji.
- Dziękuję - szepnęła wdzięcznie.
- Chcesz spróbować czosnku? - zapytał bez ceregieli, biorąc z pięknej srebrnej tacy
cienką kromkę chleba. W małej miseczce ozdobionej wiankiem pozłacanych liści mieniło się
żółte masło. Wysokie świeczniki też były zdobione wzorem z liści. Nadjana ledwo miała
odwagę rozejrzeć się po pokoju, wiedziała jednak, że pod wysokim sufitem lśni jeszcze
więcej złota i srebra. Ściany zostały obite materiałem w ciemnoczerwonym kolorze.
- Jesteś taka milcząca, piękna pani. Czy rozczarowało cię proste jedzenie?
- Nie, nie, oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. Wprost przeciwnie, słyszałam, że
czosnek, masło i czarny chleb są bardzo dobre. Wzmacniają serce i oczyszczają zmysły.
Z zaciekawieniem pochylił się ku niej ponad stołem, położył ręce na białym
adamaszku, nie przejmując się, że jego wielkie, nawykłe do ciężkiej pracy dłonie wciąż są
poplamione smolą, błotem i żywicą.
- Znasz się na takich sprawach? Używałaś czosnku jako lekarstwa również tam na
północy?
Potrząsnęła głową.
- Nie, ale dobrze znam tę niezwykłą roślinę. Ja... ja coraz więcej przypominam sobie z
tamtych czasów. Z Rosji... mojego kraju. Z waszej sławnej ojczyzny, Najjaśniejszy Panie.
Piotr prychnął.
- Daj sobie spokój, nazywaj mnie Piotrem, tak robi każdy, kto ma trochę rozsądku.
Teraz siedzisz i jesz kolację z budowniczym okrętów, Nadju, nie inaczej. Z człowiekiem z
krwi i kości, nie widzisz tego?
Nieoczekiwanie rozpiął koszulę i odsłonił nagą, pozbawioną włosów pierś.
Nadjana roześmiała się, on zaś nucił pod nosem jakąś melodię. Nagle cienkie wąsiki
poruszyły się i car podał jej kromkę chleba, grubo posmarowaną masłem, obłożoną serem i
czosnkiem.
- Twoje zdrowie - szepnął, ujmując jej dłoń. Położył na niej kromkę i nadal mocno
trzymał. Nadjana poczuła przyjemne łaskotanie w żołądku, które pamiętała z czasów
młodości. Oczy cara były brązowe, głęboko osadzone i bardzo przenikliwe.
Nie cofnęła ręki, drugą natomiast ujęła ciężką kryształową karafkę i nalała mocno
pachnącego alkoholu.
- Twoje zdrowie, Piotrze - rzekła prawie niedosłyszalnie.
On zadowolony kiwnął głową, ujął kieliszek i wypił do dna, nie przestając patrzeć jej
w oczy. Nadjana miała ochotę trochę się z nim poprzekomarzać, przypomniała sobie jednak,
że ma do czynienia z mężczyzną, który w jednej chwili wydaje się miły i przyjazny niczym
kociak, ale w następnej przemienia się w żądnego krwi tygrysa.
Wyprostowała się na krześle, ujęła swój kieliszek i skinęła do towarzysza.
Piotr roześmiał się i rzucił się na jedzenie. Wielkie kęsy czarnego chleba z masłem
znikały w wąskich, ładnie ukształtowanych wargach, przeżuwał jedzenie, oblizywał się i
niemal równocześnie pytał, z czego ona tutaj żyje, kogo już poznała, co się jada w Norwegii i
na jakim statku tutaj przypłynęła. Ocierał usta połami koszuli, od czasu do czasu bekał
głośno, opróżniał jeden kubek kwasu po drugim. To ciężkie, słodzone miodem piwo sprawiło,
że Nadjana poczuła się syta już po trzech łykach.
Opowiadała mu po trochu o wszystkim, a wzrok cara śledził ją z zainteresowaniem,
gdy mówiła. Był niczym mały chłopiec słuchający baśni, a kiedy opisywała obozy daleko na
norweskim wybrzeżu, uderzył pięścią w stół i krzyknął:
- Temu krajowi nie wybaczę! Kraj, który tak okropnie potraktował taką kobietę jak ty,
musi zapłacić! Carowi!
Nadjana uśmiechnęła się sztywno i na chwilę pochyliła głowę. Na szczęście car
żartował. Spod cienkiego wąsika wciąż wydobywał się śmiech. Ona jednak wiedziała, że car
Piotr nie potrzebował żadnych pretekstów, by rozpoczynać wojny na wciąż nowych frontach.
- Duńska zwierzchność też nie okazała mi więcej łaski, Najjaśniejszy Panie. Ale
bogowie wiedzą, że nie zawsze dzieciom Matuszki Rosiji okazywano jedynie łaskę. Ty,
Najjaśniejszy Panie, sam o tym dobrze wiesz.
Ty też tego doświadczyłeś. Ale ty zemściłeś się okrutnie na swoich zdradliwych
ziomkach.
Uśmiech cara zamarł.
Nadjana widziała, że władca oparł się mocniej w krześle i oddychał tak ciężko, że
płomienie świec zachybotały się, a wosk spływał na adamaszkowy obrus i srebrne lichtarze.
Nagle ogarnął ją strach. Musiała mu jednak o tym opowiedzieć. Nie mogła milczeć po tym,
gdy przypomniała sobie wszystko, co się stało, tak wyraźnie. Już po pierwszych słowach
uświadomiła sobie, że zaraz się rozpłacze.
- Ty mnie nie pamiętasz, nigdy chyba nie myślałeś, że mnie jeszcze kiedyś zobaczysz.
- Kim ty jesteś, Nadjano?
- Młodą kobietą, ubraną w płaszcz rozdarty u dołu. Jestem śmiertelnie przerażona i
oszalała z rozpaczy, właśnie utraciłam ojca. Oni rozplatali jego czaszkę na dwoje, ciało
przerzucili przez balustradę ze schodów, na których pewna matka czuła się bezpieczna. Ona
również uciekała, zabrała ze sobą małego syna, który zgubił łódkę, widzę, jak żółte wysokie
buty rozdeptują ją na kawałki... Czerwone koszule mieniły się niczym krwawe sztandary nad
całym placem...
- Proklataja...
Skierował wzrok w głąb pokoju, ale Nadjana wiedziała, że słucha jej z narastającą
rozpaczą.
- Ona uciekała, by ratować życie, biegła przez tajemne korytarze Kremla i podziemne
lochy. Dotarła aż do wnętrza świątyni, by ujść mordercom. Była silną kobietą, pełną odwagi.
Udało jej się to. I dziecko, mały synek, nie płakało nawet wówczas, kiedy siedzieli tam w tej
wilgotnej piwnicy pod kościołem. Ale przypominam sobie, że chłopiec dygotał.
- Twój ojciec... Ty jesteś... Strielcy, Boże odpuść... Po chwili drgnął i ponownie
opróżnił kielich.
- Łżesz! Opowiadasz mi tu jakieś zbójeckie historie, próbujesz mnie zmusić, bym w
nie uwierzył! Nie mogłaś tam być, to niemożliwe! To przecież czterdzieści lat temu!
Nadjana nie odpowiedziała. Car podniósł się i uderzył pięścią w stół.
- Mów, kobieto! Zaczęła znowu opowiadać cichym głosem.
- Czy Wasza Wysokość pamięta tę małą sprzączkę od paska, którą otrzymał ode mnie
tamtej nocy? Chłopiec stracił swoją łódeczkę, statek, który sam zbudował. Na mojej
sprzączce zaś wyryty był wizerunek okrętu, kiedy sobie to uświadomiłam, dałam mu ją na
pociechę. Uf, jak mało rozumiałam... Nie myślałam przecież, że owej nocy nie tylko książę
Dolgorukij stracił życie.
Car zadrżał, widziała to wyraźnie. Czoło pokryły głębokie bruzdy. Wyglądał na
zmęczonego. I smutnego. Czy zechce ją ukarać za to, że wywołuje w jego pamięci
wspomnienia tamtej pełnej przerażenia nocy?
- Jesteś jedynym człowiekiem na tej ziemi, z którym mogę dzielić się wspomnieniami
- szepnęła Nadjana. - To była najbardziej ponura noc w moim życiu...
- W moim także - odparł car ochrypłym głosem, odwracając twarz. - Mordercy...
zabrali ich, zabrali wszystkich... Prawie całą moją rodzinę. Przysiągłem Bogu, obiecałem
temu dziecku, którym wówczas byłem, że... że to zostanie pomszczone.
- I dotrzymałeś obietnicy - wtrąciła Nadjana głucho. - Strielcy nie są już dumną
gwardią narodową Rosji.
Tyle Nadjana zdążyła się dotychczas dowiedzieć. Z tamtych wyniosłych żołnierzy
zostało przy życiu paru nieszczęsnych niewolników. Nikt już więcej nie słyszał stukotu
żółtych butów po ciemnych ulicach Moskwy. A Zofia, ich opiekunka, musiała patrzeć, jak
wróg przejmuje władzę, a jej wpływy coraz bardziej się kurczą. Dożyła swoich dni w
zapomnianym klasztorze.
- Ja również tamtej nocy coś sobie obiecałam - szepnęła Nadjana zdumiona, że
zwierza się temu obcemu mężczyźnie.
Uniosła głowę. Teraz car na nią patrzył.
- Obiecałam sobie, że już nigdy nie pozwolę, by jakiś mężczyzna mnie zdradził.
- Jestem pewien, dumna kobieto, że ty także dotrzymałaś obietnicy.
- Tak - odparła Nadjana zdumiona. - Tak, pomyśl, to jedyna rzecz, jakiej nigdy nie
zapomniałam.
- A twoja matka... Czy spotkałaś ją jeszcze kiedyś?
Nadjana wolno potrząsnęła głową. Maseczka była poplamiona, Nadjana czuła, że
wilgotny materiał lepi się do skóry i chłodzi ją.
- Nie... nigdy ich nie spotkałam, nikogo. Przez jakiś czas żyłam w osadzie Słoboda.
Potem... uciekłam dalej. Z pewnym Finem uciekłam dalej na północ.
- Ja też pamiętam Słobodę... Osadę cudzoziemców, barbarzyńców. Nie wolno mi było
tam chodzić, ale kiedy podrosłem, żyłem tam przez jakiś czas i nauczyłem się wielu
pożytecznych rzeczy. To właśnie tam mieszkali uczeni mężowie, najbardziej uzdolnieni
nawigatorzy, rusznikarze, astronomowie... Tam po raz pierwszy zobaczyłem planetarium...
Pogrążył się we wspomnieniach. Zamknął oczy. Nadjana dyskretnie uniosła dłoń i
otarła spoconą twarz pod maseczką.
Car chrząknął, przez chwilę myślała, że płacze. On jednak pochylił się znowu ku niej
nad stołem i zapytał z uśmiechem:
- Co chciałabyś robić dziś wieczorem, piękna pani, by uczcić to, że oboje przeżyliśmy
tamtą szatańską noc?
Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. On strzelił palcami i cmoknął:
- Poproszę Mienszikowa, by sprowadził tutaj swoich muzykantów, mój niemiecki
kompozytor powinien zagrać nam coś żywego, interesującego i orzeźwiającego jak ty!
Będziemy mieli tańce, szalone prawdziwe tańce, chcę wezwać tu wszystkich kuglarzy i
trefnisiów, jakich sobie tylko zażyczysz! Ale caryca, ona niech sobie odpoczywa, prawda?
Mrugnął do niej, stał się znowu nieokrzesanym, uwodzicielskim cieślą.
Nieoczekiwanie klepnął się w czoło.
- O Boże! Wybacz mi, jestem prostak... Jak ja cię źle traktuję, gospoża...
Znowu musiała się uśmiechnąć. Ten pełen szacunku tytuł brzmiał niczym prośba o
wybaczenie.
- Ty... byłaś dorosła, tamtej nocy byłaś już kobietą... Teraz musisz mieć znacznie
ponad pięćdziesiąt lat, Nadjano. Wybacz mi, czcigodna pani... moje zachowanie było...
- Pochlebiało mi - roześmiała się. Wsunął palec do naczynia z masłem, a potem oblizał
go z błyszczącymi oczyma.
- Mogłabyś prawie być moją matką, pani. Może nawet propozycja spacerów w parku
Wenus byłaby z mojej strony zbyt śmiała? A co byś powiedziała na rozmowę w salonach
Katarzyny?
Nadjana dostrzegła łobuzerski błysk w jego oczach i trzepnęła z udaną surowością po
umazanych masłem palcach. Nagle zamarła, gdy uświadomiła sobie, z kim ma do czynienia,
ale mogła się tylko roześmiać w tej dwuznacznej sytuacji. Dzisiejszego wieczora car był
nieprzerwanie w znakomitym humorze. Podał jej ramię i powiedział:
- Pozwól mi mimo wszystko pokazać ci to, z czego naprawdę jestem dumny. Czy
słyszałaś o moim parku, najpiękniejszym ze wszystkim?
Nadjana słyszała pełne zachwytów opowieści o niezwykłych cudzoziemskich męskich
postaciach wykutych w kamieniu. O posągach smukłych kobiet dźwigających dzbany z wodą
i ubranych w szaty wycięte w marmurze. O szalonych festynach, jakie car urządzał w parku, o
mordercach, którzy tam grasowali i zarabiali na życie, podcinając gardła spitym do
nieprzytomności uczestnikom balów. Szeptano, że to wszystko aranżował sam car, że festyny
organizował głownie po to, by pod ich pretekstem popełniać polityczne mordy, które uważał
za niezbędne. Po za tym bardzo mu się podobało, że ludzie opowiadają o takich sprawach
szeptem, z drżeniem w głosie, i tworzą legendę, którą chciał otoczyć swoje imię.
- To piękne - powiedziała Nadjana, kiedy car pogładził swoją ogromną dłonią kobiecą
pierś z różowego kamienia. - To jest Wenus, włoska Wenus. A ja myślałam, że ona stoi w
Paryżu w letnim pałacu Króla Słońce. Mais non, elle est ici...
Car spojrzał na nią zaskoczony.
- Mówisz nie tylko po niemiecku i duńsku, ale jeszcze na dodatek po francusku?
- Proszę nie zapominać o norweskim - wtrąciła Nadjana kokieteryjnie. - Za rok lub
dwa mój rosyjski, mam nadzieję, będzie równie dobry, jak znakomity język Waszej
Wysokości.
Roześmiał się i pociągnął ją koło siebie na ławkę.
- Teraz chciałbym się dowiedzieć prawdy, Nadjano. Kim ty właściwie jesteś? Byłaś
córką księcia, siedziałaś w obozie dla więźniów w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi
miejscu na Morzu Norweskim... Mówisz po niemiecku i francusku, a na dodatek znałaś mnie
w czasie, kiedy byłem nie mającym o niczym pojęcia śmiertelnie przestraszonym dzieckiem.
Jakie dziwne figle płata nam życie, jakie niewiarygodne wiatry losu wypełniały twoje żagle?
- To był wiatr północny, na ogół przenikliwy i lodowaty - odpowiedziała Nadjana. -
Ale możesz mi wierzyć, że czasami zdarzały się również bardzo gorące monsuny.
Car roześmiał się nieprzyjemnie.
- Gorące niczym ogień, chętnie w to wierzę. Czy miałaś bardzo wielu mężczyzn,
Nadja?
- Setki - odparła z powagą i przypomniała sobie innego mężczyznę, który kiedyś
zapytał ją o to samo.
ROZDZIAŁ V
Car siedział w milczeniu i słuchał jej opowieści. Nadjana spoglądała na niego tylko od
czasu do czasu, by zobaczyć, jak reaguje na jej niewiarygodną historię. Nie wspomniała
jednak o buncie Kvithovuda i wynikających z tego wydarzenia konsekwencjach, napomknęła
tylko, że chłopiec, którego ze sobą przywiozła, jest po prostu spragnionym przygód
młodzieńcem. Chciał obejrzeć nowe kraje, ona zaś pragnęła wrócić do domu.
Ale o czasach spędzonych w Kopenhadze opowiadała ze szczegółami.
- Ogród Nadjany... Car przymknął oczy i zwilżył wargi.
- Jaka piękna nazwa... Jakie to musiało być urocze miejsce. Czy dziewczęta były
dobre? A ty, byłaś piękna? Oczywiście, musiałaś być...
Nadjana stłumiła śmiech.
- Tak, mój panie, tak myślę. W każdym razie gości wybierałyśmy bardzo starannie.
Wielu nigdy nie znalazło się w naszych rejestrach. Wielu chętnie zapłaciłoby majątek... nasze
przyjęcia stały się legendarne. Sam król...
Car odsunął talerze i resztki chleba na bok, wielkie ręce oparł na stole. Jego brązowe
oczy mieniły się rozgorączkowane, gdy wpatrywał się w siedzącą przed nim kobietę.
- Chcę mieć taki ogród, tutaj w mojej stolicy! Najpiękniejsze kobiety, powinny zresztą
być też inteligentne...
Chcę mieć najzdolniejszych muzykantów, najbardziej wyjątkowe dzieła sztuki!
Wszyscy na całym świecie będą znać tę nazwę. I wszyscy będą myśleli, że znaleźli się w
niebie, gdy tylko przekroczą progi tego przybytku, Nadjano!
- Ale... ale... Wasza Wysokość nie może po prostu... skąd weźmiemy dziewczęta? Te,
które dotychczas widziałam, to zmęczone chłopskie córki, sprzedające na ulicach tego miasta
wszelkiego rodzaju produkty.
- E tam, uliczne sprzedawczynie? Pomarszczone staruchy... Nie, one mają być młode,
małe kwiatki... piękne i tak mądre, że mężczyźni będą mogli z nimi rozmawiać. I trzeba
zadbać, żeby przynajmniej połowa z nich umiała grać na jakichś instrumentach. Myślę, że
palce kobiet stają się wtedy zręczniejsze, a serca bardziej otwarte...
Posłał jej tak wymowne spojrzenie, że nie mogła się pomylić. Nadjana widziała
dostatecznie dużo ogarniętych żądzą mężczyzn. Bawił ją ten zapał władcy, wkrótce zresztą
nastrój jej się udzielił, poczuła się młoda, serce biło mocniej. Zapragnęła mieć dwadzieścia
lub trzydzieści lat mniej.
Car pochylił się jeszcze bardziej nad stołem. Płomienie pomieszczonych w
drewnianych lichtarzach świec chwiały się lekko.
- Ty stworzysz dla mnie taki ogród, Nadjano. Uczynię cię bogatą i sławną. Nigdy
jednak nie wolno ci zapomnieć, kim jest car, kto dał ci tę szansę. Chcesz tego? Chcesz zostać
moją sługą i resztę życia spędzić w najpiękniejszym miejscu na ziemi?
- W Rosji - odparła Nadjana. - Już tutaj jestem. Car wybuchnął głośnym śmiechem.
- Tak myślisz? A przecież widziałaś tylko Petersburg! Trzeba poczuć wiatr pod
skrzydłami i widzieć odległe horyzonty, zanim się naprawdę pokocha swój kraj.
Nieoczekiwanie wyciągnął rękę i pogłaskał jedwabną maseczkę. Jego głos brzmiał
czule, niemal sentymentalnie, kiedy powiedział:
- Ty naprawdę tak myślisz? Naprawdę... kochasz ten kraj i swojego cara?
- Zostałam tutaj tak dobrze przyjęta - odparła cicho.
- Twoje pokora zostanie wynagrodzona sto razy bardziej, niż się spodziewasz -
szepnął car.
W ciągu zaledwie tygodnia życie marynarza Jewgienija zmieniło się tak bardzo, że z
trudem w to wierzył. Jeszcze niczego nie przeczuwał, chociaż przez cały czas na morzu jego
myśli kierowały się ku starej, ciemnej i pachnącej kiszoną kapustą chaty. Może martwił się o
swoją matkę i jej gości, może nie wychodził na ląd z obawy, by nie stracić pieniędzy, które
mogły uratować następnej zimy życie starej kobiety.
Dopiero kiedy wrócił do domu, zobaczył, co się stało. O mało nie doznał szoku, nigdy
już później nic nie było takie samo jak przedtem.
Staruszka mieszkała teraz w trzech pokojach w jednym z nowo wybudowanych
domów czynszowych. Jej sąsiadami byli szlachetnie urodzeni ludzie z okolic Moskwy,
odkomenderowani przez swego cara do prac przy budowie miasta.
Oni mieli je też zaludnić.
Wysokie domy były ozdabiane sztukateriami lub zbudowane z tak zwanego pruskiego
muru, przypominały budynki, jakie stawiają w Holandii. Car był zadowolony z tej ulicy i
nazwał ją imieniem matki swego najlepszego szkutnika. Budowniczy okrętów powinien być
tym zachwycony i służyć carowi do końca życia.
Starej kobiecie pozwolono zabrać ze sobą psa i prosię, zresztą wielu mieszkańców
tego nowego miasta trzymało inwentarz w ogródkach i przybudówkach. Niektórzy chowali
zwierzęta nawet w kuchniach, gdzie zjadały resztki, które ludzie im rzucali.
Człowiek zajmujący drugą część parteru tego domu patrzył niezadowolony, jak baba z
wysiłkiem złaziła ze starej skrzypiącej fury. Przywiózł ich Igor, a smród z jego wozu był tak
mocny, że tłumił zapach kapusty, dymu i zwierząt, który zawsze otaczał matkę Jewgienija.
Karl Martin wprowadził ją ostrożnie do domu.
- Tutaj są drzwi, a tu, patrz, tabliczka z twoim nazwiskiem, mamasza. A oto
największy pokój, czyli twoja nowa izba. Patrz, jakie wysokie okna! A jakie wspaniałe
dekoracje na suficie! I podłoga, matuszka, jest taka gładka i błyszcząca niczym morze, przez
które przepłynęliśmy, spoczywające bez ruchu w letni dzień...
- Och - stękała baba i przyciskała do siebie tłumoczek z jakimiś ubraniami. - A gdzie
to mój siennik?
Szli dalej, teraz starucha trzymała Karla Martina już tylko za połę kurtki.
Sypialna była jeszcze ładniej pomalowana i ozdobiona. U sufitu wisiała lampa z
kulistym niebieskim kloszem. Nadjana wiedziała, że matka Jewgienija nie może jej zobaczyć.
- Jak tu wieje. Zaraz się zaziębię. Jakie to wszystko wielkie... Czym my to ogrzejemy
w zimie? To tak, jakby człowiek musiał ogrzewać górską jaskinię, Karl!
- Mamy tu wielki piec i mniejsze w każdym pomieszczeniu. Drewno na opał znajduje
się w komórce, mamasza. Nie martw się... Teraz car się tobą opiekuje!
Stara kobieta padła na kolana i mamrocząc pod nosem, przesuwała w palcach paciorki
różańca. Błogosławieństwa sypały się na cara niczym rzęsisty deszcz. Prosiła o zbawienie
jego duszy i dziękowała Bogu za otrzymane dary.
- Nadja! Tutaj jest jedzenie! Szafy i beczki pełne wszystkiego! Och! Och, chodź i
zobacz!
W niewielkim pomieszczeniu znajdował się duży piec, a u sufitu wisiały wielkie
wędzone wieprzowe szynki. Na podłodze stały mniejsze i większe beczki wypełnione po
brzegi, oznaczone literami i znakami, których Nadjana nie rozumiała. Ale takie same znaki
widywała u kupców na targu, było tutaj wino i chiński ryż, solone ryby i obowiązkowa w tym
kraju kiszona kapusta. Pęki cebuli, mnóstwo skrzyń z niewiadomą zawartością i pakunki, w
których musiał się znajdować cukier, sól oraz woreczki z przyprawami. Karl Martin wsunął
palec do jakiejś niedużej beczki, w której najwyraźniej znajdował się miód lub słodki syrop.
- Patrzcie tam! - zawołała Nadjana. - Pomyślał o wszystkim. Jaki to dobry człowiek.
Karl Martin ocierał resztki lepkiego syropu o nogawkę spodni.
- Pomyśl, co to będzie, kiedy twój syn zobaczy to wszystko - powiedziała Nadjana,
kładąc dłoń na zgarbionych ramionach gospodyni.
- Dzięki ci, Boże - szeptała tamta. - Stał się cud. Co takiego jest w tobie, Nadjano, że
zmusiło naszego cara do okazania takiej miłości swoim najnędzniejszym poddanym?
Nadjana uśmiechnęła się tajemniczo. Nie o wszystkim stara powinna wiedzieć. W
każdym razie jeszcze nie teraz.
Na końcu ulicy o holenderskiej nazwie wyrastał okazały budynek. Pewien
cudzoziemski architekt pracował dzień i noc, a inżynierowie, którzy budowali pałac
Mienszikowa oraz letni pałac samego cara, zostali przeniesieni na tę budowę. Tysiące
mężczyzn toczyło przez ulicę ciężkie kamienne bloki. Ku nowemu ogrodowi ciągnięto wozy
wyładowane drzewami. Newa leniwie toczyła swoje wody, a drzewa na posesji stały zielone.
Nadjana miała wrażenie, że minęły już całe miesiące.
Nie było tygodnia, żeby car osobiście lub któryś z jego architektów nie przychodzili
do niej z nowymi szkicami i pomysłami. Czuła się teraz niczym caryca, decydowała i
wydawała polecenia, a wszyscy ci uzdolnieni mężczyźni z szacunkiem przyjmowali jej uwagi
i propozycje dotyczące urządzenia domu i dekoracji pokoi. W tym czasie Nadjana nie
odczuwała prawie żadnych bólów, poczucie przygody dawało jej tyle energii, że czasami
zastanawiała się, czy ktoś nie wlewa jej nowych sił z jakiegoś źródła młodości, kiedy ona
sama śpi.
Karl Martin również uczestniczył w pracach, został pisarzem i sprawozdawcą. Taka
pozycja odpowiadała mu najbardziej. Chodził po placu budowy z wielkimi zwojami
papierów, biegał od jednego architekta do drugiego, rozmawiał z cieślami, francuskimi
rzeźbiarzami, odwiedzał statki, które wciąż przybywały z nowymi kosztownościami.
- Jaki to wspaniały młody człowiek - powiedział któregoś dnia car do Nadjany. - Pełen
zapału, ma takie silne i gibkie ciało. Bądź dumna ze swojego syna, Nadjano. On ci na pewno
dostarczy wiele radości. Wezmę go do służby na jednym z moich okrętów, kiedy to wszystko
będzie już gotowe. Uczynię go dowódcą galeonu!
Zaraz potem władca jednak westchnął, wymamrotał pod nosem imię swojego syna i
ciężko pochylił głowę.
Teraz car wyjechał, ale zamierzał wrócić na kilka tygodni przed ukończeniem pałacu.
Sam wydał dokładne instrukcje co do tego, jak należy urządzić ogród i jak powinny wyglądać
komnaty.
Pragnął stworzyć pałac z baśni.
Cały świat w miniaturze.
Jeden pokój miał przedstawiać królestwa azjatyckie, taki pokój car widział kiedyś u
japońskiej gejszy. Jeszcze wspanialszy i jeszcze bardziej przeładowany niż komnaty
francuskiego króla, ozdobiony taką ilością złota i brokatów, że na sam widok człowiek straci
dech.
Ściany innego pokoju polecił wyłożyć najpiękniejszym białym kamieniem z Uralu.
Tam car zamierzał siadywać przy starym samowarze, miała to bowiem być rosyjska izba, taka
jaką kiedyś w młodości odwiedzał, gdy zwolniony ze służby towarzyszył swoim przyjaciołom
żołnierzom do ich domów.
Wszystko tam powinno być białe i niebieskie, z płynącą wodą w sztucznym strumyku
i żywymi karpiami.
Marzył także o czymś, co kiedyś widział we Włoszech, o małej dżungli pod dachem.
Z wilgotnym ciepłym powietrzem, wielkimi kwitnącymi drzewami, pokrytymi bluszczem, i
gadającymi papugami tuż pod sufitem.
- I motyle, Nadjano! Takie, jakich w Rosji nie zobaczysz. Przypilnuj Mienszikowa,
żeby je sprowadził, on wie, jak to zrobić. Kiedy moje statki wiosną wrócą do domu,
przywiozą większe skarby niż Rosjanie sądzą, że to możliwe!
Nadjana przyglądała mu się z szeroko otwartymi oczyma i w milczeniu kiwała głową.
Co się dzieje z tym carem, o którym wszyscy powiadają, że jest skąpy?
I car odpowiedział, choć głośno nie zadała pytania.
W pewnym momencie opadł na fotel w jej pokoju, nogi przerzucił przez oparcie.
- To będzie pomnik, jakiego jeszcze nie widział żaden król świata. To będzie
marzenie...
- Tak, będzie - odparła Nadjana łagodnie. - Ogród Piotra... prawda?
Car szarpał wąsy, zagryzał wargi.
- Nno... być może. Muszę o tym pomyśleć. Jeszcze nie wiem. Ale owszem... Ogród
Piotra to niegłupio. Może nawet Ogród Świętego Piotra - uśmiechnął się pod nosem.
Nadjana potrząsnęła głową. Ten mężczyzna ani trochę nie obawiał się potężnego
kościoła. Raz po raz robił rzeczy, które powodowały, że ortodoksyjni dostojnicy pienili się ze
złości. Nazywali go bluźniercą i ucieleśnieniem zła, ale nie odważyli się otwarcie zbuntować.
Car był zbyt potężny. I zbyt uparty. Nigdy nie wiadomo, czy ten prawdziwy antychryst nie
odbierze ostatnich przywilejów brodatym popom, nie zniszczy starych cerkwi i klasztorów.
- Miejsce Odpoczynku Cara. Nie, to brzmi, jakbym już umarł. Pałac Radości. Nie, to
zbyt głupie.
- A może nazwać pałac imieniem którejś starej bogini? Na przykład Ogród Afrodyty?
Piotr potrząsnął głową na tę propozycję.
- Nie, nie. Nie myśl już o tym, Nadja. Zajmuj się wszystkim podczas mojej
nieobecności, kiedy wrócę, z pewnością znajdziemy odpowiednią nazwę.
Dał Nadjanie wszelkie pełnomocnictwa i polecił Mienszikowowi, by jej pomagał.
- On podczas mojej nieobecności jest carem, Nadjano. Pomoże ci we wszystkim.
A teraz ten dzień zbliżał się coraz bardziej. Miasto trzęsło się już od plotek. Nowy
pałac cara będzie nieziemskim miejscem! Bajka, marzenie! Opowiadano sobie, że dekoracje
są niewiarygodne i kosztowne, że za niewielki kawałek tapety biedny człowiek mógłby sobie
kupić ziarna na całą zimę.
Ludzie szemrali, ale nie mogli do końca potępiać swego władcy, bo niekiedy przygoda
i mocne wrażenia ważniejsze są niż chleb. A ostatnia zima nie była przecież specjalnie
surowa...
Nadjana nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedyś już przeżyła równie wspaniałe dni.
Śmiertelnie zmęczona zapadała co wieczór w głęboki sen, zjadłszy przedtem jedną z
pożywnych zup matki Jewgienija. Piękny dom był chłodny w gorące letnie dni i znakomicie
utrzymywał ciepło zimą. Żyło im się wspaniale. Nawet Karl Martin sprawiał wrażenie
bardziej zadowolonego.
Tylko jednego brakowało, by Nadjana mogła poczuć pełne szczęście.
Nie dostała odpowiedzi na ani jeden z listów wysłanych do Marji i Karla.
Czy listy nie dochodziły? Czy kapitanowie statków mogli być aż tak pozbawieni
sumienia, bo przecież płaciła im bardzo dobrze?
A może w domu stało się coś złego?
Marja... Marja utraciła w jakimś sensie syna. Z pewnością go opłakuje. Ale też jest na
tyle silna i rozsądna, by pocieszać się, że chłopiec jest bezpieczny, a gdyby nie wyjechał, nie
uniknąłby kary.
Może jutro, myślała Nadjana zmęczona, siedząc przy prostym biurku i robiąc wolne
miejsce pośród zwojów papieru i stosów rysunków.
Może list przyjdzie jutro, może pojutrze. Niezależnie od tego mogę przecież napisać
kolejny. Jest tyle do opowiadania. Kiedy pałac będzie gotowy, kiedy car będzie zadowolony...
może będę mogła go poprosić o załatwienie naszej sprawy. To co, że jesteśmy tylko nic nie
znaczącymi cudzoziemcami, wierzę, że on mnie zechce wysłuchać. Może mógłby się
zatroszczyć o to, by Karl Martin wrócił bezpiecznie do domu.
Napisała o tym do Marji.
Żeby tylko dostała ten list, myślała Nadjana z troską, to by ucieszyło ją bardziej niż
cokolwiek innego. Nie muszę przecież pisać, jakiego rodzaju pałac budujemy dla Piotra.
Marja i tak na pewno klaśnie w dłonie i będzie się śmiać zachwycona moim opisem. A
może nie, może pomyśli, że jej syn został w coś wplątany.
Nadjana gryzła koniec srebrnego pióra i czuła, jak zmęczenie ogarnia jej głowę i ręce.
Rękawiczki były czyste i cieniutkie, ostatnio osobisty mistrz krawiecki cara uszył jej
dwanaście par. Użył do tego cieniutkiego jedwabnego materiału tkanego tak, że rozciągał się
delikatnie i wyglądał niczym dodatkowa skóra na palcach. Nadjana nie zawsze nawet na noc
je zdejmowała.
Może dlatego wokół nadgarstków robią mi się te małe piekące ranki, pocieszała się.
Odłożyła pióro. Mieniło się delikatnie w blasku chybotliwego płomienia lampy.
Odchyliła głowę i masowała obolałe ramiona.
Jak rozkosznie będzie się położyć i zasnąć.
Czasami, kiedy dzień był wyjątkowo trudny, nocą w snach przychodził do niej on. Był
równie młody i piękny jak wtedy, szeptał jej te same czułe słowa. Tichon...
Nie pragnęła tego, nie chciała też myśleć o tych snach.
Tichon należał do ludzi, którzy zamordowali jej ojca.
Te same ręce, które pieściły ciało Nadjany i zostawiały po sobie pierwsze rozpalone
ślady, chwyciły jej martwego ojca i przerzuciły przez balustradę prosto na uniesione ostrza
lanc.
Widziała to na własne oczy.
Starała się o tym nie pamiętać, ale to niemożliwe.
Niczego nie można tu wytłumaczyć, niczego darować.
Tak bardzo kochała swego ojca.
I chociaż tego młodego przywódcę żołnierzy kochała ponad wszystko na świecie, rana
była zbyt wielka. Zresztą on pewnie nie żyje. To chyba dlatego może przychodzić do niej we
śnie i ukazywać jej się jak żywy. Bywało, że budziła się rozdygotana i oszołomiona, czuła, że
krew pulsuje w skroniach, jak to nie bywało nigdy po...
Tak. Po nim.
Nigdy później.
Nadjana z bólem w gardle przełknęła ślinę. Miała setki mężczyzn, za jednego z nich
wyszła za mąż.
Ale z żadnym, z żadnym nie była naprawdę blisko. Tylko z nim, żołnierzem, któremu
nie dała nic oprócz kilku skradzionych pocałunków i pośpiesznych uścisków.
To był największy smutek jej życia. Teraz o tym wiedziała. Zdawała sobie
jednocześnie sprawę, że chyba właśnie to uczyniło ją silniejszą i odporną bardziej niż skała.
Silną, by mogła znieść życie, jakie los jej zgotował. Dość silną na tyle, by się nie załamać
nawet w najtrudniejszych chwilach. I jeśli istniał jakiś Bóg, to z pewnością docenił jej upór.
Bo podobnej nagrody jak ona żaden człowiek na ziemi nie otrzymał. Nadjana wiedziała o
tym, bliżej nieba nie mogłaby się chyba nigdy znaleźć.
Niebo... Niebo Piotrowe.
Uśmiechnęła się blado i podniosła się z miejsca.
Oczywiście, to przecież odpowiednia nazwa! Jemu się na pewno spodoba. Będzie
odpowiadać gościom, ma w sobie coś zmuszającego do szacunku, a jednocześnie coś
wabiącego i podniecającego.
Niebo...
Nadjana zaczęła biegać po pokoju. Pomysły przesuwały się w jej głowie niczym
paciorki różańca.
Był późny wieczór, ale w pałacu pracowano dzień i noc. Postanowiła obudzić
architektów, musiała natychmiast wezwać wszystkich, którzy kierują pracami artystów i
kowali, wszystkich malarzy i wszystkich kładących marmurowe posadzki.
Niebo!
Nadjana śmiała się sama do siebie, zmęczenie zepchnęła gdzieś w głąb głowy. Trwało
tam i piekło boleśnie, ale ona go już nie zauważała.
- Zburzyć mi te dwie ściany i przemalować sufit! Złote ornamenty mogą zostać, są
piękne. Ale wyrzućcie te ciężkie meble i prześlijcie wiadomość, że potrzebuję więcej tego
białego lekkiego jedwabiu, którego używaliśmy do urządzenia komnaty Salome. Oprócz tego
muszę mieć niebieski jedwab, najdelikatniejszy jaki istnieje, przetykany srebrną nicią. I dużo
brokatu, trochę ciemniejszego brokatu na ściany i obicia... Augustus, czy ty jeszcze zajmujesz
się tymi świńskimi pęcherzami, tymi, które miały unosić się w powietrzu?
- Tak... tak, ale...
- Uszyj mi dwanaście takich. Nie, dwadzieścia cztery. Okrągłe, wielkie niczym obłoki.
Tak, obłoki! Popatrz na niebo i zrób obłoki!
- My... to znaczy ja muszę porozmawiać z Mienszikowem.
- Porozmawiaj! Nie mamy czasu, car wraca za miesiąc. Wtedy wszystko musi być
gotowe. Nie wolno nam się z niczym spóźnić!
Biegała wokół, wydawała rozkazy, po czym opadła na fotel i wezwała do siebie
dwóch najmłodszych mężczyzn. To oni robili szkice i wzory do dekoracji i ozdób pokoi i
całego pałacu. Jeden był z pochodzenia Francuzem, drugi to syn znanego greckiego poety.
Nie wypuściła ich od siebie, dopóki nie zaraziła ich swoim niewiarygodnym
pomysłem i nie sprawiła, że wpadli w taką samą euforię jak ona.
Dopiero kiedy leżała w łóżku i słyszała śpiew porannych ptaków, odważyła się
pomyśleć: Co też on na to powie? Czy carowi się to spodoba?
Na pewno, wydmie swoje wąskie wargi i będzie skubał wąsy. Oczy mu rozbłysną.
Mrugnie do niej i szepnie: „Niewiarygodne, Nadjano. Cóż za pomysł! Pomyśleć, że będę miał
swoje własne niebo. Teraz oni mogą skamleć i modlić się, te stare kozły w cerkiewnych
strojach. Car jest wystarczająco potężny, by stworzyć sobie własne niebo!”
Harfy, pomyślała tuż przed zaśnięciem. Nie mogę zapomnieć o harfach...
ROZDZIAŁ VI
Car stał bez ruchu i tylko patrzył.
Długi pochód ciągnący przez miasto był zupełnie innego rodzaju niż te, które zwykli
byli organizować Bachusowi bracia. Teraz jak okiem sięgnąć wszędzie mieniły się szlachetne
kamienie, złoto i jedwab. Ludzie stali tłumnie wzdłuż drogi, machali gałązkami i
chusteczkami. Kapelusze wylatywały w powietrze, a kiedy przejeżdżał sam car, rzędy ludzi
pochylały się w pokłonach aż do ziemi niczym morskie fale.
Nadjana siedziała w zamkniętym powozie i wyglądała na zewnątrz przez gęste firanki.
Powóz zaprzężony w cztery białe konie jechał na samym przedzie. Był biały, ozdobiony
pozłacanymi kwiatami i czerwonymi powiewającymi wstążkami z jedwabiu. Ona była ubrana
podobnie, w białozłotą suknię z purpurową szarfą.
Barwy cara. Na jego cześć.
Przez ostatnie trzy tygodnie pracowała intensywnie z dziewczętami, każda z nich
znała już na tyle rosyjski, że była w stanie porozumiewać się i z carem, i z innymi gośćmi.
Pochodziły one z całego potężnego cesarstwa, boginie o blond włosach z fińskich terytoriów,
nieduże o kruczoczarnych grzywach z byłego państwa chana, długonogie i rudowłose
dziewczyny z zachodu.
Były córkami szlachetnych rodów, znalazły się w potrzebie lub zostały wzięte jako
branki na dawnych terenach szwedzkich, były cudzoziemkami, które towarzyszyły swoim
mężom i ojcom do Petersburga i które dały się skusić podniecającemu życiu w charakterze
pensjonariuszek najwspanialszego domu publicznego. Niektóre były niewolnicami, kupiono
je i zapłacono za nie. Jeszcze inne były biednymi córkami niewolnic.
Nadjana dobierała je z najwyższą starannością i upewniała się wielokrotnie, czy na
pewno rozumieją, co to wszystko oznacza. Cieszyła się, widząc radosne napięcie w ich
oczach, nadzieja na wspaniałe, podniecające życie przesłaniała ciemne strony całej sprawy.
W przyszłości pewnie wszystkie będą takie jak ona, pozbawione miłości, nie umiejące
kochać.
Mówiła im to, ale one patrzyły jej prosto w oczy i wzruszały ramionami.
- Wolę na jedwabiu niż na brudnej słomie - powiedziała któraś. - Wolę z carskimi
dostojnikami niż z pijanymi żołnierzami, których nigdzie nie brak.
Tylko jedna nie zdołała się nauczyć rosyjskiego. Nadjana otaczała szczególną
troskliwością tę małą, ciemnowłosą kobietkę i było jej naprawdę przykro, kiedy musiała ją
zdegradować z damy do towarzystwa do pomocy kuchennej. Dziewczyna sama też była
smutna, że musi się wyprowadzić z przestronnych pokojów na górze i przenieść na posłanie w
piwnicznej sali, gdzie mieszkały służące, kucharki, pomywaczki i inna służba.
Z drugiej strony to może jednak lepiej, myślała Nadjana. Spojrzenie wielkich
błyszczących oczu tej dziewczyny było ufne i czyste. Dziewczyna przyciągałaby mężczyzn
swoją niewinnością, jej pełne wdzięku ciało wzbudzałoby w ich umysłach najdziksze
fantazje.
Było w tej małej coś, co zasmucało Nadjanę, i sprawiło jej ulgę, kiedy po kilku dniach
zobaczyła ją dźwigającą wiadro pełne wody. Dziewczyna uśmiechnęła się serdecznie i
ukłoniła głęboko. Miała na sobie prosty niebieski fartuch i zajęta była sprzątaniem.
Inne młode kobiety tańczyły przy dźwiękach szpinetu w sali pod niebiańskim sufitem.
Włoski nauczyciel starał się przekrzyczeć muzykę, co chwila kazał którejś a to wyprostować
plecy, a to unieść głowę. Zdarzało się, że klął siarczyście, wymachiwał w powietrzu swoimi
szczupłymi rękami i sypał na dziewczyny wyzwiska w swoim ojczystym języku. Nadjana
cieszyła się, że nie wie, co te słowa znaczą. Dalsze dwie dziewczyny musiały odejść,
ponieważ nie były w stanie spełnić żądań baletmistrza.
Trzy kolejne zniknęły, gdy Nadjana odkryła, że skłamały. Twierdziły, że umieją
czytać, oszukały ją, bo nauczyły się wymaganych wierszy na pamięć.
Jedną zwolniono, gdy przyszła z płaczem i wyjaśniła, że mąż, który ją jakiś czas temu
rzucił, teraz chce znowu z nią być.
Innej pokazano drzwi, bo nie była w stanie opanować swego temperamentu i rzuciła
się z pięściami na pokojówkę, która przewróciła słoik z kremem wybielającym piegi i plamy
na skórze.
Nadjana wybrała wysoką, bardzo urodziwą Finkę i uczyniła ją odpowiedzialną za
pozostałe kobiety. Finka była prosta jak drzewo, swoje piękne blond włosy nosiła niczym
koronę. Była jednak tylko niewolnicą, branką, ofiarą gry, którą prowadził car z królem
rządzącym również jej krajem. Pochodziła z Karelii, bił od niej jakiś niezwykły, jakby
promieniejący chłód, Nadjana nie miała wątpliwości, że właśnie to będzie do niej przyciągać
mężczyzn. Nieprzystępna, miała zarazem coś gorącego w swoim lodowato niebieskim
spojrzeniu. Była zręczna i silna, silniejsza niż niejeden mężczyzna. Wielu będzie się z
pewnością tego lękać, niektórzy jednak spróbują zdobyć ją za wszelką cenę. Nadjana
wiedziała o tym dobrze. Ledwie minęło kilka dni, a już wszyscy wokół zaczęli blond
piękność nazywać Królową.
I to właśnie owa Finka otworzyła carowi drzwi i pomogła wysiąść z powozu. Nadjana
również wysiadła ze swojego ekwipażu, teraz próbowała wspinać się na palce, by zobaczyć
twarz władcy. Witająca go kobieta skłoniła się przed nim bardzo głęboko, dając początek
kolejnej fali zginających się w pokorze głów. Długie marmurowe schody ożyły, kiedy
czerwone kurtki, dotychczas stojące nieruchomo, oddawały cześć swemu carowi. Na
trawnikach przed pałacem siedziały w małych grupkach dziewczęta, upozowane niczym
bukiety kwiatów w swoich barwnych sukienkach. Wystudiowane ruchy dopełniały całości,
widzowie, bili brawo i krzyczeli z podziwu. Setki dziewcząt biegało po ogromnych
trawnikach, tworząc wzory i żywe obrazy będące fragmentami ogromnej układanki.
Car stal na dolnym balkonie i uśmiechał się.
Nadjana nie odważyła się zapytać go o nic, śledziła jednak każde drgnienie, każdy
grymas jego ogorzałej twarzy. Carycy nie było. Chyba nie z powodu kolejnej ciąży,
Katarzyna bowiem chętnie pokazywała się wśród ludzi w błogosławionym stanie. Szlachta
uważała, że to nie przystoi, musieli jednak bywać na małych przyjęciach, które caryca
organizowała i na których obnosiła się ze swoją płodnością. Nadjana odwiedzała ją kilka razy,
ale zawsze z jakichś oficjalnych powodów. Caryca była bardzo miłą kobietą, nieszczególnie
piękną, ale obdarzoną gorącym sercem, co często dawało o sobie znać mimo oficjalnej maski.
Musi być dobrą matką, myślała Nadjana. Wiedziała jednak od dawna, że Katarzyna nie jest
matką carewicza Aleksego. Tamtą nieszczęsną kobietę Piotr usunął, żyła teraz w jakimś
odległym klasztorze.
Nadjana nigdy w towarzystwie cara nie mogła uwolnić od zdumienia. Tego człowieka
uważano za bezlitosnego despotę. Nadziewał swoich przeciwników na metalowe ogrodzenie
wokół twierdzy, prześladował ich, dręczył i ścinał. Zabił pewnego nieszczęsnego chłopa,
który wyraził się w pogardą o statkach przychodzących z Archangielska. A jeśli słyszał'
skargi udręczonych niewolników, stawiał ich do jeszcze cięższej pracy. Ginęli oni setkami,
przez całą długą zimę wciąż kopano nowe groby w zamarzniętej ziemi. Był despotą, był po
prostu katem.
Trudno uwierzyć, że to ten sam mężczyzna w prostym ubraniu, który przyszedł
pewnego wieczora z niezapowiedzianą wizytą i jadł pyszne bliny matki Jedwokii oraz czarny
chleb. Ten sam, który drapał za uchem starą sukę Katarzynę i powiedział, że jest bardzo
pięknym psem. Ten sam, który chwalił jedzenie starej i mówił, że chciałby ją zatrudnić jako
kucharkę w pałacu, który nazywał ją matką i zwracał się do niej z wielkim szacunkiem. Ślepa
kobieta opowiadała o tym codziennie, chyba nie było w Petersburgu ani jednego człowieka,
który by nie wiedział, że sam car jadł z talerza marynarza Jewgienija.
Ale teraz...
Teraz był słońcem, cesarzem, bogiem.
Prosty i wysoki, w ciężkim świątecznym stroju z brokatu, z sobolowym futrem na
ramionach. Na głowie nie miał korony ani kapelusza, tylko czapkę z purpurowego aksamitu z
otokiem wysadzanym szmaragdami i topazami.
Cała postać skrzyła się od klejnotów, które nosił na .palcach i na szyi.
Nadjana próbowała tłumaczyć sobie wyraz jego oczu, stała przy nim na balkonie i
wprost bała się oddychać. Po występach baletu ona sama miała oprowadzić cara i jego orszak
po wszystkich cudownych komnatach, po siedemdziesięciu dwóch różnych światach
stworzonych w jednym gmachu.
Największa ze wszystkich była sala niebiańska, centrum domu. Wzdłuż ścian
znajdowały się wysokie okna, przez które wpadało mnóstwo światła, można je było zasłonić
ciemnymi szafirowymi storami, a wtedy w pomieszczeniu robiło się całkiem ciemno.
I podłoga, i ściany mieniły się srebrem i różnymi odcieniami niebieskiego.
Ściany pokryto lśniącymi jedwabnymi tapetami. Pulchne, pozłacane aniołki siedziały
na gzymsach i w niszach, a pod sufitem tańczyły całe ich gromadki w delikatnych, prawie
niewidocznych sieciach pomiędzy sztucznymi obłokami.
Sufitu niemal się nie widziało, pokrywał go obsypany gwiazdami granatowy jedwab,
poniżej wisiało czterdzieści osiem wielkich kryształowych żyrandoli, które można było
unosić w górę lub opuszczać.
Wzdłuż jednej ze ścian urządzono spory ogród pełen kwitnących kwiatów. Na jego
obrzeżach biło co najmniej dwanaście źródełek przejrzystej wody. A obok każdego z nich
znajdowały się najwspanialsze sofy i szezlongi, pięknie osłonięte posrebrzanymi parawanami,
z których zwieszały się zielone, żywe pędy winorośli oraz pnące róże. Pachniało słodko i
mocno.
Między fontannami i meblami ustawiono długie rzędy nakrytych białymi obrusami
stołów. Przygotowano miejsca na siedemset osób, porcelana i srebra zostały wydobyte ze
szlacheckich skrzyń. Specjalny wysłannik pojechał aż do Moskwy, by przywieźć nakrycia,
adamaszkowe obrusy i kryształy z kremlowskiego pałacu, ponieważ statek, który wiózł to z
dalekich krajów, osiadł na mieliźnie.
Niczego nie brakowało, Nadjana doglądała wszystkiego uważnie.
Zobaczyła cara stojącego na balkonie ponad salą niebiańską. Wtedy dała znak,
pozwoliła mu zobaczyć jedynie mgnienie nagromadzonych wspaniałości, potem rozpoczęło
się prawdziwe przedstawienie.
Zasłony zostały zaciągnięte przez ubrane na niebiesko piękne dziewczęta. Ich stroje
uszyto z tego samego jedwabiu, którym obito ściany. Na głowach nosiły kapelusze, a twarze
miały upudrowane na biało. Tylko wargi mieniły się srebrzyście.
W jednej chwili sala pogrążyła się w mroku.
Ale w tej samej sekundzie zapalono lampy u sufitu, Nadjana widziała, że każdy z
obsługi robi to, co powinien.
Zabrzmiała muzyka.
Harfy, skrzypce, kontrabasy i flety.
Drżąca, daleka melodia, leciutka niczym puch lub kwiaty bagiennej welnianki.
Wtedy z mroku wyłoniły się tancerki, wyglądały niczym latające motyle.
Zgromadzeni na balkonie i na szerokich galeriach jęknęli z wrażenia.
Tancerki były ubrane w szerokie białe stroje. Kiedy zapaliły się światła wzdłuż ścian i
przy fontannach, widzowie mogli obserwować dokładnie wszystkie ruchy roztańczonych ciał.
Welony, w które się otulały, powiewały i falowały, stopy dziewcząt prawie nie dotykały
podłogi. Każda z nich miała na plecach maleńkie skrzydełka ze srebrnymi piórami. Różniły
się tylko kolorem włosów, niektóre były ciemne, inne jasnoblond, jeszcze inne miały rude
czupryny spływające na ramiona. Wszystkie fryzury ozdobiono wstążkami i srebrnymi
spinkami. Ręce tancerek wyglądały, jakby je zanurzono w srebrze, dźwięczały maleńkie
dzwoneczki, gdy dziewczęta kreśliły w powietrzu szerokie łuki. Na twarzach kobiety miały
maski, lśniące srebrzyście, dzięki czemu twarze wydawały się nieziemskie, nierzeczywiste.
Nagle od sufitu zaczęło padać coś jak delikatny mieniący się deszcz.
Nadjana uśmiechnęła się.
Efekt był dokładnie taki, jakiego się spodziewała.
Wtedy twarz cara drgnęła i władca wybuchnął głośnym, serdecznym śmiechem.
Dziewczęta na dole zebrały się pod galerią i pochyliły w głębokim pokłonie:
- Uważajemyj car... Najjaśniejszy Panie, twoje imię będzie świecić na naszym niebie.
Nadjana oblizała suche wargi i uśmiechnęła się.
- Piotrowe Niebo - szepnęła cicho. - Czy Wasza Wysokość przyjmie tę nazwę?
Piotr bez słowa skinął głową.
- Warte wszelkiego zachodu - rzekł po chwili.
Nadjana odetchnęła, władca był po prostu oszołomiony. Miała nadzieję, że
Mienszikow powiedział mu, ile to kosztowało. Car prawdopodobnie przeliczy sumy na okręty
wojenne, z pewnością mógłby wybudować sporą armadę za pieniądze, które wydano na ten
pałac. Ale w Europie zdobył już szacunek dzięki swojej morskiej sile. Teraz potrzebował
czegoś innego, czym mógłby zaimponować francuskim bawidamkom, jak chętnie powiadał.
Niebo zeszło na ziemię.
Zbudował je Piotr Pierwszy, zwany Wielkim.
Uśmiechnął się teraz i powiedział:
- Świetnie, Nadjano. Bo czyż nie powiedziano w Piśmie: Jest wiele pokojów w domu
ojca mego...? Zachichotała i skinęła głową.
- Och, ale będą mi złorzeczyć! Ha, nie mogę się doczekać!
Wiedziała, kogo ma na myśli. Kościelne dzwony zaczynały już bić w oddali, wzywały
wiernych na modlitwę za cara.
Ale w Niebie mleko i miód płynęły strumieniami, a z sufitu wciąż sypał się słodki,
delikatny pył, przypominający białą mąkę, mający jednak smak cukru. Nadjana kiedyś w
Kopenhadze podawała owoce i ciastka dekorowane tym cukrem, ale wytwarzanie go było
zbyt kosztowne.
Teraz biały puch sypał się na pyzate aniołki i na gości. Ludzie wyciągali języki i
zlizywali go z przyjemnością, a ponieważ wieczór robił się późny, zaczynali zlizywać go
sobie nawzajem z twarzy i ciał.
Car podszedł i poprosił Nadjanę, by towarzyszyła mu do rosyjskiej komnaty.
Dzisiejszej nocy nie chciał już oglądać żadnej innej.
- Zostaniesz u mnie na noc, moja droga, zdolna Nadju. Pozwolisz mi zasnąć w swoich
ramionach, myślę, że potrafisz odegnać ode mnie złe sny.
Uśmiechnęła się do niego, wiedziała, co ma na myśli. Był chyba najpotężniejszym ze
wszystkich współczesnych władców, ale jego zmysły dręczył niepokój, Nadjana pojmowała
instynktownie, że tego lęku nie da się ukoić. Odczuwała silny związek z tym niezwykłym
człowiekiem. Dotknęła ostrożnie jego ramienia i powiedziała z najwyższym szacunkiem:
- Twoja sługa dziękuje ci pokornie. Wtedy Piotr roześmiał się, podał jej ramię,
zrzucając równocześnie czapkę z głowy.
Mienszikow stał pod ścianą i przyglądał im się zmrużonymi oczyma.
Nadjana zadrżała, zastanawiała się, czy tylko przypadkiem ogromny pierścień tamtego
zaczepił w tańcu o jej maseczkę tak mocno, że omal jej nie zerwał.
Jakiś mężczyzna stał, przywarłszy do posągu Apollina, cały długi rząd takich posągów
podtrzymywał sufit nad wewnętrznymi tarasami niebiańskiej komnaty. Mężczyzna miał na
sobie brązowe spodnie i czerwoną kamizelkę, otulony był ciemną peleryną. Nikt nie zwracał
na niego uwagi i o to właśnie mu chodziło.
Carewicz Aleksy nie został zaproszony do stołu swego ojca.
Dlatego powiedział wszystkim, że przyjść nie może.
Charlotta, ta głupia krowa, jeszcze raz posłużyła mu za wymówkę. Była brzemienna i
bardziej irytująca niż kiedykolwiek.
Wieczorem wstąpił do mnicha Jakuba Ignatiewa, który zawsze miał dla niego
pociechę i trochę wódki. Teraz Aleksy był porządnie pijany, ale wciąż mógł się poruszać z
podejrzaną, złowieszczą zwinnością łasicy.
Cóż za imponujące przedstawienie zorganizowała ta cudzoziemka. I bardzo piękne,
zwłaszcza kiedy tańczące, zwiewnie ubrane kobiety wirowały wśród kwiatów i połyskujących
srebrzystych strumyków. I owe pozłacane aniołki pod sufitem wyglądały jak żywe, kiedy
zdawały się płynąć w powietrzu przywiązane cieniutkimi szarfami i z harfami w rękach.
Niewiarygodne.
Przepych, jakiego carewicz dotychczas nie widział, nawet gdy gościł u króla Francji.
Ojciec też przeszedł samego siebie. To w gruncie rzeczy dziwne, on, taki chciwy i tak
zakochany we wszystkich co rosyjskie.
Widocznie jednak ta kobieta go odmieniła i zawróciła mu w głowie. Caryca nigdy nie
powiedziała ani słowa, ona z pewnością zajęta jest własnymi intrygami i grą o władzę. Aleksy
nie kochał swojej macochy. Wiedział, że ona go nie cierpi, ponieważ nie zdołał zdobyć
szacunku swego ojca.
Młody człowiek przemykał się pod najmniej oświetlonymi ścianami. Włóczył się po
pałacu, gubił w bajecznych komnatach i śmiertelnie się przeraził, gdy jakieś zwierzę ryknęło
mu tuż nad uchem w pełnym pary, zielonych drzew i roślin pomieszczeniu. Nie wierzył
własnym oczom, widział przed sobą czarnego niedźwiedzia, kosmatego i rozgniewanego,
który stał na dwóch łapach, szczerzył kły, a małe uszka położył po sobie.
Przerażony carewicz pomknął dalej, zielone pędy plątały mu się pod nogami, miał
wrażenie, jakby się znalazł w koszmarnym śnie. W końcu jednak dotarł do drzwi i pobiegł
przed siebie, nie oglądając się na korytarze wiodące w głąb domu. Chłodne powietrze letniej
nocy ostudziło jego spoconą twarz, zaczął znowu normalnie oddychać. Czuł ból w piersiach,
to niewypłakane łzy i pragnienie wywołane nadmiarem alkoholu. Na szczęście chata mnicha
znajdowała się niedaleko. Nie był bowiem w stanie znieść myśli o powrocie do domu, do
swojej niezadowolonej, obrzmiałej kobiety, z którą się ożenił, zanim dorósł.
Nie, ale istniała inna. Kobieta piękniejsza niż jakiekolwiek z dzieł Pana, pełna ciepła i
wyrozumiałości dusza, jedyna istota na świecie, która naprawdę kochała carewicza Aleksego,
syna Piotra zwanego Wielkim.
Carewicz, zataczając się, biegł przez ulicę, nienawidził każdego domu, każdego
fragmentu tego miasta. Cóż za bagno! Wężowe gniazdo! Żeby nie wiem jak piękne rzeczy
projektował i budował jego ojciec, i tak na nic się to nie zda. Petersburg to przeklęte miejsce.
Brudna ladacznica pośród miast, która zbrukała święte imię Moskwy, unurzała się w błocie i
odebrała cześć tamtemu błogosławionemu, staremu grodowi.
Tak nie może być.
Musi nastać koniec, koniec morderstw i szaleństwa ojca.
Carewicz wiedział, że duchowieństwo trwa w gniewie, że sam Bóg musi mieć wiele
do zarzucenia carowi Piotrowi. Tylko to utrzymywało jeszcze Aleksego przy życiu, to był
jedyny powód, dla którego już dawno temu nie położył kresu swojej żałosnej egzystencji.
To i coś jeszcze: jeśli przeżyje jeszcze jeden dzień, to może stanie się cud. Może jego
ojciec zostanie odmieniony i wezwie go do siebie, by prosić o wybaczenie wszystkich zdrad i
wszystkich upokorzeń, jakie sprowadził na najstarszego syna.
Aleksy czuł pieczenie w piersi. Zaczął biec szybciej.
Powinna tu być Afrosinia, położyłaby swoje delikatne dłonie na jego ciele i kochała
go, dopóki by nie zapomniał o piekle nazywanym życiem.
Mnich z uśmiechem otworzył ciężkie drzwi jak szeroko.
- Wejdź, drogi przyjacielu, wejdź!
Aleksy cmoknął go pospiesznie w policzek i wkroczył w mrok izby. Trwało lato, ale
w małej piwnicznej izdebce mnicha powietrze zawsze było tak samo wilgotne i chłodne.
Jedyny pożytek z tego był taki, że zimą panowała tu taka sama temperatura. Ignatiew
twierdził, że to dobre dla jego zdrowia, że utrzymująca się wciąż stała temperatura
znakomicie mu robi.
- Mam już jednego gościa, Aleksy. Kogoś, kto może cię zainteresuje...
Carewicz zatrzymał się gwałtownie.
- Co? Teraz? Ale, Jakub...
- Dobrze, dobrze, zaraz dostaniesz coś do wypicia. On jest może trochę za młody, ten
mój gość, ale myślę, że go polubisz. Ma wiele do opowiadania. On jest... to młody rebeliant.
Carewicz wolno szedł w głąb izby. Mnich jadał tu i sypiał, pomieszczenie oświetlały
olejne lampki wiszące na wszystkich ścianach. Aleksy dostrzegł siedzącego w kącie młodego
chłopca.
- Karl... to jest nasz carewicz, Jego Wysokość Aleksy.
Tamten pochylił głowę z wielkim szacunkiem.
Aleksy usiadł w znacznej odległości od obcego. Irytowało go, że mnich sprowadził
sobie kogoś nieznajomego akurat dzisiejszego wieczoru. Na ulicach było pusto, nigdzie ani
niewolników, ani ludzi szlachetnego pochodzenia. Nawet chłopi, którzy zwykle przybywali z
pełnymi furami na plac targowy, sprzedali wszystkie swoje towary, ponieważ ojciec
dopuszczał się w swoim nowym pałacu niesłychanej rozrzutności.
- Dlaczego nie jesteś w pałacu, obcy? Wygląda na to, że jesteś dobrze ubrany, czy
ciebie też nie zaproszono?
W ostatnich słowach brzmiała ironia.
- Owszem, Wasza Wysokość... zaproszono, w dodatku do stołu ojca Waszej
Wysokości.. Ale ja nie lubię takich bali. Zwłaszcza że tyle dzieci umiera z głodu w
podmiejskich osadach.
Wiedział, że to śmiałe słowa. Carewicz jednak uśmiechnął się z goryczą.
- Tak, życie w tych osadach to prawdziwe piekło. Tam mój ojciec powinien się
przejechać, zobaczyć, jak wychudłe kobiety rozgrzebują krowie placki w poszukiwaniu nie
strawionych kawałków kapusty.
Karla zdumiało to jawne rozgoryczenie.
Aleksy zrzucił z siebie pelerynę oraz kurtkę i zażądał piwa. Wkrótce mnich przyniósł
pienisty napój w dużych toczonych, drewnianych kubkach. Były ciężkie niczym wiadra, Karl
Martin spróbował napoju i skrzywił się niechętnie. Musiał jednak robić to co inni, jeśli chciał,
by nadal uważano za mężczyznę.
Mnich usiadł i zaczął mówić cichym głosem:
- Starzy są rozwścieczeni. Bierz to pod uwagę, carewiczu. Jeszcze kilka lat... i będzie
po wszystkim. Jest ciężko, ciężko całemu narodowi, całej Rosji. Ale ja wiem, Aleksy, ci,
którzy krwawią pod uciskiem twego ojca, zostaną szczodrze wynagrodzeni za wierność tobie!
Aleksy pił i kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Małe oczka błyszczały coraz
bardziej, a on bełkotał coś pod nosem.
- Tak... Słyszę, co mówicie. Ale nie wiem... władza mego ojca jest nie do pokonania.
On nie położy się, by umrzeć z powodu byle jakiej choroby, ten drań. Ha, trzeba było go
widzieć dzisiejszego wieczoru! Wielki i potężny, otoczony wszelkim przepychem, z tą
cudzoziemską nierządnicą u boku... Diabli wiedzą, dlaczego ona ukrywa się za maską!
Karl Martin przełknął piwo i zakaszlał. Mnich posłał mu uspokajające spojrzenie, a
potem rzekł:
- Ona nie jest ci wrogiem, carewiczu.
- A skąd ty o tym wiesz, mnichu? Śmieje się i przewraca oczami do mojego ojca jak
wszyscy inni.
- To tylko kobieta, która miała pewne marzenie - odparł mnich tak samo spokojnie. -
A to jest jej syn, Aleksy.
Teraz następca tronu chrząkał i parskał, aż piwo rozpryskiwało się na stół.
Mnich Jakub Ignatiew odsunął się do tylu na krześle w kształcie półksiężyca.
- On jest naszym przyjacielem, naszymi oczyma i naszymi uszami. Przepij do niego,
carewiczu, i poproś, by przysiągł ci wierność.
- To nie jest konieczne - burknął syn cara i opróżnił swój kufel.
ROZDZIAŁ VII
Pierwsze spotkanie obu młodych ludzi było dość dziwne i pełne napięcia, Karl Martin
musiał się uśmiechać na myśl o nieoczekiwanym wybuchu uczuć u carewicza. Nagle, jak
gliniany garnek od uderzenia kijem, maska nieprzystępności na twarzy Aleksego pękła. Syn
cara położył się na szorstkim stole i zaczął głośno szlochać.
Karl Martin wytrzeszczył oczy, nie wiedział, jak się ma zachować, ale mnich mrugał
do niego porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: Nie przejmuj się jego zachowaniem.
To całkiem normalne.
Carewicz leżał wsparty na stole i jęczał, raz po raz dostawał ataku suchego kaszlu,
szlochał i zawodził tak, jakby był małym, skrzywdzonym chłopcem.
- Mój ojciec... Mój bezlitosny, ukochany ojciec... dlaczego on nie chce o mnie
słyszeć? Co ja takiego zrobiłem... Co powinienem zrobić, by zechciał znowu na mnie
spojrzeć...
Mnich gładził go po plecach, poklepywał mocno po chudych barkach.
- Aleksy, ty udręczona duszo, twój czas nadejdzie, wiemy o tym wszyscy. To, co on
dzisiaj zbuduje, po jego upadku będzie należało do ciebie.
- Ale żeby chciał się mną chociaż trochę zająć... Żeby poświęcił mi czasem godzinę...
On jednak wciąż wyjeżdża, wyjeżdża i żąda ode mnie, bym był zdolny i zręczny.
- Car jest bardzo zajętym człowiekiem, przecież wiesz.
To nie jakiś chłop, który może się wylegiwać w trawie i wysyłać dzieci, by zbierały
kłosy.
- Ja bym bardzo chciał być synem zwyczajnego chłopa... albo cieśli! Żebym tylko
mógł się czegoś nauczyć... Żebym miał choć jeden dobry pomysł albo posiadał jakąś ważną
umiejętność. Ale ja jestem do niczego, kompletnie pozbawiony jakichkolwiek zdolności...
- Jesteś dobrym sługą Pana, pokornym i dzielnym chrześcijaninem. Jesteś naszą
jedyną nadzieją, Aleksy, święty kraj Boga zostanie odzyskany... Ty jesteś mieczem, ty jesteś
lancą, jesteś wodzem zastępów, które zmiotą dzieło antychrysta. Twój ojciec... jesteś tysiąc
razy więcej wart od niego, Aleksy!
Carewicz uniósł mokrą od łez twarz z jakimś patetycznym wyrazem w oczach. Nie był
urodziwy, nie był ani w części tak przystojny i imponujący jak ojciec. Miał blade policzki,
zarost wcale niepodobny do zarostu dorosłego mężczyzny. Przez kępki rzadkich włosków
przeświecała żółtawa skóra. Był młodym człowiekiem, ale mimo to dało się dostrzec coś
starczego w jego głęboko osadzonych oczach. Jego ręce z rozczapierzonymi palcami, które
drżały, gdy nie zaciskał ich na kuflu piwa lub na brzegu stołu, przypominały wronie skrzydła.
Karl Martin obserwował, jak mnich powoli uspokaja zdenerwowanego carewicza, jak
ciało młodzieńca się odpręża. Następca tronu wciąż jednak szlochał i pociągał nosem albo
wycierał go w niebieską ściereczkę, którą nosił w rękawie.
- Ten cudzoziemski przyjaciel tutaj... on może być jednym z nas. Rozmawialiśmy już,
ja z nim rozmawiałem. Jest bardzo młody i może jeszcze niezbyt muskularny, ale ma
kontakty, które mogłyby nam się przydać. I on już walczył, Aleksy. Omal nie zamordował
poborcy podatkowego! Nie tylko w naszym kraju, carewiczu, mali buntują się przeciwko
wielkim.
- Wiem o tym. Ale w żadnym innym kraju mali nie są tacy mali, a wielcy tak wielcy!
Mnich kiwał głową, mamrocząc coś pod nosem.
- Pan nasz jest większy, nie zapominaj o tym, i jego wola się stanie, wszyscy o tym
wiemy.
Carewicz skrzywił się i odwrócił twarz. Karl Martin poczuł wielkie pragnienie, by
przytulić go do siebie, ten dorosły mężczyzna sprawiał wrażenie kompletnie samotnego i
zagubionego. Jego płacz świadczył o tym, że mimo wszystko kocha swego ojca. Coś w jego
oczach mówiło jednak, że nosi w sobie wystarczająco dużo nienawiści, by zabić. Czy oni
planują zamach? Czy ten mnich i jego przyjaciele zamierzają wystąpić przeciw samemu
carowi?
Karl Martin dostał gęsiej skórki i przeniknął go dreszcz podniecenia.
Historia całego tego wielkiego kraju może zostać odwrócona! Losy narodu
spoczywają może w rękach niepozornego, ubranego na brązowo mnicha!
W oto obok siedzi on, Karl Martin Karlsgard, jeszcze nie całkiem dorosły, a już
wciągnięty w centrum wydarzeń.
Znowu zadrżał, dreszcz wydał mu się słodki, a jednocześnie dziwnie bolesny.
Oni, tamci, którzy zostali w domu, w Norwegii, powinni go teraz widzieć.
Powinni o tym wiedzieć wszyscy, którzy sądzili, że Niels Kvithovud był
najniebezpieczniejszym rebeliantem na świecie!
- Ja też już nie mam ojca - wyznał cicho. Wtedy carewicz zwrócił się do niego i
uśmiechnął.
- Mój przyjacielu - powiedział, pociągając nosem. - Dziękuję ci za wsparcie. Będziesz
moim... moim... Kim ty właściwie chcesz być, szczeniaku?
- Budowniczym okrętów - odparł Karl Martin z przekonaniem.
Wtedy następca tronu wybuchnął głośnym śmiechem, histerycznym i skrzekliwym.
- Ty zdradziecki mały psie, to powinien słyszeć mój ojciec! Nikogo na świecie nie
ceni bardziej niż budowniczych okrętów. Jakby to, co oni tworzą, było większe niż dzieło
samego Pana!
Karl Martin odwrócił się na stołku, trudno było zrozumieć tego carewicza. W jednym
momencie pełen ufności i przyjacielski, w następnym nieprzyjemnie sarkastyczny. Ale mnich
uśmiechał się wciąż blado i porozumiewawczo spoglądał na Karla Martina.
- Potrzebujesz przyjaciół, tylu lojalnych ludzi, ilu tylko zdołasz znaleźć.
Aleksy wstał niepewnie.
- Gdzie jest Afrosinia, mój mały kwiatuszek?
- Śpi - burknął mnich.
- Ja chcę do niej... teraz!
- To zabierz ją ze sobą, nie chcę żadnych dziwek w moim domu. Wiesz o tym, Aleksy.
- Ty nędzny, stary oberwańcze... sam powinieneś wziąć sobie kobietę, to byś nie był
taki złośliwy - mruknął carewicz zirytowany. - Poza tym mówisz przecież, że moja prawowita
małżonka Charlotta jest jeszcze gorszą dziwką! Co więc mam robić, mnichu?
Mnich Jakub siedział z kamienną twarzą i nie odpowiadał. Karl Martin zrozumiał, że
przyjaźń tych dwóch ludzi polega tyleż na bliskości, co i na tym, że obaj nawzajem
przymykają oczy na swoje postępowanie.
