ILDEFONSO FALCONES
KATEDRA
W BARCELONIE
Z hiszpańskiego przełożyła:
MAGDALENA PŁACHTA
Tytuł oryginału:
LA CATEDRAL DEL MAR
Dla Carmen
Barcelona, XIV wiek
CZĘŚĆ PIERWSZA
SŁUDZY ZIEMI
1
Gospodarstwo Bernata Estanyola Navarcles,
Księstwo Katalonii,
1320 rok
Kiedy nikt nie zwracał na niego uwagi, Bernat spoj rzał na bezchm urne błękitne niebo. Blade
słońce ostatnich dni września pieściło twarze weselników. Włoży ł ty le wy siłku i czasu w zorganizo-
wanie przy j ęcia, że ty lko niełaskawa pogoda m ogłaby j e popsuć. Bernat przesłał uśm iech j esien-
nem u niebu, a potem spuścił wzrok i uśm iechnął się j eszcze szerzej , sły sząc rej wach na kam ien-
ny m dziedzińcu przed oboram i zaj m uj ący m i parter dom u.
Jego trzy dziestu gościom dopisy wał hum or, bo tegoroczne winobranie by ło wy j ątkowo udane.
Mężczy źni, kobiety i dzieci pracowali od świtu do nocy, naj pierw przy zbieraniu gron, potem przy
ich udepty waniu, nie pozwalaj ąc sobie na choćby j eden dzień odpoczy nku.
Dopiero gdy wino znalazło się w beczkach, gotowe do ferm entacj i, a wy tłoczy ny odłożono, by
w gnuśne zim owe dni desty lować upędzoną z nich wódkę, dla katalońskich chłopów nadchodziła
pora wrześniowy ch świąt. Bernat Estany ol wtedy właśnie postanowił wy prawić swe wesele.
Przy j rzał się gościom . Musieli wstać skoro świt, by przeby ć pieszo odległość, często niem ałą,
dzielącą ich gospodarstwa od m aj ątku rodziny Estany ol. Teraz gawędzili z oży wieniem , m oże
o weselu, m oże o zbiorach, m oże o j edny m i drugim . Kilku z nich — grupka tworzona przez j ego
kuzy nów oraz rodzinę Puig, krewny ch j ego szwagra — wy buchło śm iechem , posy łaj ąc m u filu-
terne spoj rzenia. Bernat poczuł, że oblewa go rum ieniec, ale nie zareagował na zaczepkę, wolał
nie zastanawiać się nad przy czy ną ich rozbawienia. W tłum ie rozproszony m na dziedzińcu wy pa-
trzy ł rodziny Fontanies, Vila i Joaniquet oraz, a j akże, rodzinę Esteve — krewny ch panny m łodej .
Zerknął kątem oka na swego teścia. Pere Esteve obnosił m iędzy weselnikam i swe wielkie brzu-
szy sko, rozsy łaj ąc uśm iechy i co chwila do kogoś zagaduj ąc. Gdy Pere zwrócił ku niem u swe
rozradowane oblicze, Bernat, chcąc nie chcąc, m usiał go pozdrowić, chy ba po raz setny w ty m
dniu. Następnie poszukał wzrokiem i wy łowił z grupki gości swoich szwagrów. Od początku trakto-
wali go dość nieufnie, m im o że Bernat wy łaził ze skóry, żeby ich sobie zj ednać.
Znowu spoj rzał w niebo. Urodzaj i pogoda postanowiły towarzy szy ć m u w ty m ważny m dniu.
Zerknął na dom , potem znowu na gości, i wy krzy wił lekko wargi. Mim o rozgardiaszu poczuł się
sam otny. Jego oj ciec um arł przed rokiem , a siostra Guiam ona, która po wy j ściu za m ąż przenio-
sła się do Barcelony, nie odpowiadała na j ego wiadom ości, m im o że bardzo za nią tęsknił. A prze-
cież z bliskich krewny ch pozostała m u ty lko ona…
Właśnie po śm ierci ich oj ca dom rodziny Estany ol znalazł się w centrum uwagi całej okolicy
i poczęły ściągać do niego tłum nie swatki oraz oj cowie panien na wy daniu. Jeszcze do niedawna
wieśniacy trzy m ali się z daleka od gospodarstwa „szalonego Estany ola” — j ak nazy wano oj ca
Bernata ze względu na j ego buntowniczą naturę — ale śm ierć starca tchnęła nadziej ę w serca są-
siadów pragnący ch wy dać córki za naj bogatszego rolnika w okolicy.
— Naj wy ższy czas się żenić — m ówiono Bernatowi. — Ile m asz lat?
— Dwadzieścia siedem . Chy ba… — odpowiadał.
— W ty m wieku m ógłby ś m ieć nawet wnuki — strofowali
— Jak sobie poradzisz sam z takim gospodarstwem ? Potrzebuj esz żony.
Bernat cierpliwie słuchał rad, z góry wiedząc, że nie obej dzie się bez wzm ianki o kandy datce,
której cnoty przewy ższać będą siłę wołu oraz urok naj piękniej szego zachodu słońca.
Zresztą nie by ło to dla niego nowością. Już szalony Estany ol, którego żona um arła, wy daj ąc na
świat Guiam onę, próbował go wy swatać, ale wszy scy oj cowie panien na wy daniu opuszczali j e-
go dom , m iotaj ąc przekleństwa: nikt nie m ógł sprostać żądaniom doty czący m posagu. Zaintereso-
wanie Bernatem zaczęło więc powoli słabnąć. Dziwactwa starca pogłębiały się z wiekiem , a j ego
buntownicze pory wy zaczęły się przeradzać w napady delirium . Bernat poświęcił się bez reszty
doglądaniu oj ca oraz włości i raptem , m aj ąc dwadzieścia siedem lat, został zupełnie sam na świe-
cie, na dodatek osaczony przez natrętów.
Jednak pierwszy odwiedził go, j eszcze zanim Bernat zdąży ł pogrzebać oj ca, zarządca pana Na-
varcles i wszy stkich okoliczny ch chłopów. Miałeś świętą racj ę, oj cze! — pom y ślał Bernat na wi-
dok zarządcy i towarzy szący ch m u żołnierzy na koniach.
— Gdy ty lko um rę — powtarzał starzec w przebły skach świadom ości — zj awią się tu, a wte-
dy pokażesz im testam ent. — Wskazy wał kam ień, pod który m leżała ostatnia wola szalonego Esta-
ny ola, owinięta w kawałek skóry.
— Ale dlaczego, oj cze? — spy tał Bernat za pierwszy m razem .
— Jak wiesz — odparł starzec — otrzy m aliśm y nasze ziem ie na prawie em fiteuzy, wieczy stej
dzierżawy, ale j estem wdowcem i gdy by m nie sporządził testam entu, po m oj ej śm ierci pan
m iałby prawo zaj ąć połowę naszego ruchom ego m aj ątku i ży wego inwentarza. To przy wilej
zwany intestia, zresztą istniej e wiele inny ch, podobny ch, m usisz j e wszy stkie poznać. Przy j dą,
Bernacie, zobaczy sz, że przy j dą zabrać naszą własność. Ale ten testam ent pozwoli ci się od nich
uwolnić.
— A j eśli postawią na swoim ? — spy tał Bernat. — Przecież ich znasz…
— Mogą próbować, ale wszy stko zapisane j est w księgach.
Gniew zarządcy i pana feudalnego poniósł się po okolicy i sprawił, że sierota, j edy ny spadko-
bierca wszy stkich włości starego szaleńca, stał się j eszcze ponętniej szą partią.
Bernat dobrze pam iętał wizy tę swego teścia, który zj awił się u niego tuż przed winobraniem .
Pięć soldów, siennik i biała lniana kam izela — tak wy glądało wiano j ego córki Franceski.
— Na co m i kam izela? — spy tał Bernat i dalej przerzucał słom ę na parterze dom u.
— Sam się przekonaj — odparł Pere Esteve.
Bernat wsparł się na widłach i spoj rzał w kierunku wskazany m przez sąsiada. Widły wy sunęły
m u się z ręki i upadły na słom ę. Na progu obory zobaczy ł Francescę w długiej białej koszuli…
Dziewczy na stała pod światło i Bernat m iał j ak na dłoni całe j ej ciało!
Ciarki przeszły m u po plecach. Pere Esteve się uśm iechnął.
Bernat przy j ął j ego propozy cj ę, i to naty chm iast, j eszcze tam , w stodole, nie podchodząc na-
wet do wy branki, ale i nie odry waj ąc od niej oczu.
Wiedział, że podj ął decy zj ę pochopnie, niczego j ednak nie żałował, bo oto stoi teraz przed nim
Francesca: m łoda, piękna, silna… Zaczął szy bciej oddy chać. To j uż dziś… Ale co ona m y śli? Czy
czuj e to sam o? Dziewczy na nie brała udziału w wesołej pogawędce kobiet, stała w m ilczeniu obok
m atki, nie uczestnicząc w ogólnej wesołości, kwituj ąc ty lko żarty i chichoty towarzy szek wy m u-
szony m uśm iechem . Ich spoj rzenia skrzy żowały się na ułam ek sekundy. Francesca zarum ieniła
się i spuściła wzrok, Bernat zdąży ł j ednak dostrzec falowanie j ej piersi, zdradzaj ące zdenerwowa-
nie. Biała lniana koszula i ty m razem okazała się sprzy m ierzeńcem j ego wy obraźni i pragnień.
— Winszuj ę — usły szał za sobą, a potem z całej siły poklepano go po plecach i stanął koło nie-
go Pere Esteve. — Bądź dla niej dobry. — Podąży ł za wzrokiem Bernata i skinął na dziewczę, któ-
re w owej chwili naj chętniej schowałoby się do m y siej dziury. — Zresztą wy starczy, że będziesz
o nią dbał j ak o weselny ch gości… W ży ciu nie widziałem przedniej szej uczty. Słowo daj ę, nawet
pan Navarcles nie raczy się takim i przy sm akam i. To pewne!
Bernat postanowił podj ąć swy ch gości wy stawnie, dlatego przy gotował czterdzieści siedem
bochnów białego chleba z pszennej m ąki, rezy gnuj ąc ty m razem z j ęczm ienia, ży ta i orkiszu —
zbóż poj awiaj ący ch się naj częściej na stołach katalońskich chłopów. Czterdzieści siedem boch-
nów z czy stej pszennej m ąki, białej j ak koszula panny m łodej ! Udał się do zam ku w Navarcles,
aby upiec chleb z pańskim piecu, przekonany, że j ak zwy kle zapłaci za usługę dwa bochenki. Na
widok pszennego chleba oczy piekarza przem ieniły się w spodki, a zaraz potem zwęziły w nieprze-
niknione szparki. Ty m razem Bernat m usiał zostawić na zam ku aż siedem bochenków. Wracał do
dom u, przeklinaj ąc prawo, zakazuj ące chłopom budować we własny ch gospodarstwach pieców
chlebowy ch… A także kuźni i ry m arni…
— Na pewno — zgodził się z teściem , odpędzaj ąc przy kre m y śli.
Om ietli wzrokiem folwarczny dziedziniec. Może i skradziono Bernatowi chleb, ale nie ruszono
wina, który m raczy li się teraz weselnicy — tego naj lepszego, rozlewanego j eszcze przez j ego oj -
ca i leżakuj ącego przez długie lata — ani solonej wieprzowiny czy potrawki z dwóch kur w bukie-
cie z j arzy n, ani też, m a się rozum ieć, czterech j agniąt, które, przy wiązane do kij a, obracały się
wolno nad żarem , skwiercząc i roztaczaj ąc sm akowitą woń.
W końcu potrawka by ła j uż gotowa, więc kobiety zaczęły napełniać m iski przy niesione przez
gości. Pere i Bernat zaj ęli m iej sca przy j edy ny m wy niesiony m na dziedziniec stole, a kobiety
ruszy ły im posługiwać. Nikt nie usiadł na pozostały ch czterech zy dlach. Rozpoczęła się uczta: nie-
którzy weselnicy j edli na stoj ąco, inni siedzieli na pniakach lub na ziem i, zerkaj ąc w stronę j agniąt
piekący ch się pod czuj ny m okiem kilku kobiet. Wszy scy popij ali wino, gawędzili, pokrzy kiwali
i raz po raz wy buchali śm iechem .
— Weselisko j ak się patrzy, bez dwóch zdań — orzekł Pere Esteve, wiosłuj ąc ły żką.
Ktoś wzniósł toast za nowożeńców, wszy scy m u zawtórowali.
— Francesco! — krzy knął oj ciec panny m łodej , stoj ącej wśród kobiet pilnuj ący ch j agniąt,
i uniósł kubek w j ej stronę.
Bernat spoj rzał na dziewczy nę, a ta znowu skry ła twarz.
— Jest zdenerwowana — usprawiedliwił j ą Pere, puszczaj ąc do niego oko. — Francesco, có-
ruś! — krzy knął znowu. — Wznieś z nam i toast! Korzy staj z okazj i, bo niebawem zostaniesz sa-
m a… no, prawie sam a.
Salwy śm iechu j eszcze bardziej speszy ły Francescę. Uniosła wetknięty j ej w rękę kubek i nie
przy ty kaj ąc go do ust, odwróciła się plecam i do chichoczący ch weselników. Ponownie skupiła ca-
łą uwagę na j agniętach.
Pere Esteve stuknął się kubkiem z Bernatem , rozbry zguj ąc wino. Goście poszli w ich ślady.
— Oduczy sz j ą nieśm iałości — rzekł głośno Esteve do zięcia, tak by wszy scy go sły szeli.
Znów rozległy się salwy śm iechu, ty m razem towarzy szy ły im niewy bredne uwagi, które
Bernat wolał puścić m im o uszu.
Wśród ogólnej wesołości raczono się do sy ta winem , wieprzowiną i drobiową potrawką. Ko-
biety zaczy nały właśnie ściągać j agnięta z rożnów, gdy nagle kilku gości zam ilkło i skierowało
wzrok ku granicy gruntów Bernata, na linię lasu za rozległy m i polam i uprawny m i i niewielkim
pagórkiem obsadzony m przez rodzinę Estany ol winoroślą, z której pochodził wy śm ienity trunek
pity przez weselników.
Kilka sekund później na podwórzu zapanowała cisza.
Z lasu wy łonili się trzej j eźdźcy. Za nim i podążało wielu um undurowany ch piechurów.
— Czego tu szuka? — zapy tał cicho Pere Esteve.
Bernat nie spuszczał wzroku ze zbliżaj ącego się orszaku, który okrążał właśnie pola. Goście
szeptali m iedzy sobą.
— Nie rozum iem — rzucił w końcu Bernat również szeptem . — Nigdy tędy nie przej eżdża. To
nie j est droga na zam ek.
— Nie podoba m i się ta wizy ta — m ruknął Pere Esteve.
Orszak posuwał się powoli. Śm iechy i uwagi j eźdźców zaczęły j uż docierać na podwórzec i za-
stąpiły gwar, panuj ący do niedawna wśród weselników. Bernat spoj rzał na gości: niektórzy nie
patrzy li j uż przed siebie, ale w ziem ię. Odszukał wzrokiem Francescę stoj ącą wśród kobiet. Do-
biegł ich tubalny głos pana z Navarcles. Bernat poczuł wzbieraj ący gniew.
— Bernat! Bernat! — zawołał Pere Esteve, szarpiąc zięcia za ram ię. — Zam urowało cię? Bie-
gnij go przy witać!
Bernat skoczy ł na równe nogi i popędził do swego pana.
— Bądźcie pozdrowieni, panie. Gość w dom , Bóg w dom — powitał go, zasapany.
Llorenc de Bellera, pan Navarcles, ściągnął wodze i zatrzy m ał konia przed Bernatem .
— To ty j esteś Estany ol, sy n tego wariata? — zapy tał oschle.
— Tak, panie.
— By liśm y właśnie na polowaniu i wracaj ąc na zam ek, usły szeliśm y odgłosy zabawy. Co
świętuj ecie?
Bernat wy patrzy ł m iędzy końm i woj ów z łupam i: królikam i, zaj ącam i i bażantam i. „To raczej
wasza wizy ta wy m aga wy tłum aczenia — m iał ochotę powiedzieć. — Czy żby zam kowy piekarz
napom knął wam o pszenny ch bochnach?”.
Nawet konie, które stały nieruchom o, świdruj ąc Bernata wielkim i okrągły m i ślepiam i, zdawa-
ły się czekać na odpowiedź.
— Moj e wesele, panie.
— A kogóż to poślubiłeś?
— Córkę Perego Esteve’a, panie.
Llorenc de Bellera zam ilkł, patrząc na Bernata ponad głową swego rum aka. Konie głośno ry ły
ziem ię kopy tam i. I? — warknął pan Navarcles.
— Moj a żona i j a — rzekł Bernat, próbuj ąc ukry ć niezadowolenie — będziem y zaszczy ceni,
j eśli wasza wielm ożność i j ego towarzy sze zechcą się do nas przy łączy ć.
— Pić nam się chce, Estany ol — rzucił Llorenc w odpowiedzi.
Konie ruszy ły, j eszcze zanim j eźdźcy spięli j e ostrogam i. Bernat spuścił głowę i poprowadził
swego pana w stronę dom u. Przed podwórcem czekali j uż na nich wszy scy weselnicy : kobiety ze
wzrokiem wbity m w ziem ię, m ężczy źni z odkry ty m i głowam i. Niewy raźny szm er poniósł się po
zgrom adzony ch, gdy Llorenc de Bellera stanął przed nim i.
— No dalej , dalej — ponaglał, zsiadaj ąc z konia — wracaj cie do zabawy.
Chłopi posłuchali i w m ilczeniu wrócili na swoj e m iej sca. Kilku żołnierzy przy skoczy ło, by za-
j ąć się końm i. Bernat poprowadził niezapowiedziany ch gości do stołu, przy który m siedział wcze-
śniej z teściem . Zniknęły ich m isy i kubki.
Pan de Bellera i j ego dwaj towarzy sze usiedli. Bernat cofnął się kilka kroków, a trzej stołowni-
cy rozpoczęli pogawędkę. Kobiety pospieszy ły ku nim z dzbanam i wina, szklanicam i, bochnam i
chleba, m isam i z potrawką drobiową, półm iskam i solonej wieprzowiny i świeżo upieczony m j a-
gnięciem . Bernat na próżno szukał wzrokiem Franceski, nie by ło j ej m iędzy kobietam i. Napotkał
spoj rzenie teścia, stoj ącego pośród gości, który wskazał podbródkiem niewiasty, po czy m prawie
niedostrzegalnie pokręcił głową i się odwrócił.
— Nie przery waj cie weseliska! — wrzasnął Llorenc, ściskaj ąc w garści udziec j agnięcy. —
No dalej , bawcie się!
Chłopi ruszy li w m ilczeniu ku dogasaj ący m ogniskom , na który ch dopiero co piekło się m ięsi-
wo. Ty lko m ała grupka gości — Pere Esteve, j ego sy nowie oraz kilku inny ch weselników, stoj ą-
cy ch poza zasięgiem wzroku pana z Navarcles i j ego kam ratów — nie ruszy ła się z m iej sca. Ber-
natowi m ignęła m iędzy nim i biała lniana koszula, więc skierował się w ich stronę.
— Odej dź, głupcze — warknął teść.
Zanim zdąży ł odpowiedzieć, m atka Franceski włoży ła m u do rąk półm isek j agnięciny i szepnę-
ła:
— Usługuj panu i nie podchodź do m oj ej córki.
Chłopi zaczęli kosztować w m ilczeniu pieczy stego, zerkaj ąc ukradkiem na m ożny ch. Na po-
dwórzu rozbrzm iewał ty lko rechot i pokrzy kiwania pana z Navarcles oraz j ego dwóch towarzy szy.
Żołnierze odpoczy wali na uboczu.
— Przed chwilą zaśm iewaliście się tak — zagrzm iał Llorenc — że płoszy liście nam zwierzy nę.
A teraz co? Mowę wam odj ęło? Śm iej cie się, u licha!
Nikt go nie posłuchał.
— Durni wieśniacy — m ruknął do swy ch towarzy szy, którzy skwitowali j ego słowa rechotem .
Wszy scy trzej naj edli się do sy ta j agnięciny i pszennego chleba. Solona wieprzowina i m isy
z potrawką pozostały nietknięte. Bernat j adł na stoj ąco, nieco za nim i, kątem oka obserwuj ąc
grupkę kobiet, wśród który ch skry wała się Francesca.
— Wina! — zażądał pan Navarcles, podnosząc kubek. — Estany ol! — krzy knął znienacka, szu-
kaj ąc wzrokiem pana m łodego. — Od tej pory m asz m i płacić dzierżawę takim winem , a nie ty -
m i sikam i, który m i oszukiwał m nie twój oj ciec. — Bernat wciąż stał za j ego plecam i. Matka Fran-
ceski spieszy ła j uż z dzbanem . — Estany ol, gdzieżeś się podział?
Llorenc de Bellera uderzy ł w stół akurat w chwili, gdy chłopka przechy lała dzban, by napełnić
j ego szklanicę. Kilka kropel wina pry snęło na szaty m ożnego.
Bernat stał j uż przy nim . Pozostały ch dwóch stołowników wy padek z winem wy raźnie rozba-
wił. Pere Esteve skry ł twarz w dłoniach.
— Głupia starucho! Jak śm iesz wy lewać na m nie wino? — kobiecina pochy liła głowę w pod-
dańczy m geście, a gdy pan zam achnął się, by j ą spoliczkować, odsunęła się i upadła.
Llorenc de Bellera odwrócił się do swy ch kom panów i wy buchnął śm iechem na widok ucieka-
j ącej na czworakach babiny. Po chwili spoważniał i zwrócił się do Bernata: — No, nareszcie ra-
czy łeś się poj awić, Estany ol! Popatrz ty lko, co wy prawiaj ą te niezdarne staruchy ! Czy żby ś pró-
bował obrazić swego pana? Czy j esteś na ty le głupi, by nie wiedzieć, że gościom usługiwać po-
winna pani dom u? Gdzie panna m łoda? — zapy tał, wodząc wzrokiem po dziedzińcu. — Gdzie j est
panna m łoda?! — wrzasnął, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Pere Esteve złapał Francescę za rękę i poprowadził do Bernata. Dziewczy na drżała.
— Wasza wielm ożność — powiedział Bernat — przedstawiam wam m oj ą żonę Francescę.
— To co innego — stwierdził Llorenc, bezczelnie oglądaj ąc dziewczy nę od stóp do głów. —
Zupełnie co innego. Teraz ty będziesz nam polewała wino.
Usiadł i podsunął kubek pannie m łodej . Francesca wzięła dzban drżącą ręką, by spełnić j ego
rozkaz. Llorenc de Bellera złapał j ą za nadgarstek i nie puścił, dopóki kubek nie by ł pełen. Potem
szarpnął j ą za ram ię, zm uszaj ąc do obsłużenia swy ch towarzy szy. Piersi dziewczy ny m usnęły j e-
go twarz.
— Tak się polewa wino! — zarechotał, podczas gdy stoj ący obok Bernat zacisnął zęby i pięści.
Llorenc de Bellera i j ego druhowie raczy li się winem , co rusz przy wołuj ąc Francescę. Za każ-
dy m razem powtarzała się ta sam a scena.
Żołnierze wtórowali im śm iechem , gdy ty lko dziewczy na nachy lała się nad stołem . Próbowa-
ła powstrzy m ać łzy. Bernat coraz głębiej wbij ał paznokcie w dłonie, raniąc j e do krwi. Weselnicy
odwracali bez słowa wzrok za każdy m razem , gdy dziewczy na nalewała wino.
— Estany ol! — krzy knął Llorenc de Bellera i wstał od stołu, nie puszczaj ąc nadgarstka France-
ski. — Zgodnie z przy sługuj ący m m i prawem pierwszej nocy, zabawię się teraz z twoj ą żonką.
Współbiesiadnicy pana Navarcles nagrodzili j ego pom y sł brawam i. Bernat rzucił się ku nie-
m u, ale pozostali dwaj m ożni, pij ani, zagrodzili m u drogę, sięgaj ąc po broń. Bernat zatrzy m ał się
w pół kroku. Llorenc de Bellera popatrzy ł na niego, uśm iechnął się, a potem głośno zarechotał.
Francesca wbiła w m ęża błagalny wzrok.
Bernat zrobił krok do przodu, ale poczuł na brzuchu czubek m iecza. Francesca, wleczona
w stronę schodów prowadzący ch na piętro, nie przestawała na niego spoglądać. Gdy m ożny ob-
j ął j ą w pasie i przerzucił sobie przez ram ię, zaczęła krzy czeć.
Kam raci pana Navarcles ponownie usiedli za stołem , by nadal zaśm iewać się i raczy ć winem .
Strażnicy pilnowali schodów, zagradzaj ąc drogę Bernatowi.
Bernat, stoj ąc pod dom em , twarzą do żołnierzy, nie sły szał śm iechu m ożny ch ani szlochu ko-
biet. Nie przy łączy ł się do m ilczenia weselników, nie zwracał też uwagi na drwiny ry cerzy swego
pana, którzy zerkali na dom , pozwalaj ąc sobie na niewy bredne uwagi i gesty. Sły szał ty lko roz-
paczliwe krzy ki dobiegaj ące z okna na pierwszy m piętrze.
Niebo ciągle prom ieniało błękitem .
Po chwili, która Bernatowi wy dała się wiecznością, spocony Llorenc de Bellera stanął na
schodach, wiążąc m y śliwski kasak.
— Estany ol! — wrzasnął, m ij aj ąc Bernata i kieruj ąc się do stołu. — Teraz twoj a kolej . Donia
Caterina — poinform ował kom panów, m aj ąc na m y śli swą m łodą, świeżo poślubioną m ałżonkę
— nie chce sły szeć o kolej ny ch bękartach, a i j a m am szczerze dość j ej szlochów. No, dalej , po-
każ, na co cię stać! — zwrócił się rozkazuj ąco do pana m łodego.
Bernat z rezy gnacj ą spuścił głowę i zaczął wchodzić po boczny ch schodach, odprowadzany
wzrokiem przez wszy stkich zebrany ch na dziedzińcu. Wszedł na pierwsze piętro, do obszernej izby
służącej za kuchnię i j adalnię. Do j ednej ze ścian przy legało wielkie palenisko nakry te potężną
konstrukcj ą z kutego żelaza, pełniącą rolę kom inka. Bernat, wsłuchany we własne kroki rozbrzm ie-
waj ące na podłodze z desek, ruszy ł ku rabinie prowadzącej na drugie piętro, gdzie znaj dowała się
sy pialnia i spichlerz. Wy sunął głowę przez otwór w deskach i rozej rzał się po izbie, boj ąc się iść
dalej . Panowała całkowita cisza.
Z podbródkiem na wy sokości podłogi, wciąż stoj ąc na drabinie, Bernat zobaczy ł ubranie Fran-
ceski rozrzucone po izbie. Biała lniana koszula — dum a całej rodziny — by ła podarta niczy m
pierwszy lepszy łachm an. W końcu zdecy dował się wej ść.
Leżała skulona na nowy m sienniku poplam iony m krwią. Naga, patrzy ła przed siebie nieobec-
ny m wzrokiem . By ła spocona, podrapana i poobij ana, nie ruszała się.
— Estany ol! — z podwórza dobiegły pokrzy kiwania Llorenca de Bellera. — Twój pan się nie-
cierpliwi.
Bernata chwy ciły torsj e i zaczął wy m iotować na zm agazy nowane w izbie zboże. O m ało nie
wy pluł wnętrzności. Francesca ani drgnęła. Wy biegł z izby. Po chwili wy padł blady na podwórze,
w j ego głowie kłębiły się naj okropniej sze m y śli i uczucia. Zaślepiony, om al nie zderzy ł się u stóp
schodów ze zwalistą postacią Llorenca de Bellera.
— Coś m i się nie wy daj e, żeby pan m łody skonsum ował m ałżeństwo — rzekł pan Navarcles
do swy ch towarzy szy.
Bernat m usiał zadrzeć głowę, by spoj rzeć m u w twarz.
— Nie… nie m ogłem , wasza wielm ożność — wy j ąkał. Llorenc de Bellera nie odzy wał się
przez chwilę.
— Jeśli ty nie m ożesz, na pewno który ś z m oich przy j aciół… lub woj aków chętnie cię zastąpi.
Już m ówiłem , że nie ży czę sobie kolej ny ch bękartów.
— Nie m acie prawa…!
Chłopi zadrżeli na m y śl o skutkach takiego zuchwalstwa. Pan z Navarcles j edną ręką złapał
Bernata za szy j ę i zaczął go dusić. Młodzieniec otwierał rozpaczliwie usta, próbuj ąc łapać powie-
trze.
— Jak śm iesz? A m oże chcesz wy korzy stać m oj e prawo pierwszej nocy z żoną sługi, by przy -
biec potem na zam ek z bękartem , dom agaj ąc się nie wiadom o czego? — Zanim Llorenc postawił
Bernata na ziem i, potrząsnął nim j eszcze. — O to ci chodzi? To j a stanowię tu prawa, ty lko j a.
Zrozum iano? Chy ba zapom niałeś, że m ogę cię ukarać, kiedy i j ak ty lko zechcę?
Z całej siły uderzy ł Bernata, powalaj ąc go na ziem ię.
— Gdzie m ój bat?! — wrzasnął rozwścieczony.
Bat! Bernat by ł j eszcze dzieckiem , gdy wiele razy zm uszono j ego, j ego rodziców oraz wielu
inny ch chłopów do oglądania publicznej chłosty wy m ierzonej przez pana Navarcles j akiem uś
nieszczęśnikowi, którego winy nikt nigdy do końca nie poznał. Trzask rzem ienia o plecy wieśniaka
zadźwięczał teraz na nowo w uszach Bernata, zupełnie j ak owego dnia i j ak przez wiele, wiele no-
cy j ego dzieciństwa. Nikt z obecny ch nie śm iał wtedy drgnąć, podobnie j ak teraz. Bernat zaczął
się czołgać, spoglądaj ąc z dołu na swego pana, który stał nad nim niczy m skała i czekał z wy cią-
gniętą ręką, aż ktoś poda m u bat. Przy pom niał sobie rozorane rzem ieniem plecy tam tego nie-
szczęśnika — krwawą m asę, na której nawet bezbrzeżna nienawiść pana nie m ogła j uż natrafić na
skrawek zdrowej skóry. Powlókł się na czworakach ku schodom z oczam i pełny m i łez, drżąc j ak
w dzieciństwie, gdy dręczy ły go koszm ary. Nikt się nie poruszy ł. Nikt się nie odezwał. A słońce
nadal świeciło prom iennie.
— Przy kro m i, Francesco — wy j ąkał, gdy wdrapał się z trudem po drabinie, odprowadzany
przez j ednego z żołnierzy, i znowu stanął w sy pialni.
Opuścił spodnie i ukląkł przy żonie. Ani drgnęła. Spoj rzał na swój zwiotczały członek, zastana-
wiaj ąc się, j ak zdoła wy konać rozkaz pana. Delikatnie m usnął palcem nagi bok Franceski. Dziew-
czy na nie zareagowała.
— Muszę… m usim y to zrobić — szepnął, biorąc żonę za Przegub ręki i próbuj ąc odwrócić do
siebie.
— Nie doty kaj m nie! — krzy knęła, nagle oprzy tom niawszy. Obedrze m nie ze skóry ! — Bernat
siłą odwrócił żonę, odkry waj ąc j ej nagie ciało.
— Puść!
Mocowali się przez chwilę, ale w końcu Bernat chwy cił Francescę za oba nadgarstki i przy cią-
gnął do siebie. Mim o to nadal się broniła.
— Przy j dzie inny ! — szepnął j ej do ucha — przy j dzie inny i cię… zniewoli! — Oczy dziew-
czy ny wbiły się w m ęża z wy rzutem . — On m nie obedrze ze skóry, obedrze ze skóry … — uspra-
wiedliwiał się.
Francesca nadal się opierała, ale Bernat rzucił się na nią gwałtownie. Nawet j ej łzy nie zdołały
ostudzić pożądania, które opanowało go, gdy dotknął j ej nagiego ciała. Wszedł w nią, a ona krzy -
czała wniebogłosy.
Skowy t Franceski zaspokoił ciekawość ry cerza, który bez cienia zakłopotania przy glądał się ca-
łej scenie z drabiny.
Nim Bernat skończy ł, opór Franceski niespodziewanie osłabł. Jej krzy k przem ienił się w szloch.
Właśnie płacz żony towarzy szy ł Bernatowi w chwili szczy towania.
Pan Navarcles sły szał rozpaczliwe wy cie dobiegaj ące z okna na drugim piętrze. Gdy ty lko j e-
go szpieg potwierdził, że m ałżeństwo zostało skonsum owane, kazał przy prowadzić konie i oddalił
się wraz ze swą ponurą kom panią. Większość przy gnębiony ch weselników poszła j ego śladem .
W izbie panowała cisza. Bernat leżał na żonie, nie wiedząc, co robić. Dopiero teraz uświadom ił
sobie, że przy trzy m uj e j ą z całej siły za ram iona. Zwolnił uścisk, chcąc oprzeć dłonie o siennik
przy j ej głowie, ale stracił równowagę i opadł na nią bezwładnie. Gdy się podniósł odruchowo,
podpieraj ąc ram ionam i, napotkał błędny wzrok żony. W takiej pozy cj i przy każdy m ruchu m usiał
się otrzeć o j ej ciało. Za wszelką cenę chciał tego uniknąć, by nie sprawiać j ej j eszcze więcej bó-
lu. Żałował, że nie potrafi lewitować i nie m oże odsunąć się, nie doty kaj ąc j ej ponownie.
Wreszcie, po długim wahaniu, zsunął się z Franceski i ukląkł obok. Wciąż nie wiedział, co robić
— wstać, położy ć się przy niej , wy j ść, próbować się usprawiedliwić? Uciekł wzrokiem od prowo-
kuj ąco wy ciągniętego ciała Franceski. Nie m ógł doj rzeć j ej twarzy, znaj duj ącej się o dwie piędzi
od j ego głowy. Spuścił oczy, spoj rzał na swój nagi członek i nagle ogarnął go wsty d.
— Przeprasz…
Nieoczekiwany ruch Franceski zaskoczy ł go. Dziewczy na zwróciła ku niem u twarz. Bernat szu-
kał na tej twarzy zrozum ienia, ale znalazł ty lko bezbrzeżną pustkę.
— Przepraszam — powtórzy ł. Francesca nadal patrzy ła na niego bez wy razu. — Przepra-
szam , przepraszam . Obdarłby m nie, obdarłby m nie ze skóry … — wy bąkał.
Przy wołał w m y ślach postać pana Navarcles, który stał nad nim z ręką wy ciągniętą po bat.
Jeszcze raz przej rzał się w spoj rzeniu Franceski — zobaczy ł w nim pustkę. Zląkł się, popatrzy wszy
j ej w oczy w poszukiwaniu odpowiedzi: krzy czały bezgłośnie, krzy czały tak j ak ona przed chwilą.
Bernat chciał j ą pocieszy ć, gładząc dłonią po policzku, j akby by ła m ałą dziewczy nką.
— Ja… — zaczął.
Nie dokończy ł zdania. Na widok j ego wy ciągniętej ręki ry sy Franceski stężały. Cofnął dłoń, za-
kry ł nią twarz i załkał.
Dziewczy na leżała bez ruchu z nieobecny m spoj rzeniem .
Gdy Bernat przestał płakać, wstał, wciągnął spodnie i zniknął w otworze prowadzący m na niż-
sze piętro. Kiedy j ego kroki ucichły, Francesca zwlekła się z łóżka, podeszła do skrzy ni stanowiącej
j edy ny m ebel w izbie i wy j ęła ubranie. Odziawszy się, pozbierała pieczołowicie z podłogi swój
weselny strój , m iędzy inny m i tak drogą j ej sercu białą lnianą koszulę. Złoży ła j ą starannie, pró-
buj ąc dopasować strzępy, i schowała do skrzy ni.
2
Francesca snuła się po dom u j ak dusza pokutuj ąca. Choć nie zaniedby wała swy ch obowiązków,
wy pełniała j e w m ilczeniu, brocząc sm utkiem , który niebawem zagnieździł się w każdy m , nawet
naj odleglej szy m zakam arku gospodarstwa.
Bernat wiele razy prosił j ą o wy baczenie. Gdy czas zatarł potworne wspom nienie wesela,
m ógł przedstawić argum enty na swoj ą obronę: strach przed okrucieństwem pana Navarcles, kon-
sekwencj e, j akie niespełnienie j ego rozkazu m iałoby dla nich oboj ga. Przepraszał Francescę po
ty siąckroć, ale ona patrzy ła ty lko na niego i słuchała w m ilczeniu, j akby czekała, aż j ego wy wód
dotrze niezawodnie do tego sam ego, kluczowego argum entu: „Gdy by m tego nie zrobił, przy szedł-
by inny …”. Bo gdy Bernat dochodził do tego punktu, m ilkł, j ego usprawiedliwienia traciły na sile
i dokonany gwałt na powrót stawał m iędzy nim i j ak przeszkoda nie do pokonania. Przeprosiny
i usprawiedliwienia m ęża oraz m ilczenie, stanowiące j edy ną odpowiedź żony, powoli zabliźniały
ranę, którą Bernat starał się zaleczy ć. Jego wy rzuty sum ienia zaczy nały niknąć pośród codzien-
ny ch obowiązków. W końcu pogodził się z oboj ętnością Franceski.
Każdego dnia o świcie, przed rozpoczęciem ciężkiej pracy na roli, Bernat wy glądał przez okno
sy pialni. To sam o robił kiedy ś z oj cem , nawet w ostatnich latach ży cia starca: oparci o gruby ka-
m ienny parapet spoglądali razem w niebo, sprawdzaj ąc, j aką przy niesie im pogodę. Następnie
obej m owali wzrokiem swe ży zne pola, pokry waj ące rozległą dolinę, która otwierała się u stóp go-
spodarstwa. Przy glądali się ptakom i bacznie nasłuchiwali dochodzący ch z parteru odgłosów
zwierząt hodowlany ch. By ły to chwile duchowej kom unii oj ca i sy na, ich kom unii z ziem ią, j edy -
ny m om ent, gdy oj ciec zdawał się odzy skiwać j asność um y słu. Bernat m arzy ł, by dzielić te
chwile z żoną, a nie przeży wać ich, j ak teraz, w sam otności, słuchaj ąc j ej krzątaniny w kuchni.
Marzy ł, by opowiedzieć Francesce wszy stko, czego dowiedział się od oj ca, a czego j ego oj ciec
dowiedział od swego dziada, i tak dalej — przez wieki i pokolenia.
Marzy ł, by powiedzieć j ej , że te ży zne grunty stanowiły przed trzy stu laty rodowy m aj ątek
rodziny Estany ol, że j ego pradziadowie uprawiali j e z m iłością i oddaniem oraz korzy stali w pełni
z ich plonów, nie m usząc płacić danin i czy nszów ani składać hołdów wy niosły m i niesprawiedli-
wy m panom . Marzy ł, by dzielić z nią, swą żoną i m atką przy szły ch spadkobierców ty ch ziem ,
sm utek, j aki dzielił z nim j ego oj ciec, i wy j aśnić, dlaczego j ej dzieci urodzą się j ako chłopi pańsz-
czy źniani. Chętnie opowiedziałby j ej — z dum ą pobrzm iewaj ącą w podobny ch m om entach
w głosie j ego oj ca — że przed trzy stu laty ród Estany ol, j ak wiele inny ch chłopskich rodów, m iał
prawo przechowy wać w dom u własny oręż, j ego przodkowie by li bowiem ludźm i wolny m i, któ-
rzy pod dowództwem hrabiego Ram ona Borrella i j ego brata Erm engola d’Urgell bronili Starej
Katalonii przed naj azdam i Saracenów. Chętnie opowiedziałby żonie, że niektórzy z j ego przodków
walczy li w zwy cięskich oddziałach, które pod rozkazam i hrabiego Ram ona pokonały Saracenów
z kalifatu kordobańskiego w bitwie pod Albesą, na równinie Urgel, niedaleko m iej scowości Bala-
guer. W wolny ch chwilach oj ciec opowiadał m u o ty m wszy stkim z oży wieniem , choć oży wienie
to przeradzało się w sm utek na wspom nienie śm ierci hrabiego Ram ona Borrella w roku 1017. Oj -
ciec Bernata uważał, że to właśnie wtedy zrobiono z nich chłopów pańszczy źniany ch. Gdy zm ar-
łego hrabiego zastąpił j ego piętnastoletni sy n, a regentką została wdowa, hrabina Erm essenda de
Carcassonne, katalońscy baronowie — którzy dopiero co walczy li ram ię w ram ię z wolny m i
chłopam i przeciwko Saracenom — widząc, że granice księstwa są j uż bezpieczne, postanowili
wy korzy stać bezkrólewie. Zastraszy li chłopów, zabili ty ch, którzy stawiali opór, i przy właszczy li
sobie ich ziem ie, pozwalaj ąc im j e uprawiać w zam ian za prawo do części plonów. Wiele rodzin
chłopskich, wśród nich ród Estany ol, ustąpiło pod naciskiem m ożny ch, j ednak inne zostały bestial-
sko wy m ordowane.
— My, katalońscy chłopi — m awiał oj ciec Bernata — by liśm y wolny m i ludźm i i j ako piecho-
ta walczy liśm y u boku ry cerzy przeciwko Maurom . Nie m ogliśm y j ednak stawać przeciwko ry -
cerzom . Gdy kolej ni hrabiowie Barcelony próbowali zaprowadzić porządek w Katalonii, napoty -
kali opór bogaty ch i wpły wowy ch m ożnowładców, m usieli więc iść z nim i na ugodę, zawsze na-
szy m kosztem . Naj pierw odebrano nam ziem ię, grunty Starej Katalonii, potem wolność i… ho-
nor, na koniec pozwolono panom decy dować o naszy m ży ciu. Twoi dziadowie — ciągnął drżą-
cy m głosem , nie odry waj ąc wzroku od pól — pierwsi utracili wolność. Zabroniono im porzucać
ziem ię, przem ieniono ich w chłopów pańszczy źniany ch, ludzi z pokolenia na pokolenie przy pisa-
ny ch do m aj ątku. Od tej pory nasze ży cie… twoj e ży cie spoczy wa w rękach pana, który wy m ie-
rza sprawiedliwość i m a prawo nas dręczy ć i poniżać. Nie m ożem y się nawet bronić! Bo j eśli
ktoś cię skrzy wdzi, m usisz prosić pana, by wy stąpił w twoim im ieniu o odszkodowanie, z którego
połowa przy padnie właśnie j em u.
Następnie starzec wy m ieniał niezliczone prawa pana. Zapisały się one na zawsze w pam ięci
j ego sy na, który nigdy nie m iał odwagi wej ść w słowo rozsierdzonem u rodzicowi. Pan m ógł
w każdej chwili zażądać od poddanego odnowienia przy sięgi. Mógł przy właszczy ć sobie część
m aj ątku poddanego, j eśli ten um arł, nie zostawiwszy testam entu, lub j eśli dziedziczy ł po nim sy n,
a także j eśli poddany nie doczekał się potom stwa, lub j eśli j ego żona dopuściła się cudzołóstwa,
j eśli w gospodarstwie wy buchł pożar, j eśli gospodarz m usiał j e zastawić lub zawierał m ałżeństwo
z poddaną innego pana i oczy wiście j eżeli opuszczał m aj ątek. Pan m iał prawo spędzić noc poślub-
ną z żoną chłopa i uczy nić j ą m am ką swy ch dzieci, a j ego córki m usiały usługiwać na zam ku.
Poddani m usieli uprawiać pańskie pola, bronić zam ku, oddawać panu część plonów, uży czać j e-
m u oraz j ego wy słannikom gościny i noclegu, płacić m u za prawo do korzy stania z lasów i pa-
stwisk — a także z zam kowej kuźni, pieca chlebowego i m ły na… — oraz dawać m u prezenty
z okazj i Bożego Narodzenia i inny ch świąt.
A Kościół? Przy ty m py taniu oj ciec Bernata j eszcze bardziej się unosił.
— Mnisi, zakonnicy, księża, diakoni, archidiakoni, kanonicy, opaci, biskupi — wy liczał. — Ni-
czy m się oni nie różnią od panów feudalny ch, którzy nas uciskaj ą! Zabroniono nawet chłopom
składać ślubów zakonny ch, by utrwalić nasze poddaństwo i uniem ożliwić nam porzucenie roli!
Sy nu — surowo przestrzegał Bernata oj ciec, gdy zwracał swój gniew przeciwko Kościołowi —
nigdy nie ufaj ty m , którzy twierdzą, że służą Bogu. Ludzie ci przem awiaj ą łagodnie i tak uczenie,
że aż niezrozum iale. Pam iętaj , będą cię zwodzili piękny m i słówkam i, które są ich specj alnością,
a wszy stko po to, by zawładnąć twoim um y słem i sum ieniem . Będą cię przekony wali, że przy -
chodzą w dobrej wierze, że chcą cię uchronić przed złem i pokusam i, ale patrzą na nas poprzez
swe księgi. Wszy scy ci, którzy zwą się ry cerzam i Chry stusa, postępuj ą zgodnie ze swy m i pism a-
m i. Ich słowa to wy m ówki, ich argum enty to baj eczki dla grzeczny ch dzieci.
— Oj cze, co m ówią o nas, chłopach, ich księgi? — zapy tał chłopak pewnego razu.
Oj ciec powiódł wzrokiem po polach, ale ty lko do linii, gdzie sty kały się z niebem . Nie chciał
patrzeć na m iej sce, w którego im ieniu przem awiali ludzie w habitach i sutannach.
— Że j esteśm y tępi niczy m by dlęta, że nie m am y poj ęcia o ogładzie. Że j esteśm y wstrętni,
podli, plugawi, bezwsty dni i ciem ni. Że j esteśm y okrutni i uparci, że nie zasługuj em y na łaskę, bo
nie potrafim y j ej docenić, że przem awia do nas ty lko pięść i bat. Napisano tam , że…
— Tacy właśnie j esteśm y, oj cze?
— Sy nu, to oni chcą nas takim i widzieć.
— Ale przecież wy, oj cze, m odlicie się codziennie, a gdy m atka um arła…
— Modlę się do Naj świętszej Panienki, sy nu, do Naj świętszej Panienki. Ona nie m a nic wspól-
nego z zakonnikam i i klecham i. Jej m ożem y zaufać.
Bernat Estany ol m arzy ł, by oprzeć się rankiem o parapet i rozm awiać z Francescą, j ak kiedy ś
z oj cem . By razem z nią patrzeć na pola i rozm awiać o ty m , czego się od niego nauczy ł.
Przez pozostałe dni września i cały październik Bernat zaprzęgał woły do pługa i orał pola, roz-
drapuj ąc i zry waj ąc z nich stwardniałą skorupę, by słońce, powietrze i nawóz tchnęły w nie nowe
ży cie. Następnie razem z żoną siał zboże: ona niosła korzec i rozrzucała ziarno, on prowadził za-
przęg wołów, który orał, a potem ubij ał obsianą ziem ię, przeciągaj ąc po niej ciężką żelazną pły tę.
Pracowali w m ilczeniu, zakłócany m ty lko od czasu do czasu przez Bernata pokrzy kuj ącego na
woły. Jego głos niósł się po dolinie. Bernat liczy ł, że wspólna praca ich zbliży, ale j ego nadziej e
okazały się płonne. Francescą nadal traktowała go j ak powietrze. Sięgała do korca i rozrzucała na-
siona, nie patrząc nawet w stronę m ęża.
Nadszedł listopad, a wraz z nim kolej ne obowiązki w gospodarstwie. Bernat pasł świnie prze-
znaczone do uboj u, rąbał drwa na zim ą, nawoził i przy gotowy wał do wiosennego siewu pola oraz
warzy wnik, przy cinał i szczepił winorośl. Gdy wchodził wieczorem do kuchni, Francesca, która
zdąży ła j uż zakończy ć pracę w dom u, w ogrodzie, w kurniku i przy królikach, podawała m u bez
słowa kolacj ę, po czy m szła spać. Wstawała wcześniej od niego, więc codziennie rano na Bernata
czekała w kuchni torba z prowiantem i śniadanie. Jadł j e sam otnie, przy słuchuj ąc się krzątaninie
żony w oborze.
Boże Narodzenie m inęło w m gnieniu oka i w sty czniu zakończono zbiór oliwek. Bernat m iał
niewielki sad oliwny, który wy starczał na zaspokoj enie dom owy ch potrzeb oraz na spłatę czy nszu
należnego panu.
Potem przy szedł czas na świniobicie. Choć za ży cia starego Estany ola sąsiedzi rzadko zaglądali
do folwarku, w świniobicie nigdy nie zawodzili. Bernat pam iętał tam te dni j ako prawdziwe święto:
po zabiciu i rozebraniu tuczników m ężczy źni bawili się, a kobiety przy gotowy wały wędliny.
Oj ciec, m atka i dwaj bracia Franceski przy szli z sam ego rana. Bernat przy witał ich na podwó-
rzu, j ego żona czekała z ty łu.
— Jak się m asz, córuś? — zagadnęła j ą m atka. Francesca nic nie odrzekła, pozwoliła się j ednak
obj ąć. Bernat obserwował, j ak stęskniona m atka tuli córkę, czekaj ąc, aż ta odwzaj em ni j ej piesz-
czotę. Na próżno, dziewczy na ani drgnęła. Bernat spoj rzał na teścia.
— Francesco — rzucił ty lko Pere Esteve, patrząc gdzieś za plecam i dziewczy ny.
Bracia pozdrowili j ą skinieniem ręki.
Francesca poszła do chlewu po wieprzka, pozostali czekali na dziedzińcu. Nikt się nie odezwał,
ciszę przery wał j edy nie zdławiony szloch m atki. Bernat chciał j ą pocieszy ć, powstrzy m ał się
j ednak, widząc, że ani m ąż, ani sy nowie nie reaguj ą na j ej płacz.
Francesca przy prowadziła wieprzka, który zapierał się, j akby czuł, co go czeka. Przekazała go
m ężowi, j ak zwy kle bez słowa. Bernat i j ego dwaj szwagrowie rozciągnęli zwierzę na ziem i i usie-
dli na nim . Przeraźliwy kwik wy pełnił dolinę. Pere Esteve j edny m zdecy dowany m ruchem po-
derżnął wieprzowi gardło, a potem wszy scy czekali w m ilczeniu, aż krew zwierzęcia spły nie do
naczy ń podsuwany ch raz za razem przez kobiety. Nikt na nikogo nie patrzy ł.
Ty m razem , kiedy m atka i córka przy stąpiły do obrabiania poćwiartowanego j uż wieprzka,
m ężczy źni nie sięgnęli po wino.
O zm roku, po zakończeniu świniobicia, m atka ponownie próbowała przy tulić córkę. Bernat ob-
serwował tę scenę w nadziei, że ty m razem j ego żona nie pozostanie oboj ętna na pieszczotę m at-
ki. My lił się. Oj ciec i bracia pożegnali Francescę ze wzrokiem wbity m w ziem ię. Jej m atka pode-
szła do Bernata.
— Gdy zobaczy sz, że zbliża się rozwiązanie — powiedziała, odciągnąwszy go na bok — poślij
po m nie. Nie sądzę, by Francesca sam a cię o to poprosiła.
Rodzina Esteve ruszy ła w drogę powrotną. Tam tego wieczoru, kiedy Francesca wchodziła po
drabinie do sy pialni, Bernat nie m ógł oderwać oczu od j ej napęczniałego brzucha.
Pod koniec m aj a, pierwszego dnia żniw, Bernat z sierpem na ram ieniu rozglądał się po swy ch
polach. Jak zdoła sam zebrać całe zboże? Dwa ty godnie tem u Francesca dwa razy zasłabła i za-
bronił j ej się przem ęczać. Posłuchała go bez słowa. Co też go podkusiło? Znowu potoczy ł wzro-
kiem po czekaj ący ch na niego łanach. Przecież to m oże nawet nie j ego dziecko, tłum aczy ł sobie.
Poza ty m wszy stkie chłopki rodzą w polu, przy pracy. A j ednak Bernat nie m ógł ukry ć niepokoj u,
widząc, j ak Francesca osuwa się na ziem ię.
Chwy cił m ocno sierp i zaczął z rozm achem żąć zboże. Kłosy pry skały na wszy stkie strony.
Słońce stało j uż w zenicie, ale Bernat nie zrobił sobie przerwy na obiad. Łany ciągnęły się w nie-
skończoność. Oj ciec zawsze pom agał m u przy żniwach, nawet w ostatnich latach, gdy j uż niedo-
m agał. Zboże zdawało się dodawać m u sił. „Dalej , sy nu, do roboty — zagrzewał go — zanim bu-
rza lub grad popsuj ą nam zbiory ”. I kosili. Kiedy j eden słabł, drugi dodawał m u otuchy. Razem
j edli obiad w cieniu, popij ali dobre wino (naj lepsze, naj starsze wino z oj cowskich zapasów), ga-
wędzili i śm iali się. A teraz… Teraz Bernat sły szał ty lko gwizd sierpa przecinaj ącego powietrze,
by uderzy ć w kłos. Sierp, sierp, sierp — wszechobecny znak zapy tania, indaguj ący o oj costwo
dziecka, które m iało się wkrótce urodzić.
Przez następne dni Bernat pracował aż do zachodu słońca, nierzadko nawet przy świetle księży -
ca. W kuchni zawsze czekała na niego kolacj a. My ł się w m iednicy i j adł bez apety tu. Pewnego
wieczoru drgnęła koły ska, którą Bernat wy rzeźbił zim ą, gdy ciąża Franceski by ła j uż widoczna.
Bernat zauważy ł ruch kolebki kątem oka, m im o to dalej j adł zupę. Francesca spała piętro wy żej .
Znowu zerknął w stronę koły ski. Jeszcze j edna ły żka zupy, j eszcze j edna i następna. Kolebka zno-
wu drgnęła. Bernat przy glądał się j ej z ły żką zasty głą w powietrzu. Om iótł wzrokiem izbę, szuka-
j ąc śladów obecności teściowej … Francesca urodziła sam a… A potem poszła spać.
Opuścił ły żkę, wstał, ale nim doszedł do koły ski, przy stanął, zawrócił i znowu usiadł. Wątpliwo-
ści opadły go ze zdwoj oną siłą. „Każdy Estany ol m a koło prawego oka znam ię” — powiedział m u
kiedy ś oj ciec. Bernat m iał ten szczególny znak, j ego oj ciec również. „Podobnie j ak twój dziad —
zapewnił go oj ciec — I pradziad…”.
Bernat by ł wy cieńczony, przez ostatnie dni pracował od świtu do nocy. Znowu zerknął na koły -
skę.
Wstał i zbliży ł się do noworodka, który spał słodko z otwarty m i rączkam i, przy kry ty prześciera-
dłem zrobiony m ze strzępów białej lnianej koszuli. Obszedł koły skę, by przy j rzeć się twarzy
dziecka.
3
Francesca nawet nie patrzy ła na swego sy nka. Przy stawiaj ąc do piersi niem owlę, którem u dali
na im ię Arnau, odwracała wzrok. Bernat często widział wieśniaczki karm iące piersią. Wszy stkie,
zarówno te naj uboższe, j ak i opły waj ące w dostatki włościanki, uśm iechały się wtedy łagodnie,
przy m y kały powieki lub tuliły swe pociechy. Francesca co prawda przewij ała i karm iła sy nka,
ale przez dwa m iesiące od j ego narodzin Bernat nie sły szał ani nie widział, by zagadnęła do niego
słodko, by się z nim bawiła, łaskotała, całowała czy chociażby przy tuliła. Francesco, w czy m że on
zawinił? — m y ślał Bernat, biorąc Arnaua na ręce. A potem zabierał go j ak naj dalej od niej , prze-
m awiał do niego i obsy py wał pieszczotam i, by wy nagrodzić m u oziębłość m atki.
Bo Arnau by ł j ego sy nem . „Znak Estany olów”, m ruczał Bernat pod nosem , całuj ąc znam ię
koło prawej brwi dziecka. „Wszy scy j e m am y, oj cze”, dodawał, unosząc sy na ku niebu.
Znam ię stało się niebawem czy m ś więcej niż ty lko gwarancj ą dla Bernata. Gdy Francesca
szła do zam ku piec chleb, kum y unosiły kocy k, zerkały na Arnaua i uśm iechały się do siebie poro-
zum iewawczo w obecności piekarza i żołnierzy. Także kiedy Bernat uprawiał pańskie ziem ie, wie-
śniacy gratulowali m u i klepali go po plecach na oczach pilnuj ącego ich zarządcy.
Llorenc de Bellera spłodził sporo nieślubny ch dzieci, choć nikom u nie udało się upom nieć o ich
prawa, bo słowo pana liczy ło się bardziej niż skarga pierwszej lepszej wieśniaczki. Nie przeszka-
dzało to j ednak Llorencowi przechwalać się w gronie kam ratów swą j urnością. Lecz by ło oczy -
wiste, że Arnau Estany ol nie j est j ego sy nem i pan Navarcles coraz częściej zauważał drwiące
uśm ieszki chłopek odwiedzaj ący ch zam ek i widział z okien zam kowy ch kom nat, j ak szepczą m ię-
dzy sobą, a nawet z j ego żołnierzam i na widok żony Estany ola. Wieść rozniosła się po okolicy
i Llorenc stał się ofiarą docinków inny ch m ożny ch.
— Jedz, j edz, kochasiu — rzekł z uśm iechem pewien baron goszczący na zam ku. — Doszły
m nie słuchy, że siły ci nie dopisuj ą.
Biesiadnicy nagrodzili żart salwą śm iechu.
— W m oich włościach — wtrącił inny gość — nigdy nie pozwoliłby m , by pierwszy lepszy
parobek drwił z m oj ej m ęskości.
— A co, zabraniasz noszenia znam ion? — odparł odurzony winem baron, znów wy wołuj ąc
zbiorowy rechot, na który gospodarz odpowiedział wy m uszony m uśm iechem .
Pewnego dnia, na początku sierpnia, Arnau leżał w koły sce na folwarczny m dziedzińcu, w cie-
niu drzewa figowego. Jego m atka krzątała się w ogrodzie warzy wny m i w obórkach, a oj ciec, ani
na chwilę nie spuszczaj ąc sy na z oka, zm uszał woły do deptania po zbożu rozrzucony m na klepi-
sku. Pod ich kopy tam i kłosy wy pluwały drogocenne ziarno, które m iało wy ży wić całą rodzinę aż
do przy szły ch zbiorów.
Nie sły szeli nadj eżdżaj ący ch. Na podwórze wpadli galopem trzej j eźdźcy : zarządca w towa-
rzy stwie dwóch żołnierzy. Wszy scy trzej by li uzbroj eni i dosiadali okazały ch rum aków stworzo-
ny ch do woj aczki. Bernat zauważy ł, że konie nie są przy stroj one j ak podczas inny ch wy padów
zbroj ny ch pana Navarcles. Naj wy raźniej Llorenc de Bellera uznał, że pełny ry nsztunek nie j est
konieczny do zastraszenia prostego chłopa. Zarządca został z ty łu, ale towarzy szący m u żołnierze
nie ty lko nie zwolnili, ale j eszcze spięli konie i skierowali się wprost na gospodarza. Nawy kłe do bi-
tewny ch natarć rum aki ruszy ły z kopy ta. Bernat potknął się, cofaj ąc, i upadł tuż pod nogi rozpę-
dzony ch koni. Dopiero wtedy j eźdźcy ściągnęli wodze.
— Pan Navarcles — krzy knął zarządca — przy sy ła nas po twoj ą żonę! Zam ieszka na zam ku
j ako m am ka panicza Jaum ego, sy na twoj ej pani, donii Cateriny. — Bernat chciał się podnieść,
ale j eden z j eźdźców ponownie spiął konia ostrogam i. Zarządca zwrócił się do Franceski: — Bierz
dzieciaka i chodź! — rozkazał.
Francesca wy j ęła Arnaua z koły ski i ze spuszczoną głową ruszy ła za koniem zarządcy. Bernat
krzy knął i zerwał się z ziem i, ale j eden z ry cerzy znowu go powalił. Spróbował j eszcze raz, j esz-
cze wiele razy, ale na próżno. Jeźdźcy urządzili sobie zabawę j ego kosztem , gonili go na koniach
i przewracali raz po raz. W końcu, zziaj any i obolały, legł na klepisku pod nogam i koni, które gry -
zły nerwowo wędzidła. Kiedy zarządca zniknął na hory zoncie, żołnierze spięli rum aki i odj echali.
Gdy na folwarku znowu zapanowała cisza, Bernat spoj rzał naj pierw na obłok kurzu wzbij anego
przez j eźdźców, a potem na dwa woły przeżuwaj ące świeżo podeptane kłosy.
Od tej pory Bernat zaj m ował się gospodarstwem , j akby by ł pogrążony we śnie, nie m ogąc
przestać m y śleć o sy nu. Nocam i snuł się po dom u, wspom inaj ąc dziecięce gaworzenie oznacza-
j ące ży cie i przy szłość, skrzy pienie drewnianej koły ski, rozpaczliwy płacz, który m Arnau dom a-
gał się j edzenia. Próbował odszukać w m urach dom u, w każdy m zakątku obej ścia, zapach niewin-
ności — zapach dziecka. Gdzie teraz sy pia m ały Arnau?
Przecież w rodzinny m dom u pozostała koły ska zrobiona przez j ego oj ca. Jeszcze dobrze nie za-
snął, a zaraz budziła Bernata cisza. Wtedy zwij ał się w kłębek na sienniku i cały m i godzinam i słu-
chał odgłosów zwierząt dochodzący ch z parteru — ty lko one dotrzy m y wały m u towarzy stwa.
Regularnie chodził na zam ek piec chleb, którego nie m ogła m u przy nosić Francesca, odcięta
od świata i całkowicie uzależniona od widzim isię donii Cateriny i zm iennego apety tu j ej sy nka.
Bernat dowiedział się od oj ca — podczas j ednej ze wspólny ch wizy t na zam ku — że siedziba pa-
na Navarcles by ła niegdy ś zwy kłą basztą obronną stoj ącą na szczy cie niewielkiego pagórka.
Przodkowie Llorenca wy korzy stali zam ieszanie, j akie zapanowało po śm ierci hrabiego Ram ona
Borrella, i zam ienili basztę w warowną twierdzę dzięki pracy chłopów ze swy ch coraz rozległej
szy ch włości. Do wieży zam kowej doklej ono bez ładu i składu piec chlebowy, kuźnię, nowe, więk-
sze staj nie, spichlerze, kuchnie i sy pialnie.
Folwark Estany olów dzieliła od zam ku Llorenca ponad m ila. Z początku, ilekroć Bernat próbo-
wał dowiedzieć się czegoś o sy nu, zawsze otrzy m y wał tę sam ą odpowiedź: Francesca i Arnau
przeby waj ą w kom natach donii Cateriny. Jednak niektórzy m ówili to z cy niczny m uśm iechem ,
inni spuszczali wzrok, boj ąc się spoj rzeć m u w oczy. Bernat pozwolił się tak zwodzić przez cały
m iesiąc, aż pewnego dnia, opuszczaj ąc zam ek z dwom a świeżo upieczony m i bochnam i chleba
z bobowej m ąki, napotkał ty czkowatego czeladnika kowalskiego, którego j uż kilkakrotnie wy py ty -
wał o m ałego Arnaua.
— Wiesz coś o m oim sy nu? — zagadnął go i ty m razem . Na zam kowy m dziedzińcu nie by ło
akurat nikogo oprócz nich. Czeladnik udał, że nie sły szy py tania, i próbował wy m inąć Bernata,
j ednak ten złapał go za ram ię.
— Py tam , czy wiesz coś o m oim sy nu.
— Twoj a żona i sy n przeby waj ą w… — zaczął czeladnik ze Wzrokiem wbity m w ziem ię.
— To j uż wiem — przerwał m u Bernat. — Powiedz m i lepiej , czy Arnau m a się dobrze.
Chłopak nie odry wał wzroku od stopy, którą rozgrzeby wał ziem ię. Bernat potrząsnął nim z całej
siły.
— No, m ów, m a się dobrze czy nie?
Czeladnik stał ze wzrokiem wbity m w ziem ię. Bernat szarpał go coraz gwałtowniej .
— Nie! — krzy knął wreszcie chłopak. Bernat poluzował uścisk i stanął naprzeciwko rozm ówcy.
— Nie — powtórzy ł czeladnik. Bernat wpatry wał się w niego py taj ąco.
— Co się dziej e z m oim sy nem ?
— Zakazano nam m ówić… Nie m ogę… — głos czeladnika zaczął się łam ać.
Bernat znowu potrząsnął nim z całej siły i zapom inaj ąc, że m oże ściągnąć sobie na głowę
strażników, krzy knął:
— Co się dziej e z m oim dzieckiem ? No, m ów!
— Nie m ogę. Zakazano nam …
— Może to cię przekona. — Bernat podał chłopakowi j eden z bochnów chleba.
Czeladnik wy bałuszy ł oczy i bez słowa rzucił się na chleb, j akby od wielu dni nic nie j adł. Ber-
nat odciągnął go na bok, j ak naj dalej od ciekawskich spoj rzeń.
— Co się dziej e z m oim sy nem ? — zapy tał niespokoj nie. Czeladnik spoj rzał na niego z pełny -
m i ustam i i dał m u znak, by szedł za nim . Ostrożnie, przem y kaj ąc pod m uram i, dotarli do kuźni.
Wślizgnęli się do środka i skierowali do przy legaj ącej do kuźni kom órki, gdzie składowano narzę-
dzia i m ateriały. Czeladnik usiadł na klepisku i w m ilczeniu pochłaniał chleb. Bernat przeczesał
wzrokiem wnętrze kom órki, w której panował skwar i duchota. Nie bardzo rozum iał, dlaczego cze-
ladnik przy prowadził go właśnie tu: w kom órce nie by ło nic prócz narzędzi i starego żelastwa.
Bernat spoj rzał py taj ąco na chłopaka. Czeladnik, który z naj większą rozkoszą przeżuwał chleb,
wskazał na kąt kom órki, daj ąc Bernatowi znak, by tam zaj rzał.
Na stercie desek leżał w dziurawy m koszy ku m ały Arnau: porzucony, głodny, czekaj ący na
śm ierć. Przy kry ty by ł onegdaj białą, a teraz brudną i złachm anioną koszulą z lnu. Bernat nie po-
trafił zdławić wy ry waj ącego się z piersi krzy ku — niem ego, prawie nieludzkiego szlochu. Pod-
niósł Arnaua i przy tulił do piersi. Dziecko zakwiliło cichutko, bardzo cichutko, ale naj ważniej sze, że
ży ło.
— Pan rozkazał j e tu zam knąć — dobiegł go głos czeladnika. — Z początku twoj a żona przy -
chodziła kilka razy dziennie j e karm ić. — Bernat ze łzam i w oczach obej m ował m aleńkie ciałko,
próbuj ąc podtrzy m ać w nim ży cie. — Pierwszy dobrał się do niej zarządca — ciągnął czeladnik.
— Twoj a żona opierała się i krzy czała… Ja by łem akurat w kuźni i widziałem wszy stko przez dziu-
rę w deskach. Ale zarządca j est bardzo silny … Gdy zrobił swoj e, wszedł pan z żołnierzam i. Fran-
cesca leżała na klepisku. Pan zaczął się śm iać, pozostali również. Od tam tej pory, ilekroć twoj a żo-
na przy chodziła karm ić dziecko, żołnierze czy hali j uż na nią za drzwiam i. Broniła się, lecz na próż-
no… Od kilku dni przy chodzi rzadziej . Żołnierze biorą j ą w obroty … gdy ty lko opuści kom naty
donii Cateriny. No a potem robi się późno i m usi wracać do panicza. Czasam i pan wszy stko widzi,
ale ty lko się śm iej e.
Bernat, niewiele m y śląc, ukry ł za pazuchą m aleńkie ciałko, zasłaniaj ąc j e bochenkiem chleba.
Dziecko nawet nie drgnęło. Gdy Bernat ruszy ł ku wy j ściu, czeladnik skoczy ł na równe nogi.
— Pan zabronił. Nie wolno!
— Puszczaj , chłopcze!
Czeladnik chciał zastąpić m u drogę. Bernat, bez chwili wahania, przy trzy m uj ąc j edną ręką bo-
chen chleba i dziecko, drugą zerwał ze ściany żelazny pręt i odwrócił się, zdesperowany. Pręt do-
sięgnął głowy chłopaka dokładnie w chwili, gdy ten j uż, j uż m iał wy biec z kom órki. Czeladnik
zwalił się na ziem ię, nie zdąży wszy nawet j ęknąć. Bernat ani spoj rzał na niego. Wy szedł, zam y ka-
j ąc za sobą drzwi.
Bez przeszkód opuścił zam ek. Nikt nie podej rzewał, że pod bochnem świeżo upieczonego chle-
ba Bernat niesie sy nka. Dopiero za bram ą pom y ślał o Francesce i żołnierzach. Oburzony, wy rzu-
cał j ej w duchu, że nie próbowała przesłać m u wiadom ości i uprzedzić go o niebezpieczeństwie
grożący m ich dziecku, że pogodziła się z losem . Przy tulił m ocniej zawiniątko pod koszulą, m y śląc
o żonie gwałconej przez żołnierzy i o niem owlęciu dogory waj ący m na stercie przegniły ch desek.
Ile czasu upły nie, nim odnaj dą czeladnika? Czy go zabił? Czy zam knął drzwi kom órki? Takie
py tania przebiegały przez głowę uciekaj ącego Bernata. Tak, chy ba tak. Pam iętał j ak przez m głę,
że j e zam y kał.
Gdy ty lko zam ek zniknął za zakrętem wij ącego się gościńca, Bernat wy doby ł sy nka zza pazu-
chy. Oczy niem owlęcia by ły nieprzy tom ne. Malec waży ł m niej niż bochenek chleba! A te rą-
czy ny, te nóżki… Bernat poczuł m rowienie w żołądku, żal ścisnął go za gardło, a z oczu popły nęły
łzy. Wy tłum aczy ł sobie j ednak, że nie m a czasu na płacz. Wiedział, że pan Navarcles wy śle za
nim pogoń, spuści psy … Ale Arnau m usi ży ć, inaczej cała ucieczka na nic. Bernat zszedł z drogi
i skry ł się w zaroślach. Uklęknął, położy ł chleb na trawie, wziął Arnaua i podniósł go na wy sokość
oczu. Dziecko się ruszy ło, j ego przechy lona główka zwisała bezwładnie. „Arnau” — szepnął j ego
oj ciec. Potrząsnął nim delikatnie raz, drugi… Maleńkie oczka popatrzy ły na niego. Bernat zalał się
łzam i, widząc, że j ego sy n nie m a siły nawet płakać. Ułoży ł go sobie na ram ieniu, a drugą ręką
pokruszy ł trochę chleba, wy m ieszał go ze śliną i podsunął m ałem u. Arnau nie zareagował, ale
Bernat próbował tak długo, aż w końcu wsunął chleb do ust dziecka. Odczekał. „Przełknij , sy nku”,
błagał. Wargi Bernata zadrżały, gdy gardło dziecka poruszy ło się niedostrzegalnie. Pokruszy ł j esz-
cze trochę chleba i ponownie z nadziej ą podsunął okruszki dziecku. Arnau i ty m razem przełknął
chlebową papkę, a potem poły kał j ą j eszcze siedm iokrotnie.
— Poradzim y sobie — powiedział Bernat. — Obiecuj ę. Wy szedł na drogę. By ło cicho i spo-
koj nie. Naj wy raźniej nie znaleziono j eszcze czeladnika, w przeciwny m razie na zam ku wszczęto
by j uż alarm . Pom y ślał o panu Navarcles, człowieku okrutny m , podły m , nieubłagany m . Z j aką
przy j em nością Llorenc de Bellera puści się w pogoń za j edny m z Estany olów!
— Poradzim y sobie, sy nku — powtórzy ł Bernat, biegnąc w stronę folwarku.
Przez całą drogę nie przy stanął ani nie spoj rzał za siebie. Nawet w dom u nie pozwolił sobie na
chwilę odpoczy nku. Ułoży ł Arnaua w koły sce i zaczął przy gotowy wać prowiant i ekwipunek na
drogę. Wziął worek fasoli i zm ielonej pszenicy, bukłak wody, bukłak m leka, solone m ięso, m iskę,
ły żkę, trochę ubrań i pieniędzy, a do tego nóż m y śliwski i kuszę. To dum a m oj ego oj ca! — pom y -
ślał, przekładaj ąc kuszę z ręki do ręki. Walczy ła pod rozkazam i Ram ona Borrella, gdy Estany olo-
wie by li j eszcze wolny m i ludźm i, powtarzał m u oj ciec, ucząc go strzelać z kuszy. Wolny m i ludź-
m i! Bernat przy wiązał sobie dziecko do piersi i wziął tobołki. Na zawsze pozostaniem y chłopam i
pańszczy źniany m i — pom y ślał. Chy ba że…
— Na razie j esteśm y uciekinieram i — rzekł do sy na i ruszy ł w las. — Nikt nie zna ty ch borów
tak dobrze j ak Estany olowie — zapewnił, zanurzaj ąc się w gąszcz. — Bo nasza rodzina poluj e tu
od pokoleń. — Przedzierał się przez zarośla. Dotarłszy do strum ienia, wszedł w sam j ego środek
i począł iść pod prąd po kolana w wodzie. Arnau zasnął, m im o to Bernat nadal do niego przem a-
wiał. — Psy pana spry tem nie grzeszą, bo są często bite. Pój dziem y w góry, gdzie las j est j eszcze
gęstszy i trudno wj echać koniom . Panowie zawsze poluj ą konno i nie zapuszczaj ą się w kniej ę
w trosce o swe szaty. A żołnierze? Po co m aj ą polować, skoro m ogą kraść j edzenie nam , chło-
pom ? Ukry j em y się. Nikt nas nie znaj dzie, obiecuj ę. — Bernat pogłaskał główkę sy na i powędro-
wał w górę rzeki.
Po południu przy stanął. Las robił się coraz gęstszy, drzewa niem al wchodziły do strum y ka
i całkowicie przesłaniały niebo. Przy siadł na kam ieniu i spoj rzał na swe białe, pom arszczone od
wody nogi. Dopiero teraz poczuł, j ak bardzo go bolą. Nic sobie z tego nie robiąc, zrzucił z ram ion
tobołki i odwiązał Arnaua. Dziecko otworzy ło oczy. Bernat zm ieszał m leko z wodą oraz zm ieloną
pszenicą i podsunął m iseczkę sy nkowi. Ten skrzy wił się i odwrócił głowę. Bernat obm y ł palec
w strum y ku, zanurzy ł go w papce i dotknął ust sy na. Po kilku próbach Arnau nauczy ł się ssać pa-
lec i pozwolił się karm ić. Zaspokoiwszy głód, zam knął oczy i usnął. Bernat zj adł trochę solonego
m ięsa. Chętnie by odpoczął, ale m ieli przed sobą długą drogę.
Dopiero po zm roku Bernat dotarł do „Groty Estany olów”, j ak j ego oj ciec lubił nazy wać to
m iej sce. Po drodze raz j eszcze zatrzy m ał się, by nakarm ić sy na. Do groty wchodziło się przez
wąską szczelinę. Bernat, j ego oj ciec oraz dziad, zapuszczaj ący się w te okolice na polowania, za-
słaniali szczelinę od środka gałęziam i, by przenocować bezpiecznie w grocie z dala od kapry sów
pogody i od dzikiej zwierzy ny.
Bernat rozpalił ognisko przed j askinią i wszedł do środka z pochodnią, by sprawdzić, czy nie za-
dom owił się w niej przy padkiem j akiś czworonożny lokator. Potem wy pchał worek suchy m i ga-
łązkam i, ułoży ł sy nka na ty m prowizory czny m posłaniu i go nakarm ił. Niem owlę zj adło i zasnęło,
a Bernat, zby t zm ęczony, by czuć głód, wziął przy kład z sy na, nie spróbowawszy nawet solonego
m ięsa. Pan z Navarcles nas tu nie znaj dzie, zdąży ł j eszcze pom y śleć, zam y kaj ąc oczy i dopaso-
wuj ąc oddech do oddechu m ałego Arnaua.
Llorenc de Bellera i j ego żołnierze wy padli galopem z zam ku, gdy ty lko m aj ster kowalski zna-
lazł m artwego czeladnika w kałuży krwi. Zniknięcie m ałego Arnaua i fakt, że dopiero co widziano
na zam ku j ego oj ca, wskazy wało j ednoznacznie na Bernata. Pan Navarcles, czekaj ący na koniu
przed folwarkiem Estany olów, uśm iechnął się na wieść, że w dom u panuj e bałagan i że Bernat
naj wy raźniej zbiegł z sy nem .
— Po śm ierci oj czulka ci się upiekło — sy knął przez zęby. — Ale ty m razem wszy stko będzie
m oj e. Szukaj cie go! — rozkazał swy m ludziom , a potem zwrócił się do zarządcy : — Spisz cały
doby tek, sprzęty oraz ży wy inwentarz i dopilnuj , by nie skradziono ani funta zboża. A potem przy -
prowadź m i tego Estany ola.
Po wielu dniach zarządca stanął przed swy m panem .
— Przeszukaliśm y okoliczne folwarki, lasy i pola, ale nie znaleźliśm y uciekiniera. Pewnikiem
ukry wa się w m ieście, m oże w Manresie albo…
Llorenc nakazał m u gestem m ilczenie.
— Znaj dziem y go. Zawiadom okoliczny ch m ożny ch oraz naszy ch szpiegów w m ieście, że
zbiegł j eden z m oich chłopów. Niech go aresztuj ą. — Do kom naty weszła donia Caterina w towa-
rzy stwie Franceski, niosącej na rękach panicza Jaum ego. Llorenc spoj rzał ze wzgardą na m am kę.
Już j ej nie potrzebował. — Pani — zwrócił się do żony — pozwalacie, by dziewka uliczna wy cho-
wy wała waszego sy na? — Donia Caterina wzdry gnęła się. — Czy żby ście nie wiedzieli, pani, że
ta ladacznica puszcza się z m oim i żołdakam i?
Donia Caterina wy rwała sy na z rąk m am ki.
Gdy Francesca usły szała, że Bernat uciekł z m ały m Arnauem , zaczęła się zastanawiać nad
przy szłością sy na i nad własny m losem . Ziem ie i m aj ątek Estany olów przeszły na własność pana
Navarcles. Francesca nie m iała gdzie się podziać, nadal by ła zabawką żołnierzy. Kawałek czer-
stwego chleba, zgniłe j arzy ny lub nie do końca ogry ziona kość by ły zapłatą za j ej ciało.
Chłopi zaglądaj ący na zam ek odwracali od niej wzrok. Francesca próbowała zagadnąć daw-
ny ch znaj om y ch i sąsiadów, ale wszy scy na j ej widok uciekali. Matka wy rzekła się j ej publicznie
przed piecem chlebowy m , więc Francesca bała się wrócić do dom u. Chcąc nie chcąc, przy łą-
czy ła się do żebraków wegetuj ący ch pod m uram i zam ku, ży wiła się odpadkam i i oddawała się
żołnierzom w zam ian za resztki z ich stołu.
Ty m czasem nadszedł wrzesień. Mały Arnau nauczy ł się uśm iechać i raczkował po j askini i le-
śny ch polanach. Jednak zim a by ła tuż-tuż, a uciekinierom kończy ły się zapasy. Trzeba by ło ruszać
w drogę.
4
U stóp Bernata rozciągało się m iasto.
— Patrz, sy nu, to Barcelona — rzekł do Arnaua, który spał słodko, wtulony w j ego pierś. — Tu
będziem y wolni.
Od ucieczki z zam ku nie przestawał m y śleć o stolicy — m ekce chłopów pańszczy źniany ch.
Nieraz przy słuchiwał się rozm owom towarzy szy, z który m i pracował na polach Llorenca, napra-
wiał zam kowe m ury lub wy pełniał inne zadania zlecone przez pana. Rozm owy te, zawsze prowa-
dzone szeptem , w taj em nicy przed zarządcą i żołnierzam i, budziły w Bernacie wy łącznie cieka-
wość. By ł szczęśliwy w rodzinny m folwarku, poza ty m za nic w świecie nie zostawiłby oj ca. Nie
m ógłby też zabrać go ze sobą. Jednak teraz, gdy nie m iał j uż ziem i ani m aj ątku, Bernat, czuwaj ąc
nocam i nad snem sy na, wspom inał te rozm owy, które poczęły oży wać w j ego m y ślach, a nawet
rozbrzm iewać echem w grocie.
„Jeśli spędzisz w Barcelonie rok i j eden dzień i nie pozwolisz się dopaść ludziom pana — przy -
pom niał sobie to, co kiedy ś usły szał — naby wasz prawa m ieszkańca i zostaj esz zwolniony z pod-
daństwa”. Bernat pam iętał, że po ty ch słowach zapadło m ilczenie, a on obrzucił spoj rzeniem
swy ch towarzy szy : j edni przy m knęli oczy i zacisnęli usta, inni kręcili z niedowierzaniem głową,
ale większość uśm iechała się, wpatrzona w niebo.
— Mówisz, że trzeba spędzić w m ieście ty lko rok? — ciszę przerwał m łody chłop, j eden z wie-
lu, którzy spoglądali w niebo, m arząc zapewne o zerwaniu łańcuchów poddaństwa. — Dlaczego
akurat w Barcelonie?
Naj starszy z chłopów zaczął niespiesznie opowiadać:
— Tak, wy starczy przesiedzieć rok w Barcelonie, to j edy ny warunek. — Py taj ącem u m ło-
dzianowi rozbły sły oczy. Ponaglił starca, by m ówił dalej . — Barcelona j est bardzo bogata. Przez
długie lata, od Jakuba Zdoby wcy po Piotra Wielkiego, królowie prosili m iasto o pieniądze na pro-
wadzenie woj en i utrzy m anie dworu. Przy znawali m u w zam ian specj alne przy wilej e, które Piotr
Wielki, prowadzący wówczas woj nę na Sy cy lii, zebrał w kodeksie… — starzec się zaj ąknął —
nazwany m bodaj że Recognoverunt proceres. Tam właśnie zapisano, że m ożem y uzy skać wol-
ność. Barcelona potrzebuj e rąk do pracy i wolny ch pracowników.
Nazaj utrz chłopak nie przy szedł na pole, następnego dnia również. Jego oj ciec pracował
w m ilczeniu. Trzy m iesiące później przy prowadzono go skutego łańcucham i. Mim o śm igaj ącego
nad j ego głową bata wszy stkim wy dało się, że widzą w j ego oczach bły sk dum y.
W górach Collserola i na przecinaj ący m j e trakcie, zbudowany m j eszcze przez Rzy m ian, by
połączy ć Am purias z Tarragoną, Bernat cieszy ł się wolnością oraz… m orzem ! Nigdy wcześniej
nie widział — nawet oczam i wy obraźni — takiego ogrom u ciągnący ch się bez końca wód. Wie-
dział, że za m orzem leżą katalońskie lądy — tak twierdzili wędrowni kupcy. Po raz pierwszy w ży -
ciu m iał przed sobą coś, czego nie m ógł obj ąć wzrokiem . „Za tam tą górą. Na drugim brzegu tej
rzeki” — do tej pory zawsze m ógł wskazać py taj ącem u o drogę konkretne m iej sce lub punkt. Po-
wiódł spoj rzeniem po linii hory zontu sty kaj ącej się z m orzem . Stał przez chwilę, zapatrzony w si-
ną dal, głaszcząc główkę Arnaua i j ego niesforne włoski, które tak urosły podczas ich poby tu w le-
sie.
Następnie skierował wzrok tam , gdzie m orze łączy się z lądem . Tuż przy brzegu, obok wy sepki
Maians, doj rzał piąć statków. Dotąd widy wał statki ty lko na obrazkach. Na prawo wnosił się szczy t
Montj uic, podm y wany przez m orskie fale. Pod nim rozciągały się pola i równiny, a za nim i —
Barcelona. Od środka m iasta, wy znaczonego przez niewielki pagórek m ons Taber, rozchodziły się
na wszy stkie strony dom y i setki budy nków: niektóre by ły niziutkie, przy tulone do znacznie wy ż-
szy ch sąsiadów, inne — pałace, kościoły, klasztory … — oszałam iały wielkością. Bernat próbował
zgadnąć, ile osób m ieszka w Barcelonie. Miasto m iało wy raźnie zary sowane granice, wy glądało
j ak ul otwarty ty lko od strony m orza, z inny ch stron otoczony m uram i, za który m i widać by ło po-
la. Znaj om i chłopi twierdzili, że ży j e tu czterdzieści ty sięcy osób.
— Ludzie Llorenca nie znaj dą nas w ty m m rowisku — szepnął Bernat i spoj rzał na Arnaua. —
Będziesz wolny m człowiekiem , sy nu.
Ukry j ą się w Barcelonie. Bernat postanowił odszukać siostrę, wiedział j ednak, że naj pierw bę-
dzie m usiał przej ść przez m iej ską bram ę. A j eśli pan Navarcles rozesłał za nim listy gończe? No
i to znam ię… Rozm y ślał o ty m przez trzy noce, pokonuj ąc m ile dzielące grotę Estany olów od
m iasta. Teraz przy siadł na trawie i sięgnął po zaj ąca, ustrzelonego niedawno z kuszy. Poderżnął
szarakowi gardło i pozwolił, by krew kapnęła m u na dłoń, do której nabrał trochę ziem i. Poczekał,
aż m ieszanina zacznie zasy chać, po czy m rozsm arował j ą sobie na prawy m oku. Następnie scho-
wał zaj ąca do sakwy.
Gdy m azidło przem ieniło się w strup, uniem ożliwiaj ący otwarcie oka, Bernat skierował się
w dół ku bram ie Świętej Anny, należącej do naj bardziej na północ wy suniętego odcinka m urów
zachodnich. Do m iasta ciągnął gościńcem zbity tłum . Bernat, powłócząc nogam i, ustawił się
w kolej ce, staraj ąc się nie zwracać na siebie uwagi. Tulił dziecko, które zdąży ło j uż się obudzić.
Bosy chłop zgięty wpół pod ciężarem wielkiego wora rzepy odwrócił głowę w j ego stronę. Bernat
się uśm iechnął.
— Trąd! — wrzasnął wieśniak, ciskaj ąc wór na drogę i odskakuj ąc na bok.
Tłum , aż po sam ą bram ę, rozpierzchł się w m gnieniu oka. Na opustoszały m gościńcu zostały
ty lko porzucone w panice sprzęty, tobołki z j edzeniem , dwukółki i kilka m ułów. Na środku tego po-
boj owiska m iotali się ślepcy, żebrzący zwy kle pod bram am i m iasta.
Arnau wy buchnął płaczem . Bernat zobaczy ł, że strażnicy sięgaj ą po m iecze i pospiesznie za-
m y kaj ą bram ę.
— Idź do leprozorium ! — krzy knął ktoś w j ego stronę.
— Nie j estem trędowaty ! — zaprotestował Bernat. — Po prostu wbiłem sobie do oka gałąź.
Patrzcie! — Uniósł ręce i poruszy ł palcam i. Następnie położy ł Arnaua na ziem i i zaczął się roz-
bierać. — No, patrzcie! — powtórzy ł, pokazuj ąc um ięśnione, zdrowe, wolne od ran, wrzodów
i znam ion ciało. — Sam i widzicie! Jestem zwy kły m wieśniakiem , szukam lekarza, który wy leczy
m i oko, by m m ógł wrócić do pracy.
Podszedł do niego j eden ze strażników. Dowódca m usiał wy pchnąć go siłą z bram y. Zatrzy m ał
się kilka kroków od podej rzanego i zaczął uważnie m u się przy glądać.
— Obróć się — rozkazał, zataczaj ąc palcem koło. Bernat spełnił polecenie. Strażnik odwrócił
się do dowódcy
i pokręcił głową. Z bram y wskazano m ieczem na zawiniątko u stóp Bernata.
— A dziecko?
Bernat schy lił się i podniósł Arnaua. Rozebrał go, przy ciskaj ąc do piersi j ego prawy policzek,
po czy m wy ciągnął w stronę strażnika, trzy m aj ąc główkę tak, by zasłonić palcam i znam ię nad
okiem .
Żołnierz znowu odwrócił się ku bram ie i pokręcił głową.
— Zakry j lepiej tę ranę, wieśniaku — poradził. — W przeciwny m razie niedaleko zaj dziesz.
Ludzie znowu wy sy pali się na drogę. Otworzono bram y. Chłop z rzepą pozbierał swój doby tek,
om ij aj ąc Bernata wzrokiem .
Bernat przeszedł przez bram ę z prawy m okiem przepasany m koszulką Arnaua. Strażnicy od-
prowadzili go spoj rzeniem . Jakże m a nie zwracać na siebie uwagi w takim przebraniu? Po lewej
stronie m inął kolegiatę Świętej Anny i dreptał dalej z wlewaj ącą się do m iasta ciżbą, po czy m
skręcił w prawo na plac o tej sam ej nazwie. Szedł ze spuszczoną głową… W m iarę j ak wieśniacy
rozchodzili się po m ieście, sprzed j ego oczu zaczęły znikać bose stopy, łapcie i espadry le. Jego
wzrok napotkał nagle ły dki obciągnięte ogniście czerwony m i pończocham i z j edwabiu i obute
w zielone trzewiki z delikatnej m aterii, bez podeszwy, dopasowane do stopy i zakończone długim
szpicem , przy wiązany m do kostki złoty m łańcuszkiem .
Odruchowo podniósł głowę i zobaczy ł m ężczy znę w kapeluszu, odzianego we wspaniałe czarne
szaty kapiące złotem i srebrem , z pasem haftowany m złotą nicią oraz ze skórzany m i wy kończe-
niam i haftowany m i perłam i i drogim i kam ieniam i. Bernat wpatry wał się w niego z otwarty m i
ustam i. Stroj niś odwrócił się w j ego stronę, ale zdawał się go nie dostrzegać, zupełnie j akby by ł
powietrzem .
Bernat zawahał się, spuścił wzrok i odetchnął z ulgą, widząc, że przechodzień nie zwrócił na
niego uwagi. Ruszy ł dalej ulicą w stronę wznoszonej właśnie katedry. Podniósł ostrożnie głowę.
Nikt na niego nie patrzy ł. Przez dłuższą chwilę przy glądał się robotnikom ciosaj ący m kam ienie,
uwij aj ący m się na wy sokich rusztowaniach wokół katedry, wciągaj ący m na krążkach wielkie ka-
m ienne bloki… Z zam y ślenia wy rwał go dopiero płacz Arnaua.
— Dobry człowieku — zagadnął przechodzącego obok robotnika — którędy do dzielnicy garn-
carzy ? — Mąż j ego siostry Guiam ony by ł garncarzem .
— Idź prosto — zaczął tłum aczy ć m u pospiesznie robotnik — aż do placu Świętego Jakuba, któ-
ry poznasz po studni. Potem skręcisz w prawo i będziesz szedł prosto do nowy ch m urów i do bra-
m y Boqueria. Nie wchodź do dzielnicy Raval, ty lko idź wzdłuż m urów, kieruj ąc się ku m orzu, aż
do bram y Trentaclaus. Tam właśnie zaczy na się dzielnica garncarzy.
Bernat na próżno starał się spam iętać wszy stkie nazwy. Gdy chciał ponownie zagadnąć robot-
nika, ten zniknął j uż w tłum ie.
— Prosto aż do placu Świętego Jakuba — powtórzy ł, zwracaj ąc się do Arnaua. — Ty le zdąży -
łem zapam iętać. A potem m am y skręcić w prawo, prawda, sy nku?
Głos oj ca działał na Arnaua koj ąco. Sprawiał, że dziecko naty chm iast przestawało płakać.
— I co teraz? — spy tał głośno Bernat, wy szedłszy na kolej ny plac, plac Świętego Michała. —
Robotnik nie wspom niał o ty m m iej scu, ale niem ożliwe, by śm y pobłądzili. — Próbował py tać
o drogę przechodniów, ale nikt nie przy stanął. — Wszy stkim się tu bardzo spieszy — inform ował
właśnie sy nka, gdy dostrzegł m ężczy znę stoj ącego do niego ty łem przed wej ściem do… Do zam -
ku? — Ten tu nie wy gląda na zabieganego, m oże ty m razem nam się uda…
— Dobry człowieku… — zagadnął, doty kaj ąc czarnej pelery ny na plecach nieznaj om ego.
Mężczy zna się odwrócił. Bernat aż podskoczy ł i Arnau, uczepiony piersi oj ca, również się
wzdry gnął.
Stary Ży d pokręcił z rezy gnacj ą głową; oto skutek ognisty ch kazań chrześcij ańskich księży.
— Tak? — zapy tał.
Bernat nie m ógł oderwać oczu od czerwono-żółtego krążka na ubraniu starca. Zaj rzał do wnę-
trza budowli, którą dopiero co wziął za obwarowany zam ek. Zobaczy ł tam ty lko i wy łącznie Ży -
dów! Wszy scy m ieli na piersiach taki sam znak. Można z nim i rozm awiać?
— W czy m m ogę ci pom óc? — zapy tał ponownie starzec.
— Któ… którędy do dzielnicy garncarzy ?
— Cały czas prosto. — Starzec m achnął ręką. — Aż do bram y Boqueria. Potem pój dziesz
wzdłuż m urów w kierunku wy brzeża. Gdy doj dziesz do następnej bram y, będziesz j uż na m iej scu.
Bądź co bądź, Kościół piętnuj e ty lko stosunki cielesne z Ży dam i. Dlatego każe im nosić ten znak
na piersiach, by nikt nie tłum aczy ł, że nie wiedział, z kim m a do czy nienia. Księża grzm ią na Ży -
dów, ty m czasem ten starzec…
— Dziękuj ę, dobry człowieku — powiedział Bernat z uśm iechem .
— Nie m a za co — usły szał w odpowiedzi. — Jednak na przy szłość nie zagaduj nas na ulicy,
a ty m bardziej nie uśm iechaj się do nas. To m oże się dla ciebie źle skończy ć. — Ży d wy krzy wił
usta ze sm utkiem .
W bram ie Boqueria Bernat napotkał liczną grupkę kobiet kupuj ący ch w j atce podroby drobio-
we i koźlęcinę. Przy glądał się przez chwilę, j ak wy brzy dzaj ą i targuj ą się z rzeźnikam i. „Oto m ię-
so, które spędza sen z powiek naszem u panu”, m ruknął do sy na i zaśm iał się na wspom nienie Llo-
renca de Bellera. Nieraz widział, j ak próbuj e zastraszy ć pasterzy i hodowców zaopatruj ący ch
stolicę w m ięso i nasy ła na nich konny ch! Zawsze j ednak kończy ło się na pogróżkach. Do Barce-
lony wpuszczano ty lko ży we zwierzęta, dlatego dostawcy m ięsa m ieli prawo wy pasać stada na
terenie całego księstwa.
Bernat obszedł targowisko i ruszy ł ku bram ie Trentaclaus. Ulice by ły tu szersze, coraz więcej
by ło na nich gliniany ch wy robów: talerzy, m is, saganów, dzbanów i cegieł suszący ch się na słoń-
cu.
— Szukam dom u Graua Puiga — rzekł do j ednego z wartowników strzegący ch bram y.
Puigowie by li sąsiadam i Estany olów. Bernat przy pom niał sobie Graua, czwartego z ośm iorga
wiecznie głodny ch dzieciaków, które nie m ogły się wy ży wić z poletek uprawiany ch przez rodzinę.
Matka Bernata ceniła starą Puigową, która pom ogła Bernatowi i Guiam onie przy j ść na świat.
Grau by ł naj by strzej szy i naj pracowitszy z całego rodzeństwa, dlatego gdy Josep Puig uprosił
krewnego garncarza z Barcelony, by pozwolił j ednem u z j ego sy nów term inować w swoim
warsztacie, wy bór padł na dziesięcioletniego Graua.
Ale skoro stary Puig nie potrafił wy ży wić rodziny, ty m bardziej nie stać go by ło na danie kor-
ca białej pszenicy i dziesięciu soldów na utrzy m anie Graua podczas pięcioletniej nauki rzem iosła.
Do tego dochodziły dwa soldy dla Llorenca za uwolnienie poddanego oraz ubranie dla Graua, bo
według um owy, m aj ster zapewniał uczniowi przy odziewek ty lko przez trzy ostatnie lata.
Dlatego stary Puig zawitał na folwark Estany olów w towarzy stwie Graua, nieco starszego od
Bernata i j ego siostry. Szalony Estany ol wy słuchał z uwagą propozy cj i Josepa Puiga: j eśli przeka-
że córce w posagu potrzebną sum ę i wy płaci j ą Grauowi j uż teraz, ten, gdy ty lko skończy osiem -
naście lat i zostanie czeladnikiem garncarskim , ożeni się z Guiam oną. Szalony Estany ol przy j rzał
się wy rostkowi. Gdy Puigowie nie m ogli związać końca z końcem , przy sy łali m u go do pom ocy
w polu. Chłopak nigdy nie żądał zapłaty, ale i tak zawsze wracał do dom u z pęczkiem j arzy n czy
garncem zboża. Estany ol m iał do niego zaufanie. Dlatego przy stał na propozy cj ę sąsiada.
Po pięciu ciężkich latach term inowania Grau zdoby ł stopień czeladnika. Nadal pracował pod
kierunkiem dawnego m aj stra, który, zadowolony z podwładnego, zaczął m u wy płacać pensj ę.
Grau dotrzy m ał obietnicy i skończy wszy osiem naście lat, ożenił się z Guiam oną.
— Sy nu — zwrócił się pewnego dnia szalony Estany ol do Bernata — postanowiłem dać Guia-
m onie nowy posag. Nas j est ty lko dwóch i m am y naj ży źniej sze i naj bardziej rozległe ziem ie
w okolicy. A twoj a siostra potrzebuj e zapewne pieniędzy.
— Oj cze — przerwał m u Bernat — nie m usicie py tać m nie o zdanie.
— Guiam ona j uż raz dostała posag. Jesteś m oim j edy ny m spadkobiercą i m aj ątek należy do
ciebie.
— Czy ńcie, co uważacie za stosowne.
Cztery lata później dwudziestodwuletni Grau złoży ł egzam in m istrzowski przed czteroosobo-
wy m try bunałem cechowy m . Pod baczny m okiem cechm istrzów wy konał pierwsze sam odzielne
prace — dzban, dwa talerze oraz m isę — i otrzy m ał stopień m aj stra, który pozwolił m u otworzy ć
warsztat w Barcelonie i posługiwać się własną pieczęcią, przy bij aną od tej pory, na wy padek
ewentualny ch reklam acj i, na wszy stkich j ego wy robach. Zgodnie z katalońskim znaczeniem sło-
wa puig, Grau um ieścił na swoim znaku firm owy m górę.
Grau i oczekuj ąca dziecka Guiam ona zam ieszkali w j ednopiętrowy m dom ku w dzielnicy garn-
carzy, zlokalizowanej królewskim dekretem na zachodnich obrzeżach Barcelony, m iędzy stary m i
m uram i m iej skim i i nowszy m i forty fikacj am i wzniesiony m i przez Jakuba I. Dom kupili z posagu
Guiam ony, odkładanego specj alnie na ten upragniony cel.
W ty m dom ku — będący m j ednocześnie warsztatem i m ieszkaniem , gdzie łóżka stały obok
pieca do wy palania gliny — Grau rozpoczął pracę w chwili, gdy prężny rozwój katalońskiego
handlu rewolucj onizował garncarski fach, skłaniaj ąc do specj alizacj i, której opierało się wielu
przy wiązany ch do trady cj i rzem ieślników.
— Będziem y robili dzbany i am fory — oznaj m ił Grau. — Wy łącznie dzbany i am fory. —
Wzrok Guiam ony spoczął na czterech wy robach, które zapewniły j ej m ężowi ty tuł m istrza garn-
carstwa. — Napatrzy łem się na kupców, którzy błagali m oich kolegów z cechu o am fory na oli-
wę, m iód czy wino, a ci odprawiali ich z kwitkiem , bo m ieli piece zawalone wy m y ślny m i kafla-
m i, polichrom owany m i zastawam i stołowy m i dla m ożny ch i flakonam i dla aptekarzy.
Guiam ona m usnęła palcam i cztery naczy nia. Jakie gładkie! Gdy uszczęśliwiony Grau podaro-
wał j ej po egzam inie te cacka, m y ślała, że j ej dom będzie od tej pory pełen takich właśnie cude-
niek. Zachwy cali się nim i nawet sam i cechm istrzowie. Ty m i czterem a przedm iotam i Grau do-
wiódł, że posiadł taj niki garncarskiego rzem iosła. Dzban, dwa talerze i m isa, powleczone białą
warstwą cy ny i ozdobione zy gzakam i, gałązkam i palm owy m i, rozetam i i lilij kam i, m ieniły się ko-
loram i tęczy : charaktery sty czną m iedzianą zielenią, nieodzowną w pracy każdego szanuj ącego
się garncarza z Barcelony, purpurą i fioletem m anganu, czernią żelaza, błękitem kobaltu i żółcią
anty m onu. Każda kreska, każdy zawij as m iały inny kolor. Guiam ona z drżeniem czekała, aż zosta-
ną wy j ęte z pieca, boj ąc się, że popękaj ą w wy sokiej tem peraturze. Na zakończenie Grau powlekł
j e przezroczy stą warstewką wodoodpornego lakieru z zeszklonego ołowiu. Guiam ona j eszcze raz
m usnęła opuszkam i palców ich gładką powierzchnię. A teraz… m iał robić ty lko i wy łącznie am -
fory.
Grau podszedł do żony.
— Nie m artw się — próbował j ą pocieszy ć. — Dla ciebie nadal będę robił takie cudeńka.
Decy zj a Graua okazała się strzałem w dziesiątkę. Napełnił przy dom ową suszarnię dzbanam i
i am foram i, a kupcy szy bko zwiedzieli się, że w j ego niewielkim warsztacie zaspokoj ą swe garn-
carskie potrzeby i nie będą j uż m usieli nadskakiwać zadufany m m aj strom .
Nic więc dziwnego, że dom , przed który m stał teraz Bernat — trzy m aj ąc na rękach Arnaua,
znów się dom agaj ącego j edzenia — w niczy m nie przy pom inał pierwszego dom ku-warsztatu
Graua i Guiam ony. By ł to wielki trzy piętrowy budy nek. Na wy chodzący m na ulicę parterze
znaj dował się warsztat, na pierwszy m i drugim piętrze m ieszkanie m aj stra. Do dom u przy legał
ogród i warzy wnik, kom órki sąsiaduj ące z piecam i garncarskim i oraz wielkie, niezadaszone po-
dwórze, zastawione nieprzebraną ilością dzbanów i am for wszy stkich rodzaj ów, rozm iarów i kolo-
rów. Za dom em , zgodnie z zarządzeniem władz m iej skich, składowano glinę i inne surowce. Gro-
m adzono tam również popiół oraz odpady, który ch prawo zabraniało garncarzom wy rzucać na
ulicę.
W warsztacie uwij ało się j ak w ukropie dziesięciu pracowników. Bernat nie dostrzegł wśród
nich Graua, zwrócił natom iast uwagę na dwóch m ężczy zn, którzy żegnali się właśnie przy bra-
m ie, obok załadowanej nowiutkim i am foram i fury zaprzężonej w woły. Jeden z nich wskoczy ł na
wóz i odj echał, drugi, elegancko ubrany, skierował się do warsztatu.
— Poczekaj cie! — krzy knął za nim Bernat. — Szukam Graua Puiga — wy j aśnił, zbliżaj ąc się.
Mężczy zna zm ierzy ł go wzrokiem od stóp do głów.
— Jeśli chcesz prosić go o pracę, m arnuj esz czas. Czas m aj stra — burknął nieży czliwie —
a przy okazj i i m ój — dodał i ruszy ł przed siebie.
— Jestem krewny m m aj stra.
Mężczy zna zam arł, a potem odwrócił się gwałtownie.
— Dość j uż pieniędzy od niego wy łudziłeś! Daj m u wreszcie święty spokój ! — rzucił przez za-
ciśnięte zęby i odepchnął Bernata. Arnau wy buchnął płaczem . — Przecież cię ostrzegano, że j eśli
nadal będziesz nachodził m aj stra, zaj m ą się tobą władze. Chy ba wiesz, że Grau Puig j est wpły -
wową osobistością…
Mężczy zna odpy chał Bernata, który cofał się, nic nie rozum iej ąc.
— Ale posłuchaj cie — próbował tłum aczy ć — j a… Arnau darł się wniebogłosy.
— Nie rozum iesz po dobroci? — m ężczy zna próbował przekrzy czeć płaczące niem owlę.
Nagle z ostatniego piętra dom u dobiegły j eszcze głośniej sze krzy ki.
— Bernat! Bernat!
Spoj rzeli na kobietę, która wy chy lała się z okna, m achaj ąc w ich stronę.
— Guiam ona! — krzy knął Bernat, odpowiadaj ąc na j ej pozdrowienie.
Gdy kobieta znikła w głębi dom u, Bernat zm ruży ł oczy i spoj rzał na swego prześladowcę.
— To pani Guiam ona cię zna? — zdziwił się tam ten.
— Jestem j ej bratem — oznaj m ił chłodno Bernat. — I wiedz, że niczego od nikogo nie wy łu-
dzam .
— Przepraszam . — Mężczy zna by ł wy raźnie zm ieszany. — Wziąłem cię za brata m aj stra.
Nachodzą go na zm ianę i bez końca dom agaj ą się pieniędzy …
Na widok biegnącej siostry Bernat przerwał m u w pół słowa i rzucił się, by j ą uściskać.
— A Grau? — zapy tał Bernat, obm y wszy oko z krwi i oddawszy Arnaua arabskiej niewolnicy,
która opiekowała się naj m łodszy m i dziećm i Guiam ony. Przez chwilę przy glądał się, j ak m alec
pochłania kaszkę na m leku. — Chciałby m się z nim przy witać.
Guiam ona spoważniała.
— Coś się stało? — zdziwił się Bernat.
— Grau bardzo się zm ienił. Teraz j est bogaty i wpły wowy. — Guiam ona wskazała kufry stoj ą-
ce rzędem pod ścianą, szafę oraz zastawiony książkam i i wy robam i ceram iczny m i m ebel, j akie-
go Bernat nigdy wcześniej nie widział, na zasłaną dy wanam i podłogę oraz na kobierce i kotary
wiszące na ścianach i w oknach. — Już się prawie nie zaj m uj e warsztatem . Zastępuj e go Jaum e,
podm aj strzy, z który m przed chwilą rozm awiałeś. Grau poświęcił się handlowi. No, wiesz, wino,
oliwa, statki… Teraz należy do starszy ch cechu, więc wedle Usatges, katalońskiego kodeksu praw,
j est patry cj uszem i prom inentem m iej skim , lada dzień m aj ą go m ianować członkiem Rady Stu.
— Guiam ona om iotła izbę nieobecny m spoj rzeniem . — To j uż nie ten sam Grau.
— Ty też bardzo się zm ieniłaś — zauważy ł Bernat. Guiam ona popatrzy ła na swą figurę m atro-
ny i przy taknęła z uśm iechem . — Ten Jaum e — Bernat zm ienił tem at — napom knął coś o krew-
ny ch Graua. Co m iał na m y śli?
Guiam ona pokręciła głową i zaczęła opowiadać:
— Gdy rozeszła się wieść, że Grauowi świetnie się powodzi, wszy scy j ego bracia, kuzy ni, sio-
strzeńcy i bratankowie poczęli ściągać do Barcelony. Porzucali wieś i przy chodzili prosić Graua
o pom oc. — Guiam ona zauważy ła zm ieszanie na twarzy brata. — Ty też? — Bernat przy taknął.
— Ale… Przecież m ieliśm y wspaniałe gospodarstwo!
Guiam ona zalała się łzam i, słuchaj ąc opowieści brata. Gdy dowiedziała się o chłopaku z zam -
kowej kuźni, wstała i uklękła obok Bernata.
— Nie m ów o ty m nikom u — poradziła, po czy m położy ła głowę na j ego kolanach. — Nie
m artw się — załkała, gdy Bernat skończy ł. — Pom ożem y ci.
— Siostrzy czko — rzekł Bernat, gładząc Guiam onę po włosach — przecież Grau nie pom ógł
nawet rodzony m braciom …
— Bo Bernat to co innego! — krzy knęła Guiam ona z taką furią, że Grau aż się cofnął.
Wrócił do dom u dopiero po zm roku. Ten drobny człowieczek wbiegł po schodach rozj uszony,
m am rocząc pod nosem przekleństwa. Guiam ona czekała na niego. Jaum e powiedział m u
o wszy stkim j eszcze na podwórzu: „Wasz szwagier śpi z term inatoram i, a j ego sy n… z waszy m i
dziećm i”.
Grau ruszy ł czy m prędzej do żony.
— Jak m ogłaś?! — wrzasnął, wy słuchawszy j ej wy j aśnień. — To zbiegły chłop pańszczy źnia-
ny ! Wiesz, co się stanie, j eśli ktoś się dowie? To będzie koniec m oj ej kariery ! Rozum iesz? Koniec!
Guiam ona patrzy ła w m ilczeniu na pieklącego się i wy m achuj ącego rękam i m ęża. Przerastała
go o głowę.
— Rozum ci odj ęło?! Własny ch braci wpakowałem na statek i wy słałem za granicę. Krew-
niaczkom na wy daniu dałem posag, żeby wy szły za cudzoziem ców i nikt nie wy cierał sobie gęby
m oj ą rodziną, a ty … Dlaczego m iałby m darzy ć szczególny m i względam i twoj ego brata?
— Bo Bernat to co innego! — krzy knęła Guiam ona ku zdum ieniu m ęża.
Grau się zawahał.
— Co…? Co m asz na m y śli?
— Dobrze wiesz, co m am na m y śli. Chy ba nie m uszę ci przy pom inać…
Grau spuścił wzrok.
— Akurat dzisiaj — m ruknął — nam awiałem j ednego z pięciu raj ców m iej skich, by wy brano
m nie j ako cechm istrza garncarzy na członka Rady Stu. Zj ednałem j uż sobie trzech z nich, m uszę
j eszcze ty lko przekonać burm istrza i naczelnika m iasta. Wy obraź sobie radość m oich wrogów, j e-
śli się wy da, że ukry wam zbiegłego chłopa…
— Wszy stko, co m am y, zawdzięczam y właśnie j em u — przem ówiła słodko Guiam ona.
— Jestem ty lko rzem ieślnikiem , Guiam ono. Zwy kły m , choć bogaty m rzem ieślnikiem . Możni
m ną gardzą, kupcy m nie nienawidzą, choć chcąc nie chcąc, m uszą ze m ną trzy m ać. Jeśli wy j -
dzie na j aw, że udzielam schronienia zbiegowi… Pom y śl ty lko, co powiedzą m ożni ziem ianie.
— Wszy stko, co m am y, zawdzięczam y m oj em u bratu — powtórzy ła Guiam ona.
— Dobrze, daj m y m u więc pieniądze i niech sobie idzie.
— Bernat chce by ć wolny. Musi przeczekać rok i j eden dzień…
Grau chodził nerwowo po pokoj u. Uniósł ręce do twarzy.
— Nie m ożem y — powiedział przez palce. — Nie m ożem y, Guiam ono — powtórzy ł, zerkaj ąc
na żonę. — No, pom y śl ty lko…
— Pom y śl ty lko! Pom y śl ty lko! — przerwała m u ziry towana Guiam ona. — A ty pom y ślałeś,
co będzie, j eśli go wy pędzim y i wpadnie w ręce pana Navarcles czy chociażby twoich wrogów?
Wszy scy się dowiedzą, że zawdzięczasz karierę zbiegłem u chłopu pańszczy źnianem u i posagowi,
który wcale m i się nie należał.
— Grozisz m i?
— Nie, by naj m niej , ale dokum enty wszy stko potwierdzą. Wszy stko zostało zapisane, Grau.
Powinieneś pom óc m oj em u bratu, j eśli nie z wdzięczności, to przy naj m niej kieruj ąc się zdro-
wy m rozsądkiem . Lepiej m ieć go na oku. Chce by ć wolny m człowiekiem , więc i tak nie opuści
Barcelony. Jeśli go wy gnasz, będzie błąkał się po m ieście, a j ego znam ię nad prawy m okiem , do-
kładnie takie j ak m oj e, m oże zwrócić uwagę twy ch wrogów, który ch tak się lękasz.
Grau Puig spoj rzał przenikliwie na żonę. Chciał coś powiedzieć, ale m achnął ty lko ręką i wy -
padł z pokoj u. Guiam ona sły szała, j ak wchodzi po schodach do sy pialni.
5
— Twój sy n zostanie u państwa, donia Guiam ona weźm ie go na wy chowanie. Gdy podrośnie,
będzie się uczy ł na garncarza.
Bernat nie słuchał j uż podm aj strzego. Jaum e wszedł o świcie do izby sy pialnej . Niewolnicy
i term inatorzy skoczy li na równe nogi, j akby ukazał im się sam bies, i wy padli z izby, potrącaj ąc
się nawzaj em . Bernat pom y ślał, że Arnau będzie pod dobrą opieką, a z czasem zostanie term ina-
torem garncarstwa i wolny m rzem ieślnikiem .
— Sły szy sz, co się do ciebie m ówi? — niecierpliwił się Jaum e. Zaklął, nie m ogąc doczekać się
odpowiedzi: — Cholerni wieśniacy !
Bernat j uż, j uż m iał się na niego rzucić, ale powstrzy m ał go uśm ieszek na j ego twarzy.
— Ty lko spróbuj m nie dotknąć — sy knął Jaum e — a wy lecisz na zbity py sk. Nie pom oże ci
nawet protekcj a siostry. Powtarzam ci, wieśniaku, zasady : będziesz pracował od świtu do nocy,
j ak wszy scy, za dach nad głową przy odziewek i strawę. I za to, że donia Guiam ona zaopiekuj e się
twoim sy nem . Nie m ożesz wchodzić do dom u m aj stra. Nie wolno ci też wy ściubiać nosa z warsz-
tatu, zanim upły nie rok i uzy skasz prawa wolnego oby watela. Będziesz m usiał się chować, ilekroć
przy j dzie ktoś nieznaj om y, i nie m ożesz opowiadać o sobie nikom u, nawet pozostały m robotni-
kom . Chociaż z ty m znam ieniem … — Jaum e pokręcił głową. — Tak zarządzili m aj ster i donia
Guiam ona. Co ty na to?
— Kiedy będę m ógł zobaczy ć sy na? — zapy tał Bernat.
— To j uż nie m oj a sprawa.
Bernat przy m knął oczy. Gdy po raz pierwszy zobaczy ł Barcelonę, obiecał Arnauowi wolność.
Jego sy n nie będzie m iał pana.
— Co m am robić? — spy tał w końcu.
Nosił chrust. Dźwigał drwa, setki, ty siące drew, i podtrzy m y wał ogień w piecach. Nosił glinę
i czy ścił warsztat z błota i glinianego py łu, wy m iatał popiół z pieców. Zlany potem pucował
warsztat i wy nosił popiół za dom . Gdy wracał, um orusany sadzą i py łem , warsztat znowu tonął
w brudzie i m usiał zaczy nać od nowa. Razem z niewolnikam i wy nosił świeżo ulepione naczy nia
na słońce, zawsze pod baczny m okiem podm aj strzego, który doglądaj ąc warsztatu, przechadzał
się wśród pracowników i pokrzy kiwał, policzkował term inatorów i z by le powodu okładał batem
niewolników.
Kiedy ś, gdy Bernat niósł z niewolnikam i do suszarni wielką am forę, naczy nie wy ślizgnęło im
się z rąk i potoczy ło po ziem i. Jaum e rzucił się z batem na winowaj ców. Am fora nawet się nie
wy szczerbiła, ale podm aj strzy, wrzeszcząc j ak opętany, zaczął okładać bezlitośnie niewolników.
W pewnej chwili podniósł bat również na Bernata.
— Uderz, a zabij ę — zagroził Estany ol, spoglądaj ąc na niego hardo.
Jaum e zawahał się, spąsowiał i strzelił z bata w kierunku towarzy szy Bernata, którzy zdąży li j uż
odsunąć się na bezpieczną odległość. Podm aj strzy puścił się za nim i w pogoń. Bernat odetchnął
głęboko, odprowadzaj ąc go wzrokiem .
Pracował bardzo ciężko i nie trzeba by ło stać nad nim z batem . Nie wy brzy dzał przy posiłkach,
choć m iał czasam i ochotę powiedzieć usługuj ącej im opasłej kobiecie, że j ego psy j adały lepiej .
Jednak na widok term inatorów i niewolników rzucaj ący ch się łapczy wie na strawę wolał trzy m ać
j ęzy k za zębam i. Spał we wspólnej izbie na sienniku, pod który m przechowy wał swój lichy doby -
tek i sakiewkę zabraną z Navarcles. Odkąd postawił się podm aj strzem u, niewolnicy, term inatorzy
i czeladnicy darzy li go szacunkiem , m ógł więc spać spokoj nie m im o pcheł, odgłosów chrapania
i sm rodu spocony ch ciał.
Znosił to wszy stko z m y ślą o dwóch dniach w ty godniu, gdy arabska niewolnica przy nosiła m u,
za zgodą Guiam ony, sy na. Arnau zazwy czaj spał. Bernat brał go na ręce i rozkoszował się zapa-
chem j ego czy stej bielizny i dziecięcy ch pachnideł. Delikatnie, nie chcąc obudzić sy nka, rozsu-
wał ubranka i podziwiał j ego pulchne nóżki, rączki, pełny brzuszek. Arnau rósł i przy bierał na wa-
dze. Bernat tulił go i spoglądał błagalnie na Habibę, m łodą niewolnicę, prosząc o dodatkową
chwilkę. Czasam i chciał pogłaskać sy nka, ale j ego szorstkie ręce raniły delikatną skórę dziecka
i wtedy Habiba zabierała m u m alca. Z czasem zawarł z niańką cichą um owę (Arabka nigdy się
do niego nie odzy wała) i gładził zarum ienione policzki sy na odwrotną stroną dłoni. Doty k j ego
skóry przy prawiał go o drżenie. Gdy służąca dawała znak, że czas się żegnać, Bernat całował sy -
na w czoło.
Po kilku m iesiącach Jaum e stwierdził, że Bernat m oże wy kony wać bardziej odpowiedzialne
zadania. Nauczy li się wzaj em nie szanować.
— Niewolnicy to banda gam oni — powiedział kiedy ś Grauowi. — Pracuj ą ty lko ze strachu
przed batem , nic ich nie obchodzi sam fach. Ale wasz szwagier…
— Nie nazy waj go m oim szwagrem ! — zrugał go, zresztą nie po raz pierwszy, Puig. Jaum e lu-
bił wy pom inać m u pokrewieństwo z Bernatem .
— Przepraszam , wieśniak… — poprawił się starszy czeladnik, udaj ąc zakłopotanie. — Ten
wieśniak m a zupełnie inne podej ście, przy kłada się nawet do naj bardziej błahy ch prac. Czy ści
piece tak starannie, że nigdy dotąd…
— Co w związku z ty m proponuj esz? — przerwał m u Grau, zatopiony w dokum entach.
— Można m u powierzy ć bardziej odpowiedzialne zadania. Skoro kosztuj e nas tak niewiele…
Grau spiorunował podwładnego wzrokiem .
— My lisz się — powiedział — nie kupiłem go j ak niewolnika, nie podpisałem z nim um owy
term inatorskiej i nie płacę m u j ak czeladnikowi, ale to m ój naj droższy robotnik.
— Miałem na m y śli…
— Wiem , co m iałeś na m y śli. — Grau znowu zaczął przeglądać papiery. — Rób, co chcesz,
pod j edny m warunkiem : ten wieśniak m usi pam iętać, gdzie j est j ego m iej sce. W przeciwny m
razie stracisz pracę i nigdy nie zostaniesz m aj strem . Zrozum iano?
Jaum e skinął głową. Od tej pory Bernat pracował ram ię w ram ię z czeladnikam i. Zlecano m u
nawet zadania, który ch nie powierzano m łody m term inatorom , zby t słaby m , by udźwignąć nie-
poręczne i ciężkie form y z ognioodpornej gliny. Form y te, w który ch wy palano faj ans i ceram i-
kę, służy ły do wy robu wielkich, pękaty ch am for o wąskiej i krótkiej szy j ce oraz płaskiej , zwężaj ą-
cej się podstawie, m ogący ch pom ieścić nawet dwieście osiem dziesiąt litrów
Doty chczas przy wy robie takich naczy ń asy stowało co naj m niej dwóch czeladników, ale dzięki
pom ocy Bernata j eden doświadczony rzem ieślnik wy starczał do całego procesu, który polegał na
ulepieniu i wy paleniu form y, pokry ciu naczy nia warstwą topnika z tlenku cy ny i ołowiu, ponow-
ny m wy paleniu go w niższej tem peraturze, tak by cy na i ołów stopiły się i oblały naczy nie, two-
rząc na j ego powierzchni białe, wodoodporne szkliwo.
Jaum e śledził efekty wprowadzony ch zm ian i gratulował sobie pom y słu. Wy daj ność warsztatu
wy raźnie wzrosła, a Bernat nadal przy kładał się do pracy. Bardziej niż niej eden ty tułowany rze-
m ieślnik! — m usiał przy znać, podchodząc do Bernata i czeladnika, by odbić znak m istrza pod
przewężeniem nowej am fory.
Jaum e próbował wy czy tać z oczu wieśniaka, o czy m m y śli. W j ego spoj rzeniu nie by ło niena-
wiści ani urazy. Zastanawiał się, co sprawiło, że znalazł się w takim położeniu. Nie przy pom inał
inny ch krewny ch m aj stra, który m chodziło wy łącznie o pieniądze. Ty m czasem Bernat… Jak on
tulił swego sy na! Marzy ł o wolności i potrafił na nią ciężko zapracować, ciężej niż ktokolwiek inny.
Odwzaj em niona sy m patia podm aj strzego do Bernata zaowocowała nie ty lko zwiększeniem
wy daj ności warsztatu. Pewnego razu, gdy Jaum e j uż, j uż m iał odbić stem pel na nowy m naczy -
niu, Bernat zm ruży ł oczy i wbił wzrok w podstawę am fory.
„Nigdy nie zostaniesz m aj strem !”, zagroził Grau. Słowa te rozbrzm iewały w głowie podm aj -
strzego, ilekroć chciał potraktować Bernata nieco serdeczniej .
Udał napad kaszlu. Odsunął się od am fory i spoj rzał w kierunku wskazany m przez wieśniaka.
Zobaczy ł m ałe pęknięcie, które spowodowałoby zniszczenie naczy nia podczas wy palania. Wpadł
w gniew, który wy ładował na czeladniku i na… Bernacie.
Upły nął rok i j eden dzień. Bernat i j ego sy n by li j uż wolny m i oby watelam i Barcelony,
a uszczęśliwiony Grau Puig został nareszcie członkiem Rady Stu. Podm aj strzem u zdawało się, że
Bernat oboj ętnie przy j ął swój nowy status. Każdy inny wy stąpiłby naty chm iast o glej t oby wa-
telski i ruszy ł na ulice Barcelony w pogoni za rozry wkam i i kobietam i. Każdy, ale nie Bernat. Co
gry zie tego wieśniaka?
Bernat nie m ógł zapom nieć o chłopcu z zam kowej kuźni. Nie m iał wy rzutów sum ienia — nie-
szczęsny czeladnik zagrażał j ego sy nowi. Ale j eśli go zabił… By ł j uż wolny, ale rok i j eden dzień
nie wy starczą, by uniknąć kary za m orderstwo. Idąc za radą siostry, nie powiedział nikom u o tam -
ty m wy darzeniu. Nie m ógł ry zy kować, na wy padek gdy by Llorenc de Bellera ścigał go nie ty lko
za porzucenie folwarku, ale również za zabój stwo. A j eśli zostanie poj m any, co stanie się z j ego
sy nem ? Mordercę czeka kara śm ierci.
Arnau rósł zdrowy i silny. Jeszcze nie m ówił, ale raczkował i gaworzy ł tak, że j ego oj ciec ze
wzruszenia dostawał gęsiej skórki. Choć Jaum e nadal nie spoufalał się z Bernatem , j ego nowa po-
zy cj a w warsztacie — o której Grau, pochłonięty interesam i i obowiązkam i w radzie m iej skiej ,
nie m iał poj ęcia — sprawiała, że szanowano go j eszcze bardziej . Również Guiam ona, bardzo za-
j ęta w związku z nowy m stanowiskiem m ęża, pozwoliła niańce przy nosić m u częściej dziecko,
które teraz j uż nie spało podczas ich spotkań.
Jednak dla dobra sy na Bernat nadal m usiał się ukry wać.
CZĘŚĆ DRUGA
SŁUDZY MOŻNYCH
6
Barcelona,
Boże Narodzenie 1329 roku
Arnau m iał j uż osiem lat. Wy rósł na grzecznego i roztropnego chłopca. Kędzierzawe kasztano-
we włosy spły wały m u na ram iona, okalaj ąc ładną buzię, w której zwracały uwagę duże, bły sz-
czące oczy barwy m iodu.
Dom Graua Puiga by ł udekorowany na Boże Narodzenie. Puigowi, który dzięki pom ocy hoj -
nego sąsiada opuścił dom rodzinny j ako dziesięciolatek, poszczęściło się w Barcelonie. Teraz cze-
kał z żoną na gości.
— Chcą wkraść się w m oj e łaski — rzekł do Guiam ony. — Proszę, proszę, m ożni i kupcy wie-
czerzaj ą pod dachem rzem ieślnika…
Guiam ona słuchała go w m ilczeniu.
— Nawet król m nie popiera. Rozum iesz, co to znaczy ? Król we własnej osobie! Sam król Al-
fons.
Tego dnia nie pracowano w warsztacie, więc Bernat i Arnau m arzli na dziedzińcu zastawio-
ny m gliniany m i naczy niam i, patrząc, j ak niewolnicy, czeladnicy i term inatorzy poj awiaj ą się
i znikaj ą w sieni Puigów. Przez osiem lat Bernat nie przekroczy ł Progu dom u. I co z tego? — m y -
ślał, m ierzwiąc Arnauowi czupry nę. Naj ważniej sze, że m am przy sobie sy na, że m ogę go przy -
tulać. Czegóż chcieć więcej ? Arnau m ieszkał i j adał w dom u Guiam ony, a nawet pobierał nauki
pod okiem preceptora j ej dzieci. Razem z nim i nauczy ł się czy tać, pisać i rachować. Guiam ona
dopilnowała, by pam iętał, kto j est j ego oj cem . Z kolei Grau traktował m ałego krewniaka oboj ęt-
nie.
Arnau nie stronił od psot, Bernat ciągle m u przy pom inał, by by ł grzeczny. Gdy wpadał roze-
śm iany do warsztatu, twarz j ego oj ca prom ieniała. Niewolnicy i czeladnicy, nawet sam Jaum e,
uśm iechali się do chłopca, który wy biegał na podwórze i czekał, aż Bernat będzie m iał dla niego
chwilkę. Rzucał m u się w ram iona, a potem znowu siadał na uboczu, przy glądał się oj cu i uśm ie-
chał do wszy stkich, którzy go zagady wali. Wieczorem , gdy kończono pracę w warsztacie, Arnau
wy m y kał się z dom u za zgodą Habiby. Wtedy oj ciec i sy n m ogli gawędzić i śm iać się do woli.
Sy tuacj a w warsztacie uległa zm ianie, choć Jaum e wciąż odgry wał rolę narzuconą m u przez
ciągle aktualną groźbę m aj stra. Grau nie zaprzątał sobie głowy dochodam i z warsztatu ani żadny -
m i inny m i kwestiam i z nim związany m i. Warsztat by ł m u potrzebny, by zdoby ć i utrzy m ać ty tuł
cechm istrza, patry cj usza i członka Rady Stu, pozwalał m u rzucić się w wir polity ki i finansów, co
dla patry cj usza takiego m iasta j ak Barcelona wcale nie by ło rzeczą trudną.
Od początku swego panowania Jakub II, który obj ął władzę w roku 1291, próbował zm niej szy ć
wpły wy katalońskiej oligarchii feudalnej , w czy m pom óc m u m ieli m ieszkańcy wolny ch m iast,
na czele z Barceloną. Sy cy lię przy łączy ł do korony j eszcze Piotr Wielki, a gdy papież zezwolił Ja-
kubowi II na podbój Sardy nii, Barcelona i j ej oby watele sfinansowali królewską wy prawę wo-
j enną.
Przy łączenie do korony dwóch wy sp na Morzu Śródziem ny m opłacało się zarówno władcy,
j ak i m iastu: gwarantowało dostawy zboża do Katalonii oraz um acniało j ej pozy cj ę w zachodniej
części Morza Śródziem nego, a ty m sam y m kontrolę m orskich szlaków handlowy ch. Z kolei król
zastrzegał sobie prawa do kopalni srebra i żup solny ch na Sardy nii.
Grau Puig nie uczestniczy ł w owy ch wy darzeniach. Początek j ego polity cznej kariery zbiegł
się ze śm iercią Jakuba II i koronacj ą Alfonsa III. Wtedy właśnie, w roku 1329, wy buchło powsta-
nie w sardy ńskim m ieście Sassari. Jednocześnie Genueńczy cy, niezadowoleni z rosnący ch wpły -
wów Katalonii, wy powiedzieli j ej woj ną i zaatakowali statki handlowe pły waj ące pod katalońską
banderą. Król i kupcy uznali, że stłum ienie buntu na Sardy nii i woj na przeciw Genui powinny zo-
stać sfinansowane przez bogaty ch barcelońskich m ieszczan. Tak też się stało, przede wszy stkim
dzięki staraniom j ednego z główny ch patry cj uszy, Graua Puiga, który nie ty lko sam wy łoży ł spo-
rą sum ę na potrzeby woj ny, ale płom ienny m i przem ówieniam i zachęcił nawet naj bardziej opor-
ny ch m ieszczan do pój ścia w j ego ślady.
Sam król publicznie podziękował m u za pom oc.
Grau co rusz podchodził do okna, wy patruj ąc gości. Bernat na pożegnanie pocałował Arnaua
w policzek.
— Zrobiło się zim no, sy nku. Biegnij lepiej do dom u. — Chłopiec chciał zaprotestować. — No,
j uż! Na pewno czeka na ciebie py szna kolacj a.
— Kogut, nugat i wafelki — wy recy tował m alec. Bernat klepnął go w pupę.
— No, uciekaj . Później porozm awiam y.
Gdy Arnau wszedł do dom u, zasiadano j uż do kolacj i. Miał j eść w kuchni razem z m łodszy m i
kuzy nam i: j ego rówieśnikiem Guiam onem i półtora roku starszą Margaridą. Dwóm starszy m ku-
zy nom , Josepowi i Genisowi, pozwolono j eść na górze z rodzicam i.
Grau by ł bardzo przej ęty zj awieniem się gości.
— Sam wszy stkiego dopilnuj ę — oznaj m ił Guiam onie podczas przy gotowań do uroczy stości.
— Ty będziesz podej m ować dam y.
— Jak to ty dopilnuj esz? — próbowała oponować Guiam ona, ale Grau zabrał się ochoczo do
wy dawania poleceń kucharce: tęgiej , niepozbawionej tupetu Mulatce, która słuchała gospodarza,
zezuj ąc na swą panią.
A czego się spodziewałeś? — zży m ała się w duchu Guiam ona. — Przecież nie przem awiasz do
swego sekretarza, nie j esteśm y też w siedzibie cechu ani Rady Stu. Nie wierzy sz, że potrafię ob-
służy ć twoich gości, boisz się, że nie stanę na wy sokości zadania? O to ci chodzi?
Za plecam i m ęża próbowała zaprowadzić porządek w szeregach służby i j ak naj lepiej przy go-
tować bożonarodzeniowe przy j ęcie. Jednak gdy nadszedł oczekiwany m om ent i wszy stko by ło j uż
gotowe — łącznie z wy kwintny m i szklanicam i dla gości — Guiam ona m usiała wy cofać się na
m iej sce wy znaczone j ej przez m ęża i uśm iechać się do zaproszony ch dam , które spoglądały na
nią z góry. Grau natom iast przy pom inał generała na polu bitwy : gawędził z gośćm i, pokazuj ąc
j ednocześnie niewolnikom , co m aj ą robić i kogo obsłuży ć. Jednak im ży wiej gesty kulował, ty m
większa panika ogarniała służbę. Na koniec wszy scy niewolnicy — z wy j ątkiem kucharki, która
przy gotowy wała kolacj ę — chodzili krok w krok za gospodarzem w oczekiwaniu na rozkazy.
Margarida, Guiam on i Arnau, spuszczeni z oka przez kucharkę, która wraz z pom ocnikam i uwi-
j ała się przy garnkach, wy m ieszali pieczonego koguta z nugatem oraz wafelkam i i rozpoczęli wła-
sną ucztę wigilij ną, śm iej ąc się i żartuj ąc. W pewnej chwili Margarida sięgnęła po dzban nieroz-
wodnionego wina i wy piła duży ły k. Krew uderzy ła j ej do twarzy, a policzki zapłonęły, ale dziew-
czy nka zniosła tę próbę i nie wy pluła trunku. Skłoniła brata i kuzy na, by wzięli z niej przy kład. Ar-
nau i Guiam on przełknęli wino, robiąc dobrą m inę do złej gry, ale łzy napły nęły im do oczu, za-
częli się krztusić i wy ciągać ręce po wodę. Po chwili cała trój ka zaczęła chichotać z by le powodu,
patrząc po sobie, na dzbanek wina czy choćby na ty łek kucharki.
— Wy nocha! — wrzasnęła Estrany a, m aj ąc dość ich docinków. Dzieciarnia wy padła z kuchni
z krzy kiem i śm iechem .
— Psss! — zganił ich przy schodach niewolnik. — Pan nie chce was tu widzieć.
— Ale… — zaczęła Margarida.
— Żadny ch „ale” — uciął m ężczy zna.
Habiba zeszła akurat po wino. Pan dopiero co spiorunował j ą wzrokiem , widząc, j ak j eden
z gości sięga po pusty dzban.
— Pilnuj dzieci — rzuciła do niewolnika na schodach. — Polej cie wina! — zawołała, wcho-
dząc do kuchni.
Grau wy biegł za nią w obawie, że Arabka przy niesie zwy kłe wino, a nie to trzy m ane na spe-
cj alne okazj e.
Dzieci przestały się śm iać i obserwowały teraz nerwową krzątaninę, do której dołączy ł niespo-
dziewanie sam pan dom u.
— Co wy tu robicie? — zganił m alców. — A ty ? — zwrócił się do niewolnika. — Co tak stoisz?
Pędź powiedzieć Habibie, że m a zaczerpnąć wina ze stary ch naczy ń. Ty lko czegoś nie pokręć, bo
obedrę cię ży wcem ze skóry. Dzieci, do łóżek!
Niewolnik pobiegł do kuchni. Dzieci spoj rzały po sobie rozbawione, z oczam i bły szczący m i od
wina. Gdy Grau znowu wbiegł po schodach, wy buchły śm iechem . Do łóżek? Margarida zerknęła
na otwarte drzwi na podwórze, wy krzy wiła wargi i uniosła brwi.
— A dzieci? — zapy tała Habiba na widok wchodzącego niewolnika.
— Wino ze stary ch naczy ń… — bełkotał niewolnik.
— A dzieci?
— Ze stary ch… z ty ch stary ch…
— A dzieci? — nie ustępowała Habiba.
— U ciebie w łóżku. Pan powiedział: do łóżek! Są razem z nim . Ze stary ch naczy ń, sły szy sz?
Bo obedrze nas ze skóry …
W noc wigilij ną Barcelona opustoszała. Wszy scy czekali na pasterkę, by zanieść do kościoła
koguta zabitego specj alnie na tę okazj ę. Księży c odbij ał się w m orzu, j akby ulica ciągnęła się aż
po widnokrąg. Troj e dzieci wpatry wało się w srebrzy sty odblask na wodzie.
— Na plaży nie m a na pewno ży wego ducha — szepnęła Margarida.
— Nikt nie wy pły wa w m orze w Wigilię — potwierdził Guiam on.
Odwrócili się w stronę Arnaua, który pokręcił głową.
— Nikt się nie dowie — przekony wała Margarida. — Pój dziem y na chwilkę i zaraz wrócim y.
Przecież to bliziutko.
— Tchórz — zadrwił z kuzy na Guiam on.
Pobiegli do Fram enors — położonego nad sam y m m orzem klasztoru franciszkanów, przy lega-
j ącego do naj bardziej wy suniętej na wschód części m urów m iej skich. Stam tąd popatrzy li na pla-
żę, która ciągnęła się po zachodnie krańce Barcelony, aż do klasztoru Świętej Klary.
— Oj ej ku! — wy krzy knął Guiam on. — Ile statków!
— Jeszcze nigdy nie widziałam ty lu naraz — dodała Margarida.
Arnau, z oczam i wielkim i j ak spodki, ty lko kiwał głową.
Cała plaża, od Fram enors po klasztor klary sek, zapełniona by ła statkam i wszelkich rozm iarów.
Brak nabrzeżny ch zabudowań ułatwiał podziwianie tego niecodziennego widoku. Kiedy ś, gdy
dzieci poszły z preceptorem popatrzeć na wy ładunek j ednego z oj cowskich statków, Grau opowie-
dział im , że prawie sto lat tem u król Jakub Zdoby wca zakazał wznoszenia budowli na plaży Barce-
lony. Ale dzieci nie bardzo rozum iały, co oj ciec m iał na m y śli. Przecież to j asne, że statki stoj ą na
plaży. To ich m iej sce, zawsze tu stały. Grau i preceptor spoj rzeli po sobie.
— W portach naszy ch nieprzy j aciół i ry wali handlowy ch nikt nie wy ciąga statków na brzeg —
wy j aśnił preceptor.
Czworo dzieci Graua j ak na kom endę odwróciło się do nauczy ciela. Nieprzy j aciele! To zaczy -
nało brzm ieć interesuj ąco.
— Święta prawda — wtrącił się Grau, wzbudzaj ąc zainteresowanie dzieci, a preceptor się
uśm iechnął. — Nasi wrogowie z Genui m aj ą wspaniały, naturalnie osłonięty port i nie m uszą wy -
ciągać łodzi na plażę. Wenecj a, nasz sprzy m ierzeniec, posiada lagunę, do której wpły wa się przez
sieć wąskich kanałów. Nie przedostaj ą się tam wy sokie fale i statki m ogą bezpiecznie cum ować
nawet podczas naj większy ch sztorm ów. Port w Pizie łączy z m orzem rzeka Arno i nawet w Mar-
sy lii j est naturalny port, który chroni j ą przed kapry sam i pogody.
— Już staroży tni Grecy korzy stali z portu w Marsy lii — zaznaczy ł preceptor.
— Nasi nieprzy j aciele m aj ą dogodniej sze porty ? — zapy tał Josep, naj starszy z rodzeństwa. —
Ale przecież m y j esteśm y od nich lepsi, panuj em y na Morzu Śródziem ny m ! — powtórzy ł słowa
zasły szane od oj ca. Jego rodzeństwo przy taknęło. — Jak to m ożliwe?
Grau spoj rzał py taj ąco na preceptora.
— Barcelona zawsze m iała naj lepszy ch m ary narzy. I choć nie m am y j uż portu…
— Jak to nie m am y portu? — wszedł m u w słowo Genis. — A to? — Wskazał plażę.
— To nie j est port. Port j est m iej scem zaciszny m , osłonięty m , a to… — Preceptor wy ciągnął
rękę ku otwartem u m orzu, które obm y wało plażę. — Coś wam powiem . Barcelona od zawsze by -
ła m iastem żeglarzy. Kiedy ś, wiele, wiele lat tem u m ieliśm y własny port, j ak wszy stkie m iasta,
o który ch wspom niał wasz oj ciec. Za Rzy m ian statki cum owały u stóp góry Taber, m niej więcej
w ty m m iej scu. — Wskazał w głąb m iasta. — Jednak ląd zaczął posuwać się w stronę m orza
i port znikł. Potem m ieliśm y j eszcze port Com tal, również pochłonięty z czasem przez ląd, oraz
port Jakuba Pierwszego w zatoczce u podnóża niewielkiej góry Puig de les Falsies. Wiecie, gdzie
j est teraz Puig de les Falsies?
Dzieci spoj rzały po sobie, a potem na oj ca, który z figlarny m uśm ieszkiem wskazał palcem
pod nogi tak, by preceptor go nie zauważy ł.
— Tutaj ? — zapy tały chórem dzieci.
— Owszem — odparł wy chowawca. — Właśnie tu, gdzie teraz stoim y. Dawna zatoczka rów-
nież została pochłonięta przez ląd i Barcelona została bez portu. Ale przez ten czas zdąży liśm y się
wy szkolić na doskonały ch, naj lepszy ch na świecie żeglarzy. Mim o że nie m am y portu…
— W takim razie, po co kom u port? — zapy tała Margarida.
— O ty m opowie ci twój oj ciec — powiedział preceptor, a Grau skinął głową.
— Port j est ważny, córeczko, bardzo ważny. Widzisz tam ten okręt? — Wskazał galerę otoczoną
przez m ałe łódki. — Gdy by śm y m ieli port, wy ładunek odby wałby się bezpośrednio przy brzegu,
obeszłoby się bez przewoźników, którzy transportuj ą ładunek na plażę. Poza ty m , gdy by zerwał się
teraz sztorm , okrętowi groziłoby wielkie niebezpieczeństwo, bo stoi zakotwiczony blisko plaży. Mu-
siałby um y kać z Barcelony.
— Dlaczego? — dopy ty wała się dziewczy nka.
— Bo na tak pły tkich wodach nie m ógłby walczy ć ze sztorm em i niechy bnie zatonąłby. Nawet
Kodeks Morski Barcelony nakazuj e, by okręty chroniły się przed burzą w porcie w Salou lub
w Tarragonie.
— Nie m am y portu — westchnął Guiam on, j akby właśnie stracił coś bardzo cennego.
— Ano nie — roześm iał się Grau i przy tulił sy na. — Ale i tak j esteśm y doskonały m i m ary na-
rzam i, Guiam onie. Panuj em y na Morzu Śródziem ny m ! I m am y plażę, na której trzy m am y statki
po sezonie, gdzie buduj em y nowe łodzie i reperuj em y uszkodzone. Widzisz doki — tam , na plaży,
naprzeciwko arkad?
— Możem y pobawić się na łodziach? — zapy tał Guiam on.
— Nie — odparł z powagą oj ciec. — Statek to rzecz święta, sy nu.
Arnau nigdy nie chodził na spacery z Grauem i m ały m i krewniakam i, a ty m bardziej z Guia-
m oną. Zostawał w dom u pod opieką Habiby, ale kuzy ni po powrocie opowiadali m u o ty m , co wi-
dzieli i sły szeli. Powtórzy li m u też wy kład oj ca o portach i statkach.
A teraz, właśnie w noc wigilij ną, Arnau zobaczy ł statki na własne oczy. Wszy stkie, wszy ściu-
teńkie! Małe: feluki, czółna i gondole, średnie: barki, tratwy, barkasy, karawele, bry gi, galeasy
i barquants, a nawet kilka większy ch: karaki, navetes, cocas i galery, który m król zakazy wał żeglugi
od października do kwietnia, m im o ich wielkich rozm iarów.
— Oj ej ku! — zawołał znowu Guiam on.
W dokach naprzeciwko Regom ir płonęły ogniska, przy który ch grzali się strażnicy. Skąpane
w blasku księży ca statki wy pełniały pogrążoną w ciszy plażę od ulicy Regom ir aż po klasztor Fra-
m enors.
— Za m ną, m ary narze! — rozkazała Margarida, unosząc prawą rękę.
Mim o sztorm ów, piratów, abordaży i m orskich bitew kapitan Margarida prowadziła swój od-
dział od statku do statku, skacząc z pokładu na pokład, wy chodząc obronną ręką ze starć z woj skam i
Genueńczy ków i Maurów oraz zdoby waj ąc Sardy nię pośród wiwatów na cześć króla Alfonsa.
— Stać! Kto idzie?
Troj e dzieci przy lgnęło do pokładu j ednej z feluk.
— Kto idzie?
Margarida wy j rzała zza burty. Między łodziam i zbliżały się ku nim trzy pochodnie.
— Uciekaj m y — szepnął Guiam on, ciągnąc siostrę za sukienkę.
— Nie m ożem y — odparła Margarida. — Odcięli nam drogę…
— Może w stronę doków? — zaproponował Arnau. Margarida spoj rzała ku Regom ir. W ich kie-
runku sunęły kolej ne dwie pochodnie.
— Nic z tego — wy m am rotała.
Statek to rzecz święta! Dzieci przy pom niały sobie przestrogę Graua. Guiam on zaczął popłaki-
wać, ale Margarida go uciszy ła. Księży c skry ł się za chm uram i.
Do m orza! — rzuciła pani kapitan.
Wy skoczy li przez burtę i weszli do wody. Margarida i Arnau skulili się, Guiam on stał wy prosto-
wany. Cała trój ka nie spuszczała z oka kluczący ch m iędzy łodziam i świateł. Gdy wartownicy po-
deszli do brzegu, dzieci cofnęły się głębiej w m orze. Margarida zerknęła na księży c, zaklinaj ąc go
w duchu, by j ak naj dłużej pozostał za chm uram i.
Wartownicy nieprędko dali za wy graną. Żaden z nich nie spoj rzał na m orze, a nawet j eśli…
Przecież to Boże Narodzenie i troj e wy straszony ch, przem oczony ch do suchej nitki dzieciaków.
Ziąb by ł nie do zniesienia.
Guiam on nie m ógł wrócić do dom u o własny ch siłach. Szczękał zębam i, kolana m u drżały,
trząsł się j ak galareta. Margarida i Arnau wzięli go pod pachy i nieśli. Na szczęście do dom u by ło
blisko.
Gdy dotarli na m iej sce, goście j uż odj echali. Zauważono zniknięcie dzieci i Grau wraz z nie-
wolnikam i wy bierał się właśnie na ich poszukiwanie.
— To przez Arnaua — Margarida zrzuciła winę na kuzy na. Guiam ona i arabska niewolnica
wsadziły j ej m łodszego brata do balii z gorącą wodą. — Nam ówił nas, by śm y szli na plażę. Ja nie
chciałam … — Dziewczy nka ubarwiła opowieść łzam i, na który ch widok j ej oj cu zawsze m iękło
serce.
Guiam onowi nie pom ogła ani gorąca kąpiel, ani pledy i koce, ani nawet cieplutki rosół. Gdy
tem peratura podskoczy ła, Grau wezwał lekarza, ale i on by ł bezradny. Gorączka rosła z każdą
chwilą, Guiam on zaczął kaszleć, a j ego oddech przem ienił się w żałosny świst.
— Nie m ogę m u pom óc — przy znał sm utno trzeciego wieczoru lekarz, Sebastia Font.
Guiam ona skry ła bladą, postarzałą twarz w dłoniach i załkała.
— To nieprawda! — krzy knął Grau. — Musi by ć j akiś sposób.
— Może j est, ale… — Sebastia Font znał niechęć swego klienta do Ży dów… Jednak sy tuacj a
by ła naprawdę dram aty czna. — Radzę posłać po Jafiida Bonseny ora.
Grau oniem iał.
— Wezwij go! — ponaglała m ęża Guiam ona, zanosząc się płaczem .
Ży da?! — przem knęło przez głowę Grauowi. W m łodości wpoj ono m u, że kto bij e Ży da, bij e
wcielonego diabła. W dzieciństwie Grau ganiał z kolegam i z warsztatu Ży dówki, które chodziły po
wodę do m iej skich studni, i tłukł im dzbany. Przestał prześladować starozakonny ch, dopiero gdy
na prośbę ży dowskiej społeczności osiadłej w Barcelonie król zakazał tego rodzaj u szy kan. Jednak
nadal ich nienawidził. Całe ży cie dręczy ł i pluł na przechodniów z żółto-czerwony m znakiem na
piersiach. Przecież to herety cy, ukrzy żowali Chry stusa… Jakże m iał teraz wpuścić j ednego z nich
do dom u?
— Wezwij go! — krzy knęła Guiam ona, a j ej krzy k poniósł się echem po okolicy.
Sły sząc go, Bernat i pozostali robotnicy skulili się na siennikach. Bernat nie rozm awiał z Arnau-
em ani z Habibą od trzech dni, ale wiedział o wszy stkim od podm aj strzego.
— Twoj em u sy nowi nic się nie stało — szepnął Jaum e, gdy nikt nie patrzy ł w ich stronę.
Jefuda Bonseny or zj awił się niezwłocznie. Miał na sobie zwy kłą czarną szatę z kapturem i nie-
odzowną naszy wką na piersi. Grau zaszy ł się w j adalni i ty lko odprowadził wzrokiem zgarbionego
starca z długą siwą brodą, który stoj ąc obok Guiam ony, słuchał wy j aśnień Sebastia. „Ratuj m ego
sy na, Ży dzie!” — m ruknął pod nosem , gdy ich spoj rzenia się spotkały. Jefuda Bonseny or ukłonił
m u się. By ł m ędrcem , poświęcił całe ży cie studiowaniu święty ch pism i zgłębianiu nauk filozo-
ficzny ch. Napisał Llibre de paraules de savis yjilosofs
, ale znał się również na m edy cy nie, by ł
naj bardziej ceniony m w Barcelonie lekarzem ży dowskim . Teraz j ednak spoj rzał na Guiam ona
i pokręcił ty lko sm utno głową.
Usły szawszy krzy k żony, Grau rzucił się biegiem ku schodom . Guiam ona wy szła z sy pialni
dzieci w towarzy stwie Sebastia. Za nim i podążał Jefuda.
— Ty Ży dzie! — krzy knął Grau i splunął m u pod nogi.
Guiam on um arł dwa dni później .
Zaraz po powrocie z pogrzebu sy na Grau przy wołał podm aj strzego.
— Zabierz stąd Arnaua i dopilnuj , by nigdy więcej nie przekroczy ł progu tego dom u.
Guiam ona nie zareagowała na słowa m ęża.
Grau powtórzy ł żonie zapewnienia córki, że to właśnie Arnau zaciągnął j ą oraz j ej brata nad
m orze. Jego sy nkowi i m ałej dziewczy nce nigdy nie przy szłoby to do głowy. Guiam ona słuchała
wy rzutów m ęża, że przy j ęła pod dach brata i bratanka. I choć w głębi serca wiedziała, że wszy st-
kiem u winna j est dziecięca lekkom y ślność, która zaowocowała tragedią, śm ierć naj m łodszego
dziecka pozbawiła j ą sił i woli, by sprzeciwić się m ężowi. Oskarżenie Margaridy sprawiło, że nie
m ogła się nawet do Arnaua odezwać. By ł sy nem j ej rodzonego brata, ży czy ła m u j ak naj lepiej ,
ale nie chciała go widzieć.
— Przy wiąż Arabkę do belki — rzucił Grau do podm aj strzego idącego po Arnaua. — I zgro-
m adź w warsztacie całą służbę, tego m ałego gagatka również.
Podczas uroczy stości pogrzebowy ch Grau doszedł do wniosku, że główną winę za tragedię po-
nosi niańka, która nie dopilnowała dzieci. Podczas gdy Guiam ona szlochała, a ksiądz odm awiał ża-
łobne m odlitwy, Grau przy m knął oczy i zaczął obm y ślać zem stę. Prawo zabraniało m u zabić czy
trwale okaleczy ć niewolnika, ale nikt nic m u nie powie, j eśli Arabka um rze od ran. Grau nie m iał
j eszcze do czy nienia z tak poważny m przewinieniem . Przy pom niał sobie tortury, o j akich sły szał.
Może powinien oblać niewolnicę wrzący m sadłem ? (Ale czy Estrany a znaj dzie w kuchni dość sa-
dła?). A m oże raczej zakuć j ą w kaj dany i wrzucić do lochu? (Nie, zby t łagodne). Pobić? Zatruć
w dy by ? Wy chłostać?
„Uży waj go ostrożnie — ostrzegł go kapitan j ednego z j ego okrętów, wręczaj ąc m u bicz —
j edny m uderzeniem m ożesz zedrzeć z człowieka skórę”. Od tam tej pory prezent kapitana — pięk-
ny orientalny bicz z pleciony ch rzem ieni, gruby, ale zgrabny i poręczny, zakończony frędzlam i
nabij any m i ostry m i kawałkam i m etalu — spoczy wał na dnie kufra
Kapłan zam ilkł i m inistranci obeszli katafalk, koły sząc kadzielnicą. Guiam ona zakaszlała, Grau
wziął głęboki oddech.
Arabka, przy wiązana za nadgarstki do belki, doty kała klepiska ty lko czubkam i palców.
— Nie chcę, by m ój sy n na to patrzy ł — powiedział Bernat podm aj strzem u.
— To nie j est naj lepszy m om ent, Bernacie — ostrzegł go Jaum e. — Napy tasz sobie biedy …
Bernat nie ustępował.
— Pracowałeś bardzo ciężko. Lepiej siedź cicho, zrób to dla sy na.
Odziany w czerń Grau wy szedł na środek kręgu utworzonego wokół Habiby przez niewolników,
term inatorów i czeladników.
— Rozbierz j ą — rozkazał podm aj strzem u.
Czuj ąc, j ak Jaum e zry wa z niej ubranie, Arabka próbowała podciągnąć wsty dliwie nogi. Jej
nagie, śniade, lśniące od potu ciało m iało zostać wy stawione na pastwę gapiów zgrom adzony ch tu
wbrew ich woli, oraz… bicza leżącego na klepisku. Bernat ścisnął Arnaua za ram iona. Chłopiec
wy buchnął płaczem .
Grau odrzucił rękę do ty łu i zam ierzy ł się. Rzem ienie uderzy ły o plecy niewolnicy i nabij ane
m etalem frędzle, oplótłszy j ej ciało, wbiły się w piersi. Cienka strużka krwi popły nęła Po śnia-
dy ch plecach, m etal zry wał płaty skóry. Ból przeszy ł Habibę od stóp do głów. Uniosła głowę
i krzy knęła rozdzieraj ąco. Arnau zaczął się trząść, błagaj ąc Graua, by przestał.
Grau zam achnął się ponownie.
— Nie dopilnowałaś dzieci!
Przy kolej ny m trzasku rzem ienia Bernat odwrócił i przy ciągnął do siebie sy na. Niewolnica
znowu zawy ła. Ubranie Bernata zdusiło krzy ki chłopca. Grau chłostał Arabkę, póki j ej plecy, ra-
m iona, piersi, pośladki i nogi nie zam ieniły się w krwawą m asę.
— Przekaż m aj strowi, że odchodzę.
Jaum e zagry zł wargi. Miał ochotę uściskać Bernata, ale w ich stronę zerkało kilku term inato-
rów.
Bernat odprowadził wzrokiem podm aj strzego, który skierował się do dom u Puigów. Kilkakrot-
nie rozm awiał z siostrą, by ła j ednak głucha na j ego wy j aśnienia i prośby. Od j akiegoś czasu Ar-
nau nie ruszał się z siennika, który dzielił teraz z oj cem . Wpatry wał się w posłanie, na który m po-
łożono j ego dogory waj ącą niańkę.
Gdy Grau wy szedł z warsztatu, odwiązano j ą, nie wiedziano j ednak, j ak j ej pom óc. Kucharka
Estrany a przy biegła z olej am i i m aściam i, ale spoj rzawszy na krwawą m asę, w j aką zam ieniło
się ciało Arabki, pokręciła ty lko głową. Arnau śledził z boku, ze łzam i w oczach, rozpaczliwe wy -
siłki służby. Bernat nam awiał go, by opuścił izbę, ale chłopiec nie posłuchał. Jeszcze tej sam ej no-
cy ustało kwilenie — podobne do płaczu noworodka — które przez cały dzień rozdzierało wszy st-
kim serca. Habiba um arła.
Jaum e przekazał Grauowi wiadom ość od Bernata. Tego ty lko brakowało: dwaj Estany olowie
ze znam ieniem nad okiem szwendaj ący się po Barcelonie w poszukiwaniu pracy, plotkuj ący
z każdy m , kto ty lko zechce nastawić ucha. A chętny ch nie zabraknie, bo Grau by ł j uż prawie
u szczy tu władzy. Poczuł ucisk w żołądku i suchość w gardle. Grau Puig, patry cj usz, starszy cechu
garncarzy, członek Rady Stu, udziela schronienia zbiegły m chłopom . Miał na pieńku z m ożny m i.
Im bardziej Barcelona wspierała króla, ty m m niej by t on uzależniony od panów feudalny ch, m a-
lały więc korzy ści i przy wilej e, na które m ogli liczy ć. A kto naj bardziej zabiegał o pom oc dla kró-
la? On, Grau Puig. A kom u naj bardziej zaszkodzi ucieczka chłopów ze wsi? Możny m ziem ianom .
Grau pokręcił głową i westchnął. Co też, u diabła, go podkusiło, żeby przy j ąć tego wieśniaka pod
swój dach!
— Wezwij Estany ola — rozkazał podm aj strzem u.
— Jaum e powiadom ił m nie, że zam ierzasz nas opuścić — rzekł do szwagra.
Bernat potwierdził skinieniem głowy.
— I co zam ierzasz robić?
— Poszukam pracy, by zarobić na utrzy m anie sy na.
— Nie znasz żadnego fachu. Barcelona pełna j est biedaków takich j ak ty : chłopów, którzy po-
rzucili rolę, którzy nie m aj ą pracy i przy m ieraj ą głodem . Poza ty m — dodał Grau — spędziłeś
j uż dość czasu w Barcelonie, ale nie postarałeś się nawet o glej t m ieszkańca.
— Jaki glej t? — zdziwił się Bernat.
— Dokum ent potwierdzaj ący, że m ieszkasz w Barcelonie od ponad roku i j esteś zwolniony
z obowiązków feudalny ch.
— Gdzie m ożna go dostać?
— Wy stawiaj ą go raj cy m iej scy.
— Zdobędę ten glej t.
Grau spoj rzał na Bernata. By ł brudny, m iał na sobie znoszoną kam izelę i espadry le. Oczam i
wy obraźni zobaczy ł, j ak staj e przed raj cam i, opowiedziawszy wszy stkim pisarzom z m agistratu,
że j est szwagrem Graua Puiga, patry cj usza Barcelony, i przez lata ukry wał się wraz z sy nem
w j ego warsztacie. Wieść rozniosłaby się po m ieście lotem bły skawicy. Grau nieraz Posłuży ł się
podobny m i inform acj am i, by zniszczy ć swy ch wrogów.
— Siadaj . — Wskazał szwagrowi krzesło. — Gdy ty lko Jaum e powiedział m i o twoich zam ia-
rach, odby łem rozm owę z Guiam oną. — Skłam ał, by usprawiedliwić zm ianę decy zj i. — błagała,
by m się nad tobą ulitował.
— Nie potrzebuj ę litości — przerwał m u Bernat, m y śląc o sy nu siedzący m na posłaniu i pa-
trzący m zagubiony m wzrokiem . — Od wielu lat ciężko pracuj ę w zam ian za…
— Bo taka by ła um owa — uciął Grau. — Przy stałeś na m oj e warunki. Wtedy by ły ci na rękę.
— By ć m oże. Ale nie sprzedałem się j ak niewolnik i teraz nasza um owa j uż m nie nie interesu-
j e.
— Dobrze, zapom nij m y o litości. Nie sądzę, by ktokolwiek w Barcelonie zechciał cię zatrudnić,
j eśli nie potrafisz dowieść, że j esteś wolny m m ieszkańcem . Bez glej tu czeka cię wy zy sk. Wiesz,
ilu chłopów pańszczy źniany ch błąka się po m ieście
1 pracuj e bez zapłaty, ty lko i wy łącznie po to, by przem ieszkać w Barcelonie rok i j eden dzień?
Nie m ożesz z nim i konkurować. Um rzesz z głodu w oczekiwaniu na glej t, ty albo… twój sy n. Mi-
m o wszy stko nie m ożem y pozwolić, by m ały Arnau podzielił los naszego Guiam ona. Jedna trage-
dia to i tak za dużo. Twoj a siostra by tego nie przeży ła. — Bernat m ilczał, czekaj ąc, aż szwagier
skończy wy wód. — Jeśli chcesz, m ożesz nadal pracować u m nie na doty chczasowy ch warun-
kach, za pensj ę przy sługuj ącą niewy kwalifikowanem u robotnikowi, z której odliczy m y ci za po-
słanie i strawę, twoj ą i twego sy na.
— A Arnau?
— Co m asz na m y śli?
— Obiecałeś, że będzie u ciebie term inował.
— I obietnicy dotrzy m am , ale Arnau m usi j eszcze podrosnąć.
— Chcę to na piśm ie.
— Zgoda — przy stał Grau.
— A glej t?
Grau skinął głową. Zdobędzie stosowny dokum ent tak, by nikt się nie dowiedział.
7
Ustanawiam y wolny m i m ieszkańcam i Barcelony Bernata Estany ola i j ego sy na Arnaua…
Nareszcie! Niepewne słowa m ężczy zny, który odczy tał głośno dokum ent, przy prawiły Bernata
o dreszcz. Natknął się na niego w dokach, gdzie rozpy ty wał o kogoś, kto potrafi czy tać. Zapłatą za
przy sługę m iała by ć m ała gliniana m iska. Bernatowi, słuchaj ącem u teraz treści drugiego doku-
m entu, towarzy szy ł hałas j ak zwy kle panuj ący w dokach, zapach dziegciu oraz m orska bry za, któ-
ra m uskała m u twarz. Grau zobowiązy wał się przy j ąć j ego sy na na term inatora, gdy chłopiec
skończy dziesięć lat, i nauczy ć go sztuki garncarskiej . Arnau nie ty lko j est wolny m człowiekiem ,
ale w przy szłości zostanie rzem ieślnikiem i będzie m ógł utrzy m ać się w Barcelonie.
Bernat uśm iechnął się, wręczy ł nieznaj om em u obiecaną m iskę i ruszy ł w drogę powrotną do
warsztatu. Skoro przy znano im glej t m iej ski, naj widoczniej Llorenc de Bellera nie ściga go za
m orderstwo. Czy żby m łody czeladnik przeży ł? A j eśli nawet… „Zatrzy m aj sobie nasze ziem ie,
m y wolim y wolność” — m ruknął Bernat hardo, przem awiaj ąc w m y ślach do pana Navarcles.
Niewolnicy Graua, a nawet sam Jaum e przerwali pracę na widok prom ieniej ącego szczęściem
Bernata. Na klepisku wciąż widać by ło krew Habiby, bo Grau nie pozwolił j ej zm y ć. Bernat spo-
ważniał i om inął krwawe plam y.
— Arnau — szepnął w nocy do sy na.
— Słucham , oj cze?
— Od dzisiaj j esteśm y wolny m i m ieszkańcam i Barcelony. Chłopiec nie odpowiedział. Bernat
odnalazł w ciem ności j ego głowę i pogłaskał go. Wiedział, j ak niewiele znaczy wolność dla dziec-
ka, które utraciło radość ży cia. Nie przestaj ąc go do siebie tulić, wsłuchał się w oddech śpiący ch
niewolników. Jedna m y śl nie dawała m u spokoj u: czy Arnau kiedy kolwiek zechce pracować dla
Graua? Jeszcze długo nie m ógł zasnąć.
Codziennie, gdy robotnicy ruszali skoro świt do pracy, Arnau opuszczał warsztat. Bernat próbo-
wał z nim rozm awiać i podnieść go na duchu. Powinieneś znaleźć sobie przy j aciół, m iał m u kie-
dy ś powiedzieć, ale nie zdąży ł, bo chłopiec odwrócił się na pięcie i powlókł ku wy j ściu. Ciesz się
wolnością, sy nu, chciał dodać inny m razem , a chłopiec, widząc, że oj ciec chce m u coś powie-
dzieć, popatrzy ł na niego py taj ąco. Bernat j uż m iał się odezwać, ale wtedy po policzku dziecka
spły nęła łza. Bernat uklęknął i przy tulił sy na, a potem patrzy ł, j ak idzie przez podwórze, powłócząc
nogam i. Gdy po raz kolej ny Arnau om ij ał krwawe plam y na klepisku, w głowie Bernata rozległ
się trzask bicza Graua. Obiecał sobie, że nigdy więcej nie ustąpi przed batem : zrobił to ty lko raz,
wy starczy.
Bernat podbiegł do sy na, który odwrócił się na odgłos j ego kroków. Dogoniwszy go, począł ry ć
stopą ziem ię przesiąkniętą krwią Habiby. Twarz Arnaua poj aśniała, więc Bernat kopał z j eszcze
większy m zapałem .
— Co ty wy prawiasz?! — krzy knął Jaum e z drugiego końca podwórza.
Py tanie zm roziło Bernata. Znowu usły szał trzask bicza…
— Oj cze…
Czubkiem espadry la Arnau wolno odgarniał poczerniałą ziem ię, dopiero co skopaną przez Ber-
nata.
— Co robisz? — spy tał ponownie Jaum e.
Bernat nie odpowiedział. Jaum e rozej rzał się i zobaczy ł, że niewolnicy tkwią bez ruchu wpa-
trzeni w… niego.
— Przy nieś wody, sy nu — rzucił Bernat do Arnaua, wy korzy stuj ąc wahanie podm aj strzego.
Chłopak wy padł z warsztatu j ak strzała. Pierwszy raz od wielu m iesięcy Bernat widział, j ak
biegnie. Jaum e skinął przy zwalaj ąco głową.
Na kolanach, oj ciec i sy n ry li ziem ię, póki nie zm y li śladów niesprawiedliwości.
— Idź się bawić, sy nu — powiedział Bernat, gdy skończy li. Arnau spuścił wzrok. Miał ochotę
spy tać, z kim m a się bawić. Oj ciec zm ierzwił m u czupry nę i popchnął ku wy j ściu. Arnau j ak co
dzień obszedł dom i wdrapał się na rozłoży ste drzewo rosnące przy ogrodowy m m urze. Z tej zie-
lonej kry j ówki podglądał kuzy nów, którzy zwy kle o tej porze wy chodzili z Guiam oną do ogrodu.
— Dlaczego j uż m nie nie kochasz? — szepnął na widok ciotki. — Przecież to nie m oj a wina…
Kuzy ni wy glądali na szczęśliwy ch. Czas zacierał powoli wspom nienie ich m łodszego bracisz-
ka, ty lko na twarzy m atki wciąż m alowało się cierpienie. Josep i Genis toczy li poj edy nek na niby,
Margarida przy glądała się braciom , siedząc obok m atki, która nie odstępowała j ej na krok. Ukry -
tem u w listowiu Arnauowi serce ścisnęło się na m y śl o pieszczotach ciotki.
Arnau przy chodził tu każdego ranka.
— Już cię nie kochaj ą? — usły szał pewnego razu. Przestraszy ł się nie na żarty, stracił równo-
wagę i o m ały włos nie spadł z drzewa. Rozej rzał się, ale nikogo nie dostrzegł.
— Tutaj — usły szał znowu.
Spoj rzał w głąb drzewa, skąd dochodził głos, ale i ty m razem niczego nie zobaczy ł. Wreszcie
liście zaszeleściły i wy j rzał z nich m ały chłopiec, który siedział okrakiem u nasady gałęzi i z po-
ważną m iną pozdrowił Arnaua ruchem ręki.
— Co tu robisz? Skąd się wziąłeś na m oim drzewie? — zapy tał oschle Arnau.
Um orusany dzieciak zachował stoicki spokój .
— To sam o co ty — odparł — patrzę.
— Tobie nie wolno — stwierdził Arnau.
— Niby dlaczego? Od dawna tu przy chodzę. Przedtem podglądałem również ciebie. — Mały
brudas zam ilkł na chwilę. — Już cię nie kochaj ą? Dlatego tak często płaczesz?
Arnau poczuł, że łza spły wa m u po policzku, i rozzłościł się. Ten m ały go szpiegował!
— Złaź — rozkazał i sam zsunął się z drzewa. Chłopiec zeskoczy ł zwinnie i stanął przed Arnau-
em . By ł od
niego niższy o głowę, ale nie wy glądał na wy straszonego.
— Szpiegowałeś! — oskarży ł go Arnau.
— Podobnie j ak ty — bronił się m alec.
— Tak, ale to m oi kuzy ni, m nie wolno.
— W takim razie dlaczego j uż się z nim i nie bawisz? Arnau nie m ógł zdusić szlochu, który na-
gle wy rwał m u się z piersi. Głos m u drżał, gdy próbował odpowiedzieć na py tanie.
— Nie wsty dź się. Ja też często płaczę — pocieszał go m alec.
— Dlaczego? — wy dusił Arnau przez łzy.
— Sam nie wiem … Czasem płaczę, gdy m y ślę o m am ie.
— Masz m am ę?
— Mam , ale…
— Więc co tu robisz? Czem u się z nią nie bawisz?
— Bo nie m ogę.
— Dlaczego? Nie m ieszka z tobą?
— Nie o to chodzi… — odparł niepewnie chłopiec. — Mieszkać, m ieszka…
— W takim razie, dlaczego nie spędzasz z nią czasu? Mały brudas nie odpowiadał.
— Jest chora? Pokręcił głową.
— Nie — bąknął.
— W takim razie? — dopy ty wał się Arnau.
Maluch spoj rzał na niego żałośnie. Kilkakrotnie przy gry zł dolną wargę, w końcu rzucił:
— Chodź — pociągnął Arnaua za rękaw. — Coś ci pokażę.
Puścił się biegiem z szy bkością zadziwiaj ącą u takiego szkraba. Arnau pędził za nim , staraj ąc
się nie stracić go z oczu. W z rzadka zabudowanej dzielnicy garncarzy nie by ło to trudne, ale
sprawa zaczęła się kom plikować, w m iarę j ak zapuszczali się w głąb Barcelony. Zatłoczone i za-
stawione kram am i uliczki by ły tak wąskie, że ciężko się by ło przecisnąć.
Arnau nie wiedział, gdzie j est, ale by ło m u wszy stko j edno. Martwił się ty lko o to, by nie stra-
cić z oczu zwinnej sy lwetki nowego kolegi, który przepy chał się m iędzy straganam i, roztrącaj ąc
przechodniów i wzbudzaj ąc ogólne oburzenie. Gniew tłum u, potraktowanego bez pardonu przez
bezczelnego m alca, skrupił się na starszy m chłopcu, m niej nawy kły m do m anewrowania w ciż-
bie. Posy pały się na Arnaua przekleństwa i złorzeczenia. Oberwał nawet po głowie i próbowano
go złapać za koszulę, na szczęście udało m u się wy rwać. Jednak nawał przeszkód sprawił, że stracił
z oczu swego przewodnika, i raptem znalazł się sam na wielkim placu, wy pełniony m ludźm i.
Wiedział, gdzie j est, by ł tu kiedy ś z oj cem . „To plac Blat — powiedział m u wtedy Bernat. —
Serce Barcelony. Widzisz ten kam ień na środku?”. Arnau spoj rzał we wskazany m kierunku. „Dzieli
on m iasto na kwartały : Mar, Fram enors, Pi oraz Salada, zwany również Sant Pere”. Arnau trafił
na ten plac, biegnąc ulicą zam ieszkaną przez handlarzy j edwabiu, i stanąwszy w bram ie pałacu
naczelnikowskiego, wy patry wał m ałego brudasa, j ednak kłębiący się tłum zasłaniał m u widok.
Zaraz przy bram ie znaj dowała się główna j atka m iej ska, po drugiej stronie stały kram y piekarzy.
Arnau szukał kolegi pośród kam ienny ch ław po obu stronach placu, gdzie przelewał się teraz zbity
tłum . „Tu handluj e się pszenicą — wy j aśnił m u kiedy ś oj ciec. — Na ty ch ławach ubij aj ą intere-
sy pośrednicy i kupcy m iej scy, po drugiej stronie handluj ą wieśniacy, którzy przy wożą do m iasta
plony ”. Arnau nigdzie nie widział m ałego brudasa, który przy prowadził go aż tutaj : ani wśród kup-
ców, ani wśród chłopów, ani wśród targuj ący ch się i robiący ch zakupy przechodniów.
Nagle, gdy stał w bram ie, rozglądaj ąc się na wszy stkie strony, porwał go tłum wlewaj ący się
na plac. Chcąc się odsunąć, podszedł do kram ów z pieczy wem , ale gdy ty lko dotknął plecam i j ed-
nego ze stołów, oberwał — i to porządnie — po karku.
— Zm y kaj stąd, sm arkaczu! — wrzasnął piekarz. Znowu porwał go tłum , znowu ogłuszy ł zgiełk
i targowa wrzawa. Arnau nie wiedział, co robić. Znacznie od niego wy żsi, zgięci pod ciężarem
worków zboża ludzie spy chali go to na j eden, to na drugi koniec placu, nawet go nie dostrzegaj ąc.
Arnauowi zaczy nało kręcić się w głowie. Nagle, j ak spod ziem i, wy rósł przed nim m ały szel-
m a z um orusaną buzią, za który m gnał przez pół Barcelony.
— Co tak stoisz j ak cielę?! — Malec próbował przekrzy czeć targowy gwar.
Arnau nie odpowiedział. Złapał się koszuli chłopca i dał m u się przeprowadzić przez plac i przez
ulicę Bória. Zapuścili się w dzielnicę kotlarzy, w kręte uliczki, wibruj ące w takt m łotków klepią-
cy ch m iedź i żelazo. Już nie biegli, ledwo ży wy ze zm ęczenia Arnau uwiesił się rękawa towarzy -
sza, zm uszaj ąc niecierpliwego i lekkom y ślnego przewodnika do zwolnienia kroku.
— To m ój dom — oznaj m ił wreszcie chłopiec, wskazuj ąc na m ały j ednopiętrowy budy nek.
Przy ustawiony m przed wej ściem stole, zawalony m m iedziany m i kociołkam i i saganam i rozm a-
ity ch rozm iarów, pracował tęgi m ężczy zna, który nawet na nich nie spoj rzał. — To m ój oj ciec —
dodał m alec, gdy m inęli dom .
— Dlaczego nie… — zaczął py tać Arnau, oglądaj ąc się.
— Poczekaj — przerwał m u m ały brudas.
Doszli do końca uliczki i zapuścili się w labiry nt przy dom owy ch ogródków. Gdy dotarli na ty ły
dom u m ałego brudasa, ten wspiął się na m ur otaczaj ący ogród i dał znak Arnauowi, by zrobił to
sam o.
— Dlaczego…
— No, wchodź! — ponaglił go m alec, siedząc okrakiem na m urze.
Zeskoczy li do m ałego ogródka. Chłopiec zam arł, utkwiwszy wzrok w przy klej onej do dom u
przy budówce — niewielkiej kom órce z m alutkim , wy bity m dość wy soko i wy chodzący m na
ogród otworem w kształcie okna. Arnau odczekał kilka sekund, ale j ego towarzy sz ani drgnął.
— Co teraz? — zapy tał w końcu. Malec odwrócił się.
— I co…?
Mały szelm a nie zwracał na niego uwagi. Arnau stał bez ruchu i patrzy ł, j ak ciągnie drewnianą
skrzy nkę, ustawia j ą pod oknem i wdrapuj e się na nią, nie odry waj ąc oczu od okienka.
— Mam o — szepnął, stanąwszy na skrzy ni.
Przez otwór z trudem przecisnęła się blada kobieca ręka. Łokieć zatrzy m ał się na wy sokości
parapetu, dłoń szy bko nam acała głowę dziecka i zaczęła j ą głaskać.
— Joanet. — Arnau usły szał słodki głos dobiegaj ący z okna. — Przy szedłeś wcześniej niż zwy -
kle, j eszcze nie m a południa.
Joanet skinął ty lko głową.
— Coś się stało? — py tał głos.
Joanet odczekał kilka sekund, po czy m pociągnął nosem i powiedział:
— Przy prowadziłem kolegę.
— Cieszę się, że m asz kolegów. Jak m a na im ię?
— Arnau.
Skąd on wie? No, tak! Przecież m nie śledził, pom y ślał Arnau.
— Przy szedł z tobą? — Tak, m am o.
— Dzień dobry, Arnau.
Arnau zerknął na okno. Joanet odwrócił się do niego.
— Dzień dobry … psze pani — wy bąkał, nie wiedząc, j ak Zwracać się do głosu pły nącego
z okna.
— Ile m asz lat? — zapy tała kobieta.
— Osiem , psze pani.
— Jesteś dwa lata starszy od m oj ego Joaneta, ale m am nadziej ę, że ładnie się razem bawicie
i że będziecie dbali o waszą przy j aźń. Dobry przy j aciel to naj ważniej sza rzecz na świecie, nigdy
o ty m nie zapom inaj cie.
Głos zam ilkł, ale ręka nie przestawała gładzić głowy Joaneta. Arnau patrzy ł, j ak m aluch, sie-
dzący bez ruchu ze zwieszony m i nogam i na drewnianej skrzy ni opartej o ścianę, poddaj e się
m atczy nej pieszczocie.
— Idźcie się bawić — powiedziała nagle kobieta, cofaj ąc rękę. — Do widzenia, Arnau. Opie-
kuj się m oim sy nkiem , j esteś od niego starszy. — Arnau chciał się pożegnać, ale słowa uwięzły
m u w gardle. — Do widzenia, sy nku — dodał głos. — Przy j dziesz j eszcze?
— Oczy wiście, m am o.
— No, idźcie j uż.
Chłopcy znów zapuścili się w gwarne ulice Barcelony i poczęli przem ierzać j e bez celu. Arnau
czekał na wy j aśnienia Joaneta, ale widząc, że j ego kom pan m ilczy j ak zaklęty, zebrał się na od-
wagę i zapy tał:
— Dlaczego twoj a m am a nie wy szła do ogrodu?
— Bo j est zam knięta — odparł Joanet.
— Czem u?
— Nie wiem . Wiem , że j est zam knięta, i j uż.
— To dlaczego nie wej dziesz do niej przez okno?
— Nie m ogę. Pone m i nie pozwala.
— Kto to j est Pone?
— Mój tata.
— Dlaczego ci nie pozwala?
— Nie wiem .
— A dlaczego nie nazy wasz go tatą?
— Też m i nie pozwala.
Arnau zatrzy m ał się i szarpnął Joaneta tak, że ich twarze prawie się zetknęły.
— I też nie wiem dlaczego — m alec ubiegł py tanie starszego kolegi.
Wędrowali dalej ulicam i Barcelony. Arnau próbował zrozum ieć cały ten galim atias, a Joanet
czekał na kolej ne py tanie.
— Jak wy gląda twoj a m am a? — zdecy dował się w końcu odezwać Arnau.
— Nigdy j ej nie widziałem — wy znał Joanet, siląc się na uśm iech. — Kiedy ś, gdy Pone wy -
j echał, chciałem wej ść przez okno, ale m i nie pozwoliła. Nie chce, żeby m j ą oglądał.
— Dlaczego się uśm iechasz?
Joanet przeszedł kilka kroków, nim zdecy dował się na odpowiedź.
— Bo m am a m i każe.
Przez resztę przedpołudnia Arnau włóczy ł się po Barcelonie z pochy loną głową, w ślad za
um orusany m chłopcem , który nigdy nie widział własnej m atki.
— Mam a głaszcze go przez okno kom órki, w której j ą zam knięto — zwierzy ł się Arnau oj cu
j eszcze tej sam ej nocy, gdy leżeli obok siebie. — Joanet nigdy j ej nie widział. Oj ciec m u nie po-
zwala, zresztą ona też nie chce, żeby j ą oglądał.
Bernat głaskał sy na po głowie, zupełnie j ak m am a j ego nowego kolegi. Ty lko chrapanie nie-
wolników i term inatorów przery wało ciszę, która zapanowała nagle w izbie. Bernat zastanawiał
się, czy m nieszczęsna kobieta zasłuży ła sobie na tak straszny los.
„Cudzołóstwem !” odpowiedziałby m u bez wahania kotlarz Pone. Mówił o ty m każdem u, kto się
ty lko napatoczy ł.
— Nakry łem j ą z kochankiem , m łokosem w j ej wieku. Zabawiali się, gdy j a pracowałem
w kuźni. Poszedłem , rzecz Jasna, do naczelnika m iasta, upom nieć się o przy kładną karę. — Na-
stępnie osiłkowaty kotlarz rozpły wał się w zachwy tach nad Prawem , dzięki którem u sprawiedli-
wości stało się zadość: — Nasi książęta to ludzie uczeni, wiedzą, że kobiety są istotam i do gruntu
zepsuty m i. Ty lko niewiasty szlachetnie urodzone m ogą uwolnić się poprzez przy sięgę od zarzutu
cudzołóstwa, pozostałe, takie j ak m oj a Joana, m uszą zdać się na poj edy nek i wy rok opatrzności.
Świadkowie pam iętaj ą, że Pone rozniósł na strzępy m łodego kochanka Joany. Nawet opatrz-
ność nie m ogła wy bawić wątłego m łodzika, ży j ącego ty lko m iłością, od śm ierci z rąk kotlarza za-
hartowanego pracą w kuźni.
Wy rok królewski by ł zgodny z kodeksem Usatges: Jeśli poj edy nek zostanie rozstrzy gnięty na
korzy ść niewiasty, zachowa ona cześć i zostanie przy m ężu, który pokry j e koszty procesu i poj e-
dy nku, poniesione przez nią i j ej stronników, oraz wy nagrodzi szkody ry walowi. Jeśli kobieta nie
obroni swego honoru w poj edy nku, zdana będzie na łaskę m ęża, którem u przy padnie cały j ej m a-
j ątek. Pone nie potrafił czy tać, ale recy tował z pam ięci orzeczenie try bunału, podsuwaj ąc
wszy stkim pism o pod nos:
Zasądzam y, że kotlarz Pone poczy nić m usi, zanim wy dana m u zostanie żona Joana, stosowną
porękę tudzież gwarancj ę, że zapewni j ej m ieszkanie we własny m dom u, w izbie m ierzącej dwa-
naście piędzi długości, sześć szerokości i wy sokiej na dwie kany
. Ponadto zapewni j ej dostatecz-
nie gruby siennik i derkę do spania, otwór do załatwiania naturalny ch potrzeb, tudzież otwór okien-
ny, przez który podawać j ej będzie poży wienie. Ty m sam y m kotlarz Pone zobowiązany j est do-
starczać żonie codziennie osiem naście uncj i upieczonego chleba i wodę podług potrzeb, przy
czy m nie m oże j ej podać ani polecić podać niczego, co przy spieszy j ej zgon lub śm ierć j ej zada.
Co do wszy stkich niniej szy ch kwestii kotlarz Pone poczy ni porękę i gwarancj ę, zanim przekazana
m u zostanie rzeczona Joana.
Kotlarz Pone przedstawił porękę zasądzoną przez naczelnika, a ten wy dał m u żonę. Zdradzony
m ąż wy budował w ogrodzie przy budówkę m ierzącą dwa i pół m etra na m etr dwadzieścia, wy ko-
pał dziurę pełniącą rolę kloaki, wy bił okno i zam urował ży wcem swą m łodą żonę. Właśnie przez
otwór w ścianie Joana m ogła głaskać sy na, który przy szedł na świat dziewięć m iesięcy po proce-
sie i do którego kotlarz się nie przy znawał.
— Oj cze — szepnął Arnau — opowiedz m i o m am ie. Dlaczego nigdy o niej nie wspom inasz?
Co m am ci powiedzieć? Że dziewictwo odebrał j ej pij any m ożnowładca? Że skończy ła j ako
ladacznica na zam ku pana Navarcles? — pom y ślał Bernat.
— Twoj a m am a… — zaczął — nie m iała w ży ciu szczęścia. Dużo wy cierpiała.
Arnau pociągnął nosem .
— A kochała m nie? — zapy tał po chwili zm ieniony m głosem .
— Nie zdąży ła. Um arła przy porodzie.
— Habiba m nie kochała.
— Ja też cię kocham .
— Ale wy, oj cze, nie j esteście m oj ą m atką. Nawet Joanet m a m am ę, która głaszcze go po gło-
wie.
— Nie wszy stkie dzieci m aj ą… — zaczął tłum aczy ć Bernat. Matka wszy stkich chrześcij an…
Bernat przy pom niał sobie ty lekroć sły szane słowa księży.
— Co m ówiliście, oj cze?
— Masz m atkę. Oczy wiście, że m asz m atkę. — Bernat poczuł, że Arnau nieruchom iej e. —
Wszy stkim osierocony m dzieciom Pan Bóg zsy ła inną, wspólną m atkę, Matkę Boską.
— A gdzie j est ta Boska?
— Matka Boska — poprawił sy na Bernat. — Czy li Madonna. Mieszka w niebie.
