HARRY HARRISON
Z
ŁOTE
L
ATA
S
TALOWEGO
S
ZCZURA
Copyright 1993 by Harry Harrison
Copyright 1994 Wydawnictwo Amber
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
Ulice Aszkelonu — (The Streets of Ashkelon)
. . . . . . . . . . . .
3
Sklep z zabawkami — (Toy Shop)
. . . . . . . . . . . . . . . .
16
Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me, Not Amos Cabot!)
. . . . . . . .
21
Pancernik w rezerwie — (The Mothballed Spaceship)
. . . . . . . . .
28
Akcja specjalna — (Commando Raid)
. . . . . . . . . . . . . . .
43
. . . . . . . . . . . . . . . . .
51
Nowy wspaniały ´swiat — (Brave Never World)
. . . . . . . . . . .
60
Tajemnica Stonehenge — (The Secret of Stonehenge)
. . . . . . . . .
91
Operacja ratunkowa — (Rescue Operation)
. . . . . . . . . . . . .
95
Autoportret — (Portrait of the Artist)
. . . . . . . . . . . . . . .
107
Zacofana planeta — (Survival Planet)
. . . . . . . . . . . . . . .
114
Współmieszka´ncy — (Roommates)
. . . . . . . . . . . . . . . .
125
Złote lata Stalowego Szczura — (The Golden Years of the Stainless Steel
Rat)
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
145
Ulice Aszkelonu — (The Streets of
Ashkelon)
Ponad wieczn ˛
a osłon ˛
a chmur ´Swiata Weskera dał si˛e słysze´c narastaj ˛
acy, przy-
tłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał si˛e raptownie, pozwalaj ˛
ac butom za-
gł˛ebi´c si˛e w błotnistej mazi, i przyło˙zył dło´n do ucha. Zniekształcony przez g˛est ˛
a
atmosfer˛e grzmot był coraz gło´sniejszy.
— To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — po-
wiedział Itin przetrawiaj ˛
ac powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszel-
kich zasad tutejszej logiki przeanalizowa´c dokładnie ka˙zdy z osobna. — Ale prze-
cie˙z twój statek stoi wci ˛
a˙z tam, gdzie wyl ˛
adowałe´s, i chocia˙z w tej chwili go nie
widzimy, musi tam sta´c, jeste´s bowiem jedyn ˛
a osob ˛
a, która potrafi go obsługiwa´c.
Nawet gdyby kto´s jeszcze to umiał, słyszeliby´smy najpierw odgłosy jego startu.
Poniewa˙z tak nie było, a ten hałas jest niew ˛
atpliwie wydawany przez pojazd ko-
smiczny, zatem musi to by´c. . .
— . . . jaki´s inny statek — uci ˛
ał Garth, zbyt zaj˛ety własnymi my´slami, by cier-
pliwie czeka´c, a˙z Itin dobrnie do ko´nca ła´ncucha logicznego. Z cał ˛
a pewno´sci ˛
a
był to jaki´s inny go´s´c z przestrzeni, kieruj ˛
acy si˛e, podobnie jak on przedtem, na
sygnał radaru S.S. Pojawienie si˛e kogo´s takiego było tylko kwesti ˛
a czasu. Nowo
przybyły niew ˛
atpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara si˛e
wyl ˛
adowa´c jak najbli˙zej.
— Lepiej si˛e pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do
wioski wod ˛
a. Powiedz wszystkim, by schowali si˛e w bagnie, byle dalej od stałego
l ˛
adu. Urz ˛
adzenia tego statku wytwarzaj ˛
a podczas l ˛
adowania tak wysok ˛
a tempe-
ratur˛e, ˙ze ka˙zdy, kto znajdzie si˛e w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie
ugotowany.
Była to gro´zba, któr ˛
a niewielki, ziemnowodny mieszkaniec ´Swiata Weskera
zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth sko´nczył mówi´c, Itin zwin ˛
ał ˙zebrowa-
ne uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału.
Garth ruszył dalej przez hamuj ˛
ac ˛
a kroki ma´z, docieraj ˛
ac do skraju wioski w chwi-
li, gdy łoskot przeszedł w ogłuszaj ˛
acy ryk, a statek kosmiczny wyłonił si˛e spo´sród
nisko zalegaj ˛
acych chmur. Przesłoniwszy oczy dłoni ˛
a, by nie da´c si˛e o´slepi´c dłu-
3
giemu j˛ezykowi tryskaj ˛
acego z dysz ognia, przygl ˛
adał si˛e z mieszanymi uczucia-
mi szaro-czarnej sylwetce pojazdu.
Po sp˛edzeniu na ´Swiecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak
towarzystwa innych ludzi zaczynał powa˙znie mu doskwiera´c. Niemniej, podczas
gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał si˛e swoich
praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek te˙z mógł nale˙ze´c
do jakiego´s handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z t ˛
a planet ˛
a.
Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to by´c ktokolwiek inny. Pomy´slaw-
szy to, Garth schronił si˛e pod gigantyczn ˛
a paproci ˛
a i poluzował tkwi ˛
ac ˛
a w kaburze
bro´n. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów,
a˙z w ko´ncu silniki umilkły, a stopy wsporników zagł˛ebiły si˛e z trzaskiem w pop˛e-
kany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadaj ˛
ac w miejscu, gdy chmura dymu
powoli rozpływała si˛e w wilgotnym powietrzu.
— Garth. . . ty szanta˙zysto, szczekaj ˛
acy po tutejszemu. . . gdzie jeste´s? — za-
grzmiał gło´snik statku. Sylwetka pojazdu wygl ˛
adała tylko nieco znajomo, ale
brzmienie głosu nie pozostawiało ˙zadnych w ˛
atpliwo´sci. Garth u´smiechn ˛
ał si˛e
krzywo wychodz ˛
ac na otwart ˛
a przestrze´n i zagwizdał na palcach. Kierunkowy
mikrofon na stateczniku obrócił si˛e w jego stron˛e.
— Co ty tu robisz, Singh? — krzykn ˛
ał do mikrofonu. — Zamiast znale´z´c wła-
sn ˛
a planet˛e, wolisz okrada´c innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podst˛epny
kr˛etacz?
— Uczciwych! — rykn ˛
ał wzmocniony głos. — I kto to mówi? Człowiek, któ-
ry poznał wi˛ecej wi˛ezie´n ni˙z burdeli, a tych ostatnich, słowo daj˛e, jest niemało.
Przykro mi, kompanie z dzieci´nstwa, ale nie mo˙zesz liczy´c na moj ˛
a pomoc w ob-
rabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej ´smierdz ˛
acy ´swiat,
gdzie zbij˛e fortun˛e. Zatrzymałem si˛e tu tylko na chwil˛e, bo trafiła si˛e okazja, by
zarobi´c uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówk˛e. Przywiozłem ci towa-
rzystwo, idealne wr˛ecz dla ciebie. Facet nijak nie jest zwi ˛
azany z twoim fachem,
ale mo˙ze ci si˛e przyda´c. Wyszedłbym sam, aby ci˛e przywita´c, gdyby nie te testy
i szczepienia. Wypuszczam pasa˙zera przez ´sluz˛e i mam nadziej˛e, ˙ze pomo˙zesz mu
z baga˙zem.
Przynajmniej nie b˛edzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby
pasa˙zer zechciał odby´c podró˙z w jedn ˛
a stron˛e na tak zacofan ˛
a planet˛e? Co takiego
kryło si˛e w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znale´z´c
si˛e naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił si˛e przez luk towaro-
wy, z trudem taszcz ˛
ac wielk ˛
a pak˛e. Ten obrócił si˛e, ukazuj ˛
ac co´s jakby biał ˛
a psi ˛
a
obro˙z˛e, oznaczaj ˛
ac ˛
a duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca
stał si˛e oczywisty.
— Co pan tu robi? — spytał szorstko Garth pomimo stara´n, by nada´c głoso-
wi jak najłagodniejsze brzmienie. Je´sli nawet tamten to zauwa˙zył, to zignorował
4
form˛e powitania, u´smiechał si˛e bowiem nadal i schodz ˛
ac po rampie wyci ˛
agn ˛
ał
dło´n.
— Jestem ojciec Marek — powiedział. — Z Misyjnego Towarzystwa Braci.
Miło mi spotka´c. . .
— Pytałem, po co pan tu przybył. — Garth panował ju˙z nad sob ˛
a, a jego głos
był cichy i wr˛ecz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobi´c, i to jak najszybciej, je´sli
miała istnie´c jeszcze jaka´s szansa.
— To chyba oczywiste — powiedział ojciec Marek, wci ˛
a˙z pełen dobrego sa-
mopoczucia. — Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych
emisariuszy na obce ´swiaty. Miałem to szcz˛e´scie. . .
— Zabieraj pan t˛e walizk˛e i wracaj zaraz na statek. Nie jeste´s tu potrzebny,
nikt ci˛e nie zapraszał. B˛edziesz tu tylko ci˛e˙zarem dla wszystkich, ˙zaden tubylec
nie b˛edzie nawet chciał z tob ˛
a gada´c.
— Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie — powiedział ksi ˛
adz,
wci ˛
a˙z spokojny, ale ju˙z bez u´smiechu. — Zapoznałem si˛e dobrze z prawem ga-
laktycznym, podobnie jak i z histori ˛
a tej planety. Nie ma tu ˙zadnych chorób ani
niebezpiecznych zwierz ˛
at. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna
nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywa´c na jej powierzchni, jak
pan.
Facet miał racj˛e, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyzna´c. Ble-
fował, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze ksi ˛
adz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał.
Pozostał tylko jeden sposób, by go zawróci´c, póki jeszcze mo˙zna to zrobi´c.
— Wracaj na statek! — krzykn ˛
ał, nie skrywaj ˛
ac zło´sci. Płynnym ruchem wy-
ci ˛
agn ˛
ał bro´n i z odległo´sci kilku cali wymierzył czarn ˛
a luf˛e w ˙zoł ˛
adek ksi˛edza,
który zbladł, ale si˛e nie ruszył.
— Co ty wyrabiasz, Garth?! — krzykn ˛
ał przez gło´snik przera˙zony Singh. —
Ten facet zapłacił pełn ˛
a taks˛e za przejazd i nie masz prawa wyrzuca´c go z planety.
— Mam prawo — powiedział Garth, mierz ˛
ac dla odmiany mi˛edzy oczy ka-
płana. — Daj˛e mu trzydzie´sci sekund na zawrócenie, potem poci ˛
agn˛e za spust.
— Có˙z, wygl ˛
ada na to, ˙ze albo oszalałe´s, albo zebrało ci si˛e na ˙zarty. Je´sli to
dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.
Umieszczona w boku statku wie˙zyczka z czterema działkami obróciła si˛e z po-
st˛ekiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.
— A teraz odłó˙z pukawk˛e i pomó˙z ojcu Markowi przenie´s´c baga˙z — rokazał
Singh, jakby lekko rozbawiony. — Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mo-
g˛e. Mam wra˙zenie, ˙ze jednak nale˙zy da´c ci szans˛e zamienienia paru słów z ojcem.
Wiesz, ostatecznie poznałem go troch˛e w drodze z Ziemi.
Garth wcisn ˛
ał bro´n do kabury. Czuł, ˙ze przegrał. Ojciec Marek u´smiechn ˛
ał si˛e
triumfuj ˛
aco i wyci ˛
agn ˛
ał z kieszeni Bibli˛e.
— Mój synu. . .
5
— Nie jestem twoim synem — wykrztusił Garth, wci ˛
a˙z prze˙zywaj ˛
ac gorycz
pora˙zki. Zamierzył si˛e w gniewie pi˛e´sci ˛
a, ale ostatecznie uderzył intruza otwart ˛
a
dłoni ˛
a. Starczyło, by ksi ˛
adz upadł na ziemi˛e, a białe kartki ksi ˛
a˙zki splamiło błoto.
Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznami˛etnie. Garth nie zamierzał
niczego im wyja´snia´c. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił si˛e,
ujrzał, ˙ze nadal stoj ˛
a bez ruchu.
— Przybył jeszcze jeden człowiek — powiedział. — Trzeba mu pomóc wyła-
dowa´c jego baga˙ze. Je´sli nie b˛edzie miał ich gdzie schowa´c, mo˙zecie wpakowa´c
je do du˙zego magazynu, a˙z znajdzie sobie jakie´s miejsce.
Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem pod ˛
a˙zaj ˛
a w kierunku statku, a po-
tem wszedł do siebie i z niejak ˛
a satysfakcj ˛
a trzasn ˛
ał drzwiami tak mocno, a˙z p˛ekła
jedna z szyb. Istotn ˛
a ulg˛e przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozosta-
łych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, któr ˛
a trzymał na specjalne okazje. Có˙z, ta
okazja była wystarczaj ˛
aco szczególna, chocia˙z nie taka, jakiej Garth by pragn ˛
ał.
Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu
si˛e udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robi ˛
ac z siebie dupka. Singh
odpalił silniki bez jakichkolwiek po˙zegna´n. Trudno było powiedzie´c, co sobie
o tym pomy´slał, ale na pewno po powrocie chlapnie co´s niestworzonego w klu-
bie cechu. Nic, tym b˛edzie si˛e martwi´c, gdy zajrzy tam nast˛epnym razem. Teraz
trzeba uło˙zy´c jako´s sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył,
jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała za´s ludno´s´c wioski stoi
w szeregu i przygl ˛
ada si˛e. Oczywi´scie, nikt nie zaproponował pomocy.
Do czasu, gdy namiot ju˙z stan ˛
ał, a wszystkie paczki i pudełka znalazły si˛e
w ´srodku, deszcz przestał pada´c, a poziom napoju w butelce znacznie si˛e obni-
˙zył. Garth czuł si˛e o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu
go´sciowi. W gruncie rzeczy pragn ˛
ał nawet z nim porozmawia´c, zapominaj ˛
ac na
chwil˛e o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa. . . W ta-
kiej sytuacji ka˙zdy kompan mógł by´c mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie
na obiad? John Garth,
napisał na odwrocie starej faktury. A mo˙ze za bardzo go
przestraszył i duchowny nie zechce przyj´s´c? Nie, tak si˛e nie zawiera znajomo-
´sci. Wygrzebał spod pryczy pudełko do´s´c du˙ze, by pomie´sciło pistolet. Itin czekał
oczywi´scie za drzwiami, jako ˙ze akurat teraz wypadała jego kolej jako dy˙zurnego
Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartk˛e.
— Zaniesiesz to do tego nowego człowieka — powiedział.
— Czy ten nowy człowiek nazywa si˛e Nowy Człowiek? — spytał Itin.
— Nie! — warkn ˛
ał Garth. — Nazywa si˛e Marek. Ale prosz˛e ci˛e tylko, by´s mu
to oddał, a nie ˙zeby´s wdawał si˛e z nim w pogaw˛edki.
— Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał — powiedział wolno Itin. — Ale
on mo˙ze o to poprosi´c. A inni spytaj ˛
a.o jego imi˛e, i gdybym go nie znał. . . —
dalszy ci ˛
ag zgin ˛
ał w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił
zimn ˛
a krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców,
6
tubylcy wygrywali rund˛e. Trza´sniecie drzwiami było pół´srodkiem, przy nast˛ep-
nym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzie´n, za tydzie´n czy za miesi ˛
ac,
Itin gotów był wznowi´c monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym
przerwał. Garth zakl ˛
ał pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowa´n
najlepszego w smaku koncentratu.
— Wej´s´c — powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksi ˛
adz pojawił
si˛e w progu z pudełkiem.
— Zwracam i dzi˛ekuj˛e, panie Garth. Doceniam pa´nski gest. Nie mam poj˛ecia,
co spowodowało ten ˙załosny incydent na l ˛
adowisku, ale chyba najlepiej b˛edzie
o tym zapomnie´c, je´sli mamy razem mieszka´c na tej planecie przez jaki´s czas.
— Drinka? — spytał Garth, bior ˛
ac pudełko i wskazuj ˛
ac na stoj ˛
ac ˛
a na stole bu-
telk˛e. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wr˛eczył jedn ˛
a ksi˛edzu. — Te˙z tak my´sl˛e,
ale jestem jeszcze chyba winien par˛e wyja´snie´n. — Spojrzał ponuro na szkło, po-
tem uniósł naczynie w kierunku kapłana. — Wszech´swiat jest du˙zy i powinni´smy
umie´c jak najlepiej si˛e w nim znale´z´c. Za Rozum!
— Bóg z tob ˛
a — powiedział ojciec Marek i równie˙z uniósł szklaneczk˛e.
— Ani nie ze mn ˛
a, ani z t ˛
a planet ˛
a — powiedział zdecydowanie Garth. —
I w tym jest wła´snie główny szkopuł. — Opró˙znił szklaneczk˛e do połowy i wes-
tchn ˛
ał.
— Czy chcesz mn ˛
a wstrz ˛
asn ˛
a´c? — spytał kapłan z u´smiechem. — Zapewniam
ci˛e, ˙ze to nie wystarcza.
— Nie chodzi o wstrz ˛
asy, ale o fakty. Ja sam jestem kim´s, kogo wy nazywa-
cie ateist ˛
a, a zatem mało obchodz ˛
a mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkol-
wiek religii. Co za´s si˛e tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwi ˛
a oni jeszcze
w epoce kamienia łupanego. Udało im si˛e jednak doj´s´c do tego miejsca w historii
bez przes ˛
adów czy nawet ´sladów oddawania czci bogom. Miałem nadziej˛e, ˙ze uda
im si˛e uchroni´c przed tym jeszcze dłu˙zej.
— Co mówisz? — kapłan zmarszczył brwi. — Chcesz powiedzie´c, ˙ze oni nie
maj ˛
a bogów, w nic nie wierz ˛
a? Przecie˙z musz ˛
a umiera´c. . . ?
— Owszem, umieraj ˛
a i obracaj ˛
a si˛e w proch. Jak wszystkie ˙zywe stworzenia.
Znaj ˛
a zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wod˛e, nie czcz ˛
a jednak błyskawic,
duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bo˙zków, ani ˙zadnego
tabu, ani kl ˛
atw, które zatruwałyby im ˙zycie. To jedyne prymitywne społecze´nstwo,
jakie poznałem, wolne całkowicie od przes ˛
adów i dzi˛eki temu o wiele szcz˛e´sliw-
sze i rozs ˛
adniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchroni´c ich przed
tego rodzaju wpływami.
— Chciałe´s pozbawi´c ich Boga, odebra´c im zbawienie? — Oczy ksi˛edza roz-
szerzyły si˛e, a on sam a˙z si˛e cofn ˛
ał.
— Nie. Chciałem uchroni´c ich od przes ˛
adów do czasu, a˙z dorosn ˛
a nieco i za-
czn ˛
a patrze´c na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie b˛edzie ju˙z grozi´c im zagła-
da za spraw ˛
a tego wszystkiego. . .
7
— Ubli˙zasz Ko´sciołowi, panie, równaj ˛
ac wiar˛e z przes ˛
adami. . .
— Prosz˛e — powiedział Garth, podnosz ˛
ac r˛ek˛e. — ˙
Zadnych sporów teolo-
gicznych. Nie s ˛
adz˛e, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, by´s mnie
nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomo´sci fakt, ˙ze przez długie lata dochodzi-
łem do mojego obecnego ´swiatopogl ˛
adu i ˙zadna podejrzana metafizyka tego nie
zmieni. Obiecuj˛e ci, ˙ze nie b˛ed˛e próbował zawraca´c ciebie ze złej drogi, o ile ty
obiecasz mi to samo.
— Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, ˙ze moj ˛
a misj ˛
a jest troska o te du-
sze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, ˙ze a˙z chciał powstrzy-
ma´c mnie pan przed zej´sciem na ten l ˛
ad? Groził mi pan nawet broni ˛
a i. . . —
ksi ˛
adz urwał i spojrzał na szklank˛e.
— I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mog˛e
jedynie przeprosi´c. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie.
Prosz˛e po˙zy´c tu troch˛e, a i ksi ˛
adz nie b˛edzie lepszy. — Garth spojrzał ponuro na
swe wielkie, zło˙zone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ´slady
zadrapa´n. — Powiedzmy, ˙ze to frustracja, poniewa˙z ten ´swiat jest taki, jaki jest.
W swoim fachu musi ksi ˛
adz mie´c mas˛e sposobno´sci, by zagl ˛
ada´c w mroczne
zak ˛
atki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach post˛epowania
i o szcz˛e´sciu. Byłem zawsze zbyt zaj˛ety, by pomy´sle´c o osiedleniu si˛e gdzie´s,
o zało˙zeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zreszt ˛
a tego nie brakowało, zacz ˛
ałem
jednak my´sle´c o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych
dzieciach. Czuj˛e si˛e do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny.
— Wszyscy jeste´smy dzie´cmi Boga — powiedział cicho ojciec Marek.
— Niech i tak b˛edzie, ale wówczas mamy tu gromadk˛e Jego dzieci, które na-
wet nie potrafi ˛
a wyobrazi´c sobie Jego istnienia — warkn ˛
ał Garth, zły nagle na
samego siebie za chwil˛e słabo´sci. Zaraz jednak dał si˛e ponie´s´c emocjom. — Czy
nie rozumie ksi ˛
adz, jakie to wa˙zne? Prosz˛e po˙zy´c troch˛e z nimi, a odkryje ksi ˛
adz,
jak prosta i szcz˛e´sliwa jest ich egzystencja w porównaniu z ˙zyciem w stanie łaski,
o której tyle mówicie. Czerpi ˛
a przyjemno´s´c ze swego ˙zycia i nie zadaj ˛
a cierpienia.
Dzi˛eki zbiegowi okoliczno´sci s ˛
a produktem swoistej ewolucji w ´swiecie niemal
zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyj´s´c poza kultur˛e wieku
kamienia. Umysłowo jednak mog ˛
a si˛e równa´c z nami, mo˙ze nawet s ˛
a lepsi. Wszy-
scy nauczyli si˛e mojej mowy, bym mógł im wyja´snia´c wszystko, co chc ˛
a wiedzie´c.
Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziw ˛
a satysfakcj˛e. Wydaj ˛
a si˛e niezno-
´sni, ka˙zdy nowy fakt musi bowiem przez nich zosta´c umiejscowiony w znanej ju˙z
strukturze rzeczy, ale im wi˛ecej si˛e dowiaduj ˛
a, tym pr˛edzej ten proces przebiega.
Którego´s dnia stan ˛
a si˛e pod ka˙zdym wzgl˛edem równi człowiekowi, pewnie nawet
nas przerosn ˛
a. Czy zechciałby mi ksi ˛
adz wy´swiadczy´c pewn ˛
a uprzejmo´s´c?
— Je´sli tylko b˛ed˛e w stanie.
— Prosz˛e ich zostawi´c w spokoju. Albo naucza´c ich, skoro ju˙z ksi ˛
adz musi,
historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomo˙ze im stawi´c czoło realiom tego
8
wielkiego wszech´swiata, którego istnienia nawet nie podejrzewaj ˛
a. Ale prosz˛e nie
miesza´c im w głowach wasz ˛
a nienawi´sci ˛
a, cierpieniem, poczuciem winy i obsesj ˛
a
grzechu i kary. Kto wie, co złego mo˙ze z tego wynikn ˛
a´c. . .
— To zniewaga, sir! — powiedział kapłan, zrywaj ˛
ac si˛e na nogi. Ledwo si˛egał
handlarzowi do brody, ale zachowywał si˛e tak odwa˙znie, jak kto´s prze´swiadczony
o słuszno´sci swoich racji. Garth te˙z wstał, trac ˛
ac cierpliwo´s´c. Stan˛eli naprzeciwko
siebie, mierz ˛
ac si˛e gniewnymi spojrzeniami, gotowi broni´c własnych pogl ˛
adów.
— To ty jeste´s obraz ˛
a rodzaju ludzkiego! — krzykn ˛
ał Garth. — Ten wasz nie-
wiarygodny egotyzm ka˙ze wam wierzy´c, ˙ze wasza mała mitologia, niewiele ró˙z-
ni ˛
aca si˛e od tysi˛ecy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczyni´c cokolwiek
wi˛ecej, ni˙z tylko zamroczy´c nie zm ˛
acone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, ˙ze
oni wierz ˛
a w prawd˛e i nigdy nie słyszeli o czym´s takim, jak kłamstwo? Nie s ˛
a
przygotowani, by zrozumie´c umysły pod ˛
a˙zaj ˛
ace innymi ´scie˙zkami. Nie oszcz˛e-
dzisz im tego. . . ?
— B˛ed˛e czynił moj ˛
a powinno´s´c, gdy˙z taka jest wola boska, panie Garth. Oto
s ˛
a bo˙ze istoty, które maj ˛
a dusze. Nie mog˛e poniecha´c ich, nie mog˛e pozbawi´c ich
Słowa, które mo˙ze otworzy´c im wrota do Królestwa Niebieskiego.
Gdy ksi ˛
adz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan znikn ˛
ał w deszczo-
wej ciemno´sci, a krople wody zacz˛eły wpada´c do ´srodka. Buty Gartha zostawiały
na podłodze błotniste ´slady, gdy ich wła´sciciel podszedł, by zamkn ˛
a´c drzwi i od-
izolowa´c si˛e od siedz ˛
acego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym
nie zra˙zony tubylec dalej czekał na chwil˛e, gdy Garth znów dopu´sci go do tej
wiedzy, której przywiózł ze sob ˛
a tak wiele.
*
*
*
Na mocy milcz ˛
acego porozumienia zarówno Garth, jak i ksi ˛
adz postanowili
nigdy nie wraca´c do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni
odosobnienia pogorszyło jeszcze spraw˛e, obaj bowiem przez cały czas mieli wza-
jemn ˛
a ´swiadomo´s´c swojej obecno´sci. Zacz˛eli zatem rozmawia´c ze sob ˛
a, staraj ˛
ac
si˛e pozosta´c w obr˛ebie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towa-
ry, ale nie wspominał gło´sno o tym, ˙ze jego praca dobiegła ju˙z ko´nca i w ka˙zdej
wła´sciwie chwili mógłby odlecie´c. Zebrał do´s´c interesuj ˛
acych okazów botanicz-
nych i potencjalnych lekarstw, by uzyska´c za nie dobr ˛
a cen˛e i sporo namiesza´c na
galaktycznym rynku.
Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwini˛ete i ogranicza-
ły si˛e głównie do mozolnego rze´zbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie.
Dopiero on dostarczył narz˛edzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów,
w sumie zreszt ˛
a niezbyt wiele. Nim upłyn˛eło kilka miesi˛ecy, tubylcy nie tylko
nauczyli si˛e robi´c u˙zytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponowa´c ludzkie
9
wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem pi˛ek-
ne. Pozostało tylko wprowadzi´c ich dzieła na rynek, stworzy´c zapotrzebowanie
i wróci´c po wi˛ecej. Tubylcy ˙z ˛
adali w zamian jedynie narz˛edzi, ksi ˛
a˙zek i wiedzy.
Garth był pewien, ˙ze post˛epuj ˛
ac w ten sposób, z łatwo´sci ˛
a zapewni ˛
a sobie miejsce
w galaktycznej wspólnocie.
Tak ˛
a przynajmniej miał nadziej˛e. Teraz jednak w małej osadzie, która wyro-
sła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Ju˙z nie on był w centrum uwagi
wioski. U´smiechał si˛e, ile razy pomy´slał o utracie swej pozycji, ale był to krzy-
wy u´smiech. Pełni powagi i uwa˙zni tubylcy przybywali wci ˛
a˙z, by pełni´c dy˙zury
na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, b˛ed ˛
ace reje-
stracj ˛
a faktów, ani umywały si˛e do huraganu intelektualnego, który szalał wokół
osoby ksi˛edza.
Podczas gdy Garth kazał im odpracowywa´c ka˙zd ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e czy maszyn˛e,
ksi ˛
adz rozdawał je za darmo. Garth starał si˛e stopniowa´c dost˛ep do wiedzy, trak-
tuj ˛
ac tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczy´c je chodzi´c,
krok po kroku, nim zaczn ˛
a, biega´c.
Ojciec Marek zacz ˛
ał od razu wykłada´c im wszystkie zasady chrze´scija´nstwa.
Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa ko´scioła, miejsca kultu i nauki.
Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze wi˛ecej tubylców
i w ci ˛
agu paru dni stan ˛
ał dach wsparty na palach. Ka˙zdego ranka kongregacja
pracowała troch˛e nad ´scianami, a potem rzucała si˛e do nauki wszystko wyja´snia-
j ˛
acych, wszystko obiecuj ˛
acych i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów
o wszech´swiecie.
Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co s ˛
adzi o ich nowych zainteresowa-
niach. Głównie dlatego, ˙ze wcale go o to nie pytali, poczucie honoru za´s nie po-
zwalało mu na urz ˛
adzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszyst-
kich swych ˙zalów. Mo˙ze byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał si˛e na dy˙zurach, ale
w dzie´n po przybyciu ksi˛edza przysłano kogo´s innego i Garth nie miał wi˛ecej
okazji z nim porozmawia´c.
Zdziwił si˛e zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłu˙z-
szych od ziemskich, zaraz po ´sniadaniu pojawiła si˛e na jego progu delegacja,
której przewodził wła´snie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak po-
zostali, ukazuj ˛
ac podwójny rz ˛
ad ostrych z˛ebów i purpurowo-czarne podniebienie.
Ten znak u´swiadomił Garthowi, ˙ze delegacja przybywa w powa˙znym celu, otwar-
cie ust bowiem, jak pami˛etał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje —
szcz˛e´scie, smutek, zło´s´c. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubyl-
cy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by
móc ustali´c przyczyn˛e.
— Pomo˙zesz nam, Garth? — spytał Itin. — Mamy pytanie.
— Odpowiem na ka˙zde — powiedział lekko zaniepokojony Garth. — W czym
rzecz?
10
— Czy jest Bóg?
— Co rozumiecie przez okre´slenie „Bóg”? — odpowiedział pytaniem Garth.
No bo i co miał im powiedzie´c? Có˙z takiego mogło l˛egn ˛
a´c si˛e im w głowach,
skoro a˙z przyszli do niego z takim pytaniem?
— Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do
którego modlimy si˛e o pomoc, a je´sli dost ˛
apimy zbawienia, to wówczas u Jego
boku. . .
— Starczy — przerwał Garth. — Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spoj-
rzeli na Gartha, jakby chc ˛
ac przemy´sle´c jego odpowied´z. Gdyby nie znał ich tak
dobrze, widok ostrych z˛ebów mógłby go przerazi´c. Przez chwil˛e zastanowił si˛e,
czy ulegli ju˙z indoktrynacji, i czy nie spogl ˛
adali na niego jak na heretyka, ale
odsun ˛
ał t˛e my´sl.
— Dzi˛ekujemy — powiedział Itin i cała gromadka odeszła.
Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił si˛e jak
mysz.
Nie musiał długo czeka´c na ci ˛
ag dalszy. Itin wrócił ju˙z po południu.
— Przyjdziesz do ko´scioła? — spytał. — Wiele skomplikowanych spraw
obecnie poznajemy, ale ˙zadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta wła´snie.
Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłysze´c ciebie i ojca Marka mówi ˛
acych
razem w jednym miejscu, poniewa˙z on naucza, ˙ze co´s jest prawd ˛
a, a ty twierdzisz,
˙ze prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mog ˛
a jednocze´snie by´c wiarygod-
ne. Musimy dowiedzie´c si˛e, która jest słuszna.
— Przyjd˛e, oczywi´scie — powiedział Garth, staraj ˛
ac si˛e ukry´c nagłe podnie-
cenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wci ˛
a˙z jeszcze mo˙zna było
mie´c nadziej˛e, ˙ze pozostan ˛
a wolni.
W ko´sciele było gor ˛
aco i Garth a˙z zdumiał si˛e liczb ˛
a zgromadzonych tam
Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu miało otwarte usta.
Ojciec Marek siedział przy zarzuconym ksi ˛
a˙zkami stole i wygl ˛
adał do´s´c nieszcz˛e-
´sliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do ´srodka.
— Wiesz chyba, ˙ze to był ich pomysł — odezwał si˛e handlarz. — Sami przy-
szli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał.
— Wiem — powiedział ksi ˛
adz z rezygnacj ˛
a w głosie. — Czasami to trudni
wychowankowie. Ale ucz ˛
a si˛e, chc ˛
a wierzy´c, a to najwa˙zniejsze.
— Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy — powie-
dział Itin. — Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc
nam poj ˛
a´c religie, co nie jest rzecz ˛
a prost ˛
a. — Garth chciał co´s powiedzie´c, ale
zmienił zamiar. — Przeczytali´smy Bibli˛e i wszystkie ksi ˛
a˙zki, które dał nam oj-
ciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowali´smy to i wszyscy si˛e
zgodzili. Były to inne ksi ˛
a˙zki ni˙z te, które dostali´smy od kupca Gartha. Tamte
opisywały wszech´swiat, którego nie znamy, który obywa si˛e bez Boga, nigdzie
nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdzili´smy. W ksi ˛
a˙zkach ojca
11
Marka On jest wsz˛edzie i nic nie dzieje si˛e bez Niego. Jedno z tych podej´s´c musi
zatem by´c fałszywe. Nie wiemy, jak to mo˙zliwe, ale gdy ustalimy, kto ma racj˛e,
wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Je´sli Boga nie ma. . .
— Ale˙z oczywi´scie, moje dzieci, ˙ze On istnieje — wtr ˛
acił pełnym ˙zarliwo´sci
głosem ojciec Marek. — Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył. . .
— Kto stworzył Boga? — spytał Itin, a po ko´sciele przeszedł pomruk ´swiad-
cz ˛
acy o tym, ˙ze innych te˙z to interesuje. Wszyscy wpatrzyli si˛e z przej˛eciem w oj-
ca Marka, który zmieszał si˛e nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak od-
rzekł z u´smiechem:
— Nikt, skoro to On jest Twórc ˛
a. Zawsze był. . .
— Je´sli istniał zawsze, to czemu wszech´swiat nie mo˙ze istnie´c zawsze bez
twórcy? — przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista.
Ksi ˛
adz zacz ˛
ał cierpliwie udziela´c odpowiedzi.
— Gdyby to było takie proste, moje dzieci. . . Ale nawet naukowcy nie s ˛
a
zgodni w kwestii stworzenia wszech´swiata. Podczas gdy oni w ˛
atpi ˛
a i bł ˛
adz ˛
a, my
znamy ´swiatło prawdziwej wiedzy. Wsz˛edzie w koło dostrzegamy cuda stworze-
nia. A jak mo˙ze istnie´c jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz
Bóg w Niebiesiech. Wiem, ˙ze targaj ˛
a wami w ˛
atpliwo´sci, a to dlatego, ˙ze dusze
wasze obdarzone s ˛
a woln ˛
a wol ˛
a. Niemniej odpowied´z jest prosta. Miejcie wiar˛e,
tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie.
— Jak mo˙zna uwierzy´c bez dowodu?
— Je´sli nie dostrzegasz, ˙ze sam ten ´swiat jest dowodem na Jego istnienie,
wówczas powiem ci, ˙ze nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy!
Podniósł si˛e gwar i coraz wi˛ecej tubylców otwierało usta, jakby chc ˛
ac przebi´c
si˛e my´slami przez gmatwanin˛e słów i wybra´c z tego prawdziwy sens.
— Czy mo˙zesz nam to wytłumaczy´c, Garth? — odezwał si˛e Itin, uciszaj ˛
ac
swym pytaniem ci˙zb˛e.
— Mog˛e podpowiedzie´c wam jedynie, ˙ze nale˙zy si˛egn ˛
a´c po naukow ˛
a analiz˛e,
która weryfikuje wszystkie rzeczy, z sam ˛
a sob ˛
a ł ˛
acznie, i znajduje odpowied´z
dowodz ˛
ac ˛
a prawdy lub fałszu ka˙zdego twierdzenia.
— To wła´snie musimy uczyni´c. Tak˙ze doszli´smy do tego wniosku. — Uniósł
grub ˛
a ksi˛eg˛e, a wielu obecnych mu przytakn˛eło. — Studiowali´smy Bibli˛e tak, jak
uczył nas tego ojciec Marek, i znale´zli´smy odpowied´z. Bóg uczyni dla nas cud, by
dowie´s´c, i˙z nas obserwuje. Dzi˛eki temu znakowi poznamy, ˙ze istnieje, i pójdziemy
za Nim.
— To oznaka fałszywej dumy — powiedział ojciec Marek. — Bóg nie potrze-
buje cudów, by dowie´s´c swego istnienia.
— Ale my potrzebujemy cudu! — krzykn ˛
ał Itin, i chocia˙z nie był on czło-
wiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. — Czytali´smy tu
o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, w˛e˙zach, które miały miejsce
z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobi´c, to uczyni´c cud,
12
a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy ´swiat padł
u Jego tronu, jak nas uczyłe´s, ojcze Marku. Sam powiedziałe´s nam, jakie to istot-
ne. Przedyskutowali´smy spraw˛e i wiemy ju˙z, ˙ze jest tylko jeden cud najlepszy na
tak ˛
a okazj˛e.
Całe znudzenie t ˛
a teologiczn ˛
a imprez ˛
a opu´sciło Gartha w mgnieniu oka. Nie
dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzega´c, do czego to wszystko pro-
wadzi. Lekko tylko odwróciwszy głow˛e ujrzał ilustracj˛e, na której Itin otworzył
Bibli˛e. Z góry zreszt ˛
a wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby si˛e przeci ˛
a-
gał, i zwrócił si˛e do ksi˛edza.
— Przygotuj si˛e! — wyszeptał. — Uciekaj st ˛
ad i schowaj si˛e w statku. Ja ich
tu zatrzymam. Nie s ˛
adz˛e, by zrobili mi krzywd˛e. . .
— O co ci chodzi? — spytał ksi ˛
adz, mrugaj ˛
ac pełnymi zdumienia oczami.
— Zmykaj st ˛
ad, głupcze! — sykn ˛
ał Garth. — Jak s ˛
adzisz, jaki cud ich zado-
woli? Jaki to cud uznaje chrze´scija´nstwo za sw ˛
a podstaw˛e?
— Nie — powiedział ojciec Marek. — To niemo˙zliwe. To po prostu niemo˙z-
liwe. . .
— Ruszaj st ˛
ad! — krzykn ˛
ał Garth, ´sci ˛
agaj ˛
ac ksi˛edza z krzesła i pchaj ˛
ac go
ku tylnej ´scianie, ale ten zatrzymał si˛e i odwrócił. Garth chciał go chwyci´c, ale
było ju˙z za pó´zno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich du˙zo. Garth zdzielił Itina,
wpychaj ˛
ac go z powrotem w tłum, ale gdy on bił si˛e z jednymi, inni zaj˛eli si˛e
ksi˛edzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachn ˛
ace pi˙zmem ciała
zakryły misjonarza. Szarpał si˛e, a˙z go zwi ˛
azali i tak przyło˙zyli w łeb, ˙ze znieru-
chomiał. Wyci ˛
agn˛eli go potem na zewn ˛
atrz, gdzie pozostało mu jedynie le˙ze´c na
deszczu, przeklina´c i patrze´c.
Weskersi byli wspaniałymi rzemie´slnikami i wszystko, co zrobili, do ostatnie-
go detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzy˙z ustawiono na szczycie niewiel-
kiego wzgórza, metalowe gwo´zdzie l´sniły, obok le˙zał młot. Ojciec Marek został
rozebrany i przystrojony w starannie zawi ˛
azan ˛
a przepask˛e biodrow ˛
a. Wyprowa-
dzili go z ko´scioła. Na widok krzy˙za omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł
wysoko głow˛e zdecydowany umrze´c tak, jak ˙zył, z wiar ˛
a.
Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola
widza. Modli´c si˛e przed krucyfiksem, na którym widnieje rze´zba i mówi´c o ukrzy-
˙zowaniu to jedno, całkiem za´s czym´s innym jest widzie´c nagiego m˛e˙zczyzn˛e, któ-
remu liny wpijaj ˛
a si˛e w skór˛e i który zwisa z drewnianego krzy˙za. I widzie´c te˙z
ostry gwó´zd´z przystawiany z namysłem do mi˛ekkiej powierzchni jego dłoni, wi-
dzie´c młot przymierzaj ˛
acy si˛e do ciosu, słysze´c jego uderzenia i to, jak metal
rozdziera ciało.
I jeszcze krzyk!
Niewielu rodzi si˛e m˛eczennikami. Ojciec Marek nie nale˙zał do tej garstki.
Przy pierwszych uderzeniach krew popłyn˛eła mu z kurczowo zaci´sni˛etych ust.
Potem otworzył je szeroko i m˛e˙zny duch go opu´scił. Krzykn ˛
ał gardłowo, w prze-
13
ra˙zeniu, zagłuszaj ˛
ac szmer padaj ˛
acego deszczu. Krzyk odbił si˛e echem od szere-
gów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg
za szeregiem popadał w epileptyczne pl ˛
asy, na´sladuj ˛
ac cierpienie ukrzy˙zowanego
kapłana.
Zemdlał, zanim wbito ostatni ´cwiek. Krew spływała ze ´swie˙zych ran i miesza-
j ˛
ac si˛e z deszczem spływała lekko ró˙zow ˛
a pian ˛
a z jego stóp. Z ksi˛edza uchodziło
˙zycie. W tej wła´snie chwili ot˛epiały od ciosów w głow˛e, szarpi ˛
acy si˛e w wi˛ezach
i szlochaj ˛
acy Garth stracił przytomno´s´c.
Obudził si˛e w swoim magazynie. Było ciemno. Kto´s rozcinał plecione liny,
którymi go zwi ˛
azano. Na zewn ˛
atrz wci ˛
a˙z szumiał deszcz.
— Itin — powiedział, jako ˙ze nie mógł to by´c nikt inny.
— Tak — odszepn ˛
ał tubylec. — Pozostali naradzaj ˛
a si˛e w ko´sciele. Lin zmarł
niedługo po tym, jak uderzyłe´s go w głow˛e, a Inon jest ci˛e˙zko ranny. Niektórzy
mówi ˛
a, ˙ze ciebie te˙z nale˙zy ukrzy˙zowa´c, i obawiam si˛e, ˙ze w ko´ncu do tego doj-
dzie. Lub te˙z zabij ˛
a ci˛e w ten sam sposób, jak ty zabiłe´s Lina. Znale´zli w Biblii
takie miejsce. . .
— Znam to — przerwał mu Garth zm˛eczonym głosem. — Oko za oko. Wiele
jeszcze tam znajdziecie, je´sli b˛edziecie tak szuka´c.
— Musisz odej´s´c i dosta´c si˛e do statku tak, ˙zeby nikt ci˛e nie zauwa˙zył. Do´s´c
ju˙z zabijania. — Głos Itina tak˙ze pobrzmiewał zm˛eczeniem.
Garth wstał ostro˙znie. Przycisn ˛
ał głow˛e do szorstkiej ´sciany i poczekał, a˙z
min ˛
a nudno´sci.
— Nie ˙zyje — stwierdził raczej, ni˙z spytał.
— Tak, zmarł jaki´s czas temu. Inaczej nie mógłbym przyj´s´c do ciebie.
— I został pogrzebany. Gdyby tak si˛e nie stało, nie pomy´sleliby, ˙zeby teraz
zabra´c si˛e za mnie.
— I pogrzebany! — W głosie Itina pojawiła si˛e osobliwa emocja, echo słów
martwego ju˙z ksi˛edza. — Pogrzebano go i zmartwychwstanie. Tak jest napisane
w ksi˛edze i tak si˛e stanie. Ojciec Marek b˛edzie szcz˛e´sliwy, ˙ze sprawy uło˙zyły si˛e
po jego my´sli. — Wydawało si˛e, ˙ze słycha´c w tym ludzki płacz, ale to niemo˙zliwe,
przecie˙z Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłu˙z ´sciany do
drzwi, gdzie oparł si˛e, by nie upa´s´c.
— Dobrze zrobili´smy, prawda? — spytał Itin, ale nie doczekał si˛e odpowie-
dzi. — Zmartwychwstanie, Garth, prawda?
A˙z tutaj dochodziło nieco blasku z rz˛esi´scie o´swietlonego ko´scioła. Garth doj-
rzał swe zakrwawione dłonie zaci´sni˛ete na framudze. Twarz Itina była tu˙z obok.
Kupiec poczuł drobne, zako´nczone pazurkami dłonie, wpijaj ˛
ace si˛e w jego ubra-
nie.
— Zmartwychwstanie, prawda, Garth?
— Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowali´scie. Nic si˛e nie zdarzy, bo
jest martwy i takim pozostanie.
14
Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku,
gotów zm ˛
aci´c oboj˛etn ˛
a cisz˛e nocy. Całym wysiłkiem zmusił si˛e jednak do wypo-
wiedzenia kilku słów, wyra˙zaj ˛
ac swe obce my´sli w obcej, tubylczej mowie.
— A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy si˛e bezgrzeszni?
— Byli´scie czy´sci — powiedział Garth, na poły ´smiej ˛
ac si˛e i płacz ˛
ac. — I to
jest wła´snie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byli´scie nieskalani, bez grze-
chu, a teraz jeste´scie. . .
— Mordercami — powiedział Itin, a woda ´sciekała po jego opuszczonej nisko
głowie i odpływała w ciemno´s´c.
Sklep z zabawkami — (Toy Shop)
Poniewa˙z w tłumie było niewielu dorosłych, a pułkownik Biff Hawton mierzył
ponad sze´s´c stóp, dobrze widział ka˙zdy szczegół pokazu. Dzieci, podobnie zreszt ˛
a
jak i wi˛ekszo´s´c rodziców, szeroko otwierały zdziwione oczy, on jednak nie dawał
si˛e nabra´c tak łatwo. Przystan ˛
ał tylko po to, by wy´sledzi´c, jaka to sztuczka wpra-
wia zabawk˛e w ruch.
— Wszystko zostało wyja´snione w instrukcji — powiedział demonstrator, po-
kazuj ˛
ac wysoko jaskraw ˛
a broszurk˛e otwart ˛
a na diagramie w czterech kolorach. —
Wszyscy wiecie, jak magnes przyci ˛
aga ró˙zne rzeczy i gotów jestem si˛e zało˙zy´c, i˙z
wiecie tak˙ze, ˙ze Ziemia jest jednym wielkim magnesem. Dzi˛eki temu wła´snie igły
kompasów wskazuj ˛
a zawsze północ. Otó˙z. . . Cudowny Atomowy Falowiec Ko-
smiczny wykorzystuje te niewidoczne fale, które nawet teraz nas przenikaj ˛
a. To
magnetyczne fale Ziemi. Atomowy Falowiec porusza si˛e na nich tak, jak statek
˙zegluje po falach oceanu. Teraz prosz˛e popatrze´c. . .
Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy poło˙zył model rakiety na stole
i cofn ˛
ał si˛e o krok. Model wykonany był z tłoczonej blachy i zdawał si˛e równie
zdolny do lotu, jak puszka szynki, któr ˛
a zreszt ˛
a nachalnie przypominał. ˙
Zadne
skrzydła, ´smigła czy dysze nie wystawały ponad polakierowan ˛
a powierzchni˛e.
Cało´s´c spoczywała na trzech gumowych kółkach, spod spodu za´s wychodziły
dwa cienkie zwoje izolowanego drutu w białym kolorze, biegn ˛
acego nast˛epnie
po czarnym stole do pudełeczka, które m˛e˙zczyzna trzymał w r˛eku. Urz ˛
adzenie do
zdalnego sterowania wyposa˙zone było jedynie w lampk˛e i przeł ˛
acznik.
— Przekr˛ecam kontakt, posyłaj ˛
ac pr ˛
ad do receptorów fal — powiedział.
Wł ˛
acznik pstrykn ˛
ał, a ´swiatełko zacz˛eło mruga´c rytmicznie. Demonstrator zacz ˛
ał
powoli przekr˛eca´c gałk˛e dalej. — Z generatorem fal nale˙zy post˛epowa´c ostro˙znie,
mamy bowiem do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej. . .
Zgodne aaaa przebiegło przez tłumek, gdy Atomowy Falowiec Kosmiczny
drgn ˛
ał, a potem uniósł si˛e w powietrze. Prezenter cofn ˛
ał si˛e, a zabawka wzleciała
jeszcze wy˙zej, kołysz ˛
ac si˛e lekko na niewidocznych falach pola magnetycznego.
M˛e˙zczyzna równie powoli wył ˛
aczył pr ˛
ad i model osiadł z powrotem na stole.
16
— Tylko siedemna´scie dolarów i dziewi˛e´cdziesi ˛
at pi˛e´c centów — powiedział
młody człowiek, stawiaj ˛
ac na stole du˙z ˛
a kartk˛e z cen ˛
a. — Za cały zestaw Atomo-
wego Falowca z urz ˛
adzeniem do zdalnego sterowania, bateri˛e i instrukcj˛e. . .
Na widok kartki tłum zacz ˛
ał si˛e rozchodzi´c hała´sliwie, a dzieci pobiegły ogl ˛
a-
da´c je˙zd˙z ˛
ace akurat modele poci ˛
agów. Słowa sprzedawcy zgin˛eły w hałasie, za-
milkł zatem z ponur ˛
a min ˛
a. Odło˙zył pudełko, ziewn ˛
ał i przysiadł na brzegu stołu.
Jedynie pułkownik Hawton nie ruszył si˛e z miejsca.
— Czy mógłby mi pan powiedzie´c, jak to działa? — spytał, podchodz ˛
ac do
stołu. M˛e˙zczyzna rozchmurzył si˛e i wzi ˛
ał do r˛eki jedn ˛
a z zabawek.
— Je´sli spojrzy pan tutaj. . . — otworzył ruchom ˛
a gór˛e rakiety — . . . zobaczy
pan zwoje receptorów fal kosmicznych rozmieszczone na obu ko´ncach statku. —
Wskazał ołówkiem osobliwe, plastikowe cz˛e´sci o calowej mniej wi˛ecej ´srednicy,
owini˛ete parokrotnie do´s´c niedbale miedzianym drutem. Poza nimi wn˛etrze mode-
lu było puste. Zwoje były poł ˛
aczone ze sob ˛
a, inny za´s jeszcze przewód prowadził
przez dziur˛e w podłodze pojazdu do pudełka ze sterownikami. Biff Hawton spoj-
rzał krytycznie najpierw na zabawk˛e, potem na młodego człowieka, który jednak
całkowicie zignorował ów wyraz niedowierzania.
— Wewn ˛
atrz tego pudełka jest bateria — powiedział młodzieniec, otwiera-
j ˛
ac je i pokazuj ˛
ac zwykł ˛
a bateryjk˛e do latarki. — Pr ˛
ad płynie przez wył ˛
acznik
i ´swiatełko do generatora fal. . .
— Rozumiem z pa´nskich słów — przerwał mu Biff- ˙ze pr ˛
ad z tej bateryjki
za pi˛etna´scie centów płynie najpierw do tego tandetnego reostatu, potem do b˛ed ˛
a-
cych wył ˛
acznie dekoracj ˛
a cewek w modelu i nic, absolutnie nic z tego nie wynika.
A teraz prosz˛e mi zdradzi´c, na jakiej wła´sciwie zasadzie to lata. Je´sli mam wy-
rzuci´c osiemna´scie dolców na kawał blachy wart co najwy˙zej sze´s´c, to musz˛e
przynajmniej wiedzie´c, co kupuj˛e.
Młodzieniec spłon ˛
ał rumie´ncem.
— Przepraszam pana — wyj ˛
akał. — Nie próbuj˛e niczego ukrywa´c. Podobnie
jak w przypadku ka˙zdej magicznej sztuczki, tak i tutaj wyja´sniam wszystko jedy-
nie nabywcom. — Pochylił si˛e i wyszeptał konfidencjonalnie: — Powiem panu,
co o tym my´sl˛e. To cudo jest za drogie i w ogóle nie ma zbytu. Szef powiedział,
˙ze mog˛e je sprzedawa´c i po trzy dolary za sztuk˛e, je´sli w ogóle znajd˛e ch˛etnych.
Je´sli pan. . .
— Sprzedane, chłopcze — stwierdził pułkownik, kład ˛
ac na stole trzy bank-
noty. — Tyle mog˛e da´c niezale˙znie od tego, jak to działa. Chłopcom z pracy na
pewno si˛e spodoba. — Poklepał wizerunek uskrzydlonej rakiety, który miał przy-
pi˛ety na piersi. — A teraz powa˙znie, co to za sztuczka?
Sprzedawca rozejrzał si˛e wokół ostro˙znie i wskazał palcem.
— Sznurek! — powiedział. — A wła´sciwie gruba nitka. Biegnie od pokrywy
modelu, potem przez kółko przymocowane na suficie i dalej do mojej r˛eki, gdzie
17
przywi ˛
azana jest do obr ˛
aczki na palcu. Gdy si˛e cofam, statek idzie w gór˛e. To
bardzo proste.
— Wszystkie dobre sztuczki s ˛
a proste — mrukn ˛
ał pułkownik, ´sledz ˛
ac okiem
czarn ˛
a nitk˛e. — Wystarczy tylko odpowiednio czarowa´c dla odwrócenia uwagi
widzów.
— Je´sli nie ma pan czarnego stołu, wystarczy czarny koc — doradził mło-
dzieniec. — Mo˙zna te˙z wykorzysta´c framug˛e drzwi, trzeba tylko dopilnowa´c, by
pokój za plecami był ciemny.
— Zapakuj to, chłopcze. Nie jestem ˙zółtodziobem. Takie sztuczki mam w ma-
łym palcu.
*
*
*
Biff Hawton poczekał na czwartkowy wieczór, gdy paczka zebrała si˛e na po-
kera. Wszyscy byli specjalistami od rakiet i pocisków rakietowych, i nader ˙zywo
zareagowali na wyst˛ep pułkownika.
— Daj mi to przerysowa´c, Biff. Wykorzystam te magnetyczne fale w naszym
nowym ptaszku!
— Te bateryjki s ˛
a tanie jak barszcz. Oto przyszło´sciowe ´zródło energii!
Tylko Teddy Kaner nie dał si˛e nabra´c. Sam te˙z bawił si˛e w podobne sztuczki
i od razu poj ˛
ał sedno sprawy. Siedział jednak cicho, by nie psu´c koledze po fachu
efektu, i u´smiechał si˛e tylko ironicznie, gdy reszta milkła kolejno. Pułkownik był
dobrym demonstratorem i idealnie wszystko przygotował. Zanim sko´nczył, nie-
mal uwierzyli w Atomowy Falowiec. Ostatecznie model wyl ˛
adował, a wszyscy
stłoczyli si˛e wokół stołu.
— Nitka! — krzykn ˛
ał jeden z in˙zynierów jakby z ulg ˛
a i wszyscy wybuchn˛eli
´smiechem.
