Josie Metcalfe
Wędrowcy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lauren opuściła szpital bocznymi drzwiami. Starannie je za sobą
zamknęła i z rozkoszą odetchnęła nocnym powietrzem.
Choć mieszkała w Edenthwaite już od dziesięciu dni, nadal nie mogła
się nadziwić wspaniałym zapachom przynoszonym przez wiatr znad
odległych wodospadów. Wkrótce na pewno się z nimi oswoi, teraz jednak,
po pierwszym, męczącym tygodniu pracy w Denison Memoriał, cieszyła
się nowymi doznaniami.
Wzięła drugi głęboki oddech i westchnęła. Mogła mieć nadzieję, że
znalazła wreszcie miejsce, w którym osiedli się na stałe. Może tym razem
pierwotne piękno nieskażonej przyrody zniechęci ją do kolejnych przepro-
wadzek. Zostanie, wybierze się na kilka pieszych wycieczek, pozna nową
okolicę.
- Czas pokaże - szepnęła do siebie.
Ruszyła w kierunku parkingu. Gdy minęła róg budynku, pogrążyła się w
ciemnościach. Ten straszny facet nic nie zrobił w sprawie światła,
pomyślała. Facetem tym był Marc Fletcher, dyrektor administracyjny
szpitala, do którego obowiązków należało dbanie o bezpieczeństwo per-
sonelu.
Choć idyllicznego Edenthwaite nikt nie zaliczyłby do groźnych miast,
niektóre nieprzyjemne aspekty współczesnego życia dotarły nawet do tego
rajskiego zakątka. Atramentowe ciemności na pewno nie sprzyjają temu,
by człowiek czuł się bezpiecznie. Przecież zgłosiłam to dyrektorowi,
rozpamiętywała Lauren ze złością.
Zamyśliła się, wspominając wizyty tego pana. Odwiedzał oddział z taką
miną, jakby ciągle patrzył jej na ręce, jakby nie dowierzał, że nowa
przełożona pielęgniarek potrafi wykonywać prawidłowo swoją pracę,
mimo że osobiście sprawdził jej referencje.
O co mu właściwie chodzi? Musiał przecież wiedzieć bez cienia
wątpliwości, że zatrudniona przez niego osoba ma doskonałe kwalifikacje
do objęcia tego stanowiska. Ponadto Lauren nie miała wręcz czasu, by móc
1
RS
pozwolić sobie na jakąś fuszerkę albo na przykład wygłosić jakąś
niestosowną uwagę.
Ciekawe zresztą, jak on by wyglądał, gdybym naprawdę dała mu powód
do zmartwienia, pomyślała, przywołując z pamięci ponurą minę dyrektora,
która psuła jej humor, zawsze gdy tylko się spotykali, choćby przypadkiem.
Nie można powiedzieć, żeby przypominał jakiegoś potwora, co to, to
nie. Jego ciemne włosy były wprawdzie nieco krótsze, niż jej się podobało,
lecz to go wcale nie dyskredytuje. Pasma siwizny na skroniach wcale go
nie postarzały, lecz nadawały dojrzały, interesujący wygląd. Szare,
nieprzeniknione oczy stanowiły rodzaj zasłony, jakby ich właściciel nie
chciał, by ktokolwiek przeniknął jego myśli.
Co do reszty... musiała ze wstydem przyznać, że pewnego dnia
obserwowała go ukradkiem, choć nie zwykła gapić się na mężczyzn.
Nienaganny garnitur o tradycyjnym kroju pozwalał się mimo wszystko
domyślić, że jego właściciel ma twarde mięśnie i świetną sylwetkę.
On zaś, jeśli nawet ją obserwował, gdy zjawiał się - co najmniej raz
dziennie - na oddziale, to patrzył na nią raczej tak, jak patrzy się na gościa
podejrzanego o kradzież srebrnych łyżeczek. Roześmiała się. No cóż, jeśli
to nie ulegnie zmianie, w końcu zapyta go, o co chodzi, czy jej osoba
sprawia mu jakiś kłopot.
Cieszyła ją nowa praca. Jeśli tylko opędzi się od jednej dokuczliwej
muchy - dość dużej muchy o nazwisku Fletcher - znajdzie w końcu swój
własny zaciszny kąt, którego poszukiwała przez całe życie.
Na razie jednak musi mu powtórnie zgłosić awarię oświetlenia. Jedna z
pielęgniarek zauważyła w nocy na parkingu jakąś tajemniczą postać.
Ponieważ człowiek ten nie palił, było jasne, że siostra nie natknęła się na
kogoś z personelu szpitala, kto wymknąłby się na papierosa.
Lauren wzdrygnęła się. Myśl o rozmowie z Marcusem Fletcherem
dziwnie wyprowadzała ją z równowagi. Coś, choć nie miała pojęcia co,
nakazywało jej mieć się przed nim na baczności.
Dyrektor nie przypominał w niczym tych hałaśliwych, prymitywnych
typów, do których towarzystwa musiała przywyknąć, gdy jeszcze
odwiedzała siłownię. Na pewno nie traciłby czasu na ćwiczenia tylko po to,
by potem oglądać się w lustrze i badać krawiecką miarką przyrost masy
mięśni.
Nie, on był szczupły i zręczny i kojarzył się bardziej z drapieżnym
kotem gotowym skoczyć na napastnika, który mógłby stanąć mu na drodze.
2
RS
Musiał jednak ćwiczyć, choć chyba dawniej, nie teraz. Ślęczenie nad ko-
lumnami cyfr ani nie wymagało sprawności fizycznej, ani jej nie sprzyjało.
Zresztą to samo można by powiedzieć o stylu życia w nowoczesnym,
cywilizowanym społeczeństwie.
A jednak... ogólnokrajowe dane świadczyły jednoznacznie o wzroście
liczby napadów na pracowników szpitali - i to wszystkich, nie tylko
personelu karetek zmuszonego często do odwiedzania różnych
podejrzanych rejonów.
W poprzednim miejscu pracy sama się z tym zresztą zetknęła. Ktoś
napadł z nożem na jej przyjaciółkę. Po tym zdarzeniu Lauren zaczęła
prowadzić dla koleżanek kurs samoobrony. Gdy stamtąd odchodziła, miała
już pewność, że przynajmniej dwie jej uczennice poradzą sobie z nawet
dość sprawnym oprychem. Podobny kurs nie zaszkodziłby też w Denison
Memoriał, przemknęło jej przez głowę.
Tak, mogłabym zaproponować podstawowy kurs samoobrony,
powtarzała sobie w drodze do samochodu, kurs dla wszystkich
zainteresowanych pracownic szpitala. Zajmę się tym jutro rano, planowała,
od razu po rozpoczęciu pracy.
Zajęta swymi myślami, zapomniała o jednej z podstawowych zasad:
zawsze wiedzieć, co się wokół niej dzieje.
Gdy usłyszała pospieszne kroki, było już niemal za późno, żeby
zareagować.
- Laurel? Laurel Wainwright?
Poczuła na ramieniu silny uścisk; przez ułamek sekundy czuła się
bezradna, jak wtedy, gdy miała szesnaście lat. Opanowała się
błyskawicznie. Nagłym obrotem uwolniła ramię, chwyciła rękę napastnika
i wykonała rzut przez bark. Uderzył w żwirową nawierzchnię parkingu z
dość głośnym łomotem.
Zdała sobie nagle sprawę, że jeszcze ktoś się zbliża. Biegiem. Następny
mężczyzna okazał się wyższy i silniejszy. Posłała go na ziemię brutalniej
niż pierwszego. Nie mogła sobie pozwolić na stworzenie mu choćby cienia
szansy.
- Cholera jasna! Co pani robi? Drugi napastnik zerwał się zręcznie na
nogi jak wielki kot. Jego towarzyszowi zajęło to więcej czasu, w końcu
jednak i on się pozbierał. Lauren odskoczyła do tyłu, by zwiększyć dystans.
Nie oczekiwała, że obaj tak szybko dojdą do siebie. Zwłaszcza ten drugi.
Jego reakcja wskazywała, że uprawiał sztuki walki, i to z dobrym
3
RS
skutkiem. Powinna mimo to zdołać wskoczyć do samochodu, zanim ci
dwaj złapią w pełni oddech. Ten większy zrobił już krok w jej kierunku. W
tym ruchu dostrzegła coś złowieszczego. Musi się skoncentrować. Wysoki
typ, umięśnione ramiona. Do tego z pewnością zna techniki, wie, czego się
może spodziewać.
Gdy znów przemówił, zastanawiała się właśnie, czy kopnąć go w głowę,
czy w brzuch:
- Jasne, najlepiej w głowę, nie krępuj się - poprosił jadowitym tonem,
odgadując jej planowany manewr. - Chciałem tylko pomóc.
- Pomóc? Komu?
- Pani, oczywiście. Wydawało mi się, że ktoś za panią idzie.
Postanowiłem sprawdzić, czy coś pani nie grozi.
Obrócił się, by wskazać miejsce, w którym dostrzegł obcego mężczyznę.
Na twarz padło światło dalekiej latarni. Wtedy Lauren zorientowała się
nagle, z kim ma do czynienia.
- Pan Fletcher!
Właśnie cisnęła na ziemię dyrektora szpitala. Nigdy nie wyglądał na
zachwyconego faktem, że ją zatrudnił. To zdarzenie z pewnością nie
nastawi go do niej przychylniej.
- Bardzo pana przepraszam. Mam nadzieję, że nie zrobiłam panu
krzywdy?
- Krzywdy? Owszem, bardzo ucierpiała moja duma - zauważył,
strzepując z rękawa marynarki drobinki żwiru. - Kim jest pani przyjaciel?
- Przyjaciel? On nie...
Dopiero teraz przypomniała sobie o pierwszym intruzie. Odwróciła się,
lecz ten rozpłynął się już w ciemnościach.
- Psiakrew. Zauważył pan, dokąd uciekł?
- Chyba nie chce go pani gonić?
- Powinnam go zatrzymać. Udałoby mi się, gdyby pan nie przeszkodził.
- Dobrze, proszę wybaczyć, że się o panią niepokoiłem. Mam tylko
nadzieję, że nie muszę przepraszać za to, że ruszyłem pani na pomoc -
wycedził, spoglądając na nią z widocznym obrzydzeniem.
Mało brakowało, a zaczęłaby mu współczuć. Niewielu mężczyzn może
pogodzić się z faktem, że kobieta nie potrzebuje ich pomocy. Z tym, że
żaden z nich nie znał jej życiorysu, nie wiedział, że jeśli może w życiu na
kogoś liczyć, to tylko na siebie.
4
RS
- Nie, nie musi pan - odpowiedziała - ale gdyby załatwił pan sprawę
oświetlenia od razu, kiedy o to prosiłam, pewnie nie doszłoby w ogóle do
tego zdarzenia. Może za to mógłby pan przeprosić?
- Stłuczone żarówki zostały wymienione po godzinie - wyjaśnił sucho. -
Zapewnienie bezpieczeństwa to mój obowiązek, który traktuję bardzo
poważnie.
- Może więc powinien pan sprawdzać jakość tych żarówek - odparła ze
złością, ruszając do samochodu. -Nowe powinny wytrzymać dłużej niż dwa
dni.
Wsiadła do swego auta. Żeby nie patrzeć na dyrektora, udała, że
pochłaniają całkowicie zapinanie pasa. Zdawała sobie sprawę, że on nadal
tam stoi, zaledwie dwa metry dalej, jakby pilnował, by znów ktoś jej nie
napadł. Niemal czuła na sobie uważne spojrzenie szarych oczu.
Powtórzyła w myślach jego słowa. „To mój obowiązek, który traktuję
bardzo poważnie". Wypowiedział je w taki sposób, że teraz, po chwili,
poczuła niepokój.
Zresztą już sama jego obecność ją niepokoiła. Nie tylko w tej chwili, na
ciemnym parkingu, lecz zawsze, również w jasnym świetle dnia. Czując
ciężar jego krytycznego spojrzenia, chciała jak najszybciej ruszyć, by wre-
szcie schronić się w zaciszu swego małego domku.
Następnego dnia Lauren rozpoczynała pracę o siódmej trzydzieści. Już
jednak pół godziny wcześniej zaparkowała przed szpitalem swój mały, lecz
niezawodny samochodzik. Przewidując, że będzie wracała do domu wie-
czorem, wybrała starannie miejsce pod latarnią.
Pomimo zakłopotania z powodu zdarzeń poprzedniego dnia, nadal
zamierzała porozmawiać z dyrektorem, który powinien wyrazić zgodę na
kursu samoobrony. Zamierzała odwiedzić go podczas pierwszej przerwy.
Gdy jednak od razu po wejściu do budynku, jeszcze zanim przebrała się w
fartuch, zobaczyła, że Marc Fletcher właśnie wsiada do windy, uznała, że
to najlepszy moment.
Postanowiła zrezygnować z czekania na windę i dotrzeć na górę po
schodach. Zorientowała się nagle, że jest zdenerwowana. Dlaczego? On po
prostu wyrazi zgodę albo nie, co w tym takiego strasznego?
O tak wczesnej porze biurko sekretarki było jeszcze puste. Lauren
zapukała do drzwi gabinetu dyrektora i od razu weszła.
- Znów problem z żarówkami? - rzekł na powitanie.
5
RS
- Co? - Przez chwilę nie rozumiała, o co mu chodzi. - Och, nie,
przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Przyszłam, żeby...
- Ktoś chyba lubi rzucać w nie kamieniami - obwieścił ponuro. - Kilka
poszło w ciągu dosłownie jednego dnia.
- Tak, to niewesołe - zgodziła się. - Wszędzie ten wandalizm. Szpital i
tak ma dużo wydatków, a tu jeszcze codziennie nowe żarówki...
- Miło usłyszeć, że ktoś docenia mój trud. - Niespodziewanie się
uśmiechnął. - Jeśli zatem nie chodzi o oświetlenie, to co panią sprowadza
do smoczej jamy?
Jeden jego uśmiech wystarczył, by Lauren odebrało na chwilę oddech.
Tak, jest naprawdę atrakcyjny, uznała.
Pragnąc pokryć zmieszanie, rozejrzała się uważnie wokół. Uznała, że
znalazła się w skromnym i funkcjonalnie urządzonym pomieszczeniu.
- Tak więc wygląda smocza jama? - zagadnęła.
- Można dojść do takiego wniosku, widząc przerażenie, jakie ogarnia tu
niektórych gości. - Obrzucił ją krótkim, lecz uważnym spojrzeniem.
Poczuła się tak, jakby podeszła o krok za blisko do zionącego ogniem smo-
ka, jakby mogła niechcący spłonąć. - Choć pani na przykład nie wydaje się
ani trochę przestraszona - dodał z namysłem.
Przekonała się z ulgą, że nie dostrzegł reakcji gościa na swój uśmiech.
To jest kompletnie bez sensu, pomyślała. Nie interesował jej bardziej, niż
ona jego. Pracowali w tym samym szpitalu, właściwie jednak nie mieli do
siebie żadnych spraw i nie musieli się spotykać. Nawet gdyby
potrzebowała jakiegoś kosztownego sprzętu, powinna się zwrócić z prośbą
o to na piśmie.
Siedziała tu jednak, nie patrzyła mu w oczy, lecz na rękę bawiącą się
długopisem. Pomimo to czuła na twarzy jego wzrok. Zaczerwieniła się.
Przecież on czeka na odpowiedź.
- Chciałam zapytać - wyjaśniła szybko - czy nie dałoby się tutaj
zorganizować kursu samoobrony.
Roześmiał się.
- Naprawdę potrzebuje pani kursu? Przecież sama pokonała pani dwóch
mężczyzn!
- No cóż, jeszcze raz przepraszam. Nie chcę uczesz czad na taki kurs,
tylko go prowadzić.
- Pani? - spytał ze zdziwieniem.
6
RS
Poczuła swego rodzaju dumę. Nie tylko osiłek płci męskiej jest w stanie
uczyć tego rodzaju rzeczy. Poza tym fakt, że instruktor jest szczupłą
kobietą, napawa otuchą kursantki i pozwala im łatwiej uwierzyć we własne
siły.
- Prowadziłam już podobny kurs, napisałam o tym w życiorysie -
przypomniała mu. - W moim poprzednim miejscu pracy zdarzały się
napady na personel szpitala, zwłaszcza na oddziale ratunkowym. Na
pierwsze zajęcia stawiło się kilka kobiet właśnie stamtąd, a potem
dołączały dalsze, z innych oddziałów.
Zmarszczył brwi. Nabrała pewności, że dyrektor nie zaakceptuje jej
pomysłu. Nie wiedziała tylko, czy chodzi o samą ideę, czy o jej osobę. No
cóż, myślała, nie tym razem, to innym. W końcu go przekonam.
- Sprawdzę, czy da się to wcisnąć do rozkładu dnia na fizykoterapii -
padła wreszcie odpowiedź.
- Och, to... to wspaniale - odparła, całkowicie zbita z tropu tą
niespodziewaną decyzją.
- Jeśli nie mam zebrania, zwykle dysponuję czasem od szóstej. A pani?
Wolałaby pani prowadzić zajęcia po pracy, czy w wolne dni?
- Od szóstej? Nie musi pan przecież w tym uczestniczyć -
zaprotestowała.
Nagle przeraziła ją myśl, że miałaby robić z siebie przedstawienie na
jego oczach.
- Żeby demonstrować technikę walki, potrzebuje pani przeciwnika. Nie
chce pani chyba łamać rąk i nóg naszym pracownicom?
Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Jak mogłaby się skupić, gdyby pan
dyrektor, pozorując napaść, na przykład ją chwycił i przyciskał do siebie?
Żadne animozje nie mogą przekreślić faktu, że jest diabelnie przystojny.
Nawet mimo tego jego posępnego zazwyczaj spojrzenia niewiele kobiet
zdołałoby mu się oprzeć.
- To znaczy, że zgłasza się pan na ochotnika? Wczorajszy popis panu nie
wystarczy?
- Przynajmniej nie wyląduję na żwirze. To jedno mogę sobie
zagwarantować. Sprawdzę tylko, czy fizykoterapia dostała już nowe maty,
które sobie zamówiła.
Zadzwonił jeden z trzech stojących na biurku telefonów. Marc Fletcher
przeprosił rozmówcę, poprosił, by ten chwilę poczekał, po czym obiecał
7
RS
Lauren, że się odezwie, gdy znajdzie wolne terminy. Wspomniał także o
konieczności zastanowienia się, w jaki sposób ogłosić rozpoczęcie kursu.
Gdy wstała, powrócił do telefonicznej rozmowy.
Schodząc na dół, Lauren nie zastanawiała się jednak, czy lepiej
rozwiesić plakaty, czy przekazać informacje o kursie ustnie. Nie dawał jej
spokoju uśmiech Marca Fletchera.
Uśmiechał się całą twarzą. Śmiały się wtedy jego iskrzące się szare
oczy, śmiały się jego zmysłowe nagle usta. Nie mogła się pozbyć
powracającego natrętnie obrazu tych ust. Jest dyrektorem szpitala, skarciła
się w myślach. I to dyrektorem, który ma coś przeciwko mnie, który mnie
ustawicznie kontroluje.
To dlatego zamierza przychodzić na zajęcia, nagle ją olśniło. Chce się
po prostu przekonać, czy sobie radzę. Tak bardzo mu na tym zależy, że jest
nawet gotów dać się sponiewierać na macie.
Nieważne. Przecież wiem, czego uczyć i w jaki sposób. Poprowadzę
zajęcia prawidłowo, niezależnie od tego, kto mnie będzie nadzorował,
powiedziała sobie w duchu. Na razie jednak musiała zejść na oddział i
zwolnić nocną zmianę.
Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak wiele kłopotów może się komuś
przydarzyć jednocześnie. W ciągu zaledwie godziny od jej rozmowy z
dyrektorem szpitala pomylono diety - chorzy dostawali nie swoje posiłki.
Śniadanie podano nawet pacjentce z adnotacją w karcie, że ma być na
czczo.
- Mam nadzieję, że wiecie, że pacjent nie powinien dostawać przed
operacją jajecznicy na bekonie? - rozpoczęła przemowę do naprędce
zgromadzonych podwładnych. - Jeśli nawet kuchnia coś pomyli, to
przecież macie swój własny rozum, prawda?
- Przepraszam, siostro - wykrztusiła bezradnie salowa, która przełykała
łzy. - To się nie powtórzy, przyrzekam.
- Mam nadzieję. Na szczęście tym razem nie stało się nic groźnego.
Trzeba będzie tylko przesunąć panią Lisie na koniec dnia. Uprzedziłam już
blok operacyjny.
Popełniono błąd tak elementarny, że Lauren poważnie się zaniepokoiła.
Na siostrze Roberts można było normalnie polegać. Dlaczego teraz aż tak
się pomyliła?
Trzeba się temu później bliżej przyjrzeć.
8
RS
- Kolejna sprawa to czystość, czy raczej jej brak -kontynuowała. - Pod
niektórymi łóżkami leżą kłaki kurzu, za zasłoną znalazłam zużytą
chusteczkę higieniczną. Na oddziale pooperacyjnym grozi to zakażeniem.
Nie chcemy tu bakterii. Proszę o utrzymywanie absolutnej czystości.
Pozostawało jeszcze załatwienie transportu pacjenta na prześwietlenie i
zmiana terminu jednego z zabiegów, Lauren musiała zatem zakończyć
zaimprowizowane zebranie. Miała pewność, że jej podwładne odetchną z
ulgą.
- Cóż na to poradzić - westchnęła i zbliżyła się do tablicy z przypiętymi
wydrukami komputerowymi, by skorygować godzinę podania środków
przedoperacyjnych pacjentce, która przez pomyłkę dostała śniadanie. - Nie
wygram tu plebiscytu na najbardziej lubianą osobę, ale im szybciej nauczą
się mojego stylu pracy, tym lepiej.
Generalnie nie są złe, rozważała, na pewno nie. Dotąd pracowały
dobrze. I bardzo ciężko, dodała w myślach. Może to tylko wyjątkowe
potknięcie? Tymczasem muszę porozmawiać z Jackie Roberts. Może
zdradzi przy kawie przyczynę dzisiejszej wpadki.
Odczuła nawet coś w rodzaju wyrzutów sumienia, widząc, jak bardzo
pielęgniarki wzięły sobie do serca jej słowa. Wyręczając sprzątaczki, przez
parę godzin czyściły i pucowały oddział, niczym żołnierze przed inspekcją
generała.
Zajęta tym wszystkim Lauren spoglądała jednak co chwilę na drzwi.
Oczekiwała, że lada moment stanie w nich Marc Fletcher ze swym
zwykłym, ponurym wyrazem twarzy.
Poczuła niemal rozczarowanie, gdy przed samym końcem jej zmiany
zadzwonił telefon i usłyszała jego głos. Czy naprawdę żałuje, że nie
odwiedził jej oddziału? Mimo że szukałby tylko dziury w całym i nie
omieszkał wytknąć jej dzisiejszych zaniedbań?
- Czy może pani zacząć w poniedziałek? - zapytał. - W ten sposób
mielibyśmy cztery dni na rozpropagowanie kursu.
Zastanowiła się. Miała podręcznik, który wykorzystywała już
poprzednio. Może go skopiować, tak by każda uczestniczka otrzymywała
po zajęciach odpowiedni fragment. Pozostaje tylko kwestia informacji o
kursie.
- Doskonale - odparła. - Pomyślałam sobie, że tym razem warto na
początku informować ostrożnie. Mogłabym na razie rozwiesić ogłoszenia
w damskich szatniach, żeby sprawdzić, ile osób przejawi zainteresowanie.
9
RS
- Brzmi to dość rozsądnie - przyznał po krótkim namyśle. - Proszę
jednak podać mój telefon, na wypadek, gdyby ktoś chciał bez potrzeby
zawracać pani głowę albo robić jakieś głupie żarty.
Zastanawiała się już, jak rozwiązać ten problem. Ucieszyła ją więc
propozycja Marca, ale...
- Nie obawia się pan, że to uniemożliwi dodzwonienie się do pana w
innych sprawach?
- Lepiej blokować mój telefon niż pani. Jeśli bezpośrednia linia jest
zajęta, ze mną można się zawsze skontaktować przez sekretarkę. Zresztą
lepiej żeby ktoś, kto nie powinien, nie uzyskał w ten sposób numeru pani
telefonu.
Lauren skinęła głową, potwierdzając sensowność tej uwagi, choć
rozmówca nie mógł jej widzieć. Wiedziała, że musi się liczyć z wszelkimi
przykrymi konsekwencjami życia we współczesnych czasach. Zanim
zdążyła odpowiedzieć, Marc zaproponował:
- Powinna pani sformułować jakieś wskazówki co do stroju, informacje
o liczbie i godzinach zajęć. Jeśli podrzuci to pani mojej sekretarce, ona
zrobi kopie. Może jutro rano?
Choć starał się, by te słowa zabrzmiały jak pytanie, Lauren usłyszała w
jego głosie rozkaz. Uśmiechnęła się i od razu ucieszyła, że rozmówca nie
może tego dostrzec.
W szpitalu mówiło się, że Marc Fletcher jest byłym wojskowym.
Uznała, że to prawda. Dbał, by zapiąć wszystko na ostatni guzik, i to tak,
jakby stosował się do jakiejś ścisłej instrukcji.
- Świetnie - odrzekła, powstrzymując się od potwierdzenia zgody
słowami: Tak jest!
Po zakończeniu rozmowy powtórzyła sobie w myślach, co ją jeszcze
czeka tego dnia. Przed rozpoczęciem projektowania rzucającego się w oczy
plakatu musi się uporać z praniem i odkurzaniem. No dobrze, pora iść do
domu.
Zajęta tymi myślami, zauważyła dopiero po chwili, że tym razem od
strony parkingu działają wszystkie lampy. Mimo to rozejrzała się uważnie.
Żadnych tajemniczych postaci na skraju sąsiadującego z parkingiem, za-
rośniętego krzewami terenu, stwierdziła z ulgą. Uznała, że wczorajsze
zdarzenie musiało stanowić przypadkowy, pojedynczy incydent.
10
RS
Ogarnęły ją jednak wątpliwości. Coś przegapiła? Jakiś szczegół umknął
jej uwagi? We wczorajszym zdarzeniu na parkingu było coś, co nie dawało
jej spokoju. Nie miała tylko pojęcia co.
Niestety, najlepiej zapamiętała nie to, co mogło okazać się ważne, lecz
owo dziwne uczucie, które ogarnęło ją, gdy spostrzegła, że drugim
mężczyzną, którego bezceremonialnie rzuciła na ziemię, jest śmiertelnie
poważny i pedantyczny Marc Fletcher.
Do zmieszania wywołanego wstrząsającą pomyłką dochodziło
niepokojące wrażenie, że wygrała walkę tylko dlatego, że Fletcher,
ponieważ to właśnie on ruszył jej z odsieczą, nie spodziewał się zagrożenia
ze strony swej pielęgniarki.
Uśmiechnęła się wbrew woli. Mimo wszystko chciałaby mieć na
przykład fotografię upamiętniającą wczorajsze zwycięstwo. Rozjaśniłaby
nawet najbardziej szary dzień. Nie ma? Trudno.
I tak zapamięta swój triumf.
11
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Marc poczekał, aż tylne światła samochodu Lauren rozpłyną się w
mroku wrześniowego wieczoru. Dopiero wtedy zapalił w pokoju lampę i
zasiadł za biurkiem.
To diabelskie nasienie zrobiłoby chyba scenę, gdyby wiedziało, że ją
obserwuje. Nie mógł jednak tego zaniechać. Miał trzydzieści osiem lat i w
tym wieku poczucie odpowiedzialności stało się już jego drugą naturą.
Choćby nawet chciał, nie umiałby się od niego uwolnić.
Gdyby zdołał tego dokonać, życie stałoby się mniej stresujące, choć i tak
nękałoby go ustawicznie poczucie winy. Westchnął i zmusił się, by
spojrzeć na spoczywające na biurku otwarte akta osobowe. Jęknął, gdy
przypomniał sobie, czyje to są dokumenty.
W większym szpitalu nie zagłębiałby się tak bardzo w sprawy każdego
działu. Tutaj, w Denison Memoriał, musiał się osobiście zajmować niemal
wszystkim. Między innymi przeprowadzał rozmowy kwalifikacyjne z
kandydatami na pracowników. Uczciwość nakazywała mu jednak
przyznać, że nie dlatego na jego biurku spoczywają właśnie teraz akta
Lauren Scott.
Marc znalazł wśród nich dokument potwierdzający, że w poprzednim
miejscu pracy Lauren prowadziła kurs samoobrony. Lauren nie mogła
jednak wiedzieć, że sprawdzając jej referencje, dowiedział się również, że
ćwiczyła różne sztuki walki, osiągając w tej dziedzinie niemal olimpijski
poziom.
Zadziwiony, pokręcił głową. Tak szczupła i wytworna, nawet w
pozbawionym finezji fartuchu pielęgniarki nie wyglądała na osobę, której
dłonie i stopy można było zakwalifikować jako śmiercionośną broń. Chyba
miał szczęście, że ze starcia na parkingu wyszedł tylko z lekko stłuczonym
łokciem.
Poczuł, że się uśmiecha. Zdawał sobie sprawę, że kryło się za tym coś
więcej niż sam tylko podziw. Zareagowała na rzekome zagrożenie jego
przybyciem tak błyskawicznie, że go zaskoczyła. Nie to jednak
fascynowało go w niej najbardziej.
W takim razie co? Chyba jakaś głęboko na co dzień skrywana cecha
charakteru. Obserwował Lauren podczas pracy na oddziale. Widział tylko
delikatną kobietę, znajdującą zawsze miłe słowo dla każdego, kto tego
potrzebował, wszystko jedno czy koleżanki, czy pacjenta.
12
RS
Była dość wysoka, ponieważ jednak była też bardzo szczupła, zauważył
jej wzrost dopiero wtedy, na parkingu. W pantoflach na obcasach jej oczy
znajdowały się niemal na poziomie jego, a jej usta...
Ta kobieta prędzej by mnie ugryzła niż pocałowała, uznał z żalem.
Dlaczego właściwie obchodzą mnie jej usta?
Wariactwo. Energicznie zamknął akta. Tak, szaleństwo. Ona nie
zostanie tu na tyle długo, żeby choć zdążyła pomyśleć o całowaniu. Ona
nigdy nigdzie nie zostaje długo. Poza tym, przywołał się do porządku, nie
jestem zainteresowany żadną tego rodzaju znajomością.
Wcisnął akta Lauren pod stos innych papierów. Postanowił wrócić do
domu, choć nic go do tego nie skłaniało. Co tam zastanie? Tylko pusty
domek przy ustronnej alejce, jeden z dwóch bliźniaczych. Przedtem Marc
nie miał nawet sąsiadów, dopiero niedawno ktoś wprowadził się do drugiej
części posesji. Nie widział jeszcze nowego lokatora - podczas jego
przeprowadzki był w pracy.
Ktoś inny na jego miejscu odwiedziłby nowych sąsiadów z powitalną
butelką wina czy ciastem. A on? Cieszył się, że ten, kto wynajął domek,
rzadko w nim przebywał. To zrządzenie losu, że pod jego nosem nie za-
mieszkała jakaś szczęśliwa para, przypominająca mu o wszystkim, co w
życiu utracił. Zresztą i tak maleńki domek nie pomieściłby rodziny z
dziećmi, a więc musiał go zająć ktoś samotny.
Nie żałował innym szczęścia. Sam kiedyś się nim cieszył, aż położyło
temu kres jego samolubstwo. Teraz życie wypełniała mu tylko praca i
związana z nią odpowiedzialność.
- I te wszystkie papiery - dodał na głos.
Znienawidził nagle swe monotonne zajęcie. Kiedyś...
Nie, to już przeszłość. Skończone! - powiedział sobie twardo. Teraz
mogę równie skutecznie dbać o ludzi, tyle że w inny sposób. Mogę się
starać, aby korzystali z prawidłowej opieki medycznej. Nie trzeba w tym
celu odgrywać bohatera.
Spróbował jeszcze przestudiować najnowszy projekt zmian uposażenia,
nie mógł się jednak skupić. Pochłaniała go myśl o kursie samoobrony.
Kursie dla kobiet. Lauren ma na pewno nadzieję, że mimo zaoferowania
pomocy dyrektor zadowoli się siedzeniem w kącie i obserwowaniem zajęć.
Nie wiedziała, że Marc zamierza w nich aktywnie uczestniczyć. On
natomiast nie mógł rozstrzygnąć, czy kieruje nim poczucie obowiązku, czy
chęć obejrzenia szczupłego ciała Lauren w akcji.
13
RS
- Psiakość, spóźnię się - mruknęła Lauren, gdy spojrzała na zegarek.
Mijając pracownię rentgenowską, przyspieszyła kroku. Powinna
przecież zdążyć dotrzeć do fizykoterapii i jeszcze przejrzeć notatki, zanim
pojawią się pierwsze odważne dusze. A tak? Będzie miała szczęście, jeśli
się nie spóźni.
Otworzyła drzwi.
- W końcu pani do nas dotarła! - usłyszała męski głos.
Spojrzała na Marca i niemal odebrało jej oddech. Stał ze skrzyżowanymi
na piersi rękami, opierając się plecami o ścianę. W przeciwieństwie do
garnituru, dres ujawniał w pełni jego atletyczną sylwetkę.
Z trudem oderwała od niego wzrok. Dopiero wtedy dostrzegła, że na
zajęcia oczekuje już sześć kobiet.
- Przepraszam za spóźnienie, coś mnie zatrzymało na oddziale -
usprawiedliwiła się dziwnie nieswoim głosem.
- Nas nie trzeba przepraszać, wiemy, jak to jest -zauważyła pielęgniarka,
której Lauren nie zdążyła jeszcze dobrze poznać.
Zadziwiające, ile mogą zdziałać ciasne dżinsy u osoby, którą widywała
w workowatym zielonym fartuchu, przyszła jej do głowy myśl.
- Jasne, redukcja zatrudnienia też ma swoje znaczenie - zauważyła inna
kobieta, patrząc znacząco w kierunku Marca.
- Wiem, wiem. - Uniósł ręce w obronnym geście, oderwał się od ściany i
dołączył do grupy. - Większość pielęgniarek pracuje faktycznie na półtora
etatu, a nawet za jeden nie są należycie wynagradzane. Właśnie dlatego
mamy kłopoty z przyjmowaniem nowych osób.
- No cóż, satysfakcją z pracy nie opłaci się rachunków - dodała inna
siostra.
Lauren ogarnęła obawa, że zajęcia przekształcą się w zebranie
stanowiące doskonałą okazję do wylewania żalów.
- Chcecie więc nauczyć się, jak pokonać rabusia czyhającego na wasze
nędzne pobory? - zażartowała. -Usiądźcie na ławkach, zaczniemy od kilku
podstawowych kwestii.
Usadowiły się, chichocząc. Lauren wzięła głęboki oddech i przemówiła:
- W porządku, zacznijmy od ogólnego wprowadzenia. Nazywam się
Lauren Scott, jestem tu od niedawna. Przedtem pracowałam w dużym
szpitalu, w dość nieciekawej dzielnicy wielkiego miasta. Już sam kontakt z
przywożonymi do nas ofiarami przemocy nie napawał otuchą, kiedy jednak
tymi ofiarami zaczęłyśmy być my, postanowiłam coś z tym zrobić.
Urwała, wspominając przyjaciółkę, której już nigdy nie zobaczy. Przed
szpitalem zabił ją nożem narkoman. Chodziło mu o torebkę. Lauren
uzmysłowiła sobie, że jeśli dobrze przeprowadzi kurs, żadna z obecnych tu
kobiet tak nie skończy. Na tym musi się skupić.
- W szkole uprawiałam sport - kontynuowała. -W podstawówce lubiłam
się bić z chłopakami. W liceum zrobili się już dla mnie za silni. Musiałam
się nauczyć jakoś z nimi radzić, zaczęłam więc ćwiczyć sztuki walki.
Nie zdradziła wszystkiego, na pewno jednak tyle, żeby zainteresować
słuchaczki.
- To znaczy judo? - zapytała Sam, najmłodsza z obecnych.
- Judo i taekwondo. Okazywało się bardzo pożyteczne, kiedy różni
kulturyści chcieli się ze mną zaprzyjaźnić bardziej, niż sobie tego
życzyłam. Dopiero jednak kilka lat temu zdałam sobie sprawę, jak niewiele
kobiet umie się obronić przed niespodziewaną napaścią.
- Jeśli niespodziewaną, jak w ogóle można się przygotować do obrony? -
wyraziła wątpliwość jedna ze starszych kursantek, przełożona pielęgniarek
z oddziału chorób wewnętrznych. - To co innego niż na zawodach, kiedy
zaczyna się po gongu.
Mimo że Lauren starała się na niego nie patrzeć, pochwyciła
zaciekawione spojrzenie Marca. Nagle odczuła satysfakcję z faktu, że jej
słowami jest zainteresowany mężczyzna.
- Tak, nigdy nie wiadomo z góry, skąd nadejdzie zagrożenie. Można się
jednak przygotować, zwłaszcza stosując codziennie sensowne środki
ostrożności.
Przeszła do tego, co uważała za najważniejsze.
- Najlepszym sposobem radzenia sobie w trudnych sytuacjach nie jest
mistrzowskie opanowanie sztuk walki, a mistrzostwo w uciekaniu -
oświadczyła twardo.
- To znaczy, że trzeba ćwiczyć bieganie? - zapytał Marc, marszcząc
brwi.
Najwidoczniej nie tego się spodziewał. Lauren doszła do wniosku, że
chyba sprawiła mu zawód.
- Niekoniecznie, choć na pewno by nie zaszkodziło - odparła. - Nie,
chodzi mi o to, że przed napastnikiem najlepiej jest uciec, nawet wtedy,
gdy już chwycił torebkę. Zawartość żadnej nie jest tak cenna, żeby się dla
niej dać zranić albo nawet stracić życie.
15
RS
Sięgnęła po torebkę i pokazała, jak nosić ją przyciśniętą mocno
ramieniem, tak żeby utrudnić zadanie komuś, kto zamierzałby ją wyrwać.
- Większość napadów na samotne kobiety ma miejsce w nocy. Ważne
jest więc, żebyście znały wszystkie niebezpieczne miejsca na drodze, którą
zamierzacie przebyć, na przykład ciemne zaułki. Nie wolno do nich
wchodzić. Trzeba poszukać bezpieczniejszej drogi. Przygotowałam dla was
instrukcje, będziecie je dostawać po każdych zajęciach. To jakby
podsumowanie najważniejszych kwestii - zakończyła.
Rozdała uczestniczkom kserokopie i odczekała chwilę. Potem
rozpoczęła się dyskusja o bezpiecznych sposobach przemieszczania się w
mieście.
Jeśli dobrze odczytywała spojrzenie Marca, przebieg zajęć bardzo go
zaskoczył. Nie spodziewał się, że będą przypominać wykład? Trudno, musi
trochę poczekać. Wskutek zbiegu okoliczności udowodniła mu już, że umie
walczyć. Tyle że walka to nie wszystko.
- Jak widzicie - zauważyła - samoobrona ma wiele wspólnego z
medycyną. Najważniejsze jest zapobieganie.
- Na przykład parkowanie w dobrze oświetlonych miejscach - uzupełnił
Marc, posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie.
- Co oznacza konieczność przewidywania - przeszła szybko do
następnego punktu, mając nadzieję, że nikt nie dostrzegł jej rumieńca. -
Jeśli parkujecie w dzień, nie zapominajcie, że do samochodu trzeba będzie
wrócić po zmroku.
- Widziałam taki program w telewizji. Dawali podobne rady. Mówili też,
że kiedy podchodzi się do samochodu, trzeba trzymać kluczyki w ręku -
poinformowała Sam.
Lauren cieszyło zainteresowanie dziewczyny. Czuła, że ta na pewno
opowie koleżankom o zajęciach.
- Wiecie dlaczego? - zapytała. - Kto wie, dlaczego zbliżając się do
samochodu, należy trzymać kluczyki?
- Nie trzeba długo stać i wygrzebywać ich z dna torebki - padła
odpowiedź.
- Można ich użyć jako broni - zauważyła inna kobieta.
- Chodzi o to, żeby być na wszystko przygotowaną i na taką wyglądać,
nie na kogoś bezradnego, prawda?
16
RS
- Dobrze - pochwaliła Lauren, starając się nie zwracać uwagi na Marca,
który potwierdził jej słowa skinieniem głowy. - Co dalej? Otwieram
samochód i co robię?
- Szybko wsiadasz i zamykasz drzwi - zasugerowała z uśmiechem jedna
z pielęgniarek.
Lauren zauważyła, że Marc, niepostrzeżenie dla zainteresowanej,
wyciąga w jej kierunku rękę.
- A jeśli ktoś jest już w środku? - spytał złowieszczo, chwytając nagle
kobietę za szyję.
Pielęgniarka wrzasnęła tak przeraźliwie, że uczestniczki kursu na pewno
zapamiętają tę lekcję.
- Jak pan Fletcher właśnie raczył przyjemnie zademonstrować - zwróciła
się Lauren do nerwowo chichoczącej grupy - trzeba najpierw zajrzeć do
samochodu i upewnić się, że nie ma w nim nieproszonego gościa. Zawsze.
Nawet na jasno oświetlonej stacji benzynowej. Poza tym należy zamknąć
samochód, kiedy idzie się do kasy, i wziąć ze sobą torebkę.
- Przecież to wszystko jest dość oczywiste - zauważyła najstarsza ze
słuchaczek, Marion. - Tak proste, że powinno się przestrzegać tych zasad,
nawet o tym nie myśląc.
- Tak, tego nie trzeba się długo i mozolnie uczyć - przyznała Lauren. -
Podczas kursu nabierzecie nawyku przewidywania i planowania.
Uwzględnianie w każdej codziennej czynności elementu ryzyka wejdzie
wam w krew. Nie wyjdziecie z domu, nie zastanawiając się, jak do niego
wrócić. Nie wyjedziecie w podróż bez poinformowania kogoś, dokąd się
udajecie i kiedy zamierzacie wrócić. W efekcie będziecie bezpieczniejsze i
spokojniejsze. Mimo wszystko na ogół nie przydarza się nic groźnego,
zwłaszcza jeśli zachowuje się ostrożność.
- A w domu? - zapytała Marion. - Mamy zamienić mieszkania w
fortece?
- Tylko jeśli królowa odda wam na przechowanie klejnoty koronne -
zażartowała. - Normalnie wystarczą* dobre zamki i łańcuch. I to, żeby nie
zapominać o ich używaniu.
Lauren poprosiła o pytania, wszystkim wystarczyłaś jednak na razie
nowo nabyta wiedza.
Spojrzała na zegarek. Pozostało dużo czasu, zastanawiała się jednak, czy
na dziś nie wystarczy. Postanowiła i zapytać o to same uczestniczki.
17
RS
- No cóż, panie... i panowie - dodała, spoglądając | na Marca. -
Zakończyliśmy
pierwszą
część,
teoretyczną,
dotyczącą
unikania
niebezpiecznych sytuacji. Macie już dość, czy kontynuować?
- A nauczymy się walczyć? - zapytała najmłodsza uczestniczka kursu. -
Jak na filmach kung fu?
- Niezupełnie, Sam - odpowiedziała z uśmiechem Lauren. - Jeśli chcesz
ćwiczyć sztuki walki, musisz sobie znaleźć jakiś klub. Tutaj uczymy się
tylko podstawowych zasad unikania niebezpiecznych sytuacji. I pamiętaj,
najważniejsza jest ucieczka.
- Ucieczka? Jak jakiś tchórz? Wolałabym skopać napastnikowi tyłek.
Lauren miała wrażenie, że Marc zamierza się wtrącić. Dostrzegła z ulgą,
że w końcu się powstrzymał.
- W porządku, Sam, wiem, że uczą nas zawsze, że ucieczka od
problemów jest tchórzostwem - zgodziła się. - No i muszę przyznać, że nie
ma nic przyjemniejszego niż zwycięstwo nad większym i silniejszym
przeciwnikiem. Tylko że może się okazać, że on ma w drugiej ręce nóż.
Albo że coś nie wyjdzie, facet się tylko rozzłości i złamie ci szczękę.
Widziała, że te słowa zrobiły na wszystkich należyte wrażenie. Nawet
do Sam chyba to dotarło.
- Teraz interesujemy się tylko obroną, nie atakiem. Jeśli jesteście żądne
krwi, to powiem wam, że... no cóż, nie można mieć wszystkiego, o czym
się marzy. Mogę jednak coś wam pokazać. Jest jakaś ochotniczka?
Lauren miała na myśli Sam, ta jednak nie miała szansy. Marc zerwał się
błyskawicznie na nogi i wyszedł na środek sali.
- Chyba ja się do tego najbardziej nadaję - oświadczył.
Oczywiście miał rację, sama jednak myśl o bliskim kontakcie z tym
mężczyzną sprawiła, że serce Lauren zaczęło niespokojnie bić.
- No dobrze, cóż, tak, oczywiście - zgodziła się z ociąganiem. - Dobra
myśl.
Podwinął rękawy, odsłaniając muskularne ręce.
- Co mam zrobić?
- Proszę mnie chwycić. Nie, nie mnie, tylko moje ubranie - plątała się,
mając nadzieję, że za bardzo się nie czerwieni. - Pokażę, jak się
oswobodzić.
Zademonstrowała kilka sposobów uwalniania się z chwytu. Potem
poprosiła, by wszystkie uczestniczki odegrały kolejno role ofiary i
18
RS
napastnika. W ten sposób, przynajmniej przez jakiś czas, nie musi już
stykać się z Markiem.
Opanuj się, nakazała sobie surowo. To tylko kolega z pracy, i to niezbyt
przychylnie usposobiony. Nie powinna czuć takiego gorąca tylko dlatego,
że chwycił kawałek jej ubrania.
- Teraz proszę złapać mnie za włosy. Pokazała, jak się uwolnić, tracąc
ich jak najmniej.
- Pamiętajcie, gdy tylko się oswobodzicie, uciekajcie, zanim przeciwnik
zorientuje się, co się stało.
I tym razem po demonstracji Marc pomagał uczestniczkom w
przećwiczeniu chwytów.
Lauren przypadkowo spojrzała na ścienny zegar. Okazało się, że
znacznie przekroczyli zaplanowany czas. Obwieściła koniec zajęć, co
kursantki przyjęły z rozczarowaniem.
Mimo traktowania wszystkiego serio, dobrze się bawiły, zwłaszcza
wykręcając rękę Marcowi.
- Jeśli na następnych zajęciach nauczy je pani ciskania mną o ziemię, to
chyba zrezygnuję - jęknął teatralnie.
Również Lauren nie ucieszyło, że muszą już kończyć. Nie spodziewała
się, że będzie tak silnie reagować na samą choćby jego obecność. Musi się
opanować albo popełni jakiś fatalny w skutkach błąd.
- W każdym razie dziękuję za pomoc.
Czekał przy drzwiach, żeby zgasić światło. Wyszli razem.
- Bardzo proszę. W gruncie rzeczy sprawiło mi to przyjemność.
Roześmiała się.
- Trochę masochistyczne wyznanie, prawda?
- Na to wygląda - zgodził się, obdarzając ją uśmiechem, który mógł
skruszyć serce każdej kobiety. - Świetnie sobie radzisz, mam na myśli
całość zajęć.
- Miałam dobrego nauczyciela - odparła, przypominając sobie kobietę,
która poświęciła życie nauce samoobrony po tym, jak jej córka została
zamordowana.
Zatrzymali się przy samochodzie Lauren. Gdy odwróciła się, by
powiedzieć Marcowi do widzenia, poczuła, że nie chce, by wieczór dobiegł
już końca. Zwłaszcza że chwilę przedtem Marc zaproponował, by mówili
sobie po imieniu.
19
RS
- Lauren, na pewno nie pamiętasz już nic więcej o tym zdarzeniu na
parkingu? - zapytał później, niespodziewanie wracając do tamtego
wieczoru.
- Na przykład czego? - zapytała. - Po ciemku ledwie widziałam tego
człowieka.
- Nie poznałabyś go?
- Nie, nawet gdyby tu teraz przede mną stanął - przyznała.
- Odezwał się? Na przykład wypowiadał jakieś groźby? A może miał
jakiś szczególny akcent?
- Naprawdę nie... Chwileczkę... Było coś... Chciał ją ponaglić, lecz
powstrzymała go gestem. Nie chciała, by cokolwiek ją rozpraszało. Coś ją
niepokoiło, w tym wszystkim kryło się coś dziwnego...
- Rzeczywiście, odezwał się do mnie - przypomniała sobie. - Dopiero
wtedy go zauważyłam. Potem mnie chwycił...
- A ty zamiotłaś nim ziemię - dokończył Marc z nutą satysfakcji w
głosie. - To widziałem na własne oczy, ale czy pamiętasz, jak brzmiał jego
głos? Albo choćby niektóre słowa?
- Moje imię. Nie, nie moje, ale myślałam, że moje. Dlatego byłam trochę
zbita z tropu.
- No to jakie?
- Laura... nie, może Laurel? Nie pamiętam. I nazwisko. Wright! Nie,
chyba nie, ale coś z tym słowem. Arkwright? Wainwright? Tak, mam!
Laurel Wainwright.
- Oczywiście, nie domyślasz się nawet dlaczego?
- Nie, wcale. Nikogo takiego nie znam.
- Pomylił cię z kimś po ciemku, a może nie pamiętał dokładnie, jak się
nazywasz?
- To już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Tak samo jak to, gdzie
wczoraj przy praniu zapodziałam skarpetki. Dałabym głowę, że włożyłam
do pralki dwie pary, a wyjęłam tylko jedną.
- Hm. To znaczy, że nie trafią na planetę zagubionych skarpet. Tam
wpuszczają tylko pojedyncze albo po dwie, ale nie od pary.
Roześmiała się. Po ponurym Marcu Fletcherze nie spodziewała się
takich uwag. Ujawnił nową dla niej, chyba głęboko skrywaną cechę -
poczucie humoru.
Nagle zyskała pewność, że znalazła się w tarapatach. Musiała się jak
najszybciej pożegnać i odjechać. Jak najdalej. Łatwo stłumić fizyczne
20
RS
pożądanie. Teraz jednak, gdy patrzyła w te szare oczy, czuła, że może sobie
nie poradzić z własnymi uczuciami.
Niestety, ten inny Marc Fletcher, którego poznała dopiero dziś, mógł
łatwo pozbawić ją niezależności, którą cieszyła się już od ponad dziesięciu
lat.
21
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
- Lauren? Tu Marc Fletcher - usłyszała, gdy podniosła słuchawkę.
Poczuła, że jest zdenerwowana, lecz natychmiast przywołała się do
porządku. Jest odpowiedzialną przełożoną, nie nastolatką zakochującą się
natychmiast w pierwszym z brzegu przystojniejszym chłopaku.
Zresztą, Marc Fletcher nie przypominał wcale chłopaka. Zdecydowanie
męska sylwetka, nie mówiąc już o wieku i życiowym doświadczeniu,
którego nie mógł ukryć za enigmatycznym spojrzeniem szarych oczu.
Fakt, że nie widywała go już właściwie od tygodnia, również nie miał tu
nic do rzeczy. Powtarzała sobie, że dyrektor jest zbyt zajęty, by wciąż ją
kontrolować. A może przekonała go jakoś, że nic nie ukradnie ani nie zni-
szczy jego cennego szpitala? Poza tym powinna się przecież cieszyć, że nie
czuje ustawicznie na karku oddechu swego pracowitego zwierzchnika.
- Czym mogę służyć? - zapytała, maskując zmieszanie, jakie wywołało
w niej samo brzmienie jego głosu.
- Chcę tylko uprzedzić, że podsyłam ci nową pacjentkę. Karetka
wyjechała godzinę temu, powinna wkrótce dotrzeć.
Nic niezwykłego, usłyszała jednak w głosie rozmówcy jakąś nową nutę.
Gdyby znała go na tyle dobrze, żeby odczytywać na takiej podstawie
ukryte znaczenia...
- Właściwie - dodał po krótkiej przerwie - mógłbym ci o niej
opowiedzieć, ale może niech ona lepiej sama to zrobi.
Tak, odgadła. Coś się za tym kryje.
- Nie powiesz mi nic więcej, prawda? Koniecznie chcesz mnie dręczyć
niepewnością?
- No cóż, mogę zdradzić, że leżała prawie miesiąc w szpitalu, w którym
poprzednio pracowałaś. Teraz, przed powrotem do domu, potrzebuje
jeszcze dwóch tygodni twojej czułej opieki. Poza tym ona miała albo
strasznego pecha, albo niebywałe szczęście. Sama zdecydujesz, kiedy już
ją poznasz.
I na tym Marc zakończył rozmowę.
Była zaintrygowana. W jego głosie dało się słyszeć nutę rozbawienia.
Pedantyczny pan dyrektor, jakiego poznała, nie uciekałby się do takich
niedopowiedzeń.
22
RS
Nie mogła się doczekać przybycia pacjentki. Zamierzała też znaleźć
jakiś sposób, by odwrócić sytuację i zyskać przewagę nad Markiem, chyba
że...
Uśmiechnęła się, przypominając sobie, że właśnie dziś poprowadzi
drugie z kolei zajęcia. Jeśli Marc zgłosi się ponownie do demonstracji,
będzie mogła osiągnąć nawet więcej. Właściwie wywrócić jego świat do
góry nogami.
Dosłownie. Rozbawiła ją myśl o Marcu leżącym u jej stóp po
prezentacji kolejnej techniki walki.
- Jest już pani Roker, siostro - usłyszała za plecami głos.
Zdała sobie sprawę, że nadal stoi ze słuchawką w ręku i niemądrym
uśmiechem na twarzy. Nie sprawdziła nawet łóżka, które miała zająć nowa
pacjentka.
- Doskonale, już idę - powiedziała, odkładając słuchawkę.
- Proszę mówić do mnie Cissy, siostro - zażądała pacjentka, gdy już
pielęgniarki umieściły ją w łóżku.
- Jeśli tak wolisz - zgodziła się Lauren, sięgając po opasłą dokumentację
medyczną, która towarzyszyła nowo przybyłej. - Wygląda na to, że kiedy
to przeczytam, poznam całe twoje życie - zauważyła żartobliwie.
- Och, nie, siostro, to dokumentacja tylko z kilku ostatnich miesięcy.
Resztę mojego życia lekarze opisaliby z łatwością na jednej kartce, razem z
urodzeniem czwórki dzieci.
Lauren zaczęła się domyślać, o co chodziło Marcowi.
- Może najpierw opowiedziałabyś mi o kilku najważniejszych
sprawach?
- Powinna siostra usiąść. To nie nowelka, a powieść rzeka.
Lauren zaśmiała się i przysiadła ostrożnie na krawędzi łóżka. Uważała,
żeby nie dotknąć spowitej opatrunkiem nogi Cissy Roker.
- Wszystko się zaczęło wtedy, gdy musiałam skontrolować ciśnienie,
wkrótce po moich siedemdziesiątych urodzinach - rozpoczęła. - Mój lekarz,
nie, nie z Denison Memoriał, mieszkamy nieco dalej, stwierdził, że ciś-
nienie jest w porządku i zapytał, jak poza tym się czuję. Odpowiedziałam,
że doskonale, mam tylko paskudne zadrapanie na łydce, którego
nabawiłam się, wpadając na stolik do kawy. Lekarz ten obejrzał starannie
ranę i skierował mnie do pielęgniarki na opatrunek.
23
RS
Lauren zorientowała się, że w sali panuje niezwykła cisza. Rozejrzała
się szybko. Wszystkie pacjentki wpatrywały się w Cissy, czekając na
dalszy ciąg opowieści.
- No cóż, pielęgniarka oczyściła ranę i założyła opatrunek. Potem,
ponieważ uznała, że mam za cienką skórę, nie przykleiła plastra, tylko
zabandażowała nogę. Miałam się stawić za trzy dni na zmianę opatrunku.
Następnym razem przyjęła mnie już inna pielęgniarka. Powiedziała, że tyle
bandaża na takie zadrapanie to straszne marnotrawstwo. Próbowałam jej
powtórzyć, co pierwsza pielęgniarka mówiła o skórze, ale to ją tylko
rozsierdziło. - Pacjentka zadarła nos i zaczęła naśladować obrażony ton
rozmówczyni: - Wiem, co robię, pani Roker, mam wszystkie wymagane
kwalifikacje.
Lauren zachichotała wraz z pozostałymi słuchaczkami. Kobieta miała
talent aktorski.
- Przykleiła plaster. Musiałam ją poinformować, że za ciasno i że za
bardzo naciąga mi skórę. Chwyciła za róg i szarpnęła. Razem z plastrem
odszedł kawał skóry.
Publiczność zgodnie jęknęła, co zachęciło Cissy do kontynuowania
opowieści.
- Szybko przykleiła go z powrotem. Udawała, że nie zauważyła, co się
stało. Wyznaczyła następną wizytę za cztery dni. Wtedy jednak już trochę
mnie bolało.
Lauren uznała, że to zbyt słabe określenie.
- Po tych czterech dniach zastałam, dzięki Bogu, tę pierwszą
pielęgniarkę - ciągnęła pacjentka. - Zdziwiła się na widok plastra. Potem,
kiedy go oderwała i zobaczyła, co jest pod spodem, zawołała lekarza. Nie
mojego, innego. Mój wyjechał już wtedy na urlop.
- A co z tym zadrapaniem? - zapytała Lauren. - Goiło się mimo
wszystko czy nie?
- Niemal nie został po nim ślad. Tylko ta skóra... Lekarz dał mi
antybiotyk i zarządził, żebym znów przyszła za trzy dni na zmianę
opatrunku. Tyle że nie mogłam wytrzymać tych trzech dni, bo bardzo
bolało, a cała noga spuchła.
- Wybrałaś się więc do swojego lekarza?
Lauren zorientowała się, że bez jej interwencji opowieść może nie mieć
końca.
24
RS
- Nie, do tego, który go zastępował. Mój nadal przebywał na urlopie.
Tylko spojrzał i od razu kazał mnie zawieźć do szpitala. Nie do Denison,
ale do dużego, w mieście.
Lauren pamiętała, że pacjentka spędziła tam miesiąc. Bała się niemal
usłyszeć, co wydarzyło się później. Miesiąc oznaczał, że choroba musiała
okazać się bardzo poważna.
- W szpitalu obejrzeli mnie, pokiwali głowami, pobrali krew i zrobili
prześwietlenie. Potem jakiś młody człowiek poprosił mnie o podpisanie
dokumentu. Co to jest? - zapytałam. „Pani zgoda na jutrzejszą amputację",
odpowiedział mi spokojnie. „Musimy to zrobić, bo wdała się gangrena".
Nawet nie mrugnął okiem.
Tym razem w sali zapadła śmiertelna cisza. Słowo „gangrena" wywarło
odpowiednie wrażenie.
- Nie podpiszę tego, odpowiedziałam. Nie zgadzam się, żebyście obcięli
mi nogę. Poradziłam mu, żeby lepiej wyleczył tę gangrenę, i w ogóle zrobił
coś sensownego!
Lauren nie mogła się doczekać chwili, w której zacznie czytać
dokumentację medyczną. W jaki sposób Cissy uniknęła śmierci?
- Leżałam na oddziale intensywnej opieki przez ponad dwa tygodnie, ale
nogę uratowałam - oświadczyła z dumą Cissy. - Teraz musicie mnie tylko
nauczyć stać i chodzić, żebym mogła wrócić do domu.
- Z pewnością zrobimy wszystko, co w naszej mocy - przyrzekła Lauren.
- Może zaczniemy rekonwalescencję od filiżanki herbaty?
- Cudownie, moja kochana. - Cissy rozpromieniła się. - Z mlekiem, ale
bez cukru. I bez niego czuję się słodko!
- Interesujące, prawda? - usłyszała znajomy głos, gdy kończyła się
zapoznawać z dokumentacją medyczną Cissy.
- Marc! - zawołała.
Zorientowała się, że ma na twarzy uśmiech zbyt promienny jak na
powitanie starszego kolegi. Pomimo swego wieku nie nauczyła się jeszcze
panować nad tego rodzaju emocjami. Praca zawodowa, częste zmiany
miejsc zatrudnienia i zamieszkania w poszukiwaniu czegoś nieuchwytnego
nie pozostawiały jej czasu na romanse. Może z tej przyczyny reagowała na
mężczyzn jak nastolatka?
Wrażenie, jakie wywierał na niej mężczyzna, który się właśnie zjawił,
nieco ją przerażało. Zwłaszcza że nie dostrzegała oznak wzajemności.
Skoro ma pozostać na stałe w Edenthwaite, powinna się opamiętać, i to im
25
RS
prędzej, tym lepiej. Serce zabiło jej szybciej niż zwykle, nie miała jednak
powodu, by to ujawniać.
- Tak, bardzo interesujące - zgodziła się, uciekając spojrzeniem w bok.
Miała nadzieję, że nie gapi się na niego z jakimś kretyńskim, rozanielonym
uśmiechem. - Już wiem, o co ci chodziło z tym jej szczęściem. Jest chyba
jedną z niewielu osób na świecie, którym pomógł brak krążenia krwi w
nodze.
- Rzeczywiście, dzięki temu gangrena się nie rozprzestrzeniła -
potwierdził Marc.
Lauren nie zdziwiła ta zdradzająca fachową wiedzę uwaga. W końcu,
pracując w szpitalu, Marc musiał się nieco otrzaskać z medycyną. Tu coś
usłyszał, tam podpatrzył, a ponieważ dysponował sporą inteligencją, zaczął
kojarzyć jedno z drugim.
- Paskudna sprawa z tą drugą pielęgniarką - zauważyła. - Każdy może
się pomylić, ale żeby przyklejać plaster po to, żeby ukryć błąd...
- Rozumiem, że wysłuchałaś pełnej wersji opowieści. Ja znam tylko
skróconą, przekazaną przez jej lekarza konsultanta. Zresztą i to mi
wystarczyło.
- No cóż, Cissy wykorzystuje tę sytuację, żeby obwieszczać wszem i
wobec, że dzięki silnej woli i zdecydowaniu można przenosić góry. Żyje,
ma obie nogi i nie może się doczekać, kiedy znów będzie w stanie chodzić.
Jestem pewna, że zawsze piecze ciasto na wszystkie okazje. Nie może
przepuścić najbliższych świąt Bożego Narodzenia tylko dlatego, że trzy
tygodnie temu znalazła się w obliczu śmierci.
Dostrzegła nieznaczny uśmiech Marca, starała się jednak unikać jego
spojrzenia.
- Naprawdę imponuje mi to, jak niektórzy ludzie potrafią się uporać z
nieszczęściem i nadal żyć pełnią życia.
Milczał. Gdy w końcu spojrzała na niego, dostrzegła w jego oczach
głęboki smutek. Szybko się opanował, tak że Lauren nie wiedziała na
pewno, czy nie pomyliła się w ocenie. Tyle że... Zdała sobie sprawę, że
Marca otacza zawsze niepokojący cień melancholii.
Początkowo uważała go za człowieka wyjątkowo spokojnego i
opanowanego. Teraz zastanawiała się, czy pierwsze wrażenie nie
wprowadziło jej w błąd. Bo może jego chłodne zachowanie ma na celu
skrywanie jakichś gwałtowniejszych uczuć?
26
RS
Odezwał się jego pager. Musiał wyjść, zatrzymał się jednak w drzwiach.
Przez chwilę wydawało jej się, że mimo to oddali się bez słowa. Myliła się.
- Może niektórzy ludzie są odporniejsi od innych -zauważył cicho. - A
może nie dręczy ich poczucie winy.
Gdy pojawiły się pierwsze uczestniczki kursu, Lauren nadal
zastanawiała się nad zagadkowymi słowami Marca.
- Dziś też trochę poćwiczymy? - zapytała Sam. Miała na sobie
błyszczący, wiśniowo-zielony kostium, będący bardziej na miejscu w
modnej sali gimnastycznej niż na szpitalnym oddziale fizykoterapii.
W przeciwieństwie do szczupłej Lauren, sylwetkę Sam w obcisłym
kostiumie charakteryzowały kobiece krągłości, na widok których żaden
mężczyzna nie pozostawał obojętny. Jeśli ubiera się podobnie, wychodząc
do miasta, pomyślała Lauren, kurs samoobrony na pewno się jej przyda.
- Tak - potwierdziła - ale nie będziecie ćwiczyć żadnych rzutów. Nie
chcemy, żeby komuś stała się krzywda.
Nadeszły kolejne uczestniczki, najwidoczniej motywowane chęcią
nauczenia się sztuki walki, mimo że zajęcia odbywały się po ciężkim dniu
pracy. Żadna nie zrezygnowała Brakowało tylko... Marca.
Lauren spodziewała się, że go zastanie. Była rozczarowana. Może
poszedł sprawdzić, jak się czuje pani Finch? Albo dotknęła go jej uwaga?
Po popołudniowych wydarzeniach wydawało się to prawdopodobne.
Spróbowała odtworzyć je w pamięci.
Kilka godzin wcześniej pojawił się akurat w porę, by stać się świadkiem
kryzysowej sytuacji.
- Poczekaj w moim pokoju, zaraz przyjdę - poprosiła go wówczas
Lauren.
Niemal zapomniała o jego obecności, starając się działać tak, by
niepotrzebnie nie przestraszyć starszej pani.
Coś w jej głosie sprawiło, że Marc pozostał. Zbliżył się i przyjrzał
pacjentce.
- Atak serca? - szepnął do Lauren.
- Atak dusznicy - poprawiła go, walcząc ze śliskim opakowaniem maski
tlenowej. - Podałam jej jedną z jej tabletek, ale muszę...
Wyjął jej z ręki pakiet, sprawnie wydobył maskę i podłączył ją do
przewodu tak szybko, jakby robił to codziennie.
- Dziękuję.
27
RS
Mocując maskę na twarzy pacjentki, uśmiechnęła się, mimo że była
zaskoczona jego wprawą. Ku jej zdumieniu jednak Marc nawet wtedy nie
zostawił jej samej z chorą. Zamiast tego ujął nadgarstek pacjentki i
sprawdził puls.
- Nie za dobry - szepnął. - Kiedy dałaś jej tabletkę?
Zanim zdążyła wygłosić jakąś uwagę o jego niespodziewanej wiedzy, do
sali wpadł wezwany wcześniej Norman Castle z przychodni mieszczącej
się we wschodnim skrzydle Denison Memoriał.
- Amelio, moja droga, nie mów mi, że tak się przejmujesz tymi
wstrętnymi chłopakami - powitał chorą, kiwając głową Lauren i zajmując
jej miejsce przy łóżku.
- W jaki sposób do tego doszło? - szepnął Marc, gdy oboje wycofali się
do nóg łóżka.
- Ma kłopoty z pamięcią. Zapomniała, kiedy ostatnio odwiedzili ją
synowie. Wbiła sobie do głowy, że są ciężko chorzy. Chciała się ubrać i
pojechać do nich do domu. - Westchnęła. - Gdybym miała na oddziale
więcej pielęgniarek, moglibyśmy wcześniej zareagować.
Nie złościła się na Marca, tylko na samą sytuację. On jednak musiał to
odebrać inaczej.
Lauren spojrzała jeszcze raz na drzwi sali fizykoterapii. Trudno. Tak czy
inaczej, nie ma się co zastanawiać. Musi poprowadzić zajęcia.
- Jak tam, moje panie? - zapytała. - Czy w ciągu minionego tygodnia
stosowałyście się do dobrych rad?
Zaśmiała się, gdyż kobiety zaczęły się nawzajem przekrzykiwać.
- W porządku, w porządku, po kolei - poprosiła. -Może w tej kolejności,
w jakiej siedzicie?
Wszystkie miały coś do opowiedzenia. Ostatnia w kolejce Sam nie
stanowiła wyjątku.
- Powiedziałam mojemu chłopakowi, że chodzę na te zajęcia, a on mnie
rzucił - oświadczyła wesoło.
Rozległy się przepełnione niedowierzaniem okrzyki.
- Co takiego?
- Dlaczego, Sam?
- Czy przynajmniej wyjaśnił, o co mu chodzi? - zapytała Lauren, gdy
zapanowała względna cisza.
- Wyjaśnił, że nie chce chodzić z jakąś karatówką. Chciałby, żeby jego
dziewczyna była kobieca i ufała, że on potrafi o nią zadbać.
28
RS
Zgromadzone kobiety zgodnie jęknęły.
- Co mu odpowiedziałaś? - zapytała Lauren, tłumiąc uśmiech.
- Ze nie jest ze mną przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a żaden
oprych nie będzie czekał, aż raczy się zjawić i spróbować odegrać
bohatera. Powiedziałam mu też, że poza tym nie jest bohaterem, skoro nie
potrafi nawet znieść myśli, że kobieta może sama się obronić.
- Skoro o tym mowa - podjęła Laureen, gdy ucichły oklaski - to
dobierzcie się w pary.
Pod koniec godziny treningu instruktorka ledwo trzymała się na nogach.
Wszystkie uczestniczki ćwiczyły z takim entuzjazmem, że Lauren
zrealizowała dodatkowo pół programu z następnych zajęć.
Po zakończeniu lekcji pomachała ostatniej wychodzącej. Starała się nie
myśleć o tym, że z Markiem zajęcia poszłyby łatwiej. Nie tylko zajęcia.
Mogliby wzmocnić tę nić porozumienia, która zaczęła się pomiędzy nimi
wytwarzać.
A może sama się oszukuję? - pomyślała, obrzucając po raz ostatni
spojrzeniem salę, by się upewnić, że nie zostawiły po sobie bałaganu.
Marc jest tak nieprzenikniony... Poza brakiem zaufania do niej, jakie
przejawiał na początku, nie zdradził nigdy żadnych uczuć.
- Jak poszło? - usłyszała.
Drgnęła. Odwróciła się szybko w stronę niespodziewanego gościa.
- Nigdy tego nie rób - ostrzegła go zduszonym głosem, czując, że serce
skoczyło jej do gardła.
Marc zastygł w bezruchu. Chciał jej odpowiedzieć, lecz zrezygnował.
Nagle zdała sobie sprawę, jak nieuprzejmie musiały zabrzmieć jej słowa.
Przecież miał prawo tu być, a gdyby zwracała choć trochę uwagę na
otoczenie, nie zaskoczyłby jej i nie przestraszył.
- Przepraszam - dodała szybko. - Po prostu nie zauważyłam, że
wszedłeś, a kiedy się odezwałeś...
- Przyszedłem przeprosić, że nie mogłem zdążyć na zajęcia. Jak poszły?
Nie brakowało ci człowieka do rzucania?
- Zajęcia poszły dobrze - oświadczyła z satysfakcją. - Czasami na drugie
spotkanie przychodzi
mniej osób. Wykruszają się uczestniczki
rozczarowane tym, że nie dostaną w ciągu trzech dni czarnego pasa. A
moje dziewczyny nie zawiodły.
- Więc za mną nie tęskniłaś?
29
RS
Lauren nie wierzyła własnym uszom. Czy on kpi sobie ze mnie, czy
może się przesłyszałam?
- Sam żałowała, że nie może sobie tobą porzucać - poinformowała go
pospiesznie, pokonując drżenie głosu.
- A ty? Lubisz to poczucie siły, kiedy posyłasz mężczyznę na podłogę?
Nie mogła zebrać myśli, zwłaszcza gdy patrzyła w jego szare oczy.
Oderwała od nich wzrok, lecz Marca obserwowała nadal.
Nie przebrał się. Miał na sobie garnitur. Rozluźnił tylko krawat i rozpiął
górny guzik koszuli. W ten sposób wyglądał przystępniej i jakoś
sympatyczniej.
Oparł się o framugę, jakby zadowolony, że może poświęcić Lauren kilka
minut swego cennego czasu.
- Nie. Chcę być sprawna, ale to nie oznacza, że lubię komukolwiek
zadawać ból - oświadczyła wreszcie.
- Jasne. Ale czy lubisz to poczucie siły? Zadawano jej już
niejednokrotnie tego rodzaju pytania, miała więc w zanadrzu gotową
odpowiedź.
- Nikt nie chce dać się pobić. Mężczyźni są na ogół silniejsi. Cieszę się,
że moje umiejętności pozwalają choć częściowo zniwelować tę różnicę.
Nikt nie musiał znać prawdziwego powodu, dla którego zaczęła ćwiczyć
sztuki walki. To jej sprawa, niczyja inna.
Marc przyglądał się jej z taką uwagą, że poczuła się niepewnie. Tak,
jakby chciał odczytać jej najtajniejsze i najgłębiej schowane myśli.
Nagle wyprostował się i wyjął z kieszeni kartkę.
- Spóźniłem się z twojego powodu - poinformował. - Pamiętasz to
nazwisko?
Wręczył jej kawałek papieru.
- Laurel Wainwright? Tak! Tak właśnie mnie nazwał. Ten facet na
parkingu, wiesz, wtedy...
- Jasne, wiem, przecież nie musisz mi tego przypominać.
- Ustaliłeś, kim ona jest? - zapytała. - Ciągle myślałam o tym człowieku.
Kim jest? To były chłopak tej Laurel? Nie, przecież nie pomyliłby jej z
kimś innym.
- Kimkolwiek jest, to on do mnie dziś zatelefonował. Właśnie dlatego
spóźniłem się na zajęcia.
- Czego chciał? Ujawnił, kim jest?
- Nie, ale poinformował mnie, kim jesteś ty.
30
RS
- Przepraszam, sama wiem, kim jestem - odpowiedziała ze śmiechem. -
To jakiś wariat?
- Bardzo uparty. Kazał mi przyrzec, że potraktuję jego ostrzeżenie
poważnie.
- Ostrzeżenie? Jakie ostrzeżenie?
- Jego zdaniem jesteś oszustką. Nie żadną Lauren Scott,
wykwalifikowaną przełożoną oddziału. Nazywasz się Laurel Wainwright i
przeszłaś tylko podstawowe szkolenie pielęgniarskie.
31
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Ja jestem oszustką? - wykrztusiła, zdjęta przerażeniem.
Wszystkiego mogła się spodziewać, tylko nie czegoś takiego.
- Ale... chyba mu nie uwierzyłeś? Rozmawiałeś przecież z
pracodawcami, którzy napisali moje referencje. Musieli ci przecież
powiedzieć...
- Hej, Lauren, uspokój się - przerwał jej Marc. - Oczywiście, że nie
uwierzyłem. Dlaczego się tak denerwujesz?
- Ale powiedziałeś...
- Powtórzyłem ci tylko to, czego się dowiedziałem od niego. Nie
spierałem się z nim, bo to nie miałoby sensu. On ma najwyraźniej bzika na
punkcie tej Laurel Wainwright. Uznałem, że najprościej się go pozbyć,
obiecując, że to sprawdzę.
- I co? Sprawdziłeś?
Mimo wszystkich zapewnień Marca nie mogła przejść do porządku
dziennego nad faktem, jak dziwnie podejrzliwie traktował ją na początku.
Czy ktoś już wtedy ją oczerniał? Czy dlatego Marc tak uważnie ją
obserwował?
- Po co miałbym sprawdzać? - obruszył się. - Przecież gdybyś nie była tą
osobą, za którą się podajesz, już dawno wyszłoby to na jaw.
Jego niewzruszona pewność podziałała na nią jak balsam. Pozostawały
jednak jeszcze inne ważne pytania.
- Kim więc on jest i dlaczego opowiada takie bzdury? W dodatku
bzdury, które łatwo sprawdzić?
- Albo sam w nie wierzy, to znaczy myli cię z kimś innym, albo chce ci
zaszkodzić. Może twój były chłopak chowający urazę? Ktoś z
poprzedniego miejsca pracy, komu zaszłaś za skórę?
- No cóż, w pracy nie zawsze wszystko przebiega gładko, niekiedy
rzeczywiście dochodzi do spięć... Nie sądzę jednak, żebym sobie narobiła
prawdziwych wrogów, a już na pewno nie takich, którym chciałoby się
jechać do Edenthwaite tylko po to, żeby się za coś zemścić.
Zaczęła się nagle zastanawiać, jakie to sprawy z przeszłości mogły się
położyć cieniem na jej dalszych losach. A wydawało się przecież, że od
czasu rozpoczęcia kariery pielęgniarskiej prowadzi tak proste życie.
- A jakiś były chłopak? Zawiedziony albo porzucony?
32
RS
- Nie ma żadnego - odparła stanowczo, mając nadzieję, że Marc jej
uwierzy i na tym poprzestanie.
Pomyliła się jednak.
- Żadnego? - powtórzył, unosząc brwi. - Z każdym rozstawałaś się w
przyjaźni?
Lauren poczuła, że oblewa się rumieńcem. Zaklęła w duchu. W zasadzie
jej się to nie zdarzało, zwłaszcza podczas rozmowy o czymś tak mało
istotnym jak jej styl życia.
- W ogóle się nie rozstawałam - stwierdziła z mocą.
- Praca pochłaniała mnie tak bardzo, że nie traciłam czasu na romanse.
Dostrzegła w oczach Marca niedowierzanie, potem staranny namysł,
jakby rozważał jej słowa z każdego możliwego punktu widzenia. Czas
niemal stanął w miejscu, gdy czekała na odpowiedź. Wiedziała, że w końcu
się doczeka, i wcale jej to nie uspokajało.
- Zawsze myślałem - odparł wreszcie, nie odrywając wzroku od jej
twarzy - że można pogodzić jedno z drugim.
- Jasne - potwierdziła, przywołując na twarz uśmiech.
- To kwestia osobistego wyboru.
Fakt, tylko że nie mogła dokonać innego, skoro poznała Marca... Dość!
Wyjęła z torebki kluczyki i umieściła je we właściwej kieszeni.
Nadszedł czas, żeby się wycofać, zanim Marc zacznie ją przesłuchiwać
ostrzej niż wtedy, gdy ubiegała się o pracę.
- Jeśli mi wybaczysz - odezwała się uprzejmym głosem - to już pójdę. W
domu czeka na mnie wielkie pranie.
W drodze powrotnej zastanawiała się, dlaczego ta rozmowa przybrała
tak osobisty obrót. Ja bym mu nigdy nie zadawała tego rodzaju pytań,
nawet gdybym bardzo chciała poznać prawdę, uznała, wysiadając z
samochodu i starannie go zamykając.
W istocie jednak bardzo chciałaby uzyskać odpowiedzi na podobne
pytania, przyznała w duchu, zatrzaskując za sobą drzwi domu bardziej
energicznie, niż to było konieczne.
Stała pośrodku maleńkiego holu swego domku. Nie poznała jeszcze
sąsiadów. Nic w końcu dziwnego, najbliżsi mieszkali o kilometr dalej.
Początkowo sądziła, że bliźniaczej posesji przylegającej do jej własnej
nikt chyba nie zajmuje. Mimo że przebywała tu już od kilku tygodni, poza
listonoszem nigdy nikogo nie zauważyła. Zaczęła się nawet zastanawiać,
czy nie jest to tylko weekendowa siedziba kogoś, kto mieszka na stałe w
33
RS
mieście. Któregoś wieczoru jednak usłyszała przez kamienne ściany słabe
dźwięki muzyki.
Teraz przez chwilę nasłuchiwała, lecz wokół panowała cisza.
Doskonale, uznała. Nie zakłócę nikomu spokoju hałasem pralki i
odkurzacza.
W tak maleńkim domku odkurzanie nie zajmie jej zresztą wiele czasu.
Dwie sypialnie tutaj to chyba nieporozumienie. Gdyby do tej mniejszej
wstawić łóżko, nie dałoby się otworzyć drzwi. Być może zresztą
początkowo zajmowała większą powierzchnię. Została pomniejszona,
kiedy - całkiem niedawno - zainstalowano łazienkę.
Zadrżała na myśl o wychodzeniu w nocy z latarką, zwłaszcza w zimie.
Agent, który wynajął jej dom, poinformował, że jeszcze do niedawna
starsza pani, do której domek należał, korzystała z toalety w ogrodzie.
- Nowoczesna kanalizacja to luksus, z którego nie zawsze nawet
zdajemy sobie sprawę - stwierdziła Lauren na głos, włączając pralkę.
Po jakimś czasie przyjrzała się uważnie swemu królestwu. Pierwszy
wkład wyprany, już się odwirowuje. Salonik i sypialnia odkurzone. Uznała,
że do drugiego wkładu do pralki dołoży dres, który ma na sobie. W ten
sposób przygotuje go od razu do następnych zajęć.
Zaraz go zdejmę, pomyślała. Upierze się, kiedy będę brała prysznic.
Zawahała się na myśl o rozbieraniu się w kuchni, potem wyśmiała swoje
obawy. Mieszkam na pustkowiu, przypomniała sobie, a poza tym mam
zasłony.
Mimo to bardzo szybko wbiegła na górę. Poczuła się pewnie dopiero
wtedy, gdy zamknęła za sobą drzwi łazienki, odgradzając się nimi od reszty
świata.
Nowoczesny
prysznic
wyglądał
nieco
dziwacznie
w
niskim
pomieszczeniu starej kamiennej chaty, stanowił jednak jedną z zalet, które
skłoniły Lauren do wynajęcia domku. Nie miała czasu na wylegiwanie się
w wannie, lubiła natomiast czuć strumień wody zmywający zmęczenie i
napięcia towarzyszące ciężkiemu dniu.
Miała już spłukać z włosów szampon, gdy gdzieś na dole coś huknęło i
strumień wody gwałtownie się urwał.
- Co u diabła...
Otworzyła oczy i stwierdziła, że w łazience panuje kompletna ciemność.
Szampon dostał się do oczu i te zaczęły szczypać.
34
RS
Wypowiedziała kilka słów, którymi damy nie powinny się nigdy
posługiwać, wyszła z kabiny, znalazła mały ręcznik i owinęła go wokół
głowy. Większym spowiła się cała. Na szczęście kran nad umywalką
działał, spłukała więc z oczu szampon. Mogła wreszcie opuścić łazienkę.
- To chyba spięcie - skonstatowała ze zgrozą, przekonując się, że w
sypialni również nie ma światła.
A przecież nie nadszedł jeszcze sezon jesiennych burz.
Wyjrzała przez okno, lecz brak latarni uniemożliwił jej oszacowanie
zasięgu awarii. Tymczasem... okno bliźniaczego domku rzucało na ziemię
czworokąt żółtego, ciepłego światła. Dowodziło to zarówno obecności
sąsiadów, jak i faktu, że u nich nie zabrakło elektryczności.
Chyba bezpiecznik, uznała. Nie miała jednak pojęcia, gdzie w domu
umieszczono bezpieczniki.
Przez niemal pół godziny szukała ich, posługując się latarką, której
baterie wyraźnie dokonywały właśnie żywota. W końcu znalazła
staroświecką skrzynkę elektryczną. Nie zawierała automatycznych
bezpieczników, a stare, topiko-we. Lauren nie miała zapasowych, przy
przepalonym bała się majstrować.
- A niech to - mruknęła do siebie, uznając, że musi w końcu sprowadzić
pomoc. - Głupia okazja do przedstawienia się sąsiadom.
Pomyślała o włożeniu ubrania na mokre i śliskie od mydła ciało.
Pokręciła głową. Musi wystarczyć ręcznik, a na wierzch płaszcz. Owinęła
się ciasno, tak by ręcznik w decydującej chwili się nie rozsunął, włożyła na
bose nogi kalosze i w takim stroju przeszła przez ogródek do sąsiednich
drzwi. Gdy nacisnęła dzwonek, poczuła, że drży z zimna w gwałtownych
podmuchach jesiennego wiatru.
- Przepraszam, że przeszkadzam - mruknęła pod nosem, przestępując z
nogi na nogę.
Wolała przećwiczyć te słowa, zanim drzwi staną otworem. Gdy to
nastąpiło, po godzinie spędzonej w ciemnościach oślepiło ją światło i nie
od razu rozpoznała gospodarza.
- Dobry Boże, Lauren, co się stało? - zapytał Marc Fletcher.
Wyszedł za próg, po czym wprowadził ją do środka. Zdołała przemówić,
dopiero gdy zamknął drzwi, odcinając ją od lodowatego wiatru.
- To ty tu mieszkasz? - wykrztusiła. - Jesteś moim sąsiadem?
Teraz on z kolei się zdziwił.
- A ty wprowadziłaś się do drugiego domu? Kiedy?
35
RS
- K...kilka tygodni temu - wyjaśniła, dygocząc mimo płaszcza i turbana z
ręcznika na włosach. - Z...zanim rozpoczęłam pracę w Denison Memoriał.
- Dziwne, że ani razu się nie spotkaliśmy - zauważył. Nie takie dziwne,
uznała, zważywszy długie godziny, jakie Marc spędzał zwykle w szpitalu.
Zatrzymała jednak tę uwagę dla siebie.
- Co cię zatem sprowadza? Chcesz pożyczyć cukier?
- Niestety nie. Jestem pewna, że przepaliłam bezpiecznik, ale nie umiem
go naprawić.
Spojrzał na jej mokre włosy.
- Bezpiecznik suszarki?
- To niestety nie takie proste. Prąd wysiadł w całym domu.
Pocieszała się myślą, że zanim przyznała się do swej bezradności,
zrobiła wszystko, co w jej mocy, by samej uporać się z awarią.
- Nie znam się za bardzo na elektryczności - oświadczył Marc, sięgając
po kurtkę - ale spróbuję ci pomóc. Może poczekasz tutaj?
Kusiła ją ta propozycja, lecz pokręciła głową.
- Ktoś musi trzymać latarkę. Aha, masz jakieś baterie? Moje prawie się
wyczerpały.
- Lepiej wezmę swoją latarkę z samochodu.
Po chwili znaleźli się w jej domu, w małej przestrzeni pod wąskimi
schodami. Lauren próbowała kierować światło tak, żeby omijać dłonie
Marca.
- Ta skrzynka elektryczna jest bardzo stara - wyjaśniał, sprawdzając
kolejne obwody. - Kiedy kupiłem dom, wymieniłem taką na nową.
Właściwie musiałem wymienić całą instalację przed zamontowaniem
prysznica na pompę elektryczną, bo poprzednia by nie wytrzymała.
- No właśnie - potwierdziła Lauren.
- Czy poza prysznicem włączyłaś jeszcze jakieś urządzenie elektryczne?
- zapytał.
- Pralkę i suszarkę - przyznała. - Przeciążyłam sieć, prawda?
Zapadła złowieszcza cisza.
Wreszcie Marc odwrócił się i potwierdził jej najgorsze przypuszczenia.
- Rzeczywiście, a do tego ktoś miał tu pewnie dość awarii i założył zbyt
silne bezpieczniki. Nie strzeliły, za to poprzerywały się obwody. To tak,
jakby osiemdziesięciolatkowi przeszczepić serce dwudziestolatka i wysłać
na Tour de France - wyjaśnił obrazowo.
36
RS
- Moje osiemdziesięcioletnie przewody nie wytrzymały, kiedy kazałam
im zbyt ciężko pracować?
- Właśnie.
Zamknął skrzynkę i przygotował się do opuszczenia ciasnej przestrzeni.
- Co więc mogę zrobić, żeby dokończyć mycie i pranie?
- Nic. Przewody się stopiły. Trzeba je najpierw wymienić.
- Co? Mam dwa wkłady prania i szampon na głowie, a muszę przecież
jutro stawić się w pracy.
Stali tak blisko siebie, że Lauren dostrzegła reakcję Marca. Wdychał
zapach jej mokrych włosów, niemal widziała, jak się zastanawia, czy pod
płaszczem nie jest przypadkiem naga. Gdy spojrzał na trójkąt gołej skóry
pod jej szyją, z trudem powstrzymała się przed zasłonięciem go dłonią.
Wiedziała dobrze, wokół czego błądzą myśli Marca i nagle przestała
odczuwać zimno. Właściwie zrobiło się jej gorąco.
- Lepiej wpadnij do sąsiada - zaproponował niespodziewanie.
- Do sąsiada? - zdziwiła się niemądrze.
- No cóż, awarii teraz nie usuniemy, a musisz dokończyć pranie.
Na szczęście odwrócił się już, by przejść do kuchni. Przynajmniej teraz
nie zauważy jej rumieńca.
Ale ze mnie idiotka, skarciła się w duchu. Pomyśleć, że się na mnie
rzuci tylko dlatego, że zobaczył kawałek odkrytego dekoltu!
Przełożyli podsuszoną bieliznę do kosza, mokrą zaś do kilku
plastikowych toreb. Mieli już opuścić mieszkanie, gdy Marc się zatrzymał.
- Weź od razu jakieś suche ubranie - poradził.
- Po co? - zaprotestowała. - To nie potrwa długo.
- Nie będziesz chyba tak stać i czekać. Dokończ ten prysznic u mnie.
Myśl o wejściu pod prysznic Marca sprawiła, że poczuła dziwne
mrowienie.
- Nie masz nic przeciwko temu? - zapytała, odpędzając obraz Marca
stojącego z nią pod prysznicem.
- Przecież gdybym miał, to bym tego nie proponował - stwierdził ze
zniecierpliwieniem. - Pospiesz się, jeśli chcesz przed północą położyć się
spać.
Weszła na górę, wyjęła z szafy dżinsy i sweter, po czym zaczęła
gorączkowo szukać czystej bielizny. Okazało się, że nie pozostał jej duży
wybór. Do prania nie powędrował tylko komplet, na który składały się
skandalicznie skąpe czarne majtki i stanik z koronką, które dostała w
37
RS
prezencie urodzinowym od dowcipnych koleżanek z pracy. No i jeszcze
jedwabisty biały stanik z fiszbinami, specjalnie zaprojektowany tak, by
wypychał do góry biust.
Wszystkie te części garderoby zdobiły nadal metki, gdyż Lauren nie
miała dotąd okazji, by się w nie ubrać. Skoro jednak alternatywą pozostaje
tylko nagość...
Chwyciła czarny komplet, położyła go na dżinsach i starannie je
zwinęła, tak by ukryć kompromitującą bieliznę.
- Nie zapomnij zamknąć drzwi! - zawołał Marc. - Ja pójdę przodem i
włożę bieliznę do pralki.
Myśl o tym, że Marc mógłby się zająć jej praniem, sprawiła, że zbiegła
na dół w trzech susach. Musi go dogonić, by do tego nie dopuścić. W
ostatniej chwili przypomniała sobie o kluczach. Gdyby drzwi się
zatrzasnęły i nie mogłaby wrócić, wtedy dopiero wywarłaby na nim
wrażenie!
Dotarła w końcu do progu sąsiedniego mieszkania.
- Można? - zapytała, wsadzając głowę do środka.
- Idź prosto! - zawołał. - Ten dom jest lustrzanym odbiciem twojego, na
pewno nie zabłądzisz.
Ruszyła w kierunku głosu. Miała nadzieję, że zdąży powstrzymać
gospodarza, Marc jednak opróżniał już drugą torbę mokrej bielizny.
- Wsypać proszek, czy wystarczy wypłukać? - zapytał, zamykając
drzwiczki pralki.
- Tylko płukanie, dziękuję - rozstrzygnęła bez wahania, podchodząc z
koszykiem wysuszonego już częściowo prania.
- Włożyć to do suszarki? - zapytał.
- Dziękuję, poradzę sobie - odparła, szybko usuwając koszyk z zasięgu
jego rąk.
Ten nagły manewr sprawił, że leżące na wierzchu, zwinięte dżinsy
zsunęły się. Lauren patrzyła przerażona, jak spadają na podłogę i
skandaliczna czarna bielizna ląduje prosto pod nogami gospodarza.
Zapadła cisza. Oboje patrzyli na śmiały, seksowny komplet, aż wreszcie
Lauren rzuciła się, by go podnieść. Na nieszczęście, również Marc schylił
się w tym samym celu. Mocno zderzyli się głowami.
Lauren chwyciła się za czoło, wypuszczając przy okazji z rąk koszyk.
Podłogę zasłał pełen asortyment bielizny w różnych kolorach.
38
RS
Z jękiem opadła na kolana i zaczęła upychać ubrania w koszu. W
ostatniej chwili zorientowała się, że nie powinna tam wkładać kompletu z
czarną koronką. Zaczęła szukać go wzrokiem.
- Proszę. - Marc podał jej zgubę. - O to ci chodzi?
- Och, tak - odparła z trudem, jakby ktoś ją dusił. Wyprostowała się, a
owinięty uprzednio wokół ciała kąpielowy ręcznik pozostał na podłodze.
Musiała chyba na nim niechcący klęknąć, bo gdy wstała, spowijał tylko jej
kostki.
Zamknęła oczy. Wszystkie zagrożenia, o których myślała z lękiem,
ziściły się jednocześnie.
- Lauren, idź lepiej pod ten prysznic - poprosił zdławionym głosem
Marc.
- Włożę to do suszarki - zaprotestowała, czując, że już bardziej nie może
się zaczerwienić.
Odwróciła się, wepchnęła resztę bielizny do bębna i sprawdziła pozycję
programatora.
- Taka sama jak moja - zauważyła, włączając urządzenie.
Chciała się jak najszybciej stąd wyrwać.
Cofnęła się i znowu nadepnęła na ręcznik. Nie potrzebowała tego
przypomnienia, by wiedzieć, że pod płaszczem jest zupełnie naga. Nigdy
jeszcze nie miała tak przejmującej świadomości swego ciała. Czuła, nie bez
dozy dziwnej przyjemności, jak materia podszewki ślizga się po skórze.
To wszystko wina Marca, uznała. To przez to nieustające badawcze
spojrzenie, które pozbawia ją pewności ruchów.
- W porządku - oświadczyła. - Zajmę ci jeszcze tylko na kilka minut
łazienkę.
Nie czekając na odpowiedź, chwyciła ubranie i szybko weszła na górę.
Nigdy przedtem tak się nie czuła.
Zupełnie straciła nad sobą panowanie. Serce biło jej szybciej, stąpała
niepewnie, nawet skóra wydawała się czymś obcym, należącym już
niezupełnie do niej.
- Weź się w garść - szepnęła, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki i
ciężko się o nie oparła. - Co on sobie pomyśli?
Tak, na pewno dojdzie do wniosku, że zawsze noszę taką bieliznę. Co z
tego? Nie byłabym pierwszą pielęgniarką, której sprawia przyjemność
ukrywanie figlarnych ciuszków pod workowatym fartuchem. A jeśli chodzi
39
RS
o ręcznik, to Marc i tak musiał się domyślać, że nie mam na sobie ubrania.
Wie przecież, że wybiegłam prosto spod prysznica.
Wkroczyła pod strumień wody. Przynajmniej uwolniła się wreszcie od
resztek szamponu.
Skoro Marc zdawał sobie od początku sprawę, że mam pod płaszczem
tylko ręcznik...
Dlaczego tak się zmieszał, kiedy ten ręcznik upadł na podłogę? A może
od razu się nie zorientował? Może dopiero wtedy dotarło do niego, że pod
płaszczem jestem naga?
To dlatego nie odrywał ode mnie wzroku? Nie umiała sobie z tym
poradzić. Zamknęła dopływ wody i wzięła głęboki oddech. Starała się
rozluźnić.
- To się zdarzyło dawno - szepnęła, pragnąc usłyszeć własny głos. -
Teraz mam dwadzieścia osiem lat i na pewno nie stanę się ofiarą. Teraz
potrafię sobie ze wszystkim poradzić.
Uspokojona, znów sięgnęła po ręcznik.
Poza tym na pewno się mylę, uznała. Marc się mną nie interesuje, a już
na pewno ja nie interesuję się nim.
Wtem poczuła, że serce znów zaczęło jej bić jak oszalałe. Musiała się
poddać, przyznać, że okłamuje samą siebie. Marc interesował ją tak bardzo
jak żaden inny mężczyzna do tej pory.
40
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gdy zeszła na dół, pranie właśnie się odwirowywało. Po chwili pralka
zakończyła pracę. Lauren usłyszała głos Marca dobiegający z saloniku.
Rozmawiał z kimś przez telefon.
- Spotkamy się w szpitalu za dwadzieścia minut -rzucił na zakończenie.
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
Zbliżyła się szybko do cichnącej pralki, by Marc nie pomyślał, że
podsłuchiwała. W tym momencie suszarka także się wyłączyła. Lauren
wyjęła z niej ubrania i zatęskniła za ciepłą porą roku. Uwielbiała zapach
tkanin wysuszonych słońcem i wiatrem.
- Pieniądze albo życie - usłyszała nagle i niemal podskoczyła.
- Nie rób tego! - krzyknęła. - Nie znoszę, kiedy ktoś się do mnie skrada!
- Trudno sygnalizować swoją obecność, nie mając na sobie podkutych
butów - usprawiedliwił się Marc.
Zobaczyła, że Marc jest boso. Trzymał w ręku buty i skarpety, po czym
usiadł, żeby je włożyć. Wpatrywała się w jego nagie stopy, ledwie go
słuchając.
- Muszę pojechać do szpitala, coś się tam wydarzyło - wyjaśnił krótko. -
Nie, nic ważnego - dodał, aby ją uspokoić. - Nie wiem, kiedy wrócę, ale to
chyba nie potrwa dłużej niż godzinę.
- Nie wiedziałam, że dyrektorów też się wzywa po nocy. Może
poczekam u siebie? Zabiorę resztę prania, kiedy wrócisz.
- Nie bądź śmieszna - prychnął, wkładając marynarkę. - Rozgość się
tutaj. Dlaczego miałbym cię wypędzać i skazywać na przebywanie w
ciemnościach i zimnie?
- Pomyślałam sobie, że może kiedy wychodzisz, nie chcesz zostawiać w
domu kogoś obcego.
- Trudno cię nazwać obcą - zaprotestował, wkładając do kieszeni telefon
i kluczyki. - Jak by nie było, pracujemy razem już od kilku tygodni.
- A ty ciągle mnie obserwujesz, jakbyś mnie o coś podejrzewał albo
przynajmniej po prostu nie lubił - nie wytrzymała w końcu i poskarżyła się.
Dostrzegła na jego twarzy zdziwienie. Zniknęło szybko, tak że nie miała
nawet pewności, czy nie było to złudzenie.
- Jestem zadowolony, że mogłem zatrudnić tak wykwalifikowaną
pielęgniarkę. Bardzo sobie cenię twoją pracę - odparł sztywno.
41
RS
- Przepraszam, że o tym wspomniałam - ciągnęła, czując ulgę, że
wreszcie zrzuci z siebie gniotący ją od dawna ciężar - lecz ja nie odnosiłam
takiego wrażenia. Patrzyłeś na mnie, jakbyś sądził, że mogę otruć
pacjentów, zamiast się nimi opiekować.
- Chyba trochę przesadzasz - rzucił niecierpliwie i spojrzał na zegarek,
nie zdając sobie sprawy, że Lauren jest na krawędzi wybuchu.
- Nie, nie przesadzam. Wiesz doskonale, że na początku przychodziłeś
ciągle sprawdzać, jak pracuję. Teraz mimo wszystko też mi nie ufasz. Nie
sądzisz, że należy mi się jakieś wyjaśnienie?
To bezpośrednie żądanie sprawiło, że zatrzymał się w drodze do drzwi i
odwrócił. Tym razem na jego twarzy malowało się zakłopotanie zmieszane
z niepokojem i rezygnacją.
- Jasne, chyba tak - przyznał. - Muszę już jednak wyjść. Czeka na mnie
ktoś z ochrony.
- A zatem pogadamy po twoim powrocie? Zastanawiała się, czy nie
naciska zbyt mocno. Może on wolałby, by wróciła do siebie, gdy tylko
skończy pranie?
- Dobrze - zgodził się z westchnieniem. - Rzeczywiście warto oczyścić
atmosferę.
Lauren niemal poczuła się winna. Wiedziała, że Marc pracuje zawsze do
późnych godzin. Gdyby wracał wcześniej, na pewno już wielokrotnie by
się spotkali.
Może za tym wszystkim nic się nie kryje, może po prostu na początku
nie darzył jej sympatią? Zastanowiła się nagle, czy gospodarz zdążył tego
dnia coś zjeść. Jeśli nie, wróci do domu wściekły.
- Jadłeś już kolację? - zapytała, gdy otworzył drzwi. - Jeśli nie, mam coś
w zamrażalniku, mogę przygotować dla nas obojga.
- Lepiej nie otwieraj zamrażalnika, kiedy nie ma prądu. Po powrocie
znajdę coś u siebie.
- Jeśli w ogóle wyjdziesz. - Gestem dała mu znak, by się pospieszył. -
Jedź i sprawdź, co tam się dzieje.
Zerknął na zegarek.
- Wrócę najszybciej, jak się da.
Poczekała, aż samochód Marca zniknie za zakrętem. Potem otworzyła
lodówkę, żeby się zastanowić, co mogłaby ugotować. Zdecydowała się na
kurczaka w warzywach i sosie słodko-kwaśnym. Spośród potraw, których
42
RS
przyrządzenie umożliwiała zawartość lodówki, z tym daniem mogła się
uporać najszybciej.
Usłyszała samochód Marca dopiero po dwóch godzinach, kiedy
starannie złożona bielizna już od dawna spoczywała w koszu.
- Nie musiałaś tego robić - oświadczył, gdy stanął w drzwiach i poczuł
zapach mięsa i warzyw.
- Mam nie kończyć? - zapytała, wyjmując z rondla drewnianą łyżkę.
Jak gdyby w odpowiedzi Marcowi zaburczało w brzuchu. Oboje się
roześmiali.
- Rozumiem, że mam robić dalej - podsumowała z uśmiechem.
Wymieszała w garnku mięso, dodając posiekane warzywa. Gdy grzyby i
sos dołączyły do pozostałych składników, Marc otworzył butelkę i napełnił
jej zawartością dwie maleńkie porcelanowe miseczki.
- Co to jest? Sake? - zapytała Lauren, przystając z talerzami w dłoni.
- Tak. Lubisz sake? - Postawił butelkę na stole, obok sosu sojowego. -
Pewien Japończyk nauczył mnie to pić - wyjaśnił.
- Nigdy nie próbowałam. Wiem, że to sfermentowane wino ryżowe. Jest
mocne?
Uśmiechnęła się, nieco zmieszana, gdy odsunął dla niej krzesło.
- Sama się przekonaj - zaprosił, zajmując miejsce po przeciwnej stronie
stołu. - Uznałem, że sake jest bardzo dobra do orientalnych potraw. Nie
zabija ich smaku.
Rozmawiali o zaletach kuchni różnych krajów i o swych własnych
umiejętnościach kulinarnych.
Po dłuższym czasie Lauren zorientowała się, że jest już bardzo późno.
- Powinnam wracać do siebie. Na pewno nastawiłeś budzik na jakąś
przerażająco wczesną porę.
- Nie jestem aż tak stary i zramolały, żeby dobił mnie jeden późny
wieczór - odparł i dodał już poważnie: - Przecież mamy o czymś
porozmawiać.
- A w jakim stopniu jesteś stary i zramolały? - zapytała żartobliwie,
spodziewając się dowcipnej odpowiedzi.
Marc nie odwzajemnił jej uśmiechu. Przesadziła? Nie są ze sobą dość
blisko na takie przekomarzanie się? Co to w ogóle znaczy „ze sobą"? Są
tylko znajomymi.
Jakby odgadując jej myśli, odpowiedział:
43
RS
- Nie przejmuj się moją ponurą miną. Chodzi o powód, dla którego
wezwali mnie dziś do szpitala. Jesteś tu od niedawna, nie słyszałaś więc
pewnie, że mieliśmy intruza.
- Jakiego intruza? - zapytała. - W Edenthwaite, czy w samym szpitalu? -
dociekała, zastanawiając się, do czego zmierza ta rozmowa.
Marc rozpoczął ją z takim naciskiem, jakby to wszystko miało coś
wspólnego z nią samą.
- Zacznijmy od szpitala. Nie wdając się w szczegóły, pewien lekarz
napadł na jedną z pielęgniarek.
- Ale go schwytano?
- Och, tak. Nadal przebywa w jednej z mniej reprezentacyjnych
rezydencji Jej Królewskiej Mości. Korzysta z pomocy psychiatrów.
- Skoro jest w więzieniu, co mogło wydarzyć się dziś?
Czuła, że to dopiero początek opowieści.
- No cóż, gdy został aresztowany, zastosowaliśmy mimo to pewne
środki ostrożności. Szczegóły nie są ważne. Dzisiaj jeden z pracowników
ochrony zaskoczył kogoś w miejscu, w którym ten ktoś nie powinien prze-
bywać.
- No i co?
Wiedziała, że usłyszy wszystko do końca, niecierpliwiła się jednak, by
wreszcie dotrzeć do sedna.
- Jakiś mężczyzna wyszedł z damskiej szatni na parterze północnego
skrzydła. Ochroniarz go zobaczył, ale nie zdołał dogonić.
- Co dalej?
Miała ochotę potrząsnąć Markiem, żeby przyspieszyć relację.
- Okazało się, że ten facet otworzył kilka szafek, w tym twoją.
- No cóż, nie wiem, czego szukał, ale na pewno się nie obłowił. Nic tam
nie ma. Torebkę zostawiam w szafce tylko w dzień, kiedy jestem w pracy.
Marc się uśmiechnął.
- Znalazł tam jednak jakieś zaadresowane do ciebie reklamy. Dzięki
temu dowiedział się, która szafka jest twoja i zostawił list.
Odsunął krzesło i podszedł do wieszaka.
- List? - Uniosła się z krzesła. Myślała, że intruz okradał po prostu
szafki. Okazało się, że z jakiegoś powodu chciał się dostać właśnie do tej
należącej do niej.
- Co to za list? Co napisał?
44
RS
Marc wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza złożoną na pół kartkę.
Wrócił do stołu i podał jej.
Przebiegła wzrokiem wydrukowane słowa. Potem jeszcze raz. Starała
się zrozumieć ich sens.
- Laurel, wiesz, że ta farsa jest dziecinna i bezcelowa - przeczytała na
głos. - Ze względu na wszystkich nadszedł czas, żebyś zrobiła to, co
powinnaś zrobić.
- To kopia - wyjaśnił Marc. - Oryginał pozwoliłem sobie włożyć do
koperty, na wypadek, gdyby pozostały na nim odciski palców.
- Odciski? - powtórzyła z szeroko otwartymi oczami.
Po co badać odciski palców na jakiejś kompletnie niezrozumiałej
wiadomości?
Marc jakby czytał w jej myślach.
- Z powodu tego zdarzenia na parkingu, tamtego telefonu i tej
wiadomość zawierającej ukrytą groźbę. Zawiadomiłem policję. Będą chyba
chcieli zbadać ten list.
- Policję?
Powtarzała po nim słowa jak papuga. Czyżby wstrząs pozbawił ją
rozumu?
- Zastanów się, Lauren - poprosił. - Za każdym razem jest to samo
podobne imię. Ktoś tu kogoś z kimś pomylił. Im szybciej to wyjaśnimy,
tym prędzej przestanę się o ciebie martwić.
On się o nią martwi?
Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Kiedy ostatnio ktoś przejmował się
jej bezpieczeństwem? Nawet nie mogła sobie przypomnieć.
- To nie jest dobra reklama naszego szpitala - dodał Marc. - Ktoś napada
na kobietę na parkingu, ktoś się włamuje do szafek.
Miły nastrój natychmiast ją opuścił. Oczywiście, Marcowi nie chodzi o
nią, tylko jak zawsze o ten jego cenny szpital.
- Chyba już pójdę - zaproponowała. - Masz dużo pracy i jutro na pewno
wcześnie wstajesz.
- O tym także musimy porozmawiać. - Tym razem to on wyglądał na
zbitego z tropu. - Chyba nie powinnaś dziś wracać do siebie.
- Mam nie wracać?
Znów powtórzyła jego słowa, tym razem jednak Marc odezwał się tak,
jakby zapraszał ją do wspólnego spędzenia nocy.
45
RS
- No cóż, nie masz ani światła, ani ogrzewania. Poza tym nawet dziecko
potrafiłoby się do ciebie włamać, gdyby tylko powzięło taki zamiar.
- A skąd ty to możesz wiedzieć?
- Wiem o tym domu znacznie więcej, niż mogłabyś przypuszczać.
Chciałem go kupić i bardzo starannie obejrzałem.
- Chciałeś? Myślałam, że kupiłeś?
Spojrzała w kierunku kuchni. Gdy gotowała, okazało się, że tu
wyposażenie jest znacznie nowocześniejsze niż w części należącej do niej.
Założyła, że dom, w który się tyle inwestuje, jest własnością gospodarza.
- Kupiłem tylko tę połowę. Zamierzałem dokupić drugą i je połączyć.
Niestety, podpisałaś akurat wtedy umowę najmu i straciłem okazję.
Trudno, nie będę się przecież tym przejmować, pomyślała. Zresztą
połowa domu jest zupełnie wystarczająca dla samotnego mężczyzny.
Chyba... chyba że on planuje założenie rodziny?
- Tak czy inaczej - podsumował - twoja część nie nadaje się dziś do
zamieszkania. I naprawdę nie zapominaj, że gdzieś w Edenthwaite
przebywa człowiek, który zostawił w twojej szafce ten list.
- Przecież nie podejrzewasz, że mógłby się dowiedzieć, gdzie
mieszkam? On mnie po prostu z kimś myli, to wszystko.
- Tak, ale po co ryzykować? Zostań po prostu u mnie, przynajmniej
przed rozmową z policją. - Choć nie mógł odgadnąć przyczyn, widział, że
Lauren nadal nie chce przystać na jego sugestię. - Proponuję ci ciepłe łóżko
- dodał. - Mogę nawet zrobić rano śniadanie.
- Dobrze, ale zostanę tylko przez jedną noc - zgodziła się wreszcie. -
Muszę wpaść do domu po piżamę i szczoteczkę do zębów.
- Nie warto marznąć, a nie używana szczoteczka też się znajdzie. Dam ci
również jakąś koszulkę, jeśli nie chcesz spać w gotowości.
- Spać w gotowości? Co to znaczy?
Obiło się jej o uszy, że służył w wojsku, teraz jednak po raz pierwszy
usłyszała z jego ust coś, co brzmiało jakby po wojskowemu.
- Nie spotkałaś się z tym określeniem? To slang. Chodzi o spanie nago.
Lauren miała nadzieję, że Marc nie zauważył jej wypieków. Czyżby się
domyślił, że ona uważa go za atrakcyjnego?
Przez chwilę rozważała możliwość spania bez piżamy pod dachem
Marca. Nie wchodziło to jednak w grę. Nawet świeżo wysuszona koszula
nocna, którą miała w koszu, wydawała się w tej sytuacji zbyt ryzykowna.
- Nie, nie spotkałam się. W gotowości do czego? Nie bardzo rozumiem.
46
RS
- Kto wie, skąd się wzięło to powiedzenie - odparł wymijająco.
Najwidoczniej założył, że jednak u niego zostanie. - Chcesz sobie
wyprasować fartuch na jutro? Jeśli nie, pokażę ci teraz sypialnię.
- Najpierw żelazko - poprosiła, nadal zaniepokojona perspektywą
spędzenia nocy w domu Marca. - Nie musisz mnie oprowadzać. Powiedz
tylko, który to pokój, sama do niego trafię. W końcu moje mieszkanie ma
taki sam układ.
Wyraził zgodę skinieniem głowy.
- Pokój od frontu. Aha, deska do prasowania wisi za drzwiami kredensu,
z prawej strony.
Czując na sobie jego wzrok, niepewnie rozłożyła deskę, wyjęła żelazko i
włożyła wtyczkę do gniazdka. Gdy jednak się odwróciła, stwierdziła, że
jest sama. Marc wyszedł zupełnie bezszelestnie, co w wypadku sporo wa-
żącego mężczyzny w starym domostwie o skrzypiącej podłodze stanowiło
nie lada wyczyn.
- Mam zbyt bujną wyobraźnię - mruknęła, zabierając się do pracy.
Starannie zasłoniła wyprasowanym fartuchem kompromitującą bieliznę,
której będzie potrzebowała rano, i zapukała w półotwarte drzwi saloniku.
Powinna przecież podziękować gospodarzowi za gościnność i życzyć mu
dobrej nocy.
- Nie musisz pukać - rzucił, gdy wsunęła do pokoju głowę i zobaczyła
go w fotelu, z odłożoną już teraz na bok książką. - Wejdź i rozgość się.
Przez chwilę walczyła z pokusą. Kuchnia połączona z jadalnią była
schludna i funkcjonalna, lecz pokój dzienny wyglądał znacznie przytulniej.
Przynajmniej głęboki fotel, w którym siedział Marc, robił wrażenie
nieprawdopodobnie wprost wygodnego.
- Dziękuję, ale już się położę. Czuję się dobrze tylko po przespaniu
pełnych ośmiu godzin.
- Jasne, wyśpij się. Do zobaczenia rano. Dobranoc. W drodze na górę
Lauren zastanawiała się, czy Marc
nie jest trochę rozczarowany faktem, że w ten sposób nie mogli jeszcze
przez chwilę porozmawiać przed pójściem do łóżka.
Pójściem do łóżka? Powtórzyła w myśli te słowa. Automatycznie
nasunęły jej obraz korzystającej z tego mebla pary.
- Niemożliwe - szepnęła, zamykając za sobą drzwi. Położyła ubranie na
krześle przy łóżku i usiadła na krawędzi materaca. Przyszła jej do głowy
myśl, że ona również odczuła rozczarowanie.
47
RS
Minęło już ponad dwanaście lat od chwili, w której przyrzekła sobie
koncentrować się wyłącznie na pracy. Po raz pierwszy zwątpiła w
słuszność tego wyboru. Już dawno pozostawiła za sobą traumatyczne
wspomnienia, nie sądziła jednak nigdy, że pozna kogoś takiego jak Marc
Fletcher, kogoś, czyj urok tak nieoczekiwanie na nią podziała.
Czy tego właśnie szukała, zmieniając ciągle pracę i przenosząc się z
miejsca na miejsce? Czy to możliwe, że jest już gotowa zrobić następny
krok?
Westchnęła. Nie znajdzie dziś odpowiedzi na to pytanie. Sięgnęła po
złożoną na poduszce białą koszulkę. Przyłożyła ją do siebie i roześmiała
się.
Nie była niska, niemal dorównywała wzrostem Marcowi. Obawiała się,
że strój, który dla niej zostawi, okaże się za krótki. Zapomniała jednak o
różnicy w szerokości ramion. Dzięki niej koszulka z łatwością przykryła to,
co najważniejsze, sięgając do połowy ud.
Umyła zęby i położyła się do łóżka. Zauważyła, że ma świeżą pościel.
Nie przypuszczała, że kawaler może pamiętać o takich rzeczach.
Nagle wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, że leży w sypialni Marca.
Poczuła jego zapach. Delikatny, lecz zdecydowanie męski zapach mydła,
którego używał. Rozpoznałaby go zawsze i wszędzie, z zamkniętymi
oczami. Dlaczego nie zorientowała się wcześniej, że odstąpił jej własną
sypialnię? Przecież to większy pokój. Dlaczego miałby się normalnie
gnieździć w mniejszym?
Rozejrzała się wokół. Spostrzegła książki na małej szafce, mosiężną
nocną lampkę i budzik.
Nie miała wątpliwości, że gdyby otworzyła szafę, znalazłaby rząd
bawełnianych koszul, przeważnie białych albo jasnoniebieskich, koło nich
zaś garnitury o nieco staroświeckim kroju, które zwykle nosił.
- Nie mogę spać w jego łóżku - szepnęła.
Serce biło jej tak gwałtownie, że wydawało się, że słychać to w całym
domu. W ogóle bym nie spała, gdyby leżał teraz obok mnie, przemknęło jej
przez myśl. Mimo braku doświadczenia, mogła to sobie łatwo wyobrazić.
- Dość! - syknęła, przywołując się do porządku. - Przestajesz nad sobą
panować!
Tak jakby dyrektor szpitala Denison Memoriał był nią w ogóle
zainteresowany!
48
RS
Jest tylko uprzejmy, przeznaczył dla niej wygodniejszy pokój,
pomyślała. Zresztą, co można w tej sytuacji zrobić? Zejść na dół i
oświadczyć, że ona woli mniejszą sypialnię? W tej koszulce? Albo ubrać
się w dżinsy, zejść do saloniku i zacząć się o to wykłócać?
Nie pozostaje nic innego, tylko zostać.
Zgasiła światło i zamknęła oczy. Nie mogła jednak od razu zasnąć.
Wyobrażała sobie, że Marc tu leży, a jego ręce...
Ale to nie są jego ręce, uświadomiła sobie z przerażeniem. Jedna
przyciskała jej głowę do poduszki, druga zakrywała usta, by nie mogła
krzyczeć. Ogarnęła ją nieprzytomna panika. Nie mogła oddychać, poruszyć
się, powstrzymać napastnika. A musi go powstrzymać, kopnąć go, ugryźć,
walczyć z nim, walczyć o oddech. Nie dam rady, nie, on nie może
wygrać...
Szarpnięciem przetoczyła się na bok, poczuła, że spada, z łomotem
uderza o podłogę. Leżała potem ciężko dysząc, dygocząc na całym ciele.
49
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Dopiero po kilku minutach wpatrywania się w ciemność zdała sobie
sprawę, że nie ma już szesnastu lat, że koszmar tylko się jej przyśnił.
- Dlaczego akurat teraz? - jęknęła.
Usiadła i opuściła głowę na podkulone kolana. Przeczesała ręką włosy.
Skrzywiła się, napotykając zlepione potem kosmyki. Koszula Marca też
nim przesiąkła. Lauren znowu zaczęła się trząść jak osika.
Dlaczego to mi się przyśniło właśnie teraz? - powtórzyła w myślach. Od
wielu lat wspomnienie to tkwiło już tylko ukryte gdzieś głęboko w
podświadomości. Pomogła w tym silna wola i pewność siebie, jaką Lauren
czerpała ze sztuk walki. Czyżby stało się to dlatego, że zasypiając,
wyobrażała sobie Marca? - pytała samą siebie. Ze po raz pierwszy od
dawna odczuwała pożądanie?
Spróbowała przypomnieć sobie szczegóły snu, im jednak usilniej się
starała, tym bardziej sen jej umykał.
Co się stało? Czy to naprawdę Marc?
Uśmiechnęła się, gdy zdała sobie sprawę z wymowy faktów. Przedtem
musiała ze sobą walczyć, by spychać wspomnienia w czeluść niepamięci.
Teraz już wcale jej nie przeszkadzały. Wyglądało na to, że Marc - albo
przynajmniej uczucia wobec niego, do których właśnie się przed sobą
przyznała - osłabił władzę, jaką miały nad nią te koszmary.
Zapaliła nocną lampkę i zerknęła na budzik. Dopiero druga. U siebie w
domu wzięłaby teraz prysznic i zmieniła koszulę. Tutaj ryzykowała
obudzeniem gościnnego gospodarza w środku nocy. Postanowiła
poprzestać na znalezieniu jakiegoś nowego stroju. Grzebanie w szufladach
obcego człowieka uznała za wariant mimo wszystko uprzejmiejszy.
Wstała i ruszyła w kierunku drzwi. Gdy dotarła w ich pobliże, usłyszała
nagle pukanie.
Zastygła w bezruchu. Duchy? Przecież to nie Marc! Chyba go nie
obudziła, spadając z łóżka?
- Lauren? Czy coś się stało?
Głos Marca dowodził jednak, że usłyszał hałas. Lauren przełknęła ślinę
na myśl o kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znalazła. Jak wytłumaczy ten
upadek?
50
RS
Marc zadał pytanie cichym głosem, nie miał więc pewności, czy jego
gość mimo wszystko nie śpi. Jeśli mu nie odpowie, pomyśli może, że się
pomylił?
Nie, to nieuprzejme. Przyszedł sprawdzić, czy coś jej nie grozi. Powinna
przynajmniej go uspokoić. I przeprosić za ten hałas.
Otworzyła drzwi na tyle, by mógł zobaczyć jej twarz.
- Marc, bardzo mi przykro, że cię obudziłam...
- Nie ma za co przepraszać, nie spałem. Przyjrzała mu się uważniej. Jego
zwykle starannie uczesane włosy były potargane, ubranie wyglądało, jakby
się w nim zdrzemnął. Co gorsza, nie zapiął trzech górnych guzików
koszuli. Wzdrygnęła się i złapała na pytaniu, czy mężczyzna ma skórę na
piersi miłą w dotyku.
- Lauren, co się stało? - spytał zaniepokojony jej milczeniem. - Dobrze
się czujesz?
Postąpił krok w jej kierunku, jakby chciał lepiej się jej przyjrzeć w
słabym świetle lampki. Zauważyła z przerażeniem, że otworzyła drzwi
szerzej, niż zamierzała. Musiał dostrzec zlepione potem włosy, mokrą
koszulkę.
- Nic się nie stało, Marc - rzuciła szybko, chowając się za drzwiami.
- Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę - zauważył, wyciągając rękę,
pragnąc dotknąć jej czoła.
Uchyliła się.
- Nie, nie mam gorączki. Skoro już musisz wiedzieć, coś mi się śniło.
Obudziłam się zaplątana w pościel. Chciałam się tylko przebrać.
- Nie zaszkodziłby ci też dodatkowy prysznic - uzupełnił. - Przeziębisz
się, jeśli wrócisz do łóżka w takim stanie.
Wiedziała, że Marc ma rację, nie chciała jednak hałasować o tak późnej
porze. Oboje potrzebują snu.
Szukała słów, by grzecznie mu odmówić, Marc jednak znów uznał, że
sprawa jest przesądzona.
- Wybierz sobie jakąś inną koszulkę - polecił - i idź pod prysznic.
Przygotuję ci tymczasem coś ciepłego do picia.
- Marc... - zaczęła, lecz zorientowała się, że jej rozmówca jest już w
połowie schodów. - W wojsku musiał się dosłużyć co najmniej stopnia
starszego sierżanta -szepnęła do siebie. - Lubi rozkazywać.
51
RS
Chwyciła pierwszą z brzegu koszulkę i skierowała się do łazienki. Co do
prysznica, Marc miał jednak rację. Naprawdę poczuła się lepiej, gdy zmyła
z siebie pot i resztki strachu.
Nie zauważyła wcześniej, jak krótką koszulkę tym razem wybrała. Zdała
sobie z tego sprawę dopiero na korytarzu. Poczuła się nagle tak, jakby
poniżej pasa pozostała zupełnie naga.
- Spać w gotowości? Mój Boże. - Wróciła do łazienki i zdjęła z
wieszaka szlafrok. - Wyjątkowo głupie wyrażenie.
Marc starał się skupić na nalewaniu do kubków gorącej czekolady.
Bezskutecznie. Przed oczami miał tylko obraz Lauren Scott stojącej w
drzwiach sypialni.
Przez chwilę myślał nawet, że jest naga. Jego serce zaczęło wyprawiać
dziwne harce. Zresztą w tej mokrej, przylegającej do ciała koszulce
wyglądała zupełnie jak bez ubrania.
Jęknął, gdyż jego ciało nie pozostało obojętne na ten obraz. Starał się o
nim nie myśleć, lecz bezskutecznie. Już tak dawno nie widział nagiej
kobiety... a z pewnością nie takiej, która wyglądałaby jak Lauren.
Miała zadziwiające nogi. Kształtne dzięki ćwiczeniom, lecz szczupłe,
nie nazbyt umięśnione. Przez chwilę wyobrażał je sobie owinięte wokół
własnych bioder. W tym momencie rozkazał sobie przestać.
- Było, minęło - szepnął z rezygnacją.
Kiedyś miał wszystko. Piękną żonę, córeczkę, wspaniałe życie. Poczucie
winy nie pozwoli mu spróbować od nowa. No i dlaczego miałby
ryzykować rozczarowanie?
O Lauren nie miał nawet co marzyć. Nie musiał ponownie czytać jej
życiorysu, by mieć świadomość, że ta dziewczyna nie wierzy w stałość.
Za kilka tygodni, może miesięcy, znów wyruszy w drogę. Dla niego za
wcześnie. O wiele za wcześnie.
Znając jej przeszłość, na początku obserwował ją szczególnie bacznie.
Szybko przekonał się, że jest doskonałą pielęgniarką, lubianą zarówno
przez personel, jak i pacjentów. Na jej stanowisku nikt nigdy nie pracował
lepiej. Wkrótce zorientował się, że to nie jej pracy lubi się przypatrywać.
Ograniczył więc swoje wizyty.
Teraz już wiedział, że mimo narzuconych sobie ograniczeń
podświadomie zaszedł o wiele dalej. Nie chodziło mu o przyjaźń, ale o
pasję i trwałość związku.
52
RS
Pokręcił głową. Słowo „trwałość" na pewno nie mieści się w
słownictwie używanym przez Lauren.
- Zostaniemy najwyżej przyjacielsko usposobionymi sąsiadami i
kolegami z pracy - podsumował na głos, nie obawiając się, że Lauren
usłyszy go poprzez szum wody.
Wystarczy o tym pamiętać.
Wziął dwa kubki i zgasił w kuchni światło. Dotarł na górę właśnie
wtedy, gdy Lauren wyszła z łazienki, owinięta jego szlafrokiem. Na jej
widok twarde postanowienie rozwiało się niczym unosząca się z kubków
para.
Mógł teraz myśleć już tylko o rozwiązaniu paska szlafroka i
sprawdzeniu, którą z jego koszulek ma na sobie. Potem chciałby zerwać z
niej tę koszulkę, żeby się przekonać, czy jej całe ciało jest tak piękne, jak to
sobie przed chwilą wyobrażał.
Co w niej takiego jest? Co takiego w sobie ma, czego nie posiadają
inne? Jakiś magiczny składnik, który nie pozwala, by mężczyzna się
opamiętał?
Nawet teraz, ze schludnie zaczesanymi włosami i bez śladu makijażu,
wygląda przepięknie. Nigdy takiej pięknej kobiety nie spotkał. Nie była
może klasycznie piękna, lecz w jej urodzie było coś, co poruszało w nim
jakąś ukrytą strunę.
Odnosił wrażenie, jakby spędził kilka ostatnich lat w zawieszeniu. Jego
emocje drzemały, czekając na przebudzenie. Potem poznał Lauren.
Nastąpiło jakieś nieodwołalne, sejsmiczne przesunięcie, wszystko
odmieniło się raz na zawsze. Diametralnie.
Nie wiedział tylko do końca, co się zmieniło i w jaki sposób, a tym
bardziej... czy w jej świecie również zaszła jakaś zmiana.
Niezależnie od uczuć, jakie Lauren mogłaby do niego żywić, pozostawał
problem jej osobowości. Przecież Lauren raczej nie osiedli się na stałe w
miejscu takim jak Edenthwaite. Zmieniając pracę, nie napotykała zresztą
żadnych przeszkód. Z jej kwalifikacjami i opinią mogła przebierać w
ofertach jak w ulęgałkach.
- Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zły - usłyszał.
- Zły? Dlaczego?
Pchnął łokciem drzwi sypialni i puścił ją przodem. Zastanawiał się, czy
popełnia straszliwy błąd, wchodząc za nią do środka.
53
RS
Postawił jeden kubek koło lampki i cofnął się, by skosztować czekolady
z drugiego. Nie podał jej naczynia bezpośrednio. Bał się do niej zbliżyć.
- Ze wzięłam sobie szlafrok. - Dotknęła paska, a puls Marca jeszcze
bardziej przyspieszył. - Nie mam tu własnego, a twoje koszulki są trochę za
krótkie.
- No, nie wiem - odrzekł bez zastanowienia. - Przykrywają akurat tyle,
żeby dać stosowną pożywkę męskiej wyobraźni.
- Marc!
Zaklął w duchu, czując, że przesadził.
- Przepraszam. Jeśli nie chcesz pokazywać nóg, wejdź pod kołdrę.
Możesz wypić czekoladę w łóżku.
Zawahała się, potem jednak usłuchała jego rady, pozostając mimo to w
szlafroku.
- Wiesz, nawet fartuch pozwala zgadnąć, że masz wspaniałe nogi, a
przecież na przykład kostium kąpielowy odsłania o wiele więcej -
zauważył. - W końcu jestem mężczyzną - dodał. - Nie możesz wymagać,
żeby widok tak pięknej kobiety pozostawiał mnie całkowicie obojętnym.
Niepewna jego intencji, nie odwracała jednak wzroku. Nie mogła.
Patrzyła na niego, aż odruchowo zwilżyła językiem wargi, a on, widząc to,
boleśnie westchnął.
Chce mnie dobić? - zastanawiał się. Nie może być aż tak niewinna, na
jaką wygląda, skoro samym spojrzeniem potrafi doprowadzić jego krew do
stanu wrzenia.
Zanim zdążył pomyśleć, co robi, podszedł do niej i wyjął jej z rąk
kubek. Postawił oba naczynia na nocnej szafce i przysiadł na krawędzi
łóżka.
- Lauren... - szepnął.
Wiedział, że nie powinien tak postępować, że to się źle skończy, nie
mógł się jednak powstrzymać. Zbliżając do Lauren twarz, widział jej
szeroko otwarte oczy. Gdy dotknął jej ust, opuściła powieki, postanawiając
przestać ze sobą walczyć. Pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim
uległa mu. Wreszcie go objęła. Zrazu niepewnie, potem mocniej, jakby już
nie chciała go wypuścić z rąk.
Była wszystkim, czego mógł kiedykolwiek pragnąć, ciepłem, światłem i
radością zaklętymi w jednej tylko osobie. Czekał od lat na ten pocałunek.
Na pewno minęły lata, odkąd całował Erice i...
Erica!
54
RS
Zastygł. Zimny prysznic poczucia winy zmył z niego pożądanie. Co on
najlepszego robi?
- Jest mi bardzo przykro - wykrztusił, odwracając głowę.
- A mnie nie - stwierdziła łagodnie, nadal się do niego przytulając.
- Co?
- Nie jest mi przykro.
- Dlaczego?
- Bo dobrze całujesz - wyjaśniła z niespodziewanym uśmiechem i
przygarnęła go jeszcze mocniej.
Marc czuł, że pali go twarz. Zdusił w ustach przekleństwo. Czerwienić
się, mając trzydzieści dziewięć lat? Co sobie Lauren o mnie pomyśli?
- Od dawna tego nie robiłem, a nigdy nie czułem się tak jak teraz -
przyznał bezradnie.
- Naprawdę?
- Jest już późno. - Oswobodził się, wstał i cofnął o krok. - Należy się
nam trochę snu.
- Marc? - zawołała cicho, gdy opuszczał pokój. Nie mógł tego nawet
słuchać, nie dowierzał sobie.
Bał się, że jeśli zostanie, nie poprzestanie na kolejnym pocałunku. To,
co nastąpiłoby nieuchronnie potem, nie może się stać.
Zszedł na dół i znów usiadł w fotelu. Wszystko jedno. Wiedział
doskonale, że nie usnąłby nawet w łóżku.
W domu na odludziu zapanowała cisza. Gdy przedtem usłyszał odgłos
spadającego na podłogę ciała, pobiegł na górę pewien, że ktoś się włamał i
zaatakował śpiącą Lauren. Czyżby ten sam mężczyzna co na parkingu?
Mimo radykalnej zmiany trybu życia Marc nie opuściłby nikogo, kto
potrzebował pomocy. A jeśli do tego tym kimś jest Lauren?
Westchnął, wyciągnął się w fotelu, zrezygnowany i przygotowany do
tego, że spędzi bezsenną noc. Zresztą... za nic nie ujawniłby tego gościowi,
ale w domu nie miał drugiego łóżka.
Minął kolejny tydzień, zadumała się Lauren w drodze do sali
fizykoterapii. Przynajmniej tym razem opuściła oddział wystarczająco
wcześnie, by przybyć punktualnie na zajęcia. Miała ze sobą torbę z
wypranymi fartuchami i stos powielonych materiałów, które zamierzała
rozdać uczestniczkom kursu.
Pchnęła ramieniem drzwi.
- Lauren, chciałem cię złapać, zanim się zjawią twoje panie.
55
RS
Upuściła wszystko, co niosła.
- Marc! - krzyknęła, schylając się, żeby pozbierać rzeczy z podłogi. -
Jeśli zamierzasz nadal mnie tak straszyć, zawieszę ci na szyi dzwoneczek
jak krowie.
Ukryła w ten sposób radość z jego obecności, tym większą, że w ciągu
tygodnia widzieli się tylko przelotnie, raz czy dwa.
Gdy we wtorek obudził ją dźwięk jego budzika, zeszła na dół i
przekonała się, że Marc zjadł już śniadanie i wyjechał do pracy. Zostawił
kartkę. Miała wziąć sobie jedzenie, a potem, wychodząc, zamknąć drzwi.
Druga kartka, z numerem telefonu polecanego przez Marca elektryka,
czekała na nią na oddziale. Potem już Marc się z nią nie kontaktował, toteż
nabrała przekonania, że nie zjawi się także na zajęciach. Co wobec tego
oznacza jego nieoczekiwana obecność? Czyżby nadal jej nie dowierzał?
- Pomyślałem sobie, że może znów potrzebujesz dodatkowego ciała do
ciskania o podłogę.
Nie odpowiedziała. Zauważyła, że tym razem zdążył się po pracy
przebrać. W dżinsy i koszulkę. Dżinsy tak sprane, że miejscami niemal
białe. Koszulkę miał już zdecydowanie białą, kontrastującą z ciemnymi
włosami i zdrową karnacją. Bawełniana koszulka wcale nie kryła mięśni,
lecz przeciwnie, należycie je eksponowała.
Kiedy tak stał i czekał na odpowiedź, odniosła wrażenie, że w tej
właśnie koszulce u niego spała.
- Skoro masz czas, na pewno się przydasz - potwierdziła. - Grupa radzi
sobie świetnie. Niektóre dziewczyny spotykają się nawet pomiędzy
zajęciami i same ćwiczą. Chyba są już gotowe do nauki prostszych rzutów.
Otworzyły się drzwi, ukazując pierwsze kursantki.
- Już za późno, żeby się wycofać? - zapytał Marc, udając przerażenie. -
Nie napuścisz ich na mnie wszystkich naraz, prawda?
Lauren uśmiechnęła się na taką myśl, ogarnęło ją jednak równocześnie
dziwne uczucie. Wyobraziła sobie ćwiczącą z Markiem ponętną Sam i
poczuła ukłucie absurdalnej zazdrości.
Czy to możliwe? - pomyślała przestraszona. Skoro tak, skoro jestem
zazdrosna o coś tak pozbawionego znaczenia, to co naprawdę do niego
czuję?
Nie miała czasu, by to starannie przemyśleć. Nadchodziły dalsze
uczestniczki kursu, musiała rozpocząć zajęcia.
56
RS
Postanowiła zacząć od szybkiego przeglądu nauczanych już wcześniej
technik. Pozwalało to na sprawdzenie nabytych umiejętności i
skorygowanie ewentualnych błędów.
- Pamiętaj o prawidłowym zaciśnięciu pięści, Marion - ostrzegła
ćwiczącą starszą kobietę. - W przeciwnym wypadku cios nie jest
skuteczny, a co gorsza, możesz wybić sobie kciuk.
- Będzie ci łatwiej uderzyć podstawą dłoni - wtrącił się Marc. - To
godne polecenia zwłaszcza w wypadku niższej kobiety mierzącej w
wyższego przeciwnika. Popatrz. - Przywołał gestem Lauren. - Celuj w nos,
pokażemy ci, o co chodzi.
Przyjmując pozycję, Lauren czuła się niezręcznie. Rozpraszało ją
spojrzenie tych szarych oczu.
Marc chwycił ją za ramię. Zwracając się do Marion, z trudem wydobyła
z siebie głos:
- Jak widzisz, przy tak małej odległości trzeba celować pięścią w splot
słoneczny. I liczyć się z tym, że przeciwnik napnie mięśnie - dodała. - Jeśli
natomiast ma gruby brzuch albo jest muskularny, celuj podstawą dłoni w
nos, tak jakbyś chciała wbić mu go pomiędzy oczy.
Zatrzymała uderzenie centymetr przed celem. Odczuła pewną
satysfakcję, gdy Marc odruchowo opuścił powieki.
- Gdybym dostał - wyjaśniał Marc - puściłbym ją teraz i złapał się za
twarz. Oczy zaszłyby mi łzami. W pierwszej chwili nie wiedziałbym,
dokąd Lauren ucieka.
- Ale to proste - zauważyła Marion. - Dlaczego nie uczy się tego
wszystkich kobiet?
- Z pewnością by się przydało - zgodziła się Lauren z uśmiechem. -
Robię, co mogę, ale mam czas tylko na jedną grupę.
- Gdybyś rozpoczynała z nową grupą co kilka tygodni, mogłabyś w
ciągu paru lat przeszkolić całe Edenthwaite - zauważyła Sam. - Tylko
pomyśl, wychodziłybyśmy wieczorem, a mężczyźni wiedzieliby, że nawet
nie ma co próbować - mówiła rozmarzona. - Byłybyśmy bezpieczne jak
nasze babcie dawno temu, kiedy rozboje nie stały się jeszcze tak popularne
jak futbol.
- Obawiam się, że stare dobre czasy i tak nie wrócą - zauważył ponuro
Marc. - Jeszcze dwa pokolenia temu nikt nie bił kobiet, starszych ludzi i
dzieci, a jeśli już, spotykało się to z powszechnym ostrym potępieniem i
57
RS
surową karą. Teraz każdy zbir atakuje najchętniej najsłabszych, a ludzie
wokół często nie reagują.
Lauren uznała, że musi mu przerwać. Zajęcia nie powinny polegać na
wytykaniu wad współczesnego społeczeństwa.
- No dobrze, moje panie, przechodzimy do obrony przed chwytem z tyłu
za włosy.
Skinęła na Marca, sygnalizując wzrokiem gotowość do pokazu.
Chwycił ją tak, że jego dłoń dotykała skóry głowy. Odczuła
przyjemność; nie miała właściwie ochoty się uwolnić.
- Pamiętacie, co robimy, gdy ktoś trzyma nas za włosy z przodu? -
zapytała.
- Chwytamy oburącz jego dłoń - odpowiedziała Sam.
Lauren sięgnęła do tyłu, wykonując to samo w nowej pozycji.
- Mocno przyciągamy jego rękę do głowy - dodała Marion.
Lauren nie mogła skinąć głową, potwierdziła więc trafność odpowiedzi
uśmiechem.
- Teraz dochodzimy do najważniejszego. Trzymając mocno, schylę się i
zanurkuję pod jego rękę. Patrzcie, co się stanie.
Opisanym w taki sposób ruchem wykręciła Marcowi rękę, zmuszając
go, by się pochylił. Stracił równowagę. Klękając i przewracając się do
przodu, puścił jej włosy.
- Pięknie! - wykrzyknęła Sam.
- Pięknie jest tylko teraz, na zajęciach - ostrzegła
Lauren. - Pamiętajcie, żeby w takiej sytuacji, jeśli manewr się
powiedzie, natychmiast zmykać.
- Możesz pokazać jeszcze raz? - poprosiła Marion. - W którą stronę się
obróciłaś?
Lauren powtórzyła pokaz w zwolnionym tempie. Tym razem zatrzymała
ruch, tak że Marc utrzymał się na nogach.
- Zepsułaś całą zabawę - poskarżyła się Sam. - Podoba mi się, kiedy
mężczyzna jest zmuszony do tego, żeby uklęknąć.
Ona z nim flirtuje! Lauren nie miała co do tego wątpliwości. Tym razem
zazdrość zawładnęła nią z całą siłą. Nieważne, że Marc mógłby być jej
ojcem. Nieważne, że nie reaguje na zaczepki Sam. Lauren wiedziała tylko,
że Marc spodobał się młodej pielęgniarce.
Kilka kobiet zachichotało. Gdy ucichły, Lauren zarządziła ćwiczenie
nowej techniki.
58
RS
Zakończyła zajęcia kilkoma dźwigniami.
Chwyciła oburącz, równocześnie od dołu i góry, dłoń Marca i wykręciła
ją na zewnątrz. Zmuszenie go do położenia się na plecach nie wymagało
przy tej technice wiele siły. Wystarczała szybkość i element zaskoczenia.
- Zwykle umożliwia to unieruchomienie przeciwnika do czasu przybycia
odsieczy - wyjaśniła.
Ostatni pokaz - dźwignia na łokieć - nie zajął już wiele czasu.
- Następne zajęcia za tydzień - przypomniała Lauren. - Jeszcze raz
powtórzymy wszystko, czego się nauczyłyśmy.
Marc jak zwykle czekał, by zamknąć drzwi. W progu zamienił kilka
słów z niektórymi z wychodzących kobiet.
Lauren zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wolała nie patrzeć, jak
dziewczyny się do niego uśmiechają.
Czy ma w ogóle prawo, by odczuwać zazdrość? Jeden pocałunek, potem
tydzień milczenia... Marc może się uśmiechać, do kogo tylko zapragnie.
Poczuła nagle, że mimo iż sala się opróżniła, ktoś kładzie jej rękę na
ramieniu.
59
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Po godzinie ćwiczeń działała już jak automat. Chwyciła napastnika za
nadgarstek. Z szybkością i siłą, na którą nie pozwoliłaby sobie nigdy na
treningu, wykonała rzut przez bark. Napastnik gruchnął o ziemię, Lauren
zaś pokonała starannie wyuczony odruch ucieczki i spojrzała w dół.
- Marc!
Co mu się stało? Leżał nieruchomo, nawet nie drgnął. Czyżby złamanie?
Nie daj Boże, uraz kręgosłup? Oblała się zimnym potem.
Na szczęście, w końcu się poruszył. Wyciągnęła rękę, by pomóc mu
wstać. Zastawiała się, czy mimo to nie warto go na wszelki wypadek
wysłać na prześwietlenie.
Całkowicie ją zaskoczył. Zamiast wstać, szarpnął tak, że wylądowała na
nim, zanim zdążyła choćby odetchnąć.
Leżała z twarzą wtuloną w jego ramię.
Dopiero po kilku sekundach wciągnęła powietrze i natychmiast tego
pożałowała. Jego zapach, zapach mężczyzny, wywołał w niej
niespodziewaną reakcję.
- Och!
Spróbowała się podnieść, nagle świadoma sytuacji, w jakiej się znalazła.
- Nawet nie próbuj.
Chwycił ją oburącz w pasie. Nie mogła się odsunąć choćby o milimetr.
- Co ty robisz? - zapytała, unosząc głowę na tyle, że mogła spojrzeć mu
w oczy. - Właściwie dlaczego to zrobiłeś?
- Mały rewanż. Rzuciłaś mnie na ziemię, należy mi się więc jakaś
rekompensata.
- Bardzo zabawne - warknęła. - Puść mnie.
- Tylko powoli, Lauren, bo zrobisz mi krzywdę. Zdała sobie sprawę, w
jaki punkt mierzy jej kolano, i oblała się rumieńcem. Nie miała pojęcia, jak
wstać, żeby nie urazić tego wrażliwego miejsca, nie poruszyła się więc.
Miała teraz nos wtulony w szyję Marca. Zapragnęła przylgnąć do niej
policzkiem, lecz nie śmiała nawet drgnąć.
Marc również leżał nieruchomo. Ponownie uniosła głowę i spojrzała mu
w oczy.
- Lauren? - usłyszała.
Pytanie? Jeśli tak, to co na nie odpowiedzieć?
60
RS
Chwycił ją mocniej i przetoczył się wraz z nią, tak że tym razem to ona
znalazła się na plecach.
Przez chwilę w milczeniu się jej przyglądał. Widziała, że stacza ze sobą
walkę. Wstrzymała oddech, powtarzała sobie, że nic jej to wszystko nie
obchodzi. Gdy poczuła jego usta, wiedziała już, że się okłamywała.
Pocałował ją lekko, delikatnie. Właściwie nie poczuła pocałunku, a
muśnięcie ust. Bardzo przyjemne muśnięcie. Ogarnęło ją rozczarowanie,
gdy natychmiast potem Marc uniósł głowę. Zapragnęła więcej.
Musiał wyczytać to w jej spojrzeniu, gdyż po ułamku sekundy ponownie
zbliżył twarz. Zanim poczuła na sobie jego usta, zobaczyła z bliska oczy.
Wiedziała, że całkowicie ją obezwładniają, że nie może im się oprzeć. Roz-
chyliła wargi, poddała się pieszczocie. Odczuwała ją każdym nerwem ciała,
narastała w niej chęć, żeby doświadczać coraz więcej.
- Marc - szepnęła, gdy przesunął usta na jej szyję, potem niżej, na
dekolt.
Nawet przez ubranie czuła jego gorący oddech. Jęknęła.
To go otrzeźwiło. Puścił ją i stoczył się na podłogę.
Wstrząśnięta jego niespodziewaną dezercją, leżała bez ruchu. Starała się
opanować ogarniające ją drżenie. Marc uchylił przed nią rąbek nieba, by
już po chwili brutalnie zatrzasnąć otwieraną furtkę.
Po policzku spłynęła jej łza. Łza upokorzenia. Dlaczego ją opuścił? Nie
chce go znać. Co mogłaby mu powiedzieć?
- Przepraszam, Lauren - odezwał się wreszcie spokojnie, choć usłyszała
w jego głosie napięcie. - Naprawdę... to się nie powinno stać. Nie miałem
prawa...
Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.
Przez dwanaście lat nie dawała dojść do głosu swej kobiecości,
powtarzała sobie, że nie to jest w życiu ważne. Marc Fletcher ją budził,
budził z głębokiego snu.
Teraz, w prozaicznym otoczeniu szpitalnej sali fizykoterapii, odkrył dla
niej magiczny świat. Na chwilę użyczył jej skrzydeł i zaczął uczyć latać.
Potem nagle zrezygnował, tak że spadła i boleśnie uderzyła o ziemię.
Skoro nie chciał z nią szybować, nie powinien w ogóle zaczynać. Teraz
już zawsze będzie miała przed oczami to, co utraciła. Jeszcze jedna pozycja
z długiej listy rzeczy utraconych w życiu.
61
RS
W ślad za pierwszą łzą popłynęła druga, potem następne. Nie
obchodziło już jej wcale, czy Marc to zauważył, czy nie, czy jest jeszcze,
czy sobie poszedł.
Nie płakała tylko z powodu dzisiejszego rozczarowania. Łkała,
wspominając wszystkie klęski ze swojego całego dwudziestoośmioletniego
życia. Śmierć rodziców, samotność, z jaką się po niej borykała. A potem
ten straszny czyn syna przybranych rodziców.
- Och, Lauren, przestań - poprosił. Zesztywniała, dostrzegając, że nadal
leży obok niej, że uniósł się tylko na łokciu. Poczuła, że wciska jej do ręki
papierową chusteczkę.
- Dziękuję - wydusiła poprzez ściśnięte gardło. Czuła dziwną
wdzięczność za to, że nie zostawił jej samej wraz z jej troskami. Musiała
się jednak wypłakać, aż do wyczerpania zasobu łez.
- Przepraszam - wykrztusiła, gdy łzy przestały w końcu płynąć.
Musiała odwrócić głowę, żeby na niego spojrzeć. Teraz siedział
pomiędzy nią a drzwiami, jakby chroniąc ją przed kimś, kto mógłby tu
niespodziewanie wtargnąć.
Zamknęła oczy, poczuła, że ogarnia ją ciepłe poczucie bezpieczeństwa.
Od ilu już lat nikt jej przed niczym nie bronił? Od czasu wypadku
rodziców?
Dopiero gdy poznała Marca...
Już po raz drugi znosił dla niej niewygody.
Dlaczego?
Na pewno nie ma to nic wspólnego z jego początkowym zachowaniem.
Postępował wtedy tak, jakby podejrzewał, że nowa pielęgniarka zamierza
coś ukraść. Dlaczego zmienił swe nastawienie tak bardzo, że teraz siedział
tu spokojnie i czekał, aż ona się wypłacze?
Nie wiedziała, co się zmieniło i dlaczego, zdawała sobie jednak sprawę,
że czuje za to wdzięczność. Sama świadomość jego obecności, tego, że jest
choćby gdzieś w pobliżu... Nie potrafiłaby wyrazić słowami, ile to dla niej
znaczy.
- Dziękuję - powtórzyła, patrząc mu w oczy. Miała nadzieję, że Marc
wyczyta z nich, jaką wagę przykłada do tego prostego słowa.
- Nie ma za co - odparł, kręcąc głową. - Potrzebowałaś tego. Przykro mi,
jeśli to moja wina, jeśli płakałaś przeze mnie. Cóż mogłem w takiej
sytuacji zrobić? Tylko przy tobie posiedzieć.
62
RS
Czuła, że on również coś przeżywa. Zastanawiała się, czy smutek, jaki
zabrzmiał w jego głosie, nie wiąże się z jakimś utajonym bólem.
A może on już swoje wypłakał?
Lauren nie wiedziała, skąd przyszła jej do głowy taka myśl, im dłużej
jednak się nad tym zastanawiała, tym stawała się pewniejsza, że smutek
spowija jego uczucia niczym niewidoczna, ciemna i przytłaczająca chmura.
Czy cień w tych szarych oczach świadczy o jakimś bolesnym
wspomnieniu?
- Pomóc ci wstać? - zapytał, przerywając jej rozmyślania.
Wyciągnął do niej rękę, a ona po krótkim wahaniu ją przyjęła. Gdy
wstała, zachwiała się, jakby płacz pozbawił ją wszystkich sił. Poczuła, że
Marc chwytają drugą ręką za łokieć.
- Może zaniosę cię do mojego samochodu i odwiozę do domu -
zaproponował.
- Dziękuję, ale chyba sobie poradzę. Ktoś mógłby nas zobaczyć i
zaczęłoby się gadanie. Poza tym muszę zabrać swój samochód, będę go
jutro potrzebowała.
- Skoro tak uważasz...
Uśmiechnął się, a ona nagle stwierdziła, że mówił poważnie. Mało tego,
miała pewność, że nawet groźba plotek nie powstrzymałaby go od
udzielenia jej pomocy.
- Naprawdę, nie musisz mnie nieść, zaraz dojdę do siebie - uspokoiła go,
niemal rozczarowana tym, że straciła okazję do odegrania roli słabej
kobietki.
Niespodziewanie wpadła jej do głowy pewna myśl.
- Marc - zaczęła z wahaniem - wiem, że jest późno i że już i tak
nadużyłam twojej cierpliwości, ale...
- Niczego nie nadużyłaś, Lauren. Gdyby nie moje zachowanie, już
dawno byłabyś w domu. Zresztą i tak nie mam nic lepszego do roboty,
chyba że chciałabyś mnie skazać na ślęczenie nad sprawozdaniami
finansowymi. Powiedz tylko, czego pragniesz. Zrobię, co mogę, żeby ci
pomóc.
- Teraz to na pewno zabrzmi głupio... - Wycofywała się, żałując, że w
ogóle poruszyła tę kwestię.
- Na pewno nie. Powiedz tylko, o co chodzi.
63
RS
- Ja... - Nabrała głęboko powietrza w płuca. -Wiem, że nie mogę żądać
niczego więcej, ale czy moglibyśmy zostać przyjaciółmi, Marc? Tylko
przyjaciółmi, proszę.
Milczał. Coś w nim pękło, jakiś pancerz, który tak długo nosił, którym
osłaniał się przed uczuciami.
Lauren uznała, że musi się mieć na baczności. W tym nastroju mogła mu
łatwo opowiedzieć o synu przybranych rodziców, który dopuścił się
brutalnego ataku na jej niewinność. Otrząsnęła się po tym szoku, mimo
wszystko znalazła w sobie dość odwagi, by otworzyć się na ludzi.
- Och, Lauren, oczywiście że możemy - odparł. Miał na szczęście
pewność, że Lauren nie może mieć pojęcia, jak dużo kosztowały go te
słowa. Skąd mogłaby wiedzieć, skoro on sam dopiero w tej chwili zdał
sobie sprawę ze swych uczuć?
Stała w milczeniu, nieświadoma, że mimo spuchniętej od łez twarzy
nadal wyglądała kusząco. Marc ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że w
powietrzu unosi się delikatny zapach jej szamponu, który czuł w swojej
łazience i który długo nie pozwalał mu zasnąć.
Chciałby porwać Lauren w ramiona, mocno ją przytulić. Nie, nie mówi
sobie całej prawdy. Chciałby znacznie więcej, ponieważ jednak nie może
się to nigdy ziścić, musi poprzestać na tym, co wydaje się realne.
Przez wiele lat unikał, na tyle na ile było to możliwe, kontaktów z
ludźmi. Ze swej samotności zdał sobie jednak w pełni sprawę, dopiero gdy
poznał Lauren.
Westchnęła i odwróciła się, by pozbierać rzeczy.
- Czas wrócić do domu i nastawić pranie - zauważyła. - Czy miałbyś
ochotę na omlet? Jadam dopiero po zajęciach, a wtedy jest już za późno na
pożywniejszy posiłek.
Marc pomyślał o stosie dokumentów czekających na niego na biurku.
Położył je na jednej szali, na drugiej zaś perspektywę spędzenia z Lauren
kolejnej godziny. Jedno wiązało się z poczuciem bezpieczeństwa i
satysfakcją z wykonania ważnego zadania, drugie - z frustracją
wypływającą z konieczności odpierania pokus.
- Mam jeszcze sporo pracy - odparł. - Mogę cię jednak zaprosić na
kawę. Bezkofeinową.
Poczuł ulgę, gdy się uśmiechnęła. Tego wieczoru przekonał się, jak
twarda i bezwzględna może być Lauren, kiedy walczy. Jednocześnie
jednak była krucha i wrażliwa, tyle że starannie to przed ludźmi ukrywała.
64
RS
- Aha, dziękuję.
Opuścili oddział fizykoterapii i przeszli do gabinetu Marca. Po drodze
starał się nie utykać. Lauren mogłaby pomyśleć, że zrobiła mu krzywdę, a
nie chciał przysparzać jej rozterek.
Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak przytulne jest zajmowane przez
niego pomieszczenie. Zamknął drzwi, odcinając się od zewnętrznego
świata. Nawet zawalone papierami biurko wydało się inne, gdy Lauren
przy nim stanęła. Jakby miało służyć do odmiennych niż przewidziane
przez projektanta celów.
Marc odwrócił się szybko, by nie dawać pożywki wyobraźni. Zajął się
ekspresem i filiżankami, szukał gorączkowo tematu do rozmowy. Jeśli
wykona jakiś nieprzemyślany ruch, pogrzebie na zawsze nadzieje na
przyjaźń.
- Jesteś jedynaczką? - zapytał, nie przywiązując wagi do odpowiedzi,
zajęty wypieraniem z wyobraźni obrazów Lauren kładącej się na biurku.
Dlaczego go prześladują? Nie miał przecież umysłu nastolatka,
właściwie nawet wtedy, gdy nim jeszcze był.
- Jestem bardzo rozpuszczoną jedynaczką - odrzekła z uśmiechem. -
Mama mawiała, że czekając na mnie tak długo, zgromadziła nieskończone
pokłady miłości.
- Nie mogła od razu zajść w ciążę? - zapytał.
Nie interesowały go zbytnio sprawy kobiety, która zmarła dwanaście lat
wcześniej. Skoro jednak rozmowa oznacza przedłużenie obecności Lauren,
mógł ją przeciągać do rana.
Rozmawiać do rana? On, który wolał zawsze kryć się przed ludźmi za
barykadą ksiąg rachunkowych i formularzy zamówień? Pochłonięty tą
myślą, ledwie dosłyszał odpowiedź.
- W ogóle nie mogła mieć dzieci. Jako młoda dziewczyna przeszła ostre
zapalenie wyrostka robaczkowego. Z trudem przeżyła. Ona i tata dopiero
po dziesięciu latach od ślubu zdecydowali się na badania. Okazało się, że
mama nie może zajść w ciążę z powodu komplikacji po operacji.
- A wtedy medycyna nie tak łatwo jak teraz rozwiązywała tego rodzaju
problemy - zgodził się, podając jej filiżankę.
Zadbał przy tym, żeby ich palce się nie zetknęły. Przysiadł ze swoją na
krawędzi biurka.
- Adoptowali cię?
65
RS
- W końcu tak. Kłopot polegał na tym, że byli nieco starsi od większości
oczekujących w kolejce par. Z tego powodu odsuwano ich ciągle na
koniec. Zdecydowali się wreszcie sami znaleźć dziecko do adopcji.
- Tak ci to przedstawili? - zapytał, czując przypływ złości. Lauren mogła
się poczuć kimś gorszym, kimś, komu nie należą się najlepsi opiekunowie.
- Nie, sama to ustaliłam, gdy próbowałam odnaleźć biologicznych
rodziców. Nigdy nie miałam wątpliwości, że przybrani bardzo mnie
kochali.
- Po co więc chciałaś odnaleźć tych prawdziwych? Nie obawiałaś się, że
możesz tym sprawić przykrość przybranym?
- Zaczęłam szukać dopiero po ich śmierci - wyjaśniła, wpatrując się w
filiżankę. - Miałam chyba nadzieję, że mimo że mnie oddali, może przyjmą
mnie z powrotem, gdy się dowiedzą, że zostałam zupełnie sama.
Marc wiedział aż nadto dobrze, jak czuje się ktoś, kto utracił całą
rodzinę. Tyle że jego przynajmniej spotkało to znacznie później.
Jak straszna jest taka sytuacja dla dziecka? - zastanawiał się. Jak wiele
dzieci znajduje się w podobnym położeniu? Szuka rodziny, jakiejkolwiek
rodziny, i mimo to doznaje odrzucenia?
Nie miał pojęcia, co sprawiało, że Lauren przenosiła się z miejsca na
miejsce, że nie założyła dotychczas rodziny. Wiedział jednak, że jest
wspaniałą, ciepłą i miłą kobietą, która na prawdziwą, własną rodzinę na
pewno zasługuje.
Uśmiechnął się na myśl o przyszłych dzieciach tej szatynki o oczach w
kolorze miodu. Uśmiech znikł, gdy zamajaczyła mu przed oczami duszy
mglista postać ewentualnego ojca.
Świadomość faktu, że tym ojcem on sam nie mógłby zostać, że nie da
Lauren dzieci ani nie sprawi, by się uśmiechała, przejęła go głębokim
smutkiem.
On może tylko odegrać jak najlepiej swą rzeczywistą rolę. Są już
dobrymi sąsiadami, mogą z pewnością zostać wspierającymi się
przyjaciółmi. Pragnienie czegoś ponad to sprowadziłoby katastrofę.
- Czas wracać i zająć się tym praniem - westchnęła Lauren. Resztka
kawy, którą pozostawiła jako pretekst do przedłużenia wizyty, całkowicie
już wystygła.
- Przynajmniej mam pewność, że tym razem nie przeciążę sieci.
- Już wszystko działa?
66
RS
Odprowadził ją do samochodu. Cieszyła się każdą z tych dodatkowych
chwil jego towarzystwa. Gdy miała już zatrzasnąć drzwi, przytrzymał je.
- Jeśli dobrze pamiętam, chciałaś zwiedzić okolicę? - zapytał całkowicie
bez związku z poprzednią rozmową.
- Tak. To jedna z zalet Edenthwaite - potwierdziła.
- Możliwość znalezienia się na wsi bez konieczności wielogodzinnej
jazdy.
- Co sądzisz o najbliższym weekendzie? Zamierzam wybrać się na
wycieczkę, krótszą albo dłuższą, zależnie od pogody.
Ta niespodziewana propozycja tak ją zaskoczyła, że na moment
zaniemówiła.
- Wspaniale - rzekła po niezbyt długiej chwili, by Marc nie zdążył
zmienić zdania. - Muszę sprawdzić grafik. Pamiętam, że mam w sobotę
pierwszą zmianę. Kończę o trzeciej. O tej porze roku dni są chyba zbyt
krótkie, żeby zaczynać wyprawę po południu.
Zaczęła grzebać w torebce. Jak zwykle, najpotrzebniejszy przedmiot
znalazł się na samym dnie.
- Mam! - obwieściła, wyjmując w końcu notes i otwierając go. - W
niedzielę jestem wolna. To ci odpowiada?
- Świetnie, pozostaje tylko kwestia pogody. Możemy się wstępnie
umówić na niedzielę. Wolisz liczyć na jakąś restaurację po drodze, czy
zabieramy ze sobą jedzenie?
Lauren ogarnęły nagle wątpliwości. Dlaczego wybiera się z nim na
spacer jak ze starym przyjacielem? No i ten posiłek. To tak, jakby wyprawa
miał się przekształcić w coś w rodzaju randki. Chciała się wycofać,
zrezygnowała jednak, gdy uniosła wzrok znad notesu i spojrzała na Marca.
Zorientowała się, że naprawdę zależy mu na tej wycieczce. Widząc jej
wahanie, najwyraźniej się zaniepokoił.
- Umówmy się - zaproponowała zdecydowanie - że ty zadbasz o resztę,
a ja zajmę się jedzeniem.
- Zgoda.
Z uśmiechem odsunął się, by umożliwić jej zatrzaśnięcie drzwi. Życzył
jej dobrej nocy, potem pozostał w miejscu, odprowadzając wzrokiem
oddalający się samochód.
Lauren zatrzymała się przed wyjazdem z parkingu na drogę. Sprawiało
jej przyjemność patrzenie na odbicie Marca w lusterku. Przed chwilą
67
RS
odwrócił się i właśnie szedł w stronę ciemnego budynku szpitala. W
pewnym momencie poczuła, że coś jest nie w porządku.
On utyka! - zorientowała się po chwili. Gdyby nie to, że znikał już za
drzwiami, zawróciłaby i podbiegłaby do niego. Ogarnęło ją poczucie winy.
Powinna dopilnować, żeby zrobił sobie prześwietlenie.
Niechętnie ruszyła i wjechała na szosę prowadzącą do domu. Marc
przynajmniej pracuje w miejscu, w którym może z łatwością uzyskać
pomoc medyczną, pocieszała się. Muszę o to zadbać, sam na pewno nie
wpadnie na taki pomysł. Nawet się nie przyznał, że coś mu dolega.
Przez całą drogę rozważała te kwestie. W domu, zamykając drzwi,
podjęła wreszcie decyzję. Poczekam, aż wróci, i sprawdzę, co mu jest,
postanowiła. Bez tego nie zasnę.
68
RS
ROZDZIAŁ ÓSMY
Na cóż się zdają najrozsądniejsze nawet plany? - rozważała Lauren,
biegnąc do drzwi szpitala.
Deszcz zacinał, a z pośpiechu zapomniała o parasolu. Wieczorem długo
czekała na powrót Marca, gdy jednak minęły dwie godziny, w końcu
zasnęła. Przeżycia tego dnia bardzo ją wyczerpały. Spała jak kamień,
odzyskała zaś świadomość dopiero na dźwięk budzika. Usnęła przy
zapalonym świetle, co przytrafiło się jej po raz pierwszy w życiu.
Umyła się szybko i ubrała. Chciała porozmawiać z Markiem właśnie
teraz, okazało się jednak, że się spóźniła. Gdy zapukała do sąsiednich
drzwi, już go nie zastała.
Albo pojechał do szpitala, albo w ogóle nie wrócił na noc do domu. Jeśli
tak, to dlaczego? Czyżby z powodu kontuzji nie mógł prowadzić
samochodu?
Niepokoiła się tak bardzo, że ledwo się powstrzymała przed
zatelefonowaniem do Denison Memoriał i sprawdzeniem, czy Marc nie
leży w szpitalu jako pacjent. W ostatniej chwili uświadomiła sobie, że
byłoby to posunięcie bardzo ryzykowne. Gdyby się okazało, że Marc nie
jest pacjentem, z pewnością by jej nie podziękował za stworzenie okazji do
plotek.
- Zastanę go w biurze - szepnęła do siebie. - To jedyna rzecz, której nie
sposób kwestionować. On zawsze pracuje, choćby wcześniej musiał się do
tej pracy doczołgać.
W drzwiach zatrzymała się tylko na chwilę, żeby strzepnąć z płaszcza
krople deszczu. Potem ruszyła po schodach w kierunku pomieszczeń
administracji.
- Przykro mi, dyrektor wyszedł pięć minut temu - poinformowała ją
sekretarka.
Lauren odniosła wrażenie, że kobieta dziwnie na nią spojrzała. Może z
powodu mokrych od deszczu włosów? A może dlatego, że Marc ma nogę
w gipsie? - pomyślała spłoszona.
- Poproszę, żeby zatelefonował, kiedy wróci - zaoferowała się z pomocą
sekretarka. - A może zostawisz wiadomość?
- Nie, dziękuję, Elaine, spróbuję go złapać później - odparła Lauren z
uśmiechem i wyszła.
69
RS
Muszę się przekonać, czy dziś także utyka, pomyślała, naciskając guzik
windy. Jeśli tak, zaprowadzę go do lekarza, choćbym miała go tam
zaciągnąć siłą!
Gdy gong oznajmił przybycie windy, Lauren odsunęła się, by nie stać na
drodze wysiadającym z niej ludziom. Okazało się jednak, że w windzie był
tylko jeden pasażer.
- Marc! Właśnie cię szukam - wyjaśniła uszczęśliwiona faktem, że jej
sąsiad nie ma na nodze gipsu.
- A ja właśnie wracam od ciebie. - Przytrzymał drzwi, by się nie
zamknęły. - Teraz, kiedy już się odnaleźliśmy, zostaniemy tutaj, czy
zjedziemy na dół?
Lauren zerknęła na zegarek.
- Chyba na dół, powinnam już być na oddziale -zadecydowała i weszła
do srebrzystego wnętrza kabiny. - Możemy porozmawiać po drodze.
Drzwi zasunęły się cicho. Marc nacisnął guzik.
- Jak się masz? - zapytali równocześnie i wybuchnęli śmiechem.
- Najpierw ty. Jak się dziś czujesz? - zapytał.
- Doskonale. Martwiłam się tylko o ciebie. Przyznaj się, jak bardzo
ucierpiałeś?
- Ja? Ucierpiałem? Nie rozumiał.
- Nie próbuj mnie okłamywać, to przecież mój zawód. Wczoraj na
parkingu widziałam cię w lusterku. Utykałeś. Zbadał cię jakiś lekarz?
Przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył w dół. Na co? Podążyła
spojrzeniem za jego wzrokiem i stwierdziła, że ściska Marca za nadgarstek.
Z niepokoju nie zdawała sobie z tego sprawy. Teraz zresztą też nie miała
ochoty go puścić.
- Lauren?
Położył drugą rękę na jej dłoni. Miała pewność, że zna wszystkie jej
myśli. Patrzył na nią wymownie, nie mogła jednak pozwolić, by odwróciło
to jej uwagę od przedmiotu rozmowy.
- Marc, wczoraj czułam się winna... Czekałam do późna, żeby z tobą
porozmawiać. W końcu zasnęłam przy zapalonym świetle.
Roześmiał się.
- Ja też zbyt dobrze nie spałem. Kiedy wróciłem, zobaczyłem, że pali się
u ciebie lampa. Nie mogłem zasnąć, bo wydawało mi się, że jesteś zbyt
zmartwiona, żeby spać. - Z niedowierzaniem pokręcił głową. - Komedia
pomyłek!
70
RS
- Nie taka śmieszna, jeśli coś ci się stało. Musiałeś zrobić
prześwietlenie?
- Nie musiałem robić żadnego prześwietlenia. Nawet gdybym tego
potrzebował, nie miałbym na to czasu. Gdy wróciłem do swojego pokoju...
- Co to znaczy „nawet gdybyś potrzebował", Marc? Co jest z tą nogą?
Gong poinformował, że winda zatrzymała się na parterze, Lauren
musiała jednak dokończyć rozmowę. Nacisnęła guzik najwyższego piętra.
Marc zaśmiał się, widząc wyraz twarzy oczekujących ludzi, przed którymi
drzwi otworzyły się i natychmiast zamknęły. Mieli takie miny, jakby nie
wierzyli własnym oczom. Ani Lauren, ani Marc nie udawali nawet, że
zamierzają temu zaradzić.
- A teraz - kontynuowała - co z twoją nogą?
- Lauren, ja zawsze utykam - poinformował ją z westchnieniem. - W
niektóre dni mniej, w niektóre bardziej, zwłaszcza gdy rzucasz mną o
ziemię, co robisz ostatnio dość regularnie. Nawet jednak w te lepsze dni nie
jestem w stu procentach sprawny.
- Nie? Niczego takiego nie zauważyłam. A co się stało? Wypadek
samochodowy?
Nie mogła ochłonąć. Znała go już od kilku tygodni, dlaczego niczego
nie dostrzegła?
- Można to nazwać wypadkiem - odparł niechętnie. - To się stało, kiedy
służyłem w wojsku.
- Och, Marc, dlaczego mi nie powiedziałeś? Nie demonstrowałabym na
tobie tych rzutów, przepraszam. - Tknęła ją nagła myśl. - Jesteś pewien, że
w niedzielę możesz się wybrać na wycieczkę?
- Chodzenie dobrze mi robi. Nie wykorzystuj sytuacji, żeby się
wymigać. W każdym razie obiecałaś, że mnie nakarmisz. Trzymam cię za
słowo.
- Jesteś pewien?
Ochota na wspólną wycieczkę z Markiem walczyła w niej z poczuciem
odpowiedzialności za zdrowie osoby nie do końca sprawnej.
- Jestem absolutnie pewien - uspokoił ją, gdy ponownie rozległ się gong
obwieszczający, że dojechali do zaprogramowanego piętra. - Na wypadek,
gdybyśmy się nie spotkali, do zobaczenia w niedzielę. Och, Boże, gdzie ja
mam rozum!
71
RS
Był już niemal na zewnątrz, gdy nagle cofnął się do windy i uruchomił
ją innym przyciskiem, nie zwracając uwagi na kobietę, która krzyknęła, by
poczekali, i przyspieszyła kroku, mając nadzieję, że zdąży.
- Na śmierć zapomniałem, ale szukałem cię z innego powodu. Z tego
samego, który zatrzymał mnie wczoraj wieczorem w biurze.
Lauren nie mogła wytrzymać. Roześmiała się na wspomnienie miny
pozostawionej na piętrze kobiety.
- Och, Boże, Marc, mam nadzieję, że nie wybuchnie skandal. Już po raz
drugi nie wpuszczamy kogoś do windy. Za godzinę będzie to omawiał cały
szpital.
- Czy ludzie nie mają ciekawszych tematów? - zapytał retorycznie i
wzruszył ramionami. - Wieczorem miałem gościa, policjanta.
- No i?
Nie wiedziała, co to ma z nią wspólnego.
- Złożono zawiadomienie o przestępstwie. Laurel Wainwright, podająca
się za Lauren Scott i pracująca mimo braku kwalifikacji w Denison
Memoriał jako siostra przełożona, zabrała bardzo drogi samochód bez
zgody jego właściciela.
- Co takiego? - jęknęła. - Znów ten facet? Kto złożył zawiadomienie i
czyj samochód niby to ukradłam?
- Niejaki Robert Wainwright, który twierdzi, że jest twoim ojcem.
Lauren nie wiedziała, co bardziej ją zdumiało. Czy to, że jakiś
nieznajomy, być może ten sam, który stał się przyczyną jej poprzednich
kłopotów, twierdzi, że jest jej ojcem? A może to, że oskarża swą rzekomą
córkę o kradzież samochodu?
O co mu w tym wszystkim chodzi? Na co on liczy? W końcu tak łatwo
sprawdzić jej tożsamość. Nie jest przecież żadną Laurel Wainwright, a już
na pewno nie córką Roberta Wainwrighta. Jej ojciec zmarł dawno temu.
Tym razem, gdy winda się zatrzymała, Marc wziął ją pod rękę i ruszył w
kierunku swego gabinetu. Lauren zaprotestowała:
- Marc, nie! Muszę już wracać do siebie. Zbliża się pora odwiedzin,
krewni chorych mogą mieć jakieś pytania.
- Nie przejmuj się, masz jeszcze piętnaście minut. Zadzwonię zresztą i
powiem, że załatwiasz sprawy administracyjne.
- To nie w porządku wobec moich koleżanek - sprzeciwiła się. - Poza
krewnymi trzeba jeszcze porozmawiać z kilkoma pacjentami. Wszyscy
72
RS
chcieliby wrócić do domu na święta. Zdajesz sobie sprawę, że to już tylko
sześć tygodni?
- Nawet nie chcę teraz o tym myśleć. Personel jest zdziesiątkowany z
powodu urlopów, a do tego zbliża się sezon grypy.
Lauren uśmiechnęła się, gdyż mimo zręcznego manewru Marcowi nie
udało się ominąć sekretarki. Czekała na niego ze stosem karteczek z
zanotowanymi wiadomościami.
- Proszę spojrzeć przynajmniej na tę na górze - rzekła z naciskiem.
Zrobił to i najwidoczniej się ucieszył.
- Dobra robota, Elaine, zaraz do niego zadzwonię. Zaprosił Lauren do
gabinetu i od razu sięgnął po słuchawkę.
- Usiądź. - Ta prośba zabrzmiała jak rozkaz.
- Tak jest! - odpowiedziała cicho, choć musiał ją usłyszeć.
Gdy czekał, aż ktoś odbierze telefon, zastanawiała się, na jakim
stanowisku służył w wojsku. Nie mogła go sobie wyobrazić biegającego z
karabinem, z zielono-brązowym kamuflażem na twarzy. Ale też nie
wyglądał jej na człowieka, który spędził całe życie za biurkiem. Tak silne
mięśnie nie powstają dzięki kilkunastu minutom porannej gimnastyki.
Im lepiej go poznawała, tym silniejsze stawało się w niej przekonanie,
że Marc ma za sobą jakąś trudną przeszłość i inne niż przejawiane na co
dzień cechy charakteru. Z pewnością miał osobowość bogatszą niż ta, którą
pozwalał ludziom poznać.
Spotkało ją szczęście, naprawdę. Nigdy nie marzyła o niczym
nieosiągalnym, już dawno przyzwyczaiła się do myśli, że musi jej
wystarczyć normalny tryb życia, czerpanie radości z codziennego
wykonywania zwykłych obowiązków.
Potem przeprowadziła się do Edenthwaite i poznała Marca. Mimo nie
najlepszego początku znajomości było oczywiste, że wszystko się
zmieniło, że Marc jest idealnym kandydatem na towarzysza jej życia.
Popuściła wodze wyobraźni. Jak by się zachowywali, gdyby stanowili
parę? Czy przysiadłaby teraz na krawędzi biurka, żeby się znaleźć bliżej
niego? Wymienialiby porozumiewawcze spojrzenia? Po zakończeniu
rozmowy pocałowaliby się?
Pomyślała o ustach Marca. Nie miała dużych doświadczeń; przedtem nie
zdawała sobie nawet sprawy, jak silnie może zareagować na coś tak
zwykłego jak pocałunek. A może całując Marka, doświadczyła takich
73
RS
uczuć tylko dlatego, że znalazła się w nowej dla niej sytuacji? Gdyby
pocałował ją teraz, czy zareagowałaby podobnie? Nie miała pojęcia.
Spojrzała na niego. Mimo że rozmawiał przez telefon, wyraz jego
twarzy sugerował, że zna tok jej myśli.
- Bardzo dziękuję - rzucił do słuchawki, gdy tymczasem Lauren starała
się powrócić do rzeczywistości. - Proszę dać mi znać, gdy tylko dowie się
pan czegoś więcej. - Przez chwilę słuchał w milczeniu słów rozmówcy.
Potem zaśmiał się krótko. - Tak, na pewno Laur
; ren ucieszy wiadomość, że nie ma pan zamiaru jej aresztować.
Dziękuję, że zadzwonił pan tak szybko. Lauren otworzyła szeroko oczy.
Gdy Marc odkładał , słuchawkę, zapomniała już o swoim niepokoju.
- Aresztować mnie? - obruszyła się, zdając sobie sprawę, że Marc
rozmawiał z policjantem. - Za co? Nie popełniłam żadnego przestępstwa,
przecież sprawdziłeś moje dokumenty.
- On również to wie, dlatego właśnie potwierdził, że nie ma podstaw,
żeby cię zatrzymać - odparł, usiłując ukryć zniecierpliwienie.
Lauren zdała sobie sprawę, że Marc jest przez cały czas po jej stronie.
Wiedziała to, mimo że nie znała przebiegu rozmowy telefonicznej, którą
właśnie odbył.
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi, czy mam to z ciebie wydobyć siłą? -
zagroziła żartobliwie.
Mimo powagi sytuacji nie czuła napięcia.
- Nie, tylko nie to, już ci wszystko wyjaśniam. -Udał przerażenie, potem
jednak spoważniał. - Chyba się domyśliłaś, że rozmawiałem z policjantem,
z tym samym co wczoraj. Prowadzi dochodzenie w sprawie kradzieży
jaguara, o której ci już wspomniałem.
- Jaguara? - Roześmiała się. - Nawet w takim samochodzie nie
siedziałam, co dopiero mówić o kradzieży. Rozumiem, że Laurel
Wainwright, jeśli ktoś taki w ogóle istnieje, pochodzi z zamożnej rodziny?
- Taka osoba istnieje - potwierdził. - Według jej ojca, już od dziecka
miała problemy emocjonalne. Gdy dorosła, problemy te bardzo się nasiliły.
Najwidoczniej cierpi teraz na paranoję i manię prześladowczą, mimo że po-
dobno ojciec i matka zrobili dla niej wszystko, co leżało w ich mocy.
- Rozumiem, ale dlaczego mnie z nią mylą? Nie znają własnej córki?
- Wynajęli prywatnego detektywa. Miał ją odnaleźć, a odnalazł ciebie.
74
RS
- Przecież, Marc, ja jej nie mogę w niczym przypominać. Mam tylko
nieco podobne imię. Co do reszty... Detektyw na pewno miał fotografię.
Mógł łatwo stwierdzić, że się pomylił.
- Między innymi na tym właśnie polega problem. -Nachylił się i podał
Lauren kartkę. - To jest odbitka tego zdjęcia, przekazanego faksem.
Lauren obojętnie spojrzała na kopię fotografii. Nie spodziewała się
niczego szczególnego. Potem jednak niespodziewanie wytrzeszczyła oczy.
- Marc! - szepnęła po kilku sekundach milczenia. -Ona... ona wygląda
tak jak ja...
- Wiem - odparł łagodnie. Spostrzegła, że stoi obok niej, jakby
przygotowany na każdą jej reakcję. - Nie trudno zauważyć, że
podobieństwo między wami jest uderzające.
- Nie, nie rozumiesz, o co mi chodzi - odparła wzburzona. Wpatrywała
się w zdjęcie, badając starannie każdy jego szczegół. - Ona... - Nie
znajdowała właściwych słów. Nagle wpadła na pomysł. - Gdzie jest
najbliższe lustro? - zapytała, przypominając sobie jednocześnie, że sama
ma w torebce lusterko. Wydobyła je. - Proszę. Spójrz i opisz, co widzisz.
Skoncentruj się na różnicach pomiędzy prawą a lewą stroną twarzy. Na
przykład kiedy się uśmiechasz, czy jeden kącik ust nie unosi się wyżej niż
drugi? Jeśli tak, to który?
Marc zmarszczył brwi, postanowił jednak usłuchać i przyjął z rąk
Lauren lusterko.
- Na przykład mam bliznę po wietrznej ospie przy lewym uchu, drugą
zaś wyżej, na czole?
- Tak, chodzi mi właśnie o coś takiego - zgodziła się z zadowoleniem.
Po tym wprowadzeniu powinno już pójść gładko. - Masz więc jedną bliznę
koło lewego ucha i drugą na czole, z prawej strony. Gdzie one są, kiedy
patrzysz w lustro?
- Proste pytanie. W tych samych miejscach. Fakt, że odbijają się w
lustrze, nie ma znaczenia.
- Teraz spójrz na fotografię i opowiedz, co widzisz. Oczywiście, poza
różnicą w długości włosów.
Lauren uśmiechnęła się podobnie do kobiety na zdjęciu. Trzymała je
blisko twarzy, czekając niecierpliwie, aż Marc starannie wszystko
porówna.
- Dobry Boże, wreszcie zrozumiałem! - wykrzyknął po chwili. - Masz
mały dołek na prawym policzku. Do tego na środku głowy włosy rosną w
75
RS
odwrotnym kierunku... No tak, ale jeśli odbitkę uzyskano z odwróconego
negatywu? To by wszystko wyjaśniało.
- A samochody w tle? Mają tablice rejestracyjne z numerami we
właściwej kolejności - oznajmiła triumfalnie, nie zastanawiając się nad
konsekwencjami swego odkrycia.
Nie mogła o nich myśleć, gdyż wiedziała, że to nie może być prawdą,
chociaż...
- No cóż, jeśli to jest prawdziwa Laurel Wainwright, to już rozumiem,
dlaczego detektyw się pomylił - oświadczył Marc, kręcąc z
niedowierzaniem głową. -Wyglądacie jak bliźniaczki.
- Z tym że nie możemy być bliźniaczkami. Rodzice nie robili nigdy
tajemnicy z faktu, że jestem adoptowana. Gdybym miała siostrę
bliźniaczkę, na pewno tego też by przede mną nie ukrywali.
Marc się zamyślił.
- Chyba masz rację - przyznał po chwili. - Jeśli jednak oni sami nie mieli
o tym pojęcia? Słuchaj, chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym
poinformował o twoim odkryciu policję? Może zresztą dzięki niemu
wyeliminują cię raz na zawsze z tej sprawy. Robert Wainwright odwoła
tego swojego detektywa i wreszcie odzyskasz spokój.
Odezwał się telefon. Lauren przypomniała sobie, że Marc nie zadzwonił
w końcu na oddział, by uprzedzić o jej spóźnieniu.
Wiedziała, że musi tam iść, ucieszyła się więc, że tym razem Marc
rozmawiał przez telefon krótko.
- Na czym to skończyliśmy? - zapytał, gdy odłożył słuchawkę.
- Nieważne, muszę lecieć - oświadczyła, wstając. -Nie uprzedziliśmy, że
się spóźnię. Zadzwoń proszę i poinformuj, że jestem w drodze.
Wybrała schody, by nie czekać na windę. Może zresztą nie chciała, by
jej wnętrze przypomniało jej wspólną podróż z Markiem? Poza tym
wolałaby nie natknąć się na którąś z osób, którym sprzątnęli windę sprzed
nosa.
Dotychczas jakoś udało im się uniknąć plotek. Niestety, stan ten na
pewno nie potrwa wiecznie.
Na podstawie doświadczeń z poprzednich miejsc pracy Lauren
doskonale zdawała sobie sprawę, że szpitalne środowisko sprzyja
obgadywaniu innych. Nie pozostawało jej jednak nic innego, jak poczekać
i przekonać się, jakie informacje koleżanki zaczną sobie przekazywać. W
76
RS
każdym razie ona nie miała zamiaru zrobić niczego, co ułatwiłoby im
plotkowanie.
- Och, jak bardzo było mi to potrzebne! - westchnęła Lauren, gdy
pokonali pierwsze wzniesienie.
Usiadła na kostce torfu, nie dbając, że może być mokra. Spojrzała na
jasnoniebieskie jesienne niebo.
- Tak, mieliśmy ciężki tydzień - potwierdził Marc, wyciągając się na
ziemi. Podłożył sobie pod plecy sfatygowany plecak. - Co tam u ciebie na
oddziale? Nie gadają o nas za dużo?
Zaczerwieniła się. Miała nadzieję, że Marc uzna jej rumieniec za efekt
chłodnego wiatru i wspinaczki. Nie do wiary, pomyślała, co ludzie mogą
wygadywać. Dotarły do niej pogłoski o parze zamkniętej w windzie! Jak
można sobie w ogóle wyobrażać takie rzeczy? A już robić je w windzie?
Zgroza.
- Elaine powtórzyła mi kilka barwniejszych opowieści, które krążą po
szpitalu. Do mnie samej one bezpośrednio nie docierają.
- Masz szczęście! Może to dlatego, że jesteś szefową? Nie uwierzyłabyś,
z jakimi sprawami ludzie przychodzą do mnie, nawet zupełnie obcy.
Zaśmiał się. Wiedziała już, że dostrzegł jej wypieki.
- Jest aż tak źle? - zapytał. - Powiesz mi, o co się nas podejrzewa?
- Nie - oświadczyła zdecydowanie.
Nie mogła się jednak nie uśmiechnąć. Marc pomagał jej na szczęście
odnaleźć zabawniejsze strony sytuacji.
- W każdym razie - dodała - o coś niewykonalnego, jeśli ktoś nie jest
cyrkowym akrobatą.
Otworzył szeroko oczy ze zdumienia, potem jednak wybuchnął głośnym
śmiechem.
Wiatr osłabł, lecz słoneczny ranek zdążył się już przemienić w mgliste
popołudnie. Lauren nie miała jeszcze ochoty wracać do domu, musiała
jednak przyznać rację Marcowi, który stwierdził, że tak jest rozsądniej. Po
zapadnięciu zmroku mogliby zabłądzić, a noc na wzgórzach Cumbrii o tej
porze roku to nie żarty.
Zatrzymali się przed ostatnią pochyłością, która miała ich sprowadzić w
dół, do samochodu Marca. Lauren pierwsza usłyszała wołanie.
Dochodziło z tak daleka, że początkowo pomyliła je z beczeniem owiec.
- W taki dzień jak dzisiaj cieszę się, że nie jestem owcą - zauważyła.
77
RS
Miała na sobie ciepłą wiatrówkę, którą z myślą o pieszych wędrówkach
kupiła od razu po przyjeździe do Edenthwaite. Nie chciałaby bez niej
przebywać na wzgórzach, nawet w wełnianej otulinie futra owcy.
Dźwięk dobiegł ich ponownie, słaby i zniekształcony, jakby niesiony
echem.
- Posłuchaj tylko tego biednego zwierzęcia, Marc. Nie żałujesz go?
Spędzać tu noce późną jesienią?
Zatrzymał się.
- Coś się nie zgadza, Lauren. To nie może być owca.
O tej porze roku owce pasą się już na niższych pastwiskach. Hodowcy
spędzają je zawsze przed nadejściem chłodów, ponieważ owieczki są już
wtedy ciężarne. Rodzą na wiosnę.
Obrócił się, badając wzrokiem okolicę.
- Hop, hop! - zawołał nagle. - Czy ktoś tu jest? Zanim echo ucichło,
usłyszeli ponownie dziwny głos.
Lauren nie wiedziała, czy Marc jej tego nie wmówił, tym razem jednak
zabrzmiał dla niej bardziej jak wołanie człowieka.
- Gdzie jesteś?! - zawołał Marc.
Czekając na odpowiedź, lustrował wzrokiem wzgórza.
- Wołaj dalej! - krzyknął, zbaczając z obranego przez nich kierunku.
Opuścili wygodną ścieżkę, która doprowadziła ich na wzgórze. Lauren
starała się nie pozostawać z tyłu. W dużej kwadratowej kieszeni z przodu
kurtki miała kompas i dokładną mapę, nie chciałaby jednak znaleźć się w
sytuacji, w której musiałaby sama szukać drogi powrotnej.
Po mniej więcej trzydziestu minutach dotarli do pary uwięzionej w
niewidocznym z daleka wąwozie.
- Dzięki Bogu, że nas znaleźliście - powtarzała młoda kobieta.
Najwyraźniej była u kresu wytrzymałości. Obejmowała się ramionami,
usiłując zachować resztki ciepła. Oboje wyglądali na przemoczonych i
zmarzniętych.
Lauren wyczuła jednak, że nie to jest najgorsze. Towarzysz kobiety
milczał. Był blady, jego twarz pokrywał pot przemieszany z osadzającą się
mgłą.
- Jason złamał nogę w kostce - poinformowała kobieta. - Wspinał się,
żeby zobaczyć, którędy możemy wrócić. Pośliznął się, noga mu wpadła w
szczelinę skały. Słyszałam pęknięcie kości - dodała.
78
RS
Kobieta zrobiła taką minę, jakby na wspomnienie tamtej chwili zrobiło
jej się niedobrze.
Tymczasem Marc zrzucił już na ziemię plecak i wyjął z niego dwie folie
termiczne. Wręczył jedną Lauren, prosząc, by owinęła nią kobietę. Sam
ukląkł przy mężczyźnie, żeby zadbać o niego w taki sam sposób. Szybko
zbadał kostkę.
Wyglądało to bardzo profesjonalnie. Lauren pomyślała mimo to, że to
ona powinna zbadać mężczyznę. Marc jednak zawołał przez ramię:
- Lauren, mogłabyś wyjąć z mojego plecaka apteczkę? Jest na samym
dnie.
Spodziewała się znaleźć najbardziej podstawowy zestaw przeznaczony
dla amatorów, z plecaka Marca wydobyła jednak solidną, wodoodporną
skrzyneczkę, która musiała zawierać coś więcej niż bandaż, plastry i aspi-
rynę. Może to wojskowa apteczka? - pomyślała, otwierając ją z
zaciekawieniem.
Na widok zawartości z wrażenia aż przełknęła ślinę. Nie wszystkie
szpitale w krajach trzeciego świata mogły się pochwalić równie bogatym
wyposażeniem.
- Paskudne jest to złamanie - oznajmił Marc, zniżając głos i nachylając
się do Lauren, by tylko ona mogła usłyszeć tę uwagę. Jęki rannego bardzo
mu to ułatwiły. - Muszę założyć szynę, bez tego nie można go ruszyć z
miejsca - ciągnął, wyjmując podłużny pakiet z dna skrzyneczki. - Lauren,
mogłabyś przygotować mi bandaż elastyczny? - zapytał, otwierając
schowek stanowiący w istocie rzeczy miniaturową aptekę, zawierającą
między innymi jednorazowe strzykawki i igły.
Lauren zaniemówiła. Obserwowała zręczne ruchy Marca, gdy ten
przygotowywał zastrzyk.
- Co robisz? - syknęła, chwytając go za rękę. - To morfina!
- Jasne - odparł szeptem. - Chyba nie sądzisz, że nastawię mu nogę bez
znieczulenia? Już dość się nacierpiał.
- Nie powinieneś nosić w plecaku takich środków - pouczyła go. -
Morfina to twardy narkotyk - wyjaśniła.
Zastanawiała się z przerażeniem, kto wydał morfinę osobie
nieuprawnionej, nawet jeśli ta osoba jest dyrektorem szpitala. Opakowanie
świadczyło jednak o tym, że środek ten pochodził ze szpitalnych zapasów.
Przecież chyba Marc tego nie ukradł? - przemknęło jej przez głowę.
79
RS
- Lauren, wszystko jest w porządku - uspokoił ją, jakby czytał w jej
myślach. - Mam wszystkie potrzebne uprawnienia. Właśnie to robiłem w
wojsku.
80
RS
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdy Marc zatrzymał samochód przed domem i wyłączył silnik, zapadł
już zmrok. Mężczyzna oparł głowę o zagłówek fotela i spojrzał na
pasażerkę.
- Dziękuję, że się ze mną wybrałaś, Lauren. Pomimo tej nieoczekiwanej
przygody bardzo miło spędziłem dzień. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz
było mi tak dobrze.
Chciał dodać coś jeszcze, lecz zrezygnował. Ustalili przecież, że zostaną
przyjaciółmi. Wytyczyli w ten sposób pewną granicę, choć ten fakt,
zamiast działać na niego kojąco, zaczął mu sprawiać przykrość.
Mógł teraz przyznać w duchu, że zwrócił uwagę na Lauren już
pierwszego dnia. Ponieważ jednak wiedział, że ta kobieta nie pozostanie
długo w Edenthwaite, początkowo nie przywiązywał do tego wagi. I tak
zresztą nie chciał się z nikim wiązać.
Podziwiał ją coraz bardziej, odkrywając wciąż nowe, wspaniałe cechy
jej charakteru. Nie była już dla niego tylko piękną kobietą, lecz kimś, na
kim coraz bardziej mu zależało.
- Przygoda? To dość słabe określenie. Kiedy wyruszyłeś po pomoc,
Mina nabrała przekonania, że później nas nie znajdziesz i wpadła w panikę.
Bardzo bała się o Jasona.
Rzeczywiście. Przeklinał wtedy własną głupotę. Specjalnie nie wziął ze
sobą telefonu, żeby żaden natręt nie zakłócił im niedzielnej wyprawy.
Zapomniał, że telefon w górach może uratować życie. Został ukarany
proporcjonalnie do wymiaru swego zaniedbania. Żeby dotrzeć do
najbliższego telefonu stacjonarnego, musiał przebiec prawie cztery
kilometry. Potem czekał na ratowników, aż wreszcie mógł ich zaprowadzić
do ofiary wypadku - choć już nie biegiem, bo teraz musieli wspinać się pod
górę. Jeżeli następnego dnia utykanie się pogłębi, może mieć pretensję
tylko do siebie.
W końcu przetransportowano Jasona i Minę do szpitala. Ofierze
wypadku na pewno nie pomogłaby noc spędzona w górach. Nodze
mogłaby grozić amputacja. Pacjent chyba nawet nie przypuszcza, jak był
bliski utraty nogi, a może nawet życia, rozmyślał Marc.
- Mimo wszystko był to cudowny dzień - zgodziła się Lauren. Jej
promienny uśmiech wywołał w Marcu falę gorąca. - Właściwie nie chcę,
żeby się tak szybko skończył.
81
RS
- Nie musi, nie jest jeszcze późno - odpowiedział skwapliwie Marc.
Natychmiast tego pożałował. Znów wieczór z Lauren? Tym razem w
zaciszu maleńkiego domku?
Czuł, że powinien z nią porozmawiać. Wyjaśnić więcej niż to, że ma
uprawnienia wystarczające do podawania morfiny. Obawiał się jednak
swych wynurzeń. Zdawał sobie sprawę, że musiałyby się w nich posunąć
znacznie dalej, niż by sobie tego życzył.
Odczuwałby większy spokój, gdyby zdołał się przekonać, że są tylko
kolegami z pracy, znajomymi z Denison Memoriał, którzy wybrali się
razem na wycieczkę.
Z tym że nawet kwestia jego niewinnej funkcji w wojsku nie
przedstawia się prosto - ani w istocie rzeczy niewinnie.
Przez cały dzień obserwował zręczne, szczupłe ciało Lauren. Próbował
odgadnąć jej myśli, rozmawiał z nią. A co najlepsze, wraz z nią się śmiał.
Odniósł wrażenie, że minęły wieki, odkąd ostatnim razem tak beztrosko
wybuchał śmiechem. Żył przytłoczony poczuciem winy, które tłumiło
każdy wybuch radości w samym zarodku.
Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał go, by nie zdradzać zbyt wiele, nie
ryzykować zerwania tych ulotnych więzów, jakie wytworzyły się pomiędzy
nim a Lauren. Uczciwość nakazywała mu jednak wybrać trudniejsze roz-
wiązanie.
- Wiesz, mam wyrzuty sumienia. Nie powinnam znów korzystać z
twojej gościnności - zauważyła. - Teraz moja kolej, tylko... tylko że ty
akurat masz kominek i dzięki temu u ciebie jest znacznie przytulniej.
- Jasne, zapraszam.
Chwycił plecak, Lauren zaś wzięła plastikową torbę, w której przywieźli
zabłocone buty.
- Zrobić herbatę? - zapytał świadom, że celowo zwleka.
Jeśli Lauren przyjmie źle jego wyznania, to może się okazać, że to będą
ich ostatnie wspólne chwile.
- Oczywiście! - zawołała, zdejmując przez głowę kurtkę.
Zwichrzyła sobie przy tym włosy. Marc spostrzegł odstający, złoty
kosmyk. Bezwiednie się uśmiechając, odruchowo wyciągnął rękę, by go
przygładzić.
Zapanowała pełna napięcia cisza. Stał nieruchomo, zastanawiając się
gorączkowo, czy nie przekroczył pewnej, wytyczonej przez samego siebie
82
RS
granicy. Po chwili Lauren uśmiechnęła się do niego, miękko, jakby
nieśmiało.
- Jak miło - zauważyła, a potem przygryzła wargę. Miał wrażenie, że
słyszy jej myśli, że czuje, jak ta kobieta walczy, by znaleźć właściwe
słowa.
- Wiesz - zaczęła - przez wiele lat celowo zachowywałam dystans
pomiędzy sobą a resztą świata.
Patrzyła mu w oczy, jakby pragnąc wyczytać z nich odpowiedź. Miał
nadzieję, że Lauren zorientuje się, że doskonale ją rozumie. On również
utrzymywał taki dystans, choć na pewno z innych powodów. Z podobnym
jednak mimo wszystko rezultatem.
- Z tobą jest inaczej - oświadczyła nagle, tym razem unikając jego
wzroku. - Ty nie naruszasz mojej przestrzeni, a... dzielisz ją ze mną. A
kiedy mnie dotykasz, jak choćby ten kosmyk, to tak, jakbyś o mnie dbał.
Mógł tylko zgadywać, ile odwagi kosztowało ją to wyznanie,
dopuszczenie go do skrywanych myśli i odczuć. Poczuł, że rozpiera go
niepokojąca duma.
- Skoro tak to odczuwasz - odparł - to widocznie dbam o ciebie, i to
bardziej, niż się domyślasz.
I bardziej, niż zamierzał to przyznać sam przed sobą. Bezpieczny świat,
który wokół zbudował, zaczął się nagle rozpadać. Odwrócił wzrok.
Osiągnął chyba punkt, z którego nie ma już odwrotu. Zastanawiał się
gorączkowo, jak zyskać na czasie.
- Nastaw czajnik —zaproponował - a ja rozpalę w kominku. Może
upieczemy w nim grzanki?
- Jako dziecko piekłam chleb nad ogniskiem - ucieszyła się. - Masz coś,
na co moglibyśmy nadziać kromki?
- Tak, mam specjalne szpikulce. Zaraz ich poszukam. Wyszedł, by
przynieść ze składziku drewno, i przystąpił do rozpalania kominka.
Pół godziny później zrywał boki ze śmiechu.
- Nie znam nikogo, kto spaliłby kolejno tyle grzanek - bronił się, gdy
Lauren patrzyła na niego wzrokiem bazyliszka.
- To nie moja wina, że chleb ciągle spada - poskarżyła się. - Chciałam
go tylko obrócić, żeby się równo przypiekł.
- No i skończył w ogniu - podsumował Marc. - Który to już raz?
Lauren udała, że zamierza się na niego metalowym szpikulcem.
83
RS
- I tak bym już więcej nie zjadła. Nakarmiłeś mnie wystarczająco
swoimi grzankami.
Oparła się o fotel, stopy w skarpetkach wyciągnęła w kierunku ognia
liżącego grube polana.
Nie włączali górnego światła, w pokoju paliła się tylko lampa obok
fotela. Ogień w kominku w zupełności wystarczał. Teraz, gdy Lauren się
odsunęła, Marc mógł ją niepostrzeżenie obserwować. Starał się zapamiętać
jej twarz oświetloną migotliwym ogniem, złociste włosy, oczy, tak ciepłe i
świetliste jak świeży miód.
Najbardziej chciał utrwalić w pamięci jej uśmiech. Obawiał się, że gdy
wszystko jej wyzna, takiego uśmiechu już nigdy nie zobaczy.
Jakby czytając w jego myślach, Lauren odwróciła się i spojrzała mu
prosto w oczy.
- Opowiedz mi, co ci się przydarzyło w wojsku -poprosiła. - Wszystko -
dodała twardo.
Nadszedł czas, by wyrównać rachunki.
- Byłem lekarzem - oświadczył niemal prowokacyjnym tonem.
Chciała go ponaglić, przypomniała sobie jednak, że on jej nie poganiał.
Postanowiła milczeć i też uzbroić się w cierpliwość.
- Zawsze chciałem zostać lekarzem, nie miałem jednak nawet nadziei, że
rodziców stać będzie na moje studia. Ojciec cierpiał na chroniczne
zapalenie oskrzeli, które wywołało kłopoty z sercem. Niewiele mógł robić,
o pracy zawodowej nie było mowy. Mama musiała się nim zajmować,
pracowała więc jako sprzątaczka w biurach, wieczorami, gdy ojciec spał.
Zostawiała go ze mną.
Lauren odczuła ból. To nie brzmi jak opis szczęśliwego dzieciństwa.
Ona przynajmniej do czternastego roku życia miała sprawnych rodziców.
Problemy zaczęły się dopiero po ich śmierci.
- Opuściłem szkołę, gdy tylko zakończyłem obowiązkową edukację.
Chciałem pomagać mamie. Ojciec jednak zmarł na atak serca, na początku
lata.
- Och, Marc.
Mogła sobie wyobrazić, co przeżywał, gdy jego poświęcenie nic nie
zmieniło. Uznała nagle, że musi mu jakoś dodać otuchy. Nie zastanawiając
się nad konsekwencjami, ujęła go za rękę.
Opowiadając, wpatrywał się w ogień, gdy jednak poczuł jej dłoń, uniósł
przepełnione bólem oczy. Uśmiechnął się nieznacznie i z wdzięcznością
84
RS
ścisnął lekko jej palce. Lauren odebrała to jak największy dar. Żaden ko-
sztowny prezent nie ucieszyłby jej w tej chwili bardziej.
- Przez całe lato ciężko pracowałem, nie miałem czasu na rozmyślania o
stracie, którą poniosłem. Jesienią jednak mama poprosiła, żebym podjął
naukę i spróbował zdać na medycynę. - Pokręcił głową. - Sprzeciwiłem się,
lecz ona nie ustąpiła. Dostałem się na studia, nie mogłem jednak pozwolić,
żeby zaharowała się na śmierć, utrzymując mnie. Wystąpiłem więc o
przyznanie stypendium sił zbrojnych. W zamian po studiach miałem się
zatrudnić w wojsku.
- Pracowałeś jako lekarz wojskowy do wypadku?
- W zasadzie tak, ale to nie takie proste. Milczał, jakby przygotowując
się do dalszego ciągu opowieści. Lauren poczuła, że ogarnia ją strach.
- Ożeniłem się z Ericą wkrótce po uzyskaniu dyplomu. - Mimo
obojętnego tonu Marca, Lauren odebrała te słowa jak cios. - Niemal od
razu po urodzeniu się Heather musiałem objąć pierwsze stanowisko za
granicą. Zamierzałem pozostawić je obie w Anglii, nie narażać na
niebezpieczeństwo. Erica się nie zgodziła, chciała skorzystać z okazji i
podróżować.
Przeczesał dłonią włosy. Lauren dostrzegła, że ręka mu lekko drży.
Marc nie był tak spokojny, na jakiego starał się wyglądać. Wyczuwała jego
napięcie. Starała się opanować zazdrość, jaka ogarnęła ją, gdy usłyszała o
dziecku.
- Pamiętasz chyba serię zamachów terrorystycznych na bazy wojskowe?
Skinęła głową. Przypomniała sobie szokujące zdjęcia, które oglądała w
telewizji.
- Oczywiście, oznaczało to konieczność stosowania nadzwyczajnych
środków bezpieczeństwa. Erica nie była nimi zachwycona. Mówiła, że
przebywanie za granicą nie ma sensu, skoro siedzi się tylko w czterech
ścianach.
Lauren nie pragnęła szczegółów, Marc odczuwał jednak potrzebę, by się
z nią nimi podzielić.
- Tamtego ranka pokłóciliśmy się. Zakończyłem właśnie służbę, później
niż zwykle. Heather wyrzynały się ząbki, dużo płakała i marudziła, Erica
była tym zmęczona. Krzyknęła, że ma już wszystkiego dość. Zażądała,
żebym odwiózł ją na lotnisko. Chciała wrócić do Anglii pierwszym samo-
lotem. Prosiłem, żeby poczekała, że muszę się przespać, że porozmawiamy
następnego dnia. Nie słuchała mnie. Zaniosła płaczącą Heather do
85
RS
samochodu. Zorientowałem się nagle, że już wcześniej spakowała rzeczy.
Wybiegłem na dwór, błagałem, żeby chociaż nie prowadziła, gdy jest
wytrącona z równowagi.
Marc starał się przedstawiać zdarzenia możliwie obiektywnie, nie
angażować się emocjonalnie. Bez skutku. Głos mu drżał. Lauren nie miała
pojęcia, jak straszne były jego wspomnienia.
- Samochód stał przodem do ściany domu. Nie wiem dlaczego, może ze
zdenerwowania, ale zamiast wstecznego biegu Erica wrzuciła jedynkę.
Nacisnęła gaz bardzo gwałtownie i uderzyła w ścianę, aż gruz się posypał.
Podobno ona i Heather zginęły natychmiast.
Ostatnie słowa Marc wypowiedział szeptem. Lauren zobaczyła na jego
policzkach łzy.
Przez chwilę nie wiedziała, co począć. Gdyby był pacjentem, przede
wszystkim objęłaby go, uspokoiła. Śmierć, o której opowiedział, poruszyła
ją bardziej niż cokolwiek od czasu odejścia jej rodziców.
To właśnie okazało się zbawienne, wskazało jej drogę.
Czując do niego to, co czuła, jak mogłaby go nie objąć, nie pogłaskać?
Pozostać obojętna na jego ból? I to teraz właśnie, gdy zaczął płakać, być
może po raz pierwszy dając wyraz tęsknocie za utraconą żoną i córką?
Kołysała go delikatnie, głaskała jego włosy. Czas zatrzymał się. Gdy
wreszcie z oczu Marca przestały płynąć łzy, tym razem ona podała mu
chusteczkę.
Poczekała, aż Marc doprowadzi się do porządku, a potem zadała mu
pytanie, które miała przez cały czas na końcu języka.
- Marc, nadal nie rozumiem, dlaczego porzuciłeś medycynę.
- Czy to nie jest oczywiste? - spytał, wyraźnie zażenowany tym, że
stracił nad sobą panowanie. Unikał jej wzroku. - Gdyby nie moja praca,
one by nie zginęły. Powinienem ratować życie, a nie potrafiłem ocalić
nawet własnej rodziny. Jak mógłbym brać na siebie odpowiedzialność za
zdrowie innych ludzi?
Tkwiła w tym jakaś namiastka logiki, trudno jednak było nazwać
rozumowanie Marca racjonalnym.
- Podjąłeś więc taką decyzję wtedy, po wypadku? W głębokim szoku?
Czy nikt jej nie zakwestionował? Żaden kolega, żaden zwierzchnik nie
próbował ci wytłumaczyć, co się naprawdę stało i dlaczego?
- Próbowali ze mną rozmawiać dopiero, gdy opuściłem szpital. Wtedy
nie miało to już znaczenia. Zdążyłem wcześniej podpisać rezygnację.
86
RS
- Szpital? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Dlaczego tam w ogóle
trafiłeś?
Wzruszył ramionami.
- Stałem wtedy pomiędzy samochodem a ścianą. Uskoczyłem w
ostatniej chwili, ale trochę oberwałem. Nie mam wprawdzie w nodze tyle
metalu, żeby nie móc przejść bez dzwonienia przez bramkę na lotnisku, ale
w razie kremacji na pewno mieliby ze mną problemy.
Lauren milczała. Potrzebowała paru chwil, żeby otrząsnąć się z szoku.
Szukała słów. Im dłużej jednak nad tym rozmyślała, tym bardziej traciła
nad sobą panowanie. W końcu odezwała się spokojnie:
- Nie waham się ci tego powiedzieć, że chyba oszalałeś, skoro czujesz
się winny. Przecież zdajesz sobie sprawę, że ona była dorosła i musiała
wiedzieć, na co się porywa. Co do ciebie, wprost nie mogę uwierzyć, że
porzuciłeś zawód, o którym marzyłeś od dziecka. Nie chciałeś już pomagać
ludziom? Czerpać satysfakcji z niesienia im pomocy? Wcale mi się nie
podoba to, co przed chwilą usłyszałam. Zresztą, dziś nie wyglądałeś na
kogoś, komu byłoby obojętne, że ma okazję pomóc cierpiącemu.
Dostrzegła wyraz jego twarzy. Czyżby przesadziła? Zraniła go tą ostrą
wypowiedzią? Myśl, że mogłaby zdławić zalążek uczucia, które się
pomiędzy nimi rodziło, stała się nie do zniesienia, zwłaszcza że dopiero
teraz zdała sobie sprawę, jak głęboko się zaangażowała. Nie mogła jednak
udawać, że to on ma rację, nie mogła ukryć przed nim swojej oceny
wydarzeń.
Potem Marc się zamyślił. Najwyraźniej ważył jej słowa. Błysnął w niej
promyk nadziei. Może nie wszystko jeszcze stracone?
- Co do dzisiejszego zdarzenia, to masz rację - wyznał z westchnieniem.
- Po raz pierwszy od długiego czasu czułem, że naprawdę żyję.
- Jestem pewna, że wolisz to od przerzucania na biurku papierów -
zauważyła.
Zorientowała się, że nadal trzymają się za ręce.
- Wygrałaś. - Znów westchnął, tym razem z głębi duszy. - Tak bardzo
mi tego brakowało. Chyba postąpiłem nierozsądnie, decydując się na
porzucenie zawodu.
- Na pewno na tej decyzji zaważył bardzo twój pobyt w szpitalu -
zauważyła. - Ludzie nie wiedzieli, co ci powiedzieć. Bali się cię
odwiedzać, nie mieli pojęcia, jak się zachować. Miałeś za dużo czasu na
rozpamiętywanie tych tragicznych zdarzeń.
87
RS
- Chyba znów masz rację - przyznał ponuro. - Potem, kiedy moja
decyzja stała się powszechnie znana, jakby przestałem dla wszystkich
istnieć, tak jakbym nie żył.
- To przepełniło miarę - uzupełniła. - Straciłeś także to oparcie, które
miałeś w kolegach.
Marc jęknął i oparł głowę o krawędź kanapy.
- Teraz, kiedy tak to przedstawiasz, wszystko jest bardzo proste.
Gdybym cię poznał przed laty, mogłabyś mi nalać trochę oleju do głowy.
Uniósł jej dłoń i pocałował.
A jak potoczyłoby się moje życie, gdybym poznała Marca wcześniej? -
zapytała samą siebie.
Od czasu przeprowadzki do Edenthwaite jej życie -i postawa wobec
życia - uległy tak wielkiej zmianie, że trochę się w tym wszystkim
pogubiła.
Nie była już tą samą kobietą, która zmieniała ciągle pracę i czuła, że coś
ją ominęło. Na pewno wcześniej nie miałaby odwagi, żeby siedzieć przy
kominku i trzymać za rękę mężczyznę, nie mówiąc już o pocieszaniu go.
Co do marzeń, które zaczęła snuć, marzeń przekraczających granice jej
dotychczasowego świata, nie uważała ich już za mrzonki. Chciała, by się
spełniły.
Marc uniósł głowę. Przez krótką, porażającą chwilę odniosła wrażenie,
że chce ją pocałować. Po raz pierwszy wiedziała z góry, co by wtedy czuła
- i pragnęła tego.
Zastygła w oczekiwaniu rozkoszy, odnosząc wrażenie, że cały świat
wstrzymał oddech wraz z nią.
Potem Marc wstał. Przez chwilę się wahał, jakby żałował swej decyzji.
Lauren patrzyła na niego bezradnie, nie rozumiejąc, dlaczego zmienił
zdanie.
- Musisz się trochę przespać - zauważył, gdy cisza zaczęła im obojgu
nieznośnie ciążyć.
Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Ulotna chwila szczęścia się
skończyła.
Dlaczego on się tak zachowuje? - myślała Lauren gorączkowo. Gdy
wstała, Marc podał jej kurtkę. Czy zachowuje się tak dlatego, bo
przypomniał sobie, jak zareagowała na jego pierwszy pocałunek? A może
nie spodobał mu się jej komentarz dotyczący decyzji porzucenia zawodu
lekarza? Czy kiedykolwiek się tego dowie?
88
RS
Odprowadził ją do drzwi. Gdy weszła do swego domu, odwróciła się na
chwilę. Przez mleczną szybę zobaczyła, że Marc stoi i czeka, aż ona
zamknie drzwi.
To miło, że Marc zachowuje się jak dżentelmen, pomyślała, wchodząc
na górę. Kiedy jednak niedoświadczona kobieta nie wie, jak okazać, że
jego zaloty spotkałyby się z przychylnością... Jęknęła i skrzywiła się z
niesmakiem. Nie, jej zachowanie jest zbyt wiktoriańskie jak na obecne
czasy.
Dopiero leżąc w łóżku, zdała sobie sprawę z niektórych dziwnych
wątków, jakie przewijały się w ich rozmowach podczas wyprawy na
wzgórza. Zastanawiała się, czy liczne niedomówienia nie doprowadziły do
nieporozumień.
Marc już wcześniej dawał do zrozumienia, że nie zamierza się wiązać.
Teraz, gdy usłyszała o jego dramatycznych przejściach, zaczęła go
rozumieć.
Ona sama jeszcze do niedawna traktowała mężczyzn najwyżej jak
kolegów. Myśl o małżeństwie i własnej rodzinie pogrzebała już dawno,
wraz z ulubionymi lalkami i książeczkami dla dzieci.
Dopiero w Denison Memoriał jej uczucia przeszły niespodziewaną
ewolucję. Miła atmosfera w pracy i bajkowa uroda okolic wokół miasta
nadawały specyficznej barwy zwykłemu codziennemu życiu. Zmianom
tym towarzyszyło coraz wyraźniejsze przekonanie, że można je utrwalić i
wręcz spotęgować - dzięki Marcowi.
Czy to możliwe, że jego nastawienie podlega zmianom równolegle do
jej odczuć? Jeśli się nie myli, Marc zaczął ponownie rozważać swą zbyt
pospiesznie podjętą decyzję o zmianie zawodu. Czyż nie dojdzie z czasem
do wniosku, że nie ponosi żadnej winy za tragiczny wypadek żony?
Lauren zdała sobie sprawę, że w domku Marca nie ma żadnej fotografii
jego córki. Czy Heather była do niego podobna? Myśl o rysach twarzy
Marca, jego oczach powtórzonych w twarzy małej dziewczynki, wywołała
w Lauren uśmiech.
Gdy zasypiała, przemknął jej przez głowę wizerunek chłopca, taka
miniatura ojca, ufnie spoczywającego w jej ramionach.
89
RS
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Powiesiła płaszcz w szafce i sięgnęła po fartuch. Cieszyła się z
rozpoczęcia ciężkiego jak zwykle dnia. Praca zajmie ją, przyniesie
wytchnienie. Nie mogła sobie poradzić z natłokiem myśli i pytań, na które
nie znała odpowiedzi, oraz problemów, których nie potrafiła rozwiązać.
Niestety sposób, w jaki Marc zakończył poprzedni dzień, nie
pozostawiał wątpliwości, że mimo przelotnego pożądania, jakie
niewątpliwie go ogarnęło, nie żywił wobec niej uczuć, które
przypominałyby to, co odczuwała ona.
Jedno przynajmniej wie teraz na pewno. Zakochała się w dyrektorze
Denison Memoriał, doktorze Fletcherze.
Dojście do tego stwierdzenia zajęło jej sporo czasu, lecz teraz nie miała
już wątpliwości. Wiedziała, że go kocha, kocha go mimo to, że wkrótce on
zapewne opuści Edenthwaite, by dalej pracować w zawodzie lekarza woj-
skowego. W obecnej sytuacji na pewno nie znalazłaby sposobu ani okazji,
by za nim pojechać.
- Jeśli się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma - wyszeptała starą
maksymę i ciężko westchnęła. -Dzień dobry, Soniu, działo się coś? -
zapytała głośno pielęgniarkę, od której przejmowała dyżur.
- Zapytaj lepiej, co się nie działo - wyrecytowała najwidoczniej
przygotowaną odpowiedź Sonia, która nie mogła się doczekać okazji
wprowadzenia Lauren w sytuację. - Wiele straciłaś, i to częściowo twoja
wina.
- Moja wina?
Czyżby roztargnienie wywołane niedawnymi wydarzeniami sprawiło, że
zapomniała o czymś ważnym? A może ma to znów coś wspólnego z tym
Robertem Wainwrightem?
Sytuacja zaczynała się już robić nie do zniesienia. Stało się jasne, że ten
człowiek uporczywie ją nęka. Jeśli nie przestanie, będzie chyba musiała
wystąpić na drogę sądową i uzyskać wydanie chroniącego ją
postanowienia.
Zastanawiała się, czy ma numer telefonu policjanta prowadzącego
dochodzenie w sprawie absurdalnych doniesień Wainwrighta. Zorientowała
się nagle, że Sonia przez cały czas trajkocze, a ona wcale jej nie słucha.
Zamiast poprosić o powtórzenie i narazić się na złośliwość, postarała się
skupić i domyślić początku opowieści koleżanki.
90
RS
- W każdym razie ten rugbysta zaśmiał się i powiedział, że żadna
dziewczyna nie da mu rady i że może tego dowieść. W barze pełnym ludzi
chwycił Sam za włosy i...
- Sam? Z mojej grupy?
- Tak! Przecież właśnie ci o tym opowiadam - potwierdziła niecierpliwie
Sonia. - Przyjaciółka Sam chodziła z tym gburem i bała się z nim zerwać.
Sam opowiadała jej o twoich zajęciach, a on to usłyszał.
Lauren poczuła, że ma w żołądku twardą kulę. Sam jest co prawda
bardzo pojętna, lecz zajęcia trwają dopiero od trzech tygodni. Nie powinna
jeszcze z nikim zadzierać.
- No i co? - zapytała, bojąc się odpowiedzi.
- Sam musiała spędzić noc u nas w szpitalu, ale kolesie tego faceta nie
dadzą mu już spokoju. Na pewno będą się z niego nabijać.
- Ale co się stało? - zapytała ostro, zirytowana gadulstwem Soni.
Skoro Sam trafiła do szpitala jako pacjentka, musiała odnieść obrażenia.
Jeśli to choćby częściowo jej wina...
- Dobrze, już dobrze. O wszystkim opowiedziała mi ta przyjaciółka
Sam. Według niej jej chłopak, no, teraz to już z pewnością były chłopak,
złapał Sam za włosy. Zapytał, jak sobie z tym poradzi. Stał i szczerzył zęby
do swoich kumpli.
Lauren miała ochotę potrząsnąć Sonią, żeby wydobyć z niej odpowiedź.
- Wyduś to z siebie wreszcie! - warknęła.
- Sam wykonała jakiś dziwny ruch, a potem cisnęła tym facetem na
podłogę, chociaż waży dwa razy więcej niż ona!
- Ale dlaczego Sam trafiła do nas na obserwację?
- Ten rugbysta, padając, strącił ze stołu jakieś szklanki. Gdy Sam
odwróciła się, żeby odejść, pośliznęła się na mokrej podłodze i uderzyła
głową w krawędź stołu.
Lauren poczuła głęboką ulgę. Bała się, że dziewczyna wplątała się przez
nią w niebezpieczną sytuację, że przeceniła własne siły.
- W końcu nic poważnego jej się nie stało?
Rozejrzała się, lecz w pobliżu nie dostrzegła Sam.
- Wróciła do domu dziś rano, około jedenastej. Wszystkie
odprowadzałyśmy ją jak bohaterkę - relacjonowała szeroko uśmiechnięta
Sonia. - A najlepsze w tym wszystkim jest to, że ten rugbysta poczuł się tak
upokorzony, że postanowił wyjechać do innego miasta, w którym jest także
oddział firmy, w której pracuje.
91
RS
- To niezły pomysł - zgodziła się Lauren. Rzeczywiście się ucieszyła.
Sam ośmieszyła faceta przed jego kolegami, i mógł szukać zemsty.
- Coś jeszcze? - spytała z nadzieją, że poza przygodą Sam nie wydarzyło
się już nic równie wstrząsającego.
- Miałam ci powtórzyć, żebyś od razu po przyjściu skontaktowała się z
tym fajnym Markiem Fletcherem -poinformowała Sonia. - Udało ci się
osiągnąć rzecz pozornie niemożliwą. Dzięki tobie dostrzegł, że poza
papierkami coś jeszcze istnieje...
Lauren dostrzegła w oczach rozmówczyni błysk świadczący o tym, że
cierpi na głód sensacji.
- Myślę, że jednak chodzi właśnie o papierki - odrzekła.
Zdusiła w sobie nadzieję, że mogłoby chodzić o coś bardziej osobistego.
A już na pewno nie wspomni Soni o sprawie z Robertem Wainwrightem,
żeby nie pobudzić dodatkowo jej ciekawości.
- To ja prowadziłam kurs samoobrony. Może po zdarzeniu w barze
policja chce dostać moje pisemne oświadczenie?
- Tylko tyle? - Sonia wyglądała na rozczarowaną. Po chwili jednak
rozjaśniła się, tknięta nagłą myślą. - Może chcesz, żebym została, gdy
będziesz z nim rozmawiać? Nie zaszkodzi, jeśli przed świętami załapię
trochę nadgodzin.
Lauren wiedziała, że Sonię po prostu zżera ciekawość. Zaśmiała się.
- Najpierw zatelefonuję i zapytam, o co mu chodzi.
Gdy Marc w końcu się zjawił, po Soni nie pozostał nawet ślad.
Towarzyszył mu mężczyzna w garniturze, który pomimo braku munduru
musiał być funkcjonariuszem policji. Lauren nie mogła oderwać wzroku od
cienkiej teczki, którą ze sobą przyniósł. Domyślała się, co zawiera.
- Wejdźmy do mojego pokoju - zaprosiła ich, mając nadzieję, że jej głos
nie zdradza zdenerwowania. - Mogę zaproponować kawę albo herbatę, i to
wcale nie w plastikowym kubku z automatu.
W końcu, z filiżankami w rękach, zajęli miejsca. Szukając
instynktownie bezpiecznego schronienia, Lauren odgrodziła się od nich
biurkiem. Detektyw usiadł na krześle przeznaczonym dla gości, Marc
jednak, ku zdziwieniu gospodyni, stał oparty o szafkę, jakby chciał ją,
Lauren, przed czymś obronić.
Myśl, że się o nią troszczy, po zdarzeniach poprzedniego wieczoru
podziała na Lauren jak balsam na duszę. Nie złagodziło to jednak
bolesnego napięcia, które ostatnio ją nękało.
92
RS
- Zwykle nie prowadzimy tego rodzaju dochodzeń -zaczął policjant. -
Jeśli ktoś chce odnaleźć członka rodziny, są inne sposoby. W pani jednak
wypadku, ponieważ formułowano przeciwko pani zarzuty natury krymi-
nalnej, musieliśmy sprawdzić pani tożsamość, tak by nie mieć choćby
cienia wątpliwości.
- Ona to wszystko wie - przerwał mu niecierpliwie Marc.
Lauren zobaczyła, że przestąpił z nogi na nogę, jakby nie mógł się
doczekać, kiedy będzie mógł zabrać głos.
- Szybko, stary - dodał. - Nie widzisz, jaka jest zdenerwowana?
- Przepraszam, ale obowiązują mnie pewne zasady postępowania.
- Zwalniamy cię z nich, przejdź do rzeczy - poprosił Marc.
- No cóż, pani Scott - zaczął funkcjonariusz, lecz tym razem to Lauren
mu przerwała.
- Proszę mówić do mnie Lauren, to mniej...
Nie mogąc znaleźć właściwego określenia, wzruszyła w końcu
ramionami.
- Dobrze. A więc, Lauren... - Policjant uśmiechnął się szeroko. W
innych okolicznościach uznałaby, że jest całkiem atrakcyjny, teraz jednak
chciała tylko usłyszeć, co ma do powiedzenia. - Dzięki informacjom,
których nam udzieliłaś, mogliśmy łatwo dotrzeć do dokumentów
adopcyjnych. Potem natrafiliśmy jakby na ścianę, ponieważ w tej adopcji
nie pośredniczyły żadne instytucje. Poza tym ktoś zadał sobie wiele trudu,
żeby ukryć tożsamość naturalnej matki.
Spojrzał na akta, po czym wręczył Lauren jeden z arkuszy.
- Dopiero w rejestrze urzędu stanu cywilnego przekonaliśmy się, że
urodziło się dwoje dzieci, w dziewięciominutowym odstępie. Zobacz, tam
jest wpisana data i godzina urodzenia. Zawsze w takiej sytuacji odnotowuje
się czas co do minuty.
- Jestem więc bliźniaczką. - Musiała czekać dwadzieścia osiem lat, żeby
się o tym dowiedzieć. - A moja siostra...
- Jak się już zapewne domyśliłaś, to Laurel Wainwright.
- Córka tego okropnego Roberta - uzupełnił Marc. Lauren skryła
uśmiech. Nie mogła przecież mieć do tego człowieka pretensji. W końcu to
dzięki niemu dokonała niespodziewanego odkrycia.
Dlaczego jednak zatrzymał jedną córkę, drugą zaś...
Chyba że...
- Ona także została adoptowana? - zapytała.
93
RS
- Niestety, nie zapoznałem się z informacjami o niej poza zakresem, w
jakim musiałem to zrobić, żeby stwierdzić, że jesteście bliźniaczkami.
Chodziło przede wszystkim o ustalenie twojej tożsamości, tak żeby pan
Wainwright przestał podważać twoją wiarygodność i nasyłać na ciebie
detektywów.
Lauren opadła na krzesło z wdziękiem marionetki, której ktoś przeciął
nagle wszystkie sznurki.
- Już nie jestem samotna - zauważyła cicho. Uniosła głowę i napotkała
uśmiech Marca. Cudowna wiadomość rozgrzewała ją jak promień słońca.
Odruchowo wyciągnęła do niego rękę. Gdy jej od razu nie przyjął,
przestraszyła się, że popełniła nietakt. Po chwili jednak Marc zbliżył się o
krok. Ujął jej dłoń gestem świadczącym o pełnej akceptacji.
- Teraz, kiedy wiem, że to on jest moim ojcem -westchnęła - muszę się
zastanowić, czy chcę go poznać.
Wolała na razie o tym nie myśleć, koncentrować się na przyjaznym
geście Marca.
- Mogłabyś go wtedy zapytać, dlaczego oddał córki do adopcji -
zauważył policjant, o którym chwilowo zdążyła zapomnieć. - Nie mogę
zrozumieć, jak ktoś mógł choćby pomyśleć o rozdzieleniu bliźniaczek. To
taka silna więź.
- Może uda się ją odtworzyć - zauważyła z nadzieją w głosie. - Pozostaje
już tylko odnaleźć siostrę. Nadal nie wiadomo, gdzie przebywa, prawda?
Zanim detektyw zdążył odpowiedzieć, z zewnątrz dobiegły ich
podniesione głosy. Lauren rozpoznała spokojny ton pełniącej dyżur
pielęgniarki. Męskiego głosu nie znała. Ponieważ głosy się zbliżały,
wiedziała, że stan ten nie potrwa długo.
Przepierzenie miało wielkie szyby. Ponieważ Lauren nie zasunęła
zasłon,
okna
umożliwiały
obserwowanie
korytarza.
Zobaczyła
przysadzistego, czerwonego na twarzy mężczyznę. Zastukał w szklaną
przegrodę, jego jasnoniebieskie oczy wpatrywały się w nią ze złością.
Mężczyzna nie czekał na zaproszenie, lecz otworzył drzwi i wszedł do
środka.
- Tutaj jesteś! - krzyknął, ujmując się groźnie pod boki. - Nadeszła pora,
żeby zakończyć ten nonsens, moja panno. Mam inne, ważniejsze sprawy na
głowie, a ty marnujesz mój czas. Pakuj się, wracamy do domu.
Porozmawiamy w samochodzie.
- Pan Robert Wainwright? - zapytała z wahaniem.
94
RS
Powoli podniosła się na nogi. Doświadczała mieszanych uczuć. Stanęła
nagle oko w oko z kimś, kto okazał się przyczyną jej kłopotów od początku
pobytu w Edenthwaite. Nie spodziewała się mimo wszystko, że mężczyzna
jest aż tak antypatyczny. Czy to dlatego jej siostra opuściła dom?
- Na początek proszę przerwać to przedstawienie -dodała ostrym tonem.
- Przydałby się panu jakiś środek uspokajający.
- Prosimy o ściszenie głosu - zainterweniował Marc. - Jesteśmy w
szpitalu, tu leżą chorzy.
Lauren zorientowała się, że Marcowi mężczyzna również się nie
spodobał. To taki typ miałby być jej ojcem?
- Czy pan Robert Wainwright? - zapytał Marc, choć trudno było żywić
wątpliwości.
- Co to pana obchodzi? Ja rozmawiam z córką.
- Moglibyśmy się z panem zgodzić, gdyby chodziło rzeczywiście o pana
córkę - odpowiedział mu detektyw.
- A pan kim jest?
- Tylko inspektorem policji badającym sprawę złożenia doniesienia o nie
popełnionym przestępstwie -padła spokojna odpowiedź.
- Nie popełnionym? Co za bzdura! Każdy zarzut odpowiada prawdzie!
To moja córka, Laurel. Zniknęła razem z moim samochodem. Podaje się za
Lauren Scott i twierdzi, że jest pielęgniarką. Skoro pan wiedział, gdzie jest,
dlaczego jej pan jeszcze nie zatrzymał? A... a może właśnie pan miał
zamiar to zrobić? - zmitygował się.
- Nie, nie mam zamiaru nikogo zatrzymać. Ta pani jest osobą, za którą
się podaje, i nazywa się Lauren Scott. Jest w pełni wykwalifikowaną
pielęgniarką zatrudnioną w szpitalu Denison Memoriał. Oraz - ciągnął z
naciskiem, mimo że mężczyzna starał się mu przerwać - ma stosowne
dokumenty, które to potwierdzają. Wszystkie zostały zweryfikowane przez
policyjny wydział dochodzeniowy.
- Stek kłamstw - podsumował Robert Wainwright. -Wysłałem wam
fotografię córki. Każdy głupi może się przekonać, że to ona. Jedyna
różnica to inna fryzura. -Zwrócił się bezpośrednio do Lauren. - Przestań
udawać, to się na nic nie zda.
- Proszę pana - odezwał się detektyw, zanim Lauren zdążyła zareagować
- niech pan najpierw obejrzy dokumenty.
95
RS
Wyjął z teczki jakąś kartkę i wręczył ją Wainwrightowi. Gdy sięgnął na
biurko po świadectwo urodzenia, Lauren zorientowała się, że znalazł
najszybszy sposób przekonania rozmówcy, że mówi prawdę.
- Co to znaczy? - zapytał Robert Wainwright zdumiony, porównując oba
dokumenty. - Są identyczne, tyle że w jednym popełniono błąd w pisowni
imienia. To Laurel.
Położył nacisk na ostatnią literę.
- Proszę się lepiej przyjrzeć - poradził uprzejmie detektyw. - To są kopie
oryginalnych wpisów w aktach stanu cywilnego. Mają kolejne numery
porządkowe. W kolumnie „data urodzenia" są dane, z których wynika, że
Lauren i Laurel to bliźniaczki.
- Bliźniaczki? - zadrwił Robert Wainwright. - To niemożliwe. Nie
ośmieliłaby się zataić, że ma... - Nagle zamilkł, jakby się zorientował, że
zdradził więcej niż powinien. Zbladł i zmienił taktykę. - Gdzie zatem jest
moja córka? Gdzie jest Laurel Wainwright?
- Obawiam się, że nie mogę panu tego ujawnić. Złożył pan doniesienie
na panią Scott, jako na oszustkę i złodziejkę. Badaliśmy tylko jej sprawę.
Oczywiście, teraz nie będziemy już jej niepokoić.
- Ale... - zaczął mężczyzna, lecz zrezygnował z dokończenia
wypowiedzi.
- Z drugiej strony - kontynuował niewzruszenie detektyw, który
tymczasem wstał i podszedł do drzwi -przekażę akta zwierzchnikom,
którzy podejmą decyzję, czy oskarżyć pana o marnowanie czasu policji,
nękanie niewinnej obywatelki i zniesławienie. Byłoby najwygodniej, gdyby
udał się pan ze mną od razu na posterunek.
Otworzył drzwi, jakby zapraszając Roberta Wainwrighta do opuszczenia
tego miejsca. Ten zrobił już nawet pierwszy krok, gdy zatrzymała ich
Lauren.
- Proszę poczekać! - zawołała. - Jeśli Laurel jest pana córką, nie oznacza
to przypadkiem, że jest pan również moim ojcem?
- Z pewnością nie. Żona i ja adoptowaliśmy ją od razu po urodzeniu.
Po tym oświadczeniu wyszedł. W ostatniej chwili przed opuszczeniem
pomieszczenia, tak że Robert Wainwright nie mógł już tego zobaczyć,
detektyw wyjął szybko z teczki jakiś dokument i położył go na stosie
papierów Lauren. Zanim zamknął za sobą drzwi, posłał jej
porozumiewawcze spojrzenie. Marc natychmiast porwał kartkę z biurka.
- Co to jest? - zapytała niecierpliwie Lauren.
96
RS
Nie patrząc na dokument, Marc wręczył go Lauren.
Oszołomiona, początkowo nie wiedziała, co ma przed oczami. Po chwili
zorientowała się, że jest to krótkie podsumowanie ustaleń, jakie poczynił
detektyw.
Ostatni punkt został dopisany ręcznie. Lauren przypomniała sobie, że
policjant notował coś w aktach podczas jednej z tyrad wygłaszanych przez
Roberta Wainwrighta.
Bała się spojrzeć na to miejsce. Czyżby to był adres jej siostry?
- Popatrz, Marc, czy sądzisz... Podała mu kartkę.
- Sądzę, że na pewno warto tam pojechać i się przekonać, prawda? Ale
nie dziś - dodał szybko. - Od razu po pracy masz następne spotkanie.
- Ja?
Usiłowała sobie przypomnieć, co na dziś zaplanowała.
- Tak, ty. Ze mną. Od czasu naszej ostatniej rozmowy dużo
rozmyślałem.
Mimo że znała go już dobrze, nie mogła niczego wyczytać z jego
twarzy. Wytrącało ją to z równowagi.
Marc postanowił poinformować ją, że wraca do wojska, wyjeżdża z
Edenthwaite i ją zostawia? Tak, dla niego to na pewno dobrze, uznała. Ale
dla mnie? Chyba nigdy nie pogodzę się ze stratą.
Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
- Jeśli nic się nie wydarzy, wrócę do domu o wpół do dziesiątej -
oświadczyła.
- Świetnie. Do zobaczenia.
Wyszedł, nie wypowiadając już ani jednego słowa.
- Przestań wreszcie się krzątać i siadaj - polecił sobie Marc, gdy
zorientował się, że któryś już raz z rzędu poprawia idealnie ułożone
sztućce.
Zachowanie spokoju przychodziło mu jednak z trudem. Przecież tak
wiele zależy od przebiegu zdarzeń w ciągu kilku najbliższych godzin. Skąd
mógł wiedzieć, że jego uczucia wobec Lauren nabiorą aż takiej mocy?
Na dźwięk pukania do drzwi niemal podskoczył. Czekał na Lauren, nie
czuł się jednak w pełni przygotowany na jej przybycie.
- Nie za wcześnie przyszłam? - spytała, zdejmując płaszcz w małym
przedpokoju.
Wziął od niej okrycie.
- Nie - odparł, nie czując się zbyt pewnie.
97
RS
Musi ją przekonać, że powinna zostać trochę dłużej w jednym miejscu. I
tym miejscem jest właśnie Edenthwaite. Jeśli to się nie uda, miał w
rezerwie plan B, gdyż nie mógł tak po prostu pozwolić jej odejść.
- Co za wspaniały zapach! - zawołała z uśmiechem, gdy weszli do
kuchni. - Mogę ci w czymś pomóc?
- Nie, po prostu się rozgość - powiedział, podsuwając Lauren krzesło.
Wciągnął z rozkoszą zapach jej szamponu. Przypomniał sobie jednak
szybko, w jakim celu ją zaprosił.
Gdy stanął przy piecyku, zdał sobie nagle sprawę, że pomimo
zastosowania niezawodnego przepisu na kurczaka nie przełknie ani kęsa,
dopóki nie porozmawia z Lauren, nie przekona się, czy jest szansa...
Podszedł do stołu.
- Lauren, myślałem o tym, co mi powiedziałaś - wypalił, nie mogąc
dłużej czekać.
- O czym?
Spojrzała na niego niepewnie.
- O tym, że byłbym o wiele szczęśliwszy jako lekarz niż jako urzędnik. -
Przysunął sobie drugie krzesło i usiadł naprzeciw niej. - Miałaś oczywiście
rację. Kiedy to zrozumiałem, udało mi się rozwiązać wiele innych spraw.
- Jakich? - zapytała.
Nie wyglądała na tak szczęśliwą, jak się spodziewał. Czyżby
zinterpretował jej zachowanie nieprawidłowo? Trudno, już za późno, żeby
się wycofać.
- Takich jak zatrudnienie się jako lekarz gdzieś w Edenthwaite, a może
nawet w Denison Memoriał. Musiałbym najpierw zwolnić zajmowane
dotychczas stanowisko i poszukać kogoś na swoje miejsce. Potem po-
winienem znaleźć architekta i zamówić projekt połączenia obu części
domu.
Gdy urwał, by zaczerpnąć tchu, zorientował się, że pomylił kolejność.
Przecież nie powiedział jeszcze najważniejszego!
Nachylił się i ujął dłonie Lauren.
- Przede wszystkim jednak - mówił cicho, świadom, że i tak ma
wszystkie uczucia wymalowane na twarzy - przede wszystkim wiem, że
nigdy i nigdzie nie będę szczęśliwy bez ciebie.
Wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź. Lauren milczała. W jej
oczach błysnęły łzy.
98
RS
- Lauren! Co się stało? - Czuł przygniatający mu pierś ciężar. Czyżby ją
zmartwił? To ostatnie, czego chciał. - Nie płacz, kochanie, proszę. Wiem,
że znamy się dopiero od niedawna i że nikt nie wyszedłby bez wahania za
takiego starego zgorzkniałego faceta, jakim jestem. Wiem, że jest jeszcze
za wcześnie, ale po prostu nie mogłem już dłużej czekać.
- Marc? - odezwała się cicho i przyłożyła mu palec do ust. - Przestaniesz
wreszcie gadać? Już nigdy mnie nie pocałujesz? Czekasz, aż dam ci
zezwolenie na piśmie?
Porwał ją z krzesła i zakręcił wokół siebie, choć w maleńkiej kuchni
ryzykował, że Lauren uderzy w jakiś mebel.
- Wyjdziesz za mnie? - zapytał, niosąc ją do saloniku.
Podświadomie wybrał miejsce przy kominku, gdyż wiązało się to z
pewnym miłym wspomnieniem. Jeśli Lauren się zgodzi, takich wspólnych
wspomnień będzie coraz więcej.
- Oczywiście - potwierdziła z oczami błyszczącymi od łez. - Tak się
bałam, kiedy powiedziałeś, że podejmiesz pracę jako lekarz. Wiedziałam,
że to dobra decyzja, lecz bałam się, że cię utracę.
Otarł z jej policzków łzy. Pomylił się przed chwilą. Okazuje się, że
Lauren płacze ze szczęścia. Przez całe życie będzie się uczył rozpoznawać
jej uczucia.
- Nie mógłbym przecież wyjechać. To tak, jakbym zostawił tu część
siebie. - Przypomniały mu się własne lęki. - Lauren, oboje wiemy, jak
często się przeprowadzałaś. Czy uważasz, że mogłabyś tu pozostać?
- Bez wątpienia. Tego właśnie szukałam. Miejsca, które stałoby się
domem.
- Edenthwaite jest takim miejscem? - zapytał.
Po raz pierwszy trzymał ją w ramionach, wiedząc, że jest to początek ich
wspólnego życia.
- Z tobą tak - odparła radośnie, obejmując go i podnosząc głowę. - Nie
zdawałam sobie sprawy, czego szukam. Teraz już wiem. Szukałam miłości.
- A dzieci? - zapytał, czując, że mimo śmierci Heather ma w sobie tyle
uczucia, że wystarczyłoby go dla całej gromady dzieci, gdyby tylko Lauren
chciała się na to zgodzić.
Właściwie nie musiała odpowiadać. Jej uśmiech wyjaśnił mu wszystko.
- Dzieci? Chciałam mieć dużo dzieci! Mamy pod bokiem Cumbrię, nie
zabraknie im miejsca do zabawy.
99
RS
- Pewnego dnia odnajdziemy też twoją siostrę - obiecał Marc. - Ale
chyba już po ślubie, gdyż z tym nie zamierzam czekać.
- No dobrze - odparła z namysłem, nieświadoma błysku, jaki pojawił się
w jej oczach. - Wobec tego pozostaje już tylko jedna kwestia.
- Jaka?
Zaczął się niecierpliwić. Ogarniało go pożądanie.
- Już dawno pozwoliłam ci mnie pocałować i nic z tego nie wyszło. Czy
byłym wojskowym trzeba wydawać jednoznaczne rozkazy?
Jej oczy w kolorze miodu przepełniło pożądanie. Marc ukrył twarz w
dłoniach. Zastanawiał się, jaki to cud sprawił, że Lauren oddała serce
właśnie jemu.
- Nie, nie musisz mi rozkazywać. Teraz, gdy wyznałaś, że mnie kochasz,
wystarczy mnie o to poprosić.
- Doprawdy? - zdziwiła się z kokieterią, którą zauważył u niej po raz
pierwszy i która do głębi poruszyła jego serce. - Zanieś mnie do sypialni.
Skoro mamy wziąć ślub, musimy się lepiej poznać...
100
RS