Arnau m ilczał przez chwilę, a potem powiedział:
— Na co kom u m atka, która m ieszka w niebie? Taka m atka nie m oże m nie przy tulić ani pocało-
wać, ani się ze m ną bawić, ani…
— Oczy wiście, że m oże. — Bernat pam iętał słowa swego oj ca, gdy zadał m u kiedy ś to sam o
py tanie. — Matka Boska rozm awia ze swy m i dziećm i za pośrednictwem ptaków. Gdy zobaczy sz
ptaka, przekaż m u wiadom ość dla Madonny, a on zaniesie j ą do nieba. Potem ptaki opowiedzą so-
bie o wszy stkim i będą cię odwiedzać, poćwierkiwać i fruwać radośnie nad twoj ą głową.
— Ale j a nie rozum iem m owy ptaków.
— Nauczy sz się.
— Nigdy nie zobaczę tej m atki…
— Zobaczy sz… Właśnie, że zobaczy sz. Spotkasz j ą w kościołach, będziesz m ógł z nią nawet
rozm awiać.
— W kościele?
— Tak sy nku, właśnie tam . Matka Boska m ieszka w niebie oraz w niektóry ch świąty niach. Dla-
tego m ożesz z nią rozm awiać za pośrednictwem ptaków i w kościele. Odpowie ci ptasim głosem
lub nocą, we śnie, a kochać cię będzie i hołubić bardziej niż j akakolwiek ziem ska m atka.
— Bardziej niż Habiba?
— Dużo bardziej .
— Tej nocy również? — zapy tał Arnau. — Bo dzisiaj j eszcze z nią nie rozm awiałem .
— Nie m artw się, zrobiłem to za ciebie. Zaśnij , a sam się przekonasz.
8
Dwaj przy j aciele widy wali się codziennie, biegali razem na plażę oglądać statki, dokazy wali
na ulicach Barcelony lub po prostu włóczy li się po m ieście. Gdy bawili się pod m urem dom u Pu-
igów i z ogrodu dochodziły śm iechy Josepa, Genisa i Margaridy, Arnau spoglądał w niebo, j akby
szukał czegoś w obłokach.
— Na co patrzy sz? — zapy tał go kiedy ś Joanet.
— Na nic — usły szał w odpowiedzi.
Gdy odgłosy zza m uru przy brały na sile, Arnau znowu spoj rzał w niebo.
— Chcesz wej ść na drzewo? — zapy tał Joanet, m y śląc, że przy j aciel przy gląda się konarom
nad ich głowam i.
— Nie — odpowiedział Arnau, rozglądaj ąc się za ptakiem , który przekazałby wiadom ość j ego
nowej m atce.
— Dlaczego nie? Z góry by łoby widać…
Co m a powiedzieć Matce Boskiej ? Co m ówi się m atce? Joanet prawie nie odzy wał się do swo-
j ej m am y, po prostu słuchał i potakiwał lub… zaprzeczał. No tak, ale sły szał j ej głos i czuł na gło-
wie doty k j ej dłoni, pom y ślał Arnau.
— To co, włazim y ?
— Nie! — krzy knął Arnau, zdm uchuj ąc uśm iech z warg Przy j aciela. — Przecież m asz m a-
m ę, która cię kocha, nie m usisz podglądać inny ch.
— Ale ty nie m asz — przy pom niał Joanet. — Jeśli wej dziem y na drzewo…
Powie, że j ą kocha! To właśnie m ówili cioci Guiam onie j ego kuzy ni.
„Tak j ej właśnie powiedz, ptaszku. — Arnau patrzy ł w ślad za ulatuj ący m ku niebu ptakiem . —
Powiedz, że j ą kocham ”.
— No więc j ak? Wchodzisz czy nie? — nalegał Joanet, huśtaj ąc się na naj niższej gałęzi.
— Nie, j uż nie m uszę… — Joanet zeskoczy ł z drzewa i wlepił z przy j aciela py taj ące spoj rze-
nie. — Ja też m am m am ę.
— Nową m am ę? Arnau zawahał się.
— Sam nie wiem . Nazy wa się Madonna.
— Madonna? Kto to taki?
— Można j ą spotkać w niektóry ch kościołach. Oni — Arnau wskazał ogród za m urem — cho-
dzili do kościoła, ale nigdy nie brali m nie ze sobą.
— Znam kilka kościołów. — Arnau wy trzeszczy ł oczy na przy j aciela. — Mogę cię zaprowa-
dzić. Pokażę ci naj większy kościół w Barcelonie!
Joanet ruszy ł pędem w głąb m iasta, nie czekaj ąc nawet na odpowiedź, ale Arnau, nawy kły do
tego, że przy j aciel szy bko biega, wnet go dogonił.
Przebiegli ulicę Boqueria i ulicę Bisbe, okalaj ącą dzielnicę ży dowską, i stanęli pod katedrą.
— My ślisz, że spotkam tu Madonnę? — zapy tał Arnau, wskazuj ąc labiry nt rusztowań oblepia-
j ący ch niedokończone m ury. Zagapił się na wielki kam ień, który poszy bował w górę dzięki wy sił-
kowi kilku robotników ciągnący ch za linę.
— Pewnie — rzucił Joanet z przekonaniem . — Przecież to kościół.
— To nie kościół! — usły szeli za plecam i. Odwrócili się i zobaczy li zwalistego m ężczy znę
z m łotkiem i dłutem w ręce. — Macie przed sobą katedrę — pouczy ł ich dum ny pom ocnik kam ie-
niarza. — Nie m y lcie j ej z kościołem .
Arnau spiorunował przy j aciela wzrokiem .
— A gdzie j est j akiś kościół? — zapy tał Joanet nieznaj om ego, gdy ten j uż m iał się oddalić.
— Choćby tam — odparł robotnik i ku zdum ieniu chłopców wskazał dłutem ulicę, którą trafili
pod katedrę. — Na placu Świętego Jakuba.
Arnau i Joanet popędzili z powrotem ulicą Bisbe i wbiegli na plac Świętego Jakuba. Ich uwagę
zwrócił niewielki, różniący się od sąsiednich dom ów budy nek z niezliczony m i figuram i wy kuty m i
nad wej ściem , oddzielony m od ulicy kilkom a schodkam i. Chłopcy bez chwili nam y słu wbiegli do
środka. Wewnątrz panował m rok i chłód. Zanim ich wzrok przy zwy czaił się do ciem ności, m ocne
dłonie złapały dwóch ciekawskich za ram iona i wy rzuciły na zewnątrz, spy chaj ąc ze schodów.
— Ile razy m am powtarzać, żeby ście nie ganiali po kościele Świętego Jakuba!
Arnau i Joanet spoj rzeli po sobie, nie przej m uj ąc się złorzeczeniam i księdza. Kościół Świętego
Jakuba! A więc to też nie j est dom Matki Boskiej , zdawał się m ówić ich wzrok.
Gdy po odej ściu księdza zbierali się z ziem i, otoczy ło ich nagle sześciu wy rostków, bosy ch
i brudny ch obdartusów podobny ch do Joaneta.
— Straszny z niego piekielnik — stwierdził j eden z nich, patrząc na znikaj ącego w drzwiach ka-
płana.
— Możem y wam pokazać drugie wej ście — zaproponował inny — ale w środku będziecie
m usieli radzić sobie sam i. Jeśli was dopadnie…
— Nie, nie m am y tu czego szukać — odparł Arnau. — Może wiecie, gdzie j est j akiś inny ko-
ściół?
— Wiem y, ale tam też was nie wpuszczą — uprzedził ich trzeci członek bandy.
— To j uż nie wasza sprawa — uciął Joanet.
— Co ty powiesz, sm arkaczu — zaśm iał się naj starszy chłopak, podchodząc do Joaneta. By ł od
niego dwa razy wy ższy. Arnau pom y ślał z niepokoj em , że m oże się to źle skończy ć dla j ego przy -
j aciela. — Wszy stko, co dziej e się na ty m placu, to nasza sprawa, rozum iesz? — dodał, odpy cha-
j ąc m alca.
Joanet j uż, j uż m iał się rzucić na dry blasa, gdy nagle coś przy ciągnęło uwagę bandy.
— Ży dziak! — krzy knął j eden z nich.
Popędzili co tchu na drugi koniec placu do chłopca z żółto-czerwoną naszy wką na piersiach.
Mały Ży d dał drapaka, gdy ty lko zobaczy ł, co się święci. Zdąży ł ukry ć się w dzielnicy ży dow-
skiej . Jego prześladowcy wy ham owali tuż przed bram ą prowadzącą do getta. Ty lko naj m łodszy
członek szaj ki, m niej szy nawet od Joaneta, został pod kościołem i gapił się na chłopca, który nie
przestraszy ł się herszta j ego bandy.
— Tam , zaraz za Święty m Jakubem , j est j eszcze j eden kościół. Ale lepiej uciekaj cie, bo Pau
— skinął na swy ch kam ratów, którzy j uż ku nim zm ierzali — wróci wściekły i będzie próbował od-
bić sobie na was nieudany pościg. Zawsze wpada w złość, gdy wy m knie m u się Ży d.
Arnau pociągnął Joaneta, który zrobił j ednak groźną m inę, gotowy zm ierzy ć się z Pauem . Jed-
nak na widok pędzący ch na niego wy rostków poszedł po rozum do głowy i usłuchał przy j aciela.
Pobiegli w stronę m orza i zwolnili dopiero, gdy przekonali się, że Pau i spółka j uż ich nie gonią.
Ich nowi znaj om i woleli naj wy raźniej wrócić na plac, by dalej polować na Ży dów.
Zaraz za placem Arnau i Joanet zobaczy li j eszcze j eden kościół. Stanęli przed nim i spoj rzeli
na siebie. Joanet wskazał głową na drzwi.
— Lepiej zaczekaj m y — postanowił Arnau.
Jak na zawołanie, z kościoła wy łoniła się staruszka i zaczęła schodzić po schodach. Arnau nie
zastanawiał się długo.
— Dobra kobieto — zagadnął j ą, gdy babina zeszła na ulicę — j aki to kościół?
— Świętego Michała — odparła, nie zatrzy m uj ąc się. Arnau westchnął. Masz babo placek!
Naj pierw święty Jakub, teraz święty Michał…
— A gdzie j est j akiś inny ? — przej ął inicj aty wę Joanet, widząc nietęgą m inę przy j aciela.
— Na końcu tej ulicy.
— A j aki? — dopy ty wał się m alec, wzbudzaj ąc podej rzliwość staruszki.
— Święty ch Justa i Pastora. Dlaczego py tacie? Chłopcy nie odpowiedzieli, spuścili głowy i ru-
szy li przed siebie. Staruszka odprowadziła ich wzrokiem .
— Sam i m ężczy źni! — m ruknął Arnau. — Musim y znaleźć j akiś kobiecy kościół, daj ę głowę,
że tam właśnie znaj dziem y Matkę Boską.
Joanet popadł w zadum ę.
— Znam takie m iej sce… — powiedział w końcu. — Tam m ieszkaj ą sam e kobiety. Leży nad
m orzem , na końcu m iej skich m urów. Nazy wa się… — Joanet wy tęży ł pam ięć. — Nazy wa się
Święta Klara.
— A co m a święta Klara do Madonny ?
— To też kobieta. Założą się, że twoj a m atka j est u niej . Przecież nie m oże by ć u m ężczy zny
innego niż twój oj ciec.
Ulicą Ciutat doszli do bram y Mar, obok zam ku Regom ir, należącej do dawny ch m urów obron-
ny ch zbudowany ch przez Rzy m ian. Stąd droga wiodła do klasztoru Świętej Klary, który, położony
nad sam y m m orzem , wieńczy łby od wschodu nowe m ury obronne. Minęli zam ek, odbili w lewo
i doszli do ulicy Mar — ciągnącej się od placu Blat po kościół Santa Maria de la Mar — gdzie roz-
gałęziała się ona na sieć równoległy ch uliczek prowadzący ch na plażę. Stam tąd, m inąwszy plac
Born, dochodziło się ulicą Świętej Klary do klasztoru.
Choć m ali poszukiwacze bardzo chcieli uj rzeć upragniony kościół, nie oparli się pokusie i przy -
stanęli przy kram ach srebrników na ulicy Mar. Barcelona by ła opły waj ący m w dostatki m iastem ,
świadczy ły o ty m drogocenne cacka piętrzące się na straganach: srebrne naczy nia stołowe, dzba-
ny i kubki ze szlachetny ch kruszców wy sadzane drogim i kam ieniam i, naszy j niki, bransolety, pier-
ścienie, klam ry … Arnau i Joanet pochłaniali wzrokiem te wspaniałości m ieniące się w letnim
słońcu. Kram arze przeganiali ich krzy kam i lub szturchańcam i.
Zm y kaj ąc przed pom ocnikiem j ednego z rzem ieślników, dwaj przy j aciele dotarli na plac San-
ta Maria. Po prawej stronie zobaczy li m ały cm entarz, po lewej kościół.
— Klasztor Świętej Klary j est… — zaczął tłum aczy ć Joanet, lecz urwał w pół słowa. Coś…
coś takiego! — pom y ślał.
— Co to? — wy bełkotał Arnau i rozdziawił buzię ze zdum ienia.
Stali przed kolej ny m kościołem : potężny m , dostoj ny m , posępny m i przy sadzisty m , o wy j ątko-
wo gruby ch m urach bez okien. Ze świeżo uprzątniętego i wy równanego terenu wokół świąty ni
wy stawało m nóstwo powiązany ch kołków, tworzący ch wokół budy nku figury geom etry czne.
Apsy dę m ałego kościółka otaczało dziesięć wy sm ukły ch, szesnastom etrowy ch kolum n z ka-
m ienia, który ch biel prześwity wała przez deski rusztowań.
Drewniane rusztowania, oparte o ty lną część kościoła, pięły się wy soko niczy m schody do nie-
ba. Choć Arnau stał w pewnej odległości od placu budowy, m usiał zadrzeć głowę, by doj rzeć
punkt, znacznie powy żej kolum n, w który m rusztowania się kończy ły.
— No, chodź — ponaglił go Joanet. Malec dostał gęsiej skórki na widok robotników uwij aj ą-
cy ch się na podniebnej konstrukcj i. — To na pewno kolej na katedra.
— To nie katedra — powiedział ktoś za ich plecam i. Arnau i Joanet uśm iechnęli się do siebie.
Obej rzeli się i zobaczy li spoconego osiłka taszczącego wielki głaz. W takim razie co? — zdawał się
py tać uśm iechnięty Joanet. — Katedry powstaj ą z pieniędzy m ożny ch i raj ców, a ten kościół,
który niebawem będzie piękniej szy i wspanialszy od katedry, buduj ą wszy scy m ieszkańcy Barce-
lony.
Mężczy zna nawet nie przy stanął, zdąży ł się ty lko do m alców uśm iechnąć. Ciężar zdawał się
pchać go do przodu.
Chłopcy ruszy li za nim w stronę kościoła. Stanęli przy m urze przy legaj ący m do drugiego,
m niej szego cm entarza.
— Pom óc wam , panie? — zapy tał Arnau.
— Dziękuj ę, chłopcze, lepiej nie.
Schy lił się i zrzucił ciężar z pleców. Chłopcy zerknęli na wielki kam ień, Joanet spróbował go po-
ruszy ć. Głaz ani drgnął. Robotnik zarechotał, Joanet się uśm iechnął.
— Jeśli to nie katedra… — odezwał się Arnau, wskazuj ąc na wy sokie ośm ioboczne kolum ny
— to co?
— Nowy kościół budowany przez m ieszkańców dzielnicy Ribera w podzięce i hołdzie Matce
Boskiej …
Arnau aż podskoczy ł.
— Matce Boskiej ? — zapy tał, wy trzeszczaj ąc oczy.
— A owszem , m ój chłopcze — odparł m ężczy zna, m ierzwiąc Arnauowi czupry nę. — To ko-
ściół Santa Maria de la Mar, poświęcony Matce Boskiej , patronce m orza.
— Ale… gdzie j est Madonna? — spy tał Arnau ze wzrokiem utkwiony m w kościele.
— Na razie tam , w ty m m ały m kościółku. Ale gdy skończy m y budowę, będzie m iała naj -
wspanialszą świąty nię na świecie.
Tam w środku! Arnau nie sły szał dalszy ch wy j aśnień robotnika. Tam w środku m ieszka Matka
Boska! Usły szał łopot skrzy deł i zadarł głowę: ze szczy tu rusztowań poderwało się w niebo stado
ptaków.
9
Ribera de Mar, dzielnica Barcelony, gdzie budowano teraz kościół Santa Maria de la Mar,
w czasach karolińskich znaj dowała się poza granicam i m iasta, szczelnie otoczonego m uram i
obronny m i wzniesiony m i przez Rzy m ian. Z początku zam ieszkiwali j ą j edy nie ry bacy, tragarze
portowi i prości ludzie trudniący się naj pospolitszy m i zaj ęciam i. Już wtedy stał tam m aleńki ko-
ściółek pod wezwaniem Matki Boskiej od Piasków — Santa Maria de las Arenas — zbudowany
w m iej scu, gdzie w 303 roku poniosła m ęczeńską śm ierć święta Eulalia. Jednak nanoszone przez
m orze osady, te sam e, które niszczy ły kolej ne porty, oddzieliły kościół od piaszczy stego wy brzeża
i zadecy dowały o zm ianie nazwy świąty ni. Patronkę kościółka przem ianowano na Matkę Boską od
Morza — Santa Maria de la Mar — bo choć świąty nia leżała teraz znacznie dalej od wy brzeża,
nadal odwiedzali j ą ludzie m orza.
Gdy czas oczy ścił z piasku okolice skrom nego kościółka i stworzy ł nową klasę społeczną —
m ieszczaństwo — Barcelona poczęła wy lewać się poza swe nazby t teraz ciasne granice wy zna-
czone j eszcze przez Rzy m ian. Zaczęto szukać nowy ch gruntów za m uram i m iasta. Spośród trzech
m ożliwy ch kierunków m ieszczanie wy brali przedm ieścia przy legaj ące do wschodniego odcinka
m urów, łączące wy brzeże z centrum m iasta. Tam właśnie, na ulicy Mar, osiedlili się srebrnicy,
a tuż obok bankierzy, rzeźnicy, piekarze, winiarze i serowarzy, kapelusznicy, płatnerze oraz inni rze-
m ieślnicy, którzy nadali nazwy nowy m ulicom . Ponadto powstało tam m iasteczko kupieckie, gdzie
zatrzy m y wali się kupcy zagraniczni, a na ty łach kościoła Santa Maria zbudowano plac Born, na
który m odby wały się turniej e ry cerskie. Lecz nowa dzielnica Ribera przy ciągnęła nie ty lko boga-
ty ch rzem ieślników. W ślad za seneszalem Guillem em Ram onem de Montcada, którem u hrabia
Barcelony, Ram on Berenguer IV, przekazał grunty — nazwane później na cześć darczy ńcy —
zam ieszkało tam również wielu m ożny ch. Niebawem na ulicy Montcada, przechodzącej w plac
Born, który przy legał do kościoła Santa Maria de la Mar, wy rosły wspaniałe pałace.
Z chwilą gdy Ribera de Mar przem ieniła się w bogatą, doskonale prosperuj ącą dzielnicę, stary
kościółek rom ański, odwiedzany doty chczas przez ry baków i inny ch ludzi m orza, okazał się zby t
m ały i zby t ubogi dla tak wy kwintny ch i zam ożny ch parafian. Jednak władze kościelne i rodzina
królewska kierowali całą swą uwagę i środki na rozbudowę katedry w Barcelonie.
Mieszkańców parafii Santa Maria de la Mar, bogaty ch i biedny ch, zj ednoczony ch m iłością do
swej patronki, brak wsparcia by naj m niej nie zniechęcił. Za pośrednictwem Bernata Llulla, świe-
żo nom inowanego archidiakona, wy stąpili do władz duchowny ch o zgodę na budowę nowego ko-
ścioła. Marzy li 0 wzniesieniu naj większej i naj wspanialszej świąty ni ku czci Marii. Zgodę otrzy -
m ali.
Kościół Santa Maria de la Mar by ł więc budowany i finansowany przez m ieszkańców Barce-
lony, co uwieczniono na kam ieniu węgielny m um ieszczony m dokładnie pod główny m ołtarzem .
W przeciwieństwie do budy nków wznoszony ch przez władze m iej skie, na kam ieniu wy ry to ty lko
herb parafii. Oznaczało to, że kościół j est dziełem parafian: ty ch zam ożny ch, łożący ch na budo-
wę, oraz biedniej szy ch, pracuj ący ch na niej . Od wm urowania kam ienia węgielnego reprezen-
tanci parafian i patry cj uszy — wy stępuj ący pod nazwą „Vigesim oquinta” — spoty kali się co ro-
ku, by w obecności rej enta przekazać kierownikowi budowy klucze do świąty ni.
Arnau przy j rzał się robotnikowi, który przy dźwigał wielki głaz. By ł zasapany i spocony, ale
uśm iechał się, patrząc na powstaj ący kościół.
— Można j ą odwiedzić? — zapy tał Arnau.
— Kogo? Matkę Boską? — Robotnik uśm iechnął się do chłopca.
A j eśli dzieci nie m ogą wchodzić sam e do kościoła? — pom y ślał Arnau. A j eśli wpuszczane są
ty lko z rodzicam i? Czy nie to właśnie m iał na m y śli ksiądz z kościoła Świętego Jakuba?
— Oczy wiście, że m ożna. Madonna na pewno przy j m ie was z radością.
Arnau zachichotał nerwowo i zerknął na Joaneta. — Idziem y — powiedział.
— Ej , ej ! Chwileczkę! — odrzekł robotnik. — Ja m uszę wracać do pracy. — Spoj rzał na rze-
m ieślników obrabiaj ący ch kam ienne bloki. — Angel! — przy wołał m niej więcej dwunastoletnie-
go chłopca. — Zaprowadź ich do kościoła. Powiedz proboszczowi, że przy szli do Madonny.
Robotnik j eszcze raz zm ierzwił Arnauowi włosy i odszedł w stronę m orza. Chłopcy zostali sam i
z Angelem . Gdy ten obrzucił ich spoj rzeniem , spuścili wzrok.
— Chcecie zobaczy ć Madonnę? — spy tał serdecznie. Arnau przy taknął i zapy tał:
— To ty … j ą znasz?
— Pewnie — zaśm iał się Angel. — To m oj a patronka. Mój oj ciec j est przewoźnikiem porto-
wy m , pły wa na łodzi! — dodał z dum ą. — Chodźcie.
Podreptali za nim . Joanet rozglądał się szeroko rozwarty m i oczam i, Arnau szedł ze spuszczoną
głową.
— Masz m am ę? — zapy tał ni z tego, ni z owego.
— Oczy wiście — odparł Angel, nie odwracaj ąc się.
Arnau uśm iechnął się do Joaneta. Przy stanęli w progu świąty ni, czekaj ąc, aż ich wzrok przy -
wy knie do m roku. Pachniało woskiem i kadzidłem . Arnau porównał długie, wy sm ukłe kolum ny
przed kościołem z ty m i wewnątrz: niskim i, kwadratowy m i, przy sadzisty m i. Mdłe światło sączy ło
się do środka przez wąskie, podłużne, zatopione w gruby ch m urach okna, m aluj ąc na posadzce
żółte prostokąty. Wszędzie — pod sufitem , na ścianach — wisiały m ałe łódki. Niektóre wy glądały
zupełnie zwy czaj nie, inne by ły prawdziwy m i dziełam i sztuki.
— Chodźcie — szepnął Angel.
W drodze do ołtarza m inęli wiele klęczący ch postaci. Zwrócili na nie uwagę dopiero teraz, gdy
usły szeli szm er m odlitw. Joanet szepnął Arnauowi do ucha:
— Co oni robią?
— Modlą się.
Gdy ciotka Guiam ona wracała z j ego kuzy nam i z kościoła, kazała m u klękać pod krzy żem
w sy pialni i odm awiać pacierz.
Joanet ukry ł się za Arnauem na widok chudego księdza zm ierzaj ącego ku nim od ołtarza.
— Co cię tu sprowadza? — zapy tał kapłan Angela, zerkaj ąc na j ego towarzy szy.
Angel schy lił się do dłoni wy ciągniętej przez kapłana.
— Ci dwaj , oj cze. Przy szli zobaczy ć Madonnę.
Oczy księdza lśniły w półm roku, gdy wskazuj ąc ołtarz, powiedział:
— Oto ona.
Arnau podąży ł wzrokiem za j ego dłonią i zobaczy ł skrom ną kam ienną figurkę kobiety z dziec-
kiem na prawej ręce i drewniany m statkiem u stóp. Przy m knął oczy. Ta kobieta o łagodny ch ry -
sach j est j ego m atką!
— Jak się nazy wacie? — zagadnął kapłan.
— Arnau Estany ol.
— A j a Joan, ale wszy scy wołaj ą na m nie Joanet.
— A na drugie?
Joanet przestał się uśm iechać. Nie potrafił odpowiedzieć na py tanie księdza. Jego m atka nie
chciała, by przedstawiał się j j ako Joan Pone, bo to m ogłoby rozzłościć kotlarza, nie pozwoliła m u
j ednak uży wać j ej nazwiska. Nikt wcześniej go o to nie py tał. Dopiero ten ksiądz… Co go obcho-
dzi j ego nazwisko? Jednak duchowny naj wy raźniej czekał na odpowiedź.
— Nazy wam się tak j ak on — rzucił w końcu Joanet. — Estany ol.
Arnau odwrócił się do przy j aciela i napotkał j ego błagalny wzrok.
— A, j esteście braćm i.
— T… tak — bąknął Joanet wobec przy zwalaj ącego m ilczenia Arnaua.
— Um iecie się m odlić?
— Tak — odparł Arnau.
— Ja nie… Jeszcze nie — wy znał Joanet.
— Brat cię nauczy — powiedział ksiądz. — Pom ódlcie się teraz do Matki Boskiej . Angel, chodź
na chwilkę. Przekaż ode m nie m aj strowi, że te kam ienie…
Głos księdza cichł, w m iarę j ak się oddalał. Chłopcy zostali sam i przed ołtarzem .
— Powinniśm y uklęknąć? — szepnął Joanet do Arnaua. Arnau zerknął na wskazane przez niego
cienie. Powstrzy m ał przy j aciela, który j uż ruszy ł ku obity m czerwony m j edwabiem klęcznikom
stoj ący m przed główny m ołtarzem .
— Wszy scy klęczą na posadzce — odpowiedział m u również szeptem i skinął na obecny ch
w kościele wierny ch. — Poza ty m oni się m odlą.
— A ty niby co chcesz robić?
— Porozm awiać z nową m atką. Przecież nie będę się do niej m odlił. Ty nie klękasz przed swo-
j ą m am ą, prawda?
Joanet spoj rzał na Arnaua. Nie, nie klękał.
— Ale ksiądz powiedział, że m am y się m odlić, nie rozm awiać.
— Więc lepiej m u o niczy m nie m ów. Chy ba nie chcesz, żeby się dowiedział, że go okłam ałeś
i wcale nie j esteś m oim bratem ?
Joanet stanął obok Arnaua i zaczął się przy glądać łódkom zdobiący m kościół. Bardzo chciał
m ieć którąś z nich. By ł ciekaw, czy unoszą się na wodzie. Na pewno, bo po co by j e rzeźbiono?
Postawiłby j edną na brzegu m orza i…
Arnau wpatry wał się w kam ienną figurkę. Co m a powiedzieć Matce Boskiej ? Czy ptaki przeka-
zały j ego wiadom ość? Miały j ej powiedzieć, że j ą kocha, powtarzał im to wiele, wiele razy.
Tata twierdzi, że Habiba j est teraz z tobą. Mim o że by ła Arabką. Nie m ogę ty lko o ty m nikom u
m ówić, bo wszy scy m y ślą, że Arabowie nie idą do nieba. Habiba by ła bardzo dobra. To nie ona
zawiniła. To Margarida…
Arnau nie odry wał oczu od kam iennej figurki, otoczonej dziesiątkam i płonący ch świec, które
wprawiały w drżenie powietrze.
Czy Habiba naprawdę j est u ciebie? Jeśli tak, przekaż j ej , że j ą również kocham . Nie m asz m i
tego za złe, prawda? Nie m asz m i za złe, że kocham Arabkę?
W m roku, wśród drgaj ącego powietrza i m igotania świec, kąciki warg Madonny zdawały się
unosić w uśm iechu.
— Joanet! — szepnął Arnau.
— Co?
Wskazał na figurkę, ale j ej wargi… Może Madonna uśm iecha się ty lko do niego? Może to ich
słodka taj em nica… — No, co? — dopy ty wał się Joanet.
— Nic, j uż nic…
— Pom odliliście się?
Nie zauważy li nadej ścia księdza i Angela.
— Tak — odparł Arnau.
— Ja nie… — zaczął się usprawiedliwiać Joanet.
— Tak, wiem … — wszedł m u w słowo kapłan, głaszcząc go czule po głowie. — No, a ty, j aką
m odlitwę zm ówiłeś? — zwrócił się do Arnaua.
— Ave Maria.
— Tak, to piękna m odlitwa. Chodźm y j uż — rzucił ksiądz, prowadząc ich do wy j ścia.
— Oj cze — odezwał się Arnau, gdy znaleźli się przed kościołem — będziem y m ogli tu j eszcze
kiedy ś przy j ść?
Ksiądz się uśm iechnął.
— Oczy wiście. Ale m am nadziej ę, że przed następną wizy tą nauczy sz brata się m odlić. —
Poklepał Joaneta po j policzku. Chłopiec przy j ął pieszczotę z pełną powagą. — i Przy chodźcie,
kiedy chcecie — dodał kapłan. — Jesteście tu m ile widziani.
Angel skierował się ku górze kam ieni. Arnau i Joanet ruszy li za nim .
— A wy dokąd? — zapy tał m łody robotnik. Chłopcy spoj rzeli po sobie i wzruszy li ram ionam i.
— Nie m ożecie pętać się po budowie. Jeśli m aj ster…
— Masz na m y śli tego siłacza z kam ieniem ? — wszedł m u w słowo Arnau.
— Ależ skąd! — zaśm iał się Angel. — Tam ten to bastaix i m a na im ię Ram on. — Joanet i Ar-
nau spoj rzeli na niego py taj ąco. — Bastaixos to tragarze, tacy m ulnicy, ty le że pracuj ą w porcie.
Przenoszą towary z plaży do składów kupieckich i z powrotem . Załadowuj ą i rozładowuj ą łódki
przewoźników, którzy odbieraj ą ładunek z okrętów i dostarczaj ą go na brzeg.
— To oni nie pracuj ą w kościele Santa Maria? — zapy tał Arnau.
— Oj , pracuj ą, pracuj ą, i to ciężej od nas wszy stkich. — Angel roześm iał się na widok m in
chłopców. — To prości robotnicy, ale bardzo kochaj ą swoj ą Madonnę. Są biedni i nie m ogą łoży ć
na budowę kościoła, za to przy noszą nam za darm o kam ienie. Taszczą j e na plecach aż z kam ie-
niołom u Montj uic. — Angel zapatrzy ł się w siną dal. — Pokonuj ą całe m ile, dźwigaj ąc głazy, któ-
ry ch m y nie m ożem y nawet ruszy ć — Arnau przy pom niał sobie głaz, dopiero co przy niesiony
przez Ram ona.
— Oj , pracuj ą dla swoj ej Madonny, pracuj ą — powtórzy ł Angel. — Ciężej od nas wszy stkich.
No, idźcie j uż się bawić — dodał i ruszy ł do swoich zaj ęć.
10
— Dlaczego te rusztowania są takie wy sokie?
Arnau wskazał na ty ły rom ańskiego kościółka. Angel, który j adł właśnie chleb z serem , zadarł
głowę i coś wy bełkotał. Joanet roześm iał się, Arnau m u zawtórował. Angel nie wy trzy m ał i rów-
nież parsknął śm iechem , ale się zakrztusił i zaczął kaszleć.
Arnau i Joanet codziennie wstępowali do kościoła Santa Maria i klękali przed ołtarzem . Joanet,
zachęcony przez m atkę, postanowił nauczy ć się m odlić i na okrągło klepał pacierze, naśladuj ąc
Arnaua. Gdy się rozstawali, m alec biegł do ogrodu i opowiadał m atce o swy ch postępach. Arnau
nie m odlił się, ty lko rozm awiał ze swą nową m atką. Jedy nie gdy podchodził do nich oj ciec Albert
— bo tak nazy wał się znaj om y ksiądz — I przy łączał się do m am rotania przy j aciela.
Po wy j ściu z kościoła przy glądali się z pewnej odległości postępowi robót oraz pracy cieśli, ka-
m ieniarzy i m urarzy. Potem siadali na placu i czekali na Angela, który lubił j eść w ich towarzy -
stwie drugie śniadanie. Zaskarbili sobie sy m patię oj ca Alberta, robotnicy uśm iechali się do nich,
nawet bastaixos, zgięci pod ciężarem ogrom ny ch kam ieni, zerkali przy j aźnie na dwóch chłopców
przesiaduj ący ch pod kościołem Santa Maria.
— Dlaczego rusztowania sięgaj ą tak wy soko? — zapy tał znów Arnau.
Wszy scy trzej spoj rzeli na ty ły kościoła, gdzie stało dziesięć kolum n: osiem w półkolu, dwie
z boku. Za kolum nam i zaczęto j uż budować przy pory oraz m ury przy szłej apsy dy. Kolum ny gó-
rowały nad kościółkiem , j ednak rusztowania wznosiły się, nie wiadom o dlaczego, j eszcze wy żej .
Można by pom y śleć, że robotnicy oszaleli i buduj ą schody do nieba.
— Nie wiem — odparł Angel.
— Przecież te rusztowania niczego nie przy trzy m uj ą — zauważy ł Joanet.
— Ale będą przy trzy m y wać — rozległ się nagle stanowczy m ęski głos.
Trzej chłopcy spoj rzeli za siebie. Chichocząc i kaszląc, nawet nie zauważy li, że za ich plecam i
zebrała się grupka m ężczy zn. Niektórzy by li wy twornie ubrani, inni nosili sutanny, na szy i złote,
wy sadzane drogim i kam ieniam i krzy że, a do tego wielkie pierścienie i pasy haftowane złotem
i srebrem .
Oj ciec Albert dopiero co dostrzegł gości i pospieszy ł ich przy witać. Angel skoczy ł na równe
nogi i znowu się zakrztusił. Znał m ężczy znę, który ich zagadnął, nieczęsto j ednak widy wał go w tak
doborowy m towarzy stwie. By ł to Berenguer de Montagut, m istrz budowlany kieruj ący robotam i
w kościele Santa Maria de la Mar.
Arnau i Joanet również wstali. Oj ciec Albert dołączy ł do zebrany ch i zaczął całować biskupie
pierścienie.
— A co będą przy trzy m y wać?
Py tanie Joaneta zaskoczy ło oj ca Alberta, pochy laj ącego się właśnie nad dłonią kolej nego bi-
skupa. Zgięty wpół spiorunował chłopca wzrokiem , j akby chciał m u powiedzieć: nie odzy waj się
niepy tany. Jeden z dostoj ników j uż zam ierzał ruszy ć w stronę kościoła, ale Berenguer de Monta-
gut położy ł rękę na ram ieniu dociekliwego m alca i pochy lił się nad nim .
— Dzieci często widzą to, czego nie dostrzegaj ą dorośli — rzekł głośno do otaczaj ący ch go
osobistości. — Nie zdziwiłby m się, gdy by te pędraki zauważy ły coś, co m y śm y przeoczy li.
Chcesz wiedzieć, dlaczego rusztowania sięgaj ą tak wy soko? — Joanet skinął głową, zerknąwszy
j ednak uprzednio na oj ca Alberta. — Widzisz, gdzie kończą się kolum ny ? No więc tam , na górze,
ze szczy tu ty ch kolum n odchodzić będzie sześć łuków, a na naj ważniej szy m z nich spocznie apsy -
da nowego kościoła.
— Co to j est apsy da? — spy tał Arnau.
Berenguer uśm iechnął się i zerknął za siebie. Niektórzy z towarzy szący ch m u dostoj ników słu-
chali go nie m niej uważnie niż dzieci.
— Apsy da to coś takiego — m istrz złączy ł końce dłoni i rozstawił palce. Dzieci z zaparty m
tchem obserwowały ten j m agiczny pokaz. Kilka osób stoj ący ch za m istrzem , m iędzy inny m i
sam oj ciec Albert, zerknęło m u z zaciekawieniem przez ram ię. — No więc na sam ej górze —
ciągnął Berenguer, odsuwaj ąc j edną rękę i doty kaj ąc koniuszka palca wskazuj ącego — um ieszcza
się duży kam ień, zwany kluczem sklepienia lub zwornikiem . Naj pierw należy wciągnąć kam ień
na sam szczy t rusztowań. Właśnie tam , widzicie? — Wszy scy zadarli głowy. — Gdy kam ień
znaj dzie się j uż na górze, będzie m ożna rozpocząć budowę żeber sklepienia, które podtrzy m aj ą
zwornik. Do tego właśnie potrzebne są tak wy sokie rusztowania.
— Po co ty le zachodu? — wy palił Arnau. Ksiądz aż podskoczy ł, sły sząc py tanie swego pupila,
m im o że zaczy nał się j uż przy zwy czaj ać do j ego uwag. — Przecież od dołu nic nie będzie widać.
Sklepienie kościoła wszy stko zasłoni.
Berenguer roześm iał się podobnie j ak kilku inny ch dostoj ników. Oj ciec Albert odetchnął.
— My lisz się, chłopcze. Sklepienie starej świąty ni będzie rozbierane w m iarę powstawania no-
wej konstrukcj i. To tak j akby stary kościół przeistaczał się z wolna w nowy, większy, bardziej …
Sm utek na twarzy Joaneta zaskoczy ł m istrza. Malec przy zwy czaił się do przy tulnego m ałego
kościółka, do j ego zapachu, półm roku, atm osfery zaciszności, którą rozkoszował się podczas m odli-
twy.
— Kochasz Matkę Boską od Morza? — zapy tał Berenguer. Joanet zerknął na Arnaua. Obaj
przy taknęli.
— Matka Boska, którą tak kochacie, będzie m iała w nowy m kościele więcej światła niż j akakol-
wiek inna Madonna na świecie. Nie będzie j uż m usiała stać w m roku, stworzy m y dla niej naj -
piękniej szą świąty nię, świąty nię, o j akiej nikt nigdy nie m arzy ł. Nie będzie j uż zam knięta w gru-
by ch m urach, podaruj em y j ej nowy dom : wy soki, wy sm ukły, strzelisty, z kolum nam i i apsy dam i
sięgaj ący m i niebios.
Wszy scy znów zadarli głowy.
— Tak, tak — ciągnął Berenguer de Montagut — nowy kościół naszej Matki Boskiej sięgać bę-
dzie aż do nieba. — Ruszy ł w kierunku świąty ni, za nim poszli towarzy szący m u dostoj nicy. Trzej
chłopcy i oj ciec Albert pozostali na placu i odprowadzili ich wzrokiem .
— Oj cze, co stanie się z Matką Boską, gdy zacznie się rozbiórka starego kościoła, a nowy nie
będzie j eszcze gotowy ? — zapy tał Arnau, upewniwszy się, że odchodzący j uż go nie usły szą.
— Widzisz tam te przy pory ? — Ksiądz skinął na podwój ną konstrukcj ę, która przegrodzić m iała
am bit
za główny m ołtarzem . — Tam właśnie stanie pierwsza kaplica nowej świąty ni, kaplica
Przenaj świętszego Sakram entu, gdzie wraz z ciałem Chry stusa i relikwiarzem świętej Eulalii prze-
niesiona zostanie na czas budowy figurka Madonny.
— A kto będzie j ej strzegł?
— O to nie m usisz się m artwić — uspokoił chłopca duchowny, uśm iechaj ąc się od ucha do
ucha. — Matka Boska będzie w dobry ch rękach. Pieczę nad kaplicą Przenaj świętszego Sakram en-
tu sprawuj e bractwo bastaixos. Powierzony im zostanie klucz do kraty kaplicy, by czuwali nad
twoj ą Madonną.
Arnau i Joanet znali j uż im iona portowy ch tragarzy. Pewnego dnia Angel przedstawił im
wszy stkich bastaixos idący ch gęsiego, każdy z wielkim kam ieniem na plecach. By ł wśród nich
Ram on, którego poznali pierwszego dnia na budowie; Guillem , nieprzenikniony niczy m głazy, któ-
re dźwigał, ale dobry i serdeczny, ogorzały od słońca, z twarzą potwornie zniekształconą po nie-
szczęśliwy m wy padku; drugi Ram on, nazy wany „Mniej szy m ”, krępy i niższy od swego im ienni-
ka; ży lasty Miquel, który — wy dawałoby się — nie m oże udźwignąć ciężaru, ale który napinał
wszy stkie m ięśnie i ścięgna, j akby m iał za chwilę pęknąć; Sebastia, naj bardziej anty paty czny
i posępny ze wszy stkich, oraz j ego sy n Bastianet; Pere, Jaum e i wielu, wielu inny ch tragarzy
z dzielnicy Ribera, którzy zaofiarowali się dostarczy ć z królewskich kam ieniołom ów La Roca ty -
siące bloków skalny ch na budowę kościoła Santa Maria de la Mar.
Arnau pom y ślał o nich: o spoj rzeniu, j akim obrzucali kościół, gdy zgięci wpół wchodzili na
plac, o uśm iechu rozj aśniaj ący m ich twarze, kiedy pozby wali się ładunku, o ich żelazny ch ple-
cach. Wiedział, że pod ich opieką Matka Boska będzie bezpieczna.
Zapowiedź Berenguera de Montagut spełniła się siedem dni później .
— Jutro przy j dźcie skoro świt — poradził im Angel. — Będziem y wciągali klucz sklepienia.
Nazaj utrz chłopcy od sam iutkiego rana kręcili się w ponad-stuosobowy m tłum ie zgrom adzo-
ny m pod rusztowaniam i, w który m nie zabrakło tragarzy portowy ch, a nawet księży. Oj ciec Al-
bert ty m razem zrezy gnował z sutanny i wdział prosty strój robotnika, przewiązany w pasie gru-
by m kawałkiem czerwonego sukna.
Arnau i Joanet lawirowali w tłum ie, witaj ąc się ze znaj om y m i i uśm iechaj ąc się do wszy st-
kich.
— Chłopcy — zwrócił się do nich j eden z m aj strów m urarskich — gdy zaczniem y wciągać
zwornik, nie chcę was tu widzieć.
Skinęli głowam i.
— A klucz sklepienia? — zapy tał Joanet, zerkaj ąc na m aj stra.
Popędzili we wskazany m kierunku, pod pierwsze, naj niższe rusztowanie.
— Wielkie nieba! — zakrzy knęli j ak na kom endę, stanąwszy przed okrągły m głazem .
Spora grupka robotników również się przy glądała kam ieniowi, ty le że w m ilczeniu. Wszy scy
czuli, że czeka ich doniosła chwila.
— Waży ponad sześć ton — rzucił ktoś.
Joanet wy trzeszczy ł oczy na stoj ącego tuż obok tragarza Raniona.
— Nie, nie — powiedział tragarz, odgaduj ąc m y śli m alca — to nie m y go tu przy taszczy li-
śm y.
Kilka osób skwitowało j ego słowa nerwowy m chichotem , który bardzo szy bko ucichł. Arnau
i Joanet patrzy li, j ak robotnicy zerkaj ą na głaz, a potem przenoszą wzrok na szczy t rusztowania.
Mieli wciągnąć na linach sześciotonowy głaz na wy sokość trzy dziestu m etrów!
— Jeśli coś pój dzie nie tak… — powiedział ktoś, żegnaj ąc się.
— To nas zm iażdży — dokończy ł ktoś inny, wy krzy wiaj ąc wargi.
Nikt nie stał w m iej scu, nawet oj ciec Albert w swy m niecodzienny m stroj u kręcił się nerwo-
wo wśród zgrom adzony ch, dodaj ąc im otuchy, poklepuj ąc po plecach i zagaduj ąc. Ten i ów zer-
kał w stronę starego kościółka stoj ącego m iędzy robotnikam i i rusztowaniam i. Mieszkańcy Barce-
lony zaczęli grom adzić się w pewnej odległości od placu budowy.
W końcu zj awił się Berenguer de Montagut. Nie tracąc czasu na powitania i pogawędki, wstąpił
na naj niższe rusztowanie i przem ówił do zebrany ch. Ty m czasem kilku m urarzy zaczęło przy wią-
zy wać do zwornika wielki blok podciągowy.
— Jak zauważy liście — wy j aśniał m istrz Berenguer — na szczy cie rusztowania zam ocowano
liczne wielokrążki, które pom ogą nam wciągać zwornik. Bloki, zarówno te na górze, j ak i ten przy -
wiązy wany właśnie do klucza sklepienia, posiadaj ą potrój ny układ krążków, z który ch każdy składa
się z trzech osobny ch bloczków. Jak j uż zapewne wiecie, nie posłuży m y się kołowrotam i ani koła-
m i, ponieważ będziem y przesuwali zwornik w poprzek. Przez bloki przerzucono trzy liny, które
prowadzą w górę i w dół. — Sto głów poruszało się w ślad za palcem m istrza wskazuj ący m po-
wrozy. — Podzielcie się na trzy grupy.
Maj strowie zaczęli ustawiać robotników. Arnau i Joanet pobiegli na ty ły kościoła i stam tąd,
oparci o m ur świąty ni, śledzili przy gotowania. Gdy trzy grupy by ły j uż wy dzielone, Berenguer
powiedział:
— Każda z druży n będzie ciągnąć za j edną linę. Wy — zwrócił się do pierwszej grupy — j e-
steście druży ną Madonny. Powtórzcie ze m ną: Ma-don-na! — Robotnicy powtórzy li okrzy k m i-
strza. — Wy, druży ną świętej Klary. — Druga grupa również wy skandowała swą nazwę. — Na-
tom iast wy, druży ną świętej Eulalii. Będę się do was zwracał im ionam i waszy ch patronek. Gdy
powiem : „Razem !”, będę m iał na m y śli wszy stkie trzy grupy. Staniecie gęsiego i będziecie cią-
gnęli w linii prostej . Musicie m ieć przed sobą plecy osoby przed wam i i słuchać rozkazów m aj -
stra kieruj ącego grupą. Pam iętaj cie: m usicie stać równo! Ustawcie się!
Każdej grupie przy dzielono m aj stra m urarskiego, który ustawił swy ch podkom endny ch. Ro-
botnicy chwy cili liny. Berenguer de Montagut nie dał im czasu do nam y słu.
— Razem ! Na rozkaz „Już!” zaczy nacie ciągnąć, z początku powoli, aż poczuj ecie, że liny się
napinaj ą. Już!
Szeregi zafalowały. Liny zaczęły się naprężać.
— Razem ! Z całej siły !
Arnau i Joanet wstrzy m ali oddech. Robotnicy wbili pięty w ziem ię i zaczęli ciągnąć, napinaj ąc
m ięśnie ram ion i pleców, wy krzy wiaj ąc twarze. Arnau i Joanet utkwili wzrok w wielkim kam ieniu.
Ani drgnął.
— Razem ! Mocniej !
Rozkaz m istrza poniósł się po placu, a gry m as na pobladły ch z wy siłku twarzach robotników
stał się j eszcze bardziej wy razisty. Drewniane rusztowania zatrzeszczały, zwornik uniósł się piędź
nad ziem ię. Sześciotonowa skała!
— Mocniej ! — ry knął Berenguer, nie odry waj ąc wzroku od kam ienia.
Dwie piędzi. Arnau i Joanet wstrzy m ali z wrażenia oddech.
— Madonna! Mocniej ! Jeszcze m ocniej !
Arnau i Joanet spoj rzeli na druży nę Madonny. Należał do niej oj ciec Albert, który zm ruży ł
oczy i szarpnął za linę.
— Dobrze, właśnie tak! A teraz wszy scy razem ! Mocniej !
Deski nadal trzeszczały. Arnau i Joanet popatrzy li na rusztowania, potem przenieśli wzrok na
Berenguera de Montagut. Cała j ego uwaga skupiona by ła na kam ieniu, który unosił się powoli,
bardzo powoli…
— Jeszcze! Mocniej ! Jeszcze m ocniej ! Wszy scy razem ! Z całej siły !
Gdy zwornik znalazł się na wy sokości pierwszego rusztowania, Berenguer kazał przestać cią-
gnąć i utrzy m ać kam ień w powietrzu.
— Madonna, Święta Eulalia, trzy m aj cie! — zawołał po chwili. — Święta Klara, ciągnij cie! —
Kam ień zawisł nad rusztowaniem , z którego Berenguer wy dawał rozkazy. — A teraz razem !
Opuszczaj cie powoli.
Wszy scy, nawet osoby ciągnące za liny, wstrzy m ali oddech, Gdy głaz spoczął u stóp Berengu-
era.
— Powoli! — powtórzy ł m istrz budowy. Rusztowanie wy gięło się pod ciężarem zwornika.
— A j eśli się zarwie? — szepnął Arnau do Joaneta.
Jeśli się zarwie, Berenguer…
Nie zarwało się. Jednak dolne rusztowanie nie utrzy m ałoby długo sześciotonowego zwornika.
Trzeba by ło wciągnąć kam ień na sam ą górę, gdzie wedle obliczeń Berenguera deski m ogły wy -
trzy m ać większe obciążenie. Murarze przełoży li liny na wy ższe bloki i robotnicy znów chwy cili za
liny. W ten sposób, z rusztowania na rusztowanie, sześciotonowy kam ień zbliżał się do punktu,
gdzie w przy szłości m iał połączy ć żebra sklepienia — ponad głowam i robotników i gapiów, hen,
wy soko, pod sam y m niebem .
Robotnicy by li m okrzy od potu, drętwiały im m ięśnie. Czasam i który ś osuwał się na ziem ię,
a wtedy m aj ster kazał pospiesznie wy ciągnąć go spod nóg towarzy szy. Silniej si gapie rwali się do
pom ocy i m aj ster pozwalał im zastępować zm ęczony ch robotników.
Berenguer kierował teraz akcj ą ze szczy tu rusztowania, a stoj ący niżej m aj ster powtarzał j ego
rozkazy. Gdy klucz sklepienia znalazł się na naj wy ższy m poziom ie, na zagry ziony ch wargach nie-
który ch robotników poj awił się uśm iech. Jednak naj trudniej szy m om ent wciąż by ł przed nim i.
Berenguer de Montagut starannie doliczy ł punkt, w który m zwornik znaj dzie się dokładnie w środ-
ku łuków sklepienia. Przez wiele dni, za pom ocą sznurków i kołków, dokony wał triangulacj i pom ię-
dzy dziesięciom a kolum nam i, sprawdzał pion i kreślił niezliczone linie przebiegaj ące od dolny ch
kołków po sam szczy t konstrukcj i. Następnie przenosił obliczenia na pergam in, skreślał, wy m azy -
wał, poprawiał szkice, ry sował od nowa. Klucz sklepienia, um ieszczony w niewłaściwy m m iej -
scu, nie wy trzy m ałby naporu łuków i apsy da by się zawaliła.
W końcu, po ty siącach obliczeń i szkiców, zaznaczy ł na deskach górnego rusztowania punkt,
w który m należało um ieścić klucz sklepienia — dokładnie tu, ani piędzi w j edną czy drugą stronę.
Robotnicy niecierpliwili się, nie wiedząc, dlaczego nie m ogą j eszcze opuścić kam ienia na ruszto-
wanie. Berenguer de Montagut zarządzał:
— Madonna, j eszcze trochę. Nie! Święta Klara, ciągnij cie.
A teraz trzy m aj cie. Święta Eulalia! Święta Klara! Madonna! W dół! Do góry ! Teraz! — krzy k-
nął nagle. — Wszy scy razem , trzy m aj cie! W dół! Powoli, powoli… Ostrożnie!
Nagle liny przestały ciąży ć. Zapanowała cisza i wszy scy spoj rzeli w górę. Berenguer de Mon-
tagut kucnął, by sprawdzić położenie zwornika. Okrąży wszy dwum etrowej średnicy kam ień, wstał
i uniósł ręce, pozdrawiaj ąc zgrom adzony na dole tłum .
Arnaua i Joaneta, oparty ch o m ury starego kościoła, przeszły ciarki na odgłos pom ruku wy do-
by waj ącego się z gardeł robotników, którzy przez kilka godzin ciągnęli za liny. Wielu osunęło się na
ziem ię. Ty lko kilku m iało j eszcze siłę skakać z radości i padać sobie w ram iona. Setki śledzący ch
całą operacj ę gapiów wiwatowały i biły brawo. Arnau poczuł ucisk w gardle i dostał gęsiej skórki.
— Chciałby m j uż by ć duży — szepnął tej nocy do oj ca, gdy leżeli razem na sienniku. Jak
zwy kle towarzy szy ło im chrapanie i pokasły wanie niewolników i term inatorów.
Bernat próbował odgadnąć, skąd u sy na to osobliwe pragnienie. Kilka godzin wcześniej Arnau
wpadł do warsztatu rozradowany i zaczął opowiadać, j ak wciągano zwornik apsy dy na wierzcho-
łek kościoła Santa Maria. Nawet Jaum e słuchał z zainteresowaniem .
— Dlaczego, sy nku?
Wszy scy coś robią. W Santa Maria dużo dzieci pom aga rodzicom lub m aj strom na budowie,
ty m czasem j a i Joanet… Bernat przy tulił sy na do serca. Rzeczy wiście, z wy j ątkiem rzadkich zle-
ceń i drobny ch zaj ęć Arnau spędzał całe dnie, włócząc się po m ieście. Co poży tecznego m ógłby
robić? — Lubisz bastaixos, prawda?
Bernat pam iętał oży wienie, z j akim Arnau opowiadał o tragarzach portowy ch znoszący ch ka-
m ienie na budowę. Chłopcy odprowadzali ich aż do bram m iasta, gdzie czekali na ich powrót z ka-
m ieniołom u, a potem szli za nim i wzdłuż plaży, od klasztoru Fram enors aż do kościoła Santa Maria.
— Bardzo lubię — przy taknął Arnau. Bernat wsunął wolną rękę pod siennik, próbuj ąc coś na-
m acać.
— Proszę — powiedział w końcu, wręczaj ąc sy nowi stary bukłak, który towarzy szy ł im pod-
czas ucieczki z Navarcles. Arnau chwy cił bukłak po om acku. — Możesz częstować pracuj ący ch
bastaixos świeżą wodą. Zobaczy sz, nie ty lko nie odm ówią, ale będą ci bardzo wdzięczni.
Nazaj utrz o świcie Joanet j ak zwy kle czekał na przy j aciela pod warsztatem Graua. Arnau po-
kazał m u bukłak, który zawiesił sobie na szy i, i pobiegli nad m orze, do położonej obok targowiska
Encantes studni Pod Aniołem , j edy nej na szlaku bastaixos. Następna studnia by ła dopiero przy
kościele Santa Maria.
Gdy chłopcy zobaczy li nadciągaj ący ch z wolna tragarzy, zgięty ch pod ciężarem kam ieni,
wskoczy li na j edną z łódek wy ciągnięty ch na plażę. Arnau podsunął bukłak pierwszem u z nich.
Bastaix uśm iechnął się, przy stanął obok łódki i pozwolił nalać sobie wody wprost do ust. Jego to-
warzy sze czekali z ty łu na swoj ą kolej . W drodze powrotnej do kam ieniołom u przy stawali i dzię-
kowali chłopcom za przy sługę.
I tak Arnau i Joanet zostali oficj alny m i „poicielam i” portowy ch tragarzy. Czekali na nich przy
studni Pod Aniołem , a kiedy bastaixos nie nosili kam ieni, ty lko rozładowy wali statki, szli za nim i
przez m iasto i wlewali im orzeźwiaj ącą wodę wprost do ust, by nie m usieli zrzucać z pleców cięż-
kich pakunków.
Nie przestali zaglądać na plac budowy. Sprawdzali postęp prac, rozm awiali z oj cem Albertem
lub po prostu siadali na ziem i i patrzy li na Angela pochłaniaj ącego drugie śniadanie. Gdy zerkali
na kościół, ich oczy lśniły inaczej niż doty chczas, go teraz oni również brali udział w budowie! Tak
im powiedzieli tragarze oraz sam oj ciec Albert.
Chłopcy m ogli obserwować, j ak z czubka ośm iu kolum n przy szłej apsy dy zaczy naj ą wy rastać
ku zwornikowi żebra nowego sklepienia. Murarze zbili z desek krąży ny, na który ch opierali teraz
kam ienne bloki, wznoszące się łukiem aż do zwornika. Za ośm iom a pierwszy m i kolum nam i po-
wstały j uż m ury am bitu wzm ocnione wewnętrzny m i przy poram i. Między ty m i przy poram i, po-
wiedział oj ciec Albert, wskazuj ąc dwie z nich, powstanie doglądana przed bastaixos kaplica Prze-
naj świętszego Sakram entu, do której przeniesiem y Matkę Boską.
W m iarę budowy am bitu i dziewięciu kolebek sklepienny ch, wsparty ch na żebrach odchodzą-
cy ch od kolum n, zaczęto bowiem rozbierać stary kościół.
— Apsy da — opowiadał ksiądz, a Angel kiwał głową — przy kry ta zostanie dachem . A wiecie,
z czego będzie dach? — Chłopcy pokręcili głowam i. — Z wy brakowany ch naczy ń gliniany ch ze-
brany ch na m ieście. Naj pierw powstanie sklepienie z kam ienia, na nich ułożone zostaną w rzę-
dach naczy nia, a dopiero na końcu właściwe zadaszenie.
Arnau zwrócił j uż uwagę na górę gliniany ch naczy ń zm agazy nowany ch na placu, obok ka-
m ieni. Nawet zapy tał o nie oj ca, ale Bernat nie potrafił zaspokoić j ego ciekawości.
— Wiem ty lko — powiedział — że polecono nam odkładać wszy stkie wy brakowane naczy nia,
bo ktoś m a się po nie zgłosić. Nie m iałem poj ęcia, że trafią akurat do twoj ego kościoła.
Za apsy dą starej świąty ni — którą zaczęto rozbierać ostrożnie, by wy korzy stać budulec — po-
wstawał więc powoli nowy kościół. Mieszkańcy dzielnicy Ribera chcieli odwiedzać ulubione
m iej sce kultu nawet podczas budowy okazalszej świąty ni Mary j nej , dlatego nie odwołano nabo-
żeństw, m im o trwaj ący ch prac. Jednak wierni czuli się tu dziwnie. Arnau nadal wchodził, podob-
nie j ak wszy scy, przez zwężaj ący się rom ański porty k, ale m rok, który spowij ał go dotąd podczas
rozm owy z Madonną, rozpraszało teraz światło wlewaj ące się przez okna nowej apsy dy. Stary ko-
ściółek przy pom inał szkatułkę w szkatule, j skazaną na zniszczenie w m iarę powstawania tej więk-
szej ( i wspanialszej — szkatułkę, nad którą otwierała się niezwy kle wy soka i zadaszona j uż apsy -
da.
11
Jednak ży cie Arnaua nie ograniczało się wy łącznie do wizy t w kościele Santa Maria i poj enia
bastaixos. Aby zapracować na strawę i posłanie, m usiał m iędzy inny m i chodzić z kucharką na za-
kupy.
Co dwa, trzy dni Arnau opuszczał blady m świtem warsztat i ruszał do m iasta z niewolnicą Es-
trany ą, Mulatką, która dreptała niepewnie na szeroko rozstawiony ch nogach, a j ej buj ne ciało ko-
ły sało się niebezpiecznie. Gdy ty lko Arnau stawał w drzwiach kuchni, niewolnica wręczała m u
bez słowa pierwsze pakunki: dwa kosze z ciastem chlebowy m , które m ieli zanieść na ulicę Ollers
Blancs, by tam upieczono chleb. Jeden kosz zawierał ciasto na chleb dla rodziny Graua, zaczy nio-
ne z czy stej pszennej m ąki, m aj ące się niebawem przem ienić w py szne białe bochenki. W dru-
gim koszy ku znaj dowało się ciasto na chleb dla służby i robotników: z j ęczm ienia, prosa, czasem
nawet z bobu lub grochu. Powstawał z niego ciem ny, zbity i twardy chleb.
Przekazawszy piekarzowi ciasto, Estrany a i Arnau opuszczali dzielnicę garncarzy i przez bra-
m ę w m urach m iej skich udawali się do centrum Barcelony. Z początku Arnau nadążał za niewol-
nicą bez kłopotu, naśm iewaj ąc się z j ej kaczego chodu i faluj ący ch fałdów ciem nej skóry.
— Z czego rży sz? — py tała go nieraz Mulatka.
Arnau zerkał na j ej okrągłą, spłaszczoną twarz, próbuj ąc ukry ć rozbawienie.
— Tak ci wesoło? Zobaczy m y, czy teraz też ci będzie do śm iechu — oznaj m iała kucharka na
placu Blat, obarczaj ąc m ałego pom ocnika worem pszenicy. — No co, dlaczego j uż się nie śm ie-
j esz? — py tała go na strom ej uliczce La Llet, dodaj ąc do wora pszenicy m leko dla j ego kuzy nów.
Powtarzała to sam o py tanie na skwerze Les Cols, gdzie kupowali kapustę, j arzy ny i warzy wa
strączkowe, oraz na placu L'Oli, gdy wręczała m uł oliwę, dziczy znę i drób.
Ale to by ł dopiero początek. Potem Arnau ze spuszczoną głową przem ierzał w ślad za Mulatką
całą Barcelonę. W dni postne, przy padaj ące na sto sześćdziesiąt — prawie połowę — dni w roku,
ta tłusta kobieta zm ierzała kaczy m krokiem na wy brzeże, niedaleko kościoła Santa Maria, gdzie na
j edny m z dwóch m iej skich targów ry bny ch — stary m lub nowy m — wy kłócała się o naj dorod-
niej sze delfiny, tuńczy ki, j esiotry, am ie, graniki, scj eny lub drum y.
— A teraz idziem y po ry bki dla ciebie — obwieszczała radośnie Arnauowi, gdy zdoby ła j uż
dla swoich państwa naj dorodniej sze okazy.
Szli na ty ły kram ów, gdzie Mulatka kupowała ry bie resztki. Również tam kłębił się tłum , ale Es-
trany a ty m razem brała co popadnie, nie wy brzy dzaj ąc.
Mim o wszy stko Arnau wolał dni postne od ty ch, kiedy Estrany a kupowała m ięso, bo ry bie od-
padki czekały na nich na zapleczu, a po m ięsne ochłapy m usieli iść na drugi koniec Barcelony.
W drodze powrotnej Arnau aż się uginał pod ciężarem worów i pakunów.
W j atkach przy legaj ący ch do m iej skich rzeźni kupowali m ięso dla Graua i j ego rodziny —
m ięso naj lepszego gatunku, j ak każde sprzedawane w Barcelonie. Zwierzęta hodowlane przekra-
czały bram y m iej skie o własny ch siłach i prowadzone by ły wprost do rzeźni, prawo zabraniało
bowiem wnoszenia do Barcelony m ięsa.
Dlatego aby kupić ochłapy, który m i ży wiono służbę i niewolników, należało udać się bram ą
Portaferrisa na podm iej ski targ, gdzie trafiało m ięso niewiadom ego pochodzenia. Estrany a
uśm iechała się do Arnaua, kupuj ąc ochłapy i obładowuj ąc go kolej ny m i pakunam i. Na koniec
odbierali upieczone bochny i wracali do dom u: Estrany a, koły sząc się j ak zwy kle, Arnau, powłó-
cząc nogam i.
Pewnego ranka, gdy Estrany a i Arnau robili zakupy w głównej rzeźni m iej skiej przy placu
Blat, w kościele Świętego Jakuba zabiły dzwony, choć nie by ła to niedziela ani żadne święto. Zwa-
lista Estrany a zam arła w pocieszny m rozkroku. Ktoś krzy knął coś, czego Arnau nie zrozum iał.
Wiele głosów podchwy ciło ten okrzy k i ludzie rozbiegli się na wszy stkie strony. Arnau spoj rzał py -
taj ąco na Estrany ę, nie m ogąc wy dusić słowa. Upuścił pakunki. Kupcy zbożowi pospiesznie zwi-
j ali kram y. Ludzie biegali po ulicach, pokrzy kuj ąc, dzwony kościoła Świętego Jakuba nie przesta-
wały bić. Arnau j uż chciał ruszy ć na plac Świętego Jakuba, ale… Czy żby dzwoniono również
u klary sek? Skierował ucho ku klasztornej wieży, a tu nagle odezwały się również dzwony u Świę-
tego Piotra, u franciszkanów i u Świętego Justa. Bito we wszy stkie dzwony w Barcelonie! Arnau,
ogłuszony, zasty gł z otwarty m i ustam i, wodząc wzrokiem za m ij aj ący m i go biegiem przechod-
niam i.
Nagle zobaczy ł przed sobą buzię Joaneta. Jego przy j aciel, rozem ocj onowany, nie m ógł ustać
w m iej scu.
— ¡Via fora! ¡Via fora! — krzy czał.
— Co?
— ¡Via fora! — wrzasnął m u do ucha Joanet. Co to znaczy ?
Joanet uciszy ł go ruchem ręki i wskazał na dawną bram ę m iej ską pod pałacem naczelnika.
Właśnie wy szedł z niej herold w stroj u boj owy m : srebrzy stej i z wielkim m ieczem u pasa.
W prawej ręce trzy m ał złote drzewce z chorągwią świętego Jerzego, patrona Katalonii; czerwo-
ny krzy ż na biały m polu. Za nim kroczy ł drugi herold również w stroj u boj owy m , niosąc chorą-
giew m iasta. Obaj skierowali się na środek placu, ku kam ieniowi wy znaczaj ącem u dzielnice m ia-
sta. Stanąwszy przy nim , unieśli chorągwie i krzy knęli j ednocześnie:
— ¡Via fora! ¡Via fora!
Dzwony nie przestawały bić, a ¡Via fora!, powtarzane przez setki ust, wy pełniało ulice Barcelo-
ny.
Joanet, który dotąd z przej ęciem obserwował heroldów, zaczął krzy czeć bez opam iętania.
Estrany a oprzy tom niała i popchnęła Arnaua. Chłopiec ociągał się, nie m ogąc oderwać oczu
od heroldów w lśniący ch zbroj ach, którzy pręży li się na środku placu pod barwny m i chorągwia-
m i.
— Do dom u — rozkazała Estrany a.
— Nie — zbuntował się Arnau, podburzony przez Joaneta. Mulatka złapała go za ram ię i po-
trząsnęła.
— Idziem y. Nas to nie doty czy.
— Coś ty powiedziała, niewolnico? — rzuciła j edna z kobiet, które przy glądały się, oczarowa-
ne, wy darzeniom na placu i by ły świadkiem szarpaniny Arnaua i Mulatki. — Chłopiec j est nie-
wolnikiem ? — Estrany a zaprzeczy ła ruchem głowy. — Jest oby watelem Barcelony ? — Arnau
potwierdził. — W takim razie dlaczego m ówisz, że Via fora go nie doty czy ? — Estrany a zawahała
się, a j ej stopy poruszy ły się j ak u rozleniwionej kaczki.
— Jak śm iesz, niewolnico — dodała inna kobieta — odm awiać chłopcu zaszczy tu obrony na-
szy ch praw, praw Barcelony ?
Estrany a spuściła głowę. Co powie j ej pan, kiedy się dowie? Przecież tak zabiega o m iej skie
zaszczy ty. Dzwony nie m ilkły. Joanet podszedł do grupki kobiet i próbował nakłonić Arnaua, by
zrobił to sam o.
— Niewiasty nie biorą udziału w pospolity m ruszeniu — przy pom niała kobieta, która pierwsza
zbeształa Estrany ę.
— Ty m bardziej niewolnicy — dodała inna.
— Jak m y ślisz, Mulatko, kto pom agałby naszy m m ężom w woj aczce, j eśli nie tacy właśnie
chłopcy ?
Estrany a bała się podnieść wzrok.
— Kto przy rządzałby im strawę, biegał na posy łki, rozzuwał, czy ścił kusze?
— Wracaj do swy ch zaj ęć — rozkazały Mulatce. — To nie m iej sce dla niewolników.
Estrany a wzięła worki, które do tej pory dźwigał Arnau, i ruszy ła przed siebie, koły sząc wiel-
kim cielskiem . Joanet prom ieniał szczęściem i patrzy ł z wdzięcznością na grupkę kobiet. Arnau nie
ruszał się z m iej sca.
— No, idźcie j uż, chłopcy — ponagliły ich kobiety. — I opiekuj cie się naszy m i m ężam i.
— Powiedz oj cu! — zawołał Arnau do Estrany i, która oddaliła się zaledwie o trzy lub cztery
kroki.
Joanet, widząc, że Arnau nie odry wa wzroku od człapiącej powoli niewolnicy, odgadł j ego
m y śli.
— Sam sły szałeś — powiedział. — Musim y opiekować się żołnierzam i Barcelony. Twój oj ciec
zrozum ie.
Arnau przy taknął, naj pierw bez przekonania, potem bardziej zdecy dowanie. Oczy wiście, że
zrozum ie! Przecież zabiegał o to, by zostali oby watelam i Barcelony !
Zwróciwszy się znów w stronę placu, chłopcy spostrzegli trzecią chorągiew — kupiecką. Ty m
razem herold nie m iał na sobie zbroi, j ednak przez plecy przewiesił kuszę i przy piął do Pasa
m iecz. Po chwili poj awił się następny sztandar: srebrników. Stopniowo plac Blat poczęły zalewać
barwne chorągwie przeróżny ch cechów: kuśnierzy, felczerów i cy rulików, cieśli, kotlarzy, garnca-
rzy …
Pod sztandaram i bractw cechowy ch zbierali się wolni oby watele Barcelony. Zgodnie z pra-
wem wszy scy uzbroj eni by li w kuszę, kołczan z setką strzał i m iecz lub włócznię. Niecałe 3 godzi-
ny później oddziały pospolitego ruszenia by ły gotowe walki w obronie przy wilej ów Barcelony.
W ciągu ty ch dwóch godzin Arnau poj ął sens całego zam ieszania. Joanet nareszcie m u
wszy stko wy j aśnił:
— Barcelona m oże się nie ty lko bronić — tłum aczy ł — ale również atakować ty ch, którzy j ej
szkodzą. — Malec m ówił z przej ęciem , wskazuj ąc żołnierzy i sztandary. By ł wy raźnie dum ny ze
swego m iasta i j ego m ieszkańców. — Czeka nas wspaniała przy goda, zobaczy sz. Przy odrobinie
szczęścia spędzim y kilka dni poza dom em . Gdy ktoś podniesie rękę na oby watela Barcelony albo
pogwałci nasze przy wilej e, powiadam ia się o ty m … no, nie wiem kogo, chy ba naczelnika lub Ra-
dę Stu. W każdy m razie, j eśli władze m iasta uznaj ą, żel pogwałcono prawo, zwołuj ą pod sztanda-
rem świętego Jerzego pospolite ruszenie, czy li host Barcelony. Widzisz chorągiew; świętego Je-
rzego? Tam , na sam y m środku, góruj e nad inny m i. No więc władze każą bić w dzwony i wzy wa-
j ą wszy stkich m ieszkańców do broni okrzy kiem ¡Via fora! Na ten znak cechm istrze wy noszą na
plac chorągwie cechowe, a członkowie bractw grom adzą się wokół, by wspólnie ruszy ć do walki.
Arnau chłonął szeroko otwarty m i oczam i wszy stko, co działo się wokół. Przedzierał się za Jo-
anetem przez ciżbę wy pełniaj ącą plac Blat.
— A co trzeba robić? Czy to niebezpieczne? — zapy tał na widok kusz, m ieczy i włóczni.
— Na ogół nie — uśm iechnął się Joanet. — Pam iętaj , że naczelnik zwołuj e pospolite ruszenie
nie ty lko w im ieniu m iasta, ale również sam ego króla, a nikt przy zdrowy ch zm y słach nie zadziera
z m onarchą. Zależy, kto j est sprawcą całego zam ieszania, choć naj częściej pan feudalny na wi-
dok nadciągaj ącego host poddaj e się i przy staj e na żądania m iasta.
— Nie dochodzi do bitwy ?
— To zależy od decy zj i władz m iej skich i zachowania winnego. Ostatnim razem szturm owali-
śm y zam ek i nie oby ło się bez bitwy, ofiar, oblężenia i… O, patrz! Tam na pewno j est twój wuj
— rzucił nagle Joanet, wskazuj ąc chorągiew garncarzy. — Chodźm y !
Pod sztandarem bractwa stał Grau Puig w wy sokich butach, skórzany m kasaku sięgaj ący m do
pół ły dki i z m ieczem u pasa. Wokół niego oraz trzech pozostały ch cechm istrzów zgrom adzili się
garncarze z całego m iasta. Grau dostrzegł krewniaka w tłum ie i skinął na Jaum ego, który naty ch-
m iast zagrodził chłopcom drogę.
— Dokąd to? — zapy tał.
Arnau spoj rzał błagalnie na Joaneta.
— Proponuj em y m aj strowi nasze usługi — oznaj m ił m alec. — Możem y nosić prowiant i…
spełniać wszy stkie rozkazy.
— Przy kro m i, nie — uciął Jaum e.
— I co teraz? — spy tał Arnau, gdy podm aj strzy się odwrócił.
— Też m i coś! — rzucił Joanet. — Tu aż się roi od ludzi, którzy bardzo chętnie przy j m ą nas na
gierm ków. A twój wuj nawet nas nie zauważy w takim tłum ie.
Chłopcy zaczęli brnąć przez ciżbę, przy glądaj ąc się m ieczom , kuszom i włóczniom , zerkaj ąc
z podziwem na żołnierzy w zbroj ach i przy słuchuj ąc się oży wiony m rozm owom .
— Co z tą wodą? — usły szeli za plecam i.
Odwrócili się. Buzie chłopców poj aśniały na widok uśm iechaj ącego się do nich Ram ona.
Prócz niego patrzy ło na nich ponad dwudziestu inny ch uzbroj ony ch i potężny ch bastaixos.
Arnau sięgnął na plecy, a nie wy m acawszy bukłaka, zrobił tak żałosną m inę, że kilku tragarzy
podało m u ze śm iechem własne łagwie.
— Trzeba by ć zwarty m i gotowy m , gdy m iasto wzy wa — żartowali.
Oddziały host opuściły Barcelonę za sztandarem świętego Jerzego i skierowały się ku sąsiadu-
j ącem u z Tarragoną grodowi Creixell, którego m ieszkańcy zatrzy m ali stado z Barcelony.
To aż takie przestępstwo? — zagadnął Arnau Ram ona, Którego gierm kam i postanowili zostać.
A pewnie. By dłu rzeźników z Barcelony przy sługuj e na terenie całej Katalonii prawo wolnego
wy pasu. Nikt, nawet sam król, nie m oże przetrzy m y wać naszy ch stad. Nasze dzieciaki m uszą j eść
naj lepsze m ięso — odparł Ram on, m ierzwiąc włosy obu chłopcom . — Pan z Creixell zatrzy m ał
stado i dom aga się od pasterza zapłaty za wy pas i przej ście przez j ego ziem ie. Pom y ślcie ty lko,
co by by ło, gdy by wszy scy feudałowie, od Tarragony po Barcelonę, dom agali się opłat za wy -
pas i przej ście by dła. Musieliby śm y zam ienić się w j aroszów!
Gdy by ś wiedział, j akim m ięsem karm i m nie Estrany a, pom y ślał Arnau. Joanet odgadł m y śli
przy j aciela i skrzy wił się z obrzy dzeniem . Arnau ty lko j em u powiedział o wstrętny ch ochłapach
kupowany ch przez kucharkę. Nieraz kusiło go, by uświadom ić oj cu pochodzenie m ięsa pły waj ą-
cego w zupie, ale widząc, żel apety t m u dopisuj e — podobnie j ak reszcie robotników i niewolni-
kom — robił dobrą m inę do złej gry i j adł w m ilczeniu.
— Są j akieś inne powody zwołania host — zapy tał Arnau, wciąż walcząc z obrzy dzeniem .
— Oczy wiście. Każdy atak na przy wilej e Barcelony lub j ej m ieszkańców m oże spowodować
zbroj ną wy prawę. Jeśli, daj m y na to, ktoś ośm ieli się uprowadzić oby watela m iasta, pospieszy -
m y m u na ratunek.
Gawędząc, Arnau i Joanet przem ierzali z oddziałam i pospolitego ruszenia katalońskie wy brzeże
— Sant Boi, Castelldefels i Garraf — obserwowani spod oka przez napotkany ch po drodze wę-
drowców, którzy na ich widok m ilkli i ustępowali im z drogi. Nawet m orze zdawało się czuć re-
spekt przed host Barcelony, bo cichło, gdy setki uzbroj ony ch m ężczy zn, m aszeruj ący ch za białą
chorągwią z czerwony m krzy żem , sunęły brzegiem . Słońce świeciło przez cały dzień, a gdy m o-
rze zaczęło powlekać się srebrem , zatrzy m ali się na noc w Sitges. Pan z Fonollar ugościł m iej skich
dy gnitarzy w swy m zam ku, reszta woj sk rozbiła obóz za m uram i.
— Będzie woj na? — zapy tał Arnau.
Wzrok wszy stkich bastaixos spoczął na chłopcu. Ciszę zakłócał ty lko sy k płom ieni. Joanet zasnął
z głową na kolanach Ram ona. Sły sząc py tanie Arnaua, kilku tragarzy portowy ch spoj rzało po so-
bie. Będzie woj na?
— Nie — odpowiedział Ram on. — Pan z Creixell nie odważy się wy stąpić przeciwko nam .
Arnau by ł wy raźnie zawiedziony.
— A m oże będzie — pocieszał go siedzący po drugiej stronie ogniska inny członek cechowej
starszy zny. — Wiele lat tem u, gdy by łem j eszcze bardzo m łody, m niej więcej w twoim wieku,
host wy ruszy ło do Castellbisbal. — Arnau słuchał z takim przej ęciem , że om al się nie poparzy ł.
— Tam tej szy pan feudalny również zatrzy m ał stado by dła, zupełnie j ak ty m razem . Zam iast
poddać się po dobroci, stanął do walki z naszy m i woj skam i. Pewnie m y ślał, że kupcy, rzem ieślni-
cy i bastaixos nie znaj ą się na woj aczce. Zdoby liśm y zam ek i poj m aliśm y pana oraz j ego woj a-
ków. Z twierdzy nie pozostał kam ień na kam ieniu.
Arnau widział j uż oczam i wy obraźni, j ak wspina się z m ieczem na drabinę przy stawioną do
m urów i krzy czy zwy cięsko z blanków zam ku Creixell: „Kto śm ie stawać do walki z host Barcelo-
ny ?!”. Bastaixos rozśm ieszy ła m ina chłopca, który przej ęty, ze wzrokiem utkwiony m w płom ie-
niach, ściskał kurczowo kij ek, służący m u wcześniej do zabawy, i rozdm uchiwał ogień, drżąc na
cały m ciele. „Ja, Arnau Estany ol…”. Śm iechy sprawiły, że Arnau ocknął się znów w obozowisku
w Sitges.
— Idź spać — poradził m u Ram on, podnosząc Joaneta. Arnau zm arszczy ł czoło. — Może
przy śni ci się bitwa — próbował go pocieszy ć.
Noc by ła chłodna, więc ktoś otulił chłopców derką.
Nazaj utrz o świcie ruszy li w dalszą drogę. Minęli osady Vilanova, Cubelles, Segur i Bara, z któ-
ry ch każda Posiadała własny zam ek. W Bara odbili w głąb lądu, kieruj ąc się ku Creixell, oddalo-
nem u niecałą m ilę od m orza. Gród znaj dował się na wzniesieniu, na którego szczy cie, na ośm io-
bocznej kam iennej skarpie stał zam ek naszpikowany obronny m i basztam i. Wokół zam ku przy kuc-
nęły chałupy.
Do zm ierzchu pozostało kilka godzin. Raj cy i naczelnik m iasta wezwali cechm istrzów. Woj sko
ustawiło się w szy ku boj owy m , z chorągwiam i na czele. Arnau i Joanet krąży li na ty łach z bukła-
kam i wody, ale bastaixos, wpatrzeni w warownię, nie zwracali na nich uwagi. Nikt się nie odzy -
wał, więc chłopcy również bali się przerwać ciszę. Starszy zna wróciła z narady i zaj ęła m iej sca
w szy ku boj owy m . Na oczach woj ska trzej posłowie ruszy li w stronę zam ku. Z przeciwka zm ie-
rzało ku nim poselstwo wroga. Do spotkania doszło w pół drogi.
Arnau i Joanet, podobnie j ak wszy scy inni oby watele Barcelony, spoglądali w m ilczeniu na
rozm awiaj ący ch posłów.
Nie doszło do bitwy. Pan z Creixell zdąży ł um knąć przed nadciągaj ącą arm ią, wy korzy stuj ąc
taj ne przej ście łączące zam ek z m orzem . Alkad grodu, na widok woj sk Barcelony gotowy ch do
ataku, poddał się, przy staj ąc na wszy stkie żądania. Creixell oddało przetrzy m y wane by dło, uwol-
niło pasterza i zgodziło się zapłacić duże odszkodowanie, przy rzekło szanować przy wilej e Barcelo-
ny oraz wy dało dwóch dom niem any ch sprawców całego zdarzenia, którzy naty chm iast zostali
wzięci do niewoli.
— Creixell się poddało — obwieścili raj cy m iej scy.
Po oddziałach host przeszedł pom ruk. Mieszczanie, ty m czasowo przem ienieni w woj aków,
wsunęli m iecze do pochw, odłoży li kusze i włócznie, zrzucili zbroj e oraz kasaki. W szeregach rozle-
gły się śm iechy, krzy ki i żarty.
— Dzieciaki, przy nieście wina! — ponaglił swy ch pupili bastaix Ram on. — Co wam tak m iny
zrzedły ? — zapy tał, bo chłopcy nie ruszali się z m iej sca. — Ostrzy liście sobie zęby na bitwę, zga-
dłem ?
Arnau i Joanet nie m usieli odpowiadać. Ich twarze wy rażały wszy stko.
— Ktoś z nas m ógł zostać ranny, a nawet zginąć w walce. Chy ba by ście tego nie chcieli? —
Arnau i Joanet skwapliwie pokręcili głowam i. — Spój rzcie na to z drugiej strony : m ieszkacie
w naj większy m i naj potężniej szy m m ieście w Katalonii, wszy scy boj ą się stanąć z nam i do wal-
ki. — Chłopcy słuchali Ram ona z szeroko otwarty m i oczam i. — No, a teraz pędźcie po wino.
Wam też należy się toast za nasze wspólne zwy cięstwo. Sztandar świętego Jerzego powrócił z ho-
noram i do Barcelony, a wraz z nim dwaj chłopcy, dum ni ze swego m iasta, z j ego oby wateli
i z siebie sam y ch. Skuci łańcucham i j eńcy z Creixell zostali oprowadzeni po ulicach. Kobiety oraz
wszy scy, którzy wy patry wali powrotu host, wiwatowali na cześć swy ch obrońców i pluli na j eń-
ców. Arnau i Joanet, dum ni i wy niośli, towarzy szy li woj sku podczas j ego przem arszu. Gdy j eńcy
zostali wtrąceni do lochów pałacu naczelnikowskiego, chłopcy — nadal dum ni i wy niośli — stawi-
li się przed Bernatem . Ten, na widok sy na, całego i zdrowego, zapom niał u burze, j aką m u obie-
cał, i z uśm iechem słuchał j ego relacj i z wy prawy.
12
Od wy darzeń w Creixell upły nęło kilka m iesięcy, ale ży cie Arnaua niewiele się zm ieniło. Nie
skończy ł j eszcze dziesięciu lat, wieku, w który m m iał rozpocząć naukę w warsztacie Graua, m ógł
więc nadal przem ierzać z Joanetem Barcelonę, j ak zwy kle pełną atrakcj i i niespodzianek, poić ba-
staixos, a przede wszy stkim odwiedzać świąty nię Santa Maria de la Mar, gdzie śledził postęp robót
i rozm awiał z Matką Boską, otwieraj ąc przed nią serce, zachwy cony uśm iechem , j aki dostrzegał
na wargach kam iennej figurki.
Zgodnie z zapowiedzią oj ca Alberta, po rozebraniu starego ołtarza Madonnę przeniesiono do
niewielkiej kaplicy Przenaj świętszego Sakram entu, zbudowanej w am bicie na ty łach nowego oł-
tarza, m iędzy dwom a przy poram i i m asy wną żelazną kratą. Kaplica Przenaj świętszego Sakra-
m entu nie by ła obłożona żadny m prawem do dochodów, z wy j ątkiem czy sto duchowego przy wi-
lej u, j akim cieszy li się j ej oficj alni opiekunowie, bastaixos, obowiązani czuwać nad nią i dbać, by
zawsze płonęły w niej świece. Choć by ła to naj ważniej sza kaplica w kościele i w niej właśnie
przechowy wano ciało Chry stusa, parafia powierzy ła opiekę nad nią skrom ny m tragarzom porto-
wy m . Wielu m ożny ch i bogaty ch kupców zam ierzało, z m y ślą o przy szły ch zy skach, opłacić bu-
dowę trzy dziestu trzech kaplic, które — j ak wy j aśnił oj ciec Albert — m iały powstać w Santa Ma-
ria de la Mar m iędzy przy poram i am bitu lub naw boczny ch, ale akurat ta, kaplica Przenaj święt-
szego Sakram entu, należała do bastaixos. Dlatego Arnau m ógł bez przeszkód odwiedzać Matkę Bo-
ską.
Pewnego ranka Bernat robił porządki pod siennikiem , gdzie trzy m ał m iędzy inny m i sakiewkę
z m onetam i, które dziewięć lat tem u zabrał z rodzinnego folwarku, oraz skrom ną sum kę wy płaca-
ną m u przez szwagra. Oszczędności te m iały się przy dać, gdy Arnau zgłębi taj niki zawodu i bę-
dzie chciał się uniezależnić. Gdy Jaum e stanął przed nim , Bernat spoj rzał na niego zdziwiony.
Podm aj strzy nie zwy kł przy chodzić do izby niewolników.
— Co…?
Jaum e nie dał m u dokończy ć:
— Twoj a siostra nie ży j e.
Pod Bernatem ugięły się nogi. Z sakiewką w ręku opadł na posłanie.
— Jak… Jak to? Co się stało? — wy j ąkał.
— Nie wiadom o. Rano znaleziono j ą m artwą w łóżku. Bernat upuścił m onety i ukry ł twarz
w dłoniach. Gdy po chwili podniósł wzrok, podm aj strzego nie by ło j uż w izbie. Ze ściśnięty m gar-
dłem przy pom niał sobie dziewczy nkę, która towarzy szy ła j em u i oj cu w pracach polowy ch lub
ze śpiewem na ustach krzątała się przy zwierzętach. Oj ciec często przery wał zaj ęcia, oczarowa-
ny wesoły m , beztroskim głosem córki, i przy m y kał oczy, by na chwilę o wszy stkim zapom nieć.
A teraz Guiam ona…
Podczas obiadu Bernat przekazał wiadom ość sy nowi, ale twarz chłopca nawet nie drgnęła.
— Sły szałeś, co powiedziałem ? — dopy ty wał się Bernat.
Arnau skinął głową. Od roku nie widy wał Guiam ony, z wy j ątkiem odległy ch j uż dni, gdy
z kry j ówki na drzewie podglądał, Jak bawi się z j ego kuzy nam i. Siedział na górze, patrzy ł na nich,
popłakiwał, podczas gdy oni śm iali się, biegali i nikt… Miał ochotę powiedzieć oj cu, że nie obcho-
dzi go j ej śm ierć, że Guiam ona go nie kochała, j ednak powstrzy m ał go j ego sm utny wzrok.
— Oj cze — rzekł, podchodząc do niego. Bernat obj ął sy na.
— Nie płacz — szepnął Arnau i oparł głowę na piersi oj ca. Bernat przy ciągnął go do siebie,
a wtedy Arnau opasał go ram ionam i.
Jedli w ciszy, w towarzy stwie niewolników i term inatorów, gdy nagle rozległ się pierwszy
krzy k: przeraźliwe zawodzenie, które zdawało się rozdzierać powietrze. Stołownicy zerknęli w stro-
nę dom u.
— To płaczki — wy j aśnił j eden z term inatorów. — Moj a m atka też tam j est. By ć m oże to ona
tak wy j e. Jest naj lepszą płaczką w m ieście — dodał z dum ą.
Arnau spoj rzał na oj ca. Znowu rozległo się zawodzenie. Bernat zobaczy ł, że m alec się kuli.
— To dopiero początek — ostrzegł go. — Sły szałem , że Grau zam ówił dużo płaczek.
Bernat m iał racj ę. Całe popołudnie i całą noc, gdy tłum y nawiedzały dom ostwo Puigów i skła-
dały Grauowi kondolencj e, arm ia kobiet opłakiwała śm ierć Guiam ony. Ich zawodzenie nie po-
zwoliło Bernatowi ani j ego sy nowi zm ruży ć oka.
— Cała Barcelona wie — poinform ował Joanet przy j aciela, który znalazł go rano wśród ciżby
kłębiącej się przed bram ą. Arnau wzruszy ł ram ionam i. — Wszy scy chcą wziąć udział w pogrze-
bie — dodał m alec na widok reakcj i swego przy j aciela.
— A to dlaczego?
— Bo Grau j est bogaty i rozdaj e żałobnikom ubrania. — Joanet zadem onstrował nową czarną
kam izelę. — O, proszę. — Uśm iechnął się.
Późny m rankiem , gdy wszy scy otrzy m ali j uż ubrania, orszak żałobny ruszy ł w kierunku ko-
ścioła Nazaret, do tam tej szej kaplicy Świętego Hipolita, patrona ceram ików. Płaczki szły przy
trum nie, płacząc, zawodząc i rwąc włosy z głowy.
Kościół by ł pełen osobistości: na pogrzeb stawili się cech-m istrze bractw rzem ieślniczy ch, raj -
cy m iej scy i prawie cała Rada Stu. Nikt nie pam iętał o Estany olach i Bernat, ciągnąc za sobą sy -
na, ledwo zdołał przecisnąć się przez zwarty tłum , w który m zgrzebne koszule, rozdane przez
Graua, m ieszały się z j edwabiam i i bissós — kosztowną lnianą m aterią czarnej barwy. Bernatowi
nie pozwolono nawet pożegnać siostry.
Podczas nabożeństwa żałobnego Arnau doj rzał w oddali pobladłe twarze kuzy nów: Josep i Ge-
nis nie dawali się ponieść em ocj om , Margarida stała wy prostowana, nie m ogła j ednak zapano-
wać nad drżeniem dolnej wargi. Teraz i oni są sierotam i. Wiedzą o Matce Boskiej ? — zastanowił
się i przeniósł wzrok na wuj a, który z kam ienną twarzą tkwił przy trum nie. By ł pewien, że Grau
Puig nie opowie dzieciom o Madonnie. Bogacze są inni, powtarzano m u zawsze. Może m aj ą swo-
j e sposoby na znalezienie nowej m atki.
Owszem , m ieli swoj e sposoby. Zwłaszcza bogaty wdowiec o wy buj ały ch am bicj ach… Jesz-
cze przed końcem żałoby Grau zaczął otrzy m y wać propozy cj e m atry m onialne. I nie zawahał się
przy stąpić do pertraktacj i. Wy branką, m aj ącą zaj ąć m iej sce Guiam ony, została ostatecznie Isa-
bel, m łoda, niegrzesząca urodą, ale za to szlachetnie urodzona panna. Grau rozważy ł wszy stkie
kandy datury i zdecy dował się w końcu na j edy ną ary stokratkę. W posagu m iała wnieść ty tuł, po-
zbawiony co prawda dochodów, posiadłości czy m aj ątku, ale stanowiący przepustkę do klasy spo-
łecznej , znaj duj ącej się doty chczas poza zasięgiem Graua. Co go obchodzą duże posagi, który m i
kusili go niektórzy kupcy, m arzący o połączeniu swoj ej fortuny m aj ątkiem wpły wowego rze-
m ieślnika? Barcelońskiej ary stokracj i nie interesował wdowiec ceram ik, choćby naj bogatszy, ty -
ko oj ciec Isabel, bez grosza przy duszy, wy czuł, że z am bicj i Graua m oże narodzić się korzy stny
dla obu stron soj usz, i by naj m niej się nie pom y lił.
— Chy ba się zgodzisz — przekony wał przy szłego zięcia — że m oj a córka nie m oże m ieszkać
w warsztacie garncarskim . — Grau przy taknął. — I że nie przy stoi j ej wy j ść za zwy kłego cera-
m ika. — Ty m razem Grau próbował coś powiedzieć, ale teść m achnął ty lko ręką ze wzgardą. —
Grau — dodał — m y, ary stokraci, nie param y się rzem iosłem , rozum iesz? Może nie j esteśm y
bogaci, ale to nie znaczy, że będziem y lepili garnki.
My, ary stokraci… Grau nie dał po sobie poznać, j ak słodko zrobiło m u się na duszy od ty ch
słów. Jego teść m iał racj ę: j aki ary stokrata Barcelony zaj m uj e się rzem iosłem ? A ty m bardziej
baron. Bo od tej pory podczas pertraktacj i handlowy ch i w Radzie Stu m iano go nazy wać panem
baronem … Pan baron! Kto sły szał, żeby kataloński baron prowadził warsztat garncarski?
Za wstawiennictwem Graua, ciągle j eszcze piastuj ącego funkcj ę cechm istrza, Jaum e bez tru-
du zdoby ł ty tuł m istrzowski, po czy m dobił szy bko targu ze swy m by ły m m aj strem . Grau chciał
j ak naj szy bciej przy pieczętować swój związek z Isabel, obawiaj ąc się, że j ego chim ery czny —
j ak na rasowego ary stokratę przy stało — teść zm ieni zdanie. Przy szły baron nie m iał czasu na
targowanie się i rozpatry wanie ofert. Postanowiono, że Jaum e zostanie m aj strem , a Grau od-
sprzeda m u na raty warsztat i dom . By ł ty lko j eden szkopuł.
— Mam czterech sy nów — przy pom niał Jaum e. — Będę m usiał wy pruwać z siebie ży ły, że-
by zapłacić wam cenę, j aką… — Grau dał znak, by przeszedł do sedna. — Nie m ogę przej ąć po
was wszy stkich zobowiązań: niewolników, czeladników, term inatorów… Nie zdołałby m ich nawet
wy ży wić! Będę m usiał poprzestać na pom ocy m oich czterech sy nów.
Data ślubu by ła j uż wy znaczona. Za nam ową oj ca Isabel Grau naby ł pałac na ulicy Montca-
da, gdzie m ieszkała ary stokraty czna śm ietanka Barcelony.
— Dopóki nie pozbędziesz się warsztatu — ostrzegł go teść na progu właśnie zakupionej posesj i
— nie m a m owy o ślubie.
Obeszli nową rezy dencj ę od piwnic po stry ch. Baron kiwał pobłażliwie głową, a Grau liczy ł
w m y ślach fortunę, j aką przy j dzie m u wy dać na um eblowanie tak wielu kom nat. Za bram ą od-
dzielaj ącą pałac od ulicy Montcada rozciągał się wy brukowany dziedziniec, a dalej staj nie, zaj -
m uj ące większą część parteru, oraz pom ieszczenia kuchenne i izby dla niewolników. Po prawej
stronie wielkie kam ienne schody prowadziły na pierwsze piętro rezy dencj i, gdzie znaj dowały się
salony i kom naty gościnne. Wy żej , na drugim piętrze, urządzono sy pialnie. Pałacy k zbudowany
by ł z kam ienia, dwa górne piętra rezy dencj i m iały rząd ostrołukowy ch okien wy chodzący ch na
patio.
— Niech ci będzie — rzekł Grau do człowieka, który przez lata by ł j ego prawą ręką — przej -
m iesz interes bez zobowiązań.
Jeszcze tego sam ego dnia spisali um owę i Grau, nie posiadaj ąc się z radości, pokazał dokum ent
teściowi.
— Sprzedałem warsztat — oznaj m ił.
— Gratuluj ę, panie baronie — odparł teść, podaj ąc m u rękę. I co teraz? — pom y ślał Grau,
gdy został sam . Niewolnicy to m ałe piwo, zatrzy m am ty ch, którzy nadaj ą się na służący ch,
a reszta… trafi na targ. Co do czeladników i term inatorów…
Grau porozm awiał z członkam i cechu i za niewielką dopłatą przekazał im swy ch robotników.
Nie wiedział ty lko, co zrobić z Bernatem i Arnauem . Jego by ły szwagier nie m iał żadnego ty tułu
rzem ieślniczego, nie by ł nawet czeladnikiem . Nikt nie da m u pracy, zresztą by łoby to sprzeczne
z prawem . Dzieciak nie zaczął j eszcze nauki, istniała j ednak um owa… Przecież nie będzie nikogo
prosił, żeby przy j ął do warsztatu kogoś, kto nosi to sam o nazwisko co Guiam ona. Wszy scy zaraz
by się dowiedli, że ci dwaj uciekinierzy to j ego krewni. Wy dałoby się, że ukry wał chłopów pańsz-
czy źniany ch, a teraz, gdy m iał zostać gronem … Przecież to właśnie ary stokracj a ścigała zbie-
gły ch chłopów, dom agaj ąc się od króla, by uchy lił prawo pozwalaj ące porzucać ziem ię. Co na to
powie przy szły teść? Jeśli cała Barcelona zacznie plotkować o Estany olach, przy j dzie m u sil poże-
gnać z ty tułem .
— Wy idziecie ze m ną — oznaj m ił Bernatowi, który zam artwiał się od kilku dni.
Jaum e, nowy właściciel warsztatu, porozm awiał z Bernatem , serdecznie, nie m usząc j uż
przej m ować się rozkazam i Graua. „Nic wam nie grozi z j ego strony. Sam m i to powiedział. Boi
się, że wy j dzie na j aw wasza przeszłość. Wy targowałem całkiem dobre warunki. Spieszy m u się,
chce załatwić wszy stko przed ślubem . Masz podpisaną um owę doty czącą Arnaua. Wy korzy staj
to. Przy ciśnij tego łaj daka. Zagroź, że poskarży sz się władzom . Jesteś szlachetny m człowiekiem .
Chciałby m , żeby ś zrozum iał, że wszy stko, co wy darzy ło się m iędzy nam i…”.
Bernat rozum iał. I za nam ową dawnego podm aj strzego zm ierzy ł się ze szwagrem .
— Coś ty powiedział?! — wrzasnął Grau, usły szawszy od Bernata zdawkowe „Dokąd i po co?”.
— Dokąd j a zechcę i po to, co ci rozkażę! — krzy czał rozj uszony, wy m achuj ąc rękam i.
— Nie j esteśm y twoim i niewolnikam i.
— Ale nie m acie wy boru.
Bernat odchrząknął, nim poszedł za radą Jaum ego.
— Mogę upom nieć się o m oj e prawa w sądzie. Wy prowadzony z równowagi, chudy i m ały
Grau zerwał się z krzesła, j ednak Bernat ani drgnął, m im o że m iał ochotę uciec, gdzie pieprz ro-
śnie. Groźba szwagra rozbrzm iewała w uszach wdowca.
Mieli doglądać koni, które Grau siłą rzeczy m usiał kupić — „Chcesz m ieć puste staj nie?” — za-
py tał go m im ochodem teść, j akby przem awiał do dziecka. Grau rachował i rachował w m y ślach.
„Moj a Isabel zawsze j eździła konno”, obruszy ł się oj ciec j ego przy szłej m ałżonki.
Jednak Bernata naj bardziej cieszy ła przy zwoita pensj a, j aka wy walczy ł dla siebie i dla Ar-
naua, który również m iał rozpocząć pracę w staj ni. Dzięki tem u zam ieszkaj ą poza pałacem , we
własnej izbie, j uż nie będą sy piali z niewolnikam i i term inatoram i. Sam i na siebie zarobią.
Za zgodą Bernata Grau unieważnił dokum ent doty czący nauki Arnaua i sporządził nową um o-
wę.
Odkąd został oby watelem Barcelony, Bernat rzadko wy prawiał się do m iasta, a j eśli j uż, za-
wsze sam lub z Arnauem . Podczas każdej przechadzki tłum aczy ł sobie, że naj wy raźniej nie ściga-
no go za m orderstwo, w przeciwny m razie dawno j uż zostałby poj m any, wszak j ego nazwisko fi-
gurowało w m iej skim rej estrze. Zwy kle szedł nad m orze, gdzie wtapiał się w tłum robotników.
Spacerował, wpatrzony w m uskany m orską bry zą widnokrąg, wdy chaj ąc unoszącą się nad plażą
cierpką woń statków i dziegciu.
Minęło j uż prawie dziesięć lat, odkąd uderzy ł chłopca z kuźni. Miał nadziej ę, że go j ednak nie
zabił.
Arnau i Joanet szli obok niego, podskakuj ąc. Wy biegali do przodu, a potem wracali pędem
z bły szczący m i oczam i, uśm iechaj ąc się od ucha do ucha.
— Nasz własny dom ! — krzy czał Arnau. — Tato, proszę, zam ieszkaj m y w dzielnicy Ribera!
— Obawiam się, że nie dom , ty lko licha izdebka — tłum aczy ł Bernat, ale chłopiec nadal
uśm iechał się, j akby m ieli się wprowadzić do naj wspanialszego pałacu w Barcelonie.
— To niezły pom y sł — skwitował Jaum e pom y sł Arnaua. — Na pewno znaj dziesz tam coś dla
siebie.
Cała trój ka zm ierzała teraz do nadm orskiej dzielnicy. Chłopcy biegali w tę i z powrotem , Ber-
nat niósł cały swój doby tek. Mieszkali w Barcelonie prawie od dziesięciu lat.
Po drodze do kościoła Santa Maria Arnau i Joanet nie przestawali pozdrawiać przechodniów.
To m ój tata! — zawołał Arnau do dźwigaj ącego wór zboża tragarza portowego i wskazał Ber-
nata, który szedł co i dwadzieścia m etrów za nim i.
Zgięty pod ciężarem bastaix uśm iechnął się, nie przy staj ąc, Arnau odwrócił się i ruszy ł pę-
dem do oj ca, stanął j ednak po kilku krokach, widząc, że Joanet nie biegnie za nim .
— No, chodź — przy naglił go, m achaj ąc ręką. Joanet pokręcił głową.
— Co się stało? — spy tał Arnau i stanął obok niego. Malec wbił wzrok w ziem ię.
— To twój tata — wy m am rotał. — Co teraz będzie ze m ną? Joanet m iał racj ę. Wszy scy uwa-
żali ich za braci. Arnau nie wziął tego pod uwagę.
— Chodź — pociągnął go za sobą.
Bernat dostrzegł ich z daleka. Arnau prowadził ociągaj ącego się przy j aciela. „Gratuluj ę wspa-
niały ch sy nów”, zagadnął go po drodze bastaix. Bernat się uśm iechnął. Chłopcy przy j aźnili się
j uż od ponad roku. A m atka Joaneta? Bernat wy obraził sobie m alca, j ak siedzi na skrzy nce i czeka
na pieszczotę kobiety, której twarzy nigdy nie widział. Poczuł ucisk w gardle.
— Oj cze… — zaczął Arnau, stanąwszy przed nim . Joanet schował się za przy j acielem .
— Chłopcy — przerwał sy nowi Bernat — m y ślę, że…
— Zostaniesz tatą Joaneta? — rzucił pospiesznie Arnau. I Bernat zobaczy ł, że m alec zerka na
niego zza pleców przy j aciela.
— Chodź no tu. Chcesz by ć m oim sy nem ? Twarz Joaneta rozprom ieniła się.
— Mam to uznać za zgodę? — zapy tał Bernat. Chłopiec wtulił się w j ego nogi. Arnau uśm iech-
nął się do oj ca.
— No j uż, biegnij cie się bawić — rzucił Bernat zdławiony m głosem .
Chłopcy zaprowadzili Bernata do oj ca Alberta. — On na pewno nam pom oże — stwierdził Ar-
nau, a j ego przy j aciel pokiwał głową.
— To nasz oj ciec! — zawołał Joanet, wy przedzaj ąc Arnaua.
To sam o zdanie wy krzy kiwał przez całą drogę, nawet do osób, które znał ty lko z widzenia.
Oj ciec Albert poprosił chłopców, by zostawili ich sam y ch, poczęstował Bernata słodkim wi-
nem i wy słuchał j ego opowieści.
— Znam takie m iej sce — powiedział. — W dom u dobry ch ludzi. Ale chciałem cię j eszcze
o coś zapy tać. Wy starałeś się o posadę dla Arnaua, będzie przy zwoicie zarabiał, nauczy się zawo-
du, staj ennem u pracy nigdy nie zabraknie. A co z twoim drugim sy nem ? My ślałeś j uż o przy szło-
ści Joaneta?
Bernat spoważniał i wy znał duchownem u prawdę.
Oj ciec Albert zaprowadził ich do Perego i j ego żony, staruszków m ieszkaj ący ch sam otnie
w niewielkim dwupiętrowy m dom ku nad brzegiem m orza. Na parterze m ieściła się kuchnia, na
górze trzy pokoj e, z który ch j eden by ł do wy naj ęcia.
Po drodze do dom u staruszków oraz potem , gdy przedstawiał gospodarzom znaj om y ch i pa-
trzy ł, j ak Bernat wy łuskuj e z sakiewki oszczędności, oj ciec Albert nie puszczał ram ienia Joaneta.
Jak m ógł by ć tak ślepy ? Dlaczego nie dom y ślił się, że to biedne dziecko przeży wa prawdziwe pie-
kło. Ty le razy widział, j ak sm utniej e i zam y śla się lub patrzy przed siebie niewidzący m wzro-
kiem !
Przy tulił m alca. Joanet spoj rzał na niego i się uśm iechnął.
Pokój by ł skrom ny, ale czy sty, j edy ne um eblowanie stanowiły dwa sienniki rozłożone na pod-
łodze. Izdebkę wy pełniał niecichnący szum m orskich fal. Arnau wy łowił również odgłosy dobie-
gaj ące z placu budowy kościoła Santa Maria, znaj duj ącego się zaraz za dom em . Na kolacj ę zj edli
trady cy j ną potrawkę przy rządzoną przez gospody nię. Arnau zerknął na talerz i uśm iechnął się do
oj ca. Nareszcie koniec ze świństwam i gotowany m i przez Estrany ę! Cała trój ka zaj adała ze sm a-
kiem pod baczny m okiem staruszki, gotowej w każdej chwili napełnić im ponownie m iski.
— A teraz do łóżek — oznaj m ił sy ty Bernat. — Rano czeka nas praca.
Joanet zawahał się. Spoj rzał na Bernata, a gdy wszy scy wstali od stołu, ruszy ł ku drzwiom
wy j ściowy m .
— To nie pora na spacery, sy nu — powiedział Bernat tak, żeby sły szeli go gospodarze.
13
— To brat m oj ej m atki i j ego sy n — wy j aśniła Margarida m acosze, zdziwionej , że j ej m ąż
zatrudnił dwie dodatkowe osoby do siedm iu koni.
Grau zapowiedział, że nie chce m ieć nic wspólnego z końm i i rzeczy wiście, nawet nie zaj rzał
do wspaniały ch staj ni m ieszczący ch się na parterze rezy dencj i. Isabel wszy stkiego dopilnowała:
kupiła wierzchowce i sprowadziła m asztalerza swego oj ca, Jesusa, który z kolei polecił j ej do-
świadczonego staj ennego, Tom asa.
Ale czterech służący ch do siedm iu koni to przesada nawet j ak na baronową. Isabel nie om iesz-
kała napom knąć o ty m podczas pierwszej wizy ty w staj ni, zaraz po rozpoczęciu pracy przez Esta-
ny olów.
Macocha zachęciła Margaridę, by m ówiła dalej .
— Pochodzą ze wsi, by li chłopam i pańszczy źniany m i.
Podej rzenie zakiełkowało w duszy Isabel, która nie zdradziła się j ednak ani słowem .
Dziewczy nka ciągnęła:
— Ten m łodszy, Arnau, j est winien śm ierci m oj ego braciszka Guiam ona. Dlatego ich nienawi-
dzę. Nie rozum iem , czem u oj ciec dał im pracę.
— Dowiem y się — m ruknęła baronowa, wpatrzona w plecy szczotkuj ącego konia.
Lecz tego wieczoru Grau zlekceważy ł podchody m ałżonki.
— Bo uznałem to za stosowne — uciął, potwierdziwszy, dwaj nowi staj enni zbiegli przed laty
ze wsi.
— Jeśli m ój tata się dowie…
— Ale się nie dowie, prawda? — Grau przy j rzał się żonie wy stroj onej do kolacj i. By ł to j eden
z nowy ch zwy czaj ów, j aki Isabel zaszczepiła Grauowi i pasierbom . Miała zaledwie dwadzieścia
lat, by ła wy j ątkowo chuda, podobnie j ak Grau, niezby t urodziwa i nie m ogła się pochwalić zm y -
słowy m i krągłościam i, który m i Guiam ona podbiła serce m ęża. Jednak pochodziła szlachetnego
rodu, więc Grau uznał, że j ej charakter również m oże by ć szlachetny. — Chy ba nie chcesz, by
twój tatuś dowiedział się, że m ieszkasz pod j edny m dachem ze zbiegły m i chłopam i?
Isabel spiorunowała go wzrokiem i wy szła z j adalni.
Mim o wrogości baronowej i j ej pasierbów Bernat dobrze spisy wał się j ako staj enny. Znał się
na koniach, potrafił j e karm ić, czy ścić im kopy ta i leczy ć, j eśli zaszła taka potrzeba, czuł się wśród
nich j ak ry ba w wodzie. Brakowało m u j edy nie doświadczenia w zabiegach upiększaj ący ch.
— Chcą m ieć konie na naj wy ższy poły sk — opowiadał Arnauowi w drodze do dom u. — Bez
naj m niej szego py łku kurzu. Naj pierw m uszę wy czesy wać im zgrzebłem piasek z sierści, a potem
szczotkować, aż skóra zacznie lśnić.
— A co z grzy wą i ogonem ?
— Przy cinam , plotę warkoczy ki, przy pinam wstążeczki…!
— Po co im te wszy stkie ozdóbki?
Arnaua nie dopuszczano do koni. Podziwiał j e z daleka, patrzy ł, j ak łaszą się do j ego oj ca, lubił
j e głaskać, gdy zostawał z nim sam w staj ni. Raz czy dwa razy, gdy nikt nie patrzy ł, Bernat posa-
dził go na nieosiodłanego wierzchowca. Chłopiec spędzał całe dnie w siodłam i. Czy ścił uprzęże,
sm arował rzem ienie sadłem i przecierał j e gałgankiem , by tłuszcz wsiąkł w skórę, a rząd i wodze
nabrały poły sku. Szorował wędzidła i strzem iona, szczotkował derki i ozdoby, usuwaj ąc z nich koń-
ską sierść. Paznokciam i, niczy m prowizory czną pesety m usiał wy ciągać niedostrzegalne igiełki
włosia wbite w tkaninę. Resztę dnia spędzał na pucowaniu karocy kupionej przez Graua, po kilku
m iesiącach nawet Jesus m usiał uznać fachowość Bernata. Konie lgnęły do niego, a on poklepy -
wał j e, głaskał uspokaj ał szeptem . Natom iast na widok Tom asa zwierzęta kładły uszy po sobie
i uciekały w drugi koniec zagrody, j ak naj dalej od niego. Co się dziej e? Przecież Tom as by ł do tej
pory znakom ity m staj enny m , zachodził w głowę Jesus na widok rozwrzeszczanego parobka.
Rano, gdy Bernat i Arnau szli do pracy, Joanet pom agał żonie Perego, Marionie. Zm y wał,
sprzątał, chodził po zakupy. Potem , kiedy staruszka zaczy nała gotować obiad, biegł na plażę pom a-
gać j ej m ężowi. Pere, by ły ry bak, otrzy m y wał od czasu do czasu niewielkie wsparcie od brac-
twa ry backiego, poza ty m dorabiał łataniem sieci. Joanet słuchał uważnie j ego wy j aśnień i poda-
wał m u narzędzia.
W wolny ch chwilach wy m y kał się do m atki.
— Dzisiaj rano — powiedział j ej pewnego razu — gdy Bernat chciał zapłacić naszem u gospo-
darzowi czy nsz, Pere zwrócił m u część należności. Wy j aśnił, że m alec, czy li j a… Bo wiesz, m a-
m o, nazy waj ą m nie m alcem . No więc powiedział, że zarabiam na swoj e utrzy m anie, pom aga-
j ąc w dom u i przy sieciach.
Więźniarka gładziła chłopca po głowie. Jakże się wszy stko zm ieniło! Odkąd j ej sy nek zam iesz-
kał z Arnauem i j ego oj cem , nie przesiady wał j uż pod oknem , popłakuj ąc, dopraszaj ąc się cichej
pieszczoty, ciepłego słowa, j ej ślepej m iłości. Teraz gadał j ak naj ęty, opowiadał j ej rozm aite hi-
storie! Nawet się śm iał!
— Bernat m nie przy tulił — ciągnął Joanet. — A Arnau pochwalił.
Kobieca dłoń zacisnęła się na włosach chłopca.
Joanet nie przestawał m ówić. Opowiadał i opowiadał: o swoim przy j acielu, o Bernacie, o Ma-
rionie i j ej m ężu, o plaży, ry baku i naprawianiu sieci… A m atka słuchała, szczęśliwa, że j ej sy n
nareszcie wie, czy m j est uścisk bliskiej osoby, że j est m u dobrze.
— Pędź do nich, sy nku — przerwała m u, próbuj ąc ukry ć drżenie głosu. — Pewnie na ciebie
czekaj ą.
Z głębi celi sły szała, że m alec zeskakuj e ze skrzy ni i odbiega. Wy obraziła sobie, j ak przełazi
przez m ur, który tak bardzo chciała wy m azać z pam ięci.
Po co dalej ży ć? Przetrzy m ała lata o chlebie i wodzie, zam knięta w izbie, której zakam arki
przem ierzy ła palcam i ty siące razy. Walczy ła z sam otnością i obłędem , zerkaj ąc w niebo przez
m aleńkie okienko, na które wspaniałom y ślnie zezwolił król. Wielkoduszny m onarcha! Zniosła go-
rączkę i chorobę, a wszy stko dla sy nka, po to by głaskać go po głowie, podtrzy m ać na duchu, dać
m u odczuć, że m im o wszy stko nie j est sam na świecie.
Ale teraz nie by ł j uż sam . Bernat go przy tulał! Joana m iała wrażenie, że zna tego człowieka od
dawna. Rozm y ślała o nim podczas trwaj ący ch wieczność godzin. „Opiekuj się m oim sy nkiem ”,
przem awiała do niego w m y ślach. Joanet j est nareszcie szczęśliwy, śm iej e się, biega i…
Joana osunęła się na podłogę i zam arła. Tego dnia nie tknęła chleba ani wody, nie czuła j uż gło-
du.
Joanet odwiedził j ą nazaj utrz i następnego dnia, i j eszcze następnego, a ona chłonęła j ego
śm iech, słuchała, j ak opowiada z radością o otaczaj ący m go świecie. Z okna dochodził j uż ty lko
przy tłum iony głos: „Tak”, „Nie”, „Idź j uż”, „Biegnij , korzy staj z ży cia”.
— Ciesz się ży ciem , które ci zatrułam — szepnęła resztką sił, gdy chłopiec przechodził przez
m ur.
Więzienie Joany zaczął wy pełniać chleb.
— Wiesz, co się stało, m am o? — Joanet podsunął skrzy nkę pod ścianę i na niej usiadł. Stopam i
nie sięgał j eszcze ziem i. — I Nie, bo skąd m iałaby ś wiedzieć? — Przy warł plecam i do ściany
w m iej scu, gdzie m atczy na ręka m ogła wy m acać j ego głowę. — Powiem ci. To bardzo zabaw-
ne. Wy obraź sobie, że wczoraj j eden z koni Graua…
Ale ty m razem z otworu nie wy sunęła się ręka.
— Mam o? No, posłuchaj . Mówię ci, to naprawdę śm ieszne. Chodzi o j ednego z koni…
Joanet zerknął w stronę okna.
— Mam o? Odczekał chwilę.
— Mam o?
Nasłuchiwał, ale zewsząd dobiegał ty lko stukot kotlarskich m łotków.
— Mam o! — krzy knął.
Ukląkł na skrzy nce. Co robić? Matka zabroniła m u zaglądać przez okno.
— Mam o! — krzy knął znowu, podciągaj ąc się do otworu. Zawsze m u powtarzała, żeby nie za-
glądał do izdebki i nie próbował j ej zobaczy ć. Ale przecież się nie odzy wa! Joanet zerknął przez
okno. W środku by ło ciem no.
Przełoży ł j edną nogę przez parapet. Okno by ło bardzo wąskie. Mógł przez nie przej ść ty lko bo-
kiem .
— Mam o? — powtórzy ł.
Uczepił się górnej części okna, postawił na parapecie obie stopy i wcisnął się do izdebki.
— Mam o? — szeptał, oswaj aj ąc oczy z m rokiem .
W końcu udało m u się wy łowić z ciem ności zary s otworu, z którego wy doby wał się potworny
fetor. Za dziurą w podłodze, na lewo, pod ścianą, doj rzał postać zwiniętą na sienniku.
Postać się nie ruszała. Stukot m łotków pozostał na zewnątrz.
— Chciałem ci opowiedzieć coś zabawnego — powiedział, Podchodząc, a po j ego policzkach
popły nęły łzy. — Na pewno by ś się śm iała — wy szeptał, staj ąc nad m atką.
Usiadł przy zwłokach. Joana m iała twarz skry tą w ram ionach, Jakby przeczuwała, że m alec
wej dzie do celi, i zasłaniała się Przed nim nawet po śm ierci.
— Mogę cię dotknąć?
Pogładził m atkę po włosach: brudny ch, skołtuniony ch, suchy ch, szorstkich.
— Dopiero teraz, gdy j uż cię nie m a, m ożem y by ć razem . I wy buchnął płaczem .
Wieczorem Bernat j uż w progu usły szał od zaniepokoj ony ch gospodarzy, że Joanet j eszcze nie
wrócił. Staruszkowie nie py tali nigdy m alca, gdzie się podziewa, gdy znika z dom u. My śleli, że
chodzi na budowę, j ednak tego popołudnia go tam nie widziano. Mariona podniosła rękę do ust.
— A j eśli coś m u się stało? — załkała.
— Znaj dziem y go — uspokaj ał j ą Bernat.
Joanet został przy m atce. Naj pierw gładził j ą po głowie, potem wplótł palce w j ej włosy i za-
czął j e rozczesy wać. Nie próbował odsłonić j ej twarzy. W końcu wstał i spoj rzał w okno.
Na dworze by ło j uż ciem no.
— Joanet?
Znów spoj rzał na otwór w m urze.
— Joanet? — usły szał ponownie.
— Arnau?
— Co się stało?
Z izby doszedł Arnaua głos przy j aciela:
— Um arła.
— Dlaczego nie…?
— Nie m ogę. Tu nie m a skrzy ni. Nie sięgam do okna.
„Tam bardzo śm ierdzi”, dodał na koniec Arnau. Bernat znów zapukał do drzwi kotlarza Ponca.
Co biedny m alec robił tam przez cały dzień? Zastukał j eszcze raz, z całej siły. Dlaczego nikt nie
otwiera? W tej sam ej chwili drzwi się otworzy ły i stanął w nich olbrzy m , który wy pełnił niem al
całą przestrzeń m iędzy fram ugam i. Arnau się cofnął.
Czego?! — ry knął kotlarz. By ł boso, m iał na sobie ty lko sięgaj ącą do kolan koszulę.
Nazy wam się Bernat Estany ol, a to m ój sy n — powiedział Bernat, chwy taj ąc Arnaua za ra-
m ię i popy chaj ąc do przodu. — Przy j aźni się z waszy m sy nem Joa…
— Ja nie m am sy na — przerwał m u gospodarz i chciał zatrzasnąć drzwi.
— Ale m acie żonę — rzucił Bernat, przy trzy m uj ąc drzwi ram ieniem . Pone przestał się m oco-
wać. — To znaczy … — dodał, świdruj ąc kotlarza wzrokiem — m ieliście żonę. Um arła. Pone
przy j ął tę wiadom ość zupełnie oboj ętnie.
— I co z tego? — zapy tał, wzruszaj ąc ram ionam i.
— Joanet j est teraz u niej . — Bernat spoj rzał na kotlarza naj surowiej , j ak ty lko potrafił. — Nie
m oże wy j ść.
— Ten bękart powinien przesiedzieć tam całe ży cie. Bernat wpatry wał się w kotlarza, nie pusz-
czaj ąc ram ienia sy na. Arnau m iał ochotę się skulić, ale czuj ąc na sobie wzrok olbrzy m a, wy pro-
stował się.
— Co zam ierzacie zrobić? — zapy tał Bernat.
— Nic — odparł kotlarz. — Jutro zburzę kom órkę i dzieciak wy j dzie.
— Nie m ożecie zostawić tam chłopca na całą noc…
— To m ój dom i m ogę w nim robić, co m i się ży wnie podoba.
— Zawiadom ię władze m iej skie — zagroził Bernat, z góry wiedząc, że nie na wiele się to zda.
Pone zm ruży ł oczy i bez słowa zniknął w głębi dom u, zostawiaj ąc ich w otwarty ch drzwiach.
Po chwili wrócił z powrozem , który wręczy ł Arnauowi.
Wy ciągnij go stam tąd — rozkazał — i przekaż m u, Ze teraz, gdy j ego m atka nie ży j e, nie chcę
go tu więcej widzieć.
— Jak… — zaczął Bernat.
Tak j ak ten sm arkacz zakradał się tu przez te wszy stkie lata, — uprzedził j ego py tanie Pone. —
Przez płot. Do dom u was nie wpuszczę.
— A co z m atką? — zdąży ł j eszcze zapy tać Bernat, kotlarz zatrzasnął im drzwi przed nosem .
— Król oddał m i j ą pod warunkiem , że j ej nie zabij ę więc teraz, gdy sam a um arła, zwrócę j ą
królowi — odpowiedział Pone pospiesznie. — Zapłaciłem za nią spory zastaw, i Bóg m i świad-
kiem , nie zam ierzam tracić pieniędzy przez tę ladacznicę.
Ty lko oj ciec Albert, który znał historię Joaneta, oraz stary Pere i j ego żona, który m Bernat
m usiał wszy stko wy j aśnić, wiedzieli o nieszczęściu, j akie spotkało m alca. Cała trój ka starała się
podnieść go na duchu, ale chłopiec m ilczał, a j ego ruchy, wcześniej nerwowe i oży wione, spo-
wolniały, j akby dźwigał na ram ionach niewy obrażalny ciężar.
— Czas leczy rany — pocieszał Bernat Arnaua. — Musim y by ć cierpliwi i wspierać Joaneta
naszą m iłością i zrozum ieniem .
Lecz Joanet za dnia m ilczał j ak zaklęty, a nocam i szlochał rozpaczliwie. Oj ciec i sy n, skuleni na
posłaniu, przy słuchiwali się w ciszy łkaniu m alca, czekaj ąc, aż zm orzy go wreszcie niespokoj ny
sen.
— Joanet! — Bernat usły szał pewnej nocy, j ak Arnau woła przy j aciela. — Joanet.
Odpowiedziała m u cisza.
— Jeśli chcesz, poproszę Madonnę, by została również twoj ą m atką.
Brawo, sy nu, pom y ślał Bernat. Nie m iał odwagi sam go o to prosić. Przecież to by ła j ego Ma-
donna, j ego sekret. Zgodził się podzielić z Joanetem własny m oj cem , ty m razem decy zj a należa-
ła ty lko do niego.
Arnau by ł gotowy dzielić z przy j acielem również m atką, m im o to Joanet nie odpowiadał.
W pokoj u panowała cisza j ak m akiem zasiał.
— Joanet? — nie poddawał się Arnau.
— Tak m ówiła do m nie m am a. — To by ły pierwsze słowa Joaneta od wielu dni. Bernat zam arł
na posłaniu. — Ale j ej j uż nie m a. Od tej pory m am na im ię Joan.
— Jak chcesz, Joane… Joan — poprawił się Arnau. — Sły szałeś, co m ówiłem ?
— Ale twoj a Madonna nie rozm awia z tobą tak j ak m oj a m atka.
— Powiedz m u o ptakach — podsunął Bernat.
— Za to j a j ą widzę, a ty nie widziałeś swoj ej m atki. Znowu zapadła cisza.
— A skąd wiesz, że ona cię w ogóle sły szy ? — zapy tał w końcu m alec. — To ty lko kam ienna
figurka, a kam ienie są głuche.
Bernat wstrzy m ał oddech.
— Skoro j est głucha, to dlaczego wszy scy do niej przem awiaj ą? — odciął się Arnau. — Na-
wet oj ciec Albert. Przecież sam widziałeś. My ślisz, że oj ciec Albert nie wie, co robi?
— Ale to nie j est j ego m atka — nie dawał za wy graną m alec. — Oj ciec Albert m a inną m at-
kę, sam m i m ówił. Skąd m am wiedzieć, czy Madonna chce by ć m oj ą m atką, skoro się nie odzy -
wa?
— Powie ci to nocą, we śnie lub za pośrednictwem ptaków.
— Ptaków?
— No, tak… — zaj ąknął się Arnau. Na dobrą sprawę sam nie bardzo rozum iał, o co chodzi
z ty m i ptakam i, ale bał się do tego przy znać. — To nieco skom plikowane. Wszy stko wy j aśni Cl
m ój … nasz oj ciec.
Wzruszenie ścisnęło Bernata za gardło. W izbie znowu zrobiło się cicho. W końcu Joan szepnął:
Arnau, pój dziesz ze m ną porozm awiać z Madonną?
— Teraz?
Tak, sy nu, teraz, właśnie teraz. To dla Joana bardzo ważne, pom y ślał Bernat, proszę…
— Wiesz, że nie wolno wchodzić nocą do kościoła. Oj ciec Albert…
— Będziem y cichutko. Nikt się nie dowie. Proszę…
W końcu Arnau dał się przekonać i chłopcy wy m knęli się cichutko z dom u i pobiegli do odle-
głego o kilka kroków kościoła Santa Maria de la Mar.
Bernat wy ciągnął się na posłaniu. Cóż m oże się im przy darzy ć? Przecież są ulubieńcam i całej
dzielnicy.
Prom ienie księży ca igrały na rusztowaniach, m iędzy niedokończony m i m uram i, przy poram i,
łukam i, apsy dam i…
Okolica tonęła w ciszy i ty lko gdzieniegdzie poj edy ncze ogniska zdradzały obecność wartowni-
ków. Arnau i Joanet okrąży li kościół i doszli do ulicy Born. Główne wej ście by ło zam knięte, naj pil-
niej strzeżono okolic cm entarza Moreres, gdzie składowano większość m ateriałów budowlany ch.
Sam otne ognisko oświetlało niedokończoną fasadę świąty ni. Nietrudno by ło dostać się do kościoła:
ściany i przy pory absy dy obniżały się ku ulicy Born, gdzie drewniany podest zastępował nieist-
niej ące j eszcze schody. Chłopcy przeszli po ry sunkach m istrza de Montagut, wy znaczaj ący ch po-
łożenie drzwi i stopni, wślizgnęli się do kościoła i w m ilczeniu skierowali w stronę am bitu, ku kapli-
cy Przenaj świętszego Sakram entu, gdzie za m asy wny m i, pięknie wy kończony m i kratam i z żela-
za, w blasku świec wy m ieniany ch regularnie przez bastaixos, czekała na nich Madonna.
Przeżegnali się. „Powinniście robić znak krzy ża zawsze, gdy wchodzicie do świąty ni”, pouczał
ich oj ciec Albert. Chłopcy przy padli do krat kaplicy.
— Joan chciałby, by ś została również j ego m atką — wy szeptał Arnau. — Jego m am a um arła,
a j a m ogę się podzielić.
Joan, z dłońm i zaciśnięty m i na kratach, zerkał to na Madonnę, to na Arnaua.
— I co? — przerwał przy j acielowi.
— Cicho!
Oj ciec m ówi, że wiele wy cierpiał. Wiesz, j ego m atkę zam urowano. Mogła ty lko wy suwać rę-
kę przez m aleńkie okienko. Joan nigdy j ej nie widział. Powiedział, że nawet gdy by um arła, nie od-
słonił j ej twarzy. Ona nie chciała, by j ą oglądał.
Dy m świec z czy stego pszczelego wosku, stoj ący ch w lichtarzu dokładnie pod figurką, znów
zam glił chłopcu wzrok i kam ienne wargi podniosły się w uśm iechu.
— Zgadza się — oznaj m ił Arnau, spoglądaj ąc na Joana.
— Skąd wiesz, przecież m ówiłeś, że odpowiada przez…
— Bo wiem i j uż — uciął Arnau.
— A gdy by m tak sam zapy tał?
— Nie.
Joan wbił wzrok w kam ienną figurkę. Chciał rozm awiać z nią tak j ak j ego brat. Dlaczego słucha
Arnaua, a j ego nie? No i skąd Arnau m ógł wiedzieć… Gdy Joan obiecy wał sobie właśnie, że kie-
dy ś i on zasłuży na słowa Madonny, w świąty ni rozległ się hałas.
— Pssss! — sy knął Arnau, zerkaj ąc na drzwi od strony Moreres.
— Kto tam ? — W otworze poj awiło się światło uniesionego kaganka.
Arnau ruszy ł ku ulicy Born, ale Joan zagapił się na kaganek, który zbliżał się j uż do am bitu.
— Chodźże! — Arnau pociągnął brata.
Gdy wy chy nęli na ulicę, zobaczy li nadciągaj ące ku nim światełka. Arnau zerknął przez ram ię:
również w kościele poj awiło się kilka kaganków.
Odcięto im drogę. Wartownicy rozm awiali i pokrzy kiwali m iędzy sobą. Co robić? Drewniany
podest! Arnau przy padł do ziem i, pociągaj ąc za sobą Joana. Malec by ł sparaliżowany strachem .
Na bokach drewnianej konstrukcj i nie by ło desek, Arnau znowu popchnął brata i razem wczołgali
się pod podest, głęboko, aż do fundam entów kościoła. Joan przy warł do kam ieni — światła by ły
j uż nad nim i, na przy kry waj ący ch ich deskach. Kroki wartowników rozbrzm iewały w uszach Ar-
naua zagłuszaj ąc bicie j ego serca.
Siedzieli j ak trusie, podczas gdy wartownicy przeszukiwali kościół. Trwało to całą wieczność!
Arnau zerkał ku górze próbuj ąc doj rzeć, co się nad nim i dziej e, ale ilekroć światło przeświecało
przez szpary w deskach, kulił się i wciskał j eszcze głębiej .
W końcu wartownicy dali za wy graną. Dwóch z nich stanęło na podeście, oświetlaj ąc przez
chwilę okolicę. Jak to m ożliwe, że nie sły szą bicia m oj ego serca? I serca Joana. Strażnicy zeszli
z podestu. Arnau spoj rzał w kąt, gdzie chował się m alec. Jeden z wartowników zawiesił kaganek
nad podestem , j ego towarzy sz oddalił się j uż na znaczną odległość. Joana nie by ło! Gdzie on się
podział? Arnau podszedł do m iej sca, w który m fundam enty kościoła łączy ły się z podestem . Po-
m acał dłonią kam ienie. Natrafił na szczelinę, niewielki tunel m iędzy fundam entam i.
Joan, popy chany przez Arnaua, wczołgał się pod podest, a nie napotkawszy żadnej przeszkody,
przelazł przez szczelinę i czołgał się dalej kory tarzem , który schodził łagodnie w kierunku główne-
go ołtarza. Arnau kazał m u się czołgać. „Cicho!”, upom inał go co rusz. Szelest, j aki sam czy nił,
przeciskaj ąc się przez tunel, zagłuszał wszelkie inne odgłosy, ale by ł przekonany, że Arnau idzie za
nim . Przecież wszedł rażeni z nim pod podest. Dopiero gdy wąski kory tarz rozszerzy ł się i Joan
m ógł zerknąć do ty łu, a nawet uklęknąć, przekonał się, że j est sam . Gdzie doszedł? Wokół panowa-
ły nieprzeniknione ciem ności.
— Arnau?! — zawołał.
Odpowiedziało m u ty lko echo odbij aj ące się od ścian. To j akaś… j akaś grota. W podziem iach
kościoła!
Znowu zawołał przy j aciela. Naj pierw cicho, potem na cały głos, ale przestraszy ł się echa.
Może zawrócić, ty lko… gdzie j est tunel? Joan wy ciągnął ram iona, ale nie m ógł wy m acać wy j -
ścia z kory tarza. Przeczołgał się za daleko.
— Arnau! — krzy knął j eszcze raz.
Cisza. Joan wy buchnął płaczem . Co kry j e się w ty ch ciem nościach? Może j akiś potwór? A j e-
śli zszedł do sam ego piekła? przecież to podziem ia kościoła, a wszy scy m ówią, że piekło j est na
dole. A j eśli przy j dzie Lucy fer?
Arnau wczołgał się do tunelu. Joan m usi by ć właśnie tu. Na pewno nie wy szedłby sam spod
desek. Pokonawszy spory kawałek i upewniwszy się, że wartownicy go j uż nie usły szą, zawołał
przy j aciela. Cisza. Czołgał się dalej .
— Joanet! — krzy knął. — Joan! — poprawił się.
— Tutaj ! — usły szał z oddali.
— To znaczy gdzie?
— Na końcu tunelu.
— Wszy stko w porządku? Joan przestał się trząść.
— Tak.
— No to wracaj .
— Nie m ogę. — Arnau westchnął. — Trafiłem do j akiej ś groty, czy czegoś w ty m rodzaj u,
i nie m ogę znaleźć wy j ścia.
— Pom acaj ściany, aż natrą… Nie! — zreflektował się. — Lepiej nie, sły szy sz, Joan? Mógł-
by ś znaleźć inny tunel, a wtedy by śm y się rozm inęli… Widzisz tam coś, Joan?
— Nie, nic — odparł m alec.
W gruncie rzeczy m ógłby doczołgać się do Joana, ale… A j eśli tunel się rozgałęzi i zgubią się
na dobre? No i skąd wzięła się tam , na dole, grota? Już wie, co zrobi. Wróci po światło. Oświetlą
sobie drogę kagankiem i będą uratowani.
Joan, czekaj na m nie! Sły szy sz? Nigdzie się nie ruszaj , siedź i czekaj , aż wrócę. Sły szy sz?
Sły szę. Co chcesz zrobić?
Idę po kaganek, zaraz wracam . Zaczekaj na m nie, nigdzie nie idź. Dobrze?
D… Dobrze… — wy j ąkał Joan.
— Pom y śl, że dokładnie nad tobą znaj duj e się Madonna twoj a m atka. — Arnau nie usły szał
odpowiedzi. — Joan, rozum iesz?
A pewnie, pom y ślał m alec. Arnau powiedział: „twoj a m atka”. Ale on j ą sły szy, a j a nie. Nie
pozwolił m i z nią porozm awiać, A j eśli Arnau nie chce, żeby śm y m ieli wspólną m atkę, i dlatego
uwięził m nie tu, w piekle?
— Joan?! — nawoły wał Arnau.
— Co?
— Czekaj na m nie, nigdzie się nie ruszaj .
Niełatwo by ło Arnauowi wy czołgać się ty łem z tunelu. W końcu j ednak znalazł się pod ulicą
Born, a wtedy, niewiele m y śląc, złapał kaganek, który wartownik zawiesił obok podestu, i znowu
dał nura pod deski.
Joan dostrzegł zbliżaj ące się światełko. Gdy ściany tunelu zaczęły się rozszerzać, Arnau zwięk-
szy ł płom ień. Zobaczy ł m alca klęczącego zaledwie dwa kroki od wy lotu tunelu. Joan popatrzy ł na
niego przerażony.
— Nie bój się — próbował go uspokoić Arnau. Jeszcze bardziej podkręcił płom ień i uniósł ka-
ganek. Co to za m iej sce? Cm entarz! Odkry li podziem ny cm entarz. Znaj dowali się w niewielkiej
grocie, która z j akiegoś powodu zachowała się pod kościołem niby pęcherzy k powietrza. Strop by ł
tak nisko, że nie m ogli się nawet wy prostować. Arnau skierował światło na wielkie am fory, podob-
ne do ty ch, j akie widział w warsztacie Graua, ty le że bardziej pry m ity wne. Niektóre by ły rozbite
i ze skorup wy stawały kościotrupy, inne zachowały się w całości: wielkie naczy nia ucięte w naj -
szerszy m m iej scu, połączone ze sobą i zaklej one.
Joan dy gotał, nie odry waj ąc wzroku od j ednego z nieboszczy ków.
— Nie bój się — próbował go uspokoić Arnau. Joan odskoczy ł od niego j ak oparzony.
— Co… — zaczął Arnau.
Uciekaj m y — przerwał m u Joan błagalny m tonem , czekaj ąc na odpowiedź, wszedł do tunelu.
Arnau pospieszy ł za nim . Gdy znaleźli się pod podestem , zdm uchnął płom ień. Wokół nie by ło ży -
wego ducha. Arnau odwiesił kaganek na m iej sce, po czy m ruszy li do dom u.
— Nikom u ani słowa — powiedział Arnau po drodze. — Zgoda? Joan nie odpowiedział.
14
Odkąd Arnau zapewnił go, że Madonna zgodziła się zostać również j ego m atką, Joan w każdej
wolnej chwili pędził do kościoła, wciskał buzię m iędzy kraty kaplicy Naj świętszego Sakram entu
i zam ierał, wpatrzony w kam ienną figurkę z dzieckiem na ręku i statkiem u stóp.
— Zobaczy sz, kiedy ś utkniesz tu na dobre — ostrzegł go pewnego razu oj ciec Albert.
Joan wy ciągnął głowę spom iędzy prętów i uśm iechnął się. Ksiądz zm ierzwił m u czupry nę
i przy kucnął.
— Kochasz j ą? — zapy tał, wskazuj ąc na Madonnę. Joan się zawahał.
— Teraz to m oj a m atka — powiedział, choć przem awiało przez niego raczej pragnienie niż
pewność.
Wzruszenie ścisnęło oj ca Alberta za serce. Ileż rzeczy m ógłby m u o niej opowiedzieć! Chciał
się odezwać, ale głos uwiązł m u w gardle, więc ty lko przy tulił m alca.
— Modlisz się do niej ? — zapy tał po chwili.
— Nie, rozm awiam z nią. — Oj ciec Albert zerknął na chłopca py taj ąco. — No, opowiadam
j ej różne rzeczy.
Kapłan spoj rzał na Madonnę.
— Rozm awiaj , sy nku, rozm awiaj dalej — powiedział i zostawił Joana sam ego.
Sprawa okazała się dość prosta. Oj ciec Albert rozważy ł trzy czy cztery kandy datury i wy brał
w końcu bogatego srebrnika. Podczas ostatniej rocznej spowiedzi rzem ieślnik by ł szczerze skruszo-
ny, ponieważ kilka razy cudzołoży ł.
— Skoro j esteś j ego m atką — wy m am rotał oj ciec Albert, wznosząc oczy do nieba — chy ba
nie będziesz m iała m i za złe, że ucieknę się do m ałego podstępu. Prawda, Pani?
Srebrnik nie odważy ł się odm ówić spowiednikowi.
— Chodzi o skrom ny datek na szkołę katedralną — usły szał. — W ten sposób wspom ożesz pew-
nego chłopca i Bóg… Bóg ci to wy nagrodzi.
Należało j eszcze rozm ówić się z Bernatem . Oj ciec Albert nie zasy piał gruszek w popiele.
— Postarałem się o przy j ęcie Joaneta do szkoły katedralnej — oznaj m ił m u podczas spaceru
po plaży, niedaleko dom u Perego.
Bernat odwrócił się do księdza.
— Nie stać m nie, oj cze… — zaczął.
— Nie będzie cię to nic kosztować.
— My ślałem , że szkoły …
— Tak, ale ty lko szkoły m iej skie. W szkole katedralnej wy starczy … — Po co te wy j aśnienia?
— No, naj ważniej sze, że wszy stko j est j uż załatwione. Joan nauczy się czy tać i pisać, naj pierw
z elem entarza, potem z psałterza i m odlitewników. — Dlaczego Bernat nic nie m ówi? — Po skoń-
czeniu trzy nastu lat przej dzie do gim nazj um i rozpocznie naukę łaciny i siedm iu sztuk wy zwolo-
ny ch: gram aty ki, retory ki, dialekty ki, ary tm ety ki, geom etrii, m uzy ki i astronom ii.
Oj cze, Joanet pom aga w pracach dom owy ch i zarabia w ten sposób na swoj e utrzy m anie. Je-
śli rozpocznie naukę…
Będzie j adł w szkole. — Bernat spoj rzał na księdza i pokręcił głową, j akby się nad czy m ś zasta-
nawiał. — Poza ty m dodał kapłan — rozm awiałem z twoim gospodarzem . Pere zgodził się nie
podnosić wam kom ornego.
Bardzo się poświęcacie dla Joana.
— Chy ba nie m asz nic przeciwko tem u? — Bernat zaprzeczy ł z uśm iechem . — Kto wie, m oże
Joanet wstąpi z czasem na uniwersy tet, na Studium Generale w Leridzie albo nawet na który ś
z uniwersy tetów zagraniczny ch, w Bolonii, w Pary żu…
Bernat parsknął śm iechem .
— Gdy by m się sprzeciwił, by łby oj ciec niepocieszony, prawda? — Oj ciec Albert przy taknął.
— Zresztą Joan nie j est m oim sy nem — ciągnął Bernat. — Nigdy nie pozwoliłby m , by j eden
chłopiec pracował na drugiego, ale skoro nic m nie to nie będzie kosztować, nie m am nic przeciw-
ko tem u. Joanet na to zasługuj e. By ć m oże pewnego dnia poj edzie do ty ch wszy stkich m iej sc, któ-
re wy m ieniliście.
— Wolałby m zaj m ować się końm i, tak j ak ty — wy znał Joanet Arnauowi podczas spaceru po
tej sam ej plaży, gdzie oj ciec Albert i Bernat zadecy dowali o j ego przy szłości.
— To ciężka praca, Joanet… Joan. Nic ty lko pucuj ę i czy szczę, czy szczę i pucuj ę, a gdy do-
prowadzę uprząż i cały rząd do poły sku, wy prowadzaj ą konia i m uszę zaczy nać od początku.
A i to j eśli wcześniej Tom as nie wpadnie z krzy kiem , każąc doczy ścić j akąś uzdę lub cugle. Za
pierwszy m razem nawet m nie uderzy ł, ale wtedy przy biegł oj ciec i… Gdy by ś to widział! Akurat
m iał przy sobie widły, więc przy parł go do ściany, aż Tom as zaczął się j ąkać i przepraszać.
— Właśnie dlatego chciałby m z wam i pracować.
— Oj , nie wiesz, co m ówisz! Co prawda od tam tej pory Tom as nie podniósł na m nie ręki, ale
ciągle kry ty kuj e m oj ą pracę. Sam wszy stko brudzi, żeby zrobić m i na złość. Raz przy łapałem go
nawet na gorący m uczy nku.
— To dlaczego nie powiecie Jesusowi?
— Oj ciec odradza, m ówi, że m i nie uwierzy, bo przy j aźni się z Tom asem i trzy m a j ego stronę.
I że baronowa wy korzy sta każdą okazj ę, by nam zaszkodzić, bo nas nienawidzi. Ty lko popatrz: ty
uczy sz się w szkole wielu ciekawy ch rzeczy, j a m uszę sprzątać po inny ch, znosić krzy ki i spełniać
rozkazy. — Chłopcy nie odzy wali się przez chwilę, brnąc w piasku ze wzrokiem utkwiony m w fa-
lach. — Nie zm arnuj tej szansy, Joan, nie zm arnuj j ej — powiedział nagle Arnau, powtarzaj ąc
radę oj ca.
Joan przy kładał się do nauki, nic więc dziwnego, że nauczy ciel pochwalił go przed całą klasą.
Chłopiec poczuł przy j em ne m rowienie, gdy koledzy patrzy li na niego z podziwem . Gdy by m am a
doży ła tej chwili! Pobiegłby co sił do ogrodu kotlarza, przy siadłby na skrzy nce i opowiedział j ej
o wszy stkim . Naj lepszy z całej klasy, powiedział profesor, a oczy uczniów spoczęły właśnie na
nim . Nigdy dotąd nie by ł w niczy m naj lepszy !
Wieczorem Joan wracał do dom u j ak na skrzy dłach. Pere i Mariona wy słuchali go z uśm ie-
chem , uszczęśliwieni, prosząc, by powtórzy ł spokoj nie tę część opowieści, którą nadm iar em ocj i
przeobraził w kaskadę gestów i krzy ków. Gdy Arnau i Bernat stanęli w progu, staruszkowie i m alec
odwrócili się w ich stronę. Joan j uż m iał pobiec w ich stronę, powstrzy m ała go j ednak m ina brata
i ślady łez na j ego twarzy. Bernat tulił do siebie sy na.
— Co się… — Mariona podeszła, by obj ąć chłopca. Bernat m achnął ręką, nie pozwalaj ąc j ej
dokończy ć py tania.
— Musim y by ć silni — powiedział, nie zwracaj ąc się do nikogo konkretnego.
Joan poszukał wzroku brata, ale Arnau patrzy ł na Marionę. I by li silni. Staj enny Tom as bał się
dokuczać Bernatowi, więc dręczy ł Arnaua.
— Szuka zaczepki, sy nu — tłum aczy ł Bernat, gdy Arnau m iotał się i złościł. — Nie daj m y się
sprowokować.
— Ale, oj cze, nie m ożem y znosić tego w nieskończoność — żalił się Arnau.
— Kto m ówi o znoszeniu w nieskończoność? Jesus wiele razy upom inał Tom asa, sam sły sza-
łem . Nie pracuj e j ak należy. Jesus o ty m wie. Przy nim konie robią się nerwowe: wierzgaj ą
i gry zą. Zobaczy sz, sy nu, lada dzień Tom as straci pracę, lada dzień…
Bernat m iał racj ę, na zm iany nie trzeba by ło długo czekać. Baronessa postanowiła nauczy ć
sy nów Graua j azdy konnej . Pogodziła się z ty m , że j ej m ąż nie potrafi dosiąść konia, ale pasier-
bom nie zam ierzała odpuścić, dlatego kilka razy w ty godniu, po lekcj ach, wszy scy : chłopcy, pre-
ceptor oraz Tom as — z koniem na postronku — pieszo, a Isabel i Margarida w powozie kierowa-
ny m przez Jesusa, udawali się za m iasto, na m ały, położony za m uram i skrawek terenu, gdzie sy -
nowie Graua pobierali od m asztalerza lekcj e j eździectwa.
Jesus stawał na środku, trzy m aj ąc w prawej ręce długi, przy m ocowany do wędzidła powróz,
który m zm uszał konia do chodzenia w kółko, natom iast w lewej ręce ściskał bat do poganiania
wierzchowca. Kandy daci naj eźdźców robili kolej no rundki wokół m asztalerza, słuchaj ąc j ego po-
leceń i wskazówek.
Tego dnia Tom as, obserwuj ący z kozła przebieg lekcj i, wpatry wał się uważnie w py sk konia.
Wy starczy ło j edno silniej sze szarpnięcie, ty lko j edno… Wcześniej czy później zwierzę się spło-
szy.
Na koniu siedział Genis Puig.
Staj enny spoj rzał na przerażoną buzię dziecka. Młodszy sy n Graua panicznie bał się koni, dla-
tego siedział w siodle szty wno. Wcześniej czy później koń się spłoszy.
Jesus strzelił z bicza, żeby zm usić zwierzę do galopu. Koń potrząsnął łbem , szarpiąc powróz.
Tom as nie m ógł powstrzy m ać uśm iechu, który naty chm iast zniknął z j ego warg, gdy lina wy -
sunęła się z karabińczy ka i koń znalazł się na wolności. Nietrudno by ło zakraść się do siodłam i i na-
ciąć powróz, osłabiaj ąc w ten sposób j ego wy trzy m ałość. Krzy k zam arł Isabeli i Margaridzie na
ustach. Jesus rzucił bat i próbował schwy tać konia. Na próżno.
Genis, zdany na siebie i na konia, przy warł do j ego grzy wy piszcząc przeraźliwie. Stopam i
i nogam i uderzy ł niechcący w boki zwierzęcia, które skoczy ło j ak oparzone i pocwałowało ku bra-
m om m iasta. Przesadzaj ąc niewy soki pagórek, koń zrzucił j eźdźca. Genis przekoziołkował po zie-
m i i wpadł w gęste chaszcze.
Z głębi staj ni Bernat usły szał tętent na pałacowy m dziedzińcu, a zaraz potem krzy ki baronessy.
Konie, m iast zaj echać j ak zwy kle równo i spokoj nie, waliły kopy tam i o bruk. W drodze do drzwi
Bernat napotkał Tom asa. Staj enny prowadził wy straszonego, m okrego od potu konia, którego
chrapy drgały niespokoj nie.
— Co się…? — zaczął Bernat.
— Baronessa wzy wa twego sy na! — krzy knął Tom as, okładaj ąc konia.
Wrzaski baronessy wy pełniały j uż cały dziedziniec. Bernat j eszcze raz spoj rzał na nieszczęsne
zwierzę, które ry ło kopy tam i ziem ię.
— Pani chce cię naty chm iast widzieć! — krzy knął Tom as na widok Arnaua wy łaniaj ącego się
z siodłam i.
Chłopiec zerknął na oj ca, który wzruszy ł ram ionam i.
Wy szli na dziedziniec. Rozsierdzona baronessa, potrząsaj ąc szpicrutą, z którą nie rozstawała się
podczas konny ch przej ażdżek, pokrzy kiwała na Jesusa, na preceptora i na usługuj ący ch j ej nie-
wolników. Margarida i Josep stali za Isabelą. Obok tkwił Genis: poobij any, zakrwawiony, w podar-
ty m ubraniu. Na widok Arnaua i Bernata baronessa ruszy ła ku chłopcu i uderzy ła go batem
w twarz. Arnau podniósł dłonie do ust i policzka. Bernat chciał bronić sy na, ale Jesus zagrodził m u
drogę.
— Ty lko popatrz! — ry knął m asztalerz, podsuwaj ąc Bernatowi rozerwany powróz i karabiń-
czy k. — Oto, j ak twój sy nalek przy kłada się do pracy !
Bernat wziął dom niem any dowód winy i przy j rzał m u się uważnie. Arnau, nie odry waj ąc dło-
ni od twarzy, poszedł w j ego ślady. Poprzedniego dnia dokładnie wszy stko sprawdził. Podniósł
oczy na oj ca akurat w chwili, gdy ten zerkał na bram ę, skąd Tom as obserwował całe zaj ście.
— Jeszcze wczoraj by ły w naj lepszy m porządku! — krzy knął Arnau, łapiąc powróz i karabiń-
czy k i potrząsaj ąc nim przed Jesusem . Znowu spoj rzał na bram ę staj ni. — W porządku! — po-
wtórzy ł. Do oczu napły nęły m u łzy.
— Ale m azgaj ! — rozległ się głos Margaridy, która pokazy wała palcem Arnaua. — O m ało
cię nie zabił, a teraz beczy — dodała, zwracaj ąc się do m łodszego brata. — Ty nie płakałeś, gdy
przez niego spadłeś z konia — skłam ała.
Josep i Genis nie od razu zareagowali, ale j uż po chwili i oni drwili z kuzy na:
— Popłacz sobie, beksalalo — powiedział j eden z nich.
— Płacz, płacz, ty m azgaj u — zawtórował m u brat. Arnau widział, j ak wy ty kaj ą go palcam i
i dworuj ą z niego, nie m ógł się j ednak opanować! Łzy pły nęły m u po policzkach, a z piersi wy ry -
wało się łkanie. Stał w m iej scu, pokazuj ąc wszy stkim , nawet niewolnikom , powróz i karabińczy k.
— Zam iast się m azać, powinieneś przeprosić za swe niechluj stwo — ofuknęła go baronessa,
uśm iechaj ąc się bezczelnie do pasierbów.
Przeprosić? Arnau spoj rzał zdziwiony na oj ca, a j ego oczy zdawały się py tać: „Za co?”. Ber-
nat patrzy ł przenikliwie na baronessę. Margarida wciąż wy ty kała palcem kuzy na, szepcząc coś
braciom na ucho.
— Nie m am za co przepraszać — odrzekł Arnau. — Wczoraj sprawdziłem uprząż — dodał
i cisnął na ziem ię powróz oraz karabińczy k.
Baronessa zaczęła wy m achiwać rękam i, ale zam arła, gdy Bernat zrobił krok w j ej kierunku.
Jesus złapał go za ram ię.
— To ary stokratka — sy knął m u do ucha.
Arnau powiódł wzrokiem po twarzach obecny ch i wy biegł za bram ę pałacu.
— O, nie! — krzy knęła Isabel, gdy Grau, dowiedziawszy się o cały m zdarzeniu, postanowił
zwolnić oj ca i sy na. — Chcę, by Bernat Estany ol został w staj ni i nadal pracował dla twoich dzie-
ci. Chcę, by ani na chwilę nie zapom niał, że należą nam się przeprosiny. Chcę, by ten sm arkacz
błagał nas o wy baczenie! Jeśli ich zwolnisz, nie postawię na swoim . Każ powiedzieć staj ennem u,
że j ego sy nalek nie będzie m ógł wrócić do pracy, dopóki nie przeprosi… — Isabel krzy czała i wy -
m achiwała rękam i. — Ty m czasem j ego oj ciec będzie otrzy m y wał połowę pensj i, a j eśli spróbu-
j e szukać innej posady, cała Barcelona dowie się o ty m , co zaszło, i nikt nie przy j m ie go do pracy.
Chcę przeprosin! — zażądała rozhistery zowana.
„Cała Barcelona się dowie…”. Grau zadrżał. Przez lata ukry wał szwagra, a teraz, dzięki j ego
żonie cała Barcelona dowie się prawdy !
— Błagam , bądź dy skretna — zdołał ty lko wy bąkać. Isabel wbiła w m ęża oczy nabiegłe krwią.
— Maj ą się przede m ną ukorzy ć!
Grau chciał coś powiedzieć, ale nagle zam ilkł i zagry zł wargi.
— Na Boga, bądź dy skretna — rzucił ty lko.
Grau przy stał ostatecznie na żądania m ałżonki. Guiam ony nie by ło j uż na świecie, a ich dzieci
nie odziedziczy ły na szczęście znam ienia nad okiem . Kiedy Grau opuścił staj nię, Bernat, m rużąc
oczy, wy słuchał m asztalerza, który poinform ował go o nowy ch warunkach pracy.
— Tato, j a naprawdę wszy stko sprawdziłem — tłum aczy ł Arnau późny m wieczorem , gdy kła-
dli się spać w m ałej izdebce. — Przy sięgam ! — krzy knął, nie m ogąc się doczekać odpowiedzi.
Ale nie m asz dowodów — wtrącił Joan, który znał j uż szczegóły całego zaj ścia.
Wierzę ci, nie m usisz przy sięgać, pom y ślał Bernat. Jak m am j ednak powiedzieć, że… zadrżał,
wspom inaj ąc zachowanie w staj ni: „Nie zawiniłem , więc nie będę nikogo przepraszał”.
— Oj cze, przy sięgam , że m ówię prawdę — powtórzy } Arnau.
— Ale… — zaczął Joan, lecz Bernat go uciszy ł.
— Wierzę ci, sy nu, śpij m y.
— Ale… — Arnau nie dawał za wy graną.
— Śpim y !
Arnau i Joan zgasili kaganek, ale upły nęło j eszcze sporo czasu, nim Bernat usły szał ry tm iczny
oddech śpiący ch chłopców. Jak m a powiedzieć sy nowi, że baronessa dom aga się przeprosin?
— Sy nu… — głos Bernata zadrżał, gdy Arnau przestał się ubierać i popatrzy ł na niego. —
Grau… Grau żąda przeprosin, w przeciwny m razie…
Arnau spoj rzał na niego py taj ąco.
— W przeciwny m razie nie m ożesz wrócić do pracy …
Już po pierwszy ch słowach twarz chłopca spoważniała i poj awił się na niej nieznany j ego oj cu
wy raz. Bernat zerknął na Joana i zobaczy ł, że m alec, nie do końca ubrany, również zam arł
z otwartą buzią. Chciał m ówić dalej , ale głos uwiązł m u w gardle.
— I co teraz? — zapy tał Joan, przery waj ąc m ilczenie.
— My ślicie, że powinienem przeprosić?
— Sy nu, poświęciłem wszy stko, żeby ś by ł wolny m człowiekiem . Porzuciłem ziem ie należące
od wieków do naszej rodziny, bo nie chciałem , by pom iatano tobą, tak j ak pom iatano m ną, m oim
oj cem i oj cem m oj ego oj ca… A teraz znów znaleźliśm y się na łasce i niełasce ludzi, którzy m ie-
nią się szlachetnie urodzony m i. Jednak ty m razem m am y wy bór i m ożem y się sprzeciwić. Sy nu,
nauczy ć się korzy stać z wolności, której zdoby cie przy szło nam z takim trudem . Decy zj a należy
ty lko do ciebie.
— Ale co m i radzicie, oj cze?
Po chwili nam y słu Bernat powiedział:
— Ja na twoim m iej scu nie ustąpiłby m .
Joan próbował włączy ć się do rozm owy :
— Przecież to ty lko baronessa! Przebaczenie… przebaczenie dostaj e się od Boga.
— Ale z czego będziem y ży li? — zapy tał Arnau.
— Nie m artw się, sy nu. Mam y trochę oszczędności, więc m ożem y się na razie utrzy m y wać.
Poszukam y pracy gdzie indziej , przecież nie ty lko Grau Puig m a konie.
Bernat nie zasy piał gruszek w popiele: j eszcze tego sam ego wieczoru, po pracy, zaczął szukać
nowej posady dla siebie i sy na. Znalazł inną ary stokraty czną rezy dencj ę ze staj niam i i został do-
brze przy j ęty przez zarządcę. W Barcelonie zazdroszczono Grauowi Puigowi zadbany ch koni
i kiedy okazało się, że j est to głównie zasługa Bernata, zgodzono się go zatrudnić. Jednak nazaj utrz,
gdy Bernat, uczciwszy z sy nam i dobrą wiadom ość, stawił się w nowy m m iej scu pracy, by do-
pełnić form alności, nie chciano nawet z nim rozm awiać. „Marnie płacili”, skłam ał wieczorem
przy kolacj i. Próbował szczęścia w inny ch pałacach, ale choć naj pierw patrzono na niego przy -
chy lnie, nazaj utrz zam y kano m u drzwi przed nosem .
— Marnuj esz ty lko czas — ulitował się w końcu j eden ze staj enny ch na widok zrozpaczonej
m iny Bernata, który, po raz kolej ny odprawiony z kwitkiem , wbił wzrok w kam ienną posadzkę
staj ni. — Baronessa uwzięła się na ciebie — wy j aśnił. — Wczoraj , zaraz po twoim wy j ściu,
przy słała gońca z prośbą, by nie przy j m owano cię do pracy. Przy kro m i.
— Ty gnido! — sy knął m u do ucha, cicho, ale dobitnie, przeciągaj ąc sam ogłoski. Tom as sko-
czy ł j ak oparzony i chciał uciekać, j ednak Bernat złapał go za szy j ę i dusił, póki staj enny nie za-
czął się słaniać. Dopiero wtedy Bernat pozwolił m u czerpnąć powietrza. Skoro baronessa wy sy ła
posłańców wszędzie tam , gdzie py tam o pracę, pom y ślał, ani chy bi ktoś m nie śledzi. „Wy puść
m nie ty lny m wy j ściem ”, poprosił zarządcę, który dopiero co otworzy ł m u oczy. Tom as, stoj ący
na rogu, naprzeciwko głównej bram y pałacu, nie zauważy ł Bernata, który podkradł się do niego
od ty łu. — To ty sprawiłeś, że zerwał się powróz, prawda? Czego j eszcze chcesz? — Bernat znowu
przy dusił staj ennego.
— Co…? Co za różnica? — bełkotał Tom as, łapiąc rozpaczliwie powietrze.
— Co m asz na m y śli? — Bernat nie przestawał zaciskać palców na j ego szy i. Staj enny szam o-
tał się na próżno. Gdy Bernat poczuł, że Tom as zaczy na om dlewać, przestał go dusić i odwrócił
w swoj ą stronę. — O czy m ty m ówisz? — dopy ty wał się.
Tom as, zanim zaczął odpowiadać, wziął kilka głębokich oddechów. Gdy j ego twarz odzy skiwała
z wolna norm alną barwę, na wargach poj awił się ironiczny uśm ieszek.
— Możesz m nie zabić — powiedział zasapany — ale wiesz doskonale, że powróz to ty lko pre-
tekst, bo baronessa się na ciebie uwzięła. Nienawidzi cię, zawsze będzie cię nienawidziła. Jesteś
ty lko zbiegły m chłopem pańszczy źniany m , a twój chłopak to sy n zbiegłego chłopa pańszczy źnia-
nego. Nie znaj dziesz pracy w Barcelonie, bo ona tak postanowiła. Jeśli m nie zabij esz, każe cię śle-
dzić kom u innem u.
Bernat splunął staj ennem u w twarz. Tom as ani drgnął, ty lko uśm iechnął się j eszcze szerzej .
— Nie m asz wy j ścia, Estany ol. Twój sy nalek będzie m usiał błagać o przebaczenie.
— Przeproszę — poddał się Arnau, wy słuchawszy z zaciśnięty m i pięściam i i łzam i w oczach
opowieści oj ca. — Nie m ożem y walczy ć przeciwko całej ary stokracj i Barcelony. Nie m ożem y
też ży ć bez pracy. Świnie, świnie, j eszcze raz świnie!
Bernat spoj rzał na Arnaua. „Tu będziem y wolni”, przy pom niał sobie obietnicę złożoną kilku-
m iesięcznem u sy nowi, gdy po raz pierwszy uj rzeli Barcelonę. Ty le wy cierpieli, tak zawalczy li
o swoj e prawa, a teraz… Nie, sy nu, zaczekaj . Poszukam y innej … — Oni m aj ą władzę, oj cze.
Możni rządzą na wsi, rządzili na waszy ch ziem iach, rządzą i w Barcelonie.
Joanet patrzy ł na nich w m ilczeniu. „Książętom należy się szacunek i ślepe posłuszeństwo —
uczono go w szkole. — Wolność czeka nas w Królestwie Boży m , nie na ziem i”.
— Nie m ogą rządzić w całej Barcelonie. Ty lko m ożny ch stać na konie, to prawda, ale nauczy -
m y się innego fachu. Poradzim y sobie, sy nu.
Bernat dostrzegł bły sk nadziei w oczach chłopca, które rozszerzy ły się, j akby chciały pochwy -
cić otuchę pły nącą z j ego słów. Przy rzekłem , że będziesz wolny, i obietnicy dotrzy m am . Nie wy -
rzekaj się tak łatwo wolności, sy nu.
Przez następne dni Bernat przem ierzy ł Barcelonę w pogoni za wolnością. Z początku Tom as ła-
ził za nim krok w krok, nawet się nie kry j ąc, ale zostawił go w spokoj u, gdy baronessa zrozum iała,
że nie wpły nie na rzem ieślników, drobny ch kupców i m urarzy.
— I tak niewiele zdziała — pocieszał Grau rozhistery zowaną żonę, która poskarży ła m u się na
bezczelność chłopa.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapy tała.
— Że nie znaj dzie pracy. Barcelona cierpi właśnie z braku przezorności. — Isabela, licząca się
ze zdaniem m ęża, zachęciła go do m ówienia. — Od kilku lat Katalonia przeży wa klęskę nieurodza-
j u — tłum aczy ł Grau. — Wieś j est zby t ludna, niewielkie zbiory zj adane są przez sam y ch chło-
pów i ży wność nie dociera do m iast.
Ale przecież Katalonia j est bardzo duża. My lisz się, m oj a droga. Może i Katalonia j est duża,
ale katalońscy chłopi wiele lat tem u zarzucili uprawę zboża, będącego podstawą wy ży wienia. Te-
raz uprawiaj ą len, winorośl i orzechy, ale nie zboże. Zm iana opłaciła się panom , przy niosła korzy -
ści również nam , kupcom , ale sy tuacj a zaczy na się kom plikować. Do tej pory j edliśm y zboże
z Sy cy lii i Sardy nii, lecz woj na z Genuą odcięła dostawy, Bernat nie znaj dzie pracy, ale kry zy s
odbij e się na inny ch m ieszkańcach Katalonii, również na nas. A wszy stko z winy kilku tępy ch ary -
stokratów…
— Jak m ożesz?! — przerwała m u urażona baronessa.
— Zrozum , m oj a droga — tłum aczy ł Grau z powagą — m y, kupcy, zaj m uj em y się handlem
i zbij am y fortuny, nie zapom inam y j ednak o inwestowaniu części zarobków w rozwój interesu.
Dzisiaj nie pły wam y na ty ch sam y ch statkach co przed dziesięciom a laty i dlatego nasze docho-
dy są pewne. Ale panowie feudalni nie chcą zainwestować ani solda w grunty ani w unowocze-
śnienie m etod pracy. Pom y śl ty lko, katalońscy chłopi uży waj ą ty ch sam y ch narzędzi i technik co
Rzy m ianie. Rzy m ianie! Ich pola co dwa lub trzy lata m uszą leżeć odłogiem , podczas gdy przy
odpowiedniej uprawie i nawożeniu m ogły by pozostać ży zne dwa, a nawet trzy razy dłużej . Ty ch
panów, który ch tak bronisz, guzik obchodzi przy szłość Katalonii, chcą się ty lko szy bko i łatwo
wzbogacić. Nawet j eśli m iałoby to doprowadzić do ruiny całe państwo.
— E tam , przesadzasz. — Baronessa nie dowierzała m ężowi.
— Wiesz, ile kosztuj e pszenica? — Grau, nie doczekawszy się odpowiedzi, pokręcił głową,
i ciągnął: — Prawie sto soldów za korczy k. A wiesz, ile kosztowała do niedawna? — Ty m razem
nie zawiesił nawet głosu: — Niem ielona dziesięć soldów, m ielona szesnaście. Podrożała dziesię-
ciokrotnie!
— Ale głód nam nie grozi? — spy tała baronessa, wy raźnie zaniepokoj ona.
— Nie rozum iesz sedna problem u, m oj a droga. Stać nas na pszenicę… j eśli będzie w ogóle
dostępna. Bo pewnego dnia m oże po prostu zniknąć z ry nku… Kto wie, czy j uż nie znikła? Sęk
w ty m , że choć pszenica zdrożała dziesięciokrotnie, chłopi otrzy m uj ą dokładnie ty le sam o…
— A więc pszenicy nam nie zabraknie? — weszła i w słowo żona.
— Nie, ale…
— A Bernat nie znaj dzie pracy ?
— Nie sądzę, ale…
— To dobrze, bo ty lko to m nie interesuj e — rzuciła baronessa, znudzona wy wodam i m ęża,
i odwróciła się na pięcie.
— …ale Katalonia j est na skraj u katastrofy — dokończy ł Grau. Lecz baronessa j uż go nie
usły szała.
Zły rok. Bernat m iał powy żej uszu tej sam ej wy m ówki, poj awiaj ącej się za każdy m razem ,
gdy prosił o pracę. „Musiałem zwolnić połowę term inatorów, j akże m am przy j ąć ciebie?”, usły -
szał w j edny m z warsztatów. „Mam y zły rok, nie m ogę wy ży wić nawet własny ch dzieci”, powie-
dziano m u w następny m . „Czy żby ś nie wiedział — dorzucił ktoś inny — że m am y zły rok? Poło-
wę zarobków wy dałem na j edzenie dla rodziny, a doty chczas wy starczała m i ty lko dwudziesta
część dochodów”. Trudno nie wiedzieć, pom y ślał Bernat. Ale się nie poddawał i szukał dalej , aż
w końcu nadeszła zim a, a wraz z nią chłody. Wtedy w niektóry ch m iej scach nie śm iał nawet py -
tać. Dzieci chodziły głodne, rodzice odej m owali sobie od ust, by j e nakarm ić, a ospa, ty fus i dy -
ftery t zaczęły zbierać śm iertelne żniwo.
Pod nieobecność oj ca Arnau przeliczał kurczące się oszczędności. Z początku robił to co ty -
dzień, potem dzień w dzień, a nawet kilka razy dziennie, widząc, że j ego dum a j est coraz bardziej
zagrożona.
— Ile kosztuj e wolność? — zapy tał pewnego razu Joana, gdy m odlili się do Madonny.
— Święty Grzegorz naucza, że z początku wszy scy ludzie rodzili się wolni i by li sobie równi. —
Joan m ówił spokoj nie, beznam iętnie, j akby powtarzał wy uczoną lekcj ę. — I właśnie wolni ludzie
dla własnego dobra podporządkowali się panu w zam ian za opiekę. Utracili wolność, ale zy skali
bezpieczeństwo i troskliwego pana.
Arnau chłonął słowa brata wpatrzony w Madonnę. Dlaczego się do m nie nie uśm iechasz?
Święty Grzegorz… Czy święty Grzegorz m iał kiedy ś pustą sakiewkę, j ak m ój oj ciec?
— Joan?
— Co?
— Co powinienem zrobić?
— Sam m usisz zdecy dować.
— A co ty m y ślisz?
— Już ci powiedziałem . Wolni ludzie z własnej woli oddali się pod opiekę panów.
Jeszcze tego sam ego dnia Arnau, bez wiedzy oj ca, stawił się w dom u Graua Puiga. Nie chcąc,
by dostrzeżono go ze staj ni, wszedł do pałacu od kuchni, gdzie natknął się na Estrany ę, tłustą j ak
zwy kle — naj wy raźniej panuj ący w Barcelonie głód j ą om ij ał — tkwiącą przed kociołkiem .
— Przekaż państwu, że przy szedłem — powiedział Arnau, gdy zm ierzy ła go wzrokiem .
Na j ej wargach rozlał się głupi uśm iech. Estrany a zawołała ochm istrza, który powiadom ił pa-
na dom u o przy by ciu chłopca. Kazano m u czekać na stoj ąco wiele godzin. W ty m czasie przez
kuchnię przewinęła się cała służba, wszy scy chcieli zobaczy ć pokonanego buntownika. Niektórzy
uśm iechali się złośliwie, inni — nieliczni — przy j ęli j ego kapitulacj ę ze sm utkiem . Arnau patrzy ł
wszy stkim prosto w oczy i odpowiadał wy niośle na drwiące uśm ieszki, ale nie zm azał kpiny z wie-
lu twarzy.
Brakowało ty lko Bernata, choć Tom as nie om ieszkał go poinform ować, że j ego sy nalek przy -
szedł błagać o wy baczenie. „Przy kro m i, sy nku, bardzo m i przy kro”, m am rotał Bernat, szczotku-
j ąc konia.
Po wielogodzinny m oczekiwaniu, gdy chłopiec nie czuł j uż nóg — Estrany a nie pozwoliła m u
usiąść — poprowadzono go do głównego salonu. Arnau nie zwrócił nawet uwagi na bogaty wy -
strój rezy dencj i. Gdy ty lko przestąpił próg kom naty, wbił wzrok w pięć postaci czekaj ący ch
w głębi: baron i baronowa siedzieli, j ego trzej kuzy ni stali obok. Mężczy źni odziani by li w j edwab-
ne raj tuzy w j askrawy ch kolorach i ściągnięte złoty m i pasam i kaftany do kolan; Isabel i Margari-
da m iały na sobie suknie wy szy wane perłam i i szlachetny m i kam ieniam i.
Ochm istrz zaprowadził Arnaua na środek kom naty, kilka troków od państwa, po czy m zawrócił
do drzwi. Grau rozkazał m u tam czekać.
— Co cię do nas sprowadza? — spy tał Grau, j ak zwy kle z kam ienną twarzą.
— Przy szedłem prosić o wy baczenie.
— Więc proś.
Arnau j uż chciał przem ówić, ale baronessa m u przerwała.
— Coś takiego! Chy ba nie zam ierzasz prosić o wy baczenie na stoj ąco?
Arnau zawahał się, ale zgiął j edno kolano, wbij aj ąc j e w posadzkę. Kom natę wy pełnił głupa-
wy chichot Margaridy.
— Proszę wszy stkich o wy baczenie — wy recy tował Arnau, patrząc Isabel prosto w oczy.
Kobieta świdrowała go spoj rzeniem . Wiedz, kokoto, że robię to wy łącznie dla oj ca — zdawał
się m ówić wzrok Arnaua.
— Po nogach! — krzy knęła baronessa. — Całuj nas po nogach! — Arnau chciał wstać, ale ko-
bieta znowu go powstrzy m ała. — Na kolanach! — wrzasnęła na cały salon.
Arnau posłusznie przy czołgał się do nich na kolanach. Robię to dla oj ca. Dla oj ca. Ty lko dla oj -
ca… Isabel podsunęła m u stopy w j edwabny ch trzewikach, Arnau ucałował naj pierw lewy, po-
tem prawy. Nie podnosząc oczu, przesunął się do wuj a, który na widok klęczącego i wpatrzonego
w j ego nogi chłopca, zawahał się. Żona zgrom iła go j ednak wzrokiem i Grau uniósł kolej no stopy.
Dzieci zrobiły to sam o. Gdy wargi Arnaua m iały m usnąć bucik Margaridy, dziewczy nka schowa-
ła stopę i znowu zachichotała. Arnau schy lił się ponownie, ale kuzy nka po raz olej ny z niego za-
drwiła. W końcu zaczekał, aż sam a dotknie Jego ust stopam i: j edną i… drugą.
15
Barcelona,
15 kwietnia 1334 roku
Bernat przeliczy ł denary wy płacone m u przez Graua i wsy pał j e do sakiewki, m am rocząc pod
nosem . Wy starczy łoby, gdy by … Przeklęci Genueńczy cy ! Czy nigdy nie skończą blokady ? Prze-
cież Barcelona przy m iera głodem .
Bernat przy troczy ł sakiewkę do pasa i poszedł po Arnaua. Chłopiec by ł niedoży wiony. Oj ciec
przy j rzał m u się z niepokoj em . Mieli za sobą ciężką zim ę. Ale, Bogu dzięki, doczekali wiosny.
Wiele osób nie m iało ty le szczęścia. Bernat zagry zł wargi, zm ierzwił sy nowi włosy i położy ł m u
rękę na ram ieniu. Iluż m ieszkańców Barcelony zm arło tej zim y z głodu, chorób i zim na? Iluż oj -
ców nigdy j uż nie przy tuli sy na? Przy naj m niej ży j esz, pom y ślał.
Tego dnia do m iasta przy bił statek ze zbożem , j eden z nieliczny ch, który zdołał przedrzeć się
przez blokadę. Władze zakupiły zboże po astronom iczny ch cenach, by rozprowadzić j e wśród
m ieszkańców po przy stępny ch cenach. W ten piątek na targowisku Blat nareszcie poj awiła się
pszenica, więc od wczesny ch godzin ranny ch ludzie ściągali na plac i rozpy chali się łokciam i, by
zobaczy ć, j ak m ierniczy przy gotowuj ą ziarno.
Od kilku m iesięcy pewien karm elita grzm iał na m ożny ch m im o wy siłków raj ców, próbuj ą-
cy ch przy wołać go do porządku, obarczał ary stokracj ę winą za głód, twierdząc, że chowaj ą psze-
nicę przed m ieszkańcam i. Filipiki m nicha zapadły głęboko w serca wierny ch i w m ieście zawrza-
ło. Dlatego w piątek gęstniej ący z każdą chwilą tłum falował niespokoj nie po placu Blat, a gapie
wszczy nali kłótnie, próbuj ąc dopchać się do kram ów, przy który ch urzędnicy m iej scy odważali
zboże.
Władze wy liczy ły m iarę przy padaj ącą na każdego m ieszkańca. Oficj alny inspektor targowi-
ska Blat, sukiennik Pere Juy ol, m iał wszy stko nadzorować.
— On nie m a rodziny ! — wrzasnął chwilę po rozpoczęciu sprzedaży pewien nędzarz, którem u
towarzy szy ło odziane w łachm any pacholę, i wskazał kupuj ącego właśnie m ężczy znę. — Wszy -
scy m u pom arli tej zim y — dodał.
Mierniczy odebrali ziarno dom niem anem u oszustowi, ale krzy ki nie ustawały : tego sy n stoi
w kolej ce do kram u obok, tam ten j uż raz kupił, ten nie m a rodziny, a stoj ący obok niego pętak nie
j est j ego sy nem ; cwaniak przy prowadził go, by wy łudzić większy przy dział…
Na placu zawrzało. Ludzie porzucili kolej ki, wy buchły kłótnie, posy pały się obelgi. Ktoś zażą-
dał, by władze wy stawiły na sprzedaż ukry wane przed m ieszkańcam i zboże, a rozwścieczony
tłum m u przy klasnął. Mierniczy nie m ogli powstrzy m ać wy głodniałej ciżby napieraj ącej na kra-
m y, przy by ła straż królewska i ty lko dzięki przy tom ności um y słu Perego Juy ola udało się uspokoić
ludzi. Ziarno odniesiono do pałacu naczelnika, stoj ącego na wschodniej ścianie placu, a sprzedaż
przełożono na popołudnie.
Bernat i Arnau wrócili do pałacu Graua rozczarowani, bo nie udało im się naby ć upragnionego
ziarna. Jeszcze na dziedzińcu przed staj niam i opowiedzieli m asztalerzowi i wszy stkim obecny m
o zam ieszaniu na placu. Nie żałowali przy ty m obelg pod adresem władz m iej skich, skarżąc się na
doskwieraj ący im głód. Okna wy chodzącego na dziedziniec, zaalarm owana krzy kam i baronessa,
z lubością przy słuchiwała się żałosnej opowieści zbiegłego chłopa i j ego bezczelnego sy nalka.
Przewrotny uśm iech wy krzy wił j ej usta na wspom nienie polecenia, j akie otrzy m ała od wy pra-
wiaj ącego się w podróż Graua. Tak, tak, kazał j ej dopilnować, by j ego dłużnicy m ieli co j eść.
Sięgnęła po sakiewkę z pieniędzm i na wy ży wienie więźniów, który ch j ej m ąż polecił areszto-
wać za długi, i przy woławszy ochm istrza, poleciła m u wy słać do więzienia Bernata Estany ola.
Chłopu towarzy szy ć powinien — na wszelki wy padek — Arnau.
— Nie om ieszkaj im powiedzieć — przy pom niała uśm iechaj ącem u się do niej perfidnie słu-
dze — że to pieniądze na zakup pszenicy dla dłużników.
Ochm istrz wy konał rozkaz. Z zadowoleniem śledził niedowierzanie na twarzach oj ca i sy na,
które wzrosło, gdy Bernat wziął sakiewkę do ręki.
— Dla więźniów? — zapy tał Arnau, kiedy wy szli z pałacu Puigów.
— Tak.
— Ale dlaczego, oj cze?
— Bo wtrącono ich do lochu za niepłacenie długów i wierzy ciel, w ty m wy padku Grau, m a
obowiązek łoży ć na ich utrzy m anie.
— A gdy by nie łoży ł? Szli w stronę wy brzeża.
— Wy puszczono by ich na wolność, a Grau sobie tego nie ży czy. Opłaca cła królewskie, na-
czelnika więzienia i wikt dla aresztowany ch. Prawo j est po j ego stronie.
— Ale…
— Daj spokój sy nu, daj spokój . Zbliżali się w m ilczeniu do dom u.
Po południu Arnau i Bernat poszli do więzienia wy pełnić osobliwe polecenie baronessy. Od Jo-
ana, który w drodze ze szkoły katedralnej m usiał przej ść przez plac Blat, wiedzieli, że sy tuacj a na-
dal j est napięta. Rzeczy wiście, j uż na ulicy de la Mar wiodącej od kościoła Santa Maria do placu
Blat, sły chać by ło w tłum kłębił się pod pałacem naczelnikowskim , gdzie przetrzy m y wano nie ty l-
ko niesprzedane rano ziarno, ale również dłużników Graua.
Mieszkańcy dom agali się pszenicy, ale władze Barcelony nie dy sponowały odpowiednią liczbą
strażników, by zapewnić porządek w czasie wy dawania zboża. Pięciu raj ców nam awiało się z na-
czelnikiem m iasta, próbuj ąc zaradzić trudnej sy tuacj i.
— Niech każdy złoży przy sięgę — zaproponował j eden z raj ców. — Niech przy sięgnie, że
zboże, które kupuj e, j est niezbędne do wy ży wienia j ego rodziny i że nie bierze nic ponad przy -
dział.
— Czy to aby wy starczy ? — zastanawiał się inny raj ca.
— Przy sięga to rzecz święta! — dowodził j ego oponent. — Pozwala zawierać um owy, dowo-
dzić niewinności, gwarantuj e dotrzy m anie zobowiązań. Przecież właśnie przy sięga złożona przed
ołtarzem świętego Feliksa uwierzy telnia testamentos sacramentales!
Postanowienie raj ców zostało ogłoszone z pałacowego balkonu. Lud przekazy wał j e z ust do
ust, aż obiegło cały plac oraz sąsiednie ulice, i bogoboj ni chrześcij anie, stłoczeni pod pałacem
w oczekiwaniu na upragnione zboże, ruszy li składać przy sięgę… nie pierwszą i nie ostatnią w ży -
ciu.
Pszenica znowu poj awiła się na placu, gdzie głód nadal doskwierał. Jedni przy sięgali, inni wąt-
pili w szczerość przy sięgi. Powtórzy ły się oskarżenia i krzy ki, znowu wy buchły awantury. Tłum
przy pom niał sobie nagle o ziarnie, które zdaniem m nicha karm elity zostało ukry te przez władze
m iasta, i uniósł się święty m gniewem .
Arnau i Bernat nadal stali u wy lotu ulicy Mar, po przeciwległej stronie pałacu naczelnika,
gdzie rozpoczęto j uż sprzedaż pszenicy. Wokół nich rozbrzm iewały krzy ki rozsierdzonej ciżby.
— Oj cze, wy starczy dla nas? — zapy tał Arnau.
— Mam nadziej ę. — Bernat uciekł wzrokiem przed spoj rzeniem sy na. Jak m a wy starczy ć? Ta
ilość zboża nie zaspokoi potrzeb nawet j ednej czwartej zgrom adzony ch na placu ludzi.
— Oj cze, dlaczego więźniowie m aj ą pszenicę, a m y głoduj em y ? — dopy ty wał się chłopak.
Bernat udał, że panuj ący na placu gwar zagłuszy ł py tanie, nie m ógł j ednak oderwać wzroku
od sy na. Chłopiec by ł wy chudzony, ram iona i nogi m iał j ak paty ki, a na wy m izerowanej twarzy
bły szczały wielkie oczy, które j eszcze niedawno beztrosko się uśm iechały.
— Oj cze, sły szeliście, co powiedziałem ?
Sły szałem , sy nu, sły szałem , pom y ślał Bernat. Ale co m am ci odpowiedzieć? Że m y, biedacy,
skazani j esteśm y na głodowanie? Że ty lko bogacze m ogą naj adać się do sy ta i opłacać więzienny
wikt swoim dłużnikom ? Że m y, biedacy, nic ich nie obchodzim y ? Że nasze dzieci znaczą dla nich
m niej niż który kolwiek z więźniów przetrzy m y wany ch w pałacu naczelnika? Bernat nie odpowie-
dział sy nowi.
— W pałacu j est pszenica! — krzy knął, przy łączaj ąc się do wrzeszczącego tłum u. — W pała-
cu j est pszenica! — zawołał j eszcze głośniej , gdy otaczaj ący go ludzie zam ilkli i zm ierzy li go
wzrokiem . Z każdą chwilą coraz więcej osób odwracało się w stronę Bernata zapewniaj ącego, że
w pałacu j est więcej zboża. — Władze karm ią nią więźniów! — Potrząsnął sakiewką Isabel. —
Panowie i bogacze opłacaj ą wikt dłużników przetrzy m y wany ch w pałacu! A skąd władze więzie-
nia biorą pszenicę? Czy ktoś widział, by stali w kolej kach tak j ak m y ?
Tłum rozstępował się przed Bernatem , który szedł j ak w transie. Arnau biegł za nim , próbuj ąc
go powstrzy m ać.
— Oj cze, co wy ?
— Widzieliście, by zm uszano ich do składania przy sięgi?
— Co wam się stało, oj cze?