— Szkoda — powiedział szef fizyków. — Miałem nadziej˛e, ˙ze Atomowy Fa-
lowiec pomo˙ze nam w paru sprawach. Daj si˛e przelecie´c.
— Teddy Kaner ma pierwsze´nstwo — o´swiadczył Biff. — Zorientował si˛e
ju˙z wtedy, gdy wy wszyscy wpatrywali´scie si˛e w ´swiatełko jak sroki w gnat, tylko
milczał, by nie psu´c zabawy.
Kaner nasun ˛
ał obr ˛
aczk˛e z nitk ˛
a na palec i zacz ˛
ał si˛e cofa´c.
— Najpierw musisz przekr˛eci´c kontakt — powiedział Biff.
— Wiem — u´smiechn ˛
ał si˛e Kaner. — Ale to ma tylko odwróci´c uwag˛e. Naj-
pierw spróbuj˛e tylko poruszy´c r˛ek ˛
a, a gdy wyjdzie, to powtórz˛e cał ˛
a sztuczk˛e.
Przesun ˛
ał dło´n płynnie, niczym zawodowy prestidigitator. Model uniósł si˛e ze
stołu i spadł z hukiem.
— Nitka si˛e zerwała — powiedział Kaner.
— Pewnie szarpn ˛
ałe´s, zamiast poci ˛
agn ˛
a´c łagodnie — mrukn ˛
ał Biff i zwi ˛
azał
ko´nce. — Daj, poka˙z˛e ci, jak to si˛e robi.
18
Nitka jednak znów si˛e zerwała. Widzowie ponownie si˛e roze´smiali, a pułkow-
nik jakby lekko si˛e spocił. Kto´s zaproponował pokera.
Tego jednak wieczoru sko´nczyło si˛e na propozycji. Tak jak nigdy, zapomniano
rychło o pokerze, okazało si˛e bowiem, ˙ze nitka jest w stanie unie´s´c model tylko
wówczas, gdy kontakt jest wł ˛
aczony, a pr ˛
ad z półwoltowej bateryjki przepływa
przez uzwojenia. Wystarczyło go wył ˛
aczy´c, a model robił si˛e zbyt ci˛e˙zki i za
ka˙zdym razem nitka si˛e rwała.
*
*
*
— Wci ˛
a˙z mi si˛e wydaje, ˙ze to wariacki pomysł — powiedział młodzieniec. —
Cały tydzie´n dorabiałem si˛e garbu pokazuj ˛
ac te zabawki ka˙zdemu bachorowi
w promieniu tysi ˛
aca mil i potem sprzedaj ˛
ac je po trzy dolce, chocia˙z ka˙zda kosz-
towała nas przynajmniej sto dolarów.
— Ale dziesi˛e´c z nich sprzedałe´s ludziom, którzy mog ˛
a si˛e nimi zaintereso-
wa´c? — spytał starszy.
— Chyba tak. Dorwałem kilku oficerów lotnictwa i jednego pułkownika wojsk
rakietowych. Potem był jeszcze jeden urz˛ednik, którego pami˛etam z Biura Paten-
towego. Szcz˛e´sliwie mnie nie poznał. No i ty zauwa˙zyłe´s jeszcze dwóch profeso-
rów z uniwersytetu.
— A zatem teraz niech oni si˛e martwi ˛
a, co dalej. Nam pozostaje usi ˛
a´s´c i po-
czeka´c na wyniki ich prac.
— Jakie wyniki?! Ci sami ludzie nie byli w ogóle zainteresowani spraw ˛
a,
gdy dobijali´smy si˛e do ich drzwi z dowodami w r˛eku. Opatentowali´smy zwoje
i mo˙zemy udowodni´c ka˙zdemu, ˙ze podł ˛
aczone do pr ˛
adu powoduj ˛
a redukcj˛e wagi.
— Ale bardzo mał ˛
a, a my nie wiemy czemu. Taki drobiazg nikogo nie zain-
teresuje. Cz˛e´sciowa redukcja ci˛e˙zaru topornego modelu. Za mała, by unie´s´c sam
generator. Nikt, kto na co dzie´n ma do czynienia z tonami frachtu, pochłaniaj ˛
a-
cymi drugie tyle paliwa, nie zwróci najmniejszej uwagi na jakiego´s pomyle´nca,
któremu wydaje si˛e, ˙ze znalazł luk˛e w jednej z zasad Newtona.
— My´slisz, ˙ze teraz zwróc ˛
a uwag˛e? — spytał młodzieniec, nerwowo wyła-
muj ˛
ac palce.
— Na pewno. Wytrzymało´s´c nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu
i p˛eknie, ile razy b˛edzie chciało si˛e go podnie´s´c. Owszem, mo˙zna to zrobi´c, ale
dopiero po zredukowaniu jego wagi przez wł ˛
aczenie pr ˛
adu. To zabije im ´cwieka.
Nikt im nie b˛edzie kazał rozwi ˛
azywa´c tego problemu czy zajmowa´c si˛e nim, ale
b˛edzie ich to dr˛eczyło, bo zgodnie z ich wiedz ˛
a co´s takiego nie ma prawa si˛e
zdarzy´c. Od razu pojm ˛
a, ˙ze teoria fal magnetycznych to nonsens. A mo˙ze i nie?
Nie wiadomo. Tak czy inaczej, b˛ed ˛
a mieli si˛e nad czym zastanawia´c, b˛edzie ich
to gryzło. Niektórzy zaczn ˛
a przeprowadza´c eksperymenty w piwnicy, ot tak, dla
19
rozrywki, aby znale´z´c ´zródło bł˛edu. Który´s odkryje ostatecznie, co sprawia, ˙ze
zwoje działaj ˛
a, a mo˙ze nawet je udoskonali!
— A my mamy na to patenty. . .
— Słusznie. B˛ed ˛
a prowadzi´c badania, które zako´ncz ˛
a si˛e zastosowaniem na-
szego wynalazku najpierw w masowym przewozie ładunków, a ostatecznie w lo-
tach kosmicznych.
— I nie b˛ed ˛
a mieli przy tym poj˛ecia, ˙ze pracuj ˛
a na nasze bogactwo. Gdy tylko
zacznie si˛e produkcja. . . — stwierdził cynicznie młodzieniec.
— Wszyscy b˛edziemy bogaci, synu — powiedział starszy, poklepuj ˛
ac młod-
szego po ramieniu. — Wierz mi, ˙ze za dziesi˛e´c lat ten ´swiat zmieni si˛e nie do
poznania.
Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me,
Not Amos Cabot!)
Poranna poczta przyszła, gdy Amos Cabot był na zakupach. Znalazł j ˛
a le-
˙z ˛
ac ˛
a na stoliku w hallu i przerzucił pospiesznie wiedz ˛
ac, ˙ze i tak nie ma cze-
go dzi´s oczekiwa´c. Czek z ubezpieczalni przychodził trzynastego, czek federalny
dwudziestego czwartego i to było wszystko, gdyby nie bra´c pod uwag˛e malej ˛
acej
z ka˙zdym rokiem liczby kart ´swi ˛
atecznych.
Wielka niebieska koperta tkwiła przyci´sni˛eta do lustra i nie mógł odczyta´c
nazwiska adresata. Przekl ˛
ał sk ˛
ap ˛
a pani ˛
a Peavey, wkr˛ecaj ˛
ac ˛
a gdzie si˛e da pi˛etna-
stowatowe ˙zarówki. Pochylił si˛e i zamrugał raz, potem drugi. Na Boga, to był
list do niego! Niew ˛
atpliwie! Gruba koperta mogła zawiera´c jaki´s magazyn lub
katalog; ale jaki, no i kto mógł mu to wysła´c? Przyciskaj ˛
ac do piersi niezgrabn ˛
a
i poznaczon ˛
a plamami w ˛
atrobianymi dło´n zacz ˛
ał mozoln ˛
a wspinaczk˛e na trzecie
pi˛etro do swego pokoju. Wrzucił do spi˙zarki siatk˛e z dwiema puszkami fasolki
i bochenkiem chleba drugiej ´swie˙zo´sci i opadł ci˛e˙zko na krzesło przy oknie. Roz-
darł kopert˛e i ujrzał gruby, l´sni ˛
acy magazyn z upiorn ˛
a okładk ˛
a. Poło˙zył go sobie
na kolanach i wpatrzył si˛e we´n z przera˙zeniem.
Na zielono-szarym tle widniał czarny, wydrukowany gotykiem tytuł ˙
ZYCIE
POZAGROBOWE, poni˙zej za´s podtytuł Magazyn dla szykuj ˛
acych si˛e na tamten
´swiat
. Reszt˛e okładki wypełniała gł˛eboka czer´n, któr ˛
a m ˛
aciła jedynie fotografia
przyci˛eta w formie nagrobka, przedstawiaj ˛
aca pogodny i radosny widok cmenta-
rza pełnego kwitn ˛
acych kwiatków, umajonych grobów i pełnych powagi sarkofa-
gów. Co to niby miało by´c? Głupi ˙zart? Ale im dłu˙zej kartkował magazyn, tym
mniej kojarzyło mu si˛e to z ˙zartem. Kolejne rubryki i reklamy dotyczyły trumien,
urn na prochy oraz działek cmentarnych. Gdy z prychni˛eciem obrzydzenia rzu-
cił magazyn na stół, spomi˛edzy kartek wysun ˛
ał si˛e list i spłyn ˛
ał na podłog˛e. Był
zaadresowany do niego, napisany na papierze firmowym magazynu, a zatem nie
mogło by´c mowy o ˙zadnej pomyłce.
SZANOWNY PANIE!
Witamy pana w szcz˛e´sliwych szeregach czytelników naszego cza-
sopisma ˙
Zycie Pozagrobowe — magazyn dla szykuj ˛
acych si˛e na tam-
21
ten ´swiat.
Pozdrawiamy was, którzy zamierzacie rychło umrze´c! Ma-
cie za sob ˛
a długie i szcz˛e´sliwe ˙zycie, a przed wami stoj ˛
a ju˙z otworem
Bramy Wieczno´sci, obiecuj ˛
ac wam ponowne zł ˛
aczenie z tymi, któ-
rych kochali´scie, a którzy odeszli wcze´sniej. Teraz, w tej ostatniej
godzinie, stoimy przy was jak przyjaciele gotowi pomóc w ostatniej
drodze. Czy spisali´scie ju˙z testament? Na pewno o tym zapomnieli-
´scie, ale obecnie to ˙zaden problem. Wystarczy zajrze´c na stron˛e 109,
przeczyta´c porywaj ˛
acy artykuł Gdzie jest ostatnia wola? i wzi ˛
a´c so-
bie do serca zamieszczone tam rady. Potem nale˙zy wyrwa´c stron˛e 114
(wzdłu˙z linii perforacji), która jest gotowym formularzem testamen-
tu. Wypełniwszy stosowne rubryki trzeba tylko si˛e podpisa´c i zanie´s´c
do wła´sciwego dla dzielnicy notariusza publicznego. Nie zwlekajcie!
A czy my´sleli´scie o kremacji swych szcz ˛
atków? Proponujemy wam
wspaniał ˛
a relacj˛e doktora Philipa Musgrove z Ko´sciółka Na Rogu,
który odwiedził dla was krematorium. Pocz ˛
atek na stronie. . .
Amos rzucił magazyn dr˙z ˛
acymi dło´nmi w drugi koniec pokoju. Potem pod-
szedł, schylił si˛e i rozdarł go jeszcze na dwoje, co poprawiło mu nieco samopo-
czucie.
— Co to ma znaczy´c? ˙
Ze niby mam umrze´c? Ale po co o tym pisa´c? — krzyk-
n ˛
ał, ale zaraz ucichł, gdy mieszkaj ˛
acy w pokoju obok Antonelli zastukał w ´scia-
n˛e. — Co to za pomysł, by wysyła´c ludziom takie ´swi´nstwa? O co tu chodzi?
Podniósł obie połówki magazynu i wyprostował je na stole. Egzemplarz był
starannie wydany i z pewno´sci ˛
a zbyt kosztowny, by uzna´c go za ˙zart. To było co´s
powa˙znego. Po niewielkich poszukiwaniach odnalazł stopk˛e redakcyjn ˛
a I zagł˛ebił
si˛e w lektur˛e drobnego druku. Ledwo mógł odczyta´c ten maczek, trafił jednak
w ko´ncu na wydawc˛e: Saxon-Morris Publishers, Inc. Musiała to by´c bogata firma,
jej siedziba mie´sciła si˛e bowiem w budynku przy Park Avenue. Znał go, owszem:
bryła pokryta nowymi granitowymi płytami.
To si˛e tak nie sko´nczy! W chudej piersi Amosa Cabota rozgorzała iskra gnie-
wu. Kiedy´s ju˙z zmusił towarzystwo przewozowe z Pi ˛
atej Alei do wysłania mu
uprzejmego listu z przeprosinami za zachowanie kierowcy, który zam˛eczał go ga-
daniem o Dniu ´Swi˛etego Patryka. Z kolei Triborough Automatic Drink Company
od automatów z napitkami musiało zwróci´c mu pi˛e´cdziesi ˛
at centów, które ich
maszyna połkn˛eła, nie daj ˛
ac nic w zamian. Saxon-Morris odpokutuje jeszcze za
swoje!
Na dworze było gor ˛
aco, ale poniewa˙z w marcu nigdy nie mo˙zna by´c pewnym
pogody, Amos wzi ˛
ał gruby, wełniany szalik. Zza puszki z cukrem wyci ˛
agn ˛
ał dwa
banknoty. Kilka dolarów powinno wystarczy´c na tak ˛
a wycieczk˛e, bior ˛
ac pod uwa-
g˛e cen˛e biletów autobusowych i fili˙zanki herbaty z automatu. Miej si˛e lepiej na
baczno´sci, Saxon-Morris.
22
Jednak spotkanie z kimkolwiek z wydawnictwa bez uprzedniego uzgodnienia
terminu wydawało si˛e nader trudne. Dziewczyna z zaczesanymi do góry rudymi
włosami i makija˙zem jak tapeta nie była nawet pewna, czy wydaj ˛
a tu w ogóle co´s
takiego, jak ˙
Zycie Pozagrobowe. Na ´scianie za szkarłatnym, wygi˛etym w kształt
nerki biurkiem wisiała lista wszystkich publikacji Saxon-Morrisa, ale złote liter-
ki na ciemnozielonym tle były w tym o´swietleniu zbyt małe dla starych oczu.
Gdy Amos nie ust˛epował, panienka poszperała w notatniku z numerami telefo-
nów i ostatecznie zgodziła si˛e, ˙ze wydaj ˛
a taki tytuł, chocia˙z uczyniła to nader
niech˛etnie.
— Chc˛e si˛e widzie´c z redaktorem.
— Z którym mianowicie redaktorem?
— Którymkolwiek, do cholery. — To ostatnie jeszcze bardziej zraziło sekre-
tark˛e, o ile w ogóle to było jeszcze mo˙zliwe.
— Czy mog˛e spyta´c, w jakiej sprawie?
— W mojej sprawie. Gdzie redaktor?
Trwało ponad godzin˛e, nim znalazła kogo´s, kto gotów był si˛e z nim spotka´c,
albo po prostu upierdliwy go´s´c zacz ˛
ał j ˛
a denerwowa´c. Wykonawszy kilka mam-
rotliwych rozmów telefonicznych, odło˙zyła wreszcie słuchawk˛e.
— Prosto tymi drzwiami, potem w prawo i na półpi˛etro, dalej czwarte drzwi
na lewo. Pan Mercer czeka na pana w pokoju siedemset osiemdziesi ˛
at dwa.
Amos błyskawicznie zgubił si˛e w labiryncie przej´s´c i korytarzy pełnych sza-
rych drzwi. Gdy po raz drugi trafił do pokoju pocztowego, jaki´s znudzony mło-
dzieniec zaprowadził go przed drzwi opatrzone napisem 782. Otworzył je bez
pukania.
— Pan jest Mercer, redaktor ˙
Zycia Pozagrobowego!
— Owszem, nazywam si˛e Mercer, ale nie jestem redaktorem. — Był to pulch-
ny m˛e˙zczyzna z okr ˛
agł ˛
a twarz ˛
a i takimi˙z okularami na nosie, wpasowany za biur-
ko wypełniaj ˛
ace koniec male´nkiej i pozbawionej okien pakamery. — Zajmuj˛e
si˛e dystrybucj ˛
a, a nie wydawaniem. Sekretarka powiedziała, ˙ze ma pan problemy
z prenumerat ˛
a.
— Owszem, to jest problem. Czemu przysyłacie wasz cholerny magazyn, cho-
cia˙z wcale o to nie prosiłem?
— Có˙z, je´sli o to chodzi, to mo˙ze b˛ed˛e w stanie panu pomóc. O jakie czaso-
pismo konkretnie chodzi?
— O ˙
Zycie Pozagrobowe.
— Tak, jest w moim referacie. — Mercer przeszukał dwie szuflady pełne pa-
pierów, zanim trafił na wła´sciw ˛
a. Przekopał si˛e przez ni ˛
a, a˙z w ko´ncu wyci ˛
agn ˛
ał
jaki´s dokument. — Obawiam si˛e, panie Cabot, ˙ze nic panu nie poradz˛e. Wychodzi
na to, ˙ze ma pan darmow ˛
a subskrypcj˛e, której nie mo˙zemy uniewa˙zni´c. Przykro
mi.
23
— Przykro to panu dopiero b˛edzie! Nie chc˛e dostawa´c tych ´swi´nstw i nie
˙zycz˛e sobie, by´scie dalej mi je wysyłali!
Mercer nadal próbował zachowa´c przyjacielski ton rozmowy, zdołał nawet
przywoła´c na twarz nieszczery u´smiech.
— Prosz˛e by´c rozs ˛
adnym, panie Cabot, to magazyn redagowany ma wysokim
poziomie, a pan otrzymuje go za frajer. Normalnie prenumerata kosztuje dzie-
si˛e´c dolarów rocznie! Je´sli miał ju˙z pan to szcz˛e´scie, ˙ze pana wybrano, to po co
narze. . .
— Kto niby mnie wybrał? Nie wysyłałem ˙zadnego kuponu ani zgłoszenia.
— Nie, nie musiał pan wysyła´c. Pa´nskie nazwisko zostało zapewne wybrane
z list ubezpieczalni czy szpitali, czy jakich´s innych. ˙
Zycie Pozagrobowe
jest jed-
nym z tych magazynów, które maj ˛
a du˙z ˛
a pul˛e gratisów. Oczywi´scie, nie rozrzuca-
my ich gdzie popadnie, wr˛ecz przeciwnie, zawsze starannie dobieramy subskry-
bentów. Prenumerata nie pokrywa nawet kosztów wydawnictw, te utrzymuj ˛
a si˛e
z reklam. W pewnym stopniu finansuj ˛
a je wymienione instytucje, a zatem mo˙zna
je nazwa´c wydawnictwami o wy˙zszej u˙zyteczno´sci społecznej. Młodym matkom,
których wykazy otrzymujemy ze szpitali, wysyłamy na przykład przez sze´s´c mie-
si˛ecy Twoje Dziecko z naprawd˛e cennymi radami i artykułami oraz z reklamami,
które same w sobie s ˛
a pouczaj ˛
ace. . .
— Ale ja nie jestem młod ˛
a matk ˛
a. Czemu wysłali´scie mi ten szmatławiec?
— ˙
Zycie Pozagrobowe
jest troch˛e innym rodzajem magazynu ni˙z Twoje Dziec-
ko
, ale ma podobny charakter. To kwestia statystyki, szanowny panie. Ka˙zdego
dnia umiera wielu ludzi. W ró˙znym wieku, z ró˙znych ´srodowisk. Firmy ubezpie-
czeniowe, a konkretnie ich rzeczoznawcy, odnotowuj ˛
a to wszystko, wyrysowuj ˛
ac
potem mas˛e tabel i wykresów. Podobno bardzo rzetelnych. Ze zwykłej statystyki
zrobili prawdziw ˛
a sztuk˛e. Bior ˛
a, powiedzmy, takiego człowieka jak pan, w pew-
nym wieku. Ustalaj ˛
a jego ´srodowisko społeczne, stan zdrowia i warunki fizyczne,
i tak dalej, otrzymuj ˛
ac w rezultacie dat˛e jego przewidywanej ´smierci. Nie z do-
kładno´sci ˛
a do dnia I godziny, rzecz jasna, chocia˙z pewnie i to by mogli zrobi´c,
gdyby chcieli, ale dla naszych celów starcza prognoza z dwuletnim marginesem
bł˛edu. Mo˙zemy na tej podstawie okre´sli´c liczb˛e potrzebnych egzemplarzy, jak
i sumy, które wpłyn ˛
a z reklam. ´Smier´c subskrybenta zwykle potwierdza prognoz˛e
fachowców.
— Przepowiada mi pan, ˙ze umr˛e w przeci ˛
agu dwóch najbli˙zszych lat? —
krzykn ˛
ał chrapliwie Amos, purpurowy z gniewu.
— Nie, ja niczego panu nie przepowiadam, absolutnie! — Mercer odsun ˛
ał
si˛e nieco i otarł chusteczk ˛
a szkła okularów z drobin ´sliny starszego pana. — To
sprawa fachowców od statystyki. Ich komputer wyłonił pana nazwisko i przesłał
do mnie z informacj ˛
a, ˙ze umrze pan w przeci ˛
agu dwóch lat. Ja za´s, jako urz˛ed-
nik wypełniaj ˛
acy swój obowi ˛
azek wobec społecze´nstwa, wysłałem panu stosowny
magazyn. To moja praca, tylko tyle.
24
— Ale ja nie zamierzam umrze´c w ci ˛
agu dwóch lat! Nie ja! Nie Amos Cabot!
— To ju˙z całkowicie pa´nska sprawa, sir. Ja zajmuj˛e si˛e tu rutynowym wypeł-
nianiem papierków. Wprowadziłem pana na list˛e subskrybentów i skre´sl˛e dopiero
w chwili, gdy kolejny numer wróci z adnotacj ˛
a ADRESAT ZMARŁ.
— Ale ja nie zamierzam umrze´c!
— To te˙z jest mo˙zliwe, chocia˙z aktualnie nie przypominam sobie ˙zadnego ta-
kiego wypadku. Z drugiej jednak strony, poniewa˙z ma pan dwuletni ˛
a prenumerat˛e,
sko´nczy si˛e ona zapewne automatycznie pod koniec drugiego roku. O ile, oczy-
wi´scie, nie wyga´snie wcze´sniej z przyczyn naturalnych. Tak, to mo˙ze si˛e zdarzy´c.
*
*
*
Dzie´n trzeba było uzna´c za zmarnowany. Chocia˙z słonko przygrzewało, Amos
tego nie zauwa˙zał. Wróciwszy do domu tak zamy´slił si˛e nad cał ˛
a spraw ˛
a, ˙ze nie
mógł w nocy zasn ˛
a´c. Nast˛epny dzie´n nie był ani o jot˛e lepszy i Amos zacz ˛
ał si˛e
nawet zastanawia´c, czy nie o to wydawcom magazynu chodziło. Je´sli ´smier´c była
blisko, a tego wła´snie byli pewni, to zgodnie z ich radami nale˙zało si˛e z ni ˛
a pogo-
dzi´c, zaj ˛
a´c wyborem kwatery, trumny i nagrobka oraz wypełnieniem testamentu
i czeka´c spokojnie na ci ˛
ag dalszy.
— Nie! Ich niedoczekanie!
Najpierw zamierzał poczeka´c na nast˛epny numer, napisa´c na kopercie ADRE-
SAT ZMARŁ i odesła´c go do wydawcy, ale potem przypomniał sobie fizjonomi˛e
Mercera i wyobraził sobie jego zło´sliw ˛
a satysfakcj˛e na widok takiej przesyłki
zwrotnej: tak, jeszcze jeden umarlak, zgodnie z rozkładem. Stary głupiec nie wie-
dział, ˙ze statystyki nie da si˛e oszuka´c. Zaiste i stary, i głupi! On im poka˙ze. Rodzi-
na Cabotów słyn˛eła z długowieczno´sci i nigdy nie zwracała uwagi na prognozy
komputerów, była ponadto uparta. Nie pozwoli si˛e załatwi´c tak prosto.
Po pewnym zastanowieniu si˛e nad sytuacj ˛
a poszedł do lekarza ze starych
zwi ˛
azków i poprosił o przeprowadzenie kompletu testów i bada´n.
— Nie´zle, wcale nie´zle, jak na takiego staruszka — powiedział lekarz, gdy
Amos zapinał koszul˛e.
— Mam dopiero osiemdziesi ˛
at dwa lata, to jeszcze niewiele.
— Jasne, ˙ze niewiele — stwierdził z namysłem lekarz. — Ale wiesz, to kwe-
stia statystyki. Ludzie w twoim wieku i z twojego ´srodowiska. . .
— Wiem, wiem. . . i do cholery ze statystyk ˛
a. Nie po to tu przyszedłem. Jakie
s ˛
a wyniki?
— Nie masz powodu narzeka´c na zdrowie, Amos — powiedział lekarz, prze-
gl ˛
adaj ˛
ac karty. — Ci´snienie krwi w normie, ale masz skłonno´sci do anemii. Czy
jesz du˙zo w ˛
atróbek i ´swie˙zej zieleniny?
— Nie cierpi˛e w ˛
atróbki, a ´swie˙ze owoce i warzywa s ˛
a dla mnie za drogie.
25
— To ju˙z jak chcesz, ale pami˛etaj, ˙ze forsy do grobu nie we´zmiesz. Nie ˙załuj
na jedzenie. I daj odpocz ˛
a´c sercu, za du˙zo łazisz po schodach.
— Mieszkam na trzecim pi˛etrze, to jak mam nie chodzi´c po schodach?
— To te˙z twoja sprawa. Ale je´sli chcesz jeszcze troch˛e po˙zy´c, to lepiej prze-
prowad´z si˛e na parter. A nie zapominaj bra´c zim ˛
a witamin˛e D i jeszcze. . .
Rad było o wiele wi˛ecej. Gdy min˛eło pierwsze wzburzenie, Amos odnotował
sobie to wszystko skrupulatnie. Jedzenie, witaminy, sen, ´swie˙ze powietrze i in-
ne takie nonsensy — cała nie ko´ncz ˛
aca si˛e lista dobrych rad. Wizja dwuletniej
prenumeraty ˙
Zycia Pozagrobowego
dodała mu skrzydeł.
Nast˛epny miesi ˛
ac upłyn ˛
ał nie wiadomo kiedy. Amos był bardzo zaj˛ety zna-
lezieniem pokoju na parterze, przeprowadzk ˛
a i zmian ˛
a przyzwyczaje´n kulinar-
nych. Z pocz ˛
atku wyrzucał magazyn nie otwieraj ˛
ac nawet koperty, po upływie ro-
ku zhardział jednak i znalazłszy w kolejnym numerze wielk ˛
a reklam˛e grobowca
z czerwonym napisem TO DLA CIEBIE, dopisał pod spodem NIE DLA MNIE!!!
i powiesił j ˛
a na ´scianie. Potem dodał jeszcze inne obrazki: u´smiechni˛eci graba-
rze machaj ˛
acy przyja´znie i zapraszaj ˛
acy do ´swie˙zo wykopanego grobu, mi˛ekko
wy´scielone trumny przyci˛ete na miar˛e i inne, równie atrakcyjne ilustracje. Gdy
min˛eło osiemna´scie miesi˛ecy, z satysfakcj ˛
a spogl ˛
adał na „Fotografi˛e wynalazcy
najlepszego pieca krematoryjnego, nazwanego Urn ˛
a Wieczno´sci”, i coraz gło´sniej
chichocz ˛
ac liczył w kalendarzu mijaj ˛
ace dni.
W pewnym momencie zacz ˛
ał si˛e jednak niepokoi´c. Czuł si˛e wprawdzie dobrze
i znajomy lekarz gratulował mu przykładnej kondycji, ale nie o to chodziło. Czy
statystycy jednak nie mieli racji? Wyznaczony przez nich czas dobiegał ko´nca.
Jeszcze zamartwi si˛e na ´smier´c i umrze ze zdenerwowania. . . Ale nie, Cabot tak
nie sko´nczy! Stawi temu czoło i zwyci˛e˙zy.
Zostały ju˙z tylko trzy tygodnie, potem ledwie par˛e dni. Ostatnie pi˛e´c dób przed
upływem pełnych dwóch lat sp˛edził zamkni˛ety w swym pokoju, zamawiaj ˛
ac je-
dzenie z delikatesów. Drogie to było, ale nie zamierzał ryzykowa´c wypadku, który
mógł go spotka´c na ulicy. Nie teraz. Otrzymał ju˙z dwadzie´scia cztery numery cza-
sopisma i prenumerata powinna wygasn ˛
a´c. Rano si˛e oka˙ze. W nocy nie mógł spa´c
pomimo ´swiadomo´sci, ˙ze regularny sen jest nader istotny. Le˙zał tylko w po´scieli,
a˙z niebo za oknem poja´sniało. Potem przysn ˛
ał, obudził si˛e jednak, ledwo usłyszał
kroki listonosza. B˛edzie magazyn, czy nie? Serce biło mu mocno, gdy podcho-
dził do szafy z ubraniami. Jego pokój mie´scił si˛e na parterze, zaraz przy wej´sciu
z ulicy, miał zatem tylko kilka kroków do drzwi budynku.
— Dzie´n dobry — powitał listonosza.
— Owszem — odparł tamten, przekr˛ecaj ˛
ac torb˛e i si˛egaj ˛
ac do ´srodka. Amos
najpierw zamkn ˛
ał za nim drzwi, potem dopiero wzi ˛
ał si˛e za przegl ˛
adanie poczty.
Magazynu nie było.
Wygrał!
26
Był to najszcz˛e´sliwszy dzie´n w jego ˙zyciu, no, mo˙ze drugi, góra trzeci. Wobec
tej wiktorii pokonanie przedsi˛ebiorstwa transportowego i tych facetów od automa-
tów było niczym. Tym razem wygrał cał ˛
a wojn˛e, a nie jedynie bitw˛e. Pokazał im,
gdzie ma cał ˛
a ich statystyk˛e i fachowców, gdzie ma ich tabelki i komputery, ich
fiszki, urz˛edasów i redaktorów. Wygrał! Po raz pierwszy od dwóch lat poszedł na
piwo. Najpierw jedno, potem drugie. Bawił si˛e ´Swietnie wraz z innymi go´s´cmi
baru. Wygrał! Spa´c poszedł pó´zno i zasn ˛
ał jak kłoda, a˙z dopiero rano obudziło go
stukanie wła´scicielki domu, która dobijała si˛e do drzwi.
— Poczta do pana, panie Cabot! Poczta!
Zdj˛eło go przera˙zenie, które zaraz odegnał. To niemo˙zliwe. Przez dwa lata
˙
Zycie Pozagrobowe
nie spó´zniło si˛e ani razu. To musi by´c co´s innego, chocia˙z
nie czek, to nie był wła´sciwy dzie´n na czeki. Powoli otworzył drzwi i wzi ˛
ał du˙z ˛
a
kopert˛e, która omal nie wypadła mu ze zdr˛etwiałych palców.
Dopiero potem odetchn ˛
ał z ulg ˛
a. Tamten magazyn przychodził zawsze w nie-
bieskiej kopercie, a ta była jasnoró˙zowa. Te˙z zawierała jednak jakie´s czasopismo,
i to grube, tego samego formatu. Przeczytał tytuł Demencja — czarny napis zło˙zo-
ny z pop˛ekanych jakby, krusz ˛
acych si˛e kamiennych liter. Podtytuł głosił Magazyn
Artystyczno — Geriatryczny
. Okładk˛e ozdabiał ponadto wizerunek trz˛es ˛
acego si˛e
staruszka w wózku inwalidzkim, z ramionami otulonymi kocem i kubkiem wo-
dy mineralnej w r˛eku. Staruszek s ˛
aczył ow ˛
a wod˛e przez zagi˛et ˛
a, szklan ˛
a rurk˛e.
W ´srodku było tego wi˛ecej — fotele z wbudowanym kiblem, poduszki przeciw
hemoroidom, kule i łó˙zka przeciwko odle˙zynom, i jeszcze artykuł: Jak czyta´c
brajlem, gdy oczy zawodz ˛
a oraz Szcz˛e´sliwy, cho´c przykuty do łó˙zka
, a tak˙ze Dwa-
dzie´scia pi˛e´c lat w bezruchu
. Spomi˛edzy kartek wysun ˛
ał si˛e list. Amos ledwo
mógł skupi´c spojrzenie na linijkach tekstu.
Witamy w rodzinie. . . Magazynu Artystyczno — Geriatrycznego, który nauczy
was sztuki starzenia si˛e. . . wiele długich lat przed wami. . . pustych lat. . . jakie
to szcz˛e´scie co miesi ˛
ac znajdowa´c w poczcie numer. . . wydanie na kasetach dla
niewidomych. . . wersja brajlem dla niewidomych i głuchych. . . co miesi ˛
ac. . .
Amos Cabot podniósł zwilgotniałe nagle oczy. Było jeszcze ciemno i padał
deszcz. Chłodny i wietrzny kwietniowy poranek zagl ˛
adał przez okno, a krople
wody spływały po szybie niczym wielkie, zimne łzy.
Pancernik w rezerwie — (The
Mothballed Spaceship)
— Podejd˛e troch˛e bli˙zej — oznajmiła Meta, siedz ˛
aca za sterami.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił — rzekł zrezygnowanym głosem
Jason, wiedz ˛
ac, ˙ze najmniejsza próba ostrze˙zenia była dla Pyrrusjan niemal rów-
noznaczna z wyzwaniem.
— Nie ma si˛e czego ba´c przy takiej odległo´sci — wtr ˛
acił Kerk, zgodnie zreszt ˛
a
z przewidywaniami Jasona. — Przyznaj˛e, ˙ze jest ogromny; to prawdopodobnie
ostatni istniej ˛
acy we wszech´swiecie pancernik. Ma jednak ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat
i jeste´smy w odległo´sci stu trzydziestu mil. . .
Przerwał mu niewielki pomara´nczowy rozbłysk na kadłubie odległego okr˛etu
i niemal w tej samej chwili ich maszyna zadygotała, a tablica przed Met ˛
a rozja-
rzyła si˛e krwistym blaskiem lampek alarmowych.
— Mówiłe´s, ˙ze ile on ma lat? — zapytał niewinnie Jason.
W odpowiedzi otrzymał ponure spojrzenie milcz ˛
acego nagle Kerka, a Meta
zawróciła bez słowa, omijaj ˛
ac szerokim łukiem pancernik i sprawdzaj ˛
ac uszko-
dzenia.
— Statecznik burtowy został w znacznym stopniu zniszczony, trzy segmenty
kadłuba s ˛
a rozhermetyzowane. Napraw trzeba dokona´c w pró˙zni, bo przy pierw-
szym l ˛
adowaniu rozleci si˛e w diabły — oznajmiła po chwili.
— Wspaniale! — mrukn ˛
ał Jason din Alt. — Cho´c w sumie to dobrze, ˙ze obe-
rwali´smy, mo˙ze b˛edziecie wreszcie na tyle ostro˙zni, by uj´s´c z tego z ˙zyciem, no
i z obiecanymi pi˛eciuset milionami kredytów. Dobrze, bierzemy kurs na flot˛e i zaj-
miemy si˛e teraz wyci ˛
agni˛eciem z admirała tych paru detali, które zapomniał nam
poda´c, proponuj ˛
ac t˛e robot˛e.
*
*
*
Admirał Djukich, dowódca Sił Zbrojnych Ziemi, był kurduplem od urodzenia,
a teraz wygl ˛
adał jakby jeszcze si˛e kurczył, przytłoczony osobowo´sci ˛
a i masywn ˛
a
28
sylwetk ˛
a Kerka, gdy Pyrrusjanin pochylił si˛e nad jego biurkiem i oznajmił lodo-
watym tonem:
— Mo˙zemy odlecie´c, a wtedy Rim Hordes przejd ˛
a sobie spokojnie przez ten
system i posprz ˛
ataj ˛
a. I to b˛edzie twój koniec!
— Nie, nie. . . — zaprotestował słabo oficer. — Mamy rezerwy, mo˙zemy zbu-
dowa´c flot˛e czy kupi´c okr˛ety, ale to wymaga czasu. O wiele łatwiej jest u˙zy´c tego
pancernika Imperium.
— Łatwiej? — Jason uniósł brew. — Ilu ludzi dot ˛
ad stracili´scie, próbuj ˛
ac tam
wej´s´c?
— No. . . łatwiej to mo˙ze niewła´sciwe słowo. . . były pewne trudno´sci. . . ra-
zem czterdziestu siedmiu.
— I dlatego wysłali´scie ofert˛e na Felicity? — upewnił si˛e din Alt.
— Naturalnie. Nasz przemysł ci˛e˙zki od dawna kupuje od was surowce, st ˛
ad
te˙z dowiedzieli´smy si˛e, jak to mniej ni˙z setka Pyrrusjan podbiła cały ´swiat. Po-
my´sleli´smy wi˛ec, ˙ze mo˙zna by zaproponowa´c wam kontrakt na wej´scie do tego
okr˛etu.
— Byli´scie tylko niezbyt dokładni w poinformowaniu nas, kto znajduje si˛e na
pokładzie i dlaczego nikomu nie pozwala on zbli˙zy´c si˛e do okr˛etu, nie mówi ˛
ac
ju˙z o wej´sciu.
— No có˙z. . . to wła´snie jest cały problem. . . na pokładzie nie ma nikogo. —
Admirał u´smiechn ˛
ał si˛e sztucznie i z do´s´c du˙zym wysiłkiem. — Pozwólcie mi wy-
ja´sni´c. Otó˙z ta planeta za czasów Imperium była jedn ˛
a z najwa˙zniejszych i chocia˙z
przynajmniej z jedena´scie innych twierdzi, ˙ze s ˛
a kolebk ˛
a ludzko´sci, to my tutaj,
na Ziemi, wiemy, ˙ze mamy facj˛e. Ten pancernik zreszt ˛
a to potwierdza — kiedy
zako´nczyła si˛e IV Wojna Galaktyczna, został odstawiony do rezerwy, zahermety-
zowany i pozostawiony tutaj, cho´c jeszcze niedawno nie mieli´smy poj˛ecia o jego
istnieniu.
— Nie wierz˛e, ˙ze pozbawiony załogi i odstawiony do rezerwy pancernik, li-
cz ˛
acy sobie pi˛e´c tysi ˛
acleci, zabił czterdzie´sci siedem osób — burkn ˛
ał Kerk.
— A ja wierz˛e — sprzeciwił si˛e Jason. — Ty zreszt ˛
a te˙z uwierzysz, jak si˛e
chwil˛e zastanowisz. To jest ogromny, najtrudniejszy w dziejach do zniszczenia
okr˛et wojenny, nap˛edzany przez najpot˛e˙zniejsze silniki, jakie kiedykolwiek wy-
produkowano. Oznacza to najwi˛eksze pokładowe reaktory, a co za tym idzie —
działa o najdalszym zasi˛egu i ekrany o najwi˛ekszej mocy, nie licz ˛
ac innych rodza-
jów broni ofensywnej i defensywnej. A do ka˙zdego urz ˛
adzenia pasuje okre´slenie
naj. . . Wiadomo, ˙ze to wszystko jest przynajmniej zdublowane, je˙zeli nie potrój-
ne. Na pokładzie znajduj ˛
a si˛e wyspecjalizowane komputery bojowe. . . No, widz˛e,
˙ze dociera — to marzenie ka˙zdego Pyrrusjanina: najpot˛e˙zniejsza we wszech´swie-
cie bro´n, zdolna praktycznie do wszystkiego. Nie uwa˙zasz, ˙ze miło byłoby znale´z´c
si˛e za sterami takiego czego´s?
29
Kerk i Meta milczeli w zgodnym zachwycie, a na ich twarzach malowało si˛e
błogie rozmarzenie: nie było w ˛
atpliwo´sci, i˙z całkowicie zgadzali si˛e z przedmów-
c ˛
a. Pełne szcz˛e´scia u´smiechy znikn˛eły jednak, gdy ten dodał:
— Tylko ˙ze to cudo jest aktualnie w rezerwie i całkowicie zahermetyzowa-
ne, co oznacza, ˙ze jest wył ˛
aczone, cho´c gotowe do akcji. Poza jednym ze stosów,
komputerem głównym i broni ˛
a defensywn ˛
a, reszta jest nieczynna. Cz˛e´sci ˛
a zabez-
pieczenia było naturalnie takie zaprogramowanie, by asekurowa´c jednostk˛e przed
meteorytami czy innymi zagro˙zeniami z kosmosu, ale przede wszystkim przed
nie upowa˙znionymi do tego osobnikami, którzy mogliby doj´s´c do wniosku, ˙ze ta-
ki drobiazg przydałby si˛e im do kolekcji; a w ogóle dobrze byłoby go mie´c ot tak,
na wszelki wypadek. Zostali´smy ostrze˙zeni pierwszym strzałem, cho´c nie w ˛
atpi˛e,
˙ze mógł nas równie łatwo zniszczy´c. Gdyby miał załog˛e, to nale˙załoby da´c so-
bie z tym spokój; no, mo˙zna jeszcze byłoby spróbowa´c j ˛
a przekona´c, ˙ze mamy
wzniosłe i słuszne cele. Poniewa˙z jednak jej nie ma, pozostaje nam przechytrze-
nie komputera pokładowego. Nie jest to rzecz ˛
a łatw ˛
a, ale jakim´s cudem mogłoby
si˛e uda´c. — Jason u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko i zwrócił do admirała: — We´zmiemy t˛e
robot˛e, ale stawka si˛e podwoiła: miliard. Jeden miliard kredytów.
— Niemo˙zliwe! To zbyt wielka suma, bud˙zet nie. . .
— Zbli˙zaj ˛
a si˛e Rim Hordes, maj ˛
ac na celu grabie˙z i zniszczenie. By ich po-
wstrzyma´c, potrzebujecie okr˛etów — zamawiacie je w stoczniach, kupujecie u in-
nych. . . a je˙zeli dostawy si˛e opó´zni ˛
a? Je˙zeli nie b˛edzie tych okr˛etów w chwili
pojawienia si˛e wroga? Wystarczy odrobina wyobra´zni: oto p˛eka obrona, l ˛
aduje
desant, wyłamuje drzwi i całe to ładne biuro tonie we krwi. . .
— Do´s´c! — pisn ˛
ał admirał, blady nagle niczym ´sciana.
Jason przewidział słusznie: był to typowy „oficer biurowy”, który nigdy w ˙zy-
ciu nie brał udziału w ˙zadnej akcji, nawet jej nie widział z bliska; a do tego był
tchórzem.
— Macie ten kontrakt — wychrypiał — ale twardo stawiam warunek: trzy-
dzie´sci dni. Jedna minuta dłu˙zej i mo˙zecie si˛e po˙zegna´c z fors ˛
a; nie dostaniecie
złamanego grosza! Zgoda?
Jason spojrzał na Met˛e i Kerka, którzy jednocze´snie skin˛eli głowami.
— Zgoda — stwierdził — ale ten miliard jest bez podatków i bez wydatków.
Zapasy, zaopatrzenie, pomoc waszej floty, materiały i ludzie, to wszystko jest
opłacane przez was. I ˙zadnych oszcz˛edno´sci na listach zapotrzebowa´n, które wam
dostarczymy.
— Ale. . . — j˛ekn ˛
ał Djukich.
— Krew na ´scianach. . . — szepn ˛
ał Jason i czoło oficera pokryło si˛e potem.
— Przygotuj˛e dokumenty — pisn ˛
ał słabo admirał. — Kiedy zaczniecie?
— Ju˙z zacz˛eli´smy. U´sci´snijmy sobie dłonie, a papiery załatwimy jutro. —
Potrz ˛
asn ˛
ał entuzjastycznie bezwładn ˛
a dłoni ˛
a siedz ˛
acego, dodaj ˛
ac: — Nie s ˛
adz˛e,
by´scie mieli co´s w rodzaju instrukcji obsługi tego pancernika?
30
— Gdyby´smy mieli, to nie proponowaliby´smy wam tego kontraktu — prych-
n ˛
ał zapytany. — W archiwach nie ma nawet ´sladu na ten temat. Wszystko, co
odkryli´smy odno´snie tego okr˛etu, jest do waszej dyspozycji.
— Niewiele tego, skoro stracili´scie czterdziestu siedmiu ochotników. Okazu-
je si˛e, ˙ze pi˛e´c tysi˛ecy lat to jednak długi okres, nawet dla najlepszej biurokracji.
Poza tym jedyn ˛
a rzecz ˛
a, jakiej nie mo˙zna skutecznie przechowa´c, jest praktyczna
instrukcja jak wyj ˛
a´c z przechowania rezerwowy okr˛et. Nie ma si˛e jednak co mar-
twi´c, znajdziemy na to sposób. Pyrrusjanie nigdy nie rezygnuj ˛
a. Je˙zeli wyda pan
rozkaz, by przesłano nam te dane, którymi dysponujecie, to udamy si˛e do naszych
kwater i nakre´slimy plan jak wykona´c kontrakt przed terminem.
*
*
*
— Jak? — zapytał Kerk, ledwie zamkn˛eły si˛e za nimi drzwi ich kwatery.
— Nie mam zielonego poj˛ecia! — przyznał Jason, u´smiechaj ˛
ac si˛e niewinnie
na widok ich zawiedzionych grymasów. — Proponuj˛e napi´c si˛e czego´s rozs ˛
adne-
go i zabra´c do my´slenia. Otó˙z jest to robota, która mo˙ze sko´nczy´c si˛e u˙zyciem
brutalnej siły, ale powinna si˛e zacz ˛
a´c od udowodnienia umysłowej przewagi czło-
wieka nad maszyn ˛
a, któr ˛
a zreszt ˛
a sam wymy´slił. Dla mnie podwójn ˛
a z lodem,
kochanie.
— Samoobsługa — warkn˛eła Meta. — Skoro nie masz poj˛ecia, jak si˛e za to
zabra´c, to dlaczego przyj ˛
ałe´s kontrakt?
Zabrz˛eczało szkło, trunek sympatycznie zabulgotał, i Jason westchn ˛
ał siada-
j ˛
ac.
— Bo jest to dla nas okazja zarobienia paru groszy — wyja´snił — których,
jak wiecie, potrzebujemy. Je˙zeli nie uda nam si˛e włama´c do tej przero´sni˛etej kon-
serwy, to stracimy jedynie trzydzie´sci dni. — Poci ˛
agn ˛
ał solidny łyk i przypomniał
sobie, ˙ze rozs ˛
adna dyskusja z Pyrrusjanami to tylko strata czasu: istniały szybsze
i skuteczniejsze sposoby. — Chyba nie boicie si˛e tego pancernika, co?
Po czym, z anielskim u´smiechem wcielonej niewinno´sci, obserwował dwa
w´sciekłe oblicza i nagłe napi˛ecie mi˛e´sni, którym towarzyszył cichy szum serwo-
motorów wysuwaj ˛
acych, a po krótkiej chwili chowaj ˛
acych bro´n do kabur.
— Lepiej we´zmy si˛e do roboty — warkn ˛
ał Kerk — tracimy czas, a ka˙zda
sekunda si˛e liczy. Od czego zaczynamy?
— Od materiałów archiwalnych. Musimy najpierw zebra´c maksimum wiedzy
o tym pancerniku.
31
*
*
*
— Nie bardzo rozumiem, co nam daje obrzucanie skałami tego okr˛etu —
oznajmiła Meta. — Wiemy ju˙z, ˙ze niszczy je, zanim dotr ˛
a w jego pobli˙ze. To
strata czasu, a teraz jeszcze chcesz marnowa´c ˙zywno´s´c. Te tusze. . .
— Meta, kochanie. Zaniknij si˛e z łaski swojej. W tym szale´nstwie jest meto-
da. Jednostka flagowa, która mruga sobie wesoło radarem, zapisuje ka˙zdy strzał
i odległo´s´c, w jakiej cel został zniszczony, z jakiej to nast ˛
apiło broni itd. Trzy-
dzie´sci okr˛etów obrzuca go w tej chwili rozmaitym kosmicznym ´smieciem, a to
nie jest co´s, co zwykle przytrafia si˛e zahermetyzowanym i odstawionym do rezer-
wy jednostkom, i powinno da´c ciekawe rezultaty. Teraz oprócz skał wystrzelimy
te połcie mi˛esa opakowane w dwadzie´scia kilogramów pancernego plastiku i to
z ró˙znymi szybko´sciami i po ró˙znych trajektoriach. Je˙zeli który´s z nich dotrze
do okr˛etu, to b˛edziemy wiedzieli, ˙ze człowiek w kombinezonie z takiego plastiku
tak˙ze powinien tego dokona´c. Poza tym, je˙zeli to nie jest jeszcze wystarczaj ˛
ace
obci ˛
a˙zenie dla jego komputera, to całkiem spora planetoida jest ju˙z w drodze, do-
kładnie na kursie kolizyjnym. Albo b˛edzie musiał j ˛
a zniszczy´c, a na to potrzeba
sporo energii, albo postara si˛e zmieni´c kurs. Wszystko to da nam nowe informa-
cje, które pomog ˛
a w znalezieniu sposobu jak si˛e do niego dosta´c.
— Pierwszy befsztyk w drodze — poinformował ich Kerk od drzwi. — Przy
załadunku odci ˛
ałem par˛e najładniejszych kawałków i chwilowo mamy pełn ˛
a lo-
dówk˛e. Po kilogramie z ka˙zdego. Nie powinno to mie´c znaczenia przy do´swiad-
czeniu.
— Na stare lata zaczynasz specjalizowa´c si˛e w kradzie˙zy — wtr ˛
acił din Alt.
— No có˙z, ucz˛e si˛e od ciebie. Otó˙z i pierwszy idzie w diabły — wskazał
malutki rozbłysk na ekranie. — Ka˙zdy ma przymocowan ˛
a flar˛e, eksploduj ˛
ac ˛
a
w chwili trafienia. Teraz drugi. Docieraj ˛
a do celu bli˙zej ni˙z skały, ale nie osi ˛
a-
gaj ˛
a go.
— Zatem wracamy do my´slenia. — Jason wzruszył ramionami. — Na pocz ˛
a-
tek proponuj˛e steki i butelk˛e wina. Do przybycia planetoidy mamy jeszcze dwie
godziny, a chciałbym to spokojnie obejrze´c.
*
*
*
Do ogl ˛
adania było, łagodnie mówi ˛
ac, niewiele. Miliony ton solidnej skały
umieszczono na kolizyjnej orbicie za pomoc ˛
a sporego nakładu sił i ´srodków (o
czym nie omieszkał przypomnie´c im admirał Djukich). Teraz wyłaniały si˛e one
majestatycznie z mroków kosmosu przy wtórze zaciekłego terkotania radaru pan-
cernika. Zaledwie komputer zd ˛
a˙zył przeliczy´c kursy i czas, silniki główne o˙zyły
na chwil˛e i planetoida przemkn˛eła za ruf ˛
a pancernika, nikn ˛
ac w pustce.
— Dramatyczne jak cholera — oznajmiła Meta lodowatym tonem.
32
— Wiemy, ˙ze silniki s ˛
a sprawne i mog ˛
a by´c u˙zyte w ka˙zdej chwili — sprzeci-
wił si˛e Jason. — A to jest nowa, cenna informacja.
— A jaka z tego korzy´s´c? — spytał ironicznie Kerk.
— Có˙z, nigdy nie wiadomo co si˛e mo˙ze. . . — zacz ˛
ał Jason, lecz przerwał mu
trzask w gło´sniku.
— Kontrola do Pyrrusa Jeden. Słyszycie mnie?
— Tu Pyrrus Jeden — odparł din Alt. — O co chodzi?
— Otrzymali´smy wiadomo´s´c z pancernika na fali 183,4. Tre´s´c jest nast˛epuj ˛
a-
ca: Nederuebla al navigacio centro. Kroniku ci tio sangon. . .
— Nic nie rozumiem — j˛ekn˛eła Meta.
— To esperanto, j˛ezyk urz˛edowy Imperium. Okr˛et przesłał do bazy informacj˛e
o zmianie kursu. A poza tym znamy jego nazw˛e: „Indestructible”.
— To wa˙zne?
— Wa˙zne! — Jason prawie zapiał z zachwytu, dostrajaj ˛
ac radio do nowej
cz˛estotliwo´sci. — Kiedy skłonisz kogo´s do gadania, to prawie go przekonałe´s.
Spytaj, a ka˙zdy komiwoja˙zer potwierdzi, ˙ze to prawda. Teraz uprzejmie prosz˛e
o cisz˛e — b˛ed˛e ´cwiczył najlepsze wojskowe esperanto jakie znam.
Odchrz ˛
akn ˛
ał, wł ˛
aczył nadajnik i oznajmił:
— Halo „Indestructible”, tu Kwatera Główna. Wyja´sni´c samowoln ˛
a zmian˛e
kursu.
— Zmiana kursu zgodnie z instrukcj ˛
a L-590, by unikn ˛
a´c zniszczenia.
— Twój nowy kurs jest niebezpieczny dla ruchu. Wró´c na poprzedni.
W milczeniu obserwowali ekran, na którym przez kilka sekund nic si˛e nie
działo, po czym ruf˛e pancernika roz´swietliła purpurowa po´swiata nap˛edu głów-
nego.
— Udało si˛e! — Meta entuzjastycznie u´sciskała Jasona, a˙z jego ˙zebra ostrze-
gawczo zatrzeszczały. — Słucha twoich rozkazów! Ka˙z mu nas wpu´sci´c i po spra-
wie.
— Nie s ˛
adz˛e, ˙zeby to było takie proste. Spróbujmy lepiej okr˛e˙zn ˛
a drog ˛
a —
mrukn ˛
ał Jason i przeszedł na esperanto. — Zmiana kursu przyj˛eta. Wyja´snij po-
wody wysokiego zu˙zycia energii ostatnimi czasy.
— Deszcz meteorytów. Wszystkie znajduj ˛
ace si˛e na kursie kolizyjnym znisz-
czono.
— Raport mówi o u˙zyciu pomocniczych baterii rakietowych. To prawda?
— Tak jest.
— Stwierdzam wysoki stopie´n zu˙zycia amunicji. Zostanie wysłane uzupełnie-
nie.
— Uzupełnienie niepotrzebne. Zapasy amunicji znacznie powy˙zej niezb˛edne-
go poziomu.
— Kłótliwy jak na komputer, nie? — mrukn ˛
ał Jason wył ˛
aczywszy mikro-
fon. — Zobaczymy, jak zareaguje na u˙zycie szar˙zy.
33
— Kwatera Główna anuluje twoj ˛
a decyzj˛e co do uzupełnie´n. Statek zaopa-
trzeniowy podejdzie do luku ładunkowego za siedemna´scie godzin. Potwierdzi´c.
— Potwierdzam. Statek zaopatrzeniowy musi poda´c sygnał dehermetyzacyj-
ny, zanim znajdzie si˛e w odległo´sci stu trzydziestu mil.
— Sygnał zostanie wysłany. Jakie jest aktualne hasło? Przez chwil˛e panowała
cisza, która przeci ˛
agn˛eła si˛e do pełnych dwóch sekund i Jason zaczynał si˛e ju˙z
niepokoi´c, gdy gło´snik znów o˙zył.
— Informacja zastrze˙zona.
— Przygotowa´c si˛e do sprawdzenia pami˛eci sygnału anuluj ˛
acego hermetyza-
cj˛e. Czy jest to wył ˛
acznie sygnał radiowy?
— Tak.
— Czy jest to zdanie przekazane foni ˛
a?
— Nie.
— Czy jest to zakodowane hasło?
— Tak.
— Zrób mi drinka. — Jason wył ˛
aczył mikrofon. — Ta gra w dziesi˛e´c pyta´n
mo˙ze zaj ˛
a´c troch˛e czasu.
*
*
*
Zaj˛eła. Dzi˛eki za´s cierpliwo´sci i starannemu omijaniu głównego tematu, udało
si˛e w ko´ncu wyci ˛
agn ˛
a´c z komputera tyle, ile było mo˙zna bez wzbudzania podej-
rze´n.
— Sygnał jest radiowy, kodowany i składa si˛e z dziesi˛eciu cyfr. Je˙zeli uda
si˛e nam go nada´c, to program dehermetyzuj ˛
acy zacznie działa´c natychmiast i ta
puszka b˛edzie słuchała naszych rozkazów.
— A w dodatku zainkasujemy nale˙zno´s´c — dodała Meta. — Czy mo˙zna tak
zaprogramowa´c nasz komputer, by wysyłał kolejno wszystkie kombinacje cyfr, a˙z
trafi na wła´sciwy?
— Mo˙zna. To samo wła´snie przyszło mi do głowy. Komputer pancernika jest
przekonany, ˙ze sprawdzamy systemy ł ˛
aczno´sci, i poinformował mnie, ˙ze mo˙ze
przyj ˛
a´c do powtórzenia i weryfikacji sto sygnałów na sekund˛e. Naturalnie ka˙zdy
b˛edzie przechodził przez obwody koduj ˛
ace i je˙zeli wy´slemy ten wła´sciwy, to roz-
pocznie si˛e dehermetyzacja, a nasz komputer b˛edzie przy okazji wiedział, jakie to
było hasło.
— Na to nie dałby si˛e nabra´c nawet pi˛ecioletni gówniarz — sprzeciwił si˛e
Kerk.
— Nie doceniasz głupoty komputera i zapominasz, ˙ze jest to maszyna cał-
kowicie pozbawiona wyobra´zni. Sprawdzimy jak długo to potrwa — din Alt za-
brał si˛e za klawiatur˛e nuc ˛
ac co´s pod nosem, ale ju˙z po chwili zakl ˛
ał. — Do kitu.
34
Musimy wysła´c dziewi˛e´c cyfr do dziesi ˛
atej pot˛egi, co przy podanej przez niego
szybko´sci zajmie nam około pi˛eciu miesi˛ecy.
— A zostały tylko trzy tygodnie.
— Dzi˛eki, Meta, ale znam si˛e jeszcze na kalendarzu. I tak musimy spróbowa´c.
Zacznij od 9.999.999.999. i odliczaj kombinacje w dół. Pó´zniej skontaktuj si˛e
z Wydziałem Kodów Floty, wydosta´n ich szyfry i wy´slij — mo˙ze który´s b˛edzie
pasował. Szans˛e nadal mamy jak pi˛e´c do jednego przeciw trafieniu we wła´sciwy,
ale to i tak jest lepsze ni˙z nic. Poza tym trzeba si˛e znowu zabra´c za my´slenie.
*
*
*
Flota przysłała niewysokiego jegomo´scia o nazwisku Shrenkly, który przytar-
gał ze sob ˛
a spor ˛
a pak˛e materiałów. Okazał si˛e szefem Wydziału Szyfrów, a na
dodatek entuzjast ˛
a kodów i krzy˙zówek. Było to najciekawsze zadanie, jakie kie-
dykolwiek otrzymał, tote˙z entuzjastycznie zabrał si˛e do roboty, gadaj ˛
ac przy tym
bez przerwy.
— Co´s wspaniałego! Cudowna okazja! Serie wst˛epne i zst˛epne nadawane s ˛
a
automatycznie, wi˛ec nie ma co sobie nimi zawraca´c głowy. Zajmiemy si˛e zatem
permutacjami i podstawieniami, które. . .
— ´Swietnie, nie przeszkadzaj sobie — przerwał mu Jason klepi ˛
ac go po ple-
cach i rado´snie szczerz ˛
ac z˛eby. — Potem zdasz mi z tego raport, ale teraz mamy
wa˙zn ˛
a narad˛e, wi˛ec pobaw si˛e sam. Kerk, Meta — czas na nas.
— Jak ˛
a znowu narad˛e? — spytała szeptem, ledwie znale´zli si˛e na korytarzu.
— Normaln ˛
a, wła´snie przed chwil ˛
a j ˛
a wymy´sliłem, by urwa´c si˛e temu nudzia-
rzowi. Niech sobie w spokoju kombinuje; przecie˙z i tak si˛e na tym nie znamy. My
tymczasem spróbujemy wymy´sli´c co´s innego.
— Uwa˙zam, ˙ze mówił o ciekawych rzeczach.
— Doskonale, to id´z sobie z nim pogada´c. Tylko nie wtedy, kiedy b˛ed˛e w po-
bli˙zu. Tymczasem wysilmy mózgownice, mo˙ze przyjdzie nam do głowy co´s ge-
nialnego.
*
*
*
To, co z tego my´slenia wynikło, zaowocowało szeregiem najrozmaitszych
przedsi˛ewzi˛e´c, charakteryzuj ˛
acych si˛e jedn ˛
a cech ˛
a wspóln ˛
a: ˙zadne si˛e nie powio-
dło. Jednym z pomysłów była miniaturyzacja robota i sprawdzenie czy i jak mały
mógłby dotrze´c do pancernika. Konstruowali coraz mniejsze, wysyłali i. . . ka˙zdy
ko´nczył tak samo — w ładnym wybuchu. Obsesja miniaturyzacji zaszła tak da-
leko, ˙ze po robocie wielko´sci monety skonstruowali kamer˛e o wymiarach łebka
35
od szpilki, ci ˛
agn ˛
ac ˛
a molekularn ˛
a ni´c steruj ˛
ac ˛
a i doprowadzaj ˛
ac ˛
a energi˛e do jej jo-
nowego silniczka. Dotarła do okr˛etu na odległo´s´c dziesi˛eciu mil, po czym została
gładko załatwiona jednym strzałem. Inne, równie genialne co nieortodoksyjne po-
mysły, tak˙ze nie powiodły si˛e w praktyce. Pancerny kolos unosił si˛e tymczasem
w przestrzeni, spokojnie przyjmuj ˛
ac i sprawdzaj ˛
ac nie ko´ncz ˛
ace si˛e serie cyfr,
a przy okazji odstrzeliwuj ˛
ac wszystko, co tylko znalazło si˛e w pobli˙zu. Ka˙zda
próba wymagała czasu, tote˙z dni mijały raczej szybko i Jason zacz ˛
ał mie´c chro-
niczn ˛
a migren˛e oraz trudno´sci z zasypianiem w miar˛e kurczenia si˛e wyznaczone-
go czasu. Problem wydawał si˛e nierozwi ˛
azywalny.
*
*
*
Gdy Meta zajrzała do jego kabiny, wprowadzał wła´snie odległo´sci i cechy
zniszczonych dot ˛
ad obiektów do komputera, kln ˛
ac z cicha i bez przekonania.
— B˛ed˛e u Shrenkly’ego, gdyby´s mnie potrzebował — oznajmiła.
— Cudownie.
— Nauczył mnie ju˙z tabel cz˛estotliwo´sci, a dzi´s zaczniemy proste kody pod-
stawieniowe.
— Pasjonuj ˛
ace!
— Dla mnie tak. Nigdy dot ˛
ad nie zetkn˛ełam si˛e z czym´s takim, a poza tym ma
to swoj ˛
a warto´s´c. Wiadomo, ˙ze jeden z tych sygnałów jest wła´sciwy, nie wiemy
tylko który, a to wi˛ecej ni˙z ty osi ˛
agn ˛
ałe´s, obrzucaj ˛
ac okr˛et skałami. Poza tym
zostały nam dwa dni! — oznajmiła wychodz ˛
ac.
Drzwi hukn˛eły. Jason oklapł, nagle zdaj ˛
ac sobie spraw˛e, jak bardzo jest zm˛e-
czony. Nalał do szklanki truch˛e „dopalacza” (około osiemdziesi˛eciu procent) i za-
˙zył pierwsz ˛
a dawk˛e lecznicz ˛
a, gdy wszedł Kerk.
— Zostały nam dwa dni — oznajmił.
— Dzi˛eki serdeczne, dopóki mi o tym nie powiedziałe´s, ˙zyłem w błogiej nie-
´swiadomo´sci. Wiem, ˙ze Pyrrusjanie nigdy si˛e nie poddaj ˛
a, ale tak mi co´s ´smierdzi,
˙ze mo˙zemy by´c w tej materii debiutantami.
— Jeszcze nie jeste´smy pokonani. B˛edziemy walczy´c!
— Klasyczna pyrrusja´nska odpowied´z, tylko tym razem głupia. Jak sobie to
wyobra˙zasz? Aborda˙z?
— Dlaczego nie? Je˙zeli b˛edziemy mieli pancerne kombinezony, to małoka-
librowa bro´n palna i lasery słabej mocy mog ˛
a nas tylko uszkodzi´c, a nie zabi´c.
Wystarczy omin ˛
a´c artyleri˛e główn ˛
a i miotacze oraz rozwali´c któr ˛
a´s ´sluz˛e.
— I to wszystko? A mo˙ze masz jeszcze jaki´s pomysł jak omin ˛
a´c artyleri˛e
główn ˛
a?
— Nie, ale jak ci˛e znam, to ty ju˙z co´s wymy´slisz. Tylko lepiej si˛e pospiesz,
mamy. . .
36
— Wiem, dwa dni. Przypuszczam, ˙ze dla niektórych lepsza jest ´smier´c ni˙z
przyznanie si˛e do pora˙zki. Có˙z, wło˙zymy kombinezony, polecimy za chmar ˛
a
odłamków, które pancernik rozbije w drobny pył, a potem wmówimy jego senso-
rom, ˙ze wcale nie jeste´smy par ˛
a pancernych kombinezonów, tylko plastikowymi
beczkami z piwem, na które szkoda energii dział i wystarczy bro´n małokalibrowa.
Ta z kolei oka˙ze si˛e nieskuteczna. Potem wleziemy do ´srodka, skasujemy miliard
w gotówce i b˛edziemy ˙zyli długo i szcz˛e´sliwie.
— O, wła´snie, co´s w tym stylu. Lec˛e przygotowa´c kombinezony.
— Zanim polecisz, zastanów si˛e uprzejmie nad jednym drobiazgiem: jak,
u diabła, przekona´c sensory tego tam, ˙ze. . . — Jason zamilkł nagle z szeroko
otwartymi oczami. Po dłu˙zszej chwili o˙zył, trzepn ˛
ał Kerka w plecy z rado´sci
i o´swiadczył wesoło: — Mam! — po czym ruszył do komputera.
Kerk czekał, spokojnie obserwuj ˛
ac Jasona wprowadzaj ˛
acego dane. Odpo-
wied´z nie dała na siebie długo czeka´c.
— Oto plan ataku — oznajmił rado´snie din Alt unosz ˛
ac w dłoni dyskietk˛e. —
I to ataku, który ma wszelkie szans˛e powodzenia. Trzeba było pami˛eta´c, ˙ze kom-
puter pancernika jest tylko głupi ˛
a maszyn ˛
a licz ˛
ac ˛
a, tyle ˙ze liczy bardzo szybko.
I ˙ze zawsze b˛edzie si˛e zachowywał tak samo, bo tak jest zaprogramowany. A te-
raz słuchaj: cz˛e´s´c rufowa, gdzie s ˛
a dysze nap˛edu głównego, jest najsłabiej bro-
niona — tylko sto czterna´scie stanowisk ogniowych mo˙ze by´c skierowanych do
tyłu. Czas ich obrotu o sto osiemdziesi ˛
at stopni jest ró˙zny — od ułamka sekun-
dy a˙z do sze´sciu sekund w przypadku artylerii głównej. To jedna sprawa. Druga
to sposób, w jaki komputer traktuje cele. Na pierwszy ogie´n id ˛
a najszybciej po-
ruszaj ˛
ace si˛e skały, nawet je˙zeli s ˛
a w dalszej odległo´sci ni˙z wi˛eksze, ale wolniej
poruszaj ˛
ace si˛e cele. Do tego dochodzi jeszcze szybkostrzelno´s´c, k ˛
at podniesienia
czy opuszczenia lufy i inne takie — nasz komputer przemielił to wszystko i oto
efekt.
— A jaki on jest?
— Taki, ˙ze teoretycznie powinno nam si˛e uda´c. B˛edziemy w ´srodku dysko-
watej formacji skalnych odłamków, która zostanie skierowana w ruf˛e pancernika.
Skał musi by´c tyle, ˙zeby wystarczyło ich dla dział broni ˛
acych tego sektora, i na-
le˙zy je dobra´c tak, by najmniejsza była dwa razy wi˛eksza ni˙z człowiek w skafan-
drze. Powinni´smy mie´c tak ˛
a sam ˛
a jak one szybko´s´c i kierunek, wtedy zajmie si˛e
nami dopiero bro´n małokalibrowa. Druga chmura skał, i to, naprawd˛e ogromna
zarówno wag ˛
a, jak i rozmiarem, b˛edzie — wycelowana w rejon rufy pod k ˛
atem
dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni, ale w obszar strefy ochronnej wkroczy dopiero wtedy,
gdy my znajdziemy si˛e pod ogniem. Komputer naturalnie wykryje j ˛
a w czasie
ostrzeliwania naszego dysku i przesunie główne działa na wi˛eksze zagro˙zenie.
Kiedy tylko zaczn ˛
a strzela´c do nowego celu, dajemy pełny ci ˛
ag silników plecako-
wych i kierujemy si˛e ku dyszom nap˛edu głównego — znajdziemy si˛e w ten sposób
37
w zasi˛egu małokalibrowej broni, któr ˛
a nasze kombinezony powinny przetrzyma´c.
A zanim główne działa zdołaj ˛
a si˛e obróci´c i waln ˛
a´c, b˛edziemy ju˙z wewn ˛
atrz dysz.
— To brzmi nie´zle. Jaki jest odst˛ep czasu mi˛edzy dotarciem do dysz a naj-
wcze´sniejsz ˛
a mo˙zliwo´sci ˛
a otwarcia ognia przez artyleri˛e główn ˛
a?
— Dokładnie 0,6 sekundy.
— Kupa czasu. Bierzmy si˛e do roboty.
— Zaraz — Jason uniósł dło´n — idziemy tylko my dwaj, z broni ˛
a i sprz˛etem
tn ˛
acym. Kiedy ju˙z b˛edziemy wewn ˛
atrz, nie powinni´smy mie´c zbyt wielu proble-
mów, niemniej operacja nie b˛edzie łatwa. Ale Meta zostaje i nic o tym nie wie.
— Troje ma wi˛eksze szans˛e ni˙z dwoje.
— A dwóch lepiej sobie poradzi ni˙z jeden. Nie rusz˛e si˛e, je˙zeli nie wyrazisz
zgody na wył ˛
aczenie jej z tego.
— Skoro nalegasz. . . ale we´zmy si˛e w ko´ncu do roboty.
*
*
*
Meta zaj˛eta była kodami, które jej bardzo przypadły do gustu. Flota nabrała
tymczasem niezłej wprawy w obrzucaniu pancernika skałami, nudz ˛
ac si˛e przy tym
co niemiara, chocia˙z i tak wi˛ekszo´s´c roboty zwalili na komputery. Podczas gdy
przygotowywano odpowiedni zapas skał, Kerk i Jason sprawdzili kombinezony
pancerne, bro´n I sprz˛et. Jason pomajstrował tak˙ze przy urz ˛
adzeniach ´sluzy, by
Meta, b˛ed ˛
aca w sterówce, nie wiedziała o jej otwarciu. W ko´ncu wszystko było
gotowe. Ubrani w zbrojone wdzianka i obwieszeni sprz˛etem jak dwie choinki, po
cichu wymkn˛eli si˛e na zewn ˛
atrz.
*
*
*
Niezale˙znie od tego, ile razy si˛e to ju˙z robiło i jak by si˛e psychicznie do tego
nie przygotowywa´c, uczucie swobodnego unoszenia si˛e w kosmicznej pró˙zni nie
jest specjalnie miłe; łatwo straci´c orientacj˛e i cały czas ma si˛e dziwne wra˙zenie, ˙ze
wsz˛edzie jest albo góra, albo dół. Jason przyznawał, ˙ze tego nie lubił, i wdzi˛eczny
był za krzepi ˛
ac ˛
a obecno´s´c Kerka.
— Operacja rozpocz˛eta — skrzekn˛eły słuchawki, a pó´zniej byli zbyt zaj˛eci,
by zwraca´c uwag˛e na cokolwiek, co nie działo si˛e tu˙z obok nich.
Komputer poinformował ich, ˙ze zbli˙za si˛e ´sciana gigantycznych głazów i cho-
cia˙z sami niczego nie mogli jeszcze dostrzec, polecił im zmieni´c kurs. Nagle oka-
zało si˛e, ˙ze s ˛
a po´srodku zgrupowania pot˛e˙znych odłamków skalnych, majestatycz-
nie przepływaj ˛
acych obok nich. Zgodnie z instrukcjami komputera uruchomili
silniki, by wpasowa´c si˛e w zaplanowane miejsce wewn ˛
atrz formacji. Wymagało
38
to troch˛e pracy: przyspieszania i hamowania, ale w ko´ncu unosili si˛e w´sród skał
i, pomimo wył ˛
aczonych silników, powoli zbli˙zali si˛e do strefy ognia.
— Pami˛etasz instrukcje? — spytał Jason.
— Doskonale.
— No to je powtórzymy dla podniesienia mojego morale, o ile nie masz nic
przeciwko temu. — W dali przed nimi wida´c było rozbłysk na tle mroków ko-
smosu, czyli ich cel. — Podczas zbli˙zania si˛e nie robimy dosłownie nic, by nie
zwróci´c na siebie uwagi. Wokół nas b˛edzie spore zamieszanie, ale poza naprawd˛e
powa˙znym zagro˙zeniem nie tykamy nap˛edu. Kiedy zostaniemy ostrzelani z bro-
ni małokalibrowej, to mo˙zemy si˛e bardzo cieszy´c, bo to da nam pewno´s´c, ˙ze
działa główne zaj˛ete s ˛
a czym´s innym, czyli kolejn ˛
a ławic ˛
a skał, t ˛
a nadlatuj ˛
ac ˛
a
z boku. My ich nie zobaczymy, ale komputer przez cały czas monitoruje pancer-
nik i na pewno ich nie przegapi. Gdy tylko artyleria główna zacznie strzela´c do
tych skał, my dostaniemy sygnał „Naprzód” i ruszymy ile mocy w silnikach ku
dyszom głównego nap˛edu. Kiedy radary naszych skafandrów zamelduj ˛
a, ˙ze je-
ste´smy o mil˛e od celu, dajemy cał ˛
a wstecz, bo inaczej utworzymy na pancerzu
efektowne płaskorze´zby. B˛edziemy ju˙z bezpieczni, bo znajdziemy si˛e w martwej
strefie ostrzału. Do zobaczenia w prawej dyszy.
— A co b˛edzie, je˙zeli komputer pokładowy odpali stos, by si˛e nas pozby´c
z rury wydechowej?
— Jest to co´s, o czym usilnie staram si˛e nie my´sle´c od chwili, gdy na to wpa-
dłem. Pozostaje mie´c nadziej˛e, ˙ze nie jest zaprogramowany na tak skomplikowane
zadania i jego obwody logiczne nie. . . — przerwał, gdy˙z przestrze´n wokół nich
eksplodowała o´slepiaj ˛
acym blaskiem.
Przysłony kasków momentalnie ´sciemniały, ale i tak wida´c było przez nie in-
tensywne rozbłyski, którym towarzyszyła absolutna cisza. Skała wielko´sci dom-
ku jednorodzinnego rozbłysła i znikn˛eła nie dalej ni˙z sto jardów od Jasona, bez
˙zadnego d´zwi˛eku. Przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e przebiegało wokół nich bezgło´sne znisz-
czenie, a˙z nagle zapanowała sekunda spokoju, brutalnie przerwana ogłuszaj ˛
acymi
eksplozjami i wibracj ˛
a kombinezonu din Alta.
Trafili go! Cho´c oczekiwał tego, ba, chciał aby tak si˛e stało, to i tak pod-
skoczył, a po plecach przemaszerowały mu ciarki. W całym tym hałasie ledwie
usłyszał w słuchawkach polecenie komputera:
— Naprzód!
— Kerk, pełny ci ˛
ag! — wrzasn ˛
ał i wykonał własn ˛
a komend˛e.
Kombinezon kopn ˛
ał go solidnie, utrudniaj ˛
ac zwolnienie filtrów hełmu.
W pierwszym momencie prawie go o´slepiło, ale poprzez rozbłyski zdołał dostrzec
ruf˛e pancernika na wprost własnego nosa. Dysze nap˛edu głównego wygl ˛
adały
niczym wielkie czarne ´slepia. Rosły, błyskawicznie wypełniaj ˛
ac przestrze´n, gdy
nagły błysk radaru poinformował go o mini˛eciu granicy jednej mili. Działa nie
mogły mu ju˙z zaszkodzi´c, ale uderzenie w kadłub było w stanie skutecznie je
39
zast ˛
api´c. Wdusił do oporu silniki hamuj ˛
ace i kombinezon trzepn ˛
ał go ponownie,
niemal uniemo˙zliwiaj ˛
ac ruchy. Prawa dysza wypełniała mu pole widzenia niczym
gigantyczna lufa, do której zmierzał bez ˙zadnych szans na zatrzymanie.
Nagle był ju˙z wewn ˛
atrz i to nawet poruszaj ˛
ac si˛e niezbyt szybko. Powoli wy-
ł ˛
aczył silnik i łagodnie opadł, utrzymuj ˛
ac si˛e o par˛e jardów nad dnem. Co´s nad
nim przeleciało I z łomotem r ˛
abn˛eło w jedn ˛
a ze ´scian, by po chwili osun ˛
a´c si˛e na
dno.
— Kerk! — złapał bezwładn ˛
a posta´c i wł ˛
aczył lamp˛e umieszczon ˛
a na heł-
mie. — Kerk!
Cisza.
Czy˙zby. . .
— Wyl ˛
adowałem. . . troch˛e szybciej. . . ni˙z chciałem. . .
— Faktycznie! Dobrze, ˙ze´s si˛e od razu nie przebił do ´srodka. Ruszajmy do
roboty, zanim to liczydło postanowi nas usma˙zy´c.
Niebezpiecze´nstwo dodało im skrzydeł, tote˙z wyci˛ecie kolistego otworu za
pomoc ˛
a palnika molekularnego (jedynego narz˛edzia zdolnego naruszy´c struktur˛e
materiału, z którego wykonano dysze) zaj˛eło im zaledwie dwie minuty kator˙zni-
czej pracy. Gdy kr ˛
ag w pobli˙zu wtryskiwaczy był ju˙z kompletny, Kerk momen-
talnie wparł w niego ramiona i odpalił silnik. Wraz z wyci˛etym arkuszem znikn ˛
ał
w ciemno´sciach, a Jason natychmiast pod ˛
a˙zył w jego ´slady. Znalazł si˛e w o´swie-
tlonej i nader rozległej siłowni, która nagle stała si˛e jeszcze ja´sniejsza dzi˛eki mini-
wulkanowi, który wybuchł tu˙z za nim — z otworu w podłodze strzeliły płomienie,
by niemal natychmiast zgasn ˛
a´c. Komputer zdecydował si˛e w ko´ncu oczy´sci´c dy-
sze mikrosekundowym odpaleniem silników.
— Cwana maszynka — przyznał roztrz˛esionym z lekka głosem.
Kerk zignorował ogie´n i zaj ˛
ał si˛e kabin ˛
a kontroln ˛
a usytuowan ˛
a obok siłow-
ni. Jason spotkał go w drzwiach, trzymaj ˛
acego spory plan w pogi˛etej metalowej
ramie.
— Plan pancernika — wyja´snił Kerk. — Zerwałem go ze ´sciany. Sterówka
jest tam. Idziemy!
— Dobra, dobra, przecie˙z nic nie mówi˛e — mrukn ˛
ał din Alt z trudem dotrzy-
muj ˛
ac kroku Kerkowi, który był w swoim ˙zywiole, ledwie znale´zli si˛e w długim
korytarzu. — Automaty naprawcze nie s ˛
a gro´zne. . .
Zanim zdołał doko´nczy´c, dwa najbli˙zsze uniosły palniki i ruszyły w ich stro-
n˛e. Zd ˛
a˙zyły zrobi´c krok, ale pistolet Kerka plun ˛
ał ogniem i oba zamieniły si˛e
w dymi ˛
ace kupki złomu.
— Dobry komputer — pochwalił Pyrrusjanin. — Walczy z nami czym si˛e da.
Osłaniaj tyły.
Potem nie było czasu na pogaw˛edki. Cho´c zmieniali kierunek marszu, oczy-
wiste było, dok ˛
ad zmierzaj ˛
a, a ka˙zda napotkana maszyna była wrogiem. Robo-
ty sprz ˛
ataj ˛
ace atakowały nawet miotłami, ekrany monitorów eksplodowały, gdy
40
przechodzili, hermetyczne drzwi usiłowały ich zmia˙zd˙zy´c, podłoga kopała wyła-
dowaniami elektrycznymi przy ka˙zdym kroku. To była regularna bitwa, ale jak
długo uwa˙zali, tak długo nic im nie groziło; kombinezony były dobrze izolowane
i trudne do przebicia domowymi sposobami, a Pyrrusjanie byli wszak najlepszymi
wojownikami w galaktyce. W ko´ncu dotarli do drzwi oznaczonych Centra kontro-
lo
, które Kerk od r˛eki rozwalił jednym strzałem. Wn˛etrze było jasno o´swietlone,
a klawiatura nienagannie czysta.
— Udało si˛e! — Jason zdj ˛
ał hełm i z rozkosz ˛
a odetchn ˛
ał chłodnym powie-
trzem. — Miliard kredytów! Zrobili´smy w jajo t˛e kup˛e złomu. . .
— TO OSTATNIE OSTRZE ˙
ZENIE — rykn ˛
ał nagle jaki´s głos i obaj odrucho-
wo złapali za bro´n, zanim zorientowali si˛e, ˙ze to nagranie.
— NIEPOWOŁANE OSOBY DOSTAŁY SI ˛
E NIELEGALNIE NA PO-
KŁAD. JE ˙
ZELI W CI ˛
AGU PI ˛
ETNASTU SEKUND NIE OPUSZCZ ˛
A OKR ˛
ETU,
ZOSTANIE ON ZNISZCZONY. ŁADUNKI ZOSTAŁY TAK ROZMIESZCZO-
NE, BY ˙
ZADEN FRAGMENT OKR ˛
ETU NIE DOSTAŁ SI ˛
E W R ˛
ECE WROGA.
CZTERNA ´SCIE. . .
— Nie zd ˛
a˙zymy! — j˛ekn ˛
ał Jason.
— Rozwal tablic˛e kontroln ˛
a!
— To nic nie da — wył ˛
acznik autodestrukcji na pewno jest gdzie indziej.
— DWANA ´SCIE. . .
— To co robimy?
— Nic! Nic nie mo˙zemy zrobi´c!
— . . . DZIESI ˛
E ´
C. . .
Bez słowa spojrzeli na siebie i u´scisn˛eli opancerzone dłonie.
— . . . SIEDEM. . .
— Có˙z, do zobaczenia — Jason próbował si˛e u´smiechn ˛
a´c.
— . . . CZTERY. . . errk. . . TRZY. . . — potem cisza, a po chwili inny głos
oznajmił: — Dehermetyzacja rozpocz˛eta. Obrona wył ˛
aczona. Oczekuj˛e rozka-
zów.
— ˙
Ze. . . ˙ze jak. . . ? — wychrypiał Jason.
— Otrzymałem sygnał nakazuj ˛
acy dehermetyzacj˛e okr˛etu. Oczekuj˛e rozka-
zów.
— W sam ˛
a por˛e — din Alt przełkn ˛
ał z wyra´znym trudem. — Dokładnie w sa-
m ˛
a por˛e.
*
*
*
— Nie powinni´scie i´s´c tam beze mnie — powitała ich Meta. — Nie zapomn˛e
wam tego!
— Nie mogłem ci˛e zabra´c, jeste´s dla mnie wi˛ecej warta ni˙z głupi miliard —
odparł Jason.
41
— To najmilsza rzecz, jak ˛
a mi kiedykolwiek powiedziałe´s — rozpromieniła
si˛e i pocałowała go, czemu Kerk przygl ˛
adał si˛e z oboj˛etnym obrzydzeniem.
— Kiedy sko´nczysz, to mo˙ze poinformujesz nas uprzejmie, co tu si˛e stało —
nie wytrzymał wreszcie po dłu˙zszej chwili. — Komputer trafił na wła´sciwy sy-
gnał?
— Nie. Ja trafiłam. — U´smiechn˛eła si˛e zadowolona, widz ˛
ac ich całkowite
zaskoczenie, po czym ponownie pocałowała Jasona i wyja´sniła: — Mówiłam ci,
˙ze zainteresowały mnie kody i szyfry, naturalnie z militarnym wykorzystaniem.
Shrenkly opowiedział mi ostatnio o szyfrach podstawieniowych i zacz˛ełam od
najprostszego, takiego gdzie A zast˛epuje cyfra l, B to 2 itd. Spróbowałam zaszy-
frowa´c w ten sposób hasło, ale wyszło mi 81.122.021, czyli o dwie cyfry za mało.
Dopiero Shrenkly powiedział mi, ˙ze ka˙zd ˛
a liter˛e trzeba zast ˛
api´c dwiema cyframi,
bo inaczej mog ˛
a by´c problemy z dekodowaniem. Przecie˙z ju˙z od 10 s ˛
a dwie cyfry
i A to nie jest l, ale 01. Sprawa stała si˛e jasna. Dodałam zera do liter z pierw-
szej dziesi ˛
atki, co ł ˛
acznie dało dziesi˛e´c cyfr. Dla ˙zartu wprowadziłam cało´s´c do
komputera, który wysłał to razem z innymi. I to wszystko.
— Trafiła´s za pierwszym razem? — spytał ogłupiały do reszty din Alt. — To
si˛e nazywa szcz˛e´scie!
— To nie tak. Wiesz, ˙ze wojskowi s ˛
a z zasady pozbawieni wyobra´zni. Sam
mi to wiele razy powtarzałe´s. Wzi˛ełam wi˛ec pod uwag˛e najprostsz ˛
a mo˙zliwo´s´c,
sprawdziłam, jak to b˛edzie w esperanto i. . .
— Haltu?
— Wła´snie! Zakodowałam najprostszym szyfrem i okazało si˛e, ˙ze miałam
racj˛e.
— Co wła´sciwie znaczy to słowo? — zainteresował si˛e Kerk.
— Stop — poinformował go Jason. — Po prostu stop.
— Sam bym tak zrobił — przyznał Kerk — to całkiem logiczny sposób. Do-
bra, zabierajmy gotówk˛e i lecimy do domu.
Akcja specjalna — (Commando
Raid)
Szeregowy Truscoe w ´slad za kapitanem wysiadł z ci˛e˙zarówki i przeszedł do-
bre sto jardów wzdłu˙z bitego traktu przez d˙zungl˛e, którym tu dotarli, po czym
obaj przykucn˛eli w cieniu drzew obserwuj ˛
ac o´swietlon ˛
a blaskiem ksi˛e˙zyca drog˛e.
W srebrzystej po´swiacie doskonale było wida´c ka˙zde zagł˛ebienie i ka˙zdy krzak
na poboczu.
— Cisza! — sykn ˛
ał kapitan nasłuchuj ˛
ac.
Truscoe wstrzymał oddech i spróbował kompletnie znieruchomie´c. Kapitan
Carter był legendarn ˛
a postaci ˛
a i weteranem walk w takiej jak ta okolicy, tote˙z Tru-
scoe słuchał go bez wahania. Wydało mu si˛e, ˙ze wyczuwa co´s wielkiego i gro´z-
nego czaj ˛
acego si˛e w pobli˙zu, ale mogło to by´c złudzenie. . .
— W porz ˛
adku — kapitan przestał szepta´c. — Co´s tu było: bawół albo jele´n,
ale wyczuło nas i uciekło. Mo˙zesz zapali´c, je´sli chcesz.
— Czy nie powinni´smy. . . chodzi mi o to, ˙ze kto´s mo˙ze dostrzec ˙zar, sir.
— Nie ukrywamy si˛e, William. . . nazywaj ˛
a ci˛e Billy, prawda?
— Tak, sir.
— Widzisz, Billy, jeste´smy tu dlatego, ˙ze ˙zaden z tubylców nie chodzi t˛edy po
zmroku. Mo˙zesz wi˛ec bez obawy zapali´c, a przy okazji dym odstraszy zwierzyn˛e.
Nawet tygrys bardziej obawia si˛e człowieka ni˙z człowiek jego, i nie sprowokowa-
ny woli omija´c ludzi. Nasz informator zreszt ˛
a tak˙ze dzi˛eki niemu nas rozpozna:
to nie miejscowy tyto´n, wi˛ec nie b˛edzie musiał si˛e ba´c. Ta ´scie˙zka prowadzi do
wioski i pewnie ni ˛
a wła´snie nadejdzie.
Billy wytrzeszczył oczy we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł ani ´sladu
˙zadnej ´scie˙zki czy czegokolwiek, co by j ˛
a przypominało. Có˙z, je´sli kapitan twier-
dził, ˙ze tam była, to pewnie była. . . ´scisn ˛
ał mocniej kolb˛e M-16 i rozejrzał si˛e po
pełnej pisków i bzycze´n okolicy spowitej przez mrok nocy.
— Zwierzaków si˛e nie boj˛e, sir. W Alabamie sporo polowałem i wiem, ˙ze
to cacko potrafi załatwi´c wszystko co ˙zyje. . . Martwi mnie ten brudas, który ma
przyj´s´c, sir. On jest zdrajc ˛
a, nie? Sk ˛
ad pewno´s´c, ˙ze jak kabluje na swoich, to nas
nie oszuka?
43
Carter nie dał po sobie pozna´c, ˙ze nie znosi okre´slenia „brudas”, i wyja´snił
cierpliwie:- To nie zdrajca tylko informator, a to ró˙znica. Jemu bardziej ni˙z nam
zale˙zy na zako´nczeniu tej sprawy i dobiciu interesu. Pochodzi z wioski na połu-
dniu, kilka lat temu zniszczonej doszcz˛etnie przez trz˛esienie ziemi. Musisz zna´c
tutejsze zwyczaje, ˙zeby zrozumie´c, ˙ze tu „obcy” w wiosce b˛edzie zawsze obcy,
a˙z do ´smierci, i nikt nie jest w stanie tego zmieni´c. On został sam i nic nie ł ˛
aczy
go ani z tym miejscem, ani z tymi lud´zmi, wi˛ec nie mo˙zna mówi´c o jakiejkol-
wiek zdradzie. Zapłacimy mu tyle, ˙ze do ko´nca ˙zycia nie b˛edzie musiał pracowa´c,
i dlatego skorzystał z naszej propozycji. Przeniesie si˛e do osady le˙z ˛
acej w pobli˙zu
miejsca, gdzie stała kiedy´s jego wioska, i dla niego to idealna przyszło´s´c. Tam
spokojnie doczeka ´smierci.
— Mimo wszystko nie wydaje mi si˛e, ˙zeby to było uczciwe wobec tych, z któ-
rymi ˙zyje — mrukn ˛
ał Billy. — Sprzeda´c ich. . .
— Nikt nie został sprzedany — przerwał mu zdecydowanie oficer. — Robimy
to dla ich własnego dobra, cho´c obecnie mog ˛
a tego tak nie ocenia´c. Kiedy´s na
pewno przyznaj ˛
a nam racj˛e, a istotny jest tylko i wył ˛
acznie efekt ko´ncowy.
Billy nie odpowiedział — przypomniał sobie wła´snie star ˛
a wojskow ˛
a zasa-
d˛e, ˙ze z oficerami nie rozmawia si˛e jak z normalnymi lud´zmi, bo mog ˛
a z tego
wynikn ˛
a´c jedynie kłopoty.
— Wsta´n, idzie — polecił Carter i Billy doszedł do mało buduj ˛
acego wniosku,
˙ze Carter mógłby polowa´c na niego nawet w rodzinnych lasach Alabamy.
Nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo; nagle wychudzony konus w turbanie
znalazł si˛e obok nich.
— Tuan? — spytał szeptem.
Carter co´s mu odpowiedział po ichniemu i Billy przestał tego słucha´c, nie
znaj ˛
ac ani w z ˛
ab tutejszego j˛ezyka. Dawano im co prawda jakie´s lekcje, ale nie
maj ˛
ac zamiaru uczy´c si˛e ˙zadnego narzecza brudasów spał na nich z otwartymi
oczami. Gdy wyszli na drog˛e, w ´swietle ksi˛e˙zyca Billy upewnił si˛e, ˙ze ma do
czynienia z typowym brudasem: niski, chudy, w turbanie i przepasce biodrowej,
z całym maj ˛
atkiem zawini˛etym w mat˛e kurczowo ´sciskan ˛
a pod pach ˛
a. A s ˛
adz ˛
ac
po tym jak si˛e zachowywał, w dodatku z przera˙zonym brudasem.
— Wracamy do wozu — polecił Carter. — On tu nie b˛edzie rozmawiał, bo za
bardzo si˛e boi, ˙ze ci z wioski go znajd ˛
a.
Billy mocniej uj ˛
ał M-16 i poszedł dwa kroki za nimi, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e uwa˙znie.
Pewnie, ˙ze brudas si˛e bał, miał do tego uzasadnione powody — podobnie jak
ka˙zdy zdrajca.
*
*
*
Gdy wyjechali na drog˛e prowadz ˛
ac ˛
a do obozu, brudas wyra´znie si˛e odpr˛e˙zył
i rozgadał. Mówił ´spiewnie do´s´c wysokim głosem, a kapitan, słuchaj ˛
ac go uwa˙z-
44
nie, rysował plan wioski i okolicy na kartce opartej o mapnik. Billy siedział znu-
dzony z broni ˛
a mi˛edzy nogami, zastanawiaj ˛
ac si˛e, czy w kantynie podoficerskiej
uda mu si˛e przekona´c dy˙zurnego kucharza, by przyrz ˛
adził mu jaki´s stek lub inne
jajka. Brudas gadał jak naj˛ety, plan obfitował w szczegóły, a Billy przysn ˛
ał.
*
*
*
— Nie zgub własno´sci rz ˛
adowej, Billy — głos Cartera u´swiadomił Billy’emu,
˙ze gdy drzemał, bro´n wysun˛eła mu si˛e z dłoni, ale kapitan j ˛
a złapał, zanim zd ˛
a˙zyła
opa´s´c na deski.
Billy nie bardzo wiedział co powiedzie´c, a potem nie musiał ju˙z nic mówi´c —
oficer i tubylec wysiedli i został sam. Zeskoczył na zalany bł˛ekitnym blaskiem
lamp dziedziniec i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e — nawet po tym drobiazgu, za który Carter
mógł poda´c go do raportu, nie był pewien czy go lubi, czy nie.
*
*
*
Trzy godziny po tym, jak Billy Truscoe zwalił si˛e na łó˙zko, w namiocie roz-
błysły ´swiatła, a z gło´sników buchn˛eło nagranie pobudki. Było nieco po drugiej,
czyli ´srodek nocy.
— Co tu si˛e dzieje, do kurwy n˛edzy? — zdenerwował si˛e czyj´s zaspany
głos. — Znowu jakie´s krety´nskie nocne ´cwiczenia?
Zanim Billy zd ˛
a˙zył go wyprowadzi´c z bł˛edu, w gło´snikach rozległ si˛e głos
dowódcy:
— Chłopaki, tym razem to na serio. Pierwsze oddziały ruszaj ˛
a za dwie godzi-
ny, a godzina G przypada dokładnie na pi ˛
at ˛
a pi˛etna´scie. Zanim ruszymy, dowódcy
jednostek podadz ˛
a wam szczegółowe rozkazy. Pełne wyposa˙zenie polowe. Po to
si˛e szkolili´scie i na to czekali´scie, wi˛ec nie dajcie si˛e ponie´s´c nerwom, to wasza
praca, i nie wierzcie w plotki, zwłaszcza ci z was, którzy jeszcze nie byli w akcji.
Wiem, ˙ze najłagodniej okre´slano was jako „bojowe dziewice”, ale zapomnijcie
o tym. Teraz jeste´scie zespołem, a jutro ju˙z nie b˛edziecie dziewicami.
Wi˛ekszo´s´c ˙zołnierzy rykn˛eła ´smiechem. Billy nawet si˛e nie skrzywił — stare
patriotyczne pierdoły poznawał na pierwszy zgrzyt w uchu i nie dawał si˛e na nie
nabra´c. Miał robot˛e, wi˛ec j ˛
a wykona, i nikt mu nie musi wciska´c ˙zadnej ciemnoty.
— Dalej, chłopaki, rusza´c si˛e! — sier˙zant odrzucił poł˛e namiotu osłaniaj ˛
ac ˛
a
wej´scie. — Grzebiecie si˛e jak muchy w ´swie˙zym gównie. Jazda!
Billy u´smiechn ˛
ał si˛e — znów wszystko po staremu: z sier˙zantem człowiek
przynajmniej wie, czego ma si˛e spodziewa´c.
— Spakowa´c cia´sniej tornistry! — polecił podoficer. — Cackacie si˛e z nimi
jak z nie´swie˙zymi jajami!
45
Sier˙zant jako´s nigdy nie wzi ˛
ał sobie do serca rozmaitych głupawych rozkazów
dziennych o przestrzeganiu czysto´sci j˛ezyka na słu˙zbie, wychodz ˛
ac z rozs ˛
adnego
zało˙zenia, ˙ze pisała je jaka´s nie˙zyciowa ofiara.
Noc była gor ˛
aca i parna, tote˙z spocili si˛e jeszcze przed wyj´sciem z namiotu,
sk ˛
ad półbiegiem udali si˛e do stołówki i szybkim marszem wrócili z powrotem po
posiłku. A potem, ju˙z z oporz ˛
adzeniem, ruszyli do zbrojowni, aby wymieni´c bro´n.
Zm˛eczony kumpel odfajkował przyj˛ecie M-16 od szeregowca Truscoe po spraw-
dzeniu numeru seryjnego broni i wydał mu nowiutki M-13 wraz z bandolierem
ładunków. Bro´n wa˙zyła znacznie wi˛ecej ni˙z automat, do którego był przyzwycza-
jony, i Billy omal jej nie wypu´scił.
— Jak zgnoisz gnata, to postawi˛e do raportu — warkn ˛
ał odruchowo kapral,
obsługuj ˛
ac ju˙z nast˛epnego klienta.
Ledwie tamten si˛e odwrócił, Billy pokazał mu „wała” i wyszedł z baraku.
Pod pierwsz ˛
a lamp ˛
a obejrzał uwa˙znie nowy nabytek — miotacz gazu opracowa-
ny specjalnie na wypadek nadzwyczajnych zamieszek. Zaprojektowany i wypro-
dukowany w zakładach Cosmoline, z magazynkiem na pi˛e´c pojemników gazu,
miotacz wa˙zył osiemna´scie funtów i charakteryzował si˛e szerok ˛
a kolb ˛
a i grub ˛
a
luf ˛
a. W razie czego mógł doskonale robi´c za maczug˛e.
— Do szeregu! — rozległ si˛e ryk sier˙zanta. — Zbiórka!
Zgodnie z rozkazem stan˛eli w dwuszeregu i czekali. Wojsko zawsze składało
si˛e z dwóch rzeczy: po´spiechu i oczekiwania. Billy stał w drugim rz˛edzie, tote˙z
spokojnie zaj ˛
ał si˛e gum ˛
a do ˙zucia. Po długich jak wieczno´s´c minutach podeszli
w ko´ncu do czekaj ˛
acych helikopterów. I do kapitana Cartera.
— Ostatnia sprawa przed załadunkiem — przypomniał oficer. — Jeste´scie
plutonem uderzeniowym i macie najgorsze zadanie, wi˛ec chc˛e, aby´scie cały czas
byli za mn ˛
a w lu´znym szyku i mieli oczy dookoła głowy, czyli uwa˙zali na siebie
i na mnie równocze´snie. Nale˙zy si˛e spodziewa´c kłopotów, ale cokolwiek by si˛e
wydarzyło, nie działajcie samowolnie, tylko czekajcie na moje rozkazy. To ma
by´c pokazówka i nie chcemy strat. Wy dwaj, przytrzymajcie ten szkic, ˙zeby resz-
ta mogła go zobaczy´c. . . dobrze. Przyjrzyjcie si˛e uwa˙znie, bo to nasz dzisiejszy
cel. Wioska le˙zy nad rzek ˛
a, od której oddzielaj ˛
a j ˛
a pola ry˙zowe. Od tej strony
dotr ˛
a poduszkowce z desantem, tamt˛edy nikt nie ucieknie. To jedyna droga przez
d˙zungl˛e i b˛edzie dokładnie zablokowana, podobnie jak wszystkie ´scie˙zki. Tubyl-
cy, je´sli chc ˛
a, mog ˛
a pryska´c na przełaj, ale wtedy b˛ed ˛
a musieli wycina´c sobie
drog˛e, wi˛ec złapiemy ich bez trudu. Wszyscy wyznaczeni do tych zada´n b˛ed ˛
a na
miejscu o pi ˛
atej pi˛etna´scie i wtedy przyjdzie nasza kolej. Nadlecimy nisko i wy-
l ˛
adujemy na tym placu w ´srodku wsi, zanim ktokolwiek zd ˛
a˙zy si˛e zorientowa´c, ˙ze
jeste´smy w drodze. Je´sli wszystko dobrze zgramy, to jedyny opór jakiego mo˙zemy
oczekiwa´c, stanowi ˛
a psy i kury.
— Psy odstrzeli´c, kury do pasa — skomentował który´s z tylnych szeregów
i wszyscy parskn˛eli ´smiechem.
46
Kapitan u´smiechn ˛
ał si˛e lekko i wrócił do mapy:
— Gdy wyl ˛
adujemy, rusz ˛
a pozostałe jednostki. Wodzem wioski, o, tu stoi jego
dom, jest stary cwaniak o wojskowej przeszło´sci i o cholerycznym usposobieniu.
Je´sli nie naka˙ze oporu, to reszta b˛edzie zbyt zaskoczona, by si˛e broni´c. Jego bior˛e
na siebie. S ˛
a pytania. . . ? Nie ma. . . ? Te˙z dobrze. W takim razie: do helikopterów!
Transportowe maszyny o dwóch wirnikach siedziały na l ˛
adowisku, czekaj ˛
ac
a˙z pododdziały wejd ˛
a do wn˛etrza po rampach załadunkowych. Ledwie wojsko
znalazło si˛e w ´srodku, pot˛e˙zne wirniki drgn˛eły i operacja si˛e zacz˛eła.
*
*
*
Lecieli nisko naprzeciw wstaj ˛
acego ´switu, muskaj ˛
ac prawie kołami wierzchoł-
ki drzew. Lot nie trwał długo, ale i tak spotkał ich nagły tropikalny dzie´n. Carter
przeszedł z kabiny pilotów do desantowej, rozbłysły zielone lampki i wyl ˛
adowali
ze wstrz ˛
asem zamortyzowanym przez podwozie. Rampy opadły ledwie dotkn˛e-
li gruntu i ˙zołnierze wysypali si˛e z helikopterów, przyjmuj ˛
ac półkolist ˛
a formacj˛e
obronn ˛
a.
Plac był pusty, tote˙z utworzyli lu´zny klin, którego szpic ˛
a był Carter, i ruszyli
za nim obserwuj ˛
ac uwa˙znie drzwi baraków, w których dopiero teraz zacz˛eli si˛e
pojawia´c zaskoczeni mieszka´ncy. Od strony drogi dobiegł ryk silników na niskich
obrotach, a od strony rzeki huk ´smigieł poduszkowców wlatuj ˛
acych na ry˙zowiska.
Potem wszystkie inne d´zwi˛eki zagłuszyło wysokie, elektroniczne wycie — Carter
miał megafon z wbudowan ˛
a syren ˛
a i wła´snie go wł ˛
aczył. Wyło z dobre pół minuty,
po czym oficer wył ˛
aczył syren˛e, uniósł megafon i jego głos wypełnił nagł ˛
a cisz˛e.
Billy nie rozumiał ani słowa, ale głos był autorytatywny i starannie modulo-
wany. Dopiero teraz dotarło do´n, ˙ze Carter poza tub ˛
a nie ma w r˛eku niczego. Nie
miał te˙z hełmu ani broni bocznej, co było ju˙z spor ˛
a głupot ˛
a. Ale miał za sob ˛
a
uzbrojony pluton. Billy poprawił chwyt na M-13 i rozejrzał si˛e uwa˙znie. Miesz-
ka´ncy powoli wychodzili z byle jak skleconych domów. Carter co´s powiedział
i wszyscy znieruchomieli, odwracaj ˛
ac si˛e w kierunku drogi.
W tumanach kurzu pojawił si˛e na niej transporter, wyj ˛
ac silnikiem na niskim
biegu. Wyhamował z lekkim po´slizgiem i z tylnego włazu wyskoczył kapral z pa-
kunkiem w ramionach. Podbiegł par˛e kroków dziel ˛
acych go od wioskowej studni,
wrzucił pakunek do jej wn˛etrza i szczupakiem skoczył za pancerk˛e.
Łupn˛eło solidnie cho´c niegło´sno, gdy˙z ładunek eksplodował w studni i ziemia
stłumiła odgłos. W powietrze wyleciał kurz, ziemia i troch˛e wody. A potem stud-
nia zapadła si˛e w sobie i przestała istnie´c — pozostał jedynie płytki, dymi ˛
acy dół.
Pełn ˛
a zgrozy cisz˛e, jaka nastała, wypełnił ponownie głos Cartera.
Jego przemow˛e przerwał czyj´s ochrypły wrzask — z chałupy wodza wypadł
siwawy m˛e˙zczyzna gestykuluj ˛
ac szale´nczo i dr ˛
ac si˛e do utraty tchu. Kapitan po-
czekał, a˙z tamten przerwie, i znów zacz ˛
ał mówi´c, ale stary złapał tylko oddech
47
i ponownie si˛e rozwrzeszczał. Carter spróbował co´s tłumaczy´c, lecz wódz odwró-
cił si˛e na pi˛ecie i wbiegł do domu. Szybki, cholera był — to musiał mu Billy
przyzna´c — prawie natychmiast wypadł z powrotem w starym stalowym hełmie
na głowie i z długim jednosiecznym mieczem w gar´sci. Takich hełmów nie produ-
kowano od dobrych czterdziestu lat, a o mieczu Billy wolałby si˛e nie wypowiada´c.
Stary podbiegł do kapitana wymachuj ˛
ac mieczem nad głow ˛
a i całkowicie ignoru-
j ˛
ac to, co Carter mówił. Wszyscy pozostali — tak mieszka´ncy, jak i ˙zołnierze —
znieruchomieli, obserwuj ˛
ac przebieg wydarze´n.
Wódz ci ˛
ał na odlew, najwyra´zniej zamierzaj ˛
ac pozbawi´c przeciwnika głowy.
Ten zasłonił si˛e megafonem, który charkn ˛
ał i zamilkł. Kapitan próbował jeszcze
dyskutowa´c, lecz nie do´s´c, ˙ze teraz jego głos był znacznie cichszy, to stary i tak nie
zwracał na´n ˙zadnej uwagi. Wymierzył dwa kolejne ciosy sparowane megafonem,
który błyskawicznie zmienił si˛e w pogi˛ety kawał złomu. Gdy wódz zamierzył si˛e
do kolejnego ciosu, Carter stracił cierpliwo´s´c.
— Szeregowy Truscoe, wył ˛
aczcie go — polecił nie odwracaj ˛
ac si˛e. — Co za
du˙zo, to niezdrowo.
Billy oczekiwał tego rozkazu, tote˙z odruchowo zrobił tak jak go szkolono:
krok do przodu, bro´n do ramienia, odbezpieczy´c; gdy głowa przeciwnika znalazła
si˛e w celowniku, nacisn ˛
ał na spust. Bro´n kopn˛eła, parskn˛eła i wypluła chmur˛e
spr˛e˙zonego gazu, która trafiła w twarz wodza.
— Maski włó˙z! — rozkazał Carter i ponownie zadziałały odruchy.
Bro´n do lewej dłoni, praw ˛
a si˛egn ˛
a´c po uchwyt pod okapem hełmu i poci ˛
agn ˛
a´c.
Przezroczysty plastik zjechał w dół i dwoma ruchami dał si˛e zahaczy´c o podbró-
dek. Billy popatrzył dookoła i stwierdził, ˙ze co´s si˛e spieprzyło. Mace-IV, jaki
wypełniał kanistry, był gazem obezwładniaj ˛
acym, który w trzy sekundy powinien
ka˙zdego pozbawi´c przytomno´sci. Stary tymczasem, cho´c zarzygany po pas, by-
najmniej nie był nieprzytomny, a co gorzej był zdolny do ruchu. Przez płyn ˛
ace
łzy zogniskował spojrzenie na tym, kto do niego strzelił (czyli na szeregowcu
Truscoe), i zataczaj ˛
ac si˛e ruszył ku niemu nie wypuszczaj ˛
ac miecza z r˛eki.
Billy przerzucił bro´n do prawej, ale przeciwnik był zbyt blisko, by ryzyko-
wa´c, tote˙z waln ˛
ał go na odlew w ucho u˙zywaj ˛
ac M-13 jako maczugi. Wódz ru-
n ˛
ał na ziemi˛e i nie próbował ju˙z wsta´c, a w Billy’ego wst ˛
apił szał: przeładował,
wymierzył i poci ˛
agn ˛
ał za spust. . . i jeszcze raz. . . i jeszcze, a˙z bro´n szcz˛ekn˛eła
głucho — wywalił do le˙z ˛
acego cztery pozostałe naboje, okrywaj ˛
ac go dosłownie
kł˛ebami gazu, wolno rozpływaj ˛
acymi si˛e w powietrzu.
Carter w spó´znionym ge´scie wybił mu bro´n z r˛eki i rykn ˛
ał:
— Sanitariusz! — po czym dodał ciszej, wyra´znie pod adresem Billy’ego: —
Ty cholerny durniu!
Billy otrz ˛
asn ˛
ał si˛e z amoku, gdy koło nich zahamowała wyj ˛
aca syren ˛
a karet-
ka, z której wyskoczyli dwaj sanitariusze i lekarz i zabrali si˛e za starego. Maska
tlenowa, jakie´s zastrzyki, nosze i do ´srodka.
48
— Powinien wy˙zy´c, ale niewiele brakowało, sir — stwierdził doktor. — Mo˙ze
mie´c p˛ekni˛ecie ko´sci czaszki i nawdychał si˛e mas˛e tego cholernego ´swi´nstwa. Jak
to si˛e stało?
— Wszystko b˛edzie w moim raporcie — odparł Carter dziwnie bezbarwnym
tonem.
Lekarz chciał co´s powiedzie´c, rozmy´slił si˛e jednak i bez słowa wsiadł do sa-
nitarki, która czym pr˛edzej ruszyła, lawiruj ˛
ac mi˛edzy wje˙zd˙zaj ˛
acymi do wioski
ci˛e˙zarówkami. Mieszka´ncy zbici w gromadki ignorowali to wszystko, dyskutuj ˛
ac
zawzi˛ecie acz cicho. Wygl ˛
adało na to, ˙ze nikt nie zamierzał stawia´c dalej oporu.
Billy zsun ˛
ał mask˛e na miejsce i u´swiadomił sobie, ˙ze Carter spogl ˛
ada na niego,
i to w taki sposób, w jaki zwykle tygrys patrzy na potencjaln ˛
a ofiar˛e.
— To nie moja wina, sir — powiedział cicho. — Zaatakował mnie.
— Mnie te˙z, i nie rozwaliłem mu jako´s głowy. To twoja wina.
— Nie, sir. Musiałem si˛e broni´c. A co, miałem mo˙ze czeka´c, a˙z ten brudas
nadzieje mnie na swój zardzewiały ro˙zen?
— On nie jest brudasem, szeregowy Truscoe. To obywatel tego kraju ciesz ˛
acy
si˛e powa˙zaniem w tej wiosce. Bronił swego domu, do czego miał pełne prawo.
Billy poczuł, ˙ze ogarnia go gniew. Zdawał sobie spraw˛e, ˙ze wszelkie plany
jakie wi ˛
azał z Korpusem wzi˛eły w łeb, ale nie to go zezło´sciło. Wkurzyła go cała
ta krety´nska sytuacja, a poniewa˙z nie miał ju˙z nic do stracenia, wypalił:
— To jest stary brudas z zawszonego Brudasowa. A je´sli on miał prawo si˛e
przed nami broni´c, to co my tu, do kurwy n˛edzy, w ogóle robimy?
— Zostali´smy tu zaproszeni przez rz ˛
ad i parlament tego kraju — odparł Carter
z lodowatym spokojem — o czym wiesz równie dobrze jak ja.
Obok z rykiem przejechała ci˛e˙zarówka, stan˛eła i saperzy błyskawicznie zła-
dowali z niej plastikowe rury. Gdy odjechała w kł˛ebach kurzu, Billy przyjrzał si˛e
kapitanowi i wygarn ˛
ał mu prosto w oczy to, co od samego pocz ˛
atku tej zasmar-
kanej akcji miał ochot˛e mu wygarn ˛
a´c:
— Jasne jak cholera! Kto´s nas tu ´sci ˛
agn ˛
ał dla własnej frajdy, a pozostali z tego
ich całego rz ˛
adu dowiedzieli si˛e o tym dopiero wtedy, kiedy spadli´smy im na łeb.
Ale o to mniejsza: znacznie gorsze jest to, ˙ze wywalamy miliony dolców, ˙zeby
jakim´s zawszonym brudasom da´c wygody, o których nie maj ˛
a poj˛ecia, których
nie potrzebuj ˛
a i nawet nie chc ˛
a. Kurwa, zmuszamy ich do tego gro˙z ˛
ac im jeszcze
broni ˛
a! Przecie˙z to kwadratowy kretynizm w czystej postaci!
— Lepiej byłoby pomóc im tak jak Wietnamczykom, co? — spytał cicho Car-
ter. — Spali´c wioski, wytru´c lasy i wstrzeli´c ich prosto w epok˛e kamienn ˛
a?
Kolejna ci˛e˙zarówka zwaliła muszle klozetowe, umywalki i prysznice.
— A dlaczego by nie? Je´sli sprawiaj ˛
a kłopoty Wujowi Samowi, to prosz˛e bar-
dzo, a jak nie, to nie rusza´c gówna, bo ´smierdzi — kogo, do cholery, oni obcho-
dz ˛
a? Na pewno nie obywateli, których podatki tu marnujemy. . .
49
— Poj˛ecia nie mam, jak udało ci si˛e znale´z´c w Korpusie Pomocy, ale jedno
wiem na pewno: nie pasujesz tu — w głosie Cartera było co´s, czego Billy nigdy
dot ˛
ad u niego nie słyszał i co spowodowało, ˙ze nie przerwał oficerowi. — Praw-
da, Truscoe, jest taka, ˙ze ˙zyjemy na jednej planecie, i ta planeta z roku na rok
staje si˛e coraz gorszym miejscem do ˙zycia z naszej własnej winy. Eskimosi s ˛
a
zatruci DDT przedawkowanym na ´Srodkowym Wschodzie, stront dziewi˛e´cdzie-
si ˛
at z francuskich wybuchów atomowych na Filipinach powoduje raka u nowojor-
skich noworodków. Ziemia jest jedn ˛
a cało´sci ˛
a, powiedzmy statkiem kosmicznym,
i wszyscy w niej siedzimy bez mo˙zliwo´sci przerwy w podró˙zy. Je´sli bogate pa´n-
stwa nie pomog ˛
a biednym w rozwi ˛
azaniu problemów zdrowia i ochrony ´srodo-
wiska, to szybko wszyscy utoniemy w przysłowiowym szambie i sko´nczymy na
raka albo inn ˛
a choler˛e. Ju˙z jest niemal za pó´zno, ale istnieje pewna szansa. A co
si˛e tyczy skali wydatków: w Wietnamie zabicie jednego ˙zółtka, jak by´s go nazwał,
kosztowało pi˛e´c milionów dolarów. Po stronie zysków mo˙zemy wpisa´c nienawi´s´c
tak tych z Północnego, jak i Południowego, nie mówi ˛
ac ju˙z o problemach, jakie
ta wojna stworzyła w samej Ameryce. Ta operacja kosztuje dwie´scie dolarów na
głow˛e i zamiast wrogów przysparzamy sobie na dłu˙zsz ˛
a met˛e przyjaciół. Rozwali-
li´smy t˛e studni˛e, gdy˙z była siedliskiem bakterii, teraz wiercimy now ˛
a, gł˛ebinow ˛
a,
w której b˛edzie czysta i zdrowa woda. Instalujemy im sracze i wanny, by mieli jak
dba´c o higien˛e, likwidujemy owady roznosz ˛
ace rozmaite zarazy, doprowadzamy
pr ˛
ad i budujemy przychodnie, by ich leczy´c i ˙zeby przestali parzy´c si˛e jak szczu-
ry i rozmna˙za´c jak króliki, a zacz˛eli my´sle´c o tym, ile chc ˛
a mie´c dzieci. Bo jak
dalej b˛ed ˛
a si˛e mno˙zy´c w takim tempie jak teraz, to za par˛e lat zaczn ˛
a zdycha´c
z głodu i cały kontynent b˛edzie jedn ˛
a wielk ˛
a wyl˛egarni ˛
a epidemii, poci ˛
agaj ˛
ac ˛
a
za sob ˛
a w nico´s´c reszt˛e ´swiata. Dostan ˛
a wskazówki jak uprawia´c ziemi˛e i ´srodki
potrzebne ku temu — ł ˛
acznie z pi˛ecioma procentami tego, co ci si˛e nale˙zy jak
psu gnat w Alabamie, jako obywatelowi USA. Uczymy ich i robimy to wszystko
nie dla nich, lecz dla siebie: chcemy po˙zy´c, a to jest jedyny sensowny sposób. . .
Sier˙zancie, prosz˛e aresztowa´c tego tu i dostarczy´c pod stra˙z ˛
a do obozu!
Nagła zmiana tematu i rozładunek kolejnej ci˛e˙zarówki z sedesami do reszty
wyprowadziły Billy’ego z równowagi, tym bardziej ˙ze jeden z tych sedesów omal
nie spadł mu na nog˛e. Przecie˙z on sam osobi´scie pierwszy podobny sracz zobaczył
w wieku o´smiu lat!
— Problem wymy´sliły takie czułe serduszka jak pan! — wrzasn ˛
ał. — Wypła-
kujecie sobie oczka dla zasranych brudasów i na tacy podajecie to, na co człowiek
ci˛e˙zko tyra i płaci!
Carter powoli odwrócił si˛e i powiedział ze smutkiem:
— Szeregowy William Truscoe: ja nie płacz˛e ani „dla”, ani „za” nikogo. Gdy-
bym jednak kiedykolwiek był w stanie, to zapłakałbym nad tob ˛
a!
I odszedł.
Konserwator — (The Repairman)
Stary miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał powiedzie´c co´s m ˛
adrego
i wzniosłego. Byli´smy sami w biurze, a poniewa˙z s ˛
adz˛e, ˙ze najlepsz ˛
a obron ˛
a jest
atak, zacz ˛
ałem pierwszy.
— Odchodz˛e. Nie wciskaj mi głodnych kawałków, jak ˛
a to brudn ˛
a robot ˛
a mu-
sisz si˛e zajmowa´c, bo i tak mnie to nie ruszy.
Wyraz jego twarzy nie zmienił si˛e ani na jot˛e. Wdusił jeden z przycisków na
biurku i na blacie pojawiła si˛e płachta jakiego´s dokumentu.
— To jest twój kontrakt — poinformował mnie uprzejmie. — Mówi on jak
i kiedy mo˙zesz go zerwa´c. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał, który udałoby
ci si˛e zniszczy´c byle rozpylaczem, chłopcze!
Zanim zd ˛
a˙zył zareagowa´c, ja pochyliłem si˛e do przodu i wyłuskałem mu ar-
kusz z dłoni. Tym samym ci ˛
agłym ruchem wyrzuciłem go w powietrze i nim
zd ˛
a˙zył opa´s´c, trafiła go wi ˛
azka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie uta-
lentowanym wynalazc ˛
a, ale Solar mi si˛e udał — na podłog˛e opadły nie daj ˛
ace si˛e
odczyta´c strz˛epki dokumentu. Stary ponownie wcisn ˛
ał guzik i drugi srebrzy´scie
połyskuj ˛
acy arkusz znalazł si˛e na blacie biurka. Twarz szefa była jeszcze bardziej
zatroskana ni˙z przed chwil ˛
a.
— Powinienem ci powiedzie´c, ˙ze to był duplikat twojego kontraktu, ten zresz-
t ˛
a te˙z — tu stukn ˛
ał palcem w arkusz. — A tak na marginesie, to potr ˛
acam z twojej
wypłaty trzyna´scie kredytów za duplikat i sto tytułem kary za u˙zycie broni w za-
mkni˛etym pomieszczeniu. Przechodz ˛
ac za´s do rzeczy, to tu jest napisane, ˙ze nie
mo˙zesz zerwa´c umowy w takich warunkach jak obecne, czyli po prostu bez powo-
du. Dlatego te˙z nie mówmy ju˙z o tym. Mam dla ciebie mał ˛
a robótk˛e z rz˛edu tych,
które lubisz. Naprawa. Beacon Centauri przestał działa´c. To beacon typu Mark
III. . .
— Jaki typ, powiedziałe´s?
By´c mo˙ze nie było z mojej strony szczytem uprzejmo´sci przerywanie mu
w połowie zdania, ale je´sli kto´s taki jak ja zajmuje si˛e napraw ˛
a i konserwacj ˛
a
beaconów hiperprzestrzennych w całej galaktyce, i to od paru ładnych lat, to ma
prawo troch˛e w siebie zw ˛
atpi´c, je´sli słyszy po raz pierwszy o jakim´s nieznanym
typie.
51
— Mark III — powtórzył uprzejmie Stary. — Nie przejmuj si˛e, ja te˙z o takim
nie słyszałem, dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To jeden z pierwszych
typów, a według mnie lokalizacja na jednej z planet układu Centaura wskazuje na
to, ˙ze mo˙ze to by´c zgoła pierwszy, dla nas zupełnie nie znany.
To, co przeczytałem w dokumentach, które zd ˛
a˙zył przez ten czas wyj ˛
a´c
z szuflady, zje˙zyło mi włosy na głowie.
— Przecie˙z toto ma ponad dwie´scie jardów wysoko´sci I Bóg jeden wie, jak
wygl ˛
ada. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem. Tym czym´s, co ma w dodat-
ku dwa tysi ˛
ace lat, powinni si˛e zaj ˛
a´c archeolodzy. Zamiast wskrzesza´c ten rupie´c,
lepiej zbudowa´c nowy!
Na to kazanie Stary zało˙zył kciuki za kamizelk˛e i zacz ˛
ał czterdziest ˛
a lekcj˛e
Obowi ˛
azków Kompanii i Moich Osobistych Problemów.
— Ten departament nosi oficjaln ˛
a nazw˛e Inwestycje i Naprawy, a powinien si˛e
nazywa´c Kupa Kłopotów. Nie musz˛e ci przypomina´c, ze beacony hiperprzestrzen-
ne powinny funkcjonowa´c wiecznie, albo co´s koło tego. Kiedy który´s wysiada, to
nigdy nie jest przypadek, a naprawa z reguły nie ogranicza si˛e do wymiany jed-
nej ´srubki. Poza tym zainstalowanie nowego beaconu zaj˛ełoby ponad rok — to
po pierwsze; jest diabelnie drogie — to po drugie; ten zabytek jest jednym z naj-
wa˙zniejszych — to po trzecie, a w podprzestrzeni s ˛
a w tej chwili cztery statki
w zasi˛egu pi˛etnastu lat ´swietlnych, które s ˛
a unieruchomione — to po czwarte.
Trzeba mie´c tupet, ˙zeby mówi´c takie rzeczy! To przecie˙z ja odwalałem cał ˛
a
brudn ˛
a robot˛e, podczas gdy on rozpierał swoj ˛
a szlachetn ˛
a dup˛e w klimatyzowa-
nym biurze!
— Poza tym — kontynuował — guzik mnie obchodzi, ˙ze jeste´scie band ˛
a oszu-
stów na skal˛e kosmiczn ˛
a. Nie interesuje mnie, co robicie w wolnym czasie —
szanta˙z, kradzie˙ze — ka˙zdy robi to, co lubi. Je´sli chodzi o was, łobuzy albo kon-
serwatorzy, jak kto woli, to mo˙zecie wiesza´c si˛e nawzajem, byle tylko statki szły
tam, gdzie powinny, i beacony były sprawne!
S ˛
adz ˛
ac po optymistycznym akcencie był to koniec miłej pogaw˛edki, tote˙z ze-
brałem ze stołu makulatur˛e i udałem si˛e ku drzwiom. Gdy ju˙z miałem klamk˛e
w r˛eku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa:
— I nie radz˛e ci si˛e wysila´c nad jakim´s dowcipnym sposobem wyłgania z kon-
traktu. Mo˙zemy zablokowa´c twoje konto na Alad II, zanim zd ˛
a˙zysz poprosi´c
o wypłat˛e.
U´smiechn ˛
ałem si˛e z wy˙zszo´sci ˛
a i opu´sciłem pomieszczenie. Jego szpicle za-
czynali pracowa´c na swoj ˛
a pensj˛e. Co prawda nigdy nie liczyłem na to, ˙ze uda mi
si˛e w niesko´nczono´s´c utrzyma´c to konto w tajemnicy, ale mogli z tym poczeka´c
par˛e dni. Przemierzaj ˛
ac hali zastanawiałem si˛e nad sposobem bezkolizyjnego wy-
ci ˛
agni˛ecia swoich pieni˛edzy, wiedz ˛
ac jednocze´snie o tym, ˙ze w tym samym czasie
Stary rozmy´sla nad problemem wr˛ecz odwrotnym. Było to na dłu˙zsz ˛
a met˛e zbyt
m˛ecz ˛
ace, tote˙z skr˛eciłem do najbli˙zszego baru.
52
*
*
*
W czasie gdy ekwipowano moj ˛
a łajb˛e, zaj ˛
ałem si˛e obraniem najdogodniejszej
marszruty. Najbli˙zej zniszczonego beaconu znajdowała si˛e klasyczna Beta na cir-
cinusie. Postanowiłem zacz ˛
a´c od niej. Z mojego aktualnego miejsca pobytu taka
podró˙z to był drobiazg — jakie´s dziewi˛e´c dni hiperprzestrzeni.
˙
Zeby zrozumie´c istot˛e beaconów, nale˙zy najpierw poj ˛
a´c hiperprzestrze´n. Nie
jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym niemniej znam nie-
wielu, którzy by to potrafili. Najwi˛eksz ˛
a trudno´s´c sprawia ogarni˛ecie umysłem
tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób to zobaczy´c, a nie do´s´c ˙ze istnie-
je, w dodatku rz ˛
adzi si˛e pewnymi stałymi regułami. Najwa˙zniejsz ˛
a z nich jest
ta, ˙ze w hiperprzestrzeni nie ma niczego, co umo˙zliwiałoby orientacj˛e. Do tego
wła´snie celu słu˙z ˛
a budowane na ró˙znych planetach beacony, czyli ´zródła pot˛e˙z-
nych strumieni promieniowania, które umo˙zliwiaj ˛
a poruszanie si˛e statkom. Ka˙z-
dy z nich ma swój system pulsacji odró˙zniaj ˛
acy go od pozostałych, co pozwa-
la na identyfikacj˛e, a do normalnego lotu potrzebne jest współistnienie przynaj-
mniej czterech takich ´zródeł. Do dłu˙zszych podró˙zy potrzeba wi˛ekszej ich liczby.
W ten prosty sposób okazuje si˛e, ˙ze podstaw ˛
a bezpiecze´nstwa i mo˙zliwo´sci lo-
tów w ogóle jest ci ˛
agłe działanie wszystkich beaconów. Pi˛eknie to brzmi, gdy
tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu, najzwyczajniej w ´swiecie
zamilkł. W takich wła´snie chwilach s ˛
a potrzebni konserwatorzy, czyli ta banda
wykoleje´nców, jak nas Stary łaskawie nazywał. Do dyspozycji mamy wszelkie
projektowane jednostki wyposa˙zone praktycznie we wszystko, co mo˙ze i nie mo-
˙ze si˛e przyda´c — ot, taki lataj ˛
acy przegl ˛
ad ludzkiej wytwórczo´sci i pomysłowo´sci.
Maszyny s ˛
a jednoosobowe, gdy˙z komplet robotów naprawczych, jakim dysponu-
je jednostka, wystarczyłby od biedy na wybudowanie nowego beaconu, zatem
wi˛ecej ni˙z jeden człowiek do kierowania nimi byłby czyst ˛
a rozrzutno´sci ˛
a. Pro-
blemem jest samotno´s´c, poniewa˙z do uszkodzonego beaconu nie mo˙zna dolecie´c
w hiperprzestrzeni — po prostu nie wiadomo, dok ˛
ad ma si˛e lecie´c — trzeba wi˛ec
podró˙zowa´c w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa długie miesi ˛
ace.
Zgodnie z t ˛
a reguł ˛
a wzi ˛
ałem namiar na najbli˙zszy czynny beacon i wybrałem
przybli˙zone koordynaty Alfy Centauri. Okazało si˛e, ˙ze nie´zle trafiłem — kompu-
ter stwierdził, ˙ze normalna podró˙z przy ´swietlna potrwa sze´s´c tygodni. Nie mam
poj˛ecia, sk ˛
ad był tego taki pewien, ale komu´s musiałem przecie˙z zaufa´c, tote˙z
chc ˛
ac nie chc ˛
ac zgodziłem si˛e z nim i poszedłem spa´c.
Czas płyn ˛
ał szybko. Po raz dwudziesty udoskonaliłem swoj ˛
a kamer˛e, a tak˙ze
postanowiłem zadba´c o karier˛e zawodow ˛
a: prawie uko´nczyłem korespondencyj-
ny kurs nukleoniki. Nie zrobiłem tego bynajmniej dla zaspokojenia moich zbo-
czonych ambicji. Powód był o wiele bardziej prozaiczny — firma podwy˙zszała
pensj˛e w miar˛e zdobywania dodatkowych specjalno´sci przez konserwatorów. Co
za podst˛epna manipulacja!
53
*
*
*
Oczywi´scie ten krety´nski alarm planetarny wł ˛
aczył si˛e, gdy smacznie spa-
łem, a Alf˛e Centauri ledwie było wida´c na ekranie. Elektroniczny sadysta! Tym
niemniej, gdy osi ˛
agn˛eli´smy l ˛
adowisko planety, na której pono´c zbudowano ten
beacon, byłem w miar˛e przytomny. Na podstawie staro˙zytnych szpargałów po
parogodzinnym wysiłku ustaliłem lokalizacj˛e, ale kształtu samego beaconu nie
byłem ju˙z w stanie odgadn ˛
a´c. Zreszt ˛
a poza informacjami, ˙ze jest to bagnisko —
tropikalna planeta — niewiele z tych papierów wynikało.
Koordynaty stanowiłyby niezł ˛
a zagadk˛e nawet dla bardziej lotnych umysłów
ni˙z mój. W takiej robocie człowiek szybko si˛e uczy dba´c o własn ˛
a skór˛e, tote˙z
wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostaj ˛
ac poza atmosfer ˛
a. Jako punkty
orientacyjne ci dowcipnisie z minionych wieków podali dwa szczyty górskie —
beacon miał by´c pomi˛edzy nimi. Po sze´sciu godzinach latania Szperacz namierzył
fragment pasuj ˛
acy do tego opisu. Obni˙zyłem jego lot i zaj ˛
ałem si˛e ogl ˛
adaniem do-
liny le˙z ˛
acej mi˛edzy tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym na ekranie
wyłoniła si˛e wstrz ˛
asaj ˛
aca w swym ogromie piramida. Posłałem Szperacza na par˛e
okr ˛
a˙ze´n po okolicy, zarówno dla zaspokojenia wyobra´zni, jak i w celu przeszu-
kania. W promieniu dziesi˛eciu mil jedyn ˛
a rzecz ˛
a, która wystawała ponad błota
w sposób zauwa˙zalny, była piramida. Ale to chyba nie był mój beacon. Z nu-
dów znów opu´sciłem Szperacza troch˛e ni˙zej, aby móc lepiej obejrze´c to kurio-
zum. Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie nie
zauwa˙zyłem ani ´sladu jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym
szczycie znajdował si˛e poka´zny zbiornik z wod ˛
a. Zaskoczyłem dopiero po paru
chwilach. Poleciłem Szperaczowi stale kr ˛
a˙zy´c wokół piramidy i zacz ˛
ałem szuka´c
w dokumentacji. Za moment byłem ju˙z w domu — beacon Mark III miał na górze
zbiornik wody słu˙z ˛
acy do chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrz ˛
asaj ˛
acy — je´sli
zbiornik tu jest, to cała reszta musi by´c wewn ˛
atrz budowli.
Tubylcy, którzy oczywi´scie nie zostali zaszczyceni nawet wzmiank ˛
a przez te-
go idiot˛e, który sporz ˛
adzał dokumentacj˛e, zbudowali po prostu mał ˛
a piramidk˛e
wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o słuszno´sci tej tezy — ´sciany
piramidy, pi˛eknie teraz widoczne, gdy˙z Szperacz latał w kółko o jakie´s dwadzie-
´scia jardów od jej boków, oblepione były ferajn ˛
a. Były to pi˛eciostopowe jaszczur-
ki, obdarzone bez w ˛
atpienia inteligencj ˛
a, gdy˙z zajmowały si˛e wła´snie próbami
str ˛
acenia Szperacza za pomoc ˛
a strzał i kamieni. Przerwałem im t˛e radosn ˛
a działal-
no´s´c, wł ˛
aczaj ˛
ac automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu
tej istotnej czynno´sci zrobiłem sobie zasłu˙zonego drinka. Faktem jest, ˙ze miałem
na swoim koncie niezłe osi ˛
agni˛ecia, jak dot ˛
ad — nie dosy´c ˙ze znalazłem apara-
tur˛e, co prawda wewn ˛
atrz kamiennej budowli (ale to ju˙z szczegół techniczny), to
jeszcze do´s´c skutecznie rozw´scieczyłem te stworki, które j ˛
a zbudowały. ´Swietny
54
pocz ˛
atek, który, jak s ˛
adz˛e, nawet silniejszego ode mnie wp˛edziłby w alkoholizm.
Całe szcz˛e´scie, ˙ze ju˙z mi to nie zagra˙zało.
Konserwatorzy omijaj ˛
a wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony obj˛ete pro-
hibicj ˛
a. Z tego te˙z powodu, jak i zreszt ˛
a paru innych, równie dobrych, beaco-
ny s ˛
a budowane na nie zamieszkanych planetach. Je´sli przypadkiem zdarza si˛e
inaczej, to sytuuje si˛e je w miejscach raczej niedost˛epnych. A tu co? Umie´scili
sobie aparatur˛e w samym ´srodku miłego, domowego bagienka, które ani chybi
awansowało z tego powodu na miejscow ˛
a ´swi˛eto´s´c. No có˙z, nie pozostało mi nic
innego, jak podj ˛
a´c prób˛e nawi ˛
azania kontaktu. Jak wiadomo, niezb˛edna jest do
tego znajomo´s´c lokalnego j˛ezyka. A na to byłem ju˙z przygotowany. Dosy´c dawno
temu wymy´sliłem sobie szpicla ogłupiaj ˛
acego w sposób totalny. Nikt nie zwró-
ciłby na niego uwagi nawet w ´srodku miasta — ot, zwykły trzyfuntowy kamie´n.
Jedynym problemem było nie rzucaj ˛
ace si˛e w oczy umieszczenie go. Zlokalizo-
wałem miejscow ˛
a metropoli˛e jakie´s tysi ˛
ac jardów od piramidy i posłałem w nocy
Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wyl ˛
adował przy tutejszej drodze i do poło-
wy zagł˛ebił si˛e w mule. Rankiem, gdy pojawił si˛e pierwszy egzemplarz tubylca,
uruchomiłem rejestracj˛e głosu i obrazu. Mniej wi˛ecej po pi˛eciu lokalnych dniach
w pami˛eci translatora był wystarczaj ˛
acy zapas słów do prowadzenia konwersacji.
Przyszedł czas na do´swiadczenia. Wybrałem jednego jaszczura, który przechodził
koło szpicla dzie´n w dzie´n, umie´sciłem w rowie dodatkow ˛
a aparatur˛e, i pewne-
go pi˛eknego poranka zdecydowałem, ˙ze czas na kontakt. Gdy podszedł w pobli˙ze
stanowiska, odezwałem si˛e:
— Witaj, o Goat, mój wnuku! To ja — duch twego dziadka! Przemawiam do
ciebie z za´swiatów. — To co powiedziałem zgadzało si˛e z miejscowymi wierze-
niami, zatem szansa wykrycia kłamstwa była minimalna.
Zanim zdołał na tyle doj´s´c do siebie, aby wzi ˛
a´c nogi za pas, przekr˛eciłem
d´zwigienk˛e i na drog˛e sypn˛eły si˛e dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej
waluty.
— Masz tu troch˛e gotówki z za´swiatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony,
chłopcze. Przyjd´z jutro, to troch˛e porozmawiamy.
Z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze mój tubylec najpierw si˛e ukłonił, a potem
złapał muszle i ruszył tak, ˙ze a˙z błoto pryskało. Poza tym, ˙ze gotówka nie pocho-
dziła z za´swiatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko si˛e zgadzało. Po tym
trudnym pocz ˛
atku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych rozmów w przy-
dro˙znym rowie. Dla obu były one owocne. Troch˛e mniej dla okolicznych sklepów.
Tym niemniej dowiedziałem si˛e tego, czego potrzebowałem o historii i współcze-
sno´sci jaszczurek, i nie były to miłe informacje. Z bie˙z ˛
acych ciekawostek najwa˙z-
niejsz ˛
a była mała religijna wojenka, jaka toczyła si˛e naokoło piramidy.
Oczywi´scie wszystkiemu byli winni moi krety´nscy przodkowie buduj ˛
acy be-
acon. ˙
Zadnemu z nich nie wpadło do łba, ˙ze mrowi ˛
ace si˛e w okolicznych ba-
gnach tałałajstwo mo˙ze si˛e sta´c ras ˛
a inteligentn ˛
a i zainteresowa´c si˛e aparatur ˛
a
55
jako przedmiotem kultu. Co nota bene nast ˛
apiło. Dolin˛e uznano za ´swi˛et ˛
a, beacon
za ´swi ˛
atyni˛e, dorobiono opakowanie, a wod˛e u˙zyt ˛
a do chłodzenia, która była od-
prowadzana do rezerwuaru oczyszczaj ˛
acego, zacz˛eto uwa˙za´c za magiczny płyn
bogów. Co ciekawe, radioaktywno´s´c wody wcale autochtonom nie przeszkadza-
ła, wr˛ecz przeciwnie — wywoływała w nich korzystne mutacje. No có˙z, co kraj to
obyczaj. Dla dopełnienia cało´sci zbudowali w pobli˙zu miasto i przez stulecia ˙zyli
w szcz˛e´sciu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała si˛e obsług ˛
a ´swi ˛
aty-
ni. Wszystko było pi˛ekne do pewnego dzionka, jakie´s pi˛e´c miesi˛ecy temu. Jeden
z nich b ˛
ad´z na skutek wybujałych ambicji, b ˛
ad´z te˙z innych zaburze´n psychicznych
wtargn ˛
ał do ´swi ˛
atyni I co´s tak pomajstrował (to moja teoria), ˙ze rozgniewał bogów
(to ich teoria) i ´swi˛eta woda przestała lecie´c. Konsekwencj ˛
a tego była rewolucja,
masakra i zmiana kapłanów (starzy przenie´sli si˛e na zasłu˙zony odpoczynek w za-
´swiaty). Nowa banda kapłanów strzegła ´swi ˛
atyni, ale wody jak nie było, tak nie
ma.
Roze´zlone społecze´nstwo rozpocz˛eło obl˛e˙zenie ´swi ˛
atyni oraz niesolidnych
kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej, ni wi˛ecej tylko wle´z´c
w sam ´srodek tej kotłowaniny, ˙zeby naprawi´c ten mebel.
Pomy´slawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trój-
wymiarowego modelu „wnuczka” sporz ˛
adziłem sobie kombinezon, w którym
przypominałem tubylca. Sam sobie si˛e raczej podobam, ale wolałem nie ryzy-
kowa´c pokazywania si˛e we własnej osobie — co b˛edzie, je´sli oka˙ze si˛e, ze nie
jestem w ich typie? Nie wygl ˛
adałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to
mi chodziło. Miałem by´c tylko ich wyobra˙zeniem o duchach. Logiczne. Je´sli na
przykład ˙zyj ˛
ac w staro˙zytnym Egipcie spotkałbym przedstawiciela rasy zamiesz-
kuj ˛
acej Spican i wygl ˛
adaj ˛
acej jak ogromna krzy˙zówka o´smiornicy z befsztykiem,
s ˛
adz˛e, ˙ze w nagłym trybie opu´sciłbym miejsce spotkania. Co innego, gdyby go´s´c
miał kształty humanoidalne — pewnie bym został, a na pewno nie robiłbym od-
wrotu tak pospiesznie. Najpierw wi˛ec nało˙zyłem stela˙z, potem twarzowy, zielony
plastik maj ˛
acy imitowa´c skór˛e, i upchn ˛
awszy elektroniczny ekwipunek w ogonie
przymocowanym do pasa systemem klamerek i d´zwigni, stan ˛
ałem przed luster-
kiem. Wstrz ˛
asaj ˛
ace, ale efektowne. Ogon ci ˛
agn ˛
ał mnie do tyłu, przez co poru-
szałem si˛e z dostoje´nstwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczno´s´c postaci.
Wsadziłem na głow˛e łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie, podcze-
piwszy si˛e pod szpicla ustrojonego na podobie´nstwo pterodaktyla pow˛edrowałem
w dół, kieruj ˛
ac si˛e ku wej´sciu do piramidy. Wygl ˛
adało to na autentyczne zst ˛
apie-
nie z nieba i wywarło po˙z ˛
adany efekt: pierwszy, który mnie dojrzał, uciekł z takim
wrzaskiem, ˙ze l ˛
adowałem na zupełnie pustym placu.
Uniosłem ramiona gestem proroka i rykn ˛
ałem:
— Witajcie, czcigodni słudzy Wielkiego Boga!
Translator zadziałał, gło´sniki te˙z, i wspaniałe echo odbiło si˛e od ´scian pirami-
dy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem w´sród zbiegowiska, kontynuowałem:
56
— Chciałbym pomówi´c z wami, o Czcigodni!
Zanim zdołali zdecydowa´c si˛e na jak ˛
a´s konstruktywn ˛
a odpowied´z, wszedłem
do ´srodka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z reszt ˛
a budowli i mam na-
dziej˛e, ˙ze nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na ko´ncu była sadzawka wypełnio-
na błotem z ciekawym gadem w ´srodku. Osobnik ów zerkn ˛
ał na mnie wzrokiem
´sni˛etej ryby i co´s tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała:
— Sk ˛
ad jeste´s, w imi˛e trzynastu demonów?
Skłoniłem si˛e uprzejmie i odparłem:
— Przybywam z misj ˛
a i posłaniem od twoich przodków. Chc˛e wam pomóc
odzyska´c ´Swi˛et ˛
a Wod˛e.
Kapłan opadł w błoto, ˙ze ledwie oczy mu wystawały, i prawie słyszałem wy-
siłek, z jakim trawił te nowiny w gł˛ebinach swojej czaszki. W ko´ncu musiał je
jednak przetrawi´c, bo go poderwało, i wyci ˛
agn ˛
awszy ku mnie paluch, wrzasn ˛
ał:
— Jeste´s kłamc ˛
a! Nie jeste´s naszym przodkiem! My. . .
— Zamknij si˛e! — mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo prawie go utopił. —
Powiedziałem ci, ˙ze jestem wysła´ncem przodków, a nie, ˙ze jestem jednym z nich.
Nie wa˙z mi si˛e sprzeciwia´c, bo przodkowie rozgniewaj ˛
a si˛e na ciebie.
Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy k ˛
at ´swi ˛
atyni granat. Wywaliło
twarzow ˛
a dziur˛e w podłodze i spowodowało efektowny kł ˛
ab dymu. Jaszczur prze-
my´slał wida´c spraw˛e, bo zacz ˛
ał gada´c z sensem — zwołał rad˛e kapłanów i w efek-
cie poczłapali´smy w gł ˛
ab budowli, do pancernych drzwi strze˙zonych przez dwóch
wartowników. Gdy zacz˛eły si˛e otwiera´c, szef zwrócił si˛e do mnie:
— Bez w ˛
atpienia wiesz, ˙ze zasad ˛
a ustalon ˛
a od wieków jest, i˙z w Miejsce
Naj´swi˛etsze ze ´Swi˛etych mo˙ze wej´s´c jedynie osoba ´slepa.
Zało˙z˛e si˛e, ˙ze ogłaszaj ˛
ac mi t˛e nowin˛e u´smiechał si˛e. Jego trzydzie´sci par˛e
z˛ebów błysn˛eło w ´swietle łuczywa. Wygl ˛
adało to wypisz, wymaluj jak ujmuj ˛
acy
u´smiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, a˙z zbli˙zył
do prawego obiektywu rozpalone ˙zelazo, przygotowane bez w ˛
atpienia na moj ˛
a
cze´s´c, po czym odezwałem si˛e:
— Oczywi´scie, ˙ze o´slepianie jest słuszne, ale w moim przypadku musisz tro-
ch˛e poczeka´c. Potrzebuj˛e swoich oczu do naprawy ´Swi˛etej Wody. Kiedy zno-
wu popłynie, o´slepisz mnie, gdy b˛ed˛e wychodził z Naj´swi˛etszego ze ´Swi˛etych
Miejsc.
Zastanawianie si˛e nad tak ˛
a mo˙zliwo´sci ˛
a zaj˛eło mu półtorej minuty, po czym
zgodził si˛e ze mn ˛
a. Lokalny kat sapn ˛
ał zawiedziony i drzwi stan˛eły otworem. Po
chwili byłem sam w ciemno´sci. Lecz nie na długo. Obok mnie zmaterializowało
si˛e trzech o´slepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili mnie do solid-
nych drzwi z napisem MARK III BEACON — WST ˛
EP TYLKO DLA OSÓB
UPOWA ˙
ZNIONYCH. Stwierdziłem, ˙ze wydaj˛e si˛e sobie osob ˛
a jak najbardziej
upowa˙znion ˛
a, tote˙z otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiaj ˛
ac trzech przewodni-
ków po ich drugiej stronie, po czym starannie je za sob ˛
a zamkn ˛
ałem.
57
Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a, jak ˛
a uczyniłem, było pozbycie si˛e kostiumu, którego stela˙z
nie był specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Nast˛epnie wzi ˛
ałem si˛e za doku-
mentacj˛e i zlokalizowałem sterowni˛e. Awaryjne o´swietlenie udało mi si˛e urucho-
mi´c ju˙z po pi˛etnastu minutach. Zadziwiaj ˛
ace, ale na pierwszy rzut oka nic tu nie
wygl ˛
adało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z jaszczurek zapała-
ła ch˛eci ˛
a do wiedzy i dobrała si˛e do skrzynki z bezpiecznikami. Ten obiecuj ˛
acy
młodzian pomajstrował sobie, w wyniku czego wywaliło wszystkie korki i cały
ten interes wył ˛
aczył si˛e. To był problem. A w zasadzie pocz ˛
atek problemów, gdy˙z
bezpo´srednim skutkiem tego było wylanie si˛e chłodziwa, a po´srednim usuni˛ecie
paliwa z reaktora, aby unikn ˛
a´c reakcji ła´ncuchowej. Tym niemniej pradziadkowie
budowali dobrze — ponad dziewi˛e´cdziesi ˛
at procent maszynowni było bez zarzutu
po przeszło dwóch tysi ˛
acach lat.
Sporz ˛
adziłem list˛e cz˛e´sci i wysłałem zamówienie na statek. Szperacz przy-
wiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauwa˙zony. Nazajutrz miałem niezł ˛
a za-
baw˛e obserwuj ˛
ac kapłanów targaj ˛
acych cały ten ładunek pod moj ˛
a komend ˛
a.
Sama naprawa była dziecinnie prosta i zaj˛eła mi zaledwie dziesi˛e´c godzin.
Byłem na tyle zadowolony, ˙ze zainstalowałem jeszcze w odpływie wody drobiazg
nadaj ˛
acy jej zielonkawy kolor. Według moich oblicze´n powinien pracowa´c około
pi˛eciuset lat. Wod˛e wł ˛
aczyłem dopiero rano, ˙zeby efekt był wi˛ekszy. Faktycznie
był — radosny ryk tłumu przenikn ˛
ał do mnie nawet przez zwały kamienia. Zupeł-
nie nie´zle musiało si˛e to prezentowa´c na zewn ˛
atrz. Dopi ˛
ałem kombinezon i pod ˛
a-
˙zyłem ku drzwiom, rozmy´slaj ˛
ac o niezwykle radosnej emocji zwi ˛
azanej z wypa-
laniem oczu. ´Slepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi drzwiami
i wygl ˛
adali na mniej szcz˛e´sliwych ni˙z zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego, gdy
spróbowałem je otworzy´c. Były zamkni˛ete na wszystkie mo˙zliwe sposoby — jak
zd ˛
a˙zyłem si˛e zorientowa´c, miejscowe jaszczurki były asekurantami.
— Zostało postanowione — odezwał si˛e jeden z nich — ˙ze pozostaniesz tu
na zawsze, aby pilnowa´c ´Swi˛etej Wody. My b˛edziemy tu tak˙ze, aby ci słu˙zy´c
i zaspokaja´c twoje potrzeby.
Oszałamiaj ˛
aca perspektywa, po prostu szczyt moich marze´n: sp˛edzi´c reszt˛e
dni w zamkni˛etym beaconie z trójk ˛
a ´slepych jaszczurek! Ich troskliwo´s´c była na-
prawd˛e wzruszaj ˛
aca. Tyle ˙ze nie lubi˛e czułych gadów.
— Co?! O´smielacie si˛e lekcewa˙zy´c wol˛e przodków?! — odpaliłem wzmac-
niacze na pełn ˛
a moc i o mało nie rozwaliło mi uszu.
Wyci ˛
agn ˛
ałem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi. Jak nale˙zało
si˛e spodziewa´c zamek znikn ˛
ał, a drzwi stan˛eły otworem. Zanim moi opiekunowie
zd ˛
a˙zyli zrozumie´c co si˛e dzieje, złapałem ich kolejno za karki i wystawiłem na
zewn ˛
atrz. No, mo˙ze zbyt energicznie. Gdy dokładnie zamykałem za sob ˛
a drzwi,
osi ˛
agn˛eli ju˙z koniec schodów. S ˛
adz ˛
ac z odgłosów, wpadli wła´snie do sali z ba-
jorkiem. Pognałem za nimi i dopadłem jaszczura, nim nagromadzony tłum zd ˛
a˙zył
wyj´s´c z osłupienia. Fakt faktem, ˙ze cho´c my´slał troch˛e przyci˛e˙zko, miał nader do-
58
brze rozwini˛ety instynkt samozachowawczy — zd ˛
a˙zył si˛e prawie zanurzy´c, zanim
go dopadłem i wyci ˛
agn ˛
ałem z bajora.
— Co za chamstwo! — tym razem przykr˛eciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi
dzwoniło w uszach po poprzednim wyst˛epie. — Za kar˛e przodkowie zdecydowali,
˙ze dost˛ep do ´Swi˛etej Wody b˛edzie zamkni˛ety na zawsze. Ale w swojej dobroci
pozwalaj ˛
a jej płyn ˛
a´c.
To mówi ˛
ac wypaliłem z Solara w stron˛e schodów, robi ˛
ac z nich niezgorsz ˛
a
ruin˛e. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to wystarczaj ˛
aco
zniech˛eci´c do prób odkrywczych.
— A teraz czas na uroczysto´s´c!
Poniewa˙z miejscowy kat stał osłupiały jak cała reszta, nie trac ˛
ac czasu na per-
swazje zabrałem mu ˙zelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery szlag
trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrz ˛
asn˛eło to wszystkimi, mn ˛
a prawie
te˙z. Zanim zd ˛
a˙zyli wpa´s´c na jeszcze jaki´s wspaniały pomysł, przekr˛eciłem wajch˛e
i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do ´srodka. Oczywi´scie nie byłem w sta-
nie go dojrze´c, ale szcz˛ek karabi´nczyków umocowanych na moich ramionach był
najpi˛ekniejszym d´zwi˛ekiem, jaki słyszałem w ci ˛
agu ostatnich paru tygodni. A po-
tem poczułem, ˙ze lec˛e. Gdy uznałem, ˙ze jestem wystarczaj ˛
aco wysoko, zdj ˛
ałem
z siebie jaszczurczy łeb i spojrzałem na malej ˛
ac ˛
a piramid˛e. Tłum rozanielonych
tubylców kł˛ebił si˛e w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek sumienia —
beacon naprawiony; po drugie — wej´scie było zamkni˛ete tak, ˙ze przyszłe ewen-
tualne sabota˙ze, wypadki czy przypadki były wykluczone; po trzecie — kapłani
powinni by´c zadowoleni — woda znowu płyn˛eła, moje oczy były wypalone, a oni
nadal kierowali interesem; po czwarte — do nast˛epnej naprawy przy´sl ˛
a ju˙z inne-
go konserwatora, bo nie nast ˛
api ona tak szybko, i to było wła´snie co´s, co cieszyło
mnie najbardziej.
Nowy wspaniały ´swiat — (Brave
Never World)
Livermore lubił widok roztaczaj ˛
acy si˛e z małego białego balkonu na zewn ˛
atrz
budynku, w którym mie´sciło si˛e jego biuro. Nie przeszkadzało mu mro´zne o tej
porze roku i na tej wysoko´sci powietrze, gdy stan ˛
ał tam, tłumi ˛
ac dreszcze i spo-
gl ˛
adaj ˛
ac na młod ˛
a ziele´n wzgórz i drzewa Starego Miasta. Poni˙zej i ponad nim
biegły poziomami białe tarasy Nowego Miasta, gustowne i eleganckie w swej
prostocie. Swoim wygl ˛
adem przypominały wielkie A, szerokie u podstawy na pół
mili, ostre niczym szpikulec na szczycie. Ka˙zdy poziom okalała ozdobna bariera,
a z utworzonych tym sposobem tarasów rozpo´scierał si˛e wspaniały widok. Cało´s´c
była idealnie wr˛ecz zaprojektowana. Livermore znów zadr˙zał, serce zabiło mu
mocniej; stare zastawki stymulowane nowymi lekami. Jego wn˛etrze było równie
starannie zaprojektowane jak Nowe Miasto, niemniej wygl ˛
ad zewn˛etrzny pozo-
stawiał wiele do ˙zyczenia. Brunatne plamy, zmarszczki i siwe włosy sprawiały,
˙ze wygl ˛
adał na równie steranego, jak domy Starego Miasta. Było cholernie zim-
no, a na dodatek sło´nce zaszło za jak ˛
a´s chmur˛e. Musn ˛
ał palcem przycisk, a gdy
szklana ´sciana odsun˛eła si˛e, wszedł pospiesznie do ciepłego, klimatyzowanego
wn˛etrza.
— Długo pan czekał? — spytał starego m˛e˙zczyzn˛e, który spojrzał na´n chmur-
nie z fotela po drugiej stronie biurka.
— Skoro pan pyta, doktorze, to wprawdzie nigdy nie narzekam, ale. . .
— To niech pan da sobie spokój i tym razem. Prosz˛e wsta´c i rozpi ˛
a´c koszul˛e.
Gdzie ja mam pa´nsk ˛
a kart˛e. . . A, Grazer, pami˛etam pana. Miał pan wszczepiony
zarodek implantu nerki, prawda? Jak si˛e pan czuje?
— Kiepsko, łagodnie mówi ˛
ac. Brak apetytu, bezsenno´s´c. A gdy ju˙z uda mi
si˛e zasn ˛
a´c, to budz˛e si˛e cały zlany zimnym potem. A jaki rozstrój ˙zoł ˛
adka, nie
uwierzy pan, gdy powiem. . . Hej˙ze!
Livermore przytkn ˛
ał chłodn ˛
a słuchawk˛e do nagiej piersi Grazera. Pacjenci lu-
bili si˛e u niego leczy´c, ale nie cierpieli jego stetoskopu podejrzewaj ˛
ac, ˙ze trzyma
go chyba specjalnie w lodówce. I mieli poniek ˛
ad racj˛e, słuchawka miała bowiem
60
wmontowan ˛
a termoelektryczn ˛
a płytk˛e chłodz ˛
ac ˛
a. Livermore uwa˙zał, ˙ze taki mały
wstrz ˛
as dobrze wpływa na psychik˛e pacjentów.
— Hmmmm. . . — mrukn ˛
ał, marszcz ˛
ac czoło. I tak nic nie słyszał, poniewa˙z
ju˙z rok temu zalepił woskiem wtykane do ucha ko´ncówki przewodów; wyławiane
przez stetoskop burczenia i szmery zbyt go dekoncentrowały, zreszt ˛
a do´s´c nasłu-
chał si˛e ju˙z własnych. Poza tym wszystko i tak było w kartach pacjentów, jako
˙ze automaty analityczne radziły sobie ze stawianiem diagnoz o wiele lepiej, ni˙z
jakikolwiek człowiek. Doktor si˛egn ˛
ał po kartki z wykresami i szeregami danych.
— Prosz˛e zapi ˛
a´c koszul˛e, usi ˛
a´s´c i wzi ˛
a´c dwie z tych tabletek. Teraz. To na
popraw˛e stanu ogólnego.
Z wyj˛etego z szuflady biurka słoiczka wytrz ˛
asn ˛
ał dwie pokryte słodk ˛
a polew ˛
a
czerwone tabletki i wskazał na plastikowy kubeczek i karafk˛e z wod ˛
a. Grazer
gorliwie si˛egn ˛
ał po co´s, co wydało mu si˛e prawdziwym lekarstwem. Livermore
znalazł wyniki ostatniego prze´swietlenia i wcisn ˛
ał klisz˛e do czytnika. Wspaniale.
Nowa nerka rosła niczym dorodna fasolka, i cho´c była wci ˛
a˙z mniejsza ni˙z jej
starsza siostra, nim minie rok, obie stan ˛
a si˛e identyczne.
Nauka wszystko zwyci˛e˙za, no, prawie wszystko; doktor rzucił papiery na biur-
ko. Poranek był nader pracowity i nawet popołudniowy dy˙zur chirurgiczny nie
przyniósł, jak to zwykle bywało, ˙zadnego wytchnienia. Starzy fachowcy z jego
grupy wiekowej szanowali si˛e wzajemnie, ale jedyne, co o nim wiedzieli, to tyle,
˙ze bardzo wcze´snie zdobył tytuł doktora medycyny. Tak, dla nich był po prostu
doktorem ze zbli˙zonego rocznika. W ˛
atpliwe, by kojarzyli go z doktorem Rexem
Livermore’em odpowiedzialnym za program ektogenetyczny. Najpewniej w ogóle
nie słyszeli o tym programie.
— Bardzo dzi˛ekuj˛e za pigułki, doktorze. Nie chc˛e ju˙z zastrzyków. Ale co do
stolca. . .
— To na pewno nie jest drut kolczasty. Moje jelita s ˛
a równie stare, jak pa´n-
skie, a sprawuj ˛
a si˛e całkiem nie´zle. Pan si˛e nudzi, panie Grazer, i to jest pa´nski
najwi˛ekszy problem.
Pacjent przytakn ˛
ał mimo szorstkiego tonu wypowiedzi lekarza, mile zasko-
czony tak rzadkim w sterylnej egzystencji przejawem zainteresowania.
— Łagodnie mówi ˛
ac, doktorze. Tyle godzin, ile ja wynudz˛e si˛e w wychod-
ku. . .
— A co pan robił przed pój´sciem na emerytur˛e?
— To było tak dawno. . .
— No, chyba pan nie zapomniał. A je´sli jednak, to by znaczyło, ˙ze niepotrzeb-
nie zajmuje pan swój kawałek podłogi. Marnuje pan tylko powietrze. Pozostaje
wzi ˛
a´c piłk˛e do ko´sci i wyci ˛
a´c panu z głowy mózg, potem wpakowa´c go w słoik
i nalepi´c na szkle kartk˛e „przypadek totalnej sklerozy”.
Grazer zachichotał; gdyby kto´s młodszy paln ˛
ał mu podobn ˛
a mow˛e, na pewno
zareagowałby ostro.
61
— No nie, to było dawno, ale pami˛etam. Malarz. Byłem malarzem pokojo-
wym, nie ˙zadnym artyst ˛
a, ale pracowałem kilkadziesi ˛
at lat, zanim zwi ˛
azek mnie
nie wywalił i nie posłał na emerytur˛e.
— Dobry pan był?
— Najlepszy. Teraz nie ma ju˙z takich malarzy.
— Nie do wiary. Wie pan co, do´s´c ju˙z mam tego jasnoseledynowego, nie-
zniszczalnego wyko´nczenia mojego gabinetu. S ˛
adzi pan, ˙ze mógłby pan to dla
mnie przemalowa´c?
— Farba nie b˛edzie przylega´c do tworzywa.
— A je´sli znajd˛e tak ˛
a, która zechce trzyma´c?
— Wówczas do usług, panie doktorze.
— Zobaczymy zatem. Rozumiem, ˙ze nie b˛edzie panu brakowa´c wyplatania
koszyków, telewizji i herbatek ze starymi ciotkami?
Grazer parskn ˛
ał w odpowiedzi i niemal si˛e u´smiechn ˛
ał.
— Zatem w porz ˛
adku. Skontaktuj˛e si˛e z panem, a niezale˙znie od wszystkiego,
prosz˛e zajrze´c do mnie za miesi ˛
ac w sprawie nerki. Co do reszty, to nie ma na co
narzeka´c. Kuracja geriatryczna udała si˛e wy´smienicie. Jedynie nuda pana z˙zera.
Pieprzone koszyki i telewizja. . .
— Miło mi słysze´c, jak pan to mówi. I prosz˛e nie zapomnie´c o malowaniu,
dobrze?
Rozległ si˛e dyskretny d´zwi˛ek srebrnego dzwonka i Livermore wskazał uprzej-
mie na drzwi. Gdy tylko starszy pan wyszedł, doktor podniósł słuchawk˛e, a z ekra-
nu spojrzała na´n drobna, zatroskana twarz Leathy Crabb.
— Och, doktorze Livermore, znów si˛e nie udało.
— Wiem, byłem rano w laboratorium. Zajrz˛e tam o pi˛etnastej, wtedy o wszyst-
kim porozmawiamy.
Odło˙zył słuchawk˛e i spojrzał na zegarek. Zostało jeszcze dwadzie´scia minut,
do´s´c, by przyj ˛
a´c jednego lub dwóch pacjentów. Geriatria nie nale˙zała do jego
specjalno´sci, nigdy go nawet szczególnie nie interesowała. Jego uwag˛e przyci ˛
agali
ludzie. Czasem zastanawiał si˛e, czy wiedz ˛
a, ˙ze w gruncie rzeczy mog ˛
a wspaniałe
oby´c si˛e bez niego, b˛ed ˛
ac nieustannie pod nadzorem automatów medycznych.
Mo˙ze bawiło ich chodzenie do lekarza i ta chwila rozmowy. Ostatecznie nikomu
to nie szkodziło.
Nast˛epn ˛
a pacjentk ˛
a była szczupła, siwowłosa kobieta, która zacz˛eła narzeka´c
jeszcze w progu. Nie przestała I wtedy, gdy odstawił na bok jej kule i posadził j ˛
a
ostro˙znie na krze´sle. Potakiwał zatem, rysuj ˛
ac esy-floresy w notatniku i pozwa-
laj ˛
ac jej wylewa´c z siebie pełne dygresji ˙zale nie ró˙zni ˛
ace si˛e niczym od tego,
co wygłosiła podczas poprzedniej wizyty. Cała przemowa dotyczyła stopy, obiek-
tu pozornie nie nadaj ˛
acego si˛e na przedmiot dłu˙zszego referatu, bo ile mo˙zna
ostatecznie opowiada´c o palcach i podbiciu, a jednak. . . Najpierw omówiła sze-
roko osobliwe symptomy chorobowe, potem ból jako taki, jaki´s mniejszy jeszcze
62
kłopot, ale poł ˛
aczony z obrz˛ekami i sw˛edzeniem, najciekawsze za´s było to, i˙z
inkryminowana stopa została ju˙z sze´s´cdziesi ˛
at lat temu całkowicie i nieodwołal-
nie amputowana. Oczywi´scie, rzekome bóle dotycz ˛
ace odczuwanej wci ˛
a˙z pozor-
nie ko´nczyny to nic osobliwego, medycyna od stuleci notuje podobne wypadki.
Zdarzały si˛e nawet potwierdzone przypadki rzekomych zachowa´n seksualnych
u całkowicie sparali˙zowanych pacjentów, informuj ˛
acych o pozornych orgazmach.
Ta sprawa jednak była o wiele banalniejsza. Doktor odpr˛e˙zył si˛e nieco, słucha-
j ˛
ac litanii ˙zalów, a gdy ostatecznie po˙zegnał kobiet˛e daj ˛
ac jej kilka tych samych,
czerwonych tabletek, oboje czuli si˛e o wiele lepiej.
Potem przeszedł do sali konferencyjnej, gdzie czekali ju˙z Catherine Ruffin
i Sturtevant. Ten ostatni, niecierpliwy jak zawsze, postukiwał zielonkawymi pal-
cami w marmurowy blat stołu, a z k ˛
acika ust zwisał mu zdrowy do obrzydzenia
i nie maj ˛
acy w sobie ani grama nikotyny papieros. Okr ˛
agłe, grube szkła okularów
i ostro zarysowany nos upodabniały go do sowy, ale w ˛
aska linia ust kojarzyła si˛e
raczej z ˙zółwi ˛
a paszcz ˛
a. W ogóle był to mocno zoologiczny okaz. Jeszcze te uszy
jak u łosia, pomy´slał Livermore, drapi ˛
ac si˛e po nosie.
— Czy powiedział ju˙z kto´s panu, panie Sturtevant, ˙ze te pa´nskie fałszowane
papierosy ´smierdz ˛
a jak stare materace, moczone w gnojówce?
— Pan. I to wiele razy — odparła Catherine Ruffin swym starannym, powol-
nym angielskim. W młodo´sci wyemigrowała z Południowej Afryki, by wyj´s´c za
m ˛
a˙z za nie˙zyj ˛
acego ju˙z obecnie od dawna pana Ruffina i wci ˛
a˙z jeszcze akcent
zdradzał, i˙z dzieci´nstwo sp˛edziła w´sród Burów. Biodra miała szerokie, a twarz
kr ˛
agł ˛
a niczym przykładna holenderska gospodyni, niemniej dorównuj ˛
acy spraw-
no´sci ˛
a komputerowi umysł czynił z niej wy´smienit ˛
a administratork˛e.
— Mniejsza o moje papierosy. — Sturtevant zdusił peta i zaraz si˛egn ˛
ał po
nast˛epnego. — Czy dla odmiany nie mógłby si˛e pan cho´c raz nie spó´zni´c?
Catherine Ruffin stukn˛eła kłykciami palców w stół i wł ˛
aczyła nagrywanie.
— Protokół ze spotkania Genetycznej Rady Programowej, Syracuse, Nowe
Miasto, wtorek, czternastego stycznia dwa tysi ˛
ace dwudziestego pi ˛
atego roku.
Obecni: Ruffin, Sturtevant, Livermore. Przewodnicz ˛
aca: Ruffin.
— Czemu znów słysz˛e o niepowodzeniach? — spytał Sturtevant.
Livermore machn ˛
ał lekcewa˙z ˛
aco r˛ek ˛
a, wyra´znie pomniejszaj ˛
ac wag˛e sprawy.
— Niepowodzenia w testach probówkowych s ˛
a na tym etapie czym´s zupełnie
normalnym. Przyjrz˛e si˛e temu ostatniemu i na nast˛epne nasze spotkanie przygotu-
j˛e pełny raport. Nie ma si˛e co przejmowa´c tymi przeciwno´sciami, to zwykły opór
materii. Co naprawd˛e mnie niepokoi, to kwestia naszych priorytetów genetycz-
nych. Tu mam wykaz.
Zacz ˛
ał przeszukiwa´c kolejno kieszenie marynarki, Sturtevant popatrywał tym-
czasem na niego ponuro, niczym wkurzony ˙zółw.
— Znów to samo. Ile pan nam ju˙z ich przekazał? Priorytety, szanowny panie,
nale˙z ˛
a do przeszło´sci. Teraz mamy program i nic wi˛ecej nam nie trzeba.
63
— Ale˙z nie mo˙zna zrezygnowa´c z priorytetów! Mówi ˛
ac w ten sposób, zdradza
pan typow ˛
a dla socjologów ignorancj˛e w kwestii realiów bada´n genetycznych.
— Pan mnie obra˙za!
— Ale taka jest prawda i nie ma si˛e co unosi´c. — Znalazł w ko´ncu w we-
wn˛etrznej kieszeni pomi˛et ˛
a kartk˛e i rozprostował j ˛
a na stole przed sob ˛
a. — Tak
pan przywykł do list, zestawie´n, krzywych demograficznych i prognoz, ˙ze gotów
jest pan uzna´c je za rzeczywisty obraz ´swiata, chocia˙z tak naprawd˛e wszystkie
maj ˛
a tylko charakter orientacyjny. Nie zamierzam jednak przejmowa´c si˛e pa´nski-
mi wyobra˙zeniami, zbyt mnie przerastaj ˛
a. Pragn˛e jedynie, by zechciał pan zasta-
nowi´c si˛e przez chwil˛e nad rozległo´sci ˛
a i zło˙zono´sci ˛
a poszczególnych dziedzin
genetyki. Rodzaj ludzki, jak wiemy, trwa od pół miliona lat podlegaj ˛
ac muta-
cjom, zmianom i krzy˙zówkom. Ka˙zda ´smier´c w obr˛ebie niezliczonych pokole´n
oznaczała selekcj˛e naturaln ˛
a i nigdy nie pozostawała bez echa. Dobre i złe ce-
chy, czynniki sprzyjaj ˛
ace przetrwaniu i unicestwiaj ˛
ace, du˙ze mózgi i hemofilia,
owłosienie pod pachami i chwytne palce. Wszystko to pojawiało si˛e, mieszało
i ogarniało cały rodzaj ludzki. A teraz my twierdzimy, ˙ze paroma zaledwie posu-
ni˛eciami udoskonalimy pul˛e genetyczn ˛
a człowieka. Mamy niezliczon ˛
a ilo´s´c cech
do wyboru, mamy niewyczerpany materiał, jajeczka od ka˙zdej kobiety, sperm˛e od
wszystkich m˛e˙zczyzn. Mo˙zemy tworzy´c z tego dowolne kombinacje genetyczne
i kaza´c komputerowi wybra´c te, które bada najlepiej rokowa´c. Potem pozosta-
je zapłodni´c odpowiednie jajeczko wła´sciwym plemnikiem i pozamacicznie wy-
hodowa´c zarodek. Je´sli dobrze pójdzie, dziewi˛e´c miesi˛ecy pó´zniej otrzymujemy
noworodka o po˙z ˛
adanych cechach, poprawiaj ˛
ac tym samym o cal dziedzictwo ge-
netyczne ludzko´sci. Ale jaka cecha jest najbardziej po˙z ˛
adana, jaka kombinacja
jest wła´sciwa? Ciemna skóra sprzyja prze˙zyciu w tropikach, ale w chłodnym kli-
macie pozbawia organizm zbyt wielkiej ilo´sci ultrafioletu ograniczaj ˛
ac produkcj˛e
witaminy D, co powoduje rachityczno´s´c. Wszystko to jest relatywne.
— Ju˙z to słyszeli´smy — mrukn˛eła Catherine Ruffin.
— Ale nie do´s´c cz˛esto. Je´sli zaniechamy nieustannego weryfikowania naszej
listy celów, znajdziemy si˛e w ´slepej uliczce. Cechy, które zostaj ˛
a wyeliminowa-
ne, znikaj ˛
a na zawsze. Zespół z Nowego Miasta San Diego ma w pewnym stopniu
łatwiejsze zadanie, ich cel jest bardziej specyficzny, maj ˛
a stworzy´c szczepy przy-
stosowane do odmiennych ´srodowisk ˙zycia. Przykładem mo˙ze by´c kosmonauta,
który potrafi przetrwa´c bez załamania nerwowego dziesi˛ecioletnie podró˙ze do pla-
net zewn˛etrznych. Albo ludzie stanowi ˛
acy prototyp przyszłego osadnika, zdolni
do ˙zycia w bardzo niskiej temperaturze i przy bardzo niskim ci´snieniu, jakie pa-
nuje na Marsie. Naukowcy z San Diego bezlito´snie przykrawaj ˛
a geny, by osi ˛
agn ˛
a´c
jednoznaczny, jasno wytyczony cel. My mamy zajmowa´c si˛e ulepszaniem, co tak
naprawd˛e jest mało precyzyjnym okre´sleniem zadania. Ale konstruuj ˛
ac now ˛
a ras˛e
supermenów, co stracimy? Czy ten nowy człowiek b˛edzie ró˙zowy? Je´sli tak, to co
wówczas z typami orientalnymi i negroidalnymi. . .
64
— Na miło´s´c bosk ˛
a, Livermore, nie zaczynaj wszystkiego od nowa — krzyk-
n ˛
ał Sturtevant. — Mamy zatwierdzony grafik bada´n, wiemy co, jak i gdzie robi´c.
Wszystko zostało starannie zaplanowane.
— I w ten sposób znów wyszło na jaw, ˙ze nie ma pan zielonego poj˛ecia o ge-
netyce. Nie mo˙ze pan zrozumie´c, ˙ze selekcja cech genetycznych nie przebiega
tak, jak pan sobie to wyobra˙za. Po ka˙zdym kroku trzeba zaczyna´c od nowa. Prak-
tycznie od zera. Za ka˙zdym razem to zupełnie inna historia, jak mawiał pewien
pisarz. Ka˙zde nowe dziecko to cały, nowy ´swiat.
— Dramatyzuje pan — warkn˛eła Catherine Ruffin.
— Ani troch˛e. Geny to nie cegły, które układa si˛e spokojnie wiedz ˛
ac, ˙ze otrzy-
mamy taki budynek, jaki chcemy. Mo˙zemy co najwy˙zej d ˛
a˙zy´c do stanów opty-
malnych, a potem dopiero sprawdza´c, co wła´sciwie otrzymali´smy. Nie jeste´smy
w stanie przewidzie´c wielu drobiazgów, nie potrafimy kontrolowa´c sprawy na ty-
le, by zapanowa´c nad wszystkimi mo˙zliwymi kombinacjami. Ka˙zdy z naszych
techników jest jakby bogiem, decyduj ˛
acym o ˙zyciu i ´smierci. A niektóre z ich
wyborów s ˛
a na dłu˙zsz ˛
a met˛e dyskusyjne i rodz ˛
a nast˛epne pytania, na które trzeba
odpowiedzie´c.
— Niemo˙zliwe — powiedział Sturtevant, a Catherine Ruffin mu przytakn˛eła.
— Mo˙zliwe, to tylko kwestia pieni˛edzy. Musimy dowiedzie´c si˛e wi˛ecej o ka˙z-
dej ewentualnej zmiennej, by móc dokładniej ustali´c, do czego wła´sciwie zmie-
rzamy.
— Wybiega pan poza porz ˛
adek spotkania, doktorze Livermore — wtr ˛
aciła si˛e
Catherine Ruffin. — Składał ju˙z pan podobne propozycje w przeszło´sci. Spo-
rz ˛
adzono wówczas szacunkowy bud˙zet takich bada´n, odrzucaj ˛
ac propozycj˛e ze
wzgl˛edu na koszty. Jak pan pami˛eta, nie my podj˛eli´smy wówczas t˛e decyzj˛e, ale
Programogenorada. Nic nie zyskamy, marnuj ˛
ac czas na t˛e dyskusj˛e. Musimy po-
rozmawia´c o nowym projekcie, który zamierzam przedstawi´c radzie.
Livermore’a zaczynała bole´c głowa, wyci ˛
agn ˛
ał zatem z kieszeni pudełko z ta-
bletkami, nie zwracaj ˛
ac przy tym zupełnie uwagi na pogr ˛
a˙zon ˛
a ju˙z w rozmowie
pozostał ˛
a dwójk˛e.
*
*
*
Odło˙zywszy słuchawk˛e po rozmowie z doktorem Livermore’em, Leatha
Crabb miała ochot˛e si˛e rozpłaka´c. Całymi tygodniami pracowała po nocach le-
dwo łapi ˛
ac nieco snu, oczy j ˛
a piekły i wstyd jej było nieco za ow ˛
a chwil˛e blisk ˛
a
słabo´sci. Nale˙zała do tych osób, które po prostu nie płacz ˛
a, fakt bycia kobiet ˛
a nie
miał tu wiele do rzeczy. Ale siedemna´scie pora˙zek z rz˛edu, siedemna´scie ´smier-
ci w probówkach, siedemna´scie nieprawdopodobnie drobnych istot, dla których
˙zycie tak naprawd˛e jeszcze si˛e nie zacz˛eło. . . Cierpiała niemal tak bardzo, jakby
chodziło o prawdziwe dzieci.
65
— Tak małe, ˙ze ledwo je wida´c — powiedział Veazy trzymaj ˛
ac jedn ˛
a z odł ˛
a-
czonych od aparatury retort i potrz ˛
asaj ˛
ac, a˙z płyn w ´srodku zachlupotał. — Pewna
jeste´s, ˙ze nie ˙zyje?
— Przesta´n natychmiast — krzykn˛eła Leatha na asystenta, ale zaraz si˛e uspo-
koiła. Zawsze dumna była z tego, jak rozs ˛
adnie potrafi traktowa´c podwładnych. —
Owszem, nie ˙zyje. Sprawdzili´smy wszystko. Zakorkuj retorty, zamro´z i opisz na-
lepkami. Pó´zniej je zbadamy.
Veazy skin ˛
ał głow ˛
a i zabrał szklany pojemnik. Leatha zastanowiła si˛e, co wła-
´sciwie j ˛
a op˛etało, by my´sle´c o tych próbkach jak o ˙zywych dzieciach. To chyba
zm˛eczenie. Rozrastaj ˛
ace si˛e kolonie komórek, którymi si˛e zajmowała, miały w so-
bie równie wiele ˙zycia osobniczego, jak brodawka, która wyrosła jej na grzbiecie
dłoni. Leatha podrapała j ˛
a w zamy´sleniu, stwierdzaj ˛
ac po raz kolejny, ˙ze bardziej
powinna o siebie dba´c. Przystojna i kształtna dziewczyna ledwie po trzydziestce,
o miodowych włosach i kontrastuj ˛
acej z nimi, ciemnej karnacji skóry mogła si˛e
podoba´c. Czupryn˛e jednak nosiła krótk ˛
a, przyci˛et ˛
a niemal przy skórze, twarz nie
zdradzała ani ´sladu makija˙zu, a figura gin˛eła w obszernych fałdach białego, la-
boratoryjnego kitla. Mimo młodego wieku, wokół oczu wida´c ju˙z było pierwsze
zmarszczki pogł˛ebiaj ˛
ace si˛e za ka˙zdym razem, gdy pochylona nad mikroskopem
ogl ˛
adała zabarwion ˛
a kontrastem próbk˛e.
Niepowodzenia martwiły j ˛
a o wiele bardziej, ni˙z si˛e do tego przyznawała.
Przez kilka ostatnich lat program przebiegał bez zakłóce´n, skłaniaj ˛
ac do coraz
bardziej optymistycznego patrzenia w przyszło´s´c, na mo˙zliwo´sci genetyczne dru-
giej generacji. Nie było łatwo pogodzi´c si˛e z niespodziewanymi trudno´sciami. Na-
le˙zało wzi ˛
a´c si˛e za rozwi ˛
azywanie prostych stosunkowo problemów zwi ˛
azanych
z ektogenez ˛
a.
Czyje´s silne ramiona obj˛eły j ˛
a od tyłu, czyje´s dłonie si˛egn˛eły do jej kr ˛
agło´sci,
czyje´s usta ucałowały j ˛
a w kark.
— Nie! — krzykn˛eła zaskoczona, wyrywaj ˛
ac si˛e. Spojrzała do tyłu, rozpozna-
j ˛
ac swego m˛e˙za, który od razu opu´scił ramiona i cofn ˛
ał si˛e o krok.
— Nie ma powodu do zło´sci — powiedział. — Przecie˙z si˛e pobrali´smy, poza
tym jeste´smy tu sami. . .
— Nie w tym rzecz, ˙ze polazłe´s z łapami, Gust. Nie widzisz, ˙ze pracuj˛e? —
rzuciła gniewnie.
Stał przed ni ˛
a zmieszany i jakby ogłupiały; mocno zbudowany, ciemnowło-
sy, o ´sniadej cerze. Wystaj ˛
aca nieco dolna warga przydawała mu troch˛e nad˛ety
wygl ˛
ad.
— Nie musisz tak na mnie patrze´c. Pracuj˛e teraz i nie mam czasu na zabawy.
— Nigdy nie masz czasu. — Rozejrzał si˛e szybko w koło, jak by chciał spraw-
dzi´c, czy nikt nie słyszy. — Co innego było dla ciebie najwa˙zniejsze zaraz po
´slubie. — Zwin ˛
ał dło´n w pi˛e´s´c.
66
— Nie rób tego. — Odsun˛eła si˛e, unosz ˛
ac r˛ece w ge´scie obrony. — Mieli-
´smy dzi´s piekło. Popsuł si˛e zawór dawkuj ˛
acy jeden z hormonów. Za pó´zno to
zauwa˙zyli´smy. Stracili´smy siedemna´scie pojemników. Szcz˛e´sliwie wszystkie we
wczesnym stadium.
— To co za problem? Macie pewnie w lodzie pełno jajeczek i spermy. We´z-
miecie tego troch˛e i zaczniecie od nowa.
— Ale tyle pracy poszło na marne! Tak starannie dobierali´smy geny. . .
— Za to wła´snie wam płac ˛
a. Przynajmniej technicy nie b˛ed ˛
a si˛e nudzi´c. Po-
słuchaj, a mo˙ze by´smy tak zapomnieli na moment o pracy i wybrali si˛e gdzie´s
wieczorem? Chod´zmy do Starego Miasta. Słyszałem o pewnej knajpce, gdzie ma-
j ˛
a szałowe ˙zarcie i muzyk˛e. U Sharma. . .
— Nie mogliby´smy pó´zniej o tym porozmawia´c? To nie jest chwila. . .
— Rany boskie, nigdy ci nie pasuje. Masz czas do namysłu do siedemnastej
trzydzie´sci. Przyjd˛e po ciebie.
Pchn ˛
ał gwałtownie drzwi, ale automaty nie pozwolił mu nimi trzasn ˛
a´c. Co´s,
nie miał poj˛ecia co wła´sciwie, znikn˛eło z ich ˙zycia. Owszem, kochał Leath˛e i ona
kochała jego, tego był pewien, niemniej co´s si˛e zmieniło. Oboje pracowali i ni-
gdy przedtem nie powodowało to mi˛edzy nimi zadra˙znie´n. Przywykli do tego, ˙ze
czasem bywały takie noce, które ka˙zde z nich sp˛edzało w skupieniu przy swoim
biurku. Nad ranem łyk kawy spłukuj ˛
acej zm˛eczenie, łó˙zko, chwila miło´sci. To
wszystko odeszło i zastanawiał si˛e, dlaczego. Wszedł do najbli˙zszej windy.
— Pi˛e´cdziesi ˛
ate — zawołał, a drzwi si˛e zamkn˛eły i kabina ruszyła łagodnie.
Powinni wybra´c si˛e gdzie´s dzisiaj, ten wieczór na pewno b˛edzie inny.
Dopiero gdy wysiadł, przekonał si˛e, ˙ze jest na niewła´sciwym pi˛etrze. To było
pi˛etnaste, nie pi˛e´cdziesi ˛
ate. Z jakich´s powodów dekoder głosu komputera win-
dy mylił zawsze te dwa numery. Zanim zd ˛
a˙zył zawróci´c, drzwi si˛e zamkn˛eły.
Zauwa˙zył dwóch starców spogl ˛
adaj ˛
ach nieprzychylnie w jego kierunku. To pi˛etro
nale˙zało do gerontów. Nie czekaj ˛
ac na nast˛epn ˛
a wind˛e, pospiesznie ruszył koryta-
rzem. Wsz˛edzie w koło kr˛ecili si˛e starzy ludzie. Niektórzy st ˛
apali powoli, szuraj ˛
ac
nogami, inni jechali na samobie˙znych wózkach. Patrzył przed siebie, by unikn ˛
a´c
ich spojrze´n. Nie lubiano tu młodych.
Gust ze zło´sci ˛
a pomy´slał o tych wszystkich starcach zajmuj ˛
acych miejsce
w jego nowiutkim budynku. I zaraz po˙załował tej my´sli. To nie był jego budynek,
doło˙zył tylko swoj ˛
a cz ˛
astk˛e, nale˙z ˛
ac do zespołu projektantów, który przypadkiem
pozostał na czas budowy. Geronci mieli wszelkie prawo tu przebywa´c, ostatecznie
to był równie˙z i ich dom. Tak, całkiem udany kompromis. Nowe Miasto zostało
zaprojektowane z my´sl ˛
a o przyszło´sci, ale ta jakby oci ˛
agała si˛e z nadej´sciem.
Ostatecznie wszystko niemal mo˙zna przyspieszy´c w tym ´swiecie, oprócz tempa
wzrostu organizmu. Dziewi˛e´c miesi˛ecy musi min ˛
a´c od zapłodnienia do narodzin,
niezale˙znie, czy rzecz dzieje si˛e w probówce, czy w łonie kobiety. Potem długie
67
lata dzieci´nstwa i szybkie pokwitanie. Głupot ˛
a byłoby marnowa´c powierzchni˛e
miasta przez tyle czasu i pozwala´c, by całe pi˛etra stały puste.
Zasiedlono tu zatem gerontów, stoj ˛
ace nad grobem odpadki wyplute przez
przeludniony ´swiat. Geriatrzy utrzymywali ich wci ˛
a˙z przy ˙zyciu, pozwalaj ˛
ac sta-
rze´c si˛e w gromadzie tym ostatkom nader licznych pokole´n. Ci tutaj mieli ju˙z
mniej dzieci, ni˙z bywało w ich własnych rodzinach, i jeszcze mniej wnuków. Był
to rezultat głodu, chorób i coraz paskudniejszego klimatu. Oczywi´scie, zmiana
nie zaszła dobrowolnie, w innych warunkach nie ró˙zniliby si˛e od innego dowol-
nego pokolenia w historii ludzko´sci. Byli podobnie samolubni, skłonni uwa˙za´c,
˙ze je´sli Ziemi grozi przeludnienie, to trudno, ale niech przynajmniej stanie si˛e to
za spraw ˛
a moich dzieci!
Przełom w geriatrii i farmakologii zaowocował ostatecznie wynalezieniem
najlepszej marchewki, jak ˛
a kiedykolwiek podsuni˛eto osiołkowi ludzko´sci. Im
mniej b˛edziesz miał dzieci, tym dłu˙zej po˙zyjesz, tym lepiej zajm ˛
a si˛e tob ˛
a fachow-
cy — geriatrzy. Przyrost naturalny spadł do zera niemal z dnia na dzie´n. Skłonni
dotychczas do spontanicznego mno˙zenia si˛e ludzie postanowili, ˙ze skoro maj ˛
a si˛e
ju˙z tłoczy´c na tej planecie, to zadowol ˛
a si˛e własnym towarzystwem, a dzieci mog ˛
a
poczeka´c. ˙
Zycie, owszem, ale własne, skoro mo˙zna je a˙z tak wydłu˙zy´c.
Skutkiem tego ka˙zde dziecko z nast˛epnego pokolenia oprócz matki i ojca mia-
ło cał ˛
a mas˛e krewnych w nader podeszłym wieku. Na przeci˛etne mał˙ze´nstwo
przypadało dziesi˛eciu do pi˛etnastu samotnych starców. Młode pokolenie nie miało
za co utrzymywa´c antenatów, nie miało te˙z ich gdzie podzia´c. Byli zatem ci˛e˙za-
rem dla rz ˛
adu. Trzeba jednak przyzna´c, ˙ze z roku na rok wydawano na nich coraz
mniej pieni˛edzy, pomimo cudów medycyny bowiem, pokolenie to jednak wymie-
rało.
Gdy zacz˛eto budowa´c nowoczesne miasta przeznaczone dla nowych, nauko-
wo zaplanowanych pokole´n, postanowiono czasowo ulokowa´c w nich gerontów.
Stosunkowo niedu˙zym kosztem mo˙zna było zapewni´c im tam godziwe warunki
˙zycia, najlepsz ˛
a ˙zywno´s´c i opiek˛e medyczn ˛
a. ˙
Zycie w dawnych miastach stało
si˛e o wiele wygodniejsze, gdy wyeliminowano z ich społeczno´sci starzej ˛
ac ˛
a si˛e
i gorzkniej ˛
ac ˛
a wi˛ekszo´s´c. Leki geriatryczne działały całkiem dobrze, ale tylko do
chwili uko´nczenia stu pi˛e´cdziesi˛eciu lat. Dało to podstawy do opracowania długo-
falowego planu, eufemistycznie okre´slaj ˛
acego zjawisko jako „wymian˛e pokole´n”.
Słowa „wymieranie” wołano unika´c. Gdy zatem obecni mieszka´ncy tych pi˛eter
„ulegn ˛
a wymianie” i zostan ˛
a pochowani w dowolnie wybranym miejscu, b˛ed ˛
a
mogli wprowadzi´c si˛e tu młodzi. Czysta sprawa, przykład wspaniałej organizacji.
Mo˙zna było tak my´sle´c, dopóki unikało si˛e poziomów zamieszkanych przez
starców.
Patrz ˛
ac wci ˛
a˙z przed siebie, Gust przemykał pełni ˛
acym funkcje ulicy kory-
tarzem, nie zwracaj ˛
ac uwagi ani na sauny, ani na ła´znie czy tropikalne ogrody
i piaszczyste pla˙ze, które mijał po obu stronach. No i na ludzi. Z ulg ˛
a powitał
68
znajomy widok nast˛epnego zespołu wind. Gdy tylko drzwi si˛e zamkn˛eły, hiper-
poprawnie wymówił „pi˛e´cdziesi ˛
at”.
*
*
*
Do ko´nca długachnego korytarza dotarł w chwili, gdy jego zmiana ko´nczyła
ju˙z prac˛e. Dalej, w blasku przymocowanych do wysokich stojaków reflektorów,
wida´c było nagi beton ze ´sladami szalunku.
— Mamy kłopoty z maszyn ˛
a, panie Crabb — przywitał go majster. Ci ludzie
wychowali si˛e w ´swiecie, w którym maszyny nie zawodziły i drobna nawet usterka
mocno ich frustrowała.
— Zajm˛e si˛e tym. Jak zbiornik?
— Napełniony do połowy. Opró˙zni´c?
— Nie trzeba. Sam sprawdz˛e, zanim wezw˛e serwis.
Wszystkie silniki maszyny zostały kolejno wył ˛
aczone i w sztucznej jaskini
zapadła intensywna cisza. Gło´sne kroki brygady oddalały si˛e coraz bardziej, a˙z
umilkły i one, i odgłosy rozmów. Gust został sam. Wspi ˛
ał si˛e po drabince na
szczyt masywnej maszyny do układania podłóg i wł ˛
aczył komputer. Zarz ˛
adził
kontrol˛e podzespołów, która nie wykazała ˙zadnego uszkodzenia. Te na wpół inte-
ligentne maszyny potrafiły doskonale analizowa´c własn ˛
a kondycj˛e i sygnalizowa´c
niesprawno´s´c, ale czasem zawodziły, nie mog ˛
ac poradzi´c sobie z jak ˛
a´s usterk ˛
a lub
wr˛ecz jej rozpozna´c. Gust wył ˛
aczył komputer i uruchomił maszyn˛e.
Urz ˛
adzenie o˙zyło z przytłumionym łoskotem i zadr˙zało. Wi˛ekszo´s´c kontrolek
zapłon˛eła na czerwono, zmieniaj ˛
ac kolejno barw˛e na zielon ˛
a, w miar˛e gdy o˙zy-
wały kolejne podzespoły. Gdy zazieleniła si˛e równie˙z kontrolka gotowo´sci, Gust
zerkn ˛
ał na ekran po prawej, gdzie wida´c było betonow ˛
a posadzk˛e pod maszyn ˛
a.
´Swie˙zo poło˙zona powierzchnia podłogi ko´nczyła si˛e jak no˙zem uci ˛ał. Cofn ˛ał ma-
chin˛e kilka stóp, by o˙zywi´c sensory, potem ruszył naprzód z szybko´sci ˛
a robocz ˛
a.
Gdy tylko dotarł z powrotem do kraw˛edzi, urz ˛
adzenie wznowiło prac˛e, samo-
dzielnie kontroluj ˛
ac skład mieszanki i szlak wylewania nawierzchni. Operatorowi
pozostawało tylko wł ˛
aczenie go na pocz ˛
atku i wył ˛
aczenie pod koniec. Gust jak
zahipnotyzowany wpatrywał si˛e w gład´z nowej podłogi, nie dostrzegaj ˛
ac ˙zadnych
niedokładno´sci. Praca była całkiem miła i prosta, a przy tym wa˙zna i potrzebna.
Na pulpicie zapaliła si˛e czerwona lampka, rozległ si˛e brz˛eczyk. Gust zamrugał
oczami, dostrzegaj ˛
ac przez moment na ekranie co´s ciemnego, co zaraz znikn˛eło
z pola widzenia. Zatrzymał maszyn˛e i cofn ˛
ał j ˛
a o dobre dziesi˛e´c stóp, po czym
wył ˛
aczył całkowicie zasilanie i zszedł na dół. Plastikowa powierzchnia była jesz-
cze ciepła i Gust szybko przebiegł na beton. Na skraju nowej podłogi widniała
szeroka, mierz ˛
aca około stopy luka, zupełnie jakby w mieszance znalazła si˛e ba´n-
ka powietrza. Wygl ˛
ada na to, ˙ze gównomiot pierdn ˛
ał, pomy´slał. Technicy łatwo
69
sobie z tym poradz ˛
a. Nagrał na memoreksie informacj˛e, by ich zawezwa´c, zgasił
wszystkie ´swiatła prócz awaryjnych i poszedł do wind. Bardzo starannie podał
numer pi˛etra.
*
*
*
Doktor Livermore i Leatha pochylali si˛e nad stołem laboratoryjnym, wyra´znie
czym´s zafrapowani. Gust podszedł cicho, by nie przeszkadza´c.
— Najbardziej obiecuj ˛
ace były te tutaj nowe odkształcenia ła´ncucha — po-
wiedziała Leatha. — Szczególnie w przypadku Reilly-Stone. Nie wiem, ile czasu
zaj˛eła komputerowi wst˛epna selekcja i symulacja, ale tylko to jedno zapłodnione
jajeczko musiało pochłon ˛
a´c technikom kilkaset godzin.
— Troch˛e to dziwne.
— Zapewne, ale był to pierwszy wielokrotny podział krzy˙zowy Bershocka,
a wiadomo, jak z tym niełatwo.
— Owszem. Nast˛epnym razem pójdzie lepiej. Prosz˛e przekaza´c im wyniki
bada´n, zaznaczaj ˛
ac bł˛edy. Niech zaczn ˛
a prac˛e z materiałem rezerwowym. Cze´s´c,
Gust, nie słyszałem, jak wszedłe´s.
— Nie chciałem przeszkadza´c.
— Nie przeszkadzasz. Ju˙z sko´nczyli´smy. Stracili´smy dzi´s par˛e retort.
— Słyszałem. Wiesz ju˙z, dlaczego?
— Gdybym wszystko wiedział, byłbym Bogiem. Leatha spojrzała zdziwiona
na starszego pana.
— Ale˙z doktorze, przecie˙z ustalili´smy ju˙z, co zabiło embriony. Zawiódł zawór
dawkuj ˛
acy. . .
— Ale czemu zawiódł? S ˛
a rzeczy, które pozostaj ˛
a nadal poza barier ˛
a pozna-
nia. . .
— Wybieramy si˛e do Starego Miasta, doktorze — oznajmił Gust, pragn ˛
ac jak
najszybciej przerwa´c te nazbyt dla niego abstrakcyjne rozwa˙zania.
— Nie zatrzymuj˛e was. Tylko nie przywleczcie ze sob ˛
a jakiej´s infekcji, dobra?
Livermore odwrócił si˛e, by odej´s´c, ale drzwi otworzyły si˛e, nim zd ˛
a˙zył zrobi´c
cho´c jeden krok. W progu stan ˛
ał młody m˛e˙zczyzna i spojrzał na nich w milczeniu.
Wszedł w ko´ncu, nadal milcz ˛
ac, a napi˛ete rysy jego twarzy sprawiały, ˙ze nikt
z obecnych tak˙ze nie kwapił si˛e odezwa´c. Drzwi zamkn˛eły si˛e za nim.
— Doktorze Livermore, Leatho Crabb, Gu´scie Crabb, przybyłem, by si˛e z wa-
mi zobaczy´c — odezwał si˛e nieznajomy, patrz ˛
ac kolejno na obecnych. — Nazy-
wam si˛e Blalock.
Livermore’owi wyra´znie nie spodobało si˛e takie powitanie.
— Prosz˛e skontaktowa´c si˛e z moj ˛
a sekretark ˛
a. Umówi pana. Teraz jestem za-
j˛ety. — Znów chciał odej´s´c, ale Blalock powstrzymał go uniesieniem r˛eki. Rów-
nocze´snie wydobył z kieszeni cienki portfel.
70
— Wolałbym porozmawia´c z panem natychmiast, doktorze. Oto mój iden-
tyfikator.
˙
Zeby wyj´s´c, Livermore musiałby teraz odepchn ˛
a´c m˛e˙zczyzn˛e. Zatrzymał si˛e
i zerkn ˛
ał na złot ˛
a odznak˛e.
— FBI. Czego, u diabła, pan tu szuka?
— Zabójcy. — Zapadła pełna zdumienia cisza. — Mog˛e wam powiedzie´c
tylko tyle, ˙ze jeden z pracuj ˛
acych w laboratorium techników jest naszym agentem.
Regularnie melduje Waszyngtonowi, jak przebiega realizacja projektu. Oczekuj˛e,
˙ze nie przeka˙zecie tej informacji nigdzie dalej.
— W´scibski szpieg! — Livermore był ju˙z zły.
— Niezupełnie. Rz ˛
ad zainwestował w ten projekt powa˙zne sumy i oczekuje,
˙ze rzecz si˛e powiedzie. Poza tym nale˙zy strzec pieni˛edzy podatników. Pierwszy
tydzie´n po dokonaniu zapłodnienia charakteryzuje si˛e u was du˙z ˛
a liczb ˛
a niepowo-
dze´n.
— To tylko wypadki przy pracy — powiedziała Leatha i zamilkła, oblewaj ˛
ac
si˛e rumie´ncem pod zimnym spojrzeniem Blalocka.
— Naprawd˛e? My jeste´smy innego zdania. W Stanach Zjednoczonych s ˛
a jesz-
cze cztery inne nowe miasta, w których podobne zespoły pracuj ˛
a nad projektami
zbie˙znymi z waszym. Te˙z zdarza im si˛e straci´c jakie´s obiekty testowe, ale nigdy
tyle, ile ginie ich u was.
— Kilka mniej, kilka wi˛ecej, to bez znaczenia — stwierdził Livermore. —
Wszystko jest spraw ˛
a przybli˙ze´n i statystyki.
— Zapewne, doktorze, przynajmniej gdy chodzi o drobne ró˙znice. Ale wasz
współczynnik wypadkowo´sci jest dziesi˛eciokrotnie wy˙zszy ni˙z w innych labora-
toriach. Tam, gdzie inni notuj ˛
a jedn ˛
a pora˙zk˛e, wy podajecie w sprawozdaniu dzie-
si˛e´c. Zatem nie jestem tu przypadkiem. Poniewa˙z to pan wła´snie odpowiedzialny
jest za realizacj˛e projektu, oczekuj˛e od pana upowa˙znienia do swobodnego poru-
szania si˛e po terenie laboratorium i rozmów ze wszystkimi zatrudnionymi.
— Moja sekretarka ju˙z wyszła. Prosz˛e zgłosi´c si˛e rano. . .
— Mam ju˙z wypisany odpowiedni formularz. Potrzebuj˛e jedynie pa´nskiego
podpisu.
Livermore zło´scił si˛e teraz bardziej na pokaz, ni˙z naprawd˛e.
— Nie pozwol˛e na to, by kto´s podbierał druki z mojego biura. Nie pozwol˛e. . .
— Prosz˛e si˛e nie unosi´c, doktorze. W papier firmowy zaopatruje was rz ˛
adowa
drukarnia. Dla ułatwienia sprawy wzi ˛
ałem od nich par˛e kartek. Teraz pan utrudnia.
To ostatnie nieco utemperowało doktora, który zaj ˛
ał si˛e poszukiwaniem pióra,
by podpisa´c dokument. Gust i Leatha patrzyli z boku, nie maj ˛
ac poj˛ecia, co zrobi´c.
Blalock zło˙zył papier i schował go z powrotem do kieszeni.
— B˛ed˛e chciał jeszcze z pa´nstwem porozmawia´c — powiedział i wyszedł.
Livermore poczekał, a˙z drzwi si˛e za nim zamkn ˛
a, po czym tak˙ze wyszedł. Bez
słowa.
71
— Co za typ — mrukn˛eła Leatha.
— Niech sobie b˛edzie jaki chce, ale je´sli ma racj˛e? Czy te wasze retorty s ˛
a
podatne na sabota˙z?
— I to jak!
— Ale czemu kto´s miałby to robi´c? Nie rozumiem. Jakkolwiek spojrze´c, nie
widz˛e ˙zadnego sensownego powodu.
— To ju˙z zmartwienie Blalocka, za to mu płac ˛
a. Ja za´s mam za sob ˛
a m˛ecz ˛
acy
dzie´n, jestem głodna i najbardziej interesuje mnie perspektywa obiadu. Id´z ju˙z
mo˙ze do domu i wyjmij cokolwiek z zamra˙zalnika. Doł ˛
acz˛e do ciebie za par˛e
chwil, tylko sko´ncz˛e testy.
— Rozumiem, ˙ze najciekawszy etap naszego mał˙ze´nstwa dobiegł ko´nca —
warkn ˛
ał niemal Gust. — Zapomniała´s, ˙ze zapraszałem ci˛e na obiad do Starego
Miasta.
— To nie tak. . . — powiedziała Leatha, ale umilkła, rozumiej ˛
ac, ˙ze w słowach
m˛e˙za jest jednak nieco racji. Najpierw pochłaniaj ˛
aca j ˛
a bez reszty praca, teraz po-
jawienie si˛e Blalocka. . . Dała spokój testom, uprz ˛
atn˛eła stół i zdj˛eła fartuch, pod
którym miała prost ˛
a, ciemnoszar ˛
a sukienk˛e z cienkiego materiału, wystarczaj ˛
aco
przewiewn ˛
a jak na klimatyzowane wn˛etrze Nowego Miasta.
— Je´sli na dworze jest zimno, b˛ed˛e musiała wzi ˛
a´c jeszcze płaszcz.
— Jasne, ˙ze jest zimno, wci ˛
a˙z mamy marzec. Ale wyprowadziłem ju˙z samo-
chód i wrzuciłem do ´srodka twój ciepły płaszcz. Mój zreszt ˛
a te˙z.
W milczeniu zjechali wind ˛
a na parking, gdzie na podje´zdzie czekał na nich
kopulasty samochód. Góra odsun˛eła si˛e gładko. Zanim wsiedli, wło˙zyli cieplejsze
okrycia, a uruchomiwszy elektryczny silnik, Gust wł ˛
aczył ogrzewanie. Samochód
pomrukuj ˛
ac skierował si˛e ku wrotom, które otworzyły si˛e automatycznie. Trzeba
było poczeka´c jeszcze chwil˛e w ´sluzie, nim wewn˛etrzne wrota si˛e zamkn ˛
a i otwo-
rz ˛
a zewn˛etrzne; w ko´ncu wyjechali na pochył ˛
a ramp˛e wiod ˛
ac ˛
a do Starego Miasta.
Dawno tu nie zagl ˛
adali i zmiany wprost rzucały si˛e w oczy. Ulice były peł-
ne dziur i brudne, ze szpar w nawierzchni sterczały martwe ´zd´zbła trawy, przy
kraw˛e˙znikach walały si˛e papiery. Przeje˙zd˙zaj ˛
ac przez pusty parking wznie´sli ca-
ł ˛
a chmur˛e kurzu. Leatha zapadła si˛e w siedzenie i trz˛esła si˛e z zimna, chocia˙z
ogrzewanie nastawione było na max. Mijane budynki, szczególnie te drewniane,
wygl ˛
adały na chyl ˛
ace si˛e ku upadkowi, gdzieniegdzie widniały w szarym zmierz-
chu poszarzałe drzewa, gołe jak szkielety. Gust, który kierował si˛e nazwami ulic,
zgubił raz drog˛e, ale ostatecznie ujrzeli jaskrawy neon SHARM’S. Albo przybyli
za wcze´snie, albo interes nie szedł tu najlepiej, udało im si˛e bowiem bez problemu
zaparkowa´c przed samymi drzwiami. Nie chc ˛
ac czeka´c na ulicy, Leatha pobiegła
do wej´scia, podczas gdy Gust zamykał samochód. Zaraz za progiem powitał ich
wła´sciciel lokalu.
72
— Dobry wieczór — u´smiechn ˛
ał si˛e ze sztuczn ˛
a uprzejmo´sci ˛
a. Był to wysoki,
szeroki w barach Murzyn w l´sni ˛
acym, wschodnim kaftanie i czerwonym fezie. —
Akurat mam stolik dla pa´nstwa, przy samej scenie.
— Idealnie — zgodził si˛e Gust.
Łatwo było zrozumie´c wylewn ˛
a go´scinno´s´c Sharma. W restauracji była jesz-
cze tylko jedna para. W powietrzu unosiły si˛e ci˛e˙zkie wonie dochodz ˛
ace z kuch-
ni. Mo˙zna było z nich wywnioskowa´c, ˙ze tłuszczu na patelniach nie zmieniano
od wielu dni. Obrus przypominał lekko spran ˛
a kart˛e da´n, prezentuj ˛
ac ˛
a menu od
chwili zało˙zenia lokalu.
— Co´s do picia?
— Tak, co pan proponuje?
— Mo˙ze mi pan zaufa´c, najlepsza b˛edzie Krwawa Mary z tequill ˛
a, specjalno´s´c
zakładu. Przynios˛e cały dzbanek.
Musiał ju˙z wszystko mie´c gotowe, pojawił si˛e bowiem po chwili z tac ˛
a, dzban-
kiem i dwiema kartami da´n pod pach ˛
a. Nalał im drinki, przy okazji przygotował
szklaneczk˛e i dla siebie, po czym przysiadł si˛e do ich stolika. Panuj ˛
aca tu atmos-
fera działała wybitnie odpr˛e˙zaj ˛
ace.
— Na zdrowie — powiedział. Wypili. Leatha ledwie umoczyła wargi i szybko
odstawiła szklank˛e, ale Gust poci ˛
agn ˛
ał całkiem niezły łyk.
— Znakomite, nigdy jeszcze czego´s takiego nie piłem. A jakie s ˛
a inne spe-
cjalno´sci zakładu?
— Wszystko jest tu warte uwagi. Moja ˙zona jest wspaniała, gdy chodzi o ja-
kiekolwiek jedzenie zgodne z ró˙znymi wymogami religijnymi. Mamy czarn ˛
a fa-
sol˛e i ciasto kukurydziane, koszerne hot-dogi i gotowan ˛
a fasolk˛e bosto´nsk ˛
a. Pro-
sz˛e wybiera´c. Zaraz b˛edzie muzyka, a za pół godziny zata´nczy Aikane. Drinki na
koszt firmy.
— To bardzo miłe z pana strony — stwierdził Gust, znów si˛egaj ˛
ac po szkla-
neczk˛e.
— Nie jest to całkiem bezinteresowne. Chciałbym si˛e czego´s od pana dowie-
dzie´c, panie Crabb. W ubiegłym tygodniu widziałem pana w telewizji w progra-
mie o Nowym Mie´scie. Fajne miejsce, pomy´slałem sobie. Jak pan s ˛
adzi, czy nie
dałoby si˛e tam otworzy´c interesu? — Wychylił swojego drinka i zaraz nalał na-
st˛epnego, dopełniaj ˛
ac tak˙ze i ich szklaneczki.
— W zasadzie trudno powiedzie´c.
— Wszystko jest trudne, prosz˛e pana. Najłatwiej jest ˙zy´c tutaj, gdzie mo˙zna
zdechn ˛
a´c z nudów. Ja chc˛e czego´s wi˛ecej. Wszyscy lubi ˛
a koszerne ˙zarcie. Ge-
ronci, bo to przypomina im dawne czasy, a dzieciaki, bo im smakuje. Ludzie ze
Starego Miasta nie jedz ˛
a wiele, brakuje im grosza. Zatem trzeba zmieni´c pole
działania. Nowe Miasto to jest dobre miejsce. Jakie s ˛
a wymogi?
— Mog˛e sprawdzi´c. Ale sam pan rozumie, panie Sharm. . .
— Po prostu Sharm. To moje imi˛e.
73
— Rozumiesz, ˙ze geronci wymagaj ˛
a specjalnej diety. Jedzenie dla nich pod-
lega szczególnym obostrzeniom sanitarnym. . .
— Tutaj nie ma robactwa. ˙
Zadna kontrola nic nie znalazła.
— Nie w tym rzecz. ˙
Zeby było jasne, oni potrzebuj ˛
a naprawd˛e szczególnych
diet, bo dla nich to cz˛e´s´c kuracji. Ich jedzenie przygotowuje si˛e praktycznie w la-
boratoriach. . .
Przerwało im nagłe dudnienie b˛ebnów w wykonaniu osobliwie zgaszonego In-
dianina, który sko´nczywszy b˛ebnienie wojenne, wł ˛
aczył ta´sm˛e i zacz ˛
ał dokłada´c
swój rytm do starej izraelskiej piosenki ludowej. Wychodziło mu nawet nie´zle, ale
za gło´sno.
— A co z młodszymi? — krzykn ˛
ał do nich Sharm. — Takimi jak wy. Przyje˙z-
d˙zacie a˙z tutaj na koszerne ˙zarcie. Nie byłoby wygodniej mie´c je pod r˛ek ˛
a?
— Takich jak my jest jeszcze niewielu. Tylko technicy i ekipy budowlane. Nie
urodziło si˛e jeszcze nawet dziesi˛e´c procent tych dzieci, dla których to wszystko
zbudowano. Nie s ˛
adz˛e, by było nas do´s´c, ˙zeby ci˛e utrzyma´c. Mo˙ze pó´zniej.
— Taak, pó´zniej. Cudownie. Czekaj dwadzie´scia lat. — Sharm posmutniał
i nalał sobie ostatki z dzbanka. Po kłopotliwej chwili milczenia w ko´ncu wstał
niech˛etnie, by powita´c nast˛epnego klienta.
Oboje zamówili półmiski z małymi porcjami wszystkich tutejszych przysma-
ków oraz butelk˛e wina, jako ˙ze Leatha nie gustowała w Krwawej Mary. Zza kulis
wybiegła ciemnoskóra dziewczyna, pochodz ˛
aca zapewne z Hawajów, i z umiar-
kowanym entuzjazmem wykonała taniec hula. Gust spogl ˛
adał na ni ˛
a z niezdrow ˛
a
fascynacj ˛
a, poza nadwag ˛
a miała bowiem na sobie jedynie wyleniała spódniczk˛e
z trawy, a jej próby podskakiwania w trakcie pl ˛
asów groziły zawaleniem si˛e sceny.
— Wulgarne — stwierdziła Leatha, wycieraj ˛
ac serwetk ˛
a oczy, które zaszły
łzami po nazbyt du˙zej ilo´sci chrzanu nało˙zonego na kawałek faszerowanej ryby.
— Nie a˙z tak bardzo. — Gust poło˙zył r˛ek˛e na jej kolanie pod stołem. Odsun˛eła
je, nie zmieniaj ˛
ac wyrazu twarzy.
— Nie przy ludziach.
— Oraz w ˙zadnej innej sytuacji! Do cholery, Lea, co si˛e z nami porobiło? Co
z naszym zwi ˛
azkiem? W porz ˛
adku, oboje pracujemy, to normalne, ale co z na-
szym ˙zyciem prywatnym? Co z dzieckiem?
— Ju˙z o tym rozmawiali´smy. . .
— I tyle z tego wyszło, ˙ze powiedziała´s nie. Słuchaj, kochanie, przecie˙z nie
próbuj˛e cofn ˛
a´c ci˛e do ´sredniowiecza, kiedy to jeden dzieciak przy piersi, drugi na
r˛eku, a nast˛epny ju˙z w brzuchu. Kobiety nie ryzykuj ˛
a teraz niczym przy porodzie,
ale wci ˛
a˙z s ˛
a kobietami, na Boga! Nic nie zmieniło ich płci. Owszem, wiele par
nie chce mie´c dzieci, to ich sprawa. Ale wiem te˙z, ˙ze oddawanie niemowl ˛
at do
˙złobka daje wiele swobody. S ˛
a równie˙z i tacy, którzy sami wychowuj ˛
a dzieci,
a po odpowiednich zastrzykach matki mog ˛
a nawet karmi´c je piersi ˛
a.
— Chyba nie s ˛
adzisz, ˙ze mogłabym si˛e zgodzi´c na co´s takiego?
74
— Nie prosz˛e ci˛e a˙z o tyle, skoro tak to widzisz. Zapewniam ci˛e jednak, ˙ze
nie jest to nawet w połowie tak okropne, jak — s ˛
adz ˛
ac po twoim tonie — wyobra-
˙zasz sobie. Chc˛e jedynie, by´s zastanowiła si˛e nad urodzeniem dziecka. Chciałbym
mie´c syna. Mogliby´smy sp˛edza´c z nim wieczory i weekendy. To byłoby zabawne.
— Z pewno´sci ˛
a nie dla mnie.
Gust miał ju˙z gotow ˛
a odpowied´z, która niechybnie dolałaby oliwy do ognia,
daj ˛
ac pocz ˛
atek kłótni pełnej gorzkich ˙zalów i wyrzutów. Zanim jednak zdołał
cokolwiek odwarkn ˛
a´c, Lea chwyciła go za ramie.
— Gust, zobacz, tam przy stoliku w rogu, czy to nie jest ten sam facet, który
nachodził nas w laboratorium?
— Blalock? Faktycznie, podobny, ale w tym super — romantycznym o´swie-
tleniu trudno co´s pewnego powiedzie´c. A co to ma do rzeczy!
— Nie rozumiesz? Je´sli te˙z tu przyszedł, to musiał nas ´sledzi´c! Mo˙ze s ˛
adzi,
˙ze to my jeste´smy odpowiedzialni za te wszystkie wypadki.
— Masz zbyt bujn ˛
a wyobra´zni˛e. Mo˙ze po prostu te˙z lubi koszern ˛
a kuchni˛e.
Wygl ˛
ada jak kto´s, kto jada tylko takie rzeczy.
Ale czemu tu przyszedł? Je´sli po to, by ich zaniepokoi´c, to mu si˛e udało.
Leatha odsun˛eła talerz, Gust te˙z stracił nagle apetyt. Poprosił o rachunek. Bez
humorów wbili si˛e w płaszcze i wyszli w chłodn ˛
a noc, mijaj ˛
ac w milczeniu spo-
gl ˛
adaj ˛
acego na nich oskar˙zycielsko Sharma, który zrozumiał ju˙z, ˙ze jakkolwiek
by tego pragn ˛
ał, nigdy nie b˛edzie mu dane zamieszka´c w Nowym Mie´scie.
*
*
*
Ju˙z kiedy´s, dawno temu, Catherine Ruffm opracowała sobie prosty plan, ma-
j ˛
acy umo˙zliwi´c jej karier˛e zawodow ˛
a. Plan ten nie opierał si˛e na rutynowym po-
konywaniu kolejnych szczebli awansu. Bardzo wcze´snie odkryła, ˙ze posiada wy-
bitnie ´scisły umysł, zdolny do zapami˛etywania olbrzymiej ilo´sci danych. Było to
nader pomocne, wymagało jednak powolnego i skrupulatnego przyswajania so-
bie wiadomo´sci w ciszy i skupieniu — warunkach nieosi ˛
agalnych na co dzie´n.
Zostawanie po godzinach nie było ˙zadnym rozwi ˛
azaniem. Telefon wci ˛
a˙z dzwo-
nił, a zm˛eczenie dopełniało reszty. Trudno było równie˙z przysi ˛
a´s´c w domu, gdzie
współmieszka´ncy — typowe nocne marki — nie mieli ani krzty zrozumienia dla
podobnych jej rannych ptaszków. Gotowi byli na wiele po´swi˛ece´n, ale wstanie do
pracy cho´cby o pi˛e´c minut wcze´sniej przerastało ich mo˙zliwo´sci. Obecnie zjawia-
ła si˛e zatem w biurze o siódmej rano, wykorzystuj ˛
ac jak najpełniej długie chwile
ciszy, dziel ˛
ace j ˛
a od pojawienia si˛e pozostałych pracowników. Rozwi ˛
azanie oka-
zało si˛e praktyczne i skuteczne. Przywykła do wczesnoporannej samotno´sci tak
bardzo, ˙ze gotowa była patrze´c wówczas na ka˙zdego, kto prócz niej kr˛eciłby si˛e
po laboratorium, jak na intruza.
75
Tego ranka znalazła na biurku wypisan ˛
a na maszynie notatk˛e, której wieczo-
rem z pewno´sci ˛
a nie było:
Czekam na pani ˛
a przy retortach. Pilne. R. Livermore.
Była zdumiona zarówno tonem, jak i samym faktem pojawienia si˛e takiej in-
formacji. Oburzyło j ˛
a równie˙z nieco, ˙ze kto´s ´smiał zjawi´c si˛e w pracy przed ni ˛
a.
Najpewniej doktor sp˛edził tu cał ˛
a noc; personel naukowy cz˛esto praktykował po-
dobne rzeczy, mimo ˙ze administracja stanowczo zabraniała tego, zamykaj ˛
ac drzwi
na klucz. Skoro jednak sprawa była tak pilna, lepiej b˛edzie si˛e pospieszy´c, nawet
je´sli doktor zagalopował si˛e z tym wezwaniem. Czas na zaj˛ecia własne b˛edzie
potem. Schowała wypchan ˛
a torebk˛e do szuflady biurka i skierowała si˛e do wind.
Pi˛etro laboratoriów wydawało si˛e puste, podobnie jak biuro. K ˛
atem oka zare-
jestrowała jakie´s poruszenie i odwróciła si˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac na drzwi prowadz ˛
ace do
pomieszczenia z retortami. Były zamkni˛ete, ale miała wra˙zenie, ˙ze jeszcze chwil˛e
temu uchyliły si˛e nieco. Mo˙ze Livermore wszedł, by tam na ni ˛
a zaczeka´c? Gdy
zrobiła krok w ich kierunku, usłyszała ostry brz˛ek tłuczonego szkła. D´zwi˛ek po-
wtórzył si˛e raz i drugi, niemal równocze´snie rozległ si˛e w oddali gło´sny dzwonek
alarmu. Zastygła na chwil˛e, zdumiona. Ktokolwiek był w ´srodku, rozbijał wła´snie
aparatur˛e. Retorty! Niemal biegiem dopadła drzwi i otworzyła je gwałtownie.
Podłog˛e za´scielało szkło ze zniszczonych retort, ale nikogo nie było. Rozejrza-
ła si˛e, przera˙zona rozmiarami zniszczenia i nagł ˛
a zagład ˛
a tak wychuchanych za-
l ˛
a˙zków ˙zycia. Ledwie widoczne pod mikroskopem wielokomórkowe organizmy,
maj ˛
ace da´c pocz ˛
atek nowym pokoleniom, umierały wła´snie na jej oczach i nic nie
mogła na to zaradzi´c. Stoj ˛
ac tak bezradnie, dostrzegła młotek le˙z ˛
acy na mokrej
podłodze pomi˛edzy odłamkami szkła. Bro´n mordercy? Pochyliła si˛e i podniosła
go, niemal równocze´snie słysz ˛
ac za plecami czyj´s głos.
— Prosz˛e obróci´c si˛e powoli. I bez sztuczek, bo wiele mog ˛
a kosztowa´c.
Catherine Ruffin była zupełnie wytr ˛
acona z równowagi. To wszystko działo
si˛e za szybko jak na ni ˛
a. Zacz˛eła traci´c poczucie rzeczywisto´sci.
— Co? Co mam zrobi´c?
Obróciwszy si˛e, dostrzegła czyj ˛
a´s posta´c, stoj ˛
ac ˛
a w drzwiach. Posta´c trzymała
co´s, co wygl ˛
adało na rewolwer.
— Prosz˛e powoli odło˙zy´c młotek — usłyszała.
— Kim pan jest? — Narz˛edzie upadło z hukiem na podłog˛e.
— O to samo chciałbym spyta´c pani ˛
a. Nazywam si˛e Blalock, z FBI. Oto moja
odznaka. — Wyci ˛
agn ˛
ał ku niej portfelik.
— Catherine Ruffin. Kazano mi tu przyj´s´c. Doktor Livermore mi kazał. Co tu
si˛e stało?
— Mo˙ze pani to udowodni´c?
— Oczywi´scie, mam tu jego notatk˛e. Niech sam pan sobie przeczyta.
76
Uj ˛
ał karteczk˛e koniuszkami palców i rzucił na ni ˛
a okiem, po czym wsun ˛
ał do
koperty i schował do kieszeni. Bro´n te˙z znikn˛eła.
— Ka˙zdy mógł to napisa´c — powiedział. — Pani te˙z.
— Nie wiem, o czym pan mówi. Ta kartka le˙zała na moim biurku, gdy kilka
chwil temu przyszłam do pracy. Przeczytałam wiadomo´s´c i postanowiłam zała-
twi´c spraw˛e od razu. Usłyszałam brz˛ek tłuczonego szkła, wi˛ec weszłam. Potem
zobaczyłam młotek i podniosłam go. To wszystko.
Blalock przyjrzał si˛e jej uwa˙znie, po czym skin ˛
ał głow ˛
a i pokazał dłoni ˛
a, by
poszła z nim do biura.
— Mo˙ze i tak. Potem to sprawdzimy. Na razie poprosz˛e pani ˛
a, by zechciała
posiedzie´c tu spokojnie, ja tymczasem zatelefonuj˛e w kilka miejsc.
Wyci ˛
agn ˛
ał cał ˛
a list˛e numerów. Trwało do´s´c długo, nim uzyskał pierwsze po-
ł ˛
aczenie, w ko´ncu na ekranie pojawiła si˛e zaspana twarz Leathy Crabb.
— Czego pan chce? — spytała, ale zaraz oprzytomniała widz ˛
ac, kto dzwoni.
— Pani m˛e˙za. Chc˛e z nim porozmawia´c.
— Ale. . . on jeszcze ´spi. — Rozejrzała si˛e niepewnie, a Blalock nie mógł nie
zauwa˙zy´c pobrzmiewaj ˛
acego w jej głosie wahania.
— Naprawd˛e? To prosz˛e go obudzi´c i da´c do aparatu.
— Ale czemu? Czego pan chce?
— A zatem zaraz u pa´nstwa b˛ed˛e. Mam nadziej˛e, ˙ze nie sprawi to pani zbyt
wielu kłopotów. Czy mo˙ze jednak woli pani obudzi´c m˛e˙za, lub powiedzie´c mi
prawd˛e?
Opu´sciła oczy.
— Nie ma go — odparła cicho. — Nie było go przez cał ˛
a noc.
— I nie wie pani, gdzie jest?
— Nie. I nic mnie to nie obchodzi. Poró˙znili´smy si˛e i wyszedł. To wszystko,
co mam panu do powiedzenia.
Ekran ´sciemniał, a Blalock natychmiast wybrał kolejny numer. Tym razem zu-
pełnie bez skutku. Spojrzał na Catherine Ruffin, która siedziała spokojnie, wci ˛
a˙z
jeszcze otumaniona rozwojem wydarze´n.
— Prosz˛e pokaza´c mi drog˛e do gabinetu doktora Livermore’a.
Chocia˙z zdezorientowana, zrobiła dokładnie to, o co prosił. Drzwi nie były
zamkni˛ete. Blalock przepchn ˛
ał si˛e obok dziewczyny i zajrzał do ´srodka. Blady,
poranny blask sło´nca wpadał przez szklane ´sciany do pustego pomieszczenia. Bla-
lock wci ˛
agn ˛
ał powietrze, jakby chciał wyw˛eszy´c ´slad, potem wskazał na drzwi po
prawej stronie.
— Dok ˛
ad prowadz ˛
a?
— Nie mam poj˛ecia.
— Prosz˛e tu zosta´c.
Catherine Ruffin nie spodobał si˛e jego ton, ale zanim zdołała zaprotestowa´c,
Blalock stał ju˙z przyci´sni˛ety do ´sciany i otwierał drzwi. Wewn ˛
atrz stał tapczan, na
77
którym le˙zał Livermore z kocem podci ˛
agni˛etym a˙z pod brod˛e. Blalock podszedł
cicho i wzi ˛
ał doktora delikatnie za nadgarstek. ´Spi ˛
acy natychmiast otworzył oczy,
zamrugał i wyszarpn ˛
ał r˛ek˛e.
— Co, u diabła, pan tu robi?
— Sprawdzam pa´nski puls. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
— Owszem, mam i to bardzo. — Usiadł, odrzucaj ˛
ac koc. — To ja jestem
lekarzem i spcjalist ˛
a od takich rzeczy. Przede wszystkim jednak, co ma znaczy´c
to naj´scie?
— Doszło do kolejnego sabota˙zu w laboratorium z retortami. Wł ˛
aczył si˛e
alarm. W ´srodku znalazłem t˛e oto kobiet˛e. Z młotkiem.
— Catherine! Czemu zrobiła pani co´s tak głupiego?
— Jak pan ´smie! Sam zostawił mi pan wiadomo´s´c, ˙zebym przyszła. Pewnie
po to, by zrzuci´c wszystko na mnie. To pan potłukł retorty!
Livermore ziewn ˛
ał i przetarł oczy, potem pochylił si˛e, szukaj ˛
ac pantofli.
— Tak pewnie my´sli ten łapacz. — Pochrz ˛
akuj ˛
ac wło˙zył kapcie. — Znajduje
mnie tutaj ´spi ˛
acego i nie dowierzaj ˛
ac własnym oczom sprawdza mi puls, bo t˛etno
osoby ´spi ˛
acej jest zwykle wolniejsze od t˛etna kogo´s, kto gania z młotkiem po
laboratorium. Idiota! — Wraz z ostatnim słowem wstał na równe nogi. — To ja
jestem odpowiedzialny za ten projekt. To mój projekt! Zanim oskar˙zy mnie pan
o sabota˙z, prosz˛e znale´z´c co´s lepszego, ni˙z tylko nie uzasadnione podejrzenia.
Niech pan ustali, kto napisał t˛e krety´nsk ˛
a notatk˛e, a znajdzie pan ´slad.
— To wła´snie zamierzam zrobi´c — powiedział Blalock i zaraz potem zadzwo-
nił telefon.
— Do pana — mrukn ˛
ał Livermore, podaj ˛
ac słuchawk˛e agentowi, który naj-
pierw słuchał w skupieniu, a potem rozkazał ostrym tonem:
— Przyprowad´zcie go tutaj!
Catherine Ruffin zło˙zyła przed wyj´sciem zaprzysi˛e˙zone zeznanie, nagrane na
rejestratorze w gabinecie doktora. Livermore zrobił to samo. Owszem, nie był
w domu, pracował do pó´zna w gabinecie, nie po raz pierwszy zreszt ˛
a, potem uło-
˙zył si˛e do snu na tapczanie w przyległym pokoju. Spa´c poszedł około trzeciej nad
ranem i nie widział ani nie słyszał nikogo do chwili, gdy Blalock go obudził. Tak,
mo˙zliwe jest wyj´scie z laboratorium retort tylnymi drzwiami, a potem poprzez
biura dostanie si˛e do jego gabinetu, ale nie uczynił tego.
Doktor ko´nczył ju˙z składanie zeznania, gdy w drzwiach pojawił si˛e facet o po-
dobnie ponurej g˛ebie jak u Blalocka i w podobnie niemodnym ubraniu, wpro-
wadzaj ˛
ac do ´srodka Gusta Crabba. Blalock odprawił podwładnego i skupił cał ˛
a
uwag˛e na Gu´scie.
— Nie było pana przez cał ˛
a noc w domu. Gdzie pan j ˛
a sp˛edził?
— Nie pana pieprzony interes.
— Zwracam panu uwag˛e, ˙ze to nie jest wła´sciwa odpowied´z. Nie wiadomo,
gdzie pan przebywał przez cał ˛
a noc, znaleziono pana dopiero kilka minut temu,
78
gdy zjawił si˛e pan w swoim biurze. W czasie gdy miejsce pana pobytu pozosta-
wało nie ustalone, w laboratorium z retortami kto´s dokonał sabota˙zu za pomoc ˛
a
młotka. Pytam pana ponownie: gdzie pan był?
Gust, który w gruncie rzeczy miał nieskomplikowan ˛
a osobowo´s´c i tylko w pra-
cy stawiał czoło powa˙zniejszym problemom, odegrał pantomim˛e zaniepokojenia,
winy i smutku, uzupełniaj ˛
ac to rozbieganym spojrzeniem i strumykami potu spły-
waj ˛
acymi po twarzy. Livermore’owi zrobiło si˛e go ˙zal, odwrócił si˛e zatem i nader
pilnie zaj ˛
ał zawi ˛
azywaniem krawata.
— Prosz˛e mówi´c — nakazał gło´sno Blalock, staraj ˛
ac si˛e wykorzysta´c zmie-
szanie przesłuchiwanego.
— To nie jest tak, jak pan my´sli — mrukn ˛
ał głucho Gust.
— Zatem prosz˛e o pełne zeznania, albo zaraz pana aresztuj˛e za dokonanie
sabota˙zu szkodz ˛
acego realizacji rz ˛
adowego projektu.
Cisza wydłu˙zała si˛e. Wreszcie przerwał j ˛
a Livermore.
— Na miło´s´c bosk ˛
a, Gust, powiedz mu. Przecie˙z nie zrobiłby´s czego´s takiego.
Co, byłe´s u jakiej´s dziewczyny? — Prychn ˛
ał, widz ˛
ac nagły rumieniec zalewaj ˛
a-
cy oblicze Gusta. — No wła´snie. Obiecuj˛e, ˙ze cała sprawa nie wyjdzie poza ten
pokój. Rz ˛
adu nie obchodz ˛
a czyje´s sprawy łó˙zkowe, a ja jestem ju˙z zbyt stary, by
robi´c z tego sensacj˛e.
— To nie wasza sprawa — warkn ˛
ał Gust.
— Zbrodnia jest przest˛epstwem ´sciganym z oskar˙zenia federalnego. . . — za-
cz ˛
ał Blalock, ale Livermore mu przerwał.
— Ale miło´s´c nie jest zbrodni ˛
a, zatem mo˙ze wreszcie si˛e pan zamknie. Po-
wiedz mu prawd˛e, Gust, albo napytasz sobie biedy. Dziewczyna?
— Tak — odparł Gust po dłu˙zszym wahaniu, ze wzrokiem wbitym w podłog˛e.
— No dobrze. Został pan u niej na noc. Teraz poprosz˛e jeszcze o kilka szcze-
gółów, które wyklucz ˛
a pana z grona podejrzanych.
Ostatecznie Gust zdołał wyj ˛
aka´c, ˙ze dziewczyna jest sekretark ˛
a komisji in˙zy-
nieryjnej i ˙ze zna j ˛
a od dawna, ale dotychczas trzymał si˛e od niej z daleka, chocia˙z
wyra´znie go lubiła. Dopiero ostatniej nocy, gdy wyszedł z domu po kłótni z Le-
ath ˛
a, tak si˛e jako´s zdarzyło, ˙ze zaw˛edrował pod drzwi Georgetty. . . Ale nikomu
nie powiecie. . . ? Wpu´sciła go, a potem sprawy potoczyły si˛e ju˙z same i w ko´n-
cu. . .
— Na pewno tak było — powiedział Livermore. — Rób pan swoje, Blalock.
Je´sli trzeba, to Gust zostanie tu ze mn ˛
a, a pan niech znajdzie dziewczyn˛e i spraw-
dzi jej wersj˛e; nas niech pan zostawi w spokoju. Prosz˛e zaj ˛
a´c si˛e t ˛
a notatk ˛
a, wzi ˛
a´c
odciski palców z młotka czy co tam jeszcze. . . O ile nie ma pan ˙zadnych dalszych
poszlak, ani nie chce pan mnie aresztowa´c, to prosz˛e opu´sci´c mój gabinet.
Gdy zostali ju˙z sami, Livermore zrobił kaw˛e i podał fili˙zank˛e Gustowi, który
stał przy oknie spogl ˛
adaj ˛
ac na zaci ˛
agni˛ety chmurami, deszczowy krajobraz.
— Uwa˙za mnie pan za głupca — mrukn ˛
ał Gust.
79
— Ani troch˛e. Rozumiem, ˙ze co´s popsuło si˛e pomi˛edzy panem i Leath ˛
a, ale
zamiast naprawia´c sytuacj˛e, tylko pan wszystko pogarsza.
— Ale co niby mog˛e zrobi´c?
Livermore zignorował błagalny ton rozpaczy pobrzmiewaj ˛
acy w głosie Gusta
i zamieszał kaw˛e, ˙zeby szybciej przestygła.
— Sam pan dobrze wie, co robi´c. To pa´nski problem. Jest pan dorosły i potrafi
rozwi ˛
azywa´c takie rzeczy. Razem z ˙zon ˛
a, z pomoc ˛
a poradni rodzinnej czy jakkol-
wiek inaczej. W tej chwili mam na głowie nieco wa˙zniejsze sprawy. Ten sabota˙z,
FBI i cała reszta. . .
Gust usiadł prosto i niemal si˛e u´smiechn ˛
ał.
— Ma pan racj˛e. ´Swiat nie sko´nczy si˛e tylko dlatego, ˙ze mam kłopoty mał-
˙ze´nskie. Zajm˛e si˛e tym. Czy zauwa˙zył pan, ˙ze pan, Leatha i ja byli´smy dla niego
głównymi podejrzanymi? Musiał dzwoni´c do mnie do domu, skoro wiedział, ˙ze
mnie tam nie ma. I jeszcze ´sledził nas wczoraj wieczorem w restauracji. Czemu
wła´snie nas?
— Pewnie dlatego, ˙ze jeste´scie mał˙ze´nstwem. Tylko my i technicy swobodnie
kr˛ecimy si˛e po tym laboratorium. Jak wiemy ju˙z od Blalocka, jeden z tutejszych
techników jest wtyczk ˛
a agencji, zatem dobrze pilnuje swoich kolegów. Co auto-
matycznie czyni z nas głównych podejrzanych.
— Zupełnie tego nie rozumiem. Czemu kto´s miałby niszczy´c retorty?
Livermore skin ˛
ał niespiesznie głow ˛
a.
— Odpowied´z na to pytanie nale˙zy ju˙z do Blalocka. Kiedy j ˛
a znajdzie, dowie
si˛e te˙z, kto jest za to odpowiedzialny.
*
*
*
Leatha weszła po cichu do biura i zamkn˛eła za sob ˛
a drzwi. Zdziwiony Gust
uniósł głow˛e znad papierów; ˙zona nigdy dot ˛
ad go tutaj nie odwiedzała.
— Dlaczego to zrobiłe´s? — spytała chropawym głosem, z twarz ˛
a ´sci ˛
agni˛et ˛
a
od opanowywania targaj ˛
acych ni ˛
a emocji. Gusta wr˛ecz zatkało.
— Nie my´sl, ˙ze nie wiem. Blalock przyszedł do mnie i wszystko mi powie-
dział. Gdzie byłe´s w nocy i u kogo. Nie próbuj zaprzecza´c. Jestem pewna, ˙ze nie
kłamał.
Gust był zbyt zm˛eczony, by cokolwiek udawa´c.
— Ale po co ci o tym powiedział?
— Po co? To oczywiste. Nic go nie obchodzimy, dla niego istnieje tylko jego
praca. Jestem pewna, ˙ze mnie podejrzewa. Chciał mnie zdenerwowa´c, co mu si˛e
´swietnie udało, chocia˙z nic z tego nie miał. A teraz powiedz mi, ´swinio jedna,
czemu to zrobiłe´s? Tylko tyle chc˛e wiedzie´c: dlaczego?
Gust spojrzał na zaci´sni˛et ˛
a w pi˛e´s´c dło´n, le˙z ˛
ac ˛
a na biurku.
80
— Chyba dlatego, ˙ze miałem na to ochot˛e.
— Miałe´s ochot˛e! — krzykn˛eła Leatha. — Taki z ciebie gogu´s! Jak masz na
co´s ochot˛e, to idziesz i sobie bierzesz. Pewnie nie musz˛e ci˛e ju˙z pyta´c o nic wi˛ecej,
mam do´s´c bujn ˛
a wyobra´zni˛e.
— Lea, to nie jest miejsce ani chwila, by rozmawia´c o czym´s takim. . .
— Naprawd˛e? Ale mnie mało obchodzi, gdzie i kiedy powiem ci, co o tobie
my´sl˛e, ty. . . zdrajco!
Widok jego zaci˛etej twarzy wzburzył j ˛
a bardziej ni˙z jakiekolwiek słowa.
Chwyciła ze stoj ˛
acego obok stoliczka model Nowego Miasta przygotowany jesz-
cze kiedy´s, w fazie projektowania, uniosła go nad głow ˛
a i cisn˛eła w m˛e˙za. Model
był jednak za lekki i tylko tr ˛
acił Gusta w rami˛e, nim upadł na podłog˛e, gdzie
rozleciał si˛e na niezliczone kawałki plastiku.
— Nie powinna´s tego robi´c — powiedział Gust, pochylaj ˛
ac si˛e, by uprz ˛
atn ˛
a´c
szcz ˛
atki. — To sporo kosztowało I b˛ed˛e musiał za to zapłaci´c.
Jedyn ˛
a odpowiedzi ˛
a było trza´sniecie drzwiami. Leatha wyszła, nim zd ˛
a˙zył
podnie´s´c głow˛e.
*
*
*
Leatha nie do´swiadczyła jeszcze nigdy uczucia tak intensywnego gniewu jak
ten, który pchał j ˛
a teraz do marszu na ´slepo korytarzami Nowego Miasta. Przysta-
n˛eła w ko´ncu z obolałymi płucami, by złapa´c nieco powietrza, rozejrzała si˛e i po-
j˛eła, ˙ze tak naprawd˛e cała ta w˛edrówka miała swój cel. Pobliskie biura nale˙zały do
Centralnej Komisji In˙zynieryjnej, której nakre´slony na czerwono, osobliwy skrót
CENTRKOMIN ˙
ZY widniał nad wej´sciem. Czy powinna tu wchodzi´c? A je´sli tak,
to co powie? Jaki´s m˛e˙zczyzna wychodz ˛
ac przytrzymał jej drzwi, a poniewa˙z nie
mogła zdoby´c si˛e na ˙zadne wyja´snienie, dlaczego wła´sciwie tu sterczy, przekro-
czyła próg. Na przeciwległej ´scianie znalazła plan całego pi˛etra i nacisn ˛
ała guzik
z napisem SEKRETARIATY, a potem ruszyła we wskazanym kierunku.
Dalej poszło ju˙z łatwiej. W wielkim pokoju wypełnionym pomrukiem dru-
karek i komputerów pracowało kilkana´scie dziewczyn. Ludzie wchodzili i wy-
chodzili, ona za´s stała przez chwil˛e z boku, nim zaczepiła młodzie´nca nios ˛
acego
stert˛e papierów.
— Przepraszam, ale szukam. . . panny Georgetty Booker. Powiedziano mi, ˙ze
tu pracuje.
— Jasne, Georgy. Przy tamtym biurku pod ´scian ˛
a. W białej bluzce, czy jak to
si˛e tam nazywa. Chce pani, bym j ˛
a poprosił?
— Nie, dzi˛ekuj˛e, nie trzeba. Sama si˛e tym zajm˛e.
Leatha poczekała, a˙z młodzieniec odejdzie, potem spojrzała ponad pochylony-
mi głowami w odległy k ˛
at pokoju i wci ˛
agn˛eła gł˛eboko powietrze. Tak, to musiała
81
by´c ona. Biała bluzka, ciemne włosy i czekoladowa skóra. Leatha ruszyła pomi˛e-
dzy biurkami mierz ˛
ac tak, by przej´s´c obok Georgetty. Gdy była ju˙z blisko niej,
nieco zwolniła.
Dziewczyna bezsprzecznie była pi˛ekna. Miła twarz, drobny nos. Cało´s´c szpe-
cił jednak nadmiar purpurowej szminki na ustach. Jeden z policzków ozdobiony
był drobnym, srebrzystym pyłem, który ci ˛
agn ˛
ał si˛e smug ˛
a a˙z na gors, przykryty
modn ˛
a ostatnio, niemal prze´swituj ˛
ac ˛
a tkanin ˛
a ukazuj ˛
ac ˛
a wysokie i obfite pier-
si z ciemnymi aureolkami sutek. Czuj ˛
ac na sobie czyje´s spojrzenie, Georgetta
uniosła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e ciepło do Leathy, która jednak odwróciła wzrok
i przeszła obok, przyspieszaj ˛
ac z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a coraz bardziej.
*
*
*
Było dopiero wczesne popołudnie, a doktor Livermore ju˙z czuł si˛e wyko´nczo-
ny. Mało spał ostatniej nocy, a wizyta agenta dodatkowo go wzburzyła. Po jego
wyj´sciu kazał technikom posprz ˛
ata´c laboratorium i chocia˙z ufał im całkowicie,
tym razem chciał sam jeszcze wszystko sprawdzi´c. Poczeka zatem a˙z sko´ncz ˛
a,
a potem utnie sobie drzemk˛e. Odsun ˛
ał skomplikowane wydruki kodów genetycz-
nych i wstał ci˛e˙zko. Zaczynał odczuwa´c dolegliwo´sci wła´sciwe wiekowi. Mo˙ze
ju˙z pora zastanowi´c si˛e nad zmian ˛
a zaj˛ecia, czas doł ˛
aczy´c do gromady za˙zywa-
j ˛
acych wygód pacjentów z poziomów geriatrycznych? U´smiechn ˛
ał si˛e na t˛e my´sl
i pod ˛
a˙zył do laboratorium.
Cała pracuj ˛
aca tu ekipa nie przywi ˛
azywała wi˛ekszego znaczenia do
oficjalnych form i Livermore’owi do głowy nawet nie przyszło, by zapuka´c do
drzwi pokoju Leathy, gdy zobaczył, ˙ze s ˛
a zamkni˛ete. My´slami był wci ˛
a˙z przy
zniszczonych retortach, pchn ˛
ał je zatem po prostu, przytomniej ˛
ac dopiero na wi-
dok zapłakanej, pochylonej nad biurkiem twarzy kobiety.
— Co si˛e stało? — wykrzykn ˛
ał, zanim zrozumiał, ˙ze najlepiej byłoby w tej
sytuacji wycofa´c si˛e po cichu. Nagle poj ˛
ał, co wła´sciwie mogło si˛e sta´c.
Leatha zwróciła ku niemu zaczerwienion ˛
a, mokr ˛
a twarz.
— Przepraszam ci˛e, ˙ze tak wła˙z˛e. Powinienem zapuka´c.
— Nic takiego, doktorze, w porz ˛
adku. — Wytarła oczy chusteczk ˛
a. — To ja
przepraszam za ten ˙załosny widok.
— Chyba rozumiem i wcale si˛e nie dziwi˛e.
— To nie ma ˙zadnego zwi ˛
azku z retortami. . .
— Wiem. Chodzi o t˛e dziewczyn˛e? Miałem nadziej˛e, ˙ze si˛e nie dowiesz.
Leatha była zbyt wzburzona, by spyta´c go, sk ˛
ad o tym wie; na samo wspo-
mnienie znów zacz˛eła płaka´c. Livermore marzył o tym, ˙zeby jak najszybciej wyj´s´c
z pokoju, obawiał si˛e jednak, ˙ze wypadnie to niezr˛ecznie. Zupełnie nie miał w tej
chwili głowy do czyichkolwiek tragedii osobistych.
82
— Widziałam j ˛
a — powiedziała Leatha. — Poszłam tam. Bóg jeden wie dla-
czego, ale poszłam. To było poni˙zaj ˛
ace, zobaczy´c kogo mój m ˛
a˙z woli bardziej
ni˙z mnie. Pospolita, wulgarna dziewucha, wpadaj ˛
aca ka˙zdemu samcowi w oko.
I jeszcze w dodatku kolorowa! Jak mógł to zrobi´c. . .
Znów rozległo si˛e łkanie i Livermore zatrzymał si˛e z dłoni ˛
a na klamce. Było
ju˙z za pó´zno, ˙zeby wyj´s´c. Został wci ˛
agni˛ety w t˛e cał ˛
a awantur˛e.
— Mówiła´s mi kiedy´s, sk ˛
ad pochodzisz — stwierdził. — Gdzie´s z Południa,
jak pami˛etam?
Pytanie zaskoczyło Leath˛e. Przestała nawet płaka´c.
— Tak, z Missisipi, z małego rybackiego miasteczka w pobli˙zu Biloxi.
— Tak wła´snie my´slałem. Wyrosła´s po´sród wci ˛
a˙z ˙zywych przes ˛
adów raso-
wych. Najbardziej boli ci˛e, ˙ze ta dziewczyna jest czarna.
— Tego nie powiedziałam, chocia˙z faktycznie s ˛
a istotne ró˙znice. . .
— Nie, nie ma ˙zadnych, przynajmniej je´sli mówi´c o rasach, kolorach skóry,
religiach czy czymkolwiek podobnym. Nie rozumiem, jak wykształcony genetyk
mo˙ze wygłasza´c podobne bzdury. Martwisz mnie. Naprawd˛e. Chocia˙z, z drugiej
strony, trudno powidzie´c, ˙ze jestem tym przesadnie zaskoczony.
— Ona mnie wcale nie obchodzi. Wa˙zne jest to, co on mi zrobił.
— W zasadzie nic. Mój Bo˙ze, kobieto, od wczesnego dzieci´nstwa wychowy-
wano ci˛e w kulcie wolno´sci i równouprawnienia, czego i tobie nikt nie odmawia.
Czy s ˛
adzisz, ˙ze masz prawo narzeka´c na m˛e˙za, i˙z poszedł gdzie indziej, skoro
wcze´sniej sama wyrzuciła´s go z łó˙zka?
— Co pan chce przez to powiedzie´c? — spytała ze zdumieniem.
— Przepraszam. Rozzło´sciłem si˛e. Jeste´s dorosła i sama musisz zdecydowa´c,
co dalej z twoim mał˙ze´nstwem.
— Niech si˛e pan nie wycofuje. Skoro ju˙z zacz ˛
ał pan co´s mówi´c, prosz˛e do-
ko´nczy´c.
Wci ˛
a˙z wzburzony Livermore opadł na krzesło i zanim znów si˛e odezwał, zdo-
łał troch˛e uporz ˛
adkowa´c my´sli.
— Jestem do´s´c staromodnym typem lekarza i najlepiej b˛edzie chyba, gdy wy-
tłumacz˛e ci to z czysto medycznego punktu widzenia. Jeste´s młod ˛
a, zdrow ˛
a ko-
biet ˛
a w kwiecie wieku. Gdyby´s przyszła do mnie po porad˛e mał˙ze´nsk ˛
a, zapewne
powiedziałbym ci, ˙ze twoje mał˙ze´nstwo prze˙zywa kryzys, którego bezpo´sredni ˛
a
przyczyn ˛
a była´s najpewniej ty sama. Obecnie sprawy zaszły ju˙z tak daleko, i˙z
odpowiedzialno´s´c za kłopoty spoczywa na was obojgu. Wygl ˛
ada na to, ˙ze anga-
˙zuj ˛
ac si˛e w prac˛e i lokuj ˛
ac swoje pasje zawodowe poza ˙zyciem rodzinnym, stra-
ciła´s zainteresowanie seksem. Po prostu nie masz na to czasu. Nie mówi˛e jedynie
o współ˙zyciu, ale o tych wszystkich zabiegach, które w naszej kulturze czyni ˛
a
z ciebie kobiet˛e: stosowanie si˛e do aktualnej mody, makija˙z, sposób bycia, ogólna
prezencja. Praca stała si˛e najwa˙zniejsz ˛
a cz˛e´sci ˛
a twojego ˙zycia, a m ˛
a˙z zaj ˛
ał w ko-
lejno´sci rzeczy drugie miejsce. Musisz zrozumie´c, ˙ze ta wolno´s´c, któr ˛
a kobiety
83
sobie wywalczyły, do pewnego stopnia odbiła si˛e na ich stosunkach z m˛e˙zczy-
znami. Mał˙ze´nstwo nie jest obecnie równoznaczne z posiadaniem dzieci. Wielu
m˛e˙zczyzn odczuwa brak zainteresowania ze strony ˙zon, na które bardzo liczyli.
Oni chc ˛
a, aby kto´s zadbał o nich samych i ich potrzeby. Nie twierdz˛e, ˙ze musi to
opiera´c si˛e na układzie władca — niewolnik. Jednak obie strony powinny wi˛ecej
z siebie dawa´c, miast jedynie bra´c. A tak zdaje si˛e jest obecnie w waszym zwi ˛
az-
ku. Spytaj sama siebie — co twój m ˛
a˙z ma z waszego mał˙ze´nstwa poza frustra-
cjami seksualnymi? Je´sli zale˙załoby mu jedynie na jakimkolwiek towarzystwie,
to dobrałby sobie na kwater˛e drugiego m˛e˙zczyzn˛e, jakiego´s in˙zyniera, z którym
przynajmniej miałby o czym rozmawia´c.
Zapadło przedłu˙zaj ˛
ace si˛e milczenie, a˙z Livermore odkaszln ˛
ał i wstał.
— Przepraszam, je´sli tylko namieszałem ci w głowie.
Wyszedł, natykaj ˛
ac si˛e na Blalocka maszeruj ˛
acego zdecydowanym krokiem
przez korytarz. Zerkn ˛
awszy krzywo na oddalaj ˛
ace si˛e plecy agenta, poszedł do
laboratorium dopilnowa´c podł ˛
aczania nowych retort.
*
*
*
Agent FBI wszedł do pokoju Catherine Ruffin bez pukania. Spojrzała na niego
chłodno i wróciła do pracy.
— Jestem zaj˛eta i nie mam ochoty z panem rozmawia´c.
— Przyszedłem prosi´c pani ˛
a o pomoc.
— Mnie? — roze´smiała si˛e ponuro. — Oskar˙za mnie pan o zniszczenie retort,
wi˛ec jak mo˙ze pan spodziewa´c si˛e mojej pomocy?
— Tylko pani mo˙ze dostarczy´c mi pewnych informacji, których wła´snie po-
trzebuj˛e. Je´sli rzeczywi´scie jest pani bez winy, to powinna pani przysta´c na to
z ochot ˛
a.
Jej ´scisły umysł nie mógł zignorowa´c tego argumentu. Odmowa oparta na
fakcie, ˙ze po prostu nie lubiła tego typa, nie miała w tej sytuacji racji bytu. Poza
tym był to funkcjonariusz oficjalnie wyznaczony do prowadzenia ´sledztwa.
— Co mog˛e dla pana zrobi´c?
— Chciałbym ustali´c, jaki był motyw przest˛epstwa.
— Wiem dokładnie tyle samo, co pan.
— Owszem, ale ma pani dost˛ep do wszystkich danych komputera i wie pani,
jak obsługiwa´c program. Interesuj ˛
a mnie dane dotycz ˛
ace zawarto´sci tych retort.
Przegl ˛
adałem raport dotycz ˛
acy szkód i mam wra˙zenie, ˙ze w tym wszystkim jest
jaka´s prawidłowo´s´c, ale nie wiem jeszcze dokładnie jaka. Niszczona była zawar-
to´s´c tylko niektórych retort, na przykład trzech z ka˙zdych pi˛eciu, lub te˙z pocho-
dz ˛
acych z danego dnia czy okre´slonego cyklu zapłodnie´n. Musi istnie´c jaki´s klucz
do tego.
84
— To nie b˛edzie łatwe.
— Mog˛e uzyska´c dla pani potrzebne upowa˙znienia.
— Zatem dobrze. Zaprogramuj˛e komputer tak, by sprawdził wszystkie zbie˙z-
no´sci i podobie´nstwa, ale nie mog˛e obieca´c, ˙ze dostarcz˛e panu w ten sposób od-
powiedzi. Równie dobrze mógł tu decydowa´c czysty przypadek, a wówczas moja
praca na nic si˛e nie przyda.
— Mam pewne powody, by przypuszcza´c, ˙ze to jednak nie przypadek rz ˛
adził
przest˛epc ˛
a. Prosz˛e bra´c si˛e do roboty i poinformowa´c mnie, gdy tylko b˛edzie pani
miała jakie´s wyniki.
Zadanie wypełniło jej bez reszty dwa nast˛epne dni. Catherine Ruffin była bar-
dzo zadowolona z wyników swej pracy. Chocia˙z to, co faktycznie otrzymała, nie
nasuwało jej ˙zadnych skojarze´n ani przypuszcze´n, mogło jednak podpowiedzie´c
co´s agentowi federalnemu. Zadzwoniła po niego, a potem raz jeszcze przejrzała
wydruki.
— Nie widz˛e w tym niczego szczególnego — powiedziała, przekazuj ˛
ac mu
papiery.
— Sam to sprawdz˛e. Mo˙ze mi pani tylko wyja´sni´c, co jest czym?
— To jest lista zniszczonych retort — pokazała arkusz na samym wierzchu. —
Pierwsza kolumna to numer kodowy, potem identyfikacja za pomoc ˛
a nazwisk.
— Nazwisk?
— Nazwisk dawców, by łatwiej było zapami˛eta´c poszczególne kombinacje.
Tutaj, na przykład, mamy zestaw Wilson-Smith, czyli sperma od Wilsona, ja-
jeczko od Smith. Pozostałe kolumny zawieraj ˛
a szczegóły tycz ˛
ace samej selekcji,
preferowanych cech i tak dalej. Ustawiłam program tak, by opierał identyfikacj˛e
nie na numerach kodowych, ale na nazwiskach. Na pozostałych kartkach ma pan
wykaz wszelkich mo˙zliwych korelacji, ale wydaje mi si˛e, ˙ze to tylko szum infor-
macyjny. Nie dostrzegam ˙zadnego zwi ˛
azku. Co innego, je´sli przyjrze´c si˛e nazwi-
skom.
Blalock spojrzał na wydruki.
— Co pani chce przez to powiedzie´c?
— Wła´sciwie nic, to tylko moje osobiste przewra˙zliwienie. Pochodz˛e z Bu-
rów, urodziłam si˛e w jednym z rezerwatów dla białych w Południowej Afryce,
ju˙z po rewolucji. Miałam jedena´scie lat, gdy rodzice wyemigrowali do Ameryki
i mówiłam wówczas tylko w j˛ezyku afrikaans. Czuj˛e si˛e jednak nadal zwi ˛
azana
emocjonalnie z t ˛
a, powiedzmy, grup ˛
a etniczn ˛
a. Była ona bardzo nieliczna i trudno
jest spotka´c tu jakiego´s Bura. Przejrzałam zatem list˛e, odruchowo nastawiona na
wyszukiwanie burskich nazwisk. Odnalazłam ju˙z kiedy´s w ten sposób kilku roda-
ków, by móc z nimi pogada´c o starych, dobrych czasach, gdy nie trzeba jeszcze
było ˙zy´c za ogrodzeniami z drutu kolczastego.
— A co to ma wspólnego z t ˛
a list ˛
a?
85
— Nie ma na niej ˙zadnych burskich nazwisk. Blalock wzruszył ramionami
i znów spojrzał na kartk˛e. Catherine Ruffin, niegdy´s Katerina Bekink, trzymała j ˛
a
wci ˛
a˙z jeszcze w dłoni, zagryzaj ˛
ac wargi.
— W ogóle nie ma tu ˙zadnych nazwisk Afrykanerów, s ˛
a wył ˛
acznie angielskie
i irlandzkie.
Blalock spojrzał na ni ˛
a przenikliwie.
— Prosz˛e to powtórzy´c.
Miała racj˛e. Dwukrotnie przejrzał cał ˛
a list˛e, znajduj ˛
ac tylko anglosaskie i ir-
landzkie nazwiska. Nie dostrzegł w tym jednak ˙zadnego sensu, podobnie jak w in-
nej jeszcze prawidłowo´sci odkrytej przez Catherine Ruffin, tej mianowicie, ˙ze na
li´scie nie było w ogóle Murzynów.
— To jaka´s zupełna bzdura — powiedział Blalock, potrz ˛
asaj ˛
ac gniewnie pa-
pierami. — Po co kto´s miałby eliminowa´c te wła´snie zarodki?
— Mo˙zliwe, ˙ze stawia pan niewła´sciwe pytanie. Zamiast zastanawia´c si˛e, cze-
mu okre´slone zarodki zostały wyeliminowane, nale˙zy spyta´c, dlaczego w wykazie
strat nie pojawiaj ˛
a si˛e ˙zadne inne nazwiska, chocia˙zby Afrykanerów.
— A czy na li´scie ogólnej byli Afrykanerzy?
— Oczywi´scie. I Włosi, i Niemcy, i jeszcze wiele innych narodowo´sci.
— Dobrze, zatem podejd´zmy do sprawy z tej strony — powiedział Blalock,
ponownie pochylaj ˛
ac si˛e nad list ˛
a.
To rzeczywi´scie było wła´sciwe pytanie.
*
*
*
Nadzwyczajne spotkanie Genetycznej Rady Programowej zostało zwołane na
dwudziest ˛
a trzeci ˛
a i Livermore jak zwykle si˛e spó´znił. Przy ko´ncu wielkiego mar-
murowego stołu pojawiło si˛e dodatkowe krzesło dla Blalocka, który starannie roz-
ło˙zył przed sob ˛
a wydruki komputerowe. Catherine Ruffin wł ˛
aczyła magnetofon
i otworzyła ju˙z zebranie, gdy Livermore pojawił si˛e w ko´ncu w drzwiach. Stur-
tevant zakaszlał, zgasił swojego kr˛econego z podejrzanych chwastów papierosa
i zaraz zapalił nast˛epnego.
— Ten preparowany kompost zabije pana w ko´ncu — mrukn ˛
ał Livermore.
Catherine Ruffin nie pozwoliła mu na kontynuowanie tradycyjnej tyrady, ry-
chło mog ˛
acej przerodzi´c si˛e w pyskówk˛e.
— Spotkali´smy si˛e tu na ˙zyczenie pana Blalocka z FBI, który prowadzi ´sledz-
two w sprawie zniszczenia retort i wcze´sniejszych aktów sabota˙zu. Jest ju˙z gotów
przedstawi´c nam wyniki swego dochodzenia.
— Nareszcie — powiedział Livermore. — Wie pan ju˙z, kto to zrobił?
— Tak — odparł Blalock oboj˛etnym tonem. — Pan, doktorze Livermore.
— No prosz˛e, mysz rykn˛eła. Nie zmusi mnie pan jednak, abym przyznał si˛e
do czegokolwiek bez konkretnych dowodów.
86
— My´sl˛e, ˙ze dysponuj˛e takowymi. Zanim zacz˛eły si˛e akty sabota˙zu, których
pocz ˛
atkowo nikt jeszcze za takie nie uwa˙zał, niepowodzeniem ko´nczyła si˛e tu
jedna próba na dziesi˛e´c. Jest to wielko´s´c uznawana za krytyczn ˛
a i sugeruj ˛
aca nie-
rzetelne podej´scie do programu lub bł˛edny sposób pracy. Jest to równie˙z współ-
czynnik wy˙zszy dziesi˛eciokrotnie od spotykanego w innych, podobnych labora-
toriach, gdzie niepowodzenia zamykaj ˛
a si˛e w granicach jednego procenta. Istotn ˛
a
informacj ˛
a wskazuj ˛
ac ˛
a na sabota˙z jest fakt, ˙ze wszystkie zniszczone zarodki po-
chodziły od dawców nosz ˛
acych irlandzkie lub angielskie nazwiska.
— Te˙z mi dowód — sapn ˛
ał Livermore. — Czysta fantazja! Co to ma wspól-
nego ze mn ˛
a?
— Otrzymałem do wgl ˛
adu liczne sprawozdania z poprzednich spotka´n tej ra-
dy, na których wypowiadał si˛e pan otwarcie przeciwko czemu´s, co okre´slał pan
jako dyskryminacj˛e w trakcie selekcji. Deklarował si˛e pan jako obro´nca mniej-
szo´sci etnicznych, zaznaczaj ˛
ac wielokrotnie, ˙ze dyskryminuje si˛e tu Murzynów,
˙
Zydów, Włochów, Indian i inne grupy. Z wykazu strat wynika, ˙ze ˙zadna z re-
tort opatrzonych nazwiskami przedstawicieli mniejszo´sci nie została zniszczona
ani przypadkiem, ani w trakcie sabota˙zu. Zwi ˛
azek wydaje si˛e zatem oczywisty,
podobnie jak oczywiste jest to, ˙ze jest pan jedn ˛
a z niewielu osób dysponuj ˛
acych
odpowiedni ˛
a wiedz ˛
a, a nieograniczony dost˛ep do laboratorium umo˙zliwia doko-
nanie sabota˙zu.
— To wszystko s ˛
a poszlaki, a nie fakty, prosz˛e pana. Czy zamierza pan na tej
podstawie wyst ˛
api´c z publicznym oskar˙zeniem i wytoczy´c spraw˛e, czy jak to si˛e
tam nazywa?
— Owszem.
— Zatem wówczas wyjdzie na ´swiatło dzienne równie˙z ´swiadoma i nie´swia-
doma dyskryminacja praktykowana przez techników genetycznych. Oka˙ze si˛e, ile
grup etnicznych w ogóle nie jest reprezentowanych w tych badaniach.
— Nic mi na ten temat nie wiadomo.
— Ale ja wiem dobrze, jak to wygl ˛
ada, i dlatego przyznaj˛e si˛e do wszystkiego,
o co mnie pan oskar˙za. Ja to zrobiłem.
W sali zapadła cisza. Wstrz ˛
a´sni˛eta na równi z innymi, Catherine Ruffin unio-
sła powoli głow˛e, usiłuj ˛
ac cokolwiek zrozumie´c.
— Dlaczego? Nie pojmuj˛e, czemu pan to zrobił?
— Wci ˛
a˙z jeszcze nie rozumiesz, Catherine? My´slałem, ˙ze jeste´s bystrzejsza.
Zrobiłem to, maj ˛
ac sposobno´s´c naprawienia bł˛ednej polityki genetycznej przyj˛etej
przez to grono i inne, podobne instytucje w całym kraju. Nie osi ˛
agn ˛
ałem dokład-
nie nic. Bior ˛
ac pod uwag˛e prawie całkowity zanik naturalnych urodze´n, przyszli
mieszka´ncy tego pa´nstwa b˛ed ˛
a w cało´sci reprezentowa´c zbiór genów, który został
zgromadzony przez nas pod postaci ˛
a spermy i jajeczek, obecny za´s klucz selek-
cji, przyj˛ety przez słu˙zby techniczne, doprowadzi do powolnej fizycznej elimina-
cji kolejnych mniejszo´sci etnicznych. Ich pule genetyczne przepadn ˛
a na zawsze.
87
By´c mo˙ze roi si˛e wam, ˙ze idealne społecze´nstwo przyszło´sci b˛edzie zbiorem bia-
łych, niebieskookich, jasnowłosych i muskularnych anglosaskich protestantów.
Dla mnie to ˙zaden ideał. Podobnie nie spodoba si˛e to wszystkich ludziom o in-
nych kolorach skóry, cudzoziemsko brzmi ˛
acych nazwiskach, odmiennym trybie
˙zycia i inaczej ukształtowanych nosach. Zasłu˙zyli na przetrwanie w tym kraju
w takim samym stopniu jak my. ˙
Zyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki, za-
tem nie opowiadajcie mi o pulach genów zachowanych we Włoszech czy Izraelu.
Jedynymi prawdziwymi Amerykanami s ˛
a Indianie, równie˙z zreszt ˛
a wykluczeni
z naszych prac. To zbrodnia, prosz˛e pa´nstwa. Zbrodnia, której mam ´swiadomo´s´c,
ale nie udało mi si˛e przekona´c o jej popełnieniu nikogo wi˛ecej. Postanowiłem za-
tem radykalnie zmieni´c t˛e sytuacj˛e. Wszystkie te fakty zostan ˛
a upowszechnione
podczas mojego procesu, co zmusi do zrewidowania programu i jego modyfikacji.
— Ty stary głupcze — powiedziała Catherine Ruffin głosem na tyle ciepłym,
˙ze wyrzut był ledwie wyczuwalny. — Sam doprowadziłe´s do własnej zguby. Zo-
staniesz ukarany grzywn ˛
a, mo˙ze pójdziesz do wi˛ezienia, a na pewno zostaniesz
zwolniony ze stanowiska i zmuszony do przej´scia na emerytur˛e. Nigdy ju˙z nie
znajdziesz pracy.
— Catherine, kochana, zrobiłem to, co musiałem zrobi´c. W moim wieku eme-
rytura nie jest ju˙z tak upiorn ˛
a perspektyw ˛
a, sam nawet o niej my´slałem. Nie mam
nic przeciwko temu, by porzuci´c genetyk˛e i jako lekarz — hobbysta zaj ˛
a´c si˛e mo-
imi ˙zywymi skamielinami. Nie grozi mi nic wi˛ecej, ni˙z przymusowa emerytura,
a podanie wszystkich tych faktów do wiadomo´sci publicznej jest tego warte.
— Musz˛e pana rozczarowa´c — powiedział oschle Blalock, składaj ˛
ac papiery
i chowaj ˛
ac je do aktówki. — Nie b˛edzie ˙zadnego otwartego procesu, a jedynie
zwolnienie. Tak b˛edzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Skoro przyznał
si˛e pan do winy, pa´nscy przeło˙zeni mog ˛
a spokojnie we własnym gronie podj ˛
a´c
decyzj˛e, co z panem zrobi´c.
— To nie jest w porz ˛
adku! — stwierdził Sturtevant. — Uczynił to wszystko
tylko po to, by publicznie nagło´sni´c spraw˛e. Tego nie mo˙ze mu pan odebra´c. To
nie fair. . .
— My´slenie w tych kategoriach nie ma tu nic do rzeczy, panie Sturtevant.
Program bada´n genetycznych b˛edzie realizowany dalej bez ˙zadnych zmian. —
Blalock niemal si˛e u´smiechn ˛
ał. Livermore rzucił mu zdegustowane spojrzenie.
— Chciałby pan, prawda? Cicho, spokojnie, ani mru-mru, pozby´c si˛e milcz-
kiem niewygodnych pracowników i tym samym oczy´sci´c ten kraj z niepo˙z ˛
ada-
nych elementów.
— Nie ja to powiedziałem, doktorze. Skoro przyznał si˛e pan do winy, nie mo˙ze
pan ju˙z zrobi´c w tej sprawie nic wi˛ecej.
Livermore powoli wstał i skierował si˛e do wyj´scia, ale odwrócił si˛e, zanim
dotarł do drzwi.
88
— Myli si˛e pan, Blalock. Nadal ˙z ˛
adam publicznego przesłuchania. Zostałem
oskar˙zony o popełnienie przest˛epstwa w obecno´sci moich współpracowników,
mam zatem prawo domaga´c si˛e oczyszczenia mojego nazwiska, skoro czuj˛e si˛e
niewinny.
— To niemo˙zliwe. — Blalock znów si˛e u´smiechn ˛
ał. — Pana przyznanie si˛e
do winy zostało zarejestrowane. Jest cz˛e´sci ˛
a protokołu z tego zebrania.
— Nie wydaje mi si˛e. Wie pan, par˛e godzin temu dokonałem jeszcze jednego
aktu sabota˙zu. Jego obiektem był magnetofon. Ta´sma jest pusta.
— Nic to panu nie da. S ˛
a ´swiadkowie.
— Naprawd˛e? Dwoje moich współpracowników z rady to osoby równie zain-
teresowane spraw ˛
a i niezale˙znie od tego, jak bardzo czasem si˛e ró˙znimy w swoich
s ˛
adach, najpewniej zechc ˛
a, by te fakty zostały ogłoszone publicznie. Czy nie mam
racji, Catherine?
— Nie słyszałam, by przyznawał si˛e pan do winy, doktorze Livermore.
— Ani ja — stwierdził Sturtevant. — B˛ed˛e nalega´c na oficjalne przesłuchanie
dla oczyszczenia pana ze wszystkich zarzutów.
— Zatem do zobaczenia w s ˛
adzie, Blalock — powiedział Livermore i wyszedł.
*
*
*
— My´slałem, ˙ze b˛edziesz w pracy. Nie s ˛
adziłem, ˙ze ci˛e tu znajd˛e — powie-
dział Gust, widz ˛
ac Leath˛e siedz ˛
ac ˛
a przy oknie w salonie i wygl ˛
adaj ˛
ac ˛
a na ze-
wn ˛
atrz. — Wróciłem tylko spakowa´c torb˛e. Zabieram moje rzeczy.
— Nie rób tego.
— Przykro mi, przepraszam za t˛e histori˛e tamtej nocy, ale ja. . .
— Kiedy indziej o tym porozmawiamy.
Zapadła kłopotliwa cisza. Nagle Gust zauwa˙zył, i˙z Leatha ma na sobie sukien-
k˛e, w której jeszcze nigdy jej nie widział, kolorow ˛
a i kus ˛
a, a jej włosy wygl ˛
adaj ˛
a
jakby inaczej, na dodatek te usta, najwyra´zniej poci ˛
agni˛ete szmink ˛
a. . . Widok był
zaskakuj ˛
aco atrakcyjny i zacz ˛
ał si˛e ju˙z zastanawia´c, jak jej to powiedzie´c.
— A mo˙ze wybraliby´smy si˛e do tej restauracyjki w Starym Mie´scie? — spy-
tała Leatha. — Mo˙ze by´c całkiem miło.
— Jasne ˙ze tak, oczywi´scie — odparł Gust, ochłon ˛
awszy nieco ze zdumienia.
Czuł si˛e szcz˛e´sliwszy ni˙z kiedykolwiek dot ˛
ad.
*
*
*
Georgetta Booker spojrzała na zegar zauwa˙zaj ˛
ac, ˙ze czas ju˙z ko´nczy´c prac˛e.
Dobrze. Dave znów zaproponował jej wspólny wieczór, co znaczyło, ˙ze po raz ko-
lejny zamierza si˛e o´swiadczy´c. Był taki milutki! Owszem, mogłaby nawet wyj´s´c
89
za niego, ale jeszcze nie teraz. ˙
Zycie jest zbyt ciekawe, a ró˙zni ludzie ogromnie
sympatyczni. Mał˙ze´nstwo to te˙z dobra rzecz, ale mo˙ze poczeka´c.
U´smiechn˛eła si˛e. Pomy´slała, ˙ze ´swiat jest pi˛ekny.
*
*
*
Sharm u´smiechn ˛
ał si˛e i ugryzł nast˛epny kawałek zwini˛etego w obr ˛
aczk˛e, pa-
rzonego i pieczonego jeszcze potem ciasta.
— ´Swietne — orzekł. — Naprawd˛e niezłe. Jak si˛e nazywa?
— Bajgel. Powinno si˛e to je´s´c z w˛edzonym łososiem i białym serem. Znala-
złam przepis w starej ksi ˛
a˙zce kucharskiej. Chyba dobre.
— O wiele lepsze, ni˙z dobre. Wypieczemy tego ile si˛e da, a potem sprzedam
je w Nowym Mie´scie. Ich chleb smakuje jak papier. Zaraz to polubi ˛
a. Musz ˛
a
polubi´c, bo przeniesiemy si˛e do Nowego Miasta. Pokochaj ˛
a te bajgle i całe nasze
˙zarcie, które b˛edziemy im sprzedawa´c, gdy ju˙z zamieszkamy razem z nimi.
— Przekonasz ich, Sharm?
— Ju˙z ich przekonuj˛e. Stary Sharm te˙z uszczknie swoje z tego cudownego
˙zywota.
Tajemnica Stonehenge — (The
Secret of Stonehenge)
Lekka m˙zawka i niskie chmury sprawiały, ˙ze zmierzch g˛estniał coraz bardziej.
Doktor Lanning wysiadł z szoferki. Wiatr prosto z Arktyki szarpn ˛
ał jego włosami
przelatuj ˛
ac nad równin ˛
a Salisburry, tote˙z naukowiec pospiesznie postawił kołnierz
płaszcza i poczekał, a˙z z kabiny wygramoli si˛e Barker. Obaj podeszli do drzwi
pobliskiego biura i zapukali, ale odpowiedziała im cisza.
— Niedobrze — mrukn ˛
ał Lanning, wracaj ˛
ac do wozu i otwieraj ˛
ac klap˛e ci˛e-
˙zarówki.
Obaj wyładowali solidn ˛
a, drewnian ˛
a skrzyni˛e i Lanning dodał:
— W Stanach nie pozostawiamy pomników własnemu losowi i łasce boskiej.
— Tak? — Barker podszedł do bramy w siatce. — To znaczy, ˙ze inicjały
i serduszka wyryte na cokole Monumentu Washingtona to neolityczne graffiti?
Problemu nie ma, bo wzi ˛
ałem zapasowy klucz.
Brama otworzyła si˛e z piskiem nie oliwionych zawiasów i obaj zabrali si˛e za
wniesienie pakunku do wn˛etrza.
Stonehenge nale˙zy ogl ˛
ada´c wył ˛
acznie wieczorem i przy zachmurzonym nie-
bie, kiedy nie ma tu sprzedawców lodów i wyj ˛
acych wycieczek szkolnych. Hory-
zont jest wówczas daleko i szare kamienie przemawiaj ˛
a z wła´sciw ˛
a im od wieków
sił ˛
a.
— S ˛
a zawsze wi˛eksze ni˙z si˛e człowiek spodziewa — Lanning szedł pierwszy
szerok ˛
a ´scie˙zk ˛
a prowadz ˛
ac ˛
a do centrum kamiennego kr˛egu.
Barker nic nie odpowiedział, by´c mo˙ze dlatego, ˙ze te˙z tak s ˛
adził. W milczeniu
dotarli do Kamienia Ofiarnego i z ulg ˛
a postawili skrzyni˛e na ziemi.
— Wkrótce b˛edziemy wiedzie´c wi˛ecej. — Lanning zabrał si˛e za jej otwarcie.
— Kolejna teoria? — Barker mimo wszystko zainteresował si˛e poczynaniami
towarzysza. — Nasze megality dziwnie przyci ˛
agaj ˛
a was, Amerykanów.
— My, Amerykanie, rozwi ˛
azujemy wszelkie problemy, gdziekolwiek je na-
potykamy — odparł Lanning zdejmuj ˛
ac pokryw˛e i wyci ˛
agaj ˛
ac skomplikowane
urz ˛
adzenie zamontowane na trójnogu. — Co do tych kamieni, to nie mam ˙zadnej
91
teorii, a jestem tu po prostu, by dowiedzie´c si˛e prawdy: dlaczego zbudowano to
wszystko?
— Godne podziwu — burkn ˛
ał Barker, ale sarkazm tej uwagi znikn ˛
ał w po-
dmuchu zimnego wiatru. — Mo˙zna spyta´c, co to jest za urz ˛
adzenie?
— Chronostatyczny aparat fotograficzny — wyja´snił Lanning, ustawiaj ˛
ac
urz ˛
adzenie obok Ołtarza. — Opracował je mój zespół w MIT. Odkryli´smy, ˙ze ruch
w czasie, naturalnie poza normalnym cyklem dwudziestu czterech godzin w jakim
zwykli´smy go odmierza´c, oznacza natychmiastow ˛
a ´smier´c przynajmniej dla ka-
raluchów, szczurów i kurczaków. Ludzkich ochotników jako´s nie było, wi˛ec nie
mamy pewno´sci. Ale przedmioty martwe mog ˛
a przemieszcza´c si˛e bez kłopotów
czy uszkodze´n.
— Podró˙ze w czasie? — Barker si˛e bardzo starał, by jego głos pozostał obo-
j˛etny.
— Nie do ko´nca. Raczej dziura czasowa — aparat pozostaje w miejscu, za
to wszystko wokół si˛e porusza. W sumie to i tak na jedno wychodzi: zdołali´smy
dotrze´c ponad dziesi˛e´c tysi˛ecy lat w przeszło´s´c.
— Czyli czas biegnie w tył?
— Mo˙ze biegnie. Robi to komu´s jak ˛
a´s ró˙znic˛e? No, to jeste´smy gotowi —
Lanning nastawił co´s na kontrolce z boku urz ˛
adzenia, wcisn ˛
ał jaki´s guzik i odsu-
n ˛
ał si˛e o dwa kroki.
Z wn˛etrza urz ˛
adzenia dobiegł cichy terkot.
— Wł ˛
acznik czasowy — wyja´snił Amerykanin, widz ˛
ac uniesione pytaj ˛
aco
brwi Barkera. — Niezbyt bezpiecznie jest sta´c obok, gdy to zaczyna działa´c.
Terkot ustał i rozległo si˛e gło´sne pstrykni˛ecie, po którym cało´s´c wraz ze sta-
tywem znikn˛eła.
— Zaraz wróci — Lanning nie sko´nczył mówi´c, gdy urz ˛
adzenie znalazło si˛e
na swoim miejscu, a z otworu w obudowie wyjechało barwne zdj˛ecie.
— Próba — wyja´snił, pokazuj ˛
ac je Barkerowi. — Nastawiłem na dwadzie´scia
minut.
Zdj˛ecie ukazywało pust ˛
a drog˛e i ci˛e˙zarówk˛e, któr ˛
a podjechali pod bram˛e. Oni
obaj wyładowywali wła´snie skrzyni˛e z aparatem.
— To. . . faktycznie robi wra˙zenie — przyznał nieco wstrz ˛
a´sni˛ety Barker. —
Jak daleko w przeszło´s´c mo˙zna go wysła´c?
— Wygl ˛
ada na to, ˙ze nie ma granicy, wszystko zale˙zy od ´zródła energii. Ten
model ma baterie wystarczaj ˛
ace na dwa — trzy skoki w blisko dziesi˛e´c tysi˛ecy lat
przed nasz ˛
a er ˛
a.
— A w przyszło´s´c?
— Jak dot ˛
ad nie udało si˛e ani o jeden dzie´n. Pracujemy nad tym — Lanning
wyj ˛
ał z kieszeni notes, nastawił skal˛e na kontrolce według zapisków. — Nasta-
wiłem na okres, w którym według wi˛ekszo´sci specjalistów ko´nczono budow˛e.
92
Powinna wyj´s´c seria zdj˛e´c rozbitych w czasie o par˛e tygodni i dni. Pami˛e´c mo˙zna
nastawi´c na dwadzie´scia, wykorzystamy j ˛
a wi˛ec w cało´sci.
Potrwało to troch˛e, ale w ko´ncu wł ˛
aczył cało´s´c i odsun ˛
ał si˛e o dobre dziesi˛e´c
kroków.
Tym razem rzecz odbyła si˛e badziej widowiskowo — urz ˛
adzenie znikn˛eło jak
poprzednio, ale pozostał jego błyszcz ˛
acy wizerunek, którego złociste obrysy były
doskonale widoczne w zapadaj ˛
acym mroku.
— To normalne, czy co´s si˛e zepsuło? — spytał Barker.
— Normalne przy du˙zych skokach. Nikt tak naprawd˛e nie wie, co to jest i dla-
czego pozostaje, wi˛ec nazwali´smy to echem temporalnym. Aktualna teoria twier-
dzi, ˙ze jest to pewien rezonans w czasie wywołany nagłym przemieszczeniem si˛e
aparatu. Niknie w ci ˛
agu kilku minut, o, ju˙z zaczyna bledn ˛
ac. . .
Zanim po´swiata całkowicie znikn˛eła, aparat wrócił i echo przestało istnie´c.
Lanning zatarł r˛ece i wcisn ˛
ał klawisz wydruku. Wewn ˛
atrz co´s za´swiszczało
i z otworu wysun˛eła si˛e długa wst˛ega poł ˛
aczonych ze sob ˛
a zdj˛e´c.
— Pudło — mrukn ˛
ał Lanning. — Trafili´smy wprawdzie za dnia, ale nie we
wła´sciwym czasie. Nic si˛e wtedy nie działo.
Barker z tym akurat si˛e zgadzał — na zdj˛eciach wida´c było gotowe Stonehen-
ge, niczym nie obro´sni˛ete, z kamiennymi płytami uło˙zonymi na wspornikach oraz
wszystkimi menhirami we wła´sciwych, pionowych pozycjach.
— Kupa skał i ani ´sladu budowniczych — podsumował Lanning. — Wygl ˛
ada
na to, ˙ze teorie dotycz ˛
ace czasu budowy s ˛
a bł˛edne. Kiedy to diabelstwo mogło
powsta´c?
— Sir J. Norman Lockyer wierzy, ˙ze dwudziestego czwartego czerwca tysi ˛
ac
dziewi˛e´cset osiemdziesi ˛
atego roku przed nasz ˛
a er ˛
a — odparł odruchowo Barker,
nadal wstrz ˛
a´sni˛ety zdj˛eciami, które trzymał w dłoniach.
— Te˙z ładna data — mrukn ˛
ał Lanning, zabieraj ˛
ac si˛e za jej nastawianie.
Tym razem zdj˛ecia były zdecydowanie bardziej dramatyczne — ukazywa-
ły grup˛e m˛e˙zczyzn w prymitywnej odzie˙zy wyci ˛
agaj ˛
acych r˛ece i kl˛ecz ˛
acych na
wprost obiektywu.
— Mamy ich — ucieszył si˛e Lanning, przestawiaj ˛
ac urz ˛
adzenie o sto osiem-
dziesi ˛
at stopni. — Cokolwiek by czcili, znajdowało si˛e za obiektywem. Zaraz to
sfotografujemy i tajemnica przestanie by´c tajemnic ˛
a.
*
*
*
Druga seria okazała si˛e niemal identyczna — osoby były inne, za to zachowa-
nie takie samo. Podobnie wygl ˛
adało to na dwóch pomocniczych zdj˛eciach zrobio-
nych kamer ˛
a ustawion ˛
a pod k ˛
atem dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni do obu pierwotnych
kierunków.
93
— Bez sensu — ocenił Lanning. — Wszyscy kłaniaj ˛
a si˛e do kamery. Cholera,
musieli´smy j ˛
a ustawi´c akurat na tym czym´s, czemu oddaj ˛
a cze´s´c. To si˛e nazywa
pech!
— Nie. Te zdj˛ecia s ˛
a robione z równego poziomu z osobami, co oznacza, ˙ze
trójnóg tak jak teraz stoi na ziemi. . . — Barker zamilkł ol´sniony. — Czy to całe
echo temporalne mo˙ze by´c widoczne w przeszło´sci?
— Diabli wiedz ˛
a. . . pewnie mo˙ze. . . to znaczy, ˙ze. . . ?
— Wła´snie. Po´swiata wywołana przez t˛e seri˛e wypraw musiała by´c widoczna
przez lata, tym bardziej ˙ze pierwsza była nieco rozci ˛
agni˛eta w czasie, prawda?
Skoro na mnie samym wywarła wra˙zenie, gdy j ˛
a pierwszy raz zobaczyłem, to
nimi musiała wr˛ecz wstrz ˛
asn ˛
a´c.
— Pasuje — mrukn ˛
ał Lanning z radosnym u´smiechem i zabrał si˛e za pakowa-
nie sprz˛etu. — Zbudowali kamienn ˛
a ´swi ˛
atyni˛e wokół obrazu urz ˛
adzenia wysłane-
go, by sprawdzi´c po co to zrobili. I problem rozwi ˛
azany.
— Czy˙zby? Problem dopiero si˛e zacz ˛
ał. To idealny paradoks — co było pierw-
sze: maszyna czy budowla?
U´smiech powoli znikn ˛
ał z twarzy doktora Lanninga.
Operacja ratunkowa — (Rescue
Operation)
— Ci ˛
agnij! Równo. . . ! — krzykn ˛
ał Dragomir, wczepiaj ˛
ac palce w smołowa-
ne sznury sieci. Obok niego, ledwie widoczny w mroku upalnej nocy, post˛ekuj ˛
acy
Pribislav Polasek wyt˛e˙zył siły ci ˛
agn ˛
ac niewidoczn ˛
a w ciemnej wodzie sie´c. Uwi˛e-
zione w niej bł˛ekitne ´swiatełko było coraz bli˙zej powierzchni.
— Wy´slizguje si˛e. . . — j˛ekn ˛
ał Pribislav, łapi ˛
ac za szorstk ˛
a okr˛e˙znic˛e niewiel-
kiej łodzi. Przez krótk ˛
a chwil˛e widział niebieskie migotanie na szczycie hełmu
i szybk˛e przed twarz ˛
a, ale po chwili posta´c w skafandrze ponownie osun˛eła si˛e
w czer´n, wymykaj ˛
ac z sieci. — Widziałe´s? — spytał. — Zanim wypadł, poma-
chał nam r˛ek ˛
a.
— A bo ja wiem. . . R˛eka si˛e ruszyła, ale mo˙ze sprawiła to sie´c. . . Czy w ogóle
jeszcze ˙zyje? — Dragomir pochylił głow˛e niemal przytykaj ˛
ac twarz do szklistej
powierzchni wody, ale niczego nie dostrzegł. — Mo˙ze i ˙zyje.
Obaj rybacy usiedli w łodzi i popatrzyli na siebie w mdłym ´swietle acetyle-
nowej lampki na dziobie. Mocno si˛e ró˙znili, jednak nosili takie same, workowa-
te spodnie i wyplamione bawełniane koszule. R˛ece mieli szorstkie i poznaczone
szramami pozostałymi po wielu latach ci˛e˙zkiej harówki. Rytm ich my´sli dykto-
wały wolno zmieniaj ˛
ace si˛e pory roku i przypisane do ka˙zdej z nich prace.
— Nie wyci ˛
agniemy go sieci ˛
a — stwierdził w ko´ncu Dragomir, jak zwykle
odzywaj ˛
ac si˛e pierwszy.
— Potrzebna b˛edzie pomoc — dodał Pribislav. — Postawimy tu boj˛e, by zna-
le´z´c miejsce.
— Tak, trzeba poszuka´c pomocy. — Dragomir rozwierał i zaciskał olbrzymie
dłonie, w ko´ncu pochylił si˛e, by wci ˛
agn ˛
a´c reszt˛e sieci do łodzi. — Ten nurek,
który mieszka u wdowy Korenc, b˛edzie wiedział co robi´c. Nazywa si˛e Kukovic,
a Petar mówił, ˙ze to doktor nauk z uniwersytetu w Lublanie.
Naparli na wiosła i powoli ruszyli w kierunku wybrze˙za Adriatyku. Zanim
dotarli na miejsce, niebo poja´sniało. Gdy przywi ˛
azywali łódk˛e do mola w Brbinj,
sło´nce wzeszło nad horyzontem.
95
*
*
*
Joze Kukovic spojrzał na wznosz ˛
ac ˛
a si˛e coraz wy˙zej, ju˙z od wczesnego ´swi-
tu gor ˛
ac ˛
a kul˛e sło´nca, ziewn ˛
ał i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e. Wdowa przyczłapała z kaw ˛
a,
wymruczała co´s na kształt powitania i postawiła tac˛e na kamiennej balustradce
ganku. Joze przesun ˛
ał nieco tac˛e, usiadł obok i nalał sobie g˛estej, po turecku pa-
rzonej kawy, maj ˛
acej postawi´c go nieco na nogi o tej nieprawdopodobnie wcze-
snej godzinie. Z ganku roztaczał si˛e widok na zakurzon ˛
a, piaszczyst ˛
a ulic˛e pro-
wadz ˛
ac ˛
a do portu, ju˙z teraz pełn ˛
a ˙zycia. Dwie kobiety z pełnymi wody dzbanami
na głowach zatrzymały si˛e na chwil˛e pogaw˛edki, wie´sniacy wie´zli na osłach ko-
sze z kapust ˛
a, ziemniakami i pomidorami na poranny targ. Który´s ze zwierzaków
zaryczał dono´snie, budz ˛
ac echo bł ˛
adz ˛
ace pomi˛edzy po˙zółkłymi ´scianami budyn-
ków. Od brzasku robiło si˛e upalnie. Brbinj było mał ˛
a mie´scin ˛
a le˙z ˛
ac ˛
a gdzie´s na
ko´ncu ´swiata, pomi˛edzy morzem a pustkowiem wzgórz, od wieków niezmienn ˛
a
i wci ˛
a˙z tak samo powoli umieraj ˛
ac ˛
a, pozbawion ˛
a wszelkich atrakcji, je´sli nie li-
czy´c morza. Tam wła´snie, pod spokojn ˛
a lazurow ˛
a powierzchni ˛
a wody le˙zał inny
´swiat, który Joze sobie umiłował.
Mroczne, cieniste gł˛ebiny pełne były ˙zycia o wiele bujniejszego, ni˙z otaczaj ˛
a-
ce je wybrze˙ze. Były tam te˙z skryte liczne atrakcje. Nie dalej jak wczoraj odnalazł
na dnie na wpół zagrzeban ˛
a w piasku rzymsk ˛
a galer˛e. Zamierzał wróci´c do niej
dzisiaj, by jako pierwszy człowiek zakłóci´c spokój spoczywaj ˛
acego tam od dwóch
tysi˛ecy lat wraku. Bóg jeden wie, co znajdzie w piasku, z którego sterczały gdzie-
niegdzie szyjki całych amfor. Mo˙ze niektóre wci ˛
a˙z były pełne?
Siorbi ˛
ac pogodnie kaw˛e, przygl ˛
adał si˛e małej łodzi cumuj ˛
acej w zatoce i za-
stanawiał si˛e, czemu ci dwaj rybacy tak si˛e spiesz ˛
a, biegn ˛
a niemal; przecie˙z nikt
nie biega przy takiej pogodzie. Zatrzymali si˛e dopiero przy ganku domu wdowy.
— Panie doktorze, mo˙zemy wej´s´c? — spytał ro´slejszy. — Mamy piln ˛
a spraw˛e.
— Tak, oczywi´scie. — Joze był niezmiernie zdumiony i zastanawiał si˛e ju˙z,
czy nie wzi˛eli go przypadkiem za lekarza.
Dragomir post ˛
apił naprzód, ale wyra´znie nie wiedział od czego zacz ˛
a´c.
W ko´ncu wskazał na morze.
— Widzieli´smy, jak spadł w nocy. Najpewniej sputnik.
— Podró˙znik? — Joze Kukovic zmarszczył czoło, niepewny czy dobrze rozu-
mie o co chodzi. Gdy słucha si˛e podekscytowanego tubylca, wtedy łatwo o pomył-
k˛e, na dodatek ten ich dialekt. . . Mnogo´s´c j˛ezyków i narzeczy była przekle´nstwem
tak małego kraju, jak Jugosławia.
— Nie, nie putnik, ale sputnik, jeden z tych, które wypuszczaj ˛
a Rosjanie.
— Albo i Amerykanie — odezwał si˛e po raz pierwszy Pribislav, ale nikt go
nie słuchał.
Joze u´smiechn ˛
ał si˛e i upił łyk kawy.
96
— Jeste´scie pewni, ˙ze to nie był meteoryt? O tej porze roku zdarza si˛e to
bardzo cz˛esto.
— To był sputnik — upierał si˛e Dragomir. — Statek run ˛
ał daleko st ˛
ad do Ad-
riatyku i zaton ˛
ał, dobrze widzieli´smy. Ale pilot spadł prawie na nas, do wody. . .
— Co? — Joze zerwał si˛e na równe nogi, str ˛
acaj ˛
ac br ˛
azow ˛
a tac˛e z kaw ˛
a na
podłog˛e. Zagrzechotało, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — W tym był człowiek
i wyszedł cało?
Obaj rybacy przytakn˛eli równocze´snie, a Dragomir opowiadał dalej.
— Zobaczyli´smy, jak nad nami od sputnika oddziela si˛e ´swiatełko i spada do
wody. Nie było wida´c dokładnie, co to jest, ale powiosłowali´smy tam jak najszyb-
ciej. Jeszcze nie opadł na dno i zdołali´smy złapa´c go w sie´c. . .
— Macie go?
— Nie, ale przyci ˛
agn˛eli´smy go tak blisko pod powierzchni˛e, ˙ze wida´c było
ci˛e˙zki kombinezon z okienkiem jak u nurka. I jeszcze miał co´s na plecach, tak jak
pan, gdy nurkuje.
— Pomachał r˛ek ˛
a — wtr ˛
acił Pribislav.
— Mo˙ze pomachał, mo˙ze nie, nie wiadomo. Wrócili´smy po pomoc.
Zapadła cisza. Po chwili Joze zrozumiał, ˙ze to on ma by´c t ˛
a pomoc ˛
a, na któr ˛
a
rybacy zamierzali zrzuci´c odpowiedzialno´s´c. Od czego zacz ˛
a´c? Astronauta mógł
mie´c zbiorniki z powietrzem, ale w co jeszcze został wyposa˙zony na wypadek
wodowania? Nie wiadomo, ale póki ma tlen, poty mo˙ze wci ˛
a˙z ˙zy´c.
Chodz ˛
ac w t˛e i z powrotem starał si˛e zebra´c my´sli. Nie był szczególnie przy-
stojny; miał zbyt du˙zy nos i okazałe uz˛ebienie, ale mimo sandałów i szortów khaki
zdawał si˛e emanowa´c jakim´s autorytetem. Zatrzymał si˛e i zwrócił do Pribislava.
— Musimy go wyci ˛
agn ˛
a´c. Znajdziecie to miejsce?
— Postawili´smy boj˛e.
— Wspaniale. I b˛edziemy jeszcze potrzebowali doktora. Tu nie macie ˙zadne-
go, mo˙ze w Osor?
— Tam jest doktor Bratos, ale jest bardzo stary. . .
— Je´sli tylko ˙zyje, musi nam pomóc. Czy ktokolwiek w mie´scie potrafi pro-
wadzi´c samochód?
Rybacy spojrzeli w zamy´sleniu w sufit, Joze tymczasem starał si˛e nie straci´c
do nich cierpliwo´sci.
— Chyba tak — powiedział w ko´ncu Dragomir. — Petar był partyzantem.
— Racja — ockn ˛
ał si˛e drugi. — Wiele razy opowiadał, jak kradł Niemcom
ci˛e˙zarówki, i jak potem jechał. . .
— To niech kto´s pobiegnie do niego i da mu kluczyki do mojego samochodu.
Powiedzcie mu, by zaraz przywiózł doktora.
Dragomir wzi ˛
ał kluczyki, wr˛eczył je Pribislavowi, a ten pobiegł gdzie trzeba.
— A teraz zobaczmy, czy uda si˛e nam go wyci ˛
agn ˛
a´c — powiedział Joze,
bior ˛
ac swój rynsztunek i zmierzaj ˛
ac w kierunku łodzi.
97
Wiosłowali razem, chocia˙z to o wiele silniejszy Dragomir sprawiał, ˙ze łód´z
płyn˛eła szybko naprzód.
— Jak tu gł˛eboko? — spytał Joze, ju˙z teraz ociekaj ˛
acy potem.
— Pod Rabem Kvarneric jest gł˛ebiej, ale my łowili´smy naprzeciw Trstenilca,
gdzie do dna s ˛
a tylko jakie´s cztery s ˛
a˙znie. Dopływamy do boi.
— Siedem metrów, nie powinno by´c trudno. — Joze ukl˛ekn ˛
ał na dnie łodzi,
nało˙zył butle, przypi ˛
ał je mocno i sprawdził zawory.
— Trzymaj łód´z w pobli˙zu boi — powiedział do rybaka, zanim wzi ˛
ał ustnik
mi˛edzy z˛eby. — B˛ed˛e kierował si˛e na ni ˛
a przy wynurzaniu. Gdybym potrzebował
pomocy albo liny, wynurz˛e si˛e dokładnie nad astronaut ˛
a, wtedy podpłyniesz.
Odkr˛ecił dopływ powietrza i zsun ˛
ał si˛e za burt˛e, w chłód wody. Silnie odbiw-
szy si˛e od łodzi, zanurkował w ´slad za link ˛
a boi i niemal natychmiast dostrzegł
rozci ˛
agni˛et ˛
a na dnie posta´c.
Podpłyn ˛
ał ostro˙znie, mimo narastaj ˛
acego podniecenia. Nigdzie na skafandrze
nie dostrzegał ˙zadnych znaków identyfikacyjnych, które pozwalałyby stwierdzi´c
czy to Rosjanin, czy Amerykanin. Skafander był twardy, zrobiony z metalu lub
wzmocnionego plastiku, cały zielony, z mał ˛
a szybk ˛
a w hełmie.
Poniewa˙z w wodzie trudno jest czasem okre´sli´c trafnie odległo´s´c czy wymia-
ry, dopiero podpłyn ˛
awszy blisko zorientował si˛e, ˙ze posta´c liczy sobie niewiele
ponad metr długo´sci, i omal nie udławił si˛e ustnikiem.
Wtedy dopiero zerkn ˛
ał na szybk˛e i zrozumiał, ˙ze istota w skafandrze nie jest
człowiekiem.
Zakaszlał, wypuszczaj ˛
ac chmur˛e b ˛
abelków; zupełnie nie´swiadomie wstrzy-
mał oddech. Unosił si˛e w jednym miejscu, poruszaj ˛
ac tylko wolno r˛ekami, by go
nie zniosło, i wpatrywał si˛e w widoczne w hełmie oblicze.
Było nieruchome jak woskowa maska, zielone przy tym i grubo ciosane, z sze-
rokim nosem, wydatnymi ustami i wielkimi oczami, wypychaj ˛
acymi zamkni˛ete
powieki. Ogólnie rzecz bior ˛
ac, istota miała rysy zbli˙zone do ludzkich, gdyby nie
ten kolor i widoczny cz˛e´sciowo mi˛esisty grzebie´n, zaczynaj ˛
acy si˛e tu˙z nad ocza-
mi. Kombinezon zrobiony był z jakiego´s nieznanego materiału, na plecach obcy
miał aparatur˛e do podtrzymania ˙zycia. Ale jakim powietrzem oddychał? Nagle
oczy otworzyły si˛e; istota go obserwowała.
Joze przestraszył si˛e w pierwszej chwili, rzucaj ˛
ac si˛e do ucieczki niczym spło-
szona ryba, ale zaraz wrócił, zły na siebie. Obcy uniósł powoli jedno rami˛e, któ-
re opadło jednak bezwładnie. Spojrzawszy przez szybk˛e Joze zauwa˙zył, ˙ze oczy
znów si˛e zamkn˛eły. Obcy ˙zył, ale był niezdolny do ruchu, mo˙ze ranny i cierpi ˛
acy.
Katastrofa statku kosmicznego sugerowała, ˙ze l ˛
adowanie z jakiego´s powodu si˛e
nie udało. Najostro˙zniej jak potrafił Joze wzi ˛
ał ciało obcego w ramiona, staraj ˛
ac
si˛e ignorowa´c dreszcz wywołany dotykiem zimnej materii kombinezonu. To tyl-
ko plastik czy metal, pomy´slał, a ja ostatecznie jestem naukowcem. Oczy obcego
pozostawały zamkni˛ete przez cały czas w˛edrówki na powierzchni˛e.
98
— Ty b˛ecwale, pomó˙z mi! Pomó˙z, zakuta wie´sniacza pało! — krzykn ˛
ał wy-
pluwaj ˛
ac ustnik, ale Dragomir tylko potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a i w przera˙zeniu wycofał si˛e
na dziób, ledwie ujrzał brzemi˛e Jozego.
— To istota z innego ´swiata! Nic ci nie zrobi! — przekonywał go Kukovic, ale
rybak ani drgn ˛
ał.
Zakl ˛
awszy gło´sno, Joze zdołał ostatecznie wrzuci´c obcego do łodzi i wspi ˛
a´c
si˛e w ´slad za nim. Chocia˙z dwukrotnie niemal mniejszy od Dragomira, zdołał
zap˛edzi´c go gro´zbami do wioseł. Ten na wszelki wypadek usiadł przy dalszych
dulkach, chocia˙z mocno utrudniało mu to wiosłowanie. Joze zrzucił ekwipunek
i przyjrzał si˛e schn ˛
acej materii skafandra. Strach przed nieznanym znikn ˛
ał, za-
st ˛
apiony podekscytowaniem. Był wprawdzie fizykiem nuklearnym, ale pami˛etał
z chemii i mechaniki na tyle du˙zo, by wiedzie´c, ˙ze zgodnie z ziemskimi standar-
dami skafander taki nie mi ˛
ał prawa istnie´c.
Był jasnozielony, twardy jak stal wokół torsu i ko´nczyn, mi˛ekki i podatny na
zginanie w miejscu stawów, co Joze sprawdził unosz ˛
ac bezwładne rami˛e. Wo-
dz ˛
ac oczami po drobnej postaci, dostrzegł masywn ˛
a uprz ˛
a˙z otaczaj ˛
ac ˛
a obcego
w miejscu zbli˙zonym do ludzkiego pasa i przytrzymuj ˛
ac ˛
a du˙zy pojemnik, ster-
cz ˛
acy niczym wypchana torba rodowitego Szkota. Nigdzie nie zauwa˙zył ˙zadnych
szwów, jednak zamarł na widok lewej nogi. Była wgnieciona jakby pot˛e˙znymi
szczypcami, co wyja´sniało nieruchawo´s´c istoty. Czy obcy był ranny i cierpiał?
Oczy znów si˛e otworzyły i Joze spostrzegł z przera˙zeniem, ˙ze hełm wypełnio-
ny jest wod ˛
a. Je´sli przeciekał, to obcy mo˙ze zaraz uton ˛
a´c. Ju˙z chciał zerwa´c mu
to z głowy, gdy zmusił si˛e do my´slenia i opanował spontaniczny odruch.
Obcy wci ˛
a˙z zachowywał si˛e spokojnie, z jego ust czy nosa nie wydobywały si˛e
˙zadne b ˛
abelki powietrza. Czy oddychał? A mo˙ze woda nie napłyn˛eła do ´srodka,
ale cały czas tam była? I czy to w ogóle była woda? Kto wie, czym obcy oddycha:
metanem, chlorem, dwutlenkiem siarki? Mo˙ze zreszt ˛
a i wod ˛
a. Tak czy inaczej był
to płyn, skafander nie przeciekał, a istota zdawała si˛e w swoim ˙zywiole.
Spojrzał na Dragomira, który panicznymi zamachami wioseł kierował łód´z do
zatoki, gdzie na brzegu czekał ju˙z cały tłum.
Łódka o mało si˛e nie przewróciła, gdy Dragomir przybił do nabrze˙za, wy-
skakuj ˛
ac natychmiast na brzeg i odpychaj ˛
ac równocze´snie łupink˛e, która zacz˛eła
dryfowa´c. Joze czym pr˛edzej porwał z dna cum˛e i zwin ˛
ał w dłoniach.
— Dalej — krzykn ˛
ał — łapcie! Niech kto´s to przymocuje!
Zupełnie, jakby wszyscy ogłuchli. Tłum gapił si˛e tylko na zielon ˛
a posta´c le˙z ˛
a-
c ˛
a na rufowej ławce, poszeptuj ˛
ac co´s z cicha. Kobiety przycisn˛eły r˛ece do piersi,
˙zegnaj ˛
ac si˛e raz za razem.
— Łapcie! — krzykn ˛
ał Joze przez zaci´sni˛ete z˛eby, próbuj ˛
ac opanowa´c nara-
staj ˛
ac ˛
a w´sciekło´s´c.
Rzucił cum˛e na kamienne nabrze˙ze, ale oni odsun˛eli si˛e od niej jak od ja-
dowitego w˛e˙za. W ko´ncu jaki´s młodzieniec podniósł j ˛
a i powoli zap˛etlił wokół
99
przerdzewiałego kółka w murze. Dłonie trz˛esły mu si˛e przy tym, głow˛e odwracał
na bok, a z otwartych cały czas ust kapały kropelki ´sliny. Był to wioskowy głupek,
który nie pojmował nic z rozgrywaj ˛
acych si˛e wydarze´n, ale przywykł wykonywa´c
polecenia.
— Pomó˙zcie mi go wynie´s´c — zawołał Joze, zaraz zdaj ˛
ac sobie spraw˛e z da-
remno´sci wszelkich pró´sb.
Wie´sniacy cofn˛eli si˛e. Tłum o nijakich, pustych twarzach ogarni˛ety był l˛ekiem
przed nieznanym; przewa˙zały w nim kobiety, niczym wielkie lalki wbite w długie
do kolan, przewiewne spódnice, czarne po´nczochy i wysokie filcowe buty. Sam
musiał sobie poradzi´c. Utrzymuj ˛
ac jako´s równowag˛e w kołysz ˛
acej si˛e łodzi, wzi ˛
ał
obcego na r˛ece i uniósł go powoli, by zło˙zy´c na kamieniach nabrze˙za. Widzowie
odsun˛eli si˛e jeszcze dalej, par˛e kobiet zachłysn˛eło si˛e przera´zliwym wrzaskiem
i pobiegło do domów, m˛e˙zczy´zni za´s szemrali coraz gło´sniej. Joze postanowił ich
zignorowa´c.
Ci ludzie nie byli w stanie mu pomóc; je´sli ju˙z, to mogli tylko narobi´c kło-
potów. Najbezpieczniej b ˛
adzie od razu uda´c si˛e do wynajmowanego pokoju, tam
pewnie nic mu nie zrobi ˛
a. Podniósł obcego, gdy kto´s nowy przepchn ˛
ał si˛e przez
tłum.
— Co. . . co to jest? To vrag — Stary ksi ˛
adz wskazał z przera˙zeniem na obcego
i gor ˛
aczkowo zacz ˛
ał szuka´c krucyfiksu.
— Do´s´c tych przes ˛
adów! — warkn ˛
ał Joze. — To ˙zaden diabeł, tylko istota
my´sl ˛
aca, podró˙znik. A teraz złazi´c mi z drogi!
Ruszył naprzód i tłum si˛e przed nim rozst ˛
apił. Joze szedł szybko staraj ˛
ac si˛e
nie okazywa´c nadmiernego po´spiechu, bez trudu jednak zostawiaj ˛
ac ich z tyłu.
Nagle kto´s pobiegł za nim. Joze obejrzał si˛e, to był ksi ˛
adz, ojciec Per´c. Powiewał
brudn ˛
a sutann ˛
a, ci˛e˙zko łapi ˛
ac oddech.
— Niech pan powie, co pan robi. . . doktorze Kukovic? Co to. . . jest? Niech
pan powie. . .
— Powiedziałem ju˙z. Podró˙znik. Dwóch tutejszych rybaków zauwa˙zyło, jak
co´s spadło z nieba i rozbiło si˛e na morzu. Ten. . . obcy przyleciał wła´snie wtedy. —
Joze starał si˛e by´c spokojny. Je´sli b˛edzie miał ksi˛edza po swojej strome, to uniknie
kłopotów z tymi lud´zmi. — To istota z innego ´swiata, oddychaj ˛
aca wod ˛
a. I jest
ranna. Musimy jej pomóc.
Ojciec Per´c drobił obok, spogl ˛
adaj ˛
ac na obcego z wyra´znym obrzydzeniem.
— Ale to jest złe. . . — mamrotał. — To jest nieczyste, zao duh. . .
— Ani to demon, ani diabeł. Nie dociera to do ksi˛edza? Ko´sciół uznaje mo˙z-
liwo´s´c istnienia podobnych nam istot na innych planetach, jezuici te˙z s ˛
a za tym,
to i ksi ˛
adz mo˙ze. Nawet papie˙z wierzy, ˙ze na innych ´swiatach jest ˙zycie.
— Naprawd˛e? Wierzy? — spytał starzec, mrugaj ˛
ac w zdumieniu zaczerwie-
nionymi oczami.
100
Joze min ˛
ał go, wchodz ˛
ac do domu wdowy Korenc, której nigdzie nie było
wida´c. Zło˙zył wci ˛
a˙z nieprzytomnego obcego na swoim łó˙zku. Ksi ˛
adz zatrzymał
si˛e w progu, przesuwaj ˛
ac w palcach ró˙zaniec, wyra´znie niepewny swego. Joze
stan ˛
ał nad łó˙zkiem, zaciskaj ˛
ac i rozwieraj ˛
ac dłonie, podobnie niezdecydowany.
Co robi´c? Istota była ranna, mo˙ze umieraj ˛
aca, co´s zrobi´c trzeba. Ale co?
Nagle rozległo si˛e z oddali zawodzenie samochodowego silnika. Joze przywi-
tał odgłos niemal jak zbawienie. Przybywał lekarz. Samochód zatrzymał si˛e przed
domem, trzasn˛eły drzwiczki, ale nikt si˛e nie pojawił.
Joze czekał w napi˛eciu domy´slaj ˛
ac si˛e, ˙ze tubylcy dopadli doktora i opowia-
daj ˛
a mu swoje. Min˛eła minuta i ju˙z zamierzał wyj´s´c na zewn ˛
atrz, ale zatrzymał
si˛e przed stoj ˛
acym wci ˛
a˙z w drzwiach ksi˛edzem. Co ich zatrzymywało? Okno jego
pokoju wychodziło na podwórko i nie widział z niego uliczki od frontu. Nagle dał
si˛e słysze´c szept wdowy:
— To tam, prosto.
Do ´srodka weszli dwaj m˛e˙zczy´zni, troch˛e zakurzeni po dłu˙zszej je´zdzie. Jeden
z nich był bez w ˛
atpienia lekarzem — niski, pulchny, z mocno podniszczon ˛
a czarn ˛
a
torb ˛
a i łysin ˛
a ociekaj ˛
ac ˛
a potem. Obok szedł kto´s wysoki i ogorzały, ubrany jak
rybak; to musiał by´c Petar, niegdysiejszy partyzant.
To on podszedł pierwszy do łó˙zka. Doktor stał wci ˛
a˙z w drzwiach, zaciskaj ˛
ac
dłonie na torbie i mrugaj ˛
ac nieprzytomnie.
— Co to jest? — spytał Petar i pochylił si˛e, opieraj ˛
ac dłonie na kolanach, by
przyjrze´c si˛e przez szybk˛e zawarto´sci hełmu. — Cokolwiek tu mamy, brzydkie to
jak cholera.
— Nie wiem, co to. Pochodzi zapewne z innej planety. Teraz prosz˛e si˛e od-
sun ˛
a´c i zrobi´c miejsce doktorowi. — Joze skin ˛
ał na staruszka, który podszedł
niech˛etnie. — To pan jest doktorem Bratosem? Jestem Kukovic, profesor fizyki
nuklearnej z uniwersytetu w Lublanie. — Pomy´slał, ˙ze dodanie sobie presti˙zu
tytułami naukowymi skłoni lekarza do współpracy.
— Tak, witam pana, miło mi pozna´c, to naprawd˛e zaszczyt dla mnie. Ale
nie rozumiem, czego pan ode mnie chce? — Mówi ˛
ac to trz ˛
asł si˛e nieco, i Joze
zrozumiał, ˙ze lekarz naprawd˛e jest wiekowy, na pewno po osiemdziesi ˛
atce, mo˙ze
jeszcze starszy. . . Trzeba zachowa´c cierpliwo´s´c.
— To jest obca istota. . . Kimkolwiek by była, jest ranna i nieprzytomna. Mu-
simy zrobi´c co si˛e da, by ocali´c jej ˙zycie.
— Ale co my mo˙zemy? To co´s zakute jest w pancerz, który pełen jest jakiego´s
płynu. Lecz˛e ludzi, nie znam si˛e na zwierz˛etach ani na takich istotach.
— Ja te˙z si˛e na tym nie znam, doktorze. Nikt na całej Ziemi si˛e na tym nie zna.
Ale musimy spróbowa´c. Trzeba zdj ˛
a´c mu kombinezon i zobaczy´c, jak mo˙zemy
mu pomóc.
— To niemo˙zliwe! Wtedy ten płyn wycieknie.
101
— Oczywi´scie, dlatego zachowamy ostro˙zno´s´c. B˛edziemy musieli ustali´c co
to za płyn, zdoby´c go wi˛ecej i napełni´c wann˛e w s ˛
asiednim pokoju. Obejrzałem
ju˙z kombinezon. Hełm chyba da si˛e zdj ˛
a´c. Je´sli poluzuj˛e klamry, b˛edziemy mogli
wzi ˛
a´c próbk˛e płynu.
Doktor Bratos stał przez kilka bezcennych chwil w milczeniu, poruszaj ˛
ac tyl-
ko bezgło´snie wargami.
— Pewnie tak, ale w co złapiemy t˛e próbk˛e? To bardzo trudne i zupełnie nie-
zgodne z praktyk ˛
a i przepisami. . .
— Mniejsza o to, w co złapiemy próbk˛e — warkn ˛
ał Joze, niemal trac ˛
ac cier-
pliwo´s´c. Odwrócił si˛e do Petara, który stał obok w milczeniu, pal ˛
ac schowanego
w dłoni papierosa. — Pomo˙ze pan? Prosz˛e przynie´s´c z kuchni jaki´s gł˛eboki talerz
czy co´s innego. . .
Petar skin ˛
ał tylko głow ˛
a i wyszedł. Dały si˛e słysze´c jakie´s przytłumione na-
rzekania wdowy, ale zaraz wrócił z jej najlepszym rondlem.
— B˛edzie dobry — powiedział Joze, unosz ˛
ac głow˛e obcego. — Teraz prosz˛e
wsun ˛
a´c go pod spód.
Gdy garnek znalazł si˛e ju˙z na miejscu, odpi ˛
ał jedn ˛
a z klamer. Pomi˛edzy heł-
mem a kryz ˛
a kombinezonu widniała cienka na włos szczelina, ale nic si˛e z niej nie
s ˛
aczyło. Dopiero gdy ruszył drugi zacisk, ze ´srodka trysn ˛
ał pod ci´snieniem stru-
mie´n przezroczystej cieczy. Zanim udało si˛e ponownie zapi ˛
a´c klamry, garnuszek
był napełniony do połowy. Joze znów uniósł głow˛e obcego, a Petar bez mówienia
mu, co ma robi´c, wysun ˛
ał naczynie.
— Gor ˛
ace — powiedział.
Joze dotkn ˛
ał rondla.
— Ciepłe tylko, nie gor ˛
ace. Około stu dwudziestu stopni Fahrenheita. Ciepły
ocean na gor ˛
acej planecie.
— Ale. . . czy to woda? — wyj ˛
akał doktor Bratos.
— Pewnie tak. My´sl˛e, ˙ze to pan powinien sprawdzi´c. Słodka czy morska?
— Nie jestem chemikiem. . . Sk ˛
ad mog˛e wiedzie´c. . . ? To takie skomplikowa-
ne. . .
Petar roze´smiał si˛e i wzi ˛
ał z nocnego stolika szklank˛e Jozego.
— To akurat łatwo jest sprawdzi´c — mrukn ˛
ał i zanurzył j ˛
a w rondelku. Uniósł
potem, na wpół napełnion ˛
a, pow ˛
achał zawarto´s´c, wzi ˛
ał łyk do ust i spróbował. —
Smakuje jak zwykła woda morska, ma jednak gorzki posmak.
Joze wzi ˛
ał od niego szklank˛e.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne — zaprotestował doktor, ale został zignorowa-
ny. Tak, to była słona woda, zwykła słona woda z jak ˛
a´s ostro smakuj ˛
ac ˛
a domiesz-
k ˛
a.
— Zupełnie jak ´sladowa ilo´s´c jodyny. Czy mo˙ze pan sprawdzi´c t˛e wod˛e na
obecno´s´c jodyny, doktorze?
102
— Ale jak. . . tutaj. . . nie, to zbyt skomplikowane. Potrzeba dobrego laborato-
rium z pełnym wyposa˙zeniem. . . — zawiesił głos, otwieraj ˛
ac torb˛e i czego´s w niej
szukaj ˛
ac, ale niczego nie wyjmuj ˛
ac. — Trzeba to odda´c do laboratorium.
— Nie mamy tu nic takiego, doktorze. Musimy poradzi´c sobie sami. Zwykła
woda morska b˛edzie musiała wystarczy´c.
— Przynios˛e wiadro i napełni˛e wann˛e — zaofiarował si˛e Petar.
— Dobrze. Ale prosz˛e nie wlewa´c od razu wody do wanny, tylko zanie´s´c j ˛
a
do kuchni i ogrza´c.
— Racja. — Petar wymin ˛
ał milcz ˛
acego ksi˛edza i znikn ˛
ał. Joze spojrzał na
ojca Perca i pomy´slał o mieszka´ncach wioski.
— Prosz˛e tu zosta´c, doktorze — powiedział. — Ten obcy jest pa´nskim pa-
cjentem, a prócz pana nie ma tu ˙zadnego innego lekarza. Prosz˛e tylko przy nim
usi ˛
a´s´c.
— Tak, oczywi´scie, ma pan racj˛e — mrukn ˛
ał jakby z ulg ˛
a doktor Bratos, przy-
suwaj ˛
ac krzesło i siadaj ˛
ac.
W kuchni nie wygaszono jeszcze ognia rozpalonego przed ´sniadaniem. Joze
dorzucił drewienek, zdj ˛
ał ze ´sciany du˙zy miedziany kocioł i postawił go z brz˛e-
kiem na piecu. Drzwi pokoju wdowy otworzyły si˛e na chwil˛e, ale zatrzasn˛eły
zaraz, nim zd ˛
a˙zył na nie spojrze´c. Petar wrócił z wiadrem wody i wlał j ˛
a do kotła.
— Co robi ˛
a ludzie? — spytał Joze.
— Ła˙z ˛
a w kółko i gadaj ˛
a jeden do drugiego. Nie narobi ˛
a nam kłopotów. Je´sli
jednak niepokoj ˛
a pana, mog˛e pojecha´c na posterunek i przywie´z´c policjantów lub
zatelefonowa´c gdzie´s.
— Nie, powinienem o tym pomy´sle´c wcze´sniej. Teraz jest mi pan tu potrzeb-
ny. Tylko pan jeden z całego tego towarzystwa nie jest zupełnym ignorantem ani
obł ˛
aka´ncem.
Petar u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Przynios˛e jeszcze wody.
Wanna była niewielka, a kocioł du˙zy, zatem gdy wlali podgrzan ˛
a wod˛e, wy-
pełniła si˛e nieco powy˙zej połowy, co w zupełno´sci wystarczało dla niedu˙zego ob-
cego. Joze wzi ˛
ał go na r˛ece i niczym dziecko przeniósł do wanny. Oczy dziwnej
istoty znów si˛e otworzyły, ´sledz ˛
ac ka˙zdy gest, ale nie wyra˙zały protestu. Uło˙zyw-
szy obcego w wodzie, Joze wyprostował si˛e, by wzi ˛
a´c gł˛eboki oddech.
— Najpierw hełm, potem zobaczymy, jak rozpi ˛
a´c ten kombinezon.
Pochylił si˛e i zacz ˛
ał powoli odpina´c klamry.
Wszystkie pu´sciły bez problemów. Joze obluzował hełm, gotów nało˙zy´c go
w ka˙zdej chwili z powrotem, gdyby pojawiły si˛e jakie´s kłopoty. Woda morska
mieszała si˛e powoli z tajemniczym płynem, ale istota zdawała si˛e przyjmowa´c to
całkiem dobrze. Po minucie Joze zsun ˛
ał hełm, przytrzymuj ˛
ac głow˛e obcego jedn ˛
a
dłoni ˛
a, by nie uderzyła o dno wanny.
103
Mi˛esisty grzebie´n wyprostował si˛e teraz, dobrze widoczny. Z hełmu wybie-
gał cienki drucik poł ˛
aczony z jakim´s l´sni ˛
acym, metalowym urz ˛
adzeniem z boku
głowy obcego, zapewne słuchawk ˛
a lub czym´s w tym rodzaju. Joze ostro˙znie usu-
n ˛
ał j ˛
a z otworu o niewiadomym przeznaczeniu. Obcy otwierał i zamykał usta,
pozwalaj ˛
ac dostrzec kremowo˙zółte, pr ˛
a˙zkowane podniebienie. Pomrukiwał przy
tym z cicha bardzo niskim głosem.
Petar przyło˙zył ucho do metalowego boku wanny.
— Mówi chyba, czy co. Co´s słysz˛e.
— Niech pan da stetoskop, doktorze — powiedział Joze, a gdy lekarz nie ru-
szył si˛e z miejsca, sam si˛egn ˛
ał do torby. Rzeczywi´scie, przycisn ˛
awszy słuchawk˛e
do wanny usłyszał wyra´znie modulowane d´zwi˛eki, łudz ˛
aco podobne do mowy.
— Na razie nie potrafimy go zrozumie´c — powiedział, oddaj ˛
ac stetoskop dok-
torowi, który przyj ˛
ał go odruchowo. — Teraz trzeba zaj ˛
a´c si˛e kombinezonem.
Nigdzie nie wida´c było ˙zadnych szwów, niczego te˙z nie wyczuł wodz ˛
ac pal-
cami po materii. Obcy jednak musiał zrozumie´c, czego szukaj ˛
a, z trudem uniósł
bowiem r˛ek˛e i poruszył co´s pod kołnierzem. Płynnym ruchem kombinezon otwo-
rzył si˛e na całej długo´sci, potem szczelina rozdzieliła si˛e na dwie, biegn ˛
ac wzdłu˙z
obu nóg. Z prawej nogawki wypłyn ˛
ał strumyk bł˛ekitnej cieczy. Joze zerkn ˛
ał na
zielone ciało i widniej ˛
ace tu i ówdzie dziwne organy, potem odwrócił si˛e.
— Doktorze, poprosz˛e szybko o torb˛e. On jest ranny, to mo˙ze by´c krew. Mu-
simy co´s zrobi´c.
— Ale co niby? — spytał doktor Bratos nie ruszaj ˛
ac si˛e z miejsca. — Jakie
lekarstwa, jakie antyseptyki? Wszystko mo˙ze go zabi´c, nic nie wiemy o chemii
jego ciała.
— Nie s ˛
a tu potrzebne ˙zadne specyfiki. To zwykłe skaleczenie, przecie˙z mo˙ze
je pan opatrzy´c, powstrzyma´c krwawienie.
— Oczywi´scie, oczywi´scie — mrukn ˛
ał staruszek, wreszcie maj ˛
ac do zrobie-
nia co´s, co potrafił od lat. Zacz ˛
ał wyci ˛
aga´c banda˙ze i sterylne opatrunki, szuka´c
plastra i no˙zyczek.
Joze zanurzył r˛ece w nieco m˛etnej teraz wodzie i wsun ˛
ał dłonie pod zielo-
n ˛
a nog˛e. Dotkn ˛
ał ciepłego ciała. Wra˙zenie było osobliwe, ale wcale nie przykre.
Wyci ˛
agn ˛
ał ko´nczyn˛e z wody, ukazuj ˛
ac szerok ˛
a ran˛e mia˙zd˙zon ˛
a, z której s ˛
aczyła
si˛e bł˛ekitna posoka. Petar odwrócił oczy, ale doktor nało˙zył ju˙z płat gazy i owijał
nog˛e banda˙zem. Obcy szukał czego´s w le˙z ˛
acym obok niego na dnie wanny kombi-
nezonie, wyrywaj ˛
ac równocze´snie nog˛e z uchwytu Jozego, który zauwa˙zył nagle,
˙ze istota podaje mu co´s wydobytego z pojemnika na brzuchu. Znów poruszała
ustami, słycha´c było jej w ˛
atły pomruk.
— Co jest? Czego chcesz? — spytał Joze.
Obcy przyciskał owo co´s obiema r˛ekami do swojej piersi. Przedmiot przypo-
minał ksi ˛
a˙zk˛e i mógł rzeczywi´scie ni ˛
a by´c. Pokryty był l´sni ˛
ac ˛
a substancj ˛
a z czar-
nymi znakami na wierzchu. Bok wygl ˛
adał jak wiele zło˙zonych razem arkuszy
104
czego´s, zatem mo˙ze to naprawd˛e ksi ˛
a˙zka? — pomy´slał Joze. Obcy znów zacz ˛
ał
si˛e wyrywa´c, otwieraj ˛
ac usta szerzej, jak do krzyku.
— Gdy zanurzymy nog˛e w wodzie, banda˙z przemoknie — powiedział doktor.
— A mo˙ze owin ˛
a´c go pan ta´sm ˛
a samoprzylepn ˛
a?
— Tak, mam j ˛
a w torbie. B˛ed˛e jej potrzebował troch˛e wi˛ecej.
Obcy tymczasem zacz ˛
ał kołysa´c si˛e w wannie, wychlapuj ˛
ac wod˛e i ze wszyst-
kich sił staraj ˛
ac si˛e wyszarpn ˛
a´c nog˛e z r ˛
ak Jozego. Jedn ˛
a wielopalczast ˛
a dłoni ˛
a
przytrzymywał wci ˛
a˙z ksi ˛
a˙zk˛e, drug ˛
a szarpał banda˙z.
— Mo˙ze zrobi´c sobie krzywd˛e, prosz˛e go powstrzyma´c. To straszne — mruk-
n ˛
ał doktor, odsuwaj ˛
ac si˛e od wanny.
Joze si˛egn ˛
ał po le˙z ˛
ace na podłodze opakowanie.
— Ale˙z z pana idiota! — krzykn ˛
ał. — Czym go pan opatrzył? Gaz ˛
a przesy-
con ˛
a sulfonamidem?
— Zawsze u˙zywam tych opatrunków. S ˛
a najlepsze. Ameryka´nskie. Zapobie-
gaj ˛
a infekcjom.
Joze rzucił si˛e do wanny, by zedrze´c banda˙ze, ale obcy wymkn ˛
ał mu si˛e
i usiadł, wynurzaj ˛
ac cz˛e´s´c ciała z wody. Rozwarł szeroko oczy i usta, a˙z trysn˛eły
z nich strumienie. Gdy woda wyciekła i powietrze dotarło do strun głosowych,
rozległ si˛e narastaj ˛
acy krzyk bólu i odbił si˛e echem od bielonego sufitu pokoju.
W nieludzkim cierpieniu istota rozrzuciła ramiona, potem upadła twarz ˛
a w wod˛e.
Nie poruszała si˛e ju˙z i Joze nawet bez sprawdzania wiedział, ˙ze obcy nie ˙zyje.
Jedno rami˛e wykr˛econe miał do tyłu, drugie wci ˛
a˙z wystawało z wanny, a palce
´sciskały ksi ˛
a˙zk˛e. Z wolna uchwyt si˛e rozlu´znił i ksi ˛
a˙zka ci˛e˙zko spadła na podłog˛e.
— Niech pan mi pomo˙ze — powiedział Petar i Joze odwrócił si˛e ku niemu.
Doktor le˙zał na podłodze, a były partyzant kl˛eczał obok. — Zemdlał albo miał
atak serca. Co mo˙zemy zrobi´c?
Gniew gdzie´s uleciał, gdy Joze przykl˛ekn ˛
ał przy starszym panu. Doktor zda-
wał si˛e oddycha´c regularnie, twarz pozbawiona była rumie´nca, zatem najpewniej
to tylko zemdlenie. Powieki poruszyły si˛e. Ksi ˛
adz podszedł bli˙zej i spojrzał ponad
ramieniem Jozego.
Doktor Bratos otworzył oczy i powiódł wzrokiem po pochylonych nad nim
twarzach.
— Przepraszam — wykrztusił z siebie, potem znów opu´scił powieki, jakby
chciał uciec przed ich spojrzeniami.
Joze wstał, cały roztrz˛esiony. Ksi ˛
adz gdzie´s znikn ˛
ał. Koniec? Po wszystkim?
Owszem, mo˙ze i tak nie zdołaliby uratowa´c obcego, ale bez w ˛
atpienia nie uczynili
wszystkiego co w ich mocy. Nagle ujrzał mokr ˛
a plam˛e na podłodze i zastanowił
si˛e, gdzie znikn˛eła ksi ˛
a˙zka.
— Ojcze Perc! — krzykn ˛
ał z narastaj ˛
acym oburzeniem Ten typ wzi ˛
ał ksi ˛
a˙zk˛e,
najpewniej bezcenn ˛
a!
105
Pobiegł na korytarz, gdzie zderzył si˛e niemal z ksi˛edzem wychodz ˛
acym
z kuchni. Z pustymi r˛ekami! W nagłym przypływie strachu Joze domy´slił si˛e, co
ten starzec uczynił Min ˛
ał go czym pr˛edzej, podbiegł do pieca i otworzy drzwiczki.
Otwarta ksi ˛
a˙zka le˙zała pomi˛edzy płon ˛
acymi polanami, wysychaj ˛
ac parowała
obficie. Tak, to z pewno´sci ˛
a była ksi ˛
a˙zka, stronice pokryte były jakimi´s znaczka-
mi. Poszuka r˛ecznika, by j ˛
a wyci ˛
agn ˛
a´c, gdy ogie´n buchn ˛
ał płomieniem przez cały
pokój, niemal trafiaj ˛
ac go w twarz. Joze jednak nawet nie pomy´slał o zagro˙ze-
niu. Podłoga zasłana była kawałkami roz˙zarzonego drewna, w palenisku tliły si˛e
ju˙z tylko jakie´s mizerne płomyki. Z czegokolwiek owa ksi ˛
a˙zka została zrobiona,
musiała jedynie wyschn ˛
a´c, by spłon ˛
a´c w okamgnieniu.
— To było samo zło — powiedział ksi ˛
adz od drzwi. — Zao duh, plugawy
stwór z ksi˛eg ˛
a złego. Ostrzegano nas, takie rzeczy zdarzały si˛e ju˙z na ziemi. Spra-
wiedliwym wiernym pozostaje wówczas odeprze´c atak. . .
Petar przepchn ˛
ał si˛e obok duchownego i pomógł Jozemu usi ˛
a´s´c na krze´sle,
otrzepuj ˛
ac go jednocze´snie z tl ˛
acych si˛e drobin. Joze nawet ich nie zauwa˙zył,
odczuwał jedynie przemo˙zne zm˛eczenie.
— Dlaczego tutaj? — spytał. — Spo´sród wszystkich miejsc na ´swiecie, czemu
wła´snie tutaj? Ledwie kilka stopni na zachód i obcy trafiłby do Triestu, gdzie s ˛
a
i chirurdzy, i szpitale, i całe nowoczesne wyposa˙zenie. Albo gdyby troch˛e jeszcze
wytrwał w powietrzu, to mo˙ze zobaczyłby ´swiatła i wyl ˛
adował w Rijece. Tam
co´s by mo˙zna poradzi´c. Ale tutaj?! — Zerwał si˛e na nogi, zaciskaj ˛
ac w pró˙znym
gniewie roztrz˛esione pi˛e´sci.
— Dlaczego musiało si˛e to sta´c w tym pełnym przes ˛
adów i ciemnoty zak ˛
atku
´swiata?! Co to w ogóle za ´swiat?! Przecie˙z niecałe sto pi˛e´cdziesi ˛
at kilometrów od
tego zadupia jest akcelerator cz ˛
astek o mocy pi˛eciu milionów woltów! A on był
tak blisko. . .
Dlaczego?!
Joze siedział bezwładnie na krze´sle. Poczuł si˛e bardzo, bardzo stary i nie-
wyobra˙zalnie wprost zm˛eczony. Ilu rzeczy mogliby najpewniej nauczy´c si˛e z tej
ksi ˛
a˙zki?
Westchn ˛
ał od serca i zadr˙zał cały, jakby ogarni˛ety wysok ˛
a gor ˛
aczk ˛
a.
Autoportret — (Portrait of the Artist)
11.00!!! BIURO MARTINA!
Tak głosiła kartka przypi˛eta do prawego górnego rogu tablicy. Sam j ˛
a tam
umie´scił i własnor˛ecznie wypisał p˛edzelkiem, tuszem marki Funereal India na
˙zółtym papierze. I du˙zymi literami.
Pachs starał si˛e sobie wmówi´c, ˙ze to kolejna z fanaberii Martina: pouczenie,
opieprz albo inne uwagi, i był o tym przekonany pisz ˛
ac kartk˛e. Dopiero rano miss
Fink wyprowadziła go z bł˛edu konspiracyjnym szeptem:
— Dzisiaj to przywioz ˛
a, widziałam na jego biurku rachunek. Wiesz, Mark
IX — zamrugała nerwowo i zaj˛eła si˛e jakimi´s papierami.
Mark IX. Wiedział, ˙ze kiedy´s do tego dojdzie, ale nie chciał o tym my´sle´c
i oszukiwał siebie i innych twierdz ˛
ac, ˙ze jest niezast ˛
apiony. Popatrzył na swoje
dłonie oparte na tablicy: stare, pobru˙zd˙zone i poznaczone plamami w ˛
atrobowymi,
zawsze troch˛e brudne od tuszu, z odciskami od p˛edzla na palcach. Zacisn ˛
ał dłonie
w pi˛e´sci widz ˛
ac, ˙ze zaczynaj ˛
a dr˙ze´c.
Miał prawie godzin˛e do spotkania z Martinem, tote˙z postanowił sko´nczy´c
to, nad czym aktualnie pracował. Przypi ˛
ał do tablicy kolejn ˛
a plansz˛e na rysun-
ki i poszukał scenariusza. Strona trzecia chały zatytułowanej „Ramiona miło´sci”
do czerwcowego numeru Real Rangeland Romances, koncentratu grafoma´nstwa
i tandety. Na szcz˛e´scie dialogi wpisywane przez miss Fink na maszynie zajmo-
wały przynajmniej połow˛e miejsca. Westchn ˛
ał i przeczytał scenariusz pierwszej
planszy:
„W domu, Judy płacze, a Robert bardzo zły!”
Głowa numer trzy; narysował odpowiedni owal niebieskim ołówkiem i zło˙zo-
n ˛
a z kresek posta´c z uniesion ˛
a r˛ek ˛
a w tle. Robot Komiksowy Mark VIII załatwiał
reszt˛e. Pachs wsun ˛
ał do pojemnika plansz˛e, po czym jeszcze szybciej j ˛
a wyj ˛
ał: za-
pomniał o dymkach, wi˛ec pospiesznie naszkicował je razem z zagi˛etymi w stron˛e
postaci ogonkami i wł ˛
aczył robota.
Urz ˛
adzenie zawarczało, rozbłysły lampki kontrolne, a Pachs zaj ˛
ał si˛e klawia-
tur ˛
a wprowadzaj ˛
ac dane: DZIEWCZYNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 3, SMUTNA
BOHATERKA. Naturalnie dziewcz˛eta w komiksach miały te same twarze: „bo-
haterka” oznaczało, ˙ze maszyna ma nie rusza´c włosów, bo ta posta´c niezmiennie
107
jest blondynk ˛
a w przeciwie´nstwie do damskiego „czarnego charakteru” — za-
wsze brunetki. Z m˛e˙zczyznami było dokładnie tak samo. Robot bzykn ˛
ał i pokle-
kotał sam do siebie, wybieraj ˛
ac wła´sciwe wzory z pami˛eci. Po kilku sekundach
co´s pstrykn˛eło i gumowy odcisk zast ˛
apił niebieski owal oznaczaj ˛
acy twarz.
M ˛
E ˙
ZCZYZNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 6, SMUTNA, BOHATER.
Drugi stempel zamiast drugiego owalu. W scenariuszu było „zły”, ale to zała-
twiała uniesiona r˛eka, jako ˙ze we wzorach (jak i w komiksach) były tylko smutne
i szcz˛e´sliwe postacie.
M ˛
E ˙
ZCZYZNA, GARNITUR, RYSUJ.
Zako´nczony p˛edzelkiem chwytak opadł i błyskawicznymi poci ˛
agni˛eciami za-
cz ˛
ał malowa´c posta´c w garniturze na niebieskich liniach naniesionych ołówkiem,
z zagi˛eciami w tych samych co od pi˛e´cdziesi˛eciu lat miejscach, z takim samym
krawatem i dodatkami. Dwie krótkie linie poł ˛
aczyły kołnierzyk z odciskiem gło-
wy i p˛edzel znieruchomiał, za to na ekranie wy´swietlił si˛e napis: CZEKAM NA
POLECENIA i co´s zaburczało.
Pachs dziabn ˛
ał w klawisz z napisem PI ˛
E ´S ´
C i napis zgasł, a chwytak z p˛edzlem
wzi ˛
ał si˛e do roboty.
Stary krytycznie przyjrzał si˛e rysunkowi — dziewcz˛e było zdecydowanie za
mało nieszcz˛e´sliwe, wi˛ec domalował jej po łezce w k ˛
acikach oczu. Lepiej, ale
tła nie ma. Nacisn ˛
ał przycisk DYMKI patrz ˛
ac nie widz ˛
acym wzrokiem na pra-
c˛e automatu, po czym, gdy ten sko´nczył, wcisn ˛
ał kod 473, co oznaczało OKNO
W DOMU, Z FIRANKAMI. Pojawiło si˛e w dostosowanej automatycznie do wiel-
ko´sci postaci perspektywie i rozległ si˛e brz˛eczyk.
Drugi rysunek miał przedstawia´c:
„Judy pada na kanap˛e, Robert próbuje j ˛
a uspokoi´c, jej matka wpada zła w far-
tuchu”.
Oprócz trzech dymków miał si˛e tam jeszcze zmie´sci´c czterowersowy na-
pis, tote˙z Pachs, zamiast próbowa´c niemo˙zliwego, czyli zmie´sci´c to wszystko
na niewystarczaj ˛
acej przestrzeni przewidzianej na obrazek, zastosował klasycz-
ny chwyt:
MAŁY DOMEK.
Na papierze pojawił si˛e mały domek, z którego wychodziły trzy dymki —
niech czytelnik, półanalfabeta i cały kretyn, pogłówkuje troch˛e i domy´sli si˛e, co
kto mówi. Pachs był zm˛eczony i nie zamierzał si˛e przepracowywa´c.
*
*
*
Komiks sko´nczył tu˙z przed jedenast ˛
a, uło˙zył starannie plansze wraz ze sce-
nariuszem i wyczy´scił pojemniki na tusz w mechanizmie robota. Trudno powie-
dzie´c dlaczego, ale tusz zawsze wysychał, cho´c teoretycznie nie powinno to mie´c
108
miejsca przez dwadzie´scia cztery godziny. Pachs opu´scił r˛ekawy, odwiesił zielony
daszek przeciwsłoneczny na klosz uchylnej lampy, odruchowo prostuj ˛
ac ramiona
pomaszerował przez sekretariat, w którym miss Fink uporczywie waliła w klawi-
sze maszyny do pisania, i przez otwarte drzwi wszedł do gabinetu Martina.
— Luis, nie wygłupiaj si˛e — Martin wisiał na telefonie klaruj ˛
ac co´s rozmów-
cy tonem ociekaj ˛
acym wazelin ˛
a. — Je´sli to kwestia słowa, to czyje lepsze: ja-
kiego´s komiwoja˙zera z Kansas City, czy moje? Wła´snie. . . okay. . . jasne, Louis,
zadzwoni˛e rano. . . tobie te˙z. . . i pozdrów Helen.
Martin odło˙zył z trzaskiem słuchawk˛e i ponuro spojrzał na Pachsa.
— O co chodzi? — warkn ˛
ał.
— Przyszedłem, bo chciał mnie pan widzie´c.
— A, prawda. . . — Martin podrapał si˛e po czuprynie ogryzionym ko´ncem
ołówka, dzi˛eki czemu na kołnierz sypn˛eła kaskada łupie˙zu, i poprawił siedzenie
w fotelu. — Interes to interes, Pachs, wiesz o tym. Koszty stale rosn ˛
a i trzeba
oszcz˛edza´c. Czy ty wiesz, ile kosztuje tona papieru?
— Je´sli pan my´sli o nast˛epnym obci˛eciu mojej pensji, to nie wiem czy to
mo˙zliwe. . . no, mo˙ze troch˛e. . .
— Nie zamierzam ci obcina´c pensji, Pachs, zamierzam ci˛e zwolni´c. Kupiłem
Mark IX i ju˙z zwerbowałem dzieciaka do obsługi.
— Przecie˙z ja mog˛e obsługiwa´c, wystarczy mi kilka dni i. . .
— To nie wchodzi w gr˛e. Dziewczyninie płac˛e grosze, bo jest prosto ze szkoły,
a przyuczono j ˛
a konkretnie do tego modelu, wi˛ec z punktu wi˛ecej z niego wyci´snie
ni˙z ty po roku. Wiesz, ˙ze to nic osobistego, po prostu musz˛e zmniejszy´c koszty.
Powiem ci co´s: mamy ´srod˛e, ale zapłac˛e ci do ko´nca tygodnia i od razu mo˙zesz
i´s´c do domu.
— Po o´smiu latach to faktycznie wspaniałomy´slne — parskn ˛
ał Pachs, ale Mar-
tin był z natury nieczuły na sarkazm czy ironie, wi˛ec nie wywarło to na nim naj-
mniejszego wra˙zenia.
— Nie dzi˛ekuj, tyle mog˛e dla ciebie zrobi´c — odparł spokojnie i si˛egn ˛
ał po
telefon.
Nie pozostało nic wi˛ecej do powiedzenia, tote˙z Pachs wyszedł staraj ˛
ac si˛e
trzyma´c prosto i nie odwraca´c, cho´c słyszał jak maszyna do pisania zgubiła rytm.
Zamiast wróci´c do studia wyszedł na korytarz i powoli zamkn ˛
ał drzwi. Przez
chwil˛e stał opieraj ˛
ac si˛e o nie plecami, dopóki nie dotarło do´n, ˙ze cho´c szyba jest
mleczna, to i tak mo˙zna przez ni ˛
a dostrzec jego posta´c. Gdy to sobie u´swiadomił,
czym pr˛edzej odszedł.
*
*
*
Za rogiem był tani bar, w którym po ka˙zdej wypłacie wypijał piwo, i tam
skierował swe kroki.
109
— Dzie´n dobry szanownej osobie — powitał go robot — barman ciepłym
barytonem z celtyckim akcentem. — To co zwykle, mr Pachs?
— Nie, ty plastikowo — gazrurkowa imitacjo pijanego Irlandczyka. Podwójn ˛
a
whisky.
— Jak sobie pan szanowny ˙zyczy — robot wprawnym ruchem nalał dokładnie
odmierzon ˛
a ilo´s´c alkoholu do szklaneczki i przesun ˛
ał j ˛
a po kontuarze ku kliento-
wi.
Pachs wychylił drinka jednym haustem i poczuł ciepło przebijaj ˛
ace si˛e przez
ot˛epienie. No to koniec — teraz umieszcz ˛
a go w Domu Obywateli — Seniorów
na reszt˛e ˙zycia, czyli praktycznie był ju˙z martwy. To było co´s, o czym najlepiej
było nie my´sle´c. Kolejna podwójna whisky załatwiła inn ˛
a kwesti˛e — pieni ˛
adze
przestały stanowi´c problem, jako ˙ze po tym tygodniu ju˙z nigdy nie b˛edzie ani pra-
cował, ani zarabiał, ani wydawał. Dawka alkoholu, do której nie był przyzwycza-
jony, st˛epiła ból, tote˙z postanowił wróci´c. Trzeba było zebra´c osobiste drobiazgi
i odebra´c czek, a wolał to zrobi´c bez ´swiadków i ceremonii.
*
*
*
— Które pi˛etro pan sobie ˙zyczy? — spytała winda.
— Id´z w choler˛e! — warkn ˛
ał Pachs.
Nigdy dot ˛
ad nie u´swiadamiał sobie, ile robotów kr˛eci si˛e wokół niego. Dzi´s
zdał sobie z tego spraw˛e, podobnie jak i z tego, ˙ze ich serdecznie nienawidzi.
— Przepraszam, ale takiej firmy nie ma w rejestrze tego budynku — odezwał
si˛e robot.
— Pi˛etro dwudzieste trzecie — odparł Pachs wdzi˛eczny losowi, ˙ze w windzie
nie było nikogo wi˛ecej.
*
*
*
Drzwi prowadz ˛
ace do studia bezpo´srednio z korytarza były otwarte i Pachs
zd ˛
a˙zył przez nie przej´s´c, zanim zrozumiał powód, a wtedy było ju˙z za pó´zno, by
si˛e cofn ˛
a´c — wysłu˙zony Mark VIII le˙zał na boku w k ˛
acie, a na jego miejscu po-
jawił si˛e czarny walec si˛egaj ˛
acy prawie do sufitu i dziwnie kojarz ˛
acy si˛e z sejfem.
— Podł ˛
aczony i gotów do pracy, mr Martin. Ma stuprocentow ˛
a gwarancj˛e do
ko´nca swoich dni, a ja chciałbym panu da´c próbk˛e jego wszechstronnych umiej˛et-
no´sci — o´swiadczył m˛e˙zczyzna w szarym kombinezonie, którego odcie´n dosko-
nale komponował si˛e z obudow ˛
a automatu.
Obok stali: Martin, miss Fink i szczupła dziewczyna w ró˙zowym sweterku
oboj˛etnie ˙zuj ˛
aca gum˛e.
110
— Prosz˛e mu zleci´c konkretne zadanie, mr Martin — powiedział m˛e˙zczyzna
wymachuj ˛
ac l´sni ˛
acym ´srubokr˛etem — okładka do magazynu, powiedzmy. Co´s,
czego pana robot nie jest w stanie zrobi´c, i czego dot ˛
ad ˙zadna maszyna faktycznie
nie była w stanie wykona´c. . .
— Fink! — sapn ˛
ał Martin i sekretarka po´spiesznie sprawdziła w teczce z ilu-
stracjami.
— Mamy jedn ˛
a okładk˛e do sko´nczenia, mr Martin — zameldowała usłu˙z-
nie. — Miał j ˛
a zrobi´c mr Pachs, ale. . .
— To do prawdziwej ksi ˛
a˙zki i ˙zadne gumowe stemple nie nadaj ˛
a si˛e na okład-
k˛e do „Walki prawdziwych zawodowców”.
— Niech si˛e pan nie martwi — m˛e˙zczyzna wprawnie cho´c delikatnie wyłuskał
szkic z dłoni miss Fink. — Poka˙z˛e panu, do czego zdolny jest Mark IX, bo na
słowo i tak mi pan nie uwierzy. Wyszkolony operator mo˙ze go zaprogramowa´c na
podstawie szkicu lub opisu, a ta´sm˛e z programem mo˙zna zarówno przechowywa´c,
jak i poprawi´c w razie konieczno´sci.
Siadł przy umieszczonej z boku klawiaturze i wzi ˛
ał si˛e do roboty. W miar˛e
wpisywania danych z dziurkarki wysuwała si˛e wst˛ega perforowanej ta´smy zwija-
j ˛
aca si˛e w szpul˛e w specjalnym pojemniku.
— Wasz nowy operator jest wszechstronnie przygotowany, wi˛ec nie powinno
by´c ˙zadnych problemów. Gotowe, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy ma pan
specjalne ˙zyczenia co do stylu, w jakim okładka ma by´c zrobiona?
Martin chrz ˛
akn ˛
ał, co do złudzenia przypominało odgłos, jaki wydaj ˛
a ogłupiałe
wieprze.
— Tak my´slałem, ˙ze pana to zaskoczy — m˛e˙zczyzna u´smiechn ˛
ał si˛e wyrozu-
miale. — Mark IX mo˙ze rysowa´c w stylu ka˙zdego znanego artysty Złotego Wieku:
Raymond, Kubert, Caniff, Giunta, Barry czy Drak˛e. Wystarczy wybra´c.
— A Pachs?
— Przepraszam, nie dosłyszałem. . .
— ˙
Zart. Niech b˛edzie Caniff.
Pachs najpierw si˛e zarumienił, potem poczuł wszechogarniaj ˛
acy chłód. Miss
Fink spojrzała przypadkiem w jego stron˛e i pospiesznie spu´sciła wzrok. Pachs
miał ochot˛e wyj´s´c, ale nie mógł. Jeszcze nie mógł.
— . . . Tu wkładamy ta´sm˛e, centrujemy obiektyw na ´srodek kartki i wciska-
my ten guzik. Po zaprogramowaniu mo˙ze go obsługiwa´c dziecko albo szympans,
na jedno wychodzi. Przy tej pami˛eci, jak ˛
a dysponuje, ka˙zdy obiekt na rysun-
ku jest opracowywany osobno, a gotowy ł ˛
aczony w cało´s´c z reszt ˛
a, dzi˛eki cze-
mu automatycznie uzyskuje si˛e zgodno´s´c wielko´sci, perspektywy i układu ty-
pograficznego. Półcienie zreszt ˛
a tak˙ze. Gotow ˛
a kompozycj˛e mo˙zna obejrze´c na
tym ekranie i gdyby zachodziła konieczno´s´c wprowadzenia jakichkolwiek popra-
wek, mo˙zna to zrobi´c przy funkcji edycyjnej. Je´sli natomiast jest si˛e zadowolonym
111
z pierwszego projektu, wystarczy nacisn ˛
a´c przycisk DRUKUJ i prosz˛e — mówi ˛
ac
to nacisn ˛
ał ten˙ze guzik.
W robocie co´s sykn˛eło i na podło˙zon ˛
a kartk˛e papieru zjechał z góry prosto-
k ˛
atny tłok. Gdy si˛e zetkn˛eły, co´s ponownie zasyczało, z boku wyciekła odrobina
pary i tłok wrócił do pozycji wyj´sciowej.
— I jak si˛e panu podoba to dzieło sztuki? — spytał m˛e˙zczyzna, podaj ˛
ac Mar-
tinowi kartk˛e.
Martin ponownie chrz ˛
akn ˛
ał, a Pachs zajrzał mu przez rami˛e. Nie mógł ode-
rwa´c oczu czuj ˛
ac dziwn ˛
a pustk˛e w głowie. To był rzeczywi´scie Caniff, a co gor-
sze było to co´s, czego on, Pachs, nigdy nie potrafiłby tak narysowa´c. Nie był co
prawda wybitnym artyst ˛
a, ale te˙z nie był miernot ˛
a. Miał du˙ze do´swiadczenie za-
równo w komiksach, jak i w ilustracjach okładkowych, i w najlepszym okresie był
naprawd˛e dobry. Zawsze był lepszy ni˙z maszyny i wszyscy to przyznawali. Ale to
„zawsze” wła´snie si˛e sko´nczyło — ten robot bił go na głow˛e i Pachs był zmuszony
uczciwie si˛e z tym zgodzi´c. Przestał by´c potrzebny a nawet u˙zyteczny w jedynej
dziedzinie, na jakiej si˛e znał. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze tak zacisn ˛
ał pi˛e´sci, i˙z paznok-
cie wbiły mu si˛e w ciało, wi˛ec pospiesznie rozprostował dłonie i stwierdził ku
swemu zaskoczeniu, ˙ze dr˙z ˛
a.
Wszyscy pozostali tymczasem wyszli i robot został wył ˛
aczony. Pachs czym
pr˛edzej zamkn ˛
ał drzwi, bo nie chciał słucha´c, co panience w sweterku jest po-
trzebne, by mogła spokojnie pracowa´c. Wsun ˛
ał dłonie pod pachy i odczekał a˙z
przestan ˛
a si˛e trz ˛
a´s´c, po czym wzi ˛
ał si˛e do roboty.
Starannie przypi ˛
ał kartk˛e do tablicy, ustawił ´swiatło, by nie raziło go w oczy,
i wprawnymi ruchami podzielił arkusik na standardow ˛
a stron˛e komiksu zło˙zon ˛
a
z sze´sciu pól, z czego jedno było zdecydowanie wi˛eksze, a jedno małe. Pracuj ˛
ac
spokojnie i przerywaj ˛
ac jedynie po to, by oceni´c z pewnej odległo´sci efekty lub
˙zeby sprawdzi´c szczegóły, wykonał szkice ołówkiem, odsapn ˛
ał i zabrał si˛e za
tusz. Gdy sko´nczył, było ju˙z wczesne popołudnie. Starannie umył swój ulubiony
p˛edzelek marki Windsor and Newton i przyjrzał si˛e cało´sci.
Z korytarza dobiegły głosy. Zdecydował, ˙ze zrobił co mógł i najwy˙zsza pora
odej´s´c.
Zanim zd ˛
a˙zyłyby go ogarn ˛
a´c w ˛
atpliwo´sci, Pachs szybko cofn ˛
ał si˛e do drzwi,
wzi ˛
ał rozp˛ed i wyskoczył przez okno z dwudziestego trzeciego pi˛etra.
*
*
*
Miss Fink usłyszała brz˛ek p˛ekaj ˛
acej szyby i odruchowo wrzasn˛eła, po czym
wpadła do studia i wrzasn˛eła jeszcze gło´sniej. Martin wyskoczył z gabinetu kln ˛
ac
na hałas, lecz zamilkł, gdy dotarło do´n co si˛e stało. Wyjrzał przez wybite okno —
widziana z tej wysoko´sci mała posta´c plastyka stanowiła centrum błyskawicznie
112
rosn ˛
acego zbiegowiska. Przypominał szmacian ˛
a lalk˛e z dziwacznie powyginany-
mi ko´nczynami, le˙z ˛
ac ˛
a cz˛e´sciowo na chodniku, cz˛e´sciowo na jezdni.
— O Bo˙ze, niech pan na to spojrzy. . . — j˛ekn˛eła miss Fink.
Martin bez słowa podszedł do tablicy, na któr ˛
a wskazywała, i przyjrzał si˛e
starannie wyko´nczonej historyjce. Pierwsza plansza przedstawiała Pachsa pracu-
j ˛
acego przy tej wła´snie tablicy. Druga — Pachsa myj ˛
acego p˛edzel. Na trzeciej
podchodził do drzwi, a na czwartej stał przed oknem w efektownej grze ´swiateł
i cieni. Pi ˛
ata była widokiem z góry, to znaczy z okna, na posta´c lec ˛
ac ˛
a wzdłu˙z
´sciany budynku ku ulicy. Na ostatniej przedstawiono starannie i z detalami ciało
starego m˛e˙zczyzny, potrzaskane i pokrwawione po zetkni˛eciu si˛e z mask ˛
a parku-
j ˛
acego przy kraw˛e˙zniku samochodu. Wokół stali przera˙zeni ludzie.
— No nie — mrukn ˛
ał z niesmakiem Martin. — Nie trafił w rzeczywisto´sci
w ten wóz, chybił o dobre dwa jardy. Czy nie miałem racji mówi ˛
ac, ˙ze nie miał
oka do szczegółów?
Zacofana planeta — (Survival
Planet)
— Przecie˙z ta wojna zako´nczyła si˛e na wiele lat przed moim narodzeniem!
Czy jeden głupi stary torpedowiec mo˙ze jeszcze kogokolwiek interesowa´c? —
Dali, zwany Małolatem, najwyra´zniej nie rozumiał o co chodzi.
Na szcz˛e´scie komandor Lian Stan˛e był nie tylko człowiekiem niesłychanie
do´swiadczonym i wytrzymałym, ale tak˙ze z natury spokojnym i nigdy nie tracił
zimnej krwi.
— Było to dokładnie pi˛e´cdziesi ˛
at lat temu, a Era Słu˙zalstwa te˙z troch˛e po-
trwała. Nie znaczy to jednak, ˙ze przestało lata´c wszystko, co zostało wypuszczone
w przestrze´n w zwi ˛
azku z wojn ˛
a! — Stan˛e spojrzał w okno, gdzie na pierwszym
planie rysowała si˛e sylwetka jego okr˛etu wojennego, widmowa na tle gwiazd two-
rz ˛
acych imperium, z którym walczyli tak długo, by je w ko´ncu zniszczy´c. — Samo
Słu˙zalstwo trwało pewnie ze sto lat, a my ci ˛
agle jeszcze jeste´smy w połowie re-
konstruowania ekonomii i gospodarki, i zwalczania ich niewolniczej neutralno´sci.
W dodatku musimy uwa˙za´c na ich maszyny, takie jak ta! — kopn ˛
ał z obrzydze-
niem pokład.
— Znam to wszystko na pami˛e´c! — Dali był ju˙z wyra´znie zdenerwowany. —
Kr˛ec˛e si˛e po planetach od chwili wst ˛
apienia do floty. Tylko co to ma wspólnego,
do diabła, z t ˛
a cholern ˛
a Mozaik ˛
a, któr ˛
a tyle czasu gonili´smy? Przecie˙z takich stat-
ków zrobiono podczas wojny chyba z bilion i wypuszczono w chmurki. Dlaczego
akurat jeden taki antyk mo˙ze wzbudza´c zainteresowanie?
— Gdyby´s cho´c raz uwa˙znie przeczytał opis techniczny — komandor wska-
zał na le˙z ˛
ac ˛
a przed nim broszurk˛e — zamiast marnowa´c energi˛e w okolicznych
burdelach, traciłby´s teraz mniej nerwów. Torpedowiec klasy Mozaika jest broni ˛
a
przystosowan ˛
a do wojny w przestrzeni. Jest to statek kosmiczny sterowany przez
komputer zaprogramowany tak, aby odnale´z´c okre´slone cele i zniszczy´c je. Ma,
rzecz jasna, własn ˛
a obron˛e jak i mechanizm autodestrukcji w przypadku dostania
si˛e w obce r˛ece lub wyczerpania ´zródeł energii. Jego główn ˛
a broni ˛
a s ˛
a torpedy
energetyczne, zdolne zniszczy´c dowoln ˛
a planet˛e.
114
— Nigdy nie s ˛
adziłem, ˙ze to ma pokładowy komputer — mrukn ˛
ał Dali. —
Mówi si˛e zawsze, ˙ze roboty maj ˛
a zakodowane blokady, uniemo˙zliwiaj ˛
ace zabija-
nie ludzi. Czy ten nie ma tego wynalazku?
— Raczej wbudowane ni˙z zakodowane. To bardziej oddaje stan faktyczny —
poprawił go Stan˛e. — Pami˛etaj, ˙ze roboty nie maj ˛
a ludzkiej psychiki; cho´c pod
wzgl˛edem zło˙zono´sci nie ust˛epuje ona naszej, to jednak jest inna. Wi˛ekszo´sci
z nich nie jest znane poj˛ecie moralno´sci. Dawno temu, w pocz ˛
atkach naszej ro-
botyki, budowali´smy maszyny o ludzkiej psychice. To zreszt ˛
a jest domena spe-
cjalistów. Ale, o ile wiem, dzi´s tego typu umysły maj ˛
a tylko niektóre, w ˛
asko wy-
specjalizowane maszyny. Reszta si˛e nie sprawdziła I została lepiej dostosowana
do swojej działalno´sci. Otó˙z wła´snie Mozaika nie zna poj˛ecia moralno´sci, chy-
ba ˙ze potraktujemy tak mo˙zliwo´s´c kalkulacji, jak wiele jest w stanie unicestwi´c!
Ma detektor masy i gdy przekracza ona w odnalezionym czy napotkanym obiek-
cie poziom krytyczny, rozpoczyna si˛e działanie, w efekcie którego mo˙ze z du˙zym
powodzeniem by´c zniszczony zarówno statek, jak i planeta. Wszystkie dane, ja-
kie poprzedzaj ˛
a atak, s ˛
a raz jeszcze kodowane i interpretowane — najprawdopo-
dobniej ten torpedowiec miał si˛e zaj ˛
a´c czwart ˛
a planet ˛
a układu, w którym teraz
jeste´smy.
— Czy mamy co´s w archiwum o tej planecie?
— Nie. Jest to nie zbadany dotychczas system, przynajmniej do czasów, które
obejmuj ˛
a nasze archiwa. Ale Słu˙zalcy mogli o niej co´s takiego usłysze´c, ˙ze zde-
cydowali si˛e na jej zniszczenie. Jeste´smy tu po to, aby si˛e dowiedzie´c, dlaczego
tak postanowili.
Małolat stał przetrawiaj ˛
ac usłyszane informacje.
— I to jest jedyny powód? — odezwał si˛e w ko´ncu. — Je´sli nam si˛e uda, to
b˛edzie wszystko. . . ? My´sl˛e, ˙ze to nie powinno by´c zbyt trudne. . .
— Ten sposób rozumowania najlepiej wyja´snia, dlaczego na tym statku masz
tak nisk ˛
a rang˛e — obwie´scił sw ˛
a obecno´s´c artylerzysta Arnild.
Arnild był weteranem słu˙zby patrolowej, która słyn˛eła z tego, ˙ze dział eme-
rytalny nie narzekał na nadmiar petentów. Poza tym był całkowitym ignorantem,
wył ˛
aczaj ˛
ac trzy dziedziny: wojn˛e, komputery i działa.
— Czy mog˛e co´s doda´c od siebie, szefie? Po pierwsze — ka˙zdy wróg Słu-
˙zalców jest naszym sprzymierze´ncem, a mo˙ze nawet przyjacielem. Po drugie —
mo˙ze tak by´c, ˙ze jest to wróg całej rasy ludzkiej i wtedy b˛edziemy musieli u˙zy´c
Mozaiki, ˙zeby ukr˛eci´c łeb całej sprawie, czyli zako´nczy´c zbo˙zne dzieło rozpo-
cz˛ete przez Słu˙zalców. Po trzecie — Słu˙zalcy mogli tu co´s ukry´c, na przykład
zast˛epcze centrum dowodzenia. Co´s, co raczej zniszcz ˛
a ni˙z nam poka˙z ˛
a. Ka˙zdy
z tych powodów jest wystarczaj ˛
acy, ˙zeby zainteresowa´c si˛e t ˛
a planet ˛
a, nie?
— B˛edziemy w atmosferze za dwadzie´scia godzin — Dali przerwał cisz˛e,
która nagle zapadła — ale je´sli damy mu pełn ˛
a moc, to mo˙zemy by´c za siedem.
115
— Długo si˛e nie uchowasz. Jeste´s zbyt niecierpliwy, jak na grzeczne dziec-
ko — Arnild nawet nie odwrócił głowy od ekranu, ustawiaj ˛
ac filtr podczerwieni
na najlepsz ˛
a ostro´s´c.
— Panowie, troch˛e kultury — głos Stane’a był jak zwykle cichy i spokoj-
ny. — To, ˙ze jest nas tu trzech na tym zadupiu zapomnianym przez Boga i nasze
dowództwo, to jeszcze nie powód, ˙zeby nie przestrzega´c podstawowych zasad do-
brego wychowania. A poza tym, Arnild, zapomniałe´s, ˙ze Dali nigdy nie walczył
ze Słu˙zalcami. A teraz jazda na nasz ˛
a łajb˛e.
*
*
*
Przelatywali przez atmosfer˛e w milczeniu. Zwiadowczy planetolot zataczał
kr˛egi po równikowej orbicie, gdy uzyskali pierwsze odczyty i odbitki z powierzch-
ni. Duplikaty pow˛edrowały na stół, oryginały zostały w zapiecz˛etowanych kase-
tach, które otwiera si˛e tylko w bazie.
— Niewiele tego — komandor odsun ˛
ał odczyty — a i tak człowiek głupieje.
Nie mamy innej rady, schodzimy i rozejrzymy si˛e na miejscu.
Arnild w milczeniu ogl ˛
adał zdj˛ecia. Jego pałce odruchowo uruchamiały nie
istniej ˛
ace wyrzutnie. Dali pierwszy przerwał cisz˛e.
— Faktycznie, nic ciekawego. Kupa wody i jeden wielki kontynent.
— Nic wykrywalnego — to był Stan˛e. — ˙
Zadnego promieniowania, du˙zych
mas metalu na powierzchni czy we wn˛etrzu planety, ˙zadnych ´zródeł energii. ˙
Zad-
nych powodów, dla których tu jeste´smy.
— Ale jeste´smy! — Arnild zako´nczył kontemplacj˛e zdj˛e´c. — Wi˛ec zamiast
strz˛epi´c g˛eb˛e, zje˙zd˙zajmy na dół i przekonajmy si˛e naocznie, po choler˛e si˛e tu
znale´zli´smy. To — pstrykn ˛
ał w zdj˛ecie — jest chyba jaka´s wioska. Prymityw!
Dymy z palenisk, tubylcy szwendaj ˛
a si˛e po okolicy jak ´sni˛ete rybki. . .
— A tu s ˛
a owce na polu — przerwał jak zwykle Dali — i łodzie wypływaj ˛
ace
z zatok. Powinni´smy co´s znale´z´c!
— No có˙z, pozosta´nmy w tej zbo˙znej nadziei. Przygotowa´c si˛e do l ˛
adowania!
Starym zwyczajem odbyło si˛e ono z hukiem i błyskiem. Przyziemili w za-
gajniku na wzgórzu, na którego stoku była poło˙zona najwi˛eksza na kontynencie
osada.
— Pozytywny odczyt atmosfery — Dali wył ˛
aczył analizator.
— Zosta´n przy celownikach, Arnild — Stan˛e był tym razem jeszcze spokoj-
niejszy ni˙z zwykle. — Trzymaj nas na wizji, ale wal tylko na mój rozkaz.
— Albo gdy ci˛e zabij ˛
a — głos Arnilda był całkowicie wyprany z emocji.
— Albo gdy mnie zabij ˛
a — Stan˛e nie ust˛epował mu pod tym wzgl˛edem ani
na jot˛e. — W tym wypadku zostaniesz dowódc ˛
a.
Razem z Dallem nało˙zyli lekkie skafandry i opu´scili statek. Powietrze było
chłodne i przyjemnie orze´zwiaj ˛
ace.
116
— Pachnie wspaniale po odorze tych katakumb!
— Masz rzadki dar obrzydzania sobie ˙zycia — odezwał si˛e w słuchawkach
Arnild. — Hej! Zobaczcie no, co si˛e dzieje w wiosce!
Dall ustawił ostro´s´c lornetki. Stan˛e zrobił to, gdy tylko opu´scili pokład.
— Nic si˛e nie rusza! Wy´slij „Oko”!
Z hukiem boostera owalny aparat opu´scił planetolot i zacz ˛
ał zatacza´c kr˛egi
nad wiosk ˛
a. Składała si˛e ona z około setki domów o przestronnych wej´sciach, tak
˙ze „Oko” mogło spenetrowa´c ich wn˛etrza.
— Nikogo — głos Arnilda był pełen sarkazmu. — Ani jednego zwierzaka, nie
mówi ˛
ac o gospodarzach. I gdzie si˛e podziała ta przysłowiowa go´scinno´s´c wobec
gwiezdnych tułaczy?
— Ludzie nie mogli, u diabła, tak po prostu znikn ˛
a´c — zdenerwował si˛e Da-
li. — W któr ˛
a stron˛e by´s nie spojrzał, pola s ˛
a puste. A przecie˙z dym z kominów
jeszcze si˛e snuje po okolicy!
— Dym jest, a ludzi nie ma — głos Arnilda znów był beznami˛etny. — Zejd´z-
cie z łaski swojej na dół i rozejrzyjcie si˛e.
„Oko” opu´sciło wiosk˛e i leciało w kierunku statku. Wła´snie przelatywało nad
zagajnikiem, gdy stan˛eło jak wryte, a słuchawki rozdarły si˛e głosem Arnilda:
— Stop! Tam nikogo nie ma, ale z dziesi˛e´c jardów nad wami kto´s jest i to
nawet nie taki brzydki!
Obaj zainteresowani powstrzymali naturalny odruch zadarcia głów i podzi-
wiania tego kogo´s. Zrobili to dopiero po chwili, gdy byli ju˙z w wystarczaj ˛
aco
bezpiecznej odległo´sci, by unikn ˛
a´c niezasłu˙zonych podarków, które mogły si˛e im
posypa´c na głowy.
— Uwa˙zajcie! Obni˙zam grata dla lepszego obrazu. Dziewczyna, ładna, nie ma
˙zadnej widocznej broni, tylko jak ˛
a´s spódniczk˛e. Siedzi na drzewie i nie rusza si˛e.
Oczy ma zamkni˛ete. Wygl ˛
ada na cholernie przestraszon ˛
a.
Obaj podró˙znicy dostrzegli konturowy obraz w soczewkach swoich lornetek.
— Nie podje˙zd˙zaj bli˙zej, ale wł ˛
acz gło´snik i przeł ˛
acz mnie na lini˛e.
— Ju˙z si˛e robi.
— Jeste´smy przyjaciółmi. . . Zejd´z. . . Nie chcemy ci˛e skrzywdzi´c. . . — słowa
odbijały si˛e echem i zniekształcone powracały do ich uszu.
— Słyszy, szefie, ale mo˙ze jej nie uczyli esperanto — zauwa˙zył Arnild. —
Rezultaty twojej przemowy s ˛
a nikłe — mocniej przytuliła si˛e do pnia.
Stane poznał troch˛e j˛ezyk Słu˙zalców w czasie wojny, ale teraz musiał si˛e nie-
´zle nagimnastykowa´c, zanim sklecił zrozumiał ˛
a dla wroga wi ˛
azank˛e d´zwi˛eków.
— To co´s dało, szefie — meldował Arnild. — Podskoczyła tak, ˙ze omal nie
zleciała z tej grz˛edy. Teraz wlazła chyba dwa razy wy˙zej i siedzi.
— Niech mi pan pozwoli tam wej´s´c, sir — Dali stał na baczno´s´c. — Wezm˛e
lin˛e i wdrapi˛e si˛e do niej. To jedyny sposób. Tak samo jak z kotem.
Stane rozejrzał si˛e wokoło.
117
— Wygl ˛
ada na to, ˙ze jest to najlepsze rozwi ˛
azanie. We´z ze statku lekk ˛
a lin˛e,
ze dwie´scie jardów. I pospiesz si˛e, bo zaczyna zmierzcha´c.
˙
Zelazo wer˙zn˛eło si˛e w pie´n i Dali rozpocz ˛
ał wspinaczk˛e. Dziewczyna poczuła
ruch drzewa i wtedy spostrzegł jasn ˛
a plam˛e jej twarzy, zwrócon ˛
a ku dołowi. Po-
tem plama znikła i zaszele´sciły li´scie. Ruszył w gór˛e, zanim Arnild zrelacjonował
sytuacj˛e.
— Uwa˙zaj! Wlazła wy˙zej, jest nad tob ˛
a!
— Co mam robi´c, komandorze? — spytał Dali, siedz ˛
ac okrakiem na grubym
konarze, z dziesi˛e´c stóp nad ziemi ˛
a.
— Wła´z dalej. Ona nie mo˙ze wej´s´c wy˙zej ni˙z na czubek. Na pewno j ˛
a dogo-
nisz — wypowied´z Stane’a jak zwykle napawała otuch ˛
a.
Wspinaczka była teraz łatwiejsza — gał˛ezie rosły bli˙zej i nie były tak rozło˙zy-
ste jak w dole. Wchodził powoli, ˙zeby nie przestraszy´c dziewczyny. Byli odci˛eci
od otoczenia w swoim własnym ´swiecie — ´swiecie drzewa, tylko połyskuj ˛
acy
obiektyw „Oka” przypominał, ˙ze obok nich s ˛
a te˙z inni. Dali zawi ˛
azał kolejny w˛e-
zeł. Po raz pierwszy w tej misji wiedział, ˙ze jest potrzebny, ˙ze robi to, co umie
i robi to dobrze. U´smiechn ˛
ał si˛e do swoich my´sli. Mogła wej´s´c jeszcze wy˙zej —
gał˛ezie z pewno´sci ˛
a by j ˛
a utrzymały. Ale dla jakich´s, jej tylko znanych powodów,
znalazł j ˛
a na nast˛epnym konarze. Stan ˛
ał obok. Odetchn ˛
ał i odezwał si˛e łagodnie,
u´smiechaj ˛
ac si˛e:
— Nie masz powodów, ˙zeby si˛e ba´c. Chc˛e tylko pomóc ci bezpiecznie zej´s´c
i wróci´c do przyjaciół. Dlaczego nie złapiesz si˛e liny?
Dziewczyna wzdrygn˛eła si˛e i odwróciła. Była młoda i ładna. Miała długie
czarne włosy zaplecione w warkocz. Wygl ˛
adała całkiem swojsko — tylko ten
strach. . . Gdy był blisko, mógł zobaczy´c, ˙ze cała dr˙zy. R˛ece i nogi trz˛esły si˛e
w nieustannych drgawkach. Zacisn˛eła z˛eby i z k ˛
acika ust s ˛
aczyła si˛e stru˙zka krwi
z przygryzionych warg. Nigdy dotychczas nie s ˛
adził, ˙ze ludzkie oczy mog ˛
a by´c
tak pełne przera˙zenia.
— Naprawd˛e nie masz si˛e czego ba´c — powtórzył.
Poruszał si˛e bardzo ostro˙znie, cho´c gał ˛
a´z była mocna — nie było niczego, za
co mógłby si˛e złapa´c i oboje mogli si˛e bardzo szybko znale´z´c na ziemi. A to była
rzecz, jakiej sobie najmniej ˙zyczył. Powoli owin ˛
ał lin˛e wokół gał˛ezi i obwi ˛
azał
si˛e ni ˛
a w pasie. K ˛
atem oka widział, ˙ze dziewczyna rozgl ˛
ada si˛e spłoszona jego
zachowaniem.
— Przyjaciele — próbował j ˛
a uspokoi´c, po czym przeło˙zył to na j˛ezyk Słu˙zal-
ców, gdy˙z wydawało si˛e, ˙ze zrozumiała poprzedni ˛
a wypowied´z dowódcy. — No
’rvenn!
Krzyk jaki wydarł si˛e z jej gardła był straszny — jak u torturowanego zwie-
rz ˛
atka. Zaskoczyła go, a potem było ju˙z za pó´zno. Udało jej si˛e. Odbiła si˛e z ca-
łych sił i skoczyła w dół, mierz ˛
ac w luk˛e mi˛edzy gał˛eziami. Głuchy łomot ´swiad-
czył o zako´nczeniu znajomo´sci. Jego uratował w˛ezeł, jaki zaci ˛
agn ˛
ał chwil˛e przed-
118
tem. Wlazł z powrotem na konar, z którego przed chwil ˛
a zleciał, i bujał si˛e przez
chwil˛e w´sród li´sci. Potem opu´scił si˛e najszybciej jak potrafił, zwijaj ˛
ac za sob ˛
a
lin˛e. Spojrzawszy na to, co le˙zało pod drzewem, nie wysilił si˛e nawet na pytanie
czy dziewczyna ˙zyje.
— Starałem si˛e j ˛
a powstrzyma´c. Robiłem co mogłem — głos mu wyra´znie
dr˙zał.
— Widzieli´smy. Nie było ˙zadnego sposobu, ˙zeby j ˛
a przekona´c, gdy zdecydo-
wała si˛e skoczy´c.
— Niepotrzebne było to odezwanie w mowie Słu˙zalców. . . — Arnild był na
zewn ˛
atrz i chciał jeszcze co´s doda´c, ale spojrzawszy na Stane’a zamkn ˛
ał si˛e.
— Zapomniałem — Dali był niepocieszony. — Pami˛etałem tylko, ˙ze j ˛
a rozu-
mie. Nie przyszło mi do głowy, ˙ze mo˙ze si˛e tego przestraszy´c. To była pomyłka,
ale przecie˙z wszyscy je popełniamy! Ja nie chciałem jej ´smierci. . . — opanował
si˛e z wysiłkiem i zamilkł.
— Lepiej we´z co´s na nerwy, wiemy, ˙ze to nie była twoja wina — głos Stane’a
był ju˙z spokojny. — Pochowamy j ˛
a pod drzewem. Pomog˛e ci, Arnild.
Potem usiedli do posiłku, który ci ˛
agn ˛
ał si˛e jak zapalenie płuc z przerzutami.
Nikt nie był głodny, nikt te˙z nie miał ochoty do rozmowy. Stan˛e pokazał im du˙zy
zielony owoc le˙z ˛
acy pod drzewem.
— Mamy odpowied´z, po co tam wlazła i dlaczego nie znikn˛eła jak reszta. Po
prostu nie zd ˛
a˙zyła si˛e schowa´c, poszedłszy po jedzenie. Trzeba si˛e rozejrze´c po
wiosce.
— Nie s ˛
adzi pan, szefie, ˙ze mo˙ze by´c troch˛e za ciemno? Proponuj˛e poczeka´c
do rana.
Arnild poło˙zył miotacz na kolanach i rozgl ˛
adał si˛e zapraszaj ˛
aco po okolicy.
Jako´s nic nie skorzystało z jego zaproszenia.
— S ˛
adz˛e, ˙ze masz racj ˛
a. Nie ma sensu tłuc si˛e po nocy. Przestaw „Oko” na
podczerwie´n i pu´s´c na rekonesans. Mo˙ze to nam co´s da.
— Zostan˛e na podgl ˛
adzie — Dali zerwał si˛e na nogi. — Nie jestem. . . ´spi ˛
acy.
Mo˙ze co´s znajd˛e, sir.
Komandor u´smiechn ˛
ał si˛e przelotnie, po czym zgodził si˛e na projekt.
— Obud´z mnie, je´sli co´s zobaczysz. Je´sli nie, to rano.
Noc min˛eła w ciszy i bezruchu. Z pierwszym brzaskiem Stan˛e i Dali zeszli ze
wzgórza z „Okiem” lec ˛
acym ponad ich głowami. Arnild został przy urz ˛
adzeniach
lokacyjnych.
— T˛edy, sir — Dali powa˙znie traktował obowi ˛
azki przewodnika. — Tu jest
co´s, co odkryłem w nocy, kontroluj ˛
ac obraz „Oka”.
Wyszli spomi˛edzy drzew na brzeg jeziora. W jego toni wida´c było jakie´s
szcz ˛
atki skorodowanej maszynerii.
— S ˛
adz˛e, ˙ze to jakie´s maszyny budowlane, sir, ale trudno mi okre´sli´c dokład-
niej. S ˛
a strasznie przerdzewiałe. Wygl ˛
ada na to, ˙ze le˙z ˛
a tu kup˛e czasu.
119
„Oko” zanurkowało i obraz stał si˛e bardziej szczegółowy.
— Zgadza si˛e, to maszyny kopi ˛
ace — Arnild nie miał cienia w ˛
atpliwo´sci. —
Cz˛e´s´c z nich spadła, reszta została czym´s zasypana. Wygl ˛
ada, jakby wpadły w pu-
łapk˛e. I wszystkie s ˛
a wytworem Słu˙zalców.
Stane wygl ˛
adał na zaskoczonego.
— Jeste´s pewien?
— Tak samo jak tego, ˙ze picie wody mi nie słu˙zy.
— Dobra, idziemy do wioski.
Stane z trudem przetrawiał uzyskane rewelacje, nawet nie staraj ˛
ac si˛e tego
ukry´c. I ponownie Małolat odkrył, gdzie podziali si˛e tubylcy. Wystarczyło pomy-
´sle´c, wszedłszy do pierwszej z brzegu chaty, ale jak wiadomo, rzeczy najprostsze
s ˛
a zawsze najtrudniejsze. Podłoga była klepiskiem, le˙z ˛
acy po´srodku odłam ska-
ły udawał palenisko. Wn˛etrze było puste i nosiło ´slady pospiesznej ewakuacji.
Resztki jedzenia, jakie´s stare szmaty i skorupy — wszystko ´swiadczyło o tym, ˙ze
gospodarze bardzo si˛e spieszyli. Dalia zastanowiła skóra porzucona przy paleni-
sku — po jej podniesieniu ukazała si˛e nader malownicza dziura.
— Tutaj, sir.
Podłoga tunelu była ubita tak samo, jak klepisko chaty. Miał ponad trzy stopy
´srednicy i wiódł lekkim skosem Bóg wie jak gł˛eboko.
— No, tak — Stan˛e był zdegustowany. — Uciekli t˛edy. Przy´swie´c, zobaczymy
dok ˛
ad to prowadzi.
Ale okazało si˛e, ˙ze łatwiej powiedzie´c ni˙z wykona´c. Promie´n si˛egał na jakie´s
dziesi˛e´c jardów, do zakr˛etu, za którym ział mrok. „Oko”, które wmeldowało si˛e
tam, przekazywało tylko ciemno´s´c.
— Sprawdz˛e w innej chacie — odezwał si˛e Arnild. — „Oko” odkryło takie
nory we wszystkich tych „budynkach”. Mo˙zna, szefie?
— Dobrze, ale ostro˙znie. Je´sli tam s ˛
a ludzie, to nie ma sensu straszy´c ich
jeszcze bardziej. S ˛
adz ˛
ac po tej dziewczynie i tak s ˛
a wystarczaj ˛
aco przera˙zeni.
Po chwili Arnild był z powrotem na linii.
— Znalazłem drugi tunel, a teraz jeszcze jeden. Niezbyt dobrze to wygl ˛
ada.
Nie wiem, czy b˛ed˛e w stanie wróci´c t ˛
a drog ˛
a. To si˛e mo˙ze lada chwila obsun ˛
a´c.
— „Oczu” mamy do´s´c w zapasie — komandor był dzi´s bojowo nastawiony. —
Id´z do przodu.
— Wygl ˛
ada solidniej. Jakby skały. . . załamanie. . . du˙za sala. . . Czekaj! Stój!
Tu jest jeden! Widz˛e go! Spieprza w gł ˛
ab tunelu!
— Za nim!
— Nie tak łatwo — odezwał si˛e gło´snik po chwili milczenia. — Korytarz
wygl ˛
ada na ´slepy. Kawał ´sciany blokuje tunel. Ten spryciarz musiał go za sob ˛
a
zawali´c. Zawracam. . . Ognia!
— Co si˛e dzieje, Arnild?
120
— Nast˛epna skała omal nie zgruchotała „Oka”. Wygl ