Świadek, który nie umiał mówić
Okolice wsi Młaki (dawniej Mlaken) w powiecie złotogór- skim są słabo
zaludnione, ziemia kiepska. Wśród płaskich łąk płynie tam rzeka, tworząc liczne
odnogi i kanały. Łąki otoczone są lasami, które ciągną się daleko. Gdy się stanie
na podwyższeniu, na skarpie albo na mostku, i dzień jest pogodny, to
przesłoniwszy ręką oczy zobaczyć można, a nawet policzyć pasące się krowy,
dzieci bawiące się na łące albo wracające z lasu wzdłuż rzeki. Nad łąkami wysoko
na niebie krążą jastrzębie, czasem któryś z nich spada znienacka na zdobycz,
potem unosi ją w szponach
i odlatuje w stronę lasu. Wieś Młaki liczy tylko 38 domów, ale jest w niej
kościółek, w czasie wojny zrujnowany, po wojnie przez nowych parafian
odbudowany. Nie ma szko ły, dzieci dojeżdżają do odległej o 7 kilometrów wsi
Buko wa, wsi dużej, z nowo postawionym budynkiem szkolnym, sklepem gminnej
spółdzielni i remizą strażacką zbudowaną w miejscu, gdzie dawniej był
ewangelicki kościół, w czasie wojny zburzony. Z Młak dzieci więc jeżdżą do
Bukowej, a mieszkańcy Bukowej przyjeżdżają do Młak w niedzielę do kościoła.
Mieszkańcy obu wsi nie pochodzą z tych stron. Przybyli tu ze wschodu dawnej
Polski, niektórzy nawet z tej samej wsi. Teraz byli o czterdzieści lat starsi, ich
dzieci i wnuki urodziły się już na tej ziemi. Żenili się przeważnie między sobą.
Dziewczęta z Młak wychodziły za chłopców z Bukowej, albo na odwrót, ale
ponieważ ziemi
nie przybywało, więc część młodzieży wyjeżdżała do szkół w stolicy województwa,
a nawet jeszcze dalej, zostawała tam, albo przywoziła sobie żony i mężów z
całkiem innych stron. Pierwsi, którzy tu prawie przed czterdziestu laty
przyjechali, czuli się trochę jak w obcym kraju. Nie mieli jednak wiele czasu, aby
o tym myśleć. Trzeba się było urządzać, żyć, mieszkać w tych zabudowaniach z
czerwonej cegły, jakby jeszcze nie dokończonych, nie otynkowanych, a już
postarzałych. Jakże wesoła była biel domu na tle wiosennej zieleni i kwiatów,
tam, w opuszczonej wsi - jak ponura wydawała się tutaj brudna czerwień
ceglanego mu- ru. Starszym ludziom obca też wydawała się nowa szkoła w
Bukowej, obsadzona chudymi topolami, bardziej podob na do jakiejś fabryki albo
szpitala niż do szkoły. Ten parterowy sklep geesu smutny jak stacja kolejowa na
pus tyni. Ten kiosk w Młakach, ciemny i zaniedbany, jak budka dróżnika,
któremu umarła żona. Na początku wydawało się, że życie tutaj będzie
tymczasowe, że za dwa, trzy lata wrócą do swoich wesołych, białych wsi,
kościółków i cerkie wek wśród jasnej, bujnej zieleni lip i akacji. Ale mijały lata, nic
się nie zmieniało i starzy musieli jakoś przywyknąć. A młodzi - urodzili się tu. Nie
mieli innego wyboru. Przy zwyczaili się do tego, co zastali, co dokoła siebie
pierwszy raz zobaczyli. Okolica była spokojna. Drzwi od domów na dzień,
obyczajem wschodnim, nie zamykano. Czasem, ale to rzadko, bardzo rzadko,
ginęła komuś kura albo gęś, a i to nie wiadomo, czy sprawcą nie był jastrząb albo
lis. Raz chyba tylko się zdarzyło, że złodzieje wyprowadzili świnię z chle wa.
Przyjechali zresztą samochodem, nie wiadomo skąd.
Wieczorami było cicho i spokojnie, droga przez wieś pustoszała. Skądsiś
dolatywały dźwięki radia albo har monii, w oknie domu sołtysa migotało zielone
fosfory zujące światło telewizora. Czasem, z daleka, rozlegał się nagle jakiś krzyk
albo śmiech. Pijany człowiek szedł środ kiem drogi zataczając się, przystawał, coś
pokrzykiwał albo zawodził jakąś smutną piosenkę znad Dniestru albo Zbrucza.
Urywał nagle, milknął, zapadała znów cisza.
Pewnego późnego popołudnia, było to w drugiej połowie sierpnia, kiedy dni
zaczynają być trochę krótsze, matka trojga dzieci, trzynastoletniego Józka,
dziesięcioletniej Ani
i dwuletniego Bronka, wyszła z domu, aby zobaczyć, czy jej dzieci są na pastwisku
i czy krowy pasąc się zbliżają się już powoli do żerdzi, którymi pastwisko
ogrodzone było od strony drogi, i stwierdziła, że krowy są już blisko miejsca, gdzie
zwykle się o tej porze pasły. Ale dzieci nie było. Matka wyjrzała więc na drogę,
popatrzyła w stronę kościoła i kiosku, ale i tam dzieci nie było. Nie widać ich było
także na moście ani na drodze do wsi. Drogą przeje chał syn sąsiada na
motorowerze, matka zawołała go, ale nie usłyszał, więc krzyknęła jeszcze raz,
głośniej... Chłopak zawrócił i przystanął. Powiedział, że we wsi dzieci nie było.
Matka wróciła na podwórze, poszła do ogrodu, pochyliła się nad grządkami i
smyknęła z ziemi parę marchewek
i pietruszek na jutro na zupę, potem wyjrzała jeszcze raz zza węgła obory. Słońce
stało jeszcze dosyć wysoko, widać było wszystko jak na dłoni, pastwisko, dalej
łąki, kępy wierzb nad rzeką i nad stawkami, aż po brzegi lasów. Z mokradeł
podnosiły się wąskie, przezroczyste smugi mgły i snuły się po łąkach. Matka
wpatrywała się długo w otwarty szeroko krajobraz, zatrzymywała wzrok na
kępach zarośli, drzewach, kopkach siana, ale nie było widać nigdzie żadnego
ruchu. Dzieci na łąkach nie było. Matka wróciła do domu, przeszła przez sień i
zobaczyła swoich dwóch synów wracających drogą od strony koś cioła i mostu.
Starszy niósł w ręku długie wędzisko i rybę, młodszy biegł koło niego. Matka
poprawiła chustkę i spy tała:
- A gdzie Anusia?
Starszy chłopak wzruszył ramionami, oparł wędzisko
o ścianę, rybę położył na kamiennych schodkach.
- A toście nie byli razem?
- Anusia była z Bronkiem w łąkach, ja poszedłem nad rzekę.
Matka pochyliła się nad małym i spytała:
- Gdzie Anusia?
Mały popatrzył na matkę, skrzywił się i powiedział:
- Nie ma, tu tu...
- Co mówisz?
- On chce powiedzieć, że pojechała samochodem — po wiedział Józek.
- Co ty, durny, pleciesz, jakim samochodem?
Mały nie był wcale głupi. Po prostu umiał mówić tyle, ile umiał, tyle, ile mu
było w jego wieku koniecznie potrzebne.
- Pić! - powiedział mały i rozpłakał się.
1 Daj mu, Józek, mleka, ja muszę iść krowy puścić. Matka otworzyła wrota
pastwiska, krowy poczłapały do obory. Zamknęła wrota na druciane koło, ale nie
od chodziła jeszcze. Stała i patrzyła na łąki. Powoli ściemniało się, bo słońce
zaszło za chmury, ale matka byłaby zobaczy ła córkę z daleka, bo miała na sobie
białą spódniczkę
i czerwony sweterek. Kiedy matka Ani wróciła do domu, nie zastała jeszcze męża.
Wrócił z młyna dopiero o dziewią tej, ale jak usłyszał, że Ani nie ma jeszcze w
domu, to nie wyprzągł nawet konia, nie jadł kolacji, powiedział tylko: czekajcie, ja
jej dupę zbiję, co ona se myśli, że jest dorosła, żeby chodzić po nocy? - i poleciał
szukać córki na wieś. We wsi jest domów 38, a całkiem dokładnie trzydzieści
siedem zamieszkanych, bo z jednego się wyprowadzili, ale ojciec Ani nie musiał
chodzić po wszystkich domach. Obszedł tylko te, gdzie Ania miała koleżanki,
potem siadł u sołtysa, a chłopaki na rowerach w ciągu 20 minut objechali całą
wieś, zajrzeli nawet do księdza. Ani nigdzie nie było i nikt jej dzisiaj nie widział.
Ludzie mieszkający teraz we wsi Młaki, jak to już było powiedziane, nie
pochodzą z tych stron, ich rodzice lub dziadkowie przed czterdziestu laty
mieszkali na wschodzie, prawie wszyscy w jednym powiecie, więc jak się coś u
nich teraz stanie, to tak jakby wydarzyło się w jednej rodzinie. Paru chłopów
zebrało się u sołtysa i uradziło, że jak do północy Ania nie wróci, to pójdą ze
światłami szukać
dziecka w łąkach. Było przecież parę dni deszczu, wody w rzece i w kanałach
trochę wezbrały, więc mogła gdzieś zabrnąć w bagno i teraz nie może wrócić.
Dwóch sąsiadów
i sołtys poszli do domu Ani, żeby się jeszcze czegoś od jej braci dowiedzieć, ale
mały już spał, a starszy nic nowego nie powiedział. Mówił, że był nad rzeką i nie
patrzył, bo łowił ryby. Nikogo obcego na łące nie było. Jakżeś nie patrzył, to skąd
wiesz, że nikogo nie było? - spytał sołtys. Bo raz albo dwa popatrzył, Ania i
Bronuś byli koło dębu, zbierali chyba żołędzie do zabawy, a potem jak się drugi
raz obejrzał, to już ich nie było. Gdzie mogli być? A skąd on może wiedzieć? Toś
nie pilnował Ani? Skąd, Ania powiedziała, że będzie pilnować Bronka. Ania nie
jest już dzieckiem. No i co było potem? Potem, ale to było później, może godzinę
albo dwie, usłyszał, jak Bronek woła: Józio, Józio! i zobaczył, że mały biegnie, ale
całkiem z innej strony, gdzieś od strony rzeki, ale z góry. Więc Józek się zdziwił i
spytał, gdzie jest Ania, gdzie poszła Ania? A ten głupi mówi, że pojechała. Gdzie
pojechała? To on macha ręką i pokazuje w tamtą stronę, w stronę lasu. Ale tam
jest rzeka. Tak, jest rzeka, a most daleko i co potem było? Poszlimy z Bronkiem
do domu. Dlaczego nie szukaliście Ani? Szukali my, wołali, ale nigdzie jej nie było.
A drogą po drugiej stronie rzeki samochody jakieś jechały? Jechały, ale jak się
łapie ryby, to nie widać, trzeba by podnosić głowę, zresztą jest daleko, to nawet
źle widać. Jechały jakieś samochody, w jedną i drugą stronę, jechały też
motocykle i ciągniki, przejechała także jakaś ciężarówka. Jakie samochody?
Daleko jest, nie widać, mówiłem, że nie patrzyłem. Nie widziałeś, czy nie
patrzyłeś? Dajcie mi spokój, nic więcej nie wiem. Dajcie mu spokój, on nic więcej
nie wie. A mały Bronuś śpi w łóżeczku za kratkami, pod łóżeczkiem stoi nocnik i
stoją dwa samochody cięża rowe, czerwony i zielony, jeden załadowany szyszkami,
drugi żołędziami. Mały coś zapewne widział, coś wie, ale nie umie jeszcze dobrze
mówić, więc nie powie. Sołtys, który prowadził śledztwo i wypytywał Józka, i dwaj
sąsie-
dzi wypili po kieliszku wódki, bo noc się zapowiadała chłodna, i poszli. Dołączyło
do nich jeszcze kilku, razem było ich koło dziesięciu, wszyscy z latarkami. Sołtys
miał taką z reflektorem, co z niej światło bije na sto metrów. Chłopakowi na
motorowerze i dwóm chłopakom na rowe rach kazali objechać drogi, które z
daleka okrążają łąki. Wzięli nawet ze sobą dwa psy na smyczach, prowadzili je d,
którzy mieli iść z prawej i z lewej strony tyraliery. Tak zarządził sołtys, który pod
koniec okupacji był w partyzant ce. Noc była ciemna, bezksiężycowa, chłodna,
tyle że mgły opadły. Chłopi kobiet nie zabrali, nawet matce Ani iść zabronili. Stała
na skarpie i widziała, jak oddalali się nawołując się i wołając Anusię: Ankaaa!
Anusiaaa! Aniaaa! Światła malały, czasem nikły wśród krzaków. Naszczeki- wały
psy. Światła zaczęły potem znów zbliżać się. Chłopi wrócili gdzieś koło drugiej,
niczego nie znaleźli. Anki nigdzie nie było, więc ojciec i matka zgodzili się, żeby
sołtys zadzwonił na milicję. Ale mógł telefonować dopiero jutro, bo centralka w
Bukowej łączyła od 9 rano.
Nazajutrz o siódmej matka Ani wygnała krowy na pastwisko, potem stała
chwilę koło żerdzi i patrzyła w pus te łąki, ale zrobiło się jej smutno i wróciła do
domu. Józek nie chdał wstawać, a miał pomagać ojcu rozrzucić siano, więc go
wygnała z łóżka. Zrobiła śniadanie najmłodszemu, potem dała jeść mężowi i
starszemu. Jak jedli, to Bronek biegał dokoła kuchni i ciągnął na sznurku swój
samochód załadowany szyszkami.
- Chodź tu, Bronuś — powiedział ojciec do synka — i po wiedz ojcu, czy Ania
pojechała takim samochodem jak ten twój?
Bronuś zatrzymał się, popatrzył na ojca, powiedział:
- Nie.
- Taksówką?
- Nie.
Ojciec powiedział do Józka:
- No widzisz, teraz mówi, że nie.
Józek nie odpowiedział, wzruszył ramionami.
-
A mówiłeś, że on powiedział, że Ania pojechała samo chodem.
- Bo on jak mówi „tu-tu”, to znaczy samochód.
-
Tu tu — powiedział Bronek, który stał koło stołu
i przysłuchiwał się.
- Dumyś - powiedział ojciec.
-
Nie ma Ani, tu tu - powtórzył Bronuś i rozpłakał się. Rozpłakała się też matka
Ani, bo uprzytomniła sobie, że mąż najbardziej kocha Anię, bo Ania wdała się w
niego, jest smukła, ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, ma zdolności do
rysunków i muzyki, tańczy i śpiewa w szkol nym zespole. Wzięła Bronka na
kolana.
-
Znowu się zlałeś, ty brzydalu. -1 matka sobie przypo mniała, że Ania jeszcze
pół roku temu, jak Bronuś słabo chodził, to bardzo lubiła go nosić na rękach.
Brała go zawsze na ręce, jak wracali z pastwiska.
- Jedźcie z Józkiem do tego siana - powiedziała.
-
Nigdzie nie jadę. Po dziewiątej może tu już być mili cja.
Ale milicja nie przyjechała tak prędko. Powiedzieli, żeby zadzwonić jeszcze raz po
dwunastej, jakby dziewczynka nie wróciła. Sołtys dzwonił potem jeszcze dwa razy.
Przyjechali dopiero po pierwszej. Najpierw radiowóz z dwoma ofice rami. Wysiedli
koło sołtysa, posiedzieli u niego chwilę, potem przyszli do rodziców Ani.
- Michał i Katarzyna Rodko?
- Tak.
- No, co tu u was się stało?
- Zaginęła nasza córka. Nie wróciła na noc.
- Wiemy. Może się z kim wybrała na wycieczkę?
- Panie kapitanie, przecież to dziecko. Ma dziewięć lat.
- W grudniu skończy dziesięć - poprawiła matka Ani.
- Kto ją ostatni widział?
- Ja - powiedziała matka Ani.
- Gdzie?
- Jak szła na łąkę z dwoma braćmi.
- Znaczy, nie pani, tylko bracia widzieli ją ostatni, tak?
- Starszy widział ją ostatni — powiedział ojciec Ani, wskazując na Józka.
Józek był blady jak kreda, ale od powiedział przytomnie:
- Nie ja ją widziałem ostatni, tylko on ją widział ostatni.
- To dziecko? - spytał oficer, patrząc na Bronka.
- Tak, ale on nie umie jeszcze mówić, ma półtora roku, dopiero w listopadzie
skończy dwa.
- Ale ty mówić umiesz, to chodź, opowiesz mi, co widziałeś - powiedział oficer
i wziął Józka pod ramię.
- Nic nie widziałem. Gdzie mam iść?
- A tu, naprzeciwko, do sołtysa.
Kiedy Józek wrócił, był spłakany i czerwony jak ugoto wany rak. Oficer wsiadł
do samochodu i długo rozmawiał przez radio. Pół godziny później przyjechały dwa
samo chody pełne milicjantów, mieli ze sobą kilka psów. A wkrótce potem na
środku łąki wylądował śmigłowiec. Na drogę wyległa połowa wsi. Koło
skrzyżowania zrobił się zator. Droga była wąska, szerokie samochody milicyjne
zatarasowały dwie trzecie jezdni. Na co dzień wieś jest spokojna. Leży przecież nie
przy głównej szosie, tylko przy bocznej drodze. Autobusy tędy nie kursują, mały,
szkolny autobus przyjeżdża za dwadzieścia ósma, zatrzymuje się koło sołtysa,
cofa na jego podwórze i w ten sposób zawraca. Czasem przejedzie samochód
ciężarowy albo fur gonetka z towarem do kiosku, zabłądzi jakiś samochód
osobowy, ciągnik z PGR albo nadleśnictwa, ale bywają dni, kiedy droga od rana
do wieczora jest pusta, tylko od czasu do czasu przetoczy się furmanka,
przejedzie ktoś na motocyklu albo rowerze. A teraz nagle, jak na dość, nabrało się
skądsiś furmanek, stanęły dwa samochody ciężarowe wyładowane pustakami i
jadący w przeciwną stronę ciągnik z przyczepą pełną worków z cementem. Dwa
samochody milicyjne cofnęły się powoli tyłem na podwórze sołtysa, ruszył
samochód z pustakami, ciągnik z przyczepą, potem furmanki. Zanim to jednak
nastą piło, na drodze panowało jakieś zamieszanie, a mały Bro- nuś zdążył dostać
od matki w skórę, bo omal nie wpadł
pod koła. Matka wyciągnęła go w ostatniej chwili krzyczą cego:
- Ania tu tu, Ania tu, Ania tu tu!
- Nie ma tu Ani, gówniarzu, jeszcze by tego brakowało, żebyś wpadł pod
samochód!
Inne matki też powyganiały z drogi dzieci. Zresztą widowisko przeniosło się
teraz na łąki. Milicjanci rozwinęli się w tyralierę i poszli ze swoimi psami i
aparatami radio wymi, z których sterczały w górę anteny, przez pastwisko w
stronę łąk. Śmigłowiec podniósł się w górę i zaczął powoli krążyć nad łąkami.
Leciał jakoś dziwnie, bokiem, jakby się zepsuł, albo jakby pilot się ciągle oglądał
poza siebie. Milicjanci nie pozwolili nikomu ze sobą iść, zabrali tylko na świadka
sołtysa. Widać było, jak szli w odległości dziesięciu metrów jeden od drugiego. Ci,
którzy prowadzili na długich smyczach psy, podbiegali czasem, kiedy psy ciągnęły
ich w stronę jakiegoś drzewa albo kępy krzaków. Ale chyba psy niczego nie
znajdowały, bo tyraliera po suwała się dalej. Jakiś czas słychać było jeszcze z
daleka naszczekiwanie psów, potem szczekanie umilkło. Tyraliera znikła wśród
drzew i zarośli. Oddalił się także i zniknął za lasami śmigłowiec. Po prawie
czterech godzinach wrócili z niczym. Niczego nie znaleźli. To znaczy, owszem,
znale ziono jakieś rzeczy, widziano je potem leżące na papierze pakunkowym:
czerwoną, podartą wstążkę, dwa grzebienie do włosów z powyłamywanymi
zębami, jedną zniszczoną tenisówkę, ale to nie były rzeczy Ani. Chociaż co do
wstążki, to matka Ani powiedziała, że mogła to być jej wstążka, ale dawno
zgubiona, może przed rokiem, bo teraz Ania nie nosiła już warkoczy, włosy miała
krótko obcięte. Butelki po winie, puszki od konserw, papiery i torby z folii też
zebrano na kupę, ale nikt się nimi specjalnie nie interesował. Milicjanci wsiedli z
psami do samochodów i odjechali. Dwaj oficerowie zatrzymali się jeszcze chwilę,
rozmawiali z leśniczym, który wezwany telefonicznie zdą żył jeszcze przyjechać na
motocyklu przed ich odjazdem. Droga opustoszała. Na skrzyżowaniu stało jeszcze
kilku
chłopów, koło których zatrzymywały się furmanki albo rowerzyści, potem i chłopi
się rozeszli. Z okolicznych domów patrzono w stronę domu rodziców Ani.
Widziano, że matka Ani zamknęła furtkę od drogi, potem rodzice Ani chodzili po
podwórzu, jak zwykle o tej porze. Słychać było odgłos sieczkarni, potem kwiczenie
karmionych świń. Jesz cze później rozbłysło w ich domu światło. Mijał dzień w
domu Rodków podobny do innych dni.
Nazajutrz rano paru młodych ludzi ze wsi zorganizowa ło wyprawę nad rzekę i
kanały. Nieśli z sobą długie tyki. Uparli się, że jeśli nie znaleziono Ani żywej, to
znaczy, że mogła się utopić, i trzeba szukać jej ciała. Ojciec Ani nie poszedł, bo
powiedział, że Ania nie mogła się utopić. To tak, jakby ktoś powiedział, że utopiła
się kaczka. Ania umie lepiej pływać niż on, który urodził się nad dużą, głęboką
rzeką. Jakżeż mogła się utopić Ania, która na obozie harcerskim skończyła kurs
pływania najlepiej w kla sie? I to w dodatku w małej rzece, w której są tylko dwa
czy trzy takie miejsca, w których człowieka kryje? Ale potem kiedyś ojciec Ani
powiedział, że nie poszedł tylko dlatego, że nie chciał widzieć ciała Ani, jakby je
znaleziono. Dwóch chłopaków wzięło nawet ze sobą sieć, którą kłuso wali
ukradkiem za rybami. Ale teraz to nawet milicjant by im tej sieci nie odbierał.
Ludzie wrócili z rzeki koło południa, ciała Ani nie znaleźli. Wywlekli na brzeg jakiś
zardzewiały motocykl, pewnie jeszcze z czasów wojny, trochę desek, żelazną
beczkę po benzynie i sterty pach nących mułem roślin wodnych. Potem jeszcze
przez jakiś czas zaglądała do wsi milicja i zadawała coraz dziwniejsze pytania.
Ktoś dowiedział się od nich, że poszukiwania trwają dalej w sąsiednich powiatach,
województwach, a na wet w całej Polsce.
Ludzie, jak ludzie, zapominają. Przyszła pora kopania ziemniaków i buraków.
Życie musi się toczyć swoim po rządkiem. Rodzina, w której zdarzyło się
nieszczęście, musiała też żyć dalej. Ale zaczęto się od niej trochę odsuwać. Skoro
nie wyjaśniono sprawy zniknięcia Ani - to
trochę tak, jakby winnymi byli w końcu ci, którzy nie szczęścia doznali. Józek
dojeżdżał do szkoły autobusem. Zrobił się jeszcze bardziej milczący i zamknięty w
sobie. Jego koledzy we wsi opowiadali, że był w szkole oficer milicji z panem w
cywilu, podobno psychologiem, i obaj rozmawiali z Józkiem w pokoju
nauczycielskim. O czym rozmawiali, nie było oczywiście wiadomo. Czyżby Józek
miał coś do ukrycia, co mógł tylko niektórym ludziom powiedzieć? Nie wiadomo.
Mały Bronek skończył dwa lata, rósł i coraz więcej znał słów. Potrafił już nazywać
dużo różnych rzeczy, zaczął nawet wyrażać krótkimi zda niami swoje malutkie
myśli i uczucia. Ojciec czasem wracał podpity, ale to mu się dawniej też zdarzało.
Tylko matkę Ani widywano często popłakującą, jak sobie przypomniała Anię, albo
jak ktoś obcy coś o niej powiedział. Matka Ani nie patrzyła teraz nigdy w stronę
łąk. Nie zatrzymywała się na skarpie, nie osłaniała ręką oczu, aby lepiej widzieć.
Nie spodziewała się już, aby córka stamtąd wróciła. Może bała się tej pustki
ciągnącej się daleko i zamglonej, jakby w tej pustce i tej mgle czaił się
nieuchwytny zwierz, który porwał jej córkę. Pilnowała, aby Bronuś nie chodził
sam w łąki. Zbliżała się jesień, noce były coraz zimniejsze. Łąki i pola zasnuwała
mgła, która podnosiła się z rzeki i mokradeł i podchodziła aż pod sam dom.
Odleciały jaskółki i bocia ny, nie słychać było śpiewu skowronków. Dzikie kaczki
podrywały się z rzeki i kanałów i szybowały skrzypiąc skrzydłami, niby źle
naoliwionymi zawiasami. Leciały w stronę lasów, potem wracały i znów zapadały
nad rzeką. Pożółkły szuwary, trawy i liście drzew. Pozimniało jeszcze bardziej, ale
zrobiła się pogoda. Po rannych mgłach wsta wało blade słońce, wędrowało nisko
nad lasami po czystym niebie, chowało się w lasach. Od strony cichych łąk i
lasów rozlegały się czasem strzały, rozpoczął się bowiem sezon polowań. Panowie
ze strzelbami wysiadali z eleganckich samochodów, czasem nawet ze znakami
zagranicznymi. Mieli z sobą psy, duże i małe, dla ludzi przyjazne, tylko bardzo
zawzięte na zwierzynę. Jedne były podobno na
zające, bażanty, kuropatwy, inne na lisy, a jeszcze inne na wilki i dziki. Mały
Bronuś bardzo się interesował myś liwymi, a zwłaszcza ich samochodami i psami.
Ponieważ umiał już odróżniać nie tylko samochody ciężarowe od ciągników, ale
nawet taksówki od samochodów prywat nych (ba, doszedł nawet do tego, że
potrafił odróżnić fiata od mercedesa, którego nazywał „melcedeś”), mógł już
prowadzić na ten temat rozmowy ze starszymi nawet od siebie chłopakami.
Rozmowy te i oglądanie samochodów odbywało się na drodze, więc matka
Bronusia nie spusz czała z niego oka, a po południu, po powrocie ze szkoły,
opiekował się nim Józek.
W jeden z takich dni późnojesiennych, po paru już nocnych przymrozkach,
rozeszła się we wsi pogłoska, że około dziesięciu kilometrów stąd myśliwi znaleźli
w lesie ciało dziewczynki, które mogło być ciałem Ani. Wiado mość ta niebawem
potwierdziła się, gdy do wsi przyjechał samochód milicyjny po rodziców Ani. Tak,
była to Ania, poznali ją. Jej ciało wepchnięte było głową naprzód do wielkiej lisiej
jamy, pod wiszarem. Prawie całe ciało scho wane było w tej jamie, tylko nogi
przykryte były ziemią i kamieniami, strąconymi z nawisu. Gdyby nie psy, które
węsząc za lisami obskoczyły jamę, zaczęły ujadać, skomleć i grzebać w ziemi,
gdyby nie one, nigdy, a na pewno nieprędko, by się ciało Ani znalazło. Myśliwi ze
strzelbami gotowymi do strzału obstawili lisowisko, bo spodziewali się, że z jakiejś
bocznej nory wyskoczy nagle lis — a tu zobaczyli wyłaniającą się z ziemi ludzką
nogę. Mówili potem, że szczekanie psów od razu im się wydało jakieś dziwne, nie
takie jak na lisa. Więc rodzice Ani ciało rozpoznali, później zabrano je do
medycyny sądowej, a po paru dniach odbył się pogrzeb Ani. Mały cmentarzyk
niedaleko kościoła zarośnięty jest z lewej strony wysokimi chwastami, wśród
których sterczą kamienie nagrobne daw nych mieszkańców wsi. Z prawej strony
leżą pod nowymi krzyżami z pobielonego betonu ci, którzy przyjechali tu
czterdzieści lat temu, z dalekich stron. Ania była pierwszą,
tu już urodzoną, która na tej ziemi spoczęła. Przemawiał dyrektor szkoły, była
delegacja szkoły ze sztandarem. Było bardzo dużo ludzi z Młak, przyjechali
specjalnie wynaję tym autobusem ludzie z Bukowej. Na pogrzeb przyjechało
nawet dwóch redaktorów, jeden miał aparat fotograficzny. Rozmawiali po
pogrzebie z ludźmi ze wsi i robili zdjęcia domu Ani i pustych łąk. Chcieli robić
zdjęcie rodziców Ani, jej braci, jej zabawek, ale jak ojciec Ani dowiedział się, że są
z gazety, to im powiedział, żeby się odpieprzyli. Na pogrzebie może ktoś z milicji i
był, bo widziano na po boczu drogi stojący samochód. Ale ofiq'alnie milicja przy
jechała dopiero po trzech czy czterech dniach i bywała potem jeszcze w tej okolicy
kilka razy. Rodzice Ani dowie dzieli się, że ich córka zmarła wskutek podduszenia
(„pod- duszenia”, tak to nazwali), a potem jeszcze dwukrotnego uderzenia jakimś
żelaznym narzędziem w głowę. Przedtem została zgwałcona. Teraz, kiedy zostało
znalezione ciało Ani i stwierdzono, że została zabita - sprawa nabrała innej
wymowy. Śledztwo ożywiło się. Ojciec Ani nie mógł zro zumieć, na czym polegała
różnica. Milicjant po cywilnemu, który z nim rozmawiał, próbował wytłumaczyć to
w taki sposób: przedtem Ania była tylko tą, która zaginęła, znik ła, mogła
zabłądzić, albo zostać uprowadzona. A teraz było już wiadome, że została
zamordowana i że gdzieś musi istnieć, mieszkać, żyć sprawca tego, czyli zabójca.
Trzeba go więc szukać i znaleźć. I milicja liczy na pomoc rodziny, sąsiadów i w
ogóle ludzi. Jasne?
Tak, teraz było wszystko jasne. Przynajmniej dla rodzi ców Ani, dla sąsiadów,
dla ludzi, którzy Anię i jej rodziców znali. Bo trzeba powiedzieć, że do tej pory dom
Rodków otaczała atmosfera jakiejś niejasności. Nie, broń Boże, to było dalekie od
podejrzeń, nikt nie posądzał ich o to, że zamordowali własną córkę. Ale czego to
ludzie nie potrafią wymyślić! Na przykład: ktoś powiedział, że taką ładną, zdolną
dziewczynę to można sprzedać za granicę za ciężkie pieniądze. I dlatego śladu po
niej nie ma... Ale teraz, kiedy trumnę z ciałem Ani zakopano w ziemi, tutaj, na
cmen
tarzu koło kościoła - nie było już żadnych wątpliwości. Chyba tylko mały Bronuś,
chociaż był na pogrzebie, nie kojarzył tej drewnianej skrzynki z osobą Ani. Jeśli ją
jeszcze trochę pamiętał, to jako Anię żywą, której na razie, czy raczej w tej chwili,
tutaj nie ma.
Funkq'onariusze milicji, którzy przyjeżdżali do Młak i rozmawiali z rodzicami i
sąsiadami, niczego chyba nowe go się nie dowiedzieli. Może tylko Józek był teraz
jakiś bardziej rozmowny. A był przecież przedostatnim, który widział Anię żywą,
więc był świadkiem ważnym. (Z Bron- kiem nawet nie próbowano rozmawiać).
Józek powinien był opiekować się młodszym rodzeństwem. Był chłopa kiem, który
powinien był znać swoje obowiązki, choć mu ich wtedy, kiedy szedł z siostrą i
bratem na łąki, nikt nie przypominał: miał obowiązek patrzeć, gdzie są i co robią
młodsi od niego, Ania i Bronek. I do tego jeszcze czyż nie powinien był od czasu
do czasu odwrócić się i popatrzeć, gdzie są krowy? Czy nie zabmęły gdzie w
moczary albo nie przeszły na drugą stronę rzeki? A tymczasem Józek patrzył jak
sroka w kość na biały spławik z gęsiego pióra, który przesuwał się powoli po
powierzchni wody, zatrzymywał się, dawał czasem nura i znów się wyłaniał. I to
trwało dosyć długo. Mogło nawet trwać dwie godziny. A w ciągu dwóch godzin
może się dużo zdarzyć. Bo jak się łowi ryby, to się zapomina o bożym świecie. I to
chyba cała wina Józka. Godzina to jest dużo czasu, a dwie godziny to bardzo
dużo. Krowy skubią trawę powoli, ale ciągle prze suwają się i jak się na chwilę
spuści z nich oko, to mogą zniknąć, jakby się pod ziemię zapadły. A Bronek i
Ania? Czy słyszał przynajmniej coś? Tak, słyszał ich głosy, z po czątku blisko,
jakby z lewej strony, potem dalej, z prawej. Czy widział ich? Tak, z początku tak,
ze dwa razy, jak się obejrzał, potem już ich nie widział, ani nie słyszał. A czy mogli
przejść przez mostek na drugą stronę rzeki, tak żeby ich nie widział? Józek po
namyśle: tak, mogli, ale mostek jest dosyć daleko, prawie dwa kilometry. Ale jak
Józek nie patrzył półtorej godziny, może nawet dwie, to mogli dojść
do mostka i przejść na drugą stronę, tak czy nie? Tak
- odpowiada Józek - pewnie, że mogli. Za pól godziny doszli do mostka i przeszli
na drugą stronę. A czy chodzili czasem na drugą stronę? Tak, często, no, może
nie tak często, ale chodzili. Czasem, jak się im zachciało iść do lasu na grzyby
albo na poziomki. To zmienia postać rzeczy. Co pan mówi? Mówię, że tam
niedaleko jest już droga. Wpraw dzie nie główna, asfaltowana, autobusy tam nie
jeżdżą, bo droga jest kiepska, w jednym miejscu to nawet trudno jest przejechać,
trzeba objeżdżać kawałek lasem. Tamtędy to jeździ tylko stale leśniczy na
motocyklu, robotnicy jeżdżą na rowerach, jeżdżą furmanki, ciągniki, bo są silne i
łatwo im przejechać. Ale samochody to rzadko jeżdżą. Myśliwi jeżdżą,
wczasowicze, czasem jakaś stara syrenka albo tra bant. Albo silne samochody,
albo stare gruchoty, co to ich nie żal. A wtedy jeździły? Józek po długim namyśle:
chyba jeździły. Widział? Nie, widzieć nie mógł, raz dlatego, że nie patrzył, a po
wtóre, jak się jest nad wodą, to się jest nisko i drogi nie widać. Ale słyszał? Tak,
słyszał, jeździły jakieś samochody. No. A teraz jeszcze: Józek z Bronkiem wrócili
do domu od strony kościoła. Dlaczego? Czyżby przeszli przez mostek i wracali
tamtą stroną? Nie, wracali tą stroną. Krowy poszły powoli same do domu, a on z
Bron kiem wracali nad rzeką, wołali Anię, potem przeszli już we wsi głównym
mostem. Nie, nawet nie przeszli, zatrzymali się tylko na moście i chwilę patrzyli
na rzekę i na drogę. Potem wrócili do domu koło kościoła. Tak było. Chwilecz ka:
a czy tamtą drogą jechały albo wracały jakieś samo chody? Którą drogą? Bo tam
jest niedaleko skrzyżowanie. Tą drogą, co idzie od lasu. Nie. Na pewno? Wtedy nie
jechały, na pewno, bo my patrzyli. Dobrze. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy Bronek
mógł przejść z Anią przez mostek na tamtą stronę, a potem sam wrócić? Skąd
wró cić? Nie wiem skąd. Może właśnie poszli na grzyby? Albo na jagody? Pytam
tylko, czy trafiłby sam z powrotem? Tak, trafiłby — powiedział bez namysłu Józek.
On bardzo dobrze wie, którędy trzeba iść. Nie zabłądziłby. Pilnuje się go
tylko, żeby mu się co nie stało. Zresztą Ania czasem mówi: idź Bronuś sam do
domu, Ania zobaczy, czy trafisz? Zostaje w tyle i patrzy, co robi Bronuś, i Bronuś
zawsze potrafi wrócić. No więc wszystko jasne. Mały Bronek widział Anię ostatni,
tylko że Bronek nie potrafi nic powiedzieć. A jak się nauczy dobrze mówić, to już
nie będzie pamiętał.
Sprawa więc wróciła prawie do początku. O tyle nie do samego początku, że
teraz było wiadome trochę więcej. Znaleziono przecież ciało Ani. Znaleziono je
prawie trzy naście kilometrów od domu jej rodziców, a więc dosyć daleko, i w
ciągu niechby nawet dwóch godzin, na które Józek stracił ją z oczu, nie zaszłaby
tam sama. Zresztą - po co by tam szła? Ktoś musiał ją tam zawieźć, żywą lub
martwą. Miejsce, gdzie ją znaleziono, leżało już blisko autostrady i niedaleko
zbiegały się różne drogi boczne i leśne dukty. Świat jest już tam otwarty na
wszystkie strony. Ci z milicji może nie byli tacy najgłupsi i wszystko chyba
przemyśleli, ale śledztwo nie posuwało się jakoś naprzód. Zajął się więc tym ojciec
Ani. Kiedyś, niedługo po pogrzebie, paru ludzi to słyszało, powiedział, że zabije
tego, który zabił Anię. Przykląkł, uderzył pięścią w ziemię, zaklął się, że choćby
on, Rodko, miał siedzieć do końca swoich dni w więzieniu, to tamten żyć nie
będzie. Jak człowieka ogarnia żal i wściekłość, to się gada różne rzeczy. Wiado
mo. Ale ojciec Ani zawziął się. Owinął w gazetę stary, zardzewiały klucz od
maszyn rolniczych, coś takiego, czym prawdopodobnie zabita została Ania i woził
go ze sobą na rowerze, w teczce przypiętej do ramy. Bywał teraz częściej u sołtysa,
przynosił ze sobą kilka butelek piwa albo nawet pół litra. Sołtys był człowiekiem
mądrym i wykształconym, bo jeszcze przed wojną zdążył skończyć jedną klasę
liceal ną. Dobrze się z nim gadało - więc gadali godzinami. Zachodzili tam często
inni ludzie, przejęci losem Ani Obiecywali pomoc i gadali z innymi ludźmi. Bywał
stale leśniczy, który przyjeżdżał na motocyklu i wstępował na rozgrzewkę,
zatrzymywali się choćby na chwilę (zwłaszcza
kiedy w kiosku bywało piwo) robotnicy leśni wracający na rowerach, kierowcy
ciągników z okolicy, nawet szofer autobusu, który odwoził i przywoził dzieci do
szkoły. Wszyscy oni, i inni, przygodni goście sołtysa, rozmawiali
o Ani i przynosili jakieś wiadomości, ale przeważnie nic nowego nie wnoszące. Jak
na przykład ta, że kierowca ciągnika z tartaku, człowiek dosyć znany, bo kiedyś
jeździł autobusem, przypomniał sobie, że w ten dzień, kiedy zaginęła Ania, a może
dzień później, tego już sobie nie mógł przypomnieć, widział na autostradzie
czarnego mer cedesa ze znakami zagranicznymi w pobliżu miejsca, gdzie
znaleziono ciało Ani. W pobliżu? No, nie tak w pobliżu, może kilometr od tego
miejsca. Stał na poboczu szosy, a jakiś gość szukał czegoś w bagażniku. Nie
poznałby tego człowieka, bo go widział z daleka. Zresztą głowę miał opuszczoną.
Leśniczy znów przywiózł kiedyś wiadomość, że pewna kobieta mieszkająca w
domu pod lasem powie działa, że przypomina sobie dobrze, bo to było trzy dni po
Matce Boskiej Zielnej, przyszło do niej po południu dwóch chłopaków, mieli może
po 15-16 lat, i prosili, żeby im sprzedać mleka. Mówili, że są turystami, że rozbili
namiot koło rzeki, ale wyglądali podejrzanie, bo byli brudni i ob darci. Takie to
różne wiadomości znosili ludzie do sołtysa, ale ojciec Ani nikomu nie wierzył.
Nawet leśniczemu, który był człowiekiem spokojnym i poczciwym, nawet
sołtysowi, bo wyrażał się zbyt górnolotnie. Mówił na przykład kiedyś
o zboczeńcach, którzy są chorzy psychicznie i miewają takie chwile, że jak coś na
nich przyjdzie, to muszą kogoś poranić, pobić, zgwałcić, zabić. Rodko nie ufał
nawet zbytnio księdzu, chociaż pochodził także ze wschodu, z są siedniej wsi, bo
ksiądz tylko milczał i rozkładał ręce.
Tymczasem zbliżała się zima, nocami zdarzały się przy mrozki. Potem upadł
śnieg i chwycił mróz. Drogi były teraz nawet bardziej przejezdne jak w jesieni, ale
kto miał do małej wioski Młaki przyjeżdżać? Czasem, ale rzadko, pojawiał się
samochód z myśliwymi, którzy polowali teraz na grubego tylko zwierza, na dzika.
Dzieci jeździły po
staremu autobusem do szkoły, chłopi furmankami do lasu, do Bukowej, do
młyna, robotnicy rowerami do wyrębu lasu. Jechali rano przed siódmą, a wracali
po trzeciej. Z początkiem grudnia zamarzła rzeka, wcześniej niż zwyk le, i dzieci
zaczęły się uganiać na łyżwach. Nie było wśród nich Ani, która jeździła najlepiej,
ale podrastały już inne dzieci. Łąki za domem Rodków wydawały się teraz jeszcze
bardziej puste niż w lecie. Czasem znad lasów przylatywał jastrząb, krążył chwilę
nad pustą, białą ziemią, potem do lasów wracał. Pustawo było także na drodze
koło kiosku, chyba że przywieziono jakiś dobry towar. Pewnego razu, było to
chyba w tak zwaną sobotę pracującą, może na tydzień przed świętami, przywieźli
akurat do kiosku żarów ki, szklanki i biały lakier w puszkach, artykuły rzadko
pojawiające się w sprzedaży, więc na drogę wyległa i usta wiła się w kolejce
połowa wsi. Ale jeszcze nie sprzedawano. Kierowca wynosił z ciężarowego
samochodu kartony z to warem, sklepowa towar odbierała, potem podpisywała
przez kalkę kwity. Droga w tym miejscu jest wąska, zrobił się zator, bo
przystanęły jeszcze dwa ciągniki, jeden nawet z ciężką przyczepą pełną
okrąglaków. Kierowcy ciągników wysiedli, pewnie z zamiarem kupna papierosów,
ale wi dząc, że sklepowa jest zajęta, zamierzali już odjechać
- i właśnie w tej chwili stało się coś, co nagle zbliżyło i połączyło ze sobą rzeczy,
osoby i zdarzenia, które przed tem nie miały ze sobą związku, i sprawiło, że
zbrodnia, która wydarzyła się pół roku temu — wyjaśnić się miała teraz bardzo
szybko. Ojciec Ani stał wśród ludzi w kolejce, koło niego kręcił się Bronuś, bo
spodziewał się, że ojciec mu coś w kiosku kupi. Chodziło zdaje się o kolorową
plastelinę czy kredki, mniejsza z tym. Ale Bronuś się nudził, więc biegał z dziećmi
dookoła, oddalał się i znów się do ojca zbliżał — gdy nagle ojciec Ani usłyszał
bardzo głośny, chociaż tłumił go trochę dźwięk pracujących moto rów, krzyk
Bronka:
-
Ania tu tu! Ania tu tu!
Rodko obejrzał się i zobaczył, że mały Bronuś biegnie za
ruszającym ciągnikiem, czepia się szoferki. Uwiesił się klamki, krzyczy: Ania!
Ania! Ojciec Bronka widzi, jak drzwi szoferki otwierają się, a kierowca nogą
spycha dziec ko na ziemię. Dobrze, że mały potoczył się jakoś tak szczęśliwie, że
nie dostał się pod tylne koła. Ojciec biegnie, dopędza ciągnik, krzyczy:
- Ty skurwielu, kopać dziecko, nogą w twarz!?
Kierowca przystanął, uchylił drzwiczki, odkrzyknął:
- A co się gówniarz mnie czepia!?
Trzasnął drzwiczkami, ruszył i oddalił się.
Bronek pozbierał się z ziemi, nic mu się nie stało, tylko zgubił czapkę i twarz
miał umazaną błotem. Ojciec wziął go za rękę. Bronuś już nic nie mówił, tylko
popłakiwał i wtedy nagle ojcu Ani rozjaśniło się w głowie. Znał przecież dobrze
kierowcę ciągnika, nazywał się Błeszka, jeździł kiedyś szkolnym autobusem.
Przezywano go „Małe Piwo”. To był ten, który opowiadał, że widział w dniu śmierci
Ani czarnego mercedesa na poboczu drogi.
Kierowca drugiego ciągnika, tego z przyczepą, nie mógł ruszyć, bo zrobiło się
zbiegowisko, ludzie stali na środku drogi. Ojciec ścisnął rękę syna, poprowadził
go do ciągnika z przyczepą, pochylił się nad synkiem i powiedział powoli,
wyraźnie, żeby mały mógł zrozumieć:
- Bronuś, teraz uważaj dobrze, czy to jest ten traktor, co nim Ania pojechała?
- Nieee! - krzyknął Bronuś, odwrócił się i pokazał palcem w kierunku, w
którym oddalił się pierwszy ciągnik.
Za szybą drugiego ciągnika widać było twarz kierowcy, młodego człowieka z
wąsikiem. Kierowca dawał ludziom znaki, żeby się rozstąpili, bo chce przejechać.
Zatrąbił kilka razy, potem powoli ruszył, wlokąc za sobą przyczepę. Ojciec
pomyślał, że Bronuś chyba się nie pomylił, tamten ciągnik, też duży ursus z
wielką ze wszystkich stron oszklo ną kabiną, był w kolorze szarozielonym. A ten
jest po marańczowy. Ale pochylił się jeszcze raz nad synem i spy tał:
- Bronuś, gdzie pojechała Ania?
- Tam! - odpowiedział mały i pokazał palcem w kierun ku, w którym oddalił
się pierwszy ciągnik.
- Rany boskie. Dobrze, chodź Bronuś, idziemy do do mu - powiedział ojciec
do syna.
W domu Rodko powiedział do żony: - Trzymaj Bronka. Ja muszę wyskoczyć na
chwilę. - Wyprowadził rower z sieni, powiesił na kierownicy swoją starą, połataną
skó rzaną torbę i pojechał. Chwilę potem jego żona była już u sołtysa i
powiedziała, że mąż był blady jak śmierć i gdzieś pojechał, ale nie powiedział,
gdzie i po co. Sołtys widział zbiegowisko na drodze przez okno i coś niecoś
zaczynał rozumieć. Ale połączenie telefoniczne z posterunkiem mili cji było
przerwane. Zadzwonił więc do sołtysa w Bukowej, ale nie zastał go w domu.
Potem jednak przyszło mu szczęśliwie na myśl, że w straży pożarnej ktoś zawsze
powinien mieć służbę. Odezwał się dyżurny podoficer i żo na Rodki usłyszała, jak
sołtys prosił go, żeby do domu, w którym mieszka kierowca ciągnika, niejaki
Błeszka, posłał dwóch mocnych chłopaków, żeby nie dopuścili tam do jakiejś
draki. I jeszcze sołtys prosił, żeby dyżurny próbował dodzwonić się do powiatowej
komendy miliq'i, bo ta sprawa może mieć jakiś związek ze śmiercią uczen nicy
Anny Rodko.
Tyle słyszała matka Ani u sołtysa. To, co się działo potem, wiadome było już z
relacji żony kierowcy ciągnika. Jej mąż wrócił właśnie z lasu i zaraz zabrał się do
jedzenia obiadu, bo był głodny. Która była godzina? Dokładnie nie wie. Pół do
czwartej, czwarta? Było już mroczno i mąż zapalił do obiadu światło. Więc mąż
siedział przy stole w pokoju i spokojnie jadł zupę, ona była w kuchni z dzieć mi i
smażyła kotlety. I wtedy właśnie wszedł wzmian kowany Rodko Michał. Drzwi
wejściowe były otwarte? Tak, drzwi zamyka się tylko na noc. Czy Błeszkowa znała
wcześniej Rodkę Michała? Nie, nie znała. Może go znała z widzenia? Tu się
wszyscy w okolicy z widzenia znają. Więc co było dalej? Rodko Michał wszedł od
razu do pokoju, do męża, stanął na środku pokoju i powiedział:
- Ty (taki owaki), powiedz, coś zrobił z moją córką?
Mąż podniósł się z krzesła. Jest wzrostu wysokiego,
bardzo silny, dobrze zbudowany. (Choć z powodu siedze nia za kierownicą i tego
piwa trochę zapasiony).
- Wynoś się stąd (ty taki owaki)!
Rodko Michał miał już w ręku kawałek żelaza. (Klucz żelazny od sieczkarni,
długości 45,5 centymetra z głowicą do śrub o wymiarze 30 milimetrów, dawno nie
używany, zardzewiały).
- Wynoś się, ale to już!
Rodko Michał podniósł klucz do góry i powiedział:
- Czarny mercedes zagraniczny, oczy chciałeś ćmić. Mó wię ci, powiedz, coś
zrobił z moją córką. Jak się przyznasz, to cię może nie zabiję.
Więc Błeszka skoczył i pchnął Rodkę z taką siłą, że ten poleciał aż na kredens.
Posypało się szkło z rozbitych szklanek i kieliszków. Potem Błeszka chciał złapać
Rodkę za kark i wyrzucić go z domu, ale Rodko, chociaż niższy i słabszy, jakoś
mu się wywinął, okręcił dokoła siebie i uderzył męża w głowę tym żelazem, które
miał w ręku. Błeszka upadł twarzą do ziemi i już się nie podniósł. Wtedy właśnie
wbiegło tych dwóch ze straży pożarnej i wszyscy zaczęli ratować Błeszkę. Położyli
go na tapczanie, zlewali mu głowę wodą. Jeden ze strażaków wyskoczył, żeby
jeszcze raz zadzwonić na milicję i pogotowie. A co robił Michał Rodko? Nic nie
robił, stał chwilę i patrzył. Nikt się nim specjalnie nie interesował. Potem, przez
nikogo nie zatrzymywany, wyszedł, wsiadł na rower i odjechał. Milicja przybyła
pół godziny po drugim telefonie, a chwilę później przyjechała karetka pogotowia.
Rodko został aresztowany godzinę potem, w domu, w Młakach.
Stan Błeszki był przez kilka dni krytyczny. Stwierdzono wylew krwi
podczaszkowy w okolicy lewej skroni i złama nie także lewej kości policzkowej.
Mówili potem lekarze, że to złamanie kości policzkowej osłabiło cios, i być może
uratowało Błeszkę od śmierci. Po operacji w szpitalu woje wódzkim Błeszka
odzyskał przytomność, ale przez dwa
tygodnie jeszcze nie mógł udzielać żadnych wyjaśnień. Rodko siedział w więzieniu,
czekał na rozprawę. Mial odpowiadać za napad i ciężkie uszkodzenie ciała, które
być może spowoduje nawet jakieś trwałe kalectwo. Tak po wiedział adwokat, do
którego udała się żona Rodki. Po wiedział jeszcze, że za taki czyn grozi więzienie
do 10 lat.
- Jezus Maria! - wykrzyknęła żona Rodki - a ten, co zamordował i zgwałcił moje
dziecko, ma dalej chodzić po świecie, gwałcić i mordować!? - To są dwie osobne
sprawy
- powiedział adwokat i więcej na ten temat powiedzieć nie chciał albo nie umiał.
Ale śledztwo się toczyło. W kabinie kierowcy, mimo że była już kilka razy myta i
czyszczona
- znaleziono jednak jakieś ślady krwi, która na pewno nie była krwią Błeszki. I
jeszcze coś znaleziono: kilka jasnych, prawie białych włosów, zupełnie podobnych
do włosów Ani.
Skąd to było wiadome? Ano bo sołtys z Bukowej znał się dobrze z sołtysem ze
wsi Młaki, bo przyjechali tu wtedy, gdy wsie nazywały się Buchenau i Mlaken.
Więc sołtys z Bukowej miał dobrego znajomego w milicji. A znowu ksiądz miał
kuzyna, który był lekarzem, i od niego dowia dywał się różnych rzeczy. Nikomu
tego, poza organistą, nie powtarzał. Ale organista grywał w karty u sołtysa, a Rod-
kowa często, zwłaszcza teraz, kiedy była w takiej biedzie, przychodziła do sołtysa,
bo jego żona była jej matką chrzestną.
Czy Błeszka mógłby mieć coś wspólnego ze śmiercią Ani? Tym, co go znali, a
znało go wielu, bo urodził się w Bukowej, na myśl by nie przyszło o coś takiego go
posądzać. O wszystko inne, ale nie o to. Do dziewcząt był zawsze raczej nieśmiały.
Jego żona, pochodząca także z Bukowej, dosyć brzydka, chuda, była od niego dwa
albo trzy lata starsza. Mówiono, że do ołtarza zaciągnęła go na siłę. Znali się jako
dzieci, ale potem on wyjechał do szkoły dla mechaników samochodowych aż
gdzieś do Białej Pod laskiej, potem był w wojsku, a ona pracowała tu niedaleko w
powiatowym szpitalu jako salowa. I tam się znowu
spotkali. Przywieźli go z dosyć paskudnie złamaną w wy padku motocyklowym
nogą. Opiekowała się nim w tym szpitalu podobno jak matka i jak po trzech
tygodniach wychodził ze szpitala, to już byli umówieni na ślub. A tu w okolicy
przezywano go „Małe Piwo”, od czasu jak milicja drogowa kazała mu dmuchnąć w
balonik. Błeszka upierał się, że wypił tylko małe piwo, ale potem się okaza ło, że
we krwi miał tyle alkoholu, co po pięciu dużych. Stracił wtedy na rok prawo jazdy
i nie pozwolono mu już nigdy prowadzić autobusu. Jeździł odtąd ciągnikiem w
tar taku. Był bardzo uczynny, po godzinach pracy zawsze był gotów komuś pomóc
i za to był łubiany. Duży, tęgi, zwalisty, z długimi włosami i wielkimi bakami był
postacią prawie tak popularną jak listonosz albo mleczarz ze spół dzielni.
Wieczorami, po pracy, można było go zastać w barze „Bukowianka” spokojnie
pijącego swoje piwo i można się było wtedy z nim umówić na zaoranie pola albo
przywiezienie czegoś. A pracować umiał solidnie. Tylko miewał humory. Potrafił
powiedzieć: kochany, ty wiesz, jak ja ciebie lubię, mnie nie chodzi o pieniądze, ja
ci to za darmo zrobię! A kiedy indziej na odmianę za głup stwo, za godzinę pracy
żądał dwa razy tyle pieniędzy, ile robota była warta. Takie szusy miewał.
Ludzie, którzy go znali, załatwiali z nim jakieś interesy, potrzebowali go lub
choćby pijali tylko z nim piwo, nie mogli tak łatwo zgodzić się, by Błeszka mógł
być morder cą. Dopuszczając taką myśl, trzeba by się zgodzić na to, że każdy z
nas może być zbrodniarzem. To byłoby nie do przyjęcia. Woleli więc Błeszkę
bronić, a podejrzewać raczej, że sprawcą był ktoś z daleka. Zresztą w tej okolicy
od lat czterdziestu nic takiego się nie zdarzyło. A najstarsi ludzie, którzy teraz
mieli po siedemdziesiąt i więcej lat, nie przy pominali sobie, aby w stronach, skąd
pochodzili, za ich pamięci coś takiego się zdarzyło. Byliby na pewno o tym
wiedzieli i pamiętali, bo ten, kto by coś takiego zrobił, nie pożyłby długo. Leżałby
na środku drogi z wystrzeloną z zardzewiałego karabinu rosyjskiego albo
austriackiego
kulą w głowie. Leżałby, muchy by po nim łaziły, póki by nie przyjechał komisarz
policji z Borszczowa. Ale skąd się ta ponura zbrodnia u nas wzięła? Skoro nie było
jej dawniej tam, skąd ludzie przyjechali, ani tu, gdzie się osiedlili? Z powietrza,
ziemi, wody? Ziarno zła jest w nas samych - miał podobno powiedzieć kiedyś
ksiądz z Młak. A ktoś inny, zdaje się kierownik szkoły z Bukowej, był zdania, że
zbrodnia przychodzi nieuchronnie wtedy, kiedy wszystko jest już jako tako
uporządkowane, kiedy już jest kościół i szkoła, kiedy świeci się światło
elektryczne, dzia łają telefony i kursują autobusy - to wtedy przychodzi i
zbrodnia. Jakby do kompletu, tylko jeszcze jej właśnie brakowało.
Jakoś chyba w połowie lutego rozeszła się wiadomość, że Błeszka jest już
prawie zdrów (tylko ma jeszcze trochę wykrzywioną gębę i na lewe oko gorzej
widzi, ale to mu chyba zostanie) i był dwa razy przesłuchiwany. Do niczego się nie
przyznawał. Z początku mówił, że krew to była jego, ale jak mu powiedzieli, że nie
jego, to on na to, że nie wie czyja. Mało to ludzi może wejść do szoferki, jak
ciągnik stoi godzinami na placu albo w lesie? A te włosy jasne to czyje? Może
barana, którego kiedyś komuś podwoził? A w ogóle to dajcie mi spokój, bo mi się
w głowie kręci! Niedługo po tych przesłuchaniach miało miejsce wydarze nie, jak
na małą wioskę, straszne: ekshumacja zwłok Ani, którą zarządził prokurator.
Badano też krew całej rodzinie Rodków, z powodu, jak mówił sołtys, jakiejś grupy.
Były to wydarzenia okropne, szczególnie ta ekshumacja, przy której nie pozwolono
być nawet rodzinie, odpędzono też innych ludzi. Była tylko komisja, a jako
świadkowie ksiądz i grabarz. Komisja pobrała jakieś próbki, kazała trumnę
zakopać, i odjechała. I jakiś czas był znowu spokój, ale potem, gdzieś w drugiej
połowie marca, akurat jak zaczyna się robota w polu, zaczęły przychodzić
wezwania na prze słuchania świadków. Najpierw miała być sprawa Rodki
o pobicie, a dopiero później, nie wiadomo kiedy, sprawa Błeszki. Dzięki
staraniom sołtysa podanie żony Rodki
0 zwolnienie męża warunkowo na okres prac wiosennych w polu zostało
załatwione pozytywnie i Rodko wrócił do domu. Orał, siał spóźniony już jęczmień i
owies, potem oboje z żoną sadzili ziemniaki. Pomagał im trochę Józek, ale dopiero
po południu, jak wrócił ze szkoły. A Bronek to w ogóle ojca nie odstępował. Jak
orali albo bronowali, to ojciec pozwalał mu nawet trzymać lejce. Koń się z począt
ku oglądał, bo mu coś nie pasowało, ale szedł. Przyleciały skowronki, bociany,
potem jaskółki. Dzikie kaczki nad latywały zza lasu, zapadały na rzece, buszowały
i hałaso wały na mokradłach. Krowy się pasły, szły daleko w łąki, czasem ginęły z
oczu wśród zarośli, które okrywała już bujna zieleń, ale pod wieczór wracały.
Z początku maja odbyła się rozprawa Rodki, oskar żonego o ciężkie pobicie
kierowcy ciągnika. Poszkodowany Błeszka wyszedł już ze szpitala, ale głowę miał
jeszcze porośniętą krótkim włosem, a na skroni przylepiony szero ki, biały plaster.
Nie nosił też baków. Ludzie mówili, że to adwokat kazał mu się tak ustroić, żeby
wzbudzić współ czucie sądu i publiczności. Błeszka powiedział przed są dem, że
prawie nic nie pamięta. Zeznawała jego żona, która rozpoznała oskarżonego
Rodkę i odpowiadała na pytania sądu. Składali też zeznania dwaj strażacy i mili
cjanci, potem żona Rodki i dwóch ludzi ze wsi, którzy widzieli, jak Błeszka kopnął
małego Bronusia i jak potem Rodko poleciał do domu po rower. Rodko mówił o
Bron- ku, że Bronek powiedział, że w dniu, kiedy zginęła jego córka, Ania, widział,
jak Ania wsiadała do kabiny ciągnika prowadzonego przez tu obecnego Błeszkę
Franciszka, ale sąd nie dał temu wiary. Dwuletnie dziecko, które nie umie mówić,
nie może być świadkiem wiarygodnym. Nawet gdyby miał dwanaście lat, jego
zeznania miałyby tylko wartość informacyjną. Na sali była żona Rodki z Józkiem
1Bronkiem, ale jak adwokat zapytał małego Bronka, wskazując na Błeszkę, czy
zna tego pana, to Bronek powiedział, że nie. A może to byłem ja, tylko miałem
długie włosy i baki? Bronuś nie zrozumiał pytania i rozpłakał się,
a sędzia zwrócił uwagę obrońcy, że dziecko nie jest świad kiem i że nie wolno mu
takich pytań zadawać. Adwokat rozłożył ręce, ukłonił się i usiadł.
No i tak było. Rodko za napaść i ciężkie uszkodzenie ciała Franciszka Błeszki
dostał 18 miesięcy więzienia, z za liczeniem dotychczasowego aresztu i z
zawieszeniem, bo nie był nigdy karany i działał pod wpływem silnego wzru szenia,
wywołanego posądzeniem. Bezpodstawnym, gdyż nie powinien był dać wiary
temu, co usłyszał od dwulet niego dziecka. Wyrok był jeszcze nieprawomocny.
Proku rator uważał, że jest za niski, adwokat spodziewał się uniewinnienia, więc
obaj zapowiedzieli apelację.
Rodkowie wrócili do domu. W polu była pilna robota, trzeba było dosadzić
resztę późnych ziemniaków, fasolę, pora też była na rozsadę kapusty. Matka Ani
znalazła jednak czas, aby jeszcze raz uporządkować grób córki, usypać foremny,
podłużny kopczyk i posadzić bratki. Nie minął nawet rok od śmierci Ani, a ludzie
zaczęli już o niej zapominać. Obcy ludzie może tak, ale nie matka. Chociaż i
matka Ani przestała ją widywać wszędzie dokoła siebie jak żywą. Ania zjawiała się
teraz niespodziewanie, była coraz lżejsza i coraz mniej uchwytna. Była ubrana w
jasną, lekką, powiewną sukienkę. Okręcała się niby w tańcu, często to dawniej
robiła, w domu, na podwórzu, a czasem nawet pośrodku pustej szosy. I znikała,
nie dało się jej zatrzymać. Widocznie jej dusza oddzieliła się na dobre od ciała i
należała już do innego świata. Tak przynajmniej myślała jej matka. Ojciec Ani nie
wiadomo, co myślał. Był zapracowany, jak była pogoda to od rana w polu, po
południu jeździł często do lasu po drzewo, dawno już w leśnictwie zapłacone, ale
do tej pory nie zwiezione. Przypomniały mu się jakieś zaniedbane remonty,
naprawa dachu nad stodołą, a jakby się pogoda pogorszyła i nie dało się jechać w
pole, to zamierzał nawet pomalować mieszkanie i wysprzątać górę domu i strych.
Na razie była pogoda, mijały dni spokojne, na wsi było cicho i pusto, jak to zwykle
wiosną, kiedy wszyscy idą w pole.
Aż tu nagle pewnego dnia rano - grom z jasnego nieba! Przyjechali z
województwa robić drugą ekshumację ciała Ani! A prawdę mówiąc, to już trzeci
raz wyjmować jej ciało z ziemi. Tego już było trochę za wiele rodzicom Ani i
mieszkańcom wsi Młaki. Wiadomość rozniosła się, ludzie wrócili z pola, na
cmentarzu zebrał się tłum. Ludzie z po czątku stali milczący, potem zaczęli
szemrać i pokrzykiwać. Rodzice powiedzieli, że nie pozwolą rozkopywać grobu. Nie
dość ją umęczył za życia zbrodniarz, jeszcze po śmierci będą jej ciało mordować,
krajać i szarpać? Ksiądz gdzieś wyjechał, zawieruszył się też nie wiadomo gdzie
grabarz. Był tylko kościelny i sołtys. Kościelny się nie odzywał, ale sołtys
tłumaczył ludziom, że to dla dobra śledztwa, że to się robi po to, żeby wymierzyć
sprawiedliwość. Ale nie dał sam rady. Więc wezwano milicję. Nie śpieszyli się,
przyje chali dopiero za godzinę czy półtorej. Było trochę szar paniny, ale w końcu
jakoś grób rozkopano i komisja pobrała próbki z ciała, które już było w stanie,
który nas wszystkich, prędzej czy później, czeka. I znowu zaczęło się gadanie,
plotki i wiadomości zaczęły jakieś napływać z miasta. Nie wszystkie prawdziwe,
jak to zwykle bywa, kiedy przechodzą z ust do ust. Okazało się - podobno - że
zagubiono gdzieś poprzednie próbki i dlatego robiono drugi raz ekshumację.
Wyszło też na jaw, że przed trzynas tu laty Błeszka, wtedy jeszcze niepełnoletni,
skazany został za udział w zbiorowym gwałcie w jakimś miasteczku na drugim
końcu Polski. A w zarządzie tartaku, w którym Błeszka pracował, znaleziono listę
wyjazdów, z której wy nikało, że w dniach 19 i 20 sierpnia Błeszka miał wyjazdy
do lasu po drzewo. Kierowca drugiego ciągnika, ale nie z tartaku, tylko z
nadleśnictwa, przypomniał sobie, że w tym dniu, kiedy zaginęła Ania, a może dnia
następnego, tego na pewno nie wiedział, był także w lesie w tamtym rewirze i
minął się z ciągnikiem Błeszki. Widział go, ale z daleka. Wzięto się więc i za tego
drugiego kierowcę. Przeszukano dokładnie jego kabinę. Była dawno nie sprzą
tana i śmieci w niej było pełno. Kawałków kory, trocin,
igliwia, opakowań z papierosów - i były także włosy i plamy krwi. Ale te włosy, jak
się okazało, nie miały nic wspólnego z Anią, a krew była pochodzenia zwierzęcego.
Kierowca przyznał się, że kilka razy woził pod siedzeniem zające postrzałki,
znalezione po polowaniu. A co, miał je zostawić lisom na pożarcie? Ale tego robić
nie wolno, bo to pachnie kłusownictwem. To były zdaje się jedyne grze chy, jakie
ten kierowca miał na sumieniu. Nie ma ludzi bez winy.
Śledztwo w sprawie zabójstwa Ani ożywiło się znów i rozlało się jak wiosenne
wody. Na przesłuchania wzywa no ludzi daleko mieszkających i pozornie nie
mających z tym nic wspólnego. Jakąś kobietę, która w lecie zeszłego roku pasała
krowy po brzegach lasu, przesłuchiwano dzie ci, które chadzały do lasu na
grzyby, wezwano nawet pewnego starego kłusownika, który już swoje 4 lata
dawno odsiedział i teraz się tym nie trudnił, ale z przyzwyczajenia włóczył się po
lasach. Znaleziono też jakiegoś chłopa, który w tym mniej więcej czasie, kiedy
zniknęła Ania, był nad rzeką, bo brał piasek na budowę, i miał podobno widzieć,
jak dosyć daleko stąd, bo prawie 15 kilometrów w górę rzeki, która tam jest
płytka, Błeszka zajechał ciągnikiem do połowy wody i mył ciągnik. Potem na
odmianę przesłuchiwano jeszcze raz świadków zajścia na drodze, kiedy to mały
Bronek krzyczał, że Ania jedzie na ciągniku Błeszki, i jak potem został przez
Błeszkę kopnięty w twarz. Różnie ludzie sobie te przesłuchania tłumaczyli. Jedni
byli zdania, że śledztwo ma się ku końcowi, inni, że rozchodzi się po kościach i
będzie umorzone, bo morderca ma dobrych obrońców i wysokich protektorów.
Jeszcze inni - że ten, kto Anię zabił, przyjechał z daleka i daleko odjechał - i
szukaj wiatru w polu. Matka Ani posadziła nowe kwiaty na grobie córki. Józek
tego roku nie chodził na ryby, bo dużo się uczył, miał zdawać do technikum
rolniczego. Mały Bronek rósł, mówił coraz więcej. Potrafił opowiadać już całymi
zdaniami, a ponieważ świat jego zainteresowań także się rozszerzył, dostawał
czasem w skó-
re, jak z chłopakami gdzieś poleciał i długo go nie było. Wydawało się, że Ania już
dawno z domu odeszła. Na komodzie, oparta o flakon z nieśmiertelnikami, stała
jej fotografia od pierwszej komunii. Była ubrana w biedą, długą sukienkę, na
głowie miała wianuszek, jej długie, jasne włosy spływały na ramiona. Uśmiechała
się jakby troszkę, ale jej oczy były poważne, wpatrywały się w coś, w co pewnie
fotograf kazał jej w ostatniej chwili popatrzeć. Jej twarz więc była jeszcze trochę
wesoła, ale już poważna, a nawet smutna.
Pewnego dnia, było to jakoś niedługo przed rozprawą, rozeszła się po wsi
wiadomość, że włosy znalezione w kabi nie Błeszki były identyczne z włosami Ani.
To znaczy, jak powiedział sołtys, były niewątpliwie włosami Ani. Na roz prawę do
powiatowego miasta przyjechał więc, kto tylko mógł, aby dowiedzieć się, jakie
będzie zakończenie sprawy. Oskarżony, czy raczej, jak upierał się jego adwokat,
tylko podejrzany miał ogolone włosy na zero i mimo że rana mu już dawno
zarosła, nad uchem miał przylepiony jak daw niej szeroki, biały plaster. Przed
sądem przewijali się różni świadkowie, znani ludziom i nie znani, ci z obu wsi i z
miasta, ale także jacyś naukowcy, lekarze z Warszawy, a nawet z Gdańska.
Błeszka do niczego się nie przyznawał. Owszem, znał Anię, znał dużo dzieci i
dzieci jego znały, bo dwa lata temu prowadził przecież autobus szkolny. A póź
niej, kiedy już jeździł ciągnikiem, to też czasem zabierał dzieci do kabiny albo na
przyczepę, jak miał pustą. Raz, a może nawet dwa razy, zabrał Anię i inne dzieci,
jak się lekcje wcześniej skończyły i nie było jeszcze autobusu szkolnego. Nawet
sołtys przyznał, że widział kiedyś, jak dzieci wysiadały z przyczepy. I tak się
rozprawa toczyła, toczyła. Czasem była niezrozumiała, bo mówiono nie
o zbrodni, tylko o jakichś sprawach naukowych, a raz nawet wyproszono
publiczność z sali na pół godziny. Sołtys w czasie przerwy powiedział, że to jest
typowy proces poszlakowy, bo są tylko podejrzenia, ale nie ma dowodów, i nie
wiadomo, jak to się skończy. Dopiero pod
koniec, jak zaczął przemawiać prokurator, a potem obroń ca, atmosfera się
ożywiła. A tak zwany rzecznik powództ wa cywilnego, czyli oskarżyciel
pomocniczy, który wy stępował w imieniu rodziny Ani, zresztą ten sam adwokat,
który bronił kiedyś Rodki, zrobił dobry kawał: zwrócił się do małego Bronka, który
siedział koło matki, i wskazując na oskarżonego Błeszkę, zapytał Bronka, czy zna
tego pana? Bronek długo przypatrywał się Błeszce.
- Nie - odpowiedział cicho.
- Proszę dziecku nie zadawać takich pytań! - zgromił go sędzia.
- Przepraszam - powiedział rzecznik rodziny i ukłonił się sędziemu, ale zrobił
jeszcze coś: pokazał Bronkowi jakąś fotografię i zapytał cicho:
- A tego pana znasz?
- Tak! On zabrał Anię na tlaktol! - wykrzyknął Bronek tak głośno, że było
słychać na całej sali. Powstała wrzawa, sędzia musiał dzwonić, uciszać, groził, że
każe usunąć publiczność z sali. Rzecznik podniósł zdjęcie i pokazał sądowi i
publiczności.
- To zdjęcie oskarżonego zostało zrobione piętnastego sierpnia w czasie
dożynek, na cztery dni przed śmiercią Ani
- powiedział. Położył zdjęcie na stole sędziowskim, ukłonił się i wrócił na swoje
miejsce. Sędzia nie wziął zdjęcia do ręki. Patrzył na nie z daleka. Było to duże
powiększenie zrobione z małej, amatorskiej fotografii. Franciszek Błesz- ka stał
oparty o traktor, którego przód i kabina ozdobione były zielenią i kwiatami. Był w
koszuli z krótkimi rękawa mi, ręce miał założone na piersiach. Między koszulą a
pas kiem widać było kawałek gołego brzucha. Twarz miał roześmianą. Jego głowa
ozdobiona była wielką chyrą ciem nych włosów, policzki zarośnięte puszystymi
bakami.
Franciszek Błeszka dostał osiem lat, ale wyrok był nieprawomocny. Prokurator
i obrońca zapowiedzieli od wołanie. Oskarżyciel był podobno zdania, że wyrok jest
o wiele za niski w stosunku do zbrodni, jaka została popełniona. Obrońca
upierał się, że cały przewód sądowy
oparty był tylko na podejrzeniu i poszlakach, ze niczego nie udowodniono, bo
oprócz zeznań dziecka, które nie mają żadnego prawnego znaczenia, nie było
żadnych świa dków, którzy widzieliby, jak Ania wsiadała do kabiny ciągnika
prowadzonego przez podejrzanego. Że włosy Ani znalezione w szoferce mogły
pochodzić z dawniejszych czasów, a krew nie została zidentyfikowana jako krew
ofiary. Eksperci tylko nie wykluczyli tej możliwości, co dla praworządnego sądu
nie może być żadnym dowodem. Że na koniec, mycie ciągnika w rzece podlega
tylko karze administracyjnej, ale nie jest żadnym obciążającym dowo dem. A to,
że ciągnik prowadzony przez podejrzanego Błeszkę widziany był rzekomo w
pobliżu miejsca zbrodni
- to - proszę wysokiego sądu - ileż w tym dniu, w tej samej okolicy widzianych
było różnych pojazdów: czarny mer cedes ze znakami obcymi i w ogóle kilka
samochodów zagranicznych, dwa lub trzy duże polskie fiaty i mały czerwony fiat.
Przejeżdżały samochody ciężarowe, ciągniki, maszyny rolnicze. Dlaczego więc
sprawcą zbrodni miał być akurat Franciszek Błeszka, a nie ktoś jeszcze nie znany
z nazwiska, kto tylko miał szczęście, że nie na nim skupiły się podejrzenia i ktoś
taki swobodnie teraz sobie jeździ po całym kraju i może któregoś dnia dowiemy
się, że gdzieś na drugim końcu Polski popełniona została odrażająca zbrodnia,
podobna do tej, jakiej ofiarą padła świętej pa mięci Anna Rodko. I jeszcze jedno:
udział w zbiorowym gwałcie, który rzucił cień na przeszłość podejrzanego. Bra ło
w nim udział siedmiu takich jak on niepełnoletnich chłopców. Pięciu z nich - to
teraz ludzie pracujący, dwóch jest na poważnych stanowiskach (adwokat trzymał
w ręku jakiś papier, ale jakby nie chciał z niego czytać) | a czyż sam podejrzany
nie jest dziś wzorowym mężem i ojcem trojga już dzieci?
Obrońca był świetnym mówcą i tak wszystko zaplątał, zagmatwał, zamazał, że
ci, którzy słyszeli jego przemówie nie, wracali do domu pełni wątpliwości co do
winy Błeszki. Nawet ojciec Ani chodził po powrocie do domu jakiś
skołowany i bardziej jeszcze niż zwykle milczący. Na drugi dzień pojechał kosić
siano. W ogóle roboty w polu było coraz więcej, okopywanie i pielenie ziemniaków,
przerywka buraków. Matka Ani znajdywała jednak czas, zresztą było to dwa kroki
od domu, aby zajrzeć na cmentarz, na grób córki. Rozprawa apelacyjna miała być
dopiero po waka cjach. A tymczasem zbliżały się żniwa. Józek zdał do technikum
rolniczego. Pomagał trochę ojcu w polu, a po tem w domu, bo Rodkowie wynajęli
jakiemuś młodemu małżeństwu na dwa miesiące wakacji mały pokoik na
strychu, z jednym oknem wychodzącym na łąki. Młodym, którzy ten pokój
oglądali, bardzo się widok łąki podobał.
Matka Ani umyła podłogę i powiesiła w oknie białą firankę, i trochę się przy
tym popłakała, bo przypomniała sobie, że Ania powiedziała kiedyś, że jak pójdzie
do liceum, to sobie ten pokoik wysprząta i urządzi, żeby miała gdzie w czasie
wakacji mieszkać.
Niedługo potem zaczęły się żniwa i wszyscy we wsi byli tylko nimi zajęci. Nie
mieli czasu na myślenie o innych sprawach. Na szczęście tego roku pogoda
dopisała. Było upalnie, zawiewał tylko czasem lekki, północno-wschodni wiatr,
który orzeźwiał pracujących, osuszał ziemię, spra wiał, że zboża szybko
dojrzewały.