— Skąd dozorcy biorą pszenicę dla zatrzy m any ch? Dlaczego nasze dzieci głoduj ą, a więźnio-
wie naj adaj ą się do sy ta?
Słowa Bernata podziałały na zgrom adzony ch j ak płachta na by ka. Ty m razem m ierniczy nie
zdąży li ukry ć pszenicy i tłum rzucił się na stragany. Pere Juy ol i naczelnik m iasta om al nie zostali
zlinczowani. Zawdzięczali ży cie ty lko strażnikom , którzy stanęli w ich obronie i odprowadzili, ca-
ły ch i zdrowy ch, do pałacu.
Ty lko nieliczni zdoby li trochę pszenicy, bo nacieraj ący tłum wy wrócił kram y, rozsy puj ąc
i depcząc zboże. Niektórzy, tratowani przez towarzy szy niedoli, na próżno starali się zebrać ziarno
z ziem i.
Ktoś krzy knął, że winę za wszy stko ponoszą raj cy, i tłum ruszy ł do m iasta w poszukiwaniu kry -
j ący ch się po dom ach patry cj uszy.
Bernat, zarażony zbiorowy m szaleństwem , krzy cząc, dał się ponieść rozj uszonej ciżbie.
— Tato, tato! Bernat się obej rzał.
— Co ty tu j eszcze robisz? — zapy tał, nie przy staj ąc. Raz po raz wznosił groźne okrzy ki.
— Ja… Co wam się…
— Zm y kaj stąd. To nie m iej sce dla dzieci.
— Dokąd m am …?
— Weź to — Bernat wręczy ł sy nowi dwie sakiewki: własną oraz baronessy.
— Co m am z ty m zrobić? — zapy tał Arnau.
— Uciekaj j uż, sy nu, uciekaj .
Arnau odprowadził wzrokiem znikaj ącą w tłum ie sy lwetkę oj ca. Doj rzał w j ego oczach bły sk
nienawiści.
Oj cze, dokąd idziecie? — krzy knął, gdy stracił Bernata z oczu.
Szukać wolności — odpowiedziała m u niewiasta, która również obserwowała tłum rozlewaj ący
się po ulicach. — Ale m y j esteśm y wolni — odważy ł się odezwać Arnau. — Człowiek głodny nie
wie, co to wolność — zawy rokowała kobieta.
Arnau rozpłakał się i ruszy ł biegiem pod prąd, przeciskaj ąc się przez nacieraj ącą ciżbę.
Rozruchy trwały dwa dni. Dom y raj ców i pałace zostały splądrowane, a lud, oszalały i roz-
wścieczony, przewalał się przez m iasto, z początku szukaj ąc zboża, a potem … zem sty.
Przez dwa dni w Barcelonie panował chaos. Władze by ły bezsilne i nie potrafiły zapanować
nad sy tuacj ą. Dopiero królewskiem u wy słannikowi, który przy by ł do m iasta z liczny m i posiłkam i,
udało się zdławić zam ieszki. Zatrzy m ano sto osób, wiele inny ch ukarano grzy wną. Ze stu zatrzy -
m any ch dziesięciu osądzono w try bie doraźny m i powieszono. Spośród osób wezwany ch na
świadków prawie nikt nie rozpoznał w Bernacie Estany olu, m ężczy źnie ze znam ieniem nad pra-
wy m okiem , j ednego z główny ch podżegaczy z placu Blat.
16
Arnau przebiegł całą ulicą de la Mar aż do dom u Perego, nie zerknąwszy nawet w stronę ko-
ścioła Santa Maria. Wciąż m iał przed oczam i wzrok oj ca, a w uszach rozbrzm iewały m u j ego
okrzy ki. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Co wam się stało, oj cze? Czy żby tam ta ku-
m oszka m iała racj ę, m ówiąc, że nie j esteśm y wolny m i ludźm i?
Chłopak wpadł do dom u i bez słowa zaszy ł się w izbie. Joan zastał go tonącego we łzach.
— Barcelona oszalała… — rzucił od progu. — Ale… co ci j est?
Arnau nie odpowiadał. Malec rozej rzał się po pokoj u.
— A oj ciec? — Arnau pociągnął nosem i wskazał ręką w kierunku m iasta. — Jest z… nim i? —
zgadł Joan.
— Właśnie — wy dusił Arnau.
Joan przy pom niał sobie burdy uliczne, j akie widział w drodze powrotnej z pałacu biskupiego.
Żołnierze zary glowali i zabezpieczy li bram y getta przed wściekłą hałastrą, która zaczęła plądro-
wać dom y chrześcij an. Jak Bernat m oże brać w ty m udział? Stanęła m u przed oczam i ciżba
wdzieraj ąca się do dom ów przy kładny ch oby wateli, by rabować i niszczy ć ich doby tek. Nie, to
niem ożliwe.
— To nieprawda. — Joan ubrał swe m y śli w słowa. Arnau zerknął na niego z siennika, na któ-
ry m siedział. — Bernat nie j est taki… Jak to m ożliwe?
— Nie wiem … Tam by ło bardzo dużo ludzi. Wszy scy krzy czeli…
— Ale… Bernat? Przecież to do niego niepodobne, m oże ty lko… czy j a wiem … Może ty lko
szukał kogoś w tłum ie!
Arnau spoj rzał na brata. Jak m am ci powiedzieć, że on też krzy czał, krzy czał naj głośniej ze
wszy stkich, że to właśnie on podburzy ł tłum ? Jak m am ci to opowiedzieć, skoro nie wierzy łem
własny m oczom ?
— Nie wiem , Joan. By ło bardzo dużo ludzi.
— Ale oni rabuj ą! Napadaj ą na patry cj uszy. Spoj rzenie brata m usiało wy starczy ć Joanowi za
odpowiedź.
Chłopcy na próżno czekali na oj ca całą noc. Nazaj utrz Joan zaczął zbierać się do szkoły.
— Nie powinieneś wy chodzić — poradził m u Arnau. Ty m razem Joan odpowiedział m u spoj -
rzeniem .
— Woj ska króla Alfonsa zdławiły rebelię — oznaj m ił Joan po powrocie z lekcj i.
Bernat również tej nocy nie wrócił do dom u. Rankiem udaj ący się do szkoły Joan zagadnął
brata:
— Powinieneś wy j ść się przewietrzy ć.
— A j eśli akurat wróci? Może przy j ść ty lko tu — tłum aczy ł Arnau zdławiony m głosem .
Bracia uścisnęli się. Tato, gdzie j esteś? Pere, owszem , wy szedł zasięgnąć j ęzy ka. Łatwiej by ło
m u j ednak zdoby ć inform acj e, niż przekazać j e dom ownikom .
— Chłopcze, bardzo m i przy kro — powiedział Arnauowi. — Twój oj ciec został aresztowany.
— Gdzie go trzy m aj ą?
— W pałacu naczelnika, ale…
Arnau nie słuchał, ty lko pędem wy padł z dom u. Pere zerknął na żonę i pokręcił głową. Starusz-
ka ukry ła twarz w dłoniach.
— Proces odby ł się w try bie doraźny m — wy j aśnił Pere.
Liczni świadkowie rozpoznali w Bernacie, m ężczy źnie ze znam ieniem nad okiem , głównego
wichrzy ciela, który wy prowadził tłum y na ulice. Dlaczego to zrobił? Wy dawał się taki…
— Bo m a na utrzy m aniu dwoj e dzieci — przerwała m u żona ze łzam i w oczach.
— Miał… — poprawił j ą Pere zrezy gnowany m tonem . — Powieszono go na placu Blat razem
z dziewięciom a inny m i prowokatoram i.
Mariona znowu zakry ła twarz, ale ty lko na chwilę.
— Arnau…! — krzy knęła, rzucaj ąc się do drzwi, ale słowa m ęża zatrzy m ały j ą w pół kroku:
— To wszy stko na nic. Od dzisiaj Arnau nie j est j uż dzieckiem . Mariona przy taknęła. Pere j ą
obj ął.
Na rozkaz króla egzekucj ę wy konano naty chm iast po ogłoszeniu wy roku. Nie zdążono nawet
zbić szafotu i skazańców stracono na zwy kły ch wozach.
Arnau wbiegł na plac Blat i stanął j ak wry ty. Dy szał ciężko. Na placu, wy pełniony m po brzegi
ludźm i, panowała cisza, wszy scy tkwili bez ruchu, plecam i do Arnaua, ze wzrokiem wbity m w…
Przed pałacem naczelnikowskim wisiało dziesięć nieruchom y ch ciał.
Nie…! Tato! — krzy knął rozpaczliwie chłopak. Zgrom adzeni spoj rzeli za siebie i zaczęli się
przed nim rozstępować, a on szedł powoli w stronę pałacu. Arnau szukał wśród wisielców…
Pozwól m i chociaż zawiadom ić oj ca Alberta — poprosiła m ęża. Już to zrobiłem . Pewnie j est
teraz na placu.
Na widok m artwego oj ca Arnau zwy m iotował. Ludzie odsunęli się od niego z obrzy dzeniem .
Znowu spoj rzał na wy krzy wioną twarz, tak siną, że aż poczerniałą, prawie nierozpoznawalną, na
wy trzeszczone — j uż na zawsze — oczy, na j ęzy k zwisaj ący z kącika ust. Za drugim i trzecim ra-
zem Arnau wy m iotował j uż ty lko żółcią.
Nagle poczuł na ram ieniu uścisk dłoni.
— Chodźm y, sy nu — usły szał głos oj ca Alberta. Kapłan próbował zaprowadzić go do kościoła
Santa Maria, ale Arnau stał j ak wrośnięty w ziem ię. Znowu spoj rzał na oj ca i przy m knął oczy. Już
nie będzie cierpiał głodu. Chłopcem wstrząsnął spazm . Oj ciec Albert znowu go pociągnął, nie
chcąc, by dłużej na to patrzy ł.
— Zostawcie m nie, oj cze, proszę.
Na oczach kapłana i wszy stkich obecny ch Arnau pokonał chwiej ny m krokiem niewielką odle-
głość dzielącą go od zaim prowizowanego szafotu. Trzy m ał się za brzuch, drżał na cały m ciele.
Stanąwszy pod zwłokam i Bernata, zagadnął żołnierza, trzy m aj ącego straż przy wisielcach:
— Mogę go zdj ąć?
Żołnierz zawahał się na widok chłopca stoj ącego pod szubienicą własnego oj ca. Co zrobiły by
w takiej sy tuacj i j ego dzieci?
— Nie — by ł zm uszony odpowiedzieć. Bardzo chciałby by ć teraz daleko stąd: zm agać się
z hordą Maurów lub wrócić do dom u, do dzieci… Czy m ten m ężczy zna zasłuży ł sobie na śm ierć?
Przecież chciał ty lko nakarm ić swoj ą rodzinę, to dziecko, które wpatry wało się teraz w niego py -
taj ąco, podobnie j ak wszy scy ludzie zgrom adzeni na placu. Gdzie j est naczelnik m iasta? Dlaczego
go tu nie m a? — Ciała pozostaną na placu trzy dni. To rozkaz naczelnika.
— Zaczekam .
— Potem zostaną wy wieszone na bram ach m iasta, by ludzie wchodzący do m iasta poznali tu-
tej sze prawo. Tak robi się wszy stkim i skazańcam i stracony m i w Barcelonie.
Żołnierz odwrócił się i zaczął okrążać wozy udaj ące szubienice.
— By ł głodny — usły szał za plecam i. — By ł ty lko głodny.
Gdy żołnierz zakończy ł swój bezsensowny obchód i znowu stanął przy Bernacie, Arnau sie-
dział na ziem i, pod ciałem oj cem , i płakał z głową ukry tą w dłoniach. Wartownik nie m iał odwagi
na niego spoj rzeć.
— Chodźm y, sy nku. — Kapłan znowu podszedł do chłopca.
Arnau pokręcił głową. Oj ciec Albert chciał coś powiedzieć, ale nagle rozległ się krzy k. To nad-
chodziły rodziny pozostały ch skazańców: m atki, żony, dzieci, rodzeństwo. Zbierały się pod szubie-
nicam i w pełny m rozpaczy m ilczeniu, rozdzierany m niekiedy przez krzy k bólu. Żołnierz nadal ro-
bił rundy wokół szubienic, próbuj ąc przy pom nieć sobie okrzy ki boj owe niewierny ch. Joan, prze-
chodzący przez plac w drodze powrotnej ze szkoły, zem dlał na widok tego potwornego widowiska.
Nie zauważy ł nawet brata, który wciąż siedział w ty m sam y m m iej scu i koły sał się w przód
i w ty ł, w ty ł i w przód… Koledzy podnieśli Joana i odprowadzili do pałacu biskupa. Arnau rów-
nież nie widział brata.
Mij ały godziny, a Arnau nie ruszał się z m iej sca, nie zwracaj ąc uwagi na ludzi, którzy ściągali
na plac Blat powodowani współczuciem , ciekawością lub żądzą m ocny ch wrażeń. Jedy nie buty
żołnierza, m igaj ące m u raz po raz przed oczam i, wy ry wały go z zam y ślenia.
„Sy nu, poświęciłem wszy stko, żeby ś by ł wolny m człowiekiem — usły szał niedawno od oj ca.
— Porzuciłem ziem ie, bieżące od wieków do naszej rodziny, bo nie chciałem , by pom iatano tobą,
j ak pom iatano m ną, m oim oj cem i oj cem m oj ego oj ca… A teraz znaleźliśm y się w tej sam ej
sy tuacj i, na łasce i niełasce ludzi, którzy m ienią się szlachetnie urodzony m i. Jednak ty m razem
m am y wy bór, m ożem y im się sprzeciwić, nauczy ć się korzy stać z wolności, której zdoby cie
przy szło nam z takim trudem . Decy zj a należy ty lko do ciebie”.
„Czy aby na pewno m ożem y się sprzeciwić, oj cze? — Buty znowu przem aszerowały przed
j ego oczam i. — Człowiek głodny nie wie, co to wolność. Głód wam j uż nie grozi, oj cze. Ale co
z wolnością?”
— Przy j rzy j cie im się dobrze, dzieci. Ten głos…
— To bandy ci. Przy j rzy j cie im się dobrze. — Arnau po raz pierwszy spoj rzał na tłum cisnący
się przed wisielcam i. Baronessa z troj giem pasierbów gapili się na wy krzy wioną twarz Bernata
Estany ola. Arnau wbił wzrok w stopy Margaridy, po czy m spoj rzał j ej w twarz. Jego kuzy ni zble-
dli, ale Isabel uśm iechała się i patrzy ła na niego, wprost na niego. Arnau wstał, dy gocząc. — Nie
zasłuży li na m iano oby wateli Barcelony — sły szał, j ak m ówi. Zbladł, poczuł, że wbij a sobie pa-
znokcie w dłonie, że drży m u dolna warga. Baronessa nie przestawała się uśm iechać. — Ale cze-
góż m ożna oczekiwać po zbiegły m chłopie?
Arnau chciał się na nią rzucić, lecz żołnierz zastąpił m u drogę.
— Co ci j est, chłopcze? — Żołnierz powędrował wzrokiem za spoj rzeniem chłopca. — Na
twoim m iej scu by ł tego nie robił — poradził. Arnau próbował om inąć przeszkodę, j ednak m ęż-
czy zna chwy cił go za ram ię. Isabel przestała się uśm iechać. Teraz patrzy ła na chłopca hardo
i wy niośle. — To nie j est naj lepszy pom y sł, ściągniesz na siebie zgubę — dodał. Arnau spoj rzał
na żołnierza. — On j est j uż m artwy — tłum aczy ł strażnik — ale ty m asz przed sobą całe ży cie.
Usiądź, chłopcze. — Żołnierz poczuł, że Arnau daj e za wy graną. — No, usiądź — powtórzy ł.
Arnau uspokoił się, ale żołnierz nadal przy nim stał.
— Przy j rzy j cie im się dobrze, dzieci. — Uśm iech powrócił na wargi baronessy. — Jutro zno-
wu przy j dziem y na nich popatrzeć, bo będą tu wisieli, aż zgnij ą. Taki j est los zbiegły ch bandy tów.
Arnau wciąż nie m ógł opanować drżenia dolnej wargi. Wpatry wał się w krewny ch, dopóki ba-
ronowa nie odwróciła się do niego plecam i.
Pewnego dnia… pewnego dnia uj rzę cię m artwą… Wszy scy będziecie m artwi, obiecał sobie.
Odprowadził ich nienawistny m spoj rzeniem na drugi koniec placu Blat. Isabel powiedziała, że
wróci nazaj utrz. Arnau podniósł wzrok na oj ca.
Klnę się na rany Chry stusa, że nie pozwolę im z ciebie kpić. Ty lko j ak? Przed oczy m a m ignęły
m u buty żołnierza. Oj cze, obiecuj ę, że was tu nie zostawię.
Przez następne godziny chłopak zastanawiał się, j ak wy kraść ciało, ale każdy pom y sł przekre-
ślały buty poj awiaj ące się przed nim raz po raz. Nie m a co teraz m arzy ć o zdj ęciu oj ca z szubie-
nicy, a nocą zapłoną pochodnie… zapłoną pochodnie… zapłoną pochodnie… W tej sam ej chwili
na plac wszedł, powłócząc nogam i, Joan. Miał bladą, prawie białą twarz i zapuchnięte, nabiegłe
krwią oczy. Arnau wstał. Joan rzucił się bratu w ram iona.
— Arnau… j a… — szlochał.
— Słuchaj uważnie — przerwał m u Arnau, przy ciskaj ąc go do siebie. — Nie przestawaj pła-
kać. — Nie m ógłby m , pom y ślał Joan zaskoczony tonem brata. — Dzisiaj o dziesiątej ukry j się na
rogu ulicy Mar i czekaj tam na m nie. Pam iętaj , nikt nie m oże cię widzieć. Przy nieś… przy nieś
koc, naj większy, j aki znaj dziesz. A teraz j uż idź.
— Ale…
— No, idź, Joan. Nie chcę, żeby żołnierze zwrócili na ciebie uwagę.
Musiał odepchnąć m alca, by wy rwać się z j ego uścisku. Oczy Joana spoczęły naj pierw na
twarzy brata, potem znów na ciele Bernata. Zadrżał.
— Idź j uż! — sy knął Arnau.
Gdy zapadła noc, plac Blat opustoszał i na m iej scu egzekucj i pozostały ty lko rodziny skazań-
ców. Po zm ianie warty nowi żołnierze przestali krąży ć wokół wisielców i zasiedli przy ognisku roz-
palony m za wozam i. Panował spokój , ochłodziło się. Arnau wstał i przeszedł obok żołnierzy, pró-
buj ąc ukry ć twarz.
— Idę po koc — rzucił w ich stronę.
Jeden z wartowników spoj rzał na niego kątem oka.
Arnau doszedł do ulicy Mar i zaczął się rozglądać za Joanem . Um ówiona godzina wy biła, po-
winien j uż by ć. Arnau zagwizdał Odpowiedziała m u cisza.
— Joan! — odważy ł się zawołać.
Od bram y j ednego z dom ów odkleił się cień.
— Arnau?
— Oczy wiście, że to j a. — Westchnienie ulgi Joana słuchać by ło w prom ieniu wielu m etrów.
— My ślałeś, że kto? Dlaczego nie wy szedłeś wcześniej ?
— Jest bardzo ciem no — j ęknął Joan.
— Przy niosłeś, o co prosiłem ? — Cień uniósł spore zawiniątko. — Znakom icie, właśnie im po-
wiedziałem , że idę po koc. Okry j się nim i zaj m ij m oj e m iej sce na placu. Idź na palcach, żeby
się wy dawało, że j esteś wy ższy.
— Co chcesz zrobić?
— Spalę oj ca — odparł Arnau, gdy Joan by ł j uż obok niego. — Zaj m iesz m oj e m iej sce, żoł-
nierze m uszą wziąć cię za m nie. Po prostu usiądź pod… usiądź na m oim m iej scu i nie ruszaj się.
Przy kry j się kocem , twarz również. I ani drgnij . Nie rób nic, bez względu na to, co się wy darzy,
bez względu na to, co zobaczy sz. Zrozum iano? — Arnau nie czekał na odpowiedź. — Od tej pory
j esteś m ną, nazy wasz się Arnau Estany ol i j esteś j edy nakiem . Rozum iesz? Jeśli żołnierze cię spy -
taj ą…
— Arnau…
— Co?
— Nie m ogę.
— Jak… j ak to?
— Nie m ogę. Boj ę się. Wszy stko się wy da. Wy starczy, że spoj rzę na niego i…
— Chcesz patrzeć, j ak ciało naszego oj ca gnij e na stry czku? Chcesz, żeby wisiało na m urach
m iasta, wy dane na żer krukom i robakom ?
Arnau zaczekał, aż brat wy obrazi sobie ten potworny widok.
— Chcesz, żeby Isabel kpiła z naszego oj ca… nawet po j ego śm ierci?
— Ale czy to nie grzech? — zapy tał niespodziewanie Joan.
Arnau próbował przy j rzeć się bratu w ciem nościach, ale zobaczy ł ty lko m roczny cień.
— On by ł ty lko głodny ! Poj ęcia nie m am , czy to grzech, niewiele m nie to obchodzi. Nie po-
zwolę, by ciało naszego oj ca gniło na szubienicy. Wiem , co powinienem robić. Jeśli chcesz m i
pom óc, przy kry j się kocem i j uż, o nic więcej nie proszę. Jeśli nie chcesz…
Arnau ruszy ł przed siebie ulicą Mar. Joan zarzucił koc na głowę i wszedł na plac, wpatrzony
w j edno z dziesięciu widm wiszący ch nad wozam i, łagodnie oświetlony ch blaskiem ogniska, przy
który m zasiadali żołnierze. Joan wolał nie patrzeć w tam tą stronę, na zsiniały j ęzy k oj ca, ale oczy
go zdradziły i szedł przed siebie ze wzrokiem utkwiony m w Bernacie. Żołnierze dostrzegli zm ie-
rzaj ącego ku nim chłopca.
Ty m czasem Arnau popędził do dom u, wziął bukłak i wy lawszy z niego wodę, napełnił go oliwą
do kaganków. Pere i j ego żona przy glądali m u się, siedząc przed paleniskiem .
— Ja j uż nie istniej ę — powiedział Arnau słaby m głosem , klękaj ąc i ściskaj ąc rękę staruszki,
patrzącej na niego czule. — Joan będzie m ną. Oj ciec m iał ty lko j ednego sy na… W razie czego
zaopiekuj cie się Joanem .
— Ale, Arnau… — odezwał się Pere. — Ciiii — szepnął Arnau.
Co chcesz zrobić, chłopcze? — dopy ty wał się starzec. Muszę to zrobić — odparł Arnau, wsta-
j ąc.
Istniej ę. Jestem Arnau Estany ol. Żołnierze odprowadzali go wzrokiem . Palenie zwłok to
grzech, na pewno, m y ślał Joan. On na m nie patrzy ! Przy stanął kilka m etrów od wisielca. O tak,
wpatruj e się we m nie! To wszy stko pom y sł Arnaua.
— Coś nie tak, chłopcze? — Jeden z żołnierzy wy konał ruch, j akby chciał się podnieść.
— Nie… nic — odparł Joan i ruszy ł ku świdruj ący m go m artwy m oczom .
Arnau złapał kaganek i wy biegł z dom u. Wy m azał twarz błotem . Ileż razy oj ciec opowiadał
m u o dniu, gdy po raz pierwszy wszedł przez bram ę m iasta, które go zabiło. Ulicam i Llet i Corret-
geria Arnau okrąży ł plac Blat i dotarł do ulicy Tapineria, blisko wozów, na który ch powieszono
skazańców. Joan siedział pod szubienicą oj ca, trzęsąc się j ak galareta. Jego dziwne zachowanie
m ogło w każdej chwili zwrócić uwagę strażników.
Arnau ukry ł kaganek w uliczny m zakam arku, przewiesił sobie bukłak przez plecy i zaczął się
czołgać ku wozom . Na czwarty m z nich wisiał Bernat. Żołnierze gawędzili w naj lepsze przy ogni-
sku płonący m za ostatnim wozem . Gdy Arnau znalazł się na ty łach szubienic, dostrzegła go kobie-
ta o opuchnięty ch od płaczu oczach, nieodstępuj ąca drugiego wozu. Chłopiec zam arł, ale kobieta
pogrąży ła się na powrót w bólu, udaj ąc, że go nie widzi. Arnau bez przeszkód wdrapał się na wóz,
na który m wisiał j ego oj ciec. Joan usły szał za sobą dziwne odgłosy i się odwrócił.
— Nie odwracaj się! — Joan naty chm iast przestał wpatry wać się w m rok. — I nie trzęś się tak
— dobiegł go szept brata.
Arnau wstał, by dosięgnąć ciała Bernata, ale wóz zaskrzy piał i chłopiec odruchowo przy padł
do desek. Odczekał kilka sekund i powtórzy ł próbę; skrzy pienie i ty m razem przej ęło go dresz-
czem , j ednak wy trzy m ał na stoj ąco. Żołnierze nie przery wali pogawędki. Arnau podniósł bukłak
i zaczął polewać oliwą ciało oj ca. Głowa znaj dowała się dość wy soko, więc chłopiec wspiął się
na palce, po czy m z całej siły ścisnął bukłak, by oliwa try snęła j ak naj dalej . Strużki lepkiego pły -
nu spły wały po włosach Bernata. Opróżniwszy bukłak, Arnau wy cofał się na ulicę Tapineria.
Miał ty lko j edną szansę. Ukry ł kaganek za plecam i, zapaIaj ąc sobą słaby płom y k. Muszę do-
brze wy celować i trafić za pierwszy m razem . Zerknął na wartowników. Teraz to on dy gotał.
Wziął głęboki oddech i zdecy dowanie wkroczy ł na plac. Dziesięć kroków przed Bernatem i Jo-
anem zwiększy ł płom ień zwracaj ąc na siebie uwagę strażników. Blask kaganka zalewaj ący plac
Blat przy pom inał światło j utrzenki — zapowiedź bezchm urnego dnia. Żołnierze spoj rzeli na niego.
Już, j uż m iał poderwać się do biegu, ale zm ienił zdanie, widząc, że wartownicy nie ruszaj ą się
z m iej sc. Bo i dlaczego m ieliby wstawać? Przecież nie wiedzą, że idę spalić oj ca. Spalić oj ca!
Kaganek zachy botał się w j ego dłoni. Podszedł do Joana, odprowadzany spoj rzeniam i żołnierzy.
Nikt nie próbował go zatrzy m ać. Stanął przed oj cem , żeby popatrzeć na niego po raz ostatni.
Światło zaczęło pełgać po twarzy wisielca, skry waj ąc m aluj ące się na nim przerażenie i ból.
Cisnął kaganek w oj ca i ciało naty chm iast stanęło w płom ieniach. Żołnierze zerwali się na
równe nogi i ruszy li w stronę Arnaua. Rozbity kaganek wpadł do kałuży, utworzonej przez skapuj ą-
cą oliwę, i wóz również zaczął płonąć.
— Ej ! — krzy czeli żołnierze do podpalacza.
Gdy Arnau j uż m iał rzucić się do ucieczki, spostrzegł, że Joan, sparaliżowany strachem , wciąż
siedzi na ziem i, szczelnie okry ty kocem . Rodziny skazańców obserwowały płom ienie w m ilczeniu,
pogrążone w rozpaczy.
— Stać! Stać w im ieniu króla!
— Joan, uciekaj ! — Arnau obej rzał się na żołnierzy, którzy by li tuż-tuż. — Rusz się! Bo spło-
niesz!
Nie m oże zostawić brata. Rozlana na ziem i strużka oliwy zbliżała się do dy goczącej sy lwetki
m alca. Arnau j uż m iał zawrócić, ale kobieta, która wcześniej zauważy ła go przy wozach, zagro-
dziła m u drogę. Uciekaj — ponagliła go.
Arnau wy rwał się żołnierzowi, który właśnie złapał go za rękę i puścił się biegiem ulicą Bória
w kierunku bram y Nou sły sząc za sobą pokrzy kiwania żołnierzy. Im dłużej będą go ścigali, ty m
później wrócą na plac, by ugasić ogień, m y ślał. Starsi od niego żołnierze w pełny m ry nsztunku ni-
gdy nie dogonią m łodzika pędzącego j ak na skrzy dłach.
— W im ieniu króla! — usły szał za plecam i.
Coś m usnęło z gwizdem j ego prawe ucho. Strzała uderzy ła z trzaskiem o ziem ię, kilka kroków
przed nim . Przeciął plac Liana w deszczu strzał, m inął kaplicę Bernata Marcusa i znalazł się na
ulicy Carders. Nawoły wania żołnierzy zaczęły cichnąć. Nie m oże biec do bram y Nou, tam
z pewnością j uż na niego czekaj ą. Jeśli skieruj e się ku m orzu, trafi do kościoła Santa Maria. Bie-
gnąc w drugą stronę, ku górom , dotrze do klasztoru Sant Pere de les Puelles, ale potem drogę zno-
wu zagrodzą m u m ury.
Wy brał pierwszą m ożliwość i ruszy ł w stronę m orza. Minął klasztor Świętego Augusty na i za-
nurzy ł się w labiry ncie uliczek za dzielnicą Mercadal: przesadzał płoty, tratował warzy wniki, szu-
kał j ak naj m roczniej szy ch zaułków. Zwolnił dopiero, gdy przekonał się, że goni go j uż ty lko echo
j ego własny ch kroków. Podążaj ąc wzdłuż kanału Rec Com tal, dotarł do Pla d’en Llull, zaraz obok
klasztoru klary sek, stam tąd trafił bez przeszkód na plac i ulicę Born, do swej kry j ówki — kościoła
Santa Maria. Gdy j uż m iał się wczołgać pod drewniane schody przy wej ściu do świąty ni, zauwa-
ży ł leżący na ulicy kaganek, którego dogasaj ący płom y k m igotał chy botliwie. Rozej rzał się i do-
strzegł w półm roku leżącego wartownika. Mężczy zna nie ruszał się, z kącika j ego ust spły wała
strużka krwi.
Serce Arnaua zaczęło walić j ak m łot. Co to m a znaczy ć? Wartownik strzegł kościoła Santa Ma-
ria. Po cóż ktoś m iałby — Madonna! Kaplica Przenaj świętszego Sakram entu! Skarbonka basta-
ixos!
Chłopak nie zastanawiał się ani chwili. Dopiero co stracił oj ca, nie dopuści, by skrzy wdzono
również j ego m atkę. Wślizgnął się po cichu do kościoła i ruszy ł w stronę am bitu. Na lewo, m iędzy
dwom a przy poram i, znaj dowała się kaplica Przenaj świętszego Sakram entu. Przeszedł przez ko-
ściół i skry ł się za j edną z kolum n w główny m ołtarzu. Z daleka sły szał odgłosy dobiegaj ące z ka-
plicy Przenaj świętszego Sakram entu, która znaj dowała się j eszcze poza zasięgiem j ego wzroku.
Dopiero przy padłszy do sąsiedniej kolum ny, uj rzał kaplicę skąpaną j ak zwy kle w blasku świec.
W ich świetle Arnau dostrzegł m ężczy znę wdrapuj ącego się od wewnątrz na kratę. Spoj rzał na
Madonnę. Stała na swoim m iej scu. Szy bko obiegł wzrokiem kaplicę. Zam ek skarbonki bastaixos
by ł wy łam any. Gdy złodziej wspinał się po kracie, Arnauowi wy dało się, że sły szy pobrzękiwanie
m onet, które tragarze portowi odkładali dla sierot i wdów swy ch zm arły ch towarzy szy.
— Ty złodziej u! — krzy knął Arnau, wy skakuj ąc zza kolum ny.
Jedny m susem wspiął się na kratę i uderzy ł rabusia w pierś. Zaskoczony m ężczy zna spadł
z hukiem na ziem ię. Zanim Arnau zdąży ł ochłonąć, złodziej zerwał się na równe nogi i wy m ierzy ł
m u pięścią potężny cios w twarz. Arnau runął na kościelną posadzkę.
17
— Pewnie spadł, gdy uciekał z zawartością skarbonki — stwierdził j eden z królewskich ofice-
rów, stoj ący nad ciągle nieprzy tom ny m Arnauem . Oj ciec Albert pokręcił głową. Arnau nie po-
pełniłby podobnego okropieństwa, za nic w świecie nie obrabowałby skarbonki bastaixos w kapli-
cy Przenaj świętszego Sakram entu, obok j ego ukochanej Madonny ! Żołnierze powiadom ili go
o zdarzeniu dwie godziny przed świtem .
— To niem ożliwe — wy szeptał.
— Wszy stko świadczy przeciwko niem u, oj cze — przekony wał oficer. — Miał przy sobie do-
wód rzeczowy — stwierdził, pokazuj ąc sakiewkę Graua z m onetam i dla naczelnika więzienia i j e-
go podopieczny ch. — Skąd taki sm arkacz wziąłby ty le pieniędzy ?
— No i j ego wy gląd — wtrącił inny żołnierz. — Po cóż brudziłby sobie twarz błotem , j eśli nie
po to, by zakraść się tu niezauważony ?
Oj ciec Albert znów pokręcił głową, wpatruj ąc się w sakiewkę trzy m aną przez oficera. Czego
Arnau szukał w środku nocy w kościele? Skąd wziął sakiewkę?
— Co robicie? — spy tał żołnierzy, którzy zaczęli podnosić Arnaua.
— Zabieram y go do więzienia.
— Mowy nie m a — zabrzm iał m u w uszach j ego własny głos.
Może… m oże da się to j akoś wy tłum aczy ć. Niem ożliwe, by Arnau obrabował skarbonkę ba-
staixos. Wszy scy ty lko nie Arnau.
— To złodziej , oj cze.
— O ty m zadecy duj e sąd.
— Święta racj a — przy znał oficer, gdy j ego ludzie brali Arnaua pod pachy. — W każdy m ra-
zie chłopak poczeka na wy rok w lochu.
— Jeśli j uż to w więzieniu biskupim — powiedział ksiądz. — Przestępstwa dokonano w m iej scu
święty m i podej rzany podlega j ury sdy kcj i kościelnej , nie świeckiej .
Oficer, zrezy gnowany, zerknął na Arnaua i na żołnierzy, po czy m kazał im puścić chłopaka. Je-
go ludzie wy konali rozkaz bardzo skwapliwie — gdy głowa chłopca uderzy ła o posadzkę, na ich
ustach poj awił się szy derczy uśm ieszek.
Oj ciec Albert rzucił im gniewne spoj rzenie.
— Ocućcie go — powiedział i wy j ął klucze, by otworzy ć kratę i wej ść do środka. — Chcę po-
słuchać, co m a do powiedzenia.
Kapłan podszedł do skarbonki, której potrój ny zam ek został wy łam any, i przekonał się, że
skrzy nka j est pusta. Z kaplicy nie zniknęło nic prócz pieniędzy, nie by ło też widać żadny ch znisz-
czeń. Co się stało, o Pani? — spy tał w m y ślach Madonny. Dlaczego pozwoliłaś Arnauowi tak bar-
dzo zgrzeszy ć? Usły szał chluśnięcie wody, którą żołnierze cucili chłopca. Gdy opuszczał kaplicę,
do świąty ni wchodzili pierwsi bastaixos, powiadom ieni o rabunku.
Lodowata woda naty chm iast przy wróciła Arnauowi przy tom ność. Zobaczy ł otaczaj ący ch go
żołnierzy. Przy pom niał sobie świst strzały na ulicy Bória. Przecież ich wy przedził. Jak zdołali go
dopaść? Czy żby upadł? Twarze żołnierzy pochy liły się nad nim . Oj ciec! Płom ienie! Musi ucie-
kać! Poderwał się i odepchnął żołnierzy, którzy j ednak bez trudu go obezwładnili.
Oj ciec Albert, strapiony, patrzy ł, j ak chłopiec szarpie się i próbuj e wy rwać.
— Jeszcze chcecie go słuchać, oj cze? — zapy tał z ironią oficer. — Jego zachowanie świadczy
chy ba sam o za siebie — dodał, wskazuj ąc na m iotaj ącego się Arnaua.
Oj ciec Albert uniósł ręce do twarzy i westchnął. Następnie zwrócił się, zrezy gnowany, do Ar-
naua, przy trzy m y wanego przez żołnierzy.
— Jak m ogłeś? Przecież wiesz, że to skarbonka twoich przy j aciół bastaixos, że dzięki ty m pie-
niądzom wspieraj ą w potrzebie wdowy i sieroty, grzebią swy ch zm arły ch, pom agaj ą potrzebuj ą-
cy m , ustraj aj ą Madonnę, twoj ą m atkę, i pilnuj ą, by nigdy nie zabrakło przed nią zapalony ch
świec. Dlaczego to zrobiłeś?
Arnau uspokoił się na widok kapłana. Dobrze, ale co tu robi oj ciec Albert? Skarbonka bastaixos!
Złodziej ! Uderzy ł go, ale… Co stało się potem ? Zaczął się rozglądać, szeroko otwieraj ąc oczy.
Zza pleców żołnierzy wpatry wały się w niego znaj om e twarze, czekaj ąc niecierpliwie na odpo-
wiedź. By ł tam j ego przy j aciel Ram on i Ram on Mniej szy, Pere i Jaum e, a także bastaix Joan, któ-
ry stawał na palcach, próbuj ąc cokolwiek doj rzeć, Sebastia, j ego sy n Bastianet i wielu inny ch ba-
staixos, który m niej ednokrotnie pom agał ugasić pragnienie i u boku który ch przeży ł niezapom nia-
ne chwile podczas wy prawy barcelońskiej host do zam ku Creixell. Podej rzewaj ą go o kradzież!
O to im chodzi!
— Ja nie… — wy j ąkał.
Oficer podetknął m u pod nos sakiewkę. Arnau sięgnął do m iej sca, gdzie trzy m ał m ieszek z pie-
niędzm i Graua. Nie zostawił go pod siennikiem w obawie, że baronessa na nich doniesie i oskarżą
Joana, a teraz… Przeklęty Grau! Przeklęta sakiewka!
— Tego szukasz? — rzucił oficer.
Po zgrom adzony ch bastaixos przeszedł pom ruk oburzenia.
— To nie j a, oj cze — bronił się Arnau.
Oficer zarechotał, po chwili zawtórowali m u żołnierze.
— Ram on, to nie j a, przy sięgam — powtórzy ł Arnau, patrząc na zaprzy j aźnionego tragarza.
— W takim razie, czego szukałeś w środku nocy w kościele?
Skąd wziąłeś sakiewkę pełną pieniędzy ? Dlaczego chciałeś uciec? Po co ubrudziłeś się błotem ?
Arnau przeciągnął ręką po twarzy. Błoto zdąży ło j uż zaschnąć.
Sakiewka! Oficer nie przestawał wy m achiwać m u nią przed nosem . Do kościoła ściągali kolej -
ni bastaixos. Ich towarzy sze opowiadali im o cały m zaj ściu. Arnau wodził oczam i za sakiewką.
Przeklęty m ieszek! Po chwili zwrócił się wprost do oj ca Alberta:
— Zobaczy łem złodziej a. Chciałem go złapać, ale m i się wy m knął. By ł bardzo silny.
Am bit znowu wy pełnił pełen niedowierzania rechot oficera.
— Arnau — ponaglił chłopca oj ciec Albert — odpowiedz na py tania oficera.
— Nie… nie m ogę — wy j ąkał chłopak. Jego słowa oburzy ły oficerów i żołnierzy, wy wołały
też poruszenie wśród bastaixos.
Kapłan m ilczał, przy patruj ąc się Arnauowi. Ile razy sły szał j uż podobną odpowiedź? Ilu para-
fian wzbraniało się przed wy znaniem grzechów? „Nie m ogę — m ówili z zalęknioną m iną — gdy -
by się wy dało…”. A j uści, m y ślał wtedy ksiądz, gdy by wy dała się ich kradzież, cudzołóstwo lub
bluźnierstwo, Pewnikiem skończy liby w więzieniu, ale… Musiał ich zapewniać o taj em nicy spo-
wiedzi i nam awiać do otwarcia serca na Boga i boskie przebaczenie.
— Powiesz m i prawdę na osobności? — zapy tał Arnaua. Chłopiec przy taknął, a wtedy kapłan
skierował się z nim ku kaplicy Naj świętszego Sakram entu.
Zaczekaj cie tu na nas — powiedział ksiądz Albert. Chodzi o skarbonkę bastaixos — zatrzy m ał
ich głos dochodzący zza pleców żołnierzy. — Dlatego powinien by ć ty m również j eden z nas.
Oj ciec Albert skinął głową na znak zgody i zerknął na Arnaua
— Ram on? — zaproponował.
Chłopiec ponownie skinął głową i wszy scy trzej weszli do kaplicy. Arnau m ógł nareszcie wy -
znać prawdę i zrzucić ciężar z serca. Opowiedział o staj enny m Tom asie, o oj cu, sakiewce Graua,
zleceniu Isabel, zam ieszkach w m ieście i egzekucj i o ogniu… o pogoni, rabusiu i nieudanej próbie
powstrzy m ania go. Wy znał, że boi się, iż zostanie wtrącony do więzienia, bo zatrzy m ał sakiewkę
Graua i podpalił zwłoki oj ca.
Arnau nie potrafił opisać m ężczy zny, który go ogłuszy ł. W kościele panował m rok, skwitował
py tania księdza i Ram ona, wiedział j edy nie, że m a do czy nienia z m ężczy zną potężny m i silny m .
W końcu ksiądz i bastaix wy m ienili spoj rzenia. Wierzy li chłopcu, ale… Jak udowodnić ludziom ,
który ch zniecierpliwione pom ruki dobiegały z głębi kościoła, że Arnau nie m a nic wspólnego
z kradzieżą? Ksiądz zerknął na Madonną i na wy łam ane zam ki skarbonki, po czy m wy szedł z kapli-
cy.
— Chłopiec m ówi prawdę — ogłosił zgrom adzony m w am bicie. — Uważam , że nie ty lko nie
okradł skarbonki, ale nawet próbował złapać złodziej a.
Ram on, który wy szedł z kaplicy zaraz za księdzem , potwierdził j ego słowa skinieniem głowy.
— W takim razie, dlaczego nie chce odpowiedzieć na m oj e py tania? — dopy ty wał się oficer.
— Ma powody. — Ram on nadal potakiwał. — I m ogę was zapewnić, że nie są one błahe. Czy
ktoś m i nie wierzy ? — Nikt się nie odezwał. — A więc dobrze, m ogę poprosić do siebie cechm i-
strzów? — Trzej m ężczy źni wy stąpili z tłum u i podeszli do oj ca Alberta. — Każdy z was m a j e-
den z trzech kluczy do skarbonki, nieprawdaż? — Trzej bastaixos przy taknęli. Przy sięgacie, że zo-
stała ona otwarta ty lko przez was trzech j ednocześnie w obecności dziesięciu członków bractwa,
j ak nakazuj e wasz statut? — Zapy tani przy sięgli głośno uroczy sty m tonem , j akim zwracał się do
nich kapłan. — Przy sięgach również, że ostatni zapis w księdze rachunkowej bractwa odpowiada
sum ie znaj duj ącej się wówczas w skarbonce? — Ochm istrzowie ponowili przy sięgę. — A wy,
oficerze, przy sięgacie, że tę właśnie sakiewkę m iał przy sobie podej rzany ? — Oficer poszedł za
przy kładem swy ch poprzedników. — I przy sięgacie, że j ej zawartość nie uległa zm ianie od chwili
poj m ania chłopca? — Wasze słowa są zniewagą dla oficera króla Alfonsa!
— Przy sięgacie, czy nie?! — krzy knął ksiądz.
Kilku bastaixos podeszło do oficera, spoj rzeniem dom agaj ąc się od niego odpowiedzi.
— Przy sięgam .
— Doskonale — ciągnął oj ciec Albert. — Przy niosę księgę rachunkową. Jeśli chłopiec okradł
skarbonkę, zawartość sakiewki powinna by ć równa ostatniej sum ie odnotowanej w księdze lub j ą
przekraczać. Jeśli okaże się, że j est m niej sza, będzie to dowodziło j ego niewinności.
Portowi tragarze odpowiedzieli na propozy cj ę księdza pom rukiem zadowolenia. Większość
z nich spoj rzała na Arnaua — dobrze pam iętali orzeźwiaj ący sm ak wody z j ego bukłaka.
Oj ciec Albert wręczy ł Ram onowi klucz, prosząc, by zam knął kaplicę, a sam udał się po księgę,
w której odnotowy wano zm iany zawartości skarbonki. Zgodnie ze statutem bastaixos m usiała by ć
ona przechowy wana przez osobę niezwiązaną z bractwem . Jeśli pam ięć go nie m y li, zawartość
skarbonki nie ty lko nie zgadzała się z sum ą wy płacaną przez Graua Puiga naczelnikowi więzienia
na wy ży wienie dłużników, ale znacznie j e przekraczała. To będzie niepodważalny dowód, m y ślał,
uśm iechaj ąc się pod nosem .
Gdy oj ciec Albert udał się po księgę, Ram on zam knął kratę na klucz. Nagle j ego uwagę zwró-
cił bły sk dochodzący z wnętrza. Wszedł z powrotem do kaplicy i przy j rzał się poły skuj ącem u
przedm iotowi, nie doty kaj ąc go. Bez słowa zam knął kratę i skierował się do towarzy szy, którzy ob-
stąpili Arnaua karabinierzy, czekaj ąc na powrót kapłana.
Ram on szepnął coś na ucho trzem kom panom i wszy scy czterej wy m knęli się niezauważeni
z kościoła.
— Wedle ostatniego zapisu — oznaj m ił po powrocie oj ciec Albert, podsuwaj ąc księgę cech-
m istrzom — w skarbonce by ły siedem dziesiąt cztery denary i pięć soldów. Przeliczcie zawartość
sakiewki — zwrócił się do oficera.
Ten, j eszcze przed wy sy paniem m onet, pokręcił głową. Po ciężarze sakiewki poznał, że nie
m oże zawierać siedem dziesięciu czterech denarów.
— Trzy naście denarów — oznaj m ił po przeliczeniu m onet. — Ale to j eszcze o niczy m nie
świadczy ! Chłopak m ógł m ieć wspólnika, którem u udało się wy m knąć z pieniędzm i.
— Dlaczego m iałby zostawić Arnauowi trzy naście denarów? — zapy tał j eden z tragarzy.
Pozostali bastaixos poparli argum ent swego towarzy sza.
Oficer spoj rzał na tragarzy. Z powodu zwy kłego niedopatrzenia — m iał ochotę odpowiedzieć.
— Bo się spieszy ł, bo by ł bardzo zdenerwowany … Ale j akie to m iało znaczenie? Kilku tragarzy
podeszło j uż do Arnaua, poklepy wało go po plecach i m ierzwiło m u włosy.
— No dobrze, ale j eśli nie on, to kto? — zapy tał.
— Chy ba wiem , czy j a to sprawka — odpowiedział Ram on, zbliżaj ąc się od strony głównego
ołtarza.
Za Ram onem szli dwaj inni bastaixos, wlokąc zaży wnego m ężczy znę.
— Że też od razu się nie dom y śliliśm y — rzucił który ś z bastaixos.
— To on! — krzy knął Arnau.
Bastaix, znany wszy stkim j ako Maj orkańczy k zawsze by ł czarną owcą bractwa. Starszy zna
zdecy dowała się go wy dalić, gdy wy szło na j aw, że m a kochankę. Członkom bractwa nie wolno
by ło utrzy m y wać nieślubny ch związków. Ani im , ani ich żonom . Bastaix, który sprzeniewierzał
się tej zasadzie, zostawał usunięty z bractwa.
— Co ten dzieciak plecie? — krzy knął Maj orkańczy k, gdy oprowadzono go do am bitu.
— Oskarża cię o obrabowanie skarbonki bastaixos — oznaj m ił oj ciec Albert.
— Łże!
Kapłan poszukał wzrokiem Raniona. Bastaix skinął lekko głową.
— Ja również cię oskarżam ! — krzy knął, wskazuj ąc palcem podej rzanego.
— Oj ciec też kłam ie.
— Będziesz m iał okazj ę tego dowieść w kotle klasztoru Santes Creus.
Przestępstwa dokonano w kościele i według praw porządku publicznego — zebrany ch w kodek-
sie Constituciones de Pazy Tregua — oskarżony, który chciał dowieść swej niewinności, podda-
wany by ł próbie wrzątku.
Maj orkańczy k zbladł. Dwaj oficerowie i żołnierze spoj rzeli zdum ieni na kapłana, który dał im
znak, by m ilczeli. Próba wrzątku została j uż wy cofana, choć duchowni lubili straszy ć nią podej -
rzany ch, by wy m óc na nich zeznania.
Oj ciec Albert zm ruży ł oczy i spoj rzał na Maj orkańczy ka.
— Jeśli chłopak i j a kłam iem y, na pewno zanurzy sz ręce i nogi we wrzątku, dowodząc swej
niewinności.
— Bo j estem niewinny — wy m am rotał nieszczęśnik.
— Doskonale. Jak ci j uż wspom niałem , będziesz m iał okazj ę tego dowieść — powtórzy ł ksiądz.
— Jeśli j esteś niewinny — wtrącił Ram on — m oże nam wy j aśnisz, skąd wziął się w kaplicy
twój szty let. Maj orkańczy k odwrócił się do Ram ona.
To pułapka! — odpowiedział naty chm iast. — Ktoś go tu podrzucił, żeby zwalić na m nie winę.
Ten sm arkacz! To na Pewno on!
Oj ciec Albert wszedł ponownie do kaplicy Przenaj świętszego Sakram entu. Po chwili wy łonił
się z dowodem rzeczowy m w ręce.
— Czy to twoj a zguba? — zapy tał, podsuwaj ąc Maj orkańczy kowi szty let pod nos.
— Nie… nie.
Cechm istrzowie oraz kilku bastaixos podeszli do księdza, by rzucić okiem na znaleziony w kapli-
cy przedm iot.
— Tak, to j ego — oświadczy ł członek starszy zny, biorąc szty let do ręki.
Sześć lat tem u, w związku z liczny m i awanturam i wy buchaj ący m i w porcie, król Alfons za-
bronił noszenia pałaszów i podobnej broni tragarzom oraz wszy stkim inny m wolny m pracowni-
kom portowy m . Jedy ną dozwoloną bronią stały się stępione na czubku szty lety. Maj orkańczy k nie
chciał poddać się królewskiem u rozkazowi, dum ny ze swego pięknego, ostro zakończonego noża,
który m chwalił się wszy stkim , j akby usprawiedliwiaj ąc w ten sposób nieposłuszeństwo wobec
króla. Dopiero gdy zagrożono m u wy daleniem z bractwa, zaniósł szty let do kowala, by ten spiło-
wał j ego czubek.
— Łgarz — parsknął j eden z bastaixos.
— Złodziej — dodał inny.
— Ktoś ukradł szty let, by zrzucić na m nie winę! — protestował Maj orkańczy k, próbuj ąc wy -
rwać się z żelaznego uścisku swy ch by ły ch towarzy szy.
Wtedy zj awił się trzeci bastaix, który opuściwszy kościół razem z Ram onem , udał się do dom u
podej rzanego w poszukiwaniu złodziej skiego łupu.
— Proszę! — wy krzy knął, unosząc sakiewkę i wręczaj ąc j a. księdzu, który podał j ą z kolei ofi-
cerowi.
— Siedem dziesiąt cztery denary i pięć soldów — oznaj m ił oficer, przeliczy wszy zawartość
sakiewki.
Podczas gdy oficer liczy ł m onety, bastaixos zaczęli coraz ciaśniej otaczać Maj orkańczy ka. Ża-
den z nich nie m ógł nawet m arzy ć o takiej fortunie! Kiedy pieniądze zostały przeliczone, rzucili
się na złodziej a. Nie obeszło się bez obelg, kopniaków i plucia, poszły w ruch pieści. Żołnierze ani
m y śleli stawać w obronie rabusia, oficer wzruszy ł ty lko ram ionam i i zerknął na oj ca Alberta.
— Jesteście w Dom u Boży m ! — krzy knął kapłan, próbuj ąc powstrzy m ać tragarzy. — Jeste-
ście w Dom u Boży m ! — powtarzał, póki nie przedarł się do złodziej a, leżącego na kościelnej po-
sadzce. — Choć człowiek ten j est łaj dakiem , do tego tchórzem , m a prawo do procesu. Nie zniżaj -
cie się do j ego poziom u i nie zachowuj cie j ak uliczni przestępcy. Zaprowadźcie go do biskupa —
przy kazał oficerowi.
Gdy ty lko ksiądz odwrócił się do oficera, ktoś skorzy stał z okazj i i wy m ierzy ł rabusiowi ostat-
niego kopniaka. Bastaixos pluli na Maj orkanczy ka, kiedy żołnierze podnosili go z ziem i i wy prowa-
dzali ze świąty ni.
Kiedy żołnierze i Maj orkańczy k opuścili kościół, bastaixos otoczy li Arnaua, uśm iechaj ąc się do
niego i prosząc o przebaczenie. Następnie zaczęli rozchodzić się do dom ów. Po j akim ś czasie
przed otwartą kaplicą Przenaj świętszego Sakram entu został j uż ty lko oj ciec Albert, Arnau, trzej
cechm istrzowie oraz dziesięciu świadków, bo tak nakazy wały przepisy doty czące skarbonki basta-
ixos.
Ksiądz wsy pał z powrotem m onety do skrzy nki i opisał w księdze nocne zdarzenie. A że nastał
j uż świt, posłano po ślusarza, który m iał naprawić trzy wy ważone zam ki. Zebrani m usieli zacze-
kać, aż skarbonka zostanie na powrót zam knięta.
Oj ciec Albert położy ł rękę na ram ieniu Arnaua. Dopiero teraz przy pom niał sobie o biedny m
chłopcu siedzący m pod szubienicą oj ca. Zapom niał o ogniu. To przecież ty lko dziecko!
Spoj rzał na Madonnę. I tak zawisłby na bram ie m iasta, tłum aczy ł sobie w m y ślach. Co za róż-
nica! To ty lko dziecko, które zostało zupełnie sam o: bez oj ca, bez pracy, bez środków do ży cia…
Uważam , że powinniście przy j ąć Arnaua Estany ola do siebie — oznaj m ił.
Ram on się uśm iechnął. On również, gdy ty lko sy tuacj a nieco się uspokoiła, zaczął zastanawiać
się nad przy szłością chłopca i doszedł do tego sam ego wniosku. Jednak wszy scy pozostali łącznie
z sam y m Arnauem , spoj rzeli osłupiali na oj ca Alberta
— Przecież to j eszcze dziecko — zauważy ł j eden z cechm istrzów.
— Nie m a dość siły. Jak takie chuchro będzie dźwigało ciężkie ładunki i kam ienie? — dodał dru-
gi.
— Jest j eszcze bardzo m ały — przy znał trzeci. Arnau patrzy ł na wszy stkich szeroko otwarty m i
oczam i.
— Trudno nie przy znać wam racj i — odparł ksiądz. — Jednak m im o m łodego wieku, niewiel-
kiego wzrostu i wątły ch sił nie zawahał się walczy ć o wasze denary. Gdy by nie on, skarbonka by -
łaby teraz pusta.
Bastaixos przez chwilę m ierzy li chłopca wzrokiem .
— My ślę, że powinniśm y spróbować — przerwał m ilczenie Ram on. — Jeśli się nie spraw-
dzi…
Inny bastaix poparł j ego propozy cj ę.
— Zgoda — powiedział w końcu j eden z cechm istrzów, spoglądaj ąc na swy ch dwóch towa-
rzy szy, z który ch żaden nie zaprotestował. — Przy j m iem y go na próbę. Jeśli przez pierwsze trzy
m iesiące udowodni, że nadaj e się na tragarza portowego, zostanie pełnoprawny m członkiem gre-
m ium . Jego zarobki będą proporcj onalne do wy konanej pracy. To dla ciebie — dodał, wręczaj ąc
Arnauowi szty let Maj orkańczy ka. — Jest twój . Oj cze, odnotuj cie to w naszej księdze, by oszczę-
dzić chłopcu ewentualny ch nieprzy j em ności.
Arnau poczuł, że ksiądz ściska go za ram ię. Uśm iechał się od ucha do ucha, nie wiedząc, j ak
dziękować tragarzom . Został j edny m z nich, j edny m z bastaixos! Gdy by ż j ego oj ciec doży ł tej
chwili!
18
— Kto to? Znasz go, chłopcze?
Na placu nie ustała j eszcze bieganina i nawoły wania żołnierzy ścigaj ący ch Arnaua. Jednak
Joan niczego nie sły szał — wciąż m iał w uszach skwierczenie płonącego ciała.
Dowódca nocnej warty, który został pod szubienicą, potrząsnął chłopcem i zapy tał po raz ko-
lej ny :
— Znasz go?
Joan j ednak nie odwracał wzroku od ludzkiej pochodni — od człowieka, który zastąpił m u oj ca.
Oficer nie przestawał go szarpać, aż w końcu m alec odwrócił się w j ego stronę. Miał błędny
wzrok i szczękał zębam i.
— Kto to by ł? Dlaczego spalił twoj ego oj ca? Joan nie sły szał py tania. Zaczął się trząść.
Dziecku odj ęło m owę — wtrąciła kobieta, która nam ówiła Arnaua do ucieczki, odciągnęła spa-
raliżowanego strachem Joana od płonącego wozu i rozpoznała w podpalaczu chłopca czuwaj ące-
go przez całe popołudnie i wieczór przy zwłokach. Gdy by m m iała ty le odwagi co on, pom y ślała,
nie pozwoliłaby m , by wy dano m oj ego m ęża ptakom na żer. Tak, ten chłopiec zrobił to, co każdy
z żałobników tkwiący ch pod szubienicam i chciał zrobić, a oficer… Oficer by ł dowódcą nocnej
warty i nie znał Arnaua. By ł przekonany, że sy nem płonącego wisielca j est chłopiec stoj ący teraz
pod szubienicą. Kobieta obj ęła Joana i przy tuliła do serca.
— Muszę się dowiedzieć, kto podpalił ciało — tłum aczy ł oficer.
Wokół stali gapie przy glądaj ący się płonącem u wisielcowi.
— Co za różnica? — m ruknęła kobieta, czuj ąc dy gotanie Joana. — To dziecko j est ledwie ży we
ze strachu i z głodu.
Żołnierz przy m knął oczy, a potem wolno, bardzo wolno pokiwał głową. Głód! On sam stracił
m ałego sy nka: dziecko poczęło chudnąć w oczach, aż w końcu zabiła j e gorączka. Jego żona przy -
tulała j e wtedy tak sam o, j ak teraz nieznaj om a tuliła to dy goczące pacholę. A on patrzy ł na nich
oboj e: na tonącą w łzach żonę i na dziecko szukaj ące ratunku przy piersi m atki, tak sam o j ak…
— Odprowadź go do dom u — powiedział do nieznaj om ej . — Głód — m ruknął, zerkaj ąc zno-
wu na płonące zwłoki. — Przeklęci Genueńczy cy !
W Barcelonie wstawał dzień.
— Joan! — wrzasnął od drzwi Arnau.
Siedzący przy palenisku Pere i Mariona uciszy li go ruchem ręki.
— Śpi — szepnęła Mariona.
Nieznaj om a, która przy prowadziła Joana, opowiedziała im o wy darzeniach na placu Blat. Sta-
ruszkowie doglądali m alca, póki nie zasnął. Następnie usiedli w kuchni, by się ogrzać.
— Co teraz będzie z chłopcam i? — spy tała Mariona m ęża. — Teraz, gdy Bernat nie ży j e, Ar-
nau ani chy bi straci posadę u Puiga.
Nie m ożem y wziąć ich na utrzy m anie, pom y ślał Pere. Nie m ogą odstąpić im za darm o izby,
nie m ogą ich wy ży wić. Gospodarza zdziwił osobliwy bły sk w oczach Arnaua. Przecież właśnie
stracił oj ca! Od nieznaj om ej dowiedzieli się, że spalił j ego zwłoki. Skąd więc ten bły sk?
Zostałem przy j ęty do grem ium bastaixos! — oznaj m ił, rzucaj ąc się na zim ne resztki z kolacj i.
Staruszkowie spoj rzeli po sobie, potem przenieśli wzrok na chłopca, który, odwrócony do nich ple-
cam i, skrobał warząchwią dno garnka. By ł chudy j ak szczapa! Brak zboża odbił się na wy glądzie
j ego i inny ch m ieszkańców Barcelony. Jak taki chudzielec m oże cokolwiek udźwignąć? Mariona
pokręciła głową, zerkaj ąc na m ęża.
— Wszy stko w rękach Boga — szepnął Pere.
— Proszę? — spy tał Arnau z pełny m i ustam i, odwracaj ąc się.
— Nic, sy nku, nic takiego.
— Czas na m nie — powiedział Arnau, sięgaj ąc po paj dę czerstwego chleba i wbij aj ąc w nią
zęby. Nie m ógł się zdecy dować, czy wy py tać o wy darzenia na placu, czy biec do swoich no-
wy ch towarzy szy. W końcu dokonał wy boru: — Kiedy Joan się obudzi, opowiedzcie m u o wszy st-
kim .
W kwietniu wznowiono zawieszoną od października żeglugę. Dni się wy dłużały, wielkie okręty
zaczęły zawij ać do m iasta i wy pły wać na szerokie m orze, ale nikt, ani właściciele statków, ani ar-
m atorzy, ani kapitanowie nie chcieli przeby wać dłużej niż to konieczne w niebezpieczny m porcie
Barcelony.
Przed dołączeniem do grom adzący ch się na plaży bastaixos Arnau ogarnął wzrokiem m orze.
Zawsze tu by ło, na wy ciągnięcie ręki, ale podczas spacerów z oj cem j uż po kilku krokach Przesta-
wał się nim interesować. Teraz patrzy ł na nie zupełnie inaczej , od tej pory m iało zapewnić m u
utrzy m anie. Niedaleko od brzegu, wśród niezliczony ch łódek i pom niej szy ch j ednostek, stały na
kotwicy dwa wielkie, dopiero co przy by łe do portu okręty oraz sześć ogrom ny ch galer woj en-
ny ch, z który ch każda wy posażona by ła w dwieście sześćdziesiąt szalup i dwadzieścia sześć rzę-
dów wioślarzy.
Sły szał j uż o tej eskadrze. Wy ekwipowało j ą m iasto, by wesprzeć króla w woj nie z Genuą,
a dowodził nią czwarty raj ca Barcelony, Galcera Marquet. Szczodrość m iasta wobec króla Alfon-
sa nie by ła by naj m niej bezinteresowna: ty lko zwy cięstwo nad Genueńczy kam i m ogło odbloko-
wać szlaki handlowe i przy wrócić stolicy księstwa główne źródło utrzy m ania.
— Mam nadziej ę, że się nie rozm y śliłeś? — rozległ się głos za plecam i Arnaua. Chłopiec od-
wrócił się i zobaczy ł j ednego z cechm istrzów. — No, chodźm y — ponaglił go, nie przy staj ąc.
Arnau ruszy ł za nim . Tragarze z uśm iechem powitali nowego towarzy sza.
— Będziesz teraz nosił ładunki ciut cięższe niż bukłak z wodą — zażartował ktoś, rozśm ieszaj ąc
wszy stkich.
— To dla ciebie. — Ram on wręczy ł m u poduszkę capcana. — Naj m niej sza j aką znaleźliśm y.
Arnau ostrożnie wziął j ą do ręki.
— Nie bój się, niełatwo j ą popsuć! — roześm iał się j eden z bastaixos, widząc, że Arnau ob-
chodzi się z poduszką j ak z j aj kiem .
Pewnie, że nie! — pom y ślał Arnau z uśm iechem , bo niby j ak m iałaby się zepsuć? Um ieścił
poduszeczkę na karku, na czoło naciągnął przy troczony do niej rzem ień i znowu się rozprom ienił.
Ram on sprawdził, czy capcana znaj duj e się we właściwy m m iej scu.
— Świetnie — stwierdził, poklepuj ąc swego ulubieńca. — Do kom pletu brakuj e ci j uż ty lko na-
gniotka.
— Jakiego znowu… — chciał zapy tać Arnau, ale uwagę wszy stkich przy ciągnęło nadej ście
cechm istrzów.
— Nie m ogą doj ść do porozum ienia — wy j aśnił j eden z przy by ły ch. Wszy scy bastabcos,
z Arnauem włącznie, spoj rzeli na rozprawiaj ącą z oży wieniem grupkę m ężczy zn w wy kwintny ch
szatach. — Galcera Marquet chce, by w pierwszej kolej ności załadowano galery, kupcy — by
przedtem rozładowano okręty, które niedawno zawinęły do portu. Przy j dzie nam zaczekać —
skwitował.
Tragarze zaczęli się złościć. Większość z nich usiadła na piasku. Arnau zaj ął m iej sce obok Ra-
m ona, ciągle z poduszką na karku i rzem ieniem na czole.
— Zepsuć się nie zepsuj e — powiedział m u Ram on, wskazuj ąc na j ego nowe narzędzie pracy
— ale j eśli ubrudzisz j ą piaskiem , będzie cię potem uwierać przy noszeniu ładunku.
Chłopiec ostrożnie zdj ął poduszkę i schował j ą za pazuchę.
— O co im chodzi? — spy tał Ram ona. — Przecież m ożna obsłuży ć statki po kolei.
— Nikt nie chce stać w porcie Barcelony dłużej niż to konieczne. Okręty nie m aj ą tu żadnej
osłony i j eśli zerwie się sztorm , będą w tarapatach.
Arnau obiegł wzrokiem wy brzeże, od Puig de les Falsies po klasztor klary sek, następnie spoj rzał
na spieraj ący ch się m ożny ch.
— Liczy się zdanie raj cy m iej skiego, nieprawdaż? Ram on zaśm iał się i przej echał dłonią po
włosach chłopca.
— W Barcelonie liczą się kupcy. To z ich pieniędzy wy ekwipowano królewskie galery.
Ostatecznie spór zakończy ł się ugodą: gdy bastaixos udadzą się do m iasta po ekwipunek galer,
przewoźnicy zaczną rozładowy wać statki handlowe. Bastaixos powinni wrócić, zanim przewoźni-
cy przy bij ą do plaży z ładunkiem , który złożony zostanie ty m czasowo w bezpieczny m m iej scu,
a dopiero później rozdzieli się go m iędzy poszczególne składy. Następnie bastaixos udadzą się po
resztę woj ennego ekwipunku, podczas gdy przewoźnicy przeniosą j ego pierwszą część na galery.
Stam tąd popły ną na okręty handlowe po następną porcj ę ładunku. I tak kilka razy, dopóki galery
nie zostaną wy ekwipowane, a statki handlowe rozładowane. Bastaixos dostarczą towar na koniec
do składów kupieckich. Jeśli pogoda pozwoli, zdążą j eszcze ponownie załadować statki handlowe.
Gdy ty lko dy gnitarze doszli do porozum ienia, robotnicy portowi wzięli się do pracy. Bastaixos
podzielili się na grupy i ruszy li ku składom w centrum m iasta, skąd odebrać m ieli ekwipunek całej
załogi galer, również wioślarzy. Przewoźnicy podpły nęli do właśnie przy by ły ch do portu okrętów
handlowy ch, które z braku nabrzeża przeładunkowego m usiały zostać rozładowane na m orzu przez
specj alnie w ty m celu stworzone i nieodzowne w Barcelonie służby.
Załoga każdej barki, feluki, barkasu czy przy brzeżnej tratwy składała się z trzech lub czterech
m ężczy zn: przewoźnika oraz — w zależności od bractwa — niewolników lub robotników naj em -
ny ch. Członkom naj starszego i naj bogatszego bractwa, Sant Pere, pom agali niewolnicy — regu-
lam in ograniczał ich liczbę do dwóch na łódź — przewoźnikom nowszego, m niej zam ożnego brac-
twa Santa Maria towarzy szy li naj em nicy. Tak czy inaczej załadunek i wy ładunek towarów z okrę-
tów handlowy ch na m niej sze j ednostki by ł operacj ą delikatną i czasochłonną nawet na spokoj -
ny m m orzu. Nic dziwnego, skoro przewoźnicy odpowiadali przed właścicielem ładunku za ewen-
tualne uszkodzenia i straty, a j eśli nie m ogli wy płacić kupcom należny ch odszkodowań, groziło im
nawet więzienie.
Gdy sztorm nawiedzał wy brzeże Barcelony, sy tuacj a kom plikowała się j eszcze bardziej , i to
nie ty lko dla przewoźników, ale również dla wszy stkich inny ch uczestników m orskiego transportu.
Po pierwsze dlatego, że przewoźnicy m ogli odm ówić rozładowania towarów przy sztorm owej po-
godzie — czego nie wolno im by ło robić podczas ciszy na m orzu — lub wy negocj ować z właści-
cielem ładunku specj alną cenę. Jednak skutki sztorm u naj dotkliwiej odczuwał właściciel, kapitan,
a nawet załoga statku. Pod groźbą surowy ch kar nie m ogli oni opuścić nierozładowanego okrętu,
a właściciel lub pisarz pokładowy — j edy ni członkowie załogi, który m pozwalano zej ść na ląd —
m usieli j ak naj szy bciej wracać na pokład.
Tak więc, podczas gdy przewoźnicy zabrali się do rozładowy wania pierwszego okrętu, basta-
ixos, podzieleni na grupy z rozliczny ch m agazy nów m iej skich poczęli znosić na plażę wy posaże-
nie galer. Cechm istrz spoj rzał wy m ownie na Ram ona przy dzielaj ąc Arnaua do j ego grupy.
Grupa ta udała się brzegiem m orza ku bram ie Form ent, do spichlerza m iej skiego pilnie strzeżo-
nego po ostatnich zam ieszkach przez oddziały królewskie. Arnau próbował skry ć się za plecam i
Ram ona, ale żołnierze od razu zwrócili uwagę na m łodego chudzielca towarzy szącego osiłkom .
— Co m a niby nosić ten pędrak? — zapy tał j eden z żołnierzy, rechocząc i wy ty kaj ąc go pal-
cem .
Gdy Arnau poczuł na sobie wzrok strażników, żołądek podskoczy ł m u do gardła. Próbował wci-
snąć się j eszcze głębiej za Ram ona, ale ten chwy cił go za ram ię, naciągnął m u na czoło rzem ień
nakarcznika i odpowiedział, naśladuj ąc ton żołnierza:
— Naj wy ższa pora, by wziął się do pracy ! Ma j uż czternaście lat i rodzina m usi m ieć z niego
poży tek.
Żołnierze przy taknęli i ustąpili im z drogi. Arnau przeszedł obok nich z opuszczoną głową i rze-
m ieniem na czole. Gdy wszedł do bram y, uderzy ła go w nozdrza silna woń zboża. Wpadaj ące
przez okno światło uj awniało wiruj ący w powietrzu py ł: drobne cząstki, od który ch Arnau i wielu
bastaixos zaczęło pry chać i kaszleć.
— Przed woj ną z Genueńczy kam i — powiedział Ram on, zataczaj ąc ręką łuk, j akby próbował
przy garnąć do siebie całą izbę — spichlerz by ł pełen ziarna, ale teraz…
Arnau wy patrzy ł piętrzące się tuż obok wielkie am fory Graua.
— No, do roboty ! — krzy knął cechm istrz.
Naczelnik m agazy nu z pergam inem w dłoni wskazy wał im am fory. Jakże wy niesiem y stąd te
olbrzy m ie, wy pełnione po brzegi naczy nia? — zastanawiał się Arnau. Jedna osoba nij ak nie
udźwignie takiego ciężaru. Bastaixos ustawili się w pary, obwiązali każdą am forę powrozem , po-
wiesili na solidny m kij u, który zarzucili sobie na ram iona. W ten właśnie sposób, am forę m iędzy
sobą, ruszy li param i ku wy brzeżu. Wiszący w powietrzu kurz zgęstniał i zawirował. Arnau znowu
kaszlał. Gdy nadeszła j ego kolej , usły szał głos Ram ona: — Chłopcu daj m niej sze naczy nie, choć-
by to z solą. Zarządca zerknął na Arnaua i pokręcił głową.
— Sól j est droga — tłum aczy ł. — Jeśli chłopak upuści…
— Daj m u sól!
Am fory z ziarnem m iały blisko m etr wy sokości, natom iast naczy nie z solą by ło o połowę
m niej sze, m im o to, gdy Arnau z pom ocą Ram ona zarzucił j e sobie na plecy, ugięły się pod nim
kolana.
Ram on przy trzy m ał go od ty łu za ram iona.
— Nadeszła chwila próby. Musisz udowodnić, że j esteś j edny m z nas — szepnął m u do ucha.
Chłopak ruszy ł przy garbiony, zaciskaj ąc z całej siły ręce na uchach naczy nia, prąc z głową do
przodu i czuj ąc wpij aj ący się w czoło rzem ień.
Ram on patrzy ł, j ak wy chodzi chwiej ny m krokiem z m agazy nu, stąpaj ąc ostrożnie, powoli. Za-
rządca spichlerza znowu pokręcił głową. Żołnierze zam ilkli, gdy chłopiec przechodził obok nich.
— To dla was, oj cze! — wy m am rotał Arnau przez zaciśnięte zęby, gdy poczuł na twarzy cie-
pło słoneczny ch prom ieni. Miał wrażenie, że lada chwila złam ie się pod ciężarem ! — Widzicie,
oj cze? Nie j estem j uż dzieckiem .
Ram on oraz bastaix, z który m niósł przy wiązaną do drąga am forę z ziarnem , szli zaraz za Ar-
nauem , bacznie obserwuj ąc j ego stopy. Nagle chłopiec potknął się i zachwiał. Ram on zam knął
oczy. Jesteście j eszcze na placu? — pom y ślał Arnau, przy pom inaj ąc sobie wiszące na szubienicy
ciało oj ca. Teraz j uż nikt nie będzie z was drwił! Nawet ta wiedźm a Isabel i j ej pasierbowie. Od-
zy skał równowagę i ruszy ł przed siebie.
Gdy wchodził na plażę, Ram on uśm iechał się za j ego plecam i. Wszy scy zam ilkli. Przewoźni-
cy nie czekali, aż chłopiec dotrze do brzegu, ty lko podeszli, by odebrać sól. Arnau nie od razu zdo-
łał się wy prostować. Patrzy łeś na m nie, tato, tam , z góry ? — wy szeptał, podnosząc wzrok ku nie-
bu.
Ram on, również uwolniwszy się od ciężaru, poklepał Arnaua po plecach.
— Jeszcze j edna? — zapy tał chłopiec z poważną m iną?
— Jeszcze dwie. Do Arnaua wnoszącego na plażę trzecie naczy nie podszedł cechm istrz Josep.
— Na dzisiaj wy starczy, chłopcze — powiedział.
— Mogę j eszcze — zapewnił Arnau, staraj ąc się nie pokazać, że j est ledwie ży wy.
— Nie, nie m ożesz. Zresztą nie pozwolę, żeby ś chodził po Barcelonie, krwawiąc j ak ranny
zwierz — powiedział oj cowskim tonem , wskazuj ąc czerwone strużki spły waj ące Arnauowi po bo-
kach. Chłopiec dotknął pleców i zerknął na rękę. — Nie j esteśm y niewolnikam i, lecz wolny m i
ludźm i, wolny m i robotnikam i, i tak właśnie powinno się nas traktować. Nie przej m uj się — dodał,
widząc j ego nietęgą m inę. — Każdy z nas kiedy ś zaczy nał i zawsze ktoś nas powstrzy m ał. Za kilka
dni rana na karku i plecach zabliźni się i powstanie nagniotek. To ty lko parę dni, potem , m ożesz m i
wierzy ć, będziesz odpoczy wał dokładnie tak długo, j ak twoi towarzy sze, ani chwili dłużej . — Josep
podał Arnauowi m aleńką fiolkę. — Oczy ść dokładnie ranę i sm aruj j ą tą m aścią osuszaj ącą.
Arnau się odpręży ł. Na dzisiaj koniec dźwigania. Jednak poj awił się ból, zm ęczenie, dawała
o sobie znać nieprzespana noc. Chłopiec słaniał się na nogach. Mruknął coś na pożegnanie i po-
wlókł się do dom u. Joan czekał na niego w progu. Od dawna tak stoi?
— Wiesz, że j estem tragarzem portowy m ? — zapy tał Arnau, Podchodząc do brata.
Joan przy taknął. Wiedział. Przy glądał m u się podczas dwóch ostatnich transportów, widział, j ak
zaciska zęby i dłonie przy każdy m chwiej ny m kroku, zbliżaj ący m go do celu. Modlił się, by nie
upadł, płakał, patrząc na j ego pobladłą twarz. Joan otarł łzy i otworzy ł ram iona. Arnau osunął się
w j ego obj ęcia.
I Musisz sm arować m i plecy tą m aścią — zdąży ł j eszcze powiedzieć, gdy Joan prowadził go
na piętro.
Nic więcej nie zdołał wy dusić. Runął j ak długi na posłanie rozrzucony m i na boki rękam i zapadł
w krzepiący sen. Ostrożnie, by nie obudzić brata, Joan obm y ł m u plecy ciepłą wodą, przy niesio-
ną przez Marionę, która znała się na rzeczy. Następnie posm arował rany m aścią o ostry m , cierp-
kawy m zapachu, która naj wy raźniej zaczęła działać naty chm iast, bo Arnau drgnął niespokoj nie,
choć się nie obudził.
Tej nocy to Joan nie zm ruży ł oka. Siedział na podłodze wsłuchany w oddech brata. Gdy Arnau
oddy chał równo i spokoj nie, Joanowi opadały powieki, budził się j ednak naty chm iast przy naj -
m niej szy m ruchu Arnaua. Od czasu do czasu nachodziła go m y śl: Co teraz z nam i będzie? Roz-
m awiał z gospodarzam i i wiedział, że zarobki Arnaua j ako początkuj ącego bastaix nie wy starczą
na utrzy m anie dwóch osób.
— Do szkoły ! — rozkazał m u następnego ranka Arnau, gdy Joan pom agał Marionie w kuchni.
Poprzedniego dnia zdecy dował, że wszy stko pozostanie tak j ak dawniej , za ży cia oj ca.
Mariona, pochy lona nad kuchnią, zerknęła na m ęża. Joan chciał coś powiedzieć, ale Pere go
uprzedził:
— Słuchaj starszego brata.
Staruszka uśm iechnęła się, ale starzec nie rozchm urzy ł surowego oblicza. Jak zdołaj ą utrzy m ać
się we czwórkę? Na widok rozprom ienionej żony Pere pokręcił głową, j akby próbował odegnać
grom adzące się nad ich głowam i czarne chm ury, o który ch ty le rozm awiali poprzedniej nocy.
Gdy ty lko Joan wy biegł z dom u, Arnau spróbował się przeciągnąć. Nie m ógł napiąć żadnego
m ięśnia, by ł cały zdrętwiały, na dodatek od szy i po stopy czuł bolesne skurcze. Jednak m łode ciało
z wolna dochodziło do siebie i po skrom ny m śniadaniu Arnau wy szedł na słońce i uśm iechnął się
do plaży, do m orza oraz do sześciu galer, nadal stoj ący ch u wy brzeży Barcelony.
Ram on i Josep przy j rzeli się j ego plecom . — Jedna rundka — powiedział cechm istrz. — A po-
tem do kaplicy.
Obciągnął koszulę i zerknął na Raniona. — Sam sły szałeś — powiedział j ego przy j aciel.
— Ale…
— Żadnego ale Josep wie, co robi.
Wiedział. Po kilku krokach rana się otworzy ła i po plecach chłopaka znowu popły nęła krew.
— Wczoraj też krwawiłem — tłum aczy ł Arnau Ram onowi po powrocie na plażę. — Nic m i
się nie stanie, j eśli obrócę j eszcze kilka razy.
— Nagniotek, Arnau, m usi powstać nagniotek. Niewiele wskórasz, zdzieraj ąc sobie skórę do ko-
ści. A teraz m arsz do dom u. Przem y j ranę, posm aruj j ą m aścią i idź do kaplicy Przenaj świętsze-
go… — Arnau zaczął protestować. — To nasza kaplica, teraz również twoj a, m am y obowiązek
o nią dbać.
— Chłopcze — dodał bastaix towarzy szący Ram onowi — ta kaplica bardzo wiele dla nas zna-
czy. Jesteśm y prosty m i tragarzam i, m im o to powierzono nam coś, czego nie m a żaden ary stokra-
ty czny ród, żadne zam ożne bractwo cechowe: kaplicę Przenaj świętszego Sakram entu oraz klucze
do kościoła naszej Madonny, Madonny od Morza. Rozum iesz? — Arnau skinął głową w zam y śle-
niu. — Ty lko nam przy sługuj e przy wilej opieki nad kaplicą. To dla nas naj większy honor. Jeszcze
się nanosisz ciężarów, niech cię o to głowa nie boli.
Mariona opatrzy ła m u rany i Arnau udał się do kościoła Santa Maria. Oj ciec Albert, do które-
go zgłosił się po klucze do kaplicy, zaprowadził go na cm entarz naprzeciwko bram y Moreres.
Dziś rano pochowałem twego oj ca — powiedział, wskazuj ąc groby. Arnau spoj rzał na niego
zdziwiony. — Nic ci nie łowiłem na wy padek, gdy by przy pałętał się j akiś żołnierz. Naczelnik m ia-
sta rozkazał usunąć zwęglone zwłoki z placu, nie chciał ich też wy wieszać na m urach m iasta, bo-
j ąc się, że ktoś weźm ie z ciebie przy kład. Dlatego nietrudno by ło m i zdoby ć zezwolenie na pochó-
wek.
Szli przez chwilę w m ilczeniu.
— Chcesz poby ć chwilę sam ? — zapy tał kapłan.
— Muszę posprzątać kaplicę — odparł Arnau, ocieraj ąc łzy. Jeszcze przez kilka dni chłopak ro-
bił ty lko j edną rundkę po czy m biegł do kaplicy. Galery odpły nęły i bastaixos nosili towary bar-
dziej odpowiadaj ące kupieckim trady cj om m iasta: sukno, koral, przy prawy, m iedź, wosk… Aż
w końcu rana na j ego plecach przestała krwawić. Po oględzinach Josepa Arnau m ógł j uż nosić do
woli wielkie bele sukna uśm iechaj ąc się do wszy stkich m ij any ch po drodze bastaixos.
W ty m czasie otrzy m ał pierwszą pensj ę. Niewiele więcej niż zarabiał u Graua. Oddał wszy st-
ko gospodarzowi, dodaj ąc kilka m onet z sakiewki Bernata. To za m ało, pom y ślał, odliczaj ąc pie-
niądze. Bernat płacił znacznie więcej . Zaj rzał do sakiewki. Nie na długo tego wy starczy, stwier-
dził, szacuj ąc uszczuplone oszczędności oj ca. Z ręką w sakiewce spoj rzał na starca. Pere zagry zł
wargi.
— Gdy podrosnę, uniosę znacznie więcej i będę lepiej zarabiał — przekony wał Arnau.
— Ale to nie stanie się od razu, sy nku. Do tego czasu po oszczędnościach twego oj ca nie będzie
śladu. Przecież wiesz, że dom nie należy do m nie… Nie, nie należy — wy j aśnił, widząc zdum ie-
nie na twarzy chłopca. — Większość dom ów w Barcelonie stanowi własność Kościoła, biskupa
lub któregoś z zakonów, a m ieszkańcy uży tkuj ą j e ty lko na zasadzie effifiteuzy, płacąc roczny
czy nsz, czy li canon. Jak sam wiesz, niewiele m ogę j uż zarobić, dlatego ty lko wy naj em waszej
izby pozwala nam płacić czy nsz. Jeśli nie m asz wy starczaj ącej sum y … Chy ba rozum iesz?
— Co więc oby watelom Barcelony po wolności, skoro są przy wiązani do dom ów niczy m
chłop pańszczy źniany do ziem i? — zapy tał Arnau, kręcąc głową.
— Nie j esteśm y przy wiązani — odparł Pere.
— Ale przecież dom y przechodzą z oj ca na sy na, sły szałem . Można j e nawet sprzedać! Jak to
m ożliwe, j eżeli m ieszkańcy nie są ich właścicielam i ani nie są do nich przy pisani? — To proste.
Kościół posiada wielki m aj ątek złożony z ziem i nieruchom ości, ale prawo kościelne zabrania ich
sprzedaży — Arnau chciał coś wtrącić, ale Pere dał m u znak, by m u nie przery wał. — Problem
w ty m , że biskupów, opatów i inny ch dostoj ników kościelny ch król m ianuj e po znaj om ości. Papież
przy m y ka na to oko, a wszy scy królewscy zausznicy ostrzą sobie zęby na dochody z dóbr, które
przy padną im w udziale wraz z ty tułem . A ponieważ nie m ogą ich sprzedać, wy m y ślili em fiteu-
zę, która pozwala om inąć zakaz sprzedaży.
— Jakby śm y by li naj em cam i — zauważy ł Arnau.
— Niezupełnie. Naj em cą w każdej chwili m ożna wy rzucić na bruk, dzierżawcy wy rzucić nie
m ożna, póki… płaci czy nsz.
— A m ógłby ś sprzedać ten dom ?
— Mógłby m . By łaby to tak zwana emfiteusis. Biskup otrzy m ałby wtedy laudemium, czy li
część zy sków ze sprzedaży, a nowy dzierżawca m iałby dokładnie takie sam e prawa i obowiązki
j ak j a. Istniej e ty lko j eden zakaz. — Arnau spoj rzał na starca z zaciekawieniem . — Nie wolno
sprzedać własności osobie wy ższego stanu. Nie m ógłby m więc odstąpić tego dom u żadnem u ba-
ronowi… choć wątpię, by j akiś baron połakom ił się na naszą chałupę. Jak m y ślisz? — zaśm iał się
Pere. Jednak Arnau nie by ł w nastroj u do żartów, więc Pere również spoważniał. Obaj m ilczeli
dłuższą chwilę. — Wszy stko rozbij a się więc o to — ciągnął starzec — że m usim y płacić canon,
a z tego, co ty przy nosisz do dom u, a j a dorobię na łataniu sieci…
I co teraz z nam i będzie? — pom y ślał Arnau. Jego nędzne zarobki nie wy starczały na nic, na-
wet na strawę dla dwóch osób, nie chciał j ednak stać się ciężarem dla gospodarzy, którzy by li dla
nich tacy dobrzy.
— Nie m artw się — bąknął — wy niesiem y się, żeby ś m ógł…
— Mariona i j a doszliśm y do wniosku — przerwał m u Pele że m oże m acie ochotę spać tutaj ,
w kuchni. — Arnau wy trzeszczy ł na niego oczy. — W ten… w ten sposób wy naj m iem y wasz po-
kój i opłacim y czy nsz. Będziecie ty lko m usieli sprawić sobie nowe sienniki. Co wy na to? Twarz
chłopca poj aśniała. Wargi m u zadrżały. — Czy m am rozum ieć, że się zgadzasz? — pom ógł m u
Pere, Arnau zacisnął wargi i zaczął energicznie kiwać głową.
— Idziem y pracować dla Madonny ! — zakrzy knął j eden z cechm istrzów.
Arnau poczuł gęsią skórkę na nogach i ram ionach.
Tego dnia nie by ło pracy przy statkach, ponieważ u brzegów Barcelony kręciły się ty lko m ałe
łódki ry backie. Tragarze j ak zwy kle spotkali się na plaży o wschodzie słońca, które zapowiadało
pogodny wiosenny dzień.
Odkąd Arnau wstąpił na początku sezonu żeglugi do grem ium , tragarze portowi nie m ieli ani
j ednego wolnego dnia na pracę przy budowie tak drogiej ich sercu świąty ni.
— Idziem y pracować dla Madonny ! — powtarzano raz za razem .
Arnau przy j rzał się swy m towarzy szom : ich zaspane twarze nagle oży wił uśm iech. Niektórzy
poruszali energicznie ram ionam i, rozgrzewaj ąc się i przy gotowuj ąc ciało do nowego wy zwania.
Arnau przy pom niał sobie czasy, gdy ich poił, a oni przechodzili obok niego zgięci wpół, z zaciśnię-
ty m i zębam i i wielkim i głazam i na plecach. Czy podoła zadaniu? Lęk obezwładnił go niczy m
skurcz, więc postanowił wziąć przy kład z kom panów i zaczął rozciągać m ięśnie, kręcąc m ły nki ra-
m ionam i.
— To twój pierwszy raz — powinszował m u Ram on. Aniau nie odpowiedział, ty lko opuścił rę-
ce wzdłuż tułowia. Ram on zm ruży ł oczy. — Nie m artw się, chłopie — dodał, obej m uj e go ram ie-
niem i popy chaj ąc w ślad za towarzy szam i, którzy ruszy li j uż w drogę. — Pam iętaj , że część cię-
żaru niesie za nas Madonna.
Arnau podniósł wzrok na Ram ona.
— To prawda — zapewnił go bastaix z uśm iechem . — Zaraz sam się przekonasz.
Wy ruszy li ze wschodniego krańca m iasta, spod klasztoru Świętej Klary, przem ierzy li całą Bar-
celonę, wy szli za m ury, skierowali się ku królewskim kam ieniołom om La Roca na górze Montj uic.
Arnau szedł w m ilczeniu, od czasu do czasu czuj ąc na sobie wzrok towarzy szy. Minęli dzielnicę
Ribera, giełdę i bram ę Form ent. Przechodząc obok studni Pod Aniołem , Arnau zerknął na kobiety
z dzbanam i. Gdy przy chodził tu z Joanem napełnić bukłak, przepuszczały go bez kolej ki, przechod-
nie pozdrawiali ich, dzieciarnia obskakiwała i biegła za nim i, szepcząc coś i zerkaj ąc z podziwem
na Arnaua. Pozostawiwszy za sobą bram y stoczni, dotarli do klasztoru Fram enors, na zachodnim
krańcu Barcelony, gdzie kończy ły się m ury m iej skie. Za nim i rozciągał się budowany właśnie
królewski arsenał m orski — Atarazanas Reales — a potem j uż ty lko pola i sady : Sant Nicolau,
Sant Bertran i Sant Pau del Cam p, skąd pięła się droga do kam ieniołom ów.
Ale przedtem bastaixos m usieli przej ść przez Cagalell. Jeszcze zanim tam dotarli, zem dlił ich
fetor m iej skich ścieków.
— Chy ba spuszczaj ą wodę ze stawu — zauważy ł j eden z nich, zaty kaj ąc nos.
Większość bastaixos przy taknęła.
— W przeciwny m razie by tak nie śm ierdziało — dodał inny. Cagalell to zbiornik powstały
u uj ścia rzeczki Ram bla, tuż przy m urach Barcelony, do którego spły wały m iej skie odpady i ście-
ki. Ze względu na pofałdowanie terenu woda nigdy nie trafiała od razu do m orza, ale gniła w za-
kolach dopóty, dopóki robotnik m agistracki nie przekopał odpły wu i nie zepchnął ścieków ku plaży.
Właśnie wtedy Cagalell cuchnęło naj bardziej
Bastaixos okrąży li go w poszukiwaniu brodu i pokonawszy zbiornik, ruszy li dalej połam i ku pod-
nóżom góry Mont.
— A którędy się wraca? — spy tał Arnau, wskazuj ąc wodę. i pokręcił głową.
— Jeszcze nie spotkałem takiego, który przeskoczy łby strum ienie ze skałą na grzbiecie — odpo-
wiedział.
Idąc pod górę, Arnau spoj rzał na m iasto. Zostało daleko w ty le, bardzo daleko. Jak zdoła prze-
by ć tę drogę z kam ieniem na plecach? Poczuł, że kolana zaczy naj ą m u drżeć, więc przy spieszy ł,
by dogonić towarzy szy, którzy gawędzili i śm iali się w naj lepsze.
Za kolej ny m zakrętem ich oczom ukazał się królewski kam ieniołom La Roca. Arnau aż j ęknął
z wrażenia. To by ł prawdziwy plac targowy, prawie j ak Blat, ty le że bez kobiet! Na wielkiej espla-
nadzie urzędnicy królewscy przy j m owali interesantów przy by ły ch po m ateriał budowlany. Wozy
i zaprzęgi m ułów stały pod j edy ną ścianą, w którą nie zaczęły się j eszcze wgry zać m łoty i kilofy.
Na wszy stkich pozostały ch, ostro ścięty ch bokach placu pobły skiwała naga skała. Mrowie kam ie-
niarzy, nie bacząc na niebezpieczeństwo, odry wało wielkie bloki skalne, które by ły następnie dzie-
lone i ociosy wane na placu.
Bastaixos zostali serdecznie przy j ęci przez zgrom adzony ch i podczas gdy cechm istrzowie po-
szli się zam eldować u urzędników, tragarze wm ieszali się w tłum . Uściskom , żartom i śm iechom
nie by ło końca, dzbany z wodą i winem wędrowały ponad głowam i z rąk do rąk.
Arnau nie m ógł oderwać wzroku od kam ieniarzy i robotników, którzy ładowali bloki na wozy
i na m uły pod czuj ny m okiem wszy stko skwapliwie odnotowuj ący ch urzędników. Interesanci roz-
prawiali z oży wieniem lub niecierpliwie czekali na swoj ą kolej . W kam ieniołom ie panowała at-
m osfera j ak na targu.
— Tego się nie spodziewałeś, co?
Arnau odwrócił się akurat w chwili, gdy Ram on oddawał kom uś dzban. Zaprzeczy ł ruchem
głowy.
— Na co idzie ty le kam ienia?
— Ho, ho! — odparł Ram on i zaczął wy m ieniać: na katedrę, na kościół Santa Maria del Pi i ko-
ściół Świętej Anny, na klasztor Pedralbes, na arsenał m orski, na klasztor klary sek, na m ury m iej -
skie… Cała Barcelona j est w budowie lub w przebudowie, że nie wspom nę o nowy ch rezy den-
cj ach patry cj uszy i ary stokracj i. Nikt j uż nie chce drewna ani suszonej na słońcu cegły. Teraz bu-
duj e się wszy stko z kam ienia, ty lko z kam ienia.
— I król oddaj e ty le kam ienia za darm o? Ram on parsknął śm iechem .
— Za darm o oddaj e kam ień na kościół Santa Maria de la Mar… No, m oże j eszcze na klasztor
Pedralbes, ufundowany przez królową. W pozostały ch przy padkach każe sobie słono płacić.
— A co z nową stocznią, czy li z królewskim arsenałem ? — zapy tał Arnau. — Skoro j est kró-
lewski…
Ram on znowu się uśm iechnął.
— Może i j est królewski — wszedł chłopcu w słowo — ale na pewno nie powstaj e z pieniędzy
króla.
— A z czy ich? Miasta?
— Też nie.
— Kupców?
— Pudło.
— Więc czy ich? — dopy ty wał się Arnau, spoglądaj ąc na Przy j aciela.
— Wy obraź sobie, że Atarazanas Reales powstaj ą z pieniędzy …
— Grzeszników! — dokończy ł m ulnik pracuj ący przy budowie katedry, którem u Ram on dopie-
ro co oddał dzban.
Obaj m ężczy źni wy buchnęli śm iechem na widok osłupiałej m iny Arnaua.
— Grzeszników?
Ano tak — ciągnął Ram on. — Nowy arsenał m orski powstaj e z denarów grzeszny ch kupców.
Sprawa j est prosta, raz ci wszy stko wy tłum aczę. No więc po wy prawach krzy żowy ch… Wiesz,
o czy m m owa? — Chłopak skinął głową. Jak tu nie wiedzieć, czy m by ły wy prawy krzy żowe? —
Znakom icie. No więc po ostatecznej utracie Jerozolim y przez chrześcij an Kościół zakazał wy -
m iany handlowej z sułtanem Egiptu. Ty le że właśnie z Egiptu nasi kupcy sprowadzaj ą naj lepsze
i naj bardziej poszukiwane towary, więc ani m y ślą zry wać kontakty handlowe z sułtanem . Udaj ą
się przeto zawczasu do konsulatu m orskiego i grzecznie płacą grzy wnę za grzech który zam ierzaj ą
popełnić. Dzięki tem u otrzy m uj ą z wy przedzeniem rozgrzeszenie i m aj ą święty spokój . Właśnie
z denarów grzeszny ch kupców król Alfons rozkazał wy budować nowy arsenał m orski.
Arnau chciał coś powiedzieć, ale Ram on go powstrzy m ał. Starszy zna zwoły wała właśnie tra-
garzy i Ram on poprowadził Arnaua za sobą.
— Mam y pierwszeństwo? — zapy tał Arnau, wskazuj ąc stoj ący ch w kolej ce m ulników, którzy
zostali w ty le.
— Oczy wiście — odparł Ram on, nie zatrzy m uj ąc się. — Nas nie obowiązuj ą kontrole, bo do-
staj em y towar za darm o, a i rachunek j est prosty : j eden bastaix j eden kam ień.
— Jeden bastaix, j eden kam ień — powtórzy ł pod nosem Arnau, gdy m ij ał go pierwszy tragarz
z kam ieniem . Dotarli do m iej sca, gdzie rzem ieślnicy obrabiali potężne bloki. Spoj rzał na skupioną,
napiętą twarz kam ieniarza i uśm iechnął się, ale Ram on nie odpowiedział m u uśm iechem . Koniec
żartów, nikt j uż się nie śm iał, nikt nikogo nie zagady wał, wszy scy, z rzem ieniem nakarcznika nasu-
nięty m na czoło, spoglądali na górę kam ieni. Capcana! Arnau również ułoży ł poduszkę na karku.
Zaczęli przechodzić obok niego kolej ni bastaixos, j eden po drugim , gęsiego, w m ilczeniu, nie oglą-
daj ąc się na towarzy szy. W m iarę j ak go m ij ali, kurczy ła się grupka otaczaj ąca górę kam ieni. Ar-
nau spoj rzał na skalne bloki. Nagle zaschło m u w gardle, poczuł ucisk w żołądku. Kolej ny bastaix
nadstawił kark, na który m dwaj robotnicy zaraz ułoży li kam ień. Arnau widział, j ak ugina się pod
ciężarem , j ak drżą m u kolana. Tragarz odczekał kilka sekund, po czy m wy prostował się, przeszedł
obok Arnaua i skierował się do kościoła Santa Maria. O Boże, ten bastaix by ł trzy razy potężniej -
szy niż on, a j ednak ugięły się pod nim kolana! Jakże on, Arnau, zdoła…
— Kolej na ciebie — skinęli na niego cechm istrzowie, którzy zawsze ostatni opuszczali kam ie-
niołom .
Zostało j eszcze kilku bastaixos. Ram on popchnął Arnaua do przodu.
— Odwagi — rzucił.
Trzej członkowie starszy zny rozprawiali z kam ieniarzem , który ty lko kręcił głową. Przeszuki-
wali górę kam ieni, wskazy wali to tu, to tam , po czy m wszy scy czterej kręcili głowam i. Arnau
zbliży ł się do nich. Spróbował przełknąć ślinę, ale zaschło m u w gardle. Drżał na cały m ciele. Nie
powinien drżeć! Poruszy ł dłońm i, a potem ram ionam i, do ty łu, do przodu. Nikt nie m oże zoba-
czy ć, że się trzęsie!
Cechm istrz Josep wskazał j eden ze skalny ch bloków. Kam ieniarz wzruszy ł ram ionam i, zerknął
na Arnaua i kiwaj ąc z rezy gnacj ą głową, dał znak wy robnikom , by unieśli kam ień. Ile razy m a
powtarzać, że wszy stkie są tak sam o ciężkie?
Arnau podszedł do robotników unoszący ch kam ień. Pochy lił się i napiął wszy stkie m ięśnie.
Wokół zapanowała cisza. Robotnicy delikatnie opuścili kam ień i pom ogli Arnauowi przy trzy m ać
go rękam i. Chłopiec zgarbił się pod ciężarem , nogi się pod nim ugięły. Zacisnął zęby i przy m knął
oczy. „Do góry !”, zdało m u się, że sły szy. Nikt się nie odezwał, ale wszy scy pom y śleli to sam o,
widząc uginaj ące się nogi chłopca. Do góry ! Do góry ! Arnau się wy prostował. Wielu odetchnęło
z ulgą. Zdoła ruszy ć z m iej sca? Odczekał z zam knięty m i oczam i. Zdołam ruszy ć?
Wy sunął j edną stopę. Ciężar kam ienia zm usił go do postawienia drugiej … wy sunięcia pierw-
szej … i dostawienia drugiej . Gdy by stanął… Gdy by stanął, ciężar powaliłby go na ziem ię.
Ram on pociągnął nosem i zakry ł oczy. . Odwagi, chłopcze! — dodawali Arnauowi otuchy cze-
kam y w kolej ce m ulnicy. Dalej , zuchu!
— Dasz radę!
— To przecież dla Madonny !
Pokrzy kiwania odbij ały się echem od ścian kam ieniołom u towarzy sząc Arnauowi w sam otnej
drodze powrotnej do m iasta.
A j ednak nie szedł zupełnie sam . Niebawem zaczęli go doganiać bastaixos, który ch zostawił
w kam ieniołom ie. Każdy zwalniał, przez chwilę dopasowy wał krok do kroku Arnaua i podnosił go
na duchu, a potem ustępował m iej sca idącem u za nim towarzy szowi.
Ale Arnau nie sły szał, co do niego m ówiono. Nawet nie m y ślał. Skoncentrował całą uwagę na
swoj ej stopie, która m iała lada m om ent wy sunąć się do przodu, a widząc, j ak przesuwa się pod
nim , zaczy nał od razu wy patry wać drugiej , i tak krok za krokiem , krok za krokiem … Starał się nie
zwracać uwagi na ból.
Jednak przy sadach Sant Bertran stopy kazały na siebie czekać w nieskończoność. Szedł na sa-
m y m końcu, wszy scy bastaixos zdąży li go wy przedzić. Arnau przy pom niał sobie, j ak poił z Jo-
anem tragarzy, którzy opierali ciężar o burtę napotkanej po drodze łodzi. I on zaczął się rozglądać
za odpowiednim oparciem i po chwili wy patrzy ł drzewo oliwne. Oparł kam ień o niższy konar.
Gdy by położy ł go na ziem i, nie zdołałby go potem unieść. Nogi przebiegł m u skurcz.
— Kiedy przy staj esz — pouczał go Ram on — nie pozwól, by nogi ci się zastały. W przeciw-
ny m razie ciężko będzie ci się ruszy ć.
Arnau, przeniósłszy część ciężaru na konar, nadal przebierał nogam i. Odsapnął raz, drugi, nie-
skończoną ilość razy. Część ciężaru poniesie za ciebie Madonna, powiedział m u Ram on. Wielki
Boże! W takim razie ile waży ten kam ień? Arnau nie śm iał wy prostować pleców. Kręgosłup bolał
go, potwornie go bolał. Odpoczy wał długą chwilę. Czy zdoła się ruszy ć? Rozej rzał się. By ł zupeł-
nie sam . Opuścili go nawet m ulnicy, którzy wchodzili do m iasta przez bram ę Trentaclaus.
Zdoła ruszy ć? Spoj rzał w niebo. Jedny m szarpnięciem podniósł kam ień. Znów zm usił stopy do
wy siłku: raz, dwa, raz, dwa. W Cagalell, gdzie zrobił kolej ny przy stanek, oparł kam ień na skalny m
wy stępie. Tam napotkał pierwszy ch bastaixos wracaj ący ch do kam ieniołom u. Nie powiedzieli ani
słowa. Wy m ienili ty lko spoj rzenia. Arnau znowu zacisnął zęby i podniósł kam ień. Niektórzy basta-
ixos kiwnęli głową, j ednak żaden nie przy stanął. „To j ego walka”, powiedział j eden z nich, patrząc
za oddalaj ący m się wolno Arnauem , który nie m ógł go usły szeć. „Musi j ą stoczy ć sam ” — dodał
inny.
Minąwszy zachodnie skrzy dło m urów i klasztor Fram enors, Arnau natknął się na pierwszy ch
przechodniów. Wciąż nie odry wał wzroku od swoich stóp. By ł j uż w m ieście! Wszy scy — żegla-
rze, ry bacy, kobiety i dzieci, robotnicy i stoczniowi cieśle — w ciszy obserwowali zlanego potem
chłopca o twarzy nabiegłej krwią, uginaj ącego się pod ciężarem skalnego bloku. Wszy scy zerkali
na j ego stopy — które on sam śledził w zapam iętaniu, oboj ętny na wszy stko, co dziej e się wokół
— i w m ilczeniu nakłaniali j e do wy siłku: raz, dwa, raz, dwa…
Niektórzy zaczęli iść za nim w ciszy, dopasowuj ąc kroki do tem pa m łodego tragarza. W ten
sposób, po ponaddwugodzinnej m ordędze, Arnau dotarł do kościoła Santa Maria, prowadząc za
sobą niewielki, m ilczący tłum ek. Praca na placu ustała. Murarze wy chy lili się z rusztowań, narzę-
dzia znieruchom iały w dłoniach cieśli i kam ieniarzy. Oj ciec Albert, Pere i Mariona czekali j uż na
Arnaua. Angel, sy n przewoźnika, m ianowany niedawno czeladnikiem , zbliży ł się do niego.
No, j eszcze trochę! — krzy knął. — Jesteś na m iej scu! Już po wszy stkim ! Jeszcze ty lko kilka
kroków!
Angelowi zawtórowali z rusztowań robotnicy. Ludzie, którzy Przy szli za Arnauem , zaczęli wi-
watować. Na placu zawrzało.
Nawet oj ciec Albert dał się ponieść em ocj om . Jednak Arnau nie odry wał wzroku od swy ch
stóp — raz, dwa, raz, dwa — póki nie dotarł do m iej sca, gdzie składowano kam ienie. Term inato-
rzy i czeladnicy obstąpili go i zdj ęli ciężar z j ego barków.
Dopiero wtedy Arnau, ciągle przy garbiony i drżący, podniósł wzrok i się uśm iechnął. Otoczy li
go ludzie, by m u pogratulować Nie znał ich, z m orza obcy ch twarzy wy łowił j edy nie oblicze oj -
ca Alberta. Gdy kapłan powędrował wzrokiem ku cm entarzowi Moreres, Arnau poszedł za j ego
przy kładem .
— To dla ciebie, oj cze — szepnął.
Kiedy em ocj e opadły i tłum się rozszedł, Arnau chciał wracać do kam ieniołom u w ślad za to-
warzy szam i, z który ch niektórzy zdąży li j uż obrócić trzy krotnie. Lecz oj ciec Albert otrzy m ał
wskazówki od cechm istrza Josepa i przy wołał chłopca do siebie.
— Mam dla ciebie zadanie — powiedział. Arnau zam arł i spoj rzał na księdza zdziwiony. —
Trzeba zaj ąć się kaplicą Przenaj świętszego Sakram entu, przy ciąć knoty w świecach, posprzątać.
— Ale… — zaprotestował Arnau, wskazuj ąc kam ienie.
— Żadny ch ale.
19
To by ł ciężki dzień. Dopiero co m inęło letnie przesilenie, więc noc zapadała późno, a bastaixos
pracowali od wschodu do zachodu słońca, ładuj ąc i rozładowuj ąc okręty zawij aj ące do portu, po-
ganiani przez kupców i kapitanów, którzy chcieli j ak naj szy bciej opuścić Barcelonę.
Gdy Arnau, powłócząc nogam i, wszedł do dom u z nakarcznikiem w ręku, spoj rzało na niego
osiem par oczu. Pere i Mariona siedzieli przy stole obok nieznaj om ej pary. Z podłogi zerkali na
niego, oparci plecam i o ścianę, Joan oraz chłopiec i dwie dziewczy nki. Wszy scy j edli kolacj ę.
— Arnau — odezwał się Pere — poznaj naszy ch nowy ch lokatorów: Gastó Segura, garbarz.
— Przedstawiony skinął głową w stronę nowo przy by łego, nie przery waj ąc j edzenia. — j ego żo-
na Eulalia. — Kobieta, w przeciwieństwie do m ęża, uśm iechnęła się. — I dzieci: Sim ó, Aledis
i Alesta.
Arnau, ledwo ży wy ze zm ęczenia, skinął ręką w kierunku Juana i j ego towarzy szy, po czy m
sięgnął po m iskę podaną m u Przez Marionę. Coś j ednak kazało m u znowu spoj rzeć na troj e dopie-
ro co poznany ch dzieci. Co…? Oczy dziewczy nek! Świdrowały go dwie pary oczu… wielkich,
kasztanowy ch, by stry ch.
Dziewczy nki uśm iechnęły się do niego j ednocześnie.
— Jedz, chłopcze!
Uśm iech zniknął z dziewczęcy ch warg. Alesta i Aledis zatopiły wzrok w m isce, a Arnau od-
wrócił się do garbarza. Mężczy zna przerwał j edzenie i wskazy wał głową Marionę która stała przy
palenisku, wy ciągaj ąc ku niem u m iskę.
Mariona ustąpiła m u m iej sca przy stole i Arnau zabrał się do j edzenia. Siedzący naprzeciwko
Gastó Segura siorbał i przeżuwał wieczerzę z otwarty m i ustam i. Ilekroć Arnau podnosił wzrok
znad m iski, napoty kał j ego oczy.
Po chwili Sim ó wstał i podał Marionie puste naczy nia: swoj e i sióstr.
— A teraz m arsz do łóżek — rozkazał Gastó, przery waj ąc ciszę.
Po ty ch słowach garbarz zm ruży ł oczy i spoj rzał na Arnaua tak, że chłopak poczuł się nieswoj o
i znów zatopił wzrok w m isce. Ty lko po odgłosach dom y ślił się, że dziewczęta wstały. Usły szał ich
nieśm iałe pożegnanie. Gdy kroki ucichły, Arnau podniósł oczy. Zainteresowanie garbarza j ego
osobą wy raźnie zm alało.
— Jakie one są? — zapy tał tej nocy Joana, gdy po raz pierwszy spali w kuchni, po obu stro-
nach paleniska, na siennikach ułożony ch na podłodze.
— Kto? — Joan odpowiedział py taniem na py tanie.
— Córki garbarza.
— Jakie? Zwy czaj ne — m ruknął Joan, wzruszaj ąc ram ionam i, choć Arnau nie dostrzegł
w m roku j ego gestu. — Zupełnie zwy czaj ne. Tak m i się przy naj m niej wy daj e — poprawił się. —
Pewności nie m am żadnej , bo nie m ogłem zam ienić z nim i słowa. Ich brat nie pozwolił m i nawet
podać im ręki. Uścisnął m oj ą, po czy m odciągnął m nie od sióstr.
Arnau j uż go nie słuchał. Zwy czaj ne? Dziewczęta o takich oczach nie m ogą by ć zwy czaj ne.
Uśm iechnęły się do niego. Obie.
Blady m świtem Pere i Mariona zeszli do kuchni. Arnau i Joan zdąży li j uż złoży ć posłania.
Chwilę potem zj awił się garbarz i j ego sy n. Kobiety j eszcze nie zeszły, ponieważ kazał im pozo-
stać w izbie aż do wy j ścia obu wy rostków. Arnau poszedł do pracy, nie przestaj ąc ani na chwilę
m y śleć o wielkich kasztanowy ch oczach.
— Dzisiaj zaj m iesz się kaplicą — powiedział m u na plaży j eden z cechm istrzów, który po-
przedniego dnia zauważy ł, że Arnau słaniał się na nogach przy zrzucaniu ostatniego ładunku.
Arnau nie protestował. Nie m iał nic przeciwko pracy w kaplicy. Dowiódł wszy stkim , że zasłu-
guj e na m iano tragarza portowego i został oficj alnie przy j ęty do bractwa. I choć nie m ógł j esz-
cze udźwignąć ty le co Ram on lub większość towarzy szy, cały m sercem oddawał się zaj ęciu, któ-
re naprawdę lubił. Zresztą i tak nie m ógłby się skupić na pracy. A wszy stko przez te kasztanowe
oczy … Poza ty m nie czuł się naj lepiej , pierwsza noc przy kuchenny m palenisku nie wy szła m u
na zdrowie.
Wszedł do kościoła przez główną bram ę starej świąty ni, która nie została j eszcze wy burzona.
Gastó Segura nie pozwolił m u na nie nawet spoj rzeć. Dlaczego nie m oże patrzeć na dwie zupełnie
zwy czaj ne dziewczy nki? A dziś rano to pewnie on zabronił im … Arnau zahaczy ł nogą o rozpięty
na ziem i sznurek i o m ało się nie przewrócił. Zatoczy ł się i potknął j eszcze o kilka sznurków. Ktoś
go w końcu przy trzy m ał, ale i tak chłopak zdąży ł wy kręcić sobie nogę w kostce. Zawy ł z bólu.
— Ej ! — krzy knął m ężczy zna, który uratował go przed upadkiem . — Uważaj , j ak chodzisz.
Zobacz, coś narobił!
Arnau naty chm iast zapom niał o kasztanowy ch oczach i bólu nogi i spoj rzał nad ziem ię. Pozry -
wał sznurki i kołki, który m i Berenguer de Montagut znaczy ł… Ale… ale czy on śni! Arnau odwró-
cił się powoli do m ężczy zny, który złapał go za ram ię. To niem ożliwe, m istrz we własnej osobie!
Arnau oblał się rum ieńcem , stanął bowiem twarzą w twarz z sam y m Berenguerem de Ontagut.
Zerknął na robotników, którzy przerwali pracę i spoglądali w ich stronę.
— Ja… — wy j ąkał. — Jeśli chcecie, panie… — dodał wskazuj ąc na sznurki oplątuj ące m u
stopy — pom ogę… j a przepraszam , m istrzu.
Nagle oblicze Berenguera de Montagut złagodniało. Wciąż trzy m ał Arnaua za ram ię.
— Ty j esteś ty m tragarzem ? — zapy tał z uśm iechem . Arnau przy taknął. — Nieraz widziałem
cię przy pracy.
Berenguer uśm iechnął się j eszcze szerzej , a robotnicy odetchnęli z ulgą. Arnau znowu zerknął
na sznurki splątane m iędzy j ego stopam i.
— Naprawdę przepraszam — powtórzy ł.
— Co się stało, to się nie odstanie. — Mistrz skinął na czeladników. — Zaj m ij cie się ty m —
rozkazał. — Chodź no tu, usiądź. Bardzo cię boli? — zwrócił się znowu do Arnaua.
— Nie chcę przeszkadzać — wy bąkał chłopak. Próbował ukucnąć, by wy swobodzić się ze
sznurków, ale ból wy krzy wi! m u twarz.
— Zaczekaj .
Berenguer de Montagut kazał m u wstać, a potem przy klęknął i własnoręcznie zaczął wy pląty -
wać m łodego tragarza ze sznurków. Arnau, nie m aj ąc odwagi na niego spoj rzeć, zerknął na cze-
ladników, którzy przy glądali się w osłupieniu całej scenie. Nie wierzy li własny m oczom : m istrz
klęczy przed prosty m tragarzem !
— Musim y dbać o bastaixos — krzy knął Berenguer de Montagut, oswobodziwszy Arnaua. —
Gdy by nie oni, nie m ieliby śm y z czego budować kościoła. Chodź no tu. Usiądź. Boli? — Arnau
zaprzeczy ł ruchem głowy, choć wy raźnie uty kał. Próbował j ednak nie opierać się na m istrzu. Be-
renguer de Montagut przy trzy m ał go m ocno za ram ię i poprowadził ku leżący m na ziem i i goto-
wy m do ustawienia kolum nom . Zdradzę ci taj em nicę — powiedział, gdy usiedli na kolum nach.
Arnau spoj rzał na niego. Sam m istrz chce m u zdradzić taj em nicę! Co j eszcze przy darzy m u się
tego ranka? — Niedawno próbowałem unieść j eden z przy niesiony ch przez ciebie kam ieni i nie
przy szło m i to łatwo. Zdołałem przej ść z nim ty lko kilka kroków. Ta świąty nia należy do was. —
Om iótł wzrokiem powstaj ącą budowlę. Arnaua przeszy ł dreszcz. — W przy szłości w czasach na-
szy ch wnuków, prawnuków lub praprawnuków ktoś, kto spoj rzy na tę świąty nię, pom y śli nie o Be-
renguerze de Montagut, ale o tobie, chłopcze.
Wzruszenie ścisnęło Arnaua za gardło. Chy ba się przesły szał. Jak prosty bastaix m oże by ć
ważniej szy od sławnego budowniczego kościoła Santa Maria i katedry w Manresie. Przecież Be-
renguer de Montagut j est naj ważniej szy !
— Boli? — dopy ty wał się m istrz.
— Nie… troszkę. To ty lko zwichnięcie.
— Mam nadziej ę. — Berenguer poklepał Arnaua po plecach. — Potrzebuj em y ciebie i twoich
kam ieni. Przed nam i j eszcze sporo pracy.
Arnau podąży ł za spoj rzeniem m istrza, który wciąż przy glądał się powstaj ącej budowli.
— Podoba ci się? — zapy tał nagle.
Czy podoba m u się kościół? Chłopak nigdy się nad ty m nie zastanawiał. Patrzy ł, j ak rośnie, j ak
powstaj ącego m ury, apsy dy, wspaniałe, wy sm ukłe kolum ny, przy pory, ale… Czy m u się podoba?
— Podobno będzie to naj wspanialszy kościół m ary j ny na świecie — odważy ł się powiedzieć.
Berenguer spoj rzał na niego z uśm iechem . Jakże m a wy j aśnić m łodem u tragarzowi swą wizj ę
świąty ni, skoro nawet biskupi i m ożni nie potrafią j ej zrozum ieć? Jak ci na im ię? Arnau.
Powiem ci j edno, Arnau. Nie wiem , czy będzie to naj wspanialsza świąty nia. — Chłopak zapo-
m niał o bolącej stopie wtopił wzrok w m istrza. — Ale m ogę cię zapewnić, że będzie na niepowta-
rzalna. A słowo „niepowtarzalna” nie oznacza cale lepsza czy gorsza, oznacza po prostu, że będzie
to budowla niepowtarzalna.
Berenguer de Montagut, nie przestaj ąc wodzić nieobecny m wzrokiem po powstaj ącej budow-
li, ciągnął:
— Sły szałeś o Francj i, Lom bardii, Genui, Pizie lub Florencj i? — Arnau przy taknął. Trudno, że-
by nie sły szał o wrogach oj czy zny. — We wszy stkich ty ch m iej scach buduj e się kościoły, wspa-
niałe, m aj estaty czne, bogato zdobione. Tam tej si książka chcą, by by ły naj większe i naj piękniej sze
ze wszy stkich świąty ń na świecie.
— A m y ? Czy nam nie chodzi o to sam o?
— I tak, i nie. — Arnau pokręcił głową. Berenguer zerknął na niego i się uśm iechnął. — Posłu-
chaj m nie uważnie. Owszem m y również pragniem y stworzy ć naj wspanialszą świąty nię wszech
czasów, ale według nieco inny ch kry teriów. Chcem y, by dom patronki m orza by ł dom em wszy st-
kich Katalończy ków, podobnie j ak dom y, w który ch m ieszkaj ą j ej wy znawcy. Chcem y, by świą-
ty nię oży wiał ten sam duch, który określa naszą tożsam ość, by złoży ły się na nią dwa rdzennie ka-
talońskie elem enty : m orze oraz światło. Rozum iesz?
Arnau zastanowił się chwilę, ale w końcu zaprzeczy ł ruchem głowy.
— Przy naj m niej j esteś szczery — roześm iał się m istrz. — Książęta buduj ą kościoły dla wła-
snej chwały, m u buduj em y tę świąty nię z m y ślą o nas wszy stkich. Widziałem , że nieraz, zam iast
dźwigać ładunek na plecach, przy wiązuj ecie go do drąga i niesiecie we dwóch.
— Tak, kiedy j est zby t ciężki lub nieporęczny.
— Co by się stało, gdy by ście podwoili długość drąga?
— Złam ałby się.
— Dokładnie to sam o dziej e się z kościołam i książąt… Nie, nie łam ią się — zaznaczy ł m istrz,
zauważy wszy niedowierzanie na twarzy chłopca. — Chodzi o to, że książęta chcą, by by ty
ogrom ne, wy sokie i długie, dlatego ich konstrukcj e są bardzo wąskie. Wy sokie, długie i wąskie. Ro-
zum iesz? — Ty m razem Arnau pokiwał głową. — Nasz kościół będzie dokładny m przeciwień-
stwem tam ty ch budowli. Nie dorówna im długością i wy sokością, ale będzie na ty le szeroki, by
pom ieścić tu Madonny wszy stkich Katalończy ków. Pewnego dnia sam się o ty m przekonasz, bo
wnętrze kościoła udostępnione zostanie wszy stkim wierny m , nikt nie będzie uprzy wilej owany
a j edy ny elem ent dekoracy j ny stanowić będzie światło, nasze śródziem nom orskie światło. Nie
potrzeba inny ch ozdób, wy starczy nam przestrzeń i światło wpadaj ące tam tędy. — Berenguer
wskazał na apsy dę, po czy m opuścił powoli dłoń aż do sam ej posadzki. Arnau śledził j ej ruch. —
Kościół ten powstaj e dla ludu, nie na chwałę żadnego księcia.
— Mistrzu… — zwrócił się do m aj stra czeladnik, gdy kołki i sznurki wróciły j uż na swe m iej -
sce.
— Teraz rozum iesz? Dla ludu!
— Tak, m istrzu.
— Pam iętaj , że twoj e kam ienie są dla naszej świąty ni na wagę złota — dodał Berenguer,
wstaj ąc. — Boli cię j eszcze?
Arnau, który zupełnie zapom niał o zwichniętej kostce, pokręcił głową.
Tego przedpołudnia Arnau, zwolniony z pracy przy noszeniu towarów, wrócił wcześniej do do-
m u. Raz-dwa posprzątał w kaplicy, podciął knoty, zastąpił wy palone świece nowy m i i po krótkiej
m odlitwie pożegnał się z Madonną. Na oczach oj ca Alberta wy biegł j ak burza z kościoła, a chwilę
potem , również j ak burza, wpadł do kuchennej izby.
— Co się stało? — zapy tała Mariona. — Czem u wracasz tak wcześnie?
Arnau rozej rzał się po izbie. Napotkał wzrok nowy ch lokatorów: m atki i dwóch córek, szy j ą-
cy ch przy stole.
— Arnau! Stało się coś? — dopy ty wała się Mariona. Chłopak poczuł, że oblewa się rum ień-
cem .
— Nie… — Nie przy gotował żadnej wy m ówki! Zachował się j ak ostatni głupiec. A one, pro-
szę, patrzą na niego. Patrzą j ak sterczy zziaj any w drzwiach. — Nie… — powtórzy ł — po prostu
dzisiaj … dzisiaj wcześniej skończy łem .
Mariona uśm iechnęła się i zerknęła na dziewczy nki. Eulalia ich m atka, również nie m ogła
ukry ć rozbawienia.
— Świetnie się składa — powiedziała Mariona, wy ry waj ąc Arnaua z zam y ślenia. — Przy nie-
siesz wodę.
Znowu na m nie spoj rzała, pom y ślał chłopiec, idąc z wiadrem do studni Pod Aniołem . Chciała
m i coś powiedzieć? Arnau zam achnął się wiadrem . Na pewno.
Jednak nie dane m u by ło potwierdzić swy ch przy puszczeń. Przeszkodziła m u w ty m Eulalia
oraz Gastó, którego zepsute zęby, a raczej ich resztki, poj awiały się przed nim przy każdej próbie
zagadnięcia dziewczy nek. Pod nieobecność rodziców dostępu do nich bronił Sim ó. Przez wiele dni
Arnau m usiał się zadowalać ukradkowy m i spoj rzeniam i. Czasam i udawało m u się przez kilka se-
kund wodzić wzrokiem po ich subtelny ch twarzach. Wpatry wał się w wy raźnie zary sowany pod-
bródek, wy staj ące policzki, prosty i zgrabny italski nos, ładne, białe zęby, no i te cudne kasztanowe
oczy. Inny m razem , gdy do kuchennej izby wpadało słońce, m ógł prawie dotknąć niebieskawego
poły sku ich długich, j edwabisty ch, czarny ch j ak heban włosów. Bardzo rzadko, gdy by ł pewny, że
nikt nie patrzy, pozwalał sobie powędrować wzrokiem niżej , tam gdzie piersi starszej z sióstr, Ale-
dis, zary sowy wały się pod zgrzebną koszulą. Wówczas przebiegał go dziwny dreszcz. A j eśli
wciąż nikt nie zwracał na niego uwagi, przesuwał spoj rzenie j eszcze niżej , by sy cić zm y sły krą-
głościam i dziewczęcia.
W latach głodu Gastó Segura stracił cały m aj ątek i j ego charakter, j uż wcześniej dość nie-
przy j em ny, stał się wy j ątkowo szorstki. Sim ó pracował razem z nim w garbarni j ako term inator,
natom iast sen z powiek spędzała oj cu przy szłość dwóch córek który m nie m ógł zapewnić posagu,
a ty m sam y m bogatego zięcia. Jednak uroda dziewczy nek dawała pewne nadziej e i Gastó wie-
rzy ł, że znaj dzie im dobrą partię i nareszcie będzie m iał dwie gęby m niej do wy ży wienia.
By wszy stko poszło dobrze, m y ślał Gastó, dziewczy nki m uszą pozostać czy ste j ak łza, nie m oże
ich splam ić choćby naj m niej szy cień podej rzenia. Ty lko w ten sposób, powtarzał bez końca żonie
i sy nowi, Alesta i Aledis m aj ą szansę dobrze wy j ść za m ąż. Więc cała trój ka — oj ciec, m atka
i brat — czuwała nad cnotą dziewczy nek, i choć Gastó i Eulalia wierzy li, że nie przy j dzie im to
z trudem , Sim ó m iał co do tego pewne wątpliwości. Zwłaszcza odkąd zam ieszkali pod j edny m da-
chem z Arnauem i Joanem .
Joan by ł w szkole katedralnej pry m usem . Bardzo szy bko nauczy ł się łaciny, a nauczy ciele
szczerze pokochali tego spokoj nego, rozsądnego, skłonnego do refleksj i, a przede wszy stkim głębo-
ko wierzącego chłopca. Dzięki j ego wielkim przy m iotom nikt nie wątpił, że m alca czeka świetlana
przy szłość na łonie Kościoła. Joan zj ednał sobie również Gastó i Eulalię, którzy wraz z gospoda-
rzam i często słuchali, oczarowani, opowieści m alca o święty ch pism ach. Ty lko kapłani potrafili
odczy tać te księgi, spisane po łacinie. Dzięki Joanowi w ubogiej kuchni na skraj u m orza roz-
brzm iewały święte słowa, starotestam entowe historie i orędzia Pana, które do tej pory dom owni-
cy sły szeli ty lko z am bony.
Również Arnau, podobnie j ak Joan, zj ednał sobie sy m patię nowy ch lokatorów. Nawet Sim ó
spoglądał na niego z podziwem , m y śląc: prawdziwy bastaix. Niem al wszy scy m ieszkańcy dziel-
nicy Ribera znali wy rostka, który z takim poświęceniem dźwigał kam ienie na budowę kościoła dla
Madonny. „Sam Berenguer de Montagut uklęknął, by m u pom óc”, opowiadał Sim ó kolegom gar-
barni, pokrzy kuj ąc i wy m achuj ąc rękam i. Wy obraził sobie sławnego m istrza, poważanego przez
m ożny ch i biskupów, lżącego przed Arnauem . Gdy Berenguer przem awiał, wszy scy, nawet j ego
oj ciec, m ilkli, a gdy krzy czał… gdy krzy czał, drżeli ze strachu. Sim ó przy glądał się Arnauowi,
wracaj ącem u wieczorem z pracy. Zawsze zj awiał się ostatni. By ł zm ęczony zlany potem , trzy -
m ał w ręku nakarcznik, a m im o to… Uśm iechał się! Czy on, Sim ó, uśm iecha się kiedy kolwiek,
gdy wraca z pracy ? Nieraz spoty kał Arnaua dźwigaj ącego kam ienie do kościoła Santa Maria: j e-
go nogi, ram iona, tors, całe j ego ciało by ło j ak z żelaza. Sim ó zerkał na kam ień, potem na na-
brzm iałą z wy siłku twarz chłopca. A j ednak Arnau wracał do dom u z uśm iechem na ustach!
Arnau i Joan, m łodsi od Sim ó, onieśm ielali m łodego garbarza, nic więc dziwnego, że Aledis
i Alesta cieszy ły się pod opieką brata swobodą, o j akiej w obecności rodziców nie m ogły m arzy ć.
— Chodźm y na spacer po plaży ! — zaproponowała pewnego dnia Alesta.
Sim ó j uż m iał zaprotestować. Spacer po plaży ! Jeśli oj ciec się dowie…
— Zgoda — rzekł Arnau.
— Świeże powietrze dobrze nam zrobi — dodał Joan.
Sim ó m ilczał. Cała piątka wy biegła na słońce. Aledis szła z Arnauem , Alesta z Joanem , Sim ó
wlókł się na końcu. Dziewczęta pozwalały, by m orska bry za bawiła się ich włosam i i zalotnie
przy klej ała im luźne koszule do ciała, obry sowuj ąc piersi, brzuch, łono…
Spacerowali w m ilczeniu, zerkaj ąc na m orze i brnąc w piasku. Po drodze natknęli się na grupkę
odpoczy waj ący ch bastaixos. Arnau skinął im ręką na powitanie.
— Chcesz poznać m oich towarzy szy ? — zapy tał Aledis. Dziewczy na spoj rzała na tragarzy.
Pożerali j ą wzrokiem . Na co się tak gapią? Wiatr sprawił, że koszula przy lgnęła do j ej ciała, pod-
kreślaj ąc kształt piersi i sutków… O, Boże! Aledis czuła, że rozbieraj ą j ą wzrokiem . Arnau szedł
j uż w ich stronę. Aledis pokręciła głową, oblała się rum ieńcem i odwróciła ty łem . Arnau przy sta-
nął w połowie drogi.
— Biegnij za nią, Arnau! — krzy knął j eden z bastaixos.
— Nie daj j ej uciec! — doradził m u inny.
— Jest bardzo ładna! — dodał trzeci.
Arnau przy spieszy ł kroku i dogonił dziewczy nę.
— Co się. stało?
Dziewczy na m ilczała. Spuściła głowę i skrzy żowała ręce na piersiach, ale nie chciała wracać
do dom u.
Spacerowali, słuchaj ąc szum u fal — ty lko one dotrzy m y wały im towarzy stwa.
20
Wieczorem , podczas kolacj i, Aledis obdarzy ła Arnaua spoj rzeniem o sekundę dłuższy m , niż
nakazuj e przy zwoitość, sekundę, podczas której spoczęły na nim j ej wielkie kasztanowe oczy.
Sekunda ta pozwoliła Arnauowi znowu usły szeć szum m orza i poczuć pod stopam i sy pki piasek.
Zerknął dookoła, chcąc się przekonać, czy ktoś zauważy ł śm iałość dziewczy ny. Gastó gawędził
w naj lepsze z Perem . Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt inny nie sły szał szum u fal.
Gdy Arnau znowu zebrał się na odwagę i spoj rzał na Aledis, dziewczy na siedziała ze spuszczo-
ną głową, od niechcenia grzebiąc ły żką w m isce.
— Jedzże! — huknął na nią Gastó, widząc, że córka nie podnosi ły żki do ust. — Kto to widział
bawić się j edzeniem ?
Te słowa wy rwały Arnaua ze snu na j awie. Do końca kolacj i Aledis ani razu na niego nie spoj -
rzała, a nawet om ij ała go wzrokiem .
Przez następne dni, podczas przy padkowy ch spotkań, pragnął znowu poczuć na sobie spoj rze-
nie j ej kasztanowy ch oczu, lecz dziewczy na unikała go i na j ego widok naty chm iast spuszczała
wzrok. Dopiero kilka dni później zagadnęła go ty m sam y m cichy m tonem , który m zwracała się
do niego owego wieczoru po powrocie z plaży.
— Do widzenia, Aledis — rzucił j ej w roztargnieniu pewnego ranka, wy chodząc do pracy.
By li sam i. Arnau m iał j uż zam knąć za sobą drzwi, ale coś kazało m u się obej rzeć. Stała tam ,
tuż przy palenisku, wy prostowana, piękna, nęcąc go cudny m i kasztanowy m i oczam i.
Nareszcie! Nareszcie. Zarum ienił się i spuścił wzrok. Zm ieszany, sięgnął do ry gla, ale coś zno-
wu skłoniło go do zerknięcia za siebie. Aledis nie ruszała się z m iej sca, uśm iechaj ąc się i przy zy -
waj ąc go wielkim i kasztanowy m i oczam i. Tak, uśm iechała się do niego!
Jego dłoń ześlizgnęła się z ry gla, zachwiał się i o m ało nie upadł. Nie m aj ąc odwagi obej rzeć
się ponownie, wy biegł z dom u i pognał ku plaży. Zapom niał zam knąć za sobą drzwi.
— Wsty dzi się m nie — szepnęła Aledis do siostry wieczorem , gdy leżały na sienniku. Rodzice
i brat zostali w kuchni.
— Dlaczego m iałby się ciebie wsty dzić? — zdziwiła się Alesta. — Przecież to bastaix. Pracuj e
na wy brzeżu, nosi kam ienie dla Madonny. To prawdziwy m ężczy zna — dodała z podziwem
w głosie. — A ty j esteś j eszcze dzieckiem .
— Sam a j esteś dzieckiem — odburknęła Aledis.
— Proszę, proszę, kobieta się znalazła! — m ruknęła Alesta, odwracaj ąc się do siostry plecam i.
To właśnie m ówiła im m atka, gdy dom agały się czegoś, na co by ły j eszcze za m ałe.
— Dobra, dobra — pry chnęła Aledis.
Kobieta się znalazła. A co, m oże nie j estem kobietą? — Aledis pom y ślała o m atce, o j ej przy -
j aciółkach, o oj cu. A j eśli… j eśli Alesta m a racj ę? Dlaczego Arnau, bastaix podziwiany w całej
Barcelonie za swe oddanie Madonnie, patronce m orza, m a się wsty dzić, gdy patrzy na niego
dziewczy nka taka j ak ona?
„Wsty dzi się. Słowo daj ę, że się wsty dzi”. — Następnej nocy Aledis wróciła do tem atu.
— Ależ ty j esteś nudna! Niby dlaczego Arnau m iałby się ciebie wsty dzić?
— Nie wiem . Ale się wsty dzi. Wsty dzi się, gdy na m nie patrzy. Wsty dzi się, gdy j a na niego
patrzę. Peszy się, rum ieni unika m nie…
— Jesteś szalona!
— Może, ale… — Aledis wiedziała, co m ówi. Poprzedniego wieczoru siostra zasiała w niej
zwątpienie, ale ty m razem nie da się przekonać. By ła pewna swego. Śledziła Arnaua, wy brała
właściwy m om ent, gdy w pobliżu nie by ło nikogo, podeszła do niego tak blisko, że aż poczuła za-
pach j ego skóry i szepnęła: „Witaj , Arnau”. To by ło zwy kłe pozdrowienie, powitanie okraszone
czuły m spoj rzeniem — stała tak blisko, że prawie go m usnęła… Znowu się zarum ienił, spuścił
wzrok, uciekł przed nią. Patrząc za nim , dziewczy na uśm iechnęła się, dum na z władzy, z której do-
ty chczas nie zdawała sobie sprawy.
— Jutro ci to udowodnię — obiecała siostrze. Towarzy stwo Alesty podkusiło j ą, by posunąć się
w swy ch zalotach j eszcze dalej . Ty m razem m usi się udać. Z sam ego rana, gdy Arnau wy cho-
dził do pracy, Aledis zastąpiła m u drogę, opieraj ąc się o drzwi. W nocy, kiedy j ej siostra spała
w naj lepsze, Aledis wszy stko zaplanowała i przećwiczy ła.
— Dlaczego m nie unikasz? — przem ówiła słodko, patrząc m u w oczy.
Zdum iała j ą własna odwaga. Przez pół nocy powtarzała w m y ślach to zdanie, niepewna, czy
zdoła wy powiedzieć j e bez zaj ąknięcia. Gdy by Arnau odpowiedział, by łaby bezbronna. Na
szczęście wszy stko poszło po j ej m y śli. Chłopak, świadom obecności Alesty, odwrócił się insty nk-
townie ku j ej siostrze, j ak zwy kle oblany rum ieńcem . Nie m ógł wy j ść, nie m iał też odwagi spoj -
rzeć na Alestę.
— Nie, j a… j a…
— Tak, ty, ty — przerwała m u Aledis, czuj ąc się panią sy tuacj i. — Unikasz m nie. Przedtem
rozm awialiśm y i śm ialiśm y się, a teraz, ilekroć cię zagadnę…
Wy prostowała się, a j ej m łode piersi wy pręży ły się pod koszulą. Sutki, choć przy kry te zgrzeb-
ną tkaniną, przy pom inały groty strzał. Arnau nie zam ieniłby takiego widoku na żadne skały z kró-
lewskiego kam ieniołom u. Pochłaniał wzrokiem to, co Aledis m iała m u do ofiarowania. Dreszcz
przebiegł m u po plecach.
— Dziewczy nki!
Głos schodzącej ze schodów Eulalii przy wrócił do rzeczy wistości całą trój kę. Aledis otworzy ła
drzwi i wy biegła, zanim m atka znalazła się w kuchni. Arnau spoj rzał na Alestę, która stała onie-
m iała, z otwarty m i ustam i, i również wy szedł z dom u. Nigdzie nie dostrzegł Aledis.
Tego wieczoru siostry szeptały m iędzy sobą, szukaj ąc odpowiedzi na py tania zrodzone po no-
wy m doświadczeniu. Choć Aledis nie wiedziała, j ak to siostrze wy j aśnić, by ła pewna, że j ej ciało
m a nad Arnauem osobliwą władzę. Doznanie to sprawiało j ej przy j em ność, dawało uczucie speł-
nienia. Zastanawiała się, czy wszy scy m ężczy źni reaguj ą podobnie, j ednak za nic nie odważy ła-
by się zachować tak przy kim ś inny m niż Arnau — ani przy Joanie, ani przy który m kolwiek
z m łody ch garbarzy zaprzy j aźniony ch z j ej bratem . Na sam ą m y śl o ty m … To Arnau sprawiał,
że coś w nią wstępowało…
Co się dziej e z ty m chłopakiem ? — zagadnął Ram ona cechm istrz bractwa. — Poj ęcia nie
m am — odpowiedział szczerze zapy tany. Spoj rzeli ku brzegowi, gdzie Arnau, wy m achuj ąc ręka-
m i, dom agał się od przewoźników j ak naj większy ch ciężarów. w końcu dopiął swego i Josep, Ra-
m on oraz pozostali bastaixos Patrzy li, j ak rusza do m iasta chwiej ny m krokiem , zagry zaj ąc wargi
i wy krzy wiaj ąc twarz z wy siłku. — Długo tak nie pociągnie — zawy rokował Josep.
Jest m łody — próbował go bronić Ram on. — Nie wy trzy m a.
Wszy scy to zauważy li. Arnau upom inał się o naj cięższe ładunki oraz o naj większe kam ienie
i niósł j e tak, j akby od tego zależało j ego ży cie. Wracał prawie biegiem i znowu chciał brać na
plecy ciężary większe, niż m ógł unieść. Po cały m dniu pracy wlókł się do dom u j ak z krzy ża zdj ę-
ty.
— Coś nie tak, chłopcze? — spy tał nazaj utrz Ram on, gdy nosili toboły do m iej skich m agazy -
nów.
Arnau nic nie odrzekł. Ram on nie wiedział, j ak rozum ieć to m ilczenie: chłopak nie chce czy ra-
czej nie m oże rozm awiać? Znowu szedł obj uczony do granic m ożliwości, z twarzą nabrzm iałą
z wy siłku.
— Jeśli coś cię gry zie, m oże m ógłby m …
— Nie, nie — wy bąkał ty lko Arnau. Jak m a powiedzieć Ram onowi, że j ego ciało płonie z po-
żądania? Jak m a wy znać, że dźwiganie ciężarów — wielkich, coraz większy ch — j est dla niego
ukoj eniem , bo wtedy j ego um y sł koncentruj e się na dotarciu do celu i pozwala na chwilę zapo-
m nieć o oczach, o uśm iechu, o piersiach, o ciele Aledis? Jak m a wy znać, że gdy Aledis go zaga-
duj e, nie potrafi zapanować nad wy obraźnią i widzi, j ak leży obok niego naga, obsy puj ąc go
pieszczotam i? Wtedy przy pom inał sobie słowa kapłana, piętnuj ącego nieczy ste związki. „Grzech!
Grzech!” — grzm iał na parafian. Jak m a wy znać Ram onowi, że chce wracać do dom u wy czer-
pany, by zwalić się na posłanie i zasnąć, m im o bliskości Aledis? — Nie, nie — powtórzy ł. —
W każdy m razie dziękuj ę.
— Nie wy trzy m a — skwitował Josep pod koniec dnia. Ty m razem Ram on nie odważy ł się za-
przeczy ć.
— Czy nie posuwasz się aby za daleko? — spy tała Alesta siostrę pewnego wieczoru.
— A to dlaczego? — zdziwiła się Aledis.
— Jeśli oj ciec się dowie…
— Niby o czy m ?
— Że kochasz Arnaua.
— Wcale go nie kocham . Po prostu… po prostu… Jest m i z ty m dobrze, Alesto. Lubię to uczu-
cie. Gdy Arnau na m nie patrzy.
— Kochasz go — upierała się siostra.
— Nie. Spróbuj ę ci to wy tłum aczy ć… Kiedy Arnau na m nie patrzy, gdy rum ieni się na m ój
widok, czuj ę, j akby ktoś m uskał m nie piórkiem po cały m ciele.
— Ty go kochasz.
— Wcale nie. Zresztą, co ty m ożesz wiedzieć o ty ch sprawach? Lepiej śpij . No, śpij j uż.
— Kochasz go, kochasz go, kochasz go…
Aledis wolała zby ć siostrę m ilczeniem . Czy rzeczy wiście kocha Arnaua? By ło j ej przy j em nie,
gdy pożerał j ą wzrokiem , gdy czuła, że j ej pragnie. Schlebiała j ej świadom ość, że nie m oże ode-
rwać oczu od j ej ciała, że sm utniej e, kiedy przestaj e zwracać na niego uwagę. Czy to właśnie
m iłość? Próbowała odpowiedzieć sobie na to py tanie, ale po chwili znów zaczy nała rozkoszować
się wspom nieniem ty ch cudowny ch uczuć i zapadała w sen.
Pewnego ranka Ram on doj rzał z plaży wy chodzącego z dom u Joana i ruszy ł w j ego stronę.
— Co się dziej e z twoim bratem ? — zapy tał, nie tracąc czasu na powitania.
Joan zastanawiał się przez chwilę.
Coś m i się zdaj e, że zakochał się w córce garbarza. Ram on parsknął śm iechem .
— A więc to m iłość odj ęła m u rozum ! Jeśli się nie uspokoi, zaharuj e się na śm ierć. Nie m ożna
pracować tak ciężko. Nie dorósł j eszcze do dźwigania takich ciężarów. Niej eden bastaix skręcił
w ten sposób kark. Twój brat j est za m łody, by zostać kaleką. Zrób coś, Joan.
Jeszcze tego sam ego wieczoru Joan próbował porozm awiać z Arnauem .
— Co cię gry zie? — spy tał.
Z siennika po drugiej stronie paleniska odpowiedziała m u cisza.
— Możesz m i wszy stko wy znać. Jestem twoim bratem i chcę… pragnę ci pom óc. Ty zawsze
m nie wspierałeś, teraz kolej na m nie. Podziel się ze m ną swoim i zm artwieniam i.
Joan pozwolił bratu przem y śleć te słowa.
— To… chodzi o Aledis — wy znał w końcu Arnau. — Nie wiem , co się ze m ną dziej e. Od
tam tego spaceru po plaży … coś się m iędzy nam i zm ieniło. Aledis przy gląda m i się, j akby chcia-
ła… sam nie wiem . Poza ty m …
— Poza ty m co? — zapy tał Joan, bo j ego brat urwał w pół zdania.
Powiem m u ty lko o spoj rzeniach, o niczy m więcej , zdecy dował Arnau, wciąż m aj ąc przed
oczam i piersi Aledis.
— Nic.
— W takim razie w czy m problem ?
— Ano w ty m , że m am nieczy ste m y śli, widzę j ą nagą. To znaczy, chciałby m j ą widzieć na-
gą. Chciałby m …
Joan poprosił nauczy cieli, by wy j aśnili m u dogłębnie interesuj ące go zagadnienie, a ci, nie
przy puszczaj ąc, że chodzi o brata ich beniam inka, i boj ąc się, by chłopiec nie uległ pokusom do-
czesnego świata i nie zszedł z drogi cnoty, zaczęli się rozwodzić nad charakterem i przewrotną na-
turą kobiet.
— To nie twoj a wina — zawy rokował Joan.
— Nie?
— By naj m niej . Przewrotność — zaczął szeptem wy j aśniać bratu leżącem u po drugiej stronie
paleniska — to j edna z czterech naturalny ch chorób człowieka, które za sprawą grzechu pierwo-
rodnego towarzy szą nam od chwili narodzin, a kobieca przewrotność j est naj gorsza ze wszy stkich.
— Joan powtarzał wy wód nauczy cieli.
— A j ak nazy waj ą się pozostałe trzy choroby ?
— Skąpstwo, ciem nota i oboj ętność, czy li niezdolność do czy nienia dobra.
— Ale co m a wspólnego przewrotność z Aledis? — Kobiety to istoty z natury przewrotne, lu-
buj ą się w sprowadzaniu m ężczy zn na złą drogę. — wy recy tował Joan. — Dlaczego?
— Ano dlatego, że, prim o, są niczy m powiew wiatru, są w ciągły m ruchu, zupełnie j ak powie-
trze. — Joan przy pom niał sobie duchownego, który nader obrazowo zilustrował m u to porówna-
nie, rozkładaj ąc ram iona i m achaj ąc nim i wokół głowy, podczas gdy j ego rozczapierzone palce
wibrowały. — Secundo, ponieważ kobietom z natury brakuj e zdrowego rozsądku i ty m sam y m
ich wrodzona przewrotność j est niepoham owana.
Joan wy czy tał to wszy stko — a nawet znacznie więcej — z uczony ch ksiąg, choć nie potrafił
przedstawić ty ch teorii własny m i słowam i. Mędrcy twierdzili, że kobiety są — również z natury
— oziębłe i gnuśne, a j ak wiadom o, zim ne przedm ioty, gdy się j uż zaj m ą, płoną gwałtownie. We-
dług znawców tem atu kobieta j est anty tezą m ężczy zny, a co za ty m idzie, istotą niedorzeczną
i niespój ną. Dowodem j est chociażby fakt, że kobiece ciało — wąskie na górze, rozszerzaj ące się
ku dołowi — stanowi całkowite przeciwieństwo zwężaj ącego się od torsu w dół ciała prawidłowo
zbudowanego m ężczy zny, którego charaktery zuj e krótka, gruba szy j a, szerokie bary i duża głowa.
Pierwszą literą wy m awianą przez nowo narodzoną kobietę j est głoska „e”, wy rażaj ąca złość, na-
tom iast m ężczy zna zaraz po narodzeniu wy m awia „a”, czy li sam ogłoskę otwieraj ącą alfabet
i przeciwstawianą sam ogłosce „e”.
— To niem ożliwe. Aledis taka nie j est — zaprotestował w końcu Arnau.
— Nie oszukuj się. Z wy j ątkiem Naj świętszej Panienki, która poczęła bez grzechu Pana nasze-
go, Jezusa, wszy stkie kobiety są takie sam e. Wspom ina o ty m nawet statut twoj ego bractwa! Nie
bez powodu zabrania on związków cudzołożny ch, że bez powodu również nakazuj e usunąć z brac-
twa m ężczy znę, który m a nałożnicę lub wiarołom ną żonę.
Wobec takiego argum entu Arnau czuł się zm uszony skapitulować. Nie znał się na wy wodach
uczony ch i filozofów, m ógł, by więc puścić m im o uszu wy j aśnienia Joana, j ednak za nic w świe-
cie nie zlekceważy łby regulam inu bractwa. Zapoznali go z nim cechm istrzowie, ostrzegaj ąc, że
każde nie. posłuszeństwo grozi wy daleniem . Co j ak co, ale bractwo m y lić się nie m oże!
Arnau poczuł się zupełnie zagubiony.
— W takim razie, co należy czy nić? Bo skoro każda kobieta j est z natury zła…
— Przede wszy stkim należy wziąć ślub — przerwał m u Joan — a następnie postępować zgod-
nie z nauką Kościoła.
Ślub, ślub… Nie przy szło m u to do głowy … Ale j eśli to j edy ne wy j ście…
— A co się robi po ślubie? — zapy tał i głos m u zadrżał na m y śl o spędzeniu z Aledis reszty ży -
cia.
Joan nadal naśladował retory kę wy kładowców szkoły katedralnej :
— Dobry m ąż powinien okiełznać naturalną przewrotność żony, przestrzegaj ąc nauk zawar-
ty ch w święty ch pism ach. Po pierwsze m usi podporządkować sobie kobietę, która winna się pod-
dać j ego woli: Sub potestate viri eris, j ak uczy Księga Rodzaj u. Po drugie, napisano w Księdze
Koheleta: Mulier si primatum haber… — Joan się zaj ąknął. — Mulier si primatum habuerit, con-
traria est viro suo, co znaczy, że kobieta rządząca w dom u j est obelgą dla m ęża. Kolej ną wska-
zówkę odnaj duj em y w Księdze Przy słów: Qui delicate nutrii servum suum, inveniet contumacem,
czy li: kto okazuj e pobłażanie sługom , do który ch zalicza się również żona, siej e bunt tam , gdzie
rozkwitać powinna pokora, uległość i posłuszeństwo. Jeśli nawet te nauki nie pom ogą m ężowi zdu-
sić wrodzonej kobiecie przewrotności. winien karać żonę groźbam i, aby sprowadzić j ą na drogę
cnoty póki j est j eszcze m łoda, i nie czekać, aż się zestarzej e.
Arnau słuchał słów brata w m ilczeniu.
— Jak m y ślisz — powiedział, gdy Joan zakończy ł wy kład — m ógłby m poślubić Aledis?
— Jasne! Powinieneś j ednak zaczekać, aż będziesz więcej zarabiał i zdołasz j ą utrzy m ać. Tak
czy inaczej radzę ci rozm ówić się z garbarzem , nim znaj dzie j ej innego kandy data na m ęża, bo
wtedy będzie za późno.
Postać Gastó Segury, zwłaszcza j ego nieliczne, spróchniałe zęby, od razu pozbawiły Arnaua
anim uszu, j awiąc m u się j ako przeszkoda nie do pokonania. Joan odgadł obawy brata.
— Musisz się przem óc — nam awiał go.
— Pom ożesz m i?
— No pewnie!
Nad dwom a okalaj ący m i palenisko siennikam i zapadła cisza, przerwana po chwili przez Ar-
naua:
— Joan…
— Co?
— Dziękuj ę.
— Nie m a za co.
Bracia na próżno starali się zasnąć. Arnau by ł zby t rozgorączkowany m y ślą o ożenku z upra-
gnioną Aledis, Joan zaś pogrąży ł się we wspom nieniach o m atce. Czy żby kotlarz Pone m iał ra-
cj ę? Przewrotność to druga natura kobiety ? Żona winna podporządkować się woli m ęża. Obowiąz-
kiem m ężczy zny j est karać kobietę. Czy żby kotlarz m iał racj ę? Czy udzielaj ąc podobny ch rad,
nie zdradza wspom nienia swej m atki? Joan Przy pom niał sobie rękę wy suwaj ącą się z okienka, by
pogłaskać go po głowie. Przy pom niał sobie, j ak bardzo nienawidził — i nienawidzi — Ponca…
Czy żby kotlarz m iał racj ę?
Dni m ij ały, a Joan i Arnau nie m ieli odwagi zagadnąć gderliwego Gastó. Mogli się z nim roz-
m ówić j edy nie w dom u, a to m iej sce to pogłębiało j eszcze wisielczy nastrój garbarza, przy pom i-
naj ąc m u o j ego biedzie i utracony m dachu nad głową. Jego powarkiwania i zrzędliwe, a nawet
grubiańskie uwagi skutecznie zniechęcały chłopców, ty m czasem Arnau świata nie widział poza
Aledis: chodził j ak w transie i ży ł ty lko dla niej . Obserwował j ą, ścigał wzrokiem i wy obraźnią,
j ego m y śli błądziły dniem i nocą wokół j ej osoby. Oczy wiście dopóki nie poj awił się na hory zon-
cie garbarz, bo wtedy chłopak m iał ochotę schować się w m y siej dziurze.
Wbrew ostrzeżeniom duchowny ch i starszy ch bractwa nie potrafił oderwać wzroku od dziew-
czy ny, gdy ta, znalazłszy się sam na sam ze swą ofiarą, wszelkim i m ożliwy m i sposobam i próbo-
wała podkreślić swe kobiece atry buty i sprawić, by luźna wy blakła koszula opięła j ej ciało. Wte-
dy Arnau zapom inał o boży m świecie: piersi, sutki… całe ciało Aledis oszałam iało go. Ożenię się
z tobą, będziesz m oj a, m y ślał, podniecony. Kiedy rozbierał j ą oczam i, j ego um y sł przem ierzał
zakazane, nieznane m u rej ony, bo z wy j ątkiem ciała zakatowanej Habiby Arnau nigdy nie widział
nagiej kobiety.
Czasam i Aledis, czuj ąc na sobie j ego wzrok, m iast przy kucnąć, schy lała się i wy pinała poślad-
ki i krągłe biodra. Przy pierwszej lepszej okazj i unosiła kam izelę nad kolana, pokazuj ąc m u uda,
inny m razem , pod pozorem nagłego bólu, łapała się za krzy ż i wy ginała j ak naj bardziej do ty łu,
by pochwalić się płaskim , twardy m brzuchem . Zaraz potem uśm iechała się lub udawała zm iesza-
nie, j akby dopiero co dostrzegła Arnaua. Gdy wy chodziła, chłopiec starał się rozpaczliwie zapo-
m nieć o ty m , co zobaczy ł.
Zawsze po takich spotkaniach Arnau starał się porozm awiać z Gastó.
— Co, u diaska, tak stoicie! — zganił ich pewnego razu, gdy przy szli prosić go naiwnie o rękę
córki.
Uśm iech, który m Joan zam ierzał zm iękczy ć serce garbarza, zniknął z j ego ust, bo Gastó ode-
pchnął ich bez pardonu.
— Zagadnij go — szepnął inny m razem Arnau do brata. Garbarz siedział akurat przy kuchen-
ny m stole. Joan usiadł naprzeciwko, odchrząknął, a gdy j uż m iał przem ówić, garbarz podniósł
wzrok znad kawałka skóry, której się właśnie oglądał.
— Gastó… — wy bąkał Joan.
— Nogi z dupy powy ry wam ! Łeb ukręcę! — ry knął garbarz, pluj ąc na wszy stkie strony przez
szpary w spróchniały ch zębach. — Sim oooó! — Joan posłał zrezy gnowane spoj rzenie Arnauowi,
zaszy tem u w kącie izby. Po chwili nadbiegł Sim ó. — Co to za partactwo?! — wrzasnął Gastó, pod-
suwaj ąc sy nowi skórę pod nos.
Joan wstał od stołu, nie chcąc się m ieszać do rodzinnej awantury.
Mim o to chłopcy nie poddawali się.
— Gastó — raz j eszcze próbował szczęścia Joan. Tego dnia garbarzowi, o dziwo, dopisy wał
hum or, więc wy brał się po kolacj i na przechadzkę po plaży. Joan i Arnau ruszy li za nim .
— Czego chcesz? — warknął Gastó, nie przy staj ąc. Przy naj m niej pozwala nam m ówić, po-
m y śleli chłopcy.
— Chciałby m … pom ówić z tobą o Aledis…
Na wzm iankę o córce Gastó stanął j ak wry ty, a następnie podszedł do Joana tak blisko, że j ego
sm rodliwy oddech podziałał na chłopca j ak bły sk pioruna.
— Co zrobiła? — Garbarz szanował Joana, m iał go za statecznego m łodzieńca. Wrodzony brak
zaufania podpowiadał m u, że Joan chce się poskarży ć na Aledis, a przecież Gastó nie m ógł dopu-
ścić do skazy na honorze córki.
— Nic nie zrobiła — uspokoił go Joan.
Jak to nic? — py tał rozgorączkowany Gastó, nie odsuwaj ąc się od chłopca ani na m ilim etr. —
W takim razie dlaczego chcesz o niej m ówić? Mów no szy bko, co zrobiła? Nic nie zrobiła, na-
prawdę. Nic? A ty ? — teraz zaatakował Arnaua. — Może ty m i powiesz, o co chodzi? Mów, co
wiesz o Aledis? — Ja — nic… — zm ieszanie Arnaua podsy ciło ty lko chorobliwą podej rzliwość
Gastó. — Gadaj , o co chodzi! — O nic… nie…
— Eulalia! — Gastó stracił cierpliwość i zawrócił do dom u wy krzy kuj ąc j ak furiat im ię żony.
Tej nocy chłopcy, dręczeni wy rzutam i sum ienia, słuchali krzy ków Bogu ducha winnej Eulalii,
którą Gastó biciem chciał zm usić do wy znań.
Próbowali j eszcze dwa razy, ale garbarz nie dopuścił ich do słowa. Po kilku ty godniach nieuda-
ny ch podchodów zrezy gnowani chłopcy opowiedzieli o wszy stkim oj cu Albertowi. Ksiądz
uśm iechnął się i obiecał porozm awiać z Gastó.
— Przy kro m i, Arnau — rzekł ty dzień później , spotkawszy się z chłopcam i na plaży. — Gastó
Segura nie zgadza się na twoj e m ałżeństwo z Aledis.
— Dlaczego? — zapy tał Joan. — Przecież Arnau j est prawy m człowiekiem .
— Mam wy dać córkę za niewolnika portowego? — odpowiedział księdzu garbarz. — Za nie-
wolnika, który śpi w kuchni, bo nie stać go na wy naj ęcie izby ?
Oj ciec Albert próbował przem ówić m u do rozsądku:
— W porcie nie pracuj ą j uż niewolnicy, tak by ło kiedy ś. Wiesz dobrze, że prawo zabrania, by
niewolnicy …
— Tak czy inaczej to zawód niewolnika.
— To by ło kiedy ś — nie ustępował oj ciec Albert. — Poza ty m — dodał — wy starałem się
o przy zwoity posag dla twoj ej córki. — Gastó Segura, który uznał rozm owę za zakończoną, spio-
runował kapłana wzrokiem . — Wy starczy na kupno dom u.
Gastó znowu wszedł m u w słowo:
— Moj a córka nie potrzebuj e j ałm użny. Niech ksiądz uszczęśliwia inny ch m iłosierny m i
uczy nkam i.
Arnau popatrzy ł na m orze. Księży cowa poświata „m igota” na wodzie od widnokręgu aż po
plażę i ginęła w pianie i rozbij aj ący ch się o brzeg.
Kapłan odczekał, aż otuli ich szum m orza. A j eśli Arnau będzie się dopy ty wał o powody od-
m owy ? Co m u powie?
— Dlaczego? — wy szeptał Arnau, nie odry waj ąc wzroku od linii hory zontu.
— Gastó Segura to… to dziwak. — Kapłan wolał nie pogłębiać rozpaczy m łodzieńca. — Ubz-
durał sobie, że wy da córkę za ary stokratę. On, zwy kły czeladnik garbarski… W głowie m u się
chy ba przewróciło…
Że wy da córkę za ary stokratę. Czy Arnau m u uwierzy ł? Przegrana z ary stokratą nie by łaby
dla niego uj m ą. Nawet szum fal, cierpliwy, niezm ienny, zdawał się czekać na odpowiedź chłopa-
ka.
Po plaży poniósł się szloch.
Kapłan otoczy ł Arnaua ram ieniem . Poczuł spazm y wstrząsaj ące j ego ciałem . Drugim ram ie-
niem przy garnął Joana. Przez j akiś czas stali wpatrzeni w m orze.
— Znaj dziesz sobie j eszcze dobrą żonę — odezwał się w końcu oj ciec Albert.
Na pewno nie taką j ak Aledis, pom y ślał Arnau.
CZĘŚĆ TRZECIA
SŁUDZY NAMIĘTNOŚCI
21
Kościół Santa Maria de la Mar,
Barcelona,
druga niedziela lipca 1339 roku
Odkąd Gastó Segura odrzucił oświadczy ny Arnaua, upły nęły cztery lata. Kilka m iesięcy po-
tem wy dał Aledis za owdowiałego m istrza garbarstwa, starego lubieżnika, który by naj m niej nie
szukał posagu. Aż do dnia ślubu Eulalia ani na chwilę nie odstępowała córki.
Arnau doj rzał i zm ienił się w silnego, wy sokiego i przy stoj nego osiem nastolatka. Przez cztery
ostatnie lata ży ł ty lko wy łącznie dla bastaixos, kościoła Santa Maria de la Mar Joana. By ł zawsze
pierwszy do pracy i noszenia kam ieni dla Madonny, regularnie zasilał skarbonkę bractwa i uczest-
niczy ł w uroczy stościach religij ny ch, nie m iał j ednak żony, co wy raźnie niepokoiło cechm istrzów.
Gdy by — j ak wielu rówieśników — uległ cielesny m pokusom , m usiano by go usunąć z bractwa.
Jednak Arnau nie chciał nawet sły szeć o płci pięknej . Gdy ksiądz powiedział m u, że Gastó odrzucił
j ego propozy cj ę, przy pom niał sobie, ze wzrokiem utkwiony m w m orze, kobiety, które przewinęły
się przez j ego ży cie. Nie dane m u by ło poznać własnej m atki, Guiam ona przy j ęła go serdecznie,
by następnie się go wy rzec, Habiba odeszła w bólu i krwi — nieraz śnił m u się bicz Graua tnący
j ej nagie ciało — Estrany a traktowała go j ak niewolnika, Margarida szy dziła z niego w chwili naj -
większego poniżenia, a Aledis… Cóż powiedzieć o Aledis? Pom ogła m u odkry ć w sobie m ężczy -
znę, a potem go porzuciła.
— Muszę opiekować się Joanem — tłum aczy ł cechm istrzom , gdy napom y kali m u o ożenku.
— Przecież wiecie, że poświęcił się służbie Bogu i Kościołowi — dodawał, podczas gdy oni roz-
m y ślali nad j ego słowam i. — Trudno o lepszy cel w ży ciu.
Cechm istrze m ilkli.
Tak właśnie przeży ł Arnau owe cztery lata: w spokoj u, oddany pracy, świąty ni Santa Maria,
a przede wszy stkim Joanowi.
Druga niedziela lipca 1339 roku by ła dla m iasta dniem szczególny m . W sty czniu 1336 roku
zm arł w Barcelonie król Alfons Dobrotliwy, a po świętach Wielkiej Nocy koronowany został
w Saragossie j ego sy n Piotr, nazy wany w Katalonii Piotrem III, w Aragonii Piotrem IV, a w Wa-
lencj i Piotrem II.
Przez prawie cztery lata, od roku 1336 do 1339, nowy m onarcha nie odwiedził stolicy Katalo-
nii i tam tej szą ary stokracj ę oraz kupców niepokoił fakt, że król odkłada w nieskończoność hołd, któ-
ry winien by ł naj ważniej szem u m iastu swego królestwa. Niechęć nowego władcy do katalońskich
m ożnowładców nie by ła dla nikogo taj em nicą. Matka Piotra III — pierwsza żona króla Alfonsa,
Teresa Entenza, hrabina Urgelu i wicehrabina Ageru — obum arła go j eszcze przed koronacj ą j e-
go oj ca. Po j ej śm ierci król poślubił Eleonorę Kasty lij ską niewiastę am bitną i okrutną, która uro-
dziła m u dwóch sy nów.
Alfons Dobrotliwy, zdoby wca Sardy nii, m iał słaby charakter i łatwo ulegał wpły wom . Nic
więc dziwnego, że królowa wnet wy starała się dla swy ch sy nów o ważne nadania w postaci ziem i
i ty tułów. Eleonora nienawidziła swy ch pasierbów, potom kom Teresy Entenzy, i dawała im to od-
czuć. Przez osiem lat panowania m ęża, za wiedzą i przy zwoleniem m onarchy oraz katalońskiego
dworu, dręczy ła m ałoletniego królewicza Piotra oraz j ego brata Jakuba, hrabiego Urgelu. Ty lko
dwaj katalońscy m ożni: Ot de Montcada, oj ciec chrzestny Piotra, oraz Vidal de Vilanova, kom an-
dor zakonu Montalban, opowiedzieli się po stronie potom ków Teresy Entenzy i wy słali ich do Ara-
gonii, ratuj e przed otruciem . Królewicze Piotr i Jakub z początku ukry wali się w górzy sty ch okoli-
cach m iasta Jaca, po czy m , zj ednawszy sobie aragońskich m ożny ch, schronili się w Saraepssie
u arcy biskupa Pedra de Luna.
Koronacj a Piotra stanowiła wy łom w trady cj i przestrzeganej od zj ednoczenia królestwa Ara-
gonii i księstwa Katalonii. Podczas uroczy stości koronacy j ny ch w Saragossie królów m ianowano
j edy nie władcam i Aragonii; władzę nad Katalonią — przy sługuj ącą im wraz w ty tułem hrabiego
Barcelony — otrzy m y wali oni podczas osobnej uroczy stości, organizowanej zawsze na terenie
księstwa, podczas której składali przy sięgę na wierność katalońskim statutom i przy wilej om . Po-
przednicy Piotra III dopiero po złożeniu przy sięgi w Barcelonie udawali się na koronacj ę do Sara-
gossy.
Hrabia Barcelony — i książę Katalonii w j ednej osobie — by ł wobec ary stokracj i katalońskiej
j edy nie prim us inter pares, o czy m przy pom inała treść hołdu składanego królowi: My, którzy j e-
steśm y wam równi, ślubuj em y Waszej Wielm ożności, w niczy m nas nieprzewy ższaj ącej , iż
przy j m iem y go na króla i suwerena naszego, ty lko j eśli Wasza Wielm ożność uszanuj e nasze pra-
wa i przy wilej e. W przeciwny m wy padku odm awiam y. Dlatego podczas przy gotowań do koro-
nacj i ary stokracj a katalońska udała się do Saragossy z żądaniem , by m onarcha, za przy kładem
swy ch poprzedników, złoży ł uprzednio przy sięgę w Barcelonie. Król odprawił posłańców z kwit-
kiem , a ci na znak protestu nie stawili się na uroczy stości koronacy j nej . Tak czy inaczej Piotr Ce-
rem onialny m usiał j ednak odebrać od Katalończy ków ślubowanie wierności, dlatego w czerwcu
1336 roku na złość m ożny m i władzom Barcelony — udał się do Léridy i tam , zaprzy siągłszy sta-
tuty i przy wilej e katalońskie, hołd od ary stokracj i.
W drugą niedzielę lipca 1339 roku król Piotr po raz pierwszy gościł w znieważony m przez sie-
bie m ieście. Sprowadzały go tu trzy kwestie. Pierwszą by ł hołd lenny, który złoży ć m u m iał j ako
wasal Korony Aragonii j ego szwagier, Jakub III, król Maj orki, hrabia Roussillonu i Cerdagne oraz
pan Montpellier. Drugim powodem królewskiej wizy ty by ł sy nod biskupów prowincj i Tarragona,
której podlegało duchowieństwo Barcelony, a trzecim — przeniesienie relikwii świętej Eulalii
z kościoła Santa Maria de la Mar do katedry.
W dwóch pierwszy ch uroczy stościach nie uczestniczy li m ieszkańcy Barcelony. Zgodnie z ży -
czeniem Jakuba III złoży ł on hołd lenny w zaciszu pałacowej kaplicy, w obecności niewielkiej
grupki m ożny ch.
Trzecia z kolei cerem onia przem ieniła się w nie lada widowisko. Cała Barcelona wy legła na
ulice, by przy glądać się lub — w przy padku nieliczny ch uprzy wilej owany ch — towarzy szy ć or-
szakowi królewskiem u, który po m szy w katedrze udał się w procesj i po relikwie świętej m ęczen-
nicy.
Całą trasę pochodu, od katedry aż do kościoła Santa Maria de la Mar, wy pełniał zbity tłum wi-
watuj ący na cześć władcy. Apsy da kościoła została j uż zam knięta od góry, trwały prace przy że-
brach drugiego sklepienia i uchowała się j eszcze niewielka część budowli rom ańskiej .
Święta Eulalia poniosła m ęczeńską śm ierć w roku 303 w czasach panowania Rzy m ian. Pocho-
wano j ą na rzy m skim cm entarzu, a następnie, po edy kcie cesarza Konstanty na zapewniaj ący m
chrześcij anom swobodę wy znania, przeniesiono j ej relikwie do kościoła Santa Maria de las Are-
nas, wzniesionego na m iej scu dawnej nekropolii. Za panowania Maurów opiekunowie kościółka
ukry li relikwie świętej . W roku 801, po wy zwoleniu m iasta przez króla Franków, Ludwika Poboż-
nego, ówczesny biskup Barcelony, Frodoi, odszukał szczątki świętej , przełoży ł j e do relikwiarza
i ponownie um ieścił z kościele Santa Maria, gdzie spoczy wały aż do tej pory.
Mim o rusztowań oraz piętrzący ch się wokół kam ieni i m ateriałów budowlany ch świąty nia pre-
zentowała się znakom icie. Jej archidiakon, Bernat Rosell, wraz z członkam i rady budowlanej ,
wielm ożam i, beneficj entam i i pozostały m i duchowny m i oczekiwali w odświętny ch szatach przy -
by cia królewskiego orszaku. Barwność ich stroj ów by ła oszałam iaj ąca. Lipcowe słońce wlewało
się strum ieniam i do świąty ni przez otwory okienne i niedokończone sklepienia, wy doby waj ąc bla-
ski ze złota i inny ch drogocenny ch kruszców ozdabiaj ący ch ubiór dostoj ników, którzy czekali na
m onarchę wewnątrz świąty ni.
Słoneczne prom ienie odbij ały się również od tępo zakończonego szty letu Arnaua. Do osób
uprzy wilej owany ch, witaj ący ch króla w kościele, należeli także skrom ni bastaixos. Część z nich
— wśród nich Arnau — stała przed kaplicą Przenaj świętszego Sakram entu, kaplicą bastaixos,
reszta, zgodnie z trady cj ą, trzy m ała straż przy główny m , stary m wej ściu.
Dawny m niewolnikom portowy m , bastaixos, przy sługiwały w kościele Santa Maria de la Mar
niezliczone przy wilej e, o czy m Arnau przekonał się w ciągu ostatnich czterech lat. Prócz opieki
nad naj ważniej szą kaplicą i pełnienia straży przy głównej bram ie świąty ni, bastaixos nieśli w pro-
cesj i w święto Bożego Ciała Madonnę oraz — nieco niżej od niej — figury świętej Tekli, świętej
Katarzy ny oraz świętego Macia. Ponadto klucz do Grobu Pańskiego powierzano naj ważniej szem u
cechm istrzowi, m sze w intencj i bastaixos odprawiane by ły przy główny m ołtarzu, a kapłan z wia-
ty kiem dla um ieraj ącego członka bractwa wy chodził zawsze, bez względu na porę dnia i nocy,
pod baldachim em i przez główną bram ę świąty ni.
Tego ranka żołnierze pilnuj ący ulic, który m i kroczy ć m iał orszak królewski, rozstąpili się przed
bastaixos. Arnau poczuł a sobie zazdrosne spoj rzenia m ieszkańców Barcelony, którzy obiegali ko-
ściół, wy patruj ąc króla. On, skrom ny tragarz portowy wszedł do świąty ni Santa Maria ram ię
w ram ię z ary stokracj ą i naj zam ożniej szy m i kupcam i, niczy m j eden z nich. Na wewnątrz, po
drodze do kaplicy Przenaj świętszego Sakram entu natknął się na Graua Puiga i j ego rodzinę. Stali
dum ni, odziani w j edwabne szaty lśniące złotem .
Arnau zawahał się. Spoj rzeli na niego, a on, przechodząc obok nich, spuścił wzrok.
— Arnau! — usły szał w chwili, gdy m ij ał Margaridę. Nie dość im , że zruj nowali ży cie j ego
oj cu? Chcą go znowu poniży ć i to właśnie teraz, przed towarzy szam i z bractwa, w j ego kościele?
— Arnau! — powtórzy ł ten sam głos.
Podniósł wzrok i zobaczy ł Berenguera de Montagut. Od Puigów dzielił go zaledwie krok.
— Ekscelencj o — m istrz zwrócił się do archidiakona świąty ni — pozwólcie, że przedstawię
wam Arnaua. Arnaua… — „Estany ola” wy m am rotał Arnau. — To bastaix, o który m ty le eksce-
lencj i opowiadałem . Od dziecka dźwiga kam ienie dla Madonny.
Prałat skinął głową i podał chłopcu dłoń. Arnau schy lił się, by pocałować pierścień. Berenguer
de Montagut poklepał go po plecach. Arnau widział, j ak Grau i j ego rodzina kłaniaj ą się duchow-
nem u i m istrzowi, a ci m ij aj ą ich oboj ętnie, kieruj ąc się ku pozostały m dostoj nikom . Wy prosto-
wał się. Pewny m krokiem , ze wzrokiem utkwiony m w am bicie świąty ni, oddalił się od Puigów
i skierował do kaplicy Przenaj świętszego Sakram entu, gdzie zaj ął m iej sce obok towarzy szy.
Wrzawa na zewnątrz obwieściła przy by cie m onarchy i j ego świty. Ulicą Mar nadchodzili
w procesj i: Piotr III i królowa Maria; królowa Elisenda, wdowa po królu Jakubie, dziadku obecne-
go m onarchy ; wuj owie Piotra III: Piotr i Raj m und de Berenguer; brat króla, Jakub, oraz ich sio-
stra, towarzy sząca m ężowi, królowi Maj orki. Ponadto w procesj i szli: legat papieski kardy nał Ro-
des, arcy biskup Tarragony oraz biskupi, prałaci, m ożnowładcy i ry cerze. Nigdy j eszcze Barcelo-
na nie widziała ty lu osobistości naraz, takiego py chy i bogactwa.
Piotr III Cerem onialny chciał oczarować poddany ch, który m kazał na siebie czekać ponad
trzy lata, i w pełni m u się to udało. Obaj królowie, kardy nał oraz arcy biskup kroczy li pod balda-
chim em niesiony m przez biskupów i wielm ożów. Przed niedokończony m ołtarzem archidiakon na
oczach zgrom adzony ch i przej ętego Arnaua wręczy ł przy by ły m szkatułę z relikwiam i m ęczenni-
cy. Król osobiście zaniósł relikwiarz do katedry, gdzie szczątki świętej spoczęły w specj alnie
w ty m celu wy budowanej kry pcie pod główny m ołtarzem .
22
Gdy relikwie świętej Eulalii spoczęły w katedrze, król wy prawił w swy m pałacu ucztę. Oprócz
Piotra III, j ego m ałżonki i królowej m atki, przy królewskim stole zasiedli pozostali członkowie ro-
dziny królewskiej , kardy nał, król i królowa Maj orki oraz liczni dy gnitarze kościelni — w sum ie
dwadzieścia pięć osób. Przy inny ch stołach biesiadowali m ożni oraz — po raz pierwszy w dzie-
j ach uczt królewskich — liczne grono ry cerzy. Jednak świętowano nie ty lko w pałacu królewskim ,
przez osiem dni bawiła się cała Barcelona.
Codziennie rano po m szy zakończonej uroczy stą procesj ą, która przem ierzała m iasto przy
dźwiękach dzwonów, Arnau i Joan ginęli w tłum ie wy pełniaj ący m ulice Barcelony. Obserwowali
turniej e organizowane w dzielnicy Born, gdzie m ożni i ry cerze prezentowali swe um iej ętności
pieszo — w walce na potężne m iecze — lub konno, cwałuj ąc z wy celowaną w przeciwnika kopią.
Oczarowani chłopcy nie m ogli się też napatrzy ć na pokazy bitew m orskich. „Na lądzie wy daj ą się
znacznie większe”, zauważy ł Arnau, wskazuj ąc ciągnięte na wozach galeasy i galery, na który ch
dem onstrowano abordaże i m orskie poty czki. Joan ganił wzrokiem brata, graj ącego na pieniądze
w karty i w kości, natom iast ochoczo przy łączał się do gry w kręgle i do inny ch zabaw zręczno-
ściowy ch, w który ch okazał się prawdziwy m asem .
Jednak naj chętniej przy słuchiwał się liczny m trubadurom , którzy zj echali do Barcelony na go-
ścinne wy stępy i opiewali bohaterskie czy ny Katalończy ków. „To kroniki króla Jakuba pierwsze-
go”, poinform ował kiedy ś Arnaua, wy słuchawszy pieśni o podboj u Walencj i. „A to kroniki Berna-
ta Desclota”, oznaj m ił inny m razem , gdy trubadur opowiadał o woj enny ch dokonaniach Piotra
Wielkiego podczas podboj u Sy cy lii i wy prawy krzy żowej Francuzów przeciwko Katalonii.
— Musim y dzisiaj zaj rzeć na Pla d’en Llull — oznaj m ił pewnego ranka po procesj i.
— Po co?
— Podobno pewien trubadur z Walencj i opowiada tam kroniki Ram ona Muntanera. — Arnau
spoj rzał na brata py taj ąco. — Ram on Muntaner to nasz sławny kronikarz, członek Wielkiej Kom -
panii Katalońskiej , który brał udział w podboj u Księstwa Aten i Neopatrii. Siedem lat tem u spisał
historię ty ch wy praw i ręczę, że warto j ej posłuchać, ty m bardziej że to opowieść z pierwszej rę-
ki.
Pla d’en Llull — niezabudowany plac rozciągaj ący się m iędzy kościołem Santa Maria i klasz-
torem klary sek — pękał w szwach. Ludzie siedzieli na ziem i i gawędzili, co chwila zerkaj ąc na
m iej sce, skąd m iał się wy łonić Walencj anin. Jego sława zwabiła na plac nawet ary stokratów, któ-
ry m towarzy szy ł zastęp niewolników obj uczony ch stołkam i. „Nie, nie m a ich”, uspokoił Joan bra-
ta, który zaczął się nerwowo rozglądać. Arnau opowiedział m u o spotkaniu z Puigam i w kościele
Santa Maria.
Chłopcy zaj ęli dobre m iej sca obok grupki bastaixos, którzy od dawna czekali na rozpoczęcie
widowiska. Arnau, zanim usiadł, j eszcze raz powiódł wzrokiem po wy różniaj ący ch się w tłum ie
grupkach m ożny ch.
— Powinieneś im przebaczy ć — szepnął Joan. W odpowiedzi Arnau rzucił bratu srogie spoj -
rzenie. — Dobry chrześcij anin…
— W ży ciu! — wszedł m u w słowo Arnau. — Nigdy nie zapom ną, co ta j ędza zrobiła oj cu.
W tej właśnie chwili poj awił się trubadur. Powitano go burzą oklasków. Marti de Xativa, wy so-
ki, szczupły m ężczy zna na, poruszaj ący się lekko i z gracj ą, gestem ręki poprosił o ciszę.
— Opowiem wam o sześcioty sięcznej arm ii Katalończy ków, która podbiła Wschód, pokonuj ąc
Turków, Bizanty j czy ków, Alanów i wszelkie inne woj ownicze ludy, które stanęły im na drodze.
Na Pla d’en Llull znów rozległy się oklaski, do który ch przy łączy li się Arnau i Joan.
— Opowiem wam również, j ak cesarz Bizancj um zam ordował naszego adm irała Rogera de
Flor oraz liczny ch Katalończy ków, który ch zaprosił na ucztę… — Ktoś krzy knął: „Zdraj ca!” i ze
wszy stkich stron posy pały się obelgi. — Na koniec dowiecie się, j ak Katalończy cy pom ścili
śm ierć wodza, siej ąc m ord i zniszczenie na cały m Wschodzie. Oto historia Wielkiej Kom panii
Katalońskiej , która w roku 1305 wy pły nęła pod dowództwem adm irała Rogera de Flor…
Walencj anin potrafił oczarować słuchaczy : ży wo gesty kulował i wcielał się w bohaterów, a j e-
go dwaj pom ocnicy odgry wali w głębi sceny wy darzenia, o który ch właśnie opowiadał. Truba-
dur zapraszał również do udziału publiczność.
— Teraz znów opowiem wam o Rogerze de Flor — oznaj m ił, dochodząc do okoliczności towa-
rzy szący ch śm ierci wodza — który wraz z trzy stom a j eźdźcam i i ty siącem piechurów zj awił się
w Adrianopolu, zaproszony przez sy na cesarza, Michała, na ucztę wy daną na j ego cześć. — Tru-
badur poprosił j ednego z naj wy kwintniej ubrany ch widzów, by wy szedł na scenę i odegrał rolę
Rogera de Flor. „Jeśli wciągniesz do przedstawienia publiczność — powiedział m u kiedy ś j ego na-
uczy ciel i m istrz — zwłaszcza panów, zostaniesz sowiciej wy nagrodzony ”. Pom ocnicy pokazy -
wali widzom , j ak schlebiano Rogerowi de Flor przez sześć dni, które wódz Katalończy ków spędził
w Adrianopolu. Siódm ego dnia j ego gospodarz, Miquel, wezwał girgana, wodza Alanów, oraz Me-
lika, dowódcę turkopoli, z ośm ioty sięczny m zastępem j eźdźców.
Walencj anin kręcił się po scenie j ak fry ga. Widzowie znów zaczęli krzy czeć, niektórzy zerwali
się z m iej sc i gdy by nie interwencj a sąsiadów, ruszy liby na pom oc Rogerowi de Flor, którego tru-
badur osobiście zam ordował. Możny, graj ący rolę katalońskiego adm irała, osunął się na ziem ię.
Publiczność zaczęła dom agać się zem sty za tak podłą zdradę. Joan zerknął na Arnaua — j ego brat
wpatry wał się spokoj nie w leżącego na scenie m ożnego. Ośm ioty sięczna arm ia Alanów i turko-
poli zam ordowała ty siąc trzy stu Katalończy ków, towarzy szący ch Rogerowi de Flor. Na scenie po-
m ocnicy trubadura udawali, że zabij aj ą się nawzaj em .
— Ty lko trzech uszło z ży ciem — ciągnął Walencj anin podniesiony m głosem . — Ram on de
Arquer, kawaler z Castelló d’Em púries i Ram on de Tous…
Następnie zaczął opowiadać o zem ście Katalończy ków i zniszczeniu Tracj i, Chalkidiki, Mace-
donii i Tesalii. Barcelończy cy wiwatam i przy j m owali nazwę każdej wy m ienionej przez trubadu-
ra krainy. „Niech dosięgnie cię katalońska zem sta!”, wy krzy kiwano raz po raz. Potem słuchano
z zaparty m tchem o kolej ny ch podboj ach swy ch ziom ków. W Księstwie Aten również odnieśli
zwy cięstwo — ciągnął trubadur — zgładziwszy ponad dwadzieścia ty sięcy nieprzy j aciół i okrzy k-
nąwszy kapitanem Rogera Deslaura, który poślubił żonę pana La Sola i przej ął j ego zam ek. Wa-
lencj anin upatrzy ł sobie następnego m ożnego i zaprosił go na scenę, po czy m na chy bił trafił wy -
brał tłum u kobietę i poprowadził j ą do nowego kapitana.
— Tak właśnie — obwieścił, staj ąc obok trzy m aj ącej się za w pary — ry cerze podzielili m ię-
dzy siebie podług zasług Teby oraz wszy stkie inne m iasta i zam ki, a także wzięli za żony tam tej sze
kobiety.
Podczas gdy trubadur śpiewał stosowne fragm enty Kroniki Muntanera, j ego pom ocnicy wy -
bierali spośród publiczności m ężczy zn i kobiety, ustawiaj ąc ich w dwóch równoległy ch rzędach,
twarzam i do siebie. Wielu wy ry wało się na scenę — sercem by li teraz w Księstwie Aten i dopie-
ro co pom ścili śm ierć Rogera de Flor. Pom ocnicy trubadura zwrócili uwagę na grupkę bastaixos.
Arnau by ł j edy ny m kawalerem w ich gronie i j ego towarzy sze wskazali go j ako ochotnika Po-
m ocnicy wy brali go ku radości bastaixos, którzy zaczęli bić m u brawo. Arnau wszedł na scenę.
Gdy stanął w szeregu, udaj ąc członka Wielkiej Kom panii Katalońskiej , z tłum u widzów pod-
niosła się dziewczy na, która wbiła w niego olbrzy m ie kasztanowe oczy. Pom ocnicy trubadura nie
m ogli j ej nie zauważy ć: by ła piękna, m łoda i aż się prosiła, by j ą wy brano. Kiedy ruszy li ku niej ,
j akiś rozzłoszczony starzec złapał j ą za rękę i próbował posadzić, rozśm ieszaj ąc ty m publiczność.
Dziewczy na wy ry wała się starcowi. Pom ocnicy zerknęli na trubadura, a ten skinął na nich pona-
glaj ąco. Nie wahaj się upokorzy ć kogoś z widzów, nauczono go, by le ty lko zj ednać sobie publicz-
ność. A publiczność rechotała teraz ze starucha, który szam otał się z dziewczy ną.
— To m oj a żona — oburzał się, szarpiąc z pom ocnikiem trubadura.
— Pokonani nie m aj ą żon — odciął się trubadur. — Wszy stkie kobiety Księstwa Aten należą do
Katalończy ków.
Starzec zawahał się, z czego skrzętnie skorzy stali pom ocnicy pieśniarza, odbieraj ąc m u dziew-
czy nę, która na oczach wiwatuj ącej publiczności dołączy ła do kobiet na scenie.
Gdy trubadur konty nuował przedstawienie, przekazuj ąc Atenki Katalończy kom , a publiczność
kwitowała radosny m i okrzy kam i każde nowe zaślubiny, Arnau i Aledis nie odry wali o siebie wzro-
ku.
Ile to j uż czasu? — py tały Arnaua kasztanowe oczy. Cztery lata? Arnau zerknął na bastaixos,
którzy dopingowali go uśm iecham i, wolał j ednak nie patrzy ć na Joana. “Spój rz na m nie”, choć
usta Aledis nie drgnęły, j ej prośba wy raźnie zabrzm ij w uszach chłopaka. Utonął w j ej oczach.
Trubadur wziął Aledis za rękę i pom ógł j ej pokonać odległość m iędzy szeregam i. Następnie pod-
niósł rękę Arnaua, składaj ąc na niej dłoń dziewczy ny.
Znowu podniosła się wrzawa. Pary ustawiły się w szeregu, j edna za drugą, twarzą do publicz-
ności. Arnau i Aledis stali na sam y m przodzie. Dziewczy na zadrżała i ścisnęła lekko dłoń Arnaua,
obserwuj ącego kątem oka starca, który stał w tłum ie i przeszy wał go wzrokiem .
— I tak właśnie kończy się historia Wielkiej Kom panii Katalońskiej — śpiewał trubadur, wska-
zuj ąc pary. — Jej uczestnicy osiedlili się w dalekim Księstwie Aten, gdzie do dzisiaj wiodą ży wot
na chwałę Katalonii.
Publiczność na Pla d’en Llull poderwała się, bij ąc brawo. Aledis uścisnęła dłoń Arnaua, by
zwrócić j ego uwagę. Popatrzy li na siebie. Weź m nie, błagały kasztanowe oczy. Chwilę potem
dłoń Arnaua by ła j uż pusta, Aledis zniknęła ze sceny. Staruch wlókł j ą za włosy ku kościołowi San-
ta Maria pośród kpin tłum u.
— Kilka m onet, panie — poprosił trubadur, zbliżaj ąc się do niego. Starzec splunął, nie przy sta-
j ąc i nie puszczaj ąc żony.
— Ty zdziro! Dlaczego to zrobiłaś?
Choć stary, m istrz garbarski nadal m iał silną rękę, Aledis nawet nie poczuła uderzenia.
Nie… nie wiem . Tam by ło ty le ludzi, no i te krzy ki… Nagle poczułam , że j estem w Księstwie
Aten. Nie m ogłam Pozwolić, by oddano go innej !
— W Księstwie Aten? Ty dziwko!
Gdy garbarz sięgnął po rzem ień, Arnau naty chm iast wy wietrzał j ej z głowy. Proszę, Pau. Bła-
gam . Sam a nie wiem , co m nie podkusiło. Przy sięgam . Przepraszam . Wy bacz m i, proszę. — Ale-
dis padła na kolana i spuściła głowę. Skórzany pas zadrżał w dłoni starca.
— Będziesz siedziała w dom u. Nigdzie się stąd nie ruszy sz dopóki nie cofnę zakazu — ustąpił.
Aledis m ilczała. Tkwiła bez ruchu, póki nie usły szała trząśnięcia frontowy ch drzwi.
Od ich ślubu upły nęły cztery lata. Bezdzietny wdowiec stary m aj ster garbarstwa, by ł naj lep-
szą partią, j aką Gastó Segura znalazł dla córki bez posagu. „Kiedy ś odziedziczy sz po nim wszy st-
ko”, to by ło j ego j edy ne wy j aśnienie. Nie dodał naj ważniej szego: że wtedy przej m ie j ego
warsztat. Zdaniem Gastó Segury córki nie m usiały znać wszy stkich szczegółów.
W dniu ślubu starzec zaciągnął pannę m łodą do sy pialni j eszcze w trakcie uczty weselnej . Ale-
dis pozwoliła, by rozebrał j ą drżący m i rękam i, by j ego zaślinione usta błądziły po j ej piersiach.
Gdy poczuła doty k j ego szorstkich, pełny ch odcisków dłoni, wzdry gnęła się. Pau zawlekł j ą do łóż-
ka i położy ł się na niej w ubraniu, śliniąc się, trzęsąc i sapiąc. Zaczął j ą obm acy wać i gry źć j ej
sutki. Wcisnął j ej ręką m iędzy uda i leżąc na niej , ciągle w ubraniu, zaczął coraz szy bciej dy szeć
i poruszać się, aż w końcu westchnął głęboko, zam arł i zasnął.
Następnego ranka pozbawiło j ą dziewictwa starcze ciało i zwiotczały członek, który wbij ał się
w nią lubieżnie i nieczule. Zdąży ła j edy nie pom y śleć, czy j uż zawsze takim chwilom towarzy -
szy ć będzie obrzy dzenie?
Ilekroć Aledis schodziła do warsztatu, przy glądała się m łody m term inatorom . Dlaczego na nią
nie patrzą? Ona nie m ogła oderwać od nich oczu. Wodziła wzrokiem po ich spręży sty ch ciałach,
wpatry wała się z rozkoszą w pot, perlący się na ich czołach, spły waj ący po twarzy, po szy i i ska-
puj ący na silny, szeroki tors. Trawiące Aledis pożądanie tańczy ło w ry tm wy bij any przez nie-
ustanny ruch ich ram ion garbuj ący ch skóry raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa… Ale m istrz rozm ówił
się z nim i bez ogródek: „Dziesięć batów dla każdego, kto odważy się choć raz spoj rzeć na m oj ą żo-
nę, dwadzieścia, j eśli ktoś zapom ni się po raz drugi. Recy dy wistów czeka głodówka”. Dlatego
Aledis m ogła ty lko m arzy ć noc w noc o rozkoszy, o której ty le się nasłuchała, której dom agało się
j ej m łode ciało, a której nie potrafił j ej zapewnić zniedołężniały starzec.
W niektóre noce leciwy m aj ster kaleczy ł j ą chropowaty m i dłońm i, inny m razem zm uszał, by
go pieściła, kiedy indziej rzucał się na nią i wchodził w nią pospiesznie, chcąc uprzedzić własną
niem oc. Potem naty chm iast zasy piał. Właśnie takiej nocy Aledis wstała cichutko, by go nie obu-
dzić, ale staruch nawet nie drgnął.
Zeszła do warsztatu. Jej uwagę zwróciły m aj aczące w m roku stoły, więc przeszła m iędzy ni-
m i, m uskaj ąc palcam i gładkie blaty. Pom y ślała o term inatorach i zaczęła głaskać się po piersiach
i biodrach. Nie pożądacie m nie? Nie podobam się wam ? Nagle dostrzegła blade światło sączące
się z kąta izby. Okazało się, że z deski tworzącej przepierzenie m iędzy warsztatem a sy pialnią ter-
m inatorów wy padł sęk. Aledis przy tknęła oko do otworu i odskoczy ła j ak oparzona. Przeszły j ą
ciarki. Znowu popatrzy ła. By li nadzy ! Przestraszy ła się, że usły szą j ej oddech. Jeden z chłopaków
pieścił się na sienniku!
— O kim m y ślisz? — zapy tał ktoś spod ściany, za którą stała Aledis. — O żonce m aj stra?
Zagadnięty nie odpowiedział. Nadal przesuwał ręką po członku: w górę, w dół, w górę, w dół…
Aledis zaczęła się pocić. Bezwiednie wsunęła dłoń m iędzy uda i podglądaj ąc darzącego o niej
term inatora, sam a znalazła drogę do rozkoszy, kończy ła szy bciej od niego. Wstrząsnął nią spazm
i osunęła się na ziem ię, przy wieraj ąc plecam i do ściany.
Następnego ranka przeszła przez warsztat. Em anowała niej zm y słowość. Nieświadom ie przy -
stanęła przy stole term inatora. Młodzieniec na chwilę podniósł na nią wzrok, wy starczy ło, by zro-
zum iała, że w nocy m y ślał właśnie o niej . — Uśm iechnęła się.
Po południu wezwano j ą do warsztatu. Maj ster stał za j ej ulubieńcem , czekał na nią.
— Moj a droga — powiedział, gdy podeszła — dobrze wiesz że nie lubię, gdy ktokolwiek odry -
wa m oich uczniów od pracy
Aledis spoj rzała na plecy chłopca. Przecinało j e dziesięć krwawy ch pręg. Nie odezwała się.
Tam tej nocy nie zeszła do warsztatu. Ani następnej , ani kolej nej . Ale potem wróciła i od tej pory
zakradała się tam co noc, by pieścić się rękam i Arnaua. Arnau nie m a nikogo. Wy czy tała to z j e-
go oczu. Będzie należeć do niej ! Musi!
23
Barcelona nadal świętowała.
Gospodarstwo Bartolom e, j ak wszy stkie gospodarstwa bastaixos, by ło skrom ne, m im o że nale-
żało do cechm istrza bractwa. Dom , podobnie j ak większość chałup portowy ch tragarzy, stał wci-
śnięty w wąskie uliczki łączące Santa Maria, Born lub Pla d’en Llull z m orzem . Parter z izbą ku-
chenną i paleniskiem zbudowany by ł z wy palanej na słońcu cegły, dobudowane później górne
piętro — z drewna.
Arnauowi ciekła ślinka na widok przy sm aków przy gotowy wany ch przez żonę Bartolom e: bia-
łego pszennego chleba, wołowiny z warzy wam i i boczkiem (doprawionej pieprzem , cy nam onem
i szafranem !), duszącej się na oczach stołowników w wielkiej patelni ustawionej na palenisku,
oraz wina z m iodem , serów i racuchów.
Cóż to dzisiaj świętuj em y ? — zapy tał. Naprzeciwko niego przy stole siedział Joan, po lewej
stronie Bartolom e, a po Prawej oj ciec Albert.
Dowiesz się niebawem — odparł ksiądz, spoj rzał na Joana, ten j ednak m ilczał.
— Dowiesz się niebawem — powtórzy ł za kapłanem Bartolom e. — Na razie j edz.
Arnau wzruszy ł ram ionam i. Naj starsza córka cechm istrza podała m u m isę pełną m ięsiwa i pół
bochenka chleba.
— To m oj a córka Maria — przedstawił dziewczy nę Bartolom e.
Arnau skinął głową, nie odry waj ąc wzroku od m iski.
Kiedy czterej m ężczy źni zostali obsłużeni, a kapłan po. błogosławił stół, zabrano się w m ilcze-
niu do j edzenia. Żona cechm istrza, j ego córka i czworo m niej szy ch dzieci rozsiedli się na podło-
dze, ale j edli ty lko trady cy j ną potrawkę.
Arnau skosztował m ięsa z warzy wam i. Co za dziwny sm ak! Pieprz, cy nam on i szafran —
przy prawy wielm ożów i bogaty ch kupców. „Wy ładowuj ąc takie fry kasy — opowiadali m u prze-
woźnicy — klepiem y m odlitwy, bo gdy by wpadły do wody lub się rozsy pały, nie m ogliby śm y
zapłacić za straty. No i więzienie m urowane”. Arnau ułam ał kawałek chleba i podniósł go do ust,
następnie sięgnął po kubek z winem doprawiony m m iodem … Dlaczego m u się tak przy glądaj ą?
Jego trzej współbiesiadnicy obserwowali go, by ł tego pewien, choć próbowali to ukry ć. Zauwa-
ży ł, że Joan wbił wzrok w m iskę. Arnau j ak gdy by nigdy nic zabrał się do m ięsiwa — j eden kęs,
drugi, trzeci… — i rozej rzał się znienacka. Joan i oj ciec Albert dawali sobie j akieś znaki.
— No dobrze, o co chodzi? — odłoży ł ły żkę. Bartolom e ściągnął brwi. „Kości zostały rzucone”,
zdawał się m ówić towarzy szom .
— Twój brat postanowił złoży ć śluby zakonne i wstąpić do klasztoru franciszkanów — powie-
dział w końcu oj ciec Albert.
— A więc o to chodzi? — Arnau uniósł kubek i odwrócił się do Joana z uśm iechem . — Moj e
gratulacj e!
Joan j ednak nie przy łączy ł się do toastu. Ani on, ani Bartolom e, ani oj ciec Albert. Arnau za-
m arł z kubkiem w powietrzu. Co się dziej e? Z wy j ątkiem czworga zaj adaj ący ch w naj lepsze m al-
ców, wzrok wszy stkich obecny ch spoczął na nim .
Arnau odstawił kubek.
— I? — zapy tał brata wprost.
Nie m ogę tego zrobić — wy j ąkał Joan, a Arnau spochm urniał. — Nie zostawię cię sam ego.
Nie złożę ślubów, póki nie znaj dziesz sobie… dobrej żony, m atki twoich dzieci.
Przy ty ch słowach Joan spoj rzał ukradkiem na córkę Bartolom e, która odwróciła twarz.
Arnau westchnął.
— Powinieneś się ożenić i założy ć rodzinę — zabrał głos oj ciec Albert.
— Nie zostawię cię sam ego — powtórzy ł Joan.
— Będę zaszczy cony, j eśli zechcesz poślubić m oj ą córkę Marię — oznaj m ił Bartolom e, spo-
glądaj ąc na dziewczy nę, która schowała się za m atką. — Jesteś prawy m człowiekiem , silny m ,
pracowity m i pobożny m . Oddaj ę ci kobietę cnotliwą, którą odpowiednio wy posażę, żeby ście m o-
gli zam ieszkać we własny m dom u. Poza ty m , j ak wiesz, bractwo płaci więcej żonaty m członkom .
Arnau nie m iał odwagi podąży ć za wzrokiem Bartolom e.
— Po długich naradach doszliśm y do wniosku, że trudno o lepszą kandy datkę — dodał kapłan.
Arnau spoj rzał na księdza.
— Każdy dobry chrześcij anin powinien się ożenić i m ieć dzieci — pouczy ł go Joan.
Arnau zerknął na brata, ale zanim ten skończy ł m ówić, głos z lewej strony odwrócił uwagę
m łodego tragarza.
— Nie m a się co zastanawiać, sy nu — radził Bartolom e.
— Nie wstąpię do zakonu, póki się nie ożenisz — powtórzy ł Joan.
Uszczęśliwisz nas wszy stkich, porzucaj ąc stan kawalerii — rzekł ksiądz.
Bractwo przy j m ie z niezadowoleniem fakt, że wzbraniasz przed m ałżeństwem , uniem ożliwia-
j ąc Joanowi pój ście za głosem powołania.
Napadła cisza. Arnau zagry zł wargi. Bractwo! Nie m a wy j ścia.
A więc? — zapy tał Joan.
Chłopak podniósł wzrok. Zobaczy ł przed sobą zupełnie inną nieznaną m u osobę: dorosłego m ęż-
czy znę, który patrzy ł na niego badawczo, z powagą. Dlaczego wcześniej nie dostrzegł tej prze-
m iany ? Cały czas m iał przed oczam i j ego niewinny uśm iech, widział w nim dziecko, które poka-
zało m u kiedy ś m iasto, a które nie dostawało nogam i do ziem i, gdy siedząc na skrzy ni, dopraszało
się m atczy ny ch pieszczot. Jakże niewiele rozm awiali przez te cztery lata! Arnau pracował bez
wy tchnienia, cały m i dniam i rozładowy wał statki i wracał do dom u o zm roku, słaniaj ąc się, ze
świadom ością dobrze spełnionego obowiązku, ale bez ochoty na rozm owę. Nie, to j uż nie j est ten
sam m ały Joanet.
— Poświęciłby ś dla m nie ży cie zakonne? Arnau m iał wrażenie, że zostali sam i w izbie.
— Tak.
Sam i, ty lko on i Joan.
— Kosztowało nas to wiele wy siłku.
— Tak.
Arnau podrapał się po brodzie i zam y ślił. Bractwo. Bartolom e j est cechm istrzem . Co powiedzą
inni bastaixos Nie m oże zawieść Joana, nie po ty m , co razem przeszli. A j eśli zostanie sam , bez
Joana? Co wtedy zrobi? Zerknął na córkę gospodarza.
Na znak oj ca Maria podeszła nieśm iało do stołu.
Arnau uj rzał prostą dziewczy nę o kręcony ch włosach i dobrotliwy m spoj rzeniu.
— Ma piętnaście lat — powiedział Bartolom e, gdy stanęła przed nim i. Czuj ąc na sobie wzrok
czterech m ężczy zn, złoży ła ręce na podołku i spuściła głowę. — Mario! — zawołał j ej oj ciec.
Dziewczy na spoj rzała na Arnaua, rum ieniąc się, i zacisnęła dłonie.
Ty m razem to Arnau spuścił oczy. Bartolom e zaniepokoił się, widząc, że chłopak odwraca
wzrok. Dziewczy na westchnęła. Czy żby płakała? Nie chciał j ej urazić.
— Zgoda — powiedział w końcu m łodzieniec.
Joan uniósł kubek, Bartolom e i kapłan poszli j ego śladem . Arnau przy łączy ł się do nich.
— Nawet sobie nie wy obrażasz, j ak się cieszę — powiedział bratu Joan.
— Za m łodą parę! — zakrzy knął Bartolom e.
Sto sześćdziesiąt dni w roku! Kościół nakazy wał wierny m pościć przez sto sześćdziesiąt dni
w roku. W każdy postny dzień Aledis, podobnie j ak wszy stkie m ieszkanki Barcelony, udawała się
na plażę, w okolice kościoła Santa Maria, na j eden z dwóch m iej skich targów ry bny ch: stary lub
nowy.
Gdzie j esteś? Na widok każdego okrętu Aledis zerkała ku brzegowi, gdzie przewoźnicy odbierali
lub wy ładowy wali towar. Arnau, gdzie j esteś? Niekiedy udawało się j ej wy patrzy ć go w tłum ie,
widziała j ego m ięśnie, prężące się pod skórą, j akby lada m om ent m iały j ą rozerwać. Wielki Bo-
że! Przechodziły j ą wtedy ciarki i odliczała godziny do zm roku, gdy j ej m ąż zaśnie i będzie m ogła
zej ść do warsztatu na spotkanie z Arnauem , a raczej z j ego wspom nieniem . Mnogość dni post-
ny ch pozwoliła Aledis zapoznać się z try bem pracy i zwy czaj am i bastaixos. Wiedziała, że gdy
nie m a statków, noszą kam ienie na budowę swego kościoła i że po pierwszej kolej ce idą każdy
własny m ry tm em , nie czekaj ąc na towarzy szy.
Pewnego letniego ranka Arnau wracał po kolej ny kam ień. Szedł sam , wy m achuj ąc nakarczni-
kiem . By ł nagi od pasa w górę! Aledis widziała, j ak przechodzi obok kram u z ry bam i. Słońce m i-
gotało w kroplach potu zraszaj ący ch j ego skórę, a on szedł wesoło, uśm iechaj ąc się do wszy st-
kich. Aledis wy szła z kolej ki. Arnau! Krzy k wy dzierał się j ej z gardła. Arnau! Musiała się j ednak
opam iętać. Kobiety przy kram ie przy glądały się. Stoj ąca za nią staruszka wskazała odstęp, j aki
dzielił j ą od następnej klientki. Aledis j ą przepuściła. Jak odwrócić uwagę ty ch wścibskich kum o-
szek? Udała, że zbiera się j ej na wy m ioty.
Ktoś chciał j ej pom óc, lecz Aledis pokręciła głową uspokaj aj ąco. Jej towarzy szki uśm iechnęły
się pobłażliwie. Powtórzy ła sztuczkę i wy biegła z kolej ki, podczas gdy kilka ciężarny ch kobiet ki-
wało ze zrozum ieniem głowam i.
Arnau szedł wy brzeżem do królewskiego kam ieniołom u na górze Montj uic. Jak go dogonić?
Aledis popędziła ulicą Mar do placu Blat, skręciła na lewo w bram ę rzy m skich m urów m iej skich,
obok pałacu naczelnika, a potem biegła cały czas prosto aż do ulicy Boqueria i bram y o tej sam ej
nazwie. Musi go dogonić. Przechodnie oglądali się za nią. Rozpoznali j ą? Pal licho! Naj ważniej -
sze, że Arnau idzie sam . Wy padła przez bram ę Boqueria i pom knęła j ak na skrzy dłach ku Montj u-
ic. Musi tu gdzieś by ć…
— Arnau! — Ty m razem krzy knęła na głos.
Arnau zatrzy m ał się w połowie podej ścia i obej rzał na biegnącą za nim kobietę.
— Aledis! Co ty tu robisz? Łapała oddech. Co m u powie?
— Coś się stało, Aledis? Co m a m u powiedzieć?
Zgięła się wpół, chwy ciła za brzuch i znowu udała atak torsj i. Czem u nie? Arnau podszedł do
niej i wziął j ą za ram iona. Jego doty k przy prawił j ą o gęsią skórkę.
— Co ci j est?
Te dłonie! Chwy ciły j ą m ocno, obj ęły całe j ej ram ię. Aledis uniosła głowę, napoty kaj ąc pierś
Arnaua, wciąż zroszoną potem . Wdy chała woń j ego spoconej skóry.
— Co ci j est? — powtórzy ł, pom agaj ąc j ej się wy prostować. Wy korzy stała ten m om ent, by
go obj ąć.
— Wielki Boże! — wy szeptała.
Wtuliła twarz w szy j ę Arnaua i zaczęła okry wać j ą pocałunkam i, zlizuj ąc z niej pot.
— Co ty wy prawiasz?
Arnau chciał się wy rwać, lecz Aledis m ocno do niego przy warła.
Przeraziły go głosy dobiegaj ące zza rogu. Bastaixos! Jak to wy tłum aczy ? A j eśli to sam Barto-
lom e? Jeśli go zobaczą z Aledis uwieszoną u j ego szy i, całuj ącą go… Wy rzucą go z bractwa! Zła-
pał j ą w pasie i wskoczy ł w pobliskie zarośla. Zakry ł j ej ręką usta.
Głosy zbliży ły się, a potem zaczęły oddalać, ale Arnau nie zwracał j uż na nie uwagi. Siedział
na ziem i z Aledis na kolanach, j edną ręką przy trzy m y wał j ą w pasie, drugą zasłaniał j ej usta.
Dziewczy na wpatry wała się w niego. Ach, te kasztanowe oczy ! Nagle uprzy tom nił sobie, że j ą
obej m uj e. Przy ciskał dłoń do j ej brzucha, a j ej piersi… j ej piersi ocierały się o niego, unosząc
się i opadaj ąc. Ty le nocy m arzy ł, by trzy m ać j ą w obj ęciach… Ty le nocy odkry wał w wy -
obraźni zakam arki j ej ciała… Aledis nie wy ry wała się. Po prostu przeszy wała go wielkim i kaszta-
nowy m i oczam i.
Odj ął dłoń od j ej ust.
— Pragnę cię — dobiegł go j ej j ęk.
Chwilę potem j ej usta — słodkie, m iękkie, złaknione — przy warły do j ego warg.
Co za sm ak! Arnaua przeszły ciarki.
Aledis drżała.
Ten sm ak, to ciało… to pożądanie.
Nic więcej nie powiedzieli.
Tam tej nocy Aledis nie zeszła do warsztatu, by podglądać term inatorów.
24
Upły nęły ponad dwa m iesiące, odkąd oj ciec Albert udzielił ślubu Marii i Arnauowi w kościele
Santa Maria, w obecności wszy stkich bastaixos, Perego, Mariony i Joana, który stawił się na uro-
czy stość z tonsurą i w habicie franciszkanina. Dzięki wy ższej pensj i przy sługuj ącej Arnauowi po
ślubie nowożeńcy m ogli się wprowadzić do własnego dom ku przy plaży, um eblowanego z pom o-
cą rodziny Marii oraz liczny ch znaj om y ch, którzy chętnie wsparli m łodą parę. Arnau nie m usiał
kiwnąć palcem podczas przeprowadzki i przy urządzaniu gospodarstwa. Dom , m eble, zastawa sto-
łowa, ubrania, j edzenie — j ego żona i teściowa wzięły wszy stko na siebie, a j em u kazały odpo-
czy wać. W noc poślubną Maria oddała się m ężowi bez nam iętności, ale i bez oporów. Następnego
dnia o świcie na Arnaua czekało śniadanie: j aj ka, m leko, peklowane m ięso, chleb. To sam o po-
wtórzy ło się w porze obiadu i kolacj i tego dnia, nazaj utrz i przez wszy stkie następne dni — na Ar-
naua zawsze czekał nakry ty stół. Maria zdej m owała m u buty, m y ła go, troskliwie opatry wała ra-
ny i otarcia. W łożu m ałżeńskim spełniała wszy stkie j ego zachcianki. Arnau m iał w dom u to,
o czy m m arzy każdy m ężczy zna: gotowe j edzenie, porządek, posłuch, oddali i ciało m łodej , pięk-
nej kobiety. Dobrze, Arnau. Jak sobie ży czy sz, Arnau. Maria nigdy nie sprzeciwiała się m ężowi.
Gdy potrzebował świeczki, rzucała wszy stko i biegła po świeczkę. Kiedy się złościł, nadskaki-
wała m u. By ła gotowa przy chy lić m u nieba.
Lalo j ak z cebra. Nagle pociem niało i bły skawice z wściekłością, poczęły siec czarne chm ury,
oświetlaj ąc m orze. Arnau i Bartolom e, przem oczeni do suchej nitki, stali na plaży. Wszy stkie statki
uciekły z niebezpieczny ch wy brzeży Barcelony, szukaj ąc schronienia w porcie w Salou. Za-
m knięto również kam ieniołom . Tego dnia bastaixos nie m ieli pracy.
— Jak się sprawy m aj ą, sy nu? — zagadnął zięcia Bartolom e.
— Dobrze. Bardzo dobrze… ale…
— Coś nie tak?
— Chodzi o to, że… Maria j est dla m nie zby t dobra. Nie przy wy kłem do takiego traktowania.
— Tak j ą wy chowaliśm y — wy j aśnił Bartolom e, nie kry j ąc zadowolenia.
— Ale to naprawdę za dużo.
— A nie m ówiłem , że nie pożałuj esz? — Teść zerknął na Arnaua. — Przy zwy czaisz się.
A ty m czasem ciesz się żoną.
Dotarli do ulicy Dam es, wąskiego zaułka wy chodzącego bezpośrednio na plażę, po który m
spacerowało w deszczu około dwudziestu kobiet: m łody ch i stary ch, urodziwy ch i brzy dkich, zdro-
wy ch i schorowany ch.
— Widzisz j e? — Bartolom e wskazał babiniec. — Wiesz, co tu robią? — Arnau zaprzeczy ł ru-
chem głowy. — W burzowe dni takie j ak dzisiaj , kutry ry backie są w wielkim niebezpieczeństwie
i kapitan ratuj e statek, j ak ty lko m oże, polecaj ąc się swy m patronom i wszy stkim święty m . Jeśli
m im o to przegry wa walkę ze sztorm em , pozostaj e m u ty lko j edno wy j ście, Który m nie om ieszka
m u zresztą przy pom nieć załoga. Kapitan przy sięga przed Bogiem i w obecności swy ch ludzi, że
j eśli kuter oraz cała załoga zawiną bezpiecznie do portu, poj m ie za żonę pierwszą napotkaną na lą-
dzie kobietę. Rozum iesz?
Arnau przy j rzał się ponownie grupce kobiet, które przechadzały się nerwowo po ulicy, w tę
i z powrotem , wpatrzone w hory zont. — Kobiety rodzą się po to, by wy j ść za i służy ć m ężczy ź-
nie. Tak właśnie wy chowaliśm y Marię i po to dałem ci j ą za żonę.
Mij ały dni. Maria nadal świata nie widziała poza Arnauem ale on m y ślał ty lko o Aledis.
— Ach, te kam ienie! Zniszczą ci plecy — zży m ała się Maria, m asuj ąc m ężowi kark i naciera-
j ąc leczniczą m aścią ranę w okolicach łopatki.
Arnau nie odpowiedział.
— Dziś wieczorem przy j rzę się uważnie twoj em u nakarcznikowi. Coś j est z nim nie tak, kam ie-
nie nie powinny zostawiać ci takich zadrapań.
Arnau m ilczał. Wrócił do dom u po zm roku. Maria zdj ęła m u buty, podała wino, kazała usiąść
i zaczęła m asować m u plecy, bo tak właśnie j ej m atka przy j m owała wracaj ącego z pracy m ęża.
Arnau j ak zwy kle poddawał się ty m zabiegom . Słuchał żony w m ilczeniu. Jego rany na plecach
nie m iały nic wspólnego z nakarcznikiem ani z kam ieniam i dla Madonny. Maria obm y wała i opa-
try wała piętno grzechu, zadrapania będące dziełem kobiety, której Arnau nie potrafił się oprzeć.
— Te kam ienie zniszczą wam plecy — powtórzy ła. Arnau pił wino, podczas gdy dłonie Marii
delikatnie błądziły po j ego karku.
Odkąd garbarz wezwał j ą do warsztatu, by pokazać j ej pręgi na plecach term inatora, który od-
waży ł się na nią spoj rzeć, Aledis przy glądała się pracownikom m ęża ty lko z ukry cia. Zauważy ła,
że nocą zakradaj ą się do ogrodu na schadzki z kobietam i, które przechodziły przez m ur. Term inato-
rzy, dy sponuj ący surowcem , narzędziam i oraz um iej ętnościam i wy rabiali z cieniutkiej skórki
kapturki, które po natłuszczeni wsuwali tuż przed stosunkiem na członek, chroniąc swe partnerki
przed hańbą. A to, w połączeniu z atrakcy j nością m łody ch kochanków oraz ciem nościam i nocy,
stanowiło nieodpartą pokusę dla wielu kobiet, m arzący ch o m iłosnej przy godzie. Aledis bez trudu
wślizgnęła się do izby term inatorów i ukradła j eden z ich zm y ślny ch wy nalazków. Nie m usiała się
obawiać ciąży, co dodało j ej skrzy deł podczas schadzek z Arnauem .
Arnau patrzy ł, j ak Aledis nakłada m u kapturek, dzięki którem u, j ak zapewniała, nie będą m ieli
dzieci. Czy to ten tłuszcz, który pozostawał m u na członku? A m oże raczej kara boska za sprzenie-
wierzanie się j ego prawom ? Tak czy owak Maria nie zachodziła w ciążę. By ła zdrowa i silna. Cóż
więc, j eśli nie grzechy Arnaua, m ogło zawinić? Z j akiego innego powodu Pan odm awiałby im
upragnionego dziecka? Bartolom e chciał m ieć wnuka. Oj ciec Albert i Joan bez końca py tali, kiedy
Arnau zostanie oj cem . Całe bractwo czekało niecierpliwie na wiadom ość, towarzy sze zaczepiali
Arnaua, ich żony odwiedzały Marię, udzielaj ąc j ej rad i rozwodząc się nad urokam i m acierzy ń-
stwa.
Arnau również pragnął dziecka.
— Nie zakładaj m i tego — sprzeciwił się pewnego razu, gdy Aledis dogoniła go po drodze do
kam ieniołom u.
Aledis zlekceważy ła j ego słowa.
— Nie chcę cię stracić — powiedziała. — Wolałaby m raczej uciec od starego i upom nieć się
o ciebie. Wtedy wszy scy dowiedzieliby się o naszej m iłości, popadłby ś w niełaskę j wy dalono by
cię z bractwa, z m iasta zapewne również. Ja j edna by m cię wtedy nie opuściła i towarzy szy ła ci
na wy gnaniu. Bez ciebie wszy stko traci sens, bo j estem skazana na starego im potenta i zboczeńca.
Chcesz m i zniszczy ć ży cie? Dlaczego? Bo wiem , że w głębi duszy m nie kochasz — odparła sta-
nowczo Aledis. — W ten sposób pom ogłaby m ci zrobić krok, który przej m uj e cię lękiem .
Pod osłoną zarośli porastaj ący ch zbocza Montj uic Aledis wsunęła kapturek na członek kochan-
ka. Arnau poddał się j ej się. Czy to prawda? Czy w głębi duszy m arzy o ucieczce i o porzuceniu
żony i wszy stkiego, czego się dorobił?
Gdy by chociaż j ego ciało nie by ło takie skore… Co m a w sobie ta kobieta, że potrafi owinąć
go sobie wokół palca? Arnau chciał j ej opowiedzieć o m atce Joana, uświadom ić, że j eśli świat się
o nich dowie, by ć m oże j ej stary m ąż upom ni się o swe prawa, a wtedy ona dokona ży wota za-
m urowana w czterech ścianach. Ale m iast tego posiadł j ą… po raz kolej ny Aledis j ęczała pod
natarciam i Arnaua, ale on sły szał ty lko własne lęki: Maria, praca, bractwo, Joan, hańba, Maria,
Madonna, Maria, Madonna…
25
Siedzący na tronie król Piotr uniósł dłoń. Po j ego prawicy stali wuj i brat: książę Piotr oraz ksią-
żę Jakub, po lewicy : hrabia Terranova i oj ciec Ot de Montcada. Monarcha odczekał, aż pozostali
członkowie rady zam ilkną. Znaj dowali się w Walencj i, w pałacu królewskim , gdzie przy j ęli Pere-
go Ram ona de Codoler, ochm istrza i posła króla Maj orki. Według pana Codoler król Maj orki, Ja-
kub III, hrabia Roussillonu i Cerdagne, i pan Montpellier, postanowili wy powiedzieć woj nę Fran-
cj i z racj i ciągły ch wy padów woj sk francuskich w głąb j ego tery torium . W związku z ty m żądał,
by dnia 21 kwietnia 1341 roku król Piotr stawił się na czele arm ii Katalonii w Perpignan i wsparł
wasala w woj nie z Francuzam i.
Przez całe przedpołudnie król Piotr debatował z doradcam i nad prośbą Jakuba III. Jeśli odm ówi
pom ocy królowi Maj orki, ten będzie m iał prawo wy powiedzieć m u posłuszeństwo i uwolnić się od
obowiązków lenny ch. Jednak w przeciwny m razie — co do tego wszy scy by li zgodni — Katalo-
nia wpadnie w pułapkę, bo kiedy ty lko j ej woj ska wkroczą do Perpignan, j ego szwagier sprzy m ie-
rzy się z królem Francj i i wy stąpi przeciwko Piotrowi III.
Kiedy w kom nacie zapanowała cisza, król przem ówił: Obraduj em y tu, j ak bez szkody dla nas
odrzucić prośbę króla Maj orki. I chy ba znaleźliśm y rozwiązanie: j edźm y do Barcelony zwołać
kortezy i powiadom m y Jakuba III, że m a się stawić dwudziestego piątego m arca. Co zrobi król
Maj orki? Albo przy będzie, albo nie. Jeśli tak, spełni swą powinność a wtedy i m y spełnim y j ego
prośbę… — Niektórzy doradcy zaczęli kręcić się niespokoj nie. Uczestnictwo króla Maj orki w kor-
tezach będzie oznaczać woj nę z Francj ą. Jakby nie m ieli j uż dość woj ny z Genuą! Ktoś nawet od-
waży ł się głośno zaprotestować, ale m onarcha uciszy ł go ruchem ręki, uśm iechnął się, po czy m
ciągnął donośny m głosem : — I poprosim y o radę naszy ch wasalów, którzy naj lepiej będą wie-
dzieli, co winniśm y czy nić. — Niektórzy uśm iechnęli się za przy kładem króla, inni skinęli głową.
Kortezy m ogą decy dować o polity ce zagranicznej Katalonii, a więc również o wy powiedzeniu
woj ny i to nie m onarcha, ale kortezy Katalonii odm ówiły by pom ocy Jakubowi. — A j eśli się nie
stawi — m ówił dalej król — sprzeniewierzy się um owie lennej i nie będziem y m usieli m u pom a-
gać ani m ieszać się do woj ny z Francj ą.
Barcelona 1341
Trzy człony składaj ące się na kortezy — m ożnowładcy, duchowieństwo oraz przedstawiciele
wolny ch m iast Księstwa Katalonii — zj echały do Barcelony, wy pełniaj ąc ulice m iasta tęczą
barw oraz j edwabiam i z Alm erii, Barbarii, Aleksandrii i Dam aszku, wełniany m suknem z Anglii,
Brukseli, Flandrii, Mechelen i Orlandii oraz wspaniały m i stroj am i z czarnego lnu z Bisso. Szaty
wszy stkich dostoj ników uszy te też by ty z piękny ch wzorzy sty ch brokatów przety kany ch złotą
i srebrni nitką.
Król Maj orki j eszcze się nie stawił. Od kilku dni bastaixos, przewoźnicy oraz pozostali robotnicy
portowi, powiadom ieni przez naczelnika m iasta, by li w pogotowiu na wy padek przy by cia oczeki-
wanego gościa. Port w Barcelonie nie by ł naj lepszy m m iej scem do przy j m owania wielkich oso-
bistości, nie wy padało bowiem wy nosić ich na rękach ze skrom ny ch łódek przewoźników, j ak czy -
niono w przy padku kupców, którzy nie chcieli zam oczy ć szat. Dlatego gdy do Barcelony przy pły -
wał j akiś wy j ątkowy gość, łączono łódki burtam i, ustawiano j e w linii prostej sięgaj ącej w głąb
m orza, i budowano na nich m ost, by królowie i książęta m ogli zej ść na ląd suchą nogą. Arnau
wraz z inny m i bastaixos zniósł na plażę deski do budowy m ostu, a teraz, podobnie j ak wielu m iesz-
kańców Barcelony i dostoj ników uczestniczący ch w kortezach, zaglądał na plażę i wy patry wał na
hory zoncie m aj orkańskich galer. Kortezy by ły główny m tem atem rozm ów w Barcelonie, wszy -
scy rozprawiali o żądaniach władcy Maj orki i o fortelu Piotra III.
— Chy ba niepotrzebnie czekam y na króla Jakuba — zastanawiał się Arnau, podcinaj ąc wraz
z oj cem Albertem knoty w kaplicy Przenaj świętszego Sakram entu. — Łatwo się dom y ślić, że j e-
śli całe m iasto zna plan naszego króla, wie o nim również władca Maj orki.
— I dlatego nie przy j edzie — odparł ksiądz, nie przery waj ąc krzątaniny.
— W takim razie?
Arnau popatrzy ł na zatroskaną twarz oj ca Alberta. — Obawiam się, że czeka nas woj na z Ma-
j orką.
— Kolej na woj na?
— Niestety. Wiadom o, że król Piotr m arzy o scaleniu dawny ch posiadłości katalońskich, które
Jakub Pierwszy Zdoby wca podzielił m iędzy swy ch spadkobierców. Od tam tej pory królowie Ma-
j orki raz po raz zdradzaj ą Katalończy ków. Nie upły nęło nawet pół wieku, odkąd Piotr Wielki roz-
prawił się z Francuzam i i Maj orkańczy kam i w wąwozie Panissars. Następnie podbił Maj orkę, Ro-
ussillon i Cerdagne, ale papież nakazał m u oddać zdoby te tery toria królowi Jakubowi Drugiem u.
— Kapłan zwrócił się do Arauna. — Szy kuj e się woj na, sy nu. Nie wiem dlaczego ani kiedy, ale
będziem y m ieli woj nę.
Król Maj orki nie stawił się na obradach kortezów. Piotr III dał m u dodatkowe trzy dni, lecz
i w ty m czasie m aj orkańskie galery nie zawinęły do portu w Barcelonie.
— Oto dlaczego — rzekł oj ciec Albert do Arnaua. — Powód j uż m am y, pozostaj e ty lko py ta-
nie kiedy.
Po zakończeniu obrad kortezów Piotr III nakazał wszcząć przeciwko swem u wasalowi proces
o nieposłuszeństwo, zarzucaj ąc m u dodatkowo, że w hrabstwach Roussillonu i Cerdagne bito m o-
netę katalońską, choć pozwolenie na to m iały wy łącznie królewskie m ennice w Barcelonie.
Choć król Maj orki zlekceważy ł całą sprawę, naczelnik Barcelony, Arnau d’Erill, z pom ocą Feli-
pa de Montroig oraz wicekanclerza królewskiego Arnaua Cam orery wy toczy ł m u zaoczny pro-
ces. Jakub III zaczął się niepokoić, dopiero gdy j ego doradcy donieśli, że grozi m u utrata posiadło-
ści. Wówczas Jakub złoży ł hołd królowi Francj i, licząc na j ego pom oc, i poprosił papieża, by wsta-
wił się za nim u Piotra III.
Głowa Kościoła, obrońca interesów władcy Maj orki, wy m ógł na Piotrze glej t dla krnąbrnego
wasala, by ten, nie wy stawiaj ąc na niebezpieczeństwo siebie i swy ch bliskich, m ógł stawić się
w Barcelonie i wy tłum aczy ć z przedstawiany ch m u zarzutów. Król Piotr, nie m ogąc odm ówić
papieżowi, wy dał stosowny glej t, poprosiwszy j ednak Walencj ę o przy słanie do Barcelony czte-
rech galer pod dowództwem Mateua Mercera, które pilnować m iały okrętów Jakuba III.
Kiedy żagle m aj orkańskich galer zam aj aczy ły na hory zoncie, cała Barcelona ściągnęła do
portu. Uzbroj ona flota pod dowództwem Mateua Mercera czekała j uż na gościa, również pły ną-
cego w pełny m ry nsztunku. Naczelnik Barcelony, Arnau d’Erill rozkazał przy stąpić do budowy
m ostu. Przewoźnicy ustawili łodzie w poprzek, a robotnicy portowi zaczęli m ocować na nich de-
ski.
Gdy galery zarzuciły kotwice, pozostali przewoźnicy podpły nęli do królewskiego okrętu.
— Co się dziej e? — zapy tał j eden z bastaixos, widząc, że chorągiew króla Maj orki wciąż po-
wiewa na m aszcie, a na łódź schodzi ty lko j edna osoba.
Arnau i j ego towarzy sze by li przem oczeni do suchej nitki. Wszy scy patrzy li na naczelnika
m iasta, który śledził wzrokiem odbij aj ącą od królewskiej galery barkę.
Na m ost wszedł ty lko j eden człowiek. Wicehrabia Evol, uzbroj ony i bogato odziany wielm oża
z Roussillonu, zatrzy m ał się przy końcu drewnianego m ostu, nie schodząc na ląd.
Naczelnik pospieszy ł m u na spotkanie i wy słuchał, stoj ąc na plaży, wy j aśnień posła, który na
przem ian wskazy wał to klasztor franciszkanów, to m aj orkańskie okręty. Po skończonej rozm owie
wicehrabia wrócił na pokład galery, a naczelnik udał się do m iasta po rozkazy od Piotra III.
— Król Maj orki — obwieścił wszem wobec po powrocie — oraz królowa Konstancj a, siostra
m iłościwie nam panuj ącego władcy, zatrzy m aj ą się w klasztorze Fram enors. Postawim y osadzo-
ny na dnie drewniany m ost, zadaszony i obudowany z obu stron, przez który Jakub III przej dzie
bezpośrednio z pokładu do kom nat królewskich w klasztorze.
Po plaży poniósł się szm er, ale surowe spoj rzenie naczelnika uciszy ło zgrom adzony ch. Więk-
szość robotników zerknęła na góruj ący nad linią wy brzeża klasztor Fram enors.
— Czy ste szaleństwo — dobiegł Arnaua sprzeciw j ednego z towarzy szy.
— Jeśli zerwie się sztorm — zauważy ł ktoś inny — m ost nie wy trzy m a.
Po co królowi Maj orki zadaszony i obudowany m ost?!
Arnau zerknął na naczelnika akurat w chwili, gdy na plaży zj awił się Berenguer de Montagut.
Arnau d’Erill wskazał m istrzowi klasztor franciszkanów, po czy m prawą ręką zakreślił linię wiodą-
cą w głąb m orza.
Bastaixos, przewoźnicy, cieśle, rzem ieślnicy wy rabiaj ący wiosła, kowale oraz powroźnicy
czekali w m ilczeniu, aż naczelnik skończy m ówić. Mistrz zam y ślił się.
Na rozkaz króla wstrzy m ano roboty w katedrze i w kościele Santa Maria. Wszy scy robotnicy
skierowani zostali do budowy m ostu. Pod czuj ny m okiem Berenguera rozebrano część rusztowań
ze świąty ni m ary j nej i j eszcze tego sam ego ranka bastaixos zaczęli przenosić m ateriał budowla-
ny do klasztoru Fram enors.
— Szczy t głupoty ! — rzucił Arnau do Ram ona, gdy nieśli razem ciężki pień. — Naj pierw nad-
wy rężam y sobie karki nosząc kam ienie na budowę kościoła, a teraz go rozbieram y dla kapry su…
— Milcz! — sy knął Ram on. — Wy konuj em y rozkaz króla. On wie, co robi.
Galery Jakuba III, obserwowane z bliska przez flotę z Walencj i, ustawiły się naprzeciwko Fra-
m enors, zarzucaj ąc kotwice w znacznej odległości od klasztoru. Murarze i cieśle zaczęli stawiać
rusztowanie przy ścianie klasztoru graniczącej z m orzem . By ła to potężna drewniana konstrukcj a
schodzącą do wody. W ty m sam y m czasie bastaixos oraz wszy scy robotnicy, który m nie przy -
dzielono innego zadania, krąży li m iędzy plażą i kościołem Santa Maria, nosząc bale i deski.
O zm roku przerwano prace. Arnau wrócił do dom u zły j ak osa.
— Nasz król nigdy nie m a podobny ch fanaberii, wy starcza m u zwy kły pom ost na łodziach. Po
co, u licha, zaspokaj a zachcianki zdraj cy ?
Jednak j ego słowa traciły na sile, a m y śli kierowały się na inne tory, w m iarę j ak Maria m aso-
wała m u ram iona.
— Zadrapania nareszcie zaczy naj ą się goić — stwierdziła. — Niektórzy uży waj ą bodziszka
z dodatkiem m alin, choć w naszej rodzinie wolim y stosować roj nik. Moj a babka leczy ła nim i
dziadka, a m atka oj ca…
Arnau przy m knął oczy. Roj nik? Od kilku dni nie widzie Aledis. Nic dziwnego, że j ego plecy
m aj ą się lepiej !
— Nie napinaj m ięśni — upom niała go Maria, wy ry waj ąc zam y ślenia. — Rozluźnij się, po-
winieneś się rozluźnić, żeby m m ogła — Arnau wolał j ej nie słuchać. Bo i po co? Ma się rozluźnić,
by m ogła opatrzy ć rany zadane przez kobietę, z którą j ą zdradza? Gdy by chociaż się na niego po-
gniewała…
Ale m iast go przeklinać, Maria tej nocy obsy pała go pieszczotam i i przy lgnęła do niego czule.
Aledis nie wiedziała, co to czułość. Spółkowali j ak zwierzęta! Arnau przy j ął zaproszenie żony z za-
m knięty m i oczam i. Jakże m iał spoj rzeć j ej w oczy ? Maria pieściła j ego ciało i… duszę, daj ąc
rozkosz. Rozkosz, która bolała go ty m bardziej , im by ła większa.
Arnau wstał skoro świt, by ruszy ć do pracy. Maria krzątała się j uż w kuchni, przy gotowuj ąc
m u śniadanie.
Budowa pom ostu trwała trzy dni. Przez ten czas żaden członek świty królewskiej z Maj orki nie
zszedł na ląd, pokładu nie opuszczała również załoga walenckich galer. Gdy przy legaj ąca do klasz-
tornego m uru konstrukcj a sięgnęła m orza, przewoźnicy połączy li łodzie, by ułatwić transport m a-
teriałów. Arnau pracował bez wy tchnienia, bo ty lko zm ęczenie pozwalało m u zapom nieć o deli-
katny ch dłoniach Marii pieszczący ch j ego ciało, pogry zione i podrapane przez Aledis. Stoj ący na
barkach robotnicy wbij ali bale w dno pod czuj ny m okiem Berenguera de Montagut, który nadzo-
rował budowę z dziobu barkasu. Podpły wał to tu, to tam i dopiero zbadawszy osobiście wy trzy -
m ałość filarów, zezwalał na konty nuowanie robót.
Trzy dni później ponad pięćdziesięciom etrowy drewniany pom ost przecinał otwartą do tej po-
ry przestrzeń nadbrzeżną Barcelony. Królewska galera podpły nęła do konstrukcj i, a chwilę potem
Arnau i pozostali robotnicy usły szeli dudniące na deskach kroki króla i j ego świty. Wielu podniosło
głowy.
Fram enors Jakub III zawiadom ił króla Piotra, że on i królowa zaniem ogli z powodu trudów
m orskiej wy prawy i że j ego siostra błaga go o odwiedziny. Gdy król wy bierał się właśnie do
klasztoru, j ego wuj , książę Piotr, stawił się przed nim w towarzy stwie m łodego franciszkanina.
— Mów, m nichu — rozkazał m onarcha, wy raźnie poiry towany faktem , że będzie m usiał odło-
ży ć wizy tę u siostry.
Joan się skulił. Nikt nie zgadłby, że przerasta króla o głowę. „Jest bardzo niski — opowiadano Jo-
anowi — dlatego nigdy nie przy j m uj e dworzan na stoj ąco”. Jednak ty m razem król stał przed
nim i patrzy ł m u prosto w oczy, j akby chciał przej rzeć go na wy lot.
Joan wy j ąkał coś niezrozum iałego.
— No, m ów, co wiesz — ponaglił go książę Jakub. Joana oblał zim ny pot. Nowy, szty wny j esz-
cze habit lepił m u się do ciała. A j eśli to nieprawda? Dopiero teraz pom y ślał o takiej ewentualno-
ści. Gdy dowiedział się o wszy stkim od starego m nicha, który przy pły nął na m aj orkańskich gale-
rach, przy biegł co sił w nogach do królewskiego pałacu, pokłócił się ze strażnikam i, zdecy dowany
osobiście przekazać wiadom ość królowi, aż w końcu zgodził się wy znać wszy stko księciu Piotrowi,
ale teraz… A j eśli to kłam stwo? Jeśli dał się nabrać na j eszcze j eden podstęp króla Maj orki…
— Mów, na Boga! — krzy knął w końcu król. Joan wy rzucił niem al j edny m tchem :
— Miłościwie nam panuj ący panie, nie idźcie do waszej siostry, królowej Konstancj i. To pu-
łapka. Król Jakub, tłum acząc się j ej niedom aganiem , rozkazał wpuścić do j ej kom naty ty lko wa-
szą wy sokość oraz j ego wy sokość księcia Piotra i księcia Jakuba. Nikogo więcej . W środku rzuci
się na was tuzin uzbroj ony ch po zęby żołnierzy, którzy was poj m aj ą, wprowadzą po pom oście na
galery, wy wiozą na Maj orkę i będą więzili w zam ku Alaró dopóty, dopóki nie zwolnicie króla Jaku-
ba z przy sięgi lennej i nie oddacie m u nowy ch posiadłości w Katalonii.
Wreszcie zrzucił z serca ten ciężar! Król zm ruży ł oczy i zapy tał:
— Jak taki m łody franciszkanin dowiedział się o wszy stkim ?
— Od brata Berenguera, krewnego waszej wy sokości.
— Od brata Berenguera?
Książę Piotr skinął głową, a wtedy król naj wy raźniej przy pom niał sobie, o kim m owa.
— Bratu Berenguerowi — ciągnął Joan — opowiedział o wszy stkim skruszony zdraj ca, który
poprosił o ostrzeżenie waszej wy sokości. Jednak sędziwy wiek m ego współbrata skłonił go do po-
wierzenia tej m isj i właśnie m nie.
— No i wiem y j uż, dlaczego królowi Maj orki zależało na osłonięty m pom oście — m ruknął
książę Jakub. — Chciał nas uprowadzić, nie budząc niczy ich podej rzeń.
— Wszy stko się zgadza — dodał książę Piotr, kiwaj ąc głową.
— Sam i rozum iecie — król zwrócił się do wuj a oraz brata — że m uszę odwiedzić siostrę, która
zaniem ogła podczas wizy ty w m oim królestwie. — Joan słuchał, nie m aj ąc odwagi podnieść
wzroku. Król zam ilkł na chwilę. — Odwołam dzisiej sze spotkanie, trzeba j ednak… Słuchasz m nie,
m nichu? — Joan drgnął. — Trzeba przekonać tego skruszonego penitenta, by pozwolił nam uj aw-
nić zdradę. Póki nad sprawą ciąży taj em nica spowiedzi, wizy ta u królowej m nie nie om inie. Idź
j uż — rozkazał.
Joan pobiegł do klasztoru, by opowiedzieć o wszy stkim bratu Berenguerowi. Piotr III nie stawił
się na spotkanie z siostrą, ty m bardziej że i j ego stan zapalny w okolicy oka, wy m agaj ący upusz-
czenia krwi — uznany przez króla za znak boskiej opatrzności — przy kuł na kilka dni do łoża.
W ty m czasie brat Berenguer otrzy m ał pozwolenie, na który m tak zależało królowi Piotrowi III.
Ty m razem Joan nie wątpił w prawdziwość przekazy wanej przez siebie wiadom ości.
Penitentem brata Berenguera — oznaj m ił, staj ąc przed m onarchą — j est nie kto inny, ty lko
wasza siostra, królowa Konstancj a, która prosi, by ście sprowadzili j ą do pałacu choćby tu, pod
waszą opieką i z dala od władzy m ęża, opowie nam o szczegółach planowanej zdrady.
Brat króla udał się wraz z oddziałem żołnierzy po królowa Konstancj ę. Zakonnicy z klasztoru
Fram enors wpuścili ich do środka i książę Jakub stanął przed królem Maj orki. Protesty nie na wiele
się zdały — Konstancj a została zabrana do królewskiego pałacu.
Na nic zdała się również królowi Maj orki wizy ta, którą zaraz potem złoży ł szwagrowi.
— Uszanuj ę wasz glej t — oznaj m ił m u Piotr Cerem onialny — ty lko ze względu na słowo dane
papieżowi. Jednak Konstancj a pozostanie w Barcelonie, pod m oj ą opieką. Rozkazuj ę wam na-
ty chm iast opuścić m oj e królestwo.
Gdy ty lko cztery m aj orkańskie galery odpły nęły, król rozkazał Arnauowi d’Erill sform ułowa-
nie oskarżenia przeciwko szwagrowi. Niedługo potem naczelnik Barcelony ogłosił wy rok, na m o-
cy którego posiadłości niewiernego wasala, skazanego zaocznie, m iały przej ść na własność Piotra
III. Król Katalonii m iał j uż pretekst do wszczęcia woj ny z Maj orką.
Piotr Cerem onialny, zadowolony z nadarzaj ącej się okazj i zj ednoczenia królestwa podzielone-
go przed laty przez j ego przodka Jakuba Zdoby wcę, wezwał m łodego zakonnika, który pom ógł
w wy kry ciu spisku.
— Służy łeś nam wiernie i ofiarnie — oznaj m ił król, ty m razem z wy sokości tronu. — Proś
więc, o co chcesz.
Joan dowiedział się o zam iarze króla od posłańców, m iał więc dość czasu, by zastanowić się
nad odpowiedzią. I przem y ślał j ą dogłębnie. Za radą nauczy cieli wstąpił do zakonu franciszkanów,
j ednak w klasztorze Fram enors doznał zawodu. Gdzie podziały się j ego ukochane księgi? A okazj a
do pogłębiania wiedzy ? Co z wy m arzoną nauką i studiam i? Udał się do przeora, który ze świętą
cierpliwością przy pom niał regułę zakonu założonego przez Franciszka z Asy żu:
— Skraj na prostota, całkowite ubóstwo i pokora. Oto trzy cechy dobrego franciszkanina.
Ale Joan pragnął pogłębiać wiedzę, konty nuować studia, czy tać, uczy ć się. Przecież j ego na-
uczy ciele zapewniali, że każda z nich j est j edną z dróg prowadzący ch do Pana. Dlatego zerkał
z zazdrością dom inikanów. Zakon ten, zaj m uj ący się głównie studiowaniem filozofii i teologii, za-
łoży ł i prowadził liczne uniwersy tety. Toan m arzy ł o zostaniu dom inikaninem i konty nuowaniu na-
uki na sławny m uniwersy tecie w Bolonii.
— Niech tak będzie — rzekł król, wy słuchawszy prośby Joana. Młodego zakonnika przeszły
ciarki. — Wierzy m y, że zdoby ta wiedza przem ieni was w autory tet m oralny i z czasem wrócicie
do oj czy zny, by służy ć waszem u królowi i j ego poddany m .
26
Kościół Santa Maria de la Mar,
Barcelona,
maj 1343 roku
Od wy dania przez naczelnika Barcelony wy roku przeciwko Jakubowi III upły nęły dwa lata.
Arnau stał wewnątrz niedokończonego kościoła Santa Maria, przy słuchuj ąc się ze ściśnięty m ser-
cem dzwonom rozbrzm iewaj ący m w cały m m ieście. Król ruszał na woj nę przeciwko Maj orce
i w Barcelonie zaroiło się od wielm ożów i ry cerzy. Arnau, trzy m aj ący wartę przed kaplicą Prze-
naj świętszego Sakram entu, obserwował ich w tłum ie wy pełniaj ący m kościół i plac na zewnątrz.
We wszy stkich świąty niach odprawiano m sze w intencj i woj sk katalońskich.
Arnau by ł zm ęczony. Król zgrom adził w Barcelonie całą flotę woj enną i od wielu dni basta-
ixos pracowali bez wy tchnienia. Sto siedem naście okrętów! Nigdy nie widziano tu ty lu statków
naraz. Morze roiło się od m asztów, a u brzegów Barcelony stały dwadzieścia dwie olbrzy m ie ga-
lery gotowe o wy ruszenia na woj nę, siedem brzuchaty ch karak do transportu koni, osiem wielkich
dwu- i trzy pokładowy ch okrętów do przewozu żołnierzy oraz całe m nóstwo średnich i m ały ch ło-
dzi.
Z pewnością na j ednej z ty ch galer, teraz uzbroj ony ch, ponad rok tem u odpły nął do Bolonii
Joan w habicie dom inikanina.
Arnau odprowadził go na sam brzeg. Brat wskoczy ł na łódkę i usiadłszy plecam i do m orza,
uśm iechnął się do niego. Arnau patrzy ł, j ak wchodzi na pokład galery. Na widok poruszaj ący ch j e
wioseł poczuł ucisk w żołądku, a po j ego policzkach popły nęły łzy. Został sam .
Rozej rzał się dookoła. Nie przestawano bić we wszy stkie dzwony w m ieście. Możni, ducho-
wieństwo, żołnierze, kupcy, rzem ieślnicy oraz prosty lud wy pełniali kościół Santa Maria. Towa-
rzy sze Arnaua stali na baczność tuż przy nim . Mim o to czuł się taki sam otny ! Jego nadziej e i całe
j ego ży cie legły z gruzach, podobnie j ak stary kościółek, na m iej scu którego powstała nowa świą-
ty nia. Stara budowla przestała istnieć. Nie pozostał po niej nawet ślad. Przed Arnauem otwierała
się teraz olbrzy m ia szeroka nawa główna, okolona ośm iokątny m i kolum nam i podpieraj ący m i
sklepienie. Po bokach, po zewnętrznej stronie kolum n, m ury kościoła wciąż powoli pięły się ku
niebu, kam ień po kam ieniu.
Arnau zadarł głowę. Po um ieszczeniu w drugim sklepieniu zwornika, przedstawiaj ącego scenę
narodzenia Pana, prace przeniosły się do naw boczny ch. Zam knięto od góry prezbiterium , ale na-
stępne w kolej ności sklepienie — pierwsze wchodzące w skład prostokątnej nawy głównej —
w dalszy m ciągu przy pom inało paj ęczy nę: niebo przecinały cztery żebra rozpięte niczy m deli-
katna sieć i połączone zwornikiem , który wy glądał j ak paj ąk czy haj ący na ofiarę. Arnau utkwił
wzrok w cienkich żebrach sklepienia. Dobrze wiedział, co czuj e ofiara złapana w paj ęczy nę! Ale-
dis by ła coraz bardziej natarczy wa. „Powiem o wszy stkim twoim cechm istrzom ”, groziła, gdy
Arnau próbował się od niej opędzać. A wtedy on grzeszy ł znowu, i znowu, i j eszcze raz… Zerknął
na swy ch towarzy szy … j ak się dowiedzą… Spoj rzał na Bartolom e, swego teścia Cechm istrza,
oraz na Ram ona, przy j aciela i opiekuna. Jak zareaguj ą? a Joan j est tak daleko…
Zdawało się, że nawet j ego ukochany kościół się go wy rzekł, gdy ty lko ukończono część skle-
pienia i wzniesiono przy pory podtrzy m uj ące łuki naw boczny ch, ary stokracj a i bogaci kupcy za-
częli urządzać kościelne kaplice, by uwiecznić swój ród w herbach, figurach, sarkofagach i in-
ny ch znakach wy ry ty ch w kam ieniu.
Arnau m iał wrażenie, że skradziono m u j ego kościół. Gdy odwiedzał Madonnę, wy patruj ąc
u niej pociechy, coraz częściej napoty kał kupców i wielm ożów kręcący ch się m iędzy rusztowa-
niam i. Poj awili się ni z tego, ni z owego, a teraz z dum ą przy stawali przed pierwszy m i j edenasto-
m a kaplicam i — z trzy dziestu czterech zaplanowany ch — powstaj ący m i w am bicie. W kaplicy
Wszy stkich Święty ch widniały j uż ptaki — herb rodziny Busquets. W kaplicy Świętego Jakuba
herb rodu Juny ent: ręka i lew. Tuż obok — trzy gruszki rodu Boronat de Pera, wy rzeźbione na klu-
czu sklepienia goty ckiej kaplicy Świętego Pawła, na której m arm urach wy ry to również podkową
i pasy — herb rodu Pau Ferran. Natom iast w kaplicy Świętej Małgorzaty widniały herby rodzin
Dufort i Dusay oraz zdrój sy m bolizuj ący ród Font. Nie pozostawiono w spokoj u nawet kaplicy
Przenaj świętszego Sakram entu! Tak, w bliskiej sercu Arnaua kaplicy bastaixos poj awił się sarko-
fag Bernata Lulla — archidiakona, który rozpoczął budowę świąty ni — oraz herb rodziny Ferrer.
Arnau przechodził ze spuszczoną głową obok wielm ożów i kupców. On ty lko nosił kam ienie
i klękał przed Madonną, błagaj ąc, by uwolniła go od czatuj ącej na niego paj ęczy cy.
Gdy uroczy stości religij ne dobiegły końca, cała Barcelona udała się do portu. Stawił się tam
również Piotr III w zbroi oraz j ego doradcy. Ty lko książę Jakub, hrabia Urgelu, m iał zostać w Ka-
talonii, by bronić Am purdan, Besalu i Cam prodón — terenów graniczący ch z posiadłościam i Ja-
kuba III. Wszy scy pozostali m ożnowładcy ruszali wraz z królem na podbój Maj orki: seneszal Ka-
talonii książę Piotr, głównodowodzący floty woj ennej Pere de Montcada, Pedro de Eixerica
i Blasco Alagó, Gonzalo Diez de Arenós i Felipe de Castro, oj ciec Jode Arborea, Alfonso de Lló-
ria, Galvany de Anglesola, Acardic de Mur, Arnau d’Erill, oj ciec Gonzalo Garcia, Joan Xim enez
de oraz wielu inny ch przedstawicieli ary stokracj i i ry cerstwa, który m towarzy szy ło ich woj sko
i wasale.
Maria, która spotkała się z Arnauem przed kościołem , wskazała na nich palcem i pociągnęła
m ęża w ich kierunku.
— Król! Spój rz ty lko na naszego m onarchę. Co za prezencj a!
A widziałeś j ego m iecz? Toż to cudo, nie m iecz! A tam ten m ożny ? Kto to taki, Arnau? Znasz
go? Jakie piękne zbroj e, tarcze, chorągwie…
Zaciągnęła Arnaua na drugi koniec plaży, pod sam klasztor franciszkanów. Wielu m ężczy zn,
trzy m aj ący ch się z dala od m ożny ch i żołnierzy, wsiadało właśnie na łodzie, które m iały ich za-
wieźć na okręty. By li brudni i obszarpani, nie m ieli tarcz, zbroi ani m ieczy, a ich j edy ny ubiór sta-
nowiła długa, zniszczona tunika, wy sokie buty i skórzana czapka.
Uzbroj eni by li ty lko w nóż i włócznię!
— Czy to Kom pania Katalońska? — zapy tała Maria.
— Tak, to właśnie oni — potwierdził Arnau. Przy łączy li się do pełnego szacunku m ilczenia,
w j akim m ieszkańcy Barcelony obserwowali naj em ny ch woj owników, zdoby wców Bizancj um !
Nawet dzieci i kobiety, które, podobnie j ak Maria, dopiero co zachwy cały się m ieczam i i zbroj ą
m ożny ch, spoglądały na nich z dum ą. Walczy li pieszo, bez żadnej osłony, zdani wy łącznie na swą
zręczność i siłę. Któż kpiłby więc z ich stroj u, zniszczony ch tunik i lichej broni?
Arnau sły szał, że znaleźli się tacy śm iałkowie. Ponoć Sy cy lij czy cy wy śm iali ich kiedy ś na po-
lu bitwy. Co taka banda obszarpańców m oże zrobić ry cerzom na koniach? A j ednak Katalończy cy
rozprawili się z nim i i podbili Sy cy lię. Podobnie rzecz m iała się z Francuzam i. Ta historia, przeka-
zy wana z ust do ust, obiegła całą Katalonię. Arnau sły szał j ą wiele razy. — Wieść niesie — szep-
nął Marii do ucha — że francuscy żołnierze poj m ali kiedy ś j ednego z ty ch naj em ników i zapro-
wadzili przed oblicze księcia Karola z Salerno, który zwy m y ślał m u od obdartusów, nędzarzy i dzi-
kusów, naśm iewaj ąc się z woj sk katalońskich. — Arnau i Maria przy glądali się alm ogawarom ,
wchodzący m na łodzie. — Wtedy j eniec w obecności księcia i ry cerzy wy zwał na poj edy nek
naj dzielniej szego z j ego woj ów. Chciał walczy ć pieszo, uzbroj ony j edy nie we włócznię, podczas
gdy Francuz m iał stanąć do poj edy nku na koniu i w pełny m ry nsztunku. — Gdy Arnau przerwał
na chwilę, Maria odwróciła się do niego, ciekawa końca historii. — Francuzi wy śm iali j eńca,
przy j ęli j ednak wy zwanie. Wy j echali na otwarty teren przed obozowiskiem Francuzów, a tam
Katalończy k zabił konia, po czy m bez trudu pokonał przeciwnika nieprzy zwy czaj onego do walki
wręcz. Gdy j uż, j uż m iał poderżnąć gardło Francuzowi, książę Karol ofiarował m u wolność w za-
m ian za ży cie swego ry cerza.
— To wszy stko prawda — rzucił ktoś za ich plecam i. — Oni walczą j ak wcielone diabły.
Arnau poczuł, że Maria tuli się do niego i m ocno ściska m u ram ię, wpatruj ąc się w alm ogawa-
rów. Czego ode m nie oczekuj esz, kobieto? Opieki? Gdy by ś wiedziała! Nie potrafię zapanować na-
wet nad własną żądzą. Naprawdę m y ślisz, że oni skrzy wdziliby cię bardziej niż j a? Walczą j ak
diabły. Arnau przy j rzał się naj em nikom : porzucili swe rodziny, idą na woj nę weseli, szczęśliwi.
Dlaczego… dlaczego nie m ogę iść z nim i?
Okrętowanie woj sk ciągnęło się godzinam i. Maria wróciła do dom u, Arnau błąkał się po plaży,
wśród gapiów. Spotkał kilku towarzy szy z grem ium .
— Dlaczego tak się spieszą? — zapy tał Raniona, wskazuj ąc barki, które kursowały bez przerwy
w tę i z powrotem , wy pełnione po brzegi żołnierzam i. — Przecież pogoda dopisuj e i nie zanosi się
na sztorm .
— Zaraz zrozum iesz dlaczego — odparł Ram on.
W ty m właśnie m om encie zarżał pierwszy koń. Po chwili zawtórowały m u setki inny ch, cze-
kaj ący ch pod m uram i na swoj ą kolej . Z siedm iu karak przeznaczony ch do przewozu koni niektóre
— te, które towarzy szy ły walenckim m ożny m lub przy pły nęły z portów w Salou, Tarragonie
i z północy Barcelony — by ły j uż pełne.
— Lepiej uciekaj m y — ponaglił Arnaua Ram on. — Lada chwila to m iej sce zam ieni się w po-
le bitwy.
Po drodze m inęli pierwsze prowadzone przez staj enny ch wierzchowce — wielkie rum aki boj o-
we, które wierzgały, waliły kopy tam i w ziem ię i kąsały, wy ry waj ąc się swy m opiekunom .
— Wiedzą, że idą na woj nę — stwierdził Ram on, gdy zaszy li się m iędzy barkam i.
— Wiedzą?
— Pewnie. Dla nich wy prawa statkiem zawsze oznacza woj nę. Popatrz ty lko. — Arnau zerknął
na m orze. Cztery brzuchate karaki o niewielkim zanurzeniu podpły nęły j ak naj bliżej brzegu. Kla-
py um ieszczone na rufie opadły z głośny m pluskiem na wodę, odsłaniaj ąc wnętrze ładowni. —
A ty m , które nie wiedzą — ciągnął Ram on — udziela się podniecenie inny ch wierzchowców.
Niebawem plaża zaroiła się od koni: setek rosły ch, silny ch, potężny ch rum aków przy zwy cza-
j ony ch do walki. Chłopcy staj enni i gierm kowie biegali m iędzy nim i, trzy m aj ąc się j ak naj dalej
od ich kopy t i zębów. Mim o to ten i ów na oczach Arnaua został stratowany lub wy rzucony w gó-
rę przez wierzgaj ące zwierzę. Wszędzie panował zam ęt i ogłuszaj ąca wrzawa.
— Na co j eszcze czekaj ą?! — Arnau próbował przekrzy czeć zgiełk.
Ram on znów wskazał m orze. Gierm kowie, brodząc po pachy w wodzie, prowadzili w stronę
okrętów kilka wierzchowców.
— To przy wódcy stada. Za nim i pój dą pozostałe.
Rzeczy wiście. Gdy ty lko pierwsze zwierzęta wdrapały się na Pochy lnię ładowni, odwrócono
j e łbem do plaży i zaczęły rżeć Jak oszalałe.
Na ten właśnie znak czekały pozostałe konie.
Stado wbiegło do wody, wzbij aj ąc pianę, która na kilka chwil przesłoniła cały widok. Po bokach
szli, trzaskaj ąc z batów, oświadczeni m asztalerze, którzy m ieli za zadanie utrzy m ać zwierzęta
w stadzie i zagonić j e prosto na okręty. Konie wy ry wały się opiekunom i większość z nich gnała
teraz sam opas, potrącaj ąc się nawzaj em . Na chwilę zapanował chaos, krzy ki staj enny ch i trzask
batów m ieszały się z rżeniem koni chcący ch wej ść na statek, i nawoły waniam i z plaży. Gdy
wszy stkie konie trafiły pod pokład, zam knięto włazy. Karaki by ły gotowe do podniesienia kotwicy.
W porcie zapanował spokój .
W ślad za galerą adm irała Perego de Montcada sto siedem dziesiąt okrętów wy pły nęło na peł-
ne m orze. Arnau i Ram on znów podeszli do brzegu.
— Proszę, wy ruszy li na podbój Maj orki — skwitował starszy bastaix.
Arnau skinął głową w m ilczeniu. Tak, wy ruszy li. Sam i, porzucaj ąc troski i niedolę. Żegnano ich
j ak bohaterów, a oni m y śleli j uż ty lko o woj nie, wy łącznie o woj nie. Dałby wiele, by pły nąć te-
raz na j ednej z ty ch galer!
Dwudziestego pierwszego czerwca Piotr III uczestniczy ł w m aj orkańskiej katedrze we m szy in
sede m aj estatis, odbieraj ąc należne m u honory, przy obleczony w odświętne szaty i koronę króla
Maj orki. Jakub III zbiegł do swy ch posiadłości w Roussillonie.
Wiadom ość dotarła do Barcelony, a potem rozeszła się po cały m Półwy spie Ibery j skim . Król
zrobił pierwszy krok, by wy wiązać się z obietnicy i scalić ziem ie podzielone przez Jakuba I. Musiał
j eszcze odzy skać hrabstwo Cerdagne i tery torium katalońskie położone po drugiej stronie Pirene-
j ów — Roussillon.
Przez cały dłużący się m iesiąc — bo ty le czasu zaj ęło Katalończy kom zdoby cie Maj orki —
Arnau nie m ógł zapom nieć widoku królewskiej floty opuszczaj ącej Barcelonę. Gdy okręty by ły
j uż daleko, ludzie zaczęli rozchodzić się do dom ów. On nie m iał po co wracać. Nie chciał znów
przy j m ować m iłości i czułości, na które nie zasługiwał. Dlatego usiadł na piasku i siedział j eszcze
długo po zniknięciu z hory zontu ostatniego żagla
— Im to dobrze, pozostawili zm artwienia na lądzie, powtarzał bez końca. Cały m iesiąc — ile-
kroć Aledis dopadała go na zboczach Montj uic lub Maria zawsty dzała swy m oddaniem — roz-
brzm iewały m u w uszach krzy ki i śm iechy alm ogawarów, a przed oczam i stawały odpły waj ące
okręty. Wcześniej czy później wszy stko się wy da. Niedawno, gdy Aledis j ęczała, siedząc na nim
okrakiem , usły szeli czy j ś krzy k. Zam arli na chwilę, ale potem Aledis zachichotała i znowu się na
niego rzuciła. Jeśli się wy da… Spadnie na niego hańba, zostanie usunięty z bractwa. Co z nim
wtedy będzie? Jak zarobi na chleb?
Kiedy 29 czerwca 1343 roku cała Barcelona wy legła witać królewską flotę u uj ścia rzeki Llo-
bregat, Arnau wiedział j uż, co robić. Król, zgodnie ze swą obietnicą, ruszy na podbój Roussillonu
i Cerdagne, a on, Arnau Estany ol, będzie m u towarzy szy ł. Musi uciec od Aledis! By ć m oże pod-
czas nieobecności zapom ni o nim , a po powrocie… Arnau wzdry gnął się: idzie na woj nę, a na
woj nie giną ludzie. A m oże po powrocie rozpocznie nowe ży cie u boku Marii — j uż bez Aledis?
Piotr III rozkazał okrętom wpły wać do portu w określony m porządku: naj pierw galera królew-
ska, potem okręt księcia Piotra, oj ca Perego de Montcada, Pedra de Eixerica i tak dalej .
Podczas gdy reszta floty czekała, królewska galera wpły nęła do portu i wy konała rundę hono-
rową na oczach wiwatuj ący ch, pełny ch podziwu poddany ch zgrom adzony ch na plaży.
Okręt przepły nął przed Arnauem , witany entuzj asty czny m i okrzy kam i. Bastaixos i przewoźni-
cy stali na plaży, tuż przy brzegu, gotowi do budowy m ostu, po który m m onarcha m ógłby zej ść
na ląd. Tuż obok, również w wy czekuj ący ch pozach, stali patry cj usze — Francesc Grony, Bernat
Santclim ent i Galcerà Carbó — w otoczeniu cechm istrzów. Przewoźnicy zaczęli ustawiać w po-
przek swe łodzie, ale dostoj nicy ich powstrzy m ali.
Co się dziej e? Arnau zerknął na pozostały ch bastaixos. Jak Monarcha zej dzie na ląd bez pom o-
stu?
— Król powinien pozostać na pokładzie — usły szał, j ak Francesc Grony tłum aczy panu Santc-
lim ent. — Woj ska m uszą wy ruszy ć na Roussillon, zanim król Jakub ściągnie posiłki i sprzy m ierzy
się z Francuzam i.
Wszy scy obecni przy taknęli. Arnau pobiegł wzrokiem ku królewskiej galerze, która konty nu-
owała rundę honorową wzdłuż wy brzeża. Jeśli król nie zej dzie na ląd, j eśli flota wy ruszy do Rous-
sillonu, nie zatrzy m uj ąc się w m ieście… Nogi się pod nim ugięły. Król m usi zej ść na ląd!
Nawet doradca królewski, hrabia Terranova, który zatrzy m ał się w Barcelonie pod nieobec-
ność m onarchy, by ł przeciwko niem u. Arnau rzucił m u gniewne spoj rzenie.
Trzej patry cj usze, hrabia Terranova oraz kilku inny ch przedstawicieli władz m iej skich wsiadło
do łodzi, która zawiozła ich na królewską galerę. Arnau przekonał się, że nawet j ego towarzy sze
popieraj ą plan m iej skich dy gnitarzy : „Nie m ożna dopuścić, by król Maj orki przegrupował woj -
ska”, m ówili, kiwaj ąc głowam i.
Rozm owy trwały wiele godzin. Mieszkańcy nie opuszczali plaży, czekaj ąc na decy zj ę króla.
Ostatecznie nie zbudowano pom ostu, ale nie wy ruszono też od razu na podbój Roussillonu
i Cerdagne. Król uznał, że w obecnej sy tuacj i nie m ożna konty nuować kam panii: brakowało pie-
niędzy na woj nę, podczas m orskiej przeprawy większość ry cerzy straciła konie, więc i tak m usia-
łaby opuścić okręt. Poza ty m trzeba by ło uzupełnić zapasy ży wności przed wy ruszeniem na pod-
bój nowy ch tery toriów. Władze m iej skie chciały uczcić zdoby cie Maj orki, j ednak król sprzeciwił
się tem u pom y słowi i kazał odłoży ć świętowanie na później , gdy całe dawne królestwo zostanie
na powrót scalone. Dlatego tez 29 czerwca 1343 roku Piotr III zszedł na ląd j ak zwy kły żeglarz,
skacząc z łodzi do wody.
Jak powiedzieć Marii, że chce zaciągnąć się do arm ii? Reakcj a Aledis go nie obchodziła, nic
nie zy ska, wy daj ąc go, Arnau ruszał na woj nę, po cóż więc m iałaby szkodzić? Pom y ślał o m atce
Joana — j eśli cudzołóstwo wy j dzie a j aw, Aledis spotkać m oże ten sam los, i ona o ty m wie. Ale
Maria. Jak powiedzieć Marii?
Spróbował. Spróbował się z nią pożegnać, gdy m asowała m u plecy. „Idę na woj nę”, chciał j ej
oznaj m ić. Tak po prostu: „Idę na woj nę”. Na pewno zalej e się łzam i. A przecież to nie j ej wina.
Spróbował, gdy podawała m u kolacj ę, ale j ej słodkie spoj rzenie odebrało m u głos. „Coś ci dole-
ga?”, zapy tała. Próbował nawet w łóżku, gdy skończy li się kochać, ale wtedy Maria go głaskała.
Ty m czasem w m ieście wrzało. Wbrew oczekiwaniom poddany ch, król zwlekał z wy ruszeniem
na podbój Cerdagne i Roussillonu. Ry cerze dom agali się żołdu i odszkodowań za utracone konie
i broń, ale królewski skarbiec świecił pustkam i. Dlatego wielu ry cerzy — m iędzy inny m i Ram on
de Anglesola, Joan de Arborea, Alfonso de Llória i Gonzalo Diez de Aronós — wróciło do swy ch
posiadłości.
Król zdecy dował, że ty m razem poprowadzi do boj u prosty lud, i zwołał host, pospolite rusze-
nie całej Katalonii. Kazał bić we wszy stkie dzwony w księstwie i wy głaszać z am bon żarliwe ka-
zania, by skłonić wolny ch oby wateli do ruszenia na woj nę. Możni wy stępowali z arm ii! Oj ciec
Albert przem awiał płom iennie, j ego słowa brzm iały głośno i dobitnie, gesty kulował z oży wie-
niem . Jakże król Piotr m a bronić Katalonii? A j eśli władca Maj orki, zachęcony postawą wielm o-
żów, sprzy m ierzy się z Francuzam i i zaatakuj e Katalonię? Nie by łby to zresztą pierwszy raz! Głos
oj ca Alberta poruszał wierny ch. Czy j uż zapom nieliście? Przecież sły szeliście o francuskiej wy -
prawie Ny żowej przeciwko Katalonii. Wtedy stawiliśm y opór. A teraz? Czy i ty m razem szczę-
ście nam dopisze, j eśli pozwolim y Jakubowi III otrząsnąć się po klęsce?
Arnau wpatry wał się w kam ienną figurkę Madonny z Dzieckiem . Gdy by chociaż m ieli dziec-
ko. Wtedy sprawy na pewno nie posunęły by się tak daleko. Aledis nie by łaby dla niego taka
okrutna. Gdy by m ieli dziecko…
— Złoży łem śluby — szepnął nagle do Marii, gdy kapral nadal werbował żołnierzy. — Pój dę
na woj nę. Może gdy Wrócę Madonna pobłogosławi nas potom stwem .
Maria odwróciła się, chwy ciła dłoń m ęża i uścisnęła j a m ocno. Potem ona również spoj rzała
na Madonnę.
— Nie m ożesz m i tego zrobić! — krzy knęła Aledis, gdy Arnau powiedział j ej o swoim posta-
nowieniu. Arnau próbował uciszy ć j ą gestem ręki, ale ona wciąż krzy czała: — Nie m ożesz m nie
tak zostawić! Powiem wszy stko…
— I co ci to da? — przerwał j ej Arnau. — Ja będę j uż wtedy na woj nie. Zgubisz sam ą siebie.
Spoj rzeli sobie w oczy. Jak zwy kle siedzieli w zaroślach. Dolna warga Aledis drżała. Jakaż ona
piękna! Arnau chciał dotknąć j ej policzka, po który m zaczęły pły nąć łzy, ale powstrzy m ał się
w ostatniej chwili.
— Żegnaj , Aledis.
— Nie m ożesz m nie zostawić — łkała.
Osunęła się na kolana, z głową w ram ionach. Cisza sprawiła, że podniosła na niego wzrok.
— Dlaczego m i to robisz? — szlochała.
Arnau patrzy ł na łzy spły waj ące po j ej twarzy, na ciało wstrząsane spazm am i. Zagry zł wargi
i uciekł wzrokiem ku szczy towi góry Montj uic, skąd znosił kam ienie. Po co krzy wdzić j ą j eszcze
bardziej ? Rozwarł ram iona.
— Muszę, zrozum .
Aledis podczołgała się do niego na klęczkach i dotknęła j ego nóg.
— Muszę! — powtórzy ł Arnau, odsuwaj ąc się. A potem ruszy ł w dół ku m iastu.
27
To by ły prosty tutki, zdradzały j e barwne stroj e. Aledis nie wiedziała, czy powinna do nich po-
dej ść, nie m ogła się j ednak oprzeć woni przy gotowy wanej przez nie zupy. Um ierała z głodu. Bar-
dzo zm izerniała. Młode dziewczy ny, j ej rówieśniczki, krzątały się przy ognisku, gawędząc wesoło.
Dostrzegły j ą przy obozowy ch nam iotach i zaprosiły do siebie, ale… to przecież nierządnice.
Aledis spoj rzała na siebie: m iała na sobie brudne, cuchnące łachm any. Prosty tutki skinęły na nią
ponownie, a ona zapatrzy ła się na ich j edwabne, pobły skuj ące w słońcu ubrania. Nikt nie chciał
j ej pom óc. A przecież prosiła o coś do j edzenia we wszy stkich nam iotach, szopach, przy ogni-
skach. Czy ktokolwiek się nad nią ulitował? Potraktowano j ą j ak zwy kłą żebraczkę. Prosiła o j ał-
m użnę — o krom kę chleba, ochłap m ięsa lub choćby kawałek j arzy ny — ale napluto na j ej wy -
ciągniętą rękę. A. potem wy śm iano. Te kobiety są ladacznicam i, ale przy naj m niej zaprosiły j ą
na zupę.
Król zwołał woj sko do Figueras, m iasta na północy Katalonii. Stawili się tam m ożni, którzy nie
opuścili m onarchy, oraz pospolite ruszenie, również oddziały z Barcelony. By ł wśród nich Arnau
Estany ol, nareszcie spokoj ny, pełen opty m izm u, zbroj ony w odziedziczoną po oj cu kuszę oraz
szty let o stępiony m czubku.
Jednak król Piotr zgrom adził w Figueras nie ty lko ty siąc dwustu j eźdźców i cztery ty siące pie-
churów. Wraz z nim ściągnęła tu innego rodzaj u arm ia, złożona z rodzin żołnierzy — głównie al-
m ogawarów, którzy prowadzili koczowniczy try b ży cia i wędrowali z cały m doby tkiem — kup-
ców, ostrzący ch sobie zęby na skarby złupione przez woj sko, oraz z handlarzy niewolników, kle-
chów, szulerów, złodziej aszków, prosty tutki, żebraków i wszelkiego rodzaj u nędzarzy, którzy lgnęli
do padliny niczy m sępy. By ła to potężna ty lna straż, wędruj ąca w ślad za woj skiem i rządząca się
własny m i prawam i, nierzadko okrutniej szy m i niż prawa woj ny, na której pasoży towała.
Wśród tej niej ednorodnej ciżby znalazła się również Aledis. Pożegnalne słowa Arnaua roz-
brzm iewały j ej w uszach, gdy po raz kolej ny poczuła, j ak chropowate i pom arszczone ręce się-
gaj ą do naj bardziej inty m ny ch zakątków j ej ciała. Rzężenie starego garbarza zlało się z j ej wspo-
m nieniam i. Starzec uszczy pnął j ą w srom . Aledis ani drgnęła. Staruch uszczy pnął j ą znowu, ty m
razem znacznie m ocniej , dom agaj ąc się gotowości, j aką zawsze udawała przed nim j ego m łoda
żona. Jednak kobieta zacisnęła uda. Dlaczego m nie porzuciłeś, Arnau? — pom y ślała, czuj ąc, że
Pau włazi na nią i rękam i próbuj e utorować sobie drogę do j ej wnętrza. Ustąpiła i rozłoży ła nogi,
a gory cz podchodziła j ej do gardła. Nie dała po sobie poznać, że zbiera j ej się na wy m ioty. Sta-
ruch wił się na niej niczy m gad. Przekręciła głowę i zwy m iotowała na łóżko. Nawet tego nie za-
uważy ł. Nadal nacierał na nią niedołężnie, podtrzy m uj ąc rękam i swą obwisłą m ęskość. Trzy m ał
głowę na j ej piersiach i gry zł m iękkie z obrzy dzenia sutki. Gdy skończy ł, osunął się na siennik i za-
snął. Nazaj utrz Aledis spakowała do tobołka swój lichy doby tek, trochę j edzenia oraz kilka m onet
skradziony ch m ężowi i j ak gdy by nigdy nic wy szła z dom u.
Minęła klasztor Sant Pere de les Puelles i znalazła się m uram i Barcelony, na wiekowy m rzy m -
skim trakcie, który j ą zaprowadzić do Figueras. Przeszła przez bram ę m iasta ze spuszczoną głową,
nie patrząc na żołnierzy, choć m iała ochotę rzucić się do ucieczki. Potem spoj rzała na j asne, błę-
kitne niebo i ruszy ła na spotkanie przy szłości, uśm iechaj ąc się do liczny ch wędrowców, którzy
zm ierzali do wielkiego m iasta. Arnau również porzucił żonę. Pewnie poszedł na woj nę ty lko po to,
by się od niej uwolnić! Niem ożliwe, by kochał Marię. Ona, Aledis, czuła to, gdy by li razem . Gdy
w nią wchodził! Znała j ego m y śli, wiedziała, że kocha ty lko j ą. A j uż niebawem , gdy j ą uj rzy …
Aledis wy obraziła sobie, j ak biegnie ku niej z otwarty m i ram ionam i. Uciekną! Tak, uciekną i j uż
zawsze będą razem .
Przez pierwsze godziny szła z grupką wieśniaków, którzy wracali do dom u, sprzedawszy w m ie-
ście plony. Wy j aśniła im , że spodziewa się dziecka i idzie powiedzieć o ty m m ężowi. Dowiedziała
się od nich, że od Figueras dzieli j ą pięć lub sześć dni m arszu i że nie powinna zbaczać z traktu aż
do Gerony. Miała również okazj ę wy słuchać rad dwóch bezzębny ch i bosy ch babin, które zdawa-
ły się łam ać pod ciężarem pusty ch koszy, m im o to pruły przed siebie z energią nij ak niepasuj ącą
do ich stareńkich i zasuszony ch ciał.
— Kobieta nie powinna sam otnie zapuszczać się na te szlaki — rzuciła j edna z nich, kręcąc gło-
wą.
— Oj nie, nie — zawtórowała j ej towarzy szka.
Minęło kilka sekund, ty le, ile zaj ęło starowinom zaczerpnięcie oddechu.
— Zwłaszcza gdy j est m łoda i piękna — dodała ta druga.
— Święta prawda — potwierdziła pierwsza.
— Cóż złego m oże m i się przy trafić? — zapy tała naiwnie Aledis. — Przecież trakt j est pełen
ludzi, dobry ch ludzi, takich j ak wy.
Znowu m usiała zaczekać na odpowiedź. Babiny szły przez chwilę w m ilczeniu, ty m razem nie-
co szy bciej , by nadąży ć za grupką wieśniaków.
— Owszem , nie brak tu wędrowców. Barcelona otoczona j est wioskam i, które, podobnie j ak
m y, zawdzięczaj ą by t sąsiedztwu wielkiego m iasta. Ale nieco dalej — dodała staruszka, patrząc
cały czas pod nogi — wsie są coraz rzadsze, w pobliżu nie m a żadny ch grodów, a drogi pustoszej ą
i staj ą się niebezpieczne.
Ty m razem druga kobiecina nie powiedziała słowa. Jednak po obowiązkowej przerwie zwróciła
się do Aledis:
— Kiedy zostaniesz sam a, lepiej nie zwracaj na siebie uwagi. Chowaj się, gdy ty lko usły szy sz,
że ktoś nadchodzi. Unikaj towarzy stwa.
— Nawet ry cerzy ? — zdziwiła się Aledis.
— Zwłaszcza ry cerzy ! — wy krzy knęła j edna z babin.
— Na odgłos końskich kopy t kry j się, gdzie popadnie, i klep zdrowaśki! — poradziła druga.
Obie, wy raźnie poruszone, odpowiedziały ty m razem j ednocześnie, zapom inaj ąc o przerwie
na zaczerpnięcie powietrza. Nawet przy stanęły, przez co zostały daleko w ty le za resztą chłopów.
Niedowierzanie na twarzy Aledis by ło tak wy raźne, że babuleńki, ruszy wszy znowu żwawy m kro-
kiem , wróciły do tem atu:
— Posłuchaj , dziecko — zaczęła j edna, a druga kiwała głową, j eszcze zanim tam ta przeszła do
sedna — na twoim m iej scu wróciłaby m do Barcelony i poczekała na m ęża w dom u. Na gościń-
cach aż roi się od niebezpieczeństw, zwłaszcza teraz, gdy żołnierze i straż królewska są na woj nie.
Rzezim ieszki rozm aitej m aści czuj ą się bezkarni i wszędzie szerzy się zło i bezprawie, bo nikt nie
pilnuj e porządku, a król m a ważniej sze sprawy na głowie niż ochrona dróg.
Aledis szła zam y ślona obok staruszek. Ma się chować przed ry cerzam i? Dlaczego? Wszy scy
ry cerze odwiedzaj ący warsztat garbarski traktowali j ą z szacunkiem . Nigdy nie sły szała, by liczni
kupcy, zaopatruj ący j ej m ęża w surowce, wspom inali o rozboj ach i gwałtach na katalońskich go-
ścińcach. Natom iast doskonale pam iętała m rożące krew w ży łach opowieści o niebezpieczeń-
stwach czy haj ący ch na uczestników m orskich podróży oraz kupców przem ierzaj ący ch ziem ie
Maurów lub te odleglej sze, należące do sułtana Egiptu. Mąż wspom inał, że od ponad dwustu lat
katalońskie drogi znaj duj ą się pod szczególną opieką prawa i króla, a złoczy ńców trudniący ch się
rozboj em na królewskich gościńcach czekaj ą wy j ątkowo surowe kary. bezpieczeństwo na traktach
j est w handlu ogrom nie ważne — m ówił — „Jakżeby inaczej nasze produkty docierały do naj dal-
szy ch zakątków Katalonii?”. Następnie opowiedział j ej , j ak opowiada się dziecku, że j uż dwieście
lat tem u Kościół próbował zaprowadzić porządek na gościńcach. Wtedy właśnie sy nody ogłosiły
stosowny edy kt znany j ako Constituciones de Paz y Tregua. Jeśli ktoś go pogwałcił, naty chm iast
zostawał obłożony klątwą. Biskupi zabronili m ieszkańcom swy ch hrabstw i biskupstw napadać na
wrogów od hora nona w sobotę, do hora prim a w poniedziałek oraz podczas świąt kościelny ch.
Edy kt chronił w sposób szczególny duchowny ch, świąty nie tudzież wierny ch idący ch na m szę lub
wracaj ący ch z kościoła. Constituciones, j ak dowiedziała się Aledis, zostały z czasem poszerzone
i brały w obronę coraz więcej osób i doby tku, a m ianowicie kupców, zwierzęta gospodarcze
i j uczne, narzędzia rolnicze, gospodarstwa chłopskie, m ieszczan, niewiasty, płody rolne, gaj e oliw-
ne, wino… Ostatecznie król Alfons I obj ął ty m i przy wilej am i wszy stkie drogi i gościńce publicz-
ne, oświadczaj ąc, że każdy, kto j e pogwałci, dopuści się obrazy m aj estatu. Aledis zerknęła na ob-
ładowane tobołkam i staruszki, które szły w m ilczeniu, powłócząc bosy m i nogam i. Kto odważy łby
się dopuścić obrazy m aj estatu? Jaki chrześcij anin narażałby się na ekskom unikę i napadał na wę-
drowców na katalońskich gościńcach? O ty m właśnie rozm y ślała Aledis, gdy towarzy sząca j ej
grupka chłopów skręciła w stronę San Andres. — Do widzenia, córeczko — pożegnały j ą staruszki.
Nie lekceważ naszy ch przestróg — dodała j edna. — Jeśli wszy stko nie zawrócisz z drogi, bądź
ostrożna. Lepiej nie zachodź do wsi ani do m iasteczek. Ktoś m ógłby zwrócić na ciebie uwagę
i pój ść za tobą. Zatrzy m uj się wy łącznie w folwarkach, ale ty lko tam , gdzie zobaczy sz kobiety
i dzieci. Aledis odprowadziła wzrokiem chłopów oraz bosonogie żony, staraj ące się za nim i nadą-
ży ć. Została sam a. Do tej pory szła w towarzy stwie wieśniaków, gawędząc z nim i i pozwalaj ą
m y ślom oraz wy obraźni szy bować swobodnie i beztrosko. Marzy ła o spotkaniu z Arnauem , pod-
ekscy towana przy godą w którą rzuciła się pod wpły wem im pulsu, j ednak gdy głosy i kroki wie-
śniaków ucichły w oddali, sam otność zaczęła j ej ciąży ć. Czekała j ą daleka droga i Aledis —
chcąc sprawdzić j ak daleka — osłoniła ręką oczy, by chronić j e przed słońcem stoj ący m wy soko
na błękitny m niebie. Ani j edna chm urka nie plam iła nieboskłonu, zlewaj ącego się na hory zoncie
z niezm ierzony m i i ży zny m i ziem iam i Katalonii.
Gdy wieśniacy poszli w swoj ą stronę, Aledis zaczęła doskwierać nie ty lko sam otność. Czuła się
nieswoj o w obcy m m iej scu, nigdy nie m iała bowiem do czy nienia z tak rozległy m i, otwarty m i
przestrzeniam i, gdzie m ogła ogarnąć j edny m spoj rzeniem nieboskłon i widnokrąg. Rozej rzała się.
Popatrzy ła przed siebie, tam , gdzie podobno znaj dowało się Figueras. Nogi się pod nią ugięły. Od-
wróciła się i spoj rzała za siebie. Nic, pustka. Barcelona pozostała daleko w ty le, a otaczaj ące Ale-
dis ziem ie by ły zupełnie obce. Poszukała wzrokiem dachów, które do tej pory zawsze zasłaniały
j ej nieznany cud natury — ogrom nieba. Wciągnęła powietrze, chcąc wy łowić swoj skie zapa-
chy, woń garbowanej skóry … Nastawiła ucha, by usły szeć nawoły wania przechodniów, zgiełk
tętniącego ży ciem m iasta. Wszy stko na nic, by ła zupełnie sam a. Nagle przy pom niała sobie prze-
strogi staruszek. Obej rzała się i spróbowała wy patrzy ć w oddali Barcelonę. Ma przed sobą pięć
lub sześć dni drogi! Gdzie będzie spała? Czy m się poży wi? Zważy ła w ręku węzełek z cały m
swy m doby tkiem . A j eśli staruszki m iały racj ę? Jak sobie poradzi? Co zrobi, j eśli zaczepi j ą j akiś
ry cerz lub opry szek? Słońce stało j uż wy soko na niebie. Wzrok Aledis znów powędrował za wid-
nokrąg, gdzie czekało na nią Figueras i… Arnau.
Zdwoiła czuj ność. Miała teraz oczy i uszy szeroko otwarte, nasłuchiwała naj lżej szego odgłosu,
który zakłóciłby panuj ący na drodze spokój . W sam o południe dotarła w okolice Montcady, gdzie
zam ek na wzgórzu, dzielący m nazwę z grodem , bronił dostępu do równiny otaczaj ącej Barcelo-
nę. Gościniec znów zapełnił się chłopam i i kupcam i. Aledis przy łączy ła się do nich, j akby i ona
zm ierzała do grodu, ale na przedm ieściach, przy pom niawszy sobie przestrogę staruszek, zboczy ła
z drogi i obeszła m iasto szerokim łukiem .
Z radością zauważy ła, że boi się m niej niż na początku sam otnej podróży. Na północ od Mont-
cady nadal napoty kała chłopów i kupców. Większość szła pieszo, ty lko niektórzy j echali na wo-
zach, m ułach lub osłach. Wszy scy pozdrawiali się uprzej m ie i Aledis bardzo podobała się ta ser-
deczna atm osfera. Znowu przy łączy ła się do grupki wędrowców, ty m razem kupców podążaj ą-
cy ch do Ripollet. Z ich pom ocą przeprawiła się przez rzekę Besós, ale wkrótce potem ich szlaki się
rozeszły i kupcy skręcili na lewo. Aledis obeszła Val Rom anas, ale zaraz za grodem drogę przecię-
ła j ej główna odnoga rzeki Besós. O tej porze roku by ła j eszcze tak rwąca, że o sam odzielnej
przeprawie nie m ogło by ć m owy.
Aledis zerknęła na rzekę i na ospałego przewoźnika czekaj ącego na brzegu. Mężczy zna
uśm iechnął się do niej z niezrozum iałą pobłażliwością, ukazuj ąc czarne zęby. Aby konty nuować
podróż, Aledis, chcąc nie chcąc, m usiała skorzy stać z j ego usług. Sięgnęła do wszy ty ch w bluzkę
tasiem ek, by j ak naj szczelniej zasłonić dekolt, ale węzełek, który niosła, utrudniał j ej ruchy. Zwol-
niła kroku. Zawsze podziwiano j ej zgrabne ruchy, a ona starała się podkreślić swój wdzięk, ilekroć
czuła na sobie czy j eś spoj rzenie. Zepsute zęby to nic w porównaniu z resztą! Chłop by ł dosłownie
porośnięty brudem . Może lepiej upuści węzełek? Nie, zauważy. Ale czego się tu bać? Koszula
przewoźnika by ła szty wna od py łu. A stopy ? Wielki Boże! Pod brunatną skorupą prawie nie by ło
widać palców. Powoli. Spokoj nie — Chry ste Panie, co za obleśny ty p, pom y ślała Aledis.
— Chcę dostać się na drugi brzeg — rzekła.
Przewoźnik przeniósł wzrok z j ej piersi na wielkie, kaszkowe oczy.
— Aha — rzucił ty lko, po czy m zaczął znowu się bezwsty dnie j ej piersiom .
— Sły szy sz, co do ciebie m ówię?
— Aha — powtórzy ł przewoźnik, ty m razem nie podnosząc nawet wzroku.
Przez długą chwilę sły chać by ło ty lko szum rzeki. Aledis czuła, że m ężczy zna rozbiera j ą
wzrokiem . Zaczęła szy bciej oddy chać, co j eszcze uwy datniło j ej kobiece kształty, a wtedy nabie-
głe krwią źrenice przewoźnika zaczęły błądzić po j ej ciele.
Aledis by ła sam a sam iuteńka gdzieś w sercu Katalonii, na brzegu rzeki, o której nigdy w ży ciu
nie sły szała, a przez którą j uż raz się przeprawiła, i w towarzy stwie zerkaj ącego na nią obleśnie
osiłka. Rozej rzała się. Nigdzie nie by ło ży wej duszy. Kilka m etrów na lewo, z dala od rzeki, stała
szopa sklecona z niechluj nie poukładany ch bali, tak sam o cuchnąca i zapuszczona j ak gospodarz.
Przed wej ściem , wśród odpadków i śm ieci paliło się ognisko, nad nim , na żelazny m trój nogu wi-
siał kociołek, z którego unosił się zapach tak odrażaj ący, że Aledis wolała nawet nie m y śleć, co
j est w środku.
— Muszę dogonić arm ię — powiedziała niepewnie.
— Aha.
— Mój m ąż służy w woj sku naszego króla — skłam ała, podnosząc głos. — Idę go powiadom ić,
że oczekuj ę dziecka. Muszę zdąży ć, zanim zostanie wy słany na pole bitwy.
— Aha. — Mężczy zna pokazał czarne zęby, a z kącików j ego ust pociekła ślina.
Otarł wargi rękawem .
— Nie potrafisz powiedzieć nic innego?
— A owszem — odparł, m rużąc oczy. — Żołnierze królewscy padaj ą w bitwach j ak m uchy.
Znienacka uderzy ł j ą na odlew w twarz. Odwróciła się a zaraz potem runęła pod nieludzko
brudne stopy napastnika.
Osiłek schy lił się, złapał j ą za włosy i powlókł do szopy. Aledis zatopiła paznokcie w j ego dłoni,
m im o to j ej nie puścił. Próbowała wstać, ale potknęła się i znowu upadła. Szy bko oprzy tom niała
i rzuciła się na czworakach na nogi napastnika, w go powalić, lecz on wy rwał się i kopnął j ą z ca-
łej siły w brzuch.
Już w szopie, gdy rozpaczliwie próbowała złapać oddech, poczuła, j ak błoto i ziem ia kaleczą j ej
ciało w ry tm ruchów m ężczy zny.
W oczekiwaniu na ry cerstwo i ściągaj ące z całej Katalonii oddziały pospolitego ruszenia tu-
dzież prowizj e król Piotr zatrzy m ał się w oberży w Figueras, m ieście położony m niedaleko granic
Roussillonu i m aj ący m przedstawicieli w kortezach. Książę Piotr i j ego ry cerze rozbili obóz w Pe-
reladzie, a książę Jakub i pozostali m ożnowładcy — m iędzy inny m i pan Eixerica, hrabia de Luna,
Blasco de Alagó, Juan Xim enez de Urrea, Felipe de Castro i Juan Ferrandez de Luna — rozłoży li
się wraz ze swy m i oddziałam i na przedm ieściach Figueras.
Arnaua Estany ola wcielono do woj sk królewskich. Miał dwadzieścia dwa lata i wszy stko by ło
dla niego nowe. Obozowisko skupiaj ące ponad dwa ty siące m ężczy zn — rozsadzany ch euforią
z powodu zwy cięstwa na Maj orce, żądny ch woj enny ch wrażeń, krwi i łupów, czekaj ący ch bez-
czy nnie, aż król wy da rozkaz do ataku na Roussillon — by ło zaprzeczeniem ładu panuj ącego
w Barcelonie. Z wy j ątkiem m usztry i ćwiczeń strzeleckich obozowe ży cie sprowadzało się do ha-
zardu, straszliwy ch historii woj enny ch, opowiadany ch przez stary ch wy j adaczy, przechwalaj ą-
cy ch się przed niezaprawiony m i w boj ach towarzy szam i oraz — bo j akżeby inaczej — do rabun-
ków i burd.
Arnau lubił spacerować po obozowisku w towarzy stwie trzech rówieśników z Barcelony, rów-
nie niedoświadczony ch w woj enny m rzem iośle j ak on. Podziwiał wierzchowce i zbroj e, które
gierm kowie polerowali cały m i dniam i, a potem wy stawiali przed nam iot, j akby brali udział
w konkursie na naj bardziej lśniący boj owy ekwipunek. Z j ednej strony olśniewały go końskie rzę-
dy i rozm aitość wszelakiej broni, z drugiej o m dłości przy prawiał fetor, brud i chm ary owadów
unoszące się nad śm ieciam i i odchodam i ty sięcy ludzi i zwierząt. Straż królewska poleciła wy ko-
pać z dala od obozowiska latry ny — długie głębokie rowy obok strum y ka, który m iał odprowa-
dzać nieczy stości. Jednak strum ień by ł prawie suchy i nagrom adzone odchody rozkładały się,
wy dzielaj ąc nieznośny, lepki fetor.
Pewnego ranka czterem nowy m znaj om y m przechadzaj ący m się wśród nam iotów drogę
przeciął wracaj ący z ćwiczeń ry cerz. Koń, który nie m ógł się j uż doczekać zasłużonego obroku
i zrzucenia z piersi i boków ciężkiej zbroi, bił kopy tam i o ziem ię, podczas gdy j eździec starał się
dotrzeć bezpiecznie do nam iotu, lawiruj ąc m iędzy żołnierzam i i doby tkiem nagrom adzony m na
obozowy ch uliczkach. Wielki, skoczny rum ak, którem u wbij aj ące się brutalnie w py sk wędzidło
nie pozwalało pognać rączo do staj ni, przebierał nogam i w niezwy kły m tańcu, tocząc białą pianę.
Arnau i j ego kom pani ustąpili m iej sca ry cerzowi, j ednak pech chciał, że koń gwałtownie za-
rzucił zadem na Jaum ego, naj m niej szego z czwórki, który stracił równowagę i upadł. Jeździec na-
wet się nie obej rzał i odj echał do pobliskiego nam iotu, a drobny Jaum e również wy szedłby z ca-
łego zdarzenia bez szwanku, gdy by nie zwalił się na grupkę stary ch rębaj łów graj ący ch w kości.
A że j eden z nich stracił właśnie fortunę, j akiej nie pokry łby żołd ze wszy stkich przy szły ch woj en
króla Piotra, awantura by ła nieunikniona. Pechowy gracz rzucił się na Jaum ego, by dać upust
wściekłości, której wolał nie wy ładowy wać na swy ch rosły ch towarzy szach. By ł to zwalisty, bro-
daty m ężczy zna o długiej , brudnej czupry nie i m inie — świadectwie wielu przegrany ch partii —
która przeraziłaby nawet naj m ężniej szego wroga.
Stary woj ak uniósł intruza j ak kukiełkę. Jaum e nie wiedział, co się dziej e. Właśnie oberwał od
konia i stracił równowagę, a teraz j akiś furiat potrząsał nim , wrzeszcząc j ak opętany, i okładał go
po twarzy tak zawzięcie, że z kącików ust popły nęła m u krew.
Arnau patrzy ł, j ak chłopak przebiera nogam i w powietrzu.
— Puść go, ty wieprzu! — wrzasnął, zdum iewaj ąc nawet sam ego siebie.
Świadkowie odsunęli się. Jaum e przestał przebierać nogam i. Chwilę potem wy lądował na zie-
m i, bo napastnik puścił go, by rozprawić się z żołnierzy kiem , który m iał czelność nazwać go wie-
przem . Otoczy ł ich krąg gapiów, którzy zacierali j uż ręce, ciesząc się, że zaraz będzie widowisko.
On, Arnau, przeciw wściekłem u żołdakowi. Gdy by go chociaż nie obraził. Co go podkusiło, by na-
zwać tego osiłka wieprzem ?
— To nie j ego wina… — wy j ąkał, wskazuj ąc na Jaum ego który rozglądał się nieprzy tom nie.
Żołnierz nie odpowiedział, ty lko ruszy ł na Arnaua niczy m rozj uszony by k: uderzy ł go głową
w pierś i odrzucił na kilka m etrów, zm uszaj ąc gapiów do rozstąpienia się. Arnau poczuł, że ból roz-
ry wa m u klatkę piersiową. Nagle zabrakło m u cuchnącego powietrza, do którego wdy chania zdą-
ży ł się j uż przy zwy czaić. Zaczął poruszać rozpaczliwie ustam i, żeby się nie udusić. Próbował
wstać, ale napastnik kopnął go w twarz, posy łaj ąc z powrotem na ziem ię. Mim o przej m uj ącego
bólu głowy wciąż starał się zaczerpnąć powietrza i gdy j uż, j uż m iał wziąć oddech, otrzy m ał ko-
lej nego kopniaka, ty m razem w nerki. Pod gradem ciosów zwinął się w kłębek i zacisnął z całej si-
ły powieki.
Kiedy żołdak przestał się nad nim znęcać, Arnau pom y ślał, że m a pogruchotane wszy stkie ko-
ści. Wy dało m u się, że przez zasłonę bólu dociera do niego j akiś odgłos.
Nastawił ucha.
Usły szał raz, a potem j eszcze raz, i znowu, i znowu. Otworzy ł oczy i powiódł wzrokiem po ota-
czaj ący ch go ludziach, którzy nie przestawali się śm iać: wy ty kali go palcem i rechotali. W j ego
obolały ch uszach zabrzm iały słowa oj ca: „Poświęciłem wszy stko, żeby ś by ł wolny ”. W j ego otę-
piały m um y śle obrazy i wspom nienia zlały się ze sobą: zobaczy ł oj ca wiszącego na placu Blat…
Wstał z twarzą zalaną krwią. Przy pom niał sobie pierwszy kam ień, j aki zaniósł Madonnie… Żołdak
stał do niego ty łem . Wy siłek, j akiego wy m agało przy dźwiganie tam tego skalnego bloku… ból,
cierpienie i przepełniaj ąca go dum a, gdy składał kam ień na placu przed kościołem …
— Ty wieprzu!
Brodacz odwrócił się na pięcie. Szelest j ego ubrania poniósł się po cały m obozowisku.
— Głupi wieśniaku! — wrzasnął, znowu ruszaj ąc na Arnaua. Żaden kam ień nie by ł tak ciężki
j ak ten wieprz. Żaden kam ień… Arnau rzucił się na żołnierza i wczepił w niego, uniem ożliwiaj ąc
m u zadanie ciosu. Poturlali się po piachu. Arnau zerwał się pierwszy, ale m iast uderzy ć napastni-
ka, złapał go za włosy i za skórzany pas, uniósł nad głową j ak kukłę i cisnął na gapiów.
Brodacz wpadł z hukiem w otaczaj ący ch ich żołnierzy.
Jednak ta nauczka nie ostudziła j ego zapędów. Zahartowany w walce, po kilku sekundach stanął
znów przed Arnauem , który j uż na niego czekał. Ty m razem nie rzucił się na niego, lecz zam ach-
nął, j ednak i ty m razem m łodzieniec okazał się szy bszy : odparował cios, chwy taj ąc przeciwnika
za przedram ię, obracaj ąc go i wy rzucaj ąc wy soko w powietrze. Jednak nie wy rządzał większej
krzy wdy woj akowi, który raz po raz wznawiał atak.
W końcu, gdy żołnierz oczekiwał, że przeciwnik znowu ciśnie nim o ziem ię, Arnau uderzy ł go
pięścią w twarz, wkładaj ąc w ten cios całą buzuj ącą w nim wściekłość.
Widzowie um ilkli. Brodacz zwalił się nieprzy tom ny nogi Arnaua, który naj chętniej zacząłby
rozcierać obolałe kostki. Opanował się j ednak i powiódł wzrokiem , nie opuszczaj ąc pięści, j akby
gotował się do zadania nowego ciosu. Nie wstawaj — szepnął w duchu, zerkaj ąc na żołnierza. —
Błagam , nie wstawaj .
Żołdak zaczął zbierać się niezdarnie. Ani się waż! postawił prawą stopę na twarzy przeciwnika
i przy cisnął go do ziem i. — Nie wstawaj , psubracie. Nie wstał. Kom pani odciągnęli Arnaua na
bok.
— Chłopcze! — rozległ się władczy głos. Arnau odwrócił się i zobaczy ł ry cerza, którego za-
chowanie sprowokowało bój kę, nadal by ł w zbroi. — Zbliż się.
Arnau wy konał rozkaz, m asuj ąc ukradkiem dłoń.
— Ja, Eixim en d’Esparca, ry cerz j ego wy sokości króla Piotra Trzeciego, chcę, by ś służy ł pod
m y m i rozkazam i. Zgłoś się do m oich żołnierzy.
28
Trzy dziewczy ny um ilkły i spoj rzały po sobie, bo Aledis rzuciła się na j edzenie j ak wy głodzo-
ne zwierzę, rękam i wy ławiaj ąc z zupy m ięso i j arzy ny. Jednak ani na chwilę nie przestawała zer-
kać znad m iski na swoj e dobrodziej ki. Naj m łodsza z nich, blondy nka z kaskadą kręcony ch włosów
opadaj ący ch na błękitną suknię, zacisnęła wargi i zerknęła na towarzy szki. Która z nas przez to nie
przechodziła? — zdawała się m ówić. Tam te przy taknęły wzrokiem , a potem wszy stkie trzy odsu-
nęły się o kilka kroków.
Wówczas wzrok blondy nki o kręcony ch włosach powędrował do wnętrza nam iotu, skąd —
z dala od prażącego niem iłosiernie lipcowego słońca — cztery inne dziewczy ny, nieco starsze,
oraz ich opiekunka, siedząca na taborecie, uważnie obserwowały nieznaj om ą. Kiedy ty lko Aledis
zaczęła krąży ć wokół nam iotu, kobieta na taborecie dała znak dziewczy nom na zewnątrz, by j ą
nakarm iły. Odtąd nie przestawała badawczo się j ej przy glądać. Nieznaj om a, brudna i w łachm a-
nach, by ła m im o wszy stko piękna i… m łoda. Skąd się tu wzięła? Nie j est włóczęgą, nie żebrała.
Nie j est również dziewką uliczną, bo na widok prosty tutek insty nktownie się cofnęła. Może i j est
brudna. Może i m a skołtunione tłuste włosy i podarte ubranie, j ednak j ej zęby są białe j ak śnieg.
Ta dziewczy na nie zaznała głodu ani chorób, od który ch psuj ą się zęby. Co tu robi? Pewnikiem
ucieka. Ale od czego? Opiekunka przy wołała j edną z siedzący ch w nam iocie kobiet.
— Um y j cie j ą i doprowadźcie do porządku — szepnęła j ej do ucha.
Kobieta spoj rzała na Aledis, uśm iechnęła się i skinęła głową.
Aledis nie wierzy ła własny m uszom . „Kąpiel dobrze ci zrobi”, usły szała, gdy skończy ła j eść,
od innej prosty tutki, która wy szła z nam iotu. Kąpiel! Od ty lu dni się nie m y ła! W nam iocie naszy -
kowano m iednicę z przy j em nie chłodną wodą i Aledis usiadła w niej z podkurczony m i nogam i.
Trzy dziewczy ny, które poczęstowały j ą zupą, zakrzątnęły się koło niej i zaczęły j ą m y ć. Cóż
szkodzi, że da się trochę porozpieszczać? Nie m oże przecież stanąć przed Arnauem czarna od bru-
du. Oddziały króla stacj onowały tuż obok. Tam zapewne go znaj dzie. Udało się, dotarła do Figu-
eras! Cóż w ty m złego, że pozwoli się um y ć? Pozwoliła się również ubrać. Dostała naj m niej wy -
zy waj ący strój , ale j ednak… „Kobiety lekkich oby czaj ów m uszą nosić kolorowe ubrania”, wy tłu-
m aczy ła j ej kiedy ś m atka, gdy j ako m ała dziewczy nka pom y liła prosty tutkę z m ożną panią i ze-
szła j ej z drogi. „Więc j ak j e odróżnić?”, zapy tała Aledis. „Z nakazu króla m uszą ubierać się kolo-
rowo, nie m ogą j ednak nosić pelery nki ani żadnego innego okry cia, nawet zim ą. Kobietę lekkich
oby czaj ów poznasz po nagich ram ionach”.
Aledis znowu spoj rzała na siebie. Kobiety takie j ak ona, żony rzem ieślników, nigdy nie ubiera-
ły się kolorowo, bo nie pozwalał im na to król. A przecież barwne m aterie są takie piękne! Jednak
nie m oże pokazać się tak Arnauowi. Żołnierze m ogliby wziąć j ą za… Uniosła rękę, by obej rzeć
się z boku.
— I co, podoba ci się?
Odwróciła się i zobaczy ła m adam e. Na znak wchodzącej , Antonia, kędzierzawa blondy nka,
która pom agała Aledis się ubrać, wy szła z nam iotu, zostawiaj ąc j e sam e.
— Tak… nie… — Aledis j eszcze raz spoj rzała na siebie. Suknia by ła j asnozielona. Czy znaj -
dzie tu j akieś okry cie na ram iona, by nikt nie wziął j ej za kobietę lekkich oby czaj ów?
Madam e zm ierzy ła j ą od stóp do głów. Nie pom y liła się. Te rozkoszne krągłości uszczęśliwią
nawet naj bardziej kapry śnego woj aka. A oczy ? Ich spoj rzenia się spotkały. Olbrzy m ie. Kasztano-
we. Wy daj ą się sm utne.
— Co cię tu przy wiodło, dziecko?
— Mój m ąż. Poszedł na woj nę, nie wiedząc, że zostanie oj cem . Chcę m u powiedzieć, zanim
ruszy do walki.
Wy recy towała to j edny m tchem , podobnie j ak kupcom , którzy przy szli j ej z pom ocą w Besós,
gdy przewoźnik, zgwałciwszy j ą, próbował utopić w rzece. Jednak na widok nadchodzący ch ludzi
rzucił się do ucieczki. Aledis nie zdołała się wy rwać czarnozębnem u m ężczy źnie. Łkała, leżąc
w błocie, podczas gdy j ą gwałcił, a potem wlókł do rzeki. Świat przestał dla niej istnieć, słońce
zgasło, a sapanie wciskaj ącego się w nią osiłka ginęło w j ej wnętrzu, zlewaj ąc się ze wspom nie-
niam i i bezsilnością. Kupcy ulitowali się nad zhańbioną dziewczy ną.
— Musisz powiadom ić o wszy stkim naczelnika — powiedzieli.
Ale co m a powiedzieć królewskiem u przedstawicielowi? A j eśli j ej m ąż wy słał za nią pogoń?
A j eśli wszy stko się wy da? Wszczęto by dochodzenie, a przecież nie m oże…
— Nie. Muszę dotrzeć do obozu, zanim król ruszy do Roussillonu — powiedziała, wy j aśniwszy,
że j est przy nadziei, ale j ej m ąż j eszcze o ty m nie wie. — Gdy opowiem o wszy stkim m ężowi, on
zdecy duj e, co robić.
Kupcy towarzy szy li j ej aż do Gerony. Rozstali się koło kościoła Świętego Feliksa, pod m uram i
m iasta. Naj starszy z kupców pokręcił głową, widząc, że zostaj e sam a w tak opłakany m stanie.
Aledis przy pom niała sobie, że znaj om e staruszki radziły j ej om ij ać m iasta, dlatego nie weszła do
sześcioty sięcznej Gerony. Z daleka przy j rzała się dachowi kościoła poświęconego Marii i budo-
wanej właśnie katedrze, płacowi biskupiem u i wy sokiej , m asy wnej wieży Gironella, Równem u
punktowi obronnem u m iasta. Jeszcze przez chwilę spoglądała na Geronę, po czy m ruszy ła ku Fi-
gueras.
Madam e obserwowała Aledis zatopioną we wspom nieniach. Zauważy ła, że drży.
W ślad za woj skiem do Figueras ściągały setki ludzi. Aledis, osłabiona głodem , dołączy ła do
nich. Nie pam iętała nawet ich twarzy. Poczęstowali j ą chlebem i świeżą wodą, dostała też od ko-
goś trochę j arzy n. Zatrzy m ali się na nocleg na północny m brzegu rzeki Fluvia, u stóp zam ku Pon-
tons, który strzegł grodu Bascara w połowie drogi m iędzy Geroną i Figueras. Wtedy właśnie j ej
dwaj towarzy sze podróży odebrali w naturze zapłatę za poczęstunek i zgwałcili j ą brutalnie pod
osłoną nocy. Jednak Aledis by ło j uż wszy stko j edno. Przy wołała twarz ukochanego, szukaj ąc
w ty m wspom nieniu ukoj enia. Nazaj utrz powlokła się kilka m etrów za swy m i prześladowcam i ni-
czy m pies, j ednak ty m razem nie dali j ej j eść, nawet się do niej nie odezwali. W końcu dotarła
do obozowiska.
A teraz… Dlaczego ta kobieta tak się j ej przy gląda? Nie odry wa oczu od j ej … łona! Aledis po-
czuła, j ak sukienka opina płaski, twardy brzuch. Drgnęła i spuściła wzrok.
Madam e uśm iechnęła się pod nosem , choć Aledis tego nie dostrzegła. Ileż razy sły szała j uż ta-
kie ciche wy znania? Wy m y ślone history j ki dziewcząt, które pierwsze badawcze spoj rzenie zbij ało
z tropu. Zdradzało j e zdenerwowanie i spuszczały wzrok, zupełnie j ak ta nieznaj om a. Z ilom a cią-
żam i m iała j uż do czy nienia? Z tuzinam i? Setkam i? Nigdy nie widziała kobiety w ciąży z tak pła-
skim , spręży sty m brzuchem . Krwawienie się opóźnia? By ć m oże, ale każda kobieta wolałaby się
naj pierw upewnić, zam iast od razu gnać taki kawał za m ężem , który wy ruszy ł na woj nę.
— W takim stroj u nie wej dziesz do obozu. — Na te słowa Aledis podniosła wzrok i znowu spoj -
rzała na siebie. — Nie m am y tam wstępu. Jeśli chcesz, popy tam o twoj ego m ęża.
— Pani! Zrobiliby ście to dla m nie? Dlaczego chcecie m i pom óc?
— Chy ba j uż ci pom ogłam . Nakarm iłam cię, um y łam i ubrałam . Czy ktoś inny cokolwiek dla
ciebie zrobił w ty m obozie wariatów? — Aledis pokręciła głową. Kiedy przy pom niała sobie, j ak
j ą potraktowano, ciarki przeszły j ej po plecach. — Więc dlaczego tak się dziwisz? — ciągnęła ko-
bieta. Aledis nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Jesteśm y kobietam i lekkich oby czaj ów, ale serca
m am y m iękkie. Gdy by m i ktoś pom ógł wiele lat tem u… — Popatrzy ła przed siebie nieobecny m
wzrokiem , a j ej słowa zawisły pod sufitem nam iotu. — No, ale teraz to j uż bez znaczenia. Pom o-
gę ci. Mam znaj om ości w obozie i j eśli chcesz, sprowadzę tu twoj ego m ęża.
Aledis zastanowiła się. Czem u nie? Madam e cieszy ła się j uż na m y śl o nowy m naby tku. Nie-
trudno będzie pozby ć się m ęża, wielu żołnierzy winny ch j ej j est przy sługę. Mała bój ka w obozie
i po krzy ku… A wtedy do kogo zwróci się ta m ała? Zostanie zupełnie sam a. Będzie j ej j adła z ręki.
Jeśli rzeczy wiście j est w ciąży, kilka m onet wszy stko załatwi. W końcu to j ej chleb powszedni.
— Będę wam bardzo wdzięczna — odezwała się Aledis. Proszę. Już zaczy na by ć posłuszna.
— Jak się nazy wa twój m ąż i w j akim oddziale służy ?
— Należy do pospolitego ruszenia z Barcelony, a nazy wa się Arnau. Arnau Estany ol. — Ma-
dam e zadrżała. — Słabo pani? — zapy tała Aledis.
Kobieta osunęła się na taboret. Oblał j ą zim ny pot.
— Nie, nic m i nie j est — wy sapała. — To przez ten przeklęty upał. Podaj m i wachlarz.
To niem ożliwe, pom y ślała, gdy Aledis sięgała po wachlarz. Pulsowało j ej w skroniach. Arnau
Estany ol! To niem ożliwe!
— Jak on wy gląda? — zapy tała, wachluj ąc się.
— Och! Nietrudno będzie go odnaleźć. Pracuj e j ako bastaix w porcie. Jest m łody, silny, wy so-
ki i przy stoj ny, koło prawego oka m a znam ię.
Madam e m ilczała, nie przestaj ąc się wachlować. My ślam i bardzo daleko: widziała teraz Na-
varcles, przy j ęcie weselne, siennik, zam ek… Llorenca de Bellera, swą hańbę, głód i cierpienie…
Ile to j uż lat? Dwadzieścia? Tak, dwadzieścia, m oże trochę więcej . A teraz…
Aledis przerwała j ej rozm y ślania:
— Znacie go? — Nie… nie.
Czy go zna? Prawie go nie pam ięta. By ła wtedy dzieckiem !
— Pom ożecie m i go odnaleźć?
A kto pom oże m nie, gdy go odnaj dę? Wolała zostać sam a.
— Zgoda — powiedziała i wy prosiła Aledis ruchem ręki. Zostawszy sam a, Francesca ukry ła
twarz w dłoniach. Arnau!
Udało j ej się zapom nieć, zm usiła się do tego, a teraz, po dwudziestu latach… Jeśli dziewczy na
m ówi prawdę, nosi w łonie… j ej wnuka! A ona chciała go zabić. Dwadzieścia lat! Jak wy gląda
teraz Arnau? Aledis powiedziała, że j est wy soki, silny i przy stoj ny. Nie potrafiła go sobie przy po-
m nieć, nawet j ako noworodka. Wy starała się dla niego o ciepły kąt w kuźni, ale nie m ogła go od-
wiedzać. Banda łaj daków! By łam j eszcze dzieckiem , a oni gwałcili m nie raz po raz! Po j ej po-
liczku spły nęła łza. Kiedy ostatni raz płakała? Wtedy, przed dwudziestom a laty nie uroniła ani j ed-
nej łzy. Dziecku będzie lepiej z Bernatem , tłum aczy ła sobie. Dowiedziawszy się o wszy stkim , do-
nia Caterina spoliczkowała j ą i wy dała na łaskę żołdaków. A potem , gdy nawet oni się j ej brzy dzi-
li, trafiła pod m ury zam ku. Wraz z m nóstwem podobny ch do niej nieszczęśników brodziła w od-
padkach i śm ieciach, bij ąc się z nim i o zapleśniałe kawałki chleba nadj edzone przez robaki. Tam
spotkała dziewczy nkę, która też rozgrzeby wała śm ieci. By ła chuda, ale ładna. I nikogo nie obcho-
dził j ej los. A j eśli… Poczęstowała j ą resztkam i, które odłoży ła dla siebie. Dziewczy nka uśm iech-
nęła się, oczy j ej rozbły sły. Zapewne nie zaznała innego ży cia. Francesca um y ła j ą w rzece. Na-
cierała j ej skórę piaskiem , póki nie zaczęła wy ć z bólu i zim na. Potem zaprowadziła j ą do j ednego
z żołnierzy pana Navarcles. Tak się wszy stko zaczęło. Tak, sy nu, ży cie m nie znieczuliło, zam ieniło
m oj e serce w kam ień. Co powiedział ci o m nie oj ciec? Że cię porzuciłam skazałam na pewną
śm ierć?
Jeszcze tej nocy Francesca wy py tała o Arnaua oficerów i żołnierzy naj em ny ch, który m po-
szczęściło się w grze w karty lub kości i przy szli świętować zwy cięstwo z j ej dziewczętam i.
— Bastaix? — powiedział j eden z nich. — Znam go, a j akże. Wszy scy go znaj ą. — Francesca
przechy liła głowę. — Podobno zadał bobu starem u wy dze, przed który m wszy scy trzęśli portkam i
i Eixim en d’Esparca, adiutant sam ego króla, przy j ął go do swej straży przy bocznej . Ma znam ię
koło oka. Wy ćwiczy ł się we władaniu szty letem i od tej pory stoczy ł wiele walk i żadnej nie prze-
grał. Warto obstawiać go w zakładach. — Oficer się uśm iechnął. — Ale, ale… Dlaczego py tasz?
— Uśm iechnął się j eszcze szerzej .
Niby czem u nie rozpalić j ego wy uzdanej wy obraźni? — pom y ślała Francesca. Zresztą i tak
nie m ogłaby powiedzieć m u prawdy. Mrugnęła do niego porozum iewawczo.
— Jesteś za stara dla tego by czka — zaśm iał się żołnierz. Francesca zby ła m ilczeniem j ego
słowa.
— Podeślij m i go, a nie pożałuj esz.
— Gdzie? Tutaj ?
A j eśli Aledis kłam ie? Insty nkt nigdy j ej j eszcze nie zawiódł.
— Nie, tutaj nie.
Aledis odeszła kilka kroków od nam iotu Franceski. By ła piękna, ciepła i gwiaździsta noc, a księ-
ży c barwił m rok na żółto. Spoglądała to na niebo, to na m ężczy zn, którzy wchodzili do nam iotu,
a zaraz potem wy łaniali się w towarzy stwie j ednej z dziewcząt. Znikali w m ały ch szałasach, z któ-
ry ch wy chodzili j akiś czas potem roześm iani lub m ilczący. I tak w kółko. Za każdy m razem
dziewczy ny podchodziły do m iednicy, w której niedawno kąpały Aledis, i podm y wały się, pa-
trząc na nią bez wsty du. Tak sam o patrzy ła tam ta kobieta, której m atka Aledis zabroniła ustępo-
wać z drogi. — Dlaczego nie wsadzą j ej do więzienia? — zapy tała wtedy m atkę.
Eulalia zerknęła na córkę, zastanawiaj ąc się, czy dorosła j uż do takich rozm ów.
— Nie m ożna j ej aresztować. Zarówno król j ak i Kościół pozwalaj ą j ej uprawiać nierząd. —
Dziewczy nka spoj rzała na m atkę z niedowierzaniem . — Tak, córuś, taka j est prawda. Kościół
twierdzi, że kobiety wszeteczne podlegaj ą prawu boskiem u, nie ziem skiem u. — Jakże m a powie-
dzieć dziecku, że Kościół chce z ich pom ocą zapobiegać cudzołóstwu i związkom przeciwny m na-
turze? Eulalia znowu przy j rzała się córce. Nie, j est j eszcze za m ała, by m ówić j ej o związkach
przeciwny ch naturze.
Antónia uśm iechnęła się do niej , podszedłszy do m iednicy. Aledis też wy krzy wiła usta, próbu-
j ąc się uśm iechnąć.
Co j eszcze m ówiła j ej m atka? — próbowała sobie przy pom nieć. Że nie wolno im m ieszkać
w obrębie m urów m iasta ani nigdzie, gdzie ży j ą ludzie przy zwoici, a te z nich, które nie zastosuj ą
się do zakazu, m ogą zostać — na żądanie sąsiadów — wy pędzone z własnego dom u. Że m usiały
słuchać kazań, m aj ący ch j e nawrócić na drogę cnoty. Że m ogły korzy stać z łaźni publiczny ch
ty lko w poniedziałki i piątki, czy li w dni zarezerwowane dla Ży dów i Saracenów. I że z zarobio-
ny ch pieniędzy m ogły dawać j ałm użnę, nie wolno im by ło j ednak dawać ofiar na tacę ani na
m szę.
Antónia stała w m iednicy, j edną ręką się podm y wała, drugą trzy m ała podkasaną spódnicę.
Nie przestawała się uśm iechać! Ilekroć prostowała się po nabraniu wody i podnosiła dłoń do sro-
m u, zerkała z uśm iechem na Aledis, która próbowała om ij ać wzrokiem j ej odsłonięte i skąpane
w księży cowej poświacie łono.
Dlaczego się uśm iecha? To j eszcze dziewczy nka, a j uż j est potępiona. Przed kilkom a laty, nie-
długo po ty m , j ak oj ciec Aledis odrzucił oświadczy ny Arnaua, m atka zaprowadziła j ą i Alestę do
klasztoru Świętego Piotra w Barcelonie. „Niech to zobaczą!”, przy kazał garbarz żonie. Klasztorny
przedsionek wy pełniały wy rwane z zawiasów drzwi, które stały oparte o arkady lub leżały na
dziedzińcu. Król Piotr pozwolił przeory szy wy ganiać ze swej parafii — wedle własnego uznania
i bez niczy j ego pośrednictwa — niem oralne kobiety i wy stawiać w klasztorze drzwi wy rwane
z ich dom ów. Przeory sza z zapałem zabrała się do dzieła. A zapał ten by ł zaiste wielki!
— Ty le rodzin wy rzucono? — zapy tała Alesta. Pam iętała, j ak ich wy rzucono z dom u za nie-
płacenie czy nszu: wtedy też wy rwano im drzwi. Kilka dni później zam ieszkali u Perego i Mariony.
— Nie, dziecko — odparła Eulalia. — To drzwi kobiet, które nie potrafiły upilnować swego
dziewictwa.
Aledis przy pom niała sobie tam tą scenę: m ówiąc te słowa, m atka wpatry wała się w nią, m ru-
żąc oczy.
Aledis potrząsnęła głową, by odgonić nieprzy j em ne wspom nienie, a wtedy j ej wzrok znowu
padł na Antónię i na j ej łono porośnięte, podobnie j ak głowa, j asny m i kędzioram i. Co zrobiłaby
z Antónią przeory sza klasztoru Świętego Piotra?
Francesca wy szła z nam iotu i przy wołała Antónię. „Chodź no tu!” krzy knęła. Aledis patrzy ła,
j ak dziewczy na wy skakuj e z m iednicy, wkłada buty i wbiega do nam iotu. Potem oczy Aledis na-
potkały badawcze spoj rzenie Franceski. Przez kilka sekund m adam e m ierzy ła j ą wzrokiem , zanim
wróciła do swy ch zaj ęć. Co to spoj rzenie m ogło oznaczać?
Eixim en d’Esparca, adiutant j ego wy sokości Piotra III, by ł ważną osobistością, choć raczej ze
względu na swe stanowisko niż posturę, bo gdy zsiadł z olbrzy m iego rum aka i zdj ął zbroj ę, okazał
się człowiekiem niskim i chudy m . Słabeusz, uznał Arnau i przestraszy ł się, że Eixim en odgadnie
j ego m y śli.
Eixim en d’Esparca dowodził kom panią alm ogawarów, który ch opłacał z własnej kiesy. Gdy
przy glądał się swoim ludziom , zawsze opadały go wątpliwości. Co gwarantuj e ich loj alność?
Żołd, ty lko i wy łącznie żołd. Dlatego królewski adiutant otaczał się strażą przy boczną. Poj edy nek
stoczony przez Arnaua wy warł na nim duże wrażenie.
— Jaką bronią władasz? — zapy tał Arnaua oficer Eixim ena d’Esparca. Bastaix pokazał m u ku-
szę oj ca. — Wszy scy Katalończy cy potrafią strzelać z kuszy, to nasz obowiązek. A poza ty m ? Ar-
nau pokręcił głową.
— A to? — Oficer wskazał szty let, który m łodzieniec nosił u pasa, po czy m , odrzucaj ąc do ty łu
głowę, ry knął tubalny m śm iechem na widok tępego czubka. — Czy m ś takim — zarechotał — nie
m ógłby ś nawet zadrasnąć panience cnoty. Będziesz się wprawiał w walce, ale bronią z prawdzi-
wego zdarzenia.
Oficer poszperał w kufrze i wy j ął znacznie dłuższy i większy szty let. Arnau przej echał palcem
po ostrzu. Od tej pory, wraz z inny m i członkam i straży przy bocznej Eixim ena d’Esparca, codzien-
nie ćwiczy ł walkę wręcz. Dostał barwny m undur, kolczugę i hełm , który polerował do poły sku,
oraz solidne, skórzane buty wiązane na ły dkach krzy żuj ący m i się rzem ieniam i. Wy czerpuj ące
ćwiczenia uzupełniane by ły poj edy nkam i bez broni, toczony m i przez żołnierzy różny ch m ożny ch
stacj onuj ący ch w obozie. Arnau szy bko awansował na pierwszego zawodnika Eixim ena d’Espar-
ca i przy naj m niej raz dziennie staczał poj edy nek na oczach tłum u żołnierzy, którzy dopingowali
i obstawiali walczący ch.
Wkrótce wieść o j ego zręczności i sile rozeszła się po obozie. Kiedy w nieliczny ch wolny ch
chwilach spacerował m iędzy nam iotam i, czuł na sobie wzrok żołnierzy, którzy na j ego widok m il-
kli i szturchali się porozum iewawczo!
Oficer Eixim ena d’Esparca uśm iechnął się, sły sząc prośbę towarzy sza.
— Czy i j a będę m ógł zabawić się z którąś z dziewcząt? — chciał wiedzieć.
— A j akże. Stara m a wielką chrapkę na twoj ego żołnierzy ka Poj ęcia nie m asz, j ak j ej się
świeciły oczy.
Wy buchnęli śm iechem .
— Dokąd m am go zaprowadzić?
Francesca um ówiła się z nim i w oberży za m iastem .
— Nie zadawaj py tań, ty lko słuchaj — usły szał Arnau. — Ktoś chce się z tobą widzieć.
Dwaj oficerowie zaprowadzili go do oberży, a następnie do lichej izby, w której czekała Fran-
cesca. Gdy wszedł do środka, zatrzasnęli za nim drzwi i zary glowali j e od zewnątrz. Młodzieniec
odwrócił się, i widząc, że nie m oże wy j ść, zaczął walić w drzwi.
— Co się dziej e?! — krzy knął. — Co to m a znaczy ć?! Odpowiedział m u rechot oficerów.
Arnau nasłuchiwał przez chwilę. Co to wszy stko znaczy ? Nagle poczuł, że nie j est w izbie sam .
Odwrócił się. Francesca stała pod oknem , oświetlona blady m światłem świecy um ieszczonej
w świeczniku na ścianie i przy glądała m u się. Jej suknia poły skiwała, m im o panuj ącego w izbie
półm roku. Prosty tutka! Ty lu historii o ty ch kobietach nasłuchał się przy obozowy m ognisku, ty lu
towarzy szy przechwalało się, że przepuściło żołd z uliczną dziewką, zawsze i niezm iennie lepszą,
piękniej szą i bardziej rozpustną niż towarzy szka kom pana. W takich chwilach Arnau m ilkł i spusz-
czał wzrok. Bo on uciekł przed kobietam i! Może… m oże to m ilczenie i pozorny brak zainteresowa-
nia płcią piękną skłoniły j ego towarzy szy do zrobienia m u głupiego kawału… Już nieraz docinali
m u z tego powodu.
— Co to za żart? — zapy tał. — Czego ode m nie chcesz? Wciąż nie widziała j ego twarzy. Świe-
ca dawała zby t słabe światło, ale ten głos… Arnau m iał j uż głos dorosłego m ężczy zny i by ł rze-
czy wiście potężny i wy soki, Aledis nie kłam ała. Francesca poczuła, że drżą j ej kolana. Jej sy n!
Odchrząknęła i powiedziała:
— Nie m usisz się obawiać. Nie będę nastawała na twój honor — Poza ty m — dodała — j este-
śm y sam i. Cóż m oże wskórać słaba kobieta przeciwko m łodem u i silnem u m ężczy źnie?
— W takim razie dlaczego tam ci się śm iej ą? — spy tał Arnau, nie odchodząc od drzwi.
— Niech się śm iej ą. Męski um y sł j est perfidny, wy ciąga zawsze naj bardziej bezecne wnioski.
By ć m oże gdy by m powiedziała im prawdę i zdradziła, dlaczego chciałam się z tobą spotkać, nie
przy staliby tak chętnie na m oj ą prośbę. Pozwoliłam więc, by wy uzdane m y śli pobudziły ich wy -
obraźnię.
— A cóż innego m ieliby m y śleć o dziwce, która zam y ka się z m ężczy zną w izbie oberży ? Cze-
go w ogóle m ożna się spodziewać po dziwce?
Jego ton by ł surowy, agresy wny, j ednak Francesca zachowała spokój .
— Nawet m y, dziwki, j esteśm y istotam i ludzkim i — powiedziała podniesiony m głosem . —
Święty Augusty n uczy, że sądzić nas będzie Bóg, a nie ludzie.
— Zwabiłaś m nie tu, by m ówić o Bogu?
— By naj m niej . — Francesca zrobiła krok naprzód. Musiała zobaczy ć j ego twarz. — Zwabi-
łam cię tu, by m ówić o twoj ej żonie.
Arnau zawahał się. Rzeczy wiście j est przy stoj ny.
— Co się stało? Jak to m ożliwe, że…
— Jest w ciąży. — Maria?
— Aledis… — poprawiła go Francesca. Ale, ale, czy żby Powiedział „Maria”?
— Aledis?
Dostrzegła, że Arnau drży. Co to wszy stko znaczy ?
Ty lko paplacie i paplacie! — Usły szeli walenie w drzwi, i rechot. — Cóż to, m adam e, ten by -
czek dla ciebie za j urny ?
Wy m ienili spoj rzenia. Na znak Franceski Arnau odsunął się od drzwi. Zaczęli m ówić ciszej .
— Mówiłeś coś o j akiej ś Marii… — podj ęła Francesca, gdy stanęli pod oknem , w drugim koń-
cu izby.
— Moj a żona m a na im ię Maria.
— Kim w takim razie j est Aledis? Twierdzi…
Arnau pokręcił głową. Posm utniał, czy ty lko m i się zdaj e? — zastanawiała się Francesca. Mło-
dzieniec skulił się, j ego ram iona opadły bezsilnie wzdłuż tułowia, a szy j a, przedtem dum nie wy -
prostowana, zdawała się chy lić pod ciężarem głowy. Jednak m ilczał. Serce Franceski zakołatało
boleśnie. Co ci j est sy nku?
— Kim j est Aledis? — powtórzy ła.
Arnau znowu pokręcił głową. Porzucił wszy stko — Marię, pracę, Madonnę… — by le się od
niej uwolnić, ale znowu go dopadła! Na dom iar złego j est w ciąży ! Wszy stko się wy da. Jak wróci
teraz do Barcelony, do pracy, do dom u?
Francesca spoj rzała w okno. Na dworze panował m rok. Co za dziwny ból chwy ta j ą za serce?
Widziała w ży ciu ty lu upodlony ch m ężczy zn, ty le zaszczuty ch kobiet pozbawiony ch nadziei, by ła
świadkiem śm ierci, nędzy, choroby i agonii wielu, wielu ludzi, j ednak nigdy aż tak nie poruszy ło
j ej czy j eś cierpienie.
— Chy ba kłam ie — wy dusiła przez ściśnięte gardło, nie odry waj ąc oczu od okna. Poczuła, że
Arnau drgnął.
— Co m asz na m y śli?
— Nie sądzę, by by ła w ciąży. Kłam ie.
— To bez znaczenia… — doszły Arnaua j ego własne słowa. Znalazła go, to wy starczy. Trafiła
za nim aż tu, teraz znowu zacznie go szantażować. Wszy stkie j ego wy siłki poszły na m arne.
— Pom ogę ci.
— Niby dlaczego?
Francesca odwróciła się do Arnaua. Ich ubrania prawie się sty kały. Mogła go dotknąć. Czuła
zapach j ego skóry. Bo j esteś m oim sy nem ! — m iała ochotę powiedzieć, trudno o lepszy m om ent.
Ale co powiedział m u o niej Bernat? Po co m u wiedzieć, że j ego m atka j est dziwką? Wy ciągnęła
do niego drżącą rękę. Nie odsunął się. Po cóż m u wiedzieć… Cofnęła rękę. Minęło ponad dwa-
dzieścia lat. Przecież j est zwy kłą prosty tutką.
— Bo m nie oszukała — rzuciła. — Przy garnęłam j ą, nakarm iłam , ubrałam . Nie lubię, gdy ktoś
próbuj e wy stry chnąć m nie na dudka. Wy glądasz na chłopca szlachetnego i coś m i się wy daj e, że
ona próbuj e oszukać również ciebie.
Arnau spoj rzał j ej w oczy. I tak wszy stko stracone! Z dala od m ęża i Barcelony nic j uż Aledis
nie powstrzy m a. Rozpowie wszy stkim o ich związku. Poza ty m ta kobieta… Działa na niego koj ą-
co.
Arnau spuścił głowę i zaczął opowiadać.
29
Dwudziestego ósm ego lipca 1343 roku Piotr III Cerem onialny, po sześciu dniach spędzony ch
w Figueras, rozkazał arm ii zwinąć obóz i ruszać na Roussillon.
— Będziesz m usiała zaczekać — oznaj m iła Francesca, gdy dziewczęta składały nam iot, by
udać się w ślad za woj skiem . — Gdy król nakazuj e wy m arsz, żołnierzom nie wolno opuszczać
obozu. Może na następny m postoj u…
Aledis spoj rzała na nią py taj ąco.
— Przekazałam wiadom ość — powiedziała Francesca i dodała j akby od niechcenia: — Idziesz
z nam i?
Aledis skinęła głową.
— To do roboty.
Ty siąc dwustu j eźdźców i ponad cztery ty siące piechurów w pełny m ry nsztunku, z zapasam i
ży wności na osiem dni, wy ruszy ło do La Junquera, oddalonego nieco ponad pół dnia drogi od Fi-
gueras. Za woj skiem ciągnął sznur wozów, m ułów i rzesze ludzi. W La Junquera król zarządził po-
pas, gdy ż z listem od króla Maj orki przy by ł kolej ny poseł papieski, ty m razem m nich augustianin.
Odkąd po ucieczce z wy spy Jakub II zwrócił się o pom oc do papieża, m nisi, biskupi i kardy nało-
wie nie przestali wstawiać się za nim u Piotra III — j ak dotąd bezskutecznie.
Również ty m razem król odesłał wy słannika papieskiego z kwitkiem . Woj sko zatrzy m ało się na
noc w La Junquera. Czy nadszedł j uż właściwy m om ent? — zastanawiała się Francesca, obser-
wuj ąc Aledis przy gotowuj ącą wraz z inny m i dziewczętam i wieczerzę. Jeszcze nie, uznała. Im da-
lej od Barcelony i od poprzedniego wcielenia dziewczy ny, ty m pewniej sze zwy cięstwo. „Musi-
m y uzbroić się w cierpliwość”, odparła, gdy Aledis zapy tała j ą o Arnaua.
Następnego ranka król kazał zwij ać obóz.
— Do Panissars! W szy ku boj owy m ! W czterech kolum nach gotowy ch do walki!
Rozkaz szy bko rozniósł się po szeregach. Dotarł również do Arnaua, który wraz z pozostały m i
żołnierzam i przy bocznej straży Eixim ena d’Esparc czekał na hasło do wy m arszu. Niektórzy prze-
kazy wali sobie rozkaz krzy kiem , inni szeptem , j ednak we wszy stkich głosach pobrzm iewały dum a
i szacunek. Wąwóz Panissars! Górski przesm y k w Pirenej ach, łączący Katalonię z hrabstwem
Roussillon. Tej nocy przy wszy stkich obozowy ch ogniskach, rozpalony ch zaledwie pół m ili od La
Junquera, sły chać by ło opowieści o bohaterach z wąwozu Panissars.
To właśnie oni, Katalończy cy — oj cowie i dziadowie siedzący ch teraz przy ogniu żołnierzy —
rozprawili się tam z Francuzam i. Sam i, bez niczy j ej pom ocy ! Przed laty, gdy Piotr Wielki obłożo-
ny został przez papieża klątwą za podbicie bez j ego zgody Sy cy lii, król Francj i, Filip Śm iały, wy -
powiedział — w im ię chrześcij aństwa! — woj nę odszczepieńcowi i woj ska francuskie, z pom ocą
kilku zdraj ców, przekroczy ły Pirenej e na Przełęczy Macana.
Piotr Wielki m usiał dokonać odwrotu, na dom iar złego aragońscy m ożni i ry cerze opuścili go
i rozj echali się do swy ch zam ków.
— Zostaliśm y ty lko m y ! — krzy knął ktoś w środku nocy, Zagłuszaj ąc trzaskaj ący ogień.
I Roger de Lluria! — rozległo się w odpowiedzi.
Król i j ego zdziesiątkowane woj ska m ogli się ty lko przy glądać, j ak Francuzi wkraczaj ą do Ka-
talonii, i czekać na posilaj z Sy cy lii, nadpły waj ące pod wodzą adm irała Rogera de Lluria Piotr
Wielki rozkazał wicehrabiem u Ram onowi Folchowi z Cardony, dowodzącem u obroną Gerony,
wy trzy m ać oblężenie do przy by cia Rogera de Lluria. Wicehrabia z Cardony rozkaz wy konał
i bohatersko bronił m iasta, póki król nie pozwolił m u skapitulować przed naj eźdźcą.
Roger de Lluria pokonał flotę francuską na m orzu, z kolei na lądzie woj ska francuskie zdziesiąt-
kowała epidem ia.
— Po zdoby ciu m iasta Francuzi sprofanowali grób świętego Narcy za — wtrącił który ś z żoł-
nierzy.
Podobno z otwartego grobowca wy leciały chm ary m uch, tak przy naj m niej twierdzą naj starsi
m ieszkańcy Gerony. Owady sprowadziły na woj ska francuskie zarazę. Na widok swy ch ludzi po-
konany ch na m orzu i chory ch na lądzie Filip Śm iały poprosił o rozej m , by uniknąć rzezi podczas
odwrotu. Piotr Wielki okazał się wspaniałom y ślny, zaznaczy ł j ednak, że m oże ręczy ć wy łącznie
za siebie, za swoich ry cerzy oraz za m ożny ch.
Arnau słuchał krzy ków alm ogawarów wkraczaj ący ch do wąwozu Panissars. Osłaniaj ąc oczy
przed słońcem , zadarł głowę i spoj rzał na okalaj ące przesm y k szczy ty, od który ch odbij ały się
echem wrzaski naj em ników. Właśnie tutaj ich przodkowie, obserwowani z góry przez Piotra Wiel-
kiego i j ego świtę, pod wodzą Rogera de Lluria wy cięli w pień wieloty sięczną arm ię francuską.
Nazaj utrz Filip Śm iały skonał w Perpignan. Tak właśnie zakończy ła się j ego wy prawa krzy żowa
przeciwko Katalonii.
Alm ogawarzy pokrzy kiwali podczas przeprawy przez wąwóz. rzucaj ąc wy zwanie niewidzial-
nem u przeciwnikowi. Wspom inał by ć m oże opowieści swy ch oj ców i dziadów o wy darzeniach,
które m iały tu m iej sce przed pięćdziesięciom a laty.
Ci obszarpańcy, którzy albo walczy li j ako naj em nicy, albo powali się po górach i lasach, by łu-
pić i pustoszy ć tery toria saraceńskie — lekceważąc sobie pakty o nieagresj i zawierane przez
władców chrześcij ańskich z hersztam i Maurów — robili, co im się ży wnie podobało. Arnau m iał
okazj ę przekonać się o ty m j uż w drodze z Figueras do La Junquera, a teraz z czterech kolum n, na
które król podzielił woj sko, ty lko trzy m aszerowały w zwarty m szy ku pod chorągwiam i. Alm oga-
warzy szli j ak zwy kle w rozsy pce, pokrzy kuj ąc, śm iej ąc się, a nawet stroj ąc sobie żarty i drwiąc
z wroga, który się nie poj awiał oraz z tego, którem u swego czasu przetrzepali skórę.
— Nie m aj ą dowódców? — zapy tał Arnau, gdy Eixim en d’Esparca rozkazał swy m oddziałom
się zatrzy m ać, a alm ogawarzy, głusi na j ego rozkaz, kroczy li bezładną hałastrą.
— Patrząc na to, co się tu wy prawia, rzec by m ożna, że nie — odparł doświadczony żołnierz
stoj ący na baczność, podobnie j ak wszy scy inni członkowie przy bocznej straży królewskiego
gierm ka.
— Ano właśnie.
— A j ednak m aj ą dowódców i są im ślepo posłuszni. Ich wodzowie w niczy m nie przy pom i-
naj ą ty ch — woj ak, spoglądaj ąc na Eixim ena d’Esparca, udał, że łapie m uchę i potrząsa nią
w powietrzu. Arnau roześm iał się, zawtórowało m u kilku kom panów. — Alm ogawarzy m aj ą
prawdziwy ch wodzów — ciągnął stary wiarus, poważniej ąc — nie takich, który m rangę zapew-
nia pochodzenie, nazwisko lub protekcj a tego czy innego hrabiego. Ich wodzowie nazy waj ą się
adalils. — Arnau zaczął przy glądać m ij aj ący m go alm ogawarom . — Nie, szkoda wy siłku —
usły szał — niczy m nie odróżniaj ą się od inny ch. Ale alm ogawarzy dobrze wiedzą, kto im prze-
wodzi. Przy szły adalil m usi się wy kazać czterem a zaletam i: um iej ętnością zawiady wania zbroj -
ny m i hufcam i, walecznością i zdolnością zaszczepienia tej że swy m podwładny m , wrodzony m
kentem przy wódczy m , a przede wszy stkim loj alnością.
— Podobno cechy te nie są obce i j em u — wtrącił u i wskazał królewskiego adiutanta, palcam i
prawej ręki powtarzaj ąc gest żołnierza.
— Tak, ale on nie m usi nic nikom u udowadniać. Natom iast adalil zostaj e wodzem , ty lko j eśli
dwunastu inny ch adalils przy sięgnie na własne głowy, że kandy dat spełni pokładane w nim na-
dziej e. Ani chy bi ostaliby śm y się bez m ożny ch, gdy by m usieli oni ręczy ć w ten sposób za cnoty
swy ch kom panów zwłaszcza j eśli chodzi o… loj alność.
Żołnierze przy słuchuj ący się rozm owie z uśm iechem kiwali głowam i. Arnau znowu spoj rzał
na alm ogawarów. Jak to m ożliwe, że potrafią zabić konia zwy kłą włócznią, i to podczas szturm u?
— Wodzom adalils — ciągnął woj ak — podlegaj ą bezpośrednio alm ogatens. Wy m aga się od
nich znaj om ości takty ki woj ennej , waleczności i loj alności, a wy bierani są w taki sam sposób:
dwunastu inny ch alm ogatens składa przy sięgę, ręcząc za kandy data.
— Głową? — upewnił się Arnau.
— Głową — potwierdził wiarus.
Jednak m łodzieniec nie podej rzewał, że alm ogawarzy m ogą się posunąć w swy m zuchwal-
stwie do zlekceważenia rozkazów sam ego króla. Piotr III wy raźnie zaznaczy ł, że po przej ściu Pa-
nissars woj ska m aj ą się udać do Perpignan, stolicy Roussillonu. Jednak alm ogawarzy odłączy li
się od arm ii i pognali w kierunku zam ku Bellaguarda, wzniesionego nad wąwozem na górze o tej
sam ej nazwie.
Arnau i żołnierze Eixim ena d’Esparca patrzy li, j ak pędzą z krzy kiem pod górę, zupełnie j ak
przed chwilą w wąwozie. Królewski adiutant zerknął na m onarchę.
Piotr III nie kiwnął palcem . Jak niby m a powstrzy m ać ty ch naj em ników? Spiął konia i j ak
gdy by nigdy nic ruszy ł przed siebie. Dawał ty m sam y m znak swem u adiutantowi, że zezwala na
zdoby cie zam ku, ale Eixim en d’Esparca płaci żołd alm ogawarom , więc nie powinno go zabraknąć
tam , gdzie j est łup. Tak więc, podczas gdy większość arm ii podążała w zwarty m szy ku w kierunku
stolicy Roussillonu, królewski adiutant i j ego ludzie zboczy li z drogi w ślad za alm ogawaram i.
Otoczy li zam ek i przez resztę dnia oraz całą noc naj em nicy ścinali drzewa potrzebne do budo-
wy m aszy n oblężniczy ch oraz wielkiego tarana na kołach — pokry tego skóram i dla wy gody ob-
sługuj ący ch go woj owników — przy wiązanego sznuram i do um ieszczonego wy żej bala.
Arnau stał na warcie naprzeciwko m urów Bellaguardy. Jak się szturm uj e zam ek? Będą biegli
pod górę, widoczni j ak na dłoni, w gradzie strzał obrońców skry ty ch na blankach? Tak, j uż czekaj ą
na nich tam na górze. Arnau widział postacie wy glądaj ące zza wy stępów. Niekiedy wy dawało
m u się, że patrzą wprost na niego. Wy glądali na spokoj ny ch, natom iast on drżał, czuj ąc na sobie
ich wzrok.
— Zdaj ą się bardzo pewni siebie — powiedział do j ednego z doświadczony ch żołnierzy stoj ą-
cy ch obok.
— To ty lko pozory — usły szał w odpowiedzi. — Jest im zdecy dowanie m niej do śm iechu niż
nam . Ty m bardziej że dostrzegli j uż alm ogawarów.
Alm ogawarzy, znowu ci alm ogawarzy. Arnau odwrócił się w ich stronę. Pracowali bez wy -
tchnienia, teraz karni i zorganizowani. Nikt się nie śm iał ani nie kłócił, wszy scy się uwij ali.
— Dlaczego m aj ą się ich bać, skoro chronią ich grube m ury ? — zapy tał.
Wiarus się roześm iał.
— Nigdy nie widziałeś alm ogawarów w boj u, prawda? — Arnau pokręcił głową. — Poczekaj ,
a sam się przekonasz.
Więc czekał, drzem iąc na gołej ziem i. Noc by ła niespokoj na, naj em nicy nadal budowali m a-
szy ny oblężnicze przy świetle pochodni obnoszony ch po obozowisku.
O świcie, gdy słońce zaczęło się wy łaniać zza hory zontu, Exim en d’Esparca rozkazał woj skom
stanąć w szy ku boj owy m .
Blade światło poranka ledwie rozświetlało m roki nocy. Arnau poszukał wzrokiem naj em ników.
Ty m razem wy konali rozkaz i ustawili się na wprost zam ku. Powędrował wzrokiem ponad ich gło-
wam i i spoj rzał na fortecę. Na m urach pogasły światła ale obrońcy nie opuścili swy ch posterun-
ków, przez całą noc przy gotowy wali się do odparcia szturm u. Arnaua przeszły ciarki. Co j a tu ro-
bię? Ranek by ł chłodny, m im o to j ego dłonie zaciśnięte na kuszy nie przestawały się pocić. Wokół
panowała cisza. Przecież m ogę zginąć. W ciągu dnia obrońcy niej ednokrotnie zerkali w j ego kie-
runku: patrzy li na niego, na prostego tragarza portowego. Twarze ty ch ludzi, doty chczas zam azane
w oddali, stanęły m u teraz przed oczy m a. Tak, czekaj ą na niego! Zadrżał. Kolana m u się trzęsły,
rozpaczliwie starał się zapanować nad szczękaj ący m i zębam i. Przy cisnął kuszę do piersi, by nikt
nie zauważy ł, j ak bardzo drżą m u ręce. Oficer powiedział, że gdy padnie rozkaz do ataku, m a biec
w stronę m urów, przy paść do skał i ostrzeliwać zza nich zam ek. Sęk w ty m , że m usi skry ć się za
skałam i, zanim go zabij ą. Uda m u się? Nie odry wał oczu od kam ieni: m a tam dobiec, schować się
za nim i, strzelić, znowu się schować, znowu strzelić…
Nagle ciszę przeciął krzy k.
Rozkaz! Skały ! Arnau skoczy ł do przodu, ale oficer złapał go za ram ię.
— Jeszcze nie — sy knął.
— Ale…
— Jeszcze nie — powtórzy ł. — Patrz. Wskazał na alm ogawarów.
W ich szeregach znowu rozległ się krzy k:
— Budź się, żelazo!
Arnau patrzy ł na nich osłupiały. Po chwili wszy scy krzy czeli chórem :
— Budź się, żelazo! Budź się, żelazo!
Zaczęli trącać się włóczniam i i nożam i, aż w końcu szczęk broni zagłuszy ł nawet ich krzy ki.
— Budź się, żelazo!
Metal zaczął się budzić: broń uderzała o siebie lub o kam ienie, sy pał się deszcz iskier. Arnaua
znów przeszły ciarki. Z czasem setki, ty siące iskier rozj aśniły m rok, otaczaj ąc alm ogawarów po-
światą. Arnau zdum iał się, czuj ąc, że i on wy m achuj e swoj ą kuszą.
— Budź się, żelazo — krzy czał. Przestał się pocić, j uż nie dy gotał. — Budź się, żelazo!
Powiódł wzrokiem po m urach zam ku, które wy glądały, j akby m iały się zaraz rozsy pać od
krzy ków alm ogawarów. Ziem ia trzęsła się pod nogam i, iskry tworzy ły coraz j aśniej szą łunę. Na-
gle rozległ się głos trąbki i wrzask przerodził się w przeraźliwe wy cie:
— Święty Jerzy ! Święty Jerzy !
— Teraz! — krzy knął oficer, popy chaj ąc Arnaua w ślad za dwiem a setkam i żołnierzy pędzą-
cy ch zaciekle do ataku. Arnau dopadł skał i ukry ł się za nim i wraz z oficerem i z oddziałem kuszni-
ków. Skoncentrowawszy się na j ednej z drabin przy stawiony ch do m urów, wziął na cel postacie
strącaj ące nacieraj ący ch alm ogawarów, którzy wciąż wy li j ak opętani. Udało się. Trafił dwóch
obrońców w m iej sca, gdzie nie chroniła ich kolczuga, i widział, j ak osuwaj ą się za blanki.
Gdy j edna z atakuj ący ch grup wdarła się na m ury, oficer trącił go w ram ię i kazał przerwać
ostrzał. Taran okazał się niepotrzebny. Kiedy alm ogawarzy przedostali się na blanki, rozwarły się
bram y zam ku, przez które wy padli cwałem ry cerze um y kaj ący przed niewolą. Dwóch dosięgły
nieprzy j acielskie strzały, reszcie udało się uj ść z ży ciem . Mieszkańcy fortecy, opuszczeni przez
dowódców, zaczęli składać broń. Eixim en d’Esparca oraz j ego ry cerze wpadli na zam ek na rum a-
kach i zabili ty ch, którzy stawiali j eszcze opór. Za nim i podążali piechurzy.
Arnau zatrzy m ał się zaraz za bram ą z kuszą przewieszoną przez plecy i szty letem w dłoni. Nie
m iał tu j uż nic do roboty, dziedziniec usiany by ł trupam i. Ży wi klęczeli rozbroj eni i błagali o litość
ry cerzy, którzy przechadzali się m iędzy nim i z długim i obnażony m i m ieczam i. Alm ogawarzy
plądrowali zam ek: część z nich wdarła się na wieżę, inni okradali trupy.
Arnau odwrócił się z niesm akiem na widok ich pazerności Jeden z alm ogawarów podsunął m u
pęk strzał; niektóre spadły na dziedziniec, nie dosięgnąwszy celu, inne ubrudzone by ły krwią,
z j eszcze inny ch zwisały strzępy m ięsa. Arnau zawahał się. Stary alm ogawar, nie m niej chudy
niż j ego strzały, zdum iał się, po czy m rozdziawił usta w bezzębny m uśm iechu i oddał strzały inne-
m u kusznikowi.
— Co ty wy rabiasz? — zwrócił się obdarowany do Arnaua. — Chy ba nie m y ślisz, że Eixim en
da ci nowe strzały ? Nie kręć nosem , ty lko j e czy ść — dodał, rzucaj ąc m u strzały pod nogi.
Kilka godzin później dokończono dzieła zniszczenia. Zebrano wszy stkich ży wy ch obrońców
i związano im ręce. Jeszcze tej sam ej nocy m ieli zostać sprzedani handlarzom niewolników, któ-
rzy ciągnęli za arm ią. Oddziały Eixim ena d’Esparca ruszy ły w ślad za królem , prowadząc i nio-
sąc ranny ch. Zostawiali za sobą siedem nastu m artwy ch towarzy szy oraz płonącą fortecę — bez-
uży teczną dla stronników Jakuba III.
30
Eixim en d’Esparca i j ego ludzie dogonili królewskie woj ska zaledwie dwie m ile przed Perpi-
gnan, niedaleko grodu Elne, gdzie król postanowił zatrzy m ać się na noc i gdzie przy j ął kolej nego
biskupa, który wstawiał się, j ak zwy kle bezskutecznie, za królem Maj orki.
Choć m onarcha pozwolił Eixim enowi d’Esparca i j ego alm ogawarom zdoby ć zam ek Bellagu-
arda, próbował nie dopuścić do splądrowania baszty Nidoleres, leżącej po drodze do Elne. Jednak
zanim dotarł na m iej sce, inna grupka ry cerzy zdąży ła j uż zdoby ć twierdzę i puścić j ą z dy m em ,
wy m ordowawszy całą załogę.
Natom iast nikt nie waży ł się ruszy ć na Elne ani zaczepiać j ego m ieszkańców.
Zgrom adzona wokół ognisk arm ia spoglądała na płonące w oddali światła. Bram y m iasta by ły
prowokacy j nie otwarte na oścież.
— Dlaczego… — j uż m iał zapy tać Arnau siedzący przy ognisku.
— Elne? — odgadł j ego m y śli j eden z naj bardziej doświadczony ch żołnierzy.
— No właśnie. Dlaczego nikt nie próbuj e wziąć go szturm em ? Dlaczego m ieszkańcy nie za-
m y kaj ą bram ?
Wiarus popatrzy ł w stronę m iasta, a dopiero potem od powiedział:
— Elne ciąży nam na sum ieniu… Ciąży na sum ieniu Katalończy ków. Tuby lcy dobrze wiedzą,
że z naszej strony nic im nie grozi. — Zam ilkł. Arnau nauczy ł się szanować żołnierskie zwy czaj e.
Rozum iał, że j eśli zacznie ponaglać rozm ówcę, ten spoj rzy na niego pogardliwie i więcej się nie
odezwie. Wszy scy starzy żołnierze rozkoszowali się swy m i wspom nieniam i i opowieściam i, cza-
sem wy olbrzy m iony m i, inny m razem nie, prawdziwy m i lub zm y ślony m i. Lubili igrać z em o-
cj am i słuchacza. W końcu wiarus podj ął przerwaną opowieść: — Podczas woj ny z Francuzam i,
gdy Elne należało j eszcze do Katalonii, Piotr Wielki obiecał bronić grodu i przy słał tu katalońskich
ry cerzy. Ci j ednak zdradzili, uciekli pod osłoną nocy, wy daj ąc gród na pastwę nieprzy j aciela. —
Żołnierz splunął w ogień. — Francuzi zbezcześcili kościoły, wy m ordowali dzieci, ciskaj ąc nim i
o m ury, zhańbili kobiety i zabili wszy stkich m ężczy zn… z wy j ątkiem j ednego. Rzeź w Elne ciąży
na katalońskim sum ieniu. Dlatego nikt z nas nie podniesie ręki na ten gród.
Arnau ponownie spoj rzał na otwarte bram y, następnie powiódł wzrokiem po grupkach żołnie-
rzy siedzący ch przy ogniskach. Co rusz ktoś zerkał w m ilczeniu na m iasto.
— Kom u Francuzi darowali ży cie? — zapy tał, ty m razem wbrew swy m własny m zasadom .
Weteran przy j rzał m u się badawczo z drugiej strony ogniska.
— Niej akiem u Bękartowi z Roussillonu. — Arnau znowu odczekał, aż rozm ówca podej m ie wą-
tek. — Po latach człowiek ten wprowadził woj ska francuskie przez przełęcz Macana do Katalonii.
Woj sko spędziło noc w cieniu Elne.
Setki podążaj ący ch za arm ią ludzi rozbiły się nieco dalej . Francesca spoj rzała na Aledis. Czy
nadszedł j uż właściwy m om ent? Gdy wieść o ty m , co spotkało przed laty Elfle rozniosła się po
nam iotach i szałasach, w obozie zapanowała dziwna cisza. Nawet Francesca spoj rzała kilkakrotnie
na otwarte na oścież bram y m iasta. Tak, znaj dowali się na obcej ziem i, żaden Katalończy k nie
j est m ile widziany w Elne ani w okolicach. Aledis j est tak daleko od dom u. Teraz m usi poczuć, że
j est zupełnie sam a.
— Twój Arnau nie ży j e — rzuciła m adam e, przy woławszy j ą do siebie.
Aledis skuliła się j ak od uderzenia. Zielona sukienka wy dała się nagle na nią za duża. Ukry ła
twarz w dłoniach, a po chwili osobliwą ciszę panuj ącą w obozowisku zakłócił j ej szloch.
— Jak… j ak to się stało? — wy j ąkała.
— Okłam ałaś m nie — rzekła zim no Francesca.
Aledis, łkaj ąc i dy gocząc, podniosła oczy pełne łez, po czy m znowu spuściła wzrok.
— Okłam ałaś m nie — powtórzy ła Francesca. Dziewczy na m ilczała. — Chcesz wiedzieć, j ak
to się stało? Zabił go twój m ąż, twój prawdziwy m ąż, garbarz.
Pau? To niem ożliwe. Aledis uniosła głowę. Niem ożliwe, żeby taki starzec…
— Poj awił się w obozie i oskarży ł Arnaua Estany ola o porwanie j ego żony — ciągnęła Fran-
cesca, wy ry waj ąc Aledis z zam y ślenia. Chciała się przekonać, j aka będzie j ej reakcj a. Arnau
powiedział, że Aledis bardzo boi się m ęża. — Chłopak zaprzeczy ł, a wtedy twój m ąż wy zwał go
na poj edy nek. — Aledis próbowała j ej przerwać. Jak Pau m ógł się z kim kolwiek poj edy nkować?
— Twój m ąż zapłacił pewnem u oficerowi, by bił się w j ego im ieniu. Nie wiedziałaś, że j eśli ktoś
j est za stary, by walczy ć, m oże opłacić zastępcę? Twój Arnau zginął w obronie swego honoru.
Aledis by ła zrozpaczona. Francesca patrzy ła, j ak drży. Nogi pod nią ugięły i osunęła się na ko-
lana. Jednak Francesca ani m y ślała się litować.
Podobno m ąż cię szuka.
Znowu ukry ła twarz w dłoniach.
— Będziesz m usiała nas opuścić. Antónia odda ci twoj e stare ubranie.
Na to właśnie spoj rzenie czekała Francesca! Na ten lęk! I na to przerażenie!
W głowie Aledis roiło się od py tań. Co teraz pocznie? Gdzie się podziej e? Barcelona by ła na
drugim końcu świata, a zresztą nie m iała po co tam wracać. Arnau nie ży j e! Przed oczam i stanę-
ła j ej nagle wędrówka z Barcelony do Figueras, a wtedy wstrząsnęło nią przerażenie, upokorze-
nie, wsty d… I ból. Na dom iar złego Pau j ej szuka!
— Nie… — szlochała. — Nie m ogę!
— Nie zam ierzam napy tać sobie przez ciebie biedy — odparła Francesca surowo.
— Przy garnij cie m nie! — błagała Aledis. — Nie m am się gdzie podziać. Nie m am się do ko-
go zwrócić o pom oc.
Łkała. Klęczała przed Francesca, nie m aj ąc odwagi na nią spoj rzeć.
— Nie m ogę, przecież j esteś w ciąży.
— To też kłam stwo! — krzy knęła Aledis. Doczołgała się na kolanach aż do j ej stóp. Francesca
ani
drgnęła.
— Co j esteś gotowa zrobić?
— Wszy stko! — krzy knęła Aledis. Francesca uśm iechnęła się lekko. O to j ej właśnie chodziło.
Na ilu dziewczętach wy m ogła j uż podobną obietnicę? — Wszy stko! — powtórzy ła Aledis. —
Przegarnij cie m nie, ukry j cie przed m ężem , a zrobię, co każecie.
— Przecież wiesz, czy m się param y.
I co z tego? Arnau nie ży j e. Zgasła ostatnia iskierka nadziei. Nie m a j uż nic… prócz m ęża, któ-
ry niechy bnie j ą ukam ienuj e.
— Ukry j cie m nie. Błagam . Zrobię, co ty lko zechcecie — powtórzy ła.
Francesca kazała Aledis trzy m ać się z dala od żołnierzy — Arnau by ł zby t dobrze znany.
— Będziesz pracowała z dala od ludzi — powiedziała j ej nazaj utrz podczas zwij ania obozu. —
Chy ba nie chcesz, by twój m ąż. — Aledis przy taknęła, j eszcze zanim m adam e dokończy ła zda-
nie. — Nie powinnaś pokazy wać się nikom u na oczy aż do zakończenia woj ny. — Aledis i ty m ra-
zem skinęła głową.
Jeszcze tej nocy Francesca posłała do Arnaua posłańca z wiadom ością: „Wszy stko załatwione.
Nie będzie ci się naprzy krzała”.
Następnego dnia, m iast ruszy ć na Perpignan, gdzie schronił się król Maj orki, Piotr III skierował
się do nadm orskiego grodu Canet. Tam tej szy wicehrabia Ram on m iał go ugościć w swy m zam ku,
złoży ł m u bowiem hołd lenny podczas wy prawy króla na Maj orkę, gdy po ucieczce Jakuba III
m onarcha kataloński puścił go wolno, zdoby wszy zam ek Bellver.
Wicehrabia spełnił swój lenny obowiązek. Król Piotr zaj ął zam ek, a j ego arm ia m ogła odpo-
cząć i naj eść się do sy ta dzięki szczodrości m ieszkańców, którzy liczy li, że Katalończy cy nie zaba-
wią u nich długo i wnet ruszą na Perpignan. Ponadto m onarcha skwapliwie wy korzy stał okazj ę
i ustanowił przy czółek dla swej floty woj ennej .
Rozgościwszy się w Canet, Piotr III przy j ął nowego rozj em cę, ty m razem kardy nała — j uż
drugiego — który wstawiał się za królem Maj orki. Jednak m onarcha również odprawił go z ni-
czy m , po czy m zasiadł z doradcam i do opracowy wania planu ataku na Perpignan. Podczas gdy
król czekał na zaopatrzenie z m orza, a potem m agazy nował zapasy w zam ku Canet, woj ska Kata-
lońskie, stacj onuj ące przez sześć dni w grodzie, przy stąpiły do zdoby wania fortec i warowni poło-
żony ch m iędzy Canet i Perpignan.
Oddziały pospolitego ruszenia z Manresy zaj ęły w im ieniu Piotra III zam ek Santa Maria de la
Mar, inne oddziały wzięły szturm em Castellarnau Sobirà, a Eixim en d’Esparca wraz z alm ogawa-
ram i i resztą swy ch ludzi obiegli Castell-Rosselló.
Castell-Rosselló nie by ł, w przeciwieństwie do zam ku Bellaguarda, zwy kłą placówką pogra-
niczną, ale wy sunięty m stanowiskiem obronny m stolicy hrabstwa. Ty m razem również za-
brzm iały boj owe okrzy ki i szczęk włóczni alm ogawarów, który m towarzy szy ło wy cie kilkuset żoł-
nierzy spragniony ch wrażeń. Forteca nie poddała się tak łatwo j ak Bellaguarda: walka na m urach
by ła zażarta i dopiero tarany um ożliwiły wdarcie się do j ej wnętrza.
Kusznicy j ako ostatni przekroczy li wy ważone bram y. To, co czekało na nich w środku, w ni-
czy m nie przy pom inało doświadczeń z Bellaguarda. Żołnierze i cy wile, łącznie z kobietam i
i dziećm i, własną piersią bronili zam ku. Arnau znalazł się wirze walki.
Odłoży ł kuszę i sięgnął po szty let. Wokół niego walczy ły setki ludzi. Świst m iecza by ł dla niego
zaproszeniem do walki. Odsunął się insty nktownie i ostrze m usnęło m u bok. Arnau złapał j edną rę-
ką wy wij aj ący m ieczem nadgarstek i pchnął na oślep szty letem . Zrobił to odruchowo, tak j ak
uczy ł go podczas niezliczony ch ćwiczeń oficer Eixim ena d’Esparca. Pokazano m u, j ak walczy ć,
j ak zabij ać, nie j ak zanurzy ć nóż w ludzkich trzewiach. Kolczuga osłabiła cios i przeciwnik, choć
trzy m any za nadgarstek, zdołał zam achnąć się m ieczem i zranił Arnaua w ram ię.
W ciągu kilku sekund Arnau zrozum iał, że toczy walkę na śm ierć i ży cie.
Z furią zacisnął dłoń na szty lecie. Ostrze przebiło kolczugę i zanurzy ło się w brzuchu wroga.
Miecz poruszał się teraz wolniej , nadal j ednak stanowił zagrożenie. Arnau pchnął szty let ku górze.
Poczuł na dłoni gorące wnętrzności. Wróg uniósł się na piętach, a gdy szty let rozpruł m u podbrzu-
sze, wy puścił m iecz z om dlałej ręki i osunął się na swego kata. Wargi um ieraj ącego poruszały się
tuż przy j ego twarzy. Próbuj e m i coś powiedzieć? Mim o bitewnego zgiełku Arnau sły szał, j ak rzę-
zi. O czy m m y śli? Czy widzi śm ierć?
Doj rzał ostrzeżenie w wy trzeszczony ch oczach konaj ącego i odwrócił się akurat w chwili, gdy
inny obrońca Castell Rosselló zaatakował go od ty łu.
Ty m razem się nie wahał. Szty let przeciął powietrze i szy j ę . Arnau przestał m y śleć. Teraz
sam szukał ofiar. Walczy ł i krzy czał. Bił się i raz po raz zatapiał ostrze w ciałach wrogów, nie zwra-
caj ąc uwagi na ich twarze i cierpienie.
Zabij ał.
Gdy walka dobiegła końca i zam ek się poddał, Arnau zobaczy ł, że spły wa krwią i drży ze zm ę-
czenia.
Rozej rzał się. Na widok otaczaj ący ch go trupów znów przy pom niał sobie bitewny zam ęt. Nie
zdąży ł nawet przy j rzeć się swy m ofiarom . Nie widział, j ak um ieraj ą, nie pom odlił się za ich du-
sze. Dopiero teraz twarze, który ch nie doj rzał zza krwawej zasłony, stanęły m u przed oczam i,
upom inaj ąc się o swe prawa, o szacunek należny pokonany m . Arnau j eszcze długo m iał przed
oczam i twarze ludzi, którzy zginęli od j ego szty letu.
W połowie sierpnia arm ia znów stacj onowała m iędzy zam kiem Canet i wy brzeżem . Castell-
Roselló zdoby to 4 sierpnia. Dwa dni później król nakazał swy m woj skom wy m arsz, a ponieważ
Perpignan wzbraniało się przed złożeniem hołdu Piotrowi III, woj ska katalońskie przez ty dzień pu-
stoszy ły grody i wsie wokół stolicy : Basoles, Vernet, Soles, Sant Esteve… Na rozkaz króla karczo-
wano winnice, gaj e oliwne i wy cinano wszy stkie drzewa, j akie arm ia napotkała na swej drodze,
z wy j ątkiem … figowców. Piotr Cerem onialny m iewał kapry sy … Żołnierze puszczali z dy m em
m ły ny i spichlerze, równali z ziem ią grody i osady, niszczy li pola uprawne, nie pozwolono im
j ednak oblegać Perpignan, gdzie skry ł się król Maj orki.
Uroczysta msza polowa,
15 sierpnia 1343 roku
Cała arm ia katalońska zgrom adziła się na plaży, by oddać cześć Madonnie od Morza. Piotr III
ustąpił pod naciskam i papieża i zawarł rozej m z królem Maj orki. W szeregach wrzało. Arnau, po-
dobnie j ak większość j ego towarzy szy, nie słuchał kazania. Na twarzy żołnierzy m alowało się roz-
żalenie. Nawet Madonna nie m ogła pocieszy ć Arnaua. Zabij ał. Wy cinał drzewa na oczach prze-
rażony ch chłopów i dzieci niszczy ł winnice i pola uprawne. Puszczał z dy m em całe grody, a wraz
z nim i dom y Bogu ducha winny ch ludzi. Król Jakub postawił na swoim , Piotr III przy stał na ro-
zej m . Arnau przy pom niał sobie kazania, który ch słuchał w kościele Santa Maria de la Mar: „Kata-
lonia was potrzebuj e! Król was potrzebuj e! Ruszaj cie na woj nę!”. Na j aką woj nę? Przecież to
by ła zwy kła rzeź i bezsensowne poty czki, w j akich przegry wali wy łącznie prości ludzie, wierni
żołnierze… i dzieci, które by ć m oże nie przetrwaj ą zim y, bo zniszczono uprawy. Na j aką woj nę?
Tę rozpętaną przez biskupów i kardy nałów, intry gantów na usługach przewrotny ch królów? Ka-
płan przem awiał dalej , ale Arnau go nie słuchał. Dlaczego kazano m u zabij ać? W im ię czego
splam ił sobie ręce krwią?
Msza dobiegła końca. Żołnierze rozchodzili się m ały m i grupkam i.
— A co z obiecany m i łupam i?
— Perpignan j est bogate, bardzo bogate — usły szał Arnau.
— Skąd król weźm ie pieniądze na nasz żołd, skoro j uż wcześniej by ł niewy płacalny ?
Arnau błąkał się m iędzy rozprawiaj ący m i żołnierzam i. Co go obchodzą łupy ? Ciągle czuł na
sobie wzrok wy straszony ch dzieci, tam tego m alca, który, uczepiony kurczowo siostry, patrzy ł, j ak
Arnau i j ego towarzy sze depczą im ogródek i niszczą zboże, które m iało ich wy karm ić przez zim ę.
Dlaczego? — py tały niewinne oczy dziecka. Czy m zawiniliśm y ? Dzieci opiekowały się zapewne
ogródkiem , a teraz stały przed nim i z twarzam i zalany m i łzam i patrzy ły na sławną arm ię kata-
lońską, która obracała w perzy nę ich lichy doby tek. Dokończy wszy dzieła zniszczenia, Arnau nie
m iał nawę odwagi spoj rzeć im w oczy.
A teraz sławna arm ia katalońska wracała do dom u. Kolum ny przem ierzały drogi księstwa, a za
nim i ciągnął sznur prosty tutek, szulerów i rozczarowany ch kupców, który m zy ski przeszły koło no-
sa.
Barcelona by ła coraz bliżej . Niektóre oddziały pospolitego ruszenia dotarły j uż do swy ch m iast
i osad, inne — te, które przy by ły na pom oc królowi z drugiego końca Katalonii — m iały j eszcze
przed sobą długą drogę. Arnau stwierdził, że zarówno on, j ak i j ego towarzy sze przy spieszaj ą kro-
ku. Na niektóry ch twarzach poj awił się uśm iech. Wracali do dom u. Podczas wędrówki Arnauowi
nieraz stawała przed oczam i Maria. „Wszy stko załatwione — doniesiono m u. — Nie będzie ci się
naprzy krzała”. Przecież o to m u właśnie chodziło, ty lko dlatego wy ruszy ł na tę woj nę.
Maria się do niego uśm iechała.
31
Barcelona,
ostatnie dni marca 1348 roku
Świtało. Arnau i j ego towarzy sze czekali na rozładunek m aj orkańskiej galery, która przy biła
nocą do portu. Cechm istrzowie rozdzielali zadania. Na m orzu panował spokój , fale delikatnie m u-
skały piasek, budząc m ieszkańców Barcelony. W oddali ranne słońce zabawiało się j uż z falam i,
przy prószaj ąc j e iskram i barw. Bastaixos czekali na powrót przewoźników, rozkoszuj ąc się urokiem
chwili, ich wzrok błądził po widnokręgu, dusza falowała wraz z m orzem .
— Dziwne, że nie rozpoczęto j eszcze wy ładunku — zauważy ł ktoś.
Wszy scy utkwili wzrok w galerze. Przewoźnicy, którzy podpły nęli do okrętu, wracali teraz pu-
sty m i łodziam i lub rozm awiali z m ary narzam i wy chy laj ący m i się zza burty. Niektórzy z przy -
j ezdny ch skakali do wody i wdrapy wali się na barki. Nikt nie wy ładowy wał towaru.
— Zaraza! — krzy ki pierwszy ch przewoźników dotarły na plażę wcześniej niż ich łódki. — Za-
raza na Maj orce!
Arnau wzdry gnął się. Jak to m ożliwe, że to piękne m orze przy niosło tak straszną nowinę? W bu-
ry, sztorm owy dzień to j eszcze… Ale przecież tego ranka świat zdawał się baj ką,. Przez płatnie
m iesiące w Barcelonie o niczy m inny m nie m ówiono: zaraza szalała na Wschodzie i posuwała się
na zachód, wy łudzaj ąc całe kraj e.
— Miej m y nadziej ę, że m orowe powietrze nie dotrze do Barcelony — pocieszano się. —
Dzieli nas od niego całe tworze Śródziem ne.
— Morze nas uchroni — m ówiono.
Od m iesięcy wm awiano sobie, że zaraza nie dotrze do m iasta. Jest j uż na Maj orce, pom y ślał
Arnau. Na Maj orce. Jednak przeby ła Morze Śródziem ne.
— Zaraza! — krzy czeli przewoźnicy, wy skakuj ąc na ląd. Bastaixos otoczy li ich, wy py tuj ąc
o szczegóły. W j ednej z łódek przy pły nął kapitan galery.
— Prowadźcie m nie do naczelnika i raj ców — rozkazał, zeskoczy wszy na plażę. — Szy bko!
Cechm istrzowie odprowadzili go do m iasta, reszta otoczy ła nowo przy by ły ch. „Ludzie um iera-
j ą setkam i — opowiadano. — Okropność. Nikt nie m oże tem u zaradzić. Mężczy źni, kobiety i dzie-
ci, bogacze i nędzarze, m ożni i prości ludzie… nawet zwierzęta padaj ą od m orowego powietrza.
Trupy piętrzą się i gnij ą na ulicach, władze są bezradne. Chorzy um ieraj ą w ciągu dwóch dni
w potworny ch m ęczarniach”. Kilku bastaixos popędziło z krzy kiem do m iasta, wy m achuj ąc ręka-
m i. Arnau słuchał struchlały. Podobno na szy i, pod pacham i i w pachwinach zarażony ch poj a-
wiaj ą się wielkie ropiej ące wrzody, które rosną, a w końcu pękaj ą.
Wieść wnet rozeszła się po m ieście. Ludzie biegli na plażę, by dowiedzieć się wszy stkiego
z pierwszej ręki, a potem pędzili do dom u.
W Barcelonie wrzało od plotek i dom y słów. „Z pękaj ący ch wrzodów wy łażą biesy. Chorzy tra-
cą rozum , zaczy naj ą kąsać, zarażaj ąc w ten sposób wszy stkich wokół. Choroba rozsadza oczy
i genitalia. Można się zarazić od patrzenia na wrzody. Zarażony ch trzeba spalić ży wcem , by cho-
roba się nie rozniosła. By łem świadkiem zarazy !”. Taka opowieść, wy olbrzy m iona przez strach
i im aginacj ę, krąży ła z ust do ust po m ieście które nie wiedziało, co j e czeka. Jako środek zaradczy
władze zaleciły dbanie o higienę, więc m ieszkańcy ruszy li do łaźni i… do kościołów. Msze, nabo-
żeństwa błagalne, procesj e — wszelkim i sposobam i starano się zażegnać niebezpieczeństwo. Jed-
nak po m iesiącu strachu dżum a dotarła do Barcelony.
Pierwszy padł j ej ofiarą robotnik portowy uszczelniaj ący statki. Medy cy, którzy pospieszy li
m u na ratunek, m ogli j edy nie potwierdzić obj awy znane im z ksiąg m edy czny ch.
— Są wielkości m ały ch m andary nek — zauważy ł j eden z nich, wskazuj ąc wrzody na szy i
chorego.
— Są czarne, twarde i gorące — dodał inny, obm acawszy j e.
— Trzeba m u robić zim ne okłady na zbicie gorączki.
— Trzeba upuścić krew, żeby znikły wy broczy ny przy wrzodach.
— Trzeba wrzody naciąć — zawy rokował trzeci m edy k. Pozostali przestali się interesować
chory m i spoj rzeli na m ówiącego.
— Księgi odradzaj ą nacinanie — zauważy ł j eden z nich.
— W końcu to ty lko robotnik — powiedział ktoś inny. — Zbadaj m y lepiej pachy i pachwiny.
Również tam natrafiono na duże, czarne, twarde i gorące wrzody. Krzy czącem u z bólu chore-
m u upuszczono krew, a wraz z krwią uszła z niego resztka ży cia, j aka się w nim j eszcze tliła.
Tego sam ego dnia poj awiły się kolej ne dwa przy padki. Nazaj utrz by ło ich więcej , a następne-
go dnia j eszcze więcej . Barcelończy cy pozaszy wali się po dom ach, wielu um ierało w straszny ch
m ęczarniach. Inny ch wy rzucano na ulice ze strachu przed zarażeniem i tam dopadała ich śm ierć.
Władze nakazały m alować wapnem krzy że na drzwiach dom ów, w który ch ktoś zachorował.
Przy pom inały o higienie, radziły unikać kontaktu z zarażony m i i zarządziły palenie trupów na
wielkich stosach.
Mieszkańcy szorowali skórę do krwi i kto m ógł, trzy m ał się z daleka od chory ch. A że nikt nie
kazał im trzy m ać się również z dala od pcheł, ku zdum ieniu lekarzy i władz m iej skich zaraza sze-
rzy ła się w zastraszaj ący m tem pie.
Mij ały ty godnie, a Arnau i Maria wraz z inny m i m ieszkańcam i Barcelony dzień w dzień od-
wiedzali kościół Santa Maria i zanosili m odlitwy, który ch niebo nie chciało wy słuchać. Dżum a za-
brała ich bliskich przy j aciół: poczciwego oj ca Alberta oraz staruszków Perego i Marionę, którzy
um arli na początku epidem ii. Biskup zorganizował procesj ę błagalną — z katedry ulicą Mar do ko-
ścioła Santa Maria, gdzie dołączy łaby do niej figurka Matki Boskiej od Morza niesiona pod balda-
chim em .
Madonna czekała przed kościołem w otoczeniu bastaixos, którzy m ieli j ą nieść. Tragarze spo-
glądali po sobie, py taj ąc wzrokiem o nieobecny ch. Nikt się nie odzy wał. Wszy scy zagry zali war-
gi i spuszczali wzrok. Arnau wspom niał uroczy ste procesj e, kiedy bastaixos niem al wy ry wali so-
bie figurkę z rąk, bo każdy chciał nieść j ą choć przez chwilę. Cechm istrzowie m usieli wy znaczać
zm iany, by ich pogodzić, a teraz… teraz nie starczy łoby ich nawet na j edną zm ianę. Aż ty lu z nas
um arło? Jak długo to j eszcze potrwa, o Pani? Modlitewny szm er napły wał j uż ulicą Mar. Arnau
spoj rzał na czoło procesj i: ludzie szli przy garbieni, powłócząc nogam i. Gdzie podziali się m ożni,
którzy zawsze z taką pom pą towarzy szy li biskupowi? Czterech z pięciu raj ców m iej skich nie ży ło,
podobnie j ak trzy czwarte Rady Stu. Reszta uciekła z m iasta. Bastaixos unieśli w m ilczeniu swą
patronkę, położy li na ram ionach i przepuściwszy biskupa, dołączy li do procesj i i do m odlitw. Z ko-
ścioła Santa Maria Procesj a skierowała się do klasztoru klary sek, m ij aj ąc plac Sorn. Kiedy w oko-
licach klasztoru zem dlił wierny ch — m im o kadzideł niesiony ch przez kapłanów — swąd palony ch
ciał, wielu przerwało m odlitwy i zaniosło się płaczem . Na wy sokości bram y Świętego Daniela
procesj a skręciła w lewo, ku bram ie Nou i klasztorowi Sant Pere de les Puelles. Wierni om inęli
kilka trupów i odwrócili wzrok od chory ch, czekaj ący ch na śm ierć na rogach ulic lub pod oznako-
wany m i biały m krzy żem drzwiam i, które nigdy więcej m iały się przed nim i nie otworzy ć. O,
Pani — m y ślał Arnau, niosąc Madonnę — dlaczego tak nas doświadczasz? Z Sant Pere rozm odlo-
na procesj a przeszła do bram y Świętej Anny, gdzie znów skręciła na lewo ku m orzu, przeszła
przez dzielnicę Forn dels Arcs i wróciła do katedry.
Jednak m ieszkańcy Barcelony zaczy nali wątpić w Kościół i j ego dostoj ników, bo m im o iż m o-
dlili się bez wy tchnienia epidem ia nadal zbierała śm iertelne żniwo.
— Podobno nadszedł koniec świata — westchnął sm utno Arnau po powrocie do dom u. — Lu-
dzie oszaleli. Wszędzie roi się od biczowników, a przy naj m niej tak każą siebie nazy wać. — Maria
stała do niego ty łem . Arnau usiadł, czekaj ąc, aż żona zdej m ie m u buty, i m ówił dalej : — Setkam i
przem ierzaj ą m iasto rozebrani do pasa, krzy czą, że nadszedł koniec świata, wy znaj ą swe grzechy
i okładaj ą się biczam i. Niektórzy m aj ą całe plecy we krwi, ale nie przery waj ą… — Arnau pogła-
dził po głowie klęczącą przed nim Marię. By ła rozpalona. — Co…
Sięgnął do j ej podbródka. Nie, to niem ożliwe. Ty lko nie ona! Podniosła na niego szkliste oczy.
By ła zlana potem i bardzo blada. Arnau próbował unieść j ej głowę, by zobaczy ć szy j ę, ale Maria
wy krzy wiła się z bólu.
— Ty lko nie ty ! — krzy knął.
Maria, nie wstaj ąc z klęczek, z rękam i na espadry lach m ęża, wbiła w niego wzrok. Po j ej po-
liczkach pły nęły łzy.
— Boże m ój j edy ny, ty lko nie ty, nie ty ! — Arnau ukląkł przy żonie.
— Uciekaj — wy szeptała Maria. — Zostaw m nie i uciekaj . Arnau chciał przy tulić żonę, ale
gdy j ą obj ął, znowu się skrzy wiła.
— Chodź — powiedział, podnosząc j ą naj delikatniej , j ak ty lko potrafił. Maria szlochała i prosi-
ła, by uciekał. — Jakże m ógłby m cię zostawić? Przecież m am ty lko ciebie… Jesteś dla m nie
wszy stkim ! Co j a bez ciebie zrobię? Niektórzy z tego wy chodzą. Ty wy zdrowiej esz. Zobaczy sz,
wy zdrowiej esz. — Pocieszaj ąc żonę, zaniósł j ą do alkowy i położy ł na łóżku, dopiero teraz m ógł
się przy j rzeć j ej pięknej kiedy ś szy i, która zaczy nała czernieć. — Lekarza! — krzy knął, otwiera-
j ąc okno j wy chy laj ąc się przez balkon.
Wy dawało się, że nikt go nie sły szy, j ednak j eszcze tej sam ej nocy, gdy wrzody pokry ły j uż
całą szy j ę Marii, ktoś wy m alował wapnem krzy ż na drzwiach ich dom u.
Maria dy gotała w łóżku, a Arnau m ógł j edy nie robić j ej zim ne okłady na czoło. Każdy ruch
sprawiał chorej potworny ból, na odgłos j ej głuchy ch j ęków Arnau dostawał gęsiej skórki. Maria
patrzy ła tępo w sufit. Arnau widział, j ak powiększaj ą się wrzody na j ej szy i i czerniej e skóra.
„Kocham cię. Ty le razy chciałem ci to wy znać…”. Uj ął dłoń żony i osunął się na kolana. Tak
spędził całą noc, ściskaj ąc j ej rękę, dy gocząc wraz z nią, oblewaj ąc się zim ny m potem i zaklina-
j ąc niebiosa przy każdy m spazm ie wstrząsaj ący m j ej ciałem .
Owinął zwłoki żony naj lepszy m prześcieradłem i zaczekał na wóz zbieraj ący trupy. Nie porzu-
ci Marii na ulicy. Sam przekaże j ą grabarzom . Na sm ętny odgłos końskich podków wy niósł zwłoki
przed dom .
— Żegnaj — powiedział, całuj ąc żonę w czoło.
Dwaj grabarze w rękawiczkach, z twarzam i okutany m i gruby m suknem , patrzy li z niedowie-
rzaniem , j ak Arnau odsłania i całuj e zm arłą. Wszy scy trzy m ali się z daleka od zakażony ch, nawet
naj bliższy ch, chory ch i zm arły ch porzucano na ulicy, co naj wy żej wzy wano grabarzy, by zabrali
ich z posłań, na który ch dopadła ich czarna śm ierć. Arnau oddał żonę grabarzom , którzy ułoży li j ą
ostrożnie na stosie trupów.
Ze łzam i w oczach patrzy ł na oddalaj ący się wóz, który niebawem zniknął za rogiem . Teraz
j ego kolej : wszedł do dom u, usiadł i zaczął czekać na śm ierć, pragnąc j ak naj szy bciej dołączy ć
do Marii. Przez trzy dni obm acy wał szy j ę, na próżno szukaj ąc opuchlizny. Wrzody się nie poj a-
wiły i Arnau uznał w końcu, że j ego godzina j eszcze nie wy biła.
Błąkał się po plaży, depcząc fale obm y waj ące przeklęte m iasto. Włóczy ł się po m ieście, ślepy
i głuchy na nędzę, na zadżum iony ch, na dochodzący z okien płacz. Coś znów przy wiodło go do ko-
ścioła Santa Maria. Przerwano roboty, rusztowania by ły puste, bloki skalne leżały na ziem i, czeka-
j ąc, aż ktoś j e ociosa. Jednak m ieszkańcy Barcelony nie przestali odwiedzać świąty ni. Arnau
wszedł do środka. Wierni grom adzili się przed niedokończony m ołtarzem główny m , m odląc się na
stoj ąco lub na klęczkach. Mim o że przez sklepienia apsy d wciąż prześwity wało niebo, w kościele
duszno by ło od kadzideł, które zdławić m iały wszechobecny swąd śm ierci. Gdy Arnau zm ierzał
ku Madonnie, usły szał głos duchownego przem awiaj ącego do wierny ch z głównego ołtarza:
— Powinniście wiedzieć, że Oj ciec Święty, papież Klem ens Szósty, wy dał bullę, w której prze-
czy pogłoskom , j akoby m orowe powietrze sprowadzili na świat Ży dzi. Zaraza j est zwy kłą epide-
m ią, którą Bóg doświadcza swój lud. — Po zebrany ch przeszedł szm er niezadowolenia. — Módl-
cie się! — wzy wał duchowny. — Polecaj cie się boskiej opiece…
Wielu wy szło z kościoła, rozprawiaj ąc na cały głos.
Arnau puścił m im o uszu słowa księdza i skierował się do kaplicy Przenaj świętszego Sakram en-
tu. Ży dzi? Co Ży dzi m aj ą wspólnego z zarazą? Malutka Madonna czekała na niego tam gdzie za-
wsze. Nawet teraz płonęły wokół niej świece. Kto j e zapala? Arnau ledwie m ógł dostrzec swą
m atkę zza spowij aj ącego j ą gęstego obłoku wonnego dy m u. Nie uśm iechała się. Próbował się po-
m odlić — na próżno. Dlaczego pozwoliłaś j ej um rzeć, m atko? Łzy znów popły nęły m u po twarzy
na wspom nienie Marii, j ej cierpień, j ej udręczonego, pokry tego wrzodam i ciała. To on, nie ona,
zasłuży ł na karę, bo zgrzeszy ł z Aledis.
I wtedy, przed swą Madonną, Arnau przy siągł, że nigdy więcej nie da się ponieść żądzy. By ł to
winien Marii. Nigdy więcej , cokolwiek się wy darzy.
— Co ci j est, sy nu? — usły szał za sobą. Odwrócił się i zobaczy ł duchownego, który chwilę
wcześniej przem awiał do wierny ch. — Witaj , m ój drogi — pozdrowił Arnaua, rozpoznaj ąc
w nim tragarza portowego, który naj częściej odwiedzał Madonnę. — Co ci j est?
— Maria…
Kapłan pokiwał głową.
— Pom ódlm y się za nią — zaproponował.
— Nie, oj cze, j eszcze nie.
— Ty lko w Bogu znaj dziesz pociechę.
Pociechę? Jak m iał znaleźć w czy m kolwiek pociechę? Spoj rzał na Madonnę, którą wciąż prze-
słaniał dy m .
— Pom ódlm y się… — nalegał kapłan.
— O co chodzi z ty m i Ży dam i? — przerwał m u Arnau, chcąc zm ienić tem at.
— Cała Europa obwinia ich o zarazę. — Arnau spoj rzał na kapłana py taj ąco. — Podobno
w Genewie, na zam ku Chillon, kilku Ży dów zeznało, że czarną śm ierć sprowadził na świat pewien
starozakonny z Sabaudii, który zatruł studnie m iksturą spreparowaną przez rabinów.
— Czy to prawda?
— Nie. Oj ciec Święty uniewinnił Ży dów, lecz lud szuka kozła ofiarnego. No, a teraz się pom ó-
dlm y.
— Pom ódlcie się, oj cze, w m oim im ieniu.
Arnau wy szedł z kościoła. Na placu obstąpiła go dwudziestoosobowa grupa biczowników. „Na-
wracaj cie się!”, wrzeszczeli, chłoszcząc się bezlitośnie. „Nadchodzi koniec świata!”, krzy czeli,
pluj ąc Arnauowi w twarz słowam i.
Popatrzy ł na krew pły nącą po ich plecach, zam ieniony ch w otwartą ranę, oraz po nagich no-
gach i biodrach przewiązany ch pokutny m pasem . Przy j rzał się ich twarzom i świdruj ący m go
wy trzeszczony m oczom . Zaczął biec i wpadł na ulicę Montcada zostawiaj ąc za sobą oszalałe
krzy ki biczowników. Tu panowała cisza… j ednak zobaczy ł coś dziwnego. Drzwi! Ty lko na nielicz-
ny ch pałacowy ch bram ach widniał biały krzy ż, który znaczy ł niczy m piętno większość dom ów
w Barcelonie. Arnau przy stanął przed pałacem Puigów. Tu również nie nam alowano krzy ża.
Okna by ły pozam y kane, a budy nek wy glądał na opustoszały. Oby zaraza dopadła was tam , gdzie
się zaszy liście, oby ście cierpieli tak j ak Maria pom y ślał, uciekaj ąc stam tąd j eszcze szy bciej niż
przed biczownikam i.
Na skrzy żowaniu ulic Montcada i Carders natknął się na wzburzony tłum , uzbroj ony w kij e,
m iecze i kusze. Czy wszy scy w ty m m ieście stracili rozum ? — zastanawiał się. Na niewiele zdały
się kazania wy głaszane we wszy stkich kościołach. Bulla Klem ensa VI nie uspokoiła ludu, który
m usiał wy ładować na kim ś swą złość. „Na Ży dów! — doszły Arnaua krzy ki. — Herety cy ! Mor-
dercy ! Nawracaj cie się!”. W tłum ie kroczy li również biczownicy, którzy nadal bili się po ple-
cach, rozpalaj ąc nastroj e i obry zguj ąc krwią wszy stkich wokół.
Arnau ruszy ł za m otłochem wraz z idący m i na sam y m końcu ludźm i, wśród który ch dostrzegł
kilku zadżum iony ch. Cała Barcelona zgrom adziła się pod dzielnicą ży dowską, okrążaj ąc j ą z czte-
rech stron. Część stanęła od północy, przy pałacu biskupim , inni od zachodu, naprzeciwko rzy m -
skich m urów obronny ch, j eszcze inni zebrali się na ulicy Bisbe, graniczącej z gettem od wschodu.
Większość, m iędzy inny m i grupka, za którą przy szedł tu Arnau, ustawiła się od południa, na ulicy
Boqueria i naprzeciwko Castell Nou, przy bram ie prowadzącej do dzielnicy ży dowskiej . Wokół
panował ogłuszaj ący zgiełk. Lud pragnął zem sty, choć teraz pokrzy kiwał ty lko pod bram ą, wy m a-
chuj ąc kij am i i kuszam i.
Arnau przepchnął się na zatłoczone schody kościoła Świętego Jakuba, skąd przed wielu, wielu
laty przepędzono j ego oraz Joaneta, gdy szukał Madonny, która m iała m u zastąpić m atkę. Kościół
stał dokładnie naprzeciwko południowego m uru dzielący ży dowskiej , więc Arnau m ógł śledzić
z góry, ponad głowam i tłum u, przebieg wy darzeń. Garnizon żołnierzy królewskich pod dowódz-
twem naczelnika m iasta przy gotowy wał się do obrony. Przed przy stąpieniem do ataku grupka
m ieszkańców podeszła do uchy lonej bram y i rozpoczęła pertraktacj e z naczelnikiem , żądaj ąc, by
wy cofał swy ch ludzi. Biczownicy wrzeszczeli i skakali wokół negocj uj ący ch, a tłum wy grażał
Ży dom , który ch nigdzie nie by ło widać.
— Nie wy cofaj ą się — zapewniała kobieta stoj ąca obok Arnaua.
— Ży dzi są własnością króla, zależą bezpośrednio od niego — dodał ktoś inny. — Jeśli ich zabi-
j em y, król nie będzie j uż m ógł nakładać na nich słony ch podatków…
— Ani zaciągać od ty ch lichwiarzy poży czek.
— To j eszcze m ałe piwo — wtrącił ktoś trzeci. — Jeśli ich stąd wy kurzy m y, król straci nawet
m eble, które Ży dzi poży czaj ą j ego świcie na czas wizy ty w Barcelonie.
— Możni będą spali na gołej ziem i — zarechotano. Arnau nie m ógł powstrzy m ać uśm iechu.
— Naczelnik będzie bronił interesów króla — skwitowała j ego sąsiadka.
Miała racj ę. Naczelnik nie ustąpił i zerwawszy negocj acj e, zabary kadował się czy m prędzej
w dzielnicy ży dowskiej . Tłum ty lko na to czekał: zanim bram a zatrzasnęła się na dobre, ludzie
z pierwszy ch szeregów zaczęli wdrapy wać się na m ury pod gradem kij ów, strzał i kam ieni, które
posy pały się na getto. Rozpoczął się atak.
Arnau patrzy ł na zaślepiony nienawiścią m otłoch, który szturm ował m ury i bram y dzielnicy
ży dowskiej . Nikt nim nie dowodził, m oże ty lko biczownicy, którzy nadal się chłostali, Wy j ąc prze-
raźliwie i nawołuj ąc do zdoby wania m urów i m ordowania herety ków. Atakuj ący, którzy zdołali
wspiąć się na m ury ginęli od m ieczy żołnierzy, ale dzielnica ży dowska by ła oblegana ze wszy st-
kich stron i wielu inny m udało się zwieść obronę i stanąć oko w oko z Ży dam i.
Arnau spędził na schodach przed kościołem Świętego Jakuba dwie godziny. Krzy ki przy po-
m niały m u j ego żołnierską przeszłość: oblężenie zam ków Bellaguarda i Castell-Rosselló. Twarze
ginący ch teraz na j ego oczach m y liły się z twarzam i ludzi, który ch kiedy ś zabił, zapach krwi spra-
wił, że znów znalazł się w Roussillonie i pom y ślał o kłam stwie które zagnało go wtedy na woj nę,
o Aledis, o Marii… W końcu opuścił punkt obserwacy j ny, z którego patrzy ł na m asakrę.
Szedł w kierunku m orza, rozm y ślaj ąc o Marii i o ty m , co kazało m u kiedy ś uciec na woj nę.
Nagle coś wy rwało go z zadum y. Gdy przechodził obok Castell de Regom ir, baszty obronnej na-
leżącej do dawny ch m urów rzy m skich, głośne krzy ki przy wróciły go do rzeczy wistości.
— Herety cy !
— Mordercy !
Zaraz potem zobaczy ł dwudziestoosobową, uzbroj oną w kij e i noże bandę, która zagrodziła uli-
cę i pokrzy kiwała na kogoś, kto naj wy raźniej skry ł się w bram ie j ednego z dom ów. Dlaczego nie
zaj m ą się opłakiwaniem zm arły ch? Nie zatrzy m uj ąc się, wszedł w tłum awanturników, by prze-
dostać się na drugą stronę. Gdy roztrącał ich łokciam i, zerknął w bok, tam gdzie skierowana by ła
uwaga krzy kaczy : w bram ie dom u arabski niewolnik, zalany krwią, osłaniał własny m ciałem troj e
dzieci ubrany ch na czarno z żółty m kółkiem na piersi. Ni z tego, ni z owego Arnau znalazł się m ię-
dzy Maurem a napastnikam i. Zapadła cisza. Zza pleców niewolnika wy sunęły się przerażone
dziecięce buzie. Arnau popatrzy ł na nie. Tak bardzo ubolewał, że nie dał Marii potom stwa. Musnął
go kam ień ciśnięty ku j ednej z główek. Maur zasłonił dzieci własny m ciałem i trafiony w brzuch,
zgiął się wpół. Mała twarzy czka spoj rzała prosto na Arnaua. Maria uwielbiała wszy stkie dzieci:
czy to arabskie, czy ży dowskie lub chrześcij ańskie. Nie m ogła oderwać od nich oczu podczas spa-
cerów po plaży, na ulicach… Przy glądała im się, a potem przenosiła wzrok na niego…
— Odsuń się! Uciekaj stąd! — rozległy się krzy ki za j ego plecam i.
Zerknął na przerażone buzie.
— Co chcecie od ty ch dzieci? — zapy tał.
Kilku m ężczy zn uzbroj ony ch w noże ruszy ło na niego.
— To Ży dzi — odpowiedzieli chórem .
— I ty lko dlatego chcecie j e zabić? Nie wy starczą wam ich rodzice?
— Zatruli studnie — rzucił j eden. — Zam ordowali Chry stusa. Zabij aj ą chrześcij ańskie dzieci
do swy ch herety ckich ry tuałów. Tak, tak, wy ry waj ą im serca… Kradną święte hostie. — Ale Ar-
nau nie słuchał. Wciąż wy dawało m u się, że czuj e zapach krwi pły nący z getta, krwi z… Castell-
Rosselló. Złapał za ram ię naj bliżej stoj ącego m ężczy znę i uderzy ł go w twarz, odbieraj ąc m u
nóż, który wy m ierzy ł w j ego kom panów.
— Nie pozwolę skrzy wdzić ty ch dzieci!
Napastnicy widzieli, j ak pewnie ściska szty let, j ak nim wy wij a, j ak na nich patrzy.
— Nie pozwolę skrzy wdzić dzieci — powtórzy ł. — Idźcie do dzielnicy ży dowskiej , tam będzie-
cie m ogli zm ierzy ć się z żołnierzam i, z m ężczy znam i.
— Zabij ą was — ostrzegł go Maur, stoj ący teraz za j ego Plecam i.
— Herety k! — krzy czeli napastnicy.
— Ży d!
Wpoj ono m u, że m usi atakować pierwszy, brać nieprzy j aciela z zaskoczenia, zastraszy ć go
i nie dopuścić, by poczuł się Pewnie. Zam achnął się nożem i z okrzy kiem „Święty Jerzy !” ruszy ł
na naj bliżej stoj ący ch m ężczy zn. Wbił ostrze w brzuch pierwszego i odwrócił się na pięcie, zm u-
szaj ąc napastników do cofnięcia się. Nóż rozharatał pierś kilku z nich. Jeden z powalony ch wbił
Arnauowi szty let w ły dkę. Arnau spoj rzał na niego, złapał go za włosy i odchy liwszy m u głowę
do ty łu, poderżnął gardło. Chlusnęła krew. Trzech m ężczy zn leżało na ziem i, reszta zaczęła się
wy cofy wać. „Uciekaj , gdy m aj ą nad tobą przewagę liczebną”, nauczono go. Gdy udał, że znowu
rusza do ataku, przeciwnicy odskoczy li, poty kaj ąc się. Nie oglądaj ąc się, lewą ręką przy wołał do
siebie Maura i dzieci a gdy poczuł przy nogach drżenie m alców, zaczął wy cofy wać się ty łem ku
m orzu, nie spuszczaj ąc z oka napastników.
— Czekaj ą na was w dzielnicy ży dowskiej ! — krzy knął popy chaj ąc przed sobą dzieci.
Gdy dotarli do starej bram y Castell de Regom ir, zaczęli biec. Arnau, nie tracąc czasu na wy -
j aśnienia, powstrzy m ał dzieci przed powrotem do dzielnicy ży dowskiej .
Gdzie m ożna ukry ć troj e m alców? Poprowadził ich w stronę kościoła Santa Maria i stanął
przed główny m wej ściem . Przez rusztowania widać by ło wnętrze świąty ni.
— Chy ba… chy ba nie zam ierzacie ukry ć dzieci w kościele? — zapy tał zdy szany niewolnik.
— W kościele nie, ale ciepło, ciepło…
— Dlaczego nie pozwalacie nam wrócić do dom u? — zapy tała dziewczy nka, naj starsza z całej
trój ki i naj bardziej przy tom na.
Arnau pom acał się po ły dce. Rana obficie broczy ła krwią.
— Bo chrześcij anie plądruj ą teraz wasze dom y. Obwiniaj ą was o zarazę. Twierdzą, że zatruli-
ście studnie. — Wszy scy m ilczeli. — Przy kro m i — dodał.
Niewolnik odezwał się pierwszy :
— Nie m ożem y tak tu stać — powiedział, przery waj ąc Arnauowi oględziny ły dki. — Róbcie,
co uważacie za stosowne, ale ukry j cie dzieci.
— A ty ? — zapy tał Arnau.
— Muszę sprawdzić, co się stało z ich rodzinam i. Jak was odnaj dę?
— Nie odnaj dziesz — odparł Arnau, który nie m ógł m u pokazać na poczekaniu drogi do rzy m -
skiego cm entarzy ska. — To j a cię znaj dę. Czekaj na m nie o północy na plaży, naprzeciwko nowe-
go kram u ry bnego. — Niewolnik skinął głową. Gdy m ieli się j uż rozstać, Arnau dorzucił: — Jeśli
nie zj awisz się przez trzy noce z rzędu, uznam , że nie ży j esz. Maur znowu skinął głową i wbił
w Arnaua wielkie czarne oczy. — Dziękuj ę — szepnął, a potem puścił się pędem ku dzielnicy ży -
dowskiej .
Naj m niej szy chłopiec chciał za nim biec, lecz Arnau złapał go za ram iona.
Pierwszej nocy Maur nie przy szedł na spotkanie. Arnau czekał ponad godzinę, słuchaj ąc od-
głosów zam ieszek nadbiegaj ący ch z getta, wpatrzony w czerwony od łuny pożarów m rok. Na-
reszcie m iał czas przem y śleć ten bogaty w wy darzenia dzień. Ukry ł troj e ży dowskich dzieci na
rzy m skim cm entarzy sku w podziem iach kościoła Santa Maria, pod swoj ą Madonną. Wej ście do
nekropolii, które odkry ł przed laty z Joanetem , wy glądało tak j ak kiedy ś. Nie zbudowano j eszcze
schodów od placu Born, więc drewniany podest i ty m razem ułatwił im zadanie. Jednak strażnicy
pilnuj ący kościoła prawie godzinę przechadzali się przed sam y m ich nosem , dlatego m usieli
przy cupnąć i czekać na odpowiedni m om ent, by wślizgnąć się pod podest.
Dzieci czołgały się za Arnauem posłusznie. Dopiero po drugiej stronie tunelu, w m roczny ch
podziem iach, gdy powiedział im , gdzie są, i doradził, by nie doty kali niczego, j eśli chcą uniknąć
przy kry ch niespodzianek, cała trój ka wy buchnęła rozpaczliwy m płaczem . Arnau poczuł się zupeł-
nie bezradny, Maria na pewno wiedziałaby, co robić.
To ty lko zm arli — tłum aczy ł. — Nawet nie ofiary zarazy. Wolicie siedzieć tu ze zm arły m i
i ży ć czy wy j ść i zginąć? — Szlochy ucichły. — A teraz pój dę po świecę, wodę, trochę j edzenia,
dobrze? Dobrze? — powtórzy ł, bo dzieci m ilczały j ak zaklęte.
— Dobrze — dobiegł go w końcu głos dziewczy nki.
— Postawm y sprawę j asno. Ry zy kowałem dla was ży cie a i będę m iał kłopoty, j eśli wy j dzie
na j aw, że ukry łem troj e ży dowskich dzieci w podziem iach kościoła. Jeśli zam ierzacie wy korzy -
stać m oj ą nieobecność, by dać drapaka, uprzedźcie m nie i oszczędźcie m i, z łaski swoj ej , zacho-
du. Co wy na to? Zaczekacie, czy ciągnie was na górę?
— Zaczekam y — odparła dziewczy nka stanowczo.
W dom u Arnau um y ł się i opatrzy ł ranę w nodze. Napełnił wodą stary bukłak i kuśty kaj ąc, ru-
szy ł z powrotem do kościoła z kagankiem , zapasem olej u, bochnem czerstwego chleba i solony m
m ięsem .
Podczas j ego nieobecności dzieci nie ruszy ły się sprzed wy lotu tunelu. W świetle kaganka Ar-
nau zobaczy ł, j ak kulą się niczy m wy straszone sarenki, nie reaguj ąc na j ego uspokaj aj ący
uśm iech. Dziewczy nka tuliła do siebie dwóch chłopców. Cała trój ka m iała ciem ne, długie, lśniące
włosy i śnieżnobiałe zęby, dzieci by ły zdrowe i ładne, szczególnie dziewczy nka.
— Jesteście rodzeństwem ? — zapy tał Arnau.
— Ty lko m y — odpowiedziała j ak zwy kle dziewczy nka, wskazuj ąc na m niej szego z chłopców.
— A to nasz sąsiad.
— Cóż, m y ślę, że skoro ty le j uż razem przeszliśm y i wobec tego, co nas j eszcze czeka, powin-
niśm y się poznać. Ja m am na im ię Arnau.
Dziewczy nka przedstawiła całą trój kę: ona nazy wała się Raquel, j ej brat Jucef, a ich sąsiad
Saul. Podczas rozm owy przy świetle kaganka dzieci nie przestawały zerkać trwożnie w głąb pod-
ziem nej groty. Miały trzy naście, sześć i j edenaście lat. Urodziły się w Barcelonie i m ieszkały
z rodzicam i w dzielnicy ży dowskiej . Tam właśnie zdążały, gdy napadły ich zbiry, z który ch łap
wy bawił ich Arnau. Niewolnik, na którego wszy scy wołali Sahat, należał do rodziców Raquel
i j est wierny m sługą, dlatego na pewno dotrzy m a słowa i się na plaży.
— Doskonale — powiedział Arnau. — My ślę, że teraz powinniśm y rozej rzeć się po ty m
cm entarzy sku. Od dawna tu nie zaglądałem , chy ba odkąd by łem w waszy m wieku, ale nie sądzą,
by nasi gospodarze wprowadzili wiele zm ian. — Ty lko Arnau zaśm iał się z żartu, po czy m prze-
czołgał się na kolanach w głąb groty, oświetlaj ąc j ej wnętrze. Dzieci, skulone, tkwiły bez ruchu,
zerkaj ąc trwożnie na otwarte groby i wy staj ące z nich szkielety. — To doskonała kry j ówka, nikt
nie będzie nas tu szukać — przekony wał na widok przerażony ch m in dzieci. — Poczekam y, aż
wszy stko się uspokoi…
— A j eśli nasi rodzice um rą? — przerwała m u Raquel.
— Bądźm y dobrej m y śli. Na pewno nic im się nie stanie. Proszę, proszę, podej dźcie tu. Znala-
złam zakątek bez grobów, na ty le duży, że pom ieścim y się w nim wszy scy. No, chodźcie! — po-
naglił ich ruchem ręki.
W końcu dzieci posłuchały i um ościły się w przestronny m m iej scu, z dala od kościotrupów.
Prastary rzy m ski cm entarz wy glądał dokładnie tak j ak podczas pierwszej wizy ty Arnaua: wszę-
dzie pełno by ło wielkich am for ze szkieletam i i dziwny ch grobów w kształcie podłużny ch piram id.
Postawiwszy kaganek na j ednej z am for, Arnau poczęstował dzieci wodą, chlebem i solony m
m ięsem . Piły zachłannie, ale nie j adły nic prócz chleba.
— To niekoszerne — wy j aśniła Raquel, wskazuj ąc m ięso.
— Niekoszerne?
Dziewczy nka wy j aśniła Arnauowi, co oznacza słowo „koszerny ” i j ak przy rządzaj ą m ięso
członkowie ży dowskiej społeczności. Gdy tak gawędzili, dwaj chłopcy zasnęli na kolanach dziew-
czy nki, która zapy tała szeptem , by ich nie budzić:
Nie wierzy sz w to, co się o nas m ówi?
— W co?
— Że zatruliśm y studnie.
Arnau kilka sekund zwlekał z odpowiedzią.
— Czy są wśród Ży dów ofiary m orowego powietrza?
— Niej edna.
— W takim razie nie wierzę.
Gdy Raquel również zasnęła, Arnau wy czołgał się spod kościoła i ruszy ł na plażę.
Zam ieszki w getcie trwały dwa dni. W ty m czasie niewielkie oddziały królewskie z pom ocą sa-
m y ch Ży dów starały się bronić dzielnicy przed niesłabnący m i atakam i oszalałej i zaślepionej
tłuszczy, która w im ię wiary dopuszczała się rozboj ów i gwałtów. W końcu król przy słał posiłki
i sy tuacj a została opanowana, Trzeciej nocy Sahat, walczący u boku swego pana, wy m knął się
na plażę, na um ówione spotkanie naprzeciwko targu ry bnego.
— Sahat! — posły szał w m roku.
— Co ty tu robisz? — zapy tał niewolnik na widok m ałej Raquel, która rzuciła m u się w obj ęcia.
— Chrześcij anin j est bardzo chory.
— Czy to…
— Nie — przerwała dziewczy nka — to nie m ór. Nie m a wrzodów. Rana w nodze źle się goi
i biedaka trawi gorączka. Nie m oże chodzić.
— Co z chłopcam i?
— Maj ą się dobrze. A…
— Cali i zdrowi. Bardzo za wam i tęsknią.
Raquel zaprowadziła Maura pod kościelną bram ę od strony ulicy Born.
— Tu? — zapy tał niewolnik, gdy dziewczy nka wślizgnęła się pod podest.
— Ciiii — szepnęła. — Chodź.
Przeczołgali się tunelem aż do rzy m skiego cm entarzy ska. Wspólny m i siłam i zdołali wy cią-
gnąć Arnaua z podziem nej groty : Sahat pełzł do ty łu, ciągnąc go za ram iona, a dzieci pchały
z drugiej strony. Arnau by ł nieprzy tom ny. Cała piątka — niewolnik z chory m na plecach i dzieci
przebrane w chrześcij ańskie ubrania przy niesione przez Sahata — przem knęła pod osłoną nocy
przez m iasto. Gdy dotarli do bram dzielnicy ży dowskiej , strzeżony ch przez oddział żołnierzy, Sa-
hat wy j awił oficerowi prawdziwą tożsam ość dzieci i wy tłum aczy ł, dlaczego nie m aj ą żółtego
znaku na piersiach. Wy j aśnił też, że Arnau j est chrześcij aninem , m a gorączkę i potrzebuj e opieki
lekarskiej , co oficer skrzętnie sprawdził, po czy m odsunął się przezornie na wy padek, gdy by m iał
do czy nienia z ofiarą m orowego powietrza. W końcu, dzięki ciężkiej sakiewce, którą niewolnik
wsunął oficerowi do ręki, bram y getta otworzy ły się przed nim i.
32
Nie pozwolę skrzy wdzić dzieci. Oj cze, gdzie j esteś? Dlaczego, oj cze? W pałacu j est zboże. Ko-
cham cię, Mario…
Kiedy Arnau m aj aczy ł, Sahat wy ganiał dzieci z izby i wzy wał oj ca Raquel i Jucefa, Hasdaia.
Razem przy trzy m y wali chorego, żeby nie ruszy ł do walki z żołnierzam i z Roussillonu i by nie
otworzy ła się rana na j ego nodze. Razem czuwali przy chory m , podczas gdy niewolnica kładła
m u na czoło zim ne okłady. Od ty godnia Arnau by ł w rękach naj lepszy ch ży dowskich m edy ków
oraz pod troskliwą opieką rodziny Crescas i niewolników, zwłaszcza Sahata, który ani na chwilę nie
odstępował j ego łóżka.
— Rana j est niegroźna — orzekli lekarze — ale zakażenie obj ęło j uż cały organizm .
— Wy zdrowiej e? — zapy tał Hasdai.
— Jest silny — powiedzieli ty lko m edy cy, opuszczaj ąc dom .
— W pałacu j est zboże! — wrzasnął kilka m inut później Arnau, rozpalony gorączką i m okry od
potu.
— Gdy by nie on, j uż by śm y nie ży li — powiedział Sahat.
— Wiem — odparł stoj ący obok Hasdai.
— Dlaczego nas bronił? Przecież j est chrześcij aninem .
— Bo to dobry człowiek.
Nocą, gdy Arnau zasy piał i dom pogrążał się w ciszy, Saha klękał zwrócony w kierunku Mekki
i m odlił się za chrześcij anina. W ciągu dnia poił go cierpliwie i zm uszał do przeły kania m ikstur
przy gotowany ch przez m edy ków. Raquel i Jucef często odwiedzali chorego i Sahat wpuszczał ich
do izby, j eśli ty lko Arnau nie m aj aczy ł.
— To prawdziwy woj ownik — szepnął pewnego razu Jucef z oczam i wielkim i j ak spodki.
— O tak, na pewno by ł woj ownikiem — potwierdził Sahat.
— Przecież m ówił, że j est tragarzem portowy m .
— W podziem iach kościoła przedstawił nam się j ako woj ownik. Może to bastaix i woj ownik
w j ednej osobie.
— Powiedział to na odczepnego, żeby ś nie zam ęczał go py taniam i.
— Coś m i się zdaj e, że to j ednak bastaix — zawy rokował Hasdai. — Tak przy naj m niej wy nika
z tego, co m ówi, m aj acząc.
— A właśnie, że woj ownik — upierał się m alec.
— Nie wiadom o, Jucefie. — Niewolnik przej echał ręką po czarnej czupry nie chłopca. — Za-
czekaj m y, aż wy zdrowiej e, i wtedy sam nam wszy stko wy j aśni.
— A wy zdrowiej e?
— Na pewno. Sły szałeś kiedy ś, żeby woj ownik um arł od zwy kłej rany w nodze?
Pod nieobecność m alców Sahat pochy lał się nad Arnauem i doty kał j ego rozpalonego czoła.
Nie ty lko dzieci zawdzięczaj ą ci ży cie, chrześcij aninie. Dlaczego nas uratowałeś? Czem u ry zy ko-
wałeś ży cie dla niewolnika i troj ga ży dowskich dzieci? Wy zdrowiej . Musisz ży ć. Chcę z tobą po-
rozm awiać i podziękować ci. Hasdai j est bardzo bogaty, na pewno sowicie cię wy nagrodzi.
Kilka dni później Arnau poczuł się nieco lepiej . Pewnego ranka Sahat stwierdził, że gorączka
nieco spadła.
— Allach j est wielki, wy słuchał m y ch próśb.
Hasdai uśm iechnął się, przekonawszy się, że chory czuj e się lepiej .
— Wy zdrowiej e — przekazał dzieciom dobrą nowinę. — Opowie m i o swy ch waleczny ch
czy nach?
— Sy nku, nie sądzę…
Ale Jucef zaczął j uż naśladować Arnaua i wy m achiwać szty letem przed niewidzialną bandą
napastników. Kiedy właśnie m iał poderżnąć gardło powalonem u przeciwnikowi, siostra złapała go
za rękę.
— Jucef!
Gdy się odwrócili, napotkali wpatrzone w niego oczy Arnaua. Speszy ł się.
— Jak się czuj esz? — zapy tał chorego Hasdai.
Arnau próbował coś powiedzieć, ale zaschło m u w gardle. Sahat podał m u kubek wody.
— Dobrze — zdołał wy dusić Arnau, napiwszy się. — A dzieci?
Jucef i Raquel podeszli do wezgłowia łóżka, popy chani przez oj ca. Arnau uśm iechnął się do
nich.
— Witaj cie — powiedział.
— Witaj — odpowiedziały dzieci.
— A Saul?
— Cały i zdrowy — odparł Hasdai. — Ale teraz powinieneś wy poczy wać. Dzieci, idziem y.
— Gdy poczuj esz się lepiej , opowiesz m i o bitwach, w który ch brałeś udział? — zdąży ł j eszcze
zapy tać Jucef, nim oj ciec i siostra wy pchnęli go z pokoj u.
Arnau skinął głową, siląc się na uśm iech.
W ciągu następnego ty godnia gorączka ustąpiła i rana zaczęła się nareszcie goić. Kiedy ty lko
Arnau czuł się nieco lepiej , ucinał sobie pogawędki z Sahatem .
— Dziękuj ę. — Tak brzm iało pierwsze słowo, j akie skierował do niewolnika.
— Już m i dziękowałeś, nie pam iętasz? Dlaczego… dlaczego nam pom ogłeś?
— Spoj rzenie chłopca… Moj a żona nigdy by nie dopuściła…
— Maria? — zapy tał Sahat, przy pom inaj ąc sobie im ię, które Arnau wy krzy kiwał w m alignie.
— Tak, Maria.
Chcesz, żeby śm y przekazali j ej wiadom ość od ciebie? — Ą zacisnął wargi i zaprzeczy ł ru-
chem głowy. — Chcesz, by śm y kogokolwiek zawiadom ili? — Sahat nie nalegał, widząc, ze twarz
m łodzieńca pochm urniej e.
— Jak zakończy ł się atak na dzielnicę ży dowską? — zapy tał inny m razem Arnau.
— Zam ordowano dwieście osób, kobiet i m ężczy zn. Splądrowano i spalono wiele dom ów.
— Potworność!
— Mogło by ć gorzej — westchnął Sahat. Arnau spoj rzał na niego ze zdum ieniem . — Ludzie
z tutej szego getta m ieli i tak sporo szczęścia. W wielu inny ch m iastach, od Orientu po Kasty lię,
doszło do znacznie krwawszy ch pogrom ów. Ponad trzy sta wspólnot ży dowskich przestało istnieć.
W Królestwie Niem ieckim sam cesarz Karol Czwarty obiecał uniewinnienie każdem u, kto zabij e
choćby j ednego Ży da lub weźm ie udział w niszczeniu ży dowskiego doby tku. Pom y śl ty lko, co by
się stało w Barcelonie, gdy by wasz król, m iast bronić Ży dów, zagwarantował niety kalność ich ka-
tom . — Arnau przy m knął oczy i pokręcił z niedowierzaniem głową. — Ty lko w Moguncj i sześć
ty sięcy Ży dów zginęło w płom ieniach, a w Sztrasburgu spalono dwa ty siące członków tam tej szej
wspólnoty starozakonnej , nie wy łączaj ąc kobiet i dzieci. Spłonęli na wielkim stosie rozpalony m na
cm entarzu ży dowskim . Dwa ty siące j ednocześnie…
Dzieci odwiedzały Arnaua ty lko w obecności Hasdaia, który pilnował, by nie naprzy krzały się
chorem u. Pewnego dnia, gdy Arnau odzy skał siły na ty le, by wstawać z łóżka i spacerować po
izbie, Hasdai złoży ł m u wizy tę bez towarzy stwa. Wy soki, szczupły Ży d o długich, czarny ch i pro-
sty ch fosach, przenikliwy m spoj rzeniu i orlim nosie usiadł naprzeciwko Arnaua.
— Powinieneś wiedzieć… — zaczął poważny m głosem . — Jak zapewne wiesz — poprawił się
— twoi kapłani zabraniaj ą chrześcij anom przeby wać wśród Ży dów.
— Nie m artw się. Gdy ty lko odzy skam siły …
— Nie — przerwał m u Ży d. — Nie wy rzucam cię, źle m nie zrozum iałeś. Narażaj ąc ży cie,
uratowałeś m oj e dzieci od niechy bnej śm ierci, dlatego m am wobec ciebie dług wdzięczności któ-
rego nigdy nie zdołam spłacić. Wszy stko co m am , należy również do ciebie i m ożesz z nam i zo-
stać, j ak długo zechcesz. Ja i cała m oj a rodzina będziem y uszczęśliwieni, j eśli zaszczy cisz nas
swy m towarzy stwem . Chciałem cię ty lko ostrzec, że powinniśm y by ć bardzo ostrożni, zwłaszcza
j eśli zdecy duj esz się z nam i m ieszkać. Nikt z m oich bliskich, a m am na m y śli całą ży dowską
wspólnotę, cię nie wy da, co do tego m ożesz by ć spokoj ny. Decy zj a należy więc wy łącznie do
ciebie. Powtarzam , będziem y zaszczy ceni i bardzo szczęśliwi, j eśli pozostaniesz z nam i. Co ty na
to?
— Gdy by m odszedł, któż opowiadałby twem u sy nowi bitewne historie?
Hasdai uśm iechnął się i wy ciągnął do Arnaua rękę. Uścisnęli sobie dłonie.
Warownia Castell-Rosselló przy prawiała o zawrót głowy … Siedząc po turecku w ogrodzie roz-
ciągaj ący m się na ty łach dom u, m ały Jucef z szeroko otwarty m i oczam i chłonął opowieści Ar-
naua, uważnie słuchał relacj i z oblężenia, wiercił się nerwowo, kiedy dochodziło do walki wręcz,
i uśm iechał, gdy bastaix i j ego towarzy sze odnosili zwy cięstwo.
— Załoga zam ku broniła się dzielnie — ciągnął Arnau — ale m y, żołnierze króla Piotra, by li-
śm y waleczniej si…
Arnau nie skończy ł j ednej opowieści, a Jucef j uż dom agał się następnej , m im o że znał j e
wszy stkie na pam ięć. Młodzieniec opowiadał m u historie prawdziwe i zm y ślone. „Brałem udział
w oblężeniu ty lko dwóch zam ków — chciał m u niej ednokrotnie wy znać — przez resztę czasu łupi-
liśm y i równaliśm y z ziem ią chłopskie gospodarstwa i uprawy, oszczędzaliśm y ty lko drzewa figo-
we…”.
— Lubisz figi? — zagadnął pewnego razu chłopca, wspom inaj ąc powy kręcane pnie sterczące
na środku poboj owiska.
— Na dzisiaj wy starczy — upom niał m alca oj ciec, który zaj rzał właśnie do ogrodu i usły szał,
że chłopiec dom aga się następnej historii. — Czas spać. — Jucef posłusznie pożegnał się z oj cem
i Arnauem . — Dlaczego py tałeś m ałego o figi?
— To długa historia.
Hasdai bez słowa usiadł przed Arnauem . „Chętnie posłucham ”, zdawały się m ówić j ego oczy.
— Niszczy liśm y wszy stko… — wy znał Arnau — z wy j ątkiem drzew figowy ch. Brzm i niedo-
rzecznie, prawda? Puszczaliśm y z dy m em pola i uprawy, a sam otne figowce, które j ako j edy ne
uchowały się pośród zgliszczy, spoglądały na nas z wy rzutem .
Arnau pogrąży ł się we wspom nieniach. Hasdai nie śm iał m u przery wać.
— To by ła bezsensowna woj na — podsum ował bastaix.
— Przecież rok później Piotr Trzeci odzy skał Roussillon. Król Jakub poddał się, klękaj ąc przed
nim z odsłoniętą głową. By ć m oże gdy by nie tam ta wy prawa woj enna…
— Wielu chłopów, dzieci i biedaków przetrwałoby zim ę — wszedł m u w słowo Arnau. — Ow-
szem , pozbawiliśm y arm ię nieprzy j aciela zapasów, ale j ednocześnie skazaliśm y na śm ierć rzesze
Bogu ducha winny ch ludzi. Jesteśm y zabawką w rękach m ożny ch, którzy w trosce o własne inte-
resy ściągaj ą zgubę i cierpienie na m aluczkich.
Hasdai westchnął.
Gdy by ś wiedział… My, Ży dzi, j esteśm y własnością króla, należy m y do niego…
— Wy ruszy łem na woj nę, by walczy ć, ale m iast bić się ze zbroj ny m i oddziałam i, puszczałem
z dy m em plony biedaków. Obaj m ężczy źni na dłuższą chwilę popadli w zadum ę.
— No i proszę! — wy krzy knął Arnau, przery waj ąc ciszę. — Teraz j uż wiesz, dlaczego spy ta-
łem Jucefa o figi.
Hasdai wstał i poklepał Arnaua po ram ieniu. Następnie wskazał na dom i zaprosił go do środka.
— Ochłodziło się — powiedział, spoglądaj ąc na niebo.
Pod nieobecność Jucefa Arnau i Raquel lubili gawędzić w ogrodzie rodziny Crescas. Nie roz-
m awiali o woj nie. Arnau opowiadał dziewczy nce o swoim ży ciu tragarza portowego i o kościele
Santa Maria.
— My nie wierzy m y, że wasz Jezus j est m esj aszem . Lud ży dowski wciąż oczekuj e przy j ścia
prawdziwego Mesj asza — powiedziała m u kiedy ś Raquel.
— Podobno Ży dzi zam ordowali Chry stusa.
— Nieprawda! — oburzy ła się dziewczy nka. — To nas zawsze m ordowano i przeganiano
z m iej sca na m iej sce!
— Podobno w święto Paschy składacie w ofierze chrześcij ańskie dziecko i zj adacie podczas
ry tualnej cerem onii j ego serce i kończy ny — Arnau obstawał przy swoim .
Raquel pokręciła głową.
— Bzdury ! Przecież wiesz, że j em y ty lko koszerne m ięso, a nasza religia zabrania nam spoży -
wania krwi. Co m ieliby śm y więc robić z sercem , rękam i i nóżkam i dom niem anej ofiary ? Znasz
dobrze m oj ego tatę i tatę Saula. My ślisz, że m ogliby zam ordować i zj eść dziecko?
Arnau przy wołał przed oczy twarz Hasdaia, usły szał j ego przesy cone m ądrością słowa, wspo-
m niał j ego roztropność i czułość, z j aką patrzy ł na swe pociechy. Nie, Hasdai nie j est dzieciożer-
cą.
— A hostie? — zapy tał. — Podobno wy kradacie j e z kościołów i znęcacie się nad nim i, by roz-
koszować się cierpieniam i! j akie zadaliście Chry stusowi.
Raquel zaczęła ży wo gesty kulować.
— My, Ży dzi, nie wierzy m y w transsub… — zm arszczy ła czoło ziry towana. Zawsze zacinała
się na ty m słowie, gdy rozm awiała z oj cem ! — W transsubstancj acj ę — wy rzuciła j edny m
tchem .
— W co?
— W transsubs… tancj acj ę. Dla chrześcij an słowo to oznacza, że hostia zam ieniła się w ciało
Jezusa. My w to nie wierzy m y. Dla nas, Ży dów, hostia to po prostu kawałek chleba. Musieliby -
śm y postradać rozum , by znęcać się nad chlebem .
— A więc wszy stko, o co się was oskarża, to nieprawda?
— Wszy stko.
Arnau chciał wierzy ć Raquel. Dziewczy nka wpatry wała się w niego wielkim i oczam i, błaga-
j ąc go wzrokiem , by pozby ł się uprzedzeń, j akie chrześcij anie ży wią do członków j ej wspólnoty
i do j ej wiary.
— Ale j esteście lichwiarzam i. Tem u chy ba nie zaprzeczy sz. Raquel m iała j uż odpowiedzieć,
ale uprzedził j ą oj ciec:
— Nie, nie j esteśm y lichwiarzam i — rzucił Hasdai Crescas, podchodząc do nich i siadaj ąc
obok córki. — A j uż na pewno nie w sposób, w j aki zwy kło się to przedstawiać. — Arnau m ilczał,
czekaj ąc na wy j aśnienia. — Weź, proszę, pod uwagę, że j eszcze nieco ponad sto lat tem u również
chrześcij anie poży czali pieniądze na procent. Ży dzi i chrześcij anie parali się wspólnie lichwą aż
do ty siąc dwieście trzy dziestego roku, bo wtedy właśnie wasz papież Grzegorz Dziewiąty zabronił
chrześcij anom udzielania oprocentowany ch poży czek. Od tam tej pory ty lko m y, Ży dzi, oraz kilka
inny ch społeczności, chociażby Lom bardczy cy, prowadzim y tego rodzaj u działalność. Przez ty -
siąc dwieście lat również chrześcij anie poży czali pieniądze na procent, przestaliście się ty m pa-
rać, przy naj m niej oficj alnie — Hasdai położy ł nacisk na ostatnie słowo — dopiero sto lat tem u,
m im o to zdąży liście j uż okrzy knąć nas lichwiarzam i.
— Oficj alnie?
Tak, oficj alnie. Nie brakuj e chrześcij an, którzy za naszy m pośrednictwem poży czaj ą pieniądze
na procent. Tak czy owak powinieneś wiedzieć, dlaczego się ty m zaj m uj em y. Na przestrzeni dzie-
j ów, j ak świat długi i szeroki, Ży dzi zależeli bezpośrednio od królów. W ciągu wieków wy pędzano
nas z wielu kraj ów: naj pierw z naszej oj czy zny, potem z Egiptu, nieco później , w roku ty siąc sto
osiem dziesiąty m trzecim , z Francj i niedługo potem , bo w ty siąc dwieście dziewięćdziesiąty m
z Anglii. Ży dzi m usieli porzucać swoj e dom y i m aj ątek, tułać się z kraj u do kraj u, i błagać wład-
ców krain, do który ch zawij ali o zgodę na osiedlenie się na ich ziem iach. W rezultacie królowie
całkowicie podporządkowali sobie wspólnotę ży dowską i ściągaj ą z nas słone podatki na swoj e
woj ny i wszelkiego rodzaj u wy datki osobiste. Gdy by śm y nie zarabiali na obrocie pieniędzm i, nie
m ogliby śm y zaspokoić wy górowany ch żądań waszy ch władców i znowu czekałoby nas wy gna-
nie.
— Ale przecież udzielacie poży czek nie ty lko królom — nie poddał się Arnau.
— Owszem . A wiesz dlaczego? — Bastaix zaprzeczy ł ruchem głowy. — Bo królowie rzadko
oddaj ą nam poży czone pieniądze, wręcz przeciwnie, dom agaj ą się coraz większy ch sum . Prze-
cież m usim y skądś brać pieniądze na poży czki dla króla, a raczej na daninę, bo trudno to nazwać
poży czką.
— Nie m ożecie po prostu odm ówić?
— Przy płaciliby śm y to kolej ny m wy gnaniem … lub, co gorsza, król nie chciałby j uż nas bro-
nić przed atakam i chrześcij an, chociażby ty m , którego doświadczy liśm y niedawno. Czekałaby
nas niechy bna śm ierć. — Arnau przy taknął bez słowa, podczas gdy Raquel z zadowoleniem pa-
trzy ła, j ak bastaix ustępuj e przed argum entam i j ej oj ca. Przecież na własne oczy widział roz-
wścieczoną tłuszczę wy grażaj ącą Ży dom . — Tak czy owak powinieneś wiedzieć, że wolno nam
poży czać pieniądze ty lko kupcom i oby watelom paraj ący m się handlem . Prawie sto lat tem u
wasz król Jakub Pierwszy Zdoby wca wy dał edy kt, na m ocy którego wszelkie kwity zabezpiecza-
j ące lub depozy towe wy stawiane przez bankierów ży dowskich osobom niezaj m uj ący m się ku-
piectwem są uznawane za nieważne lub sfałszowane. W rezultacie nie m ożem y ubiegać się
o zwrot należności od ludzi, którzy nie są kupcam i. Aby ustrzec się przed przy kry m i niespodzian-
kam i, udzielam y poży czek ty lko osobom związany m z handlem .
— A co to za różnica?
— Duża, bardzo duża. Wy, chrześcij anie, szczy cicie się faktem , że zgodnie z nauką waszego
Kościoła nie czerpiecie zy sków z obrotu pieniędzm i, ale to nie do końca prawda. Poży czacie bo-
wiem pieniądze j ak przed laty, zm ieniliście j edy nie nazwę całej operacj i. Zaraz ci to wy j aśnię.
Nim Kościół zabronił wam udzielania oprocentowany ch poży czek, sprawy wy glądały dokładnie
tak j ak teraz m iędzy Ży dam i i kupcam i: bogaci chrześcij anie poży czali pieniądze chrześcij anom
zaj m uj ący m się handlem , a ci zwracali im poży czkę z procentem .
— Co się stało, gdy Kościół zakazał wierny m udzielania oprocentowany ch poży czek?
— Jak łatwo sobie wy obrazić, znaleźliście sposób na obej ście zakazu. Od razu by ło wiadom o,
że m im o zachęty Kościoła zam ożni chrześcij anie, m iast dawać nieoprocentowane poży czki, będą
woleli trzy m ać pieniądze w sakwie, nie ry zy kuj ąc ich utraty. Dlatego wy m y śliliście nowy rodzaj
obrotu kapitałem , tak zwaną dy spozy cj ę. Obiło ci się o uszy to słowo?
— A j akże. W porcie często m ówiono o dy spozy cj ach, gdy przy bij ał statek z towarem , choć
nie bardzo rozum iałem , o co chodzi.
— Sprawa j est prosta. Dy spozy cj a to oprocentowana poży czka, ty le że… zawoalowana. Han-
dlarz, naj częściej bankier, wręcza kupcowi pieniądze na zakup lub sprzedaż j akiegoś towaru. Gdy
kupiec dobij e targu, m usi zwrócić bankierowi tę sam ą sum ę oraz część zy sków. Mam y więc do
czy nienia z rodzaj em oprocentowanej poży czki. Tak czy inaczej chrześcij anin, który poży cza pie-
niądze, otrzy m uj e j e z procentam i, Przecież właśnie ten proceder — czerpanie zy sków z obrotu
pieniędzm i, a nie z pracy rąk — piętnuj e wasz Kościół. Robicie więc to sam o co przed stu laty, za-
nim zabroniono wam poży czania pieniędzy na procent, zm ieniliście j edy nie nazwę całej opera-
cj i. Sam więc widzisz: Ży d poży czaj ący pieniądze na procent j est dla was lichwiarzem , podczas
gdy ta sam a działalność prowadzona przez chrześcij anina to j uż nie lichwa, ale dy spozy cj a.
— Naprawdę nie m a żadnej różnicy m iędzy oprocentowaną poży czką a dy spozy cj ą?
— Ty lko j edna. W przy padku dy spozy cj i osoba wy kładaj ąca pieniądze ry zy kuj e na równi
z klientem : j eśli kupiec nie wróci z wy prawy lub towar przepadnie, daj m y na to w wy niku napa-
ści piratów, również bankier traci swój wkład. Inaczej wy gląda sy tuacj a w przy padku trady cy j -
nej poży czki: kupiec m usi j ą spłacić bez względu na powodzenie operacj i. Jednak różnica j est
czy sto teorety czna, bo w prakty ce kupiec, który stracił towar, i tak nie oddaj e nam długu, a m y,
chcąc nie chcąc, m usim y podporządkować się wy m ogom ry nku. Kupcy wolą dy spozy cj e, bo
chcą j ak naj m niej ry zy kować, a m y idziem y im na rękę, ponieważ bez nich nie zdołaliby śm y
zgrom adzić środków na zaspokoj enie żądań waszy ch królów. Rozum iesz j uż, w czy m problem ?
— Chrześcij anie nie poży czaj ą pieniędzy na procent, ale udzielaj ą dy spozy cj i, a więc robią to
sam o, ty lko pod inną nazwą — tłum aczy ł sobie Arnau pod nosem .
— No właśnie. Wasz Kościół sprzeciwia się nie ty le sam em u oprocentowaniu, ile czerpaniu
zy sków z obrotu pieniędzm i, a nie z pracy. Nie doty czy to j ednak tak zwany ch tanich poży czek,
udzielany ch królom , wielm ożom i ry cerzom , im bowiem wolno poży czać pieniądze na procent.
Kościół uznaj e to za poży czkę na cele woj enne i w ty m przy padku uważa oprocentowanie za
słuszne.
— Ale zaj m uj ą się ty m wy łącznie bankierzy — przekony wa Arnau. — Trudno sądzić wszy st-
kich chrześcij an podług tego, co robią…
— Nie oszukuj się. — Hasdai uśm iechnął się i zaczął ży wo gesty kulować. — Bankierzy obra-
caj ą pieniędzm i chrześcij an i z ich kieszeni wy płacaj ą dy spozy cj e i dzielą się zy skam i z współ-
wy znawcam i, którzy powierzy li im swe oszczędności, owszem , to oni wy konuj ą brudną robotę,
ale utrzy m uj ą ich chrześcij anie odwiedzaj ący ich kantory. Coś ci powiem , Arnau. Na ty m świe-
cie j edno pozostanie bez zm ian: ludzie zawsze będą chcieli się bogacić. Nikt nigdy nie rozdawał
pieniędzy i rozdawać nie będzie. Skoro nie robią tego wasi biskupi, dlaczego m ieliby to robić zwy -
kli chrześcij anie? Niech to sobie będzie poży czka, dy spozy cj a czy cokolwiek innego, ale fakt pozo-
staj e faktem : nie dostaniesz nic za darm o. A j ednak proszę, ty lko nas, Ży dów, nazy wa się lichwia-
rzam i.
Noc zastała ich na pogawędce — rozgwieżdżona, pogodna, śródziem nom orska noc. Przez
chwilę wszy scy troj e siedzieli w m ilczeniu, rozkoszuj ąc się ciszą i spokoj em , które spowij ały m a-
ły ogród na ty łach dom u Hasdaia Crescasa. Gdy niedługo potem zasiedli do kolacj i, Arnau po raz
pierwszy zobaczy ł w swy ch gospodarzach ludzi sobie równy ch, wy znaj ący ch inną wiarę, ale
prawy ch, dobry ch, wielkiego serca, w niczy m nie ustępuj ący ch gorliwy m chrześcij anom . Owe-
go wieczoru bez żadny ch skrupułów rozkoszował się w towarzy stwie Hasdaia przy sm akam i ży -
dowskiej kuchni, obsługiwany przez kobiety.
33
Sy tuacj a stawała się dla wszy stkich coraz bardziej krępuj ąca. Wieści dochodzące zza m urów
getta napawały otuchą: nowe przy padki zachorowań by ły coraz rzadsze. Arnau postanowił wró-
cić do dom u. W wieczór poprzedzaj ący pożegnanie Arnau i Hasdai spotkali się w ogrodzie. Pró-
bowali gawędzić po przy j acielsku o błahostkach, ale w powietrzu wy czuwało się j uż nieuchronne
rozstanie i rozm awiaj ący om ij ali się wzrokiem .
— Sahat j est twój — oznaj m ił znienacka Hasdai, wręczaj ąc Arnauowi stosowne dokum enty.
— A na cóż m i niewolnik? Póki nie zostanie wznowiony handel m orski, nie będę m ógł zarobić
nawet na własne utrzy m anie, nie m ówiąc o wy ży wieniu sługi. Moj e bractwo nie przy j m uj e do
pracy niewolników. Nie potrzebuj ę Sahata.
— Owszem , potrzebuj esz — odparł Hasdai z uśm iechem . — Zasłuży łeś na niego. Sahat opie-
kuj e się Raquel i Jucefem od koły ski i wierz m i, kocha ich j ak rodzone dzieci. Ani on, ani j a nigdy
nie zdołam y odwdzięczy ć ci się za to, co dla nich zrobiłeś. Ale m ożem y przy naj m niej ułatwić ci
ży cie. Do tego właśnie potrzebny ci j est Sahat, który zresztą w pełni się ze m ną zgadza.
— Ułatwić m i ży cie?
— Pom ożem y ci się wzbogacić.
Arnau odwzaj em nił uśm iech gospodarza.
— Jestem zwy kły m tragarzem portowy m . Bogactwa są dobre dla wielm ożów i kupców.
— Niebawem staną się również twoim udziałem , m oj a w ty m głowa. Postępuj ąc rozważnie
i zgodnie ze wskazówkam i Sahata, szy bko się wzbogacisz, zapewniam cię. — Arnau podniósł
wzrok na Ży da, czekaj ąc na dalsze wy j aśnienia. — Jak j uż wiesz — ciągnął Hasdai — zaraza
ustępuj e i coraz rzadziej dochodzi do nowy ch zachorowań. Jednak skutki epidem ii są przerażaj ą-
ce. Nikt nie potrafi oszacować, ilu m ieszkańców Barcelony zginęło, wiadom o natom iast, że m iasto
straciło czterech z pięciu raj ców. A to wróży wszy stko co naj gorsze. No, ale do rzeczy. Morowe
powietrze zabrało wielu bankierów działaj ący ch w Barcelonie. Wiem , bo by li wśród nich m oi
długoletni współpracownicy. Dlatego sądzę, że j eśli ty lko m asz ochotę, m ógłby ś zaj ąć się bankier-
stwem …
— Nie m am zielonego poj ęcia o ty ch sprawach — przerwał m u Arnau. — Poza ty m m usiał-
by m zdać egzam in m istrzowski, a j a się na ty m zupełnie nie znam .
— Bankierów to j eszcze nie doty czy — odparł Hasdai. — Podobno skierowano do króla prośbę
o stosowny edy kt, ale decy zj a w tej sprawie j eszcze nie zapadła. Tak więc zawód bankiera wciąż
j est wolny, m usisz po prostu zabezpieczy ć swój kantor i… do dzieła. A j eśli chodzi o resztę, zdaj
się na Sahata. On wie o kantorach dosłownie wszy stko. Od wielu lat pom aga m i w interesach.
Zresztą kupiłem go ze względu na j ego wiedzę doty czącą tego ty pu operacj i. Daj m u wolną rękę,
a dużo cię nauczy i uczy ni człowiekiem bogaty m . Choć j est niewolnikiem , m ożesz m u w pełni za-
ufać, poza ty m do końca ży cia będzie ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla m oich dzieci. Kocha j e
j ak własne i uważa za swą rodzinę. — Hasdai świdrował Arnaua m ały m i oczkam i. — Co ty na to?
— Czy j a wiem … — wahał się Arnau.
Możesz liczy ć na m oj e wsparcie oraz pom oc wszy stkich, którzy cię znaj ą. My, starozakonni,
nie zapom inam y o wy świadczony ch nam przy sługach. Sahat zna m oich agentów działaj ący ch
na wy brzeżu Morza Śródziem nego, w Euronj e a nawet j eszcze dalej na wschód, na ziem iach suł-
tana Egiptu. Będziesz m iał znakom ite zaplecze, wy m arzone do rozpoczęcia działalności handlo-
wej , a m y ci w ty m pom ożem y. Wierz m i Arnau, to naprawdę doskonała okazj a. Zobaczy sz, że
wszy stko pój dzie j ak z płatka.
Za dość scepty czny m przy zwoleniem Arnaua Hasdai zaczął realizacj ę przy gotowanego za-
wczasu planu. Zasada num er j eden: nikt, dosłownie nikt, nie powinien wiedzieć, że Arnau m a po-
parcie Ży dów, bo m ogłoby m u to ty lko zaszkodzić. Hasdai wy starał się o dokum ent zaświadczaj ą-
cy, że pieniądze, który m i obraca Arnau, pochodzą od pewnej wdowy z Perpignan, chrześcij anki,
i z form alnego punktu widzenia tak właśnie by ło.
— Jeśli ktoś spy ta cię o szczegóły — radził m u Hasdai — nie odpowiadaj , a j eśli nie będziesz
m iał innego wy j ścia, powiedz, że dostałeś spadek. Potrzeba ci sporo pieniędzy na początek — cią-
gnął. — Naj pierw ubezpieczy sz kantor w m agistraturze, wpłacaj ąc kaucj ę w wy sokości ty siąca
srebrny ch m arek. Następnie kupisz dom lub prawa do dom u w dzielnicy bankierów, na ulicy Ca-
nvis Vells lub Canvis Nous, po czy m odpowiednio go urządzisz i otworzy sz tam kantor. Poza ty m
będziesz m usiał m ieć większą sum ę na rozpoczęcie działalności.
Bankier! Czem u nie? Cóż pozostało z j ego przeszłości? Jego naj bliższy ch i przy j aciół zabrała
czarna śm ierć. Hasdai zapewniał, że dzięki Sahatowi interes będzie prosperował. Arnau nie bardzo
wiedział, j ak wy gląda ży cie bankiera. Będzie bogaty, zapewnił go Hasdai. Co robią bogacze? Ar-
nau przy pom niał sobie nagle wuj a Graua, j edy nego bogacza, którego znał osobiście, i poczuł
ucisk w żołądku. Nie, za nic w świecie nie upodobni się do niego.
Ubezpieczy ł kantor na ty siąc srebrny ch m arek, które dostał od Hasdaia, i złoży ł przy sięgę
w m agistraturze, że doniesie władzom o każdej fałszy wej m onecie i zniszczy j ą specj alny m i no-
ży cam i do m etalu, stanowiący m i obowiązkowe wy posażenie bankiera. Nie om ieszkał zapy tać się
w duchu, j ak, u diaska, rozpozna fałszy wą m onetę, j eśli nie będzie m iał przy sobie Sahata. Urzęd-
nik m agistratury uwierzy telnił swy m podpisem księgi rachunkowe, w który ch właściciele kanto-
rów zapisy wali wszy stkie operacj e handlowe, i Arnau, otrzy m awszy pozwolenie na działalność
bankierską, ustalił godziny przy j ęć interesantów w Barcelonie pogrążonej w chaosie wy wołany m
niedawną epidem ią dżum y.
Druga zasada, której przestrzeganie Hasdai doradził Arnauowi, doty czy ła Sahata:
— Nikt nie powinien wiedzieć, że go ci podarowałem . Sahat j est dobrze znany w gronie ban-
kierów i j eśli ktoś dowie się prawdy, napy tasz sobie biedy. Jako chrześcij aninowi wolno ci robić
z nam i interesy, nie dopuść j ednak, by uznano cię za przy j aciela Ży dów. Z Sahatem wiąże się
j eszcze j eden problem , o który m powinieneś wiedzieć: m oi koledzy po fachu nie uwierzą, że go
sprzedałem . Wielu z nich chciało go ode m nie kupić, proponowano m i za niego nieboty czne su-
m y, j ednak wszy stkich odprawiałem z kwitkiem ze względu na dry g Sahata do interesów i j ego
przy wiązanie do Raquel i Jucefa. Podej rzliwie przy j ęto by tak nagłą zm ianę zdania. Dlatego
uznaliśm y, że Sahat powinien się nawrócić na chrześcij aństwo…
— Nawrócić się?
— Tak. Ży dzi nie m ogą posiadać chrześcij ańskich niewolników. Jeśli który ś z naszy ch sług się
nawraca, m usim y ich uwolnić lub sprzedać chrześcij anom .
— Czy bankierzy uwierzą w tak nagłe nawrócenie?
Wszy scy wiedzą, że epidem ia m oru potrafi podkopać nawet naj silniej szą wiarę.
Sahat j est gotowy na takie poświęcenie? Owszem .
Rozm awiali o ty m nie j ak pan i niewolnik, ale j ak dwaj przy j aciele, w który ch zam ieniły ich
wspólnie przeży te lata. — Zrobisz to? — zapy tał Hasdai. — Zrobię — odparł Sahat. — Allach j est
wielki, zrozum ie.
Jak wiesz, nie m ożem y prakty kować naszej religii na ziem iach chrześcij an, więc m odlim y się
w taj em nicy, w sercu to się nie zm ieni, choćby wy lano m i na głowę kubeł święconej wody.
— Arnau j est żarliwy m chrześcij aninem — nie ustępował Hasdai. — Jeśli się dowie…
— Nie dowie się. My, niewolnicy, j esteśm y m istrzam i w sztuce hipokry zj i. Nie, nie bierz tego
do siebie, po prostu służy łem w niej edny m dom u. Często od tego właśnie zależy nasze ży cie.
Trzecia zasada pozostała taj em nicą i wiedzieli o niej ty lko Hasdai i Sahat.
— Nie m uszę ci chy ba m ówić — powiedział Ży d do swego by łego niewolnika — j ak bardzo
j estem ci wdzięczny, że podj ąłeś się tego zadania. Moj e dzieci i j a nigdy ci tego nie zapom nim y.
— To j a winien wam j estem wdzięczność.
— Wiesz, na czy m powinieneś się teraz skupić…
— Tak sądzę.
— Zapom nij o przy prawach, o suknie, olej kach i wosku — radził Hasdai, a Sahat potakiwał,
słuchaj ąc wskazówek, które nie by ły m u zresztą potrzebne. — Póki sy tuacj a nie wróci do norm y,
ry nek kataloński nie będzie m ógł wchłonąć tego rodzaj u produktów. Przerzuć się na niewolników,
właśnie, na niewolników. Zdziesiątkowana epidem ią Katalonia potrzebuj e siły roboczej . Do tej
pory nie trudniliśm y się handlem niewolnikam i, wiedz j ednak, że znaj dziesz ich w Bizancj um , Pa-
lesty nie, na wy spie Rodos i na Cy prze. Oczy wiście również na ry nku sy cy lij skim . Tak, sły szałem ,
że sprzedaj e się tam sporo Turków i Tatarów. Ale opowiadałby m się raczej za naby waniem nie-
wolników w ich oj czy źnie, ty m bardziej że we wszy stkich ty ch m iej scach m am y ludzi, którzy
ułatwią ci zadanie. Twój nowy pan szy bko zbij e spory m aj ątek.
— A j eśli nie zechce pośredniczy ć w handlu ludźm i? Wy gląda na osobę…
— Szlachetną — przerwał Hasdai, potwierdzaj ąc obawy swego rozm ówcy — prawą, skrom ną
i wielkoduszną. I j a nie zdziwiłby m się, gdy by nie chciał handlować niewolnikam i, dlatego nie
przy woź ich do Barcelony. Lepiej , by Arnau ich nie widział. Wy sy łaj towar bezpośrednio do Per-
pignan, do Tarragony i do Salou lub po prostu sprzedawaj go na Maj orce, gdzie j est j eden z naj -
większy ch nad Morzem Śródziem ny m targ niewolników. Niech inni sprowadzaj ą ich potem do
Barcelony lub dokąd ty lko zechcą. Również w Kasty lii istniej e duże zapotrzebowanie na niewolni-
ków. Tak czy owak Arnau nie od razu nauczy się nowego fachu, więc j eszcze przez j akiś czas bę-
dziesz m iał wolną rękę. Moim zdaniem , które przekażę m u zresztą osobiście, na początek powinien
nauczy ć się rozróżniać m onety i ich kurs, poznać rozm ieszczenie rozm aity ch ry nków i szlaków
handlowy ch oraz podstawowe towary im portowe i eksportowe. W ty m czasie ty zadbasz o j ego
interesy i zrobisz, co do ciebie należy. Weź pod uwagę, że wiele osób wpadnie na ten sam pom y sł,
i każdy kupiec z odrobiną grosza będzie sprowadzał niewolników. Czeka nas okres bardzo dochodo-
wy, ale krótkotrwały. Korzy staj z okazj i, póki ry nek się nie nasy ci, a to ty lko kwestia czasu.
— Mogę liczy ć na twoj ą pom oc?
— Jak naj bardziej . Dam ci listy polecaj ące do wszy stkich m oich agentów. Zresztą j uż ich
znasz. Udzielą ci potrzebnego kredy tu.
— A księgi rachunkowe? Trzeba będzie wpisy wać w nie sprzedany ch i kupiony ch niewolników,
więc Arnau m oże się orientować…
Hasdai uśm iechnął się do Sahata porozum iewawczo.
— Jestem pewien, że coś wy m y ślisz.
34
— Ten! — Arnau wskazał niewielki dwupiętrowy, zam knięty na głucho dom z biały m krzy żem
na drzwiach. Towarzy szący m u Sahat, który na chrzcie otrzy m ał im ię Guillem , przy taknął. —
Zgoda? — zapy tał Arnau.
Guillem ponownie przy taknął, a na j ego wargach zaigrał uśm iech.
Arnau pokręcił głową z niedowierzaniem . Jeszcze nie wskazał na budy nek, Guillem j uż przy stał
na j ego kupno. Nigdy dotąd j ego ży czenia nie spełniały się równie szy bko. Czy tak będzie zawsze?
Znowu pokręcił głową z niedowierzaniem .
— Coś nie tak, panie? — Arnau spiorunował Guillem a wzrokiem . Ile razy m a m u powtarzać,
by go tak nie nazy wał. Ale Maur obstawał przy swoim , tłum acząc, że trzeba zachować pozory.
Guillem wy trzy m ał j ego spoj rzenie. — Już ci się nie podoba, panie?
— Podoba… Oczy wiście, że m i się podoba. Nada się?
— A j akże. Doskonały wy bór. Patrz. — Guillem wskazał na dom — stoi dokładnie na rogu
dwóch ulic bankierów: Canvis Nous i Canvis Vells. Trudno o lepsze m iej sce.
Arnau spoj rzał w kierunku wskazany m przez niewolnika. Na lewo Canvis Vells dochodziła do
m orza, a dokładnie przed nim i otwierała się Canvis Nous. Jednak Arnau by naj m niej nie dlatego
zwrócił uwagę na ten dom , zresztą dopiero teraz zauważy ł, że stoi na rogu ulic bankierów, m im o
że przechodził tędy setki razy. Dom ek stał tuż przy placu Santa Maria, dokładnie naprzeciwko m a-
j ącego dopiero powstać głównego wej ścia do świąty ni.
— Dobry znak — m ruknął do siebie Arnau.
— Co m ówisz, panie?
Arnau odwrócił się gwałtownie. Nie znosił, gdy Guillem zwracał się do niego w ten sposób.
— Czy nawet teraz m usim y zachowy wać pozory ? — warknął. — Przecież nikt nas nie sły szy.
Nikt na nas nie patrzy.
— Nie zapom inaj , że odkąd zostałeś bankierem , więcej osób, niż przy puszczasz, słucha cię
i obserwuj e. Będziesz m usiał się do tego przy zwy czaić.
Jeszcze tego ranka, gdy Arnau przechadzał się po plaży wśród statków, wpatrzony w m orze,
Guillem wy py tał o właścicieli upatrzonego dom ku, który, j ak m ożna by ło oczekiwać, należał do
Kościoła. Doty chczasowi dzierżawcy zm arli podczas epidem ii i Guillem nie m usiał się długo tar-
gować, wszak trudno o lepszego dzierżawcę od bankiera.
Wprowadzili się tego sam ego popołudnia. Na piętrze m ieściły się trzy pokoj e, z który ch um e-
blowali dwa: j eden dla Arnaua, drugi dla Guillem a. Parter składał się z kuchni, wy chodzącej na
zaniedbany ogródek warzy wny, oraz z oddzielonej od niej przepierzeniem dużej izby z oknam i od
ulicy. W ciągu naj bliższy ch dni Guillem wy posaży ł pokój na parterze w szafę, kilka lam p oliw-
ny ch oraz długi stół ze szlachetnego drewna, przy który m ustawił dwa krzesła z j ednej strony i ko-
lej ne cztery z drugiej .
— Czegoś tu brakuj e — m ruknął pewnego dnia Guillem i wy szedł.
Arnau został sam w nowy m kantorze. Długi drewniany stół, Wy pucowany starannie przez
świeżo upieczonego bankiera, Poły skiwał. Arnau przej echał palcem po oparciu krzeseł.
— Gdzie chcesz siedzieć? — zapy tał go na sam y m początku
Gdy Arnau wy brał m iej sce po prawej , na lewo od przy szły ch klientów, Guillem przestawił
krzesła: ustawił fotel z poręczam ; obity czerwony m j edwabiem , a sobie zostawił proste, pozba-
wione ozdób krzesło. Arnau siadł na fotelu i powiódł wzrokiem po pustej izbie. Co za dziwne uczu-
cie! Zaledwie kilka m iesięcy tem u rozładowy wał statki, a teraz… Jeszcze nigdy nie siedział na ta-
kim krześle! Na j edny m końcu stołu leżały w nieładzie księgi rachunkowe. Z nierozdartego perga-
m inu, wy j aśnił Guillem podczas zakupów. Prócz ksiąg naby li pióra, kałam arze, wagę, kilka skrzy ń
na pieniądze i wielkie noży ce do przecinania fałszy wy ch m onet.
Guillem wy doby ł z sakiewki zawrotną sum ę, j akiej Arnau nigdy wcześniej nie widział na oczy.
— Kto za to wszy stko płaci? — zapy tał w pewnej chwili. — Ty.
Arnau uniósł brwi i zerknął na sakiewkę przy troczoną do pasa niewolnika.
— Chcesz? — Guillem wskazał m ieszek.
— Nie.
Do zakupionego wy posażenia Guillem dodał swoj e piękne liczy dło w drewnianej ram ie z gał-
kam i z kości słoniowej — podarunek od Hasdaia. Arnau wziął j e i przerzucił gałki. Przy pom niał
sobie lekcj ę Guillem a. Niewolnik naj pierw przesuwał gałki z zawrotną szy bkością, licząc pod no-
sem , aż Arnau poprosił go, by nieco zwolnił. Posłuszny Maur cierpliwie tłum aczy ł m u działanie
liczy dła, ale… Jak to, u licha, by ło?
Arnau odłoży ł liczy dło i zabrał się do porządkowania stołu. Księgi rachunkowe będą leżeć
przed nim . Nie… m oże lepiej przed Guillem em . Niech on zaj m ie się wpisam i. Kufry m ogą stać
przy m oim fotelu, noży ce do m etalu nieco z boku, a pióra i kałam arze obok ksiąg i… liczy dło. Ni-
by kto, j eśli nie Guillem , m a go uży wać?
Gdy Arnau krzątał się po izbie, wrócił Guillem .
— Co ty na to? — zapy tał go z uśm iechem by ły bastaix, wskazuj ąc ręką stół.
— Doskonale. — Guillem odpowiedział m u uśm iechem . — a j e to nie wy starczy, by przy cią-
gnąć klientów, a ty m bardziej nakłonić ich do powierzenia ci pieniędzy. — Uśm iech zam arł Ar-
nauowi na wargach. — Nie m artw się, brakuj e ty lko j ednej rzeczy i właśnie j ą kupiłem .
Arnau ostrożnie rozwinął wręczony m u kawałek sukna. By ła to wy kończona złoty m i chwosta-
m i serweta z cennego, czerwonego j edwabiu.
— Tego właśnie — oznaj m ił Guillem — brakowało w naszy m kantorze. Serweta j est znakiem ,
że spełniłeś wszy stkie oficj alne wy m agania stawiane bankierom i wpłaciłeś w m agistraturze ty -
siąc srebrny ch m arek kaucj i. Nikt, kto nie posiada zezwolenia władz m iej skich i nie chce narazić
się na surowe kary, nie m oże położy ć takiej serwety ani podobnego dy wanika na stole czy przed
stołem kantoru. Bez tego drobiazgu nij ak nie m ogliby śm y skłonić nikogo do powierzenia nam pie-
niędzy.
Począwszy od owego dnia, Arnau i Guillem poświęcili się całkowicie kantorowi. Za radą Has-
daia Crescasa by ły bastaba zabrał się ochoczo do zgłębiania podstaw nowej profesj i.
— Do naj ważniej szy ch zadań bankiera — wy j aśnił Guillem , gdy siedzieli za stołem i kątem
oka obserwowali drzwi w oczekiwaniu na klientów — należy wy m iana waluty.
Wstał, obszedł stół i położy ł przed Arnauem sakiewkę.
— A teraz uważaj — powiedział, wy j m uj ąc z sakiewki m onetę i kładąc j ą na stole. — Wiesz,
co tu m am y ? — Arnau skinął głową. — To kataloński srebrny croat bity w Barcelonie, zresztą kil-
ka kroków stąd…
— Nie m iewałem ich sporo w kieszeni — przerwał m u Arnau — ale na plecach i owszem . Po-
noć z rozkazu króla ty lko bastaixos m ogą j e transportować.
Guillem uśm iechnął się i kiwnął głową, po czy m znowu sięgnął do sakiewki.
— A to — ciągnął, wy j m uj ąc kolej ną m onetę i kładąc j a obok croata — złoty floren aragoń-
ski.
— Takich nigdy nie m iałem — stwierdził Arnau, biorąc florena do ręki.
— Nie m artw się, będziesz m iał ich bez liku. — Arnau spoj rzał Guillem owi w oczy, a wtedy
Maur spoważniał i skinął głową na potwierdzenie swy ch słów. — To z kolei dawny obiegowy de-
nar barceloński. — Guillem położy ł m onetę na stole i zanim Arnau zdąży ł coś powiedzieć, znów
sięgnął do sakiewki. — Jednak kupcy posługuj ą się przeróżny m i m onetam i — powiedział — i m u-
sisz znać j e wszy stkie. Tutaj m am y m onety m uzułm ańskie: bezanty, m azm udiny, rexedi i złote
bezanty. — Guillem układał m onety przed Arnauem . — A to grosze turońskie bite we Francj i, zło-
te dobie kasty lij skie, złote floreny z Florencj i, grosze z Genui, weneckie dukaty, m onety bite
w Marsy lii. Istniej ą j eszcze inne m onety katalońskie: real walencki lub m aj orkański, grosz z Mont-
pellier, m elguriensy pochodzące ze wschodniej części Pirenej ów i j aquesy, bite w Jace, a uży -
wane głównie w Leridzie.
— Wielki Boże! — wy krzy knął Arnau, gdy Maur zam ilkł.
— Musisz nauczy ć się j e rozróżniać — powiedział Guillem z naciskiem .
Arnau kilkakrotnie przebiegł wzrokiem m onety rozłożone na stole i westchnął.
— To j uż wszy stkie? — zapy tał, spoglądaj ąc na Guillem a.
— Skądże, j est ich znacznie więcej . Ale ty ch uży wa się naj częściej .
— I j ak siej e przelicza?
Ty m razem westchnienie wy rwało się Maurowi.
— To znacznie bardziej skom plikowana sprawa. — Arnau dał m u znak, by m ówił dalej . — Do
wy m iany walut stosuj e się j ednostki przeliczeniowe, w duży ch transakcj ach funty i m arki, a na
co dzień denary i soldy. — Arnau pokiwał głową. On zawsze posługiwał się soldam i i denaram i,
bez względu na uży waną walutę, która zresztą rzadko się zm ieniała. — W wy m ianie należy prze-
łoży ć na j ednostkę przeliczeniową wartość waluty wy j ściowej , a następnie tej , na którą m a ona
zostać wy m ieniona. Arnau słuchał uważnie wy j aśnień niewolnika.
— A skąd wiadom o, j aka to wartość?
— Ustala się j ą regularnie na tutej szej giełdzie w Konsulacie górskim . Trzeba się tam udać
i sprawdzić oficj alny kurs.
— To kurs ulega zm ianie? — Młodzieniec pokręcił głową. Nie potrafi odróżniać walut, nie wie,
j ak się j e wy m ienia, a teraz na dom iar złego okazuj e się… że ich kurs j est zm ienny !
— Nieustannie. I trzeba go znać, bo właśnie zm iany kursu zapewniaj ą bankierom naj większe
zy ski. Sam się o ty m przekonasz. Trudno o lepszy interes niż kupno i sprzedaż pieniędzy …
— To pieniądze m ożna kupować?
— Kupować i… sprzedawać. Wy korzy stuj ąc różnorodność m onet, m ożna kupować srebro za
złoto lub złoto za srebro tu, w Barcelonie, lub za granicą, w zależności od aktualnego kursu.
Arnau załam ał ręce w geście bezsilności.
— W rzeczy wistości to wcale nie takie trudne — próbował go pocieszy ć Guillem . — Zaraz ci
wszy stko wy j aśnię. W Katalonii stosunek złotego florena do srebrnego croata narzuca król. Ustalił
on w ty m przy padku pary tet j eden do trzy nastu, to znaczy za j ednego złotego florena m ożna do-
stać trzy naście srebrny ch croatów. Ale we Florencj i, w Wenecj i czy w Aleksandrii król Katalonii
m a niewiele do powiedzenia, dlatego złoto z j ednego florena j est warte m niej niż srebro zawarte
w trzy nastu croatach. W Katalonii przy ustalaniu pary tetu król kieruj e się racj am i polity czny m i,
za granicą natom iast waży się złoto i srebro zawarte w obu m onetach, orzekaj ąc na tej Podstawie
ich wartość. Czy li sprzedaj ąc srebrne croaty za granicą, otrzy m asz więcej złota. A po przy wie-
zieniu tego złota do Katalonii znów dostaniesz trzy naście croatów za każdego złotego florena.
Ale przecież każdy m oże tak kupować i sprzedawać — powiedział Arnau.
— Owszem , j eśli ty lko m u się to opłaca… A opłaca się to nie tem u, kto m a dziesięć czy sto
croatów, ale kom uś, to przekona wielu posiadaczy dziesięciu lub stu croatów, by powierzy li m u
swoj e oszczędności. — Arnau i Guillem spoj rzeli na siebie. — I tu właśnie wkraczam y m y — za-
kończy ł wy kład Maur, rozkładaj ąc ręce.
Z czasem , gdy Arnau nauczy ł się rozróżniać m onety i przeliczać ich kurs, Guillem zaczął m u
opowiadać o szlakach handlowy ch i towarach.
— Obecnie główny szlak prowadzi z Candii na Cy pr, stam tąd do Bej rutu i dalej do Dam aszku
lub Aleksandrii, m im o że papież… zakazał handlu z Aleksandrią.
— W takim razie j ak to m ożliwe? — zapy tał Arnau, bawiąc się liczy dłem .
— Dzięki pieniądzom , m a się rozum ieć. Można przecież kupić przebaczenie.
Arnau przy pom niał sobie usły szaną kiedy ś w królewskim kam ieniołom ie opowieść o fundu-
szach na budowę arsenału m orskiego.
— I prowadzim y handel ty lko na Morzu Śródziem ny m ?
— Nie, handluj em y z cały m światem , chociażby z Kasty lią, Francj ą i Flandrią, ale korzy sta-
m y głównie ze szlaków śródziem nom orskich. Różnica polega na rodzaj u ładunku: we Francj i,
Flandrii i w Anglii kupuj em y tkaniny, zwłaszcza te naj bardziej wy rafinowane: sukno z Tuluzy,
Brugii, Mechelen, Diestu lub z Vilages. W zam ian sprzedaj em y tam len kataloński. Sprowadzam y
stam tąd również wy roby m iedziane i m osiężne. W Oriencie natom iast, w Sy rii i w Egipcie, kupu-
j em y przy prawy …
— Pieprz — wtrącił Arnau.
— Tak, pieprz. Nie zapom inaj j ednak, że kupiec zalicza do przy praw także wosk, cukier, a na-
wet kły słoniowe. Dopiero j eśli zaznaczy, że m a na m y śli pospolite przy prawy, będzie m u chodzi-
ło o cy nam on, goździki, pieprz, gałkę m uszkatołową…
— Wspom niałeś o wosku. Sprowadzam y wosk? Jak to m ożliwe, skoro niedawno m ówiłeś, że
sprzedaj em y m iód?
— Wszy stko się zgadza. Sprzedaj em y m iód, ale kupuj em y wosk. Mam y w Katalonii nadwy żki
m iodu, ale kościoły zuży waj ą bardzo dużo wosku. — Arnau pom y ślał o bastaixos, którzy dbali, by
przed Madonną od Morza nigdy nie zabrakło zapalony ch świec. — Wosk trafia do nas z Dacj i
przez Bizancj um . Inny m ważny m przedm iotem handlu — ciągnął Guillem — j est ży wność.
Przed laty eksportowaliśm y pszenicę, teraz m usim y sprowadzać z zagranicy różne odm iany zbo-
ża: pszenicę, ry ż, proso i j ęczm ień. Sprzedaj em y natom iast oliwę, wino, orzechy i suszone owo-
ce, szafran, słoninę i m iód. Handluj em y również peklowany m m ięsem .
Arnau i Guillem m usieli przerwać pogawędkę, bo do kantoru wszedł klient. Mężczy zna siadł
przed bankieram i i po wy m ianie grzeczności wręczy ł im pokaźną sum ę. Guillem sobie powinszo-
wał. Nie znał tego człowieka, co by ło bardzo dobrą wróżbą: nie zależeli j uż wy łącznie od klientów
podsy łany ch im przez Hasdaia. Arnau obsłuży ł klienta z należną powagą — przeliczy ł m onety
i sprawdził ich autenty czność, po czy m na wszelki wy padek podsunął j e Guillem owi. Niewolnik
zerkał, j ak Arnau odnotowuj e w księgach rachunkowy ch powierzoną im sum ę. Poczy nił wy raźne
postępy i pisanie szło m u coraz lepiej . Preceptor Puigów nauczy ł go pisać, j ednak Arnau przez la-
ta nie korzy stał z tej um iej ętności.
W oczekiwaniu na wznowienie żeglugi Arnau i Guillem Przy gotowy wali dy spozy cj e. Kupo-
wali towary na eksport, na spółkę z inny m i bankieram i frachtowali okręty lub naj m owali kupców
i uzgadniali, j akie produkty powinni przy wieźć w drodze powrotnej .
— Ile zarabiaj ą kupcy, który ch naj m uj em y ? — chciał wieniec Arnau.
— Zależy od zlecenia. W przy padku zwy kły ch ładunków dostaj ą czwartą część zy sków. Przy
obrocie m onetam i, złotem i srebrem sprawa wy gląda nieco inaczej . My wy znaczam y kurs wy -
m iany, a oni zatrzy m uj ą dla siebie różnicę naszą ceną a ty m , co utarguj ą.
— Jak radzą sobie z dala od oj czy zny ? — zastanawiał się Arnau, próbuj ąc sobie wy obrazić za-
m orskie krainy. — Przecie? to obce ziem ie, ludzie m ówią tam inny m i j ęzy kam i… Na pewno
wszy stko j est zupełnie inne.
— To prawda — przy znał Guillem . — Nie zapom inaj j ednak że na cały m świecie istniej ą ka-
talońskie faktorie. Przy pom inaj ą one nasz Konsulat Morski. W każdy m porcie urzęduj e m ianowa-
ny przez władze Barcelony konsul, który rozstrzy ga kwestie handlowe i rozsądza spory m iędzy ka-
talońskim i kupcam i a m iej scową ludnością lub władzam i. Na terenie faktorii znaj duj e się m ia-
steczko kupieckie: ogrodzone skupisko budy nków, gdzie zatrzy m uj ą się katalońscy kupcy i gdzie
składowane są towary przy wiezione na sprzedaż lub gotowe do załadowania na statek wy ruszaj ą-
cy w drogę powrotną. Miasteczko kupieckie to skrawek Katalonii na obczy źnie. Stanowi teren eks-
tery torialny, który podlega naszem u konsulowi, a nie m iej scowy m władzom .
— Jak to m ożliwe?
— Wszy stkim władcom zależy na wy m ianie handlowej z inny m i kraj am i, bo oznacza ona
wpły wy z podatków, a zatem pełny skarbiec. Handel rządzi się własny m i prawam i. Na przy kład
Katalonia, m im o że prowadzi woj nę z Saracenam i, j uż od zeszłego wieku utrzy m uj e faktorie
w Tunisie czy w Bougie i wierz m i, żaden wódz arabski nie przy puści szturm u na katalońskie m ia-
steczko kupieckie.
Kantor Arnaua Estany ola prosperował doskonale. Morowe powietrze zdziesiątkowało kataloń-
skich bankierów, Guillem by ł naj lepszą gwarancj ą dla inwestorów, a w m iarę ustępowania epide-
m ii m ieszkańcy Barcelony wy doby wali zachom ikowane po dom ach oszczędności. Mim o to Guil-
lem nie m ógł spać spokoj nie. „Sprzedaj towar na Maj orce”, powiedział m u zdawkowo Hasdai, nie
chcąc, by Arnau dom y ślił się, że rozm awiaj ą o niewolnikach. Guillem poszedł za j ego radą.
W złą godzinę — zaklął, przewracaj ąc się na posłaniu. Posłuży ł się j edny m z ostatnich okrętów
wy pły waj ący ch z Barcelony u progu października, tuż przed zakończeniu sezonu żeglugowego.
Bizancj um , Palesty na, Rodos i Cy pr — tam znaj dowały się porty docelowe czterech kupców, któ-
rzy wy ruszy li w podróż na zlecenie bankiera z Barcelony, Arnaua Estany ola. Wszy scy czterej
otrzy m ali weksle, które Guillem podsunął Arnauowi, a ten podpisał bez czy tania. Kupcy m ieli na-
by ć niewolników i dostarczy ć ich na Maj orkę. Guillem przewrócił się na drugi bok.
Sy tuacj a polity czna nie by ła sprzy j aj ąca. Mim o zabiegów papieża, Piotr III rok po pierwszej
wy prawie — odczekawszy, aż wy gaśnie odroczenie, które przy znał wówczas królowi Maj orki,
podbił ostatecznie Cerdagne i Roussillon. 15 lipca 1344 roku, po kapitulacj i większości tam tej szy ch
m iast, Jakub III padł na kolana przed swy m szwagrem i błagaj ąc go z odkry tą głową o litość,
przekazał m u swe włości. Piotr III podarował m u Montpellier oraz wicehrabstwa Om elades i Car-
lades, zatrzy m ał j ednak ziem ie swy ch przodków: Maj orkę, Roussillon i Cerdagne.
Niedługo po kapitulacj i Jakub III, zgrom adziwszy niewielką arm ię złożoną z sześćdziesięciu ry -
cerzy i trzy stu piechurów, wkroczy ł do Cerdagne, wy stępuj ąc ponownie przeciwko swem u szwa-
growi. Piotr Cerem onialny nie stawił się nawet na placu boj u, wy sy łaj ąc w zastępstwie swy ch
wasali. Pokonany, zrezy gnowany i poniżony król Jakub schronił się pod opiekuńczy m i skrzy dłam i
sprzy j aj ącego m u w dalszy m ciągu papieża Klem ensa VI. Właśnie tam , w łonie Kościoła, uknuto
kolej ny plan: Jakub III sprzedał francuskiem u królowi Filipowi VI Montpellier za dwanaście ty się-
cy eskudów w złocie i za tę sum ę, dopełnioną papieską poży czką, uzbroił floty llę — podarowaną
m u przez królową Neapolu Joannę — i w roku 1349 wy lądował ponownie na Maj orce. Niewolni-
cy m ieli przy by ć na pokładzie pierwszy ch okrętów, które wy pły nęły wiosną 1349 roku. W grę
wchodziły wielkie pieniądze i gdy by operacj a się nie powiodła, reputacj a Arnaua — m im o po-
parcia Hasdaia — ucierpiałaby w oczach agentów, z który m i m iał w przy szłości współpracować.
Na wekslach widniał j ego podpis i nawet j eśli Hasdai spłaciłby j e j ako poręczy ciel, Estany ola
by łby skom prom itowany. Kontakty z zam orskim i agentam i opierały się na zaufaniu, na ślepy m
zaufaniu. Któż chciałby pracować z bankierem , który zawodzi j uż przy pierwszej transakcj i?
— Nawet Arnau ostrzegał, by śm y om ij ali Maj orkę — zwierzy ł się Guillem Hasdaiowi, j edy -
nej osobie, której m ógł się wy żalić.
Siedzieli w ogrodzie ży dowskiego bankiera. Choć nie patrzy li na siebie, wiedzieli, że dręczy ich
ta sam a m y śl. Cztery okręty z niewolnikam i! Taka wpadka m oże zruj nować nawet sam ego Has-
daia.
— Skoro król Jakub waży ł się złam ać słowo dane w dniu kapitulacj i — powiedział Guillem ,
podnosząc oczy na swego by łego pana — co stanie się z katalońskim i statkam i, z naszy m towa-
rem ?
Hasdai m ilczał. Cóż m iał odpowiedzieć?
— Może kupcy skieruj ą się do innego portu? — rzucił w końcu.
— Do Barcelony ? — Guillem pokręcił z powątpiewaniem głową.
— Nikt nie m ógł tego przewidzieć — próbował go pocieszy ć Ży d.
Odkąd Arnau uratował j ego dzieci od pewnej śm ierci, Hasda nauczy ł się traktować swą pracę
z dy stansem .
Król Piotr wy prawił flotę katalońską na Maj orkę w m aj u 1349 roku, w okresie wzm ożonej że-
glugi, w środku sezonu handlowego.
— Dobrze, że nie posłaliśm y żadnego statku na Maj orkę, zauważy ł pewnego razu Arnau.
Guillem zm uszony by ł przy taknąć.
— Co by się stało — odezwał się znowu Arnau — gdy by śm y to j ednak uczy nili?
— Co m asz na m y śli?
— Przy j m uj em y wkłady od klientów i inwestuj em y j e w handel m orski. Jeśli wy słaliby śm y
j akiś okręt na Maj orkę, a król Jakub by go zarekwirował, zostaliby śm y bez pieniędzy i bez towaru,
nie m ieliby śm y z czego zwrócić powierzony ch nam wkładów. W przy padku dy spozy cj i ponosi-
m y ry zy ko na równi z kupcam i. Co czekałoby nas w takiej sy tuacj i?
— Abatut — odparł Guillem półgębkiem .
— Abatut?
— Kiedy bankier nie m oże oddać klientom pieniędzy, urzędnik nadzoruj ący działanie kantorów
przy znaj e m u sześć m iesięcy na wy wiązanie się z zobowiązań. Jeśli po upły wie term inu dług nie
zostanie spłacony, urzędnik ogłasza, że bankier j est abatut, czy li bankrutem , zam y ka go w lochu
o chlebie i wodzie i wy przedaj e j ego m aj ątek, by spłacić wierzy cieli…
— Ja nie m am m aj ątku.
— Jeśli m aj ątek nie wy starcza na spłacenie długów — recy tował Guillem bez zaj ąknięcia —
bankrutowi ucina się głowę na progu j ego kantoru, ku przestrodze inny m bankierom .
Arnau m ilczał.
Guillem nie m iał odwagi na niego spoj rzeć. Przecież Arnau nic nie zawinił.
— Nie przej m uj się — próbował go uspokoić — tobie to nie grozi.
35
Woj na na Maj orce trwała w naj lepsze, ale Arnau by ł szczęśliwy. Gdy nie m iał nic do roboty,
wy chodził przed kantor i opierał się o fram ugę drzwi. Epidem ia m inęła i kościół Santa Maria de la
Mar oży ł. Maleńka świąty nia, którą Arnau pam iętał z zabaw z Joanetem , znikła bez śladu, a roboty
posuwały się j uż w kierunku głównego ołtarza. Arnau m ógł cały m i godzinam i przy glądać się m u-
rarzom układaj ący m kam ienie i wspom inać, j ak nosił j e na własny ch plecach. Z ty m kościołem
związane by ło całe j ego ży cie: Madonna, przy j ęcie do bractwa bastaixos… Tu także znalazły
schronienie ży dowskie dzieci. Rzadkie listy od Joana potęgowały j eszcze radość Arnaua. Jego brat
pisał lakonicznie: donosił j edy nie, że cieszy się dobry m zdrowiem i poświęcił się studiom bez
reszty.
W oddali poj awił się bastaix z kam ieniem na plecach. Niewielu tragarzy portowy ch przeży ło
epidem ię. Jego teść, Ram on i wielu, wielu inny ch um arło. Arnau opłakiwał ich na plaży wraz
z dawny m i towarzy szam i.
— Sebastia — wy m am rotał, rozpoznawszy tragarza.
— Co takiego? — dobiegł go zza pleców głos Guillem a. Nie odwrócił się.
— Sebastia — powtórzy ł. — Bastaix, ten, który niesie kam ień, m a na im ię Sebastia.
Kiedy przechodził obok kantoru, pozdrowił Arnaua, nie odwracaj ąc głowy, patrząc przed siebie
i zagry zaj ąc wargi.
— Przez wiele lat robiłem to sam o — ciągnął Arnau ury wany m głosem . Guillem m ilczał. —
Miałem zaledwie czternaście lat, gdy przy taszczy łem Madonnie pierwszy kam ień. — Poj awił się
drugi bastaix. Arnau pozdrowił i j ego. — My ślałem , że złam ię się pod ciężarem , że padnę i j uż
nie wstanę, j ednak radość, j aką poczułem u celu… Mój Boże!
— Wasza Madonna m usi m ieć w sobie coś szczególnego, skoro gotowi dla niej j esteście do ta-
kich poświęceń — usły szał głos Maura.
Arnau i Guillem w m ilczeniu obserwowali m ij aj ący ch ich tragarzy.
Właśnie bastaixos zgłosili się do Arnaua pierwsi.
— Potrzebuj em y pieniędzy — powiedział bez ogródek Sebastia, nowy cechm istrz bractwa. —
Nasza skarbonka świeci pustkam i, potrzeby są wielkie, a pracy nie m a lub j est źle płatna. Czarna
śm ierć pozbawiła nas środków do ży cia i nie m ogą zm uszać braci do składania datków, póki sy tu-
acj a się nie polepszy.
Arnau zerknął na Guillem a siedzącego razem z nim za stołem , na który m poły skiwał czerwo-
ny, j edwabny obrus. Twarz niewolnika by ła nieodgadniona.
— Jest aż tak źle? — zapy tał Arnau.
— Nawet gorzej — odrzekł cechm istrz. — Ceny ży wności wzrosły tak bardzo, że zarobki nie
starczaj ą na wy karm ienie rodziny. A przecież nie m ożem y zapom nieć o żonach i dzieciach zm ar-
ły ch towarzy szy. Musim y im pom agać. Potrzebuj em y pieniędzy, Arnau. Oddam y ci wszy stko co
do grosza.
— Wiem .
Znów zerknął na Guillem a, szukaj ąc j ego aprobaty.
Cóż j a wiem o poży czkach? Do tej pory ty lko przy j m ował pieniądze, j eszcze nigdy ich nie po-
ży czał. Guillem ukry ł twarz w dłoniach i westchnął.
— Jeśli to niem ożliwe… — zaczął Sebastia.
— Możliwe — wszedł m u w słowo Guillem . Woj na ciągnęła się j uż drugi m iesiąc i nadal nie
m iał żadny ch wieści o niewolnikach. Cóż więc znaczy kilka denarów lub więcej . Przecież tak czy
owak ruina grozi Hasdaiowi. Arnau m ógł sobie pozwolić na udzielenie poży czki. — Jeśli m em u
panu wy starcza wasze słowo…
— Wy starcza — zapewnił Arnau.
Odliczy wszy sum ę potrzebną bractwu, Arnau uroczy ście wręczy ł pieniądze cechm istrzowi.
Guillem patrzy ł, j ak podaj ą sobie ręce nad stołem : stali w m ilczeniu, nie m ogąc ukry ć em ocj i
przelany ch w uścisk, który trwał całą wieczność.
W trzecim m iesiącu woj ny, gdy Guillem j uż tracił nadziej ę, przy by li do Barcelony oczekiwa-
ni kupcy, wszy scy czterej j ednocześnie. Pierwszy z nich, zawinąwszy do portu na Sy cy lii, dowie-
dział się o woj nie na Maj orce i zaczekał na statki katalońskie, wśród który ch znaj dowały się trzy
pozostałe galery z niewolnikam i Arnaua Estany ola. Kapitanowie i kupcy postanowili om inąć Ma-
j orkę i czterej handlarze, naj ęci przez Guillem a, sprzedali towar w Perpignan, drugim co do wiel-
kości m ieście Katalonii. Zgodnie z um ową spotkali się z Maurem poza kantorem Arnaua, w m ia-
steczku kupieckim na ulicy Carders. Tam , po odliczeniu przy padaj ącej im czwartej części zy sków,
przekazali Guillem owi weksle oraz trzy czwarte zy sków należne Arnauowi. To by ła prawdziwa
fortuna! Katalonia potrzebowała rąk do pracy i niewolnicy by li w cenie.
Odprawiwszy kupców i upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, Guillem zaczął obsy py wać
weksle pocałunkam i.
Ruszy ł z powrotem do kantoru, j ednak przy placu Blat zm ienił zdanie i skręcił w kierunku dziel-
nicy ży dowskiej . Dopiero gdy przekazał radosną nowinę Hasdaiowi, udał się w stronę kościoła
Santa Maria, rozdaj ąc uśm iechy na prawo i lewo. W kantorze zastał Arnaua w towarzy stwie Se-
bastia i księdza.
— Guillem — powitał go j ego pan. — Przedstawiam ci księdza Juli Andreu, następcę oj ca Al-
berta.
Guillem ukłonił się niezdarnie. Oho, następna poży czka, pom y ślał.
— To nie to, co m y ślisz — zapewnił Arnau. Guillem pom acał ukry te za pazuchą weksle
i uśm iechnął się. A j eśli nawet? Od dziś Arnau j est bogaty. Uśm iechnął się ponownie, ale Arnau
źle zrozum iał j ego radość. — Jest gorzej , niż m y ślisz — stwierdził z powagą. Czy m oże by ć coś
gorszego od poży czki udzielonej Kościołowi? — m iał ochotę zapy tać Maur, witaj ąc się z cechm i-
strzem bastaixos. — Mam y kłopot — sprecy zował Arnau.
Przez chwilę trzej m ężczy źni m ierzy li Maura wzrokiem . „Ty lko j eśli Guillem się zgodzi”, po-
stawił warunek Arnau, puszczaj ąc m im o uszu uwagę księdza, że chodzi o zwy kłego niewolnika.
— Wspom inałem ci kiedy ś o Ram onie? — Guillem zaprzeczy ł. — To dla m nie ktoś bardzo
ważny. Pom ógł m i… Bardzo m i pom ógł. — Guillem słuchał, stoj ąc, j ak przy stało na niewolnika.
— Ram on i j ego żona um arli podczas epidem ii, osierocaj ąc córkę. Bractwo nie m oże dłużej ło-
ży ć na j ej utrzy m anie. Mówiliśm y właśnie… Sebastia i oj ciec nam awiaj ą m nie…
— Panie, dlaczego py tasz m nie o zdanie?
Oj ciec Juli Andreu odwrócił się do Arnaua pełen nadziei.
— Ochronki i dobroczy ńcy nie nadążaj ą z niesieniem pom ocy potrzebuj ący m — ciągnął Ar-
nau. — Nie m ogą nawet zapewnić wszy stkim dziennej racj i chleba, wina i zupy. Czarna śm ierć
poczy niła straszne spustoszenia.
— Do czego zm ierzasz, panie?
— Poproszono, by m przy garnął córkę Ram ona. Guillem znów dotknął weksli. Mógłby ś przy -
garnąć całą arm ię sierot! — pom y ślał.
— Jeśli taka j est twoj a wola…
— Nie znam się na dzieciach — odrzekł Arnau.
— Potrzebuj ą ty lko dachu nad głową i odrobiny serca — wtrącił Sebastia. — Dach nad głową
m asz, a coś m i m ówi, że i serca ci nie brakuj e.
— Pom ożesz m i? — zapy tał Arnau niewolnika, nie zwracaj ąc uwagi na słowa tragarza.
— Będę ci posłuszny.
— Nie chcę posłuszeństwa. Chcę… proszę o pom oc.
— Twe słowa m i schlebiaj ą, panie. Pom ogę ci bardzo chętnie — obiecał Guillem . — W czy m
ty lko zapragniesz.
Córka Ram ona m iała sześć lat, a na im ię Mar, j ak ukochana Madonna Arnaua. Po trzech m ie-
siącach otrząsnęła się po tragiczny m doświadczeniu, j aką by ła dla niej epidem ia dżum y i utrata
rodziców. Od tej pory dziecięcy śm iech i bieganina wy pełniały dom , zagłuszaj ąc pobrzękiwanie
m onet i zgrzy t pióra o stronice ksiąg rachunkowy ch. Kiedy dziewczy nka, wy korzy stuj ąc chwilę
nieuwagi opiekuj ącej się nią niewolnicy, zaglądała do kantoru, Arnau i Guillem besztali j ą zza sto-
łu, a zaraz potem zerkali na siebie z uśm iechem .
Donaha została źle przy j ęta przez Arnaua.
— Nie chcę więcej niewolników! — krzy knął, przery waj ąc wy wód Guillem a.
Wy chudzona, brudna i odziana w łachm any dziewczy na wy buchnęła płaczem .
— Gdzie j ej będzie lepiej niż u nas? — przekony wał Maur. — Jeśli j ą uwolnisz, naty chm iast
sprzeda się kom uś innem u. Musi j eść, a m y … m usim y m ieć opiekunkę do dziecka. — Niewolnica
uklękła przed Arnauem , który próbował wy rwać się z j ej obj ęć. — Wiesz, ile ona przeszła? —
Guillem zm ruży ł oczy. — Jeśli j ą zwrócę…
Arnau, chcąc nie chcąc, przy znał Guillem owi racj ę. Maur nie ty lko przekonał swego pana, by
kupił Donahę, znalazł również sposób na przekazanie m u pieniędzy ze sprzedaży niewolników. Wy -
płaciwszy Hasdaiowi część należną m u j ako barcelońskiem u agentowi sprzedawców, wręczy ł
fortunę zarobioną na transakcj i znaj om em u Ży dowi przeby waj ącem u akurat przej azdem w Bar-
celonie, zaufanem u współpracownikowi Hasdaia.
Abraham Levi zj awił się pewnego ranka w kantorze Arnaua Estany ola. By ł wy sokim , chudy m
m ężczy zną o białej , rzadkiej brodzie, odziany m w czarną pelery nę, na której odcinała się żółta
naszy wka. Przy witał się z Guillem em , ten z kolei przedstawił go Arnauowi. Ży d siadł przy stole
i wręczy ł Arnauowi weksel.
— Chcę zdeponować to w waszy m kantorze, panie Estany ol — oświadczy ł.
Arnau wy trzeszczy ł oczy na widok sum y widniej ącej na dokum encie, po czy m podsunął go
pospiesznie Guillem owi, nerwowo nakłaniaj ąc niewolnika do przeczy tania weksla.
— Ależ… — bąknął, gdy Maur udał zdziwienie — to prawdziwa fortuna. Dlaczego chcecie j ą
zdeponować u m nie, a nie u j ednego z waszy ch…
— Braci w wierze? — dokończy ł za niego Ży d. — Bo nigdy nie zawiodłem się na Sahacie i nie
sądzę, by zm iana im ienia — ciągnął, zerkaj ąc na Maura — przy tępiła j ego dry g do interesów.
Wy bieram się w podróż, bardzo długą podróż, i pragnę, by ście właśnie wy, panie, i Sahat, obraca-
li m oim m aj ątkiem .
— Za tak duże sum y zdeponowane w naszy m kantorze przy sługuj e czwarta część zy sków. Do-
brze m ówię, Guillem ?
— Maur przy taknął. — Jak będziem y wam przekazy wali pieniądze podczas waszej nieobecno-
ści? Jak was znaj dziem y ?
Po co ty le py tań? — pom y ślał Guillem . Abraham nie został przy gotowany na takie przesłu-
chanie, j ednak zdołał wy brnąć z opresj i.
Zainwestuj cie j e — odparł. — O m nie się nie m artwcie, m am dzieci ani rodziny, a tam , dokąd
j adę, pieniądze nie m i potrzebne. Kiedy ś, w dalekiej przy szłości, zgłoszę się po nie lub przy ślę ko-
goś w m oim im ieniu. Ty m czasem nie zaprzątaj cie sobie m ną głowy. Sam się z wam i skontaktuj ę.
Chy ba nie m acie nic przeciwko?
— Skądże — odparł Arnau. Guillem odetchnął. — Wasze ży czenie j est dla nas rozkazem .
Po dopełnieniu form alności Abraham Levi wstał.
— A teraz pój dę pożegnać się ze znaj om y m i z getta — oznaj m ił, ukłoniwszy się Arnauowi.
— Odprowadzę was — zaproponował Guillem , spoglądaj ąc py taj ąco na swego pana. Arnau
skinął głową.
Wprost z kantoru Ży d i Maur udali się do rej enta, w którego obecności Abraham Levi podpisał
pokwitowanie depozy tu złożonego w kantorze Arnaua Estany ola, zrzekaj ąc się na korzy ść bankiera
całej zdeponowanej sum y oraz wy nikaj ący ch z niej odsetek. Guillem wracał do kantoru z doku-
m entem za pazuchą. Teraz pozostaj e ty lko czekać, rozm y ślał, spaceruj ąc po ulicach Barcelony.
Form alnie pieniądze należą do Abraham a Leviego, tak przy naj m niej wy nika z ksiąg rachunko-
wy ch, j ednak nikt nigdy nie będzie m ógł się o nie upom nieć, ponieważ Ży d wy pisał weksel na
bankiera. Ty m czasem przy padaj ące na Arnaua trzy czwarte zy sku z obrotu powierzoną m u fortu-
ną znakom icie wy starczą do pom nożenia j ego m aj ątku.
Tej nocy, gdy Arnau spał, Guillem zszedł do kantoru. Zawczasu upatrzy ł sobie obluzowany ka-
m ień w ścianie. Owinąwszy dokum ent kawałkiem grubego sukna, ukry ł go w zagłębieniu, które
następnie starannie zasłonił kam ieniem . Przy naj bliższej okazj i poprosi któregoś z m urarzy pracu-
j ący ch w kościele Santa Maria, by go lepiej przy m ocowali. Fortuna Arnaua przeleży tu do czasu,
aż będzie m ógł wy j awić m u j ej pochodzenie. Pozostawało ty lko czekać.
Długo czekać, zrozum iał Guillem pewnego dnia, spaceruj ąc ze swy m panem po plaży w dro-
dze powrotnej z Konsulatu Morskiego, gdzie załatwiali pewne form alności. Do Barcelony wciąż
przy bij ały statki z ludzkim towarem — niewolnikam i, który ch przewoźnicy przewozili teraz na
brzeg stłoczony ch na łodziach. Statki z m ężczy znam i i kobietam i zdolny m i do pracy ?
Ale również z kobietam i i dziećm i, który ch płacz zm usił spacerowiczów do odwrócenia wzroku.
— Posłuchaj , Guillem — odezwał się Arnau — nigdy, choćby śm y by li na skraj u bankructwa,
choćby śm y rozpaczliwie potrzebowali pieniędzy, nie podej m iem y się handlu niewolnikam i. Wo-
lę, żeby kat skrócił m nie o głowę.
Po chwili zobaczy li, że galera, wprawiana w ruch przez rzędy wioseł, opuszcza port.
— Już odpły wa? — zdziwił się Arnau. — Nie bierze ładunku na drogę powrotną?
Guillem spoj rzał na niego, kręcąc niezauważalnie głową.
— Wróci — zapewnił. — Ale wcześniej m usi wy pły nąć na pełne m orze i… dokończy ć wy ła-
dunek — dodał łam iący m się głosem .
Arnau m ilczał przez chwilę, odprowadzaj ąc wzrokiem galerę.
— Wielu um iera? — spy tał w końcu.
— Zby t wielu — odparł Maur, przy wołuj ąc w pam ięci bardzo podobny statek.
— Nigdy, Guillem ! Pam iętaj , nigdy.
36
Plac Santa Maria de la Mar,
Barcelona,
1 stycznia 1354 roku
Gdzieżby, j eśli nie tu? — pom y ślał Arnau, obserwuj ąc z okna swego dom u m ieszkańców Bar-
celony tłoczący ch się przed kościołem Santa Maria, na pobliskich ulicach, na rusztowaniach, a na-
wet wewnątrz świąty ni. Wzrok wszy stkich skierowany by ł na podest, wzniesiony z rozkazu króla.
Piotr III nie wy brał placu Blat ani placu przed katedrą, giełdą czy im ponuj ący m arsenałem m or-
skim , powstaj ący m na j ego polecenie. Nie. Wy brał kościół Santa Maria, świąty nię ludu, wznoszo-
ną wspólny m i siłam i i wy siłkiem wszy stkich oby wateli.
— W całej Katalonii trudno o m iej sce, które lepiej uosabiałoby ducha m ieszkańców Barcelo-
ny — powiedział tego ranka Arnau, przy glądaj ąc się wraz z Guillem em robotnikom ustawiaj ą-
cy m podest. — Król o ty m wie i dlatego wy brał ten właśnie plac.
Arnauowi ciarki przeszły po plecach. Całe j ego doty chczasowe ży cie by ło związane z kościo-
łem Santa Maria!
— Znowu przy j dzie nam płacić — zży m ał się Maur. Arnau odwrócił się, by zaprotestować,
j ednak widząc, że niewolnik nie odry wa wzroku od podestu, wolał nic nie m ówić.
Od otwarcia kantoru upły nęło pięć lat. Arnau m iał trzy dzieści trzy lata, by ł szczęśliwy i boga-
ty … Bardzo bogaty. Wiódł skrom ne ży cie, choć z ksiąg rachunkowy ch wy nikało, że zgrom adził
niem ałą fortunę.
— Chodźm y na śniadanie — zaproponował, kładąc rękę na ram ieniu Maura.
Na dole czekały j uż Donaha i Mar, która pom agała opiekunce nakry ć do stołu.
Niewolnica krzątała się przy kuchni, a dziewczy nka podbiegła do nich.
— Wszy scy m ówią o wizy cie króla! — zawołała. — Będziem y m ogli zobaczy ć go z bliska?
Przy będą również ry cerze?
Guillem usiadł przy stole i westchnął.
— Król przy j eżdża po nasze pieniądze — wy j aśnił.
— Guillem ! — zgrom ił go Arnau, widząc zm ieszanie na twarzy dziewczy nki.
— Przecież to prawda — bronił się Maur.
— Nie. To nieprawda, Mar — uciął Arnau. Dziewczy nka nagrodziła go uśm iechem . — Król
przy by wa prosić o pom oc w podboj u Sardy nii.
— I o pieniądze? — zapy tała dziewczy nka, puszczaj ąc oko do Guillem a.
Arnau zerknął naj pierw na nią, potem na Guillem a: oboj e uśm iechali się do niego przekornie.
Ależ ta m ała urosła! By ła j uż prawdziwą pannicą: piękną, inteligentną, pełną wdzięku. Mogła pod-
bić serce każdego.
— I o pieniądze? — powtórzy ła prawdziwa pannica, wy ry waj ąc Arnaua z zam y ślenia.
— Wszy stkie woj ny kosztuj ą! — by ł zm uszony przy znać. No proszę, a j ednak! — Guillem
rozłoży ł ręce.
Donaha podała kolacj ę.
— Dlaczego nie powiesz Mar — zagadnął Arnau, odczekawszy, aż Donaha skończy ich obsłu-
giwać — że w rzeczy wistości woj na nie ty lko nic nas nie kosztuj e, ale nawet na niej zarabiam y.
Mar wy trzeszczy ła oczy na Guillem a.
Maur się zawahał.
— Od trzech lat płacim y podatki nadzwy czaj ne — rzucił wzbraniaj ąc się przed przy znaniem
racj i Arnauowi. — Od trzech lat m ieszkańcy Barcelony ponoszą koszty woj ny.
Mar uśm iechnęła się i odwróciła do Arnaua.
— To prawda — przy znał. — Dokładnie trzy lata tem u Katalonia, sprzy m ierzy wszy się z We-
necj ą i Bizancj um , wy powiedziała woj nę Genui. Chodziło o odebranie Korsy ki i Sardy nii, które
w m y śl układu zawartego w Agnani by ły lennem katalońskim , a m im o to znaj dowały się pod
władzą Genueńczy ków. Sześćdziesiąt osiem uzbroj ony ch galer! — Arnau podniósł głos. — Sześć-
dziesiąt osiem uzbroj ony ch galer, dwadzieścia trzy katalońskie, a reszta pod banderą Wenecj i
i Grecj i, zm ierzy ło się w cieśninie Bosfor z sześćdziesięciom a pięciom a galeram i genueńskim i.
— I? — zapy tała Mar, gdy Arnau zawiesił nagle głos.
— Bitwa nie została rozstrzy gnięta. Zginął w niej nasz adm irał Pone de Santa Pau, a do Kata-
lonii wróciło ty lko dziesięć z dwudziestu trzech galer. I co się wtedy stało, Guillem ? — Niewolnik
pokręcił głową. — No, powiedz, co się stało — nalegał Arnau.
Guillem westchnął.
— Bizanty j czy cy nas zdradzili i w zam ian za pokój przy znali Genui wy łączność na handel —
wy recy tował.
— I co j eszcze się wtedy wy darzy ło? — nie ustępował Arnau.
— Utraciliśm y j eden z naj ważniej szy ch śródziem nom orskich szlaków handlowy ch.
— Straciliśm y pieniądze?
— Tak.
Mar słuchała, zerkaj ąc to na Arnaua, to na Guillem a. Nawet krzątaj ąca się przy palenisku Do-
naha starała się nie uronić ani słowa.
— Dużo pieniędzy ?
— Dużo.
— Więcej , niż przekazaliśm y potem królowi?
— Więcej .
— Ty lko panowanie na Morzu Śródziem ny m pozwoli nam handlować w spokoj u — zawy roko-
wał Arnau.
— A Bizanty j czy cy ? — spy tała Mar.
— Rok później król uzbroił flotę złożoną z pięćdziesięciu galer, która pod wodzą Bernata de Ca-
brera pokonała Genueńczy ków u brzegów Sardy nii. Nasz adm irał zdoby ł na nieprzy j acielu trzy -
dzieści trzy galery i zatopił pięć inny ch. Osiem ty sięcy Genueńczy ków poległo, trzy ty siące
dwieście dostało się do niewoli. W naszy ch szeregach by ło zaledwie czterdzieści ofiar! Bizanty j -
czy cy — ciągnął Arnau, patrząc w bły szczące z ciekawości oczy Mar — zrozum ieli, że popełnili
błąd i otworzy li nam swe porty.
— Trzy lata podatków nadzwy czaj ny ch, które płacim y do dzisiaj — wtrącił Guillem .
— Ale skoro król zdoby ł Sardy nię i przy wrócił handel z Bizancj um , po co teraz przy j echał? —
chciała wiedzieć dziewczy na.
— Sardy ńscy m ożni pod dowództwem niej akiego pana de Arborea powstali przeciwko Katalo-
nii i Piotr Trzeci m usi zdławić bunt.
— Król — wtrącił Guillem — powinien zadowolić się przej ezdny m i szlakam i handlowy m i
i podatkam i. Sardy nia j est wy spą surową i niegościnną. Nigdy j ej sobie nie podporządkuj em y.
Król postanowił oczarować swy ch poddany ch przepy chem i elegancj ą. Podest doskonale m a-
skował j ego niski wzrost. Monarcha odziany by ł we wspaniałe szkarłatne szaty, skrzące w zim o-
wy m słońcu nie m niej niż drogie kam ienie, który m i obszy te. Na tę szczególną okazj ę nie zapo-
m niał włoży ć korony ze szczerego złota, u pasa m iał szty let, z który m nigdy się nie rozstawał. To-
warzy szący m u m ożni i dworzanie naj wy raźniej nie chcieli by ć gorsi od władcy, i również m ieli
na sobie naj wy kwintniej sze tkaniny i klej noty.
Król zwrócił się do poddany ch i zdoby ł ich serca. Czy m onarcha przem awiał kiedy kolwiek do
prostego ludu, wy j aśniaj ąc swe zam iary ? Mówił o Katalonii, o j ej posiadłościach i interesach.
Gdy wspom niał o zdradzie sardy ńskiego m ożnego de Arborea, ludzie zaczęli wy grażać niewi-
dzialnem u wrogowi nawołuj ąc do zem sty. Król, zwrócony twarzą do kościoła Santa Maria, j esz-
cze przez j akiś czas podsy cał w poddany ch dobrą wolę, a następnie poprosił ich o pieniądze na
woj nę. W takiej chwili rozem ocj onowany tłum oddałby m u nawet własne dzieci.
Wszy scy m ieszkańcy Barcelony odpowiedzieli na apel m onarchy. Arnau uiścił należność, j a-
ką przy szło zapłacić bankierom , i król odpły nął na Sardy nię na czele floty złożonej ze stu okrętów.
Gdy woj ska opuściły Barcelonę i wszy stko wróciło do norm y, Arnau znów zaj ął się kantorem ,
m ałą Mar, kościołem Santa Maria i wszy stkim i, którzy zgłaszali się do niego po poży czkę.
Guillem m usiał się pogodzić z ty m dziwny m zwy czaj em swego pana, j akże inny m od zacho-
wania znany ch m u bankierów i kupców, z Hasdaiem Crescasem włącznie. Z początku opierał się
i zży m ał, ilekroć m usiał sięgać do sakiewki, by wesprzeć kolej nego robotnika.
— Przecież płacą regularnie. Oddaj ą dług co do grosza — bronił się Arnau.
— To poży czki nieoprocentowane — tłum aczy ł Guillem . — Mogliby śm y zarabiać na ty ch
pieniądzach…
— Przecież sam powtarzasz, że powinniśm y kupić pałac i ży ć w przepy chu. Ile by nas to kosz-
towało, Guillem ? Chy ba nie zaprzeczy sz, że nieskończenie więcej niż wszy stkie poży czki, który ch
udzielam y potrzebuj ący m .
Guillem m usiał ugry źć się w j ęzy k. Jego pan m iał racj ę. Wiódł skrom ne ży cie w dom ku na ro-
gu Canvis Nous i Canvi Vells. Nie szczędził j edy nie wy datków na wy kształcenie Mar bo dziew-
czy nka pobierała nauki w dom u zaprzy j aźnionej kupca, u preceptorów j ego dzieci. I oczy wiście
na swój ukochany kościół. Nie upły nęło dużo czasu, a parafialna rada nadzoruj ąca budową zgłosi-
ła się do Arnaua po wsparcie.
— Mam j uż kaplicę — odpowiedział Arnau, gdy nam awiano go by uwiecznił swe im ię dla po-
tom ności, funduj ąc kaplicę. — A j akże — dodał, widząc zdziwione m iny członków rady — kapli-
cę bastaixos, czy li Przenaj świętszego Sakram entu, która na zawsze pozostanie również m oj ą kapli-
cą. Tak czy owak… — Sięgnął do szkatuły. — Ile wam potrzeba?
Ile wam potrzeba? Ile chcesz? Jaką sum ą się zadowolisz? Ty le ci wy starczy ? Guillem zdąży ł
oswoić się z ty m i py taniam i, aż w końcu zaczął ustępować, gdy podczas spacerów po plaży lub po
dzielnicy Ribera nieznaj om i pozdrawiali go serdecznie i dziękowali z uśm iechem . A m oże Arnau
m a racj ę? — zastanawiał się. Poświęca się dla inny ch, ale zrobił to również dla niego i dla troj ga
nieznaj om y ch ży dowskich dzieci, który m groziła śm ierć pod gradem kam ieni. Naj prawdopodob-
niej właśnie tej cesze j ego charakteru on sam , Raquel i Jucef zawdzięczaj ą ży cie. Dlaczego m iał-
by się zm ieniać ty lko dlatego, że fortuna m u sprzy j a? I, biorąc przy kład z Arnaua, zaczął uśm ie-
chać się do przechodniów i pozdrawiać nieznaj om y ch, którzy kłaniali m u się z szacunkiem .
Jednak ten sposób by cia Arnaua nie m iał nic wspólnego z j ego niektóry m i decy zj am i podej -
m owany m i przez lata. Można by ło zrozum ieć fakt, że nie chce m ieć nic wspólnego z handlem
niewolnikam i. Dlaczego j ednak, zastanawiał się Guillem , odm awia udziału w niektóry ch intere-
sach zupełnie niezwiązany ch z ży wy m towarem ?
Z początku Arnau nie tłum aczy ł się ze swy ch decy zj i, ty lko ucinał:
— Brzm i m ało przekonuj ąco. Nie podoba m i się. Wy gląda podej rzanie.
Pewnego razu Maur stracił cierpliwość. To by ła doskonała okazj a, Arnau — powiedział, gdy
j ego pan znowu odprawił kupców z kwitkiem . — O co chodzi?
Czasem odrzucasz bardzo opłacalne transakcj e. Nic z tego nie rozum iem . Wiem , że nie m am
prawa…
— Masz prawo — przerwał Arnau, nie patrząc na niego Siedzieli za stołem w kantorze. —
Przepraszam . Chodzi o to że… — Guillem nie ponaglał go. — Nie wezm ę udziału w żadnej ope-
racj i, w której uczestniczy Grau Puig. Nie chcę, by m oj e im ię by ło z nim koj arzone.
Arnau patrzy ł przed siebie, gdzieś daleko poza ściany izby.
— Wy tłum aczy sz m i kiedy ś dlaczego?
— Czem u nie? — Arnau odwrócił się do Guillem a. A potem opowiedział m u swą historię.
Guillem znał Graua Puiga, ponieważ współpracował on przed laty z Hasdaiem Crescasem .
Zastanawiał się j ednak, dlaczego, choć Arnau nie chce m ieć z nim nic wspólnego, baron nie m a
takich oporów w stosunku do Arnaua. Przecież z opowieści Arnaua wy nikało, że ich niechęć j est
wzaj em na.
— Dlaczego? — zapy tał Hasdaia Crescasa, którem u streścił historię swego pana, prosząc
o dy skrecj ę.
— Bo kupcy i bankierzy odsuwaj ą się od Graua Puiga. Ja sam od dawna z nim nie współpra-
cuj ę, podobnie zresztą j ak wielu m oich znaj om y ch. To człowiek opętany żądzą zdoby cia tego, co
nie należy m u się z urodzenia. Póki by ł zwy kły m rzem ieślnikiem , m ożna m u by ło ufać, ale po-
tem … potem woda sodowa uderzy ła m u do głowy. Nie wiedział, w co się pakuj e żeniąc się z ary -
stokratką. — Hasdai pokręcił głową. — Aby by ć j aśniepanem , trzeba się j aśnie panem urodzić,
wy ssać j aśniepaństwo z m lekiem m atki. Nie uważam , że to sprawiedliwe i by naj m niej tego nie
bronię, ale fakt pozostaj e faktem ty lko wielm oże z dziada pradziada potrafią ży ć j ak wielm oża
i udźwignąć związane z ty m ry zy ko. Bo któż odważy się sprzeciwić katalońskiem u baronowi, na-
wet takiem u bez grosza przy duszy ? Wielm oże są dum ni, aroganccy, stworzeni do rozkazy wania
i wy wy ższania się, nawet gdy ruina zagląda im w oczy. Grau Puig j est j aśniepanem ty lko dzięki
pieniądzom , dał fortunę na posag dla córki Margaridy, przez co o m ały nie zbankrutował. Wie
o ty m cała Barcelona! Im częściej są wy śm iewani, ty m bardziej szastaj ą pieniędzm i, chcąc
udowodnić swą potęgę. Kim by łby Grau Puig bez m aj ątku?
— Chcesz powiedzieć…
— Nic nie chcę powiedzieć. Po prostu nie radzę robić z nim interesów. W ty m przy padku twój
pan trafił w dziesiątkę, choć powoduj ą nim zupełnie inne racj e.
Od tej pory Guillem nastawiał ucha na wzm ianki o Puigach. A na giełdzie, w Konsulacie Mor-
skim , podczas zawierania transakcj i, w czasie kupowania i sprzedawania towarów, w kom enta-
rzach doty czący ch sy tuacj i handlowej nazwisko barona poj awiało się często. Za często.
— Sy n Graua, Genis Puig… — powiedział Arnauowi pewnego razu po wy j ściu z giełdy, gdy
razem spoglądali na ciche, spokoj ne j ak nigdy m orze. Arnau odwrócił się do niego j uż na dźwięk
pierwszy ch słów. — Genis Puig zaciągnął tanią poży czkę, by ruszy ć za królem na Maj orkę. —
Czy oczy j ego pana rozbły sły, czy ty lko m u się zdawało? Guillem wy trzy m ał j ego spoj rzenie.
Arnau nie odzy wał się, ale… — Mam m ówić dalej ?
Arnau nadal m ilczał, dopiero po chwili skinął głową. Zm ruży ł oczy i zagry zł lekko wargi. Po-
tem j eszcze przez j akiś czas kiwał głową.
— Pozwalasz m i zadziałać w tej sprawie? — zapy tał na koniec Guillem .
— Nie ty lko ci pozwalam , ale cię o to proszę. Proszę, by ś zrobił, co trzeba.
Guillem zaczął dy skretnie pociągać za sznurki, wy korzy stuj ąc swoj ą wiedzę tudzież liczne zna-
j om ości, które zawdzięczał wieloletniem u doświadczeniu handlowem u. Fakt, że sy n Graua Guiga,
ry cerz don Genis, poprosił o specj alną poży czkę dla m ożny ch, by ł sy gnałem , iż oj ciec nie m oże
j uż łoży ć na j ego woj enne wy datki. Tanie poży czki, j edy ne dozwolone przez Kościół m iędzy
chrześcij anam i, są bardzo wy soko oprocentowane, pom y ślał Guillem . Dlaczego oj ciec m iałby
pozwalać sy nowi płacić słone odsetki, gdy by m ógł pokry ć j ego wy datki z własnej kieszeni?
A wielka pani Isabel? Ta j ędza, która zgubiła oj ca Arnaua, a j em u kazała czołgać się przed sobą
na kolanach? Czem u na to pozwala?
Guillem dobrze wy korzy stał swoj e znaj om ości. Przez kilka m iesięcy wy py ty wał przy j aciół
i osoby, które winne m u by ły przy sługę, oraz słał do zagraniczny ch agentów handlowy ch listy
z py taniam i: Jak wy gląda sy tuacj a katalońskiego barona i kupca, Graua Puiga? Co wiadom o
o nim , o j ego interesach, o stanie j ego m aj ątku? Czy j est wy płacalny ?
Gdy sezon żeglugowy m iał się ku końcowi, do Barcelony zaczęły napły wać okręty, a wraz
z nim i odpowiedzi na listy Guillem a. By ły pełne bezcenny ch inform acj i! Pewnego wieczoru, po
wy j ściu ostatniego klienta, Guillem nie kwapił się z opuszczeniem kantoru.
— Mam j eszcze kilka spraw do załatwienia — powiedział Arnauowi.
— Jakich spraw?
— Jutro się wszy stkiego dowiesz.
Nazaj utrz, j eszcze przed śniadaniem , Guillem usiadł z Arnauem przy stole i przedstawił m u
sy tuacj ę.
— Grau Puig j est na skraj u bankructwa. — Czy żby oczy Arnaua znowu rozbły sły ? — Wszy -
scy bankierzy i kupcy, który ch py tałem , twierdzą zgodnie, że j ego fortuna wy parowała…
— Może to ty lko złośliwe plotki? — przerwał m u Arnau.
— Sam się przekonaj . — Guillem wręczy ł m u listy od agentów. — Tu m asz dowody. Grau Pu-
ig j est w rękach Lom bardczy ków.
Arnau popadł w zadum ę. Lom bardczy cy trudnili się handlem i bankierstwem , by li również
agentam i wielkich rodów kupieckich z Florencj i i Pizy. Stanowili herm ety czną, dbaj ącą wy łącznie
o własne interesy grupę, której członkowie współpracowali ty lko m iędzy sobą i z m acierzy sty m i
dom am i kupieckim i we Włoszech. Zm onopolizowali handel szlachetny m i tkaninam i: j edwabiam i
i brokatam i, florencką taftą, woalem z Pizy, owczą wełną i wielom a inny m i arty kułam i. Nigdy ni-
kom u nie pom agali, a j eśli robili ustępstwa na rzecz inny ch kupców i bankierów, to ty lko w obawie
przed wy gnaniem z Katalonii. Nie by ło nic gorszego niż zadłuży ć się u Lom bardczy ków. Arnau
przekartkował listy i odłoży ł j e na stół.
— Co proponuj esz?
— A czego pragniesz?
— Wiesz przecież. Ich ruiny !
— Podobno Grau j est j uż niedołężny m starcem , a rodzinny ch interesów dogląda teraz j ego
żona i sy nowie. Pom y śl ty lko! Ich los wisi na włosku: j edna nieudana transakcj a m oże ściągnąć
na nich klęskę, bo nie zdołaj ą spłacić zobowiązań. Stracą wszy stko.
— Wy kup ich długi — powiedział zim no Arnau. Na j ego twarzy nie drgnął ani j eden m ięsień.
— Zrób to dy skretnie, nie powinni się dowiedzieć, kto za ty m stoi. Następnie dopilnuj , by j edna
z ich transakcj i zakończy ła się fiaskiem … Nie, nie j edna — poprawił się. — Wszy stkie! — krzy k-
nął, uderzaj ąc ręką w stół, aż podskoczy ły księgi rachunkowe. — Im więcej , ty m lepiej — dodał,
zniżaj ąc głos. — Nie m ogą m i się wy m knąć.
Port w Barcelonie,
20 września 1355 roku
Stłum iwszy bunt na Sardy nii, zwy cięski król Piotr III przy by ł do Barcelony na czele floty. Całe
m iasto wy legło go powitać. Na oczach wiwatuj ącego ludu m onarcha zszedł na ląd po drewnia-
ny m pom oście sklecony m naprzeciwko klasztoru Franors. Za nim szli m ożni i żołnierze. Barcelona
rzuciła się w wir huczny ch zabaw, uradowana zwy cięstwem nad Sardy nią.
Arnau i Guillem zam knęli kantor i także wy szli powitań flotę. Później razem z Mar przy łączy li
się do obchodów królewskiego trium fu. Śm iali się, śpiewali, tańczy li, słuchali woj enny ch opowie-
ści, skosztowali rozm aity ch słody czy, a gdy słońce zaczęło chować się za hory zontem i powiało
nocny m chłodem wrócili do dom u.
— Donaha! — krzy knęła od drzwi Mar. Rozbawiona dziewczy nka wpadła do dom u, przy wołu-
j ąc opiekunkę. Nagle stanęła j ak wry ta na progu kuchni. Arnau i Guillem spoj rzeli po sobie. Co się
stało? Czy coś nie tak z Donahą?
Rzucili się do kuchni.
— Co…? — zaczął m ówić Arnau, spoglądaj ąc zza ram ienia Mar.
— Nie wy daj e m i się, Arnau, by te wrzaski by ły godny m powitaniem krewnego, który po la-
tach zawitał pod twój dach — odezwał się m ęski, niezupełnie obcy gospodarzowi głos.
Arnau j uż m iał odsunąć dziewczy nkę od drzwi, gdy nagle zam arł z dłonią na j ej ram ieniu.
— Joan! — zdołał wy dusić dopiero po kilku sekundach. Mar patrzy ła, j ak Arnau, m am rocząc
coś niezrozum iale, podchodzi z otwarty m i ram ionam i do spowitej w czerń postaci, której przed
chwilą się zlękła. Guillem obj ął Mar.
— To j ego brat — szepnął j ej na ucho. Donaha stała w kącie izby.
— Boże! — krzy knął Arnau, biorąc gościa w obj ęcia. — Boże! Mój Boże! Wielki Boże! — po-
wtarzał, za każdy m razem unosząc Joana.
Roześm iany gość zdołał w końcu wy rwać się z uścisku brata.
— Udusisz m nie… Arnau nie słuchał.
— Dlaczego nie uprzedziłeś, że przy j eżdżasz? — zapy tać ty m razem łapiąc go za ram iona. —
Niech ci się przy j rzy Zm ieniłeś się! — Minęło trzy naście lat, chciał m u powiedzieć Joan, lecz
Arnau nie dopuszczał go do głosu. — Od kiedy j esteś w Barcelonie?
— Przy pły nąłem …
— Czem u m nie nie uprzedziłeś?
Przy każdy m py taniu Arnau potrząsał bratem .
— Wróciłeś j uż na dobre? Powiedz, że tak. Proszą!
Guillem i Mar nie m ogli powstrzy m ać uśm iechu, co nie uszło uwagi zakonnika.
— Dość! — krzy knął, odsuwaj ąc się od Arnaua. — Dość tego. Chcesz m nie zam ęczy ć?
Arnau m ógł teraz przy j rzeć się bratu. Ty lko ży we, bły szczące oczy przy pom inały m łodego
m nicha, który przed laty opuścił Barcelonę. Joan by ł teraz chudy, prawie zupełnie ły sy i wy m ize-
rowany. Posępnego obrazu dopełniał wiszący na nim czarny habit. Choć Joan m iał trzy lata
m niej niż Arnau, wy glądał znacznie starzej .
— Nie doj adałeś? Jeśli pieniądze, które ci wy sy łałem , nie starczały na ży cie…
— Wy starczały — przerwał m u Joan. — Wy starczały aż nadto. Za twoj e pieniądze kupowa-
łem pokarm … duchowy. Książki są bardzo drogie.
— Dlaczego nic nie m ówiłeś? Przy sy łałby m więcej .
Joan m achnął ręką i usiadł przy stole naprzeciwko Guillem a i Mar.
— No, a teraz przedstaw m i swą wy chowankę. Widzę, że bardzo wy doroślała od twego ostat-
niego listu.
Na znak Arnaua Mar podeszła do Joana. Zm ieszana, spuściła wzrok, czuj ąc na sobie surowe
spoj rzenie duchownego. Gdy m nich zakończy ł oględziny, Arnau przedstawił m u Maura.
— A to Guillem . Dużo ci o nim pisałem .
— Owszem . — Widząc, że Joan siedzi bez ruchu, Guillem cofnął rękę, którą wy ciągnął do go-
ścia. — Wy pełniasz swe chrześcij ańskie obowiązki? — zapy tał.
— Tak.
— Tak, bracie Joanie — poprawił go m nich.
— Tak, bracie Joanie — powtórzy ł Guillem .
— A to j est Donaha — wtrącił pospiesznie Arnau. Joan skinął głową, nie patrząc na niewolni-
cę.
— Doskonale — powiedział, odwracaj ąc się do Mar i wskazuj ąc j ej m iej sce przy stole. —
A więc j esteś córką Ram ona? Twój oj ciec by ł wielkim człowiekiem , pracowity m i bogoboj ny m ,
j ak wszy scy bastaixos. — Joan zerknął na Arnaua.
Dużo się za niego m odliłem , od kiedy dowiedziałem się o j ego śm ierci. Ile m asz lat, dziecko?
Arnau również zaj ął m iej sce przy stole, po czy m dał znak niewolnicy, że m oże podać kolacj ę.
Dopiero wtedy zauważy }, że Guillem nadal stoi w pewnej odległości od nich, j akby bał się usiąść
w obecności gościa.
— Siadaj , Guillem — zaprosił go. — Jesteś u siebie w dom u. Joan ani drgnął.
Zj edli kolacj ę w ciszy. Nawet Mar m ilczała, co by ło do niej zupełnie niepodobne. Wy dawało
się, że Joan zdusił całą j ej spontaniczność. Mnich prawie nie tknął j edzenia.
— No, opowiadaj — poprosił Arnau brata, gdy kolacj a dobiegła końca. — Co się z tobą działo?
Kiedy wróciłeś?
— Razem z flotą królewską. Gdy ty lko dowiedziałem się o zwy cięstwie naszy ch woj sk, wsia-
dłem na statek pły nący na Sardy nię, a tam przesiadłem się na j edną z naszy ch galer.
— Widziałeś się z królem ?
— Nie przy j ął m nie.
Mar zapy tała, czy m oże wstać od stołu, Guillem poszedł w j ej ślady. Oboj e pożegnali się z Jo-
anem . Przy butelce słodkiego wina bracia gawędzili aż do białego świtu, nadrabiaj ąc stracony
czas.
37
Żeby nie krępować dom owników, Joan postanowił zam ieszkać w klasztorze Świętej Katarzy ny.
— Tam j est m oj e m iej sce — powiedział bratu. — Obiecuj ę, że będę was codziennie odwie-
dzał.
Arnau, który zauważy ł, że j ego wy chowanka i Guillem nie czuli się swobodnie podczas wspól-
nej kolacj i, odwodził go od tego pom y słu, bo tak nakazy wała grzeczność, lecz nie czy nił tego zby t
żarliwie.
— Wiesz, o co zapy tał? — szepnął nazaj utrz Guillem owi, gdy skończy li obiad. Niewolnik na-
stawił ucha. — Jakie poczy niliśm y kroki, by wy dać Mar za m ąż.
Guillem , wciąż pochy lony nad Arnauem , zerknął na dziewczy nkę, która pom agała niewolnicy
zbierać naczy nia ze stołu. Wy dać Mar za m ąż? Przecież to ty lko… Kobieta! Guillem i Arnau
spoj rzeli po sobie. Jeszcze nigdy nie patrzy li na Mar tak j ak teraz.
— Gdzie się podziała nasza m aleńka? — szepnął Arnau do Przy j aciela. Znów podnieśli wzrok
na swą wy chowankę. By ła powabna, piękna, pogodna i pewna siebie. Mar również zerknęła na
nich znad sterty talerzy.
Jej sy lwetka zdradzała j uż kobiecą zm y słowość, kształty wry sowy wały się wy raźnie, a piersi
sterczały pod bluzką. Ma czternaście lat.
Gdy znów na nich spoj rzała, zauważy ła, że wpatruj ą się w nią j ak zaczarowani. Ty m razem
się nie uśm iechnęła, a j ej zakłopotanie trwało ty lko krótką chwilkę.
— Co się tak gapicie? — zbeształa ich. — Nie m acie nic lepszego do roboty ? — dodała, staj ąc
przed nim i ze srogą m iną.
Obaj skinęli głowam i. Nie m a wątpliwości: Mar j est j uż kobietą.
— Dostanie posag godny księżniczki — powiedział nieco później Arnau w kantorze. — Pienią-
dze, suknie, dom … Nie, nie dom , pałac! — Odwrócił się gwałtownie do przy j aciela. — Masz j a-
kieś wieści w sprawie Puigów?
— Opuści nas — westchnął niewolnik, puszczaj ąc m im o uszu py tanie Arnaua.
Obaj m ilczeli przez chwilę.
— Ale da nam wnuki — skwitował w końcu Arnau.
— Nie oszukuj się. Da dzieci swem u m ężowi. Poza ty m niewolnicy nie m aj ą dzieci, a co do-
piero m ówić o wnukach.
— Przecież j uż ty le razy proponowałem ci wolność…
— Cóż j a pocznę j ako wolny człowiek? Dobrze j est tak, j ak j est. Ale Mar… Mar m ężatką!
Wiesz, j uż zaczy nam nienawidzić j ej przy szłego m ęża, kim kolwiek będzie.
— Podobnie j ak j a — m ruknął Arnau.
Spoj rzeli po sobie, uśm iechnęli się, a potem wy buchnęli serdeczny m śm iechem .
— Nie odpowiedziałeś na m oj e py tanie — powiedział Arnau, gdy się uspokoili. — Masz j akieś
wieści o Puigach? Chciałby m podarować Mar ich pałac.
— Wy słałem instrukcj e do Pizy, do Filippa Teścia. Jeśli ktokolwiek na świecie m oże nam po-
m óc w realizacj i naszego planu, to właśnie on.
— Co m u napisałeś?
— Żeby wy naj ął piratów, wy kradł lub puścił z dy m em ładunek Puigów. Wszy stko j edno, by le
ty lko nigdy nie dotarł do celu.
— Otrzy m ałeś odpowiedź?
— Od Filippa? On nigdy nie odpowiada. Ani na piśm ie, ani przez naj bardziej zaufanego po-
słańca. Gdy by ktoś się dowiedział… Musim y zaczekać, do końca sezonu został j eszcze niecały
m iesiąc. Jeśli w ty m czasie ładunek nie dotrze do celu, Puigowie nie zdołaj ą spłacić swy ch zobo-
wiązań. Będą zruj nowani.
— Wy kupiliśm y ich długi?
— Jesteś naj większy m wierzy cielem Graua Puiga.
— Na pewno pocą się teraz z nerwów — m ruknął pod nosem Arnau.
— Nie widziałeś ich? — Na py tanie Guillem a Arnau odwrócił się gwałtownie. — Od j akiegoś
czasu spędzaj ą całe dnie na plaży. Do tej pory przesiady wała tam ty lko Isabel i j eden z j ej sy -
nów, teraz towarzy szy im również Genis, który wrócił z Sardy nii. Wpatruj ą się godzinam i w ho-
ry zont, czekaj ąc na poj awienie się j akiegoś żagla, a gdy odkry j ą, że do portu wpły wa nie ich sta-
tek, Isabel przeklina fale. My ślałem , że wiesz…
— Nie, nie wiedziałem . — Arnau m ilczał przez chwilę. — Zawiadom m nie, gdy wróci który ś
z naszy ch okrętów.
— Nadpły wa kilka statków naraz — rzucił Guillem pewnego ranka po powrocie z konsulatu.
— Są?
— A pewnie. Baronessa stoi tak blisko wody, że fale liżą j ej buciki… — Guillem urwał nagle.
— Przepraszam … nie chciałem …
Arnau się uśm iechnął.
— Nie szkodzi.
Poszedł do swoj ej izby i począł wolno ubierać się w odświętne szaty. Po długich nam owach
Guillem skłonił go do ich kupna.
Osoba tak poważana j ak ty — powiedział m u pewnego razu — nie m oże chodzić na giełdę czy
do konsulatu w by le czy m . Zresztą król tego zabrania. Nawet wasi święci, na przy kład święty
Wincenty …
Arnau kazał m u zam ilknąć, ale w końcu ustąpił. Teraz włoży ł białą tunikę na skórzanej pod-
szewce, bez rękawów uszy tą z tkaniny z Mechelen, kaftan do kolan z czerwonego wzorzy stego j e-
dwabiu, czarne raj tuzy i j edwabne buty w ty m sam y m kolorze. Kaftan ścisnął nad biodram i sze-
rokim pasem wy szy wany m złotą nitką i perłam i, na ram iona zarzucił wspaniały, czarny płaszcz
podbity gronostaj am i, haftowany zlotem i drogim i kam ieniam i, a sprowadzony przez Guillem a aż
z Dacj i.
Gdy Arnau przeszedł przez kantor, Guillem pokiwał głową z aprobatą. Mar chciała coś powie-
dzieć, j ednak w ostatniej chwili zm ieniła zdanie. Kiedy wy szedł, podbiegła do drzwi. Stoj ąc na
progu, patrzy ła, j ak zm ierza ku plaży w blasku szlachetny ch kam ieni, a j ego płaszcz faluj e w po-
dm uchach m orskiej bry zy, która docierała aż do kościoła Santa Maria.
— Dokąd idzie Arnau? — zapy tała, wchodząc do kantoru i siadaj ąc przed Guillem em na j ed-
ny m z krzeseł dla klientów.
— Odebrać dług.
— To m usi by ć ważny dług.
— Bardzo ważny, Mar. — Guillem zacisnął usta. — Ale to dopiero pierwsza rata.
Mar zaczęła bawić się liczy dłem z kości słoniowej . Wiele razy przy glądała się ukradkiem , j ak
Arnau się nim posługuj e. By ł wtedy poważny, skupiony, przesuwał palce po gałkach, a następnie
notował coś w księgach rachunkowy ch. Ciarki przeszły j ej po plecach. Wzdry gnęła się.
— Coś nie tak? — zapy tał Guillem .
— Nie… Wszy stko w porządku.
A m oże powiedzieć Guillem owi? On na pewno zrozum ie pom y ślała. Z wy j ątkiem Donahy,
która uśm iechała się pod nosem , ilekroć Mar wślizgiwała się do kuchni, by podglądać Arnaua, nikt
nie znał j ej sekretu. Wszy stkie dziewczęta poznane w dom u kupca Escalesa m ówiły ty lko o j ed-
ny m . Niektóre z nich by ły j uż zaręczone i wy chwalały pod niebiosa przy szły ch m ężów. Mar słu-
chała, ale wy m igiwała się od odpowiedzi na py tania. Bo j ak m iała m ówić o nim ? A j eśli się do-
wie? Przecież Arnau m a trzy dzieści pięć lat, a ona ty lko czternaście. Choć j edna ze znaj om y ch
dziewcząt by ła zaręczona z m ężczy zną starszy m od Arnaua! Mar pragnęła zdradzić kom uś swą
słodką taj em nicę. Jej przy j aciółki m ogą paplać o fortunie, urodzie, powabie, m ęskości i wielko-
duszności swy ch wy branków, Arnau
I tak bij e wszy stkich na głowę! Przecież sam i bastaixos, który ch Mar widy wała na plaży, opo-
wiadali, że by ł j edny m z naj odważniej szy ch żołnierzy króla Piotra. Wy szperała na dnie kufra
dawną broń opiekuna — kuszę i szty let — a kiedy nikt nie patrzy ł, głaskała j ą, wy obrażaj ąc sobie
Arnaua stoj ącego oko w oko z nieprzy j acielem , walczącego zażarcie, niczy m w opowieściach
bastaixos.
Guillem przy j rzał się dziewczy nie. Opuszką palca gładziła gałki liczy dła. Siedziała bez ruchu,
patrząc przed siebie niewidzący m wzrokiem . Co do pieniędzy, Arnau m a ich krocie. Wie o ty m
cała Barcelona. A j eśli chodzi o dobre serce…
— Na pewno nic ci nie j est? — zapy tał znowu Guillem , wy ry waj ąc j ą z zam y ślenia.
Mar oblała się rum ieńcem . Donaha twierdziła, że m ożna czy tać w j ej m y ślach, że nosi im ię
Arnaua wy pisane na ustach, w oczach, na twarzy. A j eśli Guillem się dom y ślił?
— Nie… — powtórzy ła. — Na pewno.
Gdy Guillem przesunął gałki liczy dła, Mar się uśm iechnęła. Ze sm utkiem ? Co dziej e się w tej
kochanej główce? A j eśli brat Joan m a racj ę? Mar j est j uż panną na wy daniu, kobietą, która
m ieszka pod j edny m dachem z dwom a m ężczy znam i…
Dziewczy na oderwała palec od liczy dła.
— Guillem … Słucham ?
— Nic, nic takiego — szepnęła, wstaj ąc i wy chodząc z kantoru.
Guillem odprowadził j ą wzrokiem . Tak, m nich m a zapewne racj ę. Choć niełatwo się z ty m po-
godzić.
Arnau szedł ku brzegowi, patrząc na wpły waj ące do portu trzy galery i statek wielory bniczy,
który by ł j ego własnością. Isabel, ubrana na czarno, j edną ręką przy trzy m y wała kapelusz obok
niej stali Josep i Genis. Wszy scy troj e, odwróceni do Arnaua ty łem , przy glądali się nadpły waj ą-
cy m statkom . Nie, to nie j est wasze wy bawienie, pom y ślał.
Bastaixos, przewoźnicy i kupcy um ilkli na widok odświętnie ubranego Arnaua.
Odwróć się, j ędzo! — Arnau zatrzy m ał się kilka kroków od brzegu. Spój rz na m nie! Ostatnim
razem , gdy na m nie patrzy łaś… Baronessa odwróciła się wolno, po chwili j ej pasierbowie zrobili
to sam o. Arnau wziął głęboki oddech. Ostatnim razem , gdy na m nie patrzy łaś, stałem pod szubie-
nicą oj ca.
Bastaixos i przewoźnicy zaczęli szeptać m iędzy sobą.
— Możem y coś dla ciebie zrobić? — zapy tał Arnaua j eden z cechm istrzów.
Arnau pokręcił głową, świdruj ąc wzrokiem Isabel.
Tłum się rozstąpił. Arnau znalazł się na wprost baronessy i j ej pasierbów.
Znów wziął głęboki oddech. Jeszcze przez chwilę patrzy ł w oczy Isabel, po czy m przeniósł
wzrok na kuzy nów, a potem na statki. Uśm iechnął się.
Baronessa zacisnęła wargi, odwróciła się i spoj rzała na m orze, dokładnie tam , gdzie patrzy ł
Arnau. Gdy znów się obej rzała, zobaczy ła j ego plecy. Odchodził, a drogie kam ienie m igotały na
j ego płaszczu.
Joan upierał się, że trzeba wy dać Mar za m ąż, zaproponował nawet kilku kandy datów. Nie m u-
siał ich długo szukać, ty lko napom knął o posagu panny, zaczęli się zgłaszać i kupcy, ale… Jak po-
wiedzieć o ty m Mar? Joan chciał wziąć wszy stko na siebie, ale Guillem zaprotestował stanowczo.
— To ty powinieneś z nią porozm awiać — oświadczy ł Arnauowi — a nie prawie zupełnie j ej
obcy zakonnik.
Od tej pory Arnau nie przestawał wodzić wzrokiem za dziewczy ną. Czy j ą w ogóle zna? Od lat
m ieszkaj ą razem , ale to Guillem j ą wy chował. On po prostu cieszy ł się j ej obecnością, j ej śm ie-
chem i figlam i. Nigdy nie przeprowadził z nią poważnej rozm owy. A teraz, ilekroć m y ślał o za-
gadnięciu j ej i zaproszeniu na spacer po plaży lub — czem u nie? — do kościoła Santa Maria, ile-
kroć m iał j ej powiedzieć, że m uszą porozm awiać, spoglądał na tę nieznaną kobietę i… opadały go
wątpliwości. A wtedy Mar, czuj ąc na sobie j ego wzrok, uśm iechała się. Gdzie się podziała ta
sm arkula, która j eszcze niedawno wieszała m u się na szy i?
W końcu zwrócił się o pom oc do Guillem a:
— Lepiej powiedzm y j ej o ty m razem .
— Nie chcę żadnego z nich — ucięła Mar.
Arnau i Guillem popatrzy li na siebie. Znaj dowali się w kantorze, Mar siedziała naprzeciwko
nich, j akby przy szła przeprowadzić j akąś transakcj ę handlową. Jej oczy rozbły sły na wzm iankę
o zam ążpój ściu, j ednak usły szawszy nazwiska pięciu kandy datów, wy brany ch przez brata Joana,
pokręciła głową.
— Ależ, dziecko — tłum aczy ł Guillem — m usisz się na któregoś zdecy dować. Każda panna
by łaby dum na z takich pretendentów do ręki.
Mar znowu pokręciła głową.
— Każda, ale nie j a.
Trzeba będzie coś z ty m fantem zrobić — zwrócił się do Arnaua.
Spoj rzał na Mar. Zbierało j ej się na płacz. Pochy liła się, zdradzało j ą j ednak drżenie dolnej
wargi i przy spieszony oddech. Co skłania do płaczu pannę, której przedstawiono tak znam ienity ch
kandy datów na m ęża? Cisza się przeciągała. W końcu dziewczy na posłała Arnauowi ukradkowe
spoj rzenie — prawie niezauważalne drgnienie powiek. Dlaczego j a dręczą?
— Poszukam y kandy data, który przy padnie j ej do gustu — powiedział Guillem owi. — Zga-
dzasz się, Mar?
Dziewczy na przy taknęła bez słowa, wstała i wy szła, zostawiaj ąc ich sam y ch. Arnau wes-
tchnął.
— A j a, naiwny, m y ślałem , że naj trudniej sza będzie rozm owa! Guillem nie odpowiedział. Nie
odry wał oczu od kuchenny ch drzwi, za który m i znikła Mar. O co chodzi? Co gry zie j ego dziew-
czy nkę? Uśm iechnęła się na wzm iankę o m ałżeństwie, spoj rzała na niego rozprom ieniona, a po-
tem …
— Aż się boj ę m y śleć, j ak to przy j m ie Joan — westchnął Arnau.
Guillem odwrócił się do niego gwałtownie, j ednak w ostatniej chwili ugry zł się w j ęzy k. Co ich
obchodzi zdanie m nicha?
— Masz racj ę. Będziem y szukali dalej .
Arnau spoj rzał na Joana.
— Proszę, to naprawdę nie j est naj lepszy m om ent… Wstąpił do kościoła, żeby zebrać m y śli.
Dostał złe wieści, ale przy Madonnie, pośród niestrudzonego stukotu narzędzi i uśm iechów pozdra-
wiaj ący ch go robotników, znalazł ukoj enie. Jednak Joan dopadł go nawet tu i nie przestawał drę-
czy ć. Mar to, Mar tam to, Mar siam to. Przecież to nie j ego sprawa!
— Dlaczego nie chce wy j ść za m ąż? — dopy ty wał się.
— Joan, to naprawdę nie j est naj lepszy m om ent… — Powtórzy ł Arnau.
— A to czem u?
— Bo m am y nową woj nę. — Zakonnik oniem iał. — Nie wiedziałeś? Król Kasty lii, Piotr
Okrutny, właśnie wy powiedział nam woj nę.
— Dlaczego? Arnau pokręcił głową.
— Bo od dawna m iał na to ochotę — pry chnął. — Za pretekst posłuży ł m u fakt, że nasz adm i-
rał, Francesc de Perellós, przej ął u wy brzeży Sanliicar dwa genueńskie okręty wiozące oliwę.
Król Kasty lii zażądał ich oddania, adm irał go nie posłuchał i Piotr Okrutny wy powiedział nam
woj nę. To niebezpieczny człowiek — dodał. — Sły szałem , że w pełni zasługuj e na swój przy do-
m ek: j est zawzięty i m ściwy. Wiesz, co to oznacza? Że od tej pory będziem y prowadzili dwie
woj ny j ednocześnie: z Genuą i z Kasty lią. Naprawdę uważasz, że to właściwy m om ent, by roz-
m awiać o zam ążpój ściu Mar? — Joan zawahał się. Stali pod zwornikiem trzeciego sklepienia na-
wy głównej , pod drewnianą strukturą, z której niebawem m iały się wy łonić żebra. — Pam iętasz?
— spy tał Arnau, wskazuj ąc kam ienny zwornik. Joan spoj rzał w górę i skinął głową. By li j eszcze
dziećm i, gdy na ich oczach wciągnięto pierwszy klucz sklepienia! Po chwili Arnau podj ął: — Ka-
talonii nie stać na nową woj nę. Spłacam y j eszcze wy prawę króla na Sardy nię, a teraz j eszcze
to…
— My ślałem , że wam , kupcom , zależy na podboj u nowy ch tery toriów.
— Kasty lia nie m a nam do zaoferowania nowy ch szlaków handlowy ch. Sy tuacj a j est kry -
ty czna. Guillem m iał racj ę. — Zakonnik skrzy wił się na wzm iankę o Maurze. — Ledwie daliśm y
nauczkę Sardy ńczy kom , zbuntowali się Korsy kanie, ty lko czekali, aż król opuści wy spę. Będziem y
teraz prowadzili woj nę przeciwko dwóm m ocarstwom , a skarbiec j est pusty. Zresztą raj cy m iej -
scy też poszaleli!
Skierowali się w stronę głównego ołtarza.
— Co m asz na m y śli?
— Nie m ożem y pokry ć ty lu wy datków naraz. Król upiera się przy swoich wielkich budowach:
arsenał m orski, m ury m iej skie…
— Bo są potrzebne — Joan wszedł bratu w słowo. — Arsenał m oże i tak, ale po epidem ii czar-
nej śm ierci budowa nowy ch m urów nie m a sensu. Barcelona nie m usi poszerzać swy ch granic.
— I?
— Król sam j uż nie wie, skąd czerpać środki na coraz większe wy datki. Zm usił okoliczne grody
i osady do dofinansowania nowy ch m urów, tłum acząc, że m oże przy j dzie im się kiedy ś za nim i
schronić. Ponadto ustanowił nowy podatek na ten cel: czterdziesta część wszy stkich spadków. Jeśli
chodzi o arsenał m orski, na tę inwesty cj ę przeznacza się wszy stkie grzy wny napły waj ące z fakto-
rii. A teraz j eszcze nowa woj na.
— Barcelona j est bogata.
— Już nie. W ty m cały szkopuł. Król przy znał m iastu wiele przy wilej ów w zam ian za wspar-
cie finansowe i raj cy rozpoczęli inwesty cj e, który ch nie m ogą sfinansować. Podnieśli podatki na
m ięso i wino. Wiesz, na j aką część m iej skiego budżetu wy starczały do tej pory te podatki? — Jo-
an zaprzeczy ł. — Na pięćdziesiąt procent! Barcelona m ogła pokry ć ty lko połową swy ch wy dat-
ków, a teraz m aj ą one j eszcze wzrosnąć. Długi zgubią m iasto. Miasto i nas wszy stkich.
Przez j akiś czas stali, pogrążeni w m y ślach, przed główny m ołtarzem .
— A co z Mar? — zapy tał znów Joan, gdy kierowali się do wy j ścia.
— Zrobi, co zechce.
— Ale…
— Żadny ch ale. Tak postanowiłem i basta.
— Pukaj — rzucił Arnau.
Guillem uderzy ł kołatką w drewnianą bram ę. Stukot poniósł się echem po pustej ulicy. Nikt nie
otworzy ł.
— Jeszcze raz.
Guillem zaczął walić w drzwi: raz drugi… siódm y, ósm y. Za dziewiąty m otworzy ło się okienko
w bram ie.
— O co chodzi? — zapy tał właściciel oczu, które się w szparze. — Co to za rwetes? Kim j este-
ście?
Uczepiona ram ienia opiekuna Mar poczuła, że Arnau tężej e.
— Otwieraj ! — wrzasnął.
— Z czy j ego rozkazu?
— Arnaua Estany ola — oznaj m ił doniosły m głosem Guillem . — Właściciela tego pałacu
i wszy stkiego, co się w nim znaj duj e, łącznie z tobą, j eśli j esteś niewolnikiem .
„Arnau Estany ol, właściciel tego pałacu…”. Słowa Guillem a rozbrzm iewały m u w uszach. Ile
lat m inęło? Dwadzieścia? Dwadzieścia dwa? W oczach wy zieraj ący ch z okienka widać by ło wa-
hanie.
— Otwieraj ! — krzy knął Guillem . Arnau spoj rzał w niebo i pom y ślał o oj cu.
— Co…? — zaczęła py tać Mar.
— Nic, nic. — Arnau uśm iechnął się do niej akurat w chwili, gdy uchy lały się drzwiczki
w j edny m ze skrzy deł bram y.
Guillem chciał puścić Arnaua przodem .
— Bram a, Guillem , każ im otworzy ć bram ę, oba skrzy dła. Guillem wszedł do środka. Arnau
i Mar sły szeli, j ak wy daj e polecenia.
Patrzy sz na m nie teraz, oj cze? Pam iętasz? To tutaj wręczono ci sakiewkę, która cię zgubiła.
Przy pom niał sobie zam ieszki na placu Blat — wrzeszczący tłum , krzy k oj ca: „Oddaj cie zboże!”.
Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Gdy bram a pałacowa otworzy ła się na oścież, Arnau wszedł do
środka.
Na dziedzińcu stało wielu niewolników. Na prawo odchodziły schody do pałacowy ch kom nat.
Arnau nie spoj rzał w górę, ale Mar podniosła wzrok i dostrzegła cienie poruszaj ące się w oknach.
Na wprost by ły staj nie, na który ch próg wy legli m asztalerze i staj enni. Mój Boże! Arnau zadrżał
i wsparł się na Mar. Dziewczy na nie patrzy ła j uż w okna.
Nie wy ciągnął ręki po dokum ent. Wiedział, co zawiera, odkąd Guillem m u go wczoraj wrę-
czy ł, zdąży ł nauczy ć się go na pam ięć. By ł to spis doby tku Graua Puiga, przekazanego Arnauowi
Estany olowi przez naczelnika Barcelony j ako spłata długów barona. Na liście figurował pałac,
niewolnicy — Arnau na próżno szukał wśród nich kucharki Estrany i — kilka posiadłości poza Bar-
celoną (m iędzy inny m i niewielkie gospodarstwo w Navarcles, które postanowił zostawić bankru-
tom , by m ieli się gdzie podziać), trochę klej notów, dwie pary koni z rzędem karoca, m ęska garde-
roba i suknie, garnki i zastawa stołowa dy wany i m eble… Na ty m zwitku pergam inu, po który m
Arnau wodził oczam i przez całą noc, spisano całe wy posażenie pałacu. Znów spoj rzał na wej ście
do staj ni, a potem powiódł wzrokiem po wy brukowany m dziedzińcu i… wbił oczy w pierwsze
stopnie schodów.
— Wchodzim y ? — zapy tał Guillem .
— Wchodzim y. Prowadź m nie do państ… do Graua Puiga — poprawił się Arnau, przy wołu-
j ąc j ednego z niewolników.
Przeszli przez wszy stkie kom naty. Mar i Guillem zerkali ciekawie na boki, Arnau patrzy ł przed
siebie. Niewolnik zaprowadził ich do salonu.
— Zapowiedz m nie — polecił Arnau Guillem owi.
— Arnau Estany ol! — krzy knął Maur, otwieraj ąc drzwi. Arnau nie pam iętał tego pom ieszcze-
nia. Nie rozglądał się, gdy j ako dziecko przem ierzy ł j e na… kolanach. Nie rozglądał się i teraz.
Isabel siedziała w fotelu przy oknie w towarzy stwie Josepa i Genisa. Starszy z nich zawarł związek
m ałżeński, podobnie j ak j ego siostra Margarida. Genis nadal by ł kawalerem . Arnau poszukał
wzrokiem rodziny Josepa. Nie by ło j ej w salonie. W inny m fotelu zobaczy ł starego, śliniącego się
Graua Puiga.
Oczy Isabel ciskały grom y.
Arnau stanął na środku salonu przy stole j adalny m ze szlachetnego drewna, dwa razy dłuż-
szy m niż j ego kantor. Mar została z ty łu razem z Guillem em . Niewolnicy tłoczy li się na progu.
Arnau przem ówił tak głośno, że j ego głos poniósł się echem po sali:
— Guillem , te buty należą do m nie — wskazał stopy Isabel. — Każ j ą rozzuć.
— Tak, panie.
Mar spoj rzała zdum iona na Maura. Panie? Wiedziała, że j est niewolnikiem , j ednak nigdy nie
zwracał się do w ten sposób.
Guillem przy wołał skinieniem ręki dwóch stoj ący ch na progu niewolników i razem z nim i ru-
szy ł w stronę Isabel. Baronessa ani drgnęła, wy niośle patrząc Arnauowi w oczy.
Jeden z niewolników ukląkł przed nią, ale ona go uprzedziła i sam a zsunęła trzewiki z nóg. Ani
na chwilę nie przestała patrzeć na Arnaua.
— Pozbieraj wszy stkie buty z pałacu i spal j e na dziedzińcu — polecił Arnau.
— Tak, panie — odpowiedział Guillem . Isabel nadal spoglądała hardo na gościa.
— Fotele. — Arnau wskazał na krzesła zaj m owane przez Puigów. — Usuń j e.
— Tak, panie.
Sy nowie wzięli Graua na ręce. Baronowa wstała, nim niewolnicy zabrali j ej fotel i zanieśli
wraz z pozostały m i do kąta kom naty.
Wciąż nie spuszczała wzroku z Arnaua.
— Ta suknia należy do m nie. Czy żby zadrżała?
— Chy ba nie zam ierzasz… — odezwał się Genis Puig, trzy m aj ąc oj ca w ram ionach.
— Ta suknia należy do m nie — powtórzy ł Arnau, nie odwracaj ąc wzroku od Isabel.
Drży ?
— Matko — szepnął Josep — idź się przebrać. Tak, drży.
— Guillem ! — krzy knął Arnau. — Matko, proszę.
Guillem podszedł do baronessy. Drży !
— Matko!
— W co niby m am się przebrać?! — krzy knęła Isabel odwracaj ąc się do pasierba.
Znów przeniosła wzrok na Arnaua. By ła roztrzęsiona. Guillem również na niego zerknął. Na-
prawdę chcesz, by m zdarł z niej ubranie? — zdawał się py tać.
Arnau zm arszczy ł brwi, a wtedy Isabel powoli, bardzo powoli, opuściła głowę i rozpłakała się
ze złości.
Arnau dał znak Guillem owi i odczekał kilka sekund. Szloch Isabel wy pełnił kom natę.
— Daj im czas do wieczora — powiedział w końcu do Guillem a. — Maj ą opuścić pałac. Po-
wiedz, że m ogą wrócić do Navarcles, gdzie ich m iej sce. — Josep i Genis spoj rzeli na niego, Isa-
bel nie przestawała łkać. — Nie interesuj ą m nie tam te włości. Daj im ubrania niewolników, z wy -
j ątkiem obuwia. Buty spal. Sprzedaj wszy stko, a potem zam knij pałac.
Odwróciwszy się, Arnau stanął twarzą w twarz z Mar. Zupełnie o niej zapom niał. Dziewczy na
by ła blada. Wziął j ą pod rękę i wy prowadził z kom naty.
— Możesz j uż zam knąć bram ę — powiedział starcowi, który wpuścił ich do pałacu.
Wrócili w m ilczeniu do kantoru. Arnau zatrzy m ał się na progu.
— Masz ochotę na spacer po plaży ? Mar przy taknęła.
— Odebrałeś j uż cały dług? — spy tała, gdy zobaczy li m orze. Szli w m ilczeniu.
— Nigdy nie zdołam odebrać go w całości — usły szała dopiero po chwili j ego szept. — Nigdy.
38
Barcelona,
9 czerwca 1359 roku
Arnau m iał pełne race roboty. By ł środek sezonu żeglugowego. Interesy szły znakom icie i stał
się j edny m z naj zam ożniej szy ch oby wateli Barcelony. Nadal m ieszkał w dom ku na rogu Canvis
Vells i Canvis Nous razem z Guillem em , Mar i Donahą. Arnau nie dał się nam ówić Maurowi na
przeprowadzkę do pałacu Puigów, który od czterech lat stał pusty. Mar okazała się równie uparta
i nie chciała wy j ść za m ąż.
— Dlaczego próbuj esz się m nie pozby ć? — zapy tała pewnego razu Arnaua ze łzam i w oczach.
— Ja… — zaj ąknął się. — Wcale nie próbuj ę się ciebie pozby ć!
Mar przy tuliła się do niego, pochlipuj ąc.
— Nie m artw się — powiedział, głaszcząc j ą po głowie. — Nie będę cię do niczego zm uszał.
I Mar nadal m ieszkała z nim i z Guillem em .
Nagle, 9 czerwca odezwał się dzwon. Arnau przerwał pracę, pierwszem u dzwonowi zawtóro-
wał następny i j eszcze j eden — po chwili dzwoniono j uż w wielu punktach m iasta.
— Via fora — m ruknął do siebie Arnau.
Wy szedł z kantoru. Robotnicy z kościoła Santa Maria schodzili pospiesznie z rusztowań, m urarze
i kam ieniarze wy biegi przez główną bram ę świąty ni, ludzie pędzili ulicam i z okrzy kiem ¡Via fora!
Nadbiegł zdenerwowany Guillem .
— Woj na! — krzy knął.
— Władze wzy waj ą m ieszkańców do broni — powiedział Arnau.
— Nie… nie. — Guillem próbował złapać oddech. — To nie pospolite ruszenie z Barcelony.
Nie ty lko z Barcelony. Do walki wzy wani są również m ieszkańcy osad i grodów w prom ieniu
dwóch m il.
Pod broń zostały postawione, oprócz stolicy, Sant Boi i Badalona, Sant Andreu i Sarria, Proven-
cana, Sant Feliu, Sant Genis, Cornella, Sant Just Desvern, Sant Joan Despi, Sants, Santa Colom a,
Esplugues, Vallvidrera, Sant Marti, Sant Adria, Sant Gervasi, Sant Joan d’Horta… Ogłuszaj ące bi-
cie dzwonów napły wało do Barcelony z odległości dwóch m il.
— Król powołał się na usatge princeps namque
— tłum aczy ł Guillem . — Nie m iasto, ale sam
król! Woj na! Jesteśm y w niebezpieczeństwie. Król Kasty lii atakuj e…
— Barcelonę? — przerwał Arnau.
— Tak, Barcelonę. Wpadli do dom u.
Arnau chwy cił broń z czasów Eixim ena d’Esparca i razem z Guillem em ruszy ł ulicą Mar na
plac Blat. Jednak tłum krzy czący ¡Via fora! biegł w przeciwny m kierunku.
— Co… — zaczął py tać Arnau, łapiąc za ram ię j ednego z uzbroj ony ch m ężczy zn.
— Na plażę! — wrzasnął zapy tany, wy ry waj ąc się. — Na plażę!
— Od m orza? — zapy tali j ednocześnie Arnau i Guillem spoj rzeli po sobie.
Zawrócili i przy łączy li się do tłum u pędzącego ku wy brzeżu.
Gdy dotarli na m iej sce, pół Barcelony kręciło się j uż po plaży ze wzrokiem utkwiony m w ho-
ry zont, z kuszam i w rękach i biciem dzwonów w uszach. Okrzy ki ¡Via fora! by ły coraz rzadsze, po
chwili na plaży zapanowała cisza.
Guillem osłonił oczy przed silny m czerwcowy m słońcem i zaczął liczy ć okręty : raz, dwa, trzy,
cztery …
Morze by ło spokoj ne.
— Rozniosą nas — usły szał Arnau za plecam i.
— Splądruj ą m iasto.
— Jak stawim y czoło całej arm ii?
Dwadzieścia siedem , dwadzieścia osiem … Guillem nie przery wał liczenia.
Rozniosą nas, powtórzy ł Arnau w m y ślach. Ty le razy rozm awiał o ty m z kupcam i i bankiera-
m i. Barcelona j est zupełnie bezbronna od strony wy brzeża. Od klasztoru klary sek aż po Fram enors
graniczy z m orzem , j ednak… nie m a tam m urów, żadnego sy stem u obronnego! Jeśli obca flota
woj enna zdoła wpły nąć do portu…
— Trzy dzieści dziewięć, czterdzieści. Czterdzieści okrętów! — krzy knął Guillem .
To by ła flota Piotra Okrutnego: trzy dzieści galer i dziesięć nieco m niej szy ch statków. Czterdzie-
ści okrętów woj enny ch pełny ch doświadczony ch, zaprawiony ch w boj ach żołnierzy przeciwko
pospolitem u ruszeniu. Jeśli te woj ska zdołaj ą wy lądować, walka rozgorzej e tu, na plaży, i na uli-
cach m iasta. Arnaua przeszły ciarki na m y śl o kobietach, dzieciach, o… Mar. Kasty lij czy cy ich
rozgrom ią! Splądruj ą m iasto. Będą gwałcili kobiety. Mar! Arnau m usiał się przy trzy m ać Guille-
m a. Mar j est m łoda i piękna. Oczam i wy obraźni uj rzał j ą w obj ęciach Kasty lij czy ków: krzy czy,
wzy wa pom ocy … Gdzie on wtedy będzie?
Na plażę zbiegało się coraz więcej ludzi. Zj awił się sam król i zaczął wy dawać rozkazy swy m
żołnierzom .
— Król! — krzy knął ktoś w tłum ie.
Co tu pom oże król? — m iał ochotę zapy tać Arnau.
Monarcha od trzech m iesięcy przeby wał w Barcelonie zbieraj ąc flotę, którą chciał wy słać na
Maj orkę, zagrożona atakiem Piotra Okrutnego. W porcie znaj dowało się ty lko dziesięć galer, resz-
ta by ła dopiero w drodze. Na dodatek przy j dzie im walczy ć w sam y m porcie!
Arnau pokręcił głową, patrząc na zbliżaj ące się żagle. Król Kasty lii wy prowadził ich w pole.
Trwaj ąca od trzech lat woj na by ła przeplatanką bitew i rozej m ów. Piotr Okrutny zaatakował naj -
pierw Walencj ę, a potem Aragonię, gdzie zaj ął Tarazonę, zagrażaj ąc bezpośrednio Saragossie.
Dzięki interwencj i kościelnej Tarazonę przekazano kardy nałowi Pedrowi de la Jugie i to on m iał
zdecy dować, którem u z królów przy padnie ona w udziale. Podpisano również roczne zawieszenie
broni, które nie doty czy ło j ednak Królestwa Murcj i ani Walencj i.
Podczas rozej m u Piotr Cerem onialny zdołał nakłonić swego przy rodniego brata Ferrana,
sprzy m ierzeńca króla Kasty lii, do zdrady soj usznika. Książę Ferran naj echał i splądrował Króle-
stwo Murcj i, zapuszczaj ąc się aż do Kartageny.
Na rozkaz króla zaczęto przy gotowy wać galery do bitwy m orskiej . Mieli na nie wsiąść oby wa-
tele Barcelony i m ieszkańcy sąsiaduj ący ch z nią grodów, który j uż poczęli ściągać z okolicy, oraz
nieliczne woj ska królewskie. Wszy stkie łodzie — m ałe i duże, handlowe i ry backie — m iały wy -
pły nąć na spotkanie flocie kasty lij skiej .
— To szaleństwo — stwierdził Guillem , patrząc, j ak tłum rzuca się do wody. — Kasty lij skie ga-
lery staranuj ą i rozłupią nasze łódki. Doj dzie do m asakry.
Flota kasty lij ska znaj dowała się j eszcze dość daleko od portu.
— Będzie bezlitosny — usły szał Arnau za plecam i. — Zetrze nas w py ł.
Tak, będzie bezlitosny. Zła sława króla Kasty lii by ła wszy stkim znana. Zgładził swy ch przy rod-
nich braci z nieprawego łoża: Fry dery ka w Sewilli, a Jana w Bilbao, rok później uśm iercił swą
ciotkę Eleonorę, przetrzy m awszy j ą przez cały ten czas w lochu.
Jak m ożna oczekiwać litości od króla, który m orduj e własną rodzinę? Piotr Cerem onialny nie
zabił Jakuba z Maj orki m im o j ego ciągły ch zdrad i woj en, które m usiał z nim stoczy ć.
— Lepiej bronić się z lądu! — krzy knął Arnauowi do ucha Guillem . — Na m orzu nie m am y
żadny ch szans. Gdy ty lko Kasty lij czy cy przedrą się przez tasques, rozniosą nas.
Arnau przy taknął. Dlaczego król uparł się, by bronić Barcelony z m orza? Guillem m a racj ę,
gdy ty lko przedrą się przez tasques…
— Tasques! — krzy knął nagle. — Jaki m am y statek w porcie?
— O czy m m y ślisz?
— Tasques! Nie rozum iesz, Guillem ? Jakim statkiem dy sponuj em y ?
— Wielory bniczy m — odparł Guillem , wskazuj ąc ciężki, brzuchaty okręt.
— Chodźm y. Nie m a czasu do stracenia.
Arnau ruszy ł ku m orzu, m ieszaj ąc się z tłum em , który posłusznie wy pełniał rozkaz króla. Od-
wrócił się, by ponaglić Przy j aciela.
Plaża zam ieniła się w kłębowisko żołnierzy i cy wilów brodzący ch w wodzie po pas. Jedni pró-
bowali wdrapać się na barki ry backie j uż wy pły waj ące w m orze, inni czekali na przewoźników,
którzy m ieli ich zawieźć na który ś z wielkich okrętów woj enny ch lub handlowy ch zakotwiczony ch
w porcie.
Jeden z przewoźników przy pły nął właśnie po pasażerów.
— Idziem y ! — krzy knął Arnau do Guillem a, rzucaj ąc się do wody i próbuj ąc wy przedzić in-
ny ch chętny ch.
Gdy dopchali się do łodzi, by ła j uż pełna, ale przewoźnik rozpoznał Arnaua i zrobił m iej sce dla
niego i j ego towarzy sza.
— Zawieź m nie na statek wielory bniczy — powiedział Arnau, gdy przewoźnik j uż m iał odpły -
wać.
— Naj pierw galery. To rozkaz króla…
— Zawieź m nie na statek wielory bniczy ! — powtórzy ł Arnau. Przewoźnik przekrzy wił głowę.
Pasażerowie zaczęli protestować. — Cisza! — krzy knął Arnau. — Przecież m nie znasz. Muszę do-
stać się na statek wielory bniczy. Przy szłość Barcelony … od tego zależy przy szłość twoj ej rodzi-
ny. Przy szłość waszy ch rodzin!
Przewoźnik spoj rzał na wielki okręt wielory bniczy. Musiałby zboczy ć z kursu ty lko odrobinę.
Czem u nie? Dlaczego m a nie wierzy ć Arnauowi Estany olowi?
— Na statek wielory bniczy ! — rozkazał wioślarzom . Gdy Arnau i Guillem złapali sznurowe
drabinki, spuszczone
przez kapitana statku wielory bniczego, przewoźnik obrał kurs na galery.
— Do wioseł! — rozkazał Arnau kapitanowi, zanim wdrapał się na pokład.
Na znak kapitana wioślarze zaj ęli m iej sca.
— Dokąd pły niem y ? — zapy tał m ary narz.
— Do tasques — rzucił Arnau. Guillem przy taknął.
— Niech Allach, który j est wielki, ci pom oże.
Jednak, w przeciwieństwie do Guillem a, woj sko i m ieszkańcy Barcelony nie zrozum ieli planu
Arnaua. Na widok okrętu wielory bniczego kieruj ącego się na pełne m orze bez żołnierzy i uzbroj o-
ny ch ludzi ktoś skwitował:
— Chce ocalić swój statek.
— Ży d! — wrzasnął ktoś inny.
— Zdraj ca!
Ze wszy stkich stron posy pały się obelgi i po chwili cała plaża wy grażała Arnauowi. „Co za-
m ierza ten Estany ol?”, py tali bastaixos i przewoźnicy, odprowadzaj ąc wzrokiem okręt, który sunął
wolno, napędzany ponad stu wiosłam i, opadaj ący m i do wody i unoszący m i się raz za razem .
Arnau i Guillem stanęli na dziobie, bacznie obserwuj ąc kasty lij ską flotę, która by ła j uż niebez-
piecznie blisko. Kiedy m ij ali katalońskie galery, m usieli się schronić przed gradem strzał. Wy pro-
stowali się dopiero, gdy znaleźli się poza ich zasięgiem .
— Zobaczy sz, uda się — rzucił Arnau do Guillem a. — Barcelona nie m oże wpaść w ręce tego
padalca.
Tasques, ławice piasku, które ciągnęły się równolegle do wy brzeża, chroniąc j e przed działa-
niem prądów m orskich, by ły j edy ną naturalną osłoną portu w Barcelonie, a j ednocześnie zagro-
żeniem dla okrętów zawij aj ący ch do stolicy Katalonii. Ty lko j edna droga w form ie głębokiego
kanału um ożliwiała dostęp do portu, okręty, które obierały inny szlak, osiadały na m ieliźnie.
Arnau i Guillem podpły nęli do tasques, zostawiaj ąc w ty le ty siące gardeł, ślący ch im okrutne
przekleństwa. Krzy ki Katalończy ków zdołały zagłuszy ć nawet bicie dzwonów.
Uda się, powtórzy ł Arnau, ty m razem w m y ślach, po czy m rozkazał wstrzy m ać pracę wiośla-
rzy. Gdy sto wioseł zam arło nad burtą i statek wpły nął siłą rozpędu w strefę tasques, dobiegaj ące
z brzegu złorzeczenia i krzy ki zaczęły m ilknąć, aż w końcu na plaży zapanowała cisza. Flota kasty -
lij ska by ła coraz bliżej . Pośród bicia dzwonów Arnau sły szał tarcie kila o m ieliznę.
— Musi się udać! — rzucił przez zęby.
Guillem złapał go m ocno za ram ię. Nigdy j eszcze nie doty kał go w ten sposób.
Statek nadal pły nął powoli, bardzo powoli. Arnau zerknął na kapitana. „Jesteśm y w kanale?”,
py tały j ego uniesione brwi. Kapitan skinął głową. Gdy ty lko padł rozkaz uniesienia wioseł, odgadł
zam y sł Arnaua.
Cała Barcelona odgadła.
— Teraz! — krzy knął Arnau. — Skręcaj !
Kapitan wy dał rozkaz. Wiosła na lewej burcie zanurzy ły się w m orzu i okręt zaczął się usta-
wiać w poprzek. Chwilę potem dziób i rufa zary ły się w ścianach kanału.
Statek się przechy lił.
Guillem ścisnął z całej siły ram ię Arnaua. Gdy ich spoj rzenia się skrzy żowały, Arnau przy -
garnął i obj ął Maura Tłum zgrom adzony na plaży i na galerach zaczął wiwatować.
Dostęp do portu został odcięty.
Król w boj owy m ry nsztunku spoj rzał na statek wielory bniczy tarasuj ący tasques. Otaczaj ący
go m ożni i ry cerze m ilczeli a m onarcha kontem plował scenę.
— Na galery — rozkazał w końcu.
Statek Arnaua odciął Piotrowi Okrutnem u drogę do portu, zm uszaj ąc go do stoczenia bitwy na
pełny m m orzu. Piotr Cerem onialny przegrupowy wał swe woj ska po drugiej stronie tasques
i o zm ierzchu dwie floty — kasty lij ska, złożona z czterdziestu okrętów woj enny ch pełny ch do-
świadczony ch żołnierzy, i katalońska, sklecona na poczekaniu z dziesięciu galer i dziesiątek m ały ch
łodzi handlowy ch i ry backich wy ładowany ch ludźm i niezaprawiony m i w boj u — ustawiły się
naprzeciwko siebie wzdłuż wy brzeża, od klasztoru Świętej Klary po Fram enors. Nikt nie m ógł
opuścić Barcelony ani dostać się do m iasta od strony m orza.
Pierwszego dnia nie doszło do bitwy. Pięć galer Piotra III otoczy ło statek wielory bniczy i kró-
lewscy żołnierze przedostali się na j ego pokład w m igotliwej poświacie księży ca.
— Wy gląda na to, że znaj dziem y się w ogniu walki — powiedział Guillem do Arnaua. Siedzieli
oparci plecam i o burtę, ukry ci przed wzrokiem kasty lij skich kuszników.
— Teraz j esteśm y m urem obronny m m iasta, a przecież wszy stkie bitwy zaczy naj ą się na m u-
rach.
Podszedł do nich królewski oficer.
— Arnau Estany ol? — zapy tał. Arnau uniósł rękę. — zezwala się wam opuścić statek.
— A m oi ludzie?
— Galernicy ? — W półm roku Arnau i Guillem dostrzegli zdum ienie na twarzy oficera. Cóż
obchodzi króla setka skazańców? — Mogą się nam przy dać na m iej scu — wy brnął z opresj i ofi-
cer.
— W takim razie j a też zostaj ę. To m ój statek i m oi ludzie — oznaj m ił Arnau.
Oficer wzruszy ł ram ionam i i wrócił do swy ch żołnierzy.
— Chcesz zej ść na ląd? — zapy tał Arnau Guillem a. — Czy i j a nie j estem j edny m z twoich
ludzi?
— Nie i dobrze o ty m wiesz. — Milczeli przez chwilę, obserwuj ąc cienie przem y kaj ące
w m roku. Sły szeli bieganinę żołnierzy zaj m uj ący ch pozy cj e i wy dawane półgłosem , niem alże
szeptem , rozkazy oficerów. — Już od dawna nie j esteś m oim niewolnikiem — ciągnął Arnau. —
Chętnie podpiszę twój akt uwolnienia, wy starczy j edno twoj e słowo.
Kilku żołnierzy przy sunęło się do nich.
— Zej dźcie do ładowni razem z resztą załogi — szepnął j eden z nich, przy m ierzaj ąc się do za-
j ęcia ich m iej sca.
— To nasz statek, nikt nie będzie nam m ówił, co m am y robić — odparł Arnau.
Żołnierz pochy lił się nad nim i.
— Przepraszam — powiedział. — Wszy scy j esteśm y wam wdzięczni za to, co zrobiliście.
I poszukał sobie innego m iej sca przy burcie.
— Kiedy pozwolisz m i cię uwolnić? — zapy tał znowu Arnau.
— Chy ba nie potrafiłby m ży ć j ako człowiek wolny. Zam ilkli. Gdy j uż wszy scy żołnierze we-
szli na statek i zaj ęli swoj e pozy cj e, noc zaczęła ustępować m iej sca świtowi. Arnau i Guillem
drzem ali na pokładzie wśród pokasły wania i szeptów obrońców.
O brzasku Piotr Okrutny wy dał rozkaz ataku. Flota nieprzy j acielska podpły nęła do tasques i Ka-
sty lij czy cy zaczęli strzelać z kusz i m iotać kam ienie z niewielkich trebuszy um ocowany ch na bur-
tach i z inny ch rodzaj ów katapult. Flota katalońska odpowiedziała na atak zza piaszczy sty ch ławic
Walki toczy ły się na całej linii wy brzeża, ale głównie wokół okrętu Arnaua. Piotr III nie m ógł po-
zwolić, by nieprzy j aciel wdarł się na statek wielory bniczy, dlatego broniono go zaciekle m iędzy
inny m i z sam ej galery królewskiej .
Wiele osób straciło ży cie od strzał obu walczący ch stron. Arnau przy pom niał sobie świst strzał,
które wy strzeliwał przed laty zza skał otaczaj ący ch zam ek Bellaguarda.
Do rzeczy wistości przy wróciły go salwy śm iechu. Kom u j est tak wesoło w trakcie bitwy ? Bar-
celona j est w niebezpieczeństwie, wokół giną ludzie. Jak m ożna się śm iać w takiej chwili? Arnau
i Guillem popatrzy li na siebie. Tak, nie przesły szeli się. Dochodził ich coraz głośniej szy rechot.
Rozej rzeli się za j akim ś schronieniem , skąd m ogliby śledzić bitwę. Z łodzi ustawiony ch w drugiej
i trzeciej linii, poza zasięgiem strzał, Katalończy cy wy szy dzali Kasty lij czy ków, pokrzy kuj ąc na
nich i dworuj ąc sobie z nich.
Atakuj ący starali się trafić ich z katapult, j ednak z m arny m skutkiem — m iotane przez nich po-
ciski raz po raz wpadały do m orza, wzbij aj ąc fontanny piany. Arnau i Guillem ponownie wy m ie-
nili spoj rzenia i uśm iechnęli się. Katalończy cy na łodziach znów zaczęli drwić sobie z wroga,
a oby watele Barcelony, świeżo przem ienieni w żołnierzy, wtórowali im z plaży, kwituj ąc śm ie-
chem każdy niecelny strzał atakuj ący ch.
Przez cały dzień Katalończy cy naigrawali się z kasty lij skich arty lerzy stów, którzy pudłowali
raz za razem .
— Oj , nie chciałby m by ć teraz na galerze Piotra Okrutnego — m ruknął Guillem .
— Ani j a — zaśm iał się Arnau. — Aż strach pom y śleć, co on zrobi z ty m i patałacham i.
Ta noc w niczy m nie przy pom inała poprzedniej . Arnau i Guillem pom agali ranny m : opatry -
wali ich i odprowadzali do łodzi, które m iały ich zawieźć na ląd. Co j ak co, ale na statek wielory b-
niczy docierały kasty lij skie strzały. Zj awił się oddział obrońców i gdy noc m iała się j uż ku końco-
wi, Arnau z Guillem spróbowali się zdrzem nąć, by odpocząć przed czekaj ący m ich dniem .
Pierwsze prom ienie słońca wy rwały z uśpienia gardła Katalończy ków. Wrzaski, obelgi i drwi-
ny na powrót zaczęły nieść się po wodzie.
Wy strzeliwszy wszy stkie strzały, Arnau schronił się z Guillem em w zaciszny m m iej scu, by
śledzić przebieg bitwy.
— Patrz — powiedział Maur, wskazuj ąc nieprzy j acielskie galery — dzisiaj podpły waj ą znacz-
nie bliżej .
Miał racj ę. Król Kasty lii postanowił czy m prędzej skończy ć z szy derstwam i Katalończy ków
i ruszy ł wprost na statek wielory bniczy.
— Każ im zam ilknąć — rzucił Guillem , wpatruj ąc się w nadpły waj ące galery.
Piotr III pospieszy ł na ratunek statkowi Arnaua, podpły waj ąc do niego na ty le, na ile pozwala-
ło pasm o m ielizn. Nowa bitwa rozegrała się tuż obok nich, Guillem i Arnau m ogli niem al dotknąć
królewskiej galery i widzieli j ak na dłoni m onarchę i j ego ry cerzy.
Dwie królewskie galery ustawiły się po obu stronach tasques, burtam i do siebie. Kasty lij czy cy
oddali salwę z trebuszy zam ontowany ch na dziobie. Arnau i Guillem spoj rzeli na okręt królewski,
ale kam ienie nieprzy j aciela nie wy rządziły naj wy raźniej większy ch szkód. Piotr III i j ego ludzie
nadal stali na pokładzie.
— Czy to bom barda? — zapy tał Arnau, wskazuj ąc działo, ku którem u skierował się m onarcha.
— Tak — odparł Guillem , Widział, j ak wciągano działo na galerę, gdy król przy gotowy wał flo-
tę, przekonany, że Kasty lij czy cy ruszą na Maj orkę.
— Bom barda na statku?
— Tak — powtórzy ł Guillem .
Chy ba pierwszy raz uzbraj a się galerę w bom bardę — rzucił Arnau, bacznie obserwuj ąc króla
wy daj ącego rozkazy arty lerzy stom . — Nigdy dotąd nie widziałem …
— Ani j a…
Ich rozm owę przerwał potworny łoskot. Bom barda plunęła wielkim kam ieniem ku galerze ka-
sty lij skiej . Arnau i Guillem podąży li za nim wzrokiem .
— Brawo! — wy krzy knęli j ednocześnie na widok walącego się m asztu.
Załogi wszy stkich katalońskich łodzi nagrodziły celność arty lerzy stów grom kim i wiwatam i.
Król ponownie kazał załadować bom bardę. Zaskoczenie i złam anie m asztu uniem ożliwiło nie-
przy j acielowi ostrzelanie królewskiej galery. Następny kataloński pocisk trafił dokładnie w dzio-
bówkę, niszcząc j ą doszczętnie.
Kasty lij czy cy zaczęli wy cofy wać się z tasques.
Szy derstwa i królewska bom barda dały do m y ślenia władcy Kasty lii, który dwie godziny póź-
niej nakazał swej flocie zakończy ć oblężenie Barcelony i obrać kurs na Ibizę.
Arnau i Guillem , wraz z liczny m i oficeram i, obserwowali z pokładu oddalaj ące się okręty.
Znów bito w dzwony.
— Teraz trzeba będzie ściągnąć statek z m ielizny — odezwał się Arnau.
— My się ty m zaj m iem y — rozległ się głos za j ego plecam i. Odwróciwszy się, zobaczy ł ofi-
cera, który przy by ł z wiadom ością od króla. — Jego wy sokość oczekuj e was na swej galerze.
Piotr Cerem onialny m iał całe dwie noce na poznanie szczegółów z ży cia Arnaua Estany ola.
„Jest bogaty — oznaj m ili m u raj cy m iej scy — nadzwy czaj bogaty, wasza wy sokość”. Król bez
zainteresowania słuchał kolej ny ch inform acj i: by ły bastaix, walczy ł pod rozkazam i Eixim ena
d’Esparca, żarliwy czciciel Madonny z kościoła Santa Maria. Oczy króla rozwarły się szeroko do-
piero na wieść o ty m , że Arnau j est wdowcem . Bogaty wdowiec, pom y ślał. Jeśli wy j dziem y ca-
ło z tej opresj i…
— Arnau Estany ol — oznaj m ił grom kim głosem królewski szam belan. — Oby watel Barcelo-
ny.
Piotr III zasiadał na pokładzie w otoczeniu tłum u wielm ożów, ry cerzy, raj ców i patry cj uszów,
którzy przy pły nęli na królewską galerę zaraz po wy cofaniu się Kasty lij czy ków. Guillem został
z ty łu, przy burcie.
Arnau j uż m iał uklęknąć przed królem , lecz ten go powstrzy m ał.
— Jesteśm y z was nad wy raz ukontentowani — przem ówił — Wasz spry t i m ęstwo zaważy ły
na wy niku bitwy.
Monarcha zam ilkł. Arnau się zawahał. Powinien się odezwać? A m oże zaczekać? Wpatry wały
się w niego oczy wszy stkich obecny ch.
— W dowód wdzięczności za wasz czy n — ciągnął m onarcha — pragniem y nagrodzić was ła-
ską.
A teraz? Powinien coś powiedzieć? Jaką łaskę m a na m y śli król? Przecież j em u nie potrzeba ni-
czego do szczęścia…
— Daj em y wam za żonę naszą wy chowanicę Elionor, której przekazuj em y w posagu baronat
Granollers, Sant Vicenc dels Horts i Caldes de Montbui.
Po obecny ch przeszedł szm er, niektórzy poczęli bić brawo. Za żonę?! Król m ówił coś o żonie?
Arnau obej rzał się, szukaj ąc wzrokiem Guillem a. Na próżno. Możni i ry cerze uśm iechali się do
niego. Padło słowo „żona”?
— Nie j esteście szczęśliwi, panie baronie? — zapy tał Piotr III, widząc, że Arnau zerka za sie-
bie.
Spoj rzał na króla. Panie baronie? Żona? Na co m u to? Możni i ry cerze um ilkli, widząc, że Ar-
nau nie odpowiada. Monarcha Przeszy ł go wzrokiem . Elionor? Królewska wy chowanica? Nie
m oże… nie powinien wzgardzić łaską króla!
— Nie… to znaczy … tak, wasza wy sokość — wy j ąkał. — Bardzo dziękuj ę za waszą wspania-
łom y ślność.
— No więc postanowione.
Piotr III wstał. Kilka osób poklepało Arnaua po plecach, winszuj ąc m u. Jednak ich słowa do
niego nie docierały. Stał sam w m iej scu, gdzie przed chwilą otaczał go tłum . Odwrócił się do Gu-
illem a i rozłoży ł ręce, j ednak gdy Maur zaczął dawać m u znaki, patrząc znacząco na króla i j ego
świtę, pospiesznie j e opuścił.
Na lądzie powitano Arnaua nie m niej hucznie niż sam ego króla. Całe m iasto ruszy ło ku niem u,
by m u dziękować i gratulować, klepać go po plecach i ściskać m u dłoń. Wszy scy chcieli osobiście
powinszować wy bawcy Barcelony, lecz Arnau nie rozpoznawał twarzy, nie sły szał kierowany ch
do niego słów. Akurat teraz, gdy ży j e m u się tak dobrze i szczęśliwie, król postanowił go ożenić.
Ludzie odprowadzili Arnaua zbitą ciżbą od plaży aż pod sam kantor, a gdy wszedł do dom u, zostali
na ulicy, skanduj ąc j ego im ię i nie przestaj ąc wznosić okrzy ków na j ego cześć.
Kiedy ty lko przekroczy ł próg, Mar rzuciła m u się w ram iona. Guillem wrócił wcześniej i sie-
dział teraz na krześle. Nie opowiedział dom ownikom o ty m , co się wy darzy ło. Joan, który również
zj awił się w kantorze, przy glądał się bratu j ak zwy kle posępnie.
Mar oniem iała, gdy Arnau wy rwał się gwałtownie z j ej obj ęć. Joan chciał m u pogratulować,
ale brat obszedł się z nim podobnie, a potem opadł na krzesło obok Guillem a. Wszy scy patrzy li na
niego, boj ąc się odezwać.
— Co ci j est? — odważy ł się w końcu zapy tać Joan.
— Wy swatano m nie! — krzy knął Arnau, unosząc ręce nad głowę. — Król postanowił zrobić ze
m nie barona i wy swatał m nie ze swą wy chowanicą. Oto, j ak m i się odwdzięcza za pom oc w ra-
towaniu Barcelony. Zm uszaj ąc m nie do ożenku!
Joan m y ślał przez chwilę, przekrzy wiwszy głowę, a potem się uśm iechnął.
— Co w ty m złego? — zapy tał.
Arnau spoj rzał na niego krzy wo. Mar zaczęła drżeć. Dostrzegła to ty lko stoj ąca w drzwiach
kuchni Donaha, która pospieszy ła j ej na pom oc.
— Co w ty m złego? — powtórzy ł Joan. Ty m razem Arnau nawet na niego nie spoj rzał. Mar
zaczęło się zbierać na wy m ioty. — Dlaczego wzbraniasz się przed m ałżeństwem ? I to z sam ą wy -
chowanicą króla. Zostaniesz baronem Katalonii.
Mar uciekła do kuchni, walcząc z m dłościam i. Donaha wy biegła za nią.
— Co j ej dolega? — zapy tał Arnau. Zakonnik zwlekał z odpowiedzią.
— Powiem ci, co j ej dolega — odrzekł w końcu. — Jej też przy dałoby się m ałżeństwo. Wam
oboj gu! Na szczęście król m a więcej olej u w głowie niż ty.
— Proszę, Joan, zostaw m nie w spokoj u — j ęknął Arnau zm ęczony m głosem .
Mnich podniósł ręce do nieba i opuścił kantor.
— Idź sprawdzić, co dolega Mar — poprosił Arnau Guillem a.
— Nie wiem , co j ej dolega — powiedział niewolnik, wy chodząc po chwili z kuchni. — Ale
Donaha twierdzi, że to nic poważnego. Chy ba sprawy kobiece.
Arnau spiorunował go wzrokiem .
— Nie wspom inaj m i lepiej o kobietach.
— Nic nie poradzim y na widzim isię króla. Może czas Podsunie nam rozwiązanie…
Jednak nie m ieli czasu do nam y słu. Piotr III postanowił wy ruszy ć 23 czerwca na Maj orkę
w pogoni za królem Kasty lii. Rozkazał, by cała flota zgrom adziła się do tego dnia w Barcelonie,
i ogłosił, że przed wy j azdem pragnie zobaczy ć ślub swej wy chowanki z m aj ętny m bankierem .
Wiadom ość przekazał Arnauowi królewski oficer.
Zostało ty lko dziewięć dni! — j ęknął Arnau po j ego wy j ściu. — Albo i m niej !
Jaka j est ta Elionor? Py tanie to spędzało m u sen z powiek.
Stara? Ładna? Miła i pogodna czy wy niosła i cy niczna j ak wszy stkie znane m u wielkie dam y ?
Ma się ożenić z kobietą której w ogóle nie zna? Poprosił Joana o przy sługę:
— Dowiedz się czegoś o tej Elionor. Dla ciebie to fraszka a j a nie m ogę przestać m y śleć
o ty m , co m nie czeka.
— Podobno — powiedział Joan kilka godzin po wizy cie królewskiego oficera — j est córką j ed-
nego z katalońskich książąt, któregoś z wuj ów m onarchy, choć nikt na dobrą sprawę nie wie które-
go. Jej m atka um arła, wy daj ąc j ą na świat, dlatego Elionor wy chowy wała się na dworze…
— Ale… j aka ona j est? — przerwał m u Arnau.
— Ma dwadzieścia trzy lata i j est powabna.
— A charakter?
— To dam a — skwitował Joan.
Po co powtarzać Arnauowi to, czego się dowiedział? Że owszem , j est powabna, ale j ej zacięte
ry sy wy rażaj ą pretensj ę do całego świata. Że j est kapry śna i rozpieszczona, dum na i am bitna.
Król wy dał j ą za pewnego wielm ożę, który zm arł j ednak krótko po ślubie i bezdzietna Elionor
wróciła na dwór. Nagroda? Dowód królewskiej łaski? Inform atorzy Joana nie kry li rozbawienia.
Piotr III m a j uż szczerze dość swej wy chowanicy, dlatego postanowił wy dać j ą j ak naj szy bciej
za m ąż. A trudno o lepszego kandy data niż j eden z naj bogatszy ch bankierów Barcelony. Król
chce upiec dwie pieczenie na j edny m ogniu: pozby ć się Elionor i zapewnić sobie stałe źródło po-
ży czek. Po co m ówić o ty m Arnauowi?
— Co rozum iesz przez to, że j est dam ą?
— Właśnie to — powiedział Joan, unikaj ąc wzroku brata. — Jest dam ą, dam ą z charakterkiem ,
j ak wszy stka ary stokratki.
Elionor również zasięgnęła j ęzy ka i j ej oburzenie wzrasta w m iarę napły waj ący ch doniesień:
by ły bastaba, członek bractwa założonego przez dawny ch niewolników portowy ch. Król cl j ą wy -
dać za tragarza? Może i j est bogaty — wszy scy inform atorzy zgodnie twierdzili, że nawet bardzo
— lecz co j ą obchodzi j ego fortuna? Przecież ży j e na królewskim dworze i opły wa w dostatki.
Gdy dowiedziała się, że Arnau j est na dom iar złego sy nem zbiegłego wieśniaka, a z pochodzenia
naj zwy klej szy m chłopem pańszczy źniany m , postanowiła rozm ówić się ze swy m opiekunem .
Król chce j ą, książęcą córkę, wy dać za kogoś takiego?
Ale Piotr III nie przy j ął Elionor i wy znaczy ł datę ślubu na 21 czerwca, dwa dni przed swoim
wy j azdem na Maj orkę.
Uroczy stość m iała się odby ć nazaj utrz w królewskiej kaplicy Świętej Agaty.
— To m ała kaplica — wy j aśnił Joan. — Podobnie j ak kaplica Sainte-Chapelle w Pary żu, skąd
pochodziła królowa Blanka d’Anj ou. Właśnie na j ej prośbę Jakub Drugi wzniósł na początku wieku
tę kaplicę, um ieszczaj ąc w niej relikwie m ęki Chry stusowej .
Zaplanowano skrom ną uroczy stość, w której Arnauowi towarzy szy ć m iał ty lko Joan, ponieważ
Mar odm ówiła udziału w zaślubinach. Odkąd dowiedziała się o planowany m m ałżeństwie Arnaua,
unikała go, m ilkła w j ego obecności i ty lko czasam i zerkała na niego, choć nie słała m u j uż uśm ie-
chów j ak dawniej .
Dlatego owego popołudnia Arnau zebrał się na odwagę i zaprosił j ą na spacer.
— Dokąd? — zapy tała.
— Dokąd? Czy j a wiem … Może do kościoła Santa Maria? Twój oj ciec bardzo go lubił. Wiesz,
właśnie tam go poznałem .
Mar przy j ęła zaproszenie. Skierowali się ku niedokończonej fasadzie świąty ni. Murarze rozpo-
częli pracę przy dwóch m aj ący ch j ą oskrzy dlać ośm iokątny ch wieżach, a m istrzowie dłuta m o-
zolnie rzeźbili kam ienny ty m panon, ościeża, filar i archiwolty portalu. Arnau i Mar weszli do
środka. Żebra trzeciego sklepienia głównej nawy pięły się j uż w górę ku zwornikowi niczy m paj ę-
czy na osłaniana przez drewniane rusztowania, na który ch j ą rozpięto.
Arnau czuł bliskość dziewczy ny. Dorówny wała m u wzrostem włosy z wdziękiem spły wały j ej
na ram iona. Pachniała świeżością, polny m i kwiatam i. Zauważy ł, że robotnicy patrzą na nią z za-
chwy tem , choć odwracaj ą wzrok, czuj ąc na sobie j ego spoj rzenie. Arom at j ej skóry rozchodził
się wokół w ry tm j ej ruchów.
— Dlaczego nie chcesz by ć na m oim ślubie? — zapy tał nieoczekiwanie Arnau.
Mar nie odpowiedziała. Wodziła oczam i po świąty ni.
— Nawet nie pozwolono m i się ożenić w m oim kościele — dodał rozżalony.
I ty m razem nic nie powiedziała.
— Mar… — Arnau zaczekał, aż na niego spoj rzy. — Chciałby m , żeby ś m i j utro towarzy szy ła.
Wiesz, że nie chcę się żenić, że robię to wbrew m oj ej woli, ale król… Nie będę więcej nalegał,
zgoda? — Mar przy taknęła. — Powiedz ty lko, że m iędzy nam i wszy stko pozostanie j ak dawniej …
Mar spuściła oczy. Chciała m u ty le powiedzieć, ty le wy znać… Nie m oże m u odm ówić, nie
m ogłaby odm ówić m u niczego.
— Dziękuj ę — szepnął Arnau. — Gdy by m stracił twą przy j aźń… Nie wiem , co by m zrobił,
gdy by m stracił przy j aźń ty ch, który ch kocham !
Dziewczy na zadrżała. Nie o takie uczucie, nie o przy j aźń j ej chodzi. Pragnie j ego m iłości.
Dlaczego zgodziła się m u towarzy szy ć?
Popatrzy ła na apsy dę.
— Widzieliśm y z Joanem , j ak wciągano ten klucz sklepienia — rzucił Arnau, podążaj ąc za j ej
spoj rzeniem . — By liśm y j eszcze dziećm i.
Mistrzowie witraży ści pracowali z poświęceniem przy oknach apsy dy, zakończy wszy te naj -
wy ższe, który ch ostry hak odcięty by ł przez m ałą rozetę. W następnej kolej ności m ieli przy stąpić
do zdobienia wielkich okien ostrołukowy ch, znaj duj ący ch się poniżej . Łączy li kolory, tworząc fi-
gury i wzory — porozcinane cienkim i, delikatny m i pasem kam i ołowiu — przez które sączy ło się
do kościoła światło.
— Jako chłopiec — ciągnął Arnau — m iałem zaszczy t rozm awiać z wielkim Berenguerem de
Montagut. My, powiedział wtedy, m aj ąc na m y śli Katalończy ków, nie potrzebuj em y inny ch de-
koracj i niż przestrzeń i światło. Wskazał ręką na apsy dę, dokładnie tam , gdzie teraz patrzy sz, a po-
tem zaczął opuszczać j ą w stronę głównego ołtarza, im ituj ąc światło, o który m m ówił. Powiedzia-
łem m u, że rozum iem , co m a na m y śli, ale skłam ałem . — Mar spoj rzała na Arnaua. — By łem
m łody — usprawiedliwił się — a on by ł m istrzem , wielkim Berenguerem de Montagut. Ale teraz
j uż wiem , co m iał na m y śli. — Podszedł j eszcze bliżej do Mar i wskazał rozetę apsy dy, wy soko,
bardzo wy soko. Mar starała się opanować drżenie, wy wołane j ego bliskością. — Widzisz, j ak
światło wpada do świąty ni? — Arnau zaczął opuszczać rękę ku głównem u ołtarzowi, zupełnie j ak
przed laty Berenguer de Montagut, ty le że teraz pokazy wał barwne snopy światła wpadaj ące do
wnętrza kościoła. Mar podążała wzrokiem za j ego dłonią. — Spój rz ty lko. Od słonecznej strony
witraże m aj ą ży we, czerwone, żółte i zielone kolory, wy korzy stuj ą siłę śródziem nom orskiego
światła. Pozostałe witraże są białe lub niebieskie. I co godzinę, w m iarę j ak słońce wędruj e po nie-
bie, świąty nia zm ienia wy gląd, bo j ej ściany barwią się na inny kolor. Mistrz Berenguer m iał ra-
cj ę! Wy daj e się, j akby kościół Przeobrażał się codziennie, nawet co chwilę, j akby światło Wy -
czarowy wało nam ciągle nową świąty nię, bo choć kam ień Jest m artwy, słońce ży j e i zm ienia się,
a j ego odblaski nigdy nie są takie sam e.
Zam arli, oszołom ieni grą świateł.
Uj ął Mar za ram iona i odwrócił do siebie. Nie opuszczaj m nie, Mar, błagam .
Nazaj utrz o świcie, na uroczy stości w kaplicy Świętej Agaty m rocznej i przeładowanej zdo-
bieniam i, Mar starała się powstrzy m ać łzy.
Państwo m łodzi stali szty wno przed biskupem . Elionor ani drgnęła, wy prostowana, ze wzro-
kiem wbity m w ołtarz. Arnau odwrócił się do niej kilkakrotnie na początku cerem onii, ale ona
uparcie patrzy ła przed siebie. Potem pozwolił sobie j uż ty lko na kilka ukradkowy ch spoj rzeń.
39
Jeszcze tego sam ego dnia baronostwo Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui odj echało
na zam ek Montbui. Gdy ty lko Joan zaczął przekazy wać Arnauowi py tania ochm istrza baronowej :
Gdzie zam ieszka z donią Elionor? Na piętrze pospolitego kantoru? A służba? A niewolnicy ? — Ar-
nau kazał m u zam ilknąć i zgodził się wy ruszy ć w drogę zaraz po cerem onii, pod warunkiem że Jo-
an będzie m u towarzy szy ł.
— A j a po co? — zapy tał m nich.
— Coś m i się zdaj e, że będę potrzebował twej wiedzy. Baronowa i ochm istrz odby li drogę kon-
no: Elionor siedziała bokiem na rum aku, prowadzony m przez sługę. Jej sekretarz i dwie dworki j e-
chały na m ułach, a około dziesięciu niewolników ciągnęło ty leż zwierząt j uczny ch obładowany ch
doby tkiem panny m łodej .
Arnau wy naj ął dla siebie wóz.
Na widok rozklekotanej , zaprzężonej w parę m ulic fury z nieliczny m i tobołkam i Arnaua, Joana
i Mar — Guillem i Donaha zostali w Barcelonie — baronowa spiorunowała m ałżonka wzrokiem ,
który m ógłby zapalić pochodnię. By ło to pierwsze spoj rzenie, j akim go zaszczy ciła. Wy szła za
niego, lubowała m u wierność w obecności biskupa, króla i królowej , ale j eszcze ani razu nie popa-
trzy ła na niego i na j ego bliskich.
Opuścili Barcelonę w eskorcie straży królewskiej . Arnau i Mar j echali na wozie, Joan szedł
obok. Baronowa popędzała sługę, chcąc j ak naj szy bciej dotrzeć na m iej sce. Jeszcze przed zacho-
dem słońca uj rzeli swój nowy dom .
Wzniesiony na szczy cie pagórka zam ek by ł niewielką fortecą zam ieszkiwaną doty chczas przez
kasztelana. Ponieważ włościanie i chłopi pańszczy źniani przy łączali się po drodze do orszaku, na
ostatnim odcinku ciągnęło za nim i j uż ponad sto osób, które py tały, kim j est tak wspaniale ubrany
m ężczy zna siedzący na rozklekotanej furze.
— Dlaczego staj em y ? — zapy tała Mar, gdy orszak zatrzy m ał się na rozkaz baronowej .
Arnau wzruszy ł ram ionam i.
— Nastąpi teraz przekazanie zam ku — wy j aśnił Joan.
— Nie powinniśm y tam naj pierw doj echać? — zdziwił się Arnau.
— Nie. Katalońskie prawo nakazuj e kasztelanowi, j ego rodzinie oraz służbie opuścić zam ek
w m om encie wj azdu nowy ch właścicieli. — Ciężkie wrota warowni rozwarły się z wolna, wy -
puszczaj ąc kasztelana i j ego świtę. Zrównawszy się z baronową, by ły właściciel wręczy ł j ej j akiś
przedm iot. — To ty powinieneś odebrać klucze do zam ku — zganił Arnaua Joan.
— A na co m i zam ek?
Gdy pochód m ij ał wóz, kasztelan przesłał Arnauowi i j ego towarzy szom szy derczy uśm iech.
Mar oblała się rum ieńcem . Nawet służba nie bała się spoj rzeć im prosto w oczy.
— Nie powinieneś na to pozwalać — znów upom niał brata Joan. — Od dzisiaj j esteś ich no-
wy m panem , winni są ci szacunek, wierność…
— Posłuchaj m nie dobrze — wszedł m u w słowo Arnau. — Nie potrzebuj ę żadnego zam ku,
nie j estem i nie chcę by ć niczy im panem i zapewniam cię, że długo tu nie zabawię. Po wy daniu
stosowny ch rozporządzeń i zapanowaniu nad sy tuacj i wracam do Barcelony. Jeśli pani baronowa
chce zostać, proszą bardzo, będzie m iała cały zam ek ty lko dla siebie.
Ma wargach Mar po raz pierwszy tego dnia zaigrał uśm iech.
— Nie m ożesz wy j echać — stwierdził Joan.
Uśm iech zam arł na ustach Mar, Arnau odwrócił się do m nicha.
— Mogę robić, co m i się ży wnie podoba. Przecież j estem baronem . Czy baronowie nie woj a-
żuj ą z królem cały m i m iesiącam i?
— Tak, ale prowadzą woj ny.
— Za m oj e pieniądze, Joan, za m oj e pieniądze. Dlatego uważam , że m am większe prawo do
wy j azdu niż ci baronowie, którzy nic, ty lko dom agaj ą się tanich poży czek. No — rzucił, spogląda-
j ąc na zam ek — na co j eszcze czekam y ? Zam ek j est j uż pusty, a j a j estem zm ęczony.
— Kodeks nakazuj e… — zaczął znowu Joan.
— Ty i twoj e kodeksy — pry chnął Arnau. — Dlaczego dom inikanie m uszą się uczy ć ty lu
praw? Co j eszcze nakazuj e ko…?
— Arnau i Elionor, baronostwo Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui! — rozległ się
krzy k, który echo niosło po dolinie rozciągaj ącej się u stóp zaniku. Wszy scy spoj rzeli na szczy t
zam kowej wieży, skąd ochm istrz Elionor wrzeszczał wniebogłosy z dłońm i przy tknięty m i do ust:
— Arnau i Elionor, baronostwo Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui! Arnau i Elionor!
— Kodeks nakazuj e obwieścić zaj ęcie zam ku — dokończy ł Joan.
Orszak znów ruszy ł.
— Przy naj m niej wy m ienia m oj e im ię. Ochm istrz nadal pokrzy kiwał z wieży.
— W przeciwny m razie nie by łoby to zgodne z prawem — stwierdził m nich.
Arnau j uż m iał coś powiedzieć, lecz ty lko pokręcił głową.
Zam ek, j ak często by wało, rozrósł się chaoty cznie i wokół donżonu dobudowano piętrową kon-
strukcj ę, gdzie na parterze m ieściła się olbrzy m ia sala, kuchnia i spiżarnia, a na górze kom naty.
Nieco dalej znaj dowały się zabudowania przeznaczone dla służby i nieliczny ch żołnierzy stacj o-
nuj ący ch w fortecy. Właśnie j eden z oficerów straży, człek niski, oty ły, flej tuchowaty i obszarpa-
ny, powitał Elionor i j ej świtę, a potem wprowadził przy by ły ch do głównej sali zam kowej .
— Pokaż m i kom naty kasztelana! — krzy knęła Elionor. Oficer wskazał kam ienne schody ze
skrom ną, również kam ienną balustradą. Baronowa ruszy ła na górę, za nią pospieszy ł oficer, och-
m istrz, sekretarz i dworki. Elionor nie raczy ła nawet spoj rzeć na Arnaua, który został z Joanem
i Mar w sali na parterze. Niewolnicy zaczęli wnosić kufry i tobołki swej pani.
— Chy ba powinieneś… — zaczął Joan.
— Nie wtrącaj się — warknął Arnau.
Przez j akiś czas rozglądali się po sali, podziwiaj ąc wy soki strop, olbrzy m i kom inek, krzesła, kan-
delabry i stół m ogący pom ieścić tuzin biesiadników. Niebawem na schodach poj awił się och-
m istrz Elionor. Nie zszedł j ednak na dół, ale zatrzy m ał się trzy stopnie nad podłogą.
— Pani baronowa m ówi — zapiał, nie zwracaj ąc się do nikogo konkretnego — że j est zm ęczo-
na i nie ży czy sobie, by j ą tej nocy niepokoj ono.
Już m iał odej ść, lecz Arnau go powstrzy m ał:
— Ej , ty ! — krzy knął. Ochm istrz się odwrócił. — Przekaż swej pani, by się nie m artwiła, nikt
j ej nie będzie niepokoił tej nocy. — Po czy m dodał nieco ciszej : — Ani żadnej innej … — Mar
otworzy ła szeroko oczy i zakry ła usta dłońm i. Ochm istrz odwrócił się, ale Arnau znowu go zawo-
łał: — Ej ! A nasze kom naty ? — Ochm istrz wzruszy ł ram ionam i. — Gdzie j est oficer straży ?
— Usługuj e pani.
— Więc pędź na górę i go tu przy ślij . Ty lko chy żo, bo j ak nie, urżnę ci klej noty rodowe i na-
stępny m razem będziesz obwieszczał zaj ęcie zam ku, popiskuj ąc j ak panienka.
Ochm istrz, uczepiony poręczy schodów, nie wierzy ł własny m uszom . Czy to ten sam Arnau,
który potulnie przesiedział cały dzień na furm ance? Baron zm ruży ł oczy, podszedł do schodów
i wy ciągnął szty let cechowy bastaixos. Ochm istrz nie zauważy ł stępionego czubka, dlatego przy
trzecim kroku Arnaua ruszy ł pędem po schodach.
Arnau spoj rzał za siebie i uj rzał kwaśną m inę brata i roześm ianą buzię Mar. Choć nie ty lko ona
się uśm iechała: kilku niewolników Elionor, świadków całej sceny, zerkało na siebie z rozbawie-
niem .
— Wy ! — krzy knął na nich — rozładuj cie wóz i przenieście nasze rzeczy do kom nat.
Od m iesiąca m ieszkali na zam ku. Arnau chciał zaprowadzić ład w swy ch posiadłościach, j ed-
nak ilekroć zasiadał do ksiąg rachunkowy ch, wcześniej czy później zam y kał j e, wzdy chaj ąc z re-
zy gnacj ą. Wy darte stronice, wy drapane i nieudolnie przerobione cy fry, sprzeczne lub wy ssane
z palca liczby. Rachunki by ły m ętne i niezrozum iałe.
Ty dzień po przy j eździe do Montbui Arnau zaczął przem y śliwać o powrocie do Barcelony i zo-
stawieniu wszy stkiego w rękach zarządcy. Postanowił j ednak naj pierw poznać z bliska włości. Da-
leki od zam iaru odwiedzania swy ch m ożny ch wasali, którzy podczas wizy t na zam ku okazy wali
m u lekceważenie, natom iast padali do nóg Elionor, odwiedzał chłopów pańszczy źniany ch — pod-
dany ch swy ch poddany ch.
Popy chany ciekawością, ruszy ł razem z Mar m iędzy gm in. Ile by ło prawdy w ty m , co m ó-
wiono w Barcelonie? Stołeczni kupcy często kierowali się w interesach doniesieniam i z zewnątrz.
Arnau sły szał, że epidem ia z 1348 roku wy ludniła wieś, a przed rokiem , w 1358, plaga szarańczy
doszczętnie zniszczy ła uprawy, pogarszaj ąc sy tuacj ę. Brak własnego zaplecza dawał się powoli
odczuć w wy m ianie handlowej i kupcy i by li zm uszeni do zm iany takty ki.
— Wielki Boże! — j ęknął Arnau, gdy pierwszy odwiedzony chłop popędził do chałupy, by
przedstawić nowem u baronowi swą rodzinę.
Również Mar patrzy ła ze zgrozą na walący się dom i obej ście, tak biedne i brudne j ak m ężczy -
zna, który ich powitał a teraz wy biegł z chałupy, prowadząc połowicę i dwoj e m ały ch dzieci.
Cała czwórka stanęła przed nim i w szeregu i niezgrabnie się ukłoniła. Patrzy li na nieoczekiwa-
ny ch gości z trwogą. Ubrani by li w łachm any, a dzieci… dzieci słaniały się z osłabienia. Ich koń-
czy ny by ły cienkie niczy m źdźbła trawy.
— To twoj a rodzina? — zapy tał Arnau.
Chłop m iał właśnie przy taknąć, gdy z chałupy dobiegł cichutki płacz. Arnau ściągnął brwi.
Mężczy zna pokręcił wolno głową, j ego spoj rzenie nie wy rażało j uż lęku, ale sm utek.
— Moj a żona nie m a pokarm u, panie.
Arnau popatrzy ł na kobietę. Jak taka chudzina m oże m ieć pokarm ? Przecież nie m a nawet pier-
si!
— Może ktoś z sąsiedztwa m ógłby … Chłop uprzedził j ego py tanie:
— Wszy scy są w takim sam y m położeniu, panie. Niem owlęta um ieraj ą z głodu.
Kątem oka Arnau zobaczy ł, że Mar zakry wa ręką usta.
— Oprowadź m nie po gospodarstwie, chcę zobaczy ć spichlerz, obory, chałupę, pola.
Na te słowa kobieta osunęła się na kolana i zaczęła czołgać się do Mar i Arnaua ze słowam i:
— Nie m ożem y więcej płacić, panie!
Arnau podszedł do niej i wziął j ą za ram iona. Kobieta skuliła się.
— Co?
Dzieci wy buchnęły płaczem .
— Nie bij cie j ej , panie, błagam — prosił chłop. — Moj a żona m ówi prawdę, nie m ożem y
więcej płacić. Ukarze lepiej m nie.
Arnau puścił kobietę i podszedł do Mar, która obserwowała całą scenę szeroko rozwarty m i
oczam i.
— Nie będę j ej bił — powiedział do chłopa. — Ani j ej , ani ciebie, ani nikogo z twoj ej rodziny.
Nie przy szedłem po pieniądze. Po prostu chcę obej rzeć twoj e gospodarstwo. Każ żonie wstać.
Strach przerodził się w sm utek, a sm utek w niedowierzanie. Zdum ieni wieśniacy wbili w Ar-
naua zapadnięte oczy. Czy żby śm y zabawiali się w bogów? — pom y ślał Arnau. Jak bardzo m usia-
no ich skrzy wdzić, skoro zachowuj ą się w ten sposób… Ich dziecko um iera z głodu, a oni m y ślą,
że przy szedłem po pieniądze.
Spichlerz by ł pusty, podobnie j ak obora. Ziem ia leżała odłogiem , narzędzia by ły zepsute,
a chałupa… Nawet j eśli niem owlę nie um rze z głodu, na pewno zachoruj e. Arnau bał się wziąć
j e na ręce — wy glądało… wy glądało, j akby m iało się rozsy pać od j ego doty ku.
Sięgnął do sakiewki i wy ciągnął kilka m onet. Już m iał j e podać gospodarzowi, ale nam y ślił się
i dodał j eszcze kilka.
— To niem owlę m usi ży ć — powiedział, kładąc m onety na czy m ś, co kiedy ś by ło zapewne
stołem . — Nie chcę, żeby ście głodowali. To są wasze pieniądze, rozum iesz? Nikt inny nie m a do
nich prawa. W razie czego przy j dź do m nie na zam ek.
Ani drgnęli, wpatry wali się w m onety j ak zaklęci. Nie oderwali od nich wzroku, nawet żeby
pożegnać wy chodzącego gościa.
Arnau wracał na zam ek przy gnębiony, w zam y śleniu, m ilcząc. Mar również nie odzy wała się
ani słowem .
— Wszy scy są w takim sam y m położeniu — wy znał Arnau Juanowi, gdy przechadzali się
w chłodzie wieczoru pod m uram i zam ku. — Ci, którzy m ieli trochę szczęścia, zaj ęli opuszczone
gospodarstwa zm arły ch chłopów lub po prostu uciekli. I trudno się dziwić. Dodatkowe ziem ie
przeznaczy li na lasy i pastwiska, dzięki który m m ogą wy ży wić się podczas nieurodzaj u Jednak
większość… większość j est w tragicznej sy tuacj i. Ziem ia nie wy daj e plonów i przy m ieraj ą gło-
dem .
— To nie wszy stko — dodał Joan. — Podobno m ożni, twoi lennicy, zm uszaj ą ty ch, którzy się
j eszcze ostali, do podpisania capbreus…
— Capbreus!
— Dokum entu przy wracaj ącego wszy stkie prawa feudalne zniesione w latach dobroby tu.
Chłopów j est m niej , dlatego m ożni ciem iężą ich coraz bardziej , by zagwarantować sobie te sam e
dochody co przed laty, gdy wieś by ła ludna, a zbiory obfite.
Już wcześniej Arnau źle sy piał. W snach widział wy chudzone postacie, a wtedy budził się
przerażony. Natom iast od rozm owy z Joanem w ogóle nie m ógł zm ruży ć oka. Obszedł swe wło-
ści, szczodrze sy piąc groszem . Jak m oże pozwolić na taki wy zy sk? To przecież j ego poddani. Ow-
szem , zależeli bezpośrednio od swy ch panów, którzy by li z kolei j ego lennikam i. Jeśli on, pan feu-
dalny, wy m aga świadczeń i spłaty czy nszu od wasali, ci nakładaj ą na biedaków nowe obowiązki,
które kasztelan uprawom ocnił rażący m niedopatrzeniem .
Ci ludzie są niewolnikam i. Niewolnikam i ziem i. Jego ziem i. Arnau skulił się na posłaniu. Jego
niewolnikam i! Arm ią zagłodzony ch, oboj ętny ch wszy stkim m ężczy zn, kobiet i dzieci, który ch się
gnębi, wy sy sa z nich resztkę ży cia. Arnau pom y ślał o m ożny ch odwiedzaj ący ch Elionor. Try skali
zdrowiem i radością! — by li krzepcy, bogato odziani… Jak m ogą ży ć, ślepi na tragedię swy ch
poddany ch? Co robić?
By ł szczodry. Dawał pieniądze wszy stkim potrzebuj ący m , ze szkodą dla własnej kieszeni, ale
widział radość na dziecięcy ch buziach oraz na twarzy towarzy szącej m u zawsze Mar. Lecz to nie
m oże trwać wiecznie. Jak tak dalej pój dzie, na j ego pieniądzach wzbogacą się m ożni. Nadal będą
zalegali z opłatam i, wy zy skuj ąc w dwój nasób biedaków. Co robić?
Podczas gdy Arnau by ł z dnia na dzień bardziej osowiały, j ego żonie hum or wy raźnie dopisy -
wał.
Baronowa zaprosiła m ożny ch, chłopów i całą okolicę na dzień Wniebowzięcia — poinform o-
wał brata Joan, który j ako j edy ny rozm awiał z Elionorą.
— Po co?
— By j ej złoży li… by wam złoży li — poprawił się m nich — hołd lenny. Arnau kazał m u kon-
ty nuować. — W m y śl prawa… — Joan rozłoży ł ręce, j akby m ówił bratu: sam tego chciałeś. —
W m y śl prawa każdy pan feudalny m oże zażądać od swy ch wasali odnowienia hołdu lennego
i przy sięgi wierności. Elionor j eszcze go nie otrzy m ała, więc j ej żądanie j est zrozum iałe.
— Chcesz powiedzieć, że przy j adą?
— Możni i ry cerze nie m uszą stawić się na publiczne wezwanie pod warunkiem , że przed upły -
wem roku, m iesiąca i j ednego dnia odnowią przy sięgę lenną pry watnie. Jednak Elionor rozm a-
wiała z nim i i zapowiedzieli swą obecność. Nikt nie chce się narażać królewskiej wy chowanicy.
— A m ałżonkowi królewskiej wy chowanicy ?
Joan nie odpowiedział. Jednak coś w j ego oczach… Arnau znał to spoj rzenie.
— Masz m i coś do powiedzenia? Mnich zaprzeczy ł ruchem głowy.
Elionor rozkazała zbudować podest na esplanadzie u stóp zaniku. Nie m ogła się doczekać dnia
Wniebowzięcia. Ty le razy patrzy ła, j ak m ożni i całe grody składaj ą hołd lenny j ej opiekunowi.
A teraz będą przy sięgali j ej niczy m królowej , pani ty ch ziem . Co z tego, że Arnau stanie obok
niej ? Wszy scy będą wiedzieli, że ona, królewska wy chowanica, j est tu naj ważniej sza.
By ła tak rozanielona, że kiedy zbliżał się wielki dzień, uśm iechnęła się do swego m ęża —
chłodno i z daleka, ale j ednak.
Arnau zawahał się, po czy m odpowiedział j ej wy m uszony m gry m asem .
Dlaczego to zrobiłam ? — pom y ślała Elionor i zacisnęła pięści. — Idiotka! — zganiła się w du-
chu. Jak m ożesz tak się poniżać przed zwy kły m bankierzy ną, do tego zbiegły m chłopem ? Choć
m ieszkali razem od półtora m iesiąca, Arnau nigdy nie odwiedził j ej alkowy. Czy żby nie by ł
prawdziwy m m ężczy zną? Gdy nikt nie patrzy ł, Elionor pożerała wzrokiem silne m ocarne ciało
m ęża, a w sam otne noce wy obrażała sobie, że posiadaj ą dziko. Od j ak dawna nie przeży wa takich
uniesień? Arnau urąga j ej swą oboj ętnością. Jak śm ie?! Przy gry zła ze złością dolną wargę.
Przy j dzie koza do woza, powiedziała sobie w duchu.
W dniu Wniebowzięcia wstała o brzasku. Z okna swej sam otnej sy pialni wy j rzała na esplana-
dę, nad którą górował drewniany podest wzniesiony na j ej polecenie. Chłopi zaczęli j uż ściągać
pod zam ek, niektórzy szli przez całą noc, by zdąży ć na wezwanie swy ch panów. Nie zj awił się
j eszcze nikt z m ożny ch.
40
Słońce zwiastowało piękny, upalny dzień. Jasne, bezchm urne niebo — niczy m niebo, które
przed czterdziestom a laty by ło świadkiem wesela pańszczy źnianego chłopa, Bernata Estany ola —
rozciągało się błękitny m sklepieniem nad ty siącam i poddany ch zgrom adzony ch u stóp zam ku.
Zbliżała się um ówiona godzina i Elionor, wy stroj ona w paradne szaty, chodziła nerwowo po głów-
nej kom nacie zam ku Montbui. Wciąż czekano na m ożny ch i ry cerzy ! Joan siedział na krześle
w czarny m habicie, a Arnau i Mar, nic sobie nie robiąc z całej pom py, wy m ieniali rozbawione
spoj rzenia po każdy m rozpaczliwy m westchnieniu doby waj ący m się z piersi Elionor.
W końcu nadciągnęli i m ożni. Zapom inaj ąc o nakazach dworskiej ety kiety, sługa Elionor, nie
m niej przej ęty niż j ego pani, wtargnął na salę, by oznaj m ić ich przy j azd. Baronowa wy j rzała
przez okno, a gdy się odwróciła, j ej twarz prom ieniała szczęściem . Zam ieszkuj ący j ej posiadłości
m ożni i ry cerze wj eżdżali na esplanadę w aureoli bogactwa i przepy chu, ich wspaniałe szaty,
m iecze i klej noty m ieszały się z arm ią bury ch, sm ętny ch i wy tarty ch sukm an chłopskich. Rżenie
koni _ odprowadzany ch przez staj enny ch za podest przerwało ciszę, j aką chłopi powitali swy ch
panów. Słudzy rozstawili krzesła obite barwny m j edwabiem u stóp podwy ższenia, gdzie m ożni
i ry cerze m ieli złoży ć hołd lenny. Lud insty nktownie odsunął się od ostatniego rzędu krzeseł, two-
rząc widoczny odstęp pom iędzy sobą a wielkim i tego świata.
Elionor ponownie wy j rzała przez okno i uradowała się na widok bogactwa i zby tku, j aki stano-
wili lennicy. Poczuła się j ak prawdziwa królowa, gdy wy szła do nich w towarzy stwie rodziny, za-
siadła na podeście i popatrzy ła wy niośle na obecny ch.
Sekretarz Elionor, przem ieniony w m istrza cerem onii, rozpoczął uroczy stość od odczy tania
królewskiego edy ktu, na m ocy którego Piotr III dawał w posagu swej wy chowanicy Elionor ty tuł
baronowej Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui, wraz ze swy m i doty chczasowy m i lenni-
kam i, ziem iam i i czy nszem … Elionor rozkoszowała się słowam i sekretarza, czuj ąc się obiektem
zazdrosny ch, a nawet nienawistny ch — czem uż by nie? — spoj rzeń by ły ch królewskich lenników,
będący ch teraz j ej wasalam i. Nadal winni będą wierność królowi, j ednak od tej pory oddzielać
ich będzie od m onarchy nowy szczebel w hierarchii — ona, Elionor. Arnau z kolei w ogóle nie
słuchał słów sekretarza, zaj ęty odpowiadaniem na uśm iechy wdzięczny ch chłopów.
Pośród gm inu stały, również oboj ętne na przebieg cerem onii, dwie kobiety w j askrawy ch suk-
niach, j akie prawo nakazy wało nosić nierządnicom . Jedna z nich by ła j uż staruszką, druga, doj rza-
ła, ale wciąż piękna, z dum ą prezentowała swe kształty.
— Możni i ry cerze! — ry knął sekretarz, ściągaj ąc na siebie uwagę nawet Arnaua — składacie
hołd Arnauowi i Elionor, baronostwu Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui?
— Nie!
Krzy k zdawał się rozdzierać nieboskłon. By ły kasztelan zam ku Montbui wstał i grzm iący m gło-
sem odpowiedział na py tanie sekretarza. Głuchy pom ruk przeszedł przez tłum zgrom adzony za
rzędam i krzeseł. Joan pokiwał głową, j akby się tego spodziewał. Mar by ła zm ieszana i czuła się
nieswoj o. Arnau nie wiedział, co robić. Elionor zbladła, j ej twarz by ła teraz biała j ak płótno.
Sekretarz przeniósł wzrok na swą panią, j ednak z braku wskazówek przej ął inicj aty wę:
— Odm awiacie?
— Odm awiam y ! — ry knął kasztelan, pewny swego. — Nawet król nie m oże nas zm usić do
złożenia hołdu osobie niższej stanem . Tak m ówi prawo! — Joan pokiwał sm utno głową. Wolał nie
wspom inać Arnauowi, że m ożni okłam ali Elionor. — Arnau Estany ol — ciągnął kasztelan podnie-
siony m głosem — j est oby watelem Barcelony, sy nem zbiegłego chłopa pańszczy źnianego. Nie
złoży m y hołdu osobie tak nisko urodzonej , choć król m ianował j ą baronem .
Młodsza z dwóch j askrawo ubrany ch kobiet stanęła na palcach i spoj rzała na podest. Zasiada-
j ący na nim m ożni j uż wcześniej wzbudzili j ej ciekawość, j ednak teraz, na wzm iankę o Estany -
olu, oby watelu Barcelony i chłopskim sy nu, nogi się pod nią ugięły.
Przez tłum znów przeszedł pom ruk, a sekretarz ponownie zerknął na Elionor. Arnau poszedł za
j ego przy kładem , j ednak wy chowanica króla ani drgnęła. Siedziała j ak zaklęta. Gdy pierwsze
wrażenie m inęło, osłupienie przerodziło się w gniew. Jej doty chczas biała twarz oblała się pąsem ,
baronowa drżała z wściekłości, zaciskała dłonie na poręczy krzesła, j akby chciała j e zm iażdży ć.
— Dlaczego powiedziałaś, że um arł? — zapy tała m łodsza z prosty tutek.
— Bo to m ój sy n.
— Arnau j est twoim sy nem ?
Francesca przy taknęła ruchem głowy, każąc Aledis m ówić ciszej . Za nic w świecie nie chcia-
ła, by się wy dało, że Arnau j est sy nem nierządnicy. Na szczęście otaczaj ący j ą chłopi pochłonię-
ci by li sprzeczką m ożny ch.
Sy tuacj a stawała się coraz bardziej napięta. Wobec biernej postawy towarzy szy Joan postano-
wił interweniować.
— Nie przeczy m y, że m ówicie prawdę — rzucił zza pleców znieważonej baronowej . — Mo-
żecie odm ówić złożenia hołdu, nie zwalnia was to j ednak z obowiązku posłuszeństwa i służenia wa-
szy m seniorom . Takie j est prawo! Zgadzacie się?
Gdy kasztelan, świadom y, że dom inikanin m a racj ę, zerkał na swy ch towarzy szy, Arnau przy -
wołał Joana.
— Co to wszy stko znaczy ? — zapy tał szeptem .
— To znaczy, że zachowaj ą honor. Nie złożą hołdu osobie…
— …niższej stanem — dokończy ł Arnau. — Przecież wiesz, że o to nie dbam .
— Nie złożą ci hołdu ani nie dopełnią aktu poddaństwa lennego, ale tak czy owak m uszą by ć ci
posłuszni, świadczy ć ci usługi i uznać otrzy m ane od ciebie ziem ie i przy wilej e.
— Coś podobnego do capbreus, j akie oni sam i narzucaj ą chłopom ?
— Mniej więcej .
— Zgadzam y się — odparł kasztelan.
Arnau zlekceważy ł go. Nawet na niego nie spoj rzał. Już wiedział, j ak skończy ć z wy zy skiem
chłopów. Joan nadal nad nim stał. Elionor j uż się nie liczy ła, spoglądała niewidzący m wzrokiem
gdzieś ponad tłum , w ślad za pry skaj ący m i złudzeniam i.
— Czy to znaczy — zapy tał Arnau Joana — że choć nie uznaj ą m nie za swego barona, nadal
m am nad nim i władzę i m uszą m nie słuchać?
— Tak. Ratuj ą j edy nie honor.
— Znakom icie — stwierdził Arnau, wstaj ąc niespiesznie i przy wołuj ąc do siebie m istrza cere-
m onii. — Widzisz odstęp m iędzy m ożny m i i ludem ? — spy tał go. — Staniesz tam i będziesz po-
wtarzał j ak naj głośniej , słowo w słowo, to, co teraz powiem . Chcę, by wszy scy m nie sły szeli! —
Gdy sekretarz ruszy ł na wskazane m iej sce, Arnau rzucił cy niczny uśm iech kasztelanowi, który
wciąż czekał na odpowiedź. — Ja, Arnau, baron Granollers, San Vicenc i Caldes de Montbui…
Arnau zaczekał, aż j ego słowa zostaną przekazane dalej .
— Ja, Arnau — zaczął powtarzać sekretarz — baron Granollers, San Vicenc i Caldes de Mont-
bui…
— …zakazuj ę na m y ch włościach tak zwany ch „niesprawiedliwy ch przy wilej ów”…
— …zakazuj ę…
— Nie m ożesz! — krzy knął j eden z m ożny ch, przery waj ąc sekretarzowi.
Arnau spoj rzał na Joana py taj ąco.
— Mogę — rzucił, usły szawszy potwierdzenie Joana.
— Pój dziem y na skargę do króla! — krzy knął ktoś inny. Arnau wzruszy ł ram ionam i. Joan pod-
szedł do niego.
— Pom y ślałeś, co czeka ty ch biedaków, j eśli dasz im nadziej ę, a król unieważni twe obietnice?
— Joan — odparł Arnau w nagły m przy pły wie pewności siebie — m oże nie znam się na hoł-
dach lenny ch, m ożnowładztwie i ry cerstwie, ale potrafię czy tać wpisy w m oich księgach rachun-
kowy ch doty czące poży czek zaciągnięty ch przez j ego wy sokość na kam panię m arokańską. Zresz-
tą poży czki te, gwoli ścisłości — dodał z uśm iechem — znacznie wzrosły, odkąd ożeniłem się
z królewską wy chowanką. Co j ak co, ale m ogę cię zapewnić, że Piotr Trzeci nie zakwestionuj e
m oj ej decy zj i.
Arnau nakazał sekretarzowi, by konty nuował.
— …zakazuj ę na m y ch włościach tak zwany ch „niesprawiedliwy ch przy wilej ów”… — wy re-
cy tował sekretarz.
— Znoszę przy wilej intestia, na m ocy którego panu przy sługuj e część spadku po wasalu. —
Arnau m ówił wy raźnie i powoli, by sekretarz za nim nadąży ł. Lud słuchał w m ilczeniu, z niedo-
wierzaniem i nadziej ą. — Przy wilej cugutia, pozwalaj ący Panu przej ąć połowę lub całość m a-
j ątku poddanej przy łapanej na cudzołóstwie. Przy wilej exorquia, przy znaj ący m u część m aj ątku
żonatego chłopa, który um iera bezpotom nie. Przy wilej ius maletractandi, pozwalaj ący panom
znęcać się nad poddany m i i przy właszczać sobie ich własność. — Zrobiło się tak cicho, że sekre-
tarz zam ilkł, bo głos barona docierał teraz do wszy stkich zgrom adzony ch przed zam kiem . France-
sca ścisnęła rękę Aledis. — Przy wilej arsia, który nakazuj e chłopu wy płacić odszkodowanie za
pożar na pańskich ziem iach. Przy wilej firma de espoliforzada, przy znaj ący panu prawo do obco-
wania w noc poślubną z oblubienicą wasala…
Odległość nie pozwoliła Arnauowi doj rzeć, że w tłum ie chłopów, którzy zaczęli rozglądać się
radośnie, w m iarę j ak docierała do nich waga słów barona, j ego leciwa m atka puściła rękę Aledis
i ukry ła twarz w dłoniach. Aledis zrozum iała wszy stko w okam gnieniu. Łzy napły nęły j ej do oczu
i obj ęła staruszkę. Ty m czasem m ożni i ry cerze stoj ący przed podestem , z którego Arnau przem a-
wiał do ich wasali, rozprawiali nad naj lepszy m sposobem przedstawienia kwestii królowi.
— Znoszę wszelkie inne obowiązki obarczaj ące doty chczas chłopów z wy j ątkiem spłaty spra-
wiedliwego i zgodnego z prawem czy nszu lennego od uprawianej ziem i. Pozwalam wam wy pie-
kać chleb we własny ch piecach, podkuwać zwierzęta i naprawiać narzędzia we własny ch kuź-
niach. Kobiety zwalniam z obowiązku nieodpłatnego usługiwania na dworach, a m atki z powinno-
ści karm ienia pańskich dzieci. — Zatopiona we wspom nieniach staruszka nie m ogła opanować
płaczu. — Od tej pory nie m usicie wręczać waszy m seniorom podarków z okazj i Bożego Naro-
dzenia ani pracować bez wy nagrodzenia na ich polach.
Arnau zawiesił głos na chwilę, obserwuj ąc ponad głowam i oburzony ch m ożny ch tłum , który
czekał na upragnione słowa. Brakowało naj ważniej szego! Lud o ty m wiedział i z napięciem wsłu-
chiwał się w ciszę. Brakowało naj ważniej szego!
— Ogłaszam was wolny m i ludźm i! — oznaj m ił wreszcie Arnau.
Kasztelan krzy knął i pogroził Arnauowi pięścią. Pozostali m ożni również gesty kulowali i po-
krzy kiwali.
— Wolny m i ludźm i! — zatkała staruszka, ale wiwatuj ący tłum zagłuszy ł j ej szloch.
— Od dzisiaj , od dnia, w który m m ożni odm ówili złożenia hołdu królewskiej wy chowanicy,
chłopi z baronatu Granollers, Sant Vicenc i Caldes de Montbui równi będą chłopom z Nowej Ka-
talonii, zam ieszkuj ący m baronaty Entenca i Conca de Barbera, wsie Tarragony, hrabstwa Prades,
Segarra i Garriga, m arkizat Ay tona, tery toria Tortosy i Urgellu… Równi będą chłopom z którego-
kolwiek z dziewiętnastu regionów Katalonii podbitej dzięki wy siłkowi i krwi waszy ch oj ców. Jeste-
ście wolni! Jesteście chłopam i, j ednak nigdy j uż nie będziecie sługam i! Ani wy, ani wasze dzieci,
ani wasze wnuki!
— Ani m atki — szepnęła Francesca. — Ani wasze m atki — powtórzy ła i znów zaszlochała,
przy trzy m uj ąc się Aledis, która również nie m ogła opanować em ocj i.
Arnau m usiał opuścić podest, by wdzięczni chłopi nie rzucili się na niego. Joan podtrzy m ał
Elionor, która nie m ogła iść o własny ch siłach. Podążaj ąca za nim i Mar walczy ła z rozsadzaj ą-
cy m j ej piersi wzruszeniem .
Gdy Arnau i j ego bliscy udali się na zam ek, esplanada zaczęła pustoszeć. Możni ustalili, j ak
przedstawić sprawę królowi, i rozj echali się w pośpiechu. Zapełniaj ący drogi i gościńce chłopi
m usieli uskakiwać na boki, by nie zginąć pod kopy tam i rum aków dosiadany ch przez rozwścieczo-
ny ch j eźdźców. Choć m ieli przed sobą długą drogę, szli uśm iechnięci.
Na równinie przed zam kiem pozostały ty lko dwie kobiety.
— Dlaczego m nie okłam ałaś? — zapy tała Aledis. Staruszka odwróciła się.
— Bo nie by łaś go warta… A i j em u nie by ło pisane spędzić z tobą ży cia. Nie m ogłaś zostać
j ego żoną. — Francesca powiedziała to bez zaj ąknienia, na ty le oboj ętnie, na ile pozwalał j ej
ochry pły ze wzruszenia głos.
Naprawdę uważasz, że nie by łam go warta? — zapy tała?. Francesca otarła łzy i odzy skała
energię oraz stanowczość, które przez lata pozwalały j ej stać na czele prężnie działaj ącego intere-
su.
— Sam a widzisz, do czego doszedł. Nie sły szałaś, co właśnie uczy nił? My ślisz, że osiągnąłby to
wszy stko przy tobie?
— A więc historia o m oim m ężu i poj edy nku…
— By ła kłam stwem .
— I to, że m nie szukał…
— Podobnie. — Aledis spoj rzała na Francescę, ściągaj ąc brwi. — Ty również m nie okłam a-
łaś, pam iętasz?
— Miałam powody.
— Ja także.
— Pewnie, chciałaś, żeby m dla ciebie pracowała… Teraz wszy stko rozum iem .
— Nie ty lko dlatego, choć przy znaj ę, że by ł to j eden z powodów. Masz m i coś do zarzucenia?
Ile naiwny ch dziewcząt oszukałaś od tam tej pory ?
— To nie by łoby konieczne, gdy by ś…
— Przy pom inam ci, że sam a podj ęłaś decy zj ę. — Aledis zawahała się. — Wiele z nas nie
m iało ty le szczęścia.
— Dużo wy cierpiałam . Dotarłam do Figueras, doświadczaj ąc po drodze hańby, poniżenia…
I na co m i to by ło?
— Ży j esz dostatnio, lepiej niż niej eden z m ożny ch, którzy tu dzisiaj zj echali. Niczego ci nie
brak.
— Z wy j ątkiem godności.
Francesca wy prostowała się na ty le, na ile pozwalał j ej wiek, i zm ierzy ła Aledis surowy m
spoj rzeniem .
— Coś ci powiem . Nie znam się na ty ch sprawach, wiem natom iast, że dobrowolnie sprzeda-
łaś m i swoj ą godność. Mnie skradziono j ą, gdy by łam dzieckiem . Nikt m nie nie py tał o zdanie.
Dzisiaj wy płakałam się za wszy stkie czasy, za lata, kiedy nie pozwalałam sobie na łzy. Ale j uż
wy starczy. Jesteśm y kim j esteśm y, nic nie da — ani tobie, ani m nie — rozpam ięty wanie, j ak do
tego doszło. Zostaw inny m spory o godność Przecież widziałaś ludzi, wśród który ch tu stały śm y.
Kto z nich m oże m ówić o godności i honorze?
— Może teraz, po zniesieniu niesprawiedliwy ch przy wilej ów…
— Nie łudź się, pozostaną biedakam i bez grosza przy duszy. Dużo nas kosztowało osiągnięcie
tego, do czego doszły śm y. Zapom nij o godności, to wy nalazek nie dla ludu.
Aledis odprowadziła wzrokiem rozchodzący ch się wieśniaków. Tak, przy wrócono im wolność,
ale by li to wciąż ci sam i m ężczy źni i kobiety pozbawione nadziei, te sam e wy głodniałe, bose, na
wpół nagie dzieci. Pokiwała głową i uściskała Francescę.
41
— Chy ba m nie tu nie zostawisz?!
Elionor zbiegła ze schodów j ak furia. Arnau siedział przy stole w sali zam kowej i podpisy wał
dokum enty znoszące w j ego włościach niesprawiedliwe przy wilej e. „Gdy ty lko to załatwię, wy -
j eżdżam ”, oznaj m ił Joanowi. Mnich i Mar przy glądali się tej scenie zza j ego pleców.
Arnau skończy ł podpisy wanie dokum entów i podniósł wzrok na żonę. Rozm awiali chy ba po raz
pierwszy od dnia ślubu. Arnau nie wstał od stołu.
— Dlaczego chcesz, by m został?
— My ślisz, że będę m ieszkała tu, gdzie doznałam takiego poniżenia?
— Zapy tam więc inaczej : dlaczego chcesz ze m ną wy j echać?
— Bo j esteś m oim m ężem ! — zapiszczała Elionor. Przem y ślała sprawę po ty siąckroć: nie m o-
że zostać w Montbui, nie m oże również wrócić na królewski dwór. Arnau skrzy wił się z niesm a-
kiem . — Jeśli wy j edziesz, j eśli m nie tu zostawisz — dodała Elionor — poskarżę się królowi.
Jej słowa zakołatały w głowie Arnaua. „Pój dziem y na skargę do króla”, zagrozili m u m ożni.
Liczy ł, że załatwi tę sprawę, ale rzucił okiem na właśnie podpisane dokum enty. Jeśli Elionor, j ego
żona i wy chowanica króla, poprze skargę m ożny ch…
— Podpisz — rozkazał, podsuwaj ąc j ej dokum enty.
— Niby dlaczego? Uchy lenie przy wilej ów pom niej szy nasze dochody.
— Jeśli podpiszesz, zam ieszkasz w Barcelonie w pałacu przy ulicy Montcada i nie będą ci j uż
potrzebne dochody z ziem . Będziesz się pławiła w pieniądzach.
Elionor podeszła do stołu, wzięła pióro i pochy liła się nad dokum entam i.
— Jaką m am gwarancj ę, że dotrzy m asz słowa? — zapy tała znienacka, odwracaj ąc się do m ę-
ża.
— Taką, że w im większy m dom u zam ieszkam y, ty m rzadziej będę cię widy wał. Że im dostat-
niej sze ży cie ci zapewnię, ty m rzadziej będziesz m i zawracała głowę. Oto gwarancj a. Musi ci
ona wy starczy ć, bo innej nie dostaniesz.
Elionor spoj rzała na Joana i Mar stoj ący ch za Arnauem . Czy żby ta m ała się uśm iechała?
— Oni zam ieszkaj ą z nam i? — zapy tała, celuj ąc w nich piórem .
— Tak.
— Ona też?
Mar i Elionor skrzy żowały lodowate spoj rzenia.
— Chy ba wy raziłem się j asno, Elionor. Podpisuj esz czy nie?
Podpisała.
Nie czekaj ąc, aż żona się spakuj e, j eszcze tego sam ego wieczoru, gdy zelżał upał, Arnau wy -
ruszy ł do Barcelony na wy naj ęty m wozie, czy li dokładnie tak, j ak przy j echał.
Nikt z troj ga podróżny ch nie obej rzał się, gdy wy j eżdżali przez bram ę zam ku.
— Dlaczego m usim y z nią m ieszkać? — zapy tała Mar.
— Nie m ogę narażać się Piotrowi Trzeciem u. Z królam i nigdy nic nie wiadom o.
Mar m ilczała przez chwilę, zatopiona w m y ślach.
— Dlatego j ej to wszy stko obiecałeś?
— Nie…Tak, ale to ty lko j eden z powodów. Przede wszy stkim chodzi m i o chłopów. Nie chcę,
by Elionor poszła na skargę do króla. Monarcha przy znał nam dochody z lenna, choć w rzeczy wi-
stości są one znikom e, by nie powiedzieć żadne. Gdy by Elionor powiedziała królowi, że zlekcewa-
ży łem j ego podarunek, m ógłby uchy lić m oj ą decy zj ę.
— Król? Dlaczego król m iałby …
— Powinnaś wiedzieć, że zaledwie kilka lat tem u m onarcha wy dał dekret przeciwko chłopom
pańszczy źniany m , nawet przeciwko przy wilej om , które on sam i j ego poprzednicy przy znali m ia-
stom . Kościół i m ożnowładcy zażądali, by zaradził m asowem u opuszczaniu roli przez chłopów,
a król… spełnił ich prośbę.
— Nie posądzałam go o to.
— Król j est j edny m z m ożny ch, Mar. Naj większy m z nich. Przenocowali w folwarku na
przedm ieściach Montcady.
Arnau szczodrze wy nagrodził gospodarzy za gościnę. Wstali o świcie i zanim słońce zaczęło
przy piekać, by li j uż w Barcelonie.
— Sy tuacj a j est dram aty czna, Guillem — powiedział Arnau po powitaniach i wy j aśnieniach,
gdy został sam na sam z niewolnikiem . — W Katalonii dziej e się gorzej , niż sądziliśm y. Do Bar-
celony docieraj ą ty lko ogólne inform acj e, ale wy starczy poj echać na wieś i rzucić okiem na po-
la i uprawy, by zrozum ieć, że długo tak nie pociągniem y.
— Już dawno podj ąłem stosowne kroki. — Słowa Guillenia zaskoczy ły Arnaua. Kazał m u m ó-
wić dalej . — Kry zy s j est poważny, ale m ożna się go by ło spodziewać. Zresztą nieraz o ty m roz-
m awialiśm y. Nasza waluta ciągle traci na wartości na ry nkach zagraniczny ch, ale tu, w Katalonii,
król nie próbuj e tem u zaradzić i kurs wy m iany j est zupełnie nie do przy j ęcia. Miasto coraz bar-
dziej się zadłuża, by pokry ć rozpoczęte inwesty cj e. Klienci nie zarabiaj ą j uż na handlu, dlatego
lokuj e oszczędności gdzie indziej .
— A nasze pieniądze?
— Za granicą. W Pizie, we Florencj i, nawet w Genui. Tam nadal m ożna handlować po rozsąd-
ny m kursie. — Milczeli przez kilka chwil. — Castelló zbankrutował — rzucił Guillem , przery waj ąc
m ilczenie. — To początek końca.
Arnau przy pom niał sobie okrągłego, wiecznie spoconego i sy m paty cznego bankiera.
— Co się stało?
— Nie by ł przezorny. Klienci zaczęli wy cofy wać wkłady i nie m ógł sprostać ich żądaniom .
— Zdoła zapłacić?
— Nie sądzę.
Dwudziestego dziewiątego sierpnia król powrócił zwy cięski z kam panii m aj orkańskiej przeciw-
ko Piotrowi Okrutnem u, który zdoby wszy i splądrowawszy Ibizę, czm y chnął z wy spy na widok
nadpły waj ącej katalońskiej floty.
Miesiąc później Elionor przy by ła do Barcelony i rodzina Estany ol wraz z Guillem em — m im o
j ego początkowego sprzeciwu — zam ieszkała w pałacu na ulicy Montcada.
Dwa m iesiące później król udzielił audiencj i kasztelanowi Montbui. Poprzedniego dnia wy słan-
nicy Piotra III poprosili Arnaua o nową poży czkę. Otrzy m awszy potrzebną sum ę, król odprawił
kasztelana i podtrzy m ał decy zj ę Arnaua.
Po upły wie kolej ny ch dwóch m iesięcy i wy gaśnięciu sześciom iesięcznego term inu, j aki pra-
wo dawało bankrutowi na spłacenie długów, Castelló został ścięty przed swy m kantorem na placu
Canvis. Wszy scy bankierzy Barcelony zm uszeni by li obserwować egzekucj ę z pierwszego rzędu.
Arnau widział, j ak głowa Castelló odskakuj e od karku po celny m ciosie kata. Chętnie zam knąłby
oczy, j ak wielu j ego towarzy szy, ale nie m ógł. Musiał to zobaczy ć. To nauczka, której nigdy nie
powinienem zapom nieć, powiedział do siebie, gdy na szafot chlusta krew.
42
Uśm iechała się do niego. Madonna nadal uśm iechała się do Arnaua, podobnie j ak szczęście.
Miał czterdzieści lat i m im o kry zy su j ego interesy szły dobrze, przy sparzaj ąc m u wielkich zy -
sków, z który ch część oddawał potrzebuj ący m lub przekazy wał na budowę kościoła Santa Maria.
Z czasem Guillem m usiał przy znać m u racj ę: chłopi zwracali poży czki, spłacaj ąc j e co do gro-
sza. Nadm orska świąty nia nie przestawała się rozrastać, właśnie powstawało trzecie sklepienie na-
wy głównej i ośm ioboczne dzwonnice okalaj ące fasadę. W kościele roiło się od rzem ieślników:
kam ieniarzy, rzeźbiarzy, m alarzy, witraży stów, cieśli i kowali. Sprowadzono nawet konstruktora or-
ganów, którego pracę Arnau śledził z ciekawością, zastanawiaj ąc się, j ak brzm ieć będzie m uzy ka
we wnętrzu tak okazałej świąty ni. Po śm ierci archidiakona Bernata Llulla i upły wie kadencj i
dwóch inny ch kanoników na czele kościoła Santa Maria stanął Pere Salvete de Montirac, z który m
Arnau utrzy m y wał bliskie stosunki. Zm arł również wielki m istrz Berenguer de Montagut oraz j ego
następca Ram on Despuig. Budową świąty ni kierował teraz Guillem Metge.
Arnau by ł za pan brat nie ty lko z przełożony m i kościoła Santa Maria. Jego nowa pozy cj a i sy -
tuacj a finansowa pozwoliły m u przestawać z raj cam i m iej skim i, patry cj uszam i i członkam i Rady
Stu. Liczono się z j ego zdaniem na giełdzie, a handlarze i kupcy cenili sobie j ego rady.
— Powinieneś przy j ąć nom inacj ę — przekony wał go Guillem .
Arnau nam y ślał się chwilę. Właśnie zaproponowano m u stanowisko konsula m orskiego, j edne-
go z dwóch naj wy ższy ch przedstawicieli handlu w m ieście, arbitra w zatargach kupieckich — któ-
rego j ury sdy kcj a nie podlegała żadnej innej insty tucj i w Barcelonie — rozj em cy sporów zaist-
niały ch w porcie lub doty czący ch robotników portowy ch oraz strażnika praw i dobry ch oby cza-
j ów handlowy ch.
— Nie wiem , czy podołam …
— Trudno o lepszego kandy data niż ty, wierz m i — przekony wał go Guillem . — Podołasz. Na
pewno podołasz.
Arnau zgodził się zastąpić j ednego z konsulów po upły wie ich kadencj i.
Kościół Santa Maria, interesy, wy zwania czekaj ące go w Konsulacie Morskim — by ły bastaix
otoczy ł się m urem obowiązków, za który m czuł się bezpiecznie, i nie zwracał uwagi na to, co dzie-
j e się za potężną bram ą j ego nowego dom u przy ulicy Montcada.
Arnau spełnił obietnicę złożoną Elionor w Montbui i cieszy ł się korzy ściam i z niej wy nikaj ący -
m i: m ałżonkowie traktowali się chłodno i z dy stansem , a ich kontakty ograniczone by ły do m ini-
m um . Ty m czasem Mar skończy ła dwadzieścia lat, by ła piękniej sza niż kiedy kolwiek i nadal
wzbraniała się przed zam ążpój ściem . Po co, skoro m am Arnaua ty lko dla siebie? Co by beze
m nie zrobił? Kto zdej m owałby m u buty, kto witałby go, gdy wraca z pracy ? Z kim by gawędził
i kom u opowiadał o strapieniach? Elionor? Joanowi, wiecznie zatopionem u w uczony ch księgach?
Niewolnikom ? A m oże Guillem owi, z który m i tak spędza większość dnia, m y ślała Mar.
Codziennie z niecierpliwością wy patry wała j ego powrotu. Na odgłos kołatki zaczy nała szy b-
ciej oddy chać, a uśm iech znów wy pły wał na j ej usta, gdy biegła ku schodom . Bo pod nieobec-
ność Arnaua j ej ży cie w dom u przy ulicy Montcada by ło nieprzerwany m pasm em upokorzeń.
— Żadny ch kuropatw! — rozległ się w pałacowej kuchni krzy k baronowej . — Dzisiaj j em y
cielęcinę.
Mar odwróciła się do stoj ącej w progu Elionor. Arnau bardzo lubi kuropatwy. Specj alnie poszła
po nie na targ. Wy brała j e powiesiła na pręcie w kuchni i codziennie sprawdzała, czy dostatecznie
skruszały. Dzisiaj zeszła z sam ego rana do kuchni by j e przy rządzić.
— Ale… — próbowała protestować.
— Cielęcinę — przerwała j ej Elionor, przeszy waj ąc j ą wzrokiem .
Mar spoj rzała na Donahę, ale niewolnica odpowiedziała j ej ty lko niezauważalny m wzrusze-
niem ram ion.
— To j a decy duj ę, co się w ty m dom u j e — ciągnęła baronowa, zwracaj ąc się ty m razem do
niewolników. — Ja tu rządzę!
Odwróciła się na pięcie i wy szła z kuchni.
Elionor postanowiła zbadać rezultat swej interwencj i. Czy Mar poskarży się Arnauowi, czy
przem ilczy całe zdarzenie? Mar również się nad ty m zastanawiała. Czy powinna opowiedzieć
o wszy stkim Arnauowi? Co na ty m zy ska? Jeśli Arnau weźm ie j ą w obronę, nie obej dzie się bez
kłótni, a przecież Elionor m iała racj ę: to ona j est panią dom u. A gdy by nie wziął j ej w obronę?
Mar poczuła ucisk w żołądku. Co wtedy ? Arnau napom knął kiedy ś, że nie m oże narażać się królo-
wi. A j eśli Elionor poskarży się m onarsze? Co na to powie Arnau?
Pod wieczór Elionor obdarzy ła Mar pogardliwy m uśm iechem , przekonawszy się, że m ąż trak-
tuj e j ą w sposób norm alny, czy li j ak powietrze. Od tej pory rozsm akowała się w dręczeniu pa-
sierbicy. Zabroniła j ej chodzić z niewolnikam i na zakupy i przestępować próg kuchni. Rozstawiła
niewolników w drzwiach kom nat. „Pani baronowa nie ży czy sobie, by j ej przeszkadzano”, m ówili
i nie wpuszczali Mar do środka. Z dnia na dzień Elionora wy szukiwała coraz więcej sposobów, by
j ej dokuczy ć.
Król. Nie powinni narażać się królowi. Zdanie to wciąż kołatało się w głowie Mar. Przecież
Elionor j est wy chowanicą króla i m oże w każdej chwili pój ść do niego na skargę, dziewczy na po-
stanowiła, że zrobi wszy stko, by le ty lko j ej nie urazić!
Jakże się m y liła! Dom owe niesnaski nie wy starczały Elionor. Zapom inała o swy ch m ały ch
zwy cięstwach, gdy ty lko Arnau przestępował próg pałacu i Mar rzucała m u się na szy j ę. Gawę-
dzili, śm iali się i… ocierali o siebie. Arnau opadał na fotel i opowiadał Mar o ty m , co przy darzy ło
m u się w ciągu dnia, o giełdowy ch sporach, o transakcj ach i statkach. Mar siedziała u j ego stóp,
zasłuchana. Czy to nie m iej sce żony ? Wieczoram i, po kolacj i, pasierbica brała Arnaua pod ram ię
i razem kontem plowali przez okno rozgwieżdżone niebo. Za ich plecam i Elionor zaciskała z całej
siły pięści, przebij aj ąc skórę paznokciam i. Dopiero gdy otrzeźwił j ą ból, zry wała się od stołu i bie-
gła do swy ch kom nat.
Tam rozm y ślała w sam otności o swy m położeniu. Arnau nie dotknął j ej od dnia ślubu. Elionor
pieściła swe ciało: piersi — wciąż by ły j ędrne! — pośladki i łono, ale gdy czuła kiełkuj ącą roz-
kosz, rzeczy wistość studziła j ej zm y sły. Ta dziewucha… Ta dziewucha zaj ęła j ej m iej sce!
— Co się stanie, gdy m ój m ąż um rze? — zapy tała otwarcie, bez zbędny ch wstępów, usiadłszy
przy stole zawalony m książkam i. Odkaszlnęła. Wszy stko przez ten gabinet pełen ksiąg, Papierzy sk,
kurzu…
Reginald d’Area zm ierzy ł j ą beznam iętny m spoj rzeniem . To naj lepszy j ury sta w m ieście, po-
wiedziano Elionor, biegły glosator Usatges, katalońskiego kodeksu praw.
— O ile wiem , nie m acie dzieci? — Elionor ściągnęła brwi. — To ważne — zaznaczy ł oględnie
prawnik. Tęgi, o dobrotliwy m wy glądzie, długich włosach i siwej brodzie budził zaufanie.
— Nie, nie m am y.
— Rozum iem , że wasze py tanie doty czy kwestii m aj ątkowy ch?
Elionor zaczęła wiercić się niespokoj nie na krześle.
— Tak — odpowiedziała w końcu.
— Otrzy m acie z powrotem wasz posag. Jeśli chodzi o m aj ątek m ęża, on sam zdecy duj e w te-
stam encie o j ego przeznaczeniu.
— Nic m i się nie należy ?
— Owszem , dochody z m aj ątku, ale ty lko przez rok żałoby.
— Ty lko?!
Okrzy k wy prowadził prawnika z równowagi. Co ta kobieta sobie wy obraża?
— Zawdzięczacie to waszem u opiekunowi — rzucił oschle.
— Co m acie na m y śli?
— Przed obj ęciem tronu przez Piotra Trzeciego w Katalonii obowiązy wało prawo Jakuba
Pierwszego, przekazuj ące cnotliwej wdowie doży wotni dochód z m aj ątku zm arłego m ęża. Jednak
kupcy z Barcelony i Perpignan zazdrośnie strzegą swego dziedzictwa nawet przed żonam i, więc
wy m ogli na królu przy wilej , zapewniaj ący wdowie utrzy m anie ty lko przez rok żałoby. Wasz opie-
kun podniósł przy wilej do rangi prawa i rozszerzy ł j e na całą Katalonię.
Elionor j uż nie słuchała. Wstała, nim adwokat zakończy ł wy wód. Znów odchrząknęła i powio-
dła okiem po gabinecie. Po cóż m u ty le ksiąg? Reginald również wstał.
— Jeśli m ogę wara j eszcze w czy m ś pom óc…
Elionor, która skierowała się j uż ku wy j ściu, m achnęła ty lko ręką.
Wszy stko j asne: m usi dać Arnauowi potom ka, by zapewnić sobie dostatnią przy szłość. Arnau
spełnił obietnicę i Elionor po raz pierwszy w ży ciu doświadczy ła prawdziwego bogactwa. Mogła
j e co prawda oglądać na dworze, ale poddana ciągły m kontrolom królewskich skarbników, nie po-
sm akowała go osobiście. Teraz szastała pieniędzm i, spełniała swe naj wy m y ślniej sze zachcianki.
Ale po śm ierci Arnaua… Ta lubieżna wiedźm a wszy stko psuj e, to ona om otała j ej m ęża. Musi się
j ej pozby ć… Gdy ty lko przegna j ą z pałacu, Arnau padnie j ej do stóp! Czy żby nie potrafiła
uwieść chłopa pańszczy źnianego?
Kilka dni później Elionor wezwała do siebie Joana, j edy nego członka rodziny Estany olów,
z który m rozm awiała.
— Nie wierzę własny m uszom ! — wy krzy knął zakonnik, wy słuchawszy, co m a m u do powie-
dzenia.
— Ale to prawda, bracie Joanie — rzuciła Elionor, nie odry waj ąc rąk od twarzy. — Nie tknął
m nie od ślubu.
Joan wiedział, że Arnaua i Elionor nie łączy żadne uczucie, że nie dzielą sy pialni. Co z tego?
Przecież nikt nie pobiera się z m iłości, większość m ożny ch śpi w oddzielny ch kom natach. Ale sko-
ro Arnau nigdy nie obcował z Elionor, ich m ałżeństwo j est nieważne.
— Rozm awialiście z m ężem ? — zapy tał.
Elionor odj ęła dłonie od twarzy i spoj rzała na m nicha zaczerwieniony m i oczam i, chcąc wzbu-
dzić j ego litość.
— Nie m am odwagi. Nie wiem , j ak to zrobić. Poza ty m obawiam się… — Urwała w pół zda-
nia, pozwalaj ąc, by podej rzenie zawisło w powietrzu.
— Czego się obawiacie?
— Że Arnau j est bardziej zaj ęty Mar niż m ną.
— Przecież wiecie, że Arnau uwielbia to dziewczę.
— Nie o takim rodzaj u m iłości m ówię, bracie Joanie — Powiedziała z naciskiem Elionor, zni-
żaj ąc głos. Joan poderwał się z fotela. — Tak, wiem , że trudno dać tem u wiarę, j estem Jednak
przekonana, że to dziewczę, j ak nazy wacie Mar, robi słodkie oczy do m oj ego m ęża. Mam wraże-
nie, że trzy m am we własny m dom u wcielonego diabła! — Elionor postarała się, by j ej głos za-
drżał. — Bracie Joanie, j estem m ężatką i pragnę spełnić m isj ę powierzoną żonie przez Kościół.
Ale ilekroć próbuj ę to zrobić, przekonuj ę się, że m ąż m ój pogrążony j est w oparach rozpusty,
przesłaniaj ący ch m u m oj ą osobę. Jestem bezsilna!
To dlatego Mar nie chce wy j ść za m ąż! Czy żby Elionor m iała racj ę? Joan wy tęży ł pam ięć.
Arnau i Mar są nierozłączni. A j ak ta dziewczy na rzuca m u się w obj ęcia. No i te spoj rzenia,
uśm iechy … Ależ z niego głupiec! Maur na pewno j est we wszy stko wtaj em niczony, dlatego tak
j ej broni.
— Sam nie wiem , co m y śleć — wy bąkał ty lko.
— Mam pewien plan… Potrzebuj ę j ednak waszej pom ocy, a zwłaszcza rady.
43
Joan zadrżał, słuchaj ąc Elionor.
— Muszę się nad ty m zastanowić — odparł, gdy baronowa po raz kolej ny podkreśliła swą dra-
m aty czną sy tuacj ę m ałżeńską.
Joan wy m ówił się od kolacj i. Przez resztę dnia unikał Arnaua i Mar oraz py taj ącego spoj rzenia
Elionor. Wieczorem zam knął się w swoj ej kom nacie. Spoj rzał na księgi teologiczne starannie po-
układane na półkach. W nich właśnie poszuka odpowiedzi na nurtuj ące go wątpliwości. Przez
wszy stkie lata spędzone z dala od brata Joan nie przestawał o nim m y śleć. Kochał Arnaua, on
i j ego oj ciec by li j edy ny m i bliskim i m u osobam i, gdy by ł dzieckiem . Jednak m iłość ta m iała nie
m niej fałdów niż j ego habit zakonny. Kry ł się w niej podziw graniczący w naj gorszy ch m om en-
tach z zawiścią. Arnau, chłopiec o szczery m uśm iechu i gorący m sercu, który zapewniał, że roz-
m awia z Madonną. Brat Joan uśm iechnął się gorzko na wspom nienie swoich wy siłków, by usły -
szeć głos Matki Boskiej . Teraz wiedział, że to prawie niem ożliwe, że ty lko nieliczni dostępuj ą tej
łaski. Zgłębiał święte księgi i biczował się w nadziei, że dołączy do wy brańców, om al nie przy pła-
cił zdrowiem ciągły ch postów. Wszy stko na próżno.
Brat Joan wczy ty wał się w nauki biskupa Hinkm ara, świętego Leona Wielkiego oraz m istrza
Graej ana, w listy świętego Pawła i w wiele inny ch pism .
Ty lko przez coniunctio sexum , cielesną kom unię m ęża i żony związek m ałżeński staj e się od-
zwierciedleniem j edności Chry stusa z Kościołem , co stanowi główny cel sakram entu. Bez carna-
lis copula m ałżeństwo traci racj ę by tu, twierdził pierwszy z m ędrców.
Nie wcześniej niż po skonsum owaniu m ałżeństwa podczas aktu kopulacj i zostaj e ono uświęco-
ne w oczach Kościoła, zapewniał święty Leon Wielki.
Gracj an, m istrz Joana z uniwersy tetu w Bolonii, rozwij ał tę sam ą m y śl, koj arząc m ałżeńską
sy m bolikę — zgodę wy rażoną przez m ałżonków u stóp ołtarza — z una caro, seksualny m scale-
niem m ężczy zny i kobiety. Nawet święty Paweł w znany m Liście do Efezj an pisał: Kto miłuje
swoją żonę, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego cia-
ła, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus — Kościół. Dlatego opuści człowiek ojca i mat-
kę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w od-
niesieniu do Chrystusa i do Kościoła
.
Do późnej nocy brat Joan zgłębiał nauki i doktry ny wielkich m istrzów. Czego szukał? Ponownie
otworzy ł j eden z traktatów. Jak długo j eszcze wzbraniać się będzie przed prawdą? Elionor m a ra-
cj ę: bez kopulacj i, bez cielesnego zj ednoczenia m ęża i żony m ałżeństwo j est nieważne. Dlaczego
z nią nie obcuj esz? Ży j esz w grzechu. Kościół nie uznaj e twego m ałżeństwa. Przy płom ieniu
świecy Joan ponownie odczy tał pism a Gracj ana: powoli, wodząc palcem po literach, próbował
odnaleźć w nich coś, co — j uż to wiedział — nie istniej e. Królewska wy chowanica! Sam m onar-
cha przekazał ci swą podopieczną, a ty nie chcesz z nią obcować. Co powie król, kiedy się dowie?
Cała twoj a fortuna nie wy starczy … Dopuściłeś się obrazy m aj estatu. Król dał ci Elionor za żonę.
Osobiście poprowadził j ą do ołtarza, ale ty wzgardziłeś j ego łaską. A biskup? Co powie biskup? Jo-
an znów zatonął w wy wodach Gracj ana. Wszy stko przez tę wy niosłą m łódkę, która drwi sobie
z boskiej m isj i wy znaczonej kobiecie.
Joan godzinam i wertował księgi, a j ego m y śli błądziły wokół planu Elionor i inny ch m ożliwy ch
rozwiązań. Porozm awia otwarcie z bratem . Wy obraził sobie, j ak siedzi przed Arnauem … Nie, le-
piej powie m u to na stoj ąco, tak, obaj będą stali… „powinieneś spełnić m ałżeński obowiązek wo-
bec Elionor. Ży j esz w grzechu”, powie m u. A j eśli Arnau uniesie się gniewem ? Przecież to baron,
konsul m orski. Jak zwy kły zakonnik śm ie go pouczać? Joan znowu zagłębił się w uczony ch pi-
sm ach. W złą godzinę Arnau przy garnął Mar! To ona j est źródłem grzechu. Jeśli Elionor m a ra-
cj ę, Arnau m oże wziąć stronę Mar i zlekceważy ć własnego brata. Tak, Mar j est wszy stkiem u win-
na, ona i ty lko ona. Odprawiła wszy stkich pretendentów, by obnosić przed Arnauem swe zm y sło-
we ciało. Jakiż m ężczy zna oparłby się takiej pokusie? To dem on! Diabeł w kobiecej postaci, wcie-
lenie pokusy i grzechu. Dlaczego m a ry zy kować utratę braterskiej m iłości, skoro to Mar j est de-
m onem ? Tak, Mar j est siłą nieczy stą. Ona j est wszy stkiem u winna. Ty lko Chry stus oparł się poku-
sie. A Arnau nie j est Bogiem , lecz zwy kły m śm iertelnikiem . Nie m oże pozwolić, by j ego brat
cierpiał przez tę diablicę.
Joan znów zatonął w księgach. Wreszcie znalazł to, czego szukał:
Spój rz ty lko, j ak skazani j esteśm y na zło, skoro nasza ludzka natura przez swe wrodzone zepsu-
cie bez żadnego zewnętrznego bodźca ani podszeptu ulega grzechowi. Dlatego, gdy by dobroć na-
szego Pana nie powściągnęła tej naturalnej skłonności naszej , wszy scy w sposób plugawy ulegli-
by śm y grzechowi. Wszak czy tam y, że dziecię niewinne, które nigdy nie widziało niewiasty, wy -
chowane przez święty ch m ężów na pusty ni, zaprowadzono do m iasta, do oj ca swego i m atki swo-
j ej . I gdy ty lko trafiło tam , gdzie oni się znaj dowali, zapy tało ty ch, którzy j e przy wiedli, o ogląda-
ne tam cuda. A uj rzawszy piękne kobiety w szatach zdobny ch, zapy tało, co to takiego, i święci
m ężowie odrzekli, że to dem ony wodzące ludzi na pokuszenie. A gdy znaj dowali się w dom u oj ca
i m atki, zapy tali j e święci pustelnicy : „ Napatrzy łeś się na rzeczy liczne i nowe, który ch nigdy do-
tąd nie widziałeś. Powiedz, która z nich podobała ci się naj bardziej ? ”. Na to dziecię odpowiedzia-
ło: „Ze wszy stkich cudów, które tu uj rzałem , naj bardziej podobały m i się dem ony wiodące ludzi
na pokuszenie”. Wtedy oni zawołali: „O, nikczem ny ! Czy nie sły szałeś i nie czy tałeś, j ak prze-
wrotne są to dem ony i j akie zło wy rządzaj ą, i że dom em ich j est piekło? Jakże więc m ogły ci się
spodobać, gdy j e uj rzałeś?”. Odpowiedział im : „ Choć są złe, wy rządzaj ą zło i m ieszkaj ą w piekle,
za nic m iałby m całe to zło i chętnie zam ieszkałby m w piekle, by le ty lko j e oglądać. Teraz j uż
wiem , że diabły nie są tak złe, j ak m ówiono, i że dobrze by łoby m i w piekle, skoro one j e zam iesz-
kuj ą, bo z takim i właśnie diabłam i chciałby m obcować. I niech Bóg da, by m tam do nich dołą-
czy ł”.
Gdy skończy ł czy tać i zam knął księgę, świtało. Nie będzie ry zy kował. Nie będzie święty m pu-
stelnikiem napom inaj ący m dziecię, które upodobało sobie diabła. Nie nazwie brata nikczem ni-
kiem . Pozostało m u ty lko j edno wy j ście. Posłucha ksiąg, naby ty ch zresztą za pieniądze Arnaua.
Joan opadł na klęcznik ustawiony przed wizerunkiem Ukrzy żowanego i pogrąży ł się w m odlitwie.
Przed zaśnięciem wy dało m u się, że czuj e dziwną woń — zapach śm ierci, który wy pełnił cały
pokój i om al go nie udusił.
W dzień świętego Marka Arnau Estany ol, baron Granollers Sant Vicenc i Caldes de Monbui,
został wy brany przez patry cj at i Radę Stu na konsula m orskiego Barcelony. Zgodnie z regulam i-
nem on, drugi konsul, raj cy i patry cj usze na oczach wiwatuj ący ch tłum ów obeszli w procesj i
m iasto i udali się na giełdę, gdzie m ieściła się siedziba Konsulatu Morskiego. By ł to przebudowy -
wany właśnie gm ach stoj ący na nabrzeżu, niedaleko kościoła Santa Maria i kantoru Arnaua.
Missatges, żołnierze konsulatu, powitali ich z honoram i, po czy m orszak wkroczy ł do pałacu,
gdzie raj cy Barcelony przekazali władzę nad budy nkiem nowo wy brany m konsulom . Po ich
wy j ściu Arnau od razu zabrał się do pracy. Pewien kupiec dom agał się zwrotu pieniędzy za
pieprz, który z winy niedoświadczonego przewoźnika wpadł podczas przeładunku do m orza. Pieprz
został dostarczony na salę sądową i Arnau przekonał się osobiście, że j est nieodwracalnie znisz-
czony.
Wy słuchał kupca i przewoźnika oraz świadków wezwany ch przez obie strony. Znał tego kupca.
Znał i m łodego przewoźnika. Niedawno przy szedł do j ego kantoru po poży czkę. Dopiero co się
ożenił. Arnau pam iętał, że ży czy ł m u wszy stkiego naj lepszego.
— Nakazuj ę… — Arnauowi załam ał się głos. — Nakazuj ę, by przewoźnik zwrócił pieniądze za
pieprz. Tak stanowi — Arnau zerknął w księgę podsuniętą m u przez sekretarza — rozdział sześć-
dziesiąty drugi kodeksu m orskiego. — Poprosił go o poży czkę. Dopiero co się ożenił, oczy wiście
w kościele Santa Maria, j ak przy stało na człowieka m orza. A j eśli j ego żona oczekuj e dziecka? Ar-
nau przy pom niał sobie blask oczu panny m łodej , gdy składał ży czenia nowożeńcom . Odchrząknął
— Masz… — Odchrząknął ponownie. — Masz pieniądze?
Arnau nie patrzy ł na m łodzieńca. Niedawno dał m u poży czkę. Na dom ? Na ubranie? Na m e-
ble? A m oże na łódź? Przecząca odpowiedź przewoźnika zadzwoniła m u w uszach.
— W takim razie skazuj ę cię na… — Głos uwiązł m u w gardle. Dopiero po chwili dokończy ł:
— Skazuj ę cię na areszt aż do spłaty długu.
Skąd weźm ie pieniądze, skoro nie będzie m ógł pracować? A j eśli oczekuj ą dziecka? Zapom niał
uderzy ć m łotkiem w stół.
Opam iętał się na widok wy m owny ch spoj rzeń m issatges. Uderzy ł. Młodzieniec został odpro-
wadzony do lochów konsulatu. Arnau spuścił wzrok.
— Tak trzeba — zaczął m u tłum aczy ć sekretarz, gdy sala opustoszała.
Arnau siedział bez ruchu na prawo od niego, za olbrzy m im stołem stoj ący m na środku sali.
— Spój rz — przekony wał sekretarz, podsuwaj ąc m u j eszcze j edną księgę, ty m razem regula-
m in konsulatu. — Tu j est m owa o karze aresztu: Dowodzi hierarchii władzy od naj wy ższego do
naj niższego rangą. Jesteś konsulem m orskim , m usisz dowieść swej władzy. Od tego zależy nasz
dobroby t, dobroby t naszego m iasta.
Tego dnia Arnau nie m usiał posłać nikogo więcej do lochu, ale, owszem , robił to j eszcze wiele
razy podczas swej kadencj i. Uprawnienia konsula m orskiego obej m owały wszelkie kwestie doty -
czące handlu — cen, zarobków m ary narzy, bezpieczeństwa okrętów i towarów — oraz wszy stkie
inne sprawy związane z m orzem . Z chwilą obj ęcia nowej funkcj i Arnau stał się niezależny od
burm istrza i naczelnika m iasta. Ferował wy roki, konfiskował m aj ątki, zaj m ował doby tek dłużni-
ków, wtrącał do więzienia i m iał na swe rozkazy własną arm ię.
Podczas gdy on by ł zm uszony posy łać do lochu m łody ch przewoźników, Elionor wezwała Feli-
pa de Ponts — ry cerza i znaj om ego z czasów j ej pierwszego m ałżeństwa — który wielokrotnie
prosił j ą o wstawiennictwo u m ęża. Winien by ł Arnauowi niebagatelną sum ę i nie dotrzy m y wał
term inów spłaty.
— Robiłam wszy stko, co w m oj ej m ocy, don Felipie — skłam ała. — Na próżno. Wkrótce m ój
m ąż zażąda zwrotu poży czki.
Felip de Ponts, m ężczy zna wy soki i potężny, o buj nej j asnej brodzie i m ały ch oczkach, zbladł.
Jeśli Arnau spełni groźbę, straci nieliczne posiadłości, a nawet… boj owego rum aka. Ry cerz bez
ziem i zapewniaj ącej utrzy m anie i bez konia do woj aczki nie j est ry cerzem .
Felip de Ponts uklęknął na j edno kolano.
— Pani, błagam — poprosił Elionor. — Ufam , że zdołacie przekonać m ęża, by dał m i j eszcze
trochę czasu. Bez m aj ątku m oj e ży cie straci sens. Zróbcie to dla m nie! W im ię dawny ch dni!
Elionor dała się j eszcze trochę prosić, stoj ąc nad klęczący m ry cerzem . Udawała, że się zasta-
nawia.
— Wstańcie — rozkazała wreszcie. — Mam pom y sł…
— Błagam ! — raz j eszcze powtórzy ł Felip de Ponts, zanim wstał.
— Jest on j ednak dość ry zy kowny.
— Wszy stko j edno. Niczego się nie ulęknę. Walczy łem u boku króla we wszy s…
— Chodzi o porwanie panny — wy paliła Elionor.
— Nie… nie rozum iem — wy bąkał ry cerz.
— Doskonale rozum iecie. Chodzi o porwanie panny i… zniewolenie j ej .
— Czy n ten karany j est śm iercią!
— Nie zawsze.
Elionor coś o ty m sły szała. Nie m iała odwagi py tać o szczegóły, zwłaszcza teraz, gdy ułoży ła
j uż cały plan, poczekała więc, aż dom inikanin rozwiej e j ej wątpliwości.
— Ktoś m usi porwać Mar — poinform owała szwagra. Joan wy trzeszczy ł na nią oczy. — Po-
rwać i zniewolić. — Mnich podniósł rękę do ust. — Podobno — ciągnęła Elionor — j eśli pohań-
biona dziewica lub j ej rodzina wy rażą zgodę na m ałżeństwo, gwałciciel uniknie kary. — Joan stał
oniem iały z ręką Przy ustach. — Czy to prawda, bracie Joanie? Czy to prawda? — powtórzy ła, bo
m nich wciąż m ilczał.
— Tak, ale…
— Tak czy nie?
— Tak. Uprowadzenie karane j est wieczną banicj ą, j eśli nie doszło do gwałtu, lub śm iercią, j e-
śli porwana została zhańbiona.
Złoczy ńca m oże j ednak uniknąć kary, j eśli obie strony zgodzą się na j ego m ałżeństwo z panną
lub j eśli pory wacz zaproponuj e kandy data na m ęża równego pannie stanem .
Na ustach Elionor zaigrał uśm ieszek. Baronowa starała się go ukry ć, gdy Joan zaczął j ą odwo-
dzić od pom y słu. Odegrała znieważoną żonę.
— Wiem , bracie Joanie, że to rozwiązanie dość brutalne, ale wierzcie m i, j estem gotowa na
wszy stko, by le ty lko odzy skać m ęża. Ktoś m usi uprowadzić i zniewolić Mar — powtórzy ła. — Po-
tem wy dam y j ą za winowaj cę. — Joan pokręcił głową. — Co za różnica? — przekony wała Elio-
nor. — Przecież gdy by Mar nie om otała i nie zaślepiła Arnaua, prędzej czy później wy daliby -
śm y j ą za m ąż, nawet wbrew j ej woli. Zrobiliby ście to j uż dawno, gdy by nie sprzeciw waszego
brata. Chodzi o powstrzy m anie zgubnego wpły wu tej kobiety na m ego m ęża. Sam i wy bierzem y
kandy data, podobnie j ak w przy padku trady cy j nego m ałżeństwa, ty le że ty m razem nie będzie-
m y czekali na zgodę Arnaua. Nie m ożem y na niego liczy ć, bo oszalał, zupełnie stracił głowę dla
tej panny. Sły szeliście, by j akiś oj ciec pozwalał swej córce gnić w staropanieństwie? Choćby by ł
nie wiadom o j ak bogaty. Choćby by ł wielkim m ożny m . No, sły szeliście? Nawet król wy dał m nie
za m ąż wbrew… nie py taj ąc m nie o zdanie.
Joan zaczął ustępować wobec argum entów bratowej . Elionor wy korzy stała j ego niezdecy do-
wanie i napom knęła j eszcze! kilkakrotnie o swy m żałosny m położeniu, o grzechu, który pleni się
w j ej dom u… Joan obiecał sprawę przem y śleć i słowa dotrzy m ał. Felip de Ponts uzy skał j ego
błogosławieństwo, choć na pewny ch warunkach.
— Nie zawsze — powtórzy ła teraz Elionor. Ry cerze katalońscy znali kodeks Usatges.
— Utrzy m uj ecie, że panna przy stanie na m ałżeństwo? W takim razie dlaczego od razu nie
wy j dzie za m ąż?
— Jej rodzina przy stanie.
— Ale dlaczego dopiero po…
— To nie wasza sprawa — ucięła Elionor. To sprawa m oj a, dodała w m y śli, i tego… durnego
m nicha.
— Chcecie, by m porwał i zhańbił pannę, i twierdzicie, że to nie m oj a sprawa? Pani, pom y lili-
ście się co do m nie. Jestem ry cerzem , ry cerzem tonący m w długach, ale ry cerzem …
— Chodzi o m oj ą wy chowanicę. — Felip de Ponts nie kry ł zdum ienia. — No właśnie, chodzi
o m oj ą wy chowanicę, Mar Estany ol.
Ry cerz znał podopieczną Arnaua. Widział j ą kiedy ś w kantorze j ej oj ca, a nawet odby ł z nią
przy j em ną pogawędkę podczas wizy ty w pałacu.
— Chcecie, żeby m porwał i zniewolił waszą wy chowanicę?
— Chy ba wy raziłam się j asno. Zapewniam , że uj dzie wam to na sucho.
— Ale dlaczego…?
— To j uż m oj a sprawa! Jak brzm i wasza odpowiedź?
— Co będę z tego m iał?
— Posag panny wy starczy na pokry cie waszy ch długów. Mogę was zapewnić, że m ój m ąż
będzie bardzo hoj ny dla swej podopiecznej . Ponadto zaskarbicie sobie m oj ą wdzięczność, a prze-
cież wiecie, kim j estem dla króla.
— A baron?
— Ja się nim zaj m ę.
— Nie rozum iem …
— Co tu rozum ieć? Bankructwo, kom prom itacj a i hańba albo m oj a wdzięczność. — Felip de
Ponts aż przy siadł. — Bankructwo lub ży cie usłane różam i. Jeśli odm ówicie, j uż j utro baron upo-
m ni się o pieniądze i zaj m ie wasze ziem ie, oręż i zwierzęta. O ty m też m ogę was zapewnić.
44
Dopiero po dziesięciu dniach dręczącej niepewności Arnau dostał pierwszą wiadom ość o Mar.
Na dziesięć dni zapom niał o obowiązkach i próbował dowiedzieć się czegokolwiek o swej wy cho-
wanicy, która przepadła bez śladu. Na liczny ch spotkaniach z naczelnikiem i raj cam i przekony wał,
by nie żałowano sił i środków na wy j aśnienie j ej taj em niczego zniknięcia. Obiecał hoj ne nagrody
za j akąkolwiek inform acj ę o losie lub m iej scu poby tu Mar i m odlił się więcej i goręcej niż kiedy -
kolwiek. W końcu Elionor potwierdziła j ego obawy. Powołała się na doniesienia wędrownego kup-
ca, który trafił na ulicę Montcada, wy py tuj ąc o konsula m orskiego, i oznaj m ił, że panna została
uprowadzona przez dłużnika Arnaua, ry cerza Felipa de Ponts, i j est przetrzy m y wana w j ego wa-
rowny m dworku w okolicach Mataró, na północy Barcelony, niecały dzień piechotą od stolicy.
Arnau wy słał tam m issatges, a sam poszedł do kościoła Santa Maria, by m odlić się do Madon-
ny.
Nikt nie śm iał zakłócać j ego spokoj u, nawet robotnicy zwolnili tem po pracy. Klęcząc przed ka-
m ienną figurką, tak ważną w j ego ży ciu, Arnau próbował odgonić przerażaj ące i pełne okrucień-
stwa sceny, które prześladowały go od dziesięciu dni, a w który ch poj awiała się teraz twarz pory -
wacza.
Felip de Ponts napadł Mar w dom u, po czy m zakneblował j ą i bił, aż zem dlała i przestała sta-
wiać opór. Następnie wepchnął do wora i wrzucił na ty ł fury powożonej przez j ego sługę, załado-
wanej końskim i rzędam i. Udaj ąc, że wraca z targu lub wiezie zreperowane uprzęże i siodła, ry -
cerz przej echał przez bram y m iasta, nie budząc podej rzeń. W warownej wieży przy legaj ącej do
dworku wielokrotnie posiadł swą zakładniczkę, a j ego brutalność i żądza wzrastały w m iarę, j ak
przekony wał się o j ej urodzie oraz o zacięciu, z j akim broniła naj pierw swego dziewictwa, a po-
tem j uż ty lko swego ciała. Felip de Ponts przy rzekł bratu Joanowi, że pozbawi Mar cnoty, nie roz-
bieraj ąc j ej , nie pokazuj ąc własnego ciała i w m iarę m ożliwości stroniąc od przem ocy. Obietnicy
dotrzy m ał, ale ty lko za pierwszy m razem , bo choć zobowiązał się posiąść zakładniczkę j eden j e-
dy ny raz, żądza wzięła górę nad ry cerskim słowem .
Wszy stko, co z truchlej ący m sercem wy obrażał sobie Arnau przez łzy, klęcząc przed Madon-
ną, by ło ty lko m aleńką cząstką cierpień, j akich doznała Mar.
Gdy do świąty ni wkroczy ł oddział m issatges, robotnicy przerwali pracę. Słowa oficera ponio-
sły się echem po kościele niczy m po sali sądowej Konsulatu Morskiego.
— Wielce czcigodny konsulu, doniesienia okazały się prawdziwe. Wasza córka została porwana
i j est przetrzy m y wana przez ry cerza Felipa de Ponts.
— Rozm awialiście z nim ?
— Nie, wielce czcigodny konsulu. Zam knął się w wieży i oznaj m ił, że nie m am y nad nim wła-
dzy, ponieważ sprawa nie doty czy kwestii handlowy ch.
— Wiecie coś o pannie? Oficer spuścił wzrok. Arnau wbił palce w klęcznik.
— Nie m am nad nim władzy ? Chce m oj ej władzy ? — sy knął przez zęby. — Będzie j ą m iał!
Wieść o porwaniu Mar w okam gnieniu rozeszła się po bieście. Nazaj utrz o świcie we wszy st-
kich kościołach zaczęły bić dzwony i okrzy k ¡Via fora! znów niósł się z ust do ust Barcelona ruszała
na pom oc swej m ieszkance!
Jak ty lekroć w przeszłości na plac Blat, punkt zborny host — oddziałów pospolitego ruszenia
Barcelony — zaczęły ściągać bractwa cechowe. Przy by ły wszy stkie. Pod chorągwiam i cecho-
wy m i ustawiali się konfratrzy w boj owy m ry nsztunku. Tego ranka Arnau zdj ął wy tworne szaty,
by znów przy wdziać strój , w który m walczy ł pod rozkazam i Eixim ena d’Esparca przeciwko Pio-
trowi Okrutnem u. Sięgnął po oj cowską kuszę, której nie chciał zastąpić żadną inną, i z czułością
przesunął po niej dłonią. Do pasa przy piął szty let, który m przed laty uśm iercił tak wielu wrogów.
Ponad trzy ty siące zgrom adzony ch na placu m ężczy zn zgotowało m u huczne przy j ęcie. Cho-
rążowie podnieśli sztandary. Szczęk m ieczy, włóczni i kusz m ieszał się ogłuszaj ący m z okrzy kiem
¡Via fora! Arnau stał nieporuszony. Za j ego plecam i Joan i Elionor pobledli. Powiódł spoj rzeniem
po m orzu głów, broni i sztandarów — bankierzy nie m ieli własnego bractwa.
— Tego chy ba nie przewidzieliście? — powiedział dom inikanin do baronowej pośród wrzawy.
Elionor błądziła wzrokiem po tłum ie. Cała Barcelona poparła Arnaua. Na j ej oczach ty siące
m ężczy zn wy ło i wy wij ało bronią. A wszy stko z powodu j ednej gąski!
Arnau odnalazł sztandar, którego szukał. Tłum rozstępował się przed nim , gdy ruszy ł ku basta-
ixos.
— Tego chy ba nie przewidzieliście? — powtórzy ł m nich. Oboj e wpatry wali się w plecy Ar-
naua. Elionor m ilczała. — Rozniosą waszego ry cerzy ka na strzępy. Splądruj ą j ego posiadłości,
zrównaj ą z ziem ią j ego dwór, a wtedy …
— Co? Co wtedy ? — warknęła Elionor, wciąż patrząc przed siebie.
Stracę brata. Może zdołam y j eszcze zażegnać nieszczęście. Bo to na pewno źle się skończy, po-
m y ślał Joan.
— Porozm awiaj cie z nim … — próbował przekonać Elionor.
— Rozum wam odj ęło, m nichu?
— A j eśli Arnau nie zgodzi się na m ałżeństwo? A j eśli Felip de Ponts wy zna prawdą? Poroz-
m awiaj cie z Arnauem , zanim host ruszy ku Mataró. Na Boga, Elionor, posłuchaj cie m nie!
— Na Boga? — Ty m razem Elionor spoj rzała na Joana. — To lepiej wy porozm awiaj cie
z waszy m Bogiem .
Przeszli pod sztandar bastaixos, gdzie spotkali Guillem a bez broni. Niewolnicy nie m ieli prawa
j ej nosić. Na widok żony Arnau ściągnął brwi i zm ierzy ł j ą wzrokiem .
— Mar j est również m oj ą podopieczną — zauważy ła.
Raj cy dali rozkaz do wy m arszu i arm ia złożona z m ieszkańców Barcelony ruszy ła na północ.
Pochód otwierał sztandar m iasta i świętego Jerzego, za nim i kroczy li bastaixos — wśród nich Ar-
nau, Elionor i Joan — a dopiero potem wszy stkie inne bractwa: trzy ty sięczne woj sko przeciwko
j ednem u ry cerzowi.
Po drodze przy łączy ło się do nich ponad stu chłopów z posiadłości Arnaua, którzy, uzbroj eni
w kusze, przy szli wesprzeć swego dobrodziej a. Arnau na próżno szukał wśród nich m ożny ch lub
ry cerzy.
Maszerował zasępiony pod sztandarem bastaixos, ram ię w ram ię z dawny m i towarzy szam i.
Joan próbował się m odlić, ale pacierze, które do tej pory klepał z pam ięci, teraz plątały m u się
w głowie. Ani on, ani Elionor w naj śm ielszy ch m arzeniach nie podej rzewali, że Arnau zwoła po-
spolite ruszenie. Zgiełk, j aki wy wołała trzy ty sięczna arm ia idąca wy m ierzy ć sprawiedliwość
i pom ścić krzy wdę oby watelki Barcelony, porażał Joana. Wielu m ężczy zn ucałowało przed wy -
prawą swe córki. Niej eden z nich, j uż z bronią w ręce, żegnał się z żoną, uj m uj ąc j ą pod brodę
i m ówiąc: „Barcelona troszczy się o swy ch m ieszkańców, zwłaszcza o… niewiasty ”.
Przecież oni obrócą w perzy nę włości nieszczęsnego Felipa de Ponts. Zupełnie j akby porwał
ich rodzoną córkę, m y ślał Joan. Osądzą go i stracą, ale wcześniej posłuchaj ą, co m a do Powie-
dzenia… Zerknął na Arnaua, który nadal kroczy ł z m arsem aa czole.
O zm ierzchu woj ska dotarły do posiadłości Felipa i zatrzy m ały się u stóp niewielkiego pagórka,
na którego szczy cie stał dwór. W rzeczy wistości by ł to wiej ski folwark pozbawiony j akichkolwiek
um ocnień obronny ch, z wy j ątkiem trady cy j nej wieży strażniczej przy legaj ącej do gospodar-
stwa. Joan popatrzy ł na dom , potem na arm ię, czekaj ącą na rozkazy raj ców. Spoj rzał na Elionor,
która unikała j ego wzroku. Trzy ty siące chłopa na j eden dworek!
Joan oprzy tom niał i pobiegł za Arnauem i Guillem em pod chorągiew świętego Jerzego, gdzie
grom adzili się raj cy i patry cj usze. Rozprawiano właśnie o naj bliższy ch posunięciach i Joan
wzdry gnął się, sły sząc, że zdecy dowana większość chce naty chm iast przy puścić szturm na wieżę,
bez ultim atum i bez czekania, aż Ponts sam odda się w ich ręce.
Raj cy zaczęli wy dawać rozkazy cechm istrzom poszczególny ch bractw. Joan zerknął na Elio-
nor, która nadal stała niewzruszona ze wzrokiem utkwiony m w dworze. Podszedł do Arnaua.
Chciał go zagadnąć, j ednak głos uwiązł m u w gardle. Guillem , stoj ący szty wno obok swego pana,
rzucił m u niechętne spoj rzenie. Cechm istrzowie zaczęli przekazy wać wskazówki podwładny m .
Odgłos przy gotowań do bitwy by ł j uż wszechobecny. Zapalono pochodnie, rozległ się szczęk wy j -
m owany ch z pochew m ieczy i odgłos napinany ch cięciw. Joan j eszcze raz spoj rzał na wieżę
przy legaj ącą do dworu, a potem na żołnierzy. Właśnie szy kowali się do ataku. Nie pój dą na ustęp-
stwa. Będą bezlitośni. Arnau zostawił zakonnika, niczy m zwy kły żołnierz ścisnął w ręku szty let
i odwrócił się w stronę gospodarstwa Felipa de Ponts. Joan zerknął na Elionor: wciąż patrzy ła
przed siebie z kam ienną twarzą.
— Nie…! — krzy knął, gdy Arnau stał j uż do niego plecam i. Jego krzy k zatonął w pom ruku
trzy ty sięcznej arm ii. Z dworu wy j echała postać na koniu: Felip de Ponts zm ierzał stępa w ich
stronę. Nie spieszy ł się.
— Poj m ać go! — rozkazał j eden z raj ców.
— Nie! — wrzasnął Joan. Oczy wszy stkich spoczęły dom inikaninie. Arnau spoj rzał na niego
py taj ąco. — Męża, który się poddaj e, nie bierze się do niewoli.
— O co chodzi, m nichu? — zagadnął j eden z raj ców. — Chcesz rozkazy wać arm ii Barcelony ?
Joan posłał Arnauowi błagalne spoj rzenie.
— Męża, który się poddaj e, nie bierze się do niewoli — powtórzy ł.
— Pozwólcie m u się poddać — przy stał Arnau.
Filip de Ponts zatrzy m ał się przed chorągwią świętego Jerzego, gdzie stał m iędzy inny m i Ar-
nau i raj cy m iej scy.
— Oby watele Barcelony ! — krzy knął na ty le głośno, że usły szała go cała arm ia. — Wiem , co
was tu przy wiodło, i rozum iem , że chcecie się upom nieć o waszą kraj ankę. Oto staj ę przed wam i
i przy znaj ę się do zarzucany ch m i czy nów. Jednak zanim m nie poj m acie i naj edziecie m ą wła-
sność, proszę, by ście m nie wy słuchali.
— Mów! — rzucił raj ca.
— To prawda, że uprowadziłem i… zniewoliłem Mar Estany ol wbrew j ej woli. — Głuchy po-
m ruk przeszedł po równinie, przery waj ąc m owę ry cerza. Arnau zacisnął ręce na kuszy. — Zrobi-
łem to, lekce sobie ważąc własne ży cie, świadom y kary wy m ierzanej za podobne przestępstwo.
Zrobiłem to i zrobiłby m to j eszcze stokroć razy, potężna j est bowiem m oj a m iłość do tej panny
i wielka udręka, gdy widzę, j ak więdnie bez m ęża, który cieszy łby się cnotam i, j akim i Bóg j ą ob-
darzy ł. Dlatego głos serca wziął górę nad rozsądkiem i m e czy ny by ły bardziej godne bestii osza-
lałej z nam iętności aniżeli ry cerza króla Piotra. — Na widok słuchaj ący ch w skupieniu ludzi Joan
próbował pody ktować ry cerzowi w m y ślach kolej ne słowa. — A ponieważ zachowałem się j ak
bestia, oddaj ę się w wasze ręce, j ednak j ako ry cerz, który m znów pragnę się stać, obiecuj ę poj ąć
Mar za żonę i kochać j ą przez resztę m y ch dni. Osądźcie! Nie chcę, choć prawo na to pozwala,
proponować m ęża stanu, wolałby m bowiem odebrać sobie ży cie, aniżeli uj rzeć w obj ęciach in-
nego m ężczy zny.
Skończy ł m ówić i dum nie wy pręży ł się na koniu, spoglądaj ąc z góry na trzy ty sięczną arm ię,
która w m ilczeniu rozważała j ego słowa.
— Chwała Bogu! — wy krzy knął Joan.
Zdum iony Arnau zm ierzy ł go wzrokiem . Wszy scy, nie wy łączaj ąc Elionor, spoj rzeli na m ni-
cha.
— Co to m a znaczy ć? — sy knął Arnau.
— Bracie — odezwał się Joan, łapiąc brata za ram ię. Mówił głośno, by sły szeli go wszy scy
zgrom adzeni. — To, co się wy darzy ło, j est ty lko i wy łącznie skutkiem naszego zaniedbania. —
Arnau żachnął się na te słowa. — Tak, bracie, przez lata patrzy liśm y przez palce na kapry śne za-
chowanie Mar. Zlekceważy liśm y nasz obowiązek względem zdrowej i urodziwej panny, która
dawno j uż powinna wy dać na świat potom stwo zgodnie z m isj ą powierzoną j ej przez Pana.
A m y, niepom ni tego, sprzeciwialiśm y się boskim zam y słom . — Arnau próbował coś powiedzieć,
lecz Joan nie dopuścił go do głosu. — Trawią m nie wy rzuty sum ienia. Trawiły m nie przez lata,
by łem bowiem zby t pobłażliwy dla rozkapry szonej panny, której ży cie z punktu widzenia święte-
go Kościoła katolickiego pozbawione by ło sensu. Ry cerza tego — Joan wskazał Felipa — zsy ła
nam sam Pan. Jako wy słannik Bożej opatrzności zrobił on to, na co m y śm y nie potrafili się zde-
cy dować. Tak, przez lata ży łem w poczuciu winy, patrząc, j ak więdnie uroda i zdrowie, który m i
Bóg obdarzy ł to dziewczę przy garnięte na swe szczęście przez m ężczy znę tak wielkodusznego j ak
ty. Nie chcę przy czy nić się do śm ierci tego ry cerza. On to właśnie, z narażeniem ży cia, które
nam teraz powierza, postanowił naprawić nasze niedopatrzenie. Zgódź się na to m ałżeństwo. Ja,
j eśli m oj e zdanie coś dla ciebie znaczy, tak właśnie postąpiłby m .
Arnau m ilczał przez chwilę. Cała arm ia czekała na j ego decy zj ę. Joan wy korzy stał ten m o-
m ent, by zerknąć na Elionor. Zdało m u się, że dostrzega na j ej wargach wy niosły uśm iech.
— Chcesz powiedzieć, że to wszy stko m oj a wina? — spy tał Arnau.
— Moj a, bracie, m oj a. To j a powinienem cię pouczy ć, czego oczekuj e od ciebie Kościół i j a-
ką m isj ę powierzy ł Bóg twej wy chowanicy. Jednak nie zrobiłem tego i… bardzo żałuj ę.
Oczy Guillem a m iotały bły skawice.
— Jaka j est wola Mar? — zapy tał Arnau pana Pontsu.
— Jestem ry cerzem króla Piotra — usły szał w odpowiedzi. — Jego prawa, te sam e, które was
tu przy wiodły, nie biorą pod uwagę zdania panny na wy daniu. — Woj sko skwitowało te słowa po-
m rukiem aprobaty. — Ja, Felip de Ponts, ry cerz kataloński, proszę o rękę waszej podopiecznej . Je-
śli ty, Arnau Estany ol, baron i konsul m orski, nie wy razisz zgody na m ałżeństwo, oddam się w wa-
sze ręce, m ożecie m nie oddać pod sąd. Jeśli j ednak przy j m uj esz m oj e oświadczy ny, wola panny
nie m a znaczenia.
Żołnierze znów przy znali racj ę ry cerzowi. Przez j ego usta przem awiało prawo, którego oni
wszy scy przestrzegali, wy daj ąc córki za m ąż bez py tania ich o zdanie.
— Tu nie chodzi o wolę Mar, bracie — wtrącił Joan, zniżaj ąc głos — ale o twoj ą powinność.
Nikt nie potrzebuj e opinii córki ani wy chowanki, by podj ąć decy zj ę z m y ślą o j ej dobru. Ten
m ężczy zna obcował j uż z Mar, dlatego j ej wola nie m a znaczenia, bo albo wy j dzie za m ąż, albo
j ej ży cie zam ieni się w piekło. Wy bieraj : śm ierć ry cerza czy boska interwencj a naprawiaj ąca
nasze zaniedbanie.
Arnau zerknął na swy ch bliskich. Na Guillem a przeszy waj ącego Felipa nienawistny m spoj rze-
niem , potem na kobietę, którą m onarcha dał m u za żonę. Gdy ich oczy się spotkały, Arnau spy tał
j ą bez słów o radę. Elionor skinęła głową. Na koniec odwrócił się do Joana.
— Tak każe prawo — usły szał od brata.
Popatrzy ł na ry cerza, potem na żołnierzy, którzy schowali Już broń. Nikt z trzech ty sięcy m ęż-
czy zn nie wątpił w słuszność argum entów pana Pontsu, nikt j uż nie m y ślał o ataku. Czekano na
ostateczną decy zj ę. Odpowiedź podpowiadało m u prawo katalońskie, prawo doty czące kobiet. Co
wskóra, ruszaj ąc do szturm u, zabij aj ąc pory wacza i oswobadzaj ąc Mar? Co czeka uprowadzoną
i zgwałconą pannę? Klasztor?
— Zgadzam się.
Jeszcze przez chwilę na równinie panowała cisza. Następnie po zbroj ny ch szeregach przeszedł
szm er, gdy przekazy wano sobie z ust do ust odpowiedź Arnaua. Ktoś głośno pochwalił j ego decy -
zj ę. Ktoś inny wzniósł okrzy k, który podchwy ciło kilka osób i niebawem cała arm ia Barcelony za-
częła wiwatować.
Joan i Elionor wy m ienili spoj rzenia.
Zaledwie sto m etrów dalej zam knięta w wieży panna, której przy szłość została właśnie przesą-
dzona, obserwowała woj ska zgrom adzone u stóp pagórka. Dlaczego nie podchodzą bliżej ? Dlacze-
go nie atakuj ą? O czy m rozprawiaj ą z ty m nędznikiem ? Co krzy czą?
— Arnau! Co krzy czą twoi ludzie?
45
Wrzawa i wiwaty uświadom iły Guillem owi, że się nie przesły szał i że Arnau rzeczy wiście po-
wiedział: „Zgadzam się”. Zagry zł wargi. Ktoś poklepał go po plecach w odruchu ogólnej wesoło-
ści. „Zgadzam się”. Guillem spoj rzał na Arnaua, potem na Felipa de Ponts. Na twarzy ry cerza
m alowała się ulga. Co m oże zrobić zwy kły niewolnik? Znów spoj rzał na pory wacza. Uśm iechał
się. „Obcowałem z Mar Estany ol — powiedział. — Obcowałem z Mar Estany ol!”. Jak Arnau
m ógł?
Podano m u bukłak wina. Guillem odsunął go gniewnie.
— Nie pij esz, chrześcij aninie? — usły szał.
Napotkał wzrok swego pana. Patry cj usze winszowali Felipowi de Ponts, który nadal siedział na
koniu. Wokół weselono się i raczono winem .
— Nie pij esz, chrześcij aninie? — usły szał znów za plecam i. Odepchnął m ężczy znę z bukła-
kiem i ponownie poszukał wzrokiem Arnaua. Patry cj usze winszowali również konsulowi, który
spoglądał na Guillem a znad głów otaczaj ącego ich tłum u.
Ciżba, w której krąży ł również Joan, popy chała Arnaua ku dworowi, j ednak konsul nie odwra-
cał wzroku od niewolnika.
Woj ska pospolitego ruszenia świętowały porozum ienie. Palono ogniska i śpiewano wokół nich.
— Wy pij za naszego konsula i za szczęście j ego wy chowanki — rzucił ktoś inny, podsuwaj ąc
Guillem owi wino.
Arnau zniknął na drodze do dworu. Guillem znów odsunął bukłak.
— Nie chcesz wznieść toastu?
Spiorunował py taj ącego wzrokiem , odwrócił się na pięcie i ruszy ł do Barcelony. Gwar cichł
stopniowo za j ego plecam i aż wreszcie Guillem znalazł się zupełnie sam na stołeczny m gościńcu.
Szedł, powłócząc nogam i.
Arnau nie przy j ął sera, który m poczęstowała go trzęsąca się staruszka służąca u Felipa. Patry -
cj usze i raj cy m iej scy zgrom adzili się na pierwszy m piętrze dworu — nad oboram i — wokół
wielkiego kam iennego paleniska. Arnau szukał w tłum ie Guillem a. Ludzie gawędzili, śm iali się
i poganiali służącą, dom agaj ąc się więcej sera i wina. Joan i Elionor stali przy palenisku. Oboj e
spuścili oczy, gdy spoczął na nich wzrok Arnaua.
Szm er na sali kazał konsulowi spoj rzeć w drugą stronę.
Felip de Ponts wprowadził Mar, trzy m aj ąc j ą m ocno za rękę. Na widok Arnaua dziewczy na
wy rwała się ry cerzowi i ruszy ła do opiekuna, a na j ej ustach poj awił się uśm iech. Rozwarła ra-
m iona, j ednak gdy j uż m iała rzucić się Arnauowi na szy j ę, zam arła i powoli opuściła ręce.
Arnauowi wy dało się, że dostrzega siniak na j ej policzku.
— Co się dziej e, Arnau?
Odwrócił się do Joana, szukaj ąc u niego pom ocy, j ednak m nich stał z opuszczoną głową.
Wszy scy czekali na słowa konsula.
— Ry cerz Felip de Ponts powołał się na prawo Si quis virginem…
Dziewczy na nie ruszała się. Po j ej policzku potoczy ła się łza. Arnau podniósł prawą rękę, j ed-
nak opam iętał się i pozwolił łzie skapnąć na j ej szy j ę.
— Twój oj ciec… — odezwał się zza j ej pleców Felip. Arnau próbował go uciszy ć władczy m
gestem . — Konsul m orski obiecał m i twoj ą rękę na oczach całej barcelońskiej arm ii — wy recy -
tował j edny m tchem , boj ąc się, że Arnau przerwie m u lub… zm ieni zdanie.
— To prawda? — zapy tała Mar.
Prawdą j est, że m am ochotę cię pieścić… całować… m ieć zawsze przy sobie. Czy to oj cow-
skie uczucie? — pom y ślał Arnau.
— Tak, Mar.
Z j ej oczu nie popły nęło więcej łez. Felip podszedł i złapał j ą za ram ię. Już się nie wy rwała.
Ktoś przerwał ciszę, która zaległa po słowach Arnaua, i po chwili w izbie znów zawrzało. Arnau
i Mar nie odry wali od siebie wzroku. Okrzy k „Niech ży j e m łoda para!” oszołom ił Arnaua. Ty m
razem łzy zalały j ego twarz. Może Joan postąpił słusznie, m oże j ego brat odgadł coś, o czy m nie
wiedział nawet on sam . Przecież obiecał Madonnie, że j uż nigdy nie zdradzi żony, nawet poślubio-
nej wbrew własnej woli, dla innej kobiety.
— Oj cze? — szepnęła Mar, ocieraj ąc m u łzę ręką. Zadrżał pod doty kiem j ej dłoni.
Odwrócił się i wy biegł z izby.
W tej sam ej chwili, gdzieś na opustoszały m m roczny m gościńcu wiodący m do Barcelony,
niewolnik, podniósłszy oczy ku niebu, usły szał udręczony krzy k dziewczy nki, którą wy chował j ak
własną córkę. Urodził się niewolnikiem i wiódł ży cie niewolnika. Nauczy ł się kochać w taj em nicy
i skry wać uczucia. Niewolnik nie by ł uważany za człowieka, dlatego gdy by ł sam — w ty m j ed-
ny m j edy ny m czasie, gdy czuł się wolny — potrafił sięgać wzrokiem głębiej niż ludzie, który m
wolność przy słaniała duszę. Dawno j uż odkry ł m iłość łączącą naj droższe m u istoty i m odlił się do
swy ch dwóch bogów, by uwolnili j e z kaj dan, znacznie m ocniej szy ch od ty ch krępuj ący ch j ego.
Załkał, choć niewolnikom nie wolno by ło płakać.
Nie wszedł do Barcelony. Dotarł do m iasta j eszcze o zm roku i zatrzy m ał się przed zam kniętą
bram ą Świętego Daniela. Zabrano m u j ego córeczkę. Arnau sprzedał j ą j ak niewolnicę. Cóż z te-
go, że nieświadom ie? Jak m a wrócić do Barcelony, siadać na krześle, na który m siady wała Mar,
chodzić ulicam i który m i razem spacerowali, gawędząc, śm iej ąc się i dzieląc j ej słodką taj em ni-
cę? Jak ży ć pośród ty lu wspom nień, w towarzy stwie m ężczy zny, który podeptał ich m arzenia?
Guillem ruszy ł przed siebie i po dwóch dniach wędrówki wzdłuż wy brzeża dotarł do Salou, dru-
giego pod względem znaczenia portu w Katalonii. Spoj rzał na m orze, powiódł wzrokiem po linii
hory zontu. Morska bry za przy niosła wspom nienie dzieciństwa spędzonego w Genui, wspom nienie
m atki i rodzeństwa. Został z nim i brutalnie rozdzielony, kiedy sprzedano go kupcowi i zaczął przy
nim zgłębiać taj niki handlu. Jednak pewnego dnia statek, na który m pły nął ze swy m panem ,
wpadł w ręce Katalończy ków, toczący ch woj nę z Genuą. Potem Guillem przechodził z rąk do rąk,
aż w końcu Hasdai Crescas docenił j ego sm y kałkę do handlu i dostrzegł w nim kogoś więcej niż
zwy kłego robotnika. Guillem znów spoj rzał na m orze, na okręty, na pasażerów… Dlaczego nie
Genua?
— Kiedy wy pły wa naj bliższy statek do Lom bardii, do Pizy ? — Młody pracownik portowy
przerzucił nerwowo papiery piętrzące się na ladzie m agazy nu. Nie znał Guillem a i z początku po-
traktował go z niechęcią, j ak pierwszego lepszego brudnego i cuchnącego niewolnika. Lecz gdy
Maur się przedstawił, przy pom niał sobie słowa oj ca: „Guillem j est prawą ręką Arnaua Estany ola,
konsula m orskiego, którem u zawdzięczam y pracę”. — Poproszę również o przy bory do pisania
i wskazanie spokoj nego kąta, gdzie m ógłby m napisać list — dodał Guillem .
Przy j m uj ę oferowaną przez ciebie wolność — napisał. — Wy pły wam do Genui przez Pizą,
gdzie udam się j ako twój niewolnik i będę czekał na akt uwolnienia. Co j eszcze dodać? Że nie m o-
że ży ć w Barcelonie z dala od Mar? A Arnau będzie m ógł? Po co m u o ty m przy pom inać? Wy ru-
szam na poszukiwanie swy ch korzeni, m oj ej rodziny — dopisał. — Ty i Hasdai by liście m oim i
naj lepszy m i przy j aciółm i, proszę, opiekuj się nim . Pozostanę ci na zawsze wdzięczny. Niech Al-
lach i Naj świętsza Panienka czuwaj ą nad tobą. Będę się za ciebie m odlił.
Gdy galera, na którą wsiadł, podniosła kotwicę, posłaniec ruszy ł z listem do Barcelony.
Arnau podpisy wał akt uwolnienia powoli, przy glądaj ąc się każdem u pociągnięciu piórem
i wspom inaj ąc epidem ię dżum y, uliczną bój kę, kantor, lata wspólnej pracy, rozm ów, przy j aźni,
radości… Przy ostatniej kresce zadrżała m u ręka. Pióro złam ało się na końcowy m zawij asie.
Obaj znali prawdziwe powody, które skłoniły Guillem a do wy j azdu.
Po powrocie na giełdę Arnau nakazał przesłać swem u agentowi w Pizie akt uwolnienia Guille-
m a. Do listu dołączy ł zlecenie wy płaty niewielkiej fortuny.
— Nie czekam y na Arnaua? — zapy tał Joan, wszedłszy do j adalni. Baronowa siedziała j uż
przy stole.
— Jesteście głodni? — Joan skinął głową. — Więc korzy staj cie z okazj i i j edzcie.
Mnich usiadł naprzeciwko Elionor przy długim stole. Dwaj służący podali im biały pszenny
chleb, wino, zupę i gęś pieczoną z cebulą i pieprzem .
— Przecież m ówiliście, że j esteście głodni… — zauważy ła Elionor, widząc, że m nich ty lko
rozgrzebuj e j edzenie na talerzu.
Joan spoj rzał na nią oboj ętnie. Przez resztę posiłku nie zam ienili słowa.
Wiele godzin później , Joan, siedząc w swej kom nacie, usły szał, że w pałacu panuj e poruszenie.
Służący biegli, by przy witać Arnaua. Chcieli m u podać kolacj ę, lecz odm ówił — Jak trzy krotnie
wcześniej , kiedy Joan chciał zj eść razem z nim . A siadał w j ednej z sal pałacowy ch, gdzie czekał
na niego i dziękował za posiłek zrezy gnowany m gestem .
Mnich sły szał, j ak służący się rozchodzą. Potem zza drzwi dobiegły kroki Arnaua zm ierzaj ące-
go do sy pialni. Po cóż m iałby do niego wy chodzić? Trzy razy czekał na niego do późna i próbo-
wał z nim rozm awiać, lecz Arnau zam y kał się w sobie i odpowiadał zdawkowo na j ego py tania.
„Dobrze się czuj esz?”. „Tak”. „Masz dużo pracy na giełdzie?”. „Nie”. „Wszy stko w porządku?”. Ci-
sza. „Jak tam kościół Santa Maria?”. „Dobrze”. W m roku pokoj u Joan zatopił twarz w dłoniach.
Kroki za drzwiam i ucichły. Bo i o czy m Arnau m a rozm awiać z Joanem ? O niej ? Ma m u wy znać,
że j ą kocha?
Joan widział, j ak Mar ociera m u łzę z policzka. „Oj cze?”, szepnęła, a Arnau zadrżał. Wtedy Jo-
an odwrócił się i zobaczy ł uśm iech na twarzy Elionor. Dopiero na widok cierpienia brata zrozu-
m iał… Jednak nie m ógł m u powiedzieć prawdy. Jakże m iał się przy znać, że to właśnie on… Znów
uj rzał tam tą łzę. Aż tak bardzo Arnau kocha Mar? Czy kiedy kolwiek o niej zapom ni? Nikt nie przy -
szedł podtrzy m ać na duchu Joana, który również i tej nocy padł na kolana i m odlił się aż do świtu.
— Chciałby m wy j echać z Barcelony.
Przeor dom inikanów przy j rzał się swem u podwładnem u: zm izerniał, m iał podkrążone i zapad-
nięte oczy, j ego habit by ł w stanie godny m pożałowania.
— Bracie Joanie, czuj esz się na siłach przy j ąć funkcj ę inkwizy tora?
— Tak — odrzekł zapy tany. Przeor zm ierzy ł go wzrokiem od stóp do głów. — Z dala od Barce-
lony na pewno poczuj ę się lepiej .
— Dobrze. W przy szły m ty godniu ruszasz na północ. Wy słano go do wsi zagubiony ch pośród
gór i dolin, gdzie ludzie ży li z rolnictwa oraz z hodowli by dła. Z lękiem witali inkwizy tora, ty m
bardziej że j ego wizy ta nie by ła dla nich nowością. Odkąd przed ponad stu laty papież Innocenty
IV zlecił Raj m undowi de Peny afort wprowadzić do królestwa Aragonii i księstwa Narbonne in-
kwizy cj ę, m ieszkańcy często by li wzy wani przez czarny ch m nichów na przesłuchania.
Większość doktry n uznawany ch przez Kościół za herety ckie trafiła do Katalonii z Francj i. Naj -
pierw zj awili się tu katarzy i waldensi, potem begardzi, a na koniec tem plariusze, prześladowani
przez francuskiego króla. Na terenach przy graniczny ch, które pierwsze uległy herety ckim wpły -
wom , skazano i stracono wielu m ożny ch: wicehrabiego Arnaua i j ego żonę Erm essandę, Ram ona
de Cadi czy też Guillem a de Niort, naczelnika hrabiego Nunó Sanca w Cerdagne i w Coflent,
gdzie właśnie pełnić m iał swą m isj ę brat Joan.
— Ekscelencj o — powitała go reprezentacj a m iej scowy ch dy gnitarzy w j ednej z tam tej -
szy ch wsi, kłaniaj ąc się nisko.
— Nie j estem ekscelencj ą — rzucił przy by ły, daj ąc im znak, by się wy prostowali. — Nazy -
waj cie m nie po prostu bratem Joanem .
Mim o niewielkiego doświadczenia zdąży ł się j uż przy zwy czaić do takich powitań. Miej scowi
zostali uprzedzeni o przy j eździe inkwizy tora, j ego sekretarza i pół tuzina żołnierzy Świętej Inkwi-
zy cj i. Znaj dowali się teraz na niewielkim ry nku. Joan spoj rzał badawczo na czterech m ężczy zn,
którzy bali się wy prostować: pochy lali przed nim odkry te głowy i wiercili się niespokoj nie. Na
ry nku prócz nich nie by ło ży wego ducha, choć Joan wiedział, że śledzi go wiele par oczu. Aż tak
dużo m aj ą tu przed nim do ukry cia? Wiedział również, co czeka go po powitaniu: naj lepsza kwate-
ra w okolicy oraz suto zastawiony stół — zby t suto, j ak na m ożliwości tutej szy ch m ieszkańców.
— Zostawcie m i ty lko kawałek sera, chleb i wodę, resztę Możecie zabrać. Dopilnuj cie, by m o-
im ludziom niczego nie brakowało — powiedział to co zwy kle, siadaj ąc przy stole.
Dom również przy pom inał j ego poprzednie kwatery : by ł ubogi i prosty, ale kam ienny, w prze-
ciwieństwie do zapełniaj ący ch okolicę chałup z gliny lub ze zbutwiały ch desek. Stół i kilka zy dli
stanowiło całe wy posażenie izby, gdzie królowało palenisko.
— Jego ekscelencj a j est na pewno zm ęczony.
Joan spoj rzał na leżący przed nim ser. Miał za sobą wiele godzin m arszu w chłodzie poranka,
po kam ienisty ch i błotnisty ch drogach, po rosie. Założy wszy pod stołem nogę na nogę rozm aso-
wał obolałą ły dkę i prawą stopę.
— Nie j estem ekscelencj ą — powtórzy ł — i nie j estem zm ęczony. Bóg nie wie, co to zm ęcze-
nie, gdy trzeba bronić j ego im ienia. Przy stępuj em y naty chm iast do pracy, gdy ty lko nieco się
posilę. Zwołaj wszy stkich na ry nek.
Przed opuszczeniem Barcelony Joan wy starał się w klasztorze Świętej Katarzy ny o traktat spi-
sany w 1231 roku przez papieża Grzegorza IX i przy swoił sobie m etody działania wędrowny ch
inkwizy torów.
„Grzesznicy ! Nawracaj cie się!”. Naj pierw kazanie. Niewiele ponad siedem dziesiąt osób zgro-
m adzony ch na ry nku spuściło wzrok po pierwszy ch j ego słowach. Spoj rzenie m nicha w czerni
przej m owało ich grozą. „Czeka was ogień piekielny !”. Z początku wątpił, czy potrafi przem awiać
publicznie, j ednak szy bko okazało się, że słowa pły ną z j ego ust gładko, łatwo i robią wrażenie na
wy straszony ch wieśniakach. „Nikt nie uniknie kary ! Bóg nie chce w swy m stadzie czarny ch
owiec”. Maj ą na siebie donosić, herezj a m usi wy j ść na j aw. Bo m isj a Joana polegała na tropie-
niu grzechów popełniany ch w dom owy m zaciszu, znany ch ty lko sąsiadowi, przy j acielowi, żo-
nie…
„Bóg wie wszy stko. Zna was dobrze. Nie spuszcza z was oka. Człowiek, który patrzy oboj ętnie
na grzech, będzie się sm aży ł w piekle, większą winę ponosi bowiem ten, kto przy m y ka oko na
grzech, a nie sam grzesznik. On bowiem m oże zy skać przebaczenie, ale ten, kto tai cudzy
grzech…”. Przy ty ch słowach Joan patrzy ł badawczo na zgrom adzony ch na ry nku, wy starczy
j eden nieostrożny gest, j edno ukradkowe spoj rzenie. Ci pój dą na pierwszy ogień. „Kto zataj a
grzech…”. Joan znów zawiesił głos i m ilkł, by groźba przeraziła słuchaczy : „nie zazna wy bacze-
nia”.
Strach. Ogień, cierpienie, grzech, kara… Mnich w m ówił, póki nie zawładnął duszam i wieśnia-
ków. Już za pierwszy m razem dane m u by ło posm akować tego szczególnego uczucia.
— Macie trzy dni — powiedział na koniec. — Kto w ty m czasie sam przy zna się do grzechu,
zostanie potraktowany łaskawie. Ale po upły wie tego czasu… na winowaj cą spadnie przy kładna
kara. — Joan skinął na oficera. — Miej cie na oku tę blondy nkę, bosego chłopa i tego z czarny m
pasem . I j eszcze tam tą m łódkę z dzieckiem … — Dy skretnie wskazy wał wy m ieniane osoby. —
Jeśli nie zgłoszą się sam e, przy prowadzicie ich razem z kilkom a inny m i wieśniakam i wy brany m i
na chy bił trafił.
Przez trzy następne dni Joan tkwił z kam ienną twarzą za stołem w towarzy stwie sekretarza i kil-
ku żołnierzy, którzy przestępowali z nogi na nogę, podczas gdy w ciszy m ij ała powoli godzina za
godziną.
Ty lko cztery osoby rozproszy ły nudę: dwaj m ężczy źni, którzy przy znali się do opuszczenia nie-
dzielnej m szy, nieposłuszna m ężowi kobieta oraz chłopiec o ogrom ny ch oczach, który zaj rzał
przez szparę w drzwiach.
Ktoś popchnął go od ty łu, ale chłopiec bał się wej ść i tkwił niezdecy dowanie na progu.
— Wej dź, chłopcze — zaprosił go Joan.
Malec cofnął się, lecz niewidzialna ręka wepchnęła go do i zatrzasnęła drzwi.
— Ile m asz lat? — zapy tał m nich.
Dziecko popatrzy ło na żołnierzy, na sekretarza, który wziął do ręki pióro, i na Joana.
Dziewięć — wy j ąkał.
Jak ci na im ię? — Alfons.
— Podej dź bliżej , chłopcze. Co chciałeś nam powiedzieć? Że… że dwa m iesiące tem u zerwa-
łem fasolę sąsiada. — Zerwałem ? — upewnił się Joan.
Alfons spuścił wzrok.
— Ukradłem — przy znał słaby m głosikiem .
Wstał z posłania i podkręcił kaganek. Od kilku godzin we wsi panowała cisza i od kilku godzin Jo-
an czekał na sen. Przy m y kał oczy i zaczy nał drzem ać, j ednak wy ry wała go z uśpienia łza pły ną-
ca po policzku Arnaua. Potrzebował światła. Próbował zasnąć, ale wcześniej czy później wstawał
z posłania — czasam i zry wał się zlany potem , inny m razem zwlekał się powoli, pogrążony we
wspom nieniach, spędzaj ący ch m u sen z powiek.
Potrzebował światła. Upewnił się, że w kaganku zostało trochę oliwy.
W ciem ności doj rzał sm utną twarz brata.
Znów położy ł się na sienniku. Zim no. Zawsze j est zim no. Przez kilka sekund obserwował drga-
nie płom ienia i cienie tańczące w j ego ry tm ie. Okno w sy pialni pozbawione by ło okiennic i wiatr
hulał po izbie. „Wszy scy pląsam y w ry tm ie j akiegoś tańca, m oj ego tańca…”.
Joan skulił się pod derką i zacisnął powieki.
Dlaczego świt nie nadchodzi? Poj utrze m iną trzy dni, j ak tu siedzi.
Zapadł w drzem kę, ale pół godziny później zbudził się spocony.
Kaganek nadal się palił. Cienie tańczy ły na ścianach. Wieś by ła pogrążona w ciszy. Dlaczego
nie świta?
Joan owinął się derką i podszedł do okna.
Jeszcze j edna wieś. Jeszcze j edna noc upły waj ąca w oczekiwaniu na świt.
Oby te dwa dni m inęły j ak naj szy bciej …
Rano przed dom em inkwizy tora stał sznur ludzi pilnowany przez żołnierzy.
Przedstawiła się j ako pątniczka. Joan udał niewielkie zainteresowanie blondy nką, która weszła
j ako czwarta. Przesłuchanie trzech pierwszy ch osób niewiele dało. Pątniczka stała przed stołem ,
za który m zasiadał Joan i sekretarz. Na palenisku trzaskał ogień. W izbie by li ty lko we troj e. Żoł-
nierze czekali przed dom em . Nagle Joan podniósł wzrok. Kobieta zadrżała.
— Ty coś wiesz, prawda, Pątniczko? Bóg na nas patrzy. — Pątniczka przy taknęła, nie odry wa-
j ąc wzroku od klepiska. — Spój rz na m nie. Musisz na m nie patrzeć. Chy ba nie chcesz się sm aży ć
w ogniu piekielny m ? Spój rz na m nie. Masz dzieci?
Zapy tana powoli podniosła oczy.
— Mam , ale… — wy j ąkała.
— Ale to nie one grzeszą — wszedł j ej w słowo Joan. — W takim razie kto? — Kobieta zawa-
hała się. — Kto, Pątniczko?
— Bluźni — rzuciła.
— Kto bluźni?
Pióro sekretarza zawisło w powietrzu.
— Ona… — Joan czekał w m ilczeniu. Nie by ło odwrotu. — Sły szałam , j ak bluźni w gniewie…
— Kobieta znów wbiła wzrok w klepisko. — Marta, siostra m oj ego m ęża. W gniewie wy gaduj e
straszne rzeczy.
Zgrzy tanie pióra zagłuszy ło wszy stkie inne odgłosy.
— Coś j eszcze, Pątniczko?
Ty m razem zapy tana spokoj nie uniosła głowę.
— Nie, j uż nic.
— Na pewno?
— Przy sięgam . Musicie m i wierzy ć.
Pom y lił się ty lko co do chłopa z czarny m pasem . Bosy Mężczy zna doniósł bowiem na dwóch
pasterzy, którzy nie przestrzegali postu. Wy znał, że przy łapał ich na j edzeniu m ięsa Wielki Post.
Natom iast m łoda wdowa z niem owlęciem doniosła na żonatego sąsiada, który czy nił j ej nieprzy -
zwoite propozy cj e… Raz nawet dotknął j ej piersi. — A ty m u pozwoliłaś? — zapy tał Joan. — Po-
dobało ci się? kobieta wy buchła płaczem .
— Czułaś rozkosz? — drąży ł Joan.
— Nie m ieliśm y co j eść — zaszlochała, wskazuj ąc dziecko. Sekretarz zapisał im ię m atki. Joan
wbił w nią wzrok. I co za to dostałaś? — pom y ślał. Kawałek czerstwego chleba? Ty le j est warta
twa cnota?
— Przy znała się! — krzy knął, wy m ierzaj ąc w nią palec. Dwóch m ężczy zn doniosło na sąsia-
dów. Herety ków, j ak zapewnili.
— Czasam i budzą m nie w nocy dziwne odgłosy i widzę światło w ich oknach — powiedział j e-
den z nich. — Czczą diabła.
Czy m ci zawinił sąsiad, że na niego donosisz? — pom y ślał Joan. Dobrze wiesz, że nigdy nie po-
zna nazwiska donosiciela. Co zy skasz, j eśli go skażę? Kawałek pola?
— Jak m a na im ię twój sąsiad?
— Anton, piekarz Anton.
Joan skończy ł przesłuchania dopiero o zm roku. Sekretarz pody ktował przy wołanem u oficerowi
im iona osób, które nazaj utrz o brzasku m iały się stawić przed try bunałem inkwizy cj i.
Znowu noc, znowu cisza, zim no, m igoczący płom ień i… wspom nienia. Joan wstał z posłania.
Bluźnierczy ni, rozpustnik i czciciel diabła. „O świcie będziecie m oi”, rzucił przez zęby. Czy na-
prawdę trafił na wielbiciela szatana? Dostał j uż wiele podobny ch donosów, ale ty lko j eden okazał
się prawdziwy. Czy ty m razem m u się poszczęści? Jak zdem askuj e podej rzanego?
Poczuł zm ęczenie, znów położy ł się na posłaniu i przy m knął powieki. Czciciel szatana…
— Przy sięgasz na świętą Ewangelię? — zapy tał Joan, pierwsze prom ienie słońca zaczęły prze-
dostawać się do izby parterze dom u.
Mężczy zna przy taknął.
— Wiem , żeś zgrzeszy ł — oznaj m ił Joan.
Mężczy zna, który kupił chwilę rozkoszy od m łodej wdowy i stał teraz m iędzy dwom a wy prę-
żony m i żołnierzam i, zbladł. na j ego czole perlił się pot.
— Jak ci na im ię?
— Gaspar — padła odpowiedź.
— Wiem , żeś zgrzeszy ł, Gasparze — powtórzy ł Joan. Mężczy zna zaczął się j ąkać:
— Ja… j a…
— Przy znaj się! — Joan podniósł głos.
— Ja…
— Chłoszczcie go, aż się przy zna! — Inkwizy tor wstał, waląc w stół obiem a pięściam i.
Jeden z żołnierzy sięgnął po rzem ień przy pięty do pasa. Przesłuchiwany padł na kolana przed
Joanem i sekretarzem .
— Nie, błagam , ty lko nie chłosta.
— To się przy znaj .
Żołnierz szturchnął go w plecy, wciąż trzy m aj ąc w ręku zwinięty bicz.
— Przy znaj się! — wrzasnął Joan.
— To… to nie m oj a wina. To ta kobieta. Rzuciła na m nie urok. — Mężczy zna wy pluwał go-
rączkowo słowa. — Jest rozpustna, m ąż j ej j uż nie zaspokaj a. — Joan nie zareagował. — Nie daj e
m i spokoj u, naprasza się. Uległem j ej ty lko kilka razy, ale… ale to się j uż nie powtórzy. Będę j ej
unikał. Przy sięgam .
— Cudzołoży łeś z nią?
— T… tak.
— Ile razy ?
— Nie wiem …
— Cztery ? Pięć? Dziesięć?
— Cztery. Tak, na pewno cztery.
— Jak j ej na im ię?
Znów poszło w ruch pióro sekretarza.
— Jakich inny ch grzechów się dopuściłeś?
— Nie… j uż żadnego więcej , przy sięgam .
— Nie przy sięgaj nadarem no — Joan cedził powoli słowa. — Wy chłoszczcie go.
Po dziesięciu uderzeniach m ężczy zna wy znał, że zabawiał się również z dziewkam i uliczny m i
z targu w Puigcerda. Ponadto bluźnił, kłam ał i dopuścił się wielu pom niej szy ch grzeszków. Po pię-
ciu dodatkowy ch batach przy pom niał sobie także m łodą wdowę.
— Przy znał się! — zawy rokował Joan. — Jutro stawisz się na ry nku na serm o generalis, pod-
czas którego zostanie ci oznaj m iona kara.
Skazany nie zdąży ł zaprotestować. Żołnierze wy wlekli go przed dom , nie czekaj ąc, aż wstanie
z klęczek.
Marta, szwagierka Pątniczki, przy znała, się od razu. Po wezwaniu j ej na następny dzień Joan
przy naglił spoj rzeniem swego pom ocnika.
— Wprowadźcie Antona Sinom a — rozkazał sekretarz oficerowi, zerknąwszy na listę podej rza-
ny ch.
Na widok czciciela szatana Joan wy prostował się na twardy m drewniany m krześle. Ten garba-
ty nos, wy sokie czoło, ciem ne oczy …
Chciał usły szeć j ego głos.
— Przy sięgasz na świętą Ewangelię?
— Tak.
— Jak się nazy wasz? — zapy tał, j eszcze zanim podej rzany przed nim stanął.
— Anton Sinom .
Ten niewielki, lekko przy garbiony człeczy na, ginący m iędzy pilnuj ący m i go żołnierzam i, od-
powiadał na py tania z rezy gnacj ą, która nie uszła uwagi inkwizy tora.
— Zawsze tak się nazy wałeś?
Anton Sinom zawahał się. Joan czekał na odpowiedź.
— Tutaj wszy scy znaj ą m nie pod ty m im ieniem — odrzekł w końcu.
— A gdzie indziej ? — Przedtem m iałem inne im ię.
Ich spoj rzenia się skrzy żowały. Człeczy na nie unikał wzroku inkwizy tora.
— Czy aby na pewno chrześcij ańskie?
Anton pokręcił głową. Joan stłum ił uśm iech. Od czego zacząć? Powiedzieć, że wie, iż zgrze-
szy ł? Ten przechrzta nie da się nabrać. We wsi go nie zdem askowano, w przeciwny m razie wielu
sąsiadów by go wy dało, częste by ły bowiem donosy na przechrzczony ch Ży dów. Naj wy raźniej
nasz Sinom to spry tna sztuka. Joan przy glądał m u się przez kilka sekund, zastanawiaj ąc się, co też
ukry wa. Dlaczego w j ego dom u w środku nocy pali się światło?
Joan wstał i wy szedł przed dom . Sekretarz i żołnierze ani drgnęli. Gdy zam knął za sobą drzwi,
tłoczący się przed chałupą gapie zam arli. Joan zlekceważy ł ich i zwrócił się do oficera:
— Czy przy szła rodzina tego w środku?
Oficer wskazał kobietę i dwóch chłopców, którzy się w niego wpatry wali. By ło w nich coś…
— Czy m trudni się ten chłop? Jak wy gląda j ego dom ? Jak zareagował na wezwanie?
— Jest piekarzem — odparł oficer. — Ma piekarnię na parterze dom u. A sam a chałupa? Zwy -
czaj na, czy sta. Rozm awialiśm y nie z nim , ale z j ego żoną.
— Nie by ło go wtedy w piekarni?
— Nie.
— Odwiedziliście go o świcie, j ak wam przy kazałem ? — Tak, bracie Joanie.
„Czasam i w nocy budzi m nie…”. Jego sąsiad powiedział „budzi m nie”. Piekarz… piekarz wsta-
j e przed świtem . „Nie sy piasz, Sinom ie? Skoro m usisz wstać przed świtem …”. Joan znów przy j -
rzał się rodzinie podej rzanego stoj ącej w pewnej odległości od gawiedzi. Przez chwilę chodził
przed dom em , po wszedł zdecy dowanie do środka. Pod j ego nieobecność sekretarz, żołnierze
i przesłuchiwany nie ruszy li się z m iej sca.
Joan podszedł do przechrzty tak blisko, że ich twarze niem al się zetknęły. Następnie wrócił na
swoj e m iej sce.
— Rozbierzcie go — rozkazał żołnierzom .
— Jestem obrzezany. Przecież j uż m ówi…
— Rozbierzcie go!
Żołnierze ruszy li do Sinom a, ale j eszcze zanim się na niego rzucili, j ego oczy, skierowane na
Joana, potwierdziły podej rzenia dom inikanina.
— A teraz — powiedział, gdy m ężczy zna by ł j uż nagi — co m asz m i do powiedzenia?
Przechrzta starał się nie tracić zim nej krwi.
— Nie wiem , do czego zm ierzasz — odparł.
— Zm ierzam do tego — Joan zniży ł głos, przeżuwaj ąc każde słowo — że m asz brudną twarz
i szy j ę, lecz pierś nieskazitelnie czy stą. Że twoj e dłonie i nadgarstki są ubrudzone, ale ram iona do-
kładnie wy m y te. Że m asz brudne stopy i kostki, ale nie nogi.
— Odsłonięte części ciała są podatne na zabrudzenia, przed który m i chroni ubranie — argu-
m entował Sinom .
— Nawet przed m ąką, piekarzu? Chcesz m i wm ówić, że ubranie chroni piekarza przed m ąką?
Mam uwierzy ć, że przy piecu chlebowy m pracuj esz w ty m sam y m ubraniu, w który m chodzisz
zim ą po dworze? Gdzie są ślady m ąki na twoich ram ionach? Dzisiaj m am y poniedziałek. Święci-
łeś Dzień Pański?
— Tak.
Joan zerwał się z krzesła, uderzaj ąc pięścią w stół.
— Ale poddałeś się również ablucj om zgodnie z herety ckim oby czaj em ! — krzy knął.
— Nie — j ęknął Sinom .
— Przekonam y się, Sinom ie, przekonam y się. Uwięźcie go i przy prowadźcie j ego żonę i dzie-
ci.
— Nie! — błagał Sinom , gdy żołnierze złapali go pod pachy i powlekli do piwnicy. — Oni nie
m aj ą z ty m nic wspólnego!
— Stać! — rozkazał Joan. Żołnierze zatrzy m ali się i odwrócili przechrztę twarzą do inkwizy to-
ra. — Z czy m nie m aj ą nic wspólnego? Sinom ie, z czy m nie m aj ą nic wspólnego?
Przy znał się, by le ty lko oczy ścić z podej rzeń swy ch bliskich. Gdy skończy ł, Joan kazał wtrącić
go do lochu wraz z… rodziną. Następnie polecił wprowadzić pozostały ch oskarżony ch.
Inkwizy tor zj awił się na ry nku j eszcze przed świtaniem .
— Czy on nie sy pia? — zapy tał j eden z żołnierzy towarzy sza, ziewaj ąc szeroko.
— Nie — usły szał w odpowiedzi. — Podobno cały m i nocam i krąży po izbie.
Żołnierze przy j rzeli się Joanowi, który kończy ł przy gotowy wać kazanie wieńczące j ego m isj ę.
Znoszony, szty wny od brudu czarny habit zdawał się krępować m u ruchy.
— Nie śpi, nie j e… — m ruknął pierwszy z nich.
— Ży j e nienawiścią — wtrącił przy słuchuj ący się rozm owie oficer.
O brzasku na plac zaczęli schodzić się ludzie. Z przodu, w pewnej odległości od reszty m iesz-
kańców, ustawiono oskarżony ch, w ty m również dziewięcioletniego Alfonsa. Pilnowali ich żołnie-
rze inkwizy cj i.
Na znak Joana m iej scowi dy gnitarze, przy siągłszy posłuszeństwo Świętej Inkwizy cj i, zobowią-
zali się wy m ierzy ć zasądzone kary. Osoby, które dobrowolnie przy znały się do winy w pierw-
szy ch trzech dniach działania try bunału, dostały łagodniej szy wy rok. Większość m usiała odby ć
pielgrzy m kę pokutną do katedry w Geronie. Alfons m iał przez m iesiąc pom agać j eden dzień
w ty godniu sąsiadowi, którem u ukradł fasolę. Gdy Joan odczy ty wał akt oskarżenia Gaspara, roz-
legł się krzy k:
— Ty zdziro! — Jakiś chłop rzucił się na kobietę, która spółkowała z Gasparem . Żołnierze zasło-
nili j ą. — A więc to j est grzech, który przede m ną ukry wałaś? — pokrzy kiwał zdradzony m ąż zza
ich pleców.
Gdy zam ilkł, Joan odczy tał wy rok:
— Przez naj bliższe trzy lata co niedziela, od wschodu do zachodu słońca, będziesz klęczał
w szacie pokutnej przed kościołem . A j eśli chodzi o ciebie… — zwrócił się do kobiety — Dom a-
gam się prawa ukarania j ej ! — wrzasnął m ąż. Joan spoj rzał na cudzołożnicę. „Masz dzieci?”,
chciał j ą zapy tać. Co one zawiniły ? Dlaczego m aj ą od tej pory wdrapy wać się na skrzy nkę i roz-
m awiać z m atką przez m aleńkie okienko, czekaj ąc na pieszczotę choćby m atczy nej ręki? Lecz
m ężowi przy sługuj e prawo…
— Jeśli chodzi o ciebie — powtórzy ł — przekazuj ę cię władzom świeckim , by zgodnie z pra-
wem Katalonii żądaniu twego m ęża stało się zadość…
Joan dalej odczy ty wał akty oskarżenia i wy roki.
— Antonie Sinom ie, ty i twoj a rodzina oddani zostaniecie w ręce wielkiego inkwizy tora.
— W drogę — rozkazał Joan, zapakowawszy swój skrom ny doby tek na m ulicę.
Spoj rzał po raz ostatni na wioskę, m aj ąc w uszach własne słowa pobrzm iewaj ące ciągle
echem na niewielkim ry neczku. Jeszcze dzisiaj m iał dotrzeć do kolej nej wsi, a potem do następ-
nej i następnej . A tam tej si m ieszkańcy — pom y ślał — znów będą m nie obserwować i słuchać
w trwodze. A potem zaczną na siebie donosić i wy wlekać na światło dzienne wzaj em ne przewi-
nienia. A j a ich przesłucham , próbuj ąc wy czy tać grzech z gestów, spoj rzeń, z m ilczenia, z em o-
cj i…
— Spieszm y się, oficerze. Przed południem chcę by ć j uż na m iej scu.
CZĘŚĆ CZWARTA
SŁUDZY PRZEZNACZENIA
46
Barcelona,
Wielkanoc 1367 roku
Kapłani odprawiali m isterium paschalne, podczas gdy Arnau klęczał przed swą Madonną, pa-
tronką m orza. Wszedł do świąty ni razem z Elionor. Kościół by ł wy pełniony po brzegi, ale tłum za-
czął się przed nim rozstępować, przepuszczaj ąc go pod sam ołtarz. Po drodze Arnau rozpoznawał
uśm iechnięte twarze: ten dostał od niego poży czkę na zakup nowej łodzi, tam ten powierzy ł m u
swe oszczędności, ten z kolei poprosił go o pieniądze na posag dla córki, natom iast tam ten, ze
wzrokiem wbity m w posadzkę, ciągle zalegał ze spłatą długu. Arnau zatrzy m ał się przy nim i ku
zgrozie Elionor Podał m u rękę.
— Pokój z tobą — pozdrowił go.
Twarz dłużnika poj aśniała, a Arnau ruszy ł ku głównem u ołtarzowi. Ty lko oni m u zostali, zwie-
rzy ł się Madonnie: ludzie ubodzy, którzy cenią go za okazaną im pom oc. Joan poj echał tępić
grzech, a po Guillem ie słuch zaginął. A Mar? Cóż m a powiedzieć o Mar?
Elionor kopnęła go w kostkę. Gdy spoj rzał na nią py taj ąco, dała znak, by czy m prędzej wstał.
„Widziałeś kiedy kolwiek, by j akiś m ożny klęczał tak długo j ak ty ?”, wy pom inała m u nieraz. Arnau
nie posłuchał, a wtedy Elionor znów zaczęła go szturchać.
To m i właśnie pozostało, m atko. Żona, która dba j edy nie o pozory i dom aga się ode m nie po-
tom stwa. Powinienem ulec? Przecież chodzi j ej ty lko o spadkobiercę, chce urodzić m oj e dziecko,
by zapewnić sobie dostatnią przy szłość. Elionor znów go szturchnęła. Gdy się odwrócił, wskazała
wzrokiem pozostały ch m ożny ch biorący ch udział w nabożeństwie: niektórzy stali, ale większość
siedziała — nikt oprócz Arnaua nie klęczał.
— Świętokradztwo! — krzy knął ktoś nagle.
Kapłani zam arli, Arnau wstał, wierni odwrócili się w stronę głównego wy j ścia.
— Świętokradztwo! — zawołano ponownie.
Kilku m ężczy zn przepy chało się do ołtarza, krzy cząc coś o świętokradztwie, o herety kach, de-
m onach i o… Ży dach! Choć przy szli porozm awiać z duchowny m i, j eden z nich zwrócił się do
wszy stkich wierny ch:
— Ży dzi zbezcześcili przenaj świętszą hostię! — krzy knął. Odpowiedział m u głuchy pom ruk.
— Nie dość, że zabili Chry stusa — ciągnął ten sam m ężczy zna, stoj ąc j uż na stopniach ołtarza
— to j eszcze profanuj ą j ego ciało!
Pom ruk zam ienił się we wrzawę. Odwracaj ąc się w stronę tłum u, Arnau napotkał spoj rzenie
Elionor.
— Bardzo proszę, twoi kochani Ży dzi… — usły szał. Wiedział, co żona m a na m y śl. Od ślubu
Mar nie m ógł znaleźć sobie m iej sca w pałacu i często popołudniam i odwiedzał swego starego
przy j aciela Hasdaia i gawędził z nim do późna. Nie zdąży ł odpowiedzieć Elionor, bo siedzący
obok nich m ożnowładcy i patry cj usze przy łączy li się do kom entarzy i uwag prostego ludu:
— Gnębią Chry stusa nawet po j ego śm ierci — powiedział j eden z nich.
— Przecież prawo nakazuj e im przeby wać podczas świąt Wielkiej nocy w dom u i zam y kać
drzwi i okna. Jak zdołali… — zastanawiał się j ego sąsiad.
— Pewnie uciekli — padła odpowiedź.
— A co z naszy m i dziećm i? — wtrącił kobiecy głos. — Ani chy bi uprowadzili też j akieś chrze-
ścij ańskie dziecko, by j e ukrzy żować i zj eść j ego serce…
— I wy pić krew — dorzucił ktoś inny.
Arnau nie m ógł oderwać oczu od rozwścieczonej grupki. Jak oni m ogą? Znów skrzy żował spoj -
rzenia z Elionor. Uśm iechała się.
— Twoi kochani Ży dzi… — powtórzy ła z szy derstwem w głosie.
W tej sam ej chwili tłum wy pełniaj ący kościół Santa Maria zaczął nawoły wać do zem sty
i wy krzy kiwać: „Herety cy !”, „Świętokradcy !”, „Bić Ży da!”. Arnau patrzy ł, j ak rzucaj ą się do
wy j ścia. Możni pozostali z ty łu.
— Jeśli się nie pospieszy sz — dobiegł go głos Elionor — nie wpuszczą cię do getta.
Arnau spoj rzał na żonę, potem przeniósł wzrok na Madonnę. Zgiełk dochodził teraz z ulicy Mar.
— Skąd w tobie ty le nienawiści, Elionor? Przecież m asz wszy stko, o czy m ty lko zam arzy sz.
— Nie, Arnau. Wiesz, że to nieprawda. Brakuj e m i czegoś, co zapewne daj esz swoim ży dow-
skim znaj om y m .
— O czy m ty, kobieto, m ówisz?
— O tobie, Arnau, o tobie. Chy ba nie m uszę ci przy pom inać, Ze nigdy nie spełniłeś m ałżeń-
skiego obowiązku.
Arnau przy pom niał sobie chwile, kiedy odrzucił um izgi Elionor — naj pierw delikatnie, nie
chcąc j ej urazić, potem opry skliwie i bezcerem onialnie.
Król kazał m i się z tobą ożenić, nie napom knął j ednak o zaspokaj aniu twoich potrzeb w alkowie
— odciął się.
— Król pewnie nie, ale Kościół, owszem .
— Bóg nie m oże m nie zm usić do obcowania z tobą!
Elionor wy słuchała słów Arnaua, patrząc m u prosto w oczy. Następnie bardzo powoli odwróci-
ła głowę w stronę głównego ołtarza. Zostali w świąty ni sam i… ty lko trzej duchowni w m ilczeniu
przy słuchiwali się tej m ałżeńskiej kłótni. Arnau również zerknął na kapłanów. Gdy spoj rzenia m ał-
żonków znów się spotkały, Elionor zm ruży ła oczy.
Nie powiedziała nic więcej . Arnau odwrócił się i ruszy ł do wy j ścia.
— Tak, tak, biegnij do swoj ej ży dowskiej kochaneczki! — dobiegł go krzy k żony.
Ciarki przeszły m u po plecach.
Arnau, który również w ty m roku piastował funkcj ę konsula m orskiego, udał się w odświętny ch
szatach do dzielnicy ży dowskiej . W m iarę j ak m ij ał ulicę Mar, plac Blat, strom ą ulicę Presó,
zgiełk ciżby narastał. Wreszcie dotarł do kościoła Świętego Jakuba, gdzie ludzie stłoczeni pod dziel-
nicą ży dowską — strzeżoną przez żołnierzy — nawoły wali do zem sty. Mim o zam ętu Arnau szy b-
ko znalazł się pod bram ą.
— Nie wolno nam nikogo wpuszczać, czcigodny konsulu — powiedział oficer straży. — Czeka-
m y na rozkazy księcia Jana, sy na i nam iestnika naszego króla Piotra Trzeciego.
Rozkazy nadeszły. Następnego ranka książę Jan polecił uwięzić wszy stkich barcelońskich Ży -
dów w głównej sy nagodze i trzy m ać ich tam bez j edzenia i picia, póki nie wskażą winny ch profa-
nacj i.
— Pięć ty sięcy ludzi — wy m am rotał Arnau, siedząc w swoim gabinecie na giełdzie, gdy
przekazano m u tę wiadom ość. — Pięć ty sięcy ludzi stłoczony ch w sy nagodze bez j edzenia i pi-
cia! Co stanie się z dziećm i i z noworodkam i? Czego książę się spodziewa? Ty lko dureń m oże ocze-
kiwać, że j akikolwiek Ży d przy zna się do zbezczeszczenia hostii. Trzeba by ć skończony m głup-
cem , by sądzić, że ktoś wy da się na pewną śm ierć.
Uderzy ł pięścią w stół i wstał. Woźny, który przekazał wiadom ość, aż podskoczy ł.
— Wezwij gwardię — rozkazał Arnau.
Konsul kroczy ł w pośpiechu przez m iasto w eskorcie sześciu uzbroj ony ch m issatges. Bram y
dzielnicy ży dowskiej , wciąż strzeżonej przez oddziały królewskie, by ły otwarte na oścież. Tłum
j uż się rozszedł, ty lko setka ciekawskich zaglądała przez bram ę, niewiele sobie robiąc z kuksańców
żołnierzy.
— Kto wam i dowodzi? — zapy tał Arnau oficera straży.
— Naczelnik j est w środku.
— Wezwij cie go.
Naczelnik m iasta nie pozwolił na siebie długo czekać. — Co cię tu sprowadza? — spy tał, wy -
ciągaj ąc dłoń do Arnaua.
— Przy szedłem porozm awiać z Ży dam i.
— Książę rozkazał…
— Wiem — przerwał m u Arnau. — Właśnie dlatego tu j estem . Wiele rozpoczęty ch form al-
ności oraz transakcj i handlowy ch doty czy Ży dów. Muszę j e z nim i om ówić.
— Ale książę… — upierał się naczelnik.
— Książę ży j e z Ży dów! Na rozkaz króla wy płacaj ą m u dwanaście ty sięcy soldów rocznie. —
Naczelnik przy taknął. — Nie wątpię, że księciu zależy na wy kry ciu sprawców profanacj i. Ale
wierz m i, zależy m u również na ty m , by interesy starozakonny ch zby tnio nie ucierpiały, bo
w przeciwny m razie… Nie zapom inaj , że zdecy dowana większość z ty ch dwunastu ty sięcy sol-
dów pochodzi właśnie od społeczności ży dowskiej Barcelony.
Nie nam y ślaj ąc się dłużej , naczelnik przepuścił konsula i j ego straż przy boczną.
— Są w głównej sy nagodze — rzucił ty lko.
— Wiem , wiem .
W dzielnicy ży dowskiej wrzało, m im o że wszy scy j ej m ieszący siedzieli pod kluczem w boż-
nicy. Po drodze Arnau widział czarny ch m nichów, którzy wy wracali do góry nogam i dom po do-
m u w poszukiwaniu zakrwawionej hostii.
Pod sy nagogą natknął się na kolej ny oddział gwardii królewskiej .
— Przy szedłem porozm awiać z Hasdaiem Crescasem . Żołnierz dowodzący oddziałem j uż
m iał zaprotestować, ale na znak towarzy szącego konsulowi oficera wy raził zgodę.
Arnau rozej rzał się, czekaj ąc na Hasdaia. Okoliczne dom y przedstawiały żałosny widok.
Wszy stkie m iały otwarte na oścież drzwi, przez które co rusz wy biegali m nisi, niosąc j akieś przed-
m ioty. Pokazy wali j e współbraciom , a ci oglądali j e bacznie, po czy m kręcili głowam i i ciskali na
ziem ię, gęsto usianą ży dowskim doby tkiem . I kto tu dopuszcza się profanacj i? — zastanawiał się
Arnau.
— Czcigodny konsulu — usły szał za sobą.
Odwrócił się i uj rzał Hasdaia. Przez kilka sekund patrzy ł m u w oczy, w który ch m alowała się
rozpacz. Arnau kazał strażnikom zostawić ich sam y ch. Missatges posłuchali, ale żołnierze królew-
scy nie ruszy li się z m iej sca.
— Czy żby interesowały was sprawy Konsulatu Morskiego? — zapy tał Arnau. — Dołączcie do
m oich ludzi. Tem aty konsularne są taj ne.
Żołnierze posłuchali, aczkolwiek z ociąganiem .
— Mam ochotę cię uściskać — powiedział Arnau, gdy nikt nie m ógł ich usły szeć.
— To by łoby nierozważne.
— Jak to znosicie?
— Źle, Arnau, źle. Ja i inni starcy j uż się nie liczy m y. m łodzi j akoś wy trzy m aj ą, ale dzieci od
wielu godzin nie j edzą i nie pij ą. W środku j est dużo noworodków, gdy m atkom zabraknie pokar-
m u… Minęło dopiero kilka godzin, j ednak potrzeby naturalne…
— Mogę wam j akoś pom óc?
— Próbowaliśm y pertraktować, ale naczelnik nie chce nas wy słuchać. Wiesz dobrze, że istnie-
j e ty lko j eden sposób. Kup naszą wolność.
— Ile m ogę…
Głos ugrzązł Arnauowi w gardle na widok oczu Hasdaia kosztuj e ży cie pięciu ty sięcy Ży dów?
— Liczę na ciebie, Arnau. Moj a wspólnota j est w niebezpieczeństwie.
Arnau wy ciągnął do niego rękę.
— Liczy m y na ciebie — powtórzy ł Hasdaid, ściskaj ąc j ą.
Arnau znów przeszedł obok m nichów w czerni. Znaleźli j uż zakrwawioną hostię? Coraz więcej
przedm iotów, teraz nawet m ebli, walało się na ulicach. Pożegnał się z naczelnikiem . Jeszcze dzi-
siaj um ówi się z nim na rozm owę. Ale… ile warte j est ludzkie ży cie? A ży cie całej społeczności?
Arnau handlował rozm aity m i towaram i: tkaninam i, przy prawam i, zbożem , zwierzętam i, łodzia-
m i, złotem i srebrem . Znał również cenę niewolników. Ale… ile kosztuj e przy j aciel?
Arnau skręcił w lewo w ulicę Bany s Nous, przeszedł przez plac Blat i udał się na ulicę Carders,
zatrzy m ał się j ednak niedaleko skrzy żowania z Montcada, gdzie stał j ego dom . Po co tu przy szedł?
Do Elionor? Odwrócił się na pięcie i ruszy ł z powrotem ku ulicy Mar, a stam tąd do swego kantoru.
Odkąd przy stał na m ałżeństwo Mar… Od tam tej pory Elionor ani na chwilę nie przestała m u się
narzucać. Z początku wzięła się na sposób: ni z tego, ni z owego zaczęła go nazy wać „ukocha-
ny m ”, dopy ty wać się o j ego pracę, troszczy ć o to, co j e, a nawet j ak się czuj e. Nigdy wcześniej
tego nie robiła! Jednak gdy um izgi nie przy niosły rezultatu, zdecy dowała się na atak frontalny.
„Jestem kobietą”, oznaj m iła m u pewnego razu. Naj wy raźniej nie spodobało się j ej spoj rzenie,
j akim j ą obrzucił, bo nic j uż nie dodała… przez następne kilka dni. Ale potem powiedziała: „Musi-
m y skonsum ować nasze m ałżeństwo. Ży j em y w grzechu”.
— Od kiedy troszczy sz się o m oj e zbawienie? — m ruknął Arnau.
Jednak im perty nencj a m ęża nie zrażała Elionor. W końcu Postanowiła wtaj em niczy ć we
wszy stko oj ca Julii Andreu, kapłana z kościoła Santa Maria, który, owszem , m iał obowiązek trosz-
czy ć się o zbawienie wierny ch. Ty m bardziej że Arnau należał do parafian naj bliższy ch j ego ser-
cu. Nie da m u się tak łatwo zby ć.
— Nie m ogę, oj cze — odpowiedział Arnau duchownem u który zagadnął go pewnego dnia
w świąty ni.
Nie kłam ał. Zaraz po wy daniu Mar za ry cerza de Ponts, Arnau próbował zapom nieć o swej
wy chowanicy i — dlaczego nie? — stworzy ć rodzinę. Został sam . Wszy stkie bliskie m u osoby go
opuściły. Ale m oże przecież m ieć dzieci, bawić się z nim i, poświęcić się im , odnaleźć dzięki nim
cel w ży ciu. I ty lko Elionor m oże m u j e dać. Jednak kiedy patrzy ł na j ej zaloty, na j ej natrętność,
gdy sły szał obłudny, wy m uszony szczebiot, j akże inny od głosu, który m doty chczas się do niego
zwracała, cały j ego plan brał w łeb.
— Co chcecie przez to powiedzieć, sy nu? — dociekał kapłan.
— Król dał m i Elionor za żonę, nie py taj ąc, czy m i się podoba.
— Baronowa…
— Baronowa m nie nie pociąga, oj cze. Moj e ciało pozostaj e zim ne.
— Znam dobrego m edy ka… Arnau się uśm iechnął.
— Nie, oj cze, nie o to chodzi. Nic m i nie dolega, po prostu…
— W takim razie m usicie się przem óc i spełnić m ałżeński obowiązek. Nasz Pan oczekuj e…
Arnau znosił ze spokoj em pouczenia duchownego, póki nie wy obraził sobie Elionor opowiada-
j ącej kapłanowi niestworzone historie. Co oni sobie wy obrażaj ą?
— Posłuchaj cie, oj cze — przerwał księdzu. — Nie m ogę. zm usić ciała, by pożądało kobiety,
która go nie pociąga. — Kapłan chciał zaprotestować, lecz Arnau nie dał m u doj ść do słowa. —
Przy sięgałem wierność żonie i przy sięgi dotrzy m uj ę, nikt nie m oże m i pod ty m względem nicze-
go zarzucić. Często przy chodzę się tu m odlić i łożę na budowę kościoła. My ślę, że pom agaj ąc
w j ego powstawaniu, pokutuj ę za słabości m ego ciała.
— Sy nu…
— A j akie j est wasze zdanie, oj cze?
Ksiądz odwołał się do swej lichej wiedzy teologicznej , by odeprzeć argum enty rozm ówcy —
bezskutecznie. Oddalił się więc pospiesznie i zniknął m iędzy robotnikam i. Zostawszy sam , Arnau
uklęknął przed Madonną.
— Nie potrafię przestać o niej m y śleć, m atko. Dlaczego pozwoliłaś m i j ą wy dać za pory wa-
cza?
Nie widział Mar od dnia ślubu. Gdy Felip de Ponts um arł kilka m iesięcy później , próbował się
z nią zobaczy ć, ale Mar odm ówiła. Może to i lepiej , tłum aczy ł sobie. Przy sięga złożona Madonnie
wiązała go silniej niż kiedy kolwiek: m usi dotrzy m ać wierności kobiecie, której nie kocha i nie po-
trafi pokochać. A zapom nieć o j edy nej osobie, z którą m oże by ć szczęśliwy ?
— Znaleziono j uż hostię? — zapy tał naczelnika. Siedzieli naprzeciwko siebie w pałacu przy pla-
cu Blat.
— Nie — usły szał w odpowiedzi.
— Rozm awiałem z raj cam i. — Zgadzaj ą się ze m ną, że uwięzienie Ży dów m oże bardzo za-
szkodzić interesom Barcelony. Właśnie rozpoczął się sezon żeglugowy. Jeśli zaj dziesz do portu, zo-
baczy sz, że wiele statków nie m oże wy pły nąć. Wiozą towary powierzone im przez Ży dów. Albo
j e wy ładuj ą, albo zaczekaj ą na kupców, którzy m ieli wy pły nąć razem z nim i. Sęk w ty m , że nie
cały ładunek j est własnością Ży dów, część należy do chrześcij an.
— Dlaczego nie wy ładuj ą towarów ży dowskich? — To by podniosło koszty transportu. Naczel-
nik rozłoży ł ręce w geście bezsilności.
— Rozdzielcie ładunki Ży dów i chrześcij an na oddzielne statki — zaproponował po chwili. Ar-
nau pokręcił głową.
— To niem ożliwe. Statki m aj ą różne trasy. Przecież wiesz, że sezon żeglugowy trwa krótko. Je-
śli okręty będą zwlekać z wy pły nięciem , cały handel się opóźni i nie wrócą na czas.
Przepadnie im j akiś rej s, co z kolei odbij e się na cenie towarów. Wszy scy na ty m stracim y. —
Ty również, pom y ślał. — Poza ty m statki nie powinny stać w nieskończoność w porcie. To niebez-
pieczne. Jeśli zerwie się sztorm …
— Co więc proponuj esz?
Puśćcie ich wolno. Niech m nisi przestaną plądrować ich dom y i zwrócą Ży dom ich własność.
Niech…
— Ukarzcie Ży dów grzy wną.
— Lud dom aga się winny ch, a książę obiecał ich wy tropić. Profanacj a hostii…
— Profanacj a hostii powinna kosztować więcej niż zwy czaj ne przestępstwo. — Po co się kłó-
cić, skoro Ży dzi zostali zawczasu osądzeni i skazani? I to bez względu na to, czy dom inikanie znaj -
dą zakrwawioną hostię, czy nie. Naczelnik zawahał się, ściągnął brwi. — Warto spróbować. Jeśli
się uda, zapłacą Ży dzi, ty lko Ży dzi. W przeciwny m razie czeka nas kiepski sezon i wszy scy na
ty m ucierpim y.
Wśród robotników, zgiełku i py łu Arnau podniósł wzrok na zwornik drugiego sklepienia, ostatnie-
go z czterech tworzący ch nawę główną kościoła Santa Maria. Na wielkim kam ieniu przedstawiono
zwiastowanie: Naj świętsza Panna w czerwony m płaszczu przety kany m złotem słucha na klęcz-
kach anioła, przepowiadaj ącego j ej ry chłe m acierzy ństwo. Jaskrawe kolory — czerwony, niebie-
ski, a przede wszy stkim złoty — przy ciągnęły uwagę Arnaua. Piękna scena. Naczelnik przem y ślał
j ego argum enty i ostatecznie ustąpił.
Dwadzieścia pięć ty sięcy funtów i piętnastu winowaj ców! Taką właśnie odpowiedź otrzy m ał
nazaj utrz od naczelnika, który spotkał się z doradcam i księcia Jana.
— Piętnastu winowaj ców? Chcecie stracić piętnaście osób dla widzim isię czterech szaleńców?
Naczelnik uderzy ł pięścią w stół.
— Ci szaleńcy to święty Kościół katolicki.
— Dobrze wiesz, że to nieprawda — obstawał przy swoim Arnau. Wy m ienili spoj rzenia.
— Bez winowaj ców — uciął Arnau.
— To niem ożliwe. Książę…
— Bez winowaj ców! Dwadzieścia pięć ty sięcy funtów to m aj ątek.
Arnau opuścił pałac naczelnikowski i ruszy ł na oślep przed siebie. Co powie Hasdaiowi? Że
piętnastu z nich m usi um rzeć? Nie m ógł przestać m y śleć o pięciu ty siącach ludzi stłoczony ch
w sy nagodze bez wody i j edzenia…
— Kiedy dostanę odpowiedź? — zapy tał naczelnika.
— Książę j est na polowaniu.
Na polowaniu! Książę kazał uwięzić pięć ty sięcy osób i poj echał na polowanie! Barcelonę
dzieliły od Gerony, należącej do sy na Piotra III — księcia Gerony i Cervery — nie więcej niż
trzy godziny konnej j azdy, m im o to Arnau m usiał czekać na odpowiedź aż do następnego popołu-
dnia.
— Trzy dzieści pięć ty sięcy funtów i pięciu winny ch. Ty siąc funtów za każdego uratowanego
Ży da. Czy ty le właśnie kosztuj e człowiek? — pom y ślał Arnau.
— Czterdzieści ty sięcy bez winny ch.
— Nie.
— Będę interweniował u króla.
— Dobrze wiesz, że król j est zby t zaj ęty woj ną z Kasty lią, by szukać zwady z własny m sy -
nem . Nie bez powodu m ianował go nam iestnikiem .
— Czterdzieści pięć ty sięcy, ale bez winny ch.
— Nie, nie…
— Chociaż zapy taj ! — krzy knął Arnau, tracąc nad sobą panowanie. — Błagam … — opam ię-
tał się.
Sm ród zem dlił go, zanim doszedł do sy nagogi. Ulice przedstawiały j eszcze żałośniej szy widok
niż poprzednio: wszędzie walał się ży dowski doby tek. Z dom ów dobiegał stukot; to m nisi w czerni
rozkuwali ściany i zry wali podłogi, szukaj ąc sprofanowanego ciała Chry stusa. Podczas rozm owy
z Hasdaiem — którem u ty m razem towarzy szy ło dwóch rabinów i dwóch inny ch przy wódców
wspólnoty — Arnauowi trudno by ło zapanować nad em ocj am i. Piekły go oczy — czy to z winy
wszechobecnego zapachu m oczu, czy raczej wieści które przy niósł.
Przez kilka sekund, słuchaj ąc j ęków dobiegaj ący ch z bożnicy przy patry wał się m ężczy znom ,
którzy łapczy wie wdy chali świeże powietrze. Co się m usi dziać tam , w środku? Przy spieszony od-
dech pięciu Ży dów na chwilę zam arł, gdy rozglądali się kątem oka po getcie.
— Dom agaj ą się winny ch — powiedział Arnau, gdy cała piątka doszła do siebie. — Zaczęło
się od piętnastu, potem spuścili do pięciu i m am nadziej ę…
— Nie m ożem y czekać — przerwał m u rabin. — Dzisiaj zm arł j eden ze starców. Od dawna
chorował, ale nasi lekarze nie m ogli m u ulży ć w cierpieniu, nie m ieli nawet czy m zwilży ć m u
warg. Nie pozwolono nam go pochować. Wiesz, co to znaczy ? — Arnau przy taknął — Jutro fetor
rozkładaj ący ch się zwłok dołączy do…
— Jesteśm y stłoczeni — wszedł m u w słowo Hasdai — do granic m ożliwości. Ludzie… ludzie
nie m ogą wstać, by załatwić potrzeby. Matkom skończy ł się pokarm , który m ży wiły własne nie-
m owlęta i pozostałe spragnione dzieci. Jeśli poczekam y j eszcze kilka dni, nie skończy się ty lko na
pięciu ofiarach…
— I czterdziestu pięciu ty siącach funtów — dodał Arnau.
— Mniej sza o pieniądze, gdy całej społeczności grozi zagłada — zabrał głos drugi rabin.
— W takim razie? — zapy tał Arnau.
— Wstaw się j eszcze za nam i — poprosił go Hasdai. Dodatkowe dziesięć ty sięcy funtów doda-
ło naj wy raźniej skrzy deł książęcy m posłańcom . A m oże książę Jan wcale nie opuścił m iasta…
Arnauowi wy znaczono spotkanie na Trzech winny ch.
— Mowa o ludzkim ży ciu! — krzy czał Arnau do naczelnika
— O Ży dach. Mówim y o Ży dach. O herety kach stanowiący ch własność króla. Gdy by nie j e-
go wspaniałom y ślność, wszy scy by liby j uż m artwi. Monarcha zdecy dował, że trzech z nich m usi
zapłacić za profanacj ę hostii. Tego żąda lud.
Od kiedy król bierze sobie do serca żądania ludu? — pom y ślał Arnau.
— Poza ty m — zauważy ł naczelnik m iasta — rozwiążem y za j edny m zam achem problem
konsulatu.
Trup starca, wy schnięte piersi m atek, płacz dzieci, j ęki, fetor — wszy stko to skłoniło Arnaua do
wy rażenia zgody. Naczelnik z ulgą opadł na oparcie fotela.
— Ale pod dwom a warunkam i — zaznaczy ł Arnau, zm uszaj ąc go ponownie do koncentracj i.
— Pierwszy : Ży dzi sam i wy biorą winny ch. — Naczelnik skinął głową. — Drugi: ugoda zostanie
zaakceptowana przez biskupa, który zobowiąże się ostudzić nastroj e wierny ch.
— Już tego dopilnowałem . My ślisz, że uśm iecha m i się kolej ny pogrom ?
Procesj a wy ruszy ła z getta. Drzwi i okna wszy stkich ży dowskich dom ów by ły zam knięte, a uli-
ce opustoszałe. Panuj ąca wokół cisza by ła j ak wy rzut wobec tum ultu dobiegaj ącego zza m urów
getta, gdzie tłum zgrom adził się wokół biskupa — odzianego w złote szaty poły skuj ące w śród-
ziem nom orskim słońcu — oraz niezliczony ch kapłanów i czarny ch m nichów, ustawiony ch rzę-
dem wzdłuż ulicy Boqueria. Duchowny ch oddzielały od m ieszkańców Barcelony dwa szeregi
królewskiej straży.
Kiedy w bram ie getta ukazały się trzy postacie, zgiełk sięgnął zenitu. Tłum wy rzucił ponad gło-
wy zaciśnięte pięści, a wy ciska zm ieszały się z m etaliczny m szczękiem m ieczy, wy ciągany ch
z pochew przez żołnierzy chroniący ch orszak. Gdy trzy postacie, o stopach i nadgarstkach skuty ch
łańcucham i, wprowadzone zostały m iędzy dom inikanów, procesj a — otwierana przez biskupa
Barcelony — ruszy ła. Mim o obecności żołnierzy i zakonników ludzie ani na chwilę nie przestali
obrzucać kam ieniam i i opluwać trzech skazańców.
Arnau m odlił się w kościele Santa Maria. Wcześniej udał się do getta, gdzie znów został przy -
j ęty pod sy nagogą przez Hasdaia, rabinów i przy wódców wspólnoty.
— Trzech winowaj ców — powiedział, staraj ąc się patrzeć im w oczy. — Możecie… m ożecie
sam i ich wskazać.
Nie odezwali się, powiedli ty lko wzrokiem po ulicach getta, a dobiegaj ące z bożnicy skargi i j ę-
ki przenikały ich m y śli. Arnau nie m iał odwagi zostać z nim i dłużej , wy chodząc, pożegnał się
w bram ie z naczelnikiem . „Trzej niewinni ludzie… Bo przecież wiesz równie dobrze j ak j a, że za-
rzut o profanacj i hostii to oszczerstwo”.
Arnau sły szał wrzawę dobiegaj ącą z głębi ulicy Mar. Głuchy pom ruk wy pełnił kościół —
wdarł się przez niedokończone otwory drzwiowe, wspiął niczy m m urarz po drewniany ch ruszto-
waniach podtrzy m uj ący ch nowe elem enty konstrukcj i i wzbił pod sam o sklepienie. Trzej niewin-
ni ludzie! Jak ich wy brano? Wskazali ich rabini? A m oże zgłosili się na ochotnika? Arnau przy po-
m niał sobie wzrok Hasdaia rozglądaj ącego się po ulicach getta. Co kry ło się w j ego oczach? Re-
zy gnacj a? Czy nie by ło to aby spoj rzenie… pożegnalne? Arnau zadrżał. Zrobiło m u się słabo
i m usiał przy trzy m ać się klęcznika. Procesj a by ła coraz bliżej . Zgiełk narastał. Arnau wstał i po-
patrzy ł na plac Santa Maria. Za chwilę tu będą. Stał bez ruchu, póki nie ogłuszy ły go wy zwiska
pospólstwa.
Wtedy pobiegł do wy j ścia. Nikt nie usły szał j ego rozpaczliwego krzy ku. Nikt nie dostrzegł j ego
łez. Nikt nie widział, j ak osuwa się na kolana na widok zakutego w kaj dany Hasdaia powłóczącego
nogam i w deszczu obelg, kam ieni i plwocin. Hasdai m inął kościół wpatrzony z klęczącego m ęż-
czy znę, który tłukł pięściam i w ziem ię. Arnau nie podnosił wzroku, procesj a nie znikła u wy lotu
ulicy, a ziem ia nie zabarwiła się na czerwono. Wtedy ktoś uklęknął przed nim i delikatnie uj ął j ego
dłonie.
— Tata nie chciałby, by ś się zranił z j ego powodu — powiedziała Raquel, gdy Arnau podniósł
głowę.
— Oni… oni go zabij ą.
— Tak.
Arnau przy j rzał się twarzy dziewczy nki, która teraz by ła j uż kobietą. Właśnie tutaj , pod ty m
kościołem ukry ł j ą przed laty. Raquel nie płakała. Mim o grożącego j ej niebezpieczeństwa m iała
na sobie strój Ży dówki z żółtą naszy wką.
— Musim y by ć silni — powiedziała dziewczy nka, którą Arnau zachował w pam ięci.
— Dlaczego, Raquel? Dlaczego akurat on?
— Dla m nie. Dla Jucefa. Dla swoich wnuków: m oich dzieci i dzieci Jucefa. Dla przy j aciół.
Dla wszy stkich Ży dów z Barcelony. Powiedział, że j est stary, że zdąży ł nacieszy ć się ży ciem .
Arnau wstał z pom ocą Raquel i wsparty na niej ruszy ł za rozwrzeszczaną ciżbą.
Spłonęli ży wcem . Przy wiązano ich do pali obłożony ch chrustem i drwam i, a potem podpalo-
no. Ani na chwilę nie um ilkły krzy ki chrześcij an świętuj ący ch zem stę. Gdy płom ienie dosięgły
ciała Hasdaia, Ży d wzniósł oczy ku niebu. Raquel wy buchnęła płaczem i obj ęła Arnaua, kry j ąc
twarz na j ego piersi. Stali w pewny m oddaleniu od tłum u.
Arnau przy garnął j ą, nie m ogąc oderwać wzroku od płonącego przy j aciela. Wy dało m u się,
że Hasdai krwawi, j ednak ogień szy bko go pochłonął. Nagle przestały do niego docierać wrzaski
gawiedzi, widział j edy nie uniesione pięści… Wtem coś kazało m u spoj rzeć w prawo. Pięćdziesiąt
m etrów od niego stał biskup, Wielki inkwizy tor oraz Elionor, która pokazy wała go palcem i coś
m ówiła. Towarzy szy ła im inna elegancko ubrana dam a, której Arnau z początku nie rozpoznał.
Napotkał wzrok inkwizy tora. Elionor wciąż krzy czała i gesty kulowała, nie przestaj ąc na niego po-
kazy wać.
— To ona. Ta Ży dówka j est j ego kochanką. Ty lko spój rzcie. Widzicie, j ak j ą obściskuj e?
W tej chwili Arnau m ocniej przy tulił Raquel szlochaj ącą na j ego piersi, podczas gdy płom ie-
nie wzbij ały się pod niebo w ry tm wy cia tłuszczy. Uciekaj ąc przed ty m potworny m widokiem ,
przeniósł wzrok na Elionor. Wzdry gnął się na widok j ej twarzy, em anuj ącej ślepą nienawiścią
i saty sfakcj ą z dokonanej zem sty. Nagle doszedł go śm iech kobiety towarzy szącej j ego żonie: nie-
om y lny, szy derczy śm iech, który wy ry ł m u się w pam ięci j eszcze w dzieciństwie — śm iech
Margaridy Puig.
47
By ła to od dawna obm y ślana zem sta. Elionor m iała soj uszników. A oskarżenie przeciwko Ar-
nauowi i Ży dówce Raquel stanowiło dopiero początek.
Decy zj e Arnaua Estany ola, barona Granollers, Sant Vicenc dels Horts i Caldes de Montbui,
dopiekły do ży wego okoliczny m m ożny m , zasiały bowiem ferm ent pośród ich poddany ch… Nie-
j eden z nich m usiał dławić, z zaciętością większą niż doty chczas, chłopskie bunty. Ich uczestnicy
dom agali się zniesienia pewny ch przy wilej ów, który ch Arnau, baron chłopskiego pochodzenia,
wy rzekł się dobrowolnie. Pośród urażony ch m ożny ch znaj dował się sy n pana Navarcles, Jaum e
de Bellera, wy karm iony przez Francescę, oraz Genis Puig, którego Arnau Pozbawił dom u i m a-
j ątku. Naj m łodszy Puig m usiał zam ieszkać w Navarcles, w starej chałupie należącej do j ego
dziadka, a oj ca Graua, która nij ak nie m ogła się równać z pałacem przy ulicy Montcada. Obaj
by li bogacze cały m i dniam i uty skiwali na swój los i obm y ślali zem stę, która — j eśli wierzy ć li-
stom siostry Genisa, Margaridy — zaczęła się właśnie dopełniać.
Arnau uciszy ł m ary narza składaj ącego właśnie zeznania i odwrócił się do woźnego Konsulatu
Morskiego, który przerwał posiedzenie try bunału.
— Oficer oraz kilku żołnierzy inkwizy cj i chcą się z wam i widzieć — szepnął woźny, nachy la-
j ąc się nad Arnauem .
— Czego chcą? — Woźny wzruszy ł ram ionam i. — Niech zaczekaj ą do końca rozprawy. —
Arnau pozwolił zeznaj ącem u m ary narzowi konty nuować.
Jego towarzy sz zm arł w czasie rej su i właściciel statku chciał wy płacić j ego spadkobiercom
j edy nie równowartość dwum iesięcznej pensj i. Wdowa twierdziła j ednak, że um owa obej m owała
cały rej s, nie m iesiące, a ponieważ j ej m ąż zm arł na pełny m m orzu, przy sługiwała j ej połowa
uzgodnionej sum y.
— Mówcie dalej — polecił Arnau, zerkaj ąc na wdowę i trój kę osierocony ch brzdąców.
— Żaden m ary narz nie przy j m uj e zleceń na m iesiące…
Drzwi otworzy ły się gwałtownie i na salę wkroczy ło, odpy chaj ąc bezcerem onialnie woźnego,
siedm iu uzbroj ony ch żołnierzy inkwizy cj i.
— Arnau Estany ol? — zapy tał oficer.
— Co to m a znaczy ć?! — wy krzy knął Arnau. — Jak śm iecie zakłócać…
Oficer zatrzy m ał się dopiero tuż przed nim .
— Arnau Estany ol, konsul m orski, baron Granollers?
— Przecież wiesz, że tak, oficerze — przerwał m u Arnau. — Ale…
— Z rozkazu Świętej Inkwizy cj i aresztuj ę was. Macie udać się ze m ną.
Missatges zerwali się, by bronić swego konsula, lecz Arnau ich powstrzy m ał.
— Bądźcie tak dobrzy i przesuńcie się trochę — poprosił Arnau oficera inkwizy cj i.
Mężczy zna zawahał się. Konsul, bardzo spokoj ny, dał m u znak, by zaczekał na niego przy
drzwiach. W oficer, nie spuszczaj ąc aresztowanego z oka, odsunął s na ty le, by Arnau m ógł wi-
dzieć rodzinę zm arłego m ary narza.
— Rozstrzy gam sprawę na korzy ść wdowy i j ej dzieci — zawy rokował, j ak gdy by nigdy nic.
— Przy sługuj e im połowa pensj i za cały rej s, a nie ty lko za dwa m iesiące, j ak utrzy m uj e właści-
ciel statku. Tak brzm i postanowienie tego try bunału.
Uderzy ł m łotkiem w stół, wstał i skinął na oficera inkwizy cj i.
— Chodźm y — powiedział.
Wiadom ość o zatrzy m aniu Arnaua Estany ola rozniosła się po Barcelonie, a potem — za po-
średnictwem m ożny ch, kupców i zwy kły ch chłopów — po sporej części Katalonii.
Kilka dni później dotarła do inkwizy tora siej ącego postrach wśród m ieszkańców m ałego grodu
na północy księstwa.
Joan spoj rzał na oficera, który przekazał m u nowinę.
— Wszy stko wskazuj e na to, że to prawda — usły szał. Inkwizy tor odwrócił się do ludzi.
O czy m ten człowiek m ówi? Arnau aresztowany ?
Znów przeniósł wzrok na oficera, który skinął głową.
— Arnau?
Ludzie zaczęli kręcić się nerwowo. Joan chciał konty nuować kazanie, ale głos uwiązł m u
w gardle. Gdy j eszcze raz popatrzy ł na oficera, dostrzegł na j ego wargach uśm iech.
— Dlaczego m ilczy cie, bracie Joanie? — rzucił żołnierz. — Grzesznicy czekaj ą.
Joan znów obrzucił spoj rzeniem ludzi.
— Jedziem y do Barcelony — zarządził.
W drodze powrotnej do stolicy Joan przej echał bardzo blisko włości barona Granollers. Gdy by
zboczy ł ze szlaku, zobaczy łby, Jak kasztelan Montbui i inni ry cerze, lennicy Arnaua, zastraszaj ą
chłopów i ponownie narzucaj ą im niesprawiedliwe przy wilej e, unieważnione przez Arnaua. „Po-
dobno sam a baronowa doniosła na m ęża”, zapewniano.
Ale Joan nie odwiedził włości brata. Przez całą drogę nie odzy wał się do oficera ani do pozo-
stały ch towarzy szy podróży.
Nawet do sekretarza. Jednak, chcąc nie chcąc, sły szał ich rozm owy.
— Podobno oskarżono go o herezj ę — powiedział j eden z żołnierzy na ty le głośno, by wiado-
m ość dotarła również do uszu Joana.
— Brata inkwizy tora? — zdziwił się ktoś inny.
— Nicolau Eim eric na pewno skłoni go do zeznań — wtrącił oficer.
Joan przy pom niał sobie wielkiego inkwizy tora. Ty le razy winszował m u sukcesów w obronie
wiary …
— Musim y zwalczać herezj ę, bracie Joanie… Musim y tropić grzech w ludziach pozornie do-
brotliwy ch, w ich alkowie, w zeznaniach ich dzieci, żony, m ęża.
Słuchał j ego rad. „W razie konieczności należy wziąć podej rzanego na tortury. Naj ważniej sze,
by wy znał swój grzech”. Tę radę Joan również wcielał w ży cie — bez przerwy. Jakim torturom
poddano Arnaua, by przy znał się do herezj i?
Joan przy spieszy ł kroku. Brudny, poprzecierany czarny habit opadał m u ciężko na stopy.
— Przez niego znalazłem się w takim położeniu — rzucił Genis Puig, przem ierzaj ąc kom natę.
— Ja, który m iałem …
— …pieniądze, kobiety, władzę — wszedł m u w słowo baron. Lecz Genis go nie słuchał.
— Moi rodzice i brat um arli j ak pierwsi lepsi chłopi z głodu i chorób, na które zapada ty lko po-
spólstwo. A j a…
— …zwy kły ry cerz, ostałem się bez hufców, z który m i m ógłby m pospieszy ć w sukurs królowi
— baron dokończy ł znudzony m tonem znane m u na pam ięć zdanie.
Genis Puig przy stanął przed Jaum em , sy nem Llorenca de Bellera.
— Śm ieszy cię to?
Pan Navarcles nie ruszy ł się z fotela, z którego obserwował Genisa chodzącego w tę i z powro-
tem po zam kowej wieży.
— Owszem — rzucił po chwili. — Nawet bardzo. Bo twoj e powody, by nienawidzić Arnaua
Estany ola, są śm ieszne w porównaniu z m oim i.
Jaum e de Bellera wbił wzrok w powałę.
— Czy naprawdę m usisz tak łazić?
— Kiedy zj awi się twój oficer? — zapy tał Genis, nie przy staj ąc.
Czekali na potwierdzenie wiadom ości, o której Margarida Puig napom knęła w ostatnim liście.
Przeby waj ący w Navarcles Genis Puig nam ówił siostrę, by wy korzy stała fakt, że Elionor spędza
sam otnie całe dnie w by ły m pałacu Puigów, i zdoby ła j ej zaufanie. Nie by ło to trudne: baronowa
potrzebowała powierniczki, która dzieliłaby z nią nienawiść do Arnaua. Właśnie Margarida pod-
stępnie inform owała Elionor, gdzie baron spędza popołudnia. To Margarida wy m y śliła j ego ro-
m ans z Raquel. Gdy ty lko Arnau Estany ol zostanie aresztowany za spółkowanie z Ży dówką, Jau-
m e de Bellera i Genis Puig wkroczą do akcj i.
— Inkwizy cj a zatrzy m ała Arnaua Estany ola — potwierdził oficer, gdy ty lko wszedł do wieży.
— Margarida m iała racj ę… — rzucił Genis.
— Milcz — przerwał m u Jaum e. — Opowiadaj — zwrócił się do posłańca.
— Zatrzy m ano go przed trzem a dniam i w Konsulacie Morskim podczas posiedzenia try bunału.
— Pod j akim zarzutem ?
— Nie bardzo wiadom o. Niektórzy twierdzą, że chodzi o herezj ę, inni, że o wy pełnianie ry tu-
ałów ży dowskich lub o spółkowanie z Ży dówką. Jeszcze go nie osądzono, na razie j est przetrzy -
m y wany w lochach pałacu biskupiego. Pół m iasta go broni, druga połowa go oskarża, choć wszy -
scy wy staj ą w kolej ce przed j ego kantorem . Na własne oczy widziałem , j ak ludzie bij ą się, by
odzy skać swoj e oszczędności.
— Jest wy płacalny ? — zapy tał Genis.
— Na razie tak. Ale wiadom o, że Arnau Estany ol udzielał poży czek biedakom . Jeśli nie zdoła
odzy skać ty ch pieniędzy … Właśnie dlatego przed kantorem wy buchaj ą bój ki. Ludzie podej rze-
waj ą, że wy płacalność bankiera nie potrwa długo. W m ieście panuj e wielkie poruszenie.
Jaum e de Ballera i Genis Puig wy m ienili spoj rzenia.
— To początek końca — stwierdził ry cerz.
— Sprowadź dziwkę, która m nie wy karm iła — rozkazał oficerowi baron. — I wtrąć j ą do lo-
chów!
Genis Puig ponaglił oficera.
— Jej czarci pokarm by ł przeznaczony dla Arnaua Estany ola — tłum aczy ł m u wielokrotnie
Jaum e — j ej sy na, a nie dla m nie. Dlatego on opły wa teraz w bogactwa i królewskie łaski, a m nie
gnębi przekleństwo wy ssane z j ej piersi.
Jaum e de Bellera m usiał zabiegać u biskupa, by epilepsj a, na którą cierpi, nie została uznana za
dowód opętania przez dem ona. Nietrudno j ednak będzie przekonać inkwizy cj ę, że Francesca m a
konszachty z diabłem .
— Pragnę się widzieć z bratem — oznaj m ił Joan, stawiwszy się w pałacu biskupim .
Nicolau Eim eric popatrzy ł na niego zm rużony m i m ały m i oczkam i.
— Musisz go skłonić do wy znania grzechów i okazania skruchy.
— O co j est oskarżony ? Wielki inkwizy tor drgnął.
— Chcesz, by m wy j awił zarzut ciążący na więźniu inkwizy cj i? Jesteś zasłużony m inkwizy to-
rem , ale… Czy żby ś stał po stronie brata? — Joan spuścił wzrok. — Mogę ci j edy nie powiedzieć,
że to bardzo poważne zarzuty. Pozwolę na widzenia pod warunkiem , że skłonisz więźnia do wy zna-
nia winy.
Dziesięć batów! Piętnaście, dwadzieścia pięć… Ile razy powtarzał ten rozkaz w ostatnich la-
tach? „Bij cie, aż się przy zna!”, nakazy wał swy m żołnierzom . A teraz… teraz żądano, by wy doby ł
zeznania od własnego brata. Jak m a to zrobić? Chciał coś powiedzieć, lecz zdołał ty lko m achnąć
rękam i.
— To twój obowiązek — upom niał go Eim eric.
— To m ój brat. Ty lko on m i został…
— Masz j eszcze Kościół. Masz nas, braci w wierze. — Wielki inkwizy tor odczekał kilka sekund.
— Bracie Joanie, czekałem na twój przy j azd. Jeśli nie weźm iesz na siebie tego obowiązku, zaj m ę
się sprawą osobiście.
Skrzy wił się z obrzy dzeniem , gdy w nozdrza uderzy ło go zgniłe powietrze pałacowy ch lochów.
Szedł kory tarzem , który m iał go doprowadzić do Arnaua, pośród odgłosów cieknącej po ścianach
wody i um y kaj ący ch m u spod nóg szczurów. Wzdry gnął się, bo j eden z gry zoni przebiegł m u po
stopie. Dokładnie tak sam o zareagował na groźbę Nicolaua Eim erica: „…zaj m ę się ty m osobi-
ście”. Co zrobił Arnau? Jak m u powie, że on, j ego brat, zgodził się…
Dozorca pchnął drzwi celi i przed Joanem otworzy ła się m roczna, cuchnąca czeluść. Kilka cie-
ni drgnęło i dom inikanin usły szał złowieszczy szczęk łańcuchów. Na widok tego potwornego m iej -
sca poczuł ucisk w żołądku i gory cz w ustach. „Tam ”, powiedział strażnik wskazał skulony w kącie
cień i wy szedł. Joan zadrżał na odgłos zatrzaskuj ący ch się za nim drzwi. Stał na progu pogrążonej
w półm roku celi. Ty lko przez zakratowane okienko pod sufitem sączy ło się nieco bladego światła.
Po wy j ściu dozorcy znów zabrzęczały łańcuchy ponad tuzina więźniów. Czuj ą ulgę czy raczej
rozpacz, że strażnik nie przy szedł po nich? — zastanawiał się Joan, słuchaj ąc coraz głośniej szy ch
j ęków i skarg. Podszedł do postaci, którą, j ak m u się zdawało, wskazał dozorca, ale gdy ukucnął,
zwróciła się ku niem u owrzodzona twarz bezzębnej staruchy.
Odsunął się gwałtownie, stracił równowagę I upadł. Starucha przy glądała m u się przez chwilę,
po czy m znów ukry ła w ciem nościach swą niedolę.
— Arnau? — sy knął Joan, nie podnosząc się. Powtórzy ł im ię brata na głos, m ącąc ciszę, która
odpowiedziała m u za pierwszy m razem .
— Joan?
Zakonnik ruszy ł w kierunku, z którego dobiegł znaj om y głos. Znów kucnął, uj ął głowę brata
w dłonie i przy cisnął do piersi.
— Matko Boska! Co… Co oni ci zrobili? Jak się czuj esz? — Zaczął wodzić palcam i po twarzy
Arnaua: po twardej szczecinie, po wy staj ący ch kościach policzkowy ch. — Nie daj ą ci j eść?
— Daj ą. Kawałek czerstwego chleba i wodę.
Joan cofnął rękę, natrafiwszy na żelazne obręcze spinaj ące kostki brata.
— Będziesz m ógł m i pom óc? — zapy tał Arnau. Joan nie odpowiedział. — Przecież j esteś j ed-
ny m z nich. Często wspom inałeś, że inkwizy tor bardzo cię ceni. To nie do zniesienia, Joan. Sam
nie wiem , j ak długo j uż tu siedzę. Czekałem na ciebie…
— Przy j echałem , gdy ty lko otrzy m ałem wiadom ość.
— Rozm awiałeś z inkwizy torem ?
— Tak. — Mim o ciem ności Joan unikał wzroku brata.
Milczeli przez chwilę.
— I? — zapy tał w końcu Arnau.
— Co zrobiłeś?
Arnau ścisnął ram ię Joana.
— Jak m ożesz podej rzewać…
— Muszę wiedzieć, Arnau. Chcę ci pom óc, ale naj pierw m uszę poznać stawiane ci zarzuty.
Dobrze wiesz, że są taj ne. Nicolau nie chciał m i powiedzieć…
— To o czy m rozm awialiście?
— O niczy m . Wolałem naj pierw zobaczy ć się z tobą. Zanim zacznę przekony wać Eim erica,
m uszę wiedzieć, o co cię oskarżaj ą.
— Zapy taj Elionor. — Arnau znów zobaczy ł, j ak żona wy ty ka go palcem na tle płom ieni po-
chłaniaj ący ch niewinnego człowieka. — Hasdai nie ży j e — dodał.
— Elionor?
— Dziwi cię to?
Joan zachwiał się i m usiał wesprzeć na bracie.
— Co ci j est? — zapy tał Arnau, podtrzy m uj ąc go.
— To m iej sce… I ty, w takim stanie… Zrobiło m i się słabo.
— Idź j uż. Bardziej m i się przy dasz na zewnątrz niż tutaj , siedząc ze m ną i m nie pocieszaj ąc.
Joan wstał. Kolana m u drżały.
— Tak, chy ba m asz racj ę.
Wezwał dozorcę i opuścił lochy, podążaj ąc kory tarzem za tłusty m m ężczy zną. Miał przy sobie
kilka m onet.
— To dla ciebie. — Dozorca bez słowa wziął pieniądze. — Jutro dostaniesz więcej , j eśli bę-
dziesz m iły dla m oj ego brata. — Joanowi odpowiedziały ty lko czm y chaj ące szczuty. — Sły sza-
łeś? — Warknięcie strażnika poniosło się po podziem iach, zagłuszaj ąc piski gry zoni.
Potrzebował pieniędzy. Po wy j ściu z pałacu biskupiego udał się do kantoru Arnaua. Na rogu
ulic Canvis Vells i Canvis Nous zobaczy ł tłum oblegaj ący m ały budy nek, z którego Arnau do nie-
dawna zawiady wał interesam i. Cofnął się.
— To j ego brat! — dobiegł go okrzy k.
Ludzie rzucili się w j ego stronę. Joan chciał uciekać, ale zm ienił zdanie, bo tłum zatrzy m ał się
kilka kroków przed nim . Przecież nie zaatakuj ą dom inikanina. Wy prostował się, m szy ł przed siebie.
— Co się dziej e z twoim bratem , m nichu? — zapy tał m ężczy zna, obok którego właśnie prze-
chodził.
Joan zm ierzy ł go wzrokiem . Mężczy zna przerastał go o głowę.
— Jestem bratem Joanem , sługą Świętej Inkwizy cj i — ostatnie słowa wy m ówił z naciskiem .
— Masz m nie nazy wać „oj cem inkwizy torem ”.
Zadarł głowę i spoj rzał nieznaj om em u w oczy. I wy znać m i swe grzechy, dodał w duchu.
Mężczy zna cofnął się kilka kroków. Kiedy Joan znów ruszy ł do kantoru, tłum zaczął się przed nim
rozstępować.
— Jestem bratem Joanem , członkiem Świętej Inkwizy cj i! — m usiał powtórzy ć przed za-
m knięty m i drzwiam i.
Przy j ęło go trzech subiektów. W kantorze panował bałagan: księgi leżały rozrzucone na wy -
m ięty m czerwony m obrusie przy kry waj ący m długi stół. Dobrze, że Arnau tego nie widzi…
— Potrzebuj ę pieniędzy — oznaj m ił Joan. Subiekci spoj rzeli na niego z niedowierzaniem .
— My też — odparł naj starszy z nich, Rem igi, który zastąpił Guillem a.
— Co m asz na m y śli?
— Ano to, że nie m am y ani j ednego solda. — Rem igi wskazał na puste kufry i szkatuły. — Ani
j ednego, bracie Joanie.
— Mój brat nie m a pieniędzy ?
— Nie m a gotówki. Jak m y ślicie, na co czekaj ą ci wszy scy ludzie? Przy szli odebrać swoj e
oszczędności. Nachodzą nas od wielu dni. Arnau nadal j est bardzo bogaty — subiekt postanowił
uspokoić zakonnika — ty le że j ego m aj ątek został zainwestowany w poży czki, zlecenia handlowe,
bieżące transakcj e…
— Dlaczego nie zażądacie zwrotu poży czek?
— Główny m dłużnikiem Arnaua j est król, a wiecie, że królewski skarbiec…
— Nikt poza królem nie j est winien Arnauowi pieniędzy ?
— Bardzo wiele osób, lecz albo nie upły nął term in spłaty, albo… Przecież wiecie, że Arnau
udzielał poży czek ludziom ubogim , którzy nie m ogą zwrócić od razu całej kwoty. A przecież m i-
m o to, gdy ty lko usły szeli o problem ach Arnaua, wielu z nich oddało część długu, ty le, ile zdołali.
Ale to gest wy łącznie sy m boliczny, kropla w m orzu potrzeb. Nie m ożem y zwrócić całości powie-
rzony ch nam wkładów.
Joan wskazał drzwi.
— A oni? Oni m ogą żądać ich zwrotu?
— Nie m ogą. Powierzaj ąc Arnauowi oszczędności, pozwolili nim i obracać i j e inwestować.
Lecz pieniądz j est m ałoduszny, a inkwizy cj a…
Joan dał m u znak, by nie zwracał uwagi na j ego habit. Znów zadźwięczało m u w uszach wark-
nięcie więziennego dozorcy.
— Potrzebuj ę pieniędzy — powtórzy ł.
— Już m ówiłem , że nie m am y gotówki — usły szał od Rem igiego.
— Tak czy owak potrzebuj em y pieniędzy. Arnau ich potrzebuj e.
Arnau potrzebuj e pieniędzy, a j eszcze bardziej , pom y ślał, spoglądaj ąc znowu na drzwi, potrze-
buj e spokoj u. To zam ieszanie m oże m u ty lko zaszkodzić. Jeśli ludzie pom y ślą, że zbankrutował, od-
suną się od niego… A przecież będzie nam potrzebne poparcie.
— Nie da się j akoś uciszy ć wierzy cieli? Może coś sprzedam y ?
— Mogliby śm y odstąpić niektóre zlecenia handlowe i rozdzielić depozy tariuszy na zlecenia,
w który ch nie pośredniczy Arnau — odparł Rem igi. — Ale bez j ego zgody …
— Moj e upoważnienie ci nie wy starczy ? Subiekt spoj rzał na Joana.
— To naprawdę konieczne, Rem igi.
— Zgoda — dał się w końcu przekonać subiekt. — W rzeczy wistości nie straciliby śm y na ty m .
Chodzi po prostu o wy m ianę transakcj i: oni dostaliby j edną część, a m y drugą. Uspokoj ą się, wi-
dząc, że Arnau j uż nie pośredniczy w ich interesach, ale… potrzebuj ę pisem nego upoważnienia.
Joan pochy lił się nad dokum entem podsunięty m przez Rem igiego.
— Jutro rano m usim y m ieć gotówkę — powiedział, składaj ąc podpis. — Potrzebuj em y pienię-
dzy — powtórzy ł na widok m iny subiekta. — Zdobądź j e, choćby sprzedaj ąc coś za bezcen.
Zaraz po wy j ściu Joana, który znów uciszy ł wierzy cieli, Rem igi zaczął grupować zlecenia.
Jeszcze tego sam ego dnia ostatni statek wy pły waj ący z Barcelony powiózł nowe dy spozy cj e dla
wszy stkich agentów Arnaua na wy brzeżu śródziem nom orskim . Rem igi działał szy bko — nazaj utrz
zadowoleni wierzy ciele będą opowiadali o poprawie sy tuacj i finansowej Arnaua.
48
Pierwszy raz od ty godnia Arnau napił się świeżej wody i wziął do ust coś lepszego niż czer-
stwy chleb. Dozorca szturchnął go stopą, kazał wstać i chlusnął wodą na m iej sce, gdzie doty ch-
czas siedział. Lepsza woda niż gnój , pom y ślał Arnau. Przez kilka sekund sły chać by ło wodę ście-
kaj ącą po podłodze i chrapliwy oddech tłustego strażnika. Nawet starucha, która wy czekiwała
śm ierci z twarzą ukry tą w gałganach, zerknęła na Arnaua.
— Zostaw wiadro — rozkazał by ły bastaix zbieraj ącem u się do wy j ścia dozorcy.
Arnau widział nieraz, j ak strażnik znęca się nad więźniam i ty lko dlatego, że odważy li się spoj -
rzeć m u w oczy. Również ty m razem grubas postanowił ukarać zuchwalca, ale j ego pięść zam ar-
ła kilka centy m etrów od głowy Arnaua, który nie uchy lił się przed ciosem . Dozorca splunął i ci-
snął wiadrem o ziem ię, a wy chodząc, kopnął j eden z zerkaj ący ch na niego cieni.
Gdy woda wsiąkła w podłogę, Arnau usiadł. Z zewnątrz dobiegło bicie dzwonu. Ty lko słabe
światło sączące się przez więzienne okno oraz dźwięk dzwonu łączy ły go ze światem . Podniósł
wzrok ku okienku i wy tęży ł słuch. Kościół Santa Maria by ł j uż pełen barw i światła, ale nie m iał
j eszcze dzwonów. Natom iast dochodził do niego z oddali stukot dłut o kam ienie i m łotków o deski
oraz nawoły wania robotników. Gdy odgłosy te przedostawały się do lochów — m ój Boże! —
światło i dźwięk zniewalały Arnaua i unosiły m y ślam i ku ludziom , którzy w pocie czoła budowali
j ego ukochaną świąty nię. Znów poczuł na plecach ciężar pierwszego kam ienia, przy dźwiganego
przed laty dla Madonny. Ile czasu upły nęło od tam tej pory ? Jak wiele się zm ieniło! By ł wtedy
dzieckiem i znalazł w Madonnie od Morza m atkę, której nie dane m u by ło poznać…
Przy naj m niej , pocieszał się, ustrzegłem Raquel przed grożący m j ej niebezpieczeństwem . Zo-
baczy wszy wy celowany w niego oskarży cielski palec Elionor i Margaridy Puig, dopilnował, by
Raquel i j ej rodzina czy m prędzej opuścili dzielnicę ży dowską. Nawet on nie wiedział, gdzie się
ukry li…
— Sprowadź tu Mar — polecił Joanowi zaraz na początku drugiego widzenia.
Zakonnik zam arł.
— Sły szy sz? — Arnau wstał i chciał do niego podej ść, ale powstrzy m ał go łańcuch. Joan nie
ruszał się z m iej sca. — Sły szy sz m nie?
— Tak… tak… sły szę. — Joan podszedł do Arnaua, by go uściskać. — Ale… — zaczął.
— Muszę się z nią zobaczy ć. — Arnau chwy cił zakonnika za ram iona, uniem ożliwiaj ąc m u
uścisk, i lekko nim potrząsnął. — Chcę z nią porozm awiać przed śm iercią…
— Na Boga! Nie m ów tak.
— Ale to prawda. By ć m oże um rę tu j ak pies na oczach ty ch nieszczęśników. Ale przedtem
chciałby m zobaczy ć Mar. Chodzi o…
— Co chcesz j ej powiedzieć? Co j est aż tak ważne?
— Wy baczenie. Chcę błagać j ą o wy baczenie i… powiedzieć, że j ą kocham . — Joan próbo-
wał wy rwać się bratu, ale Arnau go nie puszczał. — Znasz m nie, j esteś sługą Boży m . Wiesz, że
nigdy nikogo nie skrzy wdziłem , z wy j ątkiem … tego dziecka.
Joan wy swobodził się z uścisku i padł przed bratem na kolana.
— To nie twoj a wina… — zaczął tłum aczy ć.
— Mam ty lko ciebie — przerwał m u Arnau, również klękaj ąc. — Musisz m i pom óc. Zawsze
m ogłem na tobie polegać, nie zawiedź m nie teraz. Ty lko ty m i zostałeś!
Joan m ilczał przez chwilę.
— A j ej m ąż? — zapy tał w końcu. — Może nie pozwoli…
— Nie ży j e. Dowiedziałem się o ty m , gdy przestał spłacać odsetki od taniej poży czki. Zginął
pod rozkazam i króla, broniąc Calatay ud.
— Ale…
— Joanie… Jestem związany z Elionor przy sięgą, która nie pozwala m i połączy ć się z Mar za
ży cia żony … Ale m uszę się z nią chociaż zobaczy ć. Muszę powiedzieć, co do niej czuj ę, nieważ-
ne, że nie m ożem y by ć razem … — Arnau powoli odzy skiwał spokój . Chciał poprosić brata
o j eszcze j edną przy sługę. — Wstąp przy okazj i do kantoru i sprawdź, j ak się sprawy m aj ą.
Joan westchnął. Rano odwiedził ulicę bankierów i dostał od Rem igiego sakiewkę z pieniędzm i.
— To nie by ł dobry interes — usły szał od subiekta.
A niby co j est teraz dobry m interesem ? Pożegnawszy się z Arnauem i obiecawszy, że sprowa-
dzi Mar, Joan zapłacił strażnikowi j eszcze w drzwiach lochu.
— Zaży czy ł sobie wiadra.
Cóż znaczy wiadro, skoro Arnau… Joan wy łuskał z sakiewki j eszcze j edną m onetę.
— Chcę, by wiadro by ło regularnie opróżniane. — Dozorca schował pieniądze i ruszy ł kory ta-
rzem . — Jeden z więźniów um arł — dodał Joan.
Strażnik wzruszy ł ram ionam i.
Nie od razu opuścił pałac biskupi. Po wy j ściu z lochów udał się do Nicolaua Eim erica. Znał
dobrze pałacowe kory tarze.
Wielokrotnie przem ierzał j e w m łodości dum ny ze spoczy waj ącej na nim odpowiedzialności.
Teraz m ij ali go inni m łodzi zadbani duchowni, którzy zerkali na niego z niesm akiem .
— Przy znał się? Obiecał, że sprowadzi Mar.
— Przy znał się? — powtórzy ł wielki inkwizy tor.
Joan przez całą noc przy gotowy wał się do tej rozm owy, ale nagle wszy stko wy leciało m u
z głowy.
— Jeśli się przy zna… Jaka kara…
— Już ci m ówiłem , że ciążą na nim wy j ątkowo poważne zarzuty.
— Mój brat j est bardzo bogaty. Wy trzy m ał spoj rzenie Nicolaua Eim erica.
— Chcesz przekupić Świętą Inkwizy cj ę? Ty, inkwizy tor?
— Grzy wny są powszechnie stosowane przez nasze try bunały. Jestem przekonany, że j eśli wy -
znaczy cie karę pieniężną…
— Wiesz dobrze, że to zależy od wagi przewinienia. Zarzuty przeciwko twem u bratu…
— Elionor nie m oże m u niczego zarzucić — przerwał m u Joan.
Wielki inkwizy tor zerwał się z krzesła i opieraj ąc dłonie na stole, zm ierzy ł go wzrokiem .
— A więc — powiedział podniesiony m głosem — obaj wiecie, że donos złoży ła królewska
wy chowanica. Żona oskarżonego! Podopieczna sam ego króla! Skąd wiedzieliby ście, że to ona,
gdy by twój brat nie m iał nic do ukry cia? Kto nie ufa własnej żonie? Czy Arnau nie powinien po-
dej rzewać raczej j akiegoś zawistnego kupca, pracownika lub choćby sąsiada? Ileż osób skazał j a-
ko konsul m orski? Każdy inny szukałby donosiciela właśnie w ich gronie. No, m ów, bracie Joanie!
Dlaczego akurat baronowa? Jaki grzech skry wany przez twego brata pozwolił m u się dom y ślić, że
doniosła na niego własna żona?
Joan skulił się na krześle. Ty le razy stosował podczas przesłuchań tę sam ą takty kę. Ty le razy
czepiał się j ednego słowa, by … Ale, ale… Skąd Arnau wie, że to Elionor? Czy żby rzeczy wi-
ście…?
— To nie Arnau — skłam ał. — Sam się dom y śliłem , kto na niego doniósł.
Nicolau Eim eric wzniósł ręce do nieba.
— Dom y śliłeś się, bracie Joanie? Niby j ak?
— Bo Elionor go nienawidzi. Nie… opam iętał się za późno. Eim eric j uż m iał go w garści.
— A dlaczego? Dlaczego wy chowanica królewska nienawidzi swego m ałżonka? Dlaczego
przy kładna, bogoboj na chrześcij anka nienawidzi własnego m ęża? Jakie zło j ej wy rządził? Przecież
niewiasty są stworzone do usługiwania m ężczy znom , tak uczy prawo ziem skie i boskie. Kobieta
nie ży wi nienawiści do m ęża, nawet j eśli ten bij e j ą i więzi. Musi dla niego pracować, spełniać
j ego cielesne zachcianki, troszczy ć się o niego i by ć m u uległa, m im o to go nie nienawidzi. Co
wiesz, bracie Joanie?
Joan zacisnął zęby. Nie powie nic więcej . Czuł się pokonany.
— Jesteś inkwizy torem . Musisz m i wszy stko wy j awić! — krzy knął Eim eric.
Joan nadal m ilczał.
— Nie wolno ci zataj ać grzechu. Bardziej grzeszy ten, kto ukry wa cudze wy stępki, aniżeli sam
grzesznik.
Joanowi stanęły przed oczam i niezliczone ry nki m ały ch m ieścin i ich zatrwożeni m ieszkańcy
słuchaj ący j ego kazań.
— Bracie Joanie — Eim eric wy celował w niego palec i zaczął powoli cedzić słowa — j utro
chcę m ieć j ego zeznanie. I m ódl się, by m i ciebie nie wtrącił do lochu. Ach, i j eszcze coś — rzu-
cił za wy chodzący m Joanem — spraw sobie nowy habit. Doszły m nie skargi i w rzeczy sam ej …
Wy chodząc z gabinetu inkwizy tora i przy glądaj ąc się swem u zabłoconem u i postrzępionem u
habitowi, Joan wpadł na dwóch ry cerzy czekaj ący ch na audiencj ę. Tuż obok trzej uzbroj eni m ęż-
czy źni pilnowali dwóch zakuty ch w kaj dany kobiet: starej oraz znacznie m łodszej , której twarz…
— Co tu j eszcze robisz, bracie Joanie? — Nicolau Eim eric wy szedł na próg gabinetu, by przy -
j ąć gości.
Joan nie zwlekał dłużej i czy m prędzej opuścił pałac biskupi.
Jaum e de Bellera i Genis Puig weszli do gabinetu. Nicolau Eim eric obrzucił spoj rzeniem Fran-
cescę i Aledis i rozkazał im zostać w poczekalni.
— Doszły nas słuchy — zaczął Jaum e, gdy on i j ego towarzy sz przedstawili się i zaj ęli m iej -
sca dla gości — że poj m aliście Arnaua Estany ola.
Genis Puig bębnił palcam i w kolana.
— Tak — rzucił oschle Eim eric. — Zostało to podane do publicznej wiadom ości.
— O co j est oskarżony ? — zapy tał Genis Puig. Jaum e skarcił go spoj rzeniem . „Masz siedzieć
cicho, chy ba że inkwizy tor o coś cię zapy ta”, powtarzał m u wielokrotnie.
Oczy duchownego spoczęły na Genisie.
— Czy nie wiecie, że to poufna inform acj a?
— Wy baczcie, proszę, m oj em u towarzy szowi — próbował ratować sy tuacj ę Jaum e. — Ry -
chło zrozum iecie, że nasza ciekawość j est usprawiedliwiona. Dowiedzieliśm y się, że złożono do-
nos na Arnaua Estanola i chcem y świadczy ć przeciwko niem u.
Wielki inkwizy tor uniósł się w krześle. Wy chowanica królewska, trzej duchowni — świadkowie
bluźnierstw, który ch Arnau dopuścił się podczas sprzeczki z żoną w kościele Santa Maria — a do
tego m ożnowładca i ry cerz. Trudniej o bardziej wiary godne zeznania. Wzrokiem nakazał gościo-
wi, by konty nuował.
Jaum e de Bellera zm ruży ł oczy. Następnie rozpoczął starannie obm y ślony wy wód:
— Mam y podstawy twierdzić, że Arnau Estany ol to wcielony diabeł. — Nicolau siedział nie-
poruszony. — Jest sy nem m ordercy i czarownicy. Jego oj ciec, Bernat Estany ol, zam ordował
m łodego czeladnika na zam ku Navarcles i wy kradł Arnaua, którego m ój oj ciec, wiedząc, z kim
m a do czy nienia, uwięził dla dobra ogółu. Właśnie Bernat Estany ol w pierwszy m roku głodu wsz-
czął zam ieszki na placu Blat. Przy pom inacie sobie te wy darzenia? Tam też został stracony …
— A sy n spalił j ego zwłoki — dodał Genis Puig. Wielki inkwizy tor drgnął. Jaum e de Bellera
znów zgrom ił spoj rzeniem nieposłusznego ry cerza.
— Spalił zwłoki? — zdziwił się Eim eric.
— Tak, na własne oczy widziałem — skłam ał Genis, przy pom inaj ąc sobie opowieść m acochy.
— Doniosłeś na niego?
— Ja… — Jaum e chciał interweniować, lecz Eim eric go powstrzy m ał. — Ja… by łem wtedy
dzieckiem . Bałem się, że m nie również spali.
Inkwizy tor przy sunął rękę do brody, by zasłonić ledwie widoczny uśm iech, po czy m kazał Jau-
m em u m ówić dalej .
— Jego m atka, ta starucha za drzwiam i, j est czarownicą. Teraz utrzy m uj e się z nierządu, ale
by ła m oj ą m am ką i zaraziła m nie czarcią chorobą przez pokarm przeznaczony dla j ej sy na. —
Eim eric otworzy ł szeroko oczy. Pan Navarcles zauważy ł j ego reakcj ę. — Nie obawiaj cie się —
dodał pospiesznie. — Gdy m oj a dolegliwość wy szła na j aw, oj ciec zawiózł m nie naty chm iast do
biskupa. Jestem sy nem Llorenca de Bellera i j ego żony Cateriny, panów Navarcles. Możecie się
przekonać, że nikt z m oich krewny ch nie cierpiał na czarcią chorobę. To wszy stko przez diabelskie
m leko m oj ej m am ki!
— Mówicie, że j est nierządnicą?
— Tak, m ożecie to sprawdzić. Nazy wa się Francesca.
— A ta druga kobieta?
— Uparła się, żeby j ej towarzy szy ć.
— Również j est czarownicą?
— Pozostawiam y to waszem u m ądrem u osądowi.
Eim eric zam y ślił się. — Coś j eszcze? — zapy tał po chwili.
— Tak — odezwał się Genis Puig. — Arnau zam ordował m oj ego brata Guiam ona, bo ten nie
chciał uczestniczy ć w szatańskich obrzędach. Arnau próbował utopić go nocą na plaży … Krótko
potem m ój brat zm arł.
Inkwizy tor znów przy j rzał się ry cerzowi.
— Moj a siostra Margarida potwierdzi, że m ówię prawdę. By ła świadkiem tego zdarzenia.
Przestraszy ła się i rzuciła do ucieczki, kiedy Arnau zaczął przy zy wać diabła. Ona m oże poświad-
czy ć.
— O ty m również zapom nieliście donieść?
— Dowiedziałem się o wszy stkim dopiero teraz, gdy napom knąłem siostrze o m oim zam iarze.
Margarida obawia się, że Arnau j ą skrzy wdzi, od lat panicznie się go boi.
— To bardzo poważne zarzuty.
— Bo i wina Arnaua Estany ola j est wielka — argum entował pan Navarcles. — Sam i wiecie,
że człowiek ten z prem edy tacj ą podkopuj e struktury władzy. W swoich włościach na przekór wła-
snej żonie zniósł większość przy wilej ów feudalny ch, tu, w Barcelonie, poży cza pieniądze bieda-
kom , a j ako konsul m orski zwy kł rozsądzać spory na korzy ść plebsu. — Nicolau Eim eric uważnie
słuchał. — Zawsze próbował podważy ć zasady rządzące światem . Bóg stworzy ł chłopów, by pra-
cowali na roli i by li posłuszni panom . Nawet Kościół, nie chcąc, by chłopi porzucali ziem ię, za-
bronił im przy j m ować święcenia…
— Ale w Nowej Katalonii nie obowiązuj ą przy wilej e, o który ch wspom niałeś — przerwał m u
inkwizy tor.
Genis Puig przenosił wzrok z j ednego rozm ówcy na drugiego.
— To również chciałem wy j aśnić. — Jaum e de Bellera zaczął ży wo gesty kulować. — W No-
wej Katalonii przy wilej e zniesiono dla dobra księcia, dla dobra sam ego Boga, by zaludnić tereny
odebrane niewierny m i skłonić lud do osiedlenia się na nich. Uchy lono tam przy wilej e z woli sa-
m ego księcia. Ale Arnau nie j est księciem Katalonii, j est księciem … ciem ności.
Genis Puig uśm iechnął się, widząc, że wielki inkwizy tor kiwa lekko głową.
— Poży cza pieniądze biedakom — ciągnął m ożny — wiedząc z góry, że nigdy ich nie odzy ska.
Bóg stworzy ł bogaty ch i… biedny ch. To niedopuszczalne, by biedacy m ieli pieniądze i wy dawali
córki za m ąż j ako bogaczki. To j est przeciwne zam y słom Stwórcy. Co sobie pom y ślą biedacy
o was, duchowny ch, albo o nas, m ożny ch? Czy ż nie j esteśm y posłuszni naukom Kościoła, traktu-
j ąc biedaków tak, j ak na to zasługuj ą? Arnau j est dem onem , czarcim sy nem , podżega lud, przy -
gotowuj ąc nadej ście szatana. Zastanówcie się nad ty m .
Nicolau Eim eric zastanowił się. Polecił sekretarzowi spisać zeznania Jaum ego de Bellera i j ego
towarzy sza, wezwał Margaridę Puig i kazał wtrącić Francescę do lochu.
— A co z tą drugą? — zapy tał pana Navarcles. — Oskarżacie j ą o coś? — Mężczy źni zawahali
się. — W takim razie puścim y j ą wolno.
Zakutą w kaj dany Francescę um ieszczono z dala od Arnaua, na drugim końcu olbrzy m iego lo-
chu, a Aledis przegnano z pałacu.
Po wy daniu stosowny ch rozporządzeń Nicolau Eim eric przeciągnął się na krześle. Bluźnienie
w Dom u Pańskim , spółkowanie z Ży dówką, przy j aźń ze starozakonny m i, m orderstwo, szatańskie
ry tuały, sprzeciwianie się naukom Kościoła. Wszy stkie te zarzuty potwierdzone zostały przez ka-
płanów, m ożny ch, ry cerzy, a nawet przez… wy chowankę króla. Wielki inkwizy tor usiadł wy god-
niej i się uśm iechnął.
Mówisz, bracie Joanie, że Arnau Estany ol j est bardzo bogaty ? Ty głupcze! Prawisz m i
o grzy wnie, a przecież gdy ty lko skażę twego brata, cały j ego m aj ątek przej dzie na własność Ko-
ścioła!
Aledis potknęła się i om al nie upadła, kiedy żołnierze wy pchnęli j ą z pałacu. Odzy skawszy
równowagę, powiodła wzrokiem po przechodniach. Co krzy czeli żołnierze? Czarownica? Stała na
środku ulicy, wszy scy j ej się przy glądali. Spoj rzała na swoj ą zabrudzoną suknię. Przy ciągnęła rę-
ką po brudny ch, potargany ch włosach. Przechodzący obok bogato odziany m ężczy zna obrzucił j ą
bezwsty dny m spoj rzeniem . Aledis tupnęła nogą i ruszy ła na niego, warcząc i szczerząc zęby ni-
czy m rozj uszony pies. Mężczy zna skoczy ł j ak oparzony i zaczął uciekać. Przy stanął dopiero, gdy
przekonał się, że nieznaj om a go j uż nie ściga. Aledis popatrzy ła na gapiów, którzy zaczęli spusz-
czać oczy i rozchodzić się. Ten i ów zerknął j eszcze przez ram ię na czarownicę, która odprowa-
dzała ich wzrokiem .
Co się wy darzy ło? Ludzie Jaum ego de Bellera wtargnęli do dom u i aresztowali Francescę.
Brutalnie odepchnęli dziewczęta, które rzuciły się j ej na pom oc. Wszy stkie podopieczne patrzy ły
wy czekuj ąco na Aledis, ale ona nie ruszała się z m iej sca, oniem iała z przerażenia. Kilku klientów
wy biegło z dom u prawie nagich. W końcu Aledis zwróciła się do żołnierza, który wy glądał na ofi-
cera:
— Co to m a znaczy ć? Dlaczego aresztuj ecie Francescę?
— Na rozkaz Jaum ego de Bellera.
Jaum e de Bellera! Aledis spoj rzała na skuloną staruszkę podtrzy m y waną przez dwóch żołnie-
rzy. Francesca drżała na cały m ciele. Jaum e de Bellera! W dniu, w który m u stóp zam ku Montbui
Arnau zniósł niesprawiedliwe przy wilej e, a Francesca zdradziła Aledis swą taj em nicę, znikła j e-
dy na dzieląca j e bariera. Ileż razy od tam tej pory sły szała z ust Franceski opowieść o Llorencu
de Bellera? Ile razy widziała, j ak płacze na wspom nienie tam ty ch dni? A teraz… znów poj awia
się w j ej ży ciu pan Navarcles. Znów zabieraj ą j ą na zam ek, zupełnie j ak wtedy …
Francesca nie przestawała dy gotać.
— Puśćcie j ą! — krzy knęła Aledis do żołnierzy. — Nie widzicie, że robicie j ej krzy wdę? —
Żołnierze zerknęli na przełożonego. — Pój dziem y z wam i dobrowolnie — dodała.
Oficer wzruszy ł ty lko ram ionam i i żołnierze popchnęli staruszkę w stronę Aledis.
Doprowadzono j e na zam ek Navarcles i wtrącono do lochu. Jednak obchodzono się z nim i ła-
skawie: dostały strawę i wodę, a nawet kilka snopków słom y do spania. Dopiero teraz Aledis zro-
zum iała dlaczego: Jaum e de Bellera chciał, by Francesca trafiła do Barcelony w dobrej kondy -
cj i. Spędziły dwa dni w zam kowy ch lochach, a potem przewieziono j e na furze do stolicy. Dla-
czego? Po co? Co to wszy stko m a znaczy ć?
Gwar uliczny przy wrócił Aledis do rzeczy wistości. Przeszła zam y ślona ulicą Bisbe, skręciła
w Sederes i trafiła na plac Blat. W ten j asny i słoneczny wiosenny dzionek na targ zeszło się wię-
cej ludzi niż zwy kle. Wśród kupców i sprzedawców zboża kręciło się m nóstwo ciekawskich. Aledis,
stoj ąca w dawnej bram ie m iej skiej , odwróciła się, gdy owionął j ą zapach chleba z kram u po le-
wej stronie. Piekarz spoj rzał na nią nieufnie i Aledis przy pom niała sobie, j ak wy gląda. Nie m iała
ani solda. Przełknęła więc ty lko ślinę i oddaliła się, unikaj ąc wzroku piekarza.
Dwadzieścia pięć lat, upły nęło dwadzieścia pięć lat, odkąd ostatni raz chodziła ty m i ulicam i,
patrzy ła na ty ch ludzi, wdy chała zapach stolicy. Czy kuchnia dobroczy nna Pia Alm oina nadal
działa? Żołądek przy pom niał Aledis, że od wczoraj nie m iała nic w ustach. Wróciła tą sam ą drogą
do katedry, sąsiaduj ącej z pałacem biskupim . Znów ślina napły nęła j ej do ust, gdy podeszła do
kolej ki biedaków tłoczący ch się pod bram am i Pia Alm oina. Ilekroć przechodziła tędy w m łodości,
litowała się nad głodny m i ludźm i, którzy wy stawiali na widok publiczny swą biedę i żebrali o stra-
wę.
Teraz przy łączy ła się do nich. Pochy liła głowę, zasłoniła włosam i oczy i zaczęła posuwać się
wraz z tłum em , powłócząc nogam i. Jeszcze bardziej ukry ła twarz, gdy nadeszła j ej kolej i wy cią-
gnęła ręce do nowicj usza. Dlaczego m usi prosić o j ałm użnę? Ma wy godny dom i oszczędności,
które pozwolą j ej doży ć w spokoj u starości. Nadal pociąga m ężczy zn i… Dostała czerstwy chleb
z m ąki bobowej , wino i m iskę zupy. Zabrała się do j edzenia z apety tem , j ak wszy scy otaczaj ący
j ą biedacy.
Dopiero gdy skończy ła, rozej rzała się. Siedziała wśród żebraków, kalek i starców. Wszy scy j e-
dli, nie spuszczaj ąc z oka towarzy szy niedoli i trzy m aj ąc kurczowo chleb i m iskę. Co robi w Bar-
celonie? Dlaczego uwięziono Francescę? Wstała. Jej uwagę przy ciągnęła blondy nka w j askrawo-
czerwonej sukni zm ierzaj ąca ku katedrze. Taka elegancka pani… sam a? Ale, ale, przecież to nie
żadna dam a. W takim stroj u to m oże by ć ty lko… Teresa! Aledis pobiegła do niej .
— Wy stawały śm y na zm ianę pod zam kiem , żeby się czegoś dowiedzieć — opowiadała Tere-
sa, uściskawszy Aledis. — Nietrudno nam by ło wy ciągnąć inform acj e od wartowników. —
Dziewczy na zm ruży ła filuternie piękne niebieskie oczy. — Gdy wy wieziono was z zam ku, a żoł-
nierze powiedzieli, że j edziecie do Barcelony, m usiały śm y wy starać się o wóz, dlatego trochę
nam zeszło… A Francesca?
— Uwięziona w pałacu biskupim .
— Dlaczego?
Aledis wzruszy ła ram ionam i. Gdy zabrano Francescę, a j ą puszczono wolno, próbowała do-
wiedzieć się czegoś od duchowny ch i żołnierzy. „Wtrąćcie staruchę do lochu”, usły szała ty lko.
Nikt nie chciał j ej nic powiedzieć, odganiano j ą kuksańcam i. Z takim uporem próbowała się cze-
goś dowiedzieć, że m łody m nich, którego habitu się uczepiła, wezwał straż. Wy rzucono j ą z pała-
cu, wy zy waj ąc od czarownic.
— Ile was przy j echało?
— Eulalia i j a.
Z daleka zobaczy ły biegnącą ku nim dziewczy nę w j askrawozielonej sukni.
— Przy wiozły ście pieniądze?
— Rozum ie się.
— A Francesca? — zapy tała Eulalia, staj ąc przy nich.
— Zatrzy m ana — powtórzy ła Aledis. Eulalia j uż otwierała usta, ale Aledis j ą uprzedziła: —
Nie wiem dlaczego. — Popatrzy ła na dziewczęta… Któż się im oprze? — Nie wiem , powtórzy ła
— ale się dowiem y dlaczego j ą zatrzy m ano. Prawda, m oj e drogie?
Odpowiedziały j ej figlarny m i uśm ieszkam i.
Joan włóczy ł się po Barcelonie, zam iataj ąc ulice ubłocony m habitem . Obiecał, że sprowadzi
Mar do stolicy. Lecz j ak spoj rzy j ej w oczy ? Próbował pertraktować z wielkim inkwizy torem , ale
zam iast pom óc bratu, dał się złapać w pułapkę — j ak pierwszy lepszy tępy wieśniak, który ch ty lu
przesłuchiwał na prowincj i — i ty lko m u zaszkodził. O co m ogła oskarży ć Arnaua Elionor? Chciał
złoży ć szwagierce wizy tę, ale na sam o wspom nienie uśm iechu, j aki przesłała m u w dom u Felipa
de Ponts, zm ienił zdanie. Skoro doniosła na własnego m ęża, niewiele u niej wskóra.
Ulicą Mar doszedł do kościoła Santa Maria, do ukochanej świąty ni Arnaua. Przy stanął i zadarł
głowę. Budowla, nadal opleciona rusztowaniam i, na który ch uwij ali się robotnicy, obj awiała j uż
w całej krasie swą wspaniałość i zam y sł twórcy. Wszy stkie m ury zewnętrzne i przy pory by ły
wy kończone, podobnie j ak apsy da i dwa z czterech sklepień składaj ący ch się na nawę główną.
Żebra trzeciego sklepienia — którego klucz opłacił sam król i polecił wy rzeźbić na nim postać
swego oj ca, króla Alfonsa, na koniu — pięły się w górę, tworząc idealny łuk, podtrzy m y wany
przez skom plikowany sy stem rusztowań do czasu, aż zwornik nie zrównoważy sił i hak nie utrzy m a
się sam . Do całkowitego przy kry cia kościoła brakowało j eszcze ty lko dwóch ostatnich sklepień na-
wy głównej .
Jakże nie zakochać się w tej świąty ni? Joan przy pom niał sobie oj ca Alberta oraz dzień, kiedy
trafił tu po raz pierwszy razem z Arnauem . Nie potrafił się wtedy nawet m odlić! Po latach, gdy
j ego uczono m odlitw, czy tania i pisania, brat dźwigał kam ienie na budowę tego kościoła. Joan
przy pom niał sobie krwawiące rany, z który m i Arnau wracał z początku do dom u. Mim o to… nie
przestawał się uśm iechać. Joan zwrócił uwagę na m aj strów rozm aity ch rzem iosł pracuj ący ch
w skupieniu przy ościeżach i archiwoltach głównego portalu i zdobiący ch go rzeźbach, przy nabi-
j any ch ćwiekam i drzwiach, geom etry czny ch wzorach inny ch na każdy m skrzy dle, przy kratach
z kutego żelaza i rzy gaczach w kształcie naj wy m y ślniej szy ch baj kowy ch stworów. Praca wrzała
również przy kapitelach kolum n i witrażach, przede wszy stkim przy witrażach — dziełach stwo-
rzony ch po to, by sączy ć do świąty ni m agiczne śródziem nom orskie światło i zabawiać się kształ-
tam i i barwam i kościelnego wnętrza, odm ieniaj ąc j e z godziny na godzinę, a nawet z m inuty na
m inutę.
Im ponuj ąca rozeta nad główny m wej ściem zdradzała j uż swą przy szłą kom pozy cj ę: w środku
widniała wielolistna rozetka, od której odchodziły — niby kapry śne strzały lub prom ienie słońca
starannie wy kute w kam ieniu — linie dzielące całą konstrukcj ę. Spiczasto zakończone wzory geo-
m etry czne okolone by ły linią zaostrzony ch trój liści, te z kolei — zaokrąglony m i czworoliściam i
wieńczący m i całość. W ten — oraz w m niej szy, zdobiący wąskie otwory okienne pod rozetą —
ornam ent m aswerkowy m iano z czasem wstawić kolorowe szkiełka osadzone w ołowiu. Jednak na
razie rozeta przy pom inała olbrzy m ią paj ęczy nę pieczołowicie czekaj ącą, aż m aj strowie witraży -
ści wy pełnią j ej ażury.
Zostało j eszcze sporo do zrobienia, pom y ślał Joan na widok setki m ężczy zn trudzący ch się, by
spełnić m arzenie całego narodu. W tej sam ej chwili na plac przed kościołem wszedł bastaix
z wielkim kam ieniem na plecach. By ł zlany potem od czoła po ły dki, a j ego m ięśnie, ry suj ące się
wy raźnie pod skórą, napinały się i drgały przy każdy m kroku przy bliżaj ący m go do celu. Mim o
potwornego wy siłku uśm iechał się — zupełnie j ak kiedy ś Arnau. Joan nie m ógł oderwać oczu od
siłacza. Robotnicy przerwali pracę i zerkali z rusztowań na kam ienie, które przy j dzie im nieba-
wem obrabiać. W ślad za pierwszy m osiłkiem zj awił się drugi, trzeci i następny — wszy scy szli
przy gięci do ziem i. Dłuta zam ilkły na widok skrom ny ch portowy ch tragarzy i przez kilka chwil ko-
ściół Santa Maria zam arł j ak zaczarowany, j eden z robotników z górny ch rusztowań przerwał ci-
szę: j ego okrzy k, dopinguj ący bastaixos, przeciął powietrze, odbił się od m urów i zbudził wszy st-
kim obecny ch.
„Naprzód”, szepnął Joan, poddaj ąc się ogólnem u uniesieniu. Ilekroć który ś z uśm iechnięty ch
bastaixos rzucał na ziem ię przy dźwigany kam ień, krzy ki się wzm agały. Potem częstowano traga-
rzy wodą, a oni, nim ugasili pragnienie, przechy lali dzban nad głowam i i polewali sobie twarze.
Joan przy pom niał sobie, j ak sam poił kiedy ś bastaixos z bukłaka Bernata. Wzniósł oczy do nieba.
Musi przy prowadzić wy chowanicę Arnaua. Bóg nałoży ł na niego tę pokutę, dlatego pój dzie do
Mar i wy zna j ej prawdę. Obszedł kościół i m inąwszy plac Born, Pla d’en Llull i klasztor klary sek,
opuścił Barcelonę przez bram ę Świętego Daniela.
Aledis bez trudu odnalazła Jaum ego de Bellera i Genisa Puiga. Oprócz giełdy, gdzie nocowali
kupcy ściągaj ący do Barcelony, w stolicy by ło ty lko pięć zaj azdów. Rozkazała Teresie i Eulalii
ukry ć się przy drodze na Montj uic i tam na nią czekać. Patrzy ła za odchodzący m i dziewczętam i
w m ilczeniu, podczas gdy j ej serce ściskało się od wspom nień…
Straciwszy z oczu blask ich sukni, przy stąpiła do poszukiwań. Zaczęła od zaj azdu Bou przy pla-
cu Nova, niedaleko pałacu biskupiego. Parobek przegnał j ą, gdy weszła ty lny m wej ściem i zaczę-
ła rozpy ty wać o Jaum ego de Bellera. W gospodzie Massa przy Portaferrissa, również niedaleko
pałacu biskupiego, kobieta m iesząca na podwórzu ciasto odpowiedziała przecząco na py tanie
o m ożnego z Navarcles. Wtedy Aledis udała się do zaj azdu Estany er przy placu Liana, gdzie bez-
wsty dny posługacz zm ierzy ł j ą wzrokiem od stóp do głów.
— A kto py ta o Jaum ego de Bellera? — chciał wiedzieć.
— Moj a pani — odparła Aledis. — Przy by ła w ślad za nim z Navarcles.
Wy soki i chudy j ak paty k chłopak utkwił wzrok w piersiach Aledis, po czy m sięgnął do nich
prawą ręką.
— A co twoj a pani od niego chce?
Aledis ani drgnęła, staraj ąc się zapanować nad uśm iechem .
— To nie m oj a sprawa. — Chłopak zaczął nachalnie j ą obm acy wać. Aledis podeszła i sięgnęła
do j ego krocza. Parobek skulił się pod j ej doty kiem . — Chociaż — powiedziała, przeciągaj ąc sło-
wa — j eśli osoby, który ch szukam , zatrzy m ały się właśnie tutaj , by ć m oże będę m usiała spędzić
noc w ogrodzie, podczas gdy m oj a pani…
Aledis pieściła krocze m łodzika.
— Dziś rano — wy m am rotał — dwaj m ożni poprosili o gościnę.
Ty m razem pozwoliła sobie na uśm iech. Już m iała się odwrócić i odej ść, ale… Czem u nie? Od
dawna nie czuła na sobie m łodego, niedoświadczonego kochanka, buzuj ącego pożądaniem …
Pchnęła parobka do m ałej szopy. Za pierwszy m razem chłopak nie zdąży ł nawet opuścić
spodni, ale potem Aledis nacieszy ła się w pełni swą m iłosną zabawką.
Gdy wstała i zaczęła się ubierać, zasapany parobek nadal leżał wy ciągnięty na klepisku z ocza-
m i utkwiony m i w powale.
— Jeśli m nie j eszcze kiedy ś spotkasz — powiedziała — w j akichkolwiek okolicznościach, nie
znasz m nie. Rozum iesz?
Musiała powtórzy ć to dwukrotnie, zanim parobek przy taknął.
— Będziecie udawały m oj e córki — oznaj m iła Teresie i Eulalii, wręczaj ąc im nowe ubrania.
— Niedawno owdowiałam i idziem y do Gerony, prosić m oj ego brata, by nas przy garnął. Wasz
oj ciec by ł prosty m czeladnikiem … garbarz z Tarragony, i po j ego śm ierci zostały śm y bez środ-
ków do ży cia.
— Jak na właśnie owdowiałą niewiastę bez środków do ży cia j esteś nader radosna — pry chnę-
ła Eulalia, zrzucaj ą.0 zieloną suknię i zerkaj ąc filuternie na Teresę.
— Święta racj a — przy znała j ej przy j aciółka. — Ten wy raz zaspokoj enia na twoj ej twarzy
nie przy stoi pogrążonej w żalu wdówce. Nie wy glądasz na wdowę, raczej na świeżo…
— O m nie się nie m artwcie — przerwała Aledis. — W stosownej chwili udam iście wdowi
żal.
— Ale zanim ta chwila nadej dzie, m oże zdradzisz nam , dlaczego j esteś taka rozanielona? —
nalegała Teresa.
Dziewczęta się roześm iały. Gdy tak rozm awiały, ukry te w krzakach gęsto porastaj ący ch zbo-
cza góry Montj uic, Aledis nie odry wała wzroku od ich nagich, piękny ch, zm y słowy ch ciał…
Młodość. Sięgnęła pam ięcią wstecz i zobaczy ła siebie w ty ch sam y ch zaroślach…
— Aj — pisnęła Eulalia. — To… drapie.
Aledis ocknęła się i zobaczy ła Eulalię w długiej , j asnej kam izeli sięgaj ącej do kostek.
— Córki czeladnika garbarstwa nie chodzą w j edwabiach.
— Ale… to? — zży m ała się Eulalia, pokazuj ąc m ateriał.
— W to właśnie ubieraj ą się przy zwoite panny — przekony wała j ą Aledis. — Ty le że o czy m ś
zapom niały ście.
Pokazała im dwa długie pasy tkaniny, nie m niej zgrzebne niż kam izele. Dziewczęta podeszły
bliżej .
— Co to? — zapy tała Teresa.
— Alfardas, służą do…
— No nie, chy ba nie chcesz…
— Przy zwoite kobiety obwiązuj ą sobie piersi. — Dziewczęta próbowały protestować. — Naj -
pierw to — rozkazała Aledis — potem kam izele, a na wierzch kaftan. I cieszcie się — skwitowała
ich uty skiwania — że nie kupiłam wam włosiennic. Pokuta wy szłaby wam na zdrowie.
Wspólny m i siłam i obandażowały sobie piersi.
— Sądziłam , że m am y uwieść dwóch kawalerów — powiedziała Eulalia, gdy Aledis krępowa-
ła j ej wy datny biust. — Poj ęcia nie m am , j ak w czy m ś takim …
— Zaufaj m i, wiem co robię — usły szała w odpowiedzi. — Wasze prawie białe kaftany są
sy m bolem … dziewictwa. Ci dwaj szubrawcy nie przepuszczą dwóm dziewicom . Pam iętaj cie —
pouczała j e Aledis, gdy kończy ły się ubierać — nie m iały ście nigdy do czy nienia z m ężczy zna-
m i. Nie kokietuj cie ich ani nie poczy naj cie sobie zby t śm iało. Nie odpowiadaj cie na ich um izgi.
Odm awiaj cie im .
— A j eśli się zniechęcą?
Aledis uniosła brwi, spoglądaj ąc na Teresę.
— O święta naiwności! — zaśm iała się. — Musicie ich ty lko upić. Póki z nim i będziecie, nie
przestaną się do was zalecać. Zaufaj cie m i. I nie zapom inaj cie, że Francesca została zatrzy m ana
przez władze kościelne, nie przez naczelnika ani burm istrza m iasta. Skieruj ecie rozm owę na tem a-
ty religij ne.
Dziewczęta spoj rzały na siebie z niedowierzaniem .
— Religij ne?! — wy krzy knęły j ednocześnie.
— Wiem , że to nie j est wasza m ocna strona — przy znała Aledis. — Ale spróbuj cie im prowi-
zować. Chy ba chodzi o czary … Żołnierze, którzy przegnali m nie z pałacu, wy zwali m nie od
wiedźm .
Kilka godzin później wartownicy strzegący bram y Trentaclaus wpuścili do Barcelony niewia-
stę w czerni z włosam i upięty m i w kok oraz j ej dwie córki — ubrane na biało, bez fiksatuarów
i pachnideł, skrom nie uczesane i obute w pospolite espadry le — które szły za m atką ze spuszczo-
ny m i głowam i i wzrokiem utkwiony m w j ej piętach, tak j ak kazała im Aledis.
49
Drzwi lochu otworzy ły się znienacka. Słońce wciąż stało wy soko i światło próbowało przeci-
snąć się przez m ałe zakratowane okienko. Jednak rozpacz unosząca się w powietrzu zdawała się j e
przechwy ty wać i j asność wsiąkała w brud i odchody. To nie by ła pora odwiedzin i cienie wy peł-
niaj ące loch poruszy ły się niespokoj nie. Arnau usły szał szczęk kaj dan, który ucichł, gdy ty lko do-
zorca wprowadził nowego więźnia — ty m razem nie przy szedł po nikogo. Jeszcze j eden nieszczę-
śnik… nieszczęśniczka, poprawił się Arnau na widok staruszki stoj ącej w drzwiach. Jaki grzech po-
pełniła ta biedna babina?
Strażnik wepchnął nową ofiarę do lochu. Kobieta upadła.
— Wstawaj , wiedźm o! — rozległ się j ego krzy k. Ale wiedźm a ani drgnęła. Mężczy zna dwu-
krotnie kopnął ciało leżące u j ego stóp. Echo głuchy ch uderzeń drgało w powietrzu przez kilka nie-
kończący ch się sekund. — Kazałem ci wstać!
Arnau widział, j ak współwięźniowie próbuj ą wtopić się w ściany, do który ch ich przy kuto. To
by ł ten sam krzy k, ten sam rozkazuj ący ton, ten sam głos. Odkąd tu trafił, ilekroć Wy prowadzano
któregoś z j ego towarzy szy niedoli, zza drzwi dobiegał właśnie ten grzm iący głos. Wtedy także
cienie kuliły się, wy m iotuj ąc strach przed torturam i. Naj pierw sły chać by ło ten głos, ten krzy k,
a zaraz potem rozdzielaj ące wy cie katowanego człowieka.
— Wstawaj , stara dziwko!
Staruszka leżała bez ruchu, m im o spadaj ący ch na nią kopniaków. W końcu dozorca schy lił się,
posapuj ąc, złapał j ą za ram ię i powlekł do m iej sca, gdzie kazano j ą zakuć — z dala od bankiera.
Odgłos klucza i kaj dan by ł wy rokiem na nową więźniarkę. Przed wy j ściem dozorca poszedł na
drugi koniec lochu.
— Dlaczego? — zapy tał, gdy polecono m u zakuć wiedźm ę j ak naj dalej Arnaua.
— Bo to j ego m atka — odpowiedział żołnierz inkwizy cj i, który dowiedział się tego od oficera
Jaum ego de Bellera.
— Nie m y śl sobie — oznaj m ił dozorca, staj ąc przed Arnauem — że za te sam e pieniądze
również twoj a m am uśka dostanie lepsze żarcie. Wiedźm a m a specj alną cenę, guzik m nie obcho-
dzi, że to twoj a m atka.
Nic się nie zm ieniło. Dwór, z przy legaj ącą do niego wieżą obronną, wciąż stał na szczy cie nie-
wielkiego pagórka. Joan spoj rzał przed siebie i znów zabrzm iał m u w uszach zgiełk pospolitego ru-
szenia, pom ruki ty sięcy m ężczy zn, szczęk m ieczy i radosne okrzy ki, które rozległy się właśnie
w ty m m iej scu, gdy przekonał brata, by wy dał Mar za m ąż. Nigdy nie by ł na przy j acielskiej sto-
pie z wy chowanicą Arnaua. Jak zostanie przez nią przy j ęty ?
Wzniósł oczy do nieba i ruszy ł pod górę przy garbiony, ze spuszczoną głową, zam iataj ąc drogę
skraj em habitu.
W obej ściu nie by ło widać ży wego ducha. Ciszę przery wały ty lko dobiegaj ące z parteru od-
głosy wy dawane przez zwierzęta.
— Jest tam kto?! — krzy knął Joan.
Miał zawołać ponownie, ale coś zwróciło j ego uwagę. Mały chłopiec wpatry wał się w niego
zza węgła wy trzeszczony m i oczam i.
— Chodź no tu, sm y ku — przy wołał go Joan.
Chłopiec zawahał się.
— No, chodź…
— Co się. dziej e?
Joan odwrócił się w stronę schodów prowadzący ch na piętro. Na szczy cie stała Mar i spoglą-
dała na niego py taj ąco.
Oboj e przez długą chwilę stali bez ruchu, nie odzy waj ąc się. Joan próbował odnaleźć w tej ko-
biecie dziewczę, które oddał ry cerzowi de Ponts, j ednak em anuj ąca z niej powaga niewiele m iała
wspólnego z burzą uczuć, której przed pięciom a laty by ł świadkiem w ty m właśnie dworze. Minu-
ty m ij ały i Joan czuł się coraz bardziej zakłopotany. Mar, niewzruszona, świdrowała go wzrokiem .
— Czego chcesz, m nichu? — spy tała w końcu.
— Przy szedłem z tobą porozm awiać — Joan m usiał podnieść głos.
— Nie obchodzi m nie, co m asz m i do powiedzenia. Mar j uż się odwracała, ale gość odrzekł
pospiesznie:
— Obiecałem to Arnauowi. — Ku j ego zaskoczeniu Mar przy j ęła oboj ętnie wzm iankę o j ego
bracie, ale przy naj m niej się zatrzy m ała. — Wy słuchaj m nie, przy szedłem tu w j ego im ieniu. —
Odczekał chwilę. — Mogę wej ść?
Kobieta odwróciła się i zniknęła w głębi dom u. Joan ruszy ł ku schodom , ale zanim na nie
wszedł, znów wzniósł oczy do nieba. Czy rzeczy wiście zasłuży ł sobie na taką pokutę?
Odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę. Mar stała przy kuchni, m ieszaj ąc coś w kociołku za-
wieszony m na haku wbity m w pułap.
— Mów — rzuciła.
Joan przy j rzał się j ej . Stała ty łem do niego, pochy lona nad paleniskiem . Włosy opadały j ej na
plecy, prawie m uskaj ąc j ędrne, kształtne pośladki, zary sowuj ące się wy raźnie pod kam izelą. Za-
m ieniła się w kobietę… w piękną kobietę.
— Długo tak będziesz stał? — zapy tała, zerkaj ąc na niego.
— Inkwizy cj a uwięziła Arnaua — wy rzucił j edny m tchem .
Mar przestała m ieszać strawę.
Joan m ilczał.
Drżący głos Mar zdawał się dobiegać z płom ieni:
— Niektórzy są uwięzieni od lat…
Nadal stała wy prostowana ty łem do Joana. Opuściła ręce wzdłuż tułowia i wpatry wała się
w okap nad paleniskiem .
— To nie Arnau cię uwięził. Mar odwróciła się gwałtownie.
— Kto, j eśli nie on, oddał m nie pory waczowi? — krzy knęła. — Kto kazał m i za niego wy j ść?
Kto nie pom ścił m ej hańby ? Zostałam zniewolona! Porwana i zniewolona!
Pluła słowam i. Drżała — od górnej wargi aż po dłonie, które próbowała spleść na piersiach.
Joan nie m ógł znieść spoj rzenia j ej nabiegły ch krwią oczu.
— To nie Arnau — powtórzy ł. — To… To j a! — krzy knął. — Rozum iesz, niewiasto? To j a. To
j a nam ówiłem go, by wy dał cię za ry cerza de Ponts. Jaki los czekał pohańbioną pannę? Co by się
z tobą stało, gdy by cała Barcelona dowiedziała się o twy m nieszczęściu? To j a, za nam ową Elio-
nor, ukartowałem porwanie i przy stałem na twą hańbę, by le Arnau wy dał cię za m ąż. To j a j e-
stem wszy stkiem u winien. Arnau nie by łby do tego zdolny.
Ich oczy się spotkały. Joan poczuł, że habit m niej m u ciąży. Mar przestała drżeć, łzy napły nęły
j ej do oczu.
— Kochał cię — dodał Joan. — Kochał cię i nadal kocha. Potrzebuj e cię…
Mar ukry ła twarz w dłoniach. Zgięła kolana, skuliła się i osunęła na podłogę.
Już. Ma to za sobą. Teraz Mar poj edzie do Barcelony, powie o wszy stkim Arnauowi i… Joan,
zatopiony w m y ślach, pochy lił się, by pom óc Mar wstać…
— Nie doty kaj m nie! Joan odskoczy ł.
— Coś się stało, pani?
Spoj rzał na drzwi. W progu stał uzbroj ony w kosę herkules, który m ierzy ł go groźny m wzro-
kiem . Zza j ego nóg zerkał nań znaj om y m alec. Joan stał niecałe dwie piędzi od nowo przy by łego,
który przerastał go o dwie głowy.
— Nic się nie stało — odparł Joan, j ednak osiłek zlekceważy ł go, odepchnął i ruszy ł ku Mar. —
Powiedziałem , że nic się nie stało — powtórzy ł z naciskiem m nich. — Wracaj do swoich zaj ęć.
Pacholę schroniło się za fram ugą i nie przestawało obserwować gościa. Gdy Joan odwrócił
spoj rzenie od m alca i przeniósł j e na izbę, zobaczy ł, że osiłek klęczy przy Mar, j ednak j ej nie do-
ty ka.
— Nie sły szy sz, co się do ciebie m ówi? — zapy tał go. Mężczy zna nie odpowiedział. — Kaza-
łem ci wracać do swoich zaj ęć.
Ty m razem osiłek odwrócił się do niego.
— Słucham ty lko rozkazów m ej pani.
Ilu m ężczy zn takich j ak on, rosły ch, silny ch, zadufany ch w sobie, padło przed nim na kolana?
Ilu płakało i błagało o litość, gdy odczy ty wał im wy rok? Joan zm ruży ł oczy, zacisnął pięści i zrobił
dwa kroki do przodu.
— Jak śm iesz sprzeciwiać się Świętej Inkwizy cj i?! — krzy knął.
Nim zdąży ł dokończy ć zdanie, Mar zerwała się z podłogi. Znów drżała. Osiłek również wstał,
choć nieco wolniej .
— Jak śm iesz zj awiać się tu i grozić m em u słudze? Inkwizy tor? Nie rozśm ieszaj m nie! Jesteś
po prostu czartem w habicie dom inikanina. To ty m nie zhańbiłeś! — Joan zauważy ł, że m ężczy -
zna zaciska ręce na kosie. — Sam się do tego przy znałeś!
— Ja… — zaj ąknął się Joan.
Parobek podszedł do niego i przy tknął m u do brzucha tępą krawędź kosy.
— Nikt się nie dowie, proszę pani. Przy szedł sam . Joan spoj rzał na Mar. W j ej oczach nie wy -
czy tał strachu ani litości, ty lko… Rzucił się do wy j ścia, ale m alec zatrzasnął drzwi przed nosem
i wbił w niego wzrok.
Parobek od ty łu sięgnął kosą do szy i m nicha. Ostrze wbiło się w grdy kę ofiary. Joan zam arł.
Na twarzy dziecka nie widać j uż by ło strachu, odzwierciedlała teraz uczucia dorosły ch, stoj ący ch
za dom inikaninem .
— Co… co chcesz zrobić, Mar? — Gdy m ówił, kosa zadrasnęła m u skórę na szy i.
Milczała przez chwilę. Joan sły szał j ej oddech.
— Zam knij go w wieży — rozkazała parobkowi.
Nie weszła tam ani razu, odkąd zobaczy ła, j ak oddziały Barcelony gotuj ą się do szturm u, a po-
tem wiwatuj ą. Gdy j ej m ąż zginął pod Calatay ud, zam knęła wieżę na cztery spusty.
50
Wdowa i j ej dwie córki przeszły przez plac Liana i skierowały się do zaj azdu Estany er, dwu-
piętrowego budy nku z kam ienia, gdzie na parterze m ieściła się kuchnia i j adalnia, a na piętrze po-
koj e gościnne. Przy j ął ich właściciel i parobek. Aledis puściła oko do znaj om ego chłopaka, który
wpatry wał się w nią oniem iały. „Na co się gapisz?” — wrzasnął gospodarz, waląc go po łbie. Mło-
dzik uciekł na podwórze za dom em . Teresa i Eulalia zauważy ły m rugnięcie Aledis i uśm iechnęły
się.
— Wy też się doigracie — warknęła Aledis, gdy gospodarz odwrócił się na chwilę — j eśli nie
przestaniecie stawiać nóg j ak pokraki i się czochrać. Jeśli j eszcze raz zobaczę, że się drapiecie…
— W ty m nie da się norm alnie chodzić…
— Cicho — sy knęła Aledis, bo gospodarz znów na nie spoj rzał.
Miał j eden wolny pokój , w który m zm ieściły by się wszy stkie trzy, ale by ły tam ty lko dwa
sienniki.
— Nic nie szkodzi, dobry człowieku — uspokoiła go Aledis. — Moj e córki przy wy kły do dziele-
nia posłania.
— Widziały ście j ego m inę, kiedy m u powiedziałaś, że sy piam y razem ? — zapy tała Teresa,
gdy zostały sam e w pokoj u.
“Dwa sienniki wy pchane słom ą i niewielka skrzy nia, na której stała lam pka oliwna, stanowiły
całe um eblowanie izby.
— Wy obraził sobie ani chy bi, że leży m iędzy nam i — zachichotała Eulalia.
— I to m im o że starannie zasłoniły ście swe wdzięki. A nie m ówiłam ? — wtrąciła Aledis.
— Może powinny śm y pracować w takich stroj ach. Biorąc pod uwagę rezultaty …
— To sprawdza się ty lko raz, co naj wy żej kilka razy. Mężczy zn pociąga niewinność, cnota.
Gdy dostaną to, czego chcieli… Musiały by śm y wędrować z m iej sca na m iej sce, oszukuj ąc ludzi,
i nie m ogły by śm y brać pieniędzy.
— Za żadne skarby świata nie nosiłaby m ty ch espadry li i tego… — Teresa zaczęła drapać się
po brzuchu i biuście.
— Przestań!
— Przecież nikt nie widzi — broniła się dziewczy na.
— Im bardziej się drapiesz, ty m bardziej będzie cię swędzieć.
— Dlaczego puściłaś oko do posługacza? — zainteresowała się Eulalia.
Aledis zm ierzy ła trzpiotki groźny m wzrokiem .
— Nie wasza sprawa.
— Bierzesz od niego pieniądze? — chciała wiedzieć Teresa. Aledis przy pom niała sobie m inę
chłopaka, gdy nie zdąży ł nawet opuścić spodni, oraz nieporadną żądzę, z j aką rzucił się na nią
chwilę potem . Ją też pociągała niewinność, cnota…
— Każdy m a swoj e przy j em ności — skwitowała z uśm iechem .
Przesiedziały w izbie do kolacj i. O um ówionej porze zeszły do j adalni i usiadły przy toporny m
nieheblowany m stole. Niebawem zj awili się również Jaum e de Bellera i Genis Puig. Usiedli przy
stole w drugim końcu izby i zaczęli natarczy wie przy glądać się dziewczętom . W j adalni nie by ło
inny ch stołowników. Na znak Aledis j ej „córki” przeżegnały się i pochy liły nad zupą podaną przez
gospodarza.
— Wino? Tak, ale ty lko dla m nie — odpowiedziała Aledis na j ego py tanie. — Moj e dziew-
czy nki nie pij ą.
— Przy nieście j eszcze j eden dzban wina. I j eszcze j eden… Od śm ierci naszego oj ca… — Te-
resa usprawiedliwiała m atkę przed gospodarzem .
— Topi sm utek w winie… — dokończy ła za siostrę Eulalia.
— Posłuchaj cie m nie dobrze — szepnęła Aledis. — Wy piłam j uż trzy dzbany i nie ukry wam ,
że wino uderzy ło m i do głowy. Lada chwila padnę na stół i zacznę chrapać. Wiecie, co robić. Mu-
sim y się dowiedzieć, dlaczego poj m ano Francescę i co j ą czeka.
Aledis osunęła się na stół, ułoży ła głowę na dłoniach i nastawiła ucha.
— Chodźcie do nas — rozległo się w j adalni. Zapanowała cisza. — Przecież j est pij ana… —
dodał po chwili ten sam głos.
— Nic wam nie zrobim y — powiedział drugi m ężczy zna. — W zaj eździe w Barcelonie j este-
ście bezpieczne. Zresztą pod okiem gospodarza…
Aledis pom y ślała o oberży ście. Wy starczy, że pozwolą m u dotknąć tego i owego…
— Nie bój cie się… Przecież j esteśm y ry cerzam i…
W końcu dały się przekonać. Aledis usły szała, że wstaj ą od stołu.
— Coś nie chrapiesz — sy knęła j ej do ucha Teresa. Aledis pozwoliła sobie na przelotny
uśm iech.
— Zam ek!
Wy obraziła sobie, j ak Teresa wpatruj e się w Jaum ego olbrzy m im i zielony m i oczam i, pozwa-
laj ąc m u podziwiać swą urodę.
— Sły szałaś, Eulalio? Pan kawaler m a zam ek. To prawdziwy m ożnowładca. Nigdy nie rozm a-
wiały śm y z prawdziwy m m ożnowładca…
— Chętnie posłucham y o waszy ch waleczny ch czy nach — dobiegły Aledis słowa Eulalii. —
Widzieliście króla Piotra? Rozm awialiście z nim ?
— Kogo j eszcze znacie? — dopy ty wała się Teresa. Zasy pały pana Navarcles py taniam i. Ale-
dis m iała ochotę uchy lić powieki, żeby podej rzeć… Ale nie, lepiej nie. Jej podopieczne znaj ą się
na rzeczy.
Zam ek, król, kortezy … Uczestniczy liście w obradach kortezów? Woj na… Strwożone piski, gdy
Genis Puig — bez zam ku, dostępu do króla i m iej sca w kortezach — postanowił zwrócić ich uwa-
gę barwny m i opisam i bitew, w który ch brał udział… No i wino, bardzo dużo wina.
— Co taki m ożny j ak wy, panie, robi w Barcelonie, w ry m zaj eździe? Czy żby ście czekali na
j akąś osobistość? — zapy tała Teresa.
— Przy wieźliśm y czarownicę — odrzekł Genis.
Dziewczęta zadawały py tania ty lko Jaum em u. Teresa zauważy ła, że gani on wzrokiem towa-
rzy sza. Nadszedł właściwy m om ent.
— Czarownicę! — pisnęła Teresa, przy padaj ąc do m ożnego i ściskaj ąc go za ręce. — W Tar-
ragonie widziały śm y czarownicę płonącą na stosie. Wy zionęła ducha, wrzeszcząc wniebogłosy,
podczas gdy płom ienie lizały j apo udach, parzy ły j ej piersi i…
Teresa spoj rzała w sufit, j akby wciąż m iała przed oczam i stos. Zaraz potem przy łoży ła ręce do
piersi, j ednak po chwili opam iętała się i udała zawsty dzenie na widok m ożnego, który spoglądał na
nią pożądliwie.
Jaum e wstał, nie puszczaj ąc j ej dłoni.
— Chodź. — Zabrzm iało to bardziej j ak rozkaz niż prośba. Teresa pozwoliła zaciągnąć się na
górę.
Genis Puig odprowadził ich wzrokiem .
— A m y ? — powiedział do Eulalii, kładąc znienacka dłoń na j ej udzie.
Dziewczy na nie zareagowała.
— Naj pierw chciałaby m posłuchać o tej czarownicy. To m nie podnieca…
Ry cerz przesunął dłoń wy żej i zaczął opowiadać. Aledis o m ały włos nie podniosła głowy i nie
zepsuła wszy stkiego gdy usły szała im ię Arnaua. „Ta wiedźm a j est j ego m atką”, powiedział. „Ze-
m sta j est słodka…”.
— To co, idziem y ? — zapy tał, skończy wszy opowieść. Eulalia m ilczała.
— Czy j a wiem … — m ruknęła w końcu. Ry cerz zerwał się i uderzy ł j ą w twarz.
— Przestań się kry gować, ty lko chodź!
— Niech wam będzie — ustąpiła Eulalia.
Gdy Aledis została sam a, z trudem wstała od stołu. Rozm asowała sobie kark. Doj dzie do spo-
tkania Arnaua i Franceski, diabła i czarownicy, j ak powiedział Genis Puig.
— Wolałaby m um rzeć, aniżeli przy znać się, że j estem j ego m atką — stwierdziła kilkakrotnie
Francesca, gdy rozm awiały o nim po wy darzeniach na esplanadzie przed zam kiem Montbui. —
On j est szanowany m oby watelem — dodała, nie dopuszczaj ąc Aledis do głosu — a j a zwy kłą
prosty tutką. Poza ty m … nie potrafiłaby m wy j aśnić m u wielu rzeczy : dlaczego nie uciekłam
z nim i z j ego oj cem , dlaczego porzuciłam go, skazuj ąc na pewną śm ierć…
Aledis spuściła wzrok.
— Nie wiem , co powiedział m u o m nie oj ciec — ciągnęła Francesca. — Zresztą co się stało,
to się nie odstanie. Czas zsy ła zapom nienie, nawet m atkom . Lubię wspom inać, j ak stoi na pode-
ście w Montbui i rzuca wy zwanie m ożny m . Nie pozwolę, by z m oj ej winy doznał poniżenia. Le-
piej niech wszy stko pozostanie tak, j ak j est. Aledis, ty j edna znasz całą prawdę. Obiecaj , że nawet
po m oj ej śm ierci dochowasz taj em nicy. Przy rzeknij m i.
Ale na cóż zda się teraz ta obietnica?
Kiedy Esteve wszedł ponownie na wieżę, nie m iał j uż przy sobie kosy.
— Moj a pani chce, by ś zawiązał sobie oczy — powiedział, rzucaj ąc Joanowi gałgan.
— Za kogo m nie m asz? — oburzy ł się Joan, odsuwaj ąc sukno stopą.
Wieża by ła wąska, liczy ła nie więcej niż trzy m etry średnicy. Jeden krok — i Esteve znalazł się
przy m nichu. Uderzy ł go na odlew w oba policzki.
— Pani powiedziała, że m asz zawiązać sobie oczy.
— Jestem inkwizy torem !
Kolej ny cios i m nich runął na ścianę, a potem osunął się parobkowi pod nogi.
— Rób, co m ówię. — Esteve uniósł go j edną ręką. — Zawiązuj oczy — powtórzy ł, gdy Joan
j uż stał.
— Próbuj esz zastraszy ć inkwizy tora? Nie m y śl sobie… Esteve nie pozwolił m u dokończy ć.
Uderzy ł go pięścią w twarz, a gdy Joan ponownie osunął się na ziem ię, zaczął go kopać w krocze,
w brzuch, w pierś, w głowę…
Mnich skulił się z bólu. Esteve znów podniósł go j edną ręką.
— Pani powiedziała, że m asz zawiązać sobie oczy.
Z ust m nicha pły nęła krew. Nogi się pod nim uginały. Gdy Esteve go puścił, Joan próbował
utrzy m ać równowagę, ale silny ból w kolanie przy giął go do ziem i. Upadł na parobka i próbował
się go przy trzy m ać, ale osiłek pchnął go na ziem ię.
— Zawiązuj oczy.
Gałgan leżał tuż obok. Joan poczuł, że nieświadom ie oddał m ocz i że habit klei m u się do ud.
Sięgnął po szm atę i przewiązał sobie oczy.
Sły szał, j ak parobek zam y ka drzwi i wy chodzi z wieży. Zapanowała cisza — cisza trwaj ąca
w nieskończoność. Potem na schodach rozległy się liczne kroki. Joan wstał, m acaj ąc ściany.
Drzwi się otworzy ły. Wnoszono m eble. Może krzesła?
— Wiem , żeś zgrzeszy ł. — Głos siedzącej na stołku Mar poniósł się po wieży. Towarzy szący
j ej m ały chłopiec obserwował m nicha.
Joan m ilczał.
— Inkwizy cj a nie odbiera swoim … więźniom prawa do oglądania try bunału — rzucił po
chwili. Może j eśli wda się z nią w dy skusj ę…
— Racj a — usły szał w odpowiedzi. — Wy odbieracie im ty lko duszę, godność, dobre im ię, ho-
nor. Wiem , żeś zgrzeszy ł — powtórzy ła Mar.
— Nie uznaj ę tej kalum nii.
Mar skinęła na parobka. Esteve podszedł do Joana i uderzy ł go pięścią w brzuch. Mnich zgiął
się wpół, łapiąc z trudem powietrze. Gdy się wy prostował, w wieży znów panowała cisza. Jego
rzężenie zagłuszało oddechy obecny ch. Bolały go nogi i pierś, piekła twarz. Nikt się nie odezwał.
Cios kolanem w zewnętrzną część uda powalił go na ziem ię.
Ból zelżał, lecz Joan nadal leżał na ziem i.
Znów zapadła cisza.
Kopniak w nerki kazał Joanowi odwrócić się na drugi bok. Znowu się skulił.
— Czego ode m nie chcesz? — j ęknął, wij ąc się z bólu. Nie doczekał się odpowiedzi. Gdy ból
zelżał, parobek podniósł go i znowu postawił przed Mar.
Joan słaniał się na nogach.
— Czego ode m nie…?
— Wiem , żeś zgrzeszy ł.
Jak daleko m oże się posunąć? Zakatuj e go? Chce go zabić? Owszem , zgrzeszy ł, ale Mar nie m a
prawa go sądzić. Zatrząsł się i om al nie upadł.
— Przecież j uż wy dałaś na m nie wy rok — wy dusił. — Po co chcesz m nie j eszcze sądzić?
Cisza. Mrok.
— No, powiedz! Po co chcesz m nie j eszcze sądzić?
— Masz racj ę — usły szał w końcu. — Już wy dałam na ciebie wy rok, ale pam iętaj , że sam się
do wszy stkiego przy znałeś. Tu, gdzie teraz stoisz, skradziono m i dziewictwo, tu Właśnie wielokrot-
nie m nie hańbiono. Powieś go, a potem pozbądź się ciała — rzuciła Mar do parobka.
Jej kroki oddaliły się i poczęły cichnąć na schodach. Joan poczuł, że Esteve krępuj e m u ręce
na plecach. Nie m ógł się ruszać, m ięśnie odm ówiły m u posłuszeństwa. Parobek uniósł go i posta-
wił na stołku, na który m dopiero co siedziała Mar. Potem rozległ się szm er powrozu przerzucanego
przez belki stropu. Esteve nie trafił za pierwszy m razem i powróz uderzy ł o podłogę. Joan zrobił
pod siebie. Miał j uż stry czek na szy i.
— Zgrzeszy łem ! — krzy knął resztką sił. Mar by ła j uż na dole.
Nareszcie.
Wróciła na wieżę w towarzy stwie m alca.
— No, a teraz słucham — przem ówiła do m nicha.
O świcie wy ruszy li do Barcelony. Esteve pom ógł Mar — odświętnie ubranej , wy stroj onej
w swe nieliczne kosztowności, ze świeżo um y ty m i, rozpuszczony m i włosam i — wsiąść na m ulicę.
— Opiekuj się dom em — powiedziała parobkowi, spinaj ąc zwierzę. — A ty pom agaj oj cu —
zwróciła się do chłopca.
Esteve pchnął Joana w ślad za m ulicą.
— Rób, czego się od ciebie wy m aga, m nichu — rzucił. Joan ruszy ł za Mar ze spuszczoną gło-
wą, powłócząc nogam i.
Co go teraz czeka? Nocą, gdy zerwano m u przepaskę z oczu, stanął oko w oko z Mar, oświetloną
przez m igotliwe płom ienie pochodni zatknięty ch w uchwy tach um ieszczony ch na ścianie za j ej
plecam i.
Napluła m u w twarz.
— Nie zasługuj esz na przebaczenie… Ale Arnau m oże cię potrzebować — dodała po chwili.
— Gdy by nie to, własnoręcznie by m cię zatłukła.
Małe spiczaste kopy ta m ulicy m iękko uderzały o ziem ię. Joan szedł w ry tm tego m iarowego
stąpania wpatrzony we własne stopy. Wy znał wszy stko: od rozm ów z Elionor po nienawiść, która
popchnęła go do obj ęcia funkcj i inkwizy tora. Właśnie wtedy Mar zerwała m u opaskę i splunęła
w twarz.
Mulica dreptała potulnie do Barcelony. Joana owionął napły waj ący z lewej strony zapach
m orza, który towarzy szy ł im przez resztę podróży.
51
Słońce zaczy nało j uż przy grzewać, kiedy Aledis wy szła z zaj azdu i wm ieszała się w tłum za-
pełniaj ący plac Liana. W Barcelonie dawno j uż rozpoczął się nowy dzień. Kilka kobiet, uzbroj o-
ny ch w wiadra, dzbany i bukłaki stało w kolej ce do studni Cadena, zaraz obok zaj azdu, inne tłoczy -
ły się przed j atką na drugim końcu placu. Pokrzy kiwały i śm iały się na cały głos. Aledis zam ie-
rzała wcześniej opuścić zaj azd, ale przebieranie się za wdowę — z wątpliwą pom ocą dwóch
dziewcząt, które nie przestawały wy py ty wać, co teraz będzie, co stanie się z Francescą, czy spło-
nie na stosie zgodnie z ży czeniem poznany ch w zaj eździe kawalerów — zaj ęło j ej więcej czasu,
niż sądziła. Przy naj m niej nikt nie zwracał na nią uwagi, gdy ulicą Bória zm ierzała na plac Blat.
Czuła się dziwnie. Przy wy kła do wzbudzania zainteresowania m ężczy zn i pogardy kobiet, ty m cza-
sem teraz, gdy słońce kleiło się do j ej żałobny ch szat, zerkała na boki i nie natrafiała na choćby
j edno ukradkowe spoj rzenie.
Zgiełk dobiegaj ący z pobliskiego placu zwiastował j eszcze większy tłok i skwar. Aledis by ła j uż
i tak zlana potem , a j ej piersi wy ry wały się spod ściskaj ący ch j e alfardas. Dlatego przed głów-
ny m targowiskiem stolicy odbiła na prawo w zacienioną ulicą Sem olers, a stam tąd na plac Oli,
gdzie m ieszkańcy Barcelony ściągali w poszukiwaniu naj lepszej oliwy i kupowali pieczy wo. Ale-
dis szła dalej i po chwili dotarła do studni Świętego Jana. Oblegaj ące j ą kobiety również nie zwró-
ciły uwagi na spoconą wdowę.
Aledis skręciła w lewo i doszła do katedry i do pałacu biskupiego. Poprzedniego dnia przegnano
j ą stąd, wy zy waj ąc od wiedźm . Zostanie rozpoznana? Posługacz z zaj azdu… Aledis uśm iechnęła
się i rozej rzała za boczny m wej ściem . Parobek m iał okazj ę przy j rzeć j ej się lepiej niż żołnierze
inkwizy cj i.
— Muszę się widzieć z dozorcą więzienny m . Mam dla niego wiadom ość — odpowiedziała na
py tanie wartownika stoj ącego w bram ie.
Żołnierz wpuścił j ą i wskazał drogę do lochów.
W m iarę j ak schodziła do podziem i, światło i barwy dnia zanikały. Na sam y m dole natrafiła na
prostokątne, opustoszałe i oświetlone pochodniam i pom ieszczenie z klepiskiem . W j edny m kącie
siedział, oparty o ścianę, trusty dozorca, naprzeciwko niego otwierał się m roczny kory tarz.
Mężczy zna w m ilczeniu m ierzy ł wzrokiem idącą ku niem u wdowę.
Aledis wzięła głęboki oddech.
— Przy szłam odwiedzić staruszkę, która trafiła tu wczoraj . — Przy ty ch słowach zadzwoniła
wy pchaną sakiewką.
Dozorca nie ruszy ł się ani nie odezwał, ty lko strzy knął śliną pod j ej nogi i m achnął ręką ze
wzgardą. Aledis zrobiła krok do ty łu.
— Nie m a m owy — rzucił po chwili grubas.
Aledis otworzy ła sakiewkę. Źrenice dozorcy chłonęły blask m onet wy sy puj ący ch się na j ej
dłoń. Rozkaz by ł wy raźny — bez upoważnienia Nicolaua Eim erica nikt nie m oże wej ść do lochów
— a on nie zam ierza narażać się wielkiem u inkwizy torowi. Znał j ego napady złości i… kary za
niesubordy nacj ę. Lecz wdowa oferowała m u nielichą sum kę… Poza ty m oficer wspom niał, że
inkwizy torowi chodzi głównie o Arnaua Estany ola. A ta kobieta chce się widzieć z czarownicą, nie
z bankierem . — Niech będzie, wchodź — ustąpił.
Nicolau walnął z całej siły w stół.
— Co ten łachudra sobie m y śli?!
Młody zakonnik, który przekazał m u wiadom ość, cofnął się o krok. Dowiedział się o wszy stkim ,
j edząc kolacj ę u swego brata, handlarza winem , pośród wrzawy czy nionej przez piątkę j ego po-
ciech.
— To m ój naj lepszy interes od lat — cieszy ł się kupiec. — Ponoć brat Arnaua Estany ola, do-
m inikanin, który na gwałt potrzebuj e gotówki, nakazał odstępować za bezcen j ego zlecenia handlo-
we. Daj ę głowę, że j ak tak dalej pój dzie, dopnie swego. Subiekt Arnaua sprzedaj e wszy stko za pół
ceny. — Kupiec wziął szklanicę wina i nie posiadaj ąc się z radości, wzniósł toast za Arnaua.
Na wieść o ty m Nicolau zaniem ówił, spąsowiał, a następnie wpadł w furię. Młody zakonnik
sły szał, j ak Nicolau wy krzy kuj e do oficera:
— Sprowadź m i tu brata Joana, i to j uż. Zawiadom gwardię! Gdy brat kupca wy chodził z gabi-
netu, Eim eric pokręcił głową. Co sobie m y śli ten m nich z bożej łaski? Próbuj e okraść Kościół, roz-
przedaj ąc fortunę braciszka? Maj ątek Arnaua Estany ola tak czy owak przy padnie Świętej Inkwi-
zy cj i… Cały, caluśki! Eim eric zacisnął pięści, aż zbielały m u kostki.
— Choćby m m usiał posłać tego Estany ola na stos — rzucił przez zęby.
— Francesco… — Aledis uklękła obok staruszki, która wy krzy wiła usta, siląc się na uśm iech. —
Co oni ci zrobili? Jak się czuj esz? — Nie odpowiadała. Jęki pozostały ch więźniów towarzy szy ły j ej
m ilczeniu. — Poj m ano Arnaua. Właśnie dlatego tu j esteś.
— Wiem . — Aledis pokręciła głową ze zdziwieniem , ale zanim zdąży ła o cokolwiek zapy tać,
Francesca dodała: — Stoi tam .
Aledis spoj rzała w drugi koniec lochu, na wy prostowaną postać, która obserwowała szepcące
kobiety.
— Jak…?
— Niewiasto — rozległo się. — Niewiasto rozm awiaj ąca ze staruszką. — Aledis zerknęła za
siebie. — Muszę zam ienić z wam i słowo. Nazy wam się Arnau Estany ol.
— Co się dziej e? — zapy tała Franceski.
— Ciągle py ta, dlaczego dozorca nazwał m nie j ego m atką. Powtarza, że j est Arnauem Esta-
ny olem i że został uwięziony przez inkwizy cj ę… To dla m nie prawdziwa m ęka.
— Co m u powiedziałaś?
— Nic.
— Kobieto, na m iłość boską! Aledis wolała się nie oglądać.
— Inkwizy cj a chce dowieść, że Arnau j est sy nem czarownicy — powiedziała Francesce.
— Wy słuchaj cie m nie, proszę.
Aledis poczuła, j ak starcze dłonie zaciskaj ą się na j ej ram ieniu. Uporowi staruszki towarzy szy -
ły nalegania Arnaua.
— Nic… — Aledis odchrząknęła. — Nic m u nie powiesz?
— Nikt nie m oże się dowiedzieć, że j est m oim sy nem . Rozum iesz? Trzy m ałam to w taj em ni-
cy przez ty le lat. Ani m y ślę przy znać się teraz, kiedy inkwizy cj a… Ty lko ty znasz prawdę. —
Głos staruszki stał się wy raźniej szy.
— Jaum e de Bellera…
— Proszę! — rozległ się znowu głos Arnaua.
Aledis odwróciła się. Niewiele widziała przez łzy, j ednak wolała ich nie ocierać.
— Ty lko ty — powtórzy ła Francesca. — Przy sięgnij , że nikom u nie powiesz.
— Ale przecież Jaum e de Bellera…
— Nie m a dowodów. Przy sięgnij .
— Będą cię torturowali.
— Bardziej niż sam o ży cie? Bardziej niż m ilczenie, który m m uszę odpowiadać na prośby Ar-
naua? Przy sięgnij .
Oczy Franceski zaszkliły się w półm roku.
— Przy sięgam .
Aledis obj ęła staruszkę. Po raz pierwszy uświadom iła sobie, j ak j est wątła.
— Nie… nie chcę cię tu zostawiać — powiedziała, płacząc. — Co z tobą będzie?
— Nie m artw się — wy szeptała j ej na ucho staruszka. — Zniosę wszy stko i przekonam ich, że
Arnau nie j est m oim sy nem . — Zaczerpnęła powietrza i ciągnęła: — Llorenc de Bellera zruj no-
wał m i ży cie, nie pozwolę, by j ego sy n zrobił to sam o z ży ciem Arnaua.
Aledis ucałowała Franceskę — długo trzy m ała usta przy j ej policzku. Potem wstała.
— Niewiasto!
Aledis spoj rzała na przy zy waj ący j ą cień.
— Nie słuchaj go — prosiła Francesca z klepiska.
— Podej dźcie tu, błagam .
— To będzie ponad twoj e siły, Aledis. Przy sięgłaś.
Arnau i Aledis skrzy żowali spoj rzenia. Dwie postacie wpatry wały się w siebie z przeciwle-
gły ch kątów lochu. Łzy pły nące po policzku Aledis zalśniły w m roku.
Arnau osunął się na ziem ię, widząc, że nieznaj om a kieruj e się do wy j ścia.
Tego sam ego ranka przez bram ę Świętego Daniela wj echała do Barcelony kobieta na m ulicy.
Wlokący się za nią dom inikanin nawet nie spoj rzał na wartowników. Oboj e udali się bez słowa do
pałacu biskupiego.
— Brat Joan? — zapy tał żołnierz trzy m aj ący straż przed pałacem .
Mnich uniósł posiniaczoną twarz.
— Brat Joan? — żołnierz powtórzy ł py tanie. Joan przy taknął.
— Mam y rozkaz doprowadzić was do wielkiego inkwizy tora.
Wartownik wezwał strażników, którzy otoczy li m nicha. Kobieta nie zsiadła z m ulicy.
52
Sahat wpadł do m agazy nu stoj ącego na brzegu Arno, niedaleko portu w Pizie. Kilku subiektów
i uczniów zaczęło go witać, j ednak Maur nie zwracał na nich uwagi. „Gdzie j est wasz pan?”, roz-
py ty wał wszy stkich, krążąc m iędzy stosam i towarów piętrzący ch się w wielkiej hali. Wreszcie,
na drugim końcu m agazy nu, zobaczy ł właściciela pochy lonego nad belam i sukna.
— O co chodzi, Filippo?
Stary kupiec wy prostował się z trudem i spoj rzał na Sahata.
— Wczoraj wpły nął do portu statek zm ierzaj ący do Marsy lii.
— Wiem . Coś się stało?
Filippo przy j rzał się Sahatowi. Ile m oże m ieć lat? Na pewno m łodość m a j uż za sobą. By ł j ak
zwy kle wy kwintnie odziany, ale bez przesadnego przepy chu, czy m różnił się od wielu nawet
m niej zam ożny ch kupców. Co zaszło m iędzy nim a Arnauem ? Sahat nigdy nie poruszał tego te-
m atu. Filippo przy pom niał sobie niewolnika świeżo przy by łego z Katalonii, akt uwolnienia, dy spo-
zy cj ę wy płaty podpisaną przez Arnaua…
— Filippo!
Głos Sahata przy wrócił go na chwilę do rzeczy wistości. Tak czy owak — starzec znów pogrą-
ży ł się w rozm y ślaniach — nadal try ska m łodzieńczą energią. Nie brak m u entuzj azm u…
— Filippo, błagam !
— Tak, tak, m asz racj ę. Przepraszam . — Starzec podszedł do Maura i wsparł się na j ego ra-
m ieniu. — Masz racj ę, świętą racj ę. Ale przej dźm y lepiej do m oj ego gabinetu. Bądź tak dobry
i pom óż m i.
W świecie interesów Pizy niewiele by ło osób, na który ch ram ieniu raczy ł się wesprzeć Filippo
Tescio. Taki publiczny dowód zaufania otwierał więcej drzwi aniżeli ty siąc złoty ch florenów. Jed-
nak ty m razem Sahat nie m ógł znieść powolności starca i przy stanął w pół drogi.
— Filippo, proszę…
Starzec pociągnął go z lekka, każąc m u iść dalej .
— Wieści… złe wieści. Arnau — rzucił, po czy m dał Maurowi czas na pozbieranie m y śli. —
Został uwięziony przez inkwizy cj ę.
Sahat m ilczał.
— Powody są dość niej asne — ciągnął Filippo. — Subiekci Arnaua wy przedaj ą zlecenia han-
dlowe i ponoć j ego położenie… Ale to ty lko plotki, złośliwe, j ak m niem am . Usiądź — powiedział,
gdy doszli do m iej sca nazy wanego przez starca gabinetem : zwy kłego stołu ustawionego na pode-
ście. Stąd właśnie Filippo nadzorował subiektów, którzy przy podobny ch stołach odnotowy wali
w olbrzy m ich księgach rachunkowy ch przy chody i rozchody, oraz m iał baczenie na cały m aga-
zy n.
Filippo westchnął, opadaj ąc na krzesło.
— To nie wszy stko — dodał. Siedzący naprzeciwko niego Sahat ani drgnął. — Tej Wielkanocy
m ieszkańcy Barcelony oskarży li Ży dów o zbezczeszczenie hostii. Skończy ło się na wy sokiej
grzy wnie i trzech stracony ch… — Filippo spostrzegł, że dolna warga Maura zaczy na drżeć. —
Hasdai.
Starzec spuścił wzrok, pozwalaj ąc Sahatowi oswoić się z tą wiadom ością. Gdy znów na niego
spoj rzał, usta Maura by ły m ocno zaciśnięte. Sahat pociągnął nosem , podniósł dłonie do twarzy
i przetarł oczy.
— Proszę — powiedział Filippo, podaj ąc m u pism o. — List od Jucefa. Galera pły nąca z Bar-
celony do Aleksandrii oddała go m oj em u przedstawicielowi w Neapolu, a m nie przekazał kapitan
okrętu wracaj ącego do Marsy lii. Jucef przej ął interesy po oj cu i opisuj e ostatnie wy darzenia
w Barcelonie, choć niewiele m ówi o Estany olu.
Sahat wziął list, nie otworzy ł go j ednak.
— Hasdai stracony, Arnau poj m any — szepnął — a j a tutaj …
— Zarezerwowałem ci m iej sce na statku do Marsy lii — powiedział Filippo. — Odpły wa
o świcie. Z Marsy lii bez trudu dostaniesz się do Barcelony.
— Dziękuj ę. Filippo m ilczał.
— Przy j echałem tu w poszukiwaniu swoich korzeni — zaczął m ówić Maur. — W poszukiwaniu
rodziny, którą, j ak m i się zdawało, utraciłem . Wiesz, co znalazłem ? — Filippo spoj rzał na niego
bez słowa. — Gdy w dzieciństwie zostałem sprzedany, oddzielono m nie od m atki i pięciorga ro-
dzeństwa. Odnalazłem ty lko j ednego brata… Nie m am nawet pewności, czy rzeczy wiście j est
m oim bratem . Pracował dla przewoźnika portowego z Genui. Nie rozpoznałem go… Nawet nie
pam iętałem j ego im ienia. Powłóczy ł nogą, brakowało m u m ałego palca u prawej ręki i obu uszu.
Pom y ślałem , że j ego pan by ł wy j ątkowy m okrutnikiem , skoro tak go okaleczy ł, ale potem … —
Sahat urwał i spoj rzał na starca, który i ty m razem się nie odezwał. — Odkupiłem go, zwróciłem
m u wolność i kazałem wy płacić pokaźną sum ę, nie wy j awiaj ąc, kto za ty m stoi. Pieniądze prze-
puścił w sześć dni. Przez sześć dni nie trzeźwiał i roztrwonił na grę i kobiety sum ę, która dla niego
stanowiła prawdziwą fortunę. Następnie sprzedał się w zam ian za j edzenie i posłanie dawnem u
właścicielowi. — Sahat m achnął z niesm akiem ręką. — To wszy stko, co tu znalazłem : brata war-
choła i pij aka…
— I co naj m niej j ednego przy j aciela — poprawił go Filippo.
— To prawda. Wy bacz. Miałem na m y śli…
— Wiem , co m iałeś na m y śli.
Obaj utkwili wzrok w papierach zaścielaj ący ch stół. Z zam y ślenia wy rwał ich rej wach panu-
j ący w m agazy nie.
— Sahat — odezwał się po chwili Filippo — przez wiele lat pracowałem dla Hasdaia, a teraz,
póki Bóg m i pozwoli, będę pracował dla j ego sy na. Na ży czenie Hasdaia i za twoj ą radą stałem
się również agentem Arnaua. Od tam tej pory sły szałem o nim sam e dobre rzeczy, zarówno od
kupców, j ak i od m ary narzy czy kapitanów. Nawet tutaj dotarła wieść o ty m , j ak potraktował swo-
ich chłopów pańszczy źniany ch! Powiedz, co m iędzy wam i zaszło? Gdy by ście się poróżnili, nie
podarowałby ci wolności, ty m bardziej nie poleciłby wy płacić ci tak wielkiej sum y. Co sprawiło,
że zdecy dowałeś się go opuścić, a on postanowił hoj nie cię wy nagrodzić?
My śli Sahata uleciały na wzgórze pod Mataró, znów zabrzm iał m u w uszach szczęk m ieczy
i kusz…
— Dziewczę… Wy j ątkowe dziewczę.
— Ach!
— Nie, to nie to, co m y ślisz — odrzekł spiesznie Maur.
I pierwszy raz opowiedział na głos to, co przez pięć ostatnich lat dusił w sobie.
— Jak śm iesz! — krzy k Nicolaua Eim erica, który nawet nie zaczekał, aż żołnierze opuszczą ga-
binet, poniósł się po pałacu. Inkwizy tor chodził po kom nacie, ży wo gesty kuluj ąc. — Masz czelność
narażać na szwank m aj ątek Świętej Inkwizy cj i? — Eim eric odwrócił się gwałtownie do Joana,
stoj ącego na środku kom naty. — Kto ci pozwolił wy przedawać za bezcen um owy handlowe więź-
nia?
Joan nie odpowiedział. Miał za sobą bezsenną noc, podczas której został poniżony i pobity.
Przeszedł właśnie wiele m il za zadem m uła i wszy stko go bolało. Od wczoraj nic nie j adł i chciało
m u się pić. Nie. Nie zam ierza odpowiadać.
Eim eric zbliży ł się do niego od ty łu.
— Co knuj esz, bracie Joanie? — sy knął m u do ucha. — Chcesz wy przedać m aj ątek brata, że-
by nie dostał się w ręce inkwizy cj i?
Nicolau stał przez chwilę obok Joana.
— Cuchniesz! — krzy knął, odsuwaj ąc się od niego i znów wy m achuj ąc rękam i. — Cuchniesz
j ak prosty wieśniak. — Jeszcze chwilę krąży ł po kom nacie, m am rocząc coś pod nosem . Na koniec
usiadł. — Inkwizy cj a przej ęła księgi rachunkowe twego brata. Niczego więcej nie sprzedasz. —
Joan ani drgnął. — Zakazałem odwiedzin, więc nie próbuj się z nim zobaczy ć. Za kilka dni rozpo-
czy na się proces.
Joan nadal stał bez ruchu.
— Nie sły szy sz, m nichu? Za kilka dni zacznę sądzić twoj ego brata.
Eim eric grzm otnął pięścią w stół.
— Dość tego! Wy noś się!
Joan zam iótł brudny m habitem lśniącą posadzkę gabinetu wielkiego inkwizy tora.
Zatrzy m ał się w progu, by przy zwy czaić oczy do światła słonecznego. Mar stała przed pała-
cem i czekała na niego z uzdą w ręku. Sprowadził j ą tu aż z Mataró, a teraz… Jak j ej powie, że in-
kwizy tor zabronił widzeń? Jak m a się pogodzić z faktem , że to również j ego wina?
— Wy chodzisz, m nichu? — usły szał za plecam i.
Odwrócił się i uj rzał tonącą we łzach wdowę.
Ich spoj rzenia się skrzy żowały.
— Joan? — zapy tała.
Te kasztanowe oczy. Ta twarz…
— Joan? — powtórzy ła wdowa. — Joan, to j a, Aledis. Pam iętasz m nie?
— Córka garbarza…
— Co się stało, m nichu? — Mar podeszła do nich. Aledis zobaczy ła, że Joan odwraca się do
nieznaj om ej . Znów spoj rzał na nią, a potem j eszcze raz na kobietę z m ulicą.
— Znaj om a z dzieciństwa. Aledis, poznaj Mar. Mar, przedstawiam ci Aledis.
Kobiety przy witały się skinieniem głowy.
— To nie m iej sce na pogawędki. — Wszy scy troj e odwrócili się na głos żołnierza. — Nie wol-
no zastawiać wej ścia do pałacu.
— Przy szliśm y odwiedzić Arnaua Estany ola — oznaj m iła głośno Mar, nie wy puszczaj ąc
uzdy.
Żołnierz zm ierzy ł j ą wzrokiem od stóp do głów, a potem wy krzy wił się drwiąco.
— Tego bankiera? — spy tał.
— Właśnie — powiedziała z naciskiem Mar.
— Wielki inkwizy tor zakazał widzeń. Strażnik zaczął wy py chać Aledis i Joana za próg.
— A to dlaczego? — zapy tała Mar, gdy j ej towarzy sze opuszczali pałac.
— Jego zapy taj — odparł żołnierz, wskazuj ąc Joana. Zaczęli się oddalać.
— Coraz bardziej żałuj ę, że cię wczoraj nie zabiłam , m nichu. Aledis widziała, j ak Joan na sło-
wa Mar opuszcza wzrok.
Nawet się nie odezwał. Zerknęła na właścicielkę m ulicy : szła wy prostowana, pewnie prowa-
dząc zwierzę. Co zaszło wczoraj m iędzy nią i m nichem ? Joan nie próbował ukry ć sińców na twa-
rzy, a j ego towarzy szka chciała się widzieć z Arnauem . Kim ona j est? Przecież Arnau j est m ę-
żem kobiety, która stała obok niego przed zam kiem Montbui podczas znoszenia niesprawiedliwy ch
przy wilej ów…
— Za kilka dni rozpocznie się proces Arnaua.
Mar i Aledis stanęły j ak wry te. Joan przeszedł j eszcze kilka kroków, nim zorientował się, że po-
zostały w ty le. Obej rzał się na dwie kobiety przy glądaj ące się sobie w m ilczeniu. „Kim j esteś?”,
m ożna by ło wy czy tać w ich oczach.
— Śm iem wątpić, by ten m nich m iał dzieciństwo… A ty m bardziej przy j aciółki — odezwała
się Mar.
Nie drgnęła j ej nawet powieka. Stała wy prostowana, j ej m łode oczy przeszy wały Aledis na
wy lot. Mulica tkwiła za nią bez ruchu, strzy gąc uszam i.
— Jesteś szczera — stwierdziła Aledis.
— Ży cie m nie tego nauczy ło.
— Gdy by dwadzieścia pięć lat tem u m ój oj ciec nie stanął nam na przeszkodzie, by łaby m te-
raz żoną Arnaua.
— Gdy by piąć lat tem u nie potraktowano m nie j ak zwierzęcia — przy ty ch słowach Mar spio-
runowała Joana wzrokiem , nadal by łaby m u boku Arnaua.
Znów zam ilkły i zatopiły w sobie spoj rzenia, j akby toczy ły poj edy nek i próbowały wy badać
swe intencj e.
— Ostatni raz widziałam Arnaua ćwierć wieku tem u — powiedziała w końcu Aledis. „Nie za-
m ierzam ci go odebrać”, m ówiły j ej źrenice w j ęzy ku zrozum iały m ty lko dla kobiet.
Mar przestąpiła z nogi na nogę i popuściła cugle. Zm ruży ła oczy i przestała świdrować Aledis
wzrokiem .
— Jestem tu przej azdem . Możesz zaoferować m i gościnę? — zapy tała po chwili.
— Ja również nie m ieszkam w Barcelonie. Zatrzy m ałam się z… córkam i w zaj eździe Estany -
er. Ale w izbie znaj dzie się m iej sce i dla ciebie — dodała, widząc, że Mar się waha. — A on? —
wskazała głową Joana.
Zerknęły na m nicha: na j ego posiniaczoną twarz i brudny, poszarpany habit zwisaj ący m u
z ram ion. Przez cały ten czas nie ruszy ł się z m iej sca.
— Musi nam to i owo wy tłum aczy ć — rzuciła Mar. — Poza ty m m oże nam się j eszcze przy -
dać. Niech śpi w staj ni z m ulicą.
Kobiety ruszy ły przed siebie, Joan poczłapał za nim i.
„A co ciebie tu sprowadza?” — pewnie będzie chciała wiedzieć. „Co robiłaś w pałacu bisku-
pim ?”. Aledis zerknęła kątem oka na nową znaj om ą, która kroczy ła wy niośle, prowadząc m ulicę
i nie ustępuj ąc nikom u z drogi. Co zaszło m iędzy nią i m nichem ? Joan j est j ej tak uległy … Jak do-
m inikanin m oże pozwalać, żeby kobieta zm uszała go do nocowania w staj ni? Przeszli przez plac
Blat. Zdradziła Mar, że zna Arnaua, nie powiedziała j ednak, że dopiero co widziała go w lochu ani
że j ą wołał. A Francesca? Co m am im powiedzieć o Francesce? Że j est m oj ą m atką? Nie. Joan
m oże sobie przy pom nieć, że m iała inaczej na im ię. To m oże m atką m ego zm arłego m ęża? Ale
j eśli dowiedzą się, że j est zam ieszana w sprawę Arnaua? powinnam przecież o ty m wiedzieć.
A kiedy się wy da, że to kobieta uliczna? Moj a teściowa j est prosty tutką? Chy ba lepiej nic nie m ó-
wić. A j eśli zapy taj ą, co robiła w pałacu biskupim ?
— Ano… — zaczęła odpowiadać na py tanie Mar — poszłam doręczy ć zam ówienie od garba-
rza, m aj stra m ego m ęża. — Wiedział, że zam ierzam y zatrzy m ać się w Barcelonie…
Eulalia i Teresa spoj rzały z ukosa na Aledis, nie przery waj ąc j edzenia. Udało się przekonać
gospodarza zaj azdu, by um ieścił w ich pokoj u dodatkowy siennik. Joan skinął głową, gdy Mar za-
powiedziała, że będzie spał w staj ni.
— Bez względu na to, co usły szy cie — ostrzegła Aledis dziewczęta — trzy m aj cie j ęzy ki za zę-
bam i. Naj lepiej nie odpowiadaj cie na py tania. A przede wszy stkim pam iętaj cie, że nie znam y
żadnej Franceski.
Cała piątka zasiadła do obiadu.
— Wy j aśnij nam teraz, m nichu — znów odezwała się Mar — dlaczego inkwizy tor nie pozwala
odwiedzać Arnaua.
Joan nawet nie spoj rzał na j edzenie.
— Potrzebowałem pieniędzy, by przekupić więziennego dozorcę, odpowiedział z rezy gnacj ą.
— W kantorze nie by ło j uż gotówki i kazałem sprzedać kilka um ów handlowy ch. Eim eric uznał, że
próbuj ę wy kraść m aj ątek Arnaua i pozbawić inkwizy cj ę…
W tej sam ej chwili do zaj azdu weszli Jaum e de Bellera i Genis Puig. Na widok znaj om y ch
dziewcząt uśm iechnęli się od ucha do ucha.
— …Bracie Joanie, ci dwaj kawalerowie narzucali się wczoraj m oim córkom i wy daj e m i się,
że ich intencj e… Możecie zadbać, by się im więcej nie naprzy krzali? — poprosiła Aledis.
Uśm iech zam arł nowo przy by ły m na ustach na widok m nicha w czarny m habicie. Joan spio-
runował ich wzrokiem i kawalerowie usiedli w m ilczeniu za stołem , a następnie zatopili spoj rzenia
w m iskach podsunięty ch im przez gospodarza.
— O co oskarża się Arnaua? — zapy tała Aledis, gdy Joan odwrócił się w ich stronę.
Podczas gdy załoga czy niła ostatnie przy gotowania do wy pły nięcia w m orze, Sahat przy glądał
się m arsy lskiem u okrętowi. By ła to m asy wna j ednom asztowa galera o poj em ności około trzy stu
szalup, wprawiana w ruch przez stu dwudziestu wioślarzy i wy posażona z j eden ster na rufie i dwa
po bokach.
— Jest szy bka i bardzo bezpieczna — powiedział Filippo. — Zaliczy ła j uż niej edno spotkanie
z piratam i i zawsze udawało j ej się uciec. Za trzy, cztery dni będziesz w Marsy lii. — Sahat poki-
wał głową. — Tam bez trudu zaokrętuj esz się na statek żeglugi przy brzeżnej i popły niesz do Bar-
celony.
Filippo j edną ręką przy trzy m y wał się ram ienia Maura, a laską wskazy wał galerę. Przechodzą-
cy obok kupcy, urzędnicy i robotnicy portowi pozdrawiali go z szacunkiem , a następnie witali Sa-
hata.
— Pogoda ci sprzy j a — dodał Filippo, celuj ąc laską w niebo. — Czeka cię spokoj na podróż.
Kapitan galery wy chy lił się przez burtę i dał znak Filippowi. Dłoń starca zacisnęła się na ra-
m ieniu Maura.
— Coś m i m ówi, że widzim y się po raz ostatni — powiedział. Gdy Sahat spoj rzał na niego, ści-
snął go j eszcze m ocniej . — Jestem j uż stary.
Padli sobie w obj ęcia.
— Doglądaj m oich interesów — poprosił Sahat.
— Tak uczy nię. A gdy m nie zabraknie — dodał Filippo drżący m głosem — zastąpią m nie m oi
sy nowie. Wówczas ty, gdziekolwiek będziesz, wesprzesz ich radą.
— Tak uczy nią — obiecał Sahat.
Filippo przy ciągnął go do siebie i na oczach tłum u, który czekał na odpły nięcie galery i nie
spuszczał z oka ostatniego pasażera, pocałował Maura w usta. Szm er poniósł się po zebrany ch na
widok takiego dowodu przy j aźni Filippa Teścia.
— Idź j uż — powiedział starzec.
Sahat puścił przodem niewolników niosący ch j ego bagaże i wszedł na pokład. Gdy wy chy lił
się przez burtę, nie doj rzał j uż Filippa.
Morze by ło spokoj ne, a pogoda bezwietrzna i galera posuwała się ty lko dzięki sile m ięśni stu
dwudziestu wioślarzy.
Zabrakło m i odwagi — wy znał w liście Jucef, opisuj ąc wy darzenia, które nastąpiły po oskarże-
niu Ży dów o profanacj ę hostii — nie wy m knąłem się z getta, by towarzy szy ć oj cu w j ego ostat-
nich chwilach. Ufam , że m nie zrozum ie, gdziekolwiek teraz j est.
Z dziobu statku Sahat om iótł wzrokiem hory zont. Ty i twoi bracia m acie aż nadto odwagi.
W przeciwny m razie nie m ieszkaliby ście pośród chrześcij an, powiedział do siebie. Znał list Juce-
fa prawie na pam ięć:
Raquel nie chciała uciekać, ale w końcu zdołaliśm y j ą przekonać.
Sahat przebiegł oczam i list i skupił się na końcowy ch stronicach:
Arnau został wczoraj poj m any przez inkwizy cj ę. Znaj om y Ży d, służący na dworze biskupa,
zdradził m i, że j ego własna żona oskarży ła go o prakty ki starozakonne. A ponieważ inkwizy cj a po-
trzebuj e dwóch świadków do uwiary godnienia donosu, Elionor wskazała kilku duchowny ch z ko-
ścioła Santa Maria de la Mar, obecny ch podczas j ej kłótni z m ężem . Słowa wy powiedziane ponoć
wtedy przez Arnaua uznano za bluźnierstwo, a to potwierdziło zarzuty Elionor.
Sy tuacj a Arnaua — pisał dalej Jucef — j est dosy ć skom plikowana. Inkwizy cj a m a chrapkę na
j ego pokaźny m aj ątek, na dom iar złego będzie go sądzić sam Nicolau Eim eric. Sahat wspom niał
dum nego zakonnika, który obj ął funkcj ą inkwizy tora sześć lat przed j ego wy j azdem z Katalonii.
Miał okazj ę przy j rzeć m u się podczas kilku uroczy stości religij ny ch, w który ch m usiał towarzy -
szy ć Arnauowi.
Od twoj ego wy j azdu Eim eric nie przestał um acniać swej władzy, nie cofaj ąc się nawet przed
publiczny m wy stępowaniem przeciwko królowi. Od wielu lat m onarcha zalega z podatkam i dla
papieża, dlatego Urban IV oddal Sardy nię w lenno m ożnowładcy de Arborea, przy wódcy tam -
tej szego powstania przeciwko Katalończy kom . Po długotrwałej woj nie z Kasty lią Piotr III m usi
teraz tłum ić kolej ny bunt Korsy kanów. Eim eric, podlegaj ący bezpośrednio papieżowi, postanowił
wy korzy stać sy tuacj ę i wszcząć otwarty spór z królem . Chce m ieć — uchowaj Boże! — większą
władzę nad Ży dam i i inny m i wy znaniam i. Król, którem u podlegaj ą katalońskie getta, sprzeciwia
się tem u zdecy dowanie, j ednak Eim eric naciska na papieża, a ten by naj m niej nie sprzy j a Piotro-
wi III.
Eim eric nie ty lko chce zaszkodzić królowi, podporządkowuj ąc sobie getta ży dowskie, ale rów-
nież waży ł się nazwać herety kiem katalońskiego teologa Ram ona Llulla, którego pism a i nauki są
od półwiecza szanowane przez tutej szy Kościół. Dlatego król uznał opinię inkwizy tora za osobistą
zniewagę i polecił j ury stom i m y ślicielom wy stąpić w obronie Llulla.
Dlatego też, j ak m i wiadom o, Eim eric będzie chciał wy korzy stać proces Arnaua, katalońskiego
barona i konsula m orskiego, do osobisty ch porachunków z królem , a przy okazj i zasilić skarb inkwi-
zy cj i. Ponoć Eim eric wy stosował j uż do papieża list, w który m obiecuj e przekazać m u, z racj i za-
legły ch podatków, należną królowi część m aj ątku Arnaua. W ten sposób inkwizy tor, gnębiąc kata-
lońskiego m ożnego, chce wziąć odwet na królu i um ocnić swą pozy cj ą w oczach papieża.
Poza ty m obawiam się, że osobista sy tuacj a Arnaua wy gląda bardzo źle, by nie powiedzieć
rozpaczliwie. Jego brat Joan j est inkwizy torem , zresztą nader okrutny m , żona wy dała go inkwizy -
cj i, m ój oj ciec nie ży j e, a m y, z racj i ciążącego na więźniu podej rzenia o prakty ki starozakonne,
m ogliby śm y m u ty lko zaszkodzić naszą interwencj ą. Ty lko ty m u pozostałeś.
Ty lko ty m u pozostałeś, kończy ł Jucef. Sahat włoży ł list do szkatułki, w której przechowy wał
pięcioletnią korespondencj ę z Hasdaiem . Ty lko ty m u pozostałeś. Z dziobu statku, ze szkatułką
w ręce, Maur znów om iótł wzrokiem hory zont. Wiosłuj cie, Marsy lczy cy, bo ty lko j a m u pozosta-
łem …
Na znak Aledis Eulalia i Teresa wy szły z j adalni. Joan wstał od stołu nieco wcześniej i Mar po-
żegnała go bez słowa.
— Dlaczego tak go traktuj esz? — spy tała Aledis, gdy zostały sam e. Na parterze zaj azdu sły -
chać by ło ty lko trzask dopalaj ący ch się drew. Mar m ilczała. — Przecież to j ego brat…
— Nie zasługuj e na nic lepszego.
Powiedziała to ze wzrokiem wbity m w stół, skubiąc wy staj ącą drzazgę. Jest piękna, pom y ślała
Aledis. Lśniące, kręcone włosy spły wały na ram iona Mar, a j ej ry sy by ły wy raziste: m iała ład-
nie zary sowane usta, pociągłe policzki, prosty nos i ostry podbródek. Aledis zdum iała się na widok
j ej biały ch, równy ch zębów, a w drodze z pałacu do hotelu zwróciła uwagę na j ej kształtną sy l-
wetkę i j ędrne ciało. Jednak szorstkie, stwardniałe dłonie zdradzały osobę pracuj ącą na roli.
Mar przestała bawić się drzazgą i spoj rzała Aledis w oczy.
— To długa historia — westchnęła.
— Mam czas, j eśli chcesz…
Mar skrzy wiła się i przez chwilę nic nie m ówiła.
Czem u nie? Od lat nikom u się nie zwierzała, od lat ży ła zam knięta w sobie, oddaj ąc się nie-
wdzięcznej pracy w polu w nadziei, że źdźbła trawy i słońce zrozum iej ą j ej cierpienie i użalą się
nad nią. Czem u nie? To chy ba poczciwa kobieta.
— Rodzice obum arli m nie w dzieciństwie podczas wielkiej zarazy …
Nie pom inęła niczego. Aledis zadrżała, gdy Mar napom knęła o m iłości, którą poczuła u stóp
zam ku Montbui. „Rozum iem cię — m iała ochotę j ej powiedzieć — j a również…”. Arnau, Arnau,
Arnau… Im ię Arnaua poj awiało się w każdy m zdaniu Mar. Aledis przy pom niała sobie m orską
bry zę, która pieściła kiedy ś j ej m łode ciało, skradaj ąc j ej niewinność, podsy caj ąc żądzę. Mar
rozpłakała się, wspom inaj ąc porwanie i przy m usowy ślub.
— Dziękuj ę — szepnęła, gdy odzy skała głos. Aledis wzięła j ą za rękę.
— Masz dzieci? — zapy tała, kiedy Mar się uspokoiła.
— Miałam sy nka. — Aledis ścisnęła j ej dłoń. — Um arł cztery lata tem u, tuż po urodzeniu,
podczas dziecięcej zarazy. Jego oj ciec nie zdąży ł go poznać, nawet nie wiedział, że m a przy j ść na
świat. Zginął pod Calatay ud, walcząc w obronie króla, który m iast stać na czele swy ch woj sk, po-
pły nął z Walencj i do Roussillon, by ratować rodzinę przed nowy m atakiem m orowego powietrza.
— Przy ty ch słowach Mar uśm iechnęła się pogardliwie.
— Ale co to m a wspólnego z Joanem ? — zapy tała Aledis.
— Wiedział, że kocham Arnaua i że j est to m iłość… odwzaj em niona.
Aledis uderzy ła pięścią w stół, wy słuchawszy do końca opowieści Mar. Zapadła j uż noc i echo
uderzenia poniosło się po zaj eździe.
— Doniesiesz na m nicha?
— Arnau zawsze go bronił. Kocha go, przecież to j ego brat. — Aledis przy pom niała sobie
dwóch chłopców śpiący ch obok siebie na parterze dom u Perego i Mariony : starszy dźwigał ka-
m ienie, m łodszy się uczy ł. — Nie chciałaby m zranić Arnaua. A zresztą… nie m ogę go zobaczy ć,
pewnie nawet nie wie, że j estem w Barcelonie i że wciąż go kocham … Ma by ć sądzony. Może…
m oże zostanie skazany na…
Mar znów zaniosła się płaczem .
— Nie złam ię złożonej ci przy sięgi, ale m uszę z nim porozm awiać — rzuciła przy pożegnaniu.
W półm roku Francesca wpatry wała się w nią badawczo. — Zaufaj m i. — dodała.
Arnau wstał, gdy Aledis weszła do celi, ale j uż j ej nie wołał. Przy glądał się w m ilczeniu
dwóm szepczący m kobietom . Gdzie się podział Joan? Od dwóch dni go nie odwiedza, a przecież
m a do niego ty le spraw. Chciał, by dowiedział się czegoś o tej staruszce. Za co trafiła do lochu?
Dlaczego dozorca nazwał j ą j ego m atką? Co z procesem ? I z kantorem ? A Mar? Co z Mar? Coś
j est nie tak. Krótko po ostatniej wizy cie Joana dozorca zaczął znów go traktować j ak inny ch więź-
niów, znów dostawał kawałek czerstwego chleba i brudną wodę, znikło też wiadro.
Gdy Arnau zobaczy ł, że nieznaj om a wstaj e, zaczął osuwać się na ziem ię, oparty plecam i
o ścianę, lecz… lecz kobieta odwróciła się do niego.
Widząc w m roku, że rusza w j ego stronę, wy prostował się. Zatrzy m ała się kilka kroków od nie-
go, kry j ąc twarz przed blady m i prom ieniam i światła wpadaj ący m i do celi.
Arnau zm ruży ł oczy, by j ą lepiej widzieć.
— Zabroniono cię odwiedzać — usły szał głos nieznaj om ej .
— Kim j esteś? Skąd wiesz?
— Nie m am y czasu, Arn… Arnau. — Nazwała go po im ieniu! — Jeśli wej dzie dozorca…
— Kim j esteś?
Dlaczego nie powiedzieć m u prawdy ? Dlaczego go nie obj ąć i nie podtrzy m ać na duchu? Nie
wy trzy m ałaby. Ostrzeżenie Franceski zakołatało j ej w głowie. Zerknęła na staruszkę, potem znów
na Arnaua. Morska bry za, plaża, m łodość, długa droga do Figueras…
— Kim j esteś? — usły szała znowu.
— Nieważne. Chcę ci ty lko przekazać, że Mar j est w Barcelonie i czeka na ciebie. Kocha cię.
Nadal cię kocha.
Zobaczy ła, j ak m ężczy zna przy trzy m uj e się ściany. Odczekała kilka sekund. Kroki na kory ta-
rzu. Dozorca dał j ej ty lko kilka m inut. Znowu kroki, coraz głośniej sze. Zgrzy t klucza w zam ku. Ar-
nau również zerknął na drzwi.
— Mam j ej coś przekazać?
Drzwi się rozwarły i światło zatknięty ch w kory tarzu pochodni padło na Aledis.
— Powiedz j ej , że j a też… — Dozorca wszedł do celi. — Że j a też j ą kocham . Choć nie m o-
gę…
Aledis odwróciła się i skierowała do wy j ścia.
— Kto ci pozwolił rozm awiać z bankierem ? — zapy tał tłusty strażnik, zam knąwszy drzwi.
— Przy wołał m nie, gdy j uż wy chodziłam .
— Nie wolno z nim rozm awiać.
— Skąd m iałam wiedzieć? Nie wiedziałam , że to bankier. Zresztą nawet się nie odezwałam ani
nie podeszłam do niego.
— Inkwizy tor zabronił…
Aledis zadzwoniła m u przed nosem sakiewką.
— Nie chcę cię tu więcej widzieć — rzucił dozorca, sięgaj ąc po pieniądze. — Jeśli wrócisz,
j uż stąd nie wy j dziesz.
Ty m czasem pogrążony w m rokach celi Arnau rozważał słowa nieznaj om ej : „Kocha cię. Na-
dal cię kocha”. Jednak m y śli o Mar zaćm ił ulotny blask pochodni w ogrom ny ch kasztanowy ch
oczach. Znał te oczy. Gdzie j e widział?
Obiecała, że przekaże m u wiadom ość.
— Nie m artw się — powtórzy ła kilkakrotnie — Arnau dowie się, że j esteś w Barcelonie i cze-
kasz na niego.
— Powiedz m u, że go kocham — krzy knęła Mar, gdy Aledis znikała j uż w głębi placu Liana.
Mar widziała, j ak odwraca się i uśm iecha do niej . Kiedy straciła j ą z oczu, również opuściła
zaj azd. Rozm y ślała o ty m w drodze z Mataró i potem , gdy nie wpuszczono j ej do Arnaua, m y śla-
ła o ty m również poprzedniej nocy. Z placu Liana przeszła kawałek ulicą Bória, m inęła Kaplicę
Marcusa i skręciła w prawo. Zatrzy m ała się u wy lotu ulicy Montcada i przez chwilę kontem plo-
wała stoj ące przy niej pałace.
— Pani! — zawołał Pere, stary sługa Elionor, otwieraj ąc drzwi wielkiej bram y pałacu Ar-
naua. — Jak to dobrze znowu panią widzieć. Tak dawno… — Zam ilkł i nerwowy m ruchem zapro-
sił gościa na wy brukowany dziedziniec. — Co was tu sprowadza?
— Chciałam się zobaczy ć z donią Elionor. Pere skinął głową i zniknął.
Mar zatonęła we wspom nieniach. Nic się tu nie zm ieniło: ani czy sty i zacieniony dziedziniec
wy brukowany gładkim i, bły szczący m i kam ieniam i, ani stoj ące w głębi staj nie, ani wspaniałe
schody, po który ch Pere ruszy ł właśnie do pałacowy ch kom nat.
Po chwili wrócił zasm ucony.
— Pani nie chce was przy j ąć.
Mar spoj rzała na piętro pałacu. W j edny m z okien m ignął cień. Już przeży ła podobną sy tu-
acj ę. Kiedy …? Znów popatrzy ła w stronę kom nat.
— Kiedy ś — wy szeptała, a Pere nie m iał odwagi j ej pocieszy ć — by łam świadkiem takiej
sy tuacj i. Wówczas Arnau wy grał. Elionor, ostrzegam cię: Arnau odebrał wtedy cały … dług.
53
Broń i żołnierski ry nsztunek dźwięczały w bezkresny ch wy sokich kory tarzach biskupiego pała-
cu. Orszak m aszerował w zwarty m szy ku: na przedzie oficer, a za nim , m iędzy dwom a param i
strażników, więzień. Pokonawszy schody prowadzące z lochów, Arnau przy stanął, by oswoić się
ze światłem zalewaj ący m pałac, ale silny cios w plecy popchnął go do przodu.
Mij ali zakonników, księży i sekretarzy, którzy ustępowali im z drogi, opieraj ąc się o ściany. Nikt
nie chciał m u nic powiedzieć. Dozorca wszedł do celi i go rozkuł. „Dokąd m nie prowadzisz?”. Na
kory tarzu dom inikanin w czarny m habicie przeżegnał się na j ego widok, inny uniósł krucy fiks.
Prowadzący go żołnierze kroczy li z kam ienny m i twarzam i, wszy scy się przed nim i rozstępowali.
Arnau od wielu dni nie widział Joana ani kobiety o kasztanowy ch oczach. Skąd zna te oczy ? Chciał
się czegoś dowiedzieć od staruszki, lecz na próżno. „Kim ona j est?”, zapy tał j ą czterokrotnie. Kilka
cieni przy kuty ch do ścian zaczęło się zży m ać, inne nie zareagowały, staruszka również ani drgnę-
ła. A j ednak gdy dozorca wy prowadzał go, poszturchuj ąc, z celi, wy dało m u się, że kobiecina
wierci się niespokoj nie.
Arnau wpadł na idącego przed nim żołnierza. Stanęli przed wielkim i dwuskrzy dłowy m i drzwia-
m i. Żołnierz odepchnął go.
Oficer załom otał w drzwi, otworzy ł j e i cały orszak wkroczy ł do wielkiej kom naty obwieszonej
drogocenny m i arrasam i, kołnierze wprowadzili Arnaua na środek sali i ustawili się przy drzwiach.
Zza długiego, bogato rzeźbionego stołu spoglądało na niego siedm iu m ężczy zn. Wielki inkwizy -
tor Nicolau Eim eric oraz biskup Barcelony Berenguer d’Erill zasiadali na środku, wy stroj eni
w szaty haftowane złotem . Arnau ich znał. Na lewo od inkwizy tora siedział sekretarz Świętej In-
kwizy cj i. Arnau spotkał go kilkakrotnie, choć nie m iał okazj i z nim rozm awiać. Try bunał inkwizy -
torski uzupełniało czterech nieznany ch m u dom inikanów w czarny ch habitach, po dwóch przy
każdy m końcu stołu.
Arnau wy trzy m y wał ich spoj rzenie w m ilczeniu, póki j eden z m nichów nie skrzy wił się z od-
razą. Wtedy podniósł rękę do twarzy i pom acał się po oślizgłej brodzie, która urosła m u w lochu.
Jego poszarpane ubranie dawno utraciło kolory. By ł bosy, m iał brudne stopy i długie, czarne pa-
znokcie u rąk. Cuchnął. Brzy dził się własnego zapachu.
Eim eric uśm iechnął się na widok j ego zażenowania.
— Naj pierw będzie m usiał złoży ć przy sięgę na Ewangelię — wy j aśnił Joan. Siedział z Mar
i Aledis przy stole w zaj eździe. — Proces m oże trwać wiele dni, a nawet m iesięcy — powiedział,
gdy wy sy łały go do pałacu po wieści. — Lepiej zaczekać tutaj .
— Dostanie obrońcę? — zapy tała Mar. Joan pokręcił z rezy gnacj ą głową.
— Ma prawo do adwokata, który nie m oże go… bronić.
— Jak to?! — wy krzy knęły j ednocześnie Mar i Aledis.
— Zabraniam y adwokatom i sekretarzom — zaczął recy tować m nich — pom agać herety -
kom , udzielać im rad i wsparcia, wierzy ć w ich niewinność i bronić ich podczas procesu. — Ko-
biety popatrzy ły na niego py taj ąco. — Tak m ówi bulla papieża Innocentego Trzeciego.
— Jakie j est więc zadanie adwokata? — zapy tała Mar.
— Ma przekonać oskarżonego, żeby dobrowolnie przy znał się do winy. Broniąc herety ka, bro-
niłby również herezj i.
— Nie m am się do czego przy znawać — odpowiedział Arnau m łodem u kapłanowi, którego
wy znaczono na j ego adwokata.
— To znawca prawa cy wilnego i kościelnego — oświadczy ł Nicolau Eim eric. — I zagorzały
katolik — dodał z uśm iechem .
Kapłan rozłoży ł ręce w geście bezsilności. To sam o uczy nił wcześniej na oczach dozorcy po
bezskutecznej próbie przekonania Arnaua, by przy znał się do herezj i. „Zrób to dla własnego dobra
— radził m u — przy znaj się i zdaj na łaskawość try bunału”. Teraz powtórzy ł ten sam gest — ileż
razy robił to j ako adwokat herety ków? — i na znak Eim erica opuścił salę.
— Potem — ciągnął Joan, wy py ty wany przez Aledis — każą m u wy m ienić j ego wrogów.
— Po co?
— Jeśli wspom ni któregoś z autorów oskarżenia, try bunał m oże wziąć pod uwagę stronniczość
świadka.
— Ale Arnau nie wie, kto na niego doniósł — zauważy ła Mar.
— Na razie. Potem m oże się dowiedzieć, j eśli Eim eric… zechce. W rzeczy wistości powinien
poznać nazwiska świadków oskarżenia — dodał na widok zdziwiony ch m in swoich słuchaczek —
bo tak zarządził Bonifacy Ósm y, ale papież j est daleko, więc każdy inkwizy tor prowadzi proces po
swoj em u.
— Sądzę, że żona m nie nienawidzi — odpowiedział na py tanie Eim erica.
— Dlaczegóż donia Elionor m iałaby cię nienawidzić? — chciał wiedzieć inkwizy tor.
— Bo nie dałem j ej potom stwa.
— A próbowałeś? Obcowałeś z nią? Złoży ł przy sięgę na Ewangelię.
— Obcowałeś z żoną? — powtórzy ł Eim eric.
— Nie.
Sekretarz puścił pióro w ruch. Nicolau Eim eric odwrócił się do biskupa.
— Masz inny ch wrogów? — zabrał głos Berenguer d’Erill.
— Tak, m ożny ch z m oich posiadłości, przede wszy stkim kasztelana z Montbui. — Sekretarz no-
tował wszy stko w leżącej przed nim księdze. — Poza ty m j ako konsul m orski wy dałem wiele wy -
roków, m oim zdaniem sprawiedliwy ch.
— Masz wrogów wśród kleru?
Co m a znaczy ć to py tanie? Zawsze by ł w dobry ch stosunkach z Kościołem .
— Nie, chy ba że ktoś z obecny ch…
— Członkowie try bunału są bezstronni — wszedł m u w słowo Eim eric.
— Mam nadziej ę. — Arnau wy trzy m ał spoj rzenie wielkiego inkwizy tora.
— Chcesz wy m ienić kogoś j eszcze?
— Jak wam wiadom o, od wielu lat prowadzę kantor. By ć m oże…
— Nie chodzi o to — przerwał m u znowu Eim eric — by ś snuł rozważania na tem at tego, kto
i dlaczego m iałby ci źle ży czy ć. Jeśli m asz wrogów, podaj ich nazwiska, w przeciwny m razie od-
powiedz przecząco. No więc m asz czy nie m asz więcej wrogów?! — zagrzm iał Eim eric.
— Nie sądzę, by m m iał.
— No, a potem ? — zapy tała Aledis.
— Potem rozpocznie się proces inkwizy torski w pełny m znaczeniu tego słowa. — Joan prze-
niósł się m y ślam i na ry nki m iasteczek, do dom ów tam tej szy ch prom inentów, przy pom niał sobie
bezsenne noce… Jednak uderzenie w stół przy wróciło go do rzeczy wistości.
— Co m asz na m y śli, m nichu? — krzy knęła Mar. Joan westchnął i spoj rzał j ej w oczy.
— Łacińskie słowo inquisitio oznacza dochodzenie, poszukiwanie. Inkwizy tor poszukuj e herezj i,
grzechu. Nawet kiedy istniej e donos, proces nie opiera się na nim ani się do niego nie ogranicza.
Jeśli oskarżony nie przy zna się sam , try bunał m usi szukać ukry tej prawdy.
— W j aki sposób? — zapy tała Mar. Joan zam knął oczy i odpowiedział:
— Jeśli chodzi ci o tortury, to, owszem , j est to j eden ze sposobów.
— Na czy m one polegaj ą?
— Może Arnau nie będzie torturowany.
— Na czy m polegaj ą? — upierała się Mar.
— Po co ci to wiedzieć? — zapy tała Aledis, biorąc j ą za rękę. — To ty lko… przy sporzy ci
cierpień.
— Prawo nie dopuszcza tortur prowadzący ch do śm ierci lub trwałego okaleczenia — wy j aśnił
Joan. — Poza ty m podej rzany m oże by ć wzięty na m ęki ty lko raz.
Joan patrzy ł na swe towarzy szki, które pocieszały się wzaj em nie ze łzam i w oczach. Jednak
Eim eric znalazł sposób, by om inąć prawo. Non ad modum iterationis sed continuationis, zwy kł
m awiać z osobliwy m bły skiem w oczach. „Nie powtórzenie, lecz konty nuacj a”, tłum aczy ł kandy -
datom na duchowny ch, którzy nie zdąży li j eszcze opanować łaciny.
— A j eśli m im o tortur Arnau nie przy zna się do winy ? — zapy tała Mar, pociągaj ąc nosem .
— Zostanie to wzięte pod uwagę przy wy dawaniu wy roku.
— A kto go wy da? Eim eric? — To py tanie zadała Aledis.
— Tak, chy ba że Arnaua czeka doży wotnie więzienie lub śm ierć na stosie, lecz wtedy potrzeb-
na j est również zgoda biskupa. Jednak — ciągnął Joan, uprzedzaj ąc następne py tanie — w skom -
plikowany ch przy padkach try bunał m oże zasięgnąć opinii boni viri, świeckiej grupy liczącej od
trzy dziestu do osiem dziesięciu osób, które przedstawią swe zdanie na tem at winy oskarżonego i ka-
ry, na j aką zasługuj e. Wtedy proces ciągnie się m iesiącam i.
— Które Arnau przesiedzi w lochu — westchnęła Aledis.
Joan skinął głową. Zapadła cisza. Kobiety próbowały oswoić się z ty m , co usły szały, m nich
m y ślał o j eszcze j ednej zasadzie Eim erica: „Więzienie m usi by ć odrażaj ące. Powinno m ieścić
się w piwnicy pozbawionej światła — zwłaszcza słonecznego i księży cowego — oraz by ć na ty le
srogie i dokuczliwe, by skrócić ży cie więźnia i j ak naj szy bciej doprowadzić do j ego zgonu”.
Podczas gdy Arnau, brudny i obszarpany, stał na środku sali, inkwizy tor oraz biskup pochy lili
się ku sobie i zaczęli szeptać. Sekretarz wy korzy stał chwilę przerwy do uporządkowania papierów,
natom iast czterej dom inikanie wbili wzrok w oskarżonego.
— Jak zam ierzasz poprowadzić przesłuchanie? — zapy tał Berenguer d’Erill inkwizy tora.
— Zaczniem y j ak zwy kle i w m iarę rozwoj u sy tuacj i będziem y przedstawiali m u zarzuty.
— Chcesz m u j e zdradzić?
— Tak. W ty m przy padku lepsze skutki przy niesie presj a dialekty czna, a nie fizy czna, której
j ednak również nie wy kluczam …
Arnau próbował wy trzy m ać spoj rzenia m nichów w czerni. Jeden, dwa, trzy, cztery … Przestą-
pił z nogi na nogę, po czy m zerknął na inkwizy tora i biskupa. Wciąż się naradzali. Dom inikanie nie
przestawali wpatry wać się w niego badawczo. Na sali panowała absolutna cisza, j eśli nie liczy ć
ledwie sły szalny ch szeptów dwóch dostoj ników kościelny ch.
— Zaczy na się niecierpliwić — stwierdził biskup, zerknąwszy na Arnaua, a potem znów na in-
kwizy tora.
— Przy wy kł do rozkazy wania i budzenia posłuchu — odpowiedział Eim eric. — Musi pogodzić
się ze swoim nowy m położeniem , zaakceptować try bunał i j ego władzę, poddać się nam . Dopiero
wtedy przy stąpim y do przesłuchania. Poniżenie to pierwszy krok do sukcesu.
Biskup i inkwizy tor naradzali się j eszcze długą chwilę. W ty m czasie dom inikanie nie przesta-
wali m ierzy ć oskarżonego wzrokiem . Arnau próbował m y śleć o Mar lub o Joanie, lecz ilekroć
przy woły wał któreś z nich, oczy m nicha w czerni raniły go, j akby czy tały w j ego m y ślach. Bez
przerwy przestępował z nogi na nogę, sięgnął do brody i włosów, przekonuj ąc się, że dosłownie
obrósł brudem . Berenguer d’Erill i Nicolau Eim eric — lśniący złotem , rozparci wy godnie za sto-
łem — rzucali m u ukradkowe spoj rzenie, a potem znowu zaczy nali szeptać.
W końcu Nicolau Eim eric przem ówił grzm iący m głosem :
— Arnau Estany ol, wiem , żeś zgrzeszy ł.
Zaczęło się przesłuchanie. Arnau wziął głęboki oddech.
— Nie wiem , co m acie na m y śli. Uważam się za dobrego chrześcij anina. Staram się…
— Przy znałeś przed ty m try bunałem , że nie obcuj esz z żoną. Czy tak postępuj e dobry chrze-
ścij anin?
— Nie m ogę utrzy m y wać stosunków cielesny ch. Nie wiem , czy wiecie, że Elionor j est m oj ą
drugą żoną, i że z pierwszą również nie… doczekałem się potom stwa.
— Chcesz powiedzieć, że j esteś niesprawny ? — wtrącił biskup.
— Tak.
Eim eric przy glądał się przez chwilę Arnauowi. Oparł łokcie o stół, splótł dłonie i zasłonił nim i
usta. Następnie szepnął coś rozkazuj ący m tonem do sekretarza.
— Oświadczenie Juli Andreu, kapłana z kościoła Santa Maria de la Mar — zaczął czy tać sekre-
tarz, zatapiaj ąc się w j edny m z dokum entów. — Ja, Juli Andreu, pasterz parafii Santa Maria de la
Mar, przed wielkim inkwizy torem Katalonii zeznaj ę, że około m arca roku Pańskiego ty siąc trzy sta
sześćdziesiątego czwartego przeprowadziłem rozm owę z Arnauem Estany olem , baronem kata-
lońskim , na prośbę j ego m ałżonki, donii Elionor, baronowej i królewskiej wy chowanicy, która wy -
znała m i z niepokoj em , że j ej m ąż nie wy pełnia względem niej obowiązków m ałżeńskich. Arnau
Estany ol powiedział m i wtedy, że żona go nie pociąga, a j ego ciało wzbrania się przed obcowa-
niem z donią Elionor, że j est zdrów, ale nie m oże zm usić się do pożądania żony. Dodał, że wie, iż
popełnia grzech. — Nicolau Eim eric zm ruży ł oczy i wbił j e w Arnaua. — Dlatego bardzo często
m odli się w kościele Santa Maria i przeznacza pokaźne sum y na budowę naszej świąty ni.
Na sali znów zapadła cisza. Eim eric nie spuszczał Arnaua z oka.
— Nadal tłum aczy sz swe zaniedbanie fizy czną niesprawnością? — zapy tał w końcu.
Arnau pam iętał wspom nianą rozm owę, choć nie wiedział j uż dokładnie, co…
— Nie pam iętam , co wtedy m ówiłem .
— Przy znaj esz więc, że rozm awiałeś z oj cem Juli Andreu?
— Tak.
Arnau sły szał skrzy pienie pióra sekretarza.
— Mim o to podaj esz w wątpliwość zeznania duchownego. Dlaczegóż oj ciec Juli Andreu m iał-
by kłam ać?
— Może po prostu się m y li, m oże nie pam ięta dokładnie m oich słów…
— Sądzisz, że gdy by nie pam iętał dokładnie waszej rozm owy, złoży łby takie zeznanie?
— Ja ty lko twierdzę, że oj ca Juli Andreu m oże zawodzić pam ięć.
— Oj ciec Juli Andreu nie j est twoim wrogiem , prawda? — zabrał głos biskup.
— Tak sądziłem .
Nicolau znowu spoj rzał znacząco na sekretarza.
— Oświadczenie Perego Salvete’a, duchownego z kościoła Santa Maria de la Mar. Ja, Pere Sa-
foete, pasterz parafii Santa Maria de la Mar, zeznaj ę przed wielkim inkwizy torem Katalonii, że
w dzień Wielkiej Nocy roku Pańskiego ty siąc trzy sta sześćdziesiątego siódm ego podczas m szy kil-
ku m ężczy zn wbiegło do kościoła z wiadom ością, że herety cy wy kradli świętą hostię. Mszę prze-
rwano i świąty nię opuścili wszy scy wierni z wy j ątkiem Arnaua Estany ola, konsula m orskiego,
oraz j ego m ałżonki, donii Elionor. — „Biegnij do swej ży dowskiej kochanki!”. Słowa Elionor zako-
łatały Arnauowi w głowie. Teraz również, zupełnie j ak tam tego dnia, przeszły go ciarki. Podniósł
wzrok. Nicolau obserwował go uważnie i… uśm iechał się. Zauważy ł j ego reakcj ę? Sekretarz czy -
tał dalej — …na co konsul odparł, że Bóg nie m oże go zm usić do obcowania z żoną…
Nicolau kazał sekretarzowi przerwać. Już się nie uśm iechał.
— Czy żby ksiądz kanonik również kłam ał?
„Biegnij do swej ży dowskiej kochanki!”. Dlaczego inkwizy tor nie pozwolił sekretarzowi dokoń-
czy ć? Co on knuj e? Ży dowska kochanka, ży dowska kochanka… płom ienie liżące ciało Hasdaia, ci-
sza, rozwścieczony tłum dom agaj ący się w m ilczeniu zem sty, wy krzy kuj ący niesły szalne słowa,
wy celowany w Arnaua palec Elionor, inkwizy tor i biskup spoglądaj ący na niego i na… obej m u-
j ącą go Raquel.
— Kanonik również kłam ie? — powtórzy ł Nicolau.
— Nie zarzuciłem nikom u kłam stwa — bronił się Arnau. Potrzebował czasu do nam y słu.
— Opierasz się boskim nakazom ? Przeciwstawiasz m ałżeńskiem u obowiązkowi chrześcij anina?
— Nie… nie — zaj ąknął się Arnau.
— Czy li?
— Czy li co?
— Czy opierasz się boskim nakazom ? — powtórzy ł Eim eric podniesiony m głosem .
Jego słowa odbiły się echem od kam ienny ch ścian wielkiej sali. Arnauowi zdrętwiały nogi,
osłabione po ty lu dniach spędzony ch w lochu…
— Try bunał m oże uznać twoj e m ilczenie za przy znanie się do winy — ostrzegł go biskup.
— Nie, nie opieram się boskim nakazom . — Nogi zaczy nały go boleć. — Czy Świętą Inkwizy -
cj ę aż tak interesuj e m oj e poży cie m ałżeńskie? Czy grzechem j est…
— Nie zapędzaj się — przerwał m u inkwizy tor. — To m y zadaj em y py tania.
— Py taj cie więc.
Eim eric zauważy ł, że Arnau kręci się nerwowo i raz po raz przestępuj e z nogi na nogę.
— Zaczy na się m ęczy ć — szepnął Berenguerowi d’Erill na ucho.
— Pozwólm y m u pocierpieć trochę w ciszy — odparł biskup. Znów zaczęli szeptać. Arnau ko-
lej ny raz poczuł na sobie cztery pary dom inikańskich oczu. Bolą go nogi, ale m usi wy trzy m ać.
Nie m oże paść na kolana przed Nicolauem Eim erikiem . A j eśli upadnie? Potrzebuj e… kam ienia!
Kam ienia na ram ionach i długiej drogi do przeby cia dla Madonny. Gdzie j esteś? Czy naprawdę
to są twoi przedstawiciele? By ł ty lko dzieckiem , a m im o to… Dlaczego nie m iałby wy trzy m ać
i teraz? Przetaszczy ł blok skalny ważący więcej od niego przez całą Barcelonę, zlany potem
i krwią, zagrzewany do wy siłku przez przechodniów. Czy żby nic w nim nie zostało z tam tego za-
cięcia? Ma ulec fanaty cznem u m nichowi? On? Mały bastaix, którego podziwiali wszy scy rówie-
śnicy z Barcelony ? Taszczy ł kam ień do kościoła Santa Maria, a potem wracał do dom u, by na-
brać sił przed kolej ny m dniem pracy. Do dom u… Kasztanowe oczy, wielkie kasztanowe oczy. Ar-
nau zadrżał i om al nie upadł, bo nagle zrozum iał, że kobietą odwiedzaj ącą m roczny loch by ła
Aledis. Nicolau Eim eric i Berenguer d’Erill spoj rzeli na siebie, gdy Arnau się wy prostował. Po
raz pierwszy j eden z dom inikanów przeniósł wzrok na swy ch przełożony ch.
— Nie daj e się — m ruknął niespokoj nie biskup.
— Z kim zaspokaj asz swe potrzeby ? — zapy tał Nicolau grom kim głosem .
Tak, to dlatego zwróciła się do niego po im ieniu. Ten głos… Ileż razy sły szał go na zboczach
góry Montj uic.
— Arnau Estany ol! — Krzy k inkwizy tora wy rwał go z zam y ślenia. — Py tałem , z kim zaspo-
kaj asz swe potrzeby.
— Nie rozum iem , co m acie na m y śli.
— Jesteś m ężczy zną. Nie obcuj esz z żoną. Py tanie narzuca się sam o: z kim zaspokaj asz swe
potrzeby ?
— Od lat nie obcuj ę z żoną ani z żadną inną kobietą — odpowiedział bezwiednie.
Dozorca więzienny stwierdził, że to j ego m atka.
— Łżesz! — Arnau się wzdry gnął. — Członkowie tego try bunału widzieli, j ak trzy m asz w ob-
j ęciach herety czkę. Czy to nie obcowanie z kobietą?
— Nie takie, j akie m acie na m y śli.
— Cóż skłania kobietę i m ężczy znę do obej m owania się publicznie, j eśli nie… — Eim eric za-
czął wy m achiwać rękam i — rozpusta?
— Cierpienie.
— Jakie cierpienie? — chciał wiedzieć biskup.
— Jakie cierpienie? — powtórzy ł inkwizy tor, próbuj ąc nakłonić przesłuchiwanego, by odpo-
wiedział. Arnau m ilczał. Kom natę oświetlił płonący stos. — Cierpienie spowodowane śm iercią
herety ka, który zbezcześcił świętą hostię? — zapy tał ponownie, wy ty kaj ąc upierścieniony m pal-
cem . — Czy nad ty m bolej e dobry chrześcij anin? Nad ty m , że sprawiedliwość dosięgła niego-
dziwca, świętokradcę, podleca i złodziej a?
— To nie by ła j ego wina! — krzy knął Arnau. Członkowie try bunału, z sekretarzem włącznie,
poruszy li się na krzesłach.
— Wszy scy trzej skazańcy przy znali się do winy. Dlaczego staj esz w obronie herety ków? Ży -
dzi…
— Ży dzi! Ży dzi! — obruszy ł się. — Czem u cały świat uwziął się na Ży dów?
— Czy żby ś nie wiedział? — zapy tał inkwizy tor, podnosząc głos. — Bo ukrzy żowali Chry stusa!
— Odpokutowali j uż za to swoim ży ciem .
Wszy scy członkowie try bunału wlepili wzrok w Arnaua i unieśli się na krzesłach.
— Opowiadasz się za przebaczeniem ? — spy tał Berenguer d’Erill.
— Czy nie do tego właśnie nam awia nas Pan?
— Nawrócenie j est j edy ną drogą! Nie m ożna przebaczy ć kom uś, kto nie okazuj e skruchy ! —
wy krzy knął Eim eric.
— Mówicie o wy darzeniach sprzed ponad ty siąca trzy stu lat. Za cóż m a okazy wać skruchę
dzisiej szy Ży d? Przecież nie ponosi winy za to, co stało się przed wiekam i.
— Każdy, kto wy znaj e ży dowską wiarę, bierze na siebie winę i odpowiedzialność za czy ny
przodków.
— Przecież oni wy znaj ą ty lko m y śli, przekonania, podobnie j ak m y, chrześcij anie… — Eim e-
ric i Berenguer aż podskoczy li na krzesłach. Dlaczego nie? Przecież to prawda. Czy ten szkalowa-
ny człowiek, który oddał ży cie za swą wspólnotę, nie zasługuj e na obronę? — Jak m y, chrześcij a-
nie — powtórzy ł dobitnie Arnau.
— Porównuj esz wiarę katolicką z herezj ą? — oburzy ł się biskup.
— Nie porównuj ę, bo to zadanie was, duchowny ch. Ja ty lko powiedziałem …
— Doskonale sły szeliśm y, co powiedziałeś! — przerwał m u Nicolau Eim eric gniewnie. — Po-
stawiłeś na równi wiarę chrześcij ańską, j edy ną, prawdziwą, z ży dowską herezj ą.
Arnau powiódł odważnie wzrokiem po twarzach członków try bunału. Sekretarz nie przery wał
pisania. Nawet żołnierze, którzy z kam ienny m i obliczam i strzegli drzwi, zdawali się wsłuchiwać
w skrzy pienie pióra. Nicolau Eim eric uśm iechał się. Dźwięki wy dawane przez pióro przeszy ły
Arnaua do szpiku kości. Wzdry gnął się. Nie uszło to uwagi inkwizy tora, który skwitował j ego reak-
cj ę szerokim uśm iechem . Tak, to j est twoj e zeznanie, m ożna by ło wy czy tać z j ego oczu.
— Są tacy j ak m y — powtórzy ł Arnau. Eim eric uniósł rękę, nakazuj ąc m u m ilczenie.
Sekretarz pisał j eszcze przez kilka chwil. Twe słowa zostały uwiecznione, m ówił teraz wzrok in-
kwizy tora. Gdy sekretarz podniósł pióro, Nicolau znów się uśm iechnął.
— Zawieszam posiedzenie do j utra — obwieścił, wstaj ąc z krzesła.
Mar nie chciała dłużej słuchać Joana.
— Dokąd idziesz? — zapy tała j ą Aledis. Mar spoj rzała na nią wy m ownie. — Znowu? Chodzisz
tam dzień w dzień i nie zdołałaś…
— Zdołałam j ą powiadom ić, że j estem w Barcelonie i nie zapom niałam , co m i zrobiła. — Jo-
an ukry ł twarz w dłoniach. — Widziałam j ą przez okno i przekonałam , że Arnau należy do m nie.
Wy czy tałam to w j ej oczach. Chcę, by pam iętała o ty m przez wszy stkie dni swego ży cia i ani na
chwilę nie zapom inała, że j ą pokonałam .
Aledis odprowadziła wzrokiem Mar, która po wy j ściu z zaj azdu przeby ła tę sam ą co zawsze
drogę i stanęła przed pałacem przy ulicy Montcada. Zakołatała z całej siły do bram y. Elionor j ej
nie przy j m ie, ale m usi wiedzieć o j ej obecności.
Jak co dzień stary sługa uchy lił okienko w bram ie.
— Pani — powiedział, nie otwieraj ąc drzwi. — Przecież wiecie, że donia Elionor…
— Wpuść m nie. Chcę j ą ty lko zobaczy ć, choćby przez okno, za który m się przede m ną chowa.
— Donia Elionor nie pozwala.
— Wie, kto przy szedł?
Pere zerknął w pałacowe okna.
— Wie.
Mar znów uderzy ła kołatką w bram ę.
— Nie nalegaj cie, pani, bo inaczej donia Elionor wezwie straże — przekony wał starzec.
— Wpuść m nie, Pere.
— Dona Elionor nie chce was przy j ąć, pani. Ktoś złapał Mar za ram ię i odciągnął od drzwi.
— To m oże zechce przy j ąć m nie — usły szała, zanim zdąży ła spoj rzeć na m ężczy znę przy su-
waj ącego się do okienka.
— Guillem ! — krzy knęła, rzucaj ąc m u się na szy j ę.
— Pam iętasz m nie, Pere? — zapy tał Maur, tuląc Mar.
— Jakże m iałby m nie pam iętać?
— Więc przekaż swej pani, że chcę się z nią widzieć. Gdy starzec zatrzasnął okienko, Guillem
chwy cił Mar w pasie, uniósł i zatoczy ł z nią koło w powietrzu. Roześm iana kobieta nie broniła się.
Zaraz potem postawił j ą na ziem i, wziął za ręce i odsunął od siebie, by się j ej przy j rzeć.
— Moj a m aleńka — powiedział rwący m się głosem . — Ty le razy m arzy łem , by unieść cię
w ram ionach! Ale teraz j esteś znacznie cięższa. Zm ieniłaś się w prawdziwą…
Mar wtuliła się w niego.
— Dlaczego m nie zostawiłeś? — zapy tała, płacząc.
— By łem zwy kły m niewolnikiem , m oj e dziecko. Co m ogłem zrobić?
— My ślałam , że j esteś dla m nie j ak oj ciec.
— My ślałaś? Już tak nie m y ślisz?
— Zawsze będziesz m oim oj cem .
Mar uścisnęła Guillem a z całej siły. „Zawsze będziesz m oim oj cem ”, powtórzy ł w m y ślach
Maur. Dlaczego straciłem ty le czasu z dala od niej ? Odwrócił się do uchy lonego znów okienka
w pałacowej bram ie.
— Dona Elionor was również nie chce przy j ąć — usły szał głos Perego.
— Przekaż j ej , że j eszcze o m nie usły szy.
Żołnierze odprowadzili go do lochów. Gdy dozorca znów przy kuwał go do ściany, Arnau nie
spuszczał wzroku z postaci skulonej w przeciwległy m kącie ponurej celi. Nie usiadł po wy j ściu
strażnika.
— Co cię łączy z Aledis?! — krzy knął do staruszki, kiedy ucichły kroki w kory tarzu.
Zdawało m u się, że postać drgnęła, j ednak po chwili znów zam arła.
— Co cię łączy z Aledis? — powtórzy ł. — Po co tu przy szła? Dlaczego cię odwiedza?
W ciszy, która m u odpowiedziała, przy pom niał sobie blask pochodni w olbrzy m ich kasztano-
wy ch oczach.
— Co łączy Aledis z Mar? — spy tał znów błagalnie. Arnau próbował przy naj m niej usły szeć
oddech staruszki, ale j ęki i rzężenie więźniów zagłuszy ły j ej m ilczenie. Powiódł spoj rzeniem po
ścianach celi. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Na widok Mar wchodzącej do zaj azdu w towarzy stwie bogato odzianego Maura gospodarz
przestał m ieszać strawę w wielkim kotle zawieszony m nad paleniskiem . Jego podniecenie wzrosło,
gdy w ślad za nim i wkroczy li dwaj niewolnicy obj uczeni bagażam i Guillem a. Dlaczego nie za-
trzy m ał się w m iasteczku handlowy m , j ak wszy scy kupcy ? — pom y ślał i ruszy ł witać gościa.
— To prawdziwy zaszczy t dla ty ch niskich progów — oznaj m ił, gnąc się w przesadny m ukło-
nie.
Guillem zaczekał, aż gospodarz skończy się wdzięczy ć.
— Masz wolne pokoj e?
— Tak. Niewolnicy m ogą spać w…
— Py tam o dwa pokoj e — wszedł m u w słowo Guillem . — Jeden dla m nie, drugi dla nich.
Gospodarz zerknął na dwóch chłopców o wielkich czarny ch oczach i kędzierzawy ch włosach,
którzy stali w m ilczeniu za swy m panem .
— Tak — odpowiedział. — Jeśli takie j est wasze ży czenie. Chodźcie za m ną.
— Oni się wszy stkim zaj m ą. Ale naj pierw przy nieście nam trochę wody. Guillem usiadł z Mar
przy stole w j adalni. Zostali sam i.
— Mówisz, że dzisiaj rozpoczął się proces?
— Tak, choć nie wiem tego na pewno. Tak naprawdę nic nie wiem . Nie pozwolono m i go zoba-
czy ć.
Guillem usły szał drżenie w j ej głosie. Wy ciągnął rękę, by j ą pocieszy ć, lecz zatrzy m ał się
w pół drogi. Nie j est j uż m ałą dziewczy nką, a on przecież… j est zwy kły m Maurem . Nikt nie po-
winien m y śleć… Wy starczy, że dał się ponieść em ocj om przed pałacem Elionor. Dłoń Mar prze-
by ła odległość, której nie odważy ła się pokonać ręka Guillem a.
— Jestem tą sam ą osobą co przed laty. Dla ciebie zawsze zostanę taka sam a.
Guillem się uśm iechnął.
— A twój m ąż?
— Nie ży j e.
Na j ej twarzy nie by ło śladu sm utku. Guillem zm ienił tem at:
— Udało się j akoś pom óc Arnauowi? Mar zm ruży ła oczy i zacisnęła usta.
— Co m asz na m y śli? Nie m ożem y m u nij ak…
— A Joan? Przecież j est inkwizy torem . Wiesz coś o nim ? Nie wstawił się za Arnauem ?
— Ten m nich? — Mar skrzy wiła się z niechęcią i ugry zła w j ęzy k. Po co m ówić m u o Joanie?
Teraz naj ważniej szy j est Arnau, Guillem właśnie dla niego przy j echał do Barcelony. — Nie, nie
m ógł. Na dodatek wielki inkwizy tor za nim nie przepada. Jest tu z nam i…
— Z nam i?
— Tak. Poznałam wdowę, która m a na im ię Aledis i zatrzy m ała się tu z dwiem a córkam i. Zna
Arnaua z czasów dzieciństwa. By ła akurat przej azdem w Barcelonie i dowiedziała się o j ego
aresztowaniu. To dobra kobieta. Dzielę z nim i trzem a pokój . Poznasz j e podczas obiadu.
Guillem ścisnął dłoń swej ulubienicy.
— A co ty porabiałeś przez ten cały czas? — zapy tała Mar
Podczas gdy Mar i Guillem rozprawiali o wy darzeniach ostatnich pięciu lat, które spędzili z da-
la od siebie, m inęło południe i słońce wspięło się wy soko nad Barcelonę. Pierwsze zj awiły się
w zaj eździe Teresa i Eulalia. Weszły zgrzane, ale wesołe, choć uśm iech zniknął z ich śliczny ch buź
na widok Mar i na wspom nienie Franceski zam kniętej w lochu.
Przem ierzy ły pół m iasta, korzy staj ąc z nowej tożsam ości i swego sierocego oraz… dziewicze-
go przy odziewku. Nigdy przedtem nie cieszy ły się taką swobodą i anonim owością, prawo zm u-
szało j e bowiem do noszenia j askrawy ch j edwabny ch sukien, po który ch m ożna j e by ło łatwo
rozpoznać. „Wchodzim y ?”, zapy tała Teresa, wskazuj ąc głową kościół Świętego Jakuba. Powie-
działa to szeptem , boj ąc się ściągnąć na siebie gniew całej Barcelony. Nic się j ednak nie wy da-
rzy ło. Wierni w świąty ni prawie nie zwrócili na nie uwagi, podobnie zresztą j ak kapłan, na którego
widok dziewczęta spuściły wzrok i przy tuliły się do siebie.
Potem , gawędząc i chichocząc, udały się ulicą Boqueria ku wy brzeżu. Gdy by skręciły w ulicę
Bisbe i doszły do placu Nova, spotkały by Aledis, która wpatry wała się w okna pałacu biskupiego,
próbuj ąc rozpoznać Arnaua lub Francescę w sy lwetkach m igaj ący ch za witrażam i. Nie wiedziała
nawet, w której sali sądzono Arnaua! Czy przesłuchano j uż Francescę? Joan nic o niej nie wie-
dział. Wzrok Aledis błądził po kolorowy ch szy bkach. Po co m u cokolwiek m ówić, skoro i tak nie
m oże nic poradzić. Arnau j est silny, a Francesca… Oni j eszcze nie znaj ą Franceski.
— Co tak tu sterczy sz, kobieto? — Jeden z żołnierzy inkwizy cj i wy rósł przed nią niespodziewa-
nie. Nie zauważy ła, j ak podchodzi. — Na co się gapisz?
Aledis skuliła się i um knęła bez słowa. Nie znacie Franceski, m y ślała, oddalaj ąc się. Żadne tor-
tury nie wy dobędą z niej tego, co skry wała całe ży cie.
Joan wrócił do zaj azdu j eszcze przed Aledis. Miał na sobie nowy habit, który dostał w klaszto-
rze Sant Pere de les Puelles. Na widok Guillem a, siedzącego przy stole z Mar i córkam i Aledis,
zam arł na środku j adalni.
Guillem spoj rzał na niego. Czy ten gry m as na twarzy m nicha oznacza radość czy raczej nie-
chęć? — pom y ślał.
Nawet Joan nie potrafiłby m u na to odpowiedzieć. Czy Mar wspom niała Guillem owi o j ego
udziale w porwaniu?
Nagle by ły niewolnik przy pom niał sobie, j ak m nich obchodził się z nim swego czasu. Jednak
wstał, uznaj ąc, że to nie pora na roztrząsanie dawny ch uraz. Powinni trzy m ać się razem dla dobra
Arnaua.
— Jak się m asz? — rzucił, ściskaj ąc dom inikanina za ram iona. — Co ci się stało? — Wskazał na
j ego posiniaczoną twarz.
Joan zerknął na Mar. Odpowiedziało m u to sam o zacięte i nieprzeniknione spoj rzenie, który m
obrzucała go, odkąd zj awił się w dworku pod Mataró. Nie, Guillem nie by łby aż tak cy niczny, by
py tać…
— Przy kre spotkanie — odparł. — Nawet m nichom się takie zdarzaj ą.
— Założę się, że obłoży łeś delikwenta klątwą — uśm iechnął się Maur, prowadząc go do stołu.
— Czy nie tak stanowi prawo? — Joan i Mar skrzy żowali spoj rzenia. — Dobrze m ówię? Klątwa
spadnie na śm iałka, który rękę podniesie na nieuzbroj onego duchownego… Bo chy ba nie m iałeś
przy sobie broni, bracie Joanie?
Guillem nie zdąży ł dostrzec napięcia m iędzy Mar i m nichem , bo w tej sam ej chwili weszła do
zaj azdu Aledis. Powitania trwały krótko, Guillem m iał kilka py tań do Joana:
— Jak ty, inkwizy tor, oceniasz położenie Arnaua?
— My ślę, że Nicolau Eim eric bardzo chciałby go skazać, nie sądzę j ednak, by ciąży ły na nim
poważne zarzuty. Pewnie skończy się na szacie pokutnej i wy sokiej grzy wnie, bo o to głównie
chodzi Eim ericowi. Znam Arnaua, nigdy nikogo nie skrzy wdził. Mim o donosu Elionor, nie znaj -
dą…
— A gdy by donos Elionor poparło kilku duchowny ch? — Joan struchlał na te słowa. — Prze-
cież duchowni nie oskarżaliby go o błahostki…
— Do czego zm ierzasz?
— Mniej sza o to — powiedział Guillem , m y śląc o liście Jucefa. — Co będzie, j eśli j ednak du-
chowni poprą oskarżenie Elionor?
Aledis nie słuchała odpowiedzi Joana. Czy powinna wy j awić, co wie? Czy ten Maur m oże coś
poradzić? Jest bogaty i wy gląda na… Napotkała wzrok Eulalii i Teresy. Zgodnie z j ej poleceniem
dochowały sekretu, ale teraz wy raźnie zachęcały j ą do zabrania głosu. Nie m usiała ich nawet py -
tać o zdanie, obie skinęły głowam i. Ale to znaczy, że… Co z tego! Przecież trzeba działać, a ten
Maur…
— To nie wszy stko — oznaj m iła raptem , przery waj ąc wy wód Joana.
Wzrok Mar i obu m ężczy zn spoczął na niej .
— Musicie m i naj pierw obiecać, że nie będziecie py tali, skąd to wiem , ani wracać do tego te-
m atu. Zgadzacie się?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapy tał Joan.
— To chy ba j asne, m nichu — warknęła Mar.
Guillem spoj rzał na nią zdum iony. Dlaczego zwraca się w ten sposób do Joana? Zobaczy ł, że
m nich wbij a oczy w blat stołu.
— Mów, Aledis. Zgadzam y się — przy stał Guillem .
— Pam iętacie dwóch m ożny ch, którzy m ieszkaj ą w ty m zaj eździe?
Guillem przerwał j ej na wzm iankę o Genisie Puigu.
— Ma siostrę Margaridę — dodała Aledis. Maur ukry ł twarz w dłoniach.
— Mówisz, że właśnie tu się zatrzy m ali? — zapy tał. Aledis opowiedziała, czego dowiedziały
się j ej dziewczęta.
Uległość Eulalii wobec Genisa Puiga przy niosła rezultaty. Wy ładowawszy na niej żądzę podla-
ną winem , ry cerz nie dał się długo prosić i chętnie wy znał j ej , o co oskarży li Arnaua przed inkwi-
zy torem .
— Ponoć spalił zwłoki swego oj ca. Trudno m i. w to uwierzy ć… — zakończy ła.
Joan sprawiał wrażenie, j akby zbierało m u się na wy m ioty. Wszy scy spoj rzeli na niego.
Zbladł i przy cisnął rękę do ust. Mrok, ciało Bernata wiszące na prowizory cznej szubienicy, pło-
m ienie…
— Co to znaczy ? — dobiegło go py tanie Guillem a.
— Zostanie stracony — zdąży ł ty lko wy krztusić i wy biegł na ulicę, zasłaniaj ąc ręką usta.
Jego przepowiednia zawisła nad głowam i rozm awiaj ący ch, którzy woleli nie patrzeć sobie
w oczy.
— Co zaszło m iędzy tobą i Joanem ? — szepnął Guillem do Mar, bo m nich długo nie wracał.
„By łem zwy kły m niewolnikiem … Co m ógł zrobić zwy kły niewolnik?”. Słowa Guillem a znów
zabrzm iały j ej w uszach. Jeśli powie m u prawdę… Powinni trzy m ać się razem , Joan… również!
Ty lko w ten sposób m ogą pom óc Arnauowi.
— Nic — odpowiedziała, unikaj ąc wzroku Guillem a. — Przecież wiesz, że nigdy za nim nie
przepadałam .
— Opowiesz m i kiedy ś o ty m ? Mar spuściła wzrok.
54
Czterej dom inikanie i sekretarz zaj ęli m iej sca za stołem , żołnierze strzegli drzwi, a Arnau, rów-
nie brudny j ak poprzedniego dnia, tkwił na środku sali, obserwowany przez wszy stkich obecny ch.
Chwilę potem wkroczy li Nicolau Eim eric i Berenguer d’Erill, wy niośli i epatuj ący przepy -
chem . Żołnierze zasalutowali, a pozostali członkowie try bunału wstali i zaczekali wy prostowani, aż
nowo przy by li zaj m ą m iej sca.
— Rozpoczy nam y posiedzenie — oznaj m ił Eim eric. — Przy pom inam ci — zwrócił się do Ar-
naua — że nadal zeznaj esz pod przy sięgą.
„Ten Estany ol — m ruknął do biskupa w drodze na salę — więcej nam powie ze względu na
przy sięgę niż ze strachu przed torturam i”.
— Odczy taj ostatnią wy powiedź oskarżonego — nakazał sekretarzowi.
„Wy znaj ą ty lko poglądy i przekonania, podobnie j ak m y ” — Arnaua oszołom iły j ego własne
słowa. Wciąż m aj ąc przed oczam i Mar i Aledis, całą noc rozm y ślał o ty m , co powiedział przed
try bunałem . Eim eric nie dał m u czasu na wy j aśnienia, ale z drugiej strony … Co m iał powie-
dzieć? Jak wy j aśnić ty m łowcom herety ków przy wiązanie do Raquel i j ej rodziny ?
Sekretarz czy tał dalej . Nie m oże skierować śledztwa na Raquel. Ona i j ej bliscy dość j uż wy -
cierpieli, by nasy łać na nich inkwizy cj ę…
— Utrzy m uj esz, że wiara chrześcij ańska sprowadza się do poglądów i przekonań, które m ogą
by ć dobrowolnie uznawane przez człowieka? — zapy tał Berenguer d’Erill. — Twoim zdaniem
zwy kły śm iertelnik m oże sądzić boską naukę?
Czem u nie? Arnau spoj rzał wprost na Eim erica. Czy i wy nie j esteście zwy kły m i śm iertelnika-
m i? Skończy na stosie. Spalą go j ak Hasdaia i ty lu inny ch. Przeszły go ciarki.
— Wy raziłem się nieprecy zy j nie — stwierdził po chwili.
— Więc j ak by ś się teraz wy raził? — zapy tał Eim eric.
— Nie wiem . Nie posiadam waszej wiedzy. Mogę ty lko powiedzieć, że wierzę w Boga, i za-
wsze postępowałem zgodnie z j ego nauką. Jestem dobry m chrześcij aninem .
— Palenie zwłok własnego oj ca nazy wasz postępowaniem zgodny m z boską nauką?! — wrza-
snął inkwizy tor, zry waj ąc się na równe nogi i waląc obiem a rękam i w stół.
Raquel, przem y kaj ąc w m roku, szła do dom u Jucefa na um ówione spotkanie.
— Sahat — rzuciła ty lko, staj ąc w progu.
Guillem wstał od stołu, przy który m siedział z j ej bratem .
— Przy kro m i, Raquel.
W odpowiedzi Ży dówka wy krzy wiła twarz w bólu. Dzieliło ich kilka kroków, j ednak lekki ruch
j ej ręki sprawił, że Guillem podszedł i wziął j ą w ram iona. Obj ął m ocno i chciał pocieszy ć, lecz
głos uwiązł m u w gardle. Popłacz sobie, pom y ślał. Niech łzy ugaszą płom ienie, które wciąż palą
się w twoich oczach.
Po chwili Raquel odsunęła się od Guillem a i otarła łzy.
— Przy j echałeś ze względu na Arnaua, prawda? — zapy tała. — Musisz m u pom óc. My nie-
wiele m ożem y zrobić, zresztą ty lko by śm y m u zaszkodzili.
— Mówiłem właśnie Jucefowi, że potrzebny m i j est polecaj ący, bo chcę poprosić o audiencj ę
na dworze.
Raquel spoj rzała py taj ąco na brata.
— To się da załatwić — skinął głową Jucef. — Książę Ja wraz ze swy m dworem , doradcam i
oj ca i m ężam i stanu z całego królestwa obraduj ą właśnie w Barcelonie nad sy tuacj ą na Sardy nii.
Doskonale się składa.
— Co zam ierzasz? — zapy tała Raquel Maura.
— Jeszcze nie wiem . Pisałeś — zwrócił się do j ej brata że król m a na pieńku z inkwizy torem .
— Jucef przy taknął. A książę?
— Jeszcze bardziej . Książę Jan j est m ecenasem kultury i sztuki. Lubi m uzy kę i poezj ę, sprasza
do siebie do Gerony pisarzy i m y ślicieli. Wszy scy oni sprzeciwiaj ą się zdecy dowanie atakom
Eim erica na Ram ona Llulla. Inkwizy cj a j est źle widziana przez katalońskich filozofów. Na począt-
ku wieku zarzuciła bowiem herezj ę czternastu dziełom m edy ka Arnaua de Villanova, a pism a Mi-
kołaj a z Kalabrii zostały potępione z tego właśnie powodu przez sam ego Eim erica. Teraz inkwizy -
cj e uwzięła się na innego wielkiego m istrza, na Ram ona Llulla, zupełnie j akby odrzucała wszy stko
co katalońskie. Ty lko nieliczni m aj ą j eszcze odwagę sięgać po pióro, wszy scy boj ą się inkwizy to-
ra. Trudno się dziwić, skoro Mikołaj z Kalabrii skończy ł na stosie. Poza ty m m arzenie Eim erica,
by podporządkować sobie getta ży dowskie w Katalonii, godzi w interesy sam ego księcia. Nie za-
pom inaj , że on ży j e z naszy ch podatków. Dlatego chętnie cię wy słucha — zakończy ł Jucef. —
Ale nie łudź się, nie sądzę, by chciał wy powiedzieć inkwizy cj i otwartą woj nę.
W głębi duszy Guillem m usiał przy znać m u racj ę.
Palenie zwłok?
Nicolau Eim eric nadal stał z rękam i wsparty m i o świdruj ąc oskarżonego wzrokiem . Zbladł.
— Twój oj ciec — rzucił przez zęby — by ł dem onem podj udzaj ący m lud. Dlatego go stracono
i dlatego go spaliłeś. Chciałeś, by zginął j ak dem on.
Mówiąc ostatnie słowa, Eim eric wy celował palec w Arnaua.
Skąd wie? Ty lko j edna osoba m ogła… Sekretarz skrobał piórem po papierze. To niem ożliwe.
Joan nie… Arnau poczuł, że nogi się pod nim uginaj ą.
— Zaprzeczasz, że spaliłeś trupa swego oj ca? — zapy tał Berenguer d’Erill.
Joan nie m ógł na niego donieść!
— Zaprzeczasz?! — zagrzm iał Eim eric.
Twarze członków try bunału stężały. Arnau poczuł m dłości.
— Nie m ieliśm y co j eść! — krzy knął. — Czy wy w ogóle wiecie, co to głód? — Posiniałe ob-
licze oj ca z wy wieszony m j ęzy kiem stopiło się z twarzam i patrzący m i na niego zza stołu. Joan?
Dlaczego go j uż nie odwiedza? — Nie m ieliśm y co j eść! — Zakołatały m u w głowie słowa oj ca:
„Na twoim m iej scu by m się nie poddawał”.
Arnau rzucił się na Eim erica, który stał wy niośle, świdruj ąc go wzrokiem . Jednak żołnierze zła-
pali go w pół drogi i zawlekli z powrotem na środek sali.
— Spaliłeś oj ca, bo by ł dem onem ?! — ry knął Eim eric.
— Mój oj ciec nie by ł żadny m dem onem ! — Arnau próbował wy rwać się strażnikom .
— A j ednak spaliłeś j ego zwłoki.
Joanie, dlaczego? Jesteś m oim bratem , a Bernat… Bernat kochał cię j ak rodzonego sy na. Ar-
nau spuścił głowę i zawisł na ram ionach żołnierzy. Dlaczego?
— Matka ci kazała? Arnau uniósł głowę.
— Twoj a m atka j est czarownicą, która przenosi czarcią chorobę — dodał biskup.
Co oni wy gaduj ą?
— Potwierdzasz, że twój oj ciec zabił m łodego czeladnika, by cię uwolnić?
— Co? — wy krztusił Arnau.
— Ty z kolei zam ordowałeś chrześcij ańskiego chłopca. Co zam y ślałeś z nim zrobić?
— Rodzice ci kazali? — zapy tał biskup.
— Chciałeś m u wy rwać serce? — drąży ł Eim eric.
— Ile dzieci m asz na sum ieniu?
— Co cię łączy z herety kam i?
Inkwizy tor i biskup zarzucili Arnaua py taniam i. Oj ciec, m atka, chrześcij ańskie dzieci, m order-
stwa, serca, herety cy, Ży dzi… Joan! Arnau znów opuścił głowę. Trząsł się.
— Przy znaj esz się? — rzucił na koniec Eim eric.
Arnau m ilczał. Członkowie try bunału czekali, patrząc na oskarżonego zwisaj ącego z ram ion
strażników. W końcu inkwizy tor pozwolił go wy prowadzić.
— Stać! — krzy knął inkwizy tor. Żołnierze odwrócili się. — Arnau Estany ol! — krzy knął. —
Arnau Estany ol! — powtórzy ł.
Arnau uniósł wolno głowę i spoj rzał na Eim erica.
— Zabierzcie go — rzucił inkwizy tor do żołnierzy, gdy ty lko poczuł na sobie j ego wzrok. —
A wy piszcie — ostatnie słowa, skierowane do sekretarza, dobiegły Arnaua j uż zza progu. —
Oskarżony nie zaprzeczy ł żadnem u z zarzutów postawiony ch m u przez try bunał i wzbraniał się
przed przy znaniem do winy, udaj ąc om dlenie. Zdradził się j ednak zaraz po zawieszeniu posiedze-
nia, kiedy to, wy wlekany z sali, zareagował na wezwanie inkwizy tora.
Skrzy pienie pióra odprowadziło Arnaua aż do lochów.
Guillem rozkazał swy m niewolnikom przenieść bagaże do m iasteczka kupieckiego, położonego
niedaleko zaj azdu Estany er, którego właściciel z żalem żegnał gościa. Maur niechętnie rozstawał
się z Mar, bał się j ednak, że Genis Puig go rozpozna. Służący Guillem a kręcili ty lko głowam i na
przekony wania gospodarza, próbuj ącego zatrzy m ać m aj ętnego kupca.
„Co m i po gościach, którzy nie płacą?”, m ruczał, przeliczaj ąc m onety wręczone m u przez nie-
wolników.
Z dzielnicy ży dowskiej Guillem udał się wprost do m iasteczka kupieckiego. Nikt z zakwatero-
wany ch tam kupców, będący ch przej azdem w Barcelonie, nie znał go z dawny ch czasów, gdy
pracował dla Arnaua.
— Mam m agazy ny w Pizie — odpowiedział na py tanie sy cy lij skiego kupca, który przy siadł
się do niego podczas obiadu.
— A co cię sprowadza do Barcelony ? — chciał wiedzieć Sy cy lij czy k.
Przy j aciel w tarapatach, j uż m iał odpowiedzieć Guillem . Sy cy lij czy k by ł niskim , ły sy m m ęż-
czy zną o ostry ch ry sach. Przedstawił się j ako Jacopo Lercardo. Guillem odby ł właśnie długą po-
gawędkę z Jucefem , ale uznał, że nie zaszkodzi zasięgnąć j eszcze j ęzy ka.
— Przed laty utrzy m y wałem bliskie kontakty z Katalonią, postanowiłem więc odwiedzić Bar-
celonę w drodze powrotnej z Walencj i. Chcę poznać tutej szy ry nek.
— Nie m a wiele do poznawania — stwierdził Sy cy lij czy k. Guillem czekał na dalsze wy j aśnie-
nia, lecz Jacopo zaj ął się zupą m ięsną. Ten człowiek da się wciągnąć w rozm owę ty lko kom uś, kto
zna się na interesach równie dobrze j ak on, pom y ślał Maur.
— Zauważy łem , że od m oj ej ostatniej wizy ty sy tuacj a bardzo się zm ieniła. Na targowiskach
przestali handlować chłopi. A pam iętam , że przed laty ruch by ł tu taki, że zwaśniony ch kupców
i wieśniaków m usieli rozdzielać nadzorcy m iar i wag…
— Którzy teraz zostali bez pracy — skwitował Sy cy lij czy k z uśm iechem . — Chłopi nie wy -
twarzaj ą j uż ży wności i nie handluj ą na targowiskach m iej skich. Zdziesiątkowały ich epidem ie,
ziem ia nie rodzi, więc j ej właściciele porzucaj ą j ą lub zam ieniaj ą w ugory. Wieśniacy uciekaj ą
do Walencj i, skąd właśnie przy by wasz.
— Odwiedziłem kilku znaj om y ch z dawny ch lat. — Sy cy lij czy k zerknął na niego znad m iski.
— Już nie inwestuj ą pieniędzy w ry zy kowne transakcj e handlowe, wolą wy kupy wać m iej skie
długi. Zam ienili się w rentierów. Ponoć zadłużenie m iasta, które dziewięć lat tem u wy nosiło
w przy bliżeniu sto sześćdziesiąt dziewięć ty sięcy funtów, sięgnęło dwustu ty sięcy funtów i wciąż
rośnie. Miasto nie m oże spłacić censales ani violarios stanowiący ch zabezpieczenie długu. Barce-
lona stoi na skraj u bankructwa.
Guillem przy pom niał sobie odwieczną dy skusj ę nad zakazany m i przez Kościół odsetkam i od
poży czek pieniężny ch. Mim o iż działalność kupiecka podupadła, a więc zm alały zy ski z wy m iany
handlowej , chrześcij anie i ty m razem znaleźli sposób, by om inąć oficj alny zakaz, i wy m y ślili tak
zwane censales lub violarios. Zam ożni oby watele udzielali poży czek m iastu, to z kolei zobowiązy -
wało się spłacać j e w coroczny ch ratach, które — a j akże — zawierały zakazane odsetki. W przy -
padku violarios zwrócona poży czka przewy ższała o j edną trzecią sum ę wy j ściową. Na dodatek
wy kupy wanie długów m iej skich wolne by ło od ry zy ka, nieuniknionego przy operacj ach zam or-
skich. Oczy wiście póki Barcelona by ła wy płacalna…
— A na razie, nim nastąpi koniec, Katalonia to raj dla ty ch, którzy chcą łatwo i szy bko zaro-
bić… — stwierdził Sy cy lij czy k.
— Wy przedaj ąc… — wszedł m u w słowo Guillem .
— Przeważnie. — Sy cy lij czy k stał się bardziej rozm owny. — Ale również kupuj ąc, oczy wi-
ście pod warunkiem , że uży j e się odpowiedniej m onety. Kurs złotego florena do srebrnego croata
w żaden sposób nie odpowiada rzeczy wistości ani sy tuacj i na ry nkach zagraniczny ch. Choć sre-
bro j est m asowo odprowadzane z Katalonii, król wbrew zasadom ry nku i zdrowego rozsądku pod-
trzy m uj e kurs złotego florena. I będzie go to słono kosztować.
— Jak m y ślisz, dlaczego Piotr Trzeci tak postępuj e? Zawsze dotąd postępował dość rozważ-
nie…
— To kwestia czy sto polity czna — orzekł Jacopo. — Floren j est m onetą królewską bitą w m en-
nicy w Montpellier, podlegaj ącej bezpośrednio m onarsze. Croaty natom iast bite są na królewskiej
koncesj i w m iastach takich j ak Barcelona czy Walencj a. Monarcha woli się m y lić, niż obniży ć
kurs swej m onety. My natom iast powinniśm y by ć m u dozgonnie wdzięczni za tę pom y łkę. Narzu-
cony przez króla pary tet złota do srebra j est trzy naście razy wy ższy od obowiązuj ącego na in-
ny ch ry nkach!
— A co z królewskim skarbcem ?
Do tego właśnie cały czas zm ierzał Guillem .
— Trzy nastokrotnie przeceniony ! — zarechotał Sy cy lij czy k. — Król nadal woj uj e z Kasty lią,
choć naj prawdopodobniej woj na m a się j uż ku końcowi. Piotr Okrutny nie daj e sobie rady z m oż-
nowładcam i, którzy opowiedzieli się po stronie Henry ka Trastam ary, a i Piotrowi Cerem onialne-
m u wierne pozostały j uż ty lko m iasta, no i m oże j eszcze Ży dzi. Woj na przeciwko Kasty lii zruj no-
wała m onarchę. Cztery lata tem u kortezy obraduj ące w Monzón przy znały m u pom oc w wy so-
kości dwustu siedem dziesięciu ty sięcy funtów w zam ian za kolej ne ustępstwa na rzecz m ożny ch
i m iast. Król zdoby wa pieniądze na woj nę kosztem swej władzy, co niczego dobrego m u nie wró-
ży. A teraz j eszcze ten bunt na Korsy ce… Jeśli zam ierzasz prowadzić interesy z dworem , wy bij
to sobie z głowy.
Jednak Guillem nie słuchał j uż Sy cy lij czy ka. Potakiwał ty lko odruchowo i uśm iechał się, gdy ż
m iał wrażenie, że rozm ówca na to właśnie czeka. Król j est zruj nowany, a Arnau należy do j ego
główny ch wierzy cieli. Przed wy j azdem Guillem a z Barcelony dług m onarchy wobec j ego przy -
j aciela opiewał na ponad dziesięć ty sięcy funtów. Ile wy nosi teraz? Zapewne król nie płacił nawet
odsetek od tanich kredy tów. „Zostanie stracony ”, zakołatały m u w głowie słowa Joana. „Eim eric
chce wy korzy stać Arnaua do um ocnienia swej władzy — powiedział Jucef. — Król zalega z po-
datkam i dla papieża, więc inkwizy tor obiecał podzielić się z biskupem Rzy m u fortuną Arnaua”.
Czy Piotr III zechce zostać dłużnikiem papieża, który dopiero co podważy ł prawa Aragonii do
Korsy ki, czy m przy czy nił się do wy buchu powstania na wy spie? Ty lko j ak nakłonić m onarchę do
wy stąpienia przeciwko inkwizy cj i?
— Wasza propozy cj a brzm i interesuj ąco.
Głos księcia poniósł się po przestronnej sali Tinell. Mim o m łodego wieku szesnastoletni książę
Jan dopiero co przewodniczy ł w im ieniu oj ca zgrom adzeniu parlam entu obraduj ącem u nad sar-
dy ńskim powstaniem . Guillem przy j rzał się ukradkiem następcy Piotra III. Książę zasiadał na tro-
nie, po którego obu stronach stali doradcy : Juan Fernandez de Heredia oraz Francesc de Perellós.
Wbrew pogłoskom o j ego słabowitości ten właśnie chłopiec przed dwom a laty zm uszony by ł osą-
dzić, skazać i posłać na szafot wicehrabiego Bernata de Cabrera, który opiekował się nim od koły -
ski. Po egzekucj i na ry nku w Saragossie książę przesłał oj cu, Piotrowi Cerem onialnem u, głowę
swego wy chowawcy.
Jeszcze w dniu pogawędki z Sy cy lij czy kiem Guillem został przy j ęty przez Francesca de Perel-
lós. Wy słuchawszy go uważnie, doradca kazał m u poczekać za drzwiam i. Gdy po dłuższy m czasie
został wpuszczony, znalazł się w naj wspanialszej kom nacie, j aką kiedy kolwiek oglądał: w wielkiej ,
szerokiej na trzy dzieści m etrów sali o sklepieniu z siedm iu długich łuków sięgaj ący ch prawie do
sam ej ziem i i nagich, oświetlony ch pochodniam i ścianach. Książę i j ego doradcy czekali na nie-
go w głębi sali Tinell.
Guillem przy klęknął na j edno kolano j eszcze wiele kroków przed tronem .
— Musicie j ednak pam iętać — ciągnął książę — że nie wy stąpim y przeciwko inkwizy cj i.
Francesc de Perellós spoj rzał na Maura porozum iewawczo, zachęcaj ąc go do zabrania głosu.
— To nie będzie konieczne, wasza wy sokość.
— W takim razie zgadzam się — rzekł książę, po czy m wstał i opuścił salę w towarzy stwie Ju-
ana Fernandeza de geredia.
— Wstańcie — zwrócił się do Maura Francesc de Perellós. — Kiedy to się stanie?
— Jeśli wszy stko pój dzie dobrze, j utro. Naj później poj utrze.
— Powiadom ię naczelnika m iasta.
Słońce chy liło się j uż ku zachodowi, gdy Guillem opuszczał pałac królewski. Spoj rzał na bez-
chm urne śródziem nom orskie niebo i wziął głęboki oddech. Jest j eszcze dużo do zrobienia. Kilka
godzin wcześniej , podczas pogawędki z Sy cy lij czy kiem Jacopem , otrzy m ał wiadom ość od Juce-
fa: Doradca Francesc Perellós przy j m ie cię dzisiaj w pałacu królewskim po posiedzeniu parla-
m entu. Guillem wiedział, j ak zainteresować księcia. Wy starczy po prostu um orzy ć dług królewski
figuruj ący w księgach rachunkowy ch Arnaua, uniem ożliwiaj ąc papieżowi j ego przej ęcie. Pozo-
staj e ty lko j edno „ale”. Jak uwolnić Arnaua, nie zm uszaj ąc księcia Gerony do wy stąpienia prze-
ciwko inkwizy cj i?
Przed audiencj ą Guillem wy brał się na spacer. Nogi poniosły go na róg ulic Canvis Nous i Ca-
nvis Vells. Kantor Arnaua by ł zam knięty. Zapewne Nicolau Eim eric przej ął księgi rachunkowe,
by nie wy przedano dóbr oskarżonego, a subiekci się rozpierzchli. Maur spoj rzał na opleciony rusz-
towaniam i kościół Santa Maria. Jak to m ożliwe, że ktoś, kto poświęcił wszy stko dla tej świąty ni…
Skierował się ku Konsulatowi Morskiem u i wy brzeżu.
— Jak się m iewa twój pan? — usły szał za plecam i. Obej rzał się i zobaczy ł tragarza portowego
z wielkim worem na plecach. Przed laty Arnau udzielił m u poży czki, a on spłacił j ą co do grosza.
Guillem wzruszy ł ram ionam i i ściągnął brwi. Właśnie rozładowy wano okręt i niebawem otoczy ła
Maura grupka obj uczony ch bastaixos. „Czego oni chcą od Arnaua? — rzucił kolej ny. — Jak m ogą
oskarżać go o herezj ę?”. Również tem u tragarzowi Arnau poży czy ł kiedy ś pieniądze, bodaj że na
posag dla córki. Ilu z nich odwiedziło kantor Arnaua? „Jeśli go zobaczy sz — powiedział ktoś inny
— przekaż m u, że u stóp Madonny pali się świeczka w j ego intencj i. Pilnuj em y, by nie zgasła”.
Guillem chciał wy j aśnić, że nie widuj e Arnaua, ale bastaixos nie dopuścili go do głosu. Zaczęli
złorzeczy ć na inkwizy cj ę, a potem ruszy li z ładunkam i ku m iastu.
Odprowadziwszy wzrokiem wzburzony ch bastaixos, Guillem skierował się zdecy dowany m
krokiem do pałacu.
Teraz znów stał przed kantorem Arnaua, za j ego plecam i noc obry sowy wała kontury kościoła
Santa Maria. Przy szedł po podpisane przed laty przez Abraham a Leviego zlecenie wy płaty, które
własnoręcznie ukry ł w m urze. Drzwi kantoru by ły zam knięte na klucz, ale Guillem pam iętał, że
j edno z okien na parterze się nie dom y ka. Sprawdził, czy nikt nie kręci się w pobliżu. Arnau nigdy
nie dowiedział się o istnieniu tego dokum entu. Guillem i Hasdai, świadom i, że Arnau nie zaakcep-
tuj e pieniędzy pochodzący ch z handlu niewolnikam i, postanowili zataić zy ski z operacj i. Pom ógł
im w ty m Abraham a Levi, znaj om y Ży d goszczący przej azdem w Barcelonie. Okno zatrzeszcza-
ło, m ącąc ciszę nocy. Guillem struchlał. By ł ty lko Maurem , niewierny m , który zakradł się pod
osłoną ciem ności do dom u więźnia inkwizy cj i. Jeśli zostanie przy łapany na gorący m uczy nku, nie
uratuj e go nawet to, że przy j ął chrzest. Jednak codzienne odgłosy nocy — falowanie m orza,
skrzy pienie rusztowań pobliskiego kościoła, płacz niem owląt, głosy m ężczy zn pokrzy kuj ący ch na
żony … — uspokoiły go i przekonały, że nikt niczego nie zauważy ł.
Uchy lił okno i wślizgnął się do środka. Arnau dobrze zainwestował pieniądze powierzone m u
przez Abraham a Leviego i po każdej operacj i zapisy wał czwartą część zy sków na konto fikcy j ne-
go właściciela wkładu. Guillem odczekał, aż wzej dzie księży c i j ego wzrok oswoi się z m rokiem .
Przed wy j azdem Abraham a z Barcelony Hasdai zaprowadził go do rej enta, by przepisał na Ar-
naua powierzone m u uprzednio pieniądze. Tak wkład należał do Arnaua, choć w księgach rachun-
kowy ch nadal figurował przy nazwisku Leviego.
Guillem ukląkł pod ścianą. Drugi kam ień od kąta. Próbował go obluzować. Nigdy nie zdoby ł się
na wy znanie Arnauowi prawdy o ty ch pierwszy ch operacj ach handlowy ch przeprowadzony ch
w j ego im ieniu, choć za j ego plecam i, i wkład Abraham a Leviego przez lata się pom noży ł. Ka-
m ień ani drgnął. “Nie zaprzątaj ty m sobie głowy. — Guillem przy pom niał sobie słowa Hasdaia,
gdy Arnau napom knął w j ego obecności o Levim . — Otrzy m ałem wskazówki, by wszy stko pozo-
stało bez zm ian. Nie zaprzątaj ty m sobie głowy — powtórzy ł”. Gdy Arnau nie patrzy ł, Hasdai
zerknął na Maura, który wzruszy ł ty lko ram ionam i i westchnął. Kam ień zaczął wreszcie ustępo-
wać. Nie, Arnau nigdy nie zgodziłby się obracać pieniędzm i pochodzący m i z handlu niewolnika-
m i. W końcu zdołał wy łuskać kam ień ze ściany i wy ciągnąć spod niego dokum ent starannie owi-
nięty w płótno. Nie m usiał go czy tać — dobrze znał j ego treść. Włoży ł kam ień na m iej sce i znie-
ruchom iał przy oknie. Nie usły szawszy żadny ch podej rzany ch odgłosów, opuścił kantor Arnaua,
zam y kaj ąc za sobą okno.
55
Musieli siłą wy wlec go z celi. Dwaj żołnierze inkwizy cj i chwy cili go pod pachy, a on poty kał
się raz po raz, przewracał, uderzał kostkam i o schody prowadzące na parter, dał się ciągnąć po
pałacowy ch kory tarzach. Przez całą noc nie zm ruży ł oka. Nawet nie spoj rzał na m nichów i księ-
ży, którzy przy glądali się, j ak prowadzą go przed oblicze Nicolaua Eim erica. Jak Joan m ógł na
niego donieść?
Odkąd po przesłuchaniu zaprowadzono go do lochu, Arnau nie przestał płakać, krzy czeć i tłuc
głową o ścianę. Dlaczego Joan? Skoro Joan na niego doniósł, to co m iała z ty m wspólnego Aledis?
A uwięziona staruszka? Tak, Aledis m iała powody, by go nienawidzić: uciekł od niej , a potem po-
rzucił j ą w Figueras. Jest w zm owie z Joanem ? Czy naprawdę Mar przy by ła do Barcelony ?
A skoro tak, dlaczego go nie odwiedza? Tak trudno przekupić dozorcę?
Francesca sły szała, j ak Arnau szlocha i wy j e. Przy każdy m j ego krzy ku kuliła się j eszcze bar-
dziej . Chciała spoj rzeć na sy na, zagadać go, choćby skłam ać, by le podtrzy m ać go na duchu.
„Nie wy trzy m asz”, ostrzegła Aledis. A ona? Jak długo wy trzy m a? Arnau nie przestawał się żalić
i Francesca przy lgnęła do zim nej kam iennej ściany.
Drzwi sali otworzy ły się i wciągnięto Arnaua do środka.
Try bunał by ł j uż w kom plecie. Żołnierze doprowadzili oskarżonego na środek sali i puścili. Ar-
nau osunął się na kolana z rozstawiony m i nogam i i spuszczoną głową. Sły szał, że Nicolau coś m ó-
wi, lecz nie rozum iał j ego słów. Cóż go obchodzi ten m nich i j ego decy zj e, skoro własny brat wy -
dał na niego wy rok? Nikt m u j uż nie został na ty m świecie. Jest zupełnie sam .
„Nie łudź się”, powiedział dozorca, gdy Arnau próbował go przekupić, obiecuj ąc zawrotną su-
m ę, „Już nie m asz pieniędzy ”. Pieniądze! One są wszy stkiem u winne. Gdy by nie j ego m aj ątek,
król nie kazałby m u się ożenić z Elionor, a i ona by na niego nie doniosła i nie wy dała go inkwizy -
cj i. Czy również pieniądze skłoniły Joana…
— Wprowadźcie j ego m atkę!
Rozkaz inkwizy tora otrzeźwił Arnaua.
Mar, Aledis oraz trzy m aj ący się nieco z boku Joan stali przed pałacem biskupim . „Mój pan m a
po południu audiencj ę na dworze księcia Jana”, powiadom ił ich poprzedniego dnia niewolnik Guil-
lem a. O świcie ten sam niewolnik przekazał im j ego prośbę, by udali się na plac Nova.
Wszy scy troj e czekali teraz w wy znaczony m m iej scu, próbuj ąc odgadnąć zam iary Guillem a.
Arnau sły szał drzwi otwieraj ące się za j ego plecam i i żołnierzy, którzy zbliży li się do niego,
a potem znów zaj ęli m iej sca koło wej ścia.
Wy czuł j ej obecność. Zobaczy ł bose, pom arszczone, brudne, zakrwawione i pokry te wrzodam i
stopy. Eim eric i biskup uśm iechnęli się, widząc, że więzień wpatruj e się w nogi m atki. Arnau od-
wrócił się. Staruszka by ła tak przy garbiona, że nawet o piędź nie przewy ższała klęczącego Arnaua.
Dni spędzone w więzieniu sprawiły, że j ej rzadkie siwe włosy sterczały na wszy stkie strony, a j ej
twarz przy pom inała z profilu obwisły skórzany worek, nie widać by ło na niej choćby j ednego
m ięśnia. Arnau bezskutecznie szukał źrenic zatopiony ch w podkrążony ch oczodołach.
— Francesco Esteve — przem ówił Eim eric — przy sięgasz na świętą Ewangelię?
Głos staruszki, m ocny i zdecy dowany, zaskoczy ł wszy stkich obecny ch:
— Przy sięgam . Ale m y licie się, panie, nie nazy wam się Francesca Esteve.
— A niby j ak?
— Na im ię m am Francesca, ale na drugie m i Ribes, nie Esteve. Nazy wam się Francesca Ri-
bes — powiedziała z naciskiem .
— Mam y ci przy pom nieć, że zeznaj esz pod przy sięgą? — wtrącił biskup.
— Nie. Bóg m i świadkiem , że m ówię prawdę. Nazy wam się Francesca Ribes.
— A więc zaprzeczasz, że j esteś córką Perego i Franceski Esteve? — zapy tał wielki inkwizy tor.
— Nie znam m oich rodziców.
— Nie wy szłaś za m ąż w Navarcles za Bernata Estany ola? Arnau drgnął na wzm iankę o oj cu.
— Nie, nie znam tego m iej sca i nigdy nie wy szłam za m ąż.
— Zaprzeczasz, że Arnau Estany ol j est twoim sy nem ?
— Nie znam żadnego Arnaua Estany ola. Arnau spoj rzał na Francescę.
Nicolau Eim eric i Berenguer d’Erill zaczęli naradzać się półgłosem . Następnie inkwizy tor ski-
nął na sekretarza i rozkazał Francescę:
— Słuchaj uważnie.
— Zeznanie Jaum ego de Bellera, pana Navarcles — zaczął czy tać sekretarz.
Arnau przy m knął powieki na wzm iankę o ty m człowieku. Oj ciec wspom niał kiedy ś to nazwi-
sko. Z ciekawością wy słuchał dom niem anej historii własnego dzieciństwa, której oj ciec nie zdą-
ży ł m u opowiedzieć. Dowiedział się, że j ego m atka została ponoć wezwana na zam ek w Navarc-
les j ako m am ka nowo narodzonego sy na Llorenca. Czarownica? Według Jaum ego de Bellera,
gdy krótko potem nawiedziły go pierwsze ataki czarciej choroby, j ego m am ka uciekła z zam ku.
— Bernat Estany ol, oj ciec Arnaua — ciągnął sekretarz — wy korzy stał wtedy nieuwagę straży
i zam ordowawszy niewinnego czeladnika, porwał sy na i zbiegł z nim do Barcelony, porzucaj ąc
gospodarstwo. W stolicy przy garnął uciekinierów kupiec Grau Puig. Autor donosu zapewnia, że
czarownica zaczęła parać się nierządem . Arnau Estany ol j est sy nem wiedźm y i m ordercy — za-
kończy ł sekretarz.
— I co na to powiesz? — zapy tał Francescę inkwizy tor.
— Że pom y liły się wam , panie, nierządnice — odrzekła naj spokoj niej w świecie staruszka.
— Jak śm iesz! — wrzasnął biskup, wy celowawszy w nią palec. — Jak śm iesz, ty, j awnogrzesz-
nica, podawać w wątpliwość skuteczność Świętej Inkwizy cj i?
— Nie trafiłam tu z racj i m ej profesj i — odparowała Francesca. — I nie za to chcecie m nie
sądzić. Święty Augusty n uczy, że j awnogrzesznice sądzić będzie Bóg.
Biskup spąsowiał.
— Jak śm iesz cy tować świętego Augusty na? Jak… Berenguer d’Erill krzy czał dalej , lecz Ar-
nau go nie słuchał.
Święty Augusty n uczy, że j awnogrzesznice sądzić będzie Bóg. Święty Augusty n powiedział…
Przed laty … w karczm ie w Figueras usły szał to sam o od pewnej prosty tutki… Czy nie m iała ona
czasem na im ię Francesca? Święty Augusty n powiedział… Jak to m ożliwe?
Odwrócił się do niej . Widział j ą ty lko dwa razy, ale by ły to decy duj ące m om enty w j ego ży -
ciu. Jego reakcj a na ostatnie słowa staruchy nie uszła uwagi try bunału.
— Spój rz na swego sy na! — krzy knął Eim eric. — Wy pierasz się go?
Słowa inkwizy tora zadudniły o ściany kom naty. Arnau klęczał z twarzą zwróconą do kobiety,
która patrzy ła uparcie przed siebie, prosto w oczy inkwizy tora.
— Patrz na niego! — ry knął znowu Eim eric, wskazuj ąc Arnaua.
Lekki dreszcz przebiegł Francescę na widok nienawiści, z j aką inkwizy tor potrząsał oskarży ciel-
skim palcem . Ty lko klęczący tuż obok Arnau spostrzegł ledwie zauważalne drganie zwiotczałej
skóry na j ej szy i. Francesca nie odry wała wzroku od inkwizy tora.
— Przy znasz się — zapewnił j ą Eim eric, cedząc słowa. Wszy stko nam wy śpiewasz.
— ¡Via fora!
Okrzy k zakłócił spokój panuj ący przed pałacem biskupim . Jakiś wy rostek przebiegł przez plac
Nova, wzy waj ąc m ieszkańców Barcelony do broni:
— ¡Via fora! ¡Via fora!
Aledis i Mar spoj rzały na siebie, a następnie zerknęły py taj ące na Joana.
— Dzwony nie bij ą — wy m am rotał m nich i wzruszy ł ram ionam i.
W kościele Santa Maria nie by ło j eszcze dzwonów.
Mim o to okrzy k ¡Via fora! obiegł stolicę i zdziwieni m ieszkańcy ściągali na plac Blat, wy patru-
j ąc chorągwi świętego Jerzego, która powinna na nich czekać obok kam ienia wy znaczaj ącego
środek ry nku. Jednak stoj ący tam dwaj bastaixos, uzbroj eni w kusze, kierowali przy by ły ch pod
kościół Santa Maria.
Na przy kościelny m placu kam ienna Madonna czekała na swój lud pod baldachim em , na ra-
m ionach tragarzy portowy ch. Mieszkańców nadbiegaj ący ch ulicą Mar witali cechm istrzowie ba-
staixos zgrom adzeni u stóp swego sztandaru i patronki m orza. Jeden z nich m iał na szy i klucz do
Grobu Pańskiego. Ludzie tłoczy li się wokół Madonny, z każdą chwilą by ło ich coraz więcej . Guil-
lem stał z boku, obserwował wszy stko spod kantoru Arnaua, bacznie nasłuchuj ąc.
— Inkwizy cj a uprowadziła konsula m orskiego, oby watela Barcelony — oznaj m ili cechm i-
strzowie bastaixos.
— Ale przecież inkwizy cj a… — zaj ąknął się ktoś w tłum ie.
— Inkwizy cj a nie podlega władzom m iasta — odparł j eden z cechm istrzów. — Nie podlega
nawet królowi. Nie obowiązuj ą j ej rozkazy Rady Stu, naczelnika ani burm istrza. Nie m iasto m ia-
nuj e j ej członków, ale papież, cudzoziem iec, którem u zależy wy łącznie na naszy ch pieniądzach.
Jak m ożna oskarżać o herezj ę człowieka, który ty le zrobił dla naszej Madonny ?
— Inkwizy cj a czy ha na m aj ątek naszego konsula! — krzy knął ktoś.
— Kłam stwem chce przy właszczy ć sobie nasze pieniądze!
— Pała nienawiścią do narodu katalońskiego — dodał inny cechm istrz.
Argum enty starszy ch bractwa bastaixos wędrowały z ust do ust. Niebawem pełne oburzenia
krzy ki doszły do ulicy Mar.
Guillem patrzy ł, j ak cechm istrzowie bastaixos tłum aczą coś przy wódcom pozostały ch bractw.
Któż nie obawia się o swój m aj ątek? Choć inkwizy cj a również przej m owała lękiem . Przecież na-
wet zupełnie niedorzeczny donos…
— Musim y bronić naszy ch praw! — krzy knął ktoś po naradzie z bastaixos.
Na placu robiło się coraz goręcej . Miecze, szty lety i kusze falowały j uż nad głowam i w ry tm
okrzy ku ¡Via fora!
Zgiełk stał się ogłuszaj ący. Na widok nadchodzący ch raj ców m iej skich Guillem podszedł
czy m prędzej do grupki, która rozprawiała z oży wieniem pod figurką Madonny.
— A gwardia królewska? — dobiegło go py tanie j ednego z raj ców.
Cechm istrz powtórzy ł słowo w słowo to, co usły szał niedawno od Maura.
— Chodźm y na plac Blat i przekonaj m y się, co zrobi naczelnik.
Guillem oddalił się. Jego wzrok zawisł na kam iennej figurce spoczy waj ącej na ram ionach ba-
staixos. Pom óż m u, poprosił w m ilczeniu.
Orszak ruszy ł. „Na plac Blat!”, rozległy się okrzy ki.
Guillem przy łączy ł się do rzeki ludzi pły nącej ulicą Mar ku pałacowi naczelnikowskiem u. Ty lko
nieliczni wiedzieli, że idą zobaczy ć reakcj ę naczelnika m iasta. Dlatego, gdy wśród ogólnej wrza-
wy przeniesiono Madonnę na środek placu — gdzie zwy kle stał sztandar świętego Jerzego i chorą-
giew m iasta — Guillem bez trudu przedostał się pod sam pałac.
Cechm istrzowie i raj cy m iej scy, zgrom adzeni wokół kam iennej figurki i sztandaru bractwa ba-
staixos, przenieśli wzrok na pałac. Lud wiedział j uż, na co czekaj ą. Zaległa cisza, wszy scy patrzy li
teraz w ty m sam y m kierunku. Guillem by ł niespokoj ny. Czy książę dotrzy m a słowa? Straż wy le-
gła przed pałac, otoczy ła kordonem budy nek i sięgnęła po broń. Naczelnik ukazał się w oknie,
om iótł spoj rzeniem m orze głów i zniknął. Gdy po chwili oficer gwardii królewskiej wy szedł z pa-
łacu, spoczęło na nim ty siące par oczu, również oczy Guillem a.
— Król nie m oże zaj m ować stanowiska w sprawach doty czący ch Barcelony — przem ówił.
— Zwołanie host należy do władz m iej skich.
Po ty ch słowach odwołał strażników.
Tłum odprowadził wzrokiem żołnierzy, którzy przem aszerowali przed pałacem i skręcili
w dawną bram ę m iej ską. Jeszcze zanim ostatni z nich zniknął zgrom adzony m z oczu, okrzy k ¡Via
fora! zm ącił ciszę, przeszy waj ąc Guillem a dreszczem .
Nicolau Eim eric m iał właśnie rozkazać, by zabrano Francescę do lochu i poddano torturom ,
gdy rozległo się bicie dzwonów. Naj pierw odezwały się dzwony kościoła Świętego Jakuba, które
zawsze pierwsze ogłaszały pospolite ruszenie, do nich przy łączały się dzwony wszy stkich inny ch
świąty ń w m ieście. Większość kapłanów Barcelony by ła zwolennikam i Ram ona Llulla — kolej -
nej ofiary nienawiści Eim erica — dlatego prawie wszy scy z zadowoleniem przy j ęli nauczkę, któ-
rą m iasto zam ierzało dać wielkiem u inkwizy torowi.
— A to co? Pospolite ruszenie? — zapy tał tenże Berenguera d’Erill.
Zdezorientowany biskup rozłoży ł ty lko ręce.
Figurka Madonny nadal znaj dowała się na placu Blat w oczekiwaniu na sztandary inny ch ce-
chów, dołączaj ące powoli do chorągwi bastaixos. Jednak m ieszkańcy Barcelony zaczęli j uż kiero-
wać się ku pałacowi biskupiem u.
Aledis, Mar i Joana doszedł zgiełk nadciągaj ącego tłum u, chwilę potem okrzy k ¡Via fora! za-
brzm iał również na placu Nova.
Nicolau Eim eric i Berenguer d’Erill podeszli do okna i otworzy wszy j e, uj rzeli ponad setkę
uzbroj ony ch i wzburzony ch ludzi. Na widok dwóch dostoj ników kościelny ch krzy ki j eszcze się
wzm ogły.
— Co się dziej e? — Nicolau odskoczy ł od okna.
— Barcelona przy szła uwolnić konsula m orskiego — odpowiedział chłopiec z tłum u na to sam o
py tanie Joana.
Aledis i Mar przy m knęły powieki i zacisnęły usta, po czy m złapały się za ręce i utkwiły załza-
wione oczy w uchy lony m oknie pałacu.
— Biegnij do naczelnika! — rozkazał Eim eric oficerowi. Korzy staj ąc z zam ieszania, Arnau
podniósł się i złapał Francescę za ram ię.
— Dlaczego zadrżałaś, kobieto? — szepnął. Francesca powstrzy m ała łzę wzbieraj ącą się w ką-
ciku oka, nie m ogła j ednak zapanować nad ustam i, które wy gięły się w bólu.
— Zapom nij o m nie — odpowiedziała rwący m się głosem . Wrzawa dobiegaj ąca z zewnątrz
zagłuszała rozm owy i m y śli.
Oddziały host, j uż w kom plecie, sunęły na plac Nova. Minęły dawną bram ę m iej ską i pałac
naczelnika, który obserwował j e z okna, przeszły ulicam i Seders i Boqueria, a potem skierowały
się ulicą Bisbe — przed kościołem Świętego Jakuba, którego dzwon nadal zagrzewał j e do czy nu
— do pałacu biskupiego.
Mar i Aledis, wciąż trzy m aj ąc się za ręce, spoj rzały w głąb ulicy i zacisnęły dłonie, aż zbiela-
ły im palce. Przechodnie przy wierali do m urów, rozstępuj ąc się przed woj skam i pospolitego ru-
szenia: na przedzie niesiono sztandar bastaixos, za który m podążali cechm istrzowie bractwa, po-
tem Madonna pod baldachim em , a za nią, w feerii barw, chorągwie wszy stkich m iej skich konfra-
terni.
Naczelnik m iasta nie przy j ął oficera inkwizy cj i.
— Król nie m oże się m ieszać do spraw barcelońskiej host — oznaj m ił m u oficer królewskiej
straży.
— Ależ oni przy puszczą szturm na pałac biskupi — j ęknął zdy szany posłaniec.
Jego rozm ówca wzruszy ł ty lko ram ionam i. „Uży wasz tego m iecza do torturowania?”, m iał
ochotę zapy tać. Oficer inkwizy cj i dostrzegł j ego spoj rzenie i przez chwilę dwaj żołnierze m ierzy li
się w m ilczeniu wzrokiem .
— Chętnie zobaczy łby m , j ak wy m achuj esz nim przeciwko m ieczom kasty lij skim i saraceń-
skim bułatom — powiedział oficer królewski i splunął posłańcowi pod nogi.
Ty m czasem Madonna dotarła pod pałac biskupi i koły sała się teraz w ry tm okrzy ków wznoszo-
ny ch przez tłum . Niosący j ą bastaixos dawali w ten sposób wy raz gwałtowny m em ocj om , które
opanowały lud Barcelony.
Ktoś cisnął kam ieniem w okno pałacu.
Pierwszy pocisk nie dosięgnął celu, drugi owszem — a potem wiele inny ch.
Nicolau Eim eric i Berenguer d’Erill odsunęli się od okna. Arnau nadal czekał na odpowiedź
Franceski. Oboj e nie ruszali się z m iej sca.
Zaczęto szturm ować bram y pałacu. Jakiś m łodzik wspiął się na ścianę z kuszą na plecach. Lud
nagrodził go owacj am i, kilku inny ch śm iałków wzięło z niego przy kład.
— Dość tego! — krzy knął j eden z raj ców m iej skich do niecierpliwy ch, dobij aj ący ch się do
bram . — Dość! — powtórzy ł, odpy chaj ąc ich. Czekaj cie na rozkazy władz m iej skich.
Posłuchano go.
— Rozkaz do ataku wy daj ą raj cy i patry cj at — przy pom niał z naciskiem .
Osoby stoj ące naj bliżej zam ilkły, po chwili słowa raj cy obiegły cały plac. Madonna zam arła
na ram ionach bastaixos, zapadła cisza i oczy wszy stkich spoczęły na sześciu śm iałkach wspinaj ą-
cy ch się po m urze pałacu. Pierwszy z nich by ł j uż przy rozbity m oknie sali try bunału.
— Schodzić! — padł rozkaz.
Pięciu raj ców oraz cechm istrz bastaixos z kluczem do Grobu Pańskiego zastukało do bram pa-
łacu.
— Na rozkaz host Barcelony, otwierać!
— Otwierać! — Oficer inkwizy cj i dobij ał się do bram getta, zatrzaśnięty ch z powodu zam ie-
szania w m ieście. — Na rozkaz inkwizy cj i, otwierać!
Próbował dostać się do pałacu biskupiego przez m iasto, ale wszy stkie prowadzące doń ulice
by ły szczelnie zapchane. Pozostała j edna droga — przez przy legaj ące do pałacu getto. Ty lko
w ten sposób zdoła powiadom ić wielkiego inkwizy tora, że naczelnik m iasta odm awia interwencj i.
Eim eric i Berenguer wy słuchali wiadom ości na sali try bunału: nie m ogą liczy ć na pom oc od-
działów królewskich, a raj cy m iej scy grożą szturm em , j eśli nie zostaną wpuszczeni do pałacu.
— Czego żądaj ą? Posłaniec zerknął na Arnaua.
— Uwolnienia konsula m orskiego.
Eim eric podszedł do Arnaua, ich twarze prawie się sty kały.
— Jak śm ią? — sy knął. Odwrócił się i usiadł za stołem . Berenguer wziął z niego przy kład. —
Wpuśćcie ich — rozkazał inkwizy tor.
„Uwolnienia konsula m orskiego!”. Arnau wy prostował się, na ile pozwalały m u nadwątlone si-
ły. Francesca, odkąd usły szała py tanie sy na, patrzy ła przed siebie niewidzący m wzrokiem . „Kon-
sula m orskiego”. To j a j estem konsulem m orskim , m ówiły oczy Arnaua wbite w Eim erica.
Pięciu raj ców oraz cechm istrz bractwa bastaixos wkroczy li na salę. Za nim i wsunął się Guil-
lem . Cechm istrz pozwolił m u przy łączy ć się do delegacj i.
Maur zatrzy m ał się przy drzwiach, natom iast pozostała szóstka stanęła w pełny m uzbroj eniu
przed wielkim inkwizy torem . Jeden z raj ców wy stąpił naprzód.
— Co… — zaczął Nicolau Eim eric.
— Host Barcelony — przerwał m u grom kim głosem raj ca — rozkazuj e wam uwolnić Arnaua
Estany ola, konsula m orskiego.
— Jak śm iesz rozkazy wać Świętej Inkwizy cj i? — warknął Eim eric.
Raj ca wy trzy m ał j ego spoj rzenie.
— Powtarzam : host Barcelony rozkazuj e wam uwolnić konsula m orskiego.
Eim eric zawahał się i spoj rzał py taj ąco na biskupa.
— Przy puszczą szturm na pałac — pisnął tenże.
— Nie ważą się — szepnął Eim eric. — To herety k! — zakrzy knął.
— Chy ba naj pierw powinniście go osądzić… — stwierdził j eden z raj ców stoj ący ch z ty łu.
Inkwizy tor wbił w nich zm rużone oczy.
— To herety k — powtórzy ł.
— Powtarzam po raz trzeci i ostatni: uwolnij cie konsula m orskiego.
— Co rozum iecie przez „po raz ostatni”? — chciał wiedzieć Berenguer d’Erill.
— Wy j rzy j cie przez okno, to się dowiecie.
— Aresztuj cie ich! — zagrzm iał inkwizy tor do strażników pilnuj ący ch wy j ścia.
Guillem odsunął się od drzwi. Raj cy ani drgnęli. Kilku żołnierzy sięgnęło po broń, j ednak do-
wódca powstrzy m ał ich ruchem ręki.
— Aresztuj cie ich! — ry knął Eim eric.
— To posłańcy, przy szli pertraktować.
— Jakim prawem …? — Eim eric zerwał się na równe nogi.
— Aresztuj ę ich — przerwał m u oficer — j eśli m i powiecie, j ak m am obronić pałac bez po-
m ocy woj sk królewskich. — Wskazał na okno, skąd znów zaczy nały dobiegać krzy ki, po czy m
przeniósł wzrok na biskupa, szukaj ąc j ego wsparcia.
— Możecie zabrać waszego konsula — oznaj m ił Berenguer d’Erill. — Jest wolny.
Nicolau Eim eric spurpurowiał.
— Coście powiedzieli?! — wrzasnął, łapiąc biskupa za ram ię.
Berenguer d’Erill wy rwał m u się j edny m szarpnięciem .
— Nie m acie takiej władzy. Ty lko wielki inkwizy tor m oże uwolnić Arnaua Estany ola — po-
uczy ł raj ca biskupa. — Host Barcelony prosiła was o to j uż trzy krotnie — ciągnął, zwracaj ą się
do Nicolaua Eim erica. — Albo uwolnicie konsula Barcelony, albo poniesiecie konsekwencj e wa-
szego uporu.
Jakby na poparcie słów raj cy przez okno wleciał kam ień, ląduj ąc na długim stole, za który m
zasiadali członkowie try bunału. Wszy scy, nawet dom inikanie, podskoczy li na krzesłach. Na placu
Nova znów zawrzało, posy pały się kolej ne kam ienie. Sekretarz wstał, pozbierał ze stołu stosy pa-
pierów i czm y chnął w drugi koniec sali. Siedzący naj bliżej okna m nisi również rzucili się do
ucieczki, ale inkwizy tor powstrzy m ał ich j edny m gestem .
— Postradaliście rozum ? — szepnął do niego biskup. Eim eric powiódł spoj rzeniem po obec-
ny ch. Napotkał wzrok konsula. Arnau się uśm iechał.
— Herety k! — zagrzm iał inkwizy tor.
— Dość tego — warknął raj ca i obrócił się na pięcie.
— Zabierzcie go — nalegał biskup, wskazuj ąc Arnaua.
— Przy szliśm y pertraktować — tłum aczy ł raj ca, zatrzy m uj ąc się i staraj ąc przekrzy czeć
wrzawę dobiegaj ącą z placu. — Skoro inkwizy cj a nie chce przy stać na żądania m iasta i uwolnić
więźnia, zrobią to oddziały host. Tak m ówi prawo.
Nicolau stał wy prostowany, dy gocząc z wściekłości. Nabiegłe krwią oczy wy chodziły m u z or-
bit. Kolej ne dwa kam ienie odbiły się od ścian sali.
— Wezm ą pałac szturm em — przekony wał inkwizy tora biskup, nie dbaj ąc, że wszy scy go sły -
szą. — Co wam zależy ! Przecież m acie j uż zeznania i m aj ątek Estany ola. Tak czy owak m ożecie
go skazać za herezj ę. Będzie się m usiał ukry wać do końca ży cia.
Delegacj a by ła j uż przy drzwiach. Wy straszeni żołnierze rozstąpili się. Guillem przy słuchiwał
się uważnie rozm owie dwóch dostoj ników. Arnau stał na środku sali obok Franceski, spoglądaj ąc
hardo na Eim erica, który unikał j ego wzroku.
— Zabierzcie go! — ustąpił w końcu inkwizy tor.
Wszy scy zaczęli wiwatować — naj pierw tłum zgrom adzony na placu, potem ludzie wy pełnia-
j ący sąsiednie ulice — gdy Arnau ukazał się w bram ie pałacu w towarzy stwie raj ców. Francesca
wlokła się za nim i; nikt nie zwrócił uwagi na staruchę, którą Arnau uj ął za ram ię i wy prowadził
z sali try bunału. Jednak na progu kom naty puścił j ą i przy stanął, m im o sprzeciwu raj ców. Nicolau
Eim eric obserwował go zza stołu, oboj ętny na grad kam ieni wpadaj ący ch przez okno. Jeden
z nich trafił go w lewe ram ię, m im o to inkwizy tor nawet nie drgnął. Pozostali członkowie try buna-
łu uciekli j ak naj dalej od okien, przez które wlewał się gniew m iasta.
Arnau stanął obok strażników, nie bacząc na ponaglenia raj ców.
— Guillem …
Maur podszedł do niego, ścisnął go za ram iona i pocałował w usta.
— Idź z nim i, Arnau — powiedział. — Na zewnątrz czeka na ciebie Mar i Joan. Ja m am tu
j eszcze kilka spraw do załatwienia. Potem się zobaczy m y.
Gdy ty lko Arnau przestąpił bram ę pałacu, tłum rzucił się na niego. Na nic nie zdały się wy siłki
raj ców, by go osłonić. Poczęto go ściskać, poklepy wać, winszować m u. Roześm iane twarze m iga-
ły m u przed oczam i j ak w kalej doskopie. Tłum nie rozstępował się, krzy ki dochodziły ze wszy st-
kich stron.
Koły szący się tłum spy chał konsula, otoczonego przez raj ców i cechm istrza bastaixos, to na
j edną, to znów na drugą stronę placu. Hałas ogłuszy ł go i przeniknął do głębi. Miał przed sobą co-
raz to nowe twarze. Kolana się pod nim ugięły. Spoj rzał w górę, ale zobaczy ł ty lko gąszcz wy ce-
lowany ch w niebo kusz, m ieczy i szty letów, unoszący ch się i opadaj ący ch w ry tm okrzy ków
host… Zrobiło m u się słabo. Nagle, gdy osuwał się j uż na raj ców, zam aj aczy ła m u przed oczy m a
m ała kam ienna figurka faluj ąca w m orzu kusz.
Guillem wrócił, a j ego Madonna znów się do niego uśm iechała. Arnau przy m knął oczy i po-
zwolił się nieść raj com .
Ani Mar, ani Aledis, ani Joan nie zdołali przedostać się do Arnaua, m im o że się przepy chali,
rozdaj ąc kuksańce na prawo i lewo. Dopiero gdy Madonna i chorągwie bractw m iej skich zaczęły
kierować się na plac Blat, zobaczy li go w ram ionach raj ców. Również Jaum e de Bellera i Genis
Puig, wm ieszani w tłum , dostrzegli uwolnionego więźnia. Dopiero co wraz z ty siącam i oby wateli
Barcelony potrząsali bronią nad głową, wy grażaj ąc prześladowcom Arnaua. Zm uszeni by li wraz
z ciżbą wy grażać inkwizy torowi, choć w głębi duszy m odlili się, by Nicolau Eim eric nie ustąpił
raj com , a król opam iętał się i przy by ł z pom ocą Świętej Inkwizy cj i. Jak to m ożliwe, że m onar-
cha, za którego ty lekroć narażali ży cie…
Na widok Arnaua Genis Puig zaczął wy wij ać m ieczem i wy ć j ak opętany. Pan Navarcles po-
znał ten okrzy k, sły szał go nieraz, gdy j ego towarzy sz pędził do ataku. Miecz Genisa uderzy ł
o broń otaczaj ący ch go ludzi. Zaczęto się przed nim rozstępować. Ruszy ł ku czołu pochodu, który
m iał lada m om ent opuścić plac Nova i zagłębić się w ulicę Bisbe. Chce zm ierzy ć się sam j eden
z oddziałam i host! Przecież go zabij ą, naj pierw j ego, a potem …
Jaum e de Bellera rzucił się na przy j aciela i zm usił go do opuszczenia broni. Ludzie zerkali na
nich ze zdum ieniem , j ednak parli nieprzerwanie do przodu. Wolna przestrzeń wokół Genisa wy -
pełniła się, gdy ty lko ry cerz przestał wy ć i wy m achiwać m ieczem . Jaum e pociągnął go za sobą,
odsuwaj ąc od ty ch, którzy widzieli j ego dziwaczne zachowanie.
— Oszalałeś? — warknął.
— Uwolnili go… Estany ol znów j est wolny ! — j ęczał Genis, odprowadzaj ąc wzrokiem chorą-
gwie znikaj ące w ulicy Bisbe. Jaum e de Bellera kazał m u na siebie spoj rzeć.
— I co zam ierzasz?
Zapy tany próbował m u się wy rwać. Znów popatrzy ł na sztandary.
— Zem ścić się!
— Nie tędy droga — przekony wał go pan Navarcles. — Nie tędy droga. — Potrząsnął z całej
siły Genisem , aż ten oprzy tom niał. — Znaj dziem y inny sposób…
Puig utkwił w nim wzrok, wargi m u drżały.
— Przy rzekasz?
— Na m ój honor.
W m iarę j ak oddziały host opuszczały plac Nova, sala try bunału pogrążała się w ciszy. Kiedy
ostatnie trium falne okrzy ki przepadły w ulicy Bisbe, dał się sły szeć przy spieszony oddech inkwi-
zy tora. Nikt się nie ruszał. Żołnierze stali na baczność, pilnuj ąc, by ich broń i lederwerki nie sty ka-
ły się i nie zakłócały ciszy. Nicolau Eim eric powiódł oczam i po zebrany ch. Jego wzrok m ówił
wszy stko: „Zdraj ca — wy rzucił Berenguerowi d’Erill. — Tchórze”. Zerknąwszy na żołnierzy, do-
strzegł Guillem a.
— Co tu robi ten niewierny ?! — wy krzy knął. — Czy to j akaś kpina?
Oficer nie wiedział, co odpowiedzieć. W oczekiwaniu na rozkazy nawet nie zauważy ł poj awie-
nia się intruza. Guillem chciał wy prowadzić Nicolaua Eim erica z błędu i wy j aśnić, że j est
ochrzczony, zm ienił j ednak zdanie. Mim o ciągły ch zakusów wielki inkwizy tor nie zdoby ł j eszcze
władzy nad Ży dam i i Mauram i, nie m ógł więc wtrącić go do lochu.
— Nazy wam się Sahat z Pizy — odezwał się głośno. — Chcę z wam i porozm awiać.
— Nie m am o czy m rozm awiać z niewierny m i. Wy rzućcie tego…
— My ślę, że zainteresuj e was to, co m am do powiedzenia.
— Nie obchodzi m nie, co m y ślisz.
Eim eric skinął na oficera, który sięgnął po m iecz.
— By ć m oże zaciekawi was fakt, że Arnau Estany ol j est bankrutem . Nie zobaczy cie więc ani
j ednego solda z j ego m aj ątku.
Nicolau Eim eric westchnął i wbił wzrok w sufit. Oficer schował broń, nie czekaj ąc na j ego
rozkaz.
— Mów j aśniej , Maurze — rozkazał inkwizy tor.
— Macie księgi rachunkowe Arnaua Estany ola. Przej rzy j cie j e.
— My ślisz, że tego nie zrobiliśm y ?
— Ale nie wiecie j eszcze, że królewskie długi zostały um orzone.
Guillem własnoręcznie podpisał stosowny dokum ent i przekazał go Francescowi de Perellós.
Arnau nigdy nie cofnął udzielony ch m u pełnom ocnictw, Maur sprawdził to w stosowny ch księ-
gach m agistrackich.
Na twarzy Eim erica nie drgnął ani j eden m ięsień. Wszy scy obecni pom y śleli to sam o: oto
dlaczego naczelnik nie przy szedł im z pom ocą.
Przez kilka chwil inkwizy tor i Maur m ierzy li się wzrokiem . Guillem zdawał się czy tać w m y -
ślach inkwizy tora. Co powiesz teraz swem u papieżowi? Skąd weźm iesz pieniądze, które m u obie-
całeś? List j est j uż w drodze, nie zdąży sz zawrócić posłańca. Co m u powiesz? Potrzebuj esz popar-
cia papieża w stosunkach z królem , z który m nic ty lko szukałeś zwady.
— A co ty m asz z ty m wspólnego? — zapy tał w końcu Eim eric.
— Mogę wszy stko wy j aśnić. Na osobności… — skwitował Guillem .
— Miasto powstaj e przeciwko Świętej Inkwizy cj i, Maur żąda ode m nie pry watnej audiencj i
— zży m ał się Eim eric. — Co to wszy stko m a znaczy ć?!
Co powiesz papieżowi? zapy tał go Guillem wzrokiem . Chcesz, by cała Barcelona dowiedziała
się o twoich knowaniach?
— Przeszukaj cie go — rozkazał inkwizy tor strażnikom . — Upewnij cie się, że nie m a broni,
a potem zaprowadźcie go pod m ój gabinet i zaczekaj cie tam na m nie.
Guillem , pilnowany przez oficera i dwóch żołnierzy, czekał, stoj ąc, przed gabinetem inkwizy to-
ra. Nigdy nie m iał odwagi wy j awić Arnauowi, że j ego fortuna pochodzi z handlu niewolnikam i.
Długi króla zostały um orzone. Jeśli inkwizy cj a zarekwiruj e m aj ątek Arnaua, przej m ie również j e-
go długi, a ty lko on, Guillem , wie, że liczby widniej ące obok nazwiska Abraham a Leviego są nie-
ważne. Póki nie uj awni dokum entu podpisanego przed laty przez znaj om ego Ży da, m aj ątek Ar-
naua j est nic niewart.
56
Wy szedłszy na plac Nova, Francesca przy warła plecam i do ściany pałacu, tuż obok wej ścia.
Widziała, j ak tłum rzuca się na Arnaua, podczas gdy raj cy nadarem nie próbuj ą utrzy m ać kor-
don, który m go otoczy li. „Spój rz na swego sy na!”, zabrzm iały j ej w uszach słowa Nicolaua
Eim erica, zagłuszaj ąc panuj ącą wokół wrzawę. Chciałeś, by m na niego spoj rzała, inkwizy torze?
Proszę bardzo, oto m ój sy n. Pokonał cię. Gdy zobaczy ła, że Arnau osuwa się na ziem ię, wy cią-
gnęła niespokoj nie szy j ę, ale niebawem tłum przesłonił j ej widok. W okam gnieniu plac przem ie-
nił się w ocean głów, broni i sztandarów, z którego raz po raz wy nurzała się m aleńka figurka Ma-
donny, targaną gwałtownie na wszy stkie strony.
Oddziały pospolitego ruszenia zaczęły stopniowo znikać w głębi ulicy Bisbe, nie przestaj ąc po-
krzy kiwać i wy m achiwać bronią. Francesca nie ruszała się z m iej sca. Nie m ogła odsunąć się od
ściany pałacu, nogi odm awiały j ej posłuszeństwa. Gdy plac zaczął pustoszeć, zobaczy ła Aledis.
Jej przy j aciółka odłączy ła się od Mar i Joana, wiedząc, że na nic nie zda się szukanie Franceski
pośród raj ców m iej skich. O, tam ! Serce Aledis ścisnęło się na widok wątłej , skulonej , bezbronnej
postaci.
Ruszy ła ku niej biegiem , j ednak m ilknące w oddali odgłosy host wy wabiły z pałacu żołnierzy
inkwizy cj i. Francesca stała zaledwie krok od bram y.
— Ty czarownico! — splunął na nią j eden ze strażników. Aledis zatrzy m ała się niedaleko Fran-
ceski i wartowników.
— Zostawcie j ą! — krzy knęła. Żołnierze wy legli j uż przed pałac. — Zostawcie j ą w spokoj u,
bo j ak nie… zawołam ich — zagroziła, wskazuj ąc na ostatnie m iecze znikaj ące właśnie w głębi
ulicy Bisbe.
Kilku żołnierzy zerknęło w tam ty m kierunku, ale inny sięgnął do pochwy.
— Inkwizy tor pochwali nas za zgładzenie czarownicy — oznaj m ił.
Francesca nie spoj rzała nawet na żołnierzy. Stała bez ruchu ze wzrokiem utkwiony m w Aledis.
Spędziły wspólnie ty le lat… Ty le razem przeży ły …
— Zostawcie j ą, parszy we psy ! — krzy knęła Aledis, cofaj ąc się kilka kroków i wskazuj ąc pal-
cem oddziały host. Chciała biec za nim i, ale m iecz wartownika zawisł j uż nad głową Franceski.
Jego ostrze wy dawało się większe od ofiary. — Zostawcie j ą — zaskom lała.
Francesca widziała, j ak Aledis chowa twarz w dłoniach i osuwa się na kolana. Przy garnęła j ą
w Figueras. Od tam tej pory … Ma odej ść z tego świata, nie uściskawszy j ej ?
Gdy żołnierz pręży ł m ięśnie, gotuj ąc się do ciosu, Francesca przeszy ła go wzrokiem .
— Czarownice nie giną od m iecza — powiedziała dziwnie spokoj nie. Broń zadrżała w dłoniach
żołnierza. Co ta stara wiedźm a plecie? — Czarownice um ieraj ą w oczy szczaj ący ch płom ieniach.
— To prawda? Żołnierz spoj rzał py taj ąco na towarzy szy, ale ci zaczęli się j uż wy cofy wać. — Je-
śli zabij esz m nie m ieczem , m ój duch będzie cię prześladował do sam ej śm ierci. Ciebie i was
wszy stkich! — Nikt się nie spodziewał, że z wątłego starczego ciała m oże się wy doby ć tak prze-
szy waj ący krzy k. Aledis odj ęła ręce od twarzy. — Będę gnębiła was wszy stkich — sy czała Fran-
cesca — również wasze żony i dzieci, dzieci waszy ch dzieci i ich żony. Przeklinam was! —
Pierwszy raz od opuszczenia pałacu Francesca stanęła o własny ch siłach, j uż nie potrzebowała
oparcia. Żołnierze skry li się w bram ie pałacu, na zewnątrz pozostał ty lko ich towarzy sz z uniesio-
ny m m ieczem . — Przeklinam cię. Jeśli m nie zabij esz, twój trup nie zazna spokoj u. Przy biorę po-
stać ty sięcy glist, które stoczą twe trzewia. Skradnę ci oczy i przy właszczę j e sobie na wieczne
czasy.
Podczas gdy Francesca nie przestawała grozić żołnierzowi, Aledis wstała, podeszła do niej , po-
łoży ła j ej rękę na ram ionach i zaczęła prowadzić.
— Trąd spadnie na twe potom stwo… — Przeszły pod wiszący m w powietrzu m ieczem . —
Twoj a żona zostanie nałożnicą diabła…
Nie oglądały się za siebie. Żołnierz j eszcze przez chwilę stał z uniesiony m m ieczem , a potem
opuścił go i odprowadził wzrokiem dwie kobiety oddalaj ące się wolno środkiem placu.
— Uciekaj m y stąd, m oj e dziecko — powiedziała Francesca, gdy ty lko skręciły w ulicę Bisbe,
teraz j uż opustoszałą.
Aledis zadrżała.
— Przedtem m uszę wstąpić do zaj azdu.
— Nie, nie. Chodźm y j uż teraz. Nie m a czasu do stracenia.
— A Teresa i Eulalia?
— Prześlem y im wiadom ość z drogi — odparła Francesca, obej m uj ąc m ocniej dziewczę z Fi-
gueras.
Dotarłszy na plac Świętego Jakuba, okrąży ły getto i skierowały się ku naj bliższej bram ie m iej -
skiej — bram ie Boqueria. Szły w m ilczeniu, przy tulone do siebie.
— A Arnau? — spy tała Aledis. Francesca nie odpowiedziała.
Pierwsza część planu powiodła się. Bastaixos ukry li j uż zapewne Arnaua na niewielkiej łodzi
do żeglugi przy brzeżnej , wy naj ętej przez Maura. Um owa z księciem Janem nie pozostawiała złu-
dzeń. Guillem wspom niał słowa Francesca de Perellós: „Książę obiecuj e ty lko i wy łącznie — po-
wiedział doradca, wy słuchawszy propozy cj i Maura — nie wy stępować przeciwko host Barcelo-
ny. W żadny m wy padku nie sprzeciwi się otwarcie Świętej Inkwizy cj i, nie będzie j ej do niczego
przy m uszał ani podważał j ej wy roków. Jeśli twój plan się powiedzie i Estany ol odzy ska wolność,
nam iestnik nie wstawi się za nim , kiedy inkwizy cj a zatrzy m a go ponownie lub go skaże. Czy to j a-
sne?”. Guillem przy taknął i wręczy ł doradcy dokum ent, na m ocy którego Arnau um arzał królew-
skie długi. Pozostała do wy konania druga część planu. Guillem m usiał przekonać Nicolaua Eim e-
rica, że Arnau j est bankrutem , wobec czego niewiele wskóra, ścigaj ąc go i osądzaj ąc. Mogli co
prawda uciec razem do Pizy, zostawiaj ąc inkwizy cj i m aj ątek Arnaua — tak czy owak Eim eric
położy ł j uż na nim rękę, a wy rok skazuj ący, nawet wy dany zaocznie, oznaczał konfiskatę m ienia
skazanego. Dlatego Guillem chciał wy wieść Eim erica w pole. Nie m iał nic do stracenia, m ógł
natom iast bardzo dużo zy skać: spokój Arnaua, uwolnienie go od inkwizy cj i, która w przeciwny m
razie ścigałaby go do końca ży cia.
Wielki inkwizy tor kazał na siebie czekać kilka godzin. W końcu zj awił się w towarzy stwie niedu-
żego Ży da — odzianego w obowiązkową czarną pelery nę z żółtą naszy wką — który szedł za nim
ze stertą ksiąg pod pachą, stawiaj ąc drobne, pospieszne kroczki. Ży d nie spoj rzał na Maura, gdy
Eim eric skinieniem ręki rozkazał im wej ść do gabinetu.
Inkwizy tor nie zachęcił ich, by spoczęli, sam natom iast rozsiadł się za stołem .
— Jeśli to, co m ówisz, j est prawdą — zwrócił się do Guillem a — Estany ol zbankrutował.
— Dobrze wiecie, że m ówię prawdę. Król nie j est j uż dłużny Arnauowi Estany olowi ani gro-
sza.
— W takim razie m ogę donieść o ty m urzędnikowi m agistrackiem u nadzoruj ącem u działanie
kantorów — stwierdził inkwizy tor. — A wtedy m iasto, które wy rwało Estany ola z rąk Świętej In-
kwizy cj i, zetnie go za bankructwo. Trudno o większą ironię losu.
Nigdy by do tego nie doszło — chciał j uż powiedzieć Guillem . — Moj a w ty m głowa. Wy star-
czy, że pokażę dokum ent podpisany przez Abraham a Leviego… Ale nie, Eim eric nie przetrzy m ał
go ty le godzin po to, by teraz straszy ć m agistrackim urzędnikiem . Jem u chodzi o pieniądze, które
obiecał swem u papieżowi, a które, o czy m napom knął m u naj pewniej ten m ały Ży d, prawdopo-
dobnie przy j aciel Jucefa, nie są j eszcze bezpowrotnie stracone.
Guillem m ilczał.
— Tak, m ógłby m to zrobić — powtórzy ł Eim eric. Guillem rozłoży ł ty lko ręce. Inkwizy tor
spoj rzał na niego przenikliwie.
— Kim j esteś? — spy tał po chwili.
— Nazy wam się…
— Tak, tak, wiem . — Eim eric m achnął ręką. — Nazy wasz się Sahat z Pizy. Zastanawiam się
j ednak, co robi m ieszkaniec Pizy w Barcelonie, wstawiaj ąc się za herety kiem .
— Arnau Estany ol m a wielu przy j aciół, również w Pizie.
— Niewierny ch i herety ków! — krzy knął Eim eric. Guillem znów rozłoży ł ręce. „Ciekawe, kie-
dy zm iękniesz i napom kniesz o pieniądzach?” — pom y ślał. Eim eric zdawał się czy tać w j ego
m y ślach, bo po krótkim m ilczeniu zapy tał:
— Co owi przy j aciele Estany ola m aj ą do zaproponowania inkwizy cj i?
— W księgach rachunkowy ch Arnaua — powiedział Guillem , wskazuj ąc drobnego Ży da, któ-
ry nie odry wał oczu od stołu — widniej e pokaźna sum a, prawdziwa fortuna, na koncie pewnego
wierzy ciela.
Inkwizy tor po raz pierwszy przem ówił do starozakonnego pom ocnika.
— Czy to prawda?
— Tak — odpowiedział Ży d. — Od początku działalności kantoru dopisy wano odsetki do sum y
powierzonej Arnauowi Estany olowi przez niej akiego Abraham a Leviego.
— Kolej ny herety k! — wszedł m u w słowo Eim eric. W gabinecie zapadła cisza.
— No, m ów dalej — rozkazał inkwizy tor.
— Wkład pom noży ł się przez lata i teraz opiewa na ponad piętnaście ty sięcy funtów.
W na wpół przy m knięty ch oczach inkwizy tora poj awił się bły sk. Nie uszło to uwagi Guillem a
ani Ży da.
— I co z tego? — m ruknął Eim eric.
— Przy j aciele Arnaua Estany ola są gotowi przekonać Abraham a Leviego, by zrzekł się tej su-
m y.
Eim eric rozparł się na krześle.
— Wasz kam rat Estany ol — rzucił — j est j uż na wolności. Dlaczego więc ktokolwiek, choćby
nawet naj serdeczniej szy przy j aciel, rezy gnowałby z piętnastu ty sięcy funtów? Nikt nie rozdaj e
pieniędzy bez powodu.
— Arnau Estany ol został j edy nie uwolniony przez m iasto. Guillem położy ł nacisk na słowie
„Jedy nie”. Form alnie Arnau nadal by ł więźniem inkwizy cj i. Nadszedł wy czekiwany m om ent.
Guillem przem y ślał wszy stko dokładnie — nie spuszczaj ąc wzroku z m ieczy strażników — pod-
czas wielogodzinnego oczekiwania pod gabinetem . Nie powinien lekceważy ć inteligencj i Nico-
laua Eim erica. Oficj alnie nie m a on władzy nad niewierny m , chy ba że… Chy ba że udowodni
m u obrazę Świętej Inkwizy cj i. Dlatego propozy cj a m usi wy j ść od Eim erica, Guillem nie m oże
zrobić pierwszego kroku. Biada Maurowi próbuj ącem u przekupić inkwizy cj ę.
Eim eric wzrokiem nakazał m u konty nuować. Nie dam się złapać w pułapkę, pom y ślał Guil-
lem .
— Chy ba m acie racj ę — powiedział. — Rzeczy wiście, fakt, że ktoś m iałby zrzec się takiej for-
tuny teraz, gdy Arnau j est j uż na wolności, przeczy zdrowem u rozsądkowi. — Oczy inkwizy tora
zam ieniły się wąziutkie szparki. — Nie rozum iem , po co m nie tu przy słano. Powiedziano, że wy
się wszy stkiego dom y ślicie… Przy znaj ę, że w pełni podzielam wasz scepty cy zm . Przy kro m i, na-
raziłem was ty lko na stratę czasu.
Guillem zaczekał, aż do Eim erica dotrą j ego słowa. Widząc, j ak unosi się na krześle i otwiera
szeroko oczy, zrozum iał, że wy grał poj edy nek.
— Wy j dź — rozkazał Ży dowi. Gdy ty lko człeczy na zam knął za sobą drzwi, Eim eric, który
i ty m razem nie wskazał gościowi krzesła, ciągnął: — Wasz przy j aciel przeby wa na wolności, to
prawda, ale proces przeciwko niem u nadal trwa. Mam j ego zeznania. Mogę go skazać zaocznie
i ogłosić zatwardziały m herety kiem . Inkwizy cj a — zdawał się m ówić sam do siebie — nie m oże
zatwierdzić wy roku śm ierci, to obowiązek władz świeckich, czy li króla. Wasi przy j aciele — dodał,
zerkaj ąc na Guillem a — wiedzą zapewne, że łaska pańska na pstry m koniu j eździ. By ć m oże pew-
nego dnia król…
— Jestem przekonany, że zarówno wy, j ak i m onarcha, spełnicie swój obowiązek — skwitował
Guillem .
— Obowiązki m onarchy są oczy wiste: walka z niewierny m i i krzewienie chrześcij aństwa po
naj dalsze zakątki królestwa, lecz Kościół… Czasam i niełatwo wy brać naj lepsze wy j ście dla króle-
stwa bez granic, j akim j est Kościół. Wasz przy j aciel, Arnau Estany ol, przy znał się do winy i m usi
ponieść karę. — Eim eric urwał. Znów wbił oczy w Guillem a. To powinno wy j ść od ciebie, odpo-
wiedział m u spoj rzeniem Maur. — Mim o to — ciągnął inkwizy tor wobec m ilczenia rozm ówcy —
Kościół i Święta Inkwizy cj a są gotowe okazać łaskawość w trosce o pokry cie wy ższy ch potrzeb
i o wspólne dobro. Czy twoi przy j aciele, ci, którzy cię przy sy łaj ą, zgodzą się na łagodniej szy wy -
rok?
Nie będę się z tobą targował, ale odpowiedział m u w m y ślach Guillem . Ty lko Allach, który
j est wielki, wie, co zy skasz, wtrącaj ąc m nie do lochu. On j eden wie, czy te ściany m aj ą oczy
i uszy, które teraz na nas patrzą i nas słuchaj ą. Propozy cj a m usi wy j ść od ciebie.
— Nikt nie będzie podważał decy zj i inkwizy cj i — rzucił ty lko.
“.Eim eric zaczął się wiercić na krześle.
— Poprosiłeś o audiencj ę, przekonuj ąc, że powiesz m i coś, co m nie zainteresuj e. Wspom nia-
łeś, że przy j aciele Arnaua Estany ola m ogą nakłonić j ego głównego wierzy ciela do zrzeczenia się
piętnastu ty sięcy funtów. Czego ty właściwie chcesz, Maurze?
— Wiem , czego nie chcę.
— Dobrze. — Eim eric wstał. — Jeśli twoi przy j aciele skłonią tego Leviego do wy rzeczenia się
zdeponowanej sum y, złagodzę wy rok, skazuj ąc Estany ola na noszenie sam benito w katedrze przez
wszy stkie niedziele w roku.
— W kościele Santa Maria. — Guillem zdum iał się, sły sząc własny głos, który dobiegł z głębi
j ego serca. Bo gdzie powinien odby ć pokutę Arnau, j eśli nie w kościele Santa Maria?
57
Mar próbowała dogonić grupkę raj ców, którzy eskortowali Arnaua, ale zwarty tłum ham ował
j ej kroki.
Wspom niała pożegnalne słowa Aledis, staraj ącej się przekrzy czeć hałas:
— Opiekuj się nim ! Uśm iechała się.
Mar odwróciła się gwałtownie i zaczęła biec pod prąd, walcząc z napieraj ącą rzeką ludzi.
— Opiekuj się nim dobrze — powtórzy ła Aledis, podczas gdy Mar, która starała się nie stracić
j ej z oczu, wy m ij ała pędzące z przeciwka postacie. — Tak j ak j a chciałam przed laty …
Nagle znikła.
Mar o m ały włos nie upadła i nie została stratowana. „To nie m iej sce dla bab”, zbeształ j ą ktoś,
odpy chaj ąc bez pardonu. Udało j ej się odwrócić. Poszukała wzorkiem sztandarów, które by ły j uż
na drugim końcu ulicy Bisbe, prawie na placu Świętego Jakuba. Pierwszy raz tego ranka zapo-
m niała o łzach. Wrzasnęła przeraźliwie, uciszaj ąc wszy stkich wokół. Nawet nie pom y ślała o Jo-
anie. Krzy kiem , łokciam i i kopniakam i torowała sobie drogę przez tłum .
Oddziały host zgrom adziły się na placu Blat. Mar by ła j uż blisko Madonny, która koły sała się
na ram ionach bastaixos ponad głazem wy znaczaj ący m środek placu. Mar wy dało się, że sły szy,
j ak kilku m ężczy zn spiera się z raj cam i. Wśród nich… tak, właśnie tam ! Jeszcze ty lko kilka kroków.
Jednak na placu panował nieby wały tłok. Wbiła paznokcie w ram ię kogoś, kto nie chciał się odsu-
nąć. Mężczy zna sięgnął po szty let i m ało brakowało… Ale nie, wy buchnął śm iechem i j ą przepu-
ścił. Za nim powinien by ć j uż Arnau. Jednak Mar napotkała ty lko raj ców i cechm istrza bastaixos.
— Gdzie j est Arnau? — spy tała go zdy szana i spocona. Olbrzy m i bastaix z kluczem do Grobu
Pańskiego na szy i spoj rzał na nią z góry. To taj em nica. Inkwizy cj a…
— Nazy wam się Mar Estany ol — powiedziała, poły kaj ąc sy laby. — Jestem córką j ednego
z was, Ram ona. Może go znałeś?
Nie, nie znał Ram ona, ale sły szał o nim i o j ego córce, przy garniętej przez Arnaua.
— Biegnij na plażę — powiedział.
Mar przedarła się przez tłum na placu i pom knęła j ak na skrzy dłach opustoszałą j uż ulicą Mar.
Tuż pod konsulatem dogoniła sześciu bastaixos niosący ch om dlałego Arnaua.
Mar chciała do niego podbiec, ale j eden z m ężczy zn okazał się szy bszy i zagrodził j ej drogę.
Rozkazy przy by sza z Pizy by ły wy raźne: nikt nie m oże wiedzieć, gdzie ukry wa się konsul.
— Puszczaj ! — krzy czała, wierzgaj ąc nogam i w powietrzu. Bastaix trzy m ał j ą w pasie, stara-
j ąc się nie zrobić j ej krzy wdy.
Nie waży ła nawet w połowie ty le, co kam ienie i worki, które dźwigał dzień w dzień.
— Arnau! Arnau!
Ty le razy m arzy ł, by usły szeć j eszcze kiedy ś ten głos… Otworzy ł oczy i zobaczy ł m ężczy zn,
który ch twarzy nie rozpoznał. Nieśli go gdzieś pospiesznie, w m ilczeniu. Co się dziej e? Gdzie j a
j estem ? „Arnau!”. Znów ten krzy k. Przed laty, w dom u
Felipa de Ponts, wy czy tał go w oczach dziewczy ny, którą zawiódł.
Arnau! Plaża. Wspom nienia zlewały się teraz z szum em m orza i słonawą wonią bry zy. Co j a
robię na plaży ?
— Arnau!
Głos dochodził teraz z oddali.
Bastaixos weszli do wody i skierowali się ku łodzi, która m iała zabrać Arnaua na czekaj ącą
w głębi portu felukę wy naj ętą przez Guillem a. Fala opry skała j ego twarz.
— Arnau.
— Stój cie — wy j ąkał, staraj ąc się unieść. — Ten głos… Kto to?
— Jakaś kobieta. Nie sprawi nam kłopotu. Musim y … Arnau stanął przy łodzi, przy trzy m y wa-
ny przez bastaixos pod pacham i. Popatrzy ł w stronę lądu. „Mar czeka na ciebie”. Słowa Guillem a
znów zabrzm iały m u w uszach, zagłuszaj ąc inne odgłosy. Guillem , Nicolau Eim eric, inkwizy cj a,
lochy — niedawne wy darzenia przem knęły m u przez głowę j ak bły skawica.
— O Boże! — krzy knął. — Przy prowadźcie j ą, błagam . Jeden z bastaixos pospieszy ł do m iej -
sca, gdzie zatrzy m ano nieproszonego gościa.
Arnau zobaczy ł biegnącą ku niem u Mar.
Bastaixos, którzy również na nią patrzy li, spuścili wzrok, gdy Arnau się im wy rwał. Zdawało
się, że pierwsza fala, która liźnie m u ły dki, zwali go do wody.
Mar stanęła przed Arnauem , który stał z opuszczony m i wzdłuż tułowia rękam i. Na widok łzy
spły waj ącej po j ego policzku podeszła i scałowała j ą.
Nie padło ani j edno słowo. Mar pom ogła wprowadzić Arnaua na łódkę.
Nic nie wskóra, wy stępuj ąc otwarcie przeciwko królowi. Od wy j ścia Guillem a Nicolau Eim e-
ric nie przestawał krąży ć po kom nacie. Skoro Arnau zbankrutował, skazanie go nic nie da.
Papież nie zapom ni o j ego obietnicy. Pizańczy k m a go w garści. Aby dotrzy m ać słowa danego
papieżowi, m usi…
Pukanie do drzwi ty lko na m om ent wy rwało go z zam y ślenia — po chwili znów chodził z kąta
w kąt.
Tak. Złagodzony wy rok uratuj e j ego reputacj ę, pozwoli uniknąć starcia z królem i podreperuj e
j ego finanse na ty le, by …
Znowu ktoś zapukał.
Eim eric zerknął na drzwi.
Szkoda, że m im o szczery ch chęci nie zdołał posłać Estany ola na stos. A j ego m atka? Co się sta-
ło z tą starą wiedźm ą? Pewnie wy korzy stała zam ieszanie, by …
Pukanie przerodziło się w łom ot i zatrzęsło ścianam i. Eim eric szarpnął gwałtownie drzwi.
— Czego…
Na progu stał z podniesioną pięścią Jaum e de Bellera, który gotował się do ponowienia szturm u
na drzwi.
— Czego chcecie? — warknął inkwizy tor, szukaj ąc wzrokiem oficera pełniącego wartę pod ga-
binetem . Strażnik kulił się w kącie pod m ieczem Genisa Puiga. — Jak śm iesz podnosić rękę na żoł-
nierza Świętej Inkwizy cj i? — zagrzm iał.
Genis opuścił m iecz i zerknął na towarzy sza.
— Czekam y j uż bardzo długo — wy j aśnił pan Navarcles.
— Powiedziałem , że nie chcę nikogo widzieć — oznaj m ił Eim eric oficerowi, którego Genis zo-
stawił j uż w spokoj u. — Chy ba wy raziłem się j asno.
Miał właśnie trzasnąć drzwiam i, ale Jaum e de Bellera uprzedził go, łapiąc za klam kę.
— Jestem katalońskim baronem — powiedział, przeciągaj ąc sy laby. — Żądam odpowiedniego
traktowania.
Genis przy taknął słowom przy j aciela i zagrodził drogę żołnierzowi, który ruszał na pom oc in-
kwizy torowi.
Przez chwilę Eim eric i pan Navarcles m ierzy li się wzrokiem . Inkwizy tor m ógł wezwać po-
m oc, żołnierze przy biegliby naty chm iast, j ednak te przy m rużone oczy … Bóg j eden wie, do cze-
go zdolni są ci m ożnowładcy nawy kli do narzucania swej woli. Westchnął. Cóż, zdecy dowanie to
nie j est j ego dzień.
— Dobrze, panie baronie — ustąpił. — Czego chcecie?
— Obiecaliście skazać Arnaua Estany ola, a ty m czasem puściliście go wolno.
— Nie przy pom inam sobie, by m cokolwiek obiecy wał. A j eśli chodzi o puszczenie wolno… To
wasz król, którem u zawdzięczacie ty tuły, odm ówił Kościołowi pom ocy. Do niego idźcie na skargę.
Jaum e de Bellera zaczął m am rotać coś pod nosem , wy m achuj ąc rękam i.
— Możecie go j eszcze skazać — powiedział w końcu.
— Zbiegł — stwierdził Eim eric.
— Odnaj dziem y go i przy prowadzim y ! — zawołał Genis Puig, który przy słuchiwał się rozm o-
wie, nie spuszczaj ąc oficera z oka.
Eim eric przeniósł wzrok na ry cerza. Dlaczego m a się przed nim i tłum aczy ć?
— Dostarczy liśm y wam bardzo dużo dowodów przeciwko Estany olowi — przy pom niał Jaum e
de Bellera. — Inkwizy cj a nie m oże…
— Dowodów? — pry chnął Eim eric. Dzięki ty m dwóm zarozum ialcom uratuj e swój honor. Je-
śli podważy ich zeznania… — Jakich dowodów? — powtórzy ł. — Macie na m y śli wasze oskarże-
nie, baronie? Oskarżenie osoby opętanej przez diabła? — Jaum e chciał coś powiedzieć, ale Eim e-
ric uciszy ł go gniewny m m achnięciem ręki. — Szukałem dokum entów, które według was biskup
podpisał zaraz po waszy m przy j ściu na świat. Niczego nie znalazłem . Co wy na to?
Genis Puig opuścił rękę, w której ściskał m iecz.
— Może zostały u biskupa… — bronił się Jaum e de Bellera. Eim eric pokręcił głową.
— A wy, ry cerzy ku… — krzy knął na Genisa. — Co wam zrobił Arnau Estany ol? — Inkwizy -
tor, doświadczony śledczy, naty chm iast wy czy tał z twarzy Puiga lęk osoby przy łapanej na kłam -
stwie. — Wiecie, że wprowadzanie inkwizy cj i w błąd j est przestępstwem ? — Genis szukał pom o-
cy u przy j aciela, ale Jaum e patrzy ł gdzieś w głąb gabinetu. By ł sam . — Co m acie m i teraz do
powiedzenia, panie ry cerzu? — Genis przestępował z nogi na nogę, unikaj ąc wzroku inkwizy tora.
— W czy m wam zawinił Arnau Estany ol? — dociekał inkwizy tor. — Czy żby doprowadził was do
ruiny ?
To trwało ty lko sekundę — j edno ukradkowe spoj rzenie, które przekonało inkwizy tora, że zgadł.
Z j akiego innego powodu ry cerz m ógł ży wić urazę do bankiera?
— Nie m nie — odpowiedział naiwnie zapy tany.
— Ach, nie was? To m oże waszego oj ca? Genis wbił wzrok w posadzkę.
— Skłam aliście, chcąc posłuży ć się Świętą Inkwizy cj ą. Złoży liście fałszy we zeznania, by się
zem ścić!
Złowrogie pokrzy kiwania inkwizy tora wy rwały z zam y ślenia Jaum ego.
— Ale on spalił zwłoki oj ca — obstawał przy swoim Genis ledwie sły szalny m głosem .
Eim eric odegnał nieistniej ącą m uchę. Co m a z nim i zrobić? Uwięzić i osądzić? To dolałoby
ty lko oliwy do ognia, oży wiło spór, o który m lepiej j ak naj szy bciej zapom nieć.
— Zgłosicie się do sekretarza Świętej Inkwizy cj i i odwołacie swoj e zeznania, bo j eśli nie…
Czy m am m ówić dalej ?! — wrzasnął, nie m ogąc doczekać się reakcj i. Dopiero wtedy Jaum e
i Genis przy taknęli. — Inkwizy cj a nie będzie nikogo sądzić na podstawie fałszy wy ch zeznań. A te-
raz żegnam . — Skinął na oficera.
— Poprzy sięgłeś Estany olowi zem stę, dałeś słowo honoru — wy pom niał przy j acielowi Genis
w drodze do wy j ścia.
Nicolau Eim eric usły szał słowa ry cerza, j ak również odpowiedź Jaum ego:
— Pan Navarcles zawsze dotrzy m uj e słowa.
Wielki inkwizy tor przy m knął powieki. Miał tego szczerze dość. Wy puścił na wolność podsądne-
go. Kazał świadkom wy cofać oskarżenie. Wdał się w pertraktacj e z j akim ś… pizańczy kiem . Bóg
wie z kim ! A j eśli Jaum e de Bellera spełni swą groźbę, zanim inkwizy cj a dostanie obiecane pięt-
naście ty sięcy funtów? Czy wtedy Maur dotrzy m a obietnicy ? Należało załatwić tę sprawę raz,
a dobrze.
— Ale teraz — ry knął w ślad za wy chodzący m i — pan Navarcles nie dotrzy m a słowa!
Odwrócili się j ak na kom endę.
— Co to m a znaczy ć?! — krzy knął Jaum e de Bellera.
— Święta Inkwizy cj a nie dopuści, by … — Eim eric m achnął pogardliwie ręką — osoby
świeckie kwestionowały wy roki j ej try bunału i kpiły sobie z boskiej sprawiedliwości. Nie będzie
żadnej zem sty ! Zrozum iano, panie Navarcles? W przeciwny m razie będę zm uszony uznać was
za osobę opętaną przez diabła i m arnie skończy cie. Czy ty m was przekonałem ?
— Ale przy sięga… — zaj ąknął się baron.
— W im ieniu Świętej Inkwizy cj i zwalniam was z przy sięgi. — Jaum e de Bellera skinął w koń-
cu głową. — A wy — inkwizy tor zwrócił się do Genisa Puiga — nie ważcie się ingerować w bo-
skie wy roki i m ścić się na własną rękę. Czy wy rażam się j asno?
Genis Puig również przy taknął.
Feluka — m ała, dziesięciom etrowa łódź wy posażona w żagiel łaciński — schroniła się u wy -
brzeży regionu Garraf, w zacisznej zatoczce dostępnej ty lko od m orza i niewidocznej z przepły -
waj ący ch w pobliżu okrętów.
Ty lko chatka sklecona przez ry baków z desek wy pluwany ch przez m orze zakłócała m onotonny
kraj obraz złożony ze skał i szary ch kam y ków, które przekom arzały się ze słońcem , próbuj ąc odbić
j ego prom ienie i ciepło.
Wraz z pękatą sakiewką kapitan feluki dostał od Guillem a wy raźne polecenie: „Zostawisz Ar-
naua z który m ś z twoich naj bardziej zaufany ch ludzi oraz z wy starczaj ąca ilością prowiantu i wo-
dy. Potem m ożesz zaj ąć się swoim i sprawam i. Nie oddalaj się j ednak zby tnio i co dwa dni zawi-
j aj do Barcelony po dalsze rozkazy. Gdy operacj a dobiegnie końca, otrzy m asz więcej pienię-
dzy ”, obiecał Guillem , by zapewnić sobie j ego loj alność, choć nie by ło to konieczne, bo ludzie
m orza cenili Arnaua, którego uważali za sprawiedliwego konsula. Mim o to kapitan nie wzgardził
brzęczącą nagrodą. Maur nie wspom niał j ednak o Mar, ta natom iast ani m y ślała dzielić się z kim -
kolwiek opieką nad Arnauem .
— Sam a sobie poradzę — zapewniła, gdy wy siedli z łodzi i ułoży li Arnaua w chatce.
— Ale pizańczy k… — zaczął tłum aczy ć kapitan.
— Przekaż m u, że zaj ęłam się Arnauem . Jeśli będzie kręcił nosem , wrócisz z m ary narzem .
Determ inacj a pobrzm iewaj ąca w j ej głosie zupełnie nie pasowała do niewiasty. Kapitan zerk-
nął na nią i próbował j eszcze oponować.
— No, idź j uż — rozkazała Mar.
Gdy feluka znikła za skałam i osłaniaj ący m i zatokę, Mar odetchnęła głęboko i spoj rzała w nie-
bo. Jakże często nie pozwalała sobie nawet m arzy ć o tej chwili. Ile razy, m aj ąc przed oczam i
wspom nienie ukochanego m ężczy zny, próbowała sobie tłum aczy ć, że nie j est j ej przeznaczony.
A teraz… Spoj rzała na chatkę. Arnau nadal spał. W czasie podróży upewniła się, że nie m a go-
rączki i nie j est ranny. Usiadła przy burcie, skrzy żowała nogi i ułoży ła na nich j ego głowę.
Kilkakrotnie rozchy lał powieki, by na nią spoj rzeć, po czy m znów j e przy m y kał, uśm iechaj ąc
się błogo. Wzięła j ego rękę i ściskała j ą, ilekroć na nią patrzy ł, a wtedy Arnau znów zasy piał, wy -
raźnie uspokoj ony. Sy tuacj a powtarzała się raz po raz, j akby Arnau chciał się upewnić, że nie śni,
że Mar naprawdę przy nim j est. A teraz… Mar wróciła do chatki i usiadła obok niego.
Przez dwa dni wędrował po Barcelonie, wspom inaj ąc m iej sca, w który ch spędził prawie całe
ży cie. Stolica Katalonii niewiele zm ieniła się podczas j ego pięcioletniej nieobecności. Mim o
kry zy su, w m ieście wrzało j ak zwy kle. Barcelona nadał by ła bezbronna od strony m orza,
chroniona ty lko przez tasques — piaszczy ste m ielizny, na który ch Arnau osadził kiedy ś swój okręt
wielory bniczy, by odciąć flocie woj ennej Piotra Okrutnego dostęp do stolicy. Mim o to na rozkaz
króla wznoszono nowe m ury, m aj ące chronić m iasto od zachodu. Nie przery wano również prac
przy królewskiej stoczni. Do czasu ich zakończenia okręty naprawiano i budowano w stary ch do-
kach na plaży, naprzeciwko wieży Regom ir. Już z daleka dobiegła Guillem a ostra woń dziegciu,
który po wy m ieszaniu z pakułam i służy ł robotnikom do uszczelniania okrętów. Maur przy j rzał się
zapracowany m cieślom portowy m , rzem ieślnikom wy rabiaj ący m wiosła oraz kowalom i po-
wroźnikom . Przed laty towarzy szy ł Arnauowi, gdy j ako konsul m orski przy chodził nadzorować
pracę ty ch ostatnich, by upewnić się, że do powrozów przeznaczany ch na liny okrętowe i takielu-
nek nie dodawano stary ch włókien konopny ch. Przechadzali się wtedy m iędzy statkam i, oprowa-
dzani przez portowy ch cieślów. Sprawdziwszy j akość powrozów, Arnau podchodził zawsze do ro-
botników uszczelniaj ący ch statki, po czy m odprawiał swy ch przewodników, chcąc rozm ówić się
z nim i na osobności.
„Bezpieczeństwo statków zależy właśnie od nich, dlatego prawo nie pozwala im pracować na
akord”, wy j aśnił Guillem owi. Zwy kł z nim i gawędzić, by upewnić się, że żaden z nich, przy ci-
śnięty biedą, nie przy j m uj e dodatkowy ch zleceń.
Guillem przy j rzał się j ednem u z robotników, który na kolanach oglądał świeżo uszczelnione
spoj enie. Na ten widok Maur zaniknął oczy, zagry zł wargi i pokręcił głową. Ty le razem przeszli,
walczy li o dobro m iasta, a teraz Arnau ukry wa się w m ałej zatoce, czekaj ąc na wy rok inkwizy cj i.
Ach, ci chrześcij anie! Przy naj m niej m a przy sobie Mar, swój skarb… Gdy kapitan feluki zj awił
się na giełdzie, by zdać m u relacj ę z wy konanego zadania, Guillem a by naj m niej nie zdziwiła
wzm ianka o Mar. Właśnie tego się spodziewał po swoj ej dziewczy nce!
— Powodzenia, ślicznotko — szepnął.
— Słucham ?
— Nic, nic. Znakom icie się spisałeś. Możesz wy pły nąć w m orze, spotkam y się za dwa dni.
Pierwszego dnia Eim eric nie odezwał się do Guillem a. Nazaj utrz Maur znów udał się na spa-
cer po Barcelonie. Nie m iał ochoty przesiedzieć całego dnia w m iasteczku kupieckim , wy patruj ąc
posłańców inkwizy tora. Niewolnicy m ieli go zawiadom ić, j eśli ktoś będzie o niego py tał.
Barcelona wy glądała dokładnie tak j ak przed laty. Można by ło po niej chodzić z zam knięty m i
oczam i, kieruj ąc się ty lko charaktery sty czny m zapachem j ej poszczególny ch dzielnic. Wciąż
trwała budowa katedry, podobnie zresztą j ak kościołów Santa Maria i Pi, choć prace przy świąty ni
ludzi m orza by ły znacznie bardziej zaawansowane. Przebudowy wano również kościoły Świętej
Klary i Świętej Anny. Guillem przy stawał przed każdą ze świąty ń, by przy j rzeć się pracy cieśli
i m urarzy. Dobrze, kościoły kościołam i, ale co z um ocnieniam i od strony m orza? A port? Konia
z rzędem tem u, kto zrozum ie ty ch chrześcij an!
— Py taj ą o was w m iasteczku kupieckim — doniósł m u trzeciego dnia zasapany niewolnik.
Już ustąpiłeś, panie inkwizy torze? — zaśm iał się w duchu Guillem i pospieszy ł za niewolnikiem .
Nicolau Eim eric podpisał wy rok w obecności stoj ącego przed nim Guillem a. Opatrzy wszy do-
kum ent pieczęcią, wręczy ł g Maurowi, który rozwinął pergam in i zaczął czy tać.
— Na końcu, na sam y m końcu — ponaglał go inkwizy tor.
Rozkazał sekretarzowi pracować przez całą noc i nie m iał ochoty tracić również dnia, czekaj ąc,
aż niewierny przeczy ta dokum ent od deski do deski.
Guillem zerknął na Eim erica, po czy m naj spokoj niej w świecie zagłębił się w inkwizy torskie
wy wody. Proszę, proszę, Jaum e de Bellera i Genis Puig wy cofali zarzuty wobec Arnaua. Cieka-
we, j ak Eim eric ich do tego zm usił… Zeznania Margaridy Puig zostały podważone, gdy ty lko try -
bunał odkry ł, że Arnau Estany ol przy czy nił się do bankructwa j ej rodziny. A j eśli chodzi o Elio-
nor… Eim eric uznał, że sprzeniewierzy ła się chrześcij ańskiem u obowiązkowi bezwzględnego od-
dania i posłuszeństwa wobec m ęża!
Poza ty m Elionor zeznała, że przy łapała m ęża na publiczny m obściskiwaniu Ży dówki, j ego ko-
chanki, j ak twierdziła. Jako świadków tego skandalicznego zachowania wskazała sam ego wielkiego
inkwizy tora i biskupa Berenguera d’Erill. Guillem znów spoj rzał na Eim erica znad dokum entu —
inkwizy tor wy trzy m ał j ego wzrok. Nie j est prawdą — dowodził — j akoby oskarżony w chwili
opisanej przez donię Elionor obej m ował Ży dówkę. Ani j a, wielki inkwizy tor, ani biskup Berenguer
d’Erill, którego podpis widniej e również pod wy rokiem — Guillem zerknął na ostatnią stronę doku-
m entu, by przy j rzeć się podpisowi i pieczęci biskupa — nie potwierdzam y takowego zdarzenia.
Dy m , płom ienie, zgiełk i gwałtowne em ocj e towarzy szące publiczny m egzekucj om — pisał
Eim eric — naj pewniej nie pozostały bez wpły wu na słabą kobiecą naturą, m ącąc donii Elionor
wzrok. A skoro oskarżenie donii Elionor doty czące związku j ej m ęża z Ży dówką są z gruntu fałszy -
we, inne postawione przez nią zarzuty również tracą na wiary godności.
Guillem uśm iechnął się.
Tak więc na karę zasługuj e j edy nie to, co czy nił Arnau na oczach duchowny ch z kościoła San-
ta Maria de la Mar. Sam oskarżony przy znał się do bluźnierstwa, okazał j ednak skruchę przed try -
bunałem , co stanowi główny cel procesu inkwizy torskiego. W związku z powy ższy m Arnau Esta-
ny ol skazany zostaj e na konfiskatę m ienia oraz publiczny akt skruchy. Przez rok będzie m usiał od-
prawiać we wszy stkie niedziele pokutę przed kościołem Santa Maria de la Mar, odziany w strój
hańby sam benito.
Przeczy tawszy wy wody prawne Eim erica, Guillem obej rzał podpisy i pieczęcie wielkiego in-
kwizy tora oraz biskupa. Udało się!
Zwinął dokum ent i sięgnął za pazuchę, by wy j ąć zlecenie wy płaty podpisane przez Abraham a
Leviego. Guillem patrzy ł bez słowa, j ak Nicolau Eim eric odczy tuj e w m ilczeniu dokum ent, ozna-
czaj ący dla Arnaua finansową ruinę, ale j ednocześnie wolność i ży cie. Tak czy owak Guillem nie
potrafiłby wy tłum aczy ć przy j acielowi pochodzenia ty ch pieniędzy ani dlaczego przez ty le lat j e
ukry wał.
58
Arnau przespał cały dzień. O zm roku Mar rozpaliła niewielkie ognisko z liści i gałęzi zgrom a-
dzony ch przez ry baków w chatce. Morze tchnęło spokoj em . Mar spoj rzała w rozgwieżdżone nie-
bo, a potem skierowała wzrok na urwiste zbocza okalaj ące zatokę. Księży c zabawiał się z ostry m i
graniam i, m uskaj ąc j e kapry śnie światłem to tu, to tam .
Rozkoszowała się panuj ącą wokół ciszą i spokoj em . Świat przestał istnieć. Nie istniała Barcelo-
na ani inkwizy cj a, ani nawet Elionor czy Joan. Zostali ty lko oni: ona i Arnau.
O północy usły szała odgłosy dobiegaj ące z chaty. Podniosła się i gdy j uż m iała ruszy ć w tam -
ty m kierunku, w zalany ch księży cową poświatą drzwiach stanął Arnau. Zam arli kilka kroków od
siebie.
Mar stała m iędzy Arnauem i ogniskiem . Płom ienie wy doby wały z m roku j ej sy lwetkę, ale
twarz tonęła w ciem ności. Czy j estem j uż w niebie? — pom y ślał Arnau. W m iarę j ak j ego wzrok
przy zwy czaj ał się do półm roku, odkry wał powoli twarz, o której m arzy ł w naj cudowniej szy ch
snach. Naj pierw zobaczy ł lśniące źrenice — ileż nocy przepłakał, tęskniąc za ty m i oczam i? — po-
tem nos, policzki, podbródek i… usta, ach, te usta… Kobieta wy ciągnęła do niego ręce, a wtedy
blask ogniska spowił j ej sy lwetkę wy raźnie zary sowaną pod zwiewny m i szatam i, m uskaj ąc j e
światłem i cieniem . Przy zy wała go.
Arnau pospieszy ł ku niej . Co się dziej e? Gdzie j a j estem ? Czy to naprawdę Mar? Odpowiedź
odnalazł w uścisku j ej dłoni, w j ej uśm iechu, w gorący ch ustach szukaj ący ch j ego ust.
Mar obj ęła m ocno Arnaua i sen zam ienił się w rzeczy wistość. „Przy tul m nie”, poprosiła. Opa-
sał j ą ram ieniem i przy ciągnął do siebie. Usły szał, że płacze. Poczuł, j ak drży od szlochu. Pogła-
skał j ą po głowie i zaczął delikatnie koły sać. Ile lat m usiało upły nąć, by m ógł rozkoszować się tą
chwilą? Ile błędów popełnił w ty m czasie?
Podniósł głowę Mar ze swego ram ienia i spoj rzał j ej w oczy.
— Wy bacz m i — wy szeptał. — Wy bacz, że oddałem cię…
— Ciii… — przerwała m u. — Przeszłość nie istniej e. Nie m uszę ci niczego wy baczać. Za-
cznij m y nowe ży cie. Spój rz na m orze. — Odsunęła się od niego i wzięła go za rękę. — Morza nie
obchodzi przeszłość. Po prostu j est. Nie dom aga się wy j aśnień. Podobnie j ak gwiazdy i księży c.
One również są i przy świecaj ą nam , bły szczą dla nas. Nie obchodzi ich to, co się zdarzy ło. Do-
trzy m uj ą nam towarzy stwa i ty lko dlatego są szczęśliwe. Widzisz, j ak lśnią, j ak m igoczą nad na-
szy m i głowam i? Migotały by, gdy by obchodziła j e nasza przeszłość? Gdy by Bóg chciał nas uka-
rać, zesłałby teraz sztorm . Jesteśm y sam i, ty lko ty i j a — bez przeszłości, bez wspom nień, bez
winny ch, bez niczego, co stanęłoby na drodze naszej … m iłości.
Arnau wpatry wał się przez j akiś czas w niebo, a potem przeniósł wzrok na m orze, na m ałe fa-
le, które łagodnie obm y wały plażę, nie rozbij aj ąc się o nią. Popatrzy ł na osłaniaj ącą ich skalną
ścianę, a potem zakoły sał się w m ilczeniu.
Spoj rzał na Mar, nie puszczaj ąc j ej ręki. Musi j ej o czy m ś powiedzieć, o czy m ś przy kry m :
o obietnicy, którą złoży ł Madonnie po śm ierci pierwszej żony, o obietnicy, której m usi dotrzy m ać.
Wy znał prawdę szeptem , patrząc Mar w oczy. Gdy skończy ł, westchnęła.
— Wiem j edno, Arnau. Wiem , że j uż nigdy cię nie opuszczę. Chcę by ć z tobą, blisko ciebie…
nic więcej m nie nie obchodzi.
Piątego dnia o świcie do zatoczki wpły nęła feluka, z której wy siadł ty lko Guillem . Cała trój ka
spotkała się na brzegu. Mar odsunęła się nieco i dwaj przy j aciele padli sobie w obj ęcia.
— Boże! — załkał Arnau.
— O czy im Bogu m ówisz? — zapy tał wzruszony Guillem , odsuwaj ąc się od Arnaua i pokazu-
j ąc w uśm iechu białe zęby.
— Bogu nas wszy stkich — odrzekł Arnau z uśm iechem .
— Chodź no tu, m oj e kochanie. — Guillem wy ciągnął rękę do Mar.
Stanęła m iędzy nim i i obj ęła ich w pasie.
— Już nie j estem twoim kochaniem — powiedziała figlarnie.
— Zawsze będziesz.
— Tak, zawsze — zgodził się Arnau.
Przeszli obj ęci w głąb plaży i usiedli przy wy gasły m j uż ognisku.
— Jesteś wolny — oznaj m ił Guillem i podał Arnauowi dokum ent.
— Powiedz, co tam napisano — poprosił Arnau, nie chcąc wziąć go do ręki. — Nigdy nie m u-
siałem czy tać pism doręczany ch przez ciebie.
— Inkwizy cj a konfiskuj e cały twój m aj ątek… — Guillem zerknął na przy j aciela, który przy -
j ął wiadom ość zupełnie oboj ętnie. — Ponadto przez rok będziesz m usiał co niedziela odprawiać
pokutę ubrany w sam benito przed kościołem Santa Maria. Ale j esteś wolny.
Arnau wy obraził sobie, j ak klęczy przed swą ukochaną świąty nią bosy, w długiej , sięgaj ącej
do kostek szacie pokutnej z dwom a wy m alowany m i krzy żam i.
— Powinienem zgadnąć, że m nie z tego wy ciągniesz, gdy ty lko zobaczy łem cię na sali try bu-
nału. Jednak m ój stan…
— Arnau — przerwał m u Guillem — chy ba m nie nie słuchałeś. Skonfiskowano twój m aj ątek.
Arnau odpowiedział m u dopiero po chwili:
— By łem m artwy. Eim eric chciał m nie posłać na stos. Zresztą oddałby m wszy stko, co
m am … co m iałem — poprawił się, ściskaj ąc ręką Mar — za te ostatnie dni. — Guillem spoj rzał
na swą ulubienicę. Uśm iechała się prom iennie, oczy j ej lśniły. Moj a m ała dziewczy nka, powie-
dział w m y ślach i również się uśm iechnął. — Pom y ślałem sobie…
— Ty zdraj co! — zganiła go Mar, robiąc zabawną m inkę. Arnau poklepał j ą po dłoni.
— Coś m i się zdaj e, że drogo cię kosztowało przekonanie księcia, by nie wy stępował przeciwko
oddziałom host.
Guillem przy taknął.
— Dziękuj ę — powiedział Arnau. Przez chwilę patrzy li na siebie.
— No, dobrze — Arnau zdecy dował się przerwać ten szczególny m om ent. — A teraz opowia-
daj o sobie. Co się z tobą działo przez ostatnie lata?
Dali znak kapitanowi feluki, by podpły nął do plaży, i gdy słońce stało j uż wy soko, wszy scy tro-
j e skierowali się ku łodzi. Arnau i Guillem weszli na pokład.
— Zaczekaj cie j eszcze chwileczkę — poprosiła Mar. Odwróciła się i spoj rzała na chatkę. Co j ą
teraz czeka?
Pokuta Arnaua, Elionor… Spuściła wzrok.
— Nią się nie przej m uj — pocieszał j ą Arnau, głaszcząc po włosach. — Nie m am y j uż pie-
niędzy, więc da nam spokój . Pałac przy ulicy Montcada należy teraz do inkwizy cj i, więc będzie
m usiała przeprowadzić się do Montbui. Został j ej ty lko zam ek.
— Zam ek — szepnęła Mar. — Czy inkwizy cj a go nie przej m ie?
— Nie. Zam ek i tam tej sze posiadłości Elionor otrzy m ała w posagu od króla. Inkwizy cj a nie
m oże ich skonfiskować, bo nie wchodzą w skład m oj ego m aj ątku.
— Szkoda biedny ch chłopów — westchnęła Mar, wspom inaj ąc dzień, kiedy Arnau zniósł nie-
sprawiedliwe przy wilej e.
Nikt nie napom knął o Mataró, o posiadłości Felipa de Ponts.
— Jakoś sobie poradzim y … — próbował j ą pocieszać Arnau.
— O czy m ty m ówisz? — wszedł m u w słowo Guillem . — Przecież m acie ty le pieniędzy, ile
ty lko sobie zaży czy cie. Jeśli chcecie, m ożem y odkupić pałac na ulicy Montcada.
— To twoj e pieniądze — pokręcił głową Arnau.
— To nasze pieniądze. Posłuchaj cie — Guillem zwrócił się do oboj ga — nie m am na świecie
nikogo oprócz was. Co zrobię z m aj ątkiem , którego dorobiłem się dzięki twoj ej hoj ności? — spoj -
rzał na przy j aciela. — Wszy stko, co m oj e, należy również do was.
— Nie, nie — Arnau obstawał przy swoim .
— Jesteście m oj ą rodziną: m oj a m ała dziewczy nka i ty, który … podarowałeś m i wolność i bo-
gactwo. Czy to znaczy, że nie chcecie m nie przy j ąć na członka rodziny ?
Mar wy ciągnęła rękę do Guillem a.
— Nie… Nie to m iałem na m y śli… Ależ oczy wiście, że… — wy j ąkał Arnau.
— W takim razie m usicie przy j ąć również m oj e pieniądze — przerwał m u znowu Maur. —
Chy ba że wolisz, by m oddał j e inkwizy cj i…
Arnau skwitował j ego słowa uśm iechem .
— I m am wielkie plany na przy szłość — dodał Guillem . Mar nadal patrzy ła na plażę. Nie pró-
bowała otrzeć pły nącej po policzku łzy, która w końcu stoczy ła się do j ej warg i znikła w kąciku
ust. Jadą poddać się niesprawiedliwem u wy rokowi. Wracaj ą do Barcelony, do inkwizy cj i i do Jo-
ana, który zdradził własnego brata… Oraz do żony, którą Arnau pogardza, ale na którą j est skaza-
ny.
59
Guillem wy naj ął dom w dzielnicy Ribera. Choć stronił od przepy chu, dom by ł na ty le prze-
stronny i wy godny, by zaspokoić potrzeby ich troj ga. Guillem dopilnował wszy stkiego, pom y ślał
również o pokoj u dla Joana. Arnau zszedł na ląd w porcie, gdzie został serdecznie przy j ęty przez
ludzi m orza. Kilku kupców, którzy nadzorowali załadunek towarów lub przechodzili akurat obok
giełdy, pozdrowiło go skinieniem głowy.
— Widać, że nie j estem j uż bogaty — rzucił do Guillem a. Odpowiadał na pozdrowienia, nie
przy staj ąc.
— Wiadom ości szy bko się rozchodzą — przy znał Maur. Arnau chciał naj pierw udać się do ko-
ścioła Santa Maria, żeby podziękować Madonnie za uwolnienie. Wciąż m iał w pam ięci unoszącą
się nad tłum em figurkę. Jednak po drodze m usieli się zatrzy m ać na rogu ulic Canvis Vells i Canvis
Nous. Drzwi i okna j ego by łego kantoru by ły otwarte na oścież. Grupka gapiów rozstąpiła się na
j ego widok. Nie weszli do środka. Rozpoznali m eble i sprzęty pakowane właśnie przez żołnierzy in-
kwizy cj i na wóz stoj ący przed dom em . Zobaczy li długi stół, wy staj ący z wozu i przy m ocowany
do niego powrozam i, czerwony obrus, noży ce do cięcia fałszy wy ch m onet, liczy dło, skrzy nie…
Zauważy wszy m nicha w czerni spisuj ącego doby tek, Arnau od razu zapom niał o sprzętach.
Dom inikanin wbił w niego wzrok, pióro zam arło m u w dłoni. Arnau wpatry wał się w dobrze m u
znane źrenice, które niedawno świdrowały go zza stołu podczas przesłuchań.
— Sępy — m ruknął.
To by ł j ego doby tek, j ego przeszłość, j ego radości i troski. Nie sądził, że będzie m usiał przy glą-
dać się grabieniu własnego dom u… Nigdy nie przy wiązy wał wagi do przedm iotów, ale to by ło
przecież całe j ego ży cie.
Mar czuła, że poci m u się ręka.
Za ich plecam i ktoś zaczął szy dzić z m nicha. Żołnierze naty chm iast sięgnęli po broń. Z wnętrza
dom u wy biegli naty chm iast trzej inni strażnicy z m ieczam i.
— Nie zniosą kolej nego poniżenia — m ruknął Guillem , odciągaj ąc Mar i Arnaua.
Żołnierze ruszy li na grupką ciekawskich, którzy rozpierzchli się i rzucili do ucieczki. Guillem
prowadził Arnaua, który zerkał raz po raz za siebie, nie m ogąc oderwać oczu od wozu.
Musieli odłoży ć wizy tę w kościele Santa Maria, bo aż tam dotarli żołnierze inkwizy cj i. Troj e
przy j aciół okrąży ło świąty nię, weszło na plac Born i skierowało się do swego nowego dom u.
Wieść o powrocie Arnaua obiegła m iasto. Pierwsi złoży li m u wizy tę m assatges z konsulatu.
Oficer nie m iał odwagi spoj rzeć Arnauowi w oczy. Zwracaj ąc się do niego, uży wał należnego
konsulowi ty tułu „wielce czcigodny ”, m im o iż wręczy ł m u pism o podpisane przez Radę Stu, od-
wołuj ące go ze stanowiska. Arnau przeczy tał dokum ent, po czy m wy ciągnął dłoń do oficera, któ-
ry ty m razem podniósł wzrok.
— Praca z wam i by ła prawdziwy m zaszczy tem — powiedział.
— Cała przy j em ność po m oj ej stronie — odrzekł Arnau. — Nie chcą biedaka na konsula —
rzucił do Guillem a i Mar po wy j ściu posłańców.
— O ty m właśnie chciałem z tobą porozm awiać — zagadnął Guillem .
Ale Arnau pokręcił głową. Jeszcze nie teraz.
Wielu gości odwiedziło ich w nowy m dom u. Niektóry ch, j ak chociażby cechm istrza bastaixos,
Arnau przy j ął osobiście, inni, m niej znaczący, przekazy wali ży czenia i powinszowania przez słu-
żący ch.
Na drugi dzień zj awił się Joan. Odkąd usły szał o powrocie Arnaua, nie przestawał się zastana-
wiać, czy Mar wy j awiła m u prawdę. Nie m ogąc dłużej znieść niepewności, postanowił zm ierzy ć
się z własny m lękiem i odwiedzić brata.
Na j ego widok Arnau i Guillem wstali od stołu. Natom iast Mar nie ruszy ła się z m iej sca. Ar-
nauowi znów zabrzm iały w uszach słowa wielkiego inkwizy tora: „Spaliłeś zwłoki oj ca!”. Aż do tej
chwili odpędzał od siebie to wspom nienie.
Joan powiedział coś cicho, po czy m ruszy ł ze spuszczoną głową ku bratu.
Arnau przy m knął oczy. Przy chodzi prosić o wy baczenie. Jak j ego własny brat m ógł…
— Jak m ogłeś? — rzucił, gdy Joan stanął przed nim . Joan drgnął i przeniósł wzrok ze stóp Ar-
naua na Mar. Czy nie wy starczaj ąco go j uż ukarała? Czy m usiała j eszcze m ówić Arnauowi…
Jednak Mar by ła wy raźnie zaskoczona.
— Po co przy szedłeś? — zapy tał chłodno Arnau. Joan szukał rozpaczliwie j akiej ś wy m ówki.
— Trzeba zapłacić za zaj azd… — usły szał własny głos. Arnau m achnął ręką i odwrócił się do
niego plecam i. Guillem przy wołał służącego i podał m u sakiewkę.
— Pój dziesz z m nichem zapłacić za zaj azd — polecił. Joan poszukał współczucia u Maura, ale
ten nie kiwnął nawet palcem w j ego obronie, więc dom inikanin skierował się do wy j ścia i zniknął
za progiem .
— Co m iędzy wam i zaszło? — zapy tała Mar, gdy Joan wy szedł.
Arnau m ilczał. Powinien wy znać im prawdę? Powiedzieć, że spalił zwłoki własnego oj ca i że
brat doniósł na niego inkwizy cj i? Ty lko on o ty m wie.
— Zapom nij m y o przeszłości — rzekł po chwili. — Przy naj m niej na ty le, na ile to m ożliwe.
Mar zam y śliła się, a potem skinęła powoli głową.
Joan opuścił dom w ślad za niewolnikiem , który m usiał się co rusz oglądać i ponaglać dom ini-
kanina, bo m nich przy stawał na środku ulicy, błądząc wokół niewidzący m wzrokiem . Szli do zaj az-
du znaną m łodem u słudze drogą wiodącą do m iasteczka kupieckiego.
Jednak na ulicy Montcada niewolnik nie zdołał j uż przekonać Joana, by szedł za nim . Mnich stał
j ak zaklęty przed dawny m pałacem Arnaua.
— Idź do zaj azdu — powiedział. — Ja m uszę wy równać inne rachunki.
Stary Pere wpuścił go do pałacu. Od przekroczenia progu m nich nie przestawał m am rotać pod
nosem tego sam ego zdania. Zaczął j e powtarzać coraz głośniej , wchodząc po kam ienny ch scho-
dach za Perem , który oglądał się na niego niepewnie. Stanąwszy przed Elionor, wy pluł j e grzm ią-
cy m głosem , j eszcze zanim j ego szwagierka zdąży ła się odezwać:
— Wiem , żeś zgrzeszy ła!
Baronowa, która przy j ęła dom inikanina w salonie, zm roziła go wy niosły m spoj rzeniem .
— Co ty bredzisz, m nichu? — parsknęła.
— Wiem , żeś zgrzeszy ła!
Elionor zaśm iała się cy nicznie i odwróciła plecam i. Joan powiódł wzrokiem po j ej sukni z bro-
katu. Mar wiele wy cierpiała. On też. Arnau… Arnau zaś cierpiał naj bardziej . Elionor nadal się
śm iała.
— Za kogo ty się uważasz, m nichu?
— Jestem inkwizy torem Świętej Inkwizy cj i — odparł Joan. — A w twoim przy padku nie po-
trzebuj ę nawet spowiedzi.
Chłód wionący z j ego słów sprawił, że Elionor się odwróciła. Mnich trzy m ał w ręku lam pkę
oliwną.
— Co…?
Nie dał j ej dokończy ć. Cisnął w nią kaganek. Kosztowne szaty naty chm iast nasiąkły oliwą i za-
paliły się.
Elionor zawy ła.
Gdy stary sługa przy biegł j ej na pom oc, zwołuj ąc po drodze pozostały ch niewolników, Elionor
zam ieniła się w ży wą pochodnię. Gdy Joan zobaczy ł, że Pere zry wa ze ściany kobierzec, by uga-
sić nim swą panią, odepchnął go brutalnie. Jednak na progu poj awili się j uż pozostali niewolnicy,
którzy patrzy li na tę scenę wy trzeszczony m i oczam i.
Ktoś kazał biec po wodę.
Joan spoj rzał na Elionor, która osunęła się na kolana, cała w płom ieniach.
— Panie, przebacz m i — j ęknął.
Poszukał wzrokiem innego kaganka. Chwy cił go i zbliży ł się do Elionor. Ogień zaczął naty ch-
m iast lizać dół j ego habitu.
— Żałuj za swe winy ! — krzy knął, zanim otoczy ły go płom ienie.
Rzucił kagankiem w Elionor, a potem ukląkł przy niej .
Dy wan pod nim i stanął w płom ieniach, zaj ęły się również m eble.
Gdy niewolnicy przy biegli wreszcie z wiadram i, chlusnęli ty lko wodą, stoj ąc w progu i uciekli,
zasłaniaj ąc nosy i usta, by nie udusić się gęsty m dy m em .
60
Święto Wniebowzięcia,
kościół Santa Maria de la Mar,
Barcelona,
15 sierpnia 1384 roku
Upły nęło szesnaście lat.
Arnau stał na placu Santa Maria. Spoj rzał w niebo. Nad Barceloną unosił się głos dzwonów j e-
go kościoła. Słuchał ich z gęsią skórką, bicie ty ch czterech dzwonów przy prawiało go o dreszcze.
Widział, j ak wciągano j e na linach, kusiło go nawet, by podej ść do m łody ch robotników i im po-
m óc. A teraz słuchał, j ak dzwonią wszy stkie cztery : naj większy, Assum pta, ważący osiem set sie-
dem dziesiąt pięć kilogram ów; nieco m niej szy, sześćsetpięćdziesięciokilowy, Conventual; średni,
bo dwustukilogram owy, Andrea, oraz naj m niej szy z nich, Vedada, zawieszony na sam ej górze.
Dziś konsekrowano świąty nię Santa Maria de la Mar i dzwony zdawały się bić inaczej niż zwy -
kle. A m oże to on słuchał ich w inny sposób… Spoj rzał na ośm ioboczne wieże podpieraj ące z obu
stron główną fasadę kościoła — wy sokie, strzeliste, lekkie, złożone z trzech części zwężaj ący ch się
ku górze, patrzące na cztery strony świata ostrołukowy m i oknam i, obram owane na każdy m pozio-
m ie i zwieńczone płaskim tarasem .
Podczas ich budowy powiedziano Arnauowi, że będą proste, pozbawione iglic i hełm ów. Natu-
ralne j ak m orze, którego patronki strzegły, a j ednocześnie, pom y ślał przy glądaj ący się im , wspa-
niałe i olśniewaj ące, właśnie takie j ak m orze.
Odświętnie ubrani m ieszkańcy m iasta ściągali do kościoła Santa Maria. Niektórzy od razu
wchodzili do środka, inni, j ak Arnau, woleli postać chwilę na zewnątrz, podziwiaj ąc piękną fasadę
i chłonąc głos dzwonów. Arnau j edną ręką przy tulił Mar. Po j ego lewej stronie stał trzy nastoletni
chłopiec ze znam ieniem nad prawy m okiem , nie m niej wzruszony niż j ego oj ciec.
Przy wtórze dzwonów Arnau wszedł do świąty ni z żoną i sy nem . Tłum rozstąpił się i przepuścił
ich w drzwiach. By ł to bowiem kościół Arnaua Estany ola, który j eszcze j ako bastaix przy dźwigał
tu na plecach pierwsze kam ienie, a następnie hoj nie wspierał budowę j ako bankier i konsul oraz
potem , gdy poświęcił się ubezpieczeniom m orskim . Jednak nieszczęścia nie om ij ały świąty ni. 28
lutego 1373 roku trzęsienie ziem i, które nawiedziło Barcelonę, zniszczy ło dzwonnicę. Arnau pierw-
szy pom ógł w j ej odbudowie.
— Potrzebuj ę pieniędzy — powiedział wówczas Guillem owi.
— Są twoj e — odparł Maur, świadom y rozm iarów katastrofy oraz faktu, że tego sam ego ranka
Arnaua odwiedził członek kościelnej rady budowlanej .
Fortuna znowu się do nich uśm iechnęła. Za radą Guillem a Arnau zaj ął się ubezpieczeniam i
m orskim i. Katalonia — pozbawiona stosowny ch przepisów, w przeciwieństwie do Genui, Wenecj i
czy Pizy — by ła raj em dla ty ch, którzy zaj ęli się tą działalnością, ale ty lko rozważni kupcy, tacy
j ak Arnau i Guillem , zdołali utrzy m ać się na powierzchni. Sy stem finansowy księstwa katalońskie-
go walił się, pociągaj ąc za sobą osoby liczące na szy bki zy sk. Niektóre z nich ubezpieczały ładu-
nek znacznie powy żej j ego wartości, a potem dziwiły się, że słuch po nim zaginął. Inne ubezpie-
czały statek m im o pogłosek, że wpadł w ręce korsarzy, liczy li bowiem , że wiadom ość się nie
sprawdzi. Arnau i Guillem rozważnie wy bierali ubezpieczane statki i właściwie oceniali ry zy ko,
dzięki czem u szy bko przekonali do nowego interesu szeroką sieć przedstawicieli, z który m i współ-
pracowali j eszcze j ako bankierzy.
Dwudziestego szóstego grudnia 1379 roku Arnau nie m ógł zapy tać Guillem a, czy m oże prze-
znaczy ć kolej ną sum ę na kościół Santa Maria, ponieważ Maur zm arł nagle rok wcześniej . Arnau
znalazł go w ogrodzie: siedział na krześle, zwrócony w stronę Mekki, ku której zwy kł się m odlić we
wszy stkim dobrze znanej taj em nicy. Arnau powiadom ił osiadły ch w Barcelonie Maurów, a ci pod
osłoną ciem ności zabrali j ego ciało.
Owej nocy, 26 grudnia 1379 roku, gwałtowny pożar zniszczy ł kościół Santa Maria de la Mar.
Ogień pochłonął zakry stię, chór, organy, ołtarze oraz całe wnętrze, ocalały j edy nie kam ienie.
Zresztą na nich również płom ienie wy paliły swe piętno, niszcząc zdobienia oraz zwornik przedsta-
wiaj ący Alfonsa Łagodnego, oj ca króla Piotra, który ufundował płaskorzeźbę.
Piotr Cerem onialny zawrzał gniewem na wieść o zniszczeniu hołdu, j aki oddał swem u rodzico-
wi, i nakazał rekonstrukcj ę dzieła. Jednak dla m ieszkańców dzielnicy Ribera zakup nowego klucza
sklepienia by ł nie lada wy datkiem , nie m ogli więc spełnić kapry su m onarchy. Odbudowa zakry -
stii, chóru, organów i ołtarzy pochłonęła ogrom ne sum y, dlatego wy konano z gipsu kopię zniszczo-
nej płaskorzeźby, doklej ono j ą do zwornika i pom alowano na czerwono i złoto.
Trzeciego listopada 1383 roku wciągnięto ostatni — położony naj bliższej wy j ścia — zwornik
nawy głównej , na który m wy ry to godło rady budowlanej świąty ni. W ten sposób uczczono
wszy stkich anonim owy ch m ieszkańców Barcelony, bez który ch udziału i wsparcia kościół Santa
Maria de la Mar nigdy by nie powstał.
Arnau zadarł głowę i spoj rzał na klucz sklepienia. Mar i Bernat wzięli z niego przy kład, po
czy m cała trój ka uśm iechnęła się i ruszy ła w głąb świąty ni.
Odkąd zwornik spoczął na rusztowaniu, czekaj ąc na m aj ące go podtrzy m ać żebra sklepienia,
Arnau wielokrotnie pokazy wał go sy nowi.
— To nasze godło — powiedział m u pewnego razu. Bernat spoj rzał na olbrzy m i kam ień.
— Oj cze, to godło prostego ludu — odrzekł. — Znam ienici m ieszczanie, tacy j ak ty, m aj ą wła-
sne herby wy rzeźbione na łukach i ścianach, w kaplicach i… — Arnau podniósł rękę, by coś po-
wiedzieć, ale chłopiec nie dopuścił go do słowa. — Nie m asz nawet własnego m iej sca na chórze!
— Bo to świąty nia prostego ludu, sy nu. Wiele osób poświęciło się dla niej bez reszty, choć nig-
dzie nie widniej ą ich im iona.
Arnau przy pom niał sobie chłopca, który przed laty dźwigał skalne bloki z kam ieniołom u kró-
lewskiego aż na plac budowy.
— Twój oj ciec — wtrąciła Mar — własną krwią skropił wiele z ty ch kam ieni. Trudno o lepsze
godło.
Bernat spoj rzał na Arnaua szeroko otwarty m i oczam i.
— Ja oraz wielu inny ch. Wielu inny ch, sy nu…
Sierpień zawitał nad Morze Śródziem ne, sierpień zawitał do Barcelony. Słońce lśniło nad m ia-
stem piękniej aniżeli gdziekolwiek indziej na ziem i, bo nim zaj rzało przez witrażowe szy bki do ko-
ścioła Santa Maria de la Mar — by m alować kam ienie barwam i tęczy — m orze przesy łało m u
odbicie własnego światła. Właśnie dlatego słoneczne prom ienie padaj ące na m iasto by ły skąpane
w wy j ątkowy m blasku. A wewnątrz świąty ni barwne snopy światła, rzucane przez witraże, zle-
wały się z m igotaniem ty sięcy świec płonący ch przed główny m ołtarzem i w boczny ch kapli-
cach. Woń kadzidła unosiła się nad rzeszą wierny ch, m uzy ka organów wy pełniała wnętrze o do-
skonałej akusty ce.
Arnau, Mar i Bernat szli w stronę głównego ołtarza. We wspaniałej , otoczonej ośm iom a wy -
sm ukły m i kolum nam i apsy dzie stała przed retabulum figurka Madonny od Morza. Za ołtarzem
przy stroj ony m bezcenny m i francuskim i tkaninam i poży czony m i specj alnie na tę okazj ę przez
króla Piotra, który w liście wy słany m z Vilafranca del Penedes nie om ieszkał przy pom nieć, by
zwrócono j e naty chm iast po uroczy stości — biskup Pere de Planella przy gotowy wał się do m szy
konsekracy j nej .
Kościół by ł wy pełniony po brzegi i rodzina Estany olów nie m ogła j uż iść dalej . Ktoś rozpoznał
Arnaua i odsunął się, przepuszczaj ąc go do przodu. Arnau podziękował, lecz nie skorzy stał z okazj i.
Tu j est j ego m iej sce: pośród rodziny i prosty ch ludzi. Brakowało ty lko Guillem a i… Joana. Arnau
wolał wspom inać brata z czasów, gdy ram ię w ram ię odkry wali świat, a nie j ako zgorzkniałego
m nicha, który wy dał się na pastwę płom ieniom .
Biskup Pere de Planella rozpoczął uroczy stość. Serce Arnaua przeszy ł dziwny niepokój . Guil-
lem , Joan, Maria, oj ciec i… staruszka z lochów. Dlaczego, ilekroć m y śli o ludziach, którzy bez-
powrotnie odeszli, przy pom ina sobie tę kobietę? Poprosił kiedy ś Guillem a, by odnalazł j ą oraz
Aledis.
— Przepadły bez wieści — powiadom ił go po j akim ś czasie Maur.
— Inkwizy tor powiedział, że to m oj a m atka. Szukaj dalej .
— Jak kam ień w wodę — skwitował ostatecznie Guillem .
— Ale…
— Zapom nij o nich — rada Maura zabrzm iała j ak rozkaz. Msza trwała.
Arnau m iał sześćdziesiąt trzy lata i by ł zm ęczony. Wsparł się na sy nu.
Bernat serdecznie uścisnął rękę oj ca. Arnau kazał chłopcu przy sunąć ucho do swy ch ust
i wskazał główny ołtarz.
— Widzisz, sy nku, j ak się uśm iecha?
Od autora
Podczas pisania tej powieści korzy stałem z kronik Piotra III, oczy wiście dokonuj ąc koniecz-
ny ch zm ian, narzucony ch przez wy m ogi fikcj i literackiej .
Czy telnik na próżno szukać będzie na m apie Navarcles z zam kiem i posiadłościam i wielm oży
de Bellera. Istniały natom iast baronaty Granollers, San Vicenc dels Horts i Caldes de Montbui,
które w powieści Piotr Cerem onialny przekazał Arnauowi wraz z ręką swej wy chowanicy Elio-
nor, postaci stworzonej przez autora. W rzeczy wistości posiadłości te w roku 1380 zostały podaro-
wane przez księcia Marcina, sy na Piotra Cerem onialnego, Guillem owi Ram onowi de Montcada
— należącem u do sy cy lij skiej gałęzi rodu Montcada — za pom oc w skoj arzeniu m ałżeństwa kró-
lowej Marii i j ednego z sy nów, księcia Marcina, który przeszedł do historii j ako król Marcin Ludz-
ki. Jednak wspom niane włości należały do Guillem a Ram ona de Montcada znacznie krócej niż do
bohatera powieści. Zaraz po ich otrzy m aniu odsprzedał j e bowiem hrabiem u d’Urgell, a za uzy -
skane pieniądze wy posaży ł floty llę statków i oddał się piractwu.
Prawo do spędzenia nocy poślubnej z oblubienicą poddanego stanowiło j eden z przy wilej ów
przy sługuj ący ch panom feudalny m na m ocy katalońskiego kodeksu Usatges. Owe niesprawiedli-
we przy wilej e obowiązy wały wy łącznie w Starej — nie w Nowej — Katalonii i by ły zarzewiem
ciągły ch buntów chłopskich, które trwały aż do ich całkowitego zniesienia wy rokiem arbitrażo-
wy m wy dany m w Guadalupe w roku 1486. Oczy wiście nie obeszło się bez słonego odszkodowa-
nia wy płaconego panom feudalny m .
Opisany w powieści wy rok, skazuj ący wiarołom ną żonę na spędzenie reszty ży cia o chlebie
i wodzie w izbie bez drzwi, został rzeczy wiście wy dany w 1330 roku przez króla Alfonsa III prze-
ciwko niej akiej Eulalii, żonie Juana Doski.
Autor nie podziela przy toczony ch w powieści opinii o kobietach i chłopach. Naj częściej są to
dosłowne cy taty z dzieła Lo crestid, napisanego około roku 1381 przez m nicha Francesca Eixim e-
nisa.
W średniowiecznej Katalonii prawo Si quis virginem , na które powołuj e się ry cerz de Ponts,
pozwalało pory waczom poj ąć za żonę swą ofiarę. Na pozostały m tery torium ówczesnej Hiszpa-
nii obowiązy wały natom iast zabraniaj ące tego procederu prawa gockie, zebrane w kodeksie Fu-
ero Juzgo.
Pory wacz m usiał odpowiednio wy posaży ć uprowadzoną pannę, ułatwiaj ąc j ej zam ążpój ście,
lub się z nią ożenić. Jeśli porwana by ła zam ężna, wy m ierzano wówczas karę za cudzołóstwo.
Nie wiadom o, czy nieudany spisek króla Maj orki, zam ierzaj ącego porwać Piotra III, uj awnio-
ny przez spowinowaconego z niedoszłą ofiarą m nicha — w powieści pom aga m u Joan — rzeczy -
wiście m iał m iej sce, czy j est ty lko wy m y słem Piotra Cerem onialnego, który chciał w ten sposób
usprawiedliwić proces wszczęty w celu konfiskaty dóbr władcy Maj orki. Prawdopodobny nato-
m iast wy daj e się kapry s Jakuba III, który zażądał wy budowania osłoniętego pom ostu łączącego
królewską galerę zakotwiczoną u wy brzeży Barcelony z klasztorem franciszkanów. By ć m oże wła-
śnie ta niecodzienna zachcianka pobudziła wy obraźnię Piotra Cerem onialnego i zrodziła w nim
podej rzenie o spisek opisany w królewskiej kronice.
Na j ej kartach Piotr III opisuj e również szczegółowo m orski atak króla Kasty lii Piotra Okrutne-
go na stolicę Katalonii. Na skutek przy rastania lądu i związanego z nim niszczenia kolej ny ch
portów, wy brzeże Barcelony by ło przez wieki wy stawione na kapry sy pogody i stanowiło ła-
twy cel dla ataków nieprzy j aciela. Dopiero w roku 1440, za panowania Alfonsa Wspaniałego,
rozpoczęto budowę nowego portu odpowiadaj ącego potrzebom Barcelony.
Piotr III wiernie opisał przebieg pam iętnej bitwy m orskiej oraz fakt, że Barcelonę uratował
przed Kasty lij czy kam i okręt — według history ka Antonia Capm any 'ego by ł to statek wielory bni-
czy — który celowo utknął w tasques, przy brzeżny ch ławicach piasku, odcinaj ąc nieprzy j acielo-
wi drogę do portu. W ty m właśnie opisie natrafiam y na j edną z pierwszy ch wzm ianek
O uży ciu arty lerii — działa zam ontowanego na dziobie królewskiej galery — w bitwie m or-
skiej . Krótko potem łodzie do transportu woj sk zam ieniły się w olbrzy m ie, ciężkie okręty woj enne
uzbroj one w arm aty, rewolucj onizuj ąc poj ęcie bitwy m orskiej . W swej kronice król Piotr III roz-
pisuj e się na tem at kpin i szy derstw, który m i oddziały pospolitego ruszenia powitały — z brzegu
oraz z pokładu liczny ch łodzi wy pły waj ący ch na spotkanie naj eźdźcy — woj ska Piotra Okrutnego
i upatruj e w nich j eden z główny ch powodów (prócz skuteczności działa) odwrotu króla Kasty lii.
W tak zwany m pierwszy m roku głodu, po zdławieniu buntu na placu Blat, kiedy barcelończy cy
dom agali się od władz m iej skich wy dania zboża, podżegaczy rzeczy wiście postawiono przed są-
dem i skazano w bły skawiczny m procesie na śm ierć przez powieszenie. Dla dobra fabuły autor
obrał na m iej sce egzekucj i tenże plac. Natom iast w pełni zgodna w prawdą history czną j est
w ty m przy padku wiara władz m iej skich, że zwy kła przy sięga położy kres głodowi w Barcelonie.
Ponadto w 1360 roku rzeczy wiście ścięto przed własny m kantorem , m ieszczący m się niedale-
ko dzisiej szego placu Palacio, bankiera F. Castelló, taką karę przewidy wało bowiem prawo dla
abatut, czy li bankrutów.
Siedem lat później , w roku 1367, po oskarżeniu barcelońskich Ży dów o profanacj ę hostii
i uwięzieniu ich w sy nagodze bez wody i j edzenia, trzej członkowie wspólnoty starozakonnej zo-
stali straceni na rozkaz księcia Jana, nam iestnika króla Piotra.
Podczas chrześcij ańskich świąt Wielkiej Nocy Ży dów obowiązy wał areszt dom owy. W oba-
wie, że m ogliby podglądać lub zakłócać wielkanocne procesj e, kazano im ponadto szczelnie za-
m y kać drzwi i okna. Mim o to w owy ch dniach j eszcze bardziej wzrastał zapał fanaty ków — i tak
j uż niezwy kle pobudzony — dlatego oskarżenia o herety ckie ry tuały m noży ły się właśnie w cza-
sie Wielkanocy, której Ży dzi nie bez powodu się bali.
Wspólnocie ży dowskiej zarzucano naj częściej dwie zbrodnie związane z chrześcij ańskim świę-
tem paschalny m : ry tualne m orderstwa chrześcij an, głównie dzieci (ukrzy żowanie, torturowanie,
a także spoży wanie krwi i serca ofiary ) oraz bezczeszczenie hostii. Gm in wierzy ł, że Ży dzi chcą
pognębić chrześcij an, powtarzaj ąc m ęki, j akie przed wiekam i zadali Chry stusowi.
Pierwszy znany przy padek oskarżenia Ży dów o ukrzy żowanie chrześcij ańskiego dziecka m iał
m iej sce w roku 1147 w Wurzburgu, w Święty m Cesarstwie Narodu Niem ieckiego. Nietrudno się
dom y ślić, że zaślepienie gawiedzi, spragnionej m ocny ch wrażeń, doprowadziło do poj awienia się
podobny ch przy padków w całej Europie. Zaledwie rok później , w 1148 roku, ten sam zarzut po-
stawiono ży dowskiej wspólnocie z angielskiego m iasta Norwich. Zaczęły się m noży ć oskarżenia
o ry tualne m orderstwa, głównie ukrzy żowania, zbiegaj ące się zazwy czaj ze świętam i Wielkiej
Nocy. Kolej ne przy padki odnotowano w Gloucester w 1168 roku, w Fuldzie w 1235, w Lincoln
w 1255, w Monachium w 1286… O ty m , j ak wielka by ła nienawiść do Ży dów i łatwowierność
średniowieczny ch ludzi, świadczy chociażby przy kład ży j ącego w XV wieku włoskiego francisz-
kanina Bernardino da Feltre, który przepowiadał ukrzy żowania dzieci. Pierwsze „proroctwo”
sprawdziło się co do j oty i w Try dencie znaleziono zwłoki Sim ona przy bitego do krzy ża. Kościół
beaty fikował m ałego m ęczennika, a m nich przepowiedział kolej ne ukrzy żowania w Reggio, Bas-
sano, Mantui. Dopiero w połowie XX wieku Kościół przy znał się do błędu i unieważnił beaty fika-
cj ę Sim ona z Try dentu, m ęczennika nie wiary, lecz fanaty zm u.
Jedna z wy praw host Barcelony — m iej skich oddziałów pospolitego ruszenia — rzeczy wiście
wy m ierzona by ła przeciwko grodowi Creixell, choć doszło do niej później w powieści, bo dopiero
w roku 1369. Oby watele Barcelony chcieli ukarać w ten sposób tam tej szy ch m ożny ch za prze-
trzy m y wanie i utrudnianie wy pasu by dła prowadzonego na ubój do stolicy, gdzie wpuszczano ty l-
ko ży we zwierzęta. Właśnie z powodu przetrzy m y wania stad zwoły wano naj częściej pospolite ru-
szenie m ieszkańców Barcelony, gotowy ch bronić swy ch przy wilej ów, zagrożony ch przez inne
grody i panów feudalny ch.
Santa Maria de la Mar j est ponad wszelką wątpliwość j edny m z naj piękniej szy ch kościołów na
świecie. Choć m onum entalnością nie m oże się równać z inny m i, współczesny m i m u lub później -
szy m i sławny m i budowlam i sakralny m i, j ego wnętrze tchnie urokiem , będący m zasługą archi-
tekta Berenguera de Montagut — urokiem kościoła zbudowanego przez prosty lud i dla prostego
ludu, kościoła podobnego do katalońskiego dworku: surowego, zacisznego i przy tulnego, gdzie
główną rolę odgry wa niepowtarzalne śródziem nom orskie światło.
Według znawców wielką zaletą kościoła Santa Maria j est to, że budowano go nieprzerwanie
przez pięćdziesiąt pięć lat, dzięki czem u zachowano w nim j eden sty l architektoniczny, oraz że
oparł się później szy m m odom , unikaj ąc poprawek i dodatków. Wszy stko to sprawia, że Santa Ma-
ria de la Mar stanowi wspaniały przy kład goty ku katalońskiego, zwanego również goty kiem szero-
kim . Zgodnie ze średniowieczny m zwy czaj em , troszczący m się o ciągłość posługi religij nej , ko-
ściół Santa Maria powstawał dosłownie na poprzedniej świąty ni. Architekt Bassegoda Am igó
twierdził co prawda, że pierwsza świąty nia znaj dowała się na rogu ulicy Espaseria, natom iast
później sza, goty cka, powstała po drugiej stronie dzisiej szej ulicy Santa Maria, czy li nieco bardziej
na pom oc. Jednak w 1966 roku, podczas prac przy nowy m prezbiterium i kry pcie, odkry to w pod-
ziem iach świąty ni nekropolię rzy m ską, co podważy ło teorię Bassegody Am igó. Dziś j ego wnuk
— architekt i badacz świąty ni Santa Maria de la Mar — utrzy m uj e, że kolej ne kościoły stały za-
wsze na ty m sam y m m iej scu, wy rastaj ąc na fundam entach swej poprzedniczki. Właśnie na
cm entarzy sku rzy m skim , przy padkowo odkry ty m w podziem iach kościoła, pochowano naj praw-
dopodobniej patronkę Barcelony, świętą Eulalię, której relikwie król Piotr Cerem onialny przeniósł
do katedry.
Opisana w powieści figurka Madonny od Morza znaj duj e się dzisiaj w główny m ołtarzu, choć
początkowo zdobiła ty m panon nad wej ściem od ulicy Born.
Średniowieczne kroniki nie wspom inaj ą o dzwonach kościoła Santa Maria. Pierwsze wzm ianki
na ten tem at pochodzą dopiero z roku 1714, a zawdzięczam y j e kasty lij skiem u królowi Filipowi V,
który po zwy cięstwie nad Katalończy kam i obłoży ł ich dzwony specj alny m podatkiem za to, że
nawoły wały katalońskich patriotów do obrony oj czy zny. Zresztą nie ty lko Kasty lij czy cy m ieli za
złe dzwonom , że wzy waj ą ludność do broni. Sam Piotr Cerem onialny, po stłum ieniu powstania
w Walencj i, rozkazał stracić kilku buntowników przez wlanie im do gardła roztopionego m etalu
z dzwonu Unión, który wzy wał do pospolitego ruszenia.
O znaczeniu kościoła Santa Maria świadczy chociażby opisany w powieści fakt, że król Piotr
właśnie na placu przed świąty nią — a nie na ry nku Blat, przed pałacem naczelnika — prosił
m ieszkańców Barcelony o pom oc w woj nie przeciwko Sardy nii.
Prości bastaixos, nieodpłatnie znoszący bloki skalne na budowę świąty ni, stanowią naj lepszy
przy kład poświęcenia, z j akim wierni uczestniczy li w powstawaniu kościoła Santa Maria. Parafia
nagrodziła bastaixos liczny m i przy wilej am i, a o ich oddaniu Marii świadczą postacie z brązu do
dzisiaj zdobiące bram y świąty ni, płaskorzeźby w prezbiterium oraz m arm urowe kapitele świąty ni
— wszędzie tam uwieczniono tragarzy portowy ch.
Ży d Hasdai Crescas j est postacią history czną, podobnie j ak Bernat Estany ol, kapitan alm oga-
warów. Pierwszy z nich został świadom ie wy brany przez autora, o drugiej zbieżności zdecy dował
przy padek. Jednak zawód ży dowskiego bankiera oraz opisane w powieści przy gody Hasdaia Cre-
scasa to czy sta licentia poetica.
W roku 1391, siedem lat po konsekracj i kościoła Santa Maria — i ponad wiek przed wy gna-
niem Ży dów przez Królów Katolickich — ludność Barcelony napadła na dzielnicę ży dowską
i wy m ordowała j ej m ieszkańców. Nieliczny ch ocalały ch Ży dów — m iędzy inny m i ty ch, którzy
schronili się w klasztorach — zm uszono do porzucenia wiary przodków i przy j ęcia chrztu. Gdy po
barcelońskim getcie nie pozostał ślad, gdy zburzono ży dowskie dom y, a bożnice zastąpiono kościo-
łam i, król Jan, zaniepokoj ony pustkam i, j akim i począł świecić królewski skarbiec wkrótce po znik-
nięciu Ży dów, próbował skłonić ich do ponownego osiedlenia się w m ieście. By ł nawet skłonny
zwolnić ich początkowo z podatków (póki ży dowska wspólnota nie rozrośnie się do dwustu m iesz-
kańców) tudzież z ciążący ch na nich doty chczas obowiązków wobec m onarchy, takich j ak przeka-
zy wanie łóżek i inny ch sprzętów na potrzeby dworu odwiedzaj ącego stolicę oraz karm ienie lwów
i dzikich bestii z królewskiego zwierzy ńca. Mim o to Ży dzi nie powrócili do Barcelony i w roku
1397 król przy znał m iastu przy wilej nieposiadania getta.
Wielki inkwizy tor Katalonii, Nicolau Eim eric, m usiał się schronić w Awinionie pod opiekuń-
czy m i skrzy dłam i papieża, ale po śm ierci Piotra Cerem onialnego wrócił i nadal potępiał pism a
Ram ona Llulla. Gdy w roku 1393 król Jan wy pędził go z Katalonii, inkwizy tor udał się ponownie
na dwór papieski, choć j eszcze w ty m sam y m roku zawitał do Seu d’Urgell. Król Juan zażądał od
tam tej szego biskupa bezzwłocznego wy gnania Eim erica, który i ty m razem uciekł do Awinionu.
Dopiero po śm ierci Jana I j ego następca Marcin Ludzki pozwolił inkwizy torowi doży ć swy ch dni
w rodzinny m m ieście, Geronie, gdzie Nicolau Eim eric zm arł w wieku osiem dziesięciu lat. Praw-
dziwa j est wspom niana w powieści m aksy m a wielkiego inkwizy tora: „konty nuacj a, nie powtórze-
nie”, pozwalaj ąca obej ść zakaz wielokrotny ch tortur, oraz j ego wizj a idealny ch lochów, które po-
winny przy spieszy ć zgon więźnia.
W przeciwieństwie do Kasty lii, gdzie inkwizy cj a rozpoczęła działalność dopiero w roku 1487
(choć pam ięć o j ej okrucieństwie przetrwała wieki), w Katalonii try bunały inkwizy cy j ne — nie-
zależne od kościelnej władzy sądowniczej biskupów — działały prężnie j uż od 1249 roku. Przy -
czy n tak wczesnego zaistnienia inkwizy cj i na ziem iach katalońskich należy upatry wać w pierwot-
ny ch zadaniach tej insty tucj i, a m ianowicie w walce z herezj ą utożsam ianą naówczas z kataram i
zam ieszkuj ący m i południe Francj i i waldensam i Piotra Walda z Ly onu. Ze względu na geogra-
ficzne sąsiedztwo oba odłam y chrześcij aństwa, uznawane przez Kościół za herety ckie, m iały
swy ch wy znawców pośród m ieszkańców Starej Katalonii. Kataram i by li na przy kład katalońscy
m ożnowładcy z rej onu Pirenej ów: wicehrabia Arnau i j ego żona Erm essenda, Ram on, pan Cadi
oraz Guillem z Niort, naczelnik hrabiego Nunó Sanca w Cerdagne i Conflent.
Nie bez powodu więc inkwizy cj a właśnie od Katalonii rozpoczęła swą ponurą karierę na Pół-
wy spie Ibery j skim . Gdy w 1286 roku wy tępiono katarów, papież Klem ens V nakazał inkwizy cj i
katalońskiej zaj ąć się, za przy kładem Francuzów, członkam i rozwiązanego zakonu tem plariuszy.
W Katalonii j ednak tem plariusze by li zdecy dowanie m ilej widziani aniżeli po drugiej stronie gra-
nicy — gdzie nienawiść króla do ry cerzy świąty ni m iała podłoże głównie ekonom iczne — dlatego
na sy nodzie zwołany m przez m etropolitę Tarragony biskupi zgodnie oczy ścili tem plariuszy z za-
rzutu herezj i.
Po tem plariuszach przy szła kolej na begardów, który ch nauki również dotarły za Pirenej e. Tak-
że w ty m przy padku nie obeszło się bez wy roków śm ierci, zatwierdzony ch i wy konany ch — j ak
zwy kle — przez władze świeckie. Natom iast w połowie XIV wieku, dokładnie w roku 1348,
w związku z pogrom am i ludności ży dowskiej , spowodowany m i szerzącą się w Europie epidem ią
dżum y, oraz m nożący m i się zarzutam i przeciwko Ży dom , inkwizy cj a katalońska — z braku here-
ty ków i inny ch sekt lub ruchów religij ny ch — poczęła tropić wy znawców j udaizm u.
Dziękuj ę m oj ej żonie, Carm en, ponieważ bez niej książka ta nigdy by nie powstała, Pau Pere-
zowi, który poświęcił się m oj ej powieści nie m niej niż j a sam , insty tucj i Escola d’Escriptura de
1'Ateneu Barcelones za wielki wkład dy dakty czny w dziedzinie literatury, a także m oj ej agentce
Sandrze Brunie i redaktorce Anie Liaras.
Barcelona, listopad 2005
Przypisy
[
]
Francesc Eixim enis „Lo Crestià” („Chrześcijanin”).
[
]
Dla wy gody czy telnika zastosowano m iary dziesiętne, nieznane w opisy wany ch cza-
sach.
[
]
Księga słów m ędrców i filozofów.
[
]
Kana — dawna m iara długości w Katalonii równa 1,5 m .
[
]
Am bit — w kościołach rom ańskich przej ście obiegaj ące prezbiterium , zwy kle na
przedłużeniu naw boczny ch, oddzielone m urem lub arkadam i.
[
]
Przy wilej nadany w średniowieczu — obowiązuj ący do dzisiaj — parafii u Święty ch
Justa i Pastora w Barcelonie. Pozwala on uznać ostatnią wolę um ieraj ącego, wy rażo-
ną ustnie, j eśli świadkowie potwierdzą j ą uroczy stą przy sięgą złożoną przed Naj święt-
szy m Sakram entem .
[
]
Pospolite ruszenie obej m uj ące wszy stkie tery toria Katalonii, bez względu na ich wła-
ściciela, w odróżnieniu od host, obowiązuj ącego ty lko m ieszkańców włości królew-
skich; zwoły wane wy łącznie w razie zagrożenia z zewnątrz.
[
]
Biblia Ty siąclecia, Wy dawnictwo Pallottinum , Poznań 2003.
Spis treści
Okładka
Strona ty tułowa
Mapa
CZĘŚĆ PIERWSZA: SŁUDZY ZIEMI