Carewicz zachwiał się, a kiedy próbował włożyć kurtkę, z powrotem opadł na krzesło.
Mnich otworzył drzwi i zawołał kogoś cicho po imieniu.
Kobieta, która weszła do izby, była ubrana w przypominającą worek koszulę,
związaną pod biustem takim samym sznurem, jakim mnich podwiązywał swoją szatę.
Jej włosy, dawno nie myte, były zaplecione w dwa tłuste warkocze. Twarz pod
szerokim czołem była czworokątna, kobieta miała wielkie, błyszczące oczy i duże usta, które
śmiały się teraz szeroko. Wyciągnęła zniszczone ręce i carewicz padł jej w objęcia.
- Moja ukochana, moja gołąbka, moja śliczna mała... Moja bogini, najpiękniejsza ze
wszystkich... Dzisiejszą noc spędzisz ze mną. Nie będziesz spać na twardej pryczy mnicha,
moja piękna. Koniec z wszelkim udawaniem. Chodź! Niczego ze sobą nie zabieraj, będziesz
mieć wszystko, co trzeba...
Czarnowłosa kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej i bez skrępowania ucałowała
carewicza. Mnich opuścił pomieszczenie krótkimi, zdecydowanymi krokami. Nagle Karl
Martin nie wiedział, co zrobić. Aleksy jednak uśmiechnął się, chwycił mocno kobietę za pierś
i trzymając ją, wybełkotał:
- Chodź, młody przyjacielu, jesteś zaufanym mnicha. Możesz więc dzielić również
moje tajemnice! Chodź, odprowadź nas do domu. Ta stara krowa, gospodyni, znajdzie chyba
dla nas coś jadalnego.
Karl Martin wahał się.
Powinien był właściwie wrócić do siebie, do swojego wygodnego łóżka pod wysokim,
białym sufitem. Tam jednak czekała tylko stara matuszka i pies. W ostatnich czasach stara po
całych nocach nie dawała im spać swoim szczekliwym kaszlem.
Miała teraz młodą dziewczynę, która jej doglądała, i to głupie dziecko nie opuszczało
na krok Karla Martina, gdy tylko znalazł się w mieszkaniu. Nie lubił tego, czuł się
skrępowany błyszczącym wzrokiem i jawnym uwielbieniem dziewczynki. Było mu bardzo
nieprzyjemnie, kiedy nieustannie przychodziła, ofiarowała się, że upierze jego rzeczy lub
uczesze jego teraz dość długie brązowe włosy.
Najchętniej spędzał więc dnie na placu budowy lub w domu jednego z tych, z którymi
zaprzyjaźnił się podczas długiej pracy. Teraz już wszystko było właściwie gotowe, a
robotnicy wrócili do wilgotnych rowów. Tam Karl Martin z nimi nie chodził. Rozkoszował
się natomiast wolnym czasem i tym, że mógł siadywać wysoko ponad dokami, gdzie
pracowali budowniczowie okrętów. Znał każdy ruch, każde uniesienie dłoni, każdą czynność,
którą robotnicy musieli wykonywać. Raz czy drugi udało mu się zobaczyć wśród nich cara,
zawsze z dużą pałką przytroczoną do pasa.
Carewicz obściskiwał ciało swojej mało pięknej kobiety i zapomniał o Karlu Martinie,
nie pamiętał też ani czasu, ani miejsca, gdzie się znajduje. Na szczęście Afrosinia miała dość
wstydu, żeby go od siebie odsunąć, wciągnęła na niego kurtkę i popychała ku drzwiom
niczym małego chłopca. Mrugnęła do Karla Martina, wciąż zresztą spoglądała na niego
rozbawionym wzrokiem.
- C h o d ź z nami - szepnęła. - Jeśli będziesz miał szczęście, zobaczysz dzisiejszego
wieczora niebywałe rzeczy!
Chłopiec zarumienił się, zawstydzony własną bezradnością. Wyprostował się jednak i
skinął jej głową w odpowiedzi.
- Dziękuję za zaproszenie i honor towarzyszenia carewiczowi przy stole.
- Ja także - zachichotała kobieta, chyląc plecy, gdy szli niskim korytarzem. Karl
Martin z wahaniem podążał za nimi. Nie potrafił wyobrazić sobie tego nieszczęsnego, spitego
do nieprzytomności mężczyzny jako następnego władcy wielkiej Rosji.
Niebiańska komnata była martwa i pusta po jesiennym balu, ale Nadjana nie czuła się
ani bardziej ożywiona, ani energiczna. Chodziła po pałacu, wydawała polecenia na prawo i na
lewo. Cały oddział kobiet czyścił i sprzątał po nocnych hulankach. Za sofami i zasłonami
wciąż znajdowały pijanych do nieprzytomności członków Konsylium Radości, szlachciców,
którzy tam leżeli. Niektórzy zaczynali się budzić, ostatni goście przeważnie byli
niekompletnie ubrani. Nadjana musiała się uśmiechnąć pod nosem. Jak w gruncie rzeczy
ludzie są do siebie podobni w takiej chwili! Nie było zbyt wiele szlachectwa ani
wyrafinowanej elegancji w tych zataczających się, bełkoczących mężczyznach, którzy
przytrzymując rękami spodnie wynosili się chyłkiem z pałacu.
To z pewnością był bal, o którym długo będzie się mówiło nie tylko w rosyjskim
królestwie. Wiedziała o tym, car również zdawał sobie z tego sprawę. Był zadowolony,
bardzo zadowolony. Jego najbliższy człowiek, książę Mienszikow, najpierw odnosił się do
Nadjany wrogo. Ale teraz, po tym jak przesiedziała u boku cara wiele wieczorów, mając
Mienszikowa naprzeciwko siebie, zauważała, że jego stosunek do niej się zmienił. Otyły
książę z obwisłymi wąsami wprost nie znajdował dostatecznie pięknych słów, by chwalić ją i
pałac. Nazywał ją geniuszem, boginią, kobietą błogosławioną. Nieustannie się też domagał,
by wolno mu było zobaczyć jej piękną twarz. Nadjana czuła wtedy, że skóra jej cierpnie, przy
każdym spotkaniu z księciem doznawała nieprzyjemnego uczucia. Ten człowiek wywoływał
w niej dreszcz, ale nie takiego rodzaju, jakiego z pewnością oczekiwał. Nigdy też nie mogła
zapomnieć, jak kiedyś zaczepił pierścieniem o maseczkę, niby przypadkiem. Choć potem
tysiąckrotnie prosił o wybaczenie, o mało nie zerwał z niej maski oraz pięknie wplecionej we
włosy korony.
- Cóż za niezwykły pomysł, jaka wyrafinowana kokieteria, droga pani! Pomyśleć,
setki zamaskowanych kobiet, jakie to podniecające! I w ten sposób odróżniasz się, pani, od
reszty, nie mówiąc już o tym, że nadal jesteś najpiękniejsza z nich!
Car zachichotał i stuknął widelcem w stół. Posyłał Nadjanie porozumiewawcze
spojrzenia.
- Mogłabyś być jego matką, a on gapi się na ciebie niczym głupi baran! Ha, ha! Mój
dobry Mienszikow, on myśli, że wciąż ma mnóstwo sprytu, a tymczasem jest po prostu
śmieszny, że pozwala ci się tak oszukiwać - śmiał się car, tańcząc z Nadjaną.
Ona zaś bardzo uważała, by nie napomknąć, że przecież władca został oszukany w ten
sam sposób. Piotr Wielki miał rozkosznie krótką pamięć, kiedy tego chciał.
Kręcili się w kółko, car tańczył równie elegancko jak bury niedźwiedź, ona jednak
drobiła, kręciła się na palcach i towarzyszyła mu w męczących rundach. Okropnie bolał ją
krzyż, całe ciało protestowało, ale serce Nadjany biło radośnie, czuła się lekka i swobodna
niczym młoda dziewczyna.
- Niewiarygodne miejsce - westchnął car. - Pomyśleć, że podarowano mi własne
niebo.
Nadjana uśmiechnęła się i skłoniła z szacunkiem.
- Najpiękniejsze anioły stoją do dyspozycji Waszej Wysokości, Najjaśniejszy Panie.
Odchylił głowę w tył i wybuchnął śmiechem.
- Tak, mam tylko jeden problem: Od czego zacząć?
Nadjana obiecała znaleźć kilka interesujących możliwości, on jednak popatrzył jej z
powagą w oczy i powiedział:
- Chcę odpocząć u ciebie, moja piękna. Dzisiejszej nocy także!
Stało się to już niemal tradycją. Car przychodził, tańczył i pił, ryczał jakieś pijackie
śpiewki ze swoimi przyjaciółmi, po jakimś czasie wybierał sobie kilka kobiet i wychodził z
nimi do niekrępującego pokoju. Potem wracał, bardzo już uspokojony. Nadjana wiedziała, że
teraz pragnie jej towarzystwa.
Przesiedzieli całą noc w ulokowanej nieco z boku rosyjskiej komnacie i sączyli
znakomitą herbatę ze srebrnego samowara. On ją obsługiwał, masował jej zmęczone stopy.
Opowiadał o swej żonie, Katarzynie, i o córeczkach, które mu urodziła. Teraz znowu żył w
napięciu, małżonka ponownie jest w błogosławionym stanie.
- Może nareszcie tym razem będzie syn. Ale może się urodzić równie słaby i żałosny
jak Aleksy. Mój Boże, co ja zrobiłem, że karzesz mnie tak okrutnie? Nie mam ani jednej
spokojnej nocy, nieustannie gnębi mnie myśl, że ten słabeusz przejmie wszystko, co
zbudowałem, i taka perspektywa doprowadza mnie do szaleństwa.
- Twoje królestwo będzie największe na świecie - powiedziała Nadjana, starając się go
pocieszyć. Ale dłonie cara boleśnie zacisnęły się na jej stopach.
- Co to pomoże, do diabła, skoro on zniszczy to wszystko w ciągu najwyżej stu dni?
Jeszcze nie jestem może stary, mam teraz moje własne niebo... ale pewnego dnia położą mnie
zimnego i sztywnego na marach i co się wtedy stanie z tym potężnym krajem?
- Być może carewicz dorośnie do swej pozycji i odpowiedzialności - próbowała
łagodzić Nadjana. - Tak to jest, Najjaśniejszy Panie, ludzie dorastają do swoich zadań.
- Ale nie Aleksy, nie ten maminsynek. Czy widziałaś, kim on się otacza? To
przeważnie mnisi, impotenci, parodie mężczyzn. To jacyś kuglarze i pijacy! A co za kobiety!
Ta czarnowłosa, płaska fińska niewolnica, co ona ma do roboty w łóżku carewicza?
Zawszona córka niewolników, to po prostu wstyd!
- A może on ją kocha - rzekła Nadjana łagodnie, nagle pełna współczucia dla tego
odtrąconego syna cara.
- Kocha? To paskudne czupiradło? On, który ma w swoim domu niemiecką
księżniczkę, żonę, w której żyłach płynie najbardziej błękitna krew, a przy tym posłuszną,
łagodną, małą istotkę? Ale nie, ją on traktuje jak służącą, nieszczęsna musi na dodatek znosić,
że otwarcie sprowadza sobie do domu kochankę.
- Dlaczego nic z tym nie zrobisz, Najjaśniejszy Panie? - zapytała Nadjana cicho. -
Nieszczęsna kobieta, jest synową cara, cudzoziemką, została wciągnięta w taką okrutną grę.
Musi naprawdę cierpieć, szczerze jej współczuję.
- Tak, chyba masz rację. Ale skąd brać czas na takie drobiazgi? Całe królestwo
spoczywa na moich barkach, wciąż trzeba się czymś martwić! A Aleksy, on naprawdę potrafi
dokładać kamieni do mego brzemienia. Robił to przez cały czas, już kiedy był małym
chłopcem. Niezdarny i pozbawiony zdolności, nigdy nie radził sobie ze sprawami, którymi
inni chłopcy się zajmują. Nie chciał jeździć konno, nie chciał się uczyć fechtunku, nie okazuje
zainteresowania okrętom, nie chce uczestniczyć w tworzeniu piechoty ani siły morskiej
państwa! Powinna byś widzieć jego twarz, kiedy po raz pierwszy zabrałem go ze sobą do
lochu. Wymiotował, mazał się jak mała dziewczynka, gdy tylko zobaczył narzędzia kata. To
słabeusz! Beznadziejny głupek! Te jego durne oczy mnie prześladują, ogarnia mnie
szaleństwo od tych jego próśb: „Najdroższy ojcze, szanowny ojcze, okaż mi cierpliwość...".
- On was z pewnością kocha, Najjaśniejszy Panie.
- Ha! W takim razie powinien się chyba starać być takim synem, jakiego pragnę!
Nadjana wstrzymała dech, próbowała uprzedzić jego reakcję. Teraz łączyło ją z carem
już wiele takich chwil, kiedy zwierzali się sobie nawzajem, znała go jednak na tyle dobrze, by
wiedzieć, że łaska carska jest bardzo kapryśnym uczuciem. W jednej chwili władca mógł
masować jej zmęczone stopy, w następnej jednak gotów byłby posłać ją na śmierć, gdyby go
uraziła. Miała pod dostatkiem tego rodzaju przykładów. Mimo to uniosła głowę i
powiedziała:
- Może... może mógłbyś porozmawiać z nim o tym, Najjaśniejszy Panie, i spróbować
się dowiedzieć, jakiego ojca on chciałby mieć.
Władca nie słuchał. Mamrotał coś do siebie pod nosem.
- Musi się znaleźć jakieś rozwiązanie. Mój Boże, nie może się tak stać, że Aleksy
zostanie carem Rosji. Katarzyna urodzi chłopca... Musi urodzić syna!
- Mimo to dziedzicem jest Aleksy - odparła Nadjana. - Może się poprawi. Jest młody...
Car ponuro kiwał głową i gładził zmęczoną ręką twarz.
- Może - mruknął. - Ale, na Boga, jak długo mogę wierzyć, że stanie się cud?
Piotr Wielki zamilkł, jego palce zacisnęły się mocno na kostce Nadjany. Po chwili
zapytał:
- Skończyłaś książkę? Nadjana jęknęła, władca tak nieoczekiwanie zmieniał temat.
- Tak, jest gotowa, Mienszikow ma ją przetłumaczyć.
- Znajduje się na niej moje imię?
- Tak. Książka nazywa się „Etykieta Piotra Wielkiego". Zawiera wszelkie zasady i
rady, jak należy się zachowywać w eleganckim towarzystwie.
- Dobrze. A kiedy chcesz się spotkać z Katarzyną?
- W tym tygodniu.
- W porządku. Te blade szlachcianki tak długo siedziały w swoich domach, że boją się
wychylić głowę i wyjść do cywilizowanych ludzi. Powinny zobaczyć francuskie damy albo
piękne księżniczki na niemieckim dworze!
- Zrobię tak, jak sobie życzysz, Najjaśniejszy Panie, będziemy je uczyć obie z
Katarzyną.
Piotr zadowolony skinął głową.
- Musisz o tym pamiętać, Nadjano, że moja ukochana caryca była niegdyś w Polsce
biedną panną do towarzystwa.
Nadjana musiała się uśmiechnąć.
- Jedna dama do towarzystwa z Polski, a druga nierządnica z Kopenhagi! Doprawdy,
znakomite nauczycielki dla dam ze szlacheckich rodów, które pragną się nauczyć
eleganckiego zachowania!
Roześmiał się wraz z nią, natychmiast jednak spoważniał.
- Rosjanie są niczym dzieci, Nadjano. Ty, która widziałaś świat i spotykałaś królów,
wiesz, że nowe czasy wymagają nowych umiejętności. Nie możemy pozwolić, by nazywano
nas barbarzyńcami! Nie możemy wlec się na szarym końcu ani pod względem wiedzy, ani
siły, ani elegancji!
Nadjana pomyślała sobie, że jeśli władca naprawdę tak uważa, to powinien przestać
wysyłać bandy żołnierzy do podbitych miast, by tam gwałcili, rabowali i napadali na kobiety,
starców i dzieci. To akurat nie wzbudzi szacunku świata. Chociaż ona umiała mu to
wybaczyć.
Tak, mogła wybaczyć mu prawie wszystko.
Kiedy ten ogromny, sławny mężczyzna siedział w ten sposób i rozcierał jej stopy, przy
rym z nią rozmawiając, czuła się naprawdę ważna... Wtedy wybaczyłaby mu wszystko i
broniłaby go do końca.
Nadjana westchnęła z rozkoszą, gdy podawał jej kolejną szklankę słodzonej herbaty.
Piotr uśmiechnął się do niej ciepło.
- Mateńko moja... trzymam cię tutaj. Tobie potrzeba odpoczynku, a ja, głupi dzikus, ci
na to nie pozwalam.
- Kto chciałby spać, kiedy sam car proponuje mu swoje towarzystwo? - uśmiechnęła
się.
Car spochmurniał.
- Wielu z pewnością najchętniej wemknęłoby się potajemnie do śpiącego cara,
Nadjano.
Zesztywniała.
Car się boi. Widocznie nikomu nie ufa. Nagle poczuła się urażona, zrozumiała powód,
dla którego władca nigdy nie chciał u niej spać.
- Tutaj jesteś bezpieczny, Piotrze. U twojej mateńki nikt nie może zrobić ci nic złego.
Najpierw musiałby wbić nóż w moje piersi.
Piotr chrząknął i znowu się uśmiechnął, potem popatrzył na nią rozpromienionym
wzrokiem. Wąsy mu drgały.
- Nadja, miłaja, gdybym wszędzie miał takich lojalnych przyjaciół!
- Ależ masz. Przecież jesteś światłem i nadzieją Rosji!
- Może. Mimo to nie mogę spać spokojnie ani przez sekundę, Nadjano. Istnieje ktoś,
obawiam się, że będzie on moim Brutusem...
Karl Martin był przerażony, kiedy zobaczył, że z pokoju Nadjany wymyka się sam
car. Ledwo rozpoczął się ranek, blask jesiennego słońca mienił się nad miastem niczym
połyskliwa narzuta. Na ulicach szczury uciekały przed światłem dnia, szukając schronienia w
podziemnych korytarzach, które wykopały sobie pod fundamentami domów. Powiadano, że
miasto jest posadowione na kamieniu, na przesyconym niewolniczym potem drewnie i na
ludzkich szkieletach. Dzieci straszyły się nawzajem opowieściami o tym, jak szczury
obrastają tłuszczem, bo wyjadają z ziemi ludzkie szczątki.
Karl Martin czuł się dziwnie wypoczęty, choć nie przespał tej nocy nawet godziny.
Był u Aleksego. Zbliżyli się bardzo do siebie po tamtym pierwszym, dziwnym
spotkaniu u mnicha Ignatiewa. Karl Martin nadal nie akceptował wielu cech charakteru
następcy tronu i jego postępków. Wiedział jednak, że to człowiek z gruntu dobry, że kocha
swój naród w jakiś sentymentalny bezradny sposób, który wzruszał Karla Martina i
przypominał mu Nielsa. Carewicz nie posyłałby czterdziestu tysięcy ludzi na śmierć każdego
roku. Nie traciłby państwowego złota na wciąż nowe okręty wojenne, na tworzenie wciąż
nowych oddziałów wojska. Nie ściągałby hańby na swój kraj bluźnierczymi paradami ani
sadystycznymi spektaklami w głębokich lochach. Położyłby koniec torturowaniu straceńców,
kaci byliby u niego bezrobotni. A ludzie mieliby spokój, mogliby uprawiać ziemię i
odbudowywać splądrowany kraj.
Tak jest, carewicz był człowiekiem o pokojowym usposobieniu, ludzie mu ufali. Karl
Martin rozumiał, że chodzi o to, by jak najszybciej posadzić go na tronie. Z różnych
potajemnych rozmów dowiadywał się, że duchowieństwo, a także przyjaciele carewicza od
wypitki coraz częściej mówią o buncie.
On sam nie uczestniczył w tych rozmowach, ale kręcił się niczym cień między tymi,
którzy je prowadzili. Poznał ich, wiedział, kim są. Kikin, książę Dołgorukij, Wiażenskij,
Afanasjew. Pijali oni alkohol Aleksego i pocieszali go, gdy płakał lub przeklinał swego
surowego, zimnego ojca.
Nie opowiadał o tym Nadjanie. Rozumiał przecież, że ona jest przyjaciółką cara. Ale
że mogło być aż tak, że car wymyka się z jej sypialni wczesnym rankiem... to zaszokowało
Karla Martina.
Ona jest przecież stara!
Dużo starsza niż moja matka.
Wszystko się w nim burzyło na myśl o tym, czuł się dotknięty. Z trudem chwytał
powietrze, ukrył się pośpiesznie za kolumną. Car wyglądał na zadowolonego, pogwizdywał,
tupiąc ciężkimi butami po podłodze korytarza.
Karl Martin stał nieruchomo jeszcze długo po tym, jak kroki Piotra ucichły w oddali.
Nieszczęśliwy podszedł do drzwi Nadjany i głośno zapukał.
Spodziewał się, że zastanie ją na w p ó ł rozebraną, może z drżącymi rękami i z twarzą
płonącą pod wieczną maseczką. Przy carze pewnie ją zdejmowała. Karl Martin zgrzytał
zębami.
- Dzień dobry, mój kochany, już wstałeś? Bardzo mi cię brakowało wczoraj, nie
przyszedłeś do naszego stołu. Pomyślałam sobie jednak, że bardziej cię interesują młode
szlachcianki niż stara ciotka. Dobrze się bawisz?
- Nie byłem na żadnym przyjęciu. Pracowałem. Uśmiechnęła się, słysząc jego
gniewny głos.
- Nie zamęczaj się, mój kochany. Spójrz, twoje ręce są zniszczone i pełne skaleczeń!
Czy musisz się tak strasznie trudzić w dokach? Nie mógłbyś się postarać o mniej wymagające
zajęcie? Harujesz przecież niczym dorosły mężczyzna...
- Ja jestem dorosłym mężczyzną - syknął, ale, choć z niechęcią, musiał uznać, że złość
go opuszcza, gdy Nadjana tuli go do siebie serdecznie.
- Oczywiście, że jesteś. Wysoki i silny, tak wyrosłeś ostatniego lata. Można by sądzić,
że masz ze dwadzieścia lat...
- Nie mówmy o moim wieku. Uśmiechnęła się szelmowsko.
- Oczywiście, że nie. Jeśli tak ci się śpieszy... Ale przecież niedawno widywałam cię w
dziecinnych zabawach, turlałeś się ze wzgórza po trawie i byłeś taki wzruszająco szczęśliwy.
Chciałabym widywać cię częściej, Karl Martin.
- Mam ważniejsze sprawy na głowie - odparł. Objęła go i przytuliła do siebie. Był
teraz równy jej wzrostem, może nawet odrobinę wyższy od niej.
- Jesteś energicznym młodym człowiekiem, Marja byłaby z ciebie dumna, gdyby cię
widziała. Chciałam cię dzisiaj prosić o pewną przysługę. Potrzebuję mężczyzny.
- Naprawdę? Roześmiała się, słysząc jego złośliwy ton.
- Tak, naprawdę. Bo dzisiaj panie będą się uczyły francuskiego dworskiego tańca,
brak nam kawalerów.
- Ech!
- Tak, tak, bądź tak dobry... Możesz zresztą być moim partnerem.
- No, a car? Nadjana westchnęła.
- On nigdy nie bierze w czymś takim udziału. Poza tym nie powinieneś sobie niczego
wyobrażać. On jest moim przyjacielem i naszym wielkim dobroczyńcą. Czy chciałbyś nadal
mieszkać w tamtej śmierdzącej chacie? Karl Martin nie wiedział, co powiedzieć, postanowił
jednak być posłuszny Nadjanie.
- No dobrze, jak chcesz. Mogę przyjść na to damskie spotkanie. Boże, jakie głupie są
te baby! Stękają coś i jąkają się, i nigdy nie patrzą człowiekowi w oczy!
- One całe życie spędziły wśród sióstr i matek. Nigdy nie przyjmowały gości. Musimy
to zrozumieć i pomóc im.
- Oczywiście, mamo - potakiwał żartobliwie. Nadjana klasnęła w dłonie i roześmiała
się.
- Ubierz się teraz i poproś, żeby zajechał powóz. Przejedziemy się najpierw po parku,
mam ochotę zobaczyć wszystkie wspaniałe barwy jesieni, którymi, jak ludzie mówią, pokryły
się liściaste drzewa. Widziałeś już to, Karl Martin, widziałeś, że brzozy, które tu posadzono,
są dokładnie takie same jak u nas w domu, w zagajniku należącym do plebanii?
Karl Martin zasępił się, wybiegł z pokoju, zatrzaskując z hałasem drzwi.
ROZDZIAŁ VIII
Muzykanci mieli białe peruki, lśniące czystością, upudrowane, bez jednej plamki. Nie
to co pastor u nas w domu, pomyślał Karl Martin i zapomniał, gdzie jest, wpatrując się
otwartymi szeroko oczyma w pięknie wystrojonych członków orkiestry kameralnej. Mieli na
sobie ubrania srebrnoniebieskie, tego samego koloru co ściany w niebiańskiej komnacie albo
mgiełka, która w gorący letni dzień wznosi się ku niebu.
Na dworze panowała jesień, ale tutaj w salonach carycy Katarzyny paliło się co
najmniej sto świec. Samowary emanowały ciepłem, tancerze zaczynali dyskretnie rozpinać
ubrania.
Kobiety poruszały się sztywno, jakby z wahaniem. Nie tylko nowo uzyskana wolność
była czymś nieznanym. Spotkanie z obcymi mężczyznami wprawiało je w drżenie i lęk. Na
dodatek musiały ich dotykać, palce splatały się w tańcu, od czasu do czasu partnerzy zderzali
się i odczuwali przez parę sekund bliskość innego ciała.
Katarzyna uśmiechała się promiennie, leżąc wyciągnięta na pięknym szezlongu. Miała
już bardzo wydatny brzuch, wyglądało tak, jakby poród mógł się zacząć w każdej chwili. Ona
jednak uniosła dekorowaną złotem filiżankę i zawołała:
- Lżej! Leciutko niczym piórko, księżno Baraskij, proszę poruszać się jak ptaszek!
Wspaniały humor carycy powoli udzielał się zebranym.
Niebawem twarze zaczęły rozjaśniać niepewne jeszcze uśmiechy, a młodzi
kawalerowie po raz pierwszy mieli odwagę spojrzeć w oczy swoim damom. Karl Martin
tańczył z wielką powagą, dreptał w kółko i starał się zapamiętać, co mówił mężczyzna ubrany
w obcisły czarny kostium.
Nadjana umiała tańczyć od dawna, bez wysiłku dawała się prowadzić muzyce. Raz
czy drugi popchnęła go we właściwym kierunku lub zadbała, by odnalazł swoje miejsce, gdy
zgubił się w skomplikowanych figurach i układach.
Muzyka ucichła. Wszyscy bili brawo, tak jak Katarzyna ich nauczyła.
- A teraz coś na orzeźwienie, moje panie i panowie! Usiądźcie! I niech nas piękna
muzyka ukoi! Maestro!
Rozśpiewały się skrzypce, popłynęły ciche dźwięki menueta.
Katarzyna skinieniem dłoni wezwała do siebie Nadjanę. Karl Martin nie miał wyboru,
musiał towarzyszyć swojej opiekunce. Władcza pani powitała go łaskawym gestem, Nadjana
zaś została ucałowana w obydwa policzki.
- Chodź, posiedź trochę ze mną i opowiedz mi, jak się mają sprawy w pałacu - rzekła
Katarzyna.
Nadjana widziała, że tamta się uśmiecha, wiedziała jednak, że caryca podziela
zachwyt cara. Nieczęsto odważała się zresztą mu sprzeciwić. Jego poprzednia małżonka,
matka następcy tronu, dożywała swoich dni zamknięta w klasztorze daleko stąd.
- To wspaniałe miejsce - odparła Nadjana ostrożnie. - Najjaśniejsza Pani powinna
zobaczyć osobiście, jakie się tam znajdują niezwykłe dzieła sztuki. Jeśli otrzymam
pozwolenie, bardzo chętnie zaaranżuję wieczór dla wybranych gości Najjaśniejszej Pani.
Wybierzemy wyłącznie kobiety cieszące się wielkim szacunkiem...
- O, to będzie nas niewiele - zaśmiała się Katarzyna i nalała herbaty.
Nadjana także musiała się uśmiechnąć. Oczy Katarzyny były ciepłe i brązowe.
Nadjana przypomniała sobie nagle, że ma przed sobą prostą dziewczynę z Polski. Niełatwo
jest zrozumieć, jakie życie prowadzi ta istota w takim otoczeniu.
Karl Martin stal milczący i nieporuszony za fotelem Nadjany. Ona wyczuwała niemal,
że wszystko się w nim burzy, że za nic nie chce tutaj być. Tysiąc razy bardziej wolał włóczyć
się wśród budowniczych okrętów, chętnie też przebywał z grupą, która nosiła glinę i kamienie
na placach nowych budów.
- To jest Karl, mój syn. Katarzyna zmierzyła go taksująco od stóp do głów.
- Karl... to imię odarte z szacunku, jak król, którego car dopiero co pokonał. Nazwę
ciebie... Iwan! To nasze najpopularniejsze imię, noszone przez tysiące chłopów, żołnierzy, a
także ludzi rodu szlacheckiego.
Młody człowiek spojrzał w jej stronę, zmusił się, by skłonić głowę.
- Dobrze, dobrze, zajmijmy się raczej tymi pysznościami. Zostały przygotowane
według przepisu pochodzącego z francuskiego dworu, car przywiózł ze sobą również
kucharkę i mąkę. Kucharka, niestety, umarła, ale mąka jest dobra, prawda?
Jedzenie było delikatne. Puszyste maślane bułeczki, uformowane na kształt rosyjskich
pierogów, nadziewane konfiturami, kandyzowanymi owocami i orzechami. Bardzo to
wszystko słodkie, Nadjana nie mogła zrozumieć, jak ta kobieta w zaawansowanej ciąży jest w
stanie jeść tak dużo.
- Opowiedz mi o swoim życiu - poprosiła nagle Katarzyna. - Car mówi, że wiele
podróżowałaś. Że znasz obce języki i widziałaś różne miejsca. Nie było ci w życiu nudno.
- Moje życie jest jedną przygodą, podobnie jak życie Najjaśniejszej Pani - rzekła
Nadjana cicho. - Gdyby Najjaśniejsza Pani chciała słuchać, opowiedziałabym z wielką
radością. Ale wkrótce zaczną znowu grać i nie ma tu takiego miejsca, gdzie można by
rozmawiać bez skrępowania. .
- Masz rację - uśmiechnęła się Katarzyna. Przeciągnęła się i oblizała palce, zanim
służący zdążył podać miseczkę z wodą. Potem wytarła je w śliczną maleńką szmatkę, która
pachniała perfumami, gdy caryca nią potrząsnęła. - Przyjdź dzisiaj wieczorem do moich
prywatnych salonów. Napijemy się razem wina, Nadjano.
Pani w maseczce skinęła głową. Zaproszenie radowało ją. Była ciekawa kobiety, którą
Piotr poślubił. To nie może być łatwe życie...
Na twarzy Karla Martina odmalował się wyraz ulgi, gdy mógł znowu zabrać Nadjanę i
poprowadzić ją na ogromny parkiet. Nowa podłoga skrzypiała, pod wysokim sufitem zbierał
się swąd z lamp i samowarów. Tańczący wlali w siebie już wystarczająco dużo letniego piwa
i smakującego przyprawami wina, by poruszać się lżej.
Katarzyna klasnęła w dłonie i posłała pocałunek ubranemu na czarno Francuzowi.
Nadjana zwróciła uwagę, że ma wypieki na policzkach, jeszcze czerwieńsze niż
tańczący. Musi rzeczywiście być zmęczona.
Nigdy nie sądził, że jesienne powietrze może smakować tak wspaniale, pił je teraz
dosłownie łapczywymi haustami. Za plecami miał dom cara, zamek władcy.
Ciężki zapach słodkich ciastek, perfum i tytoniowego dymu przyprawiał go o mdłości.
Teraz, w chłodnym wietrze od morza, Karl czuł, że nie wytrzymałby w pomieszczeniu
ani chwili dłużej. Piękny kostium rzucił do powozu Nadjany i opuścił ją z krótką obietnicą, że
wróci do domu na kolację.
Wolny!
Droga do portu nie była długa. Bez trudu rozróżniał obce statki, które stały tutaj na
kotwicach. Jednostki handlowe z całej Europy.
Karl Martin przyśpieszył kroku. Czuł, jak delikatny wiatr chłodzi mu wilgotne
policzki, rozkoszował się tym, choć wiedział, że to, niestety, zapowiedź kolejnej surowej
zimy.
Do jego uszu dotarł stukot kół jakiejś fury o kamienny bruk, ale nie odwrócił się,
dopóki nie usłyszał, że ktoś woła:
- Karl! To Aleksy. Carewicza nietrudno było rozpoznać, chociaż nosił szeroką,
brunatną pelerynę takiego rodzaju, jakich używali chłopi i żołnierze. Wielki kaptur ukrywał
szczupłą twarz. Następca tronu ściskał jedną ręką lejce i zaraz zatrzymał stary pojazd.
- Carewiczu! Ledwie cię poznałem.
- Wskakuj! Zrobimy sobie przejażdżkę!
- Dokąd jedziemy?
- Nieważne! Po prostu chodź, rób, co ci mówię! Karl Martin lekko wskoczył na
prymitywny wózek.
Przypominał on furę rzeźnika Igora, na szczęście nie cuchnął tak mocno.
Aleksy strzelił z bicza i koń znowu ruszył przed siebie.
Jechali drogą prowadzącą za miasto. O ile Karl Martin zdołał zobaczyć, po obu
stronach drogi rozciągały się bagna i opustoszałe łąki.
Carewicz gnał jak szalony, koniowi piana szła z pyska, a wózek podskakiwał niczym
statek w sztormie.
Karl Martin spoglądał na milczącego woźnicę i zastanawiał się, o czym tamten myśli.
Wciąż milcząc carewicz zwolnił. Wtedy Karl zauważył jakieś małe, niskie dachy
porośnięte trawą. Zdawały mu się takie szare i martwe, że nie wyróżniały się z reszty
krajobrazu. Gdy tylko się zatrzymali, zaatakował ich silny odór. Wstrząśnięty Karl Martin
zobaczył, że z chat wyczołgują się jakieś pokraki. Otworzył usta, by coś powiedzieć. I wtedy
uświadomił sobie, że oni wszyscy są w jakiś sposób chorzy. Niektórzy, ślepi, niczym krety
brną po omacku przed siebie i wietrzą w stronę obcych, którzy być może oznaczają
zagrożenie. Inni bełkoczą coś niezrozumiale, drapią brudnymi palcami własne twarze.
Pokazała się jakaś kobieta, prawie całkiem naga, widział jej chude ciało pod szalem, który na
siebie narzuciła. Włosy miała pozlepiane od błota, a wzdłuż jednego policzka chłopiec
dostrzegł rozległą ranę po oparzeniu.
Karl Martin zadrżał.
Ludzie zbliżali się do nich, wyglądali groźnie. Kije, którymi się podpierali, uderzały o
kamienie. Nagle zaczęli wszyscy coś bełkotać. Carewicz pochylił się na wózku i wyjął
węzełek ukryty dotychczas za siedzeniem. Potem rzucił go tak daleko, jak to możliwe, ponad
głowami zrozpaczonych ludzi. Cmoknął na konia i odjechali, długo jeszcze krzyki i wrzaski
raniły im uszy.
- Jak psy - powiedział zgnębiony. - Widzisz teraz, do czego doprowadziły krwawe
rządy mego ojca. Ci ludzie byli niegdyś mymi przyjaciółmi. Teraz są oślepieni, okaleczeni,
zmaltretowani przez jego oprawców. Wydobyłem ich z lochów, ledwie zdołałem ich
uratować, nakłaniając katów, by patrzyli w inną stronę. Miałem ich pogrzebać. Żyją teraz
tutaj, nigdzie stąd nie odejdą. Trzymam ich prawie jak domowe zwierzęta. Ponieważ oni mi
przypominają, że nie ja jeden zostałem zdradzony przez mego ojca.
- Ty go nienawidzisz - rzekł Karl Martin cicho. Carewicz zaklął.
- Nie, do diabła! Ja go kocham, będę go zawsze kochał! I to jest najstraszniejsze, nie
rozumiesz?
Karl Martin próbował wyobrazić sobie, jak się czuje ktoś szarpany taką dziwną
mieszaniną uczuć. Pomyślał o swoim ojcu, ale nie znalazł w sobie nienawiści. Wspomniał
matkę, ona jednak została w jego sercu jedynie jako mała zimna plama. Matka była miła i
zręczna, tyle dla niego robiła. Kiedy miała czas.
Nie, nie nosił w sobie nienawiści. Nawet wobec Nielsa, który tak paskudnie go
oszukał.
- Czy nie moglibyście się pogodzić? - zapytał Karl ostrożnie.
Aleksy zatrzymał wóz i popatrzył na Karla uważnie.
- Być może. To moja nadzieja. Ale dla niego jestem jedynie nieskończonym szeregiem
rozczarowań. Może teraz będzie miał lepszego syna. Wtedy ja nie będę już do niczego
zobowiązany. Może wtedy mnie polubi, skoro nie będzie już musiał zostawiać mi Rosji.
- Czy nie możesz zrezygnować z tronu?
- Tak po prostu? A kto by rządził? Moje głupie małe siostry? Chciwi spadkobiercy
mego wuja czy znienawidzona rodzina? Nie. Afrosinia... ona zasługuje na to, by zostać
carycą. Ona urodziła się na władczynię Rosji!
- Ale... niemiecka księżniczka też przecież oczekuje dziecka? Może będziesz mógł
lepiej zrozumieć swego ojca, kiedy sam zostaniesz ojcem.
Carewicz strzelił z bicza, ściął mnóstwo źdźbeł trawy nad rowem jednym znakomicie
wytrenowanym ciosem.
- Och, stul pysk! Mówisz jak Katarzyna! Jesteś zwyczajnym gówniarzem, Karl. Ty
tego nie rozumiesz.
Karl zamilkł urażony i z trudem powstrzymał się, by nie zapytać, dlaczego w takim
razie Aleksy rozmawia z nim o tak osobistych sprawach. Zamiast tego rzekł swobodnie:
- Co się stało z twoją ręką, carewiczu? Twarz Aleksego pociemniała, oczy zaczęły mu
latać.
- Nic, to skaleczenie. - Po czym wybuchnął: - Ale ty jesteś ciekawy mały lis! Ja ciebie
jednak lubię, Karl. Bardzo bym chciał być taki jak ty. Mój ojciec by ciebie kochał. - Ja nigdy
bym nie kochał jego. Carewicz spod wpółprzymkniętych powiek długo i uważnie studiował
twarz Karla Martina.
Chłopiec doznał uczucia, że powiedział przed chwilą coś niezwykle ważnego.
- On sam skaleczył się w rękę - powiedziała kobieta o czarnych włosach. Związała je
dzisiaj mocno na karku i Karl Martin mógł zobaczyć, jakie ma odstające uszy. Trudno
zrozumieć, że ktoś mógłby nazywać tę kobietę piękną. Ale Aleksy kochał ją ponad wszystko
na ziemi, co do tego nie można się było mylić. - Ojciec wezwał go do siebie i prosił, by mu
pokazał szkice i rysunki tego, czego się nauczył podczas swojej zagranicznej podróży. Mój
biedny Aleksy, ledwie mógł zrozumieć, co wielcy uczeni do niego mówili. Więc skaleczył się
w rękę i wyjaśnił ojcu, że nie może ani rysować, ani pisać.
Karl Martin zbladł. Cóż za sadyzm? Jakim tyranem jest ten car! Trudno się dziwić, że
jego syn czasami okazuje straszny gniew i brutalność, która wszystkich przeraża. Tylko
wobec Afrosinii był niczym baranek. Ona jaśniała z radości i zwierzała się wszystkim i
każdemu z osobna, że urodzi carewiczowi syna. Nie martwiło jej wcale, że jego prawowita
małżonka również oczekuje dziecka.
- Ta niemiecka dziwka... On nigdy jej nie kochał! On kocha tylko mnie, wiem o tym!
Karl Martin czuł, że kręci mu się w głowie od tego babskiego gadania. Zarazem użalał
się nad nią. Afrosinia to najwyraźniej mało uzdolniona osoba. A gdy była pijana, tak jak teraz,
mówiła jeszcze bardziej niewyraźnie i myślała jeszcze wolniej. Karl Martin wstał i usiadł w
kącie, jak to miał w zwyczaju. Mężczyźni w izbie mówili coraz głośniej i coraz gwałtowniej.
Aleksy pił więcej niż inni, choć dobrze wiedział, że jutrzejszy poranek będzie piekłem. Teraz
wzrok miał zamglony, a szczupłe dłonie spoczywały ciężko na stole. Bełkotał jakieś
przekleństwa, Karl Martin pojmował, że dotyczą wciąż tego samego: jego ojca.
- Cesarz Walentyn - rzekł carewicz. - I król francuski... Oni obaj rozkradali kościelne
skarby! Jak mój ojciec...
Mnich kiwał poważnie głową, jakby słuchał nie pijackiego bełkotu, lecz
najmądrzejszego przemówienia.
- Oni obaj zostali zamordowani, otóż to! - Carewicz uderzył pucharem w stół i
wpatrywał się w swoich gości. - Kiedy już się stanie to, na co czekamy... wtedy ja będę wbijał
na pal przyjaciół ojca i Katarzyny. Zacznę od Mienszikowa. Będę... będę... zostawię to całe
przeklęte miasto, niech zgnije w bagnach, zniszczę flotę... Moskwa... moja matka, moje
święte miasto... twoje dni mimo wszystko jeszcze nie minęły!
Karl Martin zobaczył, że mnich Ignatiew nagle się podniósł. Dopiero teraz uświadomił
sobie, że przez cały czas przy drzwiach stał jakiś służący i trzymał w rękach dzbanek z
wódką. Został teraz przepędzony, a mnich wyglądał na zmartwionego. Karl Martin zadrżał.
Czy to carski szpieg? Nie, to niemożliwe. Nie tutaj...
Mnich szturchnął Aleksego w plecy, szeptał mu coś do ucha. Pewnie ostrzeżenie. Ale
carewicz nadal przeklinał wszystko i wszystkich.
- Katarzyna... ta dziwka. Udaje, że jest taka macierzyńska, ale mnie nie oszuka!
Pewnego dnia się policzymy! O, tak, pewnego dnia... Wtedy oni poznają mój gniew, ci
zdrajcy, te psy...
Nikomu nie przepuścił, żonie jednak dostało się chyba najwięcej.
- To diabielskie stworzenie. Czepia się mnie niczym rzep... Nikt i nic nie jest
dostatecznie dobre! Nieustannie narzeka! Wiesz, co powiedziała swemu panu i mistrzowi,
kiedy przyłożyłem jej parę razów w ten tłusty zadek? „W Niemczech nawet prosty szewc tak
by nie potraktował swojej kobiety". Do diabła, pewnego dnia zamknę ją w klasztorze!
Mnisi wybuchnęli śmiechem.
- Więc mimo wszystko przypominasz swego ojca pod jakimś względem - żartowali i
dolewali carewiczowi wódki.
Wkrótce potem wpadł pod stół, a jeszcze później Karl Martin zobaczył, jak niosą go
do łoża. Nikt nie zwrócił uwagi na chłopca w kącie izby. Wielokrotnie czuł się tutaj tak samo
niewidzialny, jak niewidzialny był przez wszystkie lata dla swojej matki.
Żyrandole mieniły się, w ten ciemny jesienny wieczór płonęły setki świec. Caryca
leżała dzisiaj całkiem spokojna i obserwowała tańczących. Owszem, zaczynali nabierać
zręczności. Większość pań opanowała już i kroki, i skomplikowane gesty, które miały
wyglądać na nowoczesne i kokieteryjne. Najjaśniejsza Pani przysypiała, czuła się zmęczona.
Dziecko pod brokatową suknią poruszało się leniwie. Caryca kładła dłoń na brzuchu i starała
się nie zasnąć. Wyglądałoby to dziwnie, gdyby zasnęła. W głębi sali tańczyła Nadjana z
jakimś młodym panem, wyglądali naprawdę niczym postaci z bajki. I ten jej młody syn, który
prowadził księżnę w eleganckich okrążeniach. Księżna zresztą sprawiała wrażenie
oczarowanej!
Caryca zaciekawiona pochyliła się do przodu. Ten chłopiec naprawdę się odmienił!
Pamiętała poprzednie spotkania, kiedy stał sztywny i przestraszony za fotelem Nadjany, nie
mówiąc ani słowa. Teraz flirtował z paniami, no, no! Obejmował szczupłą talię księżnej i
przyciskał ją mocno do siebie. Spoglądał na partnerkę z góry, nie ulega wątpliwości, że ten
chłopiec wkracza już w dorosłość. Czy oni są kochankami? Czy byłoby to możliwe?
Katarzyna wstrzymała dech, poczuła mrowienie w piersiach. Teraz Karl Martin i księżna
tańczyli z daleka od niej, caryca straciła ich z oczu. Westchnęła i oparła się wygodnie na
poduszkach, wzięła jedno z tych słodkich ciasteczek, które tak lubiła. Chciała dzisiaj również
zaprosić do siebie Nadjanę, bo pewne sprawy musiała sobie jednak wyjaśnić.
- Czy ty się znowu w coś wdałeś, Karl Martin? Rzadko widywał Nadjanę taką surową.
Zdawało mu się, że słyszy, jak jego opiekunka zgrzyta zębami.
- Odpowiedz mi, Karl Martin! Jesteś wciąż dzieckiem, nie zapominaj o tym! Jeszcze
dużo czasu upłynie, zanim staniesz się całkiem dorosły i będziesz mógł nie odpowiadać na
pytania swojej przybranej matki!
- Już ci mówiłem, że nic się nie stało. Jesteś głupia, że słuchasz plotek!
- Karl, sama caryca mi o tym powiedziała. Jak ty ją dzisiaj do siebie przyciskałeś!
Przecież to księżna! Mężatka! A na dodatek córka Mienszikowa! Czyś ty zwariował? Czy nie
wiesz, jakie oni tu mają obyczaje? Czy nie wiesz, że jeśli mąż zamorduje kochanka swojej
żony, to sąd uwalnia go od odpowiedzialności? A wszyscy stoją po prostu wokół i klaszczą w
ręce!
- To jakieś głupstwo, wszystko co tu opowiadasz - odparł chłopak zirytowany.
Nadjana skuliła się i pochyliła plecy. Nie wyglądało na to, że Karl Martin kłamie.
Postanowiła mu wierzyć. Delikatnie pogłaskała go po włosach, on zesztywniał jak zwykle, ale
się nie odsunął.
- Mój kochany mały... Tak się o ciebie martwię. Prawie cię nie widuję! Karl, czy to
naprawdę konieczne, te długie dni i wieczory? Czy nie mógłbyś trochę częściej bywać w
domu?
Karl skrzywił się tylko, wyciągnął rękę po owoc. Pozłacana taca była ozdobiona
niebieską chińską mozaiką. Karl wiedział, że to dar od cara. Wyglądało na to, że Nadjana
dobiła się naprawdę wysokiej pozycji w hierarchii władzy, została zaufaną powiernicą i cara, i
carycy. O ile jednak Karl Martin rozumiał, to żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, iż
Nadjana tak wiele rozmawia z drugą stroną. Nadjana była niczym wąż, zawsze potrafiła się
wywinąć. Kochał ją i żywił dla niej za to wiele szacunku.
- Postaram się bywać więcej w domu - rzekł na koniec. - Jeśli to dla ciebie tak wiele
znaczy. Ale przecież sama jesteś przeważnie zajęta tymi wszystkimi balami i rozmowami,
herbatkami u carycy i spotkaniami.
- Zawsze, zawsze mam czas dla ciebie, mój chłopcze. Pamiętaj o tym!
Mama mawiała to samo. Uśmiechnął się jednak naprawdę uradowany.
- Dziękuję ci, Nadja. To wspaniale.
Usiadła przy nim. Musiał dostrzec, że coś ją boli. Teraz jednak już się tak nie bał, że
mogłaby umrzeć. Zresztą Nadjana z każdym miesiącem wydawała się młodsza. Może
dlatego, że wróciła do domu, zastanawiał się. I teraz, kiedy pochyliła się i podkuliła nogi w
dużym fotelu, wyglądała jak młoda dziewczyna. Nie upięte włosy spływały niczym srebro na
szczupłe ramiona. A maseczka pokrywała miejsca, w których mogłyby się znajdować
zmarszczki świadczące o starości.
Miała smukłą talię, nosiła szerokie suknie. Ręce były szczupłe i długie, rękawiczki
sprawiały, że wyglądały niczym połyskliwe skrzydła.
- Chciałabym urządzić bal dla ciebie, Karl Martin. Dar... sam powiedziałeś, że nie
chcesz już dłużej być dzieckiem. I to jest prawda, wyglądasz jak młody mężczyzna. Jeśli ci
się tak śpieszy do dorosłości, to pozwól mi zorganizować bal na cześć twoich dwudziestych
urodzin!
Zakrztusił się i odrobina owocu wpadła mu do tchawicy.
- Co? Zwariowałaś, ale... ale w takim razie mógłbym przyjąć zaproszenie cara i
zaciągnąć się na jeden z okrętów, kiedy w przyszłym roku będą ruszać!
Nadjana skinęła głową.
- No właśnie. Zostaniesz pomocnikiem admirała!
- Ale... to można by załatwić, nawet jeśli bym miał siedemnaście lub osiemnaście lat?
Oni to uznają, także ci, którzy nie chcą zbyt młodych ludzi we flocie.
- Dwadzieścia lat to jakby poważniejsza okazja, by uroczyście ją obchodzić... ale mnie
jest wszystko jedno, powiedzmy więc, że będą to osiemnaste urodziny. Chcę zorganizować
prawdziwy wielki bal, Karlu!
Ucałował ją.
- Dziękuję, Nadju. Nie zależy mi na żadnym balu. Ale tamte inne propozycje... są
wspaniałe!
Nadjana wyjęła zwój papieru z szuflady małego biurka.
- Proszę! Twoje dokumenty. Twoje rosyjskie imię. Sama caryca to załatwiła.
- Iwan Ilikow...
- To ty. Podoba ci się? Mam wrażenie, że otrzymałeś nazwisko po jakimś zmarłym
szlacheckim synu.
Karl Martin zwinął papiery, zawierające również zapewnienie, że został zatrudniony
jako doradca admirała.
- Rozmawiałaś z nim, co? Nadjana uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
- Dziękuję, dziękuję serdecznie... nic by mnie bardziej nie ucieszyło.
- Wiem o tym - rzekła Nadjana.
Kiedy chłopiec wyszedł, odetchnęła z ulgą. Teraz wiedziała więcej o stanie jego
ducha, może zacznie myśleć o innych sprawach, zapomni o zamężnej księżnej. Bo caryca
mówiła prawdę, tego Nadjana była najzupełniej pewna. Zresztą od dawna sama przeczuwała,
że Karl Martin coś przed nią ukrywa, jakąś tajemnicę, która mogłaby okazać się
niebezpieczna.
Może się jednak wszystko ułoży. Dzisiejszej nocy będzie spała głębokim
pokrzepiającym snem.
Karl Martin zanurzył się w jesienny mrok, w swoim czarnym płaszczu i
ciemnogranatowych spodniach mógł nie zauważony dostać się kuchennym wejściem do
domu carewicza. Nad Newą wszystko leżało ciche, pogrążone w ciemnościach, Karl Martin
widział samotne światło tylko w jednym oknie. Połowa września i niemal cały październik
minęły od dnia, kiedy był tu po raz ostatni. Potrzebował wiele czasu, zanim znowu zapragną!
odszukać Aleksego. Brutalność carewicza wobec własnej żony zostawiła głębokie ślady w
duszy Karla Martina, prawie postanowił zerwać, odwrócić się od Aleksego plecami. Ale
Aleksy przyszedł do niego i żałośnie błagał, by Karl Martin okazał mu łaskawość.
- Lubię cię! Nie mam innych młodych przyjaciół oprócz ciebie! Bardzo chciałbym być
taki jak ty, wywierasz na mnie naprawdę dobry wpływ! I mogę z tobą rozmawiać o
wszystkim, Karl! Jesteś mi jak brat!
- Nie wolno ci się tak zachowywać wobec kobiety - mruknął Karl Martin.
- Nie, nie, byłem szalony, już nigdy więcej... Ale czasami ona budzi we mnie taką
złość, że widzę tylko czerwone płaty przed oczyma, nie jestem w stanie się opanować...
- Pij mniej, Aleksy - powiedział Karl Martin lekceważąco. I od tamtego wieczora
nigdy nie myślał, że odważył się zwrócić uwagę samemu carewiczowi. Aleksy był dla niego
zwyczajnym, godnym pożałowania człowiekiem. Marny typ, który ani nie potrafi zdobyć
miłości swego ojca, ani szacunku ślubnej małżonki. Bezwstydnie stłukł swoją żonę pasem,
kopał pełzającą u jego stóp istotę, a w końcu rzucił jej na głowę miskę fasoli. Karl Martin
najpierw usłyszał hałas, nie wiedział więc, czy powinien wejść do środka. Dopiero jednak,
kiedy stanął w progu i zobaczył, co się dzieje, zawrzał gniewem. Kobieta była brzemienna!
Cóż to za zwierzę tkwi w tym carewiczu? On, który wciąż uskarża się na brutalne zachowanie
własnego ojca?
Potem jednak Aleksy płakał i błagał o zrozumienie, w końcu posłał żonie ogromny
bukiet kwiatów ściętych w oranżerii ojca w parku Wenus. Od tamtej pory Karl Martin nie
widział Charlotty. Przebywała zamknięta na klucz w swoim maleńkim pokoiku niczym
więzień.
Dziś wieczorem otrzymał informację, że coś się stało.
Karl Martin został powiadomiony, by przyszedł do pałacu, po kryjomu i bez żadnego
towarzystwa. Aleksy o niego pytał.
Zaraz za drzwiami spotkał starszą kobietę, która prowadziła dom carewicza. Była też
akuszerką i razem z osobistym lekarzem Piotra mieli odebrać poród, którego oczekiwano.
Kobieta niosła ogromne naręcza białego płótna, wyglądała na bardzo zdenerwowaną.
- Co się dzieje? - szepnął Karl Martin. - Otrzymałem wiadomość... czy Aleksy został
ojcem?
- Ojcem i równocześnie wdowcem - odparła kobieta ponuro. - O niczym nie wiesz?
Czy nie widziałeś pochodu z powozem ciągniętym przez najpiękniejsze czarne konie cara?
- Ja... ja właśnie przyszedłem, spuszczaliśmy na wodę galeon... nie zdążyłem nawet się
przebrać ani nic zjeść, kiedy nadeszła wiadomość.
- Tak, tak, stało się. Nic w tym dziwnego, tak przynajmniej uważam! Biedna kobieta,
nareszcie się uspokoiła...
Charlotta nie żyje.
Gospodyni miała rację, niemiecka księżniczka uzyskała w końcu wolność. Żyła tutaj
niczym więzień, przez nikogo nie kochana, izolowana. Z mężem, który nie był w stanie
dostarczyć jej wiele radości.
Na szczycie schodów stała rozpromieniona Afrosinia. Nie dostrzegała Karla Martina,
stała tam z lampą w ręce, jakby chciała naśladować posąg jakiejś bogini.
- Gdzie jest Aleksy? - spytał Karl Martin.
- Z tym ponurym starym mnichem, Kikinem i innymi.
- Podobno chciał ze mną rozmawiać?
- Teraz to już chyba nie! Dostali list od cara. Słyszę przez drzwi, jak dyskutują. Myślę,
że czas się dopełnił, czas dla mnie i Aleksego...
Patrzył na tę prawie prostokątną kobietę, widział, że w jej oczach płonie triumf.
Brzuch sterczał pod suknią, nigdy nie ukrywała swego stanu.
Karl Martin ciężko przełknął ślinę i poszedł do pokoju Aleksego. Pragnął znaleźć się
tam jak najpóźniej.
ROZDZIAŁ IX
- Pisz to, co mówię, i dokładnie tak, jak mówię. Potem będziesz mogła robić uwagi -
rzekł car.
Nadjana zauważyła jego zły humor. Zresztą chyba nic dziwnego. Wczoraj przecież
umarła jego synowa. To sympatyczna cecha, że tak jawnie okazuje biedaczce współczucie.
Ale Nadjana nie odważyła go zapytać ponownie, dlaczego nie próbował tej dziewczyny
uratować, choć przecież mógł. Carewicz okazał się jedynie żałosną, choć wystarczająco złą
istotą. Pomyśleć, że bił brzemienną kobietę, kopał ją w brzuch! To zwyczajny mord, myślała
Nadjana.
- „Mój synu!" Tak, tak zacznij: „Mój synu, nie nadajesz się do niczego. Nie nadajesz
się do prowadzenia wojny. A nie możesz sobie wyobrażać, że twoi generałowie sami będą
dowodzić armią. Co bowiem zrobisz, jeśli okażą się niezdolni i nieporadni, a ty nie będziesz
w stanie ocenić sytuacji? Będziesz niczym pisklę. Nieopierzony ptak, który dostaje jedzenie
prosto do dzioba. Ileż to razy zwracałem ci uwagę, karałem cię... Nic jednak nie pomogło. Do
niczego nie doprowadziło. Wszystko, czego próbowałem, okazywało się stratą sił i środków.
Ja nigdy się nie oszczędzałem, nie oszczędzam też moich podwładnych. Nie mogę więc dla
ciebie robić wyjątku!”
Nadjana pisała, gorycz zawarta w słowach cara przepełniała ją smutkiem. Czuła, że
dyktując ten list Piotr musi bardzo cierpieć, ale wyobrażała też sobie, jak będzie cierpiał syn,
czytając takie twarde, pozbawione miłości słowa.
Car kontynuował przyciszonym głosem:
- „Pisanie tego sprawia mi ból, ale nie chcę już powtarzać dalszych ostrzeżeń. Sam
powinieneś wiedzieć, czego chcesz. Jeśli mi tego nie powiesz, będę cię musiał pozbawić
prawa do tronu, odciąć cię niczym obumarłą gałąź. Wolę mieć zdolnego obcego następcę niż
słabeusza. Nawet jeśli w jego żyłach płynie moja krew...”
Nadjana zasępiła się. Siedzi tutaj oto i spisuje ważny dokument, który może odegrać
istotną rolę w historii kraju. Car chce pozbawić Aleksego tronu! Poczuła, że robi jej się
zimno.
Piotr jednak pocałował ją i podziękował pięknie, kiedy skończyła i podała mu pióro,
by mógł się podpisać.
- Dziękuję! Nie mogłem tego podyktować moim pisarczykom ani Mienszikowowi.
Wtedy plotki zalałyby miasto, zanim Aleksy zdążyłby przeczytać pierwsze słowa.
- Jego może to załamać - szepnęła Nadjana.
- Tak. To bardzo słaby człowiek. Ale kto wie, może to zmusi go do zastanowienia...
Ja, mój głuptasie, ja nigdy nie przestanę mieć nadziei, że ten chłopak... Chociaż w głębi duszy
wiem, że on jest niepoprawny.
Nadjana milczała.
Ani car, ani jego żona nie mieli nic dobrego do powiedzenia o dziedzicu. Zadawał się
z ludźmi kościoła, buntownikami, którzy potajemnie krytykowali cara i występowali
przeciwko niemu. W narodzie istniało niezadowolenie i chęć oporu narastała w miarę
zbliżania się zimy, kiedy głód znowu zaczynał rozrywać wnętrzności. Nadjana dziwiła się, że
car nie rozumie niebezpieczeństwa. Ten list może więc spowodować wydarzenia, na które
nawet Piotr Wielki nie jest przygotowany.
Drżała jeszcze długo po wyjściu władcy.
Niepokój osaczał ją niczym wilgotna mgła. Przyniosła sobie karafkę słodkiego wina i
starała się myśleć o czym innym. Serce jednak biło w piersi niespokojnie, jakby chciało ją
ostrzec.
- Mroki kryją Rosję - mówił mnich swoim głębokim głosem. Przed nim na stole leżał
list. Aleksy miał białą twarz i raz po raz zadawał to samo pytanie mnichowi, do którego
zwracał się per ojcze. - Ale nadejdzie taki dzień, kiedy jasne słońce znowu rozbłyśnie nad
naszym krajem. Tym słońcem jesteś ty, Aleksy!
- Mój ojciec mnie nienawidzi! Pragnie trzymać mnie z dala od tronu!
Mnich spojrzał ku sufitowi, koncentrował się najwyraźniej na cichej modlitwie. W
końcu powiedział:
- Otrzymasz tron.
- Ale, ale...
- Niektóre zwierzęta przyjmują barwę od natury, by ukryć się przed myśliwym.
Dopóki jesteś następcą tronu, znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Jeśli jednak zrzekniesz się
tronu i ukryjesz gdzieś...
Aleksy ponuro kiwał głową. Mnich mówił, cedząc słowa przez zęby:
- Cała Rosja jest z tobą! Ludzie nienawidzą tego bezbożnika, który chce pozbawić kraj
świętej wiary i nakłonić lud, by stał się taki jak obcy heretycy! Kiedy śmierć uwolni kraj,
ludzie zwrócą się ku tobie i wyniosą cię na tron, który zawsze do ciebie należał. Wtedy
nastąpi odrodzenie, Aleksy! Wtedy będziesz rządził z większym powodzeniem niż twój
ojciec, ponieważ twoja władza pochodzi od Boga!
W oczach wychudłego następcy tronu płonęła tęsknota.
- Zrobię tak, jak mówisz, ojcze Ignatiewie. Zabiorę ze sobą Afrosinię i...
Rozległo się stukanie do drzwi, ciche krótkie uderzenia.
- Afanasjew! Wreszcie jesteś...
- Przynoszę nowiny - rzekł ponuro ubrany na czarno przybysz.
- Wiemy już wszystko, czytaliśmy list...
- Caryca urodziła syna. Mężczyźni zbledli. Aleksy przymknął oczy i z trudem
przełknął ślinę. Pierwszy odezwał się mnich.
- To ostrzeżenie od naszego Pana, Aleksy. Natychmiast napisz do ojca i podporządkuj
się wszystkim jego życzeniom!
- Wyruszamy jeszcze dziś w nocy. Będzie miał to, czego chce - rzekł Aleksy martwym
głosem.
Dla Nadjany nastały pracowite dni. Dwór miał ucztować i tańczyć, świętować przez
trzy noce na cześć nowego syna cara. Niebiański Pałac przez całe noce wypełniali pijani i
rozochoceni mężczyźni, a kobiety użalały się, że nawet w ciągu dnia jest tak niespokojnie, że
nie mogą się przespać. Nawet podczas mszy nie można się zdrzemnąć!
W pałacu cara było podobnie. Przez cały dzień napływał tam strumień szlachty, ludzie
przemieszczali się przez długie szeregi sal, składali przyniesione dary i wygłaszali
pozdrowienia dla nowego syna. Katarzyna czuła się bardzo dobrze, tak przynajmniej
mówiono. Nadjana płonęła z chęci złożenia jej wizyty, bardzo chciała się dowiedzieć
wszystkiego. Podobno carewicz wyjechał z Petersburga. Musiał być bardzo rozgoryczony
surowym listem ojca. A może przejął się do głębi śmiercią swojej żony? Ale nałożnica
Afrosinia podobno się nim zajmuje, tak ludzie gadają. Car musi pałać gniewem. Ale teraz ma
kolejnego syna na pociechę. Nadjana nie widziała władcy od dawna. Na szczęście Karl
Martin coraz częściej pokazywał się i w pałacu, i w domu. Cieszyła się, mogąc głaskać jego
włosy, obsługiwać go, rozmawiać z nim o dawnych czasach. I wciąż przypominała mu o
liście, który obiecał napisać do rodziców.
- Nawet jeśli oni się nie odzywają, może być tak, że nasze listy dochodzą! Cieszyliby
się bardzo, gdybyś ty do nich napisał, Karl Martin. Może niedługo już wrócisz do domu,
pomyśl o tym! W każdym razie jeśli będziesz udawał rosyjskiego marynarza i nie pozwolisz,
by cię rozpoznano... Dlatego chcesz popłynąć z carską flotą, prawda?
Karl Martin przyglądał jej się podejrzliwie.
- A więc po to zdobyłaś te papiery dla mnie, Nadjano? Zaplanowałaś, że mogę
pojechać do domu pod imieniem Iwana?
Nadjana strzepnęła jakieś niewidzialne okruchy z rękawa.
- Nie! Ale... Masz rację, to bardzo dobry pomysł! Możesz pojechać już w przyszłym
roku, Karl Martin. Będziesz mógł zobaczyć swoją siostrę, zanim następne lato dobiegnie
końca!
Roześmiała się tak radośnie, on zaś poczuł, że wspomnienie Amelii wywołuje w jego
sercu ból. Ciało zesztywniało. Nie chciał. Nie, za nic nie chcę. Jeszcze nie teraz. Zbyt wiele
spraw jest nie załatwionych, tamto okropne wspomnienie matki i Nielsa... paliło w piersi.
Napomnienia wszystkich... Musiał uciekać niczym oblany wodą kot. Bezwstydni, okrutni,
teraz wszyscy się pewnie z niego wyśmiewają. Z niego, który miał być wielkim bojownikiem,
jednym z najlepszych ludzi Nielsa Kvithovuda, który niczym dorosły mężczyzna miał stać u
boku wielkiego buntownika i zdobyć cześć oraz wywalczyć sprawiedliwość dla udręczonych
chłopów.
- Może następnego roku - powiedział tylko Nadjanie i starał się pozbyć cierpkiego
smaku w ustach. - N i e sądzę, żeby był na to czas tego lata, jeśli naprawdę mam zostać
jednym z ludzi admirała.
Nadjana nie spojrzała na niego. Powiedziała tylko cicho:
- Ona cię bardzo kocha. Zawsze cię kochała. Musisz się starać ją zrozumieć. Ona
miała tyle kłopotów i spraw, o których musiała myśleć, tak wielu oczekiwało jej pomocy.
Twoja matka jest wyjątkową kobietą, powinieneś o tym wiedzieć. To nie jest jakaś tam
ograniczona gospodyni!
- Nie - rzekł Karl Martin ponuro i zaczął wyglądać przez okno.
Widział stąd port, nowe zgrabne żaglowce z Holandii. Prawie wszystkie miały kobiece
imiona, żadne jednak nie było tak piękne jak Aloe.
Te nudne tańce! Zauważył, że uśmiecha się cierpko za każdym razem, gdy musi ująć
kolejną spoconą, małą dłoń, a potem znowu następną i następną. Żadna z kobiet na początku
nie podnosiła oczu, spoglądały w dół na brzegi swoich sukien i drżały, gdy trzeba było zrobić
dłuższy krok, tak że ukazywała się jedwabna pończoszka. Siedziały w swoich zamkniętych
pokojach niczym piękne ptaki w pozłacanych klatkach. Ich ojcowie i mężowie chcieli je
chronić przed zepsuciem tego wyrastającego z ziemi stołecznego miasta. Siedziały tak, jak
przedtem ich matki i babki, i wszystkie inne szlacheckie córy, mające obowiązek
zachowywać się skromnie i z godnością.
Dopiero ten szalony car postawił wszystko na głowie. W salach Katarzyny panie
musiały pić zawierające alkohol owocowe napoje i rozmawiać z obcymi mężczyznami. Karl
Martin niemal wyczuwał drżenie, jakie w ich piersiach wywoływały te wszystkie nowości.
Najmłodsze, dwa, trzy lata starsze od niego, zupełnie sobie nie radziły w nowej sytuacji.
Starsze natomiast szybciej odnajdywały się w tym nowym stylu życia. Katarzyna
chwaliła je i z uśmiechem na ustach mówiła, że są niczym kontynentalne damy. Ona sama
zjadała niesłychane ilości kandyzowanych owoców ze srebrnych tac, wrzucała je sobie wprost
w otwarte usta, upominając równocześnie lub nawet bijąc po palcach inne kobiety, gdy
podczas posiłków zdarzyło im się niewłaściwie użyć sztućców.
Obowiązkowe tańce były dziwacznym przedstawieniem. Te zaczerwienione policzki,
te plączące się nogi... Katarzyna jednak nie ustępowała. Nadjana także nie. Karl Martin też
nie dawał się już tak bardzo prosić. Ona miała na imię Aloe, w każdym razie chciała, by tak ją
nazywał. W rzeczywistości nosiła imiona Anastazja, Konstancja, Wiktoria i była córką
księcia Mienszikowa, a od dwóch lat żoną jednego z przyjaciół księcia. Pełnił on służbę w
carskiej flocie i należał o najbliższych współpracowników Piotra Wielkiego jeśli chodzi o
marynarkę.
Potężni ludzie, myślał Karl Martin.
Dlatego najpierw poczuł się zaszokowany, kiedy podczas menueta odkrył parę
brązowych, roześmianych oczu wpatrujących się w niego.
Kiedy wpłynęła z wdziękiem w jego objęcia, poczuł, że jej ręce są suche i delikatne.
Uśmiechała się i patrzyła mu w oczy tak uparcie, że potknął się podczas małego piruetu, który
powinien go poprowadzić ku następnej partnerce w długim szeregu tańczących. Zrobił co
należało, ale był tak zakłopotany, że nastąpił butem na liczący przynajmniej z osiem łokci
tren sukni innej damy, młodej wdowy, która przerażona zasłoniła twarz rękami i krzyknęła.
Muzyka umilkła.
Tuż przed nim stała ona, na wpół ukryta za chińskim wachlarzem, roześmiana. Karl
Martin zarumienił się. O co jej chodzi? Czyżby jej się rozum pomieszał? Czuł, że serce tłucze
mu się w piersi, jakby się bał, ale to nie ' był strach. Oszołomiony i zawstydzony prosił o
wybaczenie tego, co się stało, odprowadził młodą wdowę do jednej z rozstawionych pod
ścianami sof. Na stoliku obok stały maleńkie filiżanki do herbaty. Podawano ją nie z
samowara, lecz z malowanych w kwiatki dzbanków z porcelany lub ze srebra.
W przerwie mieli słuchać francuskiego pisarza, czytającego swoje dzieło.
Karl Martin rozglądał się za Nadjaną, nie był w stanie znieść tych nudnych czytań. Nie
rozumiał wystarczająco dobrze języka, a gdy opowieść tłumaczono, słowa wydawały mu się
pozbawione sensu i obce. Książki opowiadały głównie o miłości lub o śmierci.
Po chwili zobaczył kobietę w maseczce, siedziała na krześle i nalewała herbatę. Jakiś
ciemnoskóry mężczyzna śmiał się do niej, odsłaniając bardzo białe zęby, ona skinęła mu
głową i podała filiżankę. Po ruchach Karl Martin rozpoznawał, że Nadjana źle się czuje.
Szybko podszedł do niej.
- Nadjano, pozwól, że odprowadzę cię do domu. Nie musisz tu siedzieć.
- Och, ale ja nie chcę stracić ani chwili. To wielki pisarz, Karl Martin! Pisze takie
cudowne historie. Chodź, usiądź przy mnie!
- Wolałbym się przejść po parku - mruknął Karl Martin.
Oczy Nadjany pociemniały, ale nie zaprotestowała. Wdzięczny jej za to minął dwóch
ciemnoskórych służących przy drzwiach i wymknął się na zewnątrz.
Posążki stojące w mroku zimowego wieczoru od strony morza pokryte były szronem.
Panowało zimno, wilgoć od wznoszącej się daleko nad morzem mgły kładła się srebrzystą
powłoką na fasadach i powozach. Na ludziach także, pomyślał Karl Martin, gdyby stali
wystarczająco długo i spokojnie.
Położył gorącą dłoń na udach greckiej boginki. Została po niej ciemna plama. Oparł
się o kamień, poczuł, że chłód dobrze mu robi. W świetle padającym z okien twarz posążku
wyglądała tak samo tajemniczo jak tamta twarz na górze. W niewielkich otworach, które były
oczami, mieniły się żółtopomarańczowe błyski.
Jak ona się nazywa?
Dlaczego tak się w niego wpatrywała?
I dlaczego jej ręce są takie miękkie i pewne, dlaczego nie pocą się jak ręce innych
tancerek?
Patrzyła na niego, nikt jeszcze tak na niego nie patrzył.
Karl Martin stał, oddychając szybko przy zimnym ciele posążku.
Ona na niego patrzyła. Długo. Dziwnie. Uśmiechała się. Czy może z jego ubraniem
coś było nie w porządku? Może miał coś w twarzy? Może jakaś plama, może wylał słodkie
wino na koszulę?
Nie.
Poza tym w jej uśmiechu nie było ani lekkomyślności, ani szyderstwa.
Wszystko to wyglądało niezwykle.
Postanowił wracać na salę. Gdy muzyka znowu zaczęła grać, odwrócił się z wolna i
otrząsnął szron z ubrania. Policzki jeszcze mu płonęły, ale teraz z pewnością wszyscy
zrozumieją dlaczego, zawsze tak jest, kiedy wchodzi się z dworu do nagrzanej sali.
Ona stała w drzwiach i uśmiechała się, jakby tu na niego czekała. W głębi za nią
wirowały jedwabne suknie niczym machające skrzydłami gigantyczne ptaki pośród ubranych
w mundury pni sosem.
- Nie chcę tańczyć - szepnęła. Karl Martin poczuł, że ma sucho w gardle, nie chciał się
przez nie przecisnąć najmniejszy nawet dźwięk. Czuł też, że nogi mu drżą, że najchętniej by
się o coś oparł. Ona zaś patrzyła wprost na niego i znowu się uśmiechała.
- Ty jesteś synem Nadjany. Widziałam cię, wiele razy.
- Księżno...
Jego głos był podobny do głosu starego chłopa. Ona jednak postąpiła krok w jego
stronę i wyciągnęła do niego rękę.
- Dotrzymasz mi towarzystwa? Muszę zaczerpnąć trochę powietrza.
- Ale na zewnątrz jest zimno...
- Wiem. Masz policzki zarumienione od mrozu, mój młody przyjacielu.
Z wahaniem podał jej ramię, tak jak widział, że starsi panowie podają swoim damom.
Uśmiechnęła się leciutko.
- Powiadają, że znasz się na wielu sprawach. Że nauczyłeś nowych rzeczy nawet
carskich budowniczych okrętów... Pomyśleć, jaki młody i zdolny chłopiec!
Karl Martin musiał ogromnie się starać, by utrzymać ramię nieruchomo i stać o
własnych siłach. Ona miała taki rozkoszny głos.
- Nie... zresztą... tak, bardzo lubię oglądać okręty. Kocham okręty... I wtedy, kiedy się
je buduje, i potem także. Mam służyć w carskiej flocie, następnej jesieni...
- Słyszałam o tym - szepnęła z taką miną, jakby powierzył jej prawdziwą tajemnicę. -
Mój mąż... ty wiesz, kim jest mój mąż? To najlepszy nawigator cara, uczy innych tępych
marynarzy.
- Musisz być z niego dumna, pani - rzekł Karl Martin cierpko.
- Oczywiście - odparła po chwili. Karl Martin odważył się odwrócić głowę akurat na
tyle, by zobaczyć, że jej brązowe oczy znowu rozbłysły. Zatrzymała się przy posążku.
Kamień wciąż jeszcze nosił ślady jego palców, Karl Martin żywił rozpaczliwą nadzieję, że
ona tego nie zauważyła. Zawstydzony widział ślady swoich rąk na kobiecych biodrach,
udach... ona by pewnie krzyknęła albo zasłoniła twarz wachlarzem, widząc taką
nieprzyzwoitość.
- Mam na imię Aloe - szepnęła.
- Iwan - odparł. - Iwan Ilikow, to imię, które car nadał swemu cudzoziemskiemu
poddanemu.
Ona skinęła głową i powtórzyła jego imię i nazwisko. Brzmiało to jak obietnica, jak
pieśń, jak coś bardzo ważnego, w czym kiedyś będzie mógł uczestniczyć. Zadrżał. Ona
powiedziała:
- Marzniesz, mój dzielny młody żołnierzu. Nie pozwól, by głupia kobieta kazała ci
stać tutaj, aż się przeziębisz. Odprowadź mnie do pałacu, widzę, że tęsknisz za czymś
gorącym.
Nawet te najprostsze słowa, nawet te najbardziej pospolite zdania sprawiały, że
przenikał go dreszcz i widział przed sobą nie nazwane rzeczy i zjawiska.
Karl Martin szedł jak przez ciemny pokój, widział jedynie daleki punkt jasnego
światła, może ognisko, w każdym razie coś, co pozwalało mu utrzymywać kurs. Wszystko
wokół stawało się jakieś nierzeczywiste. Powiedział, że ma na imię Iwan. Po raz pierwszy
przedstawił się tym właśnie imieniem. Podziałało niczym magiczna formułka, rozpoczynająca
jego nowe życie.
Ale nie chciał, żeby tak było, nie chciał iść po tej śliskiej marmurowej podłodze,
ledwie dotykając podeszwami butów białego kamienia.
Pulsowało mu w uszach, nie bardzo słyszał, co ona mówi. Czy to choroba? Może ona
jest wiedźmą?
Ale jej cudowne oczy patrzyły na niego porozumiewawczo, gdy usta mówiły:
- Dziękuję, że dotrzymałeś mi towarzystwa. I wybacz, że pozwoliłam sobie złamać
etykietę. Ale to chyba dlatego, że jesteśmy właśnie tutaj, prawda? Zachowujemy się jak na
francuskim dworze, jak włoscy lub hiszpańscy poddani?
- Tak - potwierdził i poczuł się tak głupio, jak jeszcze nigdy w życiu.
- Spotkamy się znowu?
- Tak, dziękuję. Boże drogi, gdzie się podziały wszystkie rozsądne myśli? To właśnie
teraz powinien mieć odwagę, powinien znajdować słowa, wszystkie, które tak łatwo do niego
przychodziły w dyskusjach z Nadjaną albo kiedy rozmawiał ze swymi przyjaciółmi u Kikina.
Odchrząknął, patrzył jej w oczy, przestępowal z nogi na nogę i czuł się kompletnie
beznadziejnie.
- Moja ręka - szepnęła, poruszając wachlarzem.
- Ręka? Co?
- Moja ręka. Stoisz i nie puszczasz mojej ręki. Chcesz mnie pocałować, czy może...?
Pocałunek Katarzyny. Pocałunek w rękę, wszyscy kawalerowie powinni się tego
nauczyć. Trenowali go, używając zakończonych pomponami jedwabnych szarf przy oknach.
Unosili je, ledwie muskali wargami, nie powinno się dotykać skóry, to nieładnie.
Karl Martin spojrzał w dół i niczym we śnie zobaczył, że trzyma drobną rękę księżnej,
ściskając ją mocno w swojej dłoni.
- Och, przepraszam... Roześmiała się, ale bez szyderstwa, raczej tak jakby oboje
zrobili coś wbrew etykiecie.
- No, to jak będzie? Zapomniałeś, czego cię nauczono, Iwanie?
Głęboko wciągnął powietrze, potem uniósł rękę Aloe, rozluźnił uścisk i przez moment
poczuł zapach jej skóry. Usłyszał, że cichutko jęknęła, a może to było westchnienie jednej z
dwóch żywych czarnych figur za ich plecami?
Wtedy ją nareszcie puścił, ona dygnęła kokieteryjnie i wdzięcznie złożyła wachlarz.
- Musimy jeszcze ze sobą porozmawiać, Iwanie. To było... interesujące.
Za nic na świecie nie mógł sobie potem przypomnieć, co jej powiedział tego wieczora.
Leżał całą noc i zastanawiał się, ale nie pamiętał ani jednego słowa, które wypowiedział, nic,
z wyjątkiem własnego imienia. Co ona miała na myśli, mówiąc, że było „interesujące"?
ROZDZIAŁ X
- Ona chce cię mieć, czy ty tego nie pojmujesz, ty głupi dzieciaku!
Carewicz jadł pieczone wieprzowe mięso i opróżniał jeden po drugim kufel ciemnego
piwa. Karl Martin także wypił swoją porcję i dziękował Afrosinii, gdy proponowała mu
jeszcze. Ci dwoje mieszkali teraz w maleńkiej chatce nie więcej niż cztery godziny drogi z
miasta. Aleksy uznał bowiem, że sama jego obecność za bardzo irytuje ojca. Poza tym Karl
Martin wiedział, że niepokoje się rozprzestrzeniają. Może zwolennikom carewicza
odpowiadało, że na jakiś czas się oddalił. Wiele spraw mogło się dzięki temu wyjaśnić.
Pogłoski o tym, jak paskudnie car potraktował swego syna, miały czas się upowszechnić i
wzbudzić jeszcze więcej goryczy w sercach i tak niezadowolonych poddanych.
Karl Martin opowiedział o księżnej, ale natychmiast tego pożałował.
- Nie, ona nie jest taka... to księżna, córka samego Mienszikowa.
- Nie gadaj głupstw! Zastanów się, mój przyjacielu! Takie są właśnie najgorsze! A
jeśli ona jest córką Mienszikowa, to wie z pewnością dobrze, jak okazywać swoją władzę. Do
diabła, ty naiwny biedaku, powinieneś dać sobie z tym spokój. Ona z pewnością zna się na
rzeczy, a poza tym musi być wygłodniała. Mąż wyjechał i pruje morskie fale dla mojego ojca,
więc ona potrzebuje chyba kogoś, z kim by mogła...
- Zamilcz, Aleksy! Ty... ja nie chcę słuchać takiego gadania. To elegancka dama.
Następca tronu śmiał się głośno i hałaśliwie. Tłuszcz spływał mu z bezkrwistych warg.
Afrosinia dolewała mu sosu i pochyliła się przy tym kokieteryjnie, by mógł ją pocałować.
Karl Martin przyglądał im się zirytowany. Choćby nawet bardzo się starał, nie był w
stanie dostrzec żadnej urody w tej istocie, którą Aleksy tak się zachwycał. Biedna niemiecka
księżniczka też może nie była wielką pięknością, ale wobec niej Aleksy nigdy nie
zachowywał się tak elegancko. Tymczasem nałożnicę traktował, jakby to ona była carycą.
- Kobiety - syknął Aleksy przez zęby. - Kobiety są takie, że w żadnym razie nie można
im ufać. Jeśli znajdziesz jakąś, która jest pod tym względem wyjątkiem, to trzymaj się jej
mocno! Zresztą postaraj się nasycić wygłodniałą księżnę, będziemy jej potrzebować. Dobrze
będzie ją mieć po swojej stronie, gdy czas nadejdzie, przez nią będziemy mogli dostać
Mienszikowa. Z wszystkich ludzi mego ojca jego lękam się najbardziej. On potrafi dać sobie
radę w każdej sytuacji Wszędzie ma swoich szpiegów...
Carewicz przestał jeść. Spoglądał w milczeniu na Karla Martina.
Młody człowiek zadrżał.
- Uważaj na siebie, Karl. Strzeż się księżnej... Ona może działać w interesie swego
ojca! Może być szpiegiem. Może już wiedzą, że jesteś jednym z moich ludzi. Że jadasz ze
mną... Powinieneś uważać na każde słowo, mój przyjacielu! W przeciwnym razie możesz
popaść w wielkie tarapaty.
Karl Martin skinął sztywno głową.
Serce biło mu boleśnie w piersi.
Tak mogło być.
Ona miała takie miłe, ciepłe oczy. Była z pewnością jakieś dziesięć lat od niego
starsza, mimo to coś w niej przypominało mu czas dzieciństwa.
- Aloe nie jest zdrajczynią. Nie działałaby w niczyim interesie i nie uśmiechałaby się
tak do kogoś, kogo miałaby prowadzić na śmierć!
- Ja mówię tylko, że powinieneś się strzec, mój przyjacielu. Bo z pewnością chciałbyś
dożyć tego dnia, kiedy ja przejmę władzę i uczynię cię szefem mojej floty wojennej i
handlowej?
Karl Martin z wahaniem skinął głową.
Carewicz wychylił kolejny kufel, tym razem napełniony wódką. Karl Martin poczuł,
że jest mu go żal. Jeszcze trochę i znowu nie będzie można z nim rozmawiać. Afrosinia zdjęła
z siebie kurtkę i bluzkę, ciężkie piersi opierały się o okrągły brzuch. Carewicz posyłał jej
pożądlliwe spojrzenia, na które ona odpowiadała z takim samym zaangażowaniem.
Karl Martin za nic nie mógł się zgodzić na takie porównanie, ale w tej wielkiej,
nieładnej kobiecie było coś, co skłaniało go do myślenia o zarumienionych policzkach Aloe.
Wymówił się długą drogą do domu i pożegnał oboje. Pod wysokimi sosnami spotkał
trzech mężczyzn, był to mnich Ignatiew i jego dwaj towarzysze, główni potajemni
zwolennicy carewicza.
Powitał ich dawnym pozdrowieniem, którego nadal używali starowiercy. Twarz
mnicha ukryta była pod szerokim kapturem, ale Karl Martin czuł, że jego przenikliwe oczy
wpatrują się w niego.
- Odjeżdżasz, cudzoziemski przyjacielu? Czy twoja wizyta u carewicza się powiodła?
- Tak, jakkolwiek rozmawialiśmy o bardzo wielu sprawach.
- Mam dla ciebie zadanie, cudzoziemski przyjacielu. Dla ciebie, który zwiesz się
jednym z nas. Teraz nadszedł czas, byś to udowodnił.
Karl Martin nie odpowiedział. Mnich skinął milczącemu i oznajmił:
- Wkrótce otrzymasz wiadomość.
- Będę gotów - rzekł Karl Martin ochrypłym głosem.
Dwaj mężczyźni towarzyszący Ignatiewowi pochylili głowy w milczeniu. Kiedy
odjeżdżał, usłyszał niesione wiatrem głosy.
- To jakiś pomyleniec, dlaczego ty się nim zajmujesz?
- Potrzebujemy go. Potrzebujemy, chociaż to innowierca. Jeśli trafi do piekła, to już
nie nasze zmartwienie.
Karl Martin poczuł ostrzegawcze ukłucie gdzieś w okolicy serca, cmoknął na konia i
przycisnął pięty do gorących boków zwierzęcia. Czekała go długa droga do domu. A wkrótce
zrobi się ciemno.
Nie zdążyłby się przebrać, by dzisiejszego wieczora pójść na bal do pałacu. Nadjana
błagała go, lecz on pozostał niewzruszony. Opiekunka wspomniała nawet, że przybędą
wszystkie szlachetne damy z miasta, lecz Karl Martin spostrzegł pułapkę i nie zamierzał w nią
wpaść. Wybierał się na polowanie z dwoma chłopskimi synami. Nie powinna oczekiwać, że
dzisiejszej nocy wróci do domu.
Pierwszą osobą, którą spotkał, była ona. Najpierw nie dostrzegł powozu, stojącego w
mroku. Wyprzęgnięto konie podobnie jak w tuzinie innych zamkniętych powozów,
czekających za bramą przy podjeździe.
Chciał tylko zajrzeć do pałacu, słyszał, że muzyka ucichła, może zaproponuje
Nadjanie, że odprowadzi ją do domu.
Nie doszedł jeszcze nawet do połowy schodów, gdy usłyszał za sobą jakiś cichy głos.
Najpierw myślał, że to jeden z tych długonogich ptaków podobnych do bocianów, które
brodzą w bagnach od wiosny do jesieni. Ale teraz zbliżała się zima i panował chłód, a dźwięk
pochodził z powozu stojącego pod kasztanami.
Po chwili usłyszał jeszcze wyraźniej, ktoś go wołał jego rosyjskim imieniem.
Rozejrzał się pośpiesznie wokół, w tym mieście było przecież mnóstwo Iwanów, może głos
wzywał kogoś innego.
Ale nie.
Jej twarz pojawiła się w mdłym blasku pochodni płonących przed bramą.
- Chodź! Mam ci coś do powiedzenia! Aloe. Upudrowana twarz bielała w mroku.
Księżna miała na sobie jasną pelerynę i jasny kapelusz. Krew uderzyła Karlowi Martinowi do
głowy i sprawiła, że ręce zaczęły mu drżeć. Wahał się, słowa Aleksego wciąż brzmiały mu w
uszach.
Ale nie mógł przecież tak po prostu odejść, nie pozwoliwszy jej przedtem spojrzeć
sobie głęboko w oczy.
- Gospoża... Księżno... nie tańczy pani? Roześmiała się cicho.
- Och, nie ma tancerza dla biednej samotnej kobiety. Po prostu brak wolnych
kawalerów...
- Zatem usiadła pani tutaj, całkiem sama?
- Myślałam, że może przyjdzie ktoś, kto zaprzęgnie konie...
Musiał się uśmiechnąć. Trudno potraktować poważnie takie wyjaśnienie. Siedziała
tutaj, całkiem sama, i udawała, że nie potrafiłaby przywołać pałacowej służby, by
przygotowano jej powóz. Jej własny woźnica niewątpliwie grał w karty lub popijał cienkie,
mdłe piwo w stajni na tyłach pałacu razem z poddanymi innych szlachetnych dam.
- Chce pani wracać do domu?
- Nie. Chodź, odpocznij przy mnie. Potem będziesz mógł zaprząc moje konie,
potrafisz to zrobić?
Nie podobało mu się to wszystko, nie chciał chodzić do stajni, by otwarcie żądać koni
księżnej. A poza tym, czego ona od niego chce? Czy mimo wszystko możliwe jest to, co
powiedział Aleksy, że została wysłana przez swego ojca lub męża, by szpiegować
sprzymierzeńca buntowników nieustannie pieniących się w carskiej stolicy?
Serce tłukło mu się w piersi, nie wiedział, czy sprawiły to jej delikatne wargi czy lęk.
Ale ona znowu się uśmiechnęła i powiedziała cicho:
- Iwan... często o tobie myślę. Ty... ty... czy nie chciałbyś mi towarzyszyć na krótkim
spacerze? Jesteś taki inny, zupełnie inny niż ci szlachcice, którzy zwykle mnie otaczają...
Nie do końca wiedział, czy potraktować to jako komplement. Nie był też pewien, czy
można mówić, że ją adoruje. Ona jednak miała dziwną zdolność pojawiania się tam, gdzie
właśnie przebywał. Jak choćby teraz.
Słowa Aleksego dźwięczały i napominały.
Ale jej oczy patrzyły wprost na niego i były tak cudownie brązowe.
Pochylił się i wsiadł do powozu. Był to niewielki powozik, obity niebieskim pluszem.
Na podłodze stał metalowy pojemnik z rozżarzonymi węglami.
Wewnątrz panowało przyjemne ciepło, jakby każde obite pluszem siedzenie i
wszystkie ścianki zostały nim nasycone.
- Opowiedz mi trochę o swoim kraju, Iwanie - poprosiła. - I o sobie także.
Z jakiegoś powodu Karl Martin miał ochotę się rozpłakać.
- Zdaje mi się, że on ma ukochaną - rzekła z westchnieniem Nadjana do młodej Finki.
W Niebiańskim Pałacu dekorowano komnaty wieńcami ze świeżych zielonych gałązek,
pośrodku dużego pokoju ustawiono stajenkę. Ponad nią rozwieszono iskrzące się gwiazdy ze
szczerego złota. Małe rzeźby przedstawiały trzech króli i tuzin pasterzy. Stajenka została
ozdobiona złotem, a niebo zrobiono z błękitnego aksamitu sprowadzonego z Italii.
Pierwszy anioł pałacowy kiwał surowo głową i wbił lodowato niebieskie oczy w
swoją zwierzchniczkę.
- Tak mogło się stać. Młodzi chłopcy stają się w końcu młodymi mężczyznami. Czy
ona jest ładna? Mądra?
- Nie mam pojęcia, kto to taki. On jednak chodzi zapatrzony przed siebie i nie można z
nim zamienić rozsądnego słowa. Któregoś dnia pokonał już połowę drogi do admiralicji, gdy
nagle uświadomił sobie, że zapomniał płaszcza. A było tak zimno, że psy wyły!
Młoda Finka kiwała ze zrozumieniem głową.
- W takim razie ta kobieta musi być i piękna, i mądra. Spokojnie, Nadjano. Może to
jedna z naszych? W takim razie byłby w najlepszych rękach, matko!
Nadjana odwróciła się i zacisnęła wargi. Rzeczywiście, tutejsze dziewczyny należą do
najlepszych. Inteligentne, znakomicie wyszkolone, wiele wiedzą i są sympatyczne. Znają się
na rzeczy. Potrafią uczynić mężczyzn szczęśliwymi, nauczyły ich tak wiele, że mnóstwo
eleganckich mieszkanek tego miasta doznało słodkiego szoku podczas małżeńskich nocy. Ale
Karl Martin? "W objęciach jednej z tych kobiet?
Finka, dostrzegłszy wyraz twarzy Nadjany, roześmiała się bez złośliwości i
powiedziała:
- Ty przede wszystkim! To ty powinnaś się wstydzić! Czyż nie siedzisz tutaj i nie
złościsz się, że twój syn ostatecznie odnalazł kobiece objęcia? Cóż za zakonnica się z ciebie
zrobiła, królowo?
Twarz Nadjany rozjaśniła się w uśmiechu.
- Masz rację. To śmieszne. Ale on jest taki młody...
- Osiemnaście lat! Nie zapomniałam jeszcze urodzinowego przyjęcia, o, nie!
Naprawdę jest wystarczająco dorosły, by rozpocząć życie! Ilu z tych, którzy do nas trafiają,
jest o głowę niższych od twego syna, ilu z nich nie zaczęło się nawet jeszcze golić!
Nadjana potrząsnęła głową.
- Tak, tak, jestem głupią starą babą. Masz rację, Karl Martin musi żyć. Trzeba tylko
uważać, mogłoby mu przyjść do głowy z nią uciec! Ale ja się boję, moja kochana, bardzo się
boję, że wdał się w coś więcej niż tylko w romans z szukającą męża młodą dziewczyną...
- W takim razie musisz go trzymać trochę krócej w cuglach.
Nadjana mruknęła:
- Nie jest to niestety takie proste. Naprawdę nie jest to łatwe...
- Jest przecież twoim synem - zauważyła jasnowłosa spokojnie, najwyraźniej znużona
już tą sprawą. Przesunęła bliżej Nadjany ciężkie wiązki próbek materiału.
Starsza kobieta podniosła się z miejsca.
- Wybierz sama. To ty odpowiadasz za to wszystko. Ja... czuję się trochę zmęczona
dzisiejszego wieczora.
Młoda Finka, która była pierwszym aniołem w Niebiańskim Pałacu, ze zdziwieniem
potrząsnęła głową, widząc nieoczekiwaną obojętność Nadjany.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, bale i zabawy będą trwać przez cały tydzień.
Coraz więcej ludzi przybywało do Petersburga, wciąż budowano nowe ulice i domy. A w
święta Bożego Narodzenia wszyscy się będą chcieli pokazać, zarówno przed carem, jak i
przed sobą nawzajem. Car zaprosił również wielu cudzoziemców wysokiego rodu,
ambasadorzy otrzymali nowe instrukcje. Było więc ważniejsze niż kiedykolwiek, by Niebo
Piotra mieniło się wspaniałością i nieziemskim przepychem.
Tymczasem Nadjana chodzi i martwi się, że syn mógł się zakochać! Nie, w tym
mieście dzieją się z pewnością dużo gorsze rzeczy, którymi matki powinny się martwić. Finka
poznała więcej tajemnic, niż by chciała.
- On umrze - szepnął Aleksy.
- Czas nadszedł, Jakubie. Czas należy do mnie! Karl Martin siedział przy palenisku i
naprawiał lejce, ale słowa, które padały między czwórką przyjaciół w pogrążonej w półmroku
izbie, nietrudno było usłyszeć. Mnich Ignatiew, Kikin i dwaj szlachcice. Aleksy nazywał ich
swoją rodziną. Karl Martin bywał nazywany „młodszym bratem".
Prosili go, by zbierał informacje w salonach Katarzyny, informacje o stanie zdrowia
cara. Od pierwszej chwili, gdy rozeszły się pogłoski o jego chorobie pod koniec listopada,
ludzie gadali i gadali. Mienszikow odgrodził cara szczelnym murem. Aleksy próbował i
prośbą, i groźbą, ale go nie dopuszczono do ojca.
- Ty miałbyś pójść do Najjaśniejszego Pana, ty, który jesteś przyczyną jego
największych zmartwień? Nie, carewiczu, musisz czekać, dopóki sam cię nie wezwie.
Tymczasem wezwanie nie nadchodziło.
Kikin zaczął mówić. Car jest umierający!
I kiedy Karl Martin przyszedł z wiadomością od Nadjany, że dzisiejszej nocy car
będzie przyjmował ostatnie namaszczenie, nastrój w niskiej mnisiej chacie bardzo się
poprawił.
- Bóg jest ze mną - rzekł Aleksy. - On, wszechmogący, nie pozwoli, by ojciec to
uczynił, by odebrał mi tron i królestwo, które stworzę ku Jego chwale!
Mnisie kaptury kiwały się wokół stołu. Ciche modlitwy wznosiły się ku niebu.
Karl Martin czuł, że ręce mu drżą. Serce biło mocno, jak niemal zawsze ostatnimi
czasy.
Dziwne bicie serca, pojawiające się nieustannie. Lęk i oczekiwanie, i uszczęśliwienie
w jakiejś trudnej do określenia mieszance. Pięciu mężczyzn zebranych w izbie dziękowało
Karlowi, a Aleksy ofiarował mu nieduży prosty pierścień.
- Kiedy zostanę carem - rzekł wzruszony - będziesz jednym z moich najbliższych na
tej ziemi.
Mnisi również ściskali dłonie chłopca i wyglądali na zadowolonych. Tylko Ignatiew
szepnął mu parę słów do ucha, kiedy się rozstawali:
- Jesteś tylko młodym szczeniakiem. Powinieneś trzymać się na uboczu. Ty nie
rozumiesz tej gry, dziecko...
Cmoknął jakoś dziwnie wargami, Karl Martin miał wrażenie, że wygląda na
zasmuconego.
- Aleksy mnie potrzebuje. A to, o co on walczy, to jest sprawiedliwość!
Sprawiedliwość dla ludu, dla tego udręczonego narodu, z którego Piotr Wielki wysysa krew!
Mnich smutno skinął głową.
- Jesteś młody - powtórzył.
Karl Martin stał jeszcze długo potem, gdy mnich przyjaźnie uścisnął go na
pożegnanie. Czuł się bardzo mały i głupi.
Aleksy jednak potrzebował go, nazywał go swoim bratem.
- Nikt na całym świecie nie daje mi takiego poczucia swobody jak ty. Poza tym
zawsze muszę bardzo uważać na to, co mówię, czy nie wygaduję głupstw. Ale ty, mój
przyjacielu, ty nigdy się ze mnie nie wyśmiewasz. Krzyczysz na mnie i wymyślasz mi niczym
baba, ale nie wyśmiewasz się! Poza tym Afrosinia też cię lubi, Karl. Zauważyłeś to?
Następca tronu mrugnął do Karla Martina z porozumiewawczym uśmieszkiem.
- Chodź, uczcijmy to - powiedział, unosząc drewniany kubek.
- Jeśli to prawda, co mówi Nadjana, to twój ojciec może umrzeć już dzisiejszej nocy.
- To prawda. Czyż ona nie wie tego od samej Katarzyny?
- Owszem, tak jest.
- To stare babsko jest paskudne i złośliwe. Ale dlaczego miałaby kłamać twojej matce,
która jest jej powiernicą?
Karl Martin napił się cierpkiego piwa i poczuł ramię Aleksego na plecach.
- A co by było, gdybyśmy pojechali jutro rano konno i zobaczyli, czy lód pokrył już
nasze łowiska?
- Aleksy... twój ojciec... Zatroskana twarz carewicza wypogodziła się. Oczy
nieoczekiwanie zalśniły. Carewicz klął i tłukł kubkiem o blat stołu.
Potem zasłonił twarz rękami i padł na stół.
Karl Martin wiedział, że to się stanie.
Carewicz opłakiwał swego ojca.
Głębokie współczucie, jakie żywił dla pozbawionego ojca przyjaciela, znowu pojawiło
się w jego sercu. Usiadł tuż przy Aleksym i gładził go po plecach. Może lepiej byłoby
odprowadzić go z powrotem do Afrosinii.
- Mój ojcze, mój ojcze... dlaczego nigdy nie potrafiłem być tym, którego pragnąłeś
mieć? O, wielki Boże, spójrz łaskawie na małego Piotra. Nie okaż mu tego gniewu, który on
okazywał swemu synowi...
Ręce Karla Martina drżały. Carewicz znowu nie potrafił myśleć ani mówić rozsądnie.
Szlochał nad losem małego brata, syna Katarzyny, Piotra, urodzonego tej jesieni, który był
żywym i zdrowym chłopcem. W jednym momencie Aleksy mówił, że pragnąłby zgładzić to
dziecko, w następnym opłakiwał jego przyszłość.
Piotr Wielki powinien tego malca uczynić swoim następcą. Jeśli tylko będzie zdrowy.
Aleksy uniósł zalaną łzami twarz i wbił zapłakane oczy w Karla Martina.
- Obiecasz mi coś, braciszku? Obiecasz mi, że będziesz się opiekował Afrosinia
niezależnie od tego, co się stanie?
Karl Martin z wahaniem skinął głową.
- Jeśli mój ojciec teraz odejdzie... przez jakiś czas może panować niepokój. Lud... oni
mogą nie być bardzo zachwyceni nową carycą. Ja powinienem... Katarzyna musi się usunąć z
drogi. Afrosinia potrzebuje spokoju ze względu na dziecko...
Karl Martin znowu skinął głową. Ból w twarzy carewicza zawsze był prawdziwy. Karl
nigdy jeszcze nie spotkał człowieka bardziej cierpiącego. W jednej chwili radosny, w
następnej pogrążony w najczarniejszej rozpaczy. Raz był małym, przestraszonym zajączkiem,
innym razem przemieniał się w wymachującego mieczem mściciela.
Chyba jest szalony.
Ale rozpacz czająca się w szczerych oczach Aleksego przekonywała Karla Martina, że
ten człowiek potrafiłby być łaskawszym carem. Pragnął, by jego lud mógł żyć w spokoju. Nie
chciał swoim poddanym odejmować chleba od ust po to, by zbudować jeszcze jeden okręt lub
jeszcze jeden pałac.
- Dzisiejszej nocy wracam do domu nad Newą. Czy będziesz mi towarzyszył, Karl
Martin?
Młody człowiek wstał i pomógł ponieść się carewiczowi. Tamten był pijany i ledwie
trzymał się na nogach.
- Afrosinia - mruknął. - Idę do ciebie, mój mały ptaszku...
Nadjana pragnęła, by Karl Martin był tutaj. Zawsze, kiedy zostawała sam na sam z
tym potężnym panem, ogarniało ją irytujące drżenie, czuła się słaba i zaczynała się jąkać.
Mienszikow nie wyglądał imponująco, chociaż odznaczenia i medale na jego piersi były
wymowne. Miał długie, zakręcone wąsy, ale zarost zaczął golić jako jeden z pierwszych,
kiedy rozpoczęła się carska europeizacja. Stał, kołysząc ciężkim ciałem, przenosił je z palców
na pięty i z powrotem, ręce wsunął głęboko w kieszenie. Grube cygaro kiwało się w kąciku
ust, rozsiewało bardzo cierpki zapach w pachnącym perfumami pokoju Nadjany.
- Ależ usiądź, moja piękna, musisz być bardzo zmęczona. O, tutaj, pozwól, że podłożę
ci poduszeczkę...
- Z jaką sprawą pan przychodzi, książę? Proszę pozwolić, bym stała w czasie
rozmowy, z pewnością nie zajmie to zbyt wiele czasu.
Twarz mężczyzny pociemniała. Podczas wieczornych uroczystości wypił tyle wina, że
ogłuszyłoby to byka, potem udał się do tajemnej komnaty w towarzystwie dwóch azjatyckich
kobiet. Ale ogień w jego oczach nie do końca jeszcze się wypalił.
- Piękna cudzoziemko... chyba jednak nie jesteś taka piękna? Oszukałaś nas
wszystkich? Nie mogę sypiać, Nadjano, bo mam wciąż przed oczyma twoją przesłoniętą
twarz...
- Szanowny pan nie powinien mówić takich głupstw - odparła Nadjana cicho.
Ten człowiek jest niebezpieczny. Nie zliczyłaby przypadków, gdy próbował groźbą,
podstępem lub siłą zerwać jej z twarzy maskę.
Teraz stanął na jej progu, twierdząc, że ma poważną sprawę. Mimo późnej pory
musiała pozwolić mu wejść. Potężniejszego człowieka w Rosji nie było, przynajmniej dopóty,
dopóki Piotr jest carem.
- Głupstwa? Kobieto, trzymasz w swoich rękach spokój mojej duszy! Muszę cię
zobaczyć, muszę... mam dość władzy, by zmusić cię do zdjęcia maski, tu i teraz, albo
publicznie! Byłoby to wielkie wydarzenie, cały Petersburg mówi o tobie, ludzie powtarzają
niewiarygodne historie o cudzoziemskiej księżniczce, która nigdy nie odsłania twarzy.
- Nie odważysz się. Mam przyjaciela.
- Ha! Piotr... on ma teraz większe zmartwienia. Chory i słaby... Czy nie powinnaś się
rozejrzeć za innym opiekunem, moja mała?
- Ty chyba też powinieneś, jeśli Piotr umrze - odparła hardo z sercem w gardle.
Mienszikow ostrożnie usiadł na francuskim krześle. Skrzypnęło groźnie pod jego
ciężarem, mebel był obliczony na delikatne panie, które ledwie dotykają krawędzi
obciągniętego brokatem siedzenia.
- Masz rację, kobieto. Jesteś sprytna, domyślam się tego od dawna. Strzeż się jednak,
żebyś nie była za sprytna. Jeśli carem zostanie ta żałosna parodia mężczyzny, wtedy twój los
będzie dużo gorszy od tego, jaki dotknie Rosję.
Nadjana czuła się źle. O co chodzi temu człowiekowi?
- Zapytałaś, z czym przychodzę - mówił wolno, zapalając śmierdzące cygaro od
płomienia jednej z trzech świec stojących na stole. Świeca sypnęła mu iskrami w twarz, gdy
zajął się suchy tytoń. Gęsty obłok dymu przesłonił oczy księcia, kiedy mówił: - Powinnaś
mieć się na baczności, Nadjano. Zastanów się, na ile arogancji możesz sobie pozwolić. Car
jest bardzo chory... A jeśli nawet wyzdrowieje, to i tak wkrótce znowu wyruszy w pole. A
wtedy zapanuje prawo Mienszikowa...
- Nie odważysz się. Boisz się Piotra, jak wszyscy pozostali. A jeśli on umrze, to oboje
znajdziemy się na łasce Aleksego. Myślę, że ty powinieneś się bardziej niepokoić niż ja!
Mienszikow zakaszlał i chwycił się za piersi. Ale zmrużone oczka lśniły złowieszczo,
kiedy wychrypiał:
- Może masz jakieś powody, by tak mówić, Nadjano? Strzeż się, mała ladacznico.
Ten, kto zbyt wiele mówi o carewiczu, może łatwo popaść w niełaskę u Piotra! Bunt... nikt
nie tłumi tak surowo buntowniczych myśli jak wielki car. Widziałaś głowy na bramach
miasta? Jest ich teraz wiele, Nadjano. Więcej niż kiedykolwiek...
Podniósł się gwałtownie z miejsca i ruszył ku drzwiom. Przystanął jeszcze przy
wysokiej greckiej kolumnie i wydmuchnął kłąb dymu w stronę Nadjany.
- Jeszcze porozmawiamy, Nadjano. Brzmiało to jak groźba. Nadjana opadła ciężko na
niewielki puf przy łóżku i poczuła, że wiązania przytrzymujące maseczkę drażnią jej skórę.
Rozwiązała je sztywnymi palcami. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Ostrożnie ściągnęła
rękawiczki. Przyglądała się pomarszczonym dłoniom. Czerwone, rozległe blizny.
Zniekształcone mięśnie. Gruba, szara skóra. Czterem palcom brakowało paznokci.
Twarz była jeszcze gorsza, Nadjana wiedziała o tym. Próżna stara kobieto, dlaczego
nie zdjęłaś maski i nie postraszyłaś go trochę?
Nadjana z trudem poruszała powiekami. Siedziała jak niewidoma, wpatrując się w źle
oświetlony pokój. Poprzez otwory w masce widziała świat, to był jej świat. Nie pozwoli, by
jeszcze raz go jej odebrano. Nikt nie może tego zrobić.
Nieprzerwany strumień ludzi wpływał do domu carewicza. Najchętniej przybywali
nocą, na piechotę. Zostawiali przed domem służbę i broń, pochylali głowy i próbowali nie
widzieć mnicha, który siedział w holu i strzegł każdego ich kroku.
Nikt nie mógł go ominąć, ale wciąż składali listy. Listy przepraszające i pełne próśb,
ociekające zapewnieniami o wierności.
Pałac cara był otoczony ich strażnikami. Nosili swoje czarne kurtki, choć nie było to
święto ani parada.
Czy Piotr Wielki już umarł?
Kościelne dzwony biły jak zawsze. Albo... czyż nie biją dzisiaj w trochę innym
rytmie?
Mroczne tony kładły się nad Petersburgiem, drżący niepokój, cóż to się dzieje?
Karl Martin trzymał się na uboczu, siedział jednak w domu i czekał na wiadomość od
Aleksego. Rozumiał, że mnisi nie chcą go na razie widzieć. Aleksy jednak błagał, by z nim
został lub przynajmniej czekał gdzieś, gdzie będzie go można znaleźć.
- Tylko przy tobie mogę opłakiwać mego ojca - rzekł carewicz niezrozumiale lekkim
tonem. - Na jutro zostałem wezwany do jego łoża. Módl się za mnie do swojego Boga. To nie
zaszkodzi, chociaż mnisi nazywają cię niewiernym.
Karl Martin nie umiał się modlić, ale siedział przy otwartym palenisku w domu kupca,
wpatrywał się w płomienie i nieustannie powtarzał w duchu jakieś zaklęcia. Aleksy zasłużył,
by być carem. Naród zasłużył, by pozbyć się Piotra. Nastaną długotrwałe walki, zanim Rosja
znowu się podźwignie. Tysiące niewolników oddało swoje życie. Jeszcze więcej padło
podczas długotrwałych wojennych wypraw. A teraz, kiedy wszystko zostało przygotowane do
uroczystości bożonarodzeniowych w pałacach i szlacheckich domach, codziennie tuziny ludzi
giną z głodu. W biednych dzielnicach rozprzestrzenia się zaraza, na miejskich placach stoją
codziennie żołnierze, którzy łapią mężczyzn i chłopców na ulicach i zmuszają ich, by
uprzątali zwłoki zmarłych. Trzeba się śpieszyć, słowa cara są ważne. Teraz, kiedy pogłoski o
śmierci Piotra rozeszły się po mieście, jego rozkazy są jeszcze ważniejsze niż kiedykolwiek.
Tylko Aloe jest w stanie dać Karlowi Martinowi chwilę zapomnienia.
A przynajmniej zamienić ten niepokój w inny, słodszy.
Kiedy ona zechce się znowu pojawić?
Czy jej powóz mógłby zajechać przed jego dom w taki późny wieczór jak teraz? Czy
mogłaby nagle stanąć tam w parku, kiedy on odbywa swój poranny spacer wśród roziskrzonej
bieli?
A może chciałaby przysłać jeszcze raz posłańca, by zaprosić go do swego mrocznego
domu?
Karl Martin przymknął oczy i starał się przypomnieć sobie, jak pachnie jej oddech.
Jakie to uczucie, kiedy jej dłoń dotyka jego policzka, przypominał sobie te delikatne
muśnięcia, które sprawiały, że wszystko w nim zaczynało płonąć.
I oczy...
Zauważył, że posiadają one władzę, by kazać mu zniknąć, roztopić się, stać się małą,
pozbawioną woli grudką.
Siedział, dopóki ogień nie wygasł, i pragnął, by Nadjana wróciła wkrótce do domu.
Było jednak późno, z pewnością ona już spała w jednym z pokojów we wschodniej części
Niebiańskiego Pałacu. Czy powinien do niej pójść? Nie, bo wtedy Aleksy mógłby go nie
znaleźć. Karl Martin zauważył, że ogarnia go coraz bardziej dotkliwy chłód, w pomieszczeniu
zrobiło się zimno, gdy kominek wygasł. Nie był jednak w stanie zrobić nic innego, jak tylko
otulić się szczelniej kurtką, krzyżując ręce na piersi.
ROZDZIAŁ XI
- W Rosji jest wielu takich, którzy życzą mi śmierci - powiedział car cicho. Jego
wielkie ciało było okryte śliską jedwabną kapą, pod którą umieszczono grube skóry górskich
owiec. Car jednak drżał i dygotał, na jego czole lśniły krople potu. W izbie pachniało mocno
kamforą, wódką i lekarstwami.
- Modlimy się za ciebie, wszyscy. Prosimy Boga, byś wyzdrowiał.
Car patrzył w błyszczące oczy swego syna. Jego głos nie przypominał już głosu
niedźwiedzia, bardziej kwilenie nowo narodzonego dziecka.
- Ty także, Aleksy? Ty też się modlisz?
- I co mu odpowiedziałeś? - spytał Karl Martin zmęczony.
Wiedział bardzo dobrze, tysiące razy tej wiosny i lata Aleksy powtarzał mu tamtą
rozmowę.
Carewicz machnął rękami. Cała postać wyrażała załamanie, był tak drobny pod
ubraniem, że Karl Martin gotów był uwierzyć, iż pod kamizelką znajduje się wyłącznie
szkielet.
- Ja... ja nie zdołałem odrzec ani słowa, niech to licho! On... on gapił się na mnie! Te
oczy... wygląda na to, jakby on wszystko wiedział, jakby znał każdą moją myśl, wszystko co
robię... to diabeł, Karlu, to diabeł...
- Musisz wyjechać?
Aleksy skinął głową.
- Tak. Nie ma już innej rady.
- Ignatiew cię ostrzegł. Kikin także... Carewicz jęknął, jakby go coś zabolało.
- Tak, wiem o tym... jestem idiotą, mój ojciec ma z pewnością rację... Ale Afrosinia,
ona dodaje mi odwagi! Zasłużyła sobie na nagrodę, powinna zostać carycą! Będę walczył,
będę walczył dla niej, dla wszystkich was wiernych! Najpierw jednak muszę się stąd usunąć...
Głos mu się załamał, ale na twarzy przez jakiś czas jeszcze malowało się ożywienie.
Karl Martin czuł, jak serce ciężko bije mu w piersi. Tak czy inaczej dni Aleksego były
policzone. Władza cara była taka sama jak przedtem, jeśli nie większa. Cały Petersburg
wstrzymał dech, kiedy nieoczekiwanie władca pojawił się na bożonarodzeniowym
nabożeństwie. Tego lata Aleksy przeważnie trzymał się z dala od dworu, teraz jednak jego
ojciec żądał odpowiedzi. Życie w klasztorze na zawsze lub aktywny udział w carskiej
wyprawie wojennej.
- On czeka na mnie w Kopenhadze...
- Pojedziesz tam?
- Nie, Afrosinia nienawidzi wojny tak samo jak ja. Krew, ból, pot, udręka i
cierpienie... Oni się tam nawzajem mordują!
- Ale... do klasztoru nie możesz jej przecież zabrać?
- Nie, nie... Kikin powiedział, że to potrwa tylko jakiś czas. Muszę wytrzymać. Ale
teraz... teraz naprawdę nie wiem, co robić. Znowu się przed nim ukorzyłem. On jednak nie dał
mi żadnej odpowiedzi. Prosił, bym decydował: klasztor lub wojenna wyprawa. Ja
zdecydowałem! On jednak nie raczył mi odpowiedzieć, Karlu Martinie!
- Mimo wszystko się do niego wybierasz? Carewicz milczał.
- Mienszikow da ci pieniądze?
- Tysiąc dukatów - parsknął Aleksy. - I do tego dwa tysiące rubli...
- Starczy ci na jakiś czas. Aleksy skinął ponuro.
- Więc jednak wybierasz się do ojca, czy nie? Tamten wolno potrząsnął głową. Karl
Martin wypuścił powietrze z płuc. Carewicz zwariował. Czy on zamierza uciec z kraju? Karl
Martin poczuł, że narasta w nim gniew, ale kiedy zobaczył żałosny stan Aleksego, próbował
się opanować.
- A co z twoimi przyjaciółmi tutaj?
- Czeka ich wielka przyszłość, kiedy mój ojciec umrze i ja powrócę jako władca
Rosji...
Karl Martin chciał w to wierzyć, nie miał innego wyjścia. Z każdym dniem jednak
coraz dotkliwiej odczuwał, że nadchodzi kolejna zima.
Przez całe lato nie widział Aloe. Razem z innymi żonami oficerów wyjechała gdzieś
na południe, gdzie miały spotkać się ze swymi mężami i odpocząć na pokrytych złotym
piaskiem morskich brzegach.
- A zatem żegnaj, mój przyjacielu. Niech Bóg cię nie opuszcza...
Karl Martin sam słyszał, jak żałośnie i beznadziejnie brzmią te słowa. Z całych sił
starał się opanować, by nie okazywać Aleksemu rozczarowania. Carewicz jest po prostu
tchórzem. Jego zwolennicy naprawdę nie mają na co liczyć. A teraz ich opuszcza!
- On mnie zabije, jeśli do niego pojadę - rzekł Aleksy cicho.
Karl Martin rozumiał, że strach przed gniewem cara to coś całkiem innego niż lęk
nieudanego syna przed własnym ojcem. Paliło go w piersiach, płonął dawny ogień podsycany
zarówno żalem nad losem Aleksego, jak i oburzeniem na niesprawiedliwość, której jego
ojciec, car, dopuszczał się wobec swojego ludu.
- Ja... będziemy tutaj gotowi - rzekł Karl Martin zgnębiony.
- Dziękuję - odparł następca tronu na pół z płaczem i uściskał przyjaciela z
nieoczekiwaną siłą. Nie chciał odjeżdżać.
- Pozdrów Afrosinię - rzekł Karl Martin cicho i poklepał Aleksego po plecach, jakby
chciał dodać mu odwagi.
- Pozdrowię.
Nadjana znalazła w parku Wenus opuszczone miejsce. Było na tyle oddalone od
Niebiańskiego Pałacu, że mogła zrobić wystarczająco długi spacer, a park leżał po drodze do
domu. Jeśli usiadła i odpoczęła tam chwilę, mogła pokonać ostatni odcinek, nie wzywając
powozu ani innej pomocy. Wszyscy mieli teraz pod dostatkiem zajęć. Całe miasto
wypełnione było ambasadorami, zagranicznymi kupcami, długimi karawanami
nadciągającymi z głębi Rosji i setkami cudzoziemskich marynarzy. W portach Petersburga aż
się roiło od ludzi, a obce języki rozbrzmiewały w licznych knajpkach i miejscach
noclegowych wzdłuż całego wybrzeża. Dzielnice kupieckie również były zatłoczone,
proponowano tu niemal wszystko - od najtańszych posiłków do najbardziej niewiarygodnych
złotych skarbów.
Przez jakiś czas piraci napadali na miasto, teraz jednak Piotr postawił swoją osobistą
gwardię, by oczyściła ulice. Jego stolica nie może się podporządkować tego rodzaju hołocie.
Wszystkich rozbójników skazywano na śmierć, jednego z nich car osobiście ściął na placu
kaźni na wzgórzu.
Ten człowiek nie przestawał zadziwiać Nadjany.
Zdarzało się jeszcze i teraz, że przychodził do swego pałacu, by nacieszyć się jedną z
młodych dziewcząt lub po prostu porozmawiać z jego gospodynią. Jeszcze całkiem nie
wyzdrowiał, zaczynało być widać, że zbliża się do pięćdziesiątki. W dalszym ciągu był
wysoki i bardzo przystojny, ale zmarszczki wokół ust i pasma bezbarwnych włosów w
brązowej czuprynie czyniły go starym. Utykał też na jedną nogę i wypijał całe beczki wina
zmieszanego z wszelkimi możliwymi lekarstwami. Na nerki oraz na przykrą chorobę, której
nabawił się jeszcze w Paryżu.
Najbardziej jednak gnębiło go zniknięcie Aleksego. Nieustannie rozmawiał z nią o
tym samym, był po prostu opętany szukaniem odpowiedzi na pytanie, co mogło się stać z
synem. Wysyłał swoich szpiegów do mnichów, wypytywał i groził, nikt jednak nie potrafił
mu nic powiedzieć.
- Ten przeklęty łotr, niech no ja go odnajdę... wtedy będzie koniec!
- Ale chyba zrzekł się tronu? Piotrze, nie musisz się już tak na niego złościć. Zadbaj
raczej o to, by częściej widywać swoje najmłodsze dziecko!
Te słowa zwykle sprawiały, że łagodniał. Nikt tak jak ten maleńki chłopczyk nie
potrafił uspokoić Piotra. Nadjana świadomie to wykorzystywała. Podawała carowi małe
ciasteczka, jeszcze mniejsze kieliszki owocowego alkoholu, prosząc, by opowiadał jej o
malcu.
- Och, cóż to za niezwykłe dziecko! Ma zaledwie roczek, a taki mądry! Powinnaś go
zobaczyć, on już umie siedzieć na koniu! Sam się kołysze, a kiedy matka mu śpiewa, cmoka
na konia jak prawdziwy żołnierz. Tak, ten chłopak... z takiego dziedzica można być dumnym!
- Dlaczego więc się nie cieszysz, że Aleksy zrzekł się tronu? Jeśli zechcesz, będziesz
mógł przekazać go Piotrowi. Zmęczona twarz pociemniała znowu.
- Nie tak powinien był się zachować ktoś, kto nazywa się moim synem. • Nadjana
zjadła mały owoc.
Car ich nie próbował, wolał ciasto z jabłkami i ze śmietaną.
- Czy mam poczytać Waszej Wysokości? - zapytała Nadjana cicho.
- Tak, dziękuję. Ale nie te głupstwa, które czytałaś mi ostatnio. Chciałbym się czegoś
uczyć! Czy nie masz jakiejś książki o budownictwie albo kowalstwie czy też czymś innym
ważnym?
Musiała się uśmiechnąć.
- Wasza Wysokość powinien także odpoczywać, a nie napełniać przez cały czas głowy
wyłącznie pożytecznymi sprawami.
Władczy mężczyzna wybuchnął głośnym śmiechem.
- A jak myślisz, czym ja się zajmuję, przesiadując u ciebie, moja piękna? Czy może,
spędzając czas w tych komnatach, uczę się haftu?
Nadjana również się roześmiała. Nie ustąpiła jednak, wyjęła małą książkę zawierającą
krótkie opowiadania, można je nazwać baśniami, chociaż mówiły o konkretnych miejscach w
państwie cara. Stare, rosyjskie opowieści, spisane przez francuskiego żołnierza.
Z początku Piotr słuchał ze źle skrywaną irytacją, wkrótce jednak rozluźnił się, oparł
nogi na pięknych obiciach Nadjany i słuchał z przymkniętymi oczyma.
Nadjana kuliła się na zimnej ławce. Ciało miała obolałe ze zmęczenia, wciąż tyle było
roboty. Tutaj jednak, w parku, zawsze panowała cisza i spokój. Czasami słychać było daleką
muzykę dochodzącą z tych pięknych domów stojących wzdłuż ulicy parkowej lub z budynku,
który powiększano i który miał się w przyszłości stać największym pałacem Piotra.
Planowano na przykład wybudować dwunastometrowej długości taras. Projekty francuskich
architektów były imponujące. To, co car niegdyś nazywał swoim pałacem, miało zostać
upiększone i być blisko dwadzieścia razy większe. Nadjana westchnęła ciężko i odsunęła od
siebie myśli o tym, ile ludzi musiało poświęcić życie oraz ile środków z państwowej kasy to
wszystko będzie kosztować. Może nowe podboje zdołają wyrównać straty? Choć z drugiej
strony cena krwi, którą żołnierze zapłacą, będzie należeć do największych.
Siedziała pogrążona w smutnych rozważaniach i żałowała, że mimo wszystko nie
wezwała powozu.
Po parku kręciło się kilkoro dzieci i jakaś kobieta, prawdopodobnie cudzoziemska
niańka. Niedaleko na ławce siedziała para, najwyraźniej nie przejmując się tym, że ktoś może
ich zobaczyć. Całowali się nawzajem czule, ręce mężczyzny odnajdywały tajemnicze ścieżki
pod lekkim płaszczykiem kobiety. Siedzieli tak blisko siebie, że zdawali się zrośnięci niczym
dzieci na rysunkach w książce Marji dla akuszerek.
Nadjana niespokojnie poruszyła się na ławce i dalej rozglądała po parku. Nie można
by go urządzić piękniej. Być może istnieją i większe, i lepiej utrzymane ogrody, ale tutaj,
pośrodku brudnego, zatłoczonego miasta na mokradłach, ta wspaniała oaza była po prostu
cudem.
Posągi stały spokojnie niczym strażnicy. Fontanny wygrywały swoją wieczną muzykę,
nieprzerwaną melodię szumiącą w uszach i orzeźwiającą.
Nagle zauważyła znajomą postać i drgnęła.
Już chciała na niego zawołać, ale zrezygnowała, ponieważ prawie zapomniała jego
nowego imienia. Wśród ludzi rozmawiali teraz ze sobą po rosyjsku, a ona nazywała go
Iwanem. Był przystojnym młodym mężczyzną. Kiedy jednak zostawali sami, znowu mogła
potargać jego gęste włosy. Wtedy znów był dla niej Karlem, małym chłopcem, którym miał
pozostać na zawsze.
To nie zazdrość sprawiła, że Nadjana podskoczyła gwałtownie na swojej ławce, gdy
jakiś powóz zatrzymał się w alejce tuż obok chłopca.
Zobaczyła kobiecą twarz, mignęła jej przez sekundę zza zaciągniętych firanek.
Przelotny uśmiech, mogła się domyślać, że padły jakieś słowa.
Prawie bez wahania Karl Martin wsiadł do tajemniczego powozu.
Odjechali, koń był równie czarny jak powóz, a uprząż bogato zdobiona. Nadjana
domyślała się, że ekwipaż należy do kogoś z miejskiej arystokracji.
O co tu chodzi?
Czy jakaś szlachecka córka szuka przygód?
Czy to właśnie ta jego tajemnica, nad którą ona zastanawia się już od tak dawna?
Kim jest owa młoda kobieta? Może to jakaś cudzoziemska szlachcianka? Trudno
pojąć, by rosyjska panna z wysokiego rodu odważyła się na takie zachowanie. Zapraszać
kawalera do swego powozu!
Nadjana powoli podniosła się z miejsca. Ostatnio nabrała pewnego przyzwyczajenia,
nosiła mianowicie ze sobą długi, wypolerowany kij. Dawał jej wsparcie, zwłaszcza gdy lewa
noga zdrętwiała. A to przytrafiało się coraz częściej, szczególnie gdy na chwilę usiadła.
Dziewczęta w pałacu śmiały się z niej i mówiły, że teraz wiedzą, do kogo mają posyłać
swoich klientów, gdyby ci ujawniali jakieś wyjątkowe życzenia. Nadjana śmiała się razem z
nimi, ponieważ ich żarty zawierały pewien specjalny ton, świadczący o wielkim respekcie.
Wszyscy wiedzieli, że Królowa nie przyjmuje żadnych wizyt.
I wszyscy to akceptowali.
Z wyjątkiem Mienszikowa, tego natrętnego, spragnionego władzy człowieka.
Niepewnie powlokła się dalej wzdłuż zacienionej alejki. Mrużyła oczy, wypatrując
powozu, ale teraz, późnym popołudniem, ulice były niemal puste.
Dokąd odjechał Karl Martin?
Zirytowana przepędziła kijem kilka ptaków, które z krzykiem gromadziły się przed
nią, domagając się jedzenia. Potem robiła sobie wyrzuty, że wyładowuje złość na niewinnych
stworzeniach, obiecała sobie jednak, że teraz, kiedy przyłapała go na gorącym uczynku, nie
ustąpi, póki nie otrzyma jasnej odpowiedzi.
Co by było, gdyby chłopiec napytał sobie jakiejś biedy?
Nadjana mogła wyobrazić sobie bez trudu gniew ojca takiej młodej dziewczyny,
gdyby wyszło na jaw, że miewa ona potajemne schadzki z Iwanem. Wybuchłby skandal,
jakiego za nic nie chciała przeżyć.
- Aloe... jak wspaniale, że jesteś. Myślałem o tobie...
- Tęskniłeś za mną, Iwanie? Siedziała pogrążona w półmroku za zaciągniętymi
aksamitnymi firankami. Kiedy wsiadł do powozu, znalazł się w jakimś nierzeczywistym
świecie.
- Tak - odparł. Łatwo było odpowiadać na jej pytania.
- Ja także za tobą tęskniłam, mój przyjacielu. Oni wszyscy są tacy nudni... Te
wszystkie beznadziejne kury, które kręcą się w kółko, a w głowach nie mają ani jednej myśli.
Do tego te stare świntuchy, wdowcy...
- Więc nie bawiłaś się z zbyt dobrze? Kobieta roześmiała się cicho.
- Tutaj czuję się dużo lepiej. Czekam na twoje podniecające historie. Nie
dowiedziałam się przecież jeszcze wszystkiego o wydarzeniach w obejściu wójta?
Karl Martin zarumienił się, na szczęście jednak było na tyle ciemno, że ona nie mogła
tego zobaczyć. Oczywiście upiększył trochę swoje opowieści. Nie powiedział, że był wtedy
bardzo młodym chłopcem. Ona zaś bez mrugnięcia okiem uwierzyła w jego wiek. Był z tego
niesłychanie dumny.
- Chcę, żebyś dziś wieczorem towarzyszył mi do domu. Przygotowałam wszystko...
kolację, wino...
Serce skoczyło Karlowi do gardła i poczuł, że brak mu tchu. Ale wciąż widział jej
oczy.
- Czego ty chcesz, Aloe? Bez najmniejszego zakłopotania odparła:
- Kochać się z tobą.
- Tak - rzekł Martin. Znowu się roześmiała.
- Nie pytasz o mego męża.
- Zakładam, że nie ma go w domu. Teraz jej śmiech przemienił się prawie w śpiew.
On także się uśmiechał. Ujęła jego rękę, musiała się pochylić, żeby jej dotknąć.
- Ja przy nikim nie czuję się taka wolna jak przy tobie.
- Rozumiem - odparł Karl Martin, zastanawiając się, co takiego w nim jest, że tak
różni ludzie odczuwają w jego obecności to samo.
- Odważysz się? Aloe mówiła znowu poważnie.
Wzruszył ramionami. Czuł pulsowanie i szum w uszach. Nic innego nie miało teraz
znaczenia, wydawało mu się niemal głupie, że ona może o to pytać. Zarazem jednak coś
dławiło go nieprzyjemnie w piersiach.
- Księżna Trubecka, córka Mienszikowa, ona chyba zawsze dostaje to, czego chce?
Puściła jego rękę. Powóz zwolnił.
- Dotarliśmy na miejsce. Iwan... Jesteś jedynym mężczyzną, którego pragnę. A wiem,
że kupić cię nie mogę.
W jej głosie brzmiał smutek. Wiele razy rozmawiała z nim o tym, że bogactwo może
stać się przekleństwem. Sama była szczodra. Zawsze miała w kieszeniach pieniądze, kiedy
wychodziła na spacer do parku lub na ulicę, dawała te pieniądze małym dzieciom i żebrzącym
kobietom. Raz widział, że rzuciła się na żołnierza, który zamierzał ukarać przestępcę,
jakiegoś wyciągającego rękę biedaka. Żebracy w państwie Piotra Wielkiego ryzykowali, że
zostaną okaleczeni, a nawet skazani na śmierć, jeśli odważą się ściągać na stolicę wstyd
wobec cudzoziemców, prosząc ich o pieniądze.
- Bądź tak dobry - szepnęła.
Słyszał w jej głosie własną tęsknotę. Ona jest teraz taka mała i delikatna, taka
niewinna, myślał z ironią.
Podniósł się pod niskim dachem stojącego powozu. Ostrożnie ujął w dłonie jej głowę i
przytulił mocno do siebie. Otoczył go rozkoszny zapach kobiety, gładziła ręką brzeg jego
kurtki. To delikatne dotknięcie wywołało w nim dreszcz.
- Kocham cię - powiedział, ze zdumieniem słuchając własnych słów. Jakim cudem się
na to odważył?
Ale ona jest taka słodka, jej piękną twarz widział oczyma duszy przez całe minione
lato, w ciągu tych długich miesięcy, gdy musiał przyzwyczajać się do świadomości, że jej nie
ma, że nie pojawi się przed nim nieoczekiwanie. I oto teraz nareszcie jest obok niego.
Otworzył przed nią drzwi. Wysiadła, pociągnęła go za sobą. Pochodni, które zwykle w
letnie miesiące oświetlały wejście do domu, dzisiaj nie zapalono. W całym budynku widać
było tylko mdły strumień światła z kilku okien na samej górze. To pokoje pani.
Karl Martin znowu zadrżał.
Marzenia miały się właśnie spełnić, lęk był większy niż kiedykolwiek.
Ona ujęła go za rękę i uśmiechnęła się.
- Chodź! Służący mają wolne, wszyscy z wyjątkiem mojej pokojówki. Ale ona jest
ukochaną woźnicy, nikomu niczego nie powie. Oboje wiedzą, że będą mogli się pobrać
wyłącznie za moim zezwoleniem. Nikt nie rozumie nas lepiej niż oni, mój kochany.
Przełknął ślinę i poszedł za nią po schodach, później przez mroczny korytarz
wypełniony obrazami, których nie dostrzegał.
Pomalowane na niebiesko drzwi, po obu stronach głowy lwów odlane w brązie, jakby
miały pełnić tutaj straż.
Pokój był oświetlony dwoma wielkimi kandelabrami. Przy jednej ścianie na kominku
z różowego kamienia płonął niewielki ogień. Kamień był tak wypolerowany, że odbijało się
w nim światło świec.
W rogu ustawiono stół i krzesła. Prócz tego w pokoju znajdowała się miękka, obita
ciemnoczerwoną połyskliwą tkaniną sofa. Taka sama tkanina pokrywała ścianę, w której
znajdowało się okno. W narożniku dostrzegł zwierzę, siedzącego bez ruchu wielkiego
wąskonosego psa. Minęło sporo czasu, zanim Karl Martin zrozumiał, że to nie jest rzeźba.
- Mój strażnik - uśmiechnęła się gospodyni. - Jest znakomicie wytresowany, reaguje
tylko na moją specjalną komendę. Wtedy morduje... Karl Martin poczuł dreszcz.
- Mój mąż czuje się pewniej, kiedy wie, że mam Samsona - rzekła ze źle ukrywanym
sarkazmem.
Zdjęła płaszcz i rzuciła go na sofę. Karl Martin po prostu stal i rozglądał się po tym
dziwnym pokoju z tysiącem detali, które pragnął zapamiętać. Wzdłuż ścian poustawiano półki
z książkami. Liczne obrazy przedstawiały pulchnych ludzi na spacerach i wycieczkach.
Zwierzęta, ptaki, harmonia. Żadnych scen polowań tak popularnych w bogatych domach. Po
chwili odkrył, że na jednym z krzeseł leży kot, zwierzę spało, stapiając się niemal w jedno z
obiciem krzesła. Futro lśniło miękko, różowawo jak reszta pokoju.
- Tu właśnie żyję - powiedziała Aloe smutno.
- Masz szczęście. Nie głodujesz.
- Nie wiem, Iwanie... Nie wiem... Odwróciła się, usłyszał, że nalewa wino. Cieniutki
kryształ podzwaniał cicho, Karl Martin z pewnością nie pił jeszcze z takich pięknych
kieliszków, nawet u carycy.
Ręka mu drżała, ona dostrzegła to i uśmiechnęła się.
- Boję się, Iwanie - szepnęła.
- Ja też - odparł równie cicho.
- Ale nie ma odwrotu - powiedziała Aloe i zamknęła oczy.
Jej smak był taki sam jak zapach, dziwnie słodki, kwiatowy.
Karl Martin bał się, że upadnie. Ona wczepiła się w niego i teraz czuł, że ma bardzo
rozpaloną twarz. On sam z trudem chwytał powietrze, bał się, że te wszystkie gwałtowne
uczucia go zadławią.
Aloe cofnęła się odrobinę, uniosła ręce i objęła go mocno. Pocałunki wznieciły w nim
prawdziwą burzę, tracił panowanie nad sobą, ale wtedy ona odchyliła głowę do tyłu i z
uśmiechem spojrzała mu prosto w oczy.
- Boże, ależ ja tęskniłam... mój piękny, młody, ukochany... Ty pewnie też tęskniłeś,
prawda? Wiedziałeś przez całe lato, co się stanie, wiedziałeś...
Nie był w stanie wykrztusić ani słowa, mruknął coś tylko, kiwając głową. Teraz ona
nie wydawała mu się już ani mała, ani delikatna. Przeżywał coraz to nowe chwile radosnego
zdumienia, ona wolno opuściła ręce i zaczęła rozpinać lśniące sprzączki przytrzymujące
ubranie.
- Wiedziałam o tym od chwili, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Prowadziliśmy
długą grę, Iwanie, chociaż może nie dość długą...
Jedną rękę rozpinała ubranie, w drugą ujęła kieliszek z winem. Pociągnęła spory łyk,
Karl Martin zobaczył, że jedna czerwona kropla spływa z jej równie czerwonych warg.
Kropelka torowała sobie wolno drogę, wabiła go, czerwony płyn wyznaczał ścieżynkę wzdłuż
jej brody i po szyi spływał między piersi. Karl Martin nie miał odwagi oderwać od niej oczu,
kropelka robiła się większa, coraz większa. To musiał być sen.
Aloe miała na sobie teraz tylko buty i koszulkę. Tkanina była tak cieniutka, że
przywodziła mu na myśl pajęczynę. Spływała swobodnie z ramion, ledwo okrywając jej ciało.
Widział pod nią brodawki piersi, a płomienie świec tworzyły podniecające wzory na
jej białej skórze.
- Aloje... ty jesteś rzeźbą...
- O, nie, jestem żywa, naprawdę żywa...
- Jesteś niczym posążki w parku - mruknął, przypominając sobie nagle odcisk
własnych dłoni na zmarzniętych udach Wenus tamtego wieczora, kiedy po raz pierwszy
rozmawiał z Aloe. Jak zahipnotyzowany podszedł do niej i opadł na kolana. Palcami kreślił
linie na jej udach. Czul, że Aloe drży, że cała pokryła się gęsią skórką. Głęboko wciągnęła
powietrze, w uniesionej ręce wciąż trzymała kielich z winem. Małe, bardzo cieniutkie strużki
spływały po jej ciele. Pochwycił jedną z nich językiem, uczynił to instynktownie. Na biodrach
kropelki wina zmieniały kierunek, niektóre z nich spadały i wsiąkały w puszysty,
ciemnoczerwony dywan. Karl Martin bał się, że jego gorący oddech poparzy Aloe. Całe jego
ciało pulsowało, serce tłukło się w piersi, rozpalone do białości żelazo zderzało się z
lodowatym chłodem, nigdy nie przeżył czegoś podobnego.
Już nie głaskał jej z szacunkiem, chwycił ją silnymi rękami, całował mocno, wstał z
klęczek i ukrył twarz między jej miękkimi piersiami. Miał wrażenie, że oszalał, stracił nad
sobą kontrolę, na świecie nie istniało nic poza tym, co ona miała mu do zaofiarowania.
Aloe jęknęła, zdawało mu się, że w tym ostrym dźwięku zawiera się coś, co
przypomina śmiech, pełen radości szloch, który go uskrzydlił.
Opadli na niską sofę, jego puchar był już prawie pusty, Aloe ujęła jedną dłonią jego
podbródek i wlała mu resztkę wina do ust. Karl Martin przełknął napój i napotkał jej wzrok,
znowu spojrzał jej głęboko w oczy. Miała zarumienione policzki, włosy się rozsypały,
uśmiechała się do niego, a oczy jej płonęły.
- Chodź - powiedziała. - Najpierw coś zjemy...
Oszołomiony podniósł się z kanapy, nie wiedział, czy palenie, które czuje w piersiach,
to rozczarowanie, czy też wyjątkowo słodkie oczekiwanie. Nie przyszłoby mu do głowy, że
mógłby teraz odczuwać głód.
Ona jednak odkroiła kawałek pieczonego drobiu i położyła go na przezroczystym
białym talerzu. Dodała kilka owoców z tacy i polała wszystko żółtym sosem. Karl Martin
opanował się, próbował narzucić kontrolę rozdygotanemu ciału. Nie zależało mu na tym, by
ukrywać, jak bardzo jest podniecony, zauważył, że ona dotyka pośpiesznie, jakby
przypadkiem, jego ud, domyślał się, że wie, w jakim on jest stanie.
- Trochę groszku? Może słodkiej cebulki? Albo francuskiego sera?
Uspokoił się nieco, opanował drżenie głosu. Mógł się nawet uprzejmie uśmiechać.
- Skoro nalegasz. Podeszła z talerzem, wciąż w jej zachowaniu nie było ani cienia
wstydu. Kiedy usiadła przy nim, dostrzegł pod cieniutką koszulką zarys ciemnego trójkąta i
zamarł, nie miał pojęcia, jak zdoła siedzieć tak obok niej i jeść.
Wino grzało w żołądku, wypił jednym haustem cały kielich, poczuł, że napięcie
odrobinę zelżało.
Ona wzięła kawałeczek mięsa i zanurzyła w sosie, karmiła go palcami. Srebrny nóż i
łyżka zostały na stole.
- Smakuje?
- Mhm. Sama też troszkę zjadła, narysowała serce w gęstym sosie, pośrodku położyła
czerwoną jagodę.
Zachichotali oboje, ona skrzyżowała nogi, Karl Martin nie miał odwagi patrzeć na nic
innego z wyjątkiem jej twarzy.
Na szyi miała ciemnoczerwone smugi. Widocznie nie do końca zlizał wino.
Teraz wsunęła jagodę między wargi, nagryzła lekko i podała owoc Karlowi. Znowu
zachichotał i udawał, że stara się go zjeść.
- Spróbuj i tego - powiedziała cicho, podając mu plasterek jakiegoś owocu w kształcie
gwiazdy. - Pochodzi z Italii... nie znam nic równie słodkiego.
Położyła sobie owoc na jednej piersi. On, oszołomiony, znowu pochylił się do przodu,
zdjął wargami plasterek i poczuł, że jej brodawka jest gorąca i szorstka pod gładkim,
soczystym miąższem. Lizał ją delikatnie, ciało Aloe wyginało się, była bardzo podniecona.
Ta niewiarygodna zabawa była dla niego czymś zupełnie nowym.
Karl Martin pochylił się nad kobietą i dał się pochłonąć najcudowniejszemu uczuciu,
jakiego kiedykolwiek doznał. Ona poruszała się pod nim zwinnie, wargami przywarła do jego
ust, i ciało Karla Martina pojęło, zanim on sam jeszcze to zrozumiał, co się stało, gdy Aloe
położyła mu ręce na plecach i mocno przyciągnęła go do siebie.
Krzyknął z ustami przy jej ustach, przyciskał do siebie rękami to drobne, kołyszące się
ciało, dopóki cały świat nie pogrążył się w białej mgle.
Słyszał jej głos dochodzący skądś z daleka, czułe słówka, wciąż ten tłumiony śmiech
w radosnym szczebiocie. Minęło sporo czasu, nim znowu poczuł smak owocu w ustach. Ona
pozwoliła mu odpoczywać, sama ostrożnie odgarnęła włosy z rozpalonego czoła i wpatrywała
się w niego, szepcząc coś, czego nie rozumiał.
ROZDZIAŁ XII
- Kim ona jest? Absolutnie muszę to wiedzieć, Karl Martin! I co ty robisz w ciągu
tych nocy, kiedy nikt z naszych przyjaciół nie wie, gdzie się podziewasz?
Karl Martin stał przy oknie i jadł winogrona. Żółte wypolerowane jabłka go nie
interesowały, ale na te małe i cierpkie winogrona z Grecji wciąż miał apetyt. Nadjana
uważała, że nadają się one wyłącznie do dekoracji.
- Usiądź! Słowa padały nieoczekiwanie głośne pośród obitych tkaninami ścian w
pokoju Nadjany. Karl Martin nie najlepiej się czuł w tym kobiecym otoczeniu. Nigdy jednak
jeszcze otwarcie nie przeciwstawił się opiekunce. Nadjana poprosiła go, by przyszedł. Wobec
tego przyszedł. Nie mogła go jednak zmusić, by mówił.
Zirytowany usiadł na niewielkim krzesełku, które skrzypnęło niepewnie pod jego
ciężarem.
- Jak ty wyrosłeś - powiedziała Nadjana nieoczekiwanie łagodnym głosem. - Chyba
się zapominam, Karl Martin. Nie jesteś już dzieckiem...
- Zapominasz się często - odparł, patrząc jej prosto w oczy. Maseczka nie ukrywała
żywych błysków w spojrzeniu Nadjany.
Złapał się na tym, że ciekaw jest, jak ona właściwie wygląda pod tą jedwabną osłoną.
- Karl... ja się po prostu martwię. Ludzie gadają. Mówią, że uwodzisz jakąś pannę ze
szlacheckiego domu. Mówią, że widziano cię z tajemniczą damą, późną nocą, w powozie.
Zresztą za dnia także! Czym ty się zajmujesz?
Karl Martin nie zaprzeczał. Czuła się niemal zawiedziona, ponieważ to przecież ona
sama widziała go z kobietą w powozie i chciała przyłapać go na kłamstwie, gdy będzie
protestował.
- Spotykam się z pewną kobietą. Małżeństwo nie wchodzi w rachubę. Nigdy chyba nie
będzie. To dorosła osoba i wie, co robi. Nie musisz się martwić ani o nią, ani o mnie.
Nadjana również opadła na krzesło. Szczere słowa Karla Martina sprawiły, że uszło z
niej powietrze. Nie spodziewała się, że on tak bez żadnych oporów wyzna, co się dzieje.
- Kim ona jest?
Karl Martin zgniótł wargami winogrono. Mała kropelka soku spływała z kącika ust po
brodzie, zlizał ją pośpiesznie. Nadjana dostrzegła błysk w jego oczach. Błysk czegoś, co nie
pasowało do tego pokoju. Wstrząśnięta stwierdziła, jak wiele zmysłowości jest w zachowaniu
jej ukochanego chłopca.
- Czy to córka któregoś z dworzan?
Potrząsnął głową, próbował powstrzymać jej ciekawość. Nagle jednak w jego twarzy
pojawił się jakiś dobrze znany wyraz, wiedziała, że wróciło oto dawne poczucie winy i
świadomość, że ma nieczyste sumienie.
- Karl Martin - rzekła łagodnie i pochyliła się ku niemu. Obciągniętą w lśniącą
rękawiczkę dłonią pogłaskała go po ramieniu, dotykała silnych mięśni. - Jesteś już chyba
dorosły... Ale czy nie rozumiesz, że mimo wszystko my dwoje potrzebujemy siebie
nawzajem? Że jesteśmy przyjaciółmi, a nie matką i synem? Martwię się o ciebie jak o
przyjaciela. Pomyśl o tym i zastanów się, ile chciałbyś mi opowiedzieć. Potem nie będę się
już o nic wypytywać. - Roześmiała się. - W każdym razie spróbuję cię nie wypytywać!
Wtedy on też się roześmiał, wesoło zerwał się z miejsca. Przytulił ją mocno, poczuła
zapach kosztownych perfum.
- Karl Martin... Jej głos zatrzymał go na progu.
- Ty się chyba nie mieszasz w żadne niepokoje? Ty... mam nadzieję, że nie znasz
Kikina i jego ludzi?
Karl Martin starał się zachować szeroki uśmiech i czyste spojrzenie.
- Nie, Nadju. Mam dosyć własnych spraw. A jednak nie miała odwagi odetchnąć z
ulgą, kiedy drzwi się za nim zamknęły. Bo nawet wtedy lęk nadal tkwił niczym pulsujący
wrzód gdzieś pod sercem.
Złożyła ręce, ale nie zaczęła się modlić.
Wszystko będzie z nim dobrze, musi być. A za jakieś dwa, trzy lata stanie się
naprawdę dorosły. Otrzyma świetną służbę na jednym ze statków cara. Może doczekam tej
radości, że pojadę z nim do domu, zobaczę po raz ostatni Marję, zobaczę, jak on ją obejmuje,
jak oboje sobie przebaczają... Żeby się tylko nie zadał z jakąś kobietą ze zbyt wysokiego rodu.
Żeby tylko nie uwiódł jakiejś młodej, niedoświadczonej panienki, jednej z tych, które siedzą
w swoich małych klatkach, a rodzice zaręczają je natychmiast po urodzeniu. Rosyjskie
rodziny są bardzo wrażliwe na takie sprawy. Jeśli ściągnie hańbę na dziewicę...
Zadrżała, pociągnęła za sznur dzwonka, którym wezwała służącego. Czas już dołożyć
drewna do kominka i rozpalić samowar. Filiżanka herbaty uspokoiłaby ją. Może złagodzi też
bóle w biodrze i w klatce piersiowej, myślała Nadjana.
- On zdradził - syknął car. Potem znowu wybuchnął płaczem, tak rozpaczliwym, że
Nadjana nie miała odwagi nawet się odezwać. - Nadja, Nadja, co ja zrobiłem, by zasłużyć
sobie na takiego syna?! Od czasu, gdy był jeszcze maleńki, od samego urodzenia... Słabeusz,
oszust... Niczego nie potrafił, nigdy nie dorastał do moich oczekiwań! Tyle przecież zrobiłem,
by go wykształcić, tyle poświęciłem...
Zaczęło ją w końcu irytować to zawodzenie. Trudno było pojąć, że ten najpotężniejszy
ze wszystkich władca, sam car Piotr, leży tutaj w różowej pościeli i płacze niczym dziecko.
Jego zaciśnięte twarde pięści tłukły ze złością jej miękki materac.
- Co to za diabeł kieruje Aleksym? Jak mój syn mógł się okazać takim błaznem? Jak
to możliwe, że waży się na krzywoprzysięstwo wobec własnego ojca, cara?
Znowu gniew zaczynał brać górę. Nadjana przestraszyła się, by nie zaczął łamać jej
pięknych mebli, tłuc porcelany i rzeźb. Na szczęście zadowolił się spluwaniem na elegancką
drewnianą podłogę i zrzuceniem pięknego wazonu z kwiatami.
- Pomóż mi! Pociesz mnie! Powiedz, że istnieją jeszcze inne możliwości!
Westchnęła. Otworzyła srebrny kurek samowara i nalała herbaty do dwóch filiżanek.
Potem do każdej z nich wlała po kilka pachnących kropelek. Car był rosłym mężczyzną,
dolała mu więc kilka kropel więcej. To opium, najlepszego gatunku, nalewka sporządzona na
szlachetnym alkoholu.
- Wypij to, to cię uspokoi. Potem będziemy mogli porozmawiać.
Piotr opróżnił filiżankę jednym haustem, wargi skrzywiły się, gdy gorący płyn dotarł
do gardła.
- A więc carewicz znowu jest tutaj? W Petersburgu? Car skinął głową.
- Czy to prawda, co ludzie gadają... że zostanie odsunięty?
- Może. A co poza tym gadają?
- Że mnóstwo osób zostało aresztowanych... jego przyjaciół, ludzi, którzy podobno
kierują carewiczem i zachęcają go... do zamachu.
Car ponuro kiwał głową.
- Wczoraj wzięliśmy Kikina. Był akurat w drodze do Moskwy. Będzie
przesłuchiwany...
Nie mogła opanować bólu w sercu za każdym razem, kiedy wspominano nazwę
tamtego starego miasta.
- Cerkiew... cerkiew będzie wzburzona, Najjaśniejszy Panie.
- A czego mam się obawiać ze strony cerkwi? To stado głupich, starych brodatych
dziadów, którzy wierzą, że jedynie oni mają prawo do zbawienia. Czy mam się bać bandy
obdartusów i zbiegłych chłopów?
Zabrakło jej odwagi, by powiedzieć nic więcej, wiedziała jednak, że władza, jaką
posiadają słudzy kościoła, jest wielka. I jeśli udręczeni nędzą synowie i córki Rosji połączą
się... Nadjana widziała przed sobą wzburzoną rzekę, z którą nawet car nie będzie mógł sobie
poradzić.
- A nie słyszałaś o mojej nowej zmianie prawa? - wtrącił. - Nie słyszałaś, że od tej
chwili ja jestem także zwierzchnikiem cerkwi? Nie słyszałaś o tym, że popi zostali
zobowiązani powiadomić mnie, gdyby dowiedzieli się przy spowiedzi, że ktoś buntuje się
przeciwko carowi, lub usłyszeli coś, co car ze względu na bezpieczeństwo państwa powinien
wiedzieć?
Nadjana w zamyśleniu przełknęła ślinę. Władza cara Piotra zaczynała przekraczać
wszelkie granice. Teraz ludzie nie będą mogli już nawet wierzyć swoim spowiednikom... Z
drugiej jednak strony rozumiała cara. Władał ogromnym krajem. Krajem, którym trudniej
kierować niż ławicą ryb w morzu. Musi więc chyba stosować wszelkie dostępne środki. Brak
jakiejkolwiek litości jest pewnie jedyną drogą do umocnienia władzy.
- Wasza Wysokość... Piotrze, czy nie mógłbyś wybaczyć swemu synowi?
- Gdybym tylko wiedział, że on mówi prawdę, kiedy twierdzi, że go zmusili... że listy,
które słał do cesarza Austrii, zostały napisane przez ludzi, którzy mieli nad nim władzę...
wtedy łatwiej by mi było wybaczyć zdradę.
- No, ale skoro on mówi, że tak właśnie było...
- On kłamie bardziej niż baba sprzedająca na targu kapustę.
- A co mówią oskarżeni? Ci, których aresztowałeś? Wargi cara wykrzywiły się w
straszliwym grymasie.
- Ich zeznań nie wypada powtarzać w obecności kobiety. Ale mogę cię zapewnić, nie
będą długo kłamać... wobec moich katów nie!
Nadjana zadrżała. Nietrudno było sobie wyobrazić, przez co ci nieszczęśnicy będą
musieli przejść. Zwłoki na murach twierdzy bywały często strasznie zmasakrowane.
- Kikin... słyszałam o nim i o tym mnichu...
- Mój syn nazywa go ojcem - parsknął Piotr. Oczy miał teraz jeszcze bardziej
błyszczące, ciężko opadł na krzesło. Krople zaczynały działać. Nadjana zauważyła, że car
przygląda jej się uważnie, gdy wstała, by dolać mu herbaty.
- Nadja - rzekł ostro. - Czy wiesz, jak wiele niebezpieczeństw mi grozi? Czy wiesz, że
istnieją ludzie, którzy uczyniliby z ciebie prawdziwą królową, gdybyś dodała mi do herbaty
trochę więcej tych swoich kropli?
Poczuła, że jej ciało ogarnia nieprzyjemny chłód, jakby oczy wpatrujące się w jej
plecy były zrobione z lodu. Odwróciła się z wolna.
- Myślałam, że mi ufasz. Nie wypowiedziana groźba zawisła w powietrzu. Car
przyglądał się Nadjanie. Nagle zrozumiała, jakie piekło musiał przeżywać jego syn. Wciąż
patrzył w te twarde oczy, wciąż widział w nich gniew lub rozczarowanie...
- Ufam ci, Nadju. Naprawdę ufam... Ale nikt nie zna mnie tak do końca. Pamiętaj o
tym, Nadju. Dobrze wiesz, co robię z takimi, którzy mnie zdradzili. Im więcej zaufania, tym
większa zdrada...
W tych słowach zawierała się już jasna pogróżka. Ale jej ręce były zupełnie spokojne,
kiedy z uśmiechem podawała mu przyprawiony opium napój.
Najstarszy syn cara płakał w ramionach Karla Martina. Karl musiał w największym
pośpiechu przesłać wiadomość Aloe, z którą miał się dziś wieczorem spotkać poza granicami
miasta. Skoro jednak Aleksy dotarł aż tutaj, a na dodatek jest pijany... Karl Martin poczuł, że
przerażenie miesza się ze współczuciem i gniewem.
- Oni pojmali ojca... mojego ukochanego Jakuba, on także został wtrącony do lochu. I
Naryszkin, Dołgorukij, Wiażenskij, nawet Maria Aleksiejewna, ta dobra kobieta... Boże
drogi, zostaną zadręczeni na śmierć! A to wszystko moja wina, wszystko...
Karl Martin nie miał odwagi wierzyć w słowa carewicza, od dawna odsuwał od siebie
to, co ludzie gadali, choć plotki rozprzestrzeniały się tak, że wszyscy już wiedzieli: Car odkrył
spisek! Przyjaciele carewicza zostali pojmani przez zamaskowanych żołnierzy z osobistej
gwardii cesarskiej.
Dopóki jednak widzieli Aleksego żywym, nie całkiem wierzyli, że to wszystko
prawda.
- Czy myślisz, że oni cię wydadzą? Aleksy płakał jeszcze bardziej histerycznie.
- Wydadzą mnie, wydadzą mnie... cóż ja mogę wiedzieć? O Boże, co się stanie, na co
jeszcze będzie narażona moja nieszczęsna dusza... i Afrosinia, ona jest daleko stąd...
bezpieczna... Napiszę do niej, tak strasznie tęsknię...
- Aleksy... spróbuj się opanować. Porozmawiajmy, skoro już tu jesteś.
- Wybacz mi, Iwanie, wiem, że to głupie. Ale teraz nie mam nikogo, skoro ojciec
odebrał mi wszystkich... to moja wina. To za mnie będą dręczeni... Nie przeżyję tego... ale
muszę, muszę...
Karl Martin spoglądał na jego wykrzywioną twarz. Carewicz nadal leżał na blacie
stołu, cuchnęło od niego alkoholem, ubranie było przesiąknięte odorem wódki.
- Czy nikt cię nie widział po drodze tutaj? - zapytał Karl Martin cicho.
- Nie, nie... widzisz przecież, że jestem w przebraniu. Nie bój się, mój przyjacielu.
Ciebie bym nigdy nie...
Serce tłukło się w piersi Karla Martina. To wszystko było zbyt przerażające. Powoli
jednak bezładne, przerywane łkaniem bełkotanie carewicza doprowadzało prawdę do
świadomości Karla Martina. Była to prawda ciężka niczym ołów i groziła, że go przytłoczy.
- To ty sam opowiedziałeś ojcu o wszystkim? Podałeś mu nazwiska swoich
przyjaciół?
- On i tak wiedział, znał ich... Mienszikow wszystko wywęszył, nawet listy przejął!
Karl Martin drgnął, i na wiadomość o wyjawiających wszystko listach, i na dźwięk
nazwiska potężnego ojca Aloe.
- Jakie listy? Carewicz pociągał nosem i ocierał zapłakaną twarz.
Głos miał ochrypły, słowa padały niewyraźne.
- Listy... Ja je pisałem, kiedy byłem w Austrii... Przekląłem mojego ojca, mego
małego brata, który był chory... to okrutne listy, wiem o tym... ale to prawda!
Karl Martin przyciągnął do siebie gwałtownie dzbanek z wódką, gdy Aleksy znowu
chciał sobie nalać.
- Dość! Teraz będziemy rozmawiać, nie pić. To, co mówisz... rozumiesz chyba, co to
dla mnie oznacza?
- Nikt nawet o tobie nie pomyśli. Ty byłeś tylko... na miejscu. To nie ty stałeś i
machałeś jedwabną chustką, życząc śmierci carowi! To nie ty układałeś plany w sprawie
nowej pozycji cerkwi! Ty, ty byłeś tylko głupim młodym chłopcem, który zdobył serce
carewicza. Iwan... myślę, że cię kocham...
Kamień przytłaczający Karla Martina poruszył się złowieszczo.
- Jesteś szalony, carewiczu. Potrzebujesz pomocy...
- Nie, nie, nie szalony... tylko udręczony, rozszarpany na strzępy, przeżuty i wypluty...
- Dokąd się teraz zamierzasz udać?
- Do ojca. Jest już po wszystkim, mój drogi. Nie spotkamy się chyba więcej. Jeśli będę
miał szczęście, on pozwoli mi żyć na wygnaniu z moją Afrosinią. On mi teraz wierzy, wierzy,
że zostałem oszukany...
- Zapomniałeś o swoich przyjaciołach? O narodzie? O niesprawiedliwościach? O
krwawych łaźniach i wojennych wyprawach swego ojca? Myślisz tylko o sobie i o tej... o tej...
- Nie waż się obrażać Afrosinii! Ona jest wszystkim, co mam. O n a i łaska mego ojca,
tylko to może mnie uratować. O nic innego się już nie troszczę.
Karl Martin eksplodował.
- Aleksy, zawsze wiedziałem, że jesteś słabeuszem, dzieciakiem, nieszczęśnikiem...
ale teraz! Teraz zdradzasz nas wszystkich, cały twój lud, przyjaciół, którzy za ciebie cierpieli.
Umierali za ciebie! Wiesz, co ryzykuję już tylko przez to, że stoję tutaj i rozmawiam z tobą?
Tamten skulił się niczym sieczony biczem pies.
Karl Martin pożałował swoich słów, zanim je do końca wypowiedział. Carewicz
przecież skorzystał z okazji, by przybyć tutaj i ostrzec go. Jeśli szczęście mu dopisze, to
Aleksy zdoła utrzymać język za zębami. Jeśli szczęście mu dopisze, wszystko może skończyć
się na tym, że imię Karla Martina nie zostanie wypowiedziane nawet, gdy rozpalone żelazo
odciskać będzie ślady na ciele przyjaciela.
- Aleksy... wybacz mi. Ja... ja jestem tylko taki...
- Rozczarowany mną, tak, wiem o tym - rzekł carewicz udręczony. - Czasami...
najchętniej bym umarł. Tak, umierałem już tysiące razy i gdyby nie mój klejnot, mój
najdroższy skarb, moja pociecha i tęsknota...
Karl Martin wolno kiwał głową. Teraz potrafił go zrozumieć. Aloe nauczyła go tak
wiele. Mógł nawet zrozumieć to, że carewicz świadomie rezygnuje z walki, chcąc zachować
miłość. Mimo wszystko jednak nie był w stanie spojrzeć temu zdrajcy w oczy.
- Będę się za nich wszystkich modlił - szepnął carewicz. - Może mój ojciec daruje im
życie, kiedy zobaczy, że się odmieniłem, że chcę się wycofać, że zostanę jego posłusznym
niewolnikiem, może niektórzy zostaną zesłani na Syberię.
Karl Martin zobaczył w oczach carewicza coś na kształt nadziei, kiedy wypowiadał te
słowa.
- Może - potwierdził szeptem. - Aleksy, wierzę, że jeszcze kiedyś będziesz szczęśliwy.
- Będę. Och, Iwan... wtedy przyślę po ciebie! Jesteś pierwszym, który powinien
poznać moje szczęście, przyślę ci białe gołębie i róże z ogrodów Króla Słońce.
Karl Martin prychnął, mimo to uśmiechnął się z wisielczym humorem.
- Róże i gołąbki... W sam raz na piękny pogrzeb dla chłopskiego syna z zimnego
kraju.
- Ty nie umrzesz - rozszlochał się znowu carewicz i całował Karla Martina, aż młody
człowiek poczuł się nieswojo.
Gniew cara obejmował całą Rosję. Coraz więcej wydawano rozkazów aresztowań,
coraz więcej więźniów wtrącano do lochów pod fortami. Posłano żołnierzy do matki
carewicza zamkniętej w klasztornej celi. Była caryca Jewdokija została przesłuchana, choć
przecież nie mogła nic powiedzieć na temat sprzysiężenia, które miałoby doprowadzić jej
syna na tron i pozbawić życia Piotra Wielkiego. Mimo to ludzie cara nie dawali za wygraną,
wychłostano pięćdziesiąt mniszek, bowiem sprzysiężenie równie dobrze mogło narodzić się w
monasterze. Jedyne, na co pozwalano starej carycy, to spotkania z jej ukochanym.
Ludzie, którzy po pijanemu lub w rozpaczy powiedzieli coś złego na temat cara lub
rządu, byli wsadzani do więzień i traceni. Nieustannie kopano nowe groby na bagnach poza
miastem bądź rzucano zwłoki nieszczęsnych do dołów, przygotowanych pod nowe budowle.
W ten sposób ich kości stawały się częścią fundamentów wznoszonych teraz pałaców. Car
Piotr nie pokazywał się w tym czasie ludowi, bywał tylko na specjalnych przesłuchaniach.
Wówczas chętnie schodził do lochów i stawał obok kata, by na własne uszy usłyszeć, co
aresztowani mają do powiedzenia.
Pop Dositeus został za swoje marzenia skazany na łamanie kołem. Dodukin, ostatni z
ludzi Aleksego, poszedł osobiście do cara, by zaprotestować przeciwko odebraniu
carewiczowi prawnie mu należnej pozycji. Został stracony w ten sam sposób.
W salonach carycy wciąż jeszcze szlachta tańczyła, nikt jednak nie był w stanie
stworzyć tutaj wesołego „kontynentalnego" nastroju. Rosyjski grajek układał żałosną muzykę
w jakimś opuszczonym miejscu zakazanego parku.
Kikina torturowano przez trzy godziny, mówiono, że sam carewicz był przy tym
obecny. Miało to zaświadczyć, że dziedzic tronu został oszukany, że odczuł ulgę, kiedy jego
ojciec ujawnił wszystko i rozprawił się z buntownikami. Gdy nadeszła ta wiadomość, Karl
Martin nie mógł spać przez całą noc i po raz pierwszy w życiu upił się do nieprzytomności.
Wybuchnął przekleństwami, gdy Nadjana go zapytała, jak tam sprawy jego miłości. Coś go
gnębi, myślała Nadjana z mieszaniną ulgi i smutku. Ona jednak również nie mogła sypiać po
nocach.
Spotkał się z Aloe dwa dni temu i dowiedział się, że nie ma do niego żalu o to, iż nie
przyszedł na umówione spotkanie. Wiedział, ile zachodu kosztowało ją zawsze
zorganizowanie tych paru chwil szczęścia. Trzeba było oszukać służbę, zdobyć powóz, Aloe
musiała umówić się z przyjaciółką, by ta kryła ją w razie czego. Musiała też wymyślić
przebranie, w którym wymknie się w domu. Zawsze jednak potrafiła to wszystko urządzić,
robiła to wiele razy. Przez całą zimę mógł się z nią spotykać w ten lub inny sposób. Spędzone
z nią chwile były jedynymi, w których potrafił stłumić bolesny, wywołujący skurcz żołądka
lęk.
Tym razem Aloe przyszła do trzcinowego szałasu nad brzegiem rzeki, położonego o
kilka minut drogi od małej wioski, w której nadal mieszkał marynarz Jewgienij. Jego matka,
przeważnie teraz leżąca w łóżku, mieszkała w domu Nadjany, gdzie opiekowały się nią dwie
młode, zręczne pielęgniarki.
Księżna miała na sobie grubą suknię chłopki i wielką chustkę na głowie. Jej stopy nie
były przyzwyczajone do ciężkich drewniaków, potykała się nawet wówczas, gdy Karl Martin
ją wspierał. Przez największe mokradła przeniósł ją na rękach.
Nareszcie znaleźli się sami w małym szałasie. Było tu dość ciepło, ponieważ Karl
Martin zatroszczył się o dwa solidne piecyki wypełnione rozżarzonymi węglami. Ona lubiła
te wyprawy, wszystkie prymitywne miejsca, które dla nich wynajdywał. Kochała się z nim w
powozie i na porośniętej trawą ziemi, pod wywróconą starą łodzią, szukali schronienia nawet
na śniegu pod wielką sosną. Cała jesień i zima minęła w ten sposób, oboje liczyli tylko te
godziny, które dane im było spędzić razem. Aloe rozumiała, że chłopak ma również inne
zmartwienia, ale nigdy o nic nie pytała. Może zaczął rozmyślać o przyszłości? A przecież
żadna wspólna przyszłość ich nie czeka. Ona sama też o tym myślała, zwłaszcza kiedy mogła
z nim być. Nigdy nie odważyła się na żadne spotkanie, kiedy jej mąż przebywał w mieście.
To bardzo sprytny człowiek. I bardzo surowy. Mógłby pójść do jej ojca i szepnąć, że ów
cudzoziemski młodzieniec hańbi jego małżeństwo. A to by dla Iwana oznaczało śmierć, dla
jego sympatycznej matki pewnie też.
- Wkrótce znowu będzie lato - westchnęła, kiedy nareszcie usiedli wygodnie na
podłodze szałasu. Podłoga była wyłożona miękkimi matami, znalazło się nawet kilka
wypełnionych gęsim puchem poduszek. W brokatowych poszewkach wyglądały dziwnie na
tle trzcinowych ścian. - Wtedy będzie dużo łatwiej... pamiętasz ostatnią jesień, jak upojnie
było nam nad rzeką...
Karl Martin w rozmarzeniu skinął głową. Wyprostował się, w żołądku czuł teraz tylko
przyjemny ciężar jedzenia, a pod skórą cudowne mrowienie. Choć znali się już tak długo, ona
sprawiała, że wzdychał z rozkoszą na samą myśl o tym, co się wkrótce stanie.
- Najważniejsze, że jestem z tobą... Nic innego nie ma znaczenia. Jesteś po prostu
zachwycająca - odpowiedział i ucałował ją czule.
Ona z uśmiechem tuliła się do niego. Od wejścia ciągnęło chłodem, lecz Aloe nie
marzła. Gdy stwierdziła, jak bardzo on jest podniecony, zarumieniła się.
- Aloe... muszę ci coś wyznać. Dopuściłem się wobec ciebie wielkiej niegodziwości.
- Co? Zaczynasz mieć obiekcje teraz, choć spędziłeś z zamężną kobietą wiele
miesięcy?
Uśmiechnął się na te udawane oskarżenia.
- Nie... nie o to chodzi. Tego nie żałuję ani przez chwilę. Jest jednak... jest jednak coś
innego. Coś, o czym z nikim nie odważyłem się rozmawiać. Nawet z tobą, Aloe. Teraz muszę
cię jednak prosić o wybaczenie.
- O co chodzi? - zapytała cicho, widząc wielką powagę w jego oczach. Sprawiał
wrażenie przestraszonego. Nie głaskała go już po udach ani po biodrach, oparła dłonie na jego
karku.
- Spisek, Aloe. Należałem do spisku. Tych kilka słów trafiło ją niczym kula. Widział,
jak się przeraziła, jak gwałtownie drgnęła i zasłoniła dłońmi usta.
- Co? Co ty mówisz? Ale, Iwan, przecież oni wszyscy nie żyją...
Zaczął mówić, nie był w stanie ukryć smutku, kiedy ona wiedziała już to
najniebezpieczniejsze ze wszystkiego.
- Tak, oni nie żyją. Wszyscy co do jednego. Aleksy, on ich w jakiś sposób zdradził.
Chodzi teraz rozpromieniony u boku swego ojca, mówi się, że na wiosnę ma mieć wesele,
ożenić się z tą swoją czarownicą... podczas gdy tamci gniją w grobach, wszyscy, którzy za
niego walczyli.
Aloe nie wiedziała, co sądzić o tym spisku, przerażona przyciskała tylko Karla mocno
do siebie.
- Jeden z nich... byłeś jednym z nich? O Boże, o drogi Boże... to cud, że ty żyjesz.
- Tak - odparł Karl Martin. - Ale czy wybaczysz mi, że o niczym ci nie powiedziałem?
- Rozumiem cię! I dziękuję ci, w przeciwnym razie bardzo bym się bała...
- Jest gorzej, Aloe. Ja nie tylko chciałem cię oszczędzić. Ja myślałem, że jesteś
szpiegiem swego ojca, że on cię posłał, byś mnie wydała. Przez jakiś czas podejrzewałem, że
składałaś mu sprawozdania, że są wobec mnie poważne podejrzenia... ale przecież żyję.
- Żyjesz... i wybaczono ci. To smutne, że myślałeś, iż mogłabym cię w ten sposób
zdradzić, ale rozumiem. Jesteś mądrym młodym człowiekiem, Iwanie. Kocham cię za twoją
ostrożność, bo nie wiem już, jak bym sobie bez ciebie dała radę...
Cisza, która zaległa po tych słowach, zdawała się dzwonić w uszach. Powiedzieli
sobie oboje nawzajem niebezpieczne rzeczy. On od bardzo dawna myślał z obawą o tym, jak
też ona zareaguje na jego podejrzenia. W jakiś sposób jednak to, co ona powiedziała, było
bardziej niebezpieczne.
Nie miał odwagi przytulić jej do siebie i wyszeptać tego samego. Wiedział jednak, że
to prawda, że coś się z nimi stało w ciągu tych miesięcy. Że są dla siebie zbyt ważni
nawzajem, za bardzo ze sobą związani.
To ona pierwsza odchyliła głowę i roześmiała się.
- Tak, może powinnam zatrudnić nowych ogrodników albo jednego z tych bardzo
męskich Włochów, którzy zajmują się prowadzeniem domu...
Żart rozproszył nastrój powagi, Karl Martin znowu mógł oddychać spokojniej, ale
nawet kiedy się kochali, nie był w stanie uwolnić się od niepokoju. Każdy uścisk mógł być
ostatnim. Zawsze kochali się z jakimś desperackim poczuciem, że oto sięgają po zakazany
owoc. Być może to powiększało jeszcze wzajemne oszołomienie. Może znudziłby się nią,
gdyby żyli jak mąż i żona w legalnym związku.
Karl Martin przygryzał lekko jej wargi, całował ją łapczywie po białej, smukłej szyi,
przytulał się do niej z jakąś bolesną radością i słuchał jej czułych miłosnych wyznań.
- Tak! Mój kochanek, mój młody bóg... jeszcze! Jeszcze! Och, Iwan, nikt nie potrafi
tak jak ty...
I tak właśnie miało być. Kiedy po jakimś czasie znowu wrócił do rzeczywistości, miał
łzy w oczach.
ROZDZIAŁ XIII
- Car nie może tego zrobić!
Nadjana cofnęła się o dwa kroki i szkło, które trzymała w ręce, upadło na podłogę.
Cudem tylko cieniutki kryształ potoczył się po nowo położonych deskach i nie pękł. Ale wino
rozlało się wokół jej stóp niczym krew. Z wolna wsiąkało w biały, delikatny skraj jej sukni.
Car znowu siedział na jej kanapie, tym razem jednak nie przyjął napoju, którym go
częstowała. Nadjanę ogarnął strach.
- On musi umrzeć - odparł Piotr. - A wszyscy, którzy go wspierali, poznają mój ból.
Mój gniew!
- On jest twoim synem, Najjaśniejszy Panie! Posyłasz go na śmierć! Coś takiego nie
wydarzyło się od czasu...
- Wiem o tym. Przecież już teraz nazywają mnie krwawym, jak Iwana. Dobrze, on z
pewnością też miał swoje powody, kiedy wbijał miecz w ciało swego syna. Poza tym to
państwo osądza Aleksego, a nie ja. Ja składam mego syna w ofierze, jak Abraham. Cerkiew
powinna być chyba zadowolona?
- Sam przecież mówiłeś, że jemu brak rozumu, że to głupi żałosny młodzik! Inni go
oszukali, zmusili go... Sam przecież tak mówiłeś, panie!
Car wolno potrząsnął głową.
- Nie powiedziałem ci wszystkiego, Nadjano. Właściwie mało co wiesz...
Przyjęła to niemal jak obrazę. Siadywał przecież tutaj tak często i z takim zaufaniem z
nią rozmawiał. Teraz jednak jest zmęczony. Dziwny. Nie jest sobą. Coraz częściej odczuwała
lęk przed nieobliczalnością władcy. Ścinał on swoich wrogów z takim rozmachem, że często i
jakiś przyjaciel padał od tego samego ciosu. Ledwie tydzień temu wychłostał francuskiego
architekta, który naraził go na straty, bo źle obliczył, ile materiału potrzeba na dach wieży.
Człowiek zmarł. Piotr złorzeczył, wypędził wdowę i syna z kraju w niełasce. Nadjana
wiedziała, że nie powinna się specjalnie zastanawiać nad tym, kim jest ten człowiek, kiedy nie
siedzi w jej buduarze i nie prezentuje ludzkiego oblicza.
- Najjaśniejszy Panie... wiesz przecież, że jestem twoją przyjaciółką. W przeciwnym
razie nie odważyłabym się nawet odezwać.
Teraz Piotr uśmiechnął się krzywo.
- Wiem o tym. Jesteś jedyną osobą, która ma taką odwagę, mogę cię zapewnić. A teraz
i ty się boisz, boisz się, że mogę cię za to ukarać.
Głos władcy brzmiał ostro. Nadjana skinęła głową. Po chwili uniosła szkło i
uśmiechnęła się do niego.
- Czego może się lękać stara kobieta? Śmierć i tak nadejdzie wkrótce.
- Niebezpieczne słowa - rzekł groźnie, ale oczy mu błyszczały.
- Mówię tylko to, co myślę. Powinieneś okazać laskę swemu synowi, Najjaśniejszy
Panie!
- Za późno, moja droga, za późno. J u t r o znowu zbierze się stu dwudziestu siedmiu
sędziów. Wtedy dowiemy się, co Aleksy powiedział podczas przesłuchań dzisiejszej nocy.
- Boże drogi! Posłałeś go do lochu na tortury? Car podniósł się gwałtownie ze swojego
miejsca.
- Wyglądasz na przestraszoną. Znasz może inny sposób na wydobycie prawdy z
upartych ludzi?
- On jest twoim synem! Powinno się przecież wierzyć słowu carewicza? I Afrosinia
świadczyła przeciwko niemu! Masz wszystkie listy i jej przysięgę, że tylko ona była z nim,
kiedy je pisał!
- A kim jest ta Afrosinia? To po prostu ulicznica, brudna nałożnica! Sprzedała
Aleksego, ta krowa, wydała go za coś, co wydawało jej się dobrą ceną. Ha, zamarznie na
śmierć najbliższej zimy. Jej noga nigdy więcej nie postanie w Petersburgu! Żal mi tego
chłopca, że zdradziła go tak okrutnie. Tak, kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do
wniosku, że ją chyba też powinno się ukarać.
Nadjana poczuła się zmęczona. Myśli tłukące się w jej głowie nie nadawały się do
wypowiedzenia. Piotr sprawiał wrażenie bliskiego szaleństwa. Nie będzie już dłużej mogła
bronić jego postępowania. Zarazem jedno zrozumiała z przerażającą jasnością: to człowiek
pozbawiony litości. Bycie jego powiernicą mogło się okazać dużo bardziej niebezpieczne, niż
przypuszczała.
- A co z twoim synem? - dotarło do niej pytanie władcy. Było w nim życzliwe
zainteresowanie, ale jej lęk nie opuszczał, lokował się tylko coraz głębiej w sercu. Ledwie
zdołała wykrztusić w odpowiedzi coś uprzejmego. Potem spojrzała mu prosto w oczy,
szukając czegoś jeszcze w jego słowach, czegoś, co mogłoby stanowić ostrzeżenie, że car z
jakiegoś innego powodu niż tylko czysta uprzejmość zadał to nieoczekiwane pytanie.
- Karl Martin... Iwan... pracuje w doku portowym od rana do wieczora. Marzy tylko o
tym, by towarzyszyć ci, Najjaśniejszy Panie, na jednym z tych nowych okrętów... Służyć ci
jako zręczny rzemieślnik, którym niebawem się stanie.
- Dobrze - mruknął car. - Czy możemy się zgodzić co do jednej sprawy, Nadju? Ty nie
będziesz więcej mówić o moim synu i pozwolisz mi postąpić z nim tak, jak mam do tego
prawo. Wtedy ja nie będę się zajmował twoim!
Nadjana oddychała ciężko, ze świstem. Nogi pod nią osłabły, musiała usiąść. Maska
wydawała jej się teraz ciężką dłonią, która pokrywała jej twarz i groziła uduszeniem.
- Jak sobie życzysz, Najjaśniejszy Panie!
- Znakomicie, Nadju. Czy mimo wszystko mógłbym dostać kieliszek tego twojego
lepkiego i słodkiego wina?
Nalała i podała mu kielich, z trudem poddawała się zmienionemu nastrojowi. Car
natomiast już zaczął opowiadać jakąś wesołą historię z czasów, gdy jako młody kapitan służył
we flocie. Trudno było w to uwierzyć.
W tym momencie kat rozrywa ciało jego najstarszego syna, a on siedzi tutaj i się
śmieje.
Nadjana piła dużymi łykami i pragnęła znaleźć się jak najdalej stąd. Tej strony
osobowości władcy nie zdążyła jeszcze poznać. Katarzyna często skarżyła się, że jest
bezlitosny, użalała się na jego zmienne humory i nieobliczalne postępowanie.
Teraz Nadjana pojmowała, że caryca miała powody do płaczu, choć mieszkała we
wspaniałym pałacu, była obsługiwana i uwielbiana przez dworzan. Nawet maleńki synek nie
stanowił dla niej żadnej gwarancji. Był teraz dziedzicem cara, mimo to matka nie czuła się
bezpieczna. Dopóki Piotr Wielki posiada władzę, nie ma bezpieczeństwa dla nikogo,
pomyślała Nadjana.
Głośno zaś powiedziała:
- Opowiadasz bardzo ciekawe historie. Ale jestem taka zmęczona... Wybaczysz mi, że
położę się na chwilę?
- Stare damy i nowo narodzone dzieci należy dobrze traktować - uśmiechnął się car i
okrył jedwabną narzutą jej drobne ciało. Siedział potem i pił jej wino, i opowiadał wesołe
historyjki ścianom.
Obudziła się z drżeniem, przestraszona zobaczyła, że car zrywa się z krzesła. Już
dawno temu po raz ostatni spała w pokoju z innym człowiekiem, nie bardzo rozumiała, że
mogła spać tak głęboko. Car najwidoczniej miał lekki sen, bo już pospiesznie znikał za
parawanem. Nie chciał być widziany przez tego, kto ostrożnie pukał do drzwi. Ciche
uderzenia mosiężnego dzwonka we śnie zdawały się Nadjanie grzmotem, w rzeczywistości
jednak brzmiały delikatnie.
- Chwileczkę! - zawołała, czując ból w wyschniętym gardle. Wino, które wypiła
wieczorem, ściskało czoło niczym ciężka, ołowiana obręcz. - Nie jestem ubrana! Mój Boże,
przecież jest jeszcze bardzo wcześnie! O co chodzi?
Zirytowana narzuciła na siebie gruby szlafrok, suknia była pognieciona i poplamiona
winem. Na podłodze wciąż jeszcze leżał kieliszek, który upuściła. Brudne buty cara
poplamiły biały dywan. Jednym kopnięciem odrzuciła je pod stół. Męski głos mówił coś,
czego nie mogła dosłyszeć. Pospiesznie odsunęła zamek i rozwarła drzwi jak szeroko,
przygotowana dać reprymendę intruzowi.
Za drzwiami stał Mienszikow. Nadjana zacisnęła wargi. Książę o długich zwisających
wąsach dosłownie pożerał wzrokiem jej potargane włosy, białą rękawiczkę, zaciskającą
szlafrok pod szyją. Pewnie myślał, że pod spodem jest naga.
- Piękna pani... władczyni niebios... wiem, że ma pani gościa. Muszę z nim mówić.
Czas nagli.
- Ale... Usłyszała za sobą kroki cara, ciche niczym stąpanie kota.
- Wszystko w porządku, Nadjano. Powinienem był się domyślać, że wiesz, gdzie
jestem, Mienszikow. Co się stało?
- Najjaśniejszy Pan musi natychmiast przyjść do Twierdzy Petropawłowskiej.
- Czy Aleksy przyznał się do czegoś jeszcze?
- Tak, niestety.
- Już idę... Poślij po admirała Apraksina, kanclerza Gołowina, wicekanclerza generała
Tuburyła... i księcia Dołgorukiego!
- Już posłałem, Wasza Wysokość.
Nadjana zwróciła uwagę na pokorny, pełen współczucia głos carskiego sługi.
Mienszikow, ta oślizgła ryba... Widziała, że car stara się włożyć buty, i pragnęła, by obaj
wyszli stąd jak najszybciej.
- Pani, minie trochę czasu, zanim się znowu zobaczymy - oznajmił książę. - Obawiam
się, że Najjaśniejszy Pan będzie miał wiele zmartwień. Ale pani ma przecież czym wypełnić
czas, prawda?
Nie odważyła się mu odpowiedzieć, nie wiedziała, jak by Piotr na to zareagował. Nie
ulegało wątpliwości, że za ostatnimi wydarzeniami stoi Mienszikow. Wiedział, że gdyby
Aleksy kiedykolwiek doszedł do władzy, on sam poniesie surową karę. Być może to właśnie
Mienszikow namówił cara na to największe okrucieństwo, na zgładzenie własnego syna.
- Wasza Wysokość, będę czuwać i modlić się za pana - rzekła, kłaniając się. On
pogładził jedwab przesłaniający jej policzki.
- Dziękuję, Nadjano. Dzisiejszej nocy ja czuwałem przy tobie, więc możesz mi się
odwdzięczyć.
Znowu ten ciepły żart, tak nie pasujący do człowieka, który idzie obejrzeć okaleczone
ciało swego syna. Co stanie się teraz, kiedy tortury odniosły najwyraźniej rezultat i sędziowie
znowu gotowi są się zebrać?
Poczuła mdłości, nie mogła ich spłukać ani wodą, ani winem.
Musi odnaleźć Karla Martina. Potrzebowała go teraz, potrzebowała kogoś, na kim
mogłaby polegać. On jest dorosły, żąda, by go tak traktować.
Dobrze, będzie miał to, czego chce. Chciała oprzeć głowę na jego piersi i płakać,
krzyczeć i szlochać niczym histeryczna baba nad okrucieństwem, które się właśnie
dokonywało.
Ale nie rozpłakała się, ściskała tylko jego dłoń tak, że zagryzał zęby z bólu. Nie
patrzyła na niego, leżała na wysoko ułożonych poduszkach w łóżku i wyrzucała z siebie
rozpacz. Opowiedziała mu wszystko o carze, o spotkaniach, o przyjaźni, z której była dumna i
z której tak się cieszyła. Teraz wszystko wymknęło jej się z rąk, nie jest już w stanie dłużej
zamykać oczu na niebezpieczeństwa.
- Musisz stąd odejść. Musisz zniknąć stąd... jak najszybciej! Jeśli szaleństwo Piotra
jeszcze się powiększy i jeśli Mienszikow urzeczywistni swoje groźby, car nie jest już tak
wielkim opiekunem, jak myślałam. On może się od nas odwrócić! Odwrócił się przecież od
własnego syna, posłał go na śmierć!
- Carewicz zostanie osądzony, ale chyba na śmierć go nie skażą.
- Owszem! Tak, nawet na pewno! Ty się tym nie interesujesz, Karl Martin, nie wiesz,
co się stało w ostatnich dniach.
- W dokach rozmawiamy też i o tym.
- Ale wszystko rozgrywa się w carskim pałacu. I w lochach!
- Torturowali go?
- Tak. Przez trzy dni. I teraz... Dzisiaj Mienszikow przyszedł do mnie, by zabrać cara.
Stanie się coś strasznego, Karl Martin.
- Czy chcesz iść do gmachu sądu?
- Nie, nie, ja nie mogę... nie jestem w stanie. Ale ty idź. Musimy wiedzieć... Musimy
być poinformowani. Wyślę posłańca do Katarzyny, poproszę ją, by przyszła tutaj, jeśli mnie
potrzebuje. Ona mnie ceni, to przynajmniej wiem. O Boże, gdyby wszyscy byli obdarzeni
taką prostotą jak caryca, ta biedna dziewczyna...
Karl Martin widział rozpacz Nadjany. Nie przywykł do tego, siedziała skulona,
maleńka i przestraszona pośród miękkich poduszek. Znowu miał ochotę zdjąć jej maskę,
całować policzki niezależnie od tego, jak bardzo zostały zniekształcone. Ogarnęła go głęboka
czułość, większa niż lęk.
- Ja nie chcę wyjeżdżać, Nadjano.
- Musisz - westchnęła. - Jedź do domu, Karl Martin... mój Iwanie. Nazywaj się
Iwanem, nikt już nie pamięta tamtego głupiego chłopca, który chciał zamordować samego
wójta...
- Ja go pamiętam - odparł Karl Martin cicho. - Niestety, nie mogę jechać - powtórzył.
Nadjana uniosła głowę. Na jej twarzy malowało się straszliwe zmęczenie.
- Czy to ta kobieta? Czy to ona cię tu trzyma, mimo że twoje życie znalazło się w
niebezpieczeństwie?
- Tak. Myślę, że tak.
Nie mógł wyjawić jej całej prawdy, nie mógł po prostu powiedzieć, że nie zostawi
teraz Nadjany samej w Petersburgu. Wszystko wokół nich eksplodowało, Nadjana nie znała
najbardziej niebezpiecznej tajemnicy.
Głośno przełknął ślinę, miał nadzieję, że nigdy nie będzie jej musiał tłumaczyć, iż ze
wszystkich przyjaciół carewicza tylko on został przy życiu. Najpierw podejrzewał Aloe, że
jest szpiegiem swego ojca. Potem uznał, że skoro nikt o niego nie pyta, to widocznie się
mylił. Dobrze było móc jej powiedzieć o tym strasznym podejrzeniu. Ale ona nie wyglądała
na urażoną.
Teraz znowu zaczął się dziwić. Bo jak to się stało, dlaczego on miał tyle szczęścia, by
uniknąć ponurego losu, jaki spotkał wszystkich zwolenników carewicza? Dlaczego on,
pozbawiony obrońców cudzoziemiec, chodzi wolno, kiedy żołnierze przeczesują Rosję i
mordują ludzi choćby podejrzanych o krytykę cara lub o buntownicze myśli?
Dlaczego on miałby zostać oszczędzony, skoro Aleksy znajdował się w rękach katów?
Nie było w tym żadnego sensu. Mienszikow, ojciec Aloe, najpotężniejszy ze
wszystkich ludzi Piotra, nie zwykł okazywać łaski.
Jeśli nie...
Nie miał odwagi pomyśleć tego do końca.
Nadjana przysunęła się do niego, jakby była dzieckiem, a on jej silnym opiekunem.
Karl Martin siedział na krawędzi miękkiego łóżka i nigdy jeszcze nie czuł się taki bezradny.
Dwa tuziny tancerzy zajęło miejsca pod ścianami, podkurczając swoje długie nogi.
Zwiewne suknie pań zwisały niczym ptasie skrzydła, panie pochylały ku sobie głowy i
przypominały gromadę przestraszonych gołębi. Cichy szmer głosów narastał pod wysokim
pozłacanym sufitem niebiańskiej komnaty. Nie zapalono żyrandoli, a na jednej z galerii
muzycy pakowali swoje instrumenty.
Ciężki, pełen napięcia nastrój, który poraził całe miasto, wdarł się również do tego
pięknego miejsca. Tancerze spływali potem, chociaż ten letni dzień był szary i chłodny. Nie
oddychali wystarczająco głęboko, ciała napinały się, nawet wytrenowane stopy zapominały
swoich umiejętności i stąpały niepewnie. Pełne wdzięku taneczne sceny nie wypadały tak, jak
powinny.
- Jutro - wrzeszczał włoski dyrygent. - Jutro chcę widzieć coś zupełnie innego, nawet
gdyby wszystkie dzwony w mieście miały bić, a stolicę ogarnął pożar!
Nadjana widziała, jak tancerze wstają, mówią sobie nawzajem komplementy i cicho
wychodzą.
Nie miało to teraz żadnego znaczenia.
Już od dawna car nie urządzał balów w pałacu radości. Stała teraz w pustej sali.
Panująca wokół cisza wydała jej się niezwykła. Na ogół całymi dniami słychać tu było
kobiecy śmiech i męskie głosy, chrzęst szkła i kojącą muzykę. Zwiewnie ubrane gospodynie
zawsze były w ruchu, trzymając w rękach tace z owocami lub piękne karafki.
Teraz i one schroniły się w pokojach na górze, wykorzystywały czas spokoju na szycie
nowych kostiumów lub uczenie się nowych pieśni.
Cały dom został wywietrzony, wymyty i na nowo przyozdobiony.
Być może brak zapachu słodkich perfum i niezwykle dużo światła po zdjęciu zasłon
czyniło tę komnatę zimną i obcą dla Nadjany. Szelest jedwabnych sukien przesuwających się
po marmurowych posadzkach zaprowadził ją tam, dokąd zmierzała, odnalazła korytarz
wiodący do jej własnego cichego pokoju. Chciała tam siedzieć w samotności i czekać, aż
będzie po wszystkim. Wiadomości powinny nadejść wkrótce. Karl Martin czuwał w okolicy
pałacu sądu, gdzie czekano na wyniki przesłuchań.
Może zwolennicy carewicza jednak coś zrobią? Może Aleksy dysponował ukrytymi
gdzieś oddziałami żołnierzy? Czy nie zaatakują miasta, nie podejmą próby zamordowania
cara? Czy może Wielki uprzedził ich wszystkich i zdusił każdą najmniejszą iskierkę?
Nadjana nie miała też wiadomości od Katarzyny, to ją martwiło. Ale gdyby naprawdę
okrutny postępek cara wobec własnego syna rozpalił wysuszone dusze chłopów, to pożar
będzie gwałtowny i obejmie wszystko. Nadjana wiedziała, że ona sama stałaby się jedną z
pierwszych ofiar tych biedaków. Takiego luksusu bowiem i takiej rozrzutności jak w jej
pałacu nie znano nigdzie w Rosji. I żaden z nich nie będzie chciał słuchać, ile ona sama nocy
w swoim życiu spędziła, nie śpiąc z głodu i strachu przed zwierzchnością.
Weszła do środka i zatrzasnęła drzwi. Przy jej łóżku zawsze teraz palił się na kominku
ogień, wydała co do tego stanowcze rozkazy. Nawet w środku lata marzły jej stare nogi.
Piękny samowar również napełniony był gorącą wodą, dokładnie tak jak pragnęła. Na małym
stoliku ustawiono ciasteczka i konfitury, kawałki cukru i miseczkę z masłem. Dwie stojące
tam filiżanki to dar od samego Piotra, należały kiedyś do jego matki i piękniejszych Nadjana
nigdzie nie widziała. Złoty wzór położono na kobaltowoniebieskim tle, a kiedy trzymało się
filiżankę pod światło, widziało się poprzez niebieską farbę kruchą porcelanę.
Nie zdążyła nalać herbaty, gdy zapukano do drzwi.
To jedna z tych ubranych na zielono służących przyniosła bilet wizytowy.
Mienszikow.
Nadjana wciągnęła powietrze głęboko do płuc, próbowała odnaleźć w sobie choćby
odrobinę siły. Czuła się jednak całkiem pusta. Wykończona. Zmęczona. Najbardziej ze
wszystkiego pragnęła ułożyć udręczone ciało na różowej narzucie i spać, spać, spać.
Mimo to jednak skinęła głową dziewczynie i poprosiła, by wprowadziła księcia do
małego, błękitnego gabineciku.
Dała sobie więcej czasu, niż powinna, ale odczuwała z tego powodu dziecinną radość.
W końcu jednak musiała zejść na dół, zanim książę straci resztki cierpliwości. Sama sobie
robiła wyrzuty, ale nie mogła się powstrzymać przed tym, by nie włożyć białej jedwabnej
sukni, którą przepasała pod biustem nabijanym złotem paseczkiem. Ciężki materiał pięknie
opinał jej szczupłe biodra i ujmował dwadzieścia lat, przynajmniej dopóki była w stanie iść
prosto, lekkim krokiem. Białe włosy przewiązała jedwabnym turbanem, jedwabna maseczka
miała kolor skóry.
Kiedy weszła do pokoju, księciu podano już ciasteczka, herbatę i anyżową wódkę.
Powitał ją przesadnie głębokim ukłonem.
Ona nie odważyła się ugiąć kolan, bo potem nie mogłaby się wyprostować, widziała
jednak, że on nadal się uśmiecha.
- Najpiękniejsza ze wszystkich, dziękuję pani za gościnność.
- Prowadzimy otwarty dom - rzekła Nadjana sarkastycznie. - Czy księcia sprowadza
jakaś specjalna sprawa?
On zmarszczył nos, Nadjana łamała dobre obyczaje, tak bezpośrednio przystępując do
rzeczy. Wolno nalał zielonej herbaty i podał jej.
- Jeśli pani pozwoli... Skinęła głową coraz bardziej zniecierpliwiona. Nie mogła nic
poradzić na to, że jego krzywy uśmieszek tak ją złości. Najwyraźniej był dzisiaj bardzo
przyjaźnie usposobiony. Prawdopodobnie był zatem najbardziej niebezpieczny.
- Nadjano... nadeszły groźne czasy. Przychodzę tu prosto z sali sądowej.
- Co się stało? Nie potrafiła ukryć ciekawości. On odchylił się na krześle i patrzył na
nią z drażniącym uśmiechem człowieka, który wie więcej.
- My, którzy jesteśmy przyjaciółmi cara, nie mamy się czego obawiać. Ale biada tym,
którzy zdradzili swój kraj i okazali lojalność carewiczowi! Priedatieli! Zdrajcy!
Dosłownie wypluwał te słowa, nie spuszczając z niej wzroku. Potem pochylił się ku
niej i zniżył głos.
- Ale pani, Nadjana Krasawica... pani jest przyjaciółką Piotra. On zawsze mówi o pani
bardzo dobrze, powinna pani o tym wiedzieć.
- O panu również, książę.
- Tak, cieszę się pełnym zaufaniem cara. Cóż, możemy się czasem nie zgadzać... on
jednak zawsze pozwala mi przeprowadzić moją wolę w sprawach, które dla niego nie są takie
ważne. Dlatego w ostatnich czasach spadło na mnie tak dużo zajęć. Nieszczęsny nasz car miał
serce i ręce zajęte buntownikiem, którym okazał się jego własny syn.
- Co się stanie z Aleksym? Oczy księcia zrobiły się wąskie niczym szparki.
- Tego nie wie żaden człowiek. Oddał ducha dziś rano, pojednawszy się ze swoim
ojcem i z Panem Bogiem.
Nadjana zasłoniła usta ręką i patrzyła.
- Zamordowali go? Książę podniósł się gwałtownie. Oczy mu płonęły, ale na wargach
wciąż błąkał się ten podstępny uśmieszek.
- Strzeż się, Nadjano! Nie dalej niż godzinę temu żołnierze ścięli jakąś handlarkę na
targu, bo zadała to samo pytanie. Taką otrzymała odpowiedź! Car wydał rozkaz: nikomu nie
wolno spekulować co do tragicznego przypadku śmierci carewicza. On sam wyjaśni ludowi,
co się stało, gdy tylko rozpaczające serce będzie miało na to dość siły!
Nadjana stała niema. Piotr zamordował swego syna. Rozpoczęły się nowe masakry,
Piotr zna tylko jeden sposób tłumienia narastającej krytyki.
- Niech Bóg ma w opiece ten kraj - szepnęła. Książę Mienszikow wyprostował się pod
jej tragicznym spojrzeniem.
- Jeśli mnie pani poprosi, to może nie wspomnę Piotrowi o naszej rozmowie.
- Nie powiedziałam niczego, czego nie mam zamiaru mu powtórzyć - odparła Nadjana
i odwróciła się.
Czuła, jak spojrzenie Mienszikowa pali jej plecy. Nie była pewna, czy zdoła wejść po
schodach i wrócić do swego pokoju. On ruszył za nią, słyszała za sobą głośne sapanie.
- Nadjano! Proszę nie rozumieć mnie źle! Pragnę być twoim przyjacielem, chcę
tylko...
Odwróciła się gwałtownie, zatoczyła, ale zdołała utrzymać się na nogach i patrzeć na
niego z podniesioną głową.
- Mienszikow! Zachowujesz się niczym chłop! Iść tak za kobietą? Gdzie twoje
maniery?
- Moja matka mówiła coś zupełnie innego - wybuchnął śmiechem, po czym
powiedział: - Nadjano, powinnaś się bardziej zająć własnym synem.
Popatrzyła na niego w milczeniu, co do sensu jego słów nie można się było pomylić,
zawierały groźbę. Nie chciała tak tego zostawić, ale nim zdążyła otworzyć usta, on ukłonił się
elegancko i ruszył do wyjścia.
Z bijącym sercem usiadła, nie będąc w stanie rozwiązać uwierającego ją w czoło
turbanu.
Herbata w filiżance dawno wystygła, zegar w holu wybił sześć ciężkich uderzeń. W tej
samej chwili usłyszała bicie dzwonów kościelnych w całym mieście. Brzmiały z niezwykłą
siłą, w równym, ciężkim rytmie. To dzwony żałoby. Nadjana czuła, że ten dźwięk przenika jej
mózg i serce. Ledwo była w stanie oddychać, siedziała po prostu i rozcierała lodowate dłonie
pod cienkim jedwabiem.
Po chwili usłyszała pośpieszne kroki Karla Martina na marmurowych schodach.
ROZDZIAŁ XIV
- Ja go zabiję - szeptał Karl Martin gorączkowo. - Zabiję go, wbiję w niego nóż,
odbiorę karabin jego gwardzistom i nafaszeruję go ołowiem... Ta bestia nie powinna żyć!
Nadjana siedziała sztywna i przejęta zgrozą, nie mogła uwierzyć, że to prawda.
Karl Martin sprawiał wrażenie szalonego, bardziej szalonego niż sam car. Jego ładna,
młoda twarz nigdy nie wydawała się jej taka przerażająca. Miał pianę wokół ust, a oczy
miotały skry, nigdy by nie przypuszczała, że ten spokojny młody człowiek potrafi zapłonąć
takim gniewem. Wiedziała, oczywiście, że był rebeliantem, młodym buntownikiem, że
przejmował się myślami, które zdradziecki Kvithovud wtłaczał mu do głowy. Widział biedę,
pozwalał, by niesprawiedliwość nasączała jego serce palącą trucizną. W jakiś sposób
podziwiała go za to, ale był taki młody i niedoświadczony.
- Przez takie gadanie narażasz własne życie. Powinieneś o tym wiedzieć.
Wymuszony spokój w jej głosie wcale nie studził jego zmysłów.
- To by był wielki zaszczyt umrzeć dlatego, że się udusiło tę świnię! Co znaczy jedno
moje życie wobec tych setek tysięcy, które zagłodził lub zadręczył na śmierć! To antychryst,
jest naprawdę tak, jak mówili mnisi, to sam diabeł!
- Karl!
Wybuchnęła teraz szlochem, wyciągnęła do niego ręce, rozdygotane, pozbawione
czucia.
Karl Martin nie zwracał na nią uwagi. Krążył po małym, pięknie urządzonym pokoju.
- Powinnaś go była widzieć! Stał tam uparty i zaciekły, zimny i diabelsko przebiegły,
stał na szczycie schodów i wygłaszał ludziom swoje kłamstwa! „Bóg pomógł mi w tym
trudnym wyborze, bym pozwolił carewiczowi umrzeć od ciosu..." Ha, w rękach katów!
- Karl! Nie wolno ci... ty... ty mówisz jak najgorszy z nich!
Karl Martin odwrócił się do niej gwałtownie. Oczy płonęły mu chorobliwym
blaskiem.
- Bo ja jestem najgorszym z nich! Ja jestem tym najbardziej niebezpiecznym, bo żyję!
Kikin, Ignatiew, wszyscy dobrzy mężczyźni i kobiety, którzy widzieli niesprawiedliwość
carską i popierali miłującego pokój następcę tronu, oni wszyscy pomarli. Ale ja żyję! I jestem
jedynym, który może pomścić ich ofiarę! Ja to zrobię, Nadjano, nawet gdyby mnie to miało
kosztować życie.
- Ty... nie wolno ci... Ale on już chwycił nóż, który zawsze nosił u pasa, trzymał go
przed sobą niczym świętą relikwię i patrząc jej w oczy, przysięgał:
- Jeśli nieszczęsny głupiec zdoła uwolnić kraj od diabla... to z pewnością będą ze mnie
dumni, nawet moi tam w domu?
- Karl, Karl... twoi rodzice nie pragną niczego innego, jak tylko, byś wrócił do nich.
- Wrócić jako ten sam mały głupiec, który wyjechał?
- Oni cię kochają!
- Ha! A czy ja kiedykolwiek coś dla nich zrobiłem?
- Jesteś ich synem, jedynym, jakiego mają!
Zagryzł wargi.
- No to dlaczego się do ciebie nie odzywają, Nadjano? Dlaczego nie odpowiadają na
twoje długie listy? Nie wyobrażaj sobie niczego, Nadja. Moja matka nigdy ani przez moment
nie pamięta o tych, którzy akurat nie siedzą obok niej i z którymi nie może dyskutować o
metodach suszenia ziół i przygotowywania mieszanek.
- Mylisz się - rzekła matowym głosem. Ujawniona dopiero co gorycz tego młodego
człowieka była dla niej takim samym szokiem, jak jego szalone plany zamordowania cara.
- Nadjano... ze względu na własne dobro powinnaś natychmiast nawiązać kontakt z
Mienszikowem i donieść na mnie. Jeśli tak uczynisz, pozostaniesz wolna, niezależnie od tego
co się wydarzy. Jeżeli zamorduję go dzisiejszej nocy, to i tak Mienszikow będzie ci winien
wdzięczność. Jeśli zaś mi się nie uda, nie będzie cię później mógł oskarżać, że brałaś w tym
udział.
Wiedziała, że on naprawdę zamierza to wszystko zrobić, przez moment zobaczyła
nawet oczyma wyobraźni, jak tamten wielki mężczyzna pada pod ciosem Karla Martina.
- Dzisiejszego wieczoru car będzie przyjmował ludzi, przyjdą defilować przed trumną
carewicza i oglądać ojcowskie łzy. Może nawet on sam stanie tam bezbronny, poza ochroną
żołnierzy, zajętych pilnowaniem twierdzy. Jeśli ktoś z szeregu wyjmie nóż, może mieć szansę
- mówił Karl Martin jakimś obcym, dalekim głosem.
Ostrze noża lśniło, kiedy przesuwał je po opuszkach palców. Na skórze pojawiła się
mała, czerwona kreska. Karl Martin pochylił się i wsunął nóż w cholewę wysokiego buta.
Nadjana poczuła, że spływa na nią głęboka ciemność, próbowała sztywnymi palcami
chwycić się czegoś, ale łapała tylko powietrze. Pociemniało jej w oczach, zdążyła jeszcze
zobaczyć, że twarz Karla Martina się zmienia, rzucił się ku niej, ale nie zdążył jej
powstrzymać i opadła w dół, w głęboki, wirujący tunel.
Ulicami Petersburga toczył się z łoskotem powóz. Był pięknie zdobiony złoconymi
liśćmi i ornamentami, a ciągnące go konie lśniły czernią i w niczym nie przypominały
nędznych chabet do rozwożenia piwa, które teraz, pod wieczór, opierały się o ściany stajni i
dyszały ciężko. Powóz miał resory i grube obręcze, mimo to podskakiwał na wybojach tak, że
o mało się nie przewrócił. Siedzący w nim za grubymi aksamitnymi zasłonkami pasażerowie,
czy pasażer, musieli być porządnie poobijani.
Nadjana jednak nie wołała na woźnicę, nie kazała mu zwolnić. Czas naglił, być może
już jest za późno. Na ulicach nie widziała nikogo prócz chłopskich córek wracających z pól
po upalnym dniu lub może udających się do świątyni na modlitwę.
Cerkiew Świętej Trójcy oświetlały mniejsze i większe ogniska, choć noc nie będzie
ciemniejsza niż wrześniowe późne popołudnie. Nastało lato, na kapuścianych polach główki
porosły już do rozmiarów męskiej pięści. Przed cerkwią stała szara ciżba, niektórzy z
zebranych trzymali w rękach pochodnie, inni błyszczące bagnety.
Kiedy powóz podjechał bliżej i zatrzymał się, Nadjana usłyszała śpiew chłopięcego
chóru. Ciemniejsze, bardziej przeciągłe głosy popów tworzyły dudniące, jakby złowieszcze
tło pieśni.
Carewicz nie żyje.
Domyślała się szoku, choć ludzie stali z nieruchomymi twarzami i zamkniętymi
oczyma, pogrążeni w modlitwie. Potężna fala wiernych podchodziła do świątyni i tam
wyłaniał się z niej cienki strumień, który nieprzerwanie wpływał przez drzwi do wnętrza. W
głównej nawie cerkwi stała trumna. Nadjana wiedziała, że może ją otaczać carska gwardia.
Prawdopodobnie sam Piotr też się tam znajdował, pobladły pod opadającą na twarz czupryną,
z potężnymi dłońmi złożonymi do modlitwy. Nadjana skuliła się, jakby powóz jeszcze nią
potrząsał, czuła rozchodzący się w całym ciele ból. Żałowała, że nie wzięła swojej flaszeczki
z kroplami, z drugiej jednak strony wiedziała, że teraz potrzebny jej będzie jasny umysł.
Rozsunęła firanki, próbowała rozróżniać twarze w tłumie. Nie mogła wyjść na
zewnątrz, zresztą nie chciała. Wydała jasny rozkaz trzem swoim zaufanym ludziom, oni
muszą go wypełnić sami. Mają odszukać Karla Martina, może już go znaleźli. Wiedzieli, że w
jednym jego bucie został ukryty nóż i że chłopak jest oślepiony gniewem i szaleństwem.
Powiedziała im tak:
- Nie wolno wam go zranić. Was jest trzech, a on sam, i to właściwie jeszcze chłopiec.
Posługujcie się pięściami, użyjcie kropli, które wam daję. Chodzi o to, żeby go odciągnąć na
bok, zakryjcie mu twarz i mówcie, że rozpacz pomieszała mu rozum.
A rozpacz w sercu Karla Martina była rzeczywiście wielka. Nadjana domyślała się
tego na długo, zanim się wszystkiego dowiedziała. Jej przybrany syn, rodzone dziecko
Marji... Karl Martin, mimo wewnętrznego sprzeciwu, naprawdę przejmował się losem
Aleksego. Może w nieszczęsnym carewiczu rozpoznawał cząstkę samego siebie? Może
współczuł mu za każdym razem, kiedy ojciec odpychał syna, a następca tronu musiał znosić
upokarzającą obcość ojca. Aleksy go kochał, nie potrafił jednak być takim synem, jakiego
Piotr Wielki pragnął. Mały braciszek jeszcze nie wyrósł z kołyski, ale Piotr przy każdej okazji
z wielkim naciskiem podkreślał, o ile tamten malec jest ważniejszy.
Aleksy go zawiódł, i to na wszystkich frontach. Karl Martin jednak rozumiał
odepchniętego syna i Nadjana wiedziała, że ludzie w tym nowym mieście nad Newą także
palą świeczki w jego intencji i proszą Boga, by jak najrychlej uczynił go carem w miejsce
popędliwego, wysysającego z nich krew Piotra.
Przed kościołem było mnóstwo duchowieństwa, nie widziała jednak tych starych
mnichów, z którymi schodził się carewicz.
Nadjana wstrzymała dech i czuła, jak serce tłucze się w piersi. Przed nią coś się działo.
Ludzie rozstępowali się na boki, jacyś mężczyźni przeciskali się przez tłum. Nieśli kogoś.
Nadjana rozpoznała białe mankiety przy surducie Karla Martina i odetchnęła z ulgą. Nagle
zobaczyła krew spływającą z rękawa i musiała zasłonić usta ręką, by nie krzyczeć. Jedwabna
maseczka zrobiła się wilgotna. Poczuła, że ma lodowate wargi, powietrze, które z trudem
wciągała do płuc, sprawiało jej ból.
- Bogu dzięki - wyrwało jej się. Mężczyźni przynieśli rannego do powozu. W tłumie
czasem ktoś się odwrócił, mroczne oczy w umęczonych twarzach.
Ale w głębi katedry śpiew przybrał na sile i znowu światła skupiły na sobie uwagę
ludzi. Niewielu widziało nieprzytomnego mężczyznę wsadzanego do powozu Królowej.
- Karl, Karl... Co ja mam z tobą zrobić? Bogu dzięki, że oni cię znaleźli, Bogu dzięki...
Oddychał równo i spokojnie, pachniał czymś słodkim. Teraz kiedy spał, był znowu
niczym dziecko. Nadjana wpatrywała się weń i miała pewność, że własnego syna nie
umiałaby kochać bardziej.
Powóz znowu ruszył ulicami miasta, a ona nie mogła się uwolnić od bolesnej myśli, że
oto ten chłopiec, syn Maryjki, został jej oddany pod opiekę. Marja powierzyła jej, co miała
najdroższego, ale teraz nadszedł czas, by coś w jego sprawie postanowić. Karl Martin
powinien wrócić do domu. Do rodzinnej wsi nad fiordem, do bliźniaczej siostry Amelii, którą
tak kocha. Do ojca Karla, do wszystkich bliskich.
Jeśli szczęście go nie opuści, to może się okazać, że Kvithovud nie żyje. Na pewno tak
jest, tamten był przecież groźnym buntownikiem, chciał zamordować samego wójta, nie mógł
uniknąć odpowiedzialności.
Napomykała o tym niezliczoną ilość razy, zanim choroba dopadła ją naprawdę. Nigdy
jednak nie udało jej się skłonić wychowanka do zastanowienia nad tym, zawsze prychał tylko,
odwracał wzrok i zaklinał się, że za nic nie chce ich znowu oglądać.
- Mój biedny chłopcze... Biedny, pogrążony w rozpaczy... pewnego dnia pojmiesz, że
oni nigdy cię nie odepchnęli, że na zawsze pozostaniesz ich synem. Marja i Karl, twoi
rodzice, naprawdę cię kochają!
Wiedziała, że teraz nie słyszy jej słów.
Obciągnięta jedwabną rękawiczką dłoń delikatnie gładziła twarz o regularnych rysach.
Jaki to urodziwy chłopiec. Jeszcze ładniejszy teraz, kiedy nie marszczy brwi ani nie krzywi
swoim zwyczajem ust. Wyglądał tak młodo. I tylko ona wiedziała, że to prawda, wygląda na
tyle lat, ile ma.
Karl Martin przewrócił się gwałtownie na bok. Miała nadzieję, że spokojne kołysanie
zaprzężonego w cztery konie powozu i stukot kopyt o bruk uśpią go głęboko nawet wtedy,
gdy krople przestaną już działać.
Chłopiec jednak ocknął się i mrużąc oczy wpatrywał się w mrok. Wiedziała, że
rozpoznał zapach jej perfum.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał.
- W powozie - odparła cicho.
- Nadja... Ty, przeklęta... Nie uraziło jej to, domyślała się przecież, że szarpie nim
gniew i rozpacz z powodu porażki.
- Dłużej tak nie można, Karl... to się naprawdę źle skończy. Nawet jeśli tutaj wszyscy
wierzą, że jesteś dorosły, to ja wiem swoje. Zestarzałam się i nie mogę wciąż nad tobą
czuwać. I powiadam ci, Karl Martin, że o mało mnie nie zabiłeś dzisiaj, kiedy tak wyleciałeś
ode mnie... nie chciałeś mnie słuchać.
- Ja nie ciebie zamierzałem... zabić...
- Jesteś mi wiele winien, Karl. Wiesz o tym. I nie masz prawa mnie zawieść. Mówię ci
to otwarcie: Jesteś mi winien spokój, dopóki jeszcze żyję. I dlatego postanowiłam, że wrócisz
do ojca i matki!
- Nie! Nigdy! Nadjana milczała. Poczuła delikatny zapach świeżo posadzonych
cyprysów. Wymarzną najbliższej zimy, ale ogrodnicy cara otrzymali wyraźny rozkaz: Ma tu
być tak samo pięknie, a roślinność tak samo bujna jak w ogrodach francuskich królów.
- Odpocznij teraz, Karl Martin. Naprawdę, nic nie poradzisz. A pewnego dnia
podziękujesz mi za to, że cię ustrzegłam od katastrofy. Może nawet już jutro. Bo znam cię na
tyle, by wiedzieć, że naprawdę chciałeś to zrobić. Naprawdę chciałeś rzucić się na cara i może
nawet tam, w cerkwi, udałoby ci się przeprowadzić twój zamiar. Zgładzić cara! Przy trumnie
syna! Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, ty uparty koźle, że coś takiego ściągnęłoby na ciebie
wieczne potępienie!
- Od kiedy tak cię niepokoi wieczność? - syknął chłopiec szyderczo. - Nigdy nie
nazywałem cię nierządnicą, Nadjano, ale przecież trudnisz się nierządem. Mimo że uczysz
różnych rzeczy twoje dziewczyny zatrudnione w Niebiańskim Pałacu, to jednak....
Przeszkadzanie mi teraz jest dokładnie tym samym. Łajdactwem! Chcesz mieć spokój i za ten
spokój sprzedajesz swoje poglądy! Nie mogła zaprzeczać, ale w dalszym ciągu nie czuła się
zraniona. Wiedziała, że Niebiański Pałac Piotra należy do niej, że to dom, w którym i kobiety,
i ich goście mają prawo do spokoju. Oczywiście, wszyscy są własnością cara dokładnie tak
samo jak ci, których on każdego ranka kieruje do kopania rowów. Car jest ich właścicielem,
tak jak jest właścicielem budowniczych statków, architektów, dworzan, członków rady,
Mienszikowa, a nawet cerkiewnego duchowieństwa.
- Wszyscy jesteśmy niewolnikami - powiedziała w końcu.
- To przeklęte miasto niewolników - jęknął Karl Martin. Potem znowu zamknął oczy.
Nadjana wiedziała jednak, że chłopak tylko udaje sen.
Oparła się wygodniej, słyszała, że trzej mężczyźni konno towarzyszą powozowi.
Wkrótce znajdzie się w domu. W domu, w Niebiańskim Pałacu. Jechali wzdłuż rzeki,
nadkładając drogi. Nie wiedziała, jak Karl Martin się zachowa, poleciła więc woźnicy, by
wybierał wąskie, boczne uliczki, mniej uczęszczane. Ale już zaraz znajdą się na tyłach
wielkiego, jasnoczerwonego gmachu, będącego dumą Piotra Wielkiego i nazywanego
Piotrowym Niebem.
Nie tylko złe języki, ale chyba większość języków w Petersburgu wyrażała pogląd, że
to chyba jedyne niebo, jakiego ten okrutny car może dostąpić. W każdym razie teraz, kiedy w
taki ponury sposób zamordował swego najstarszego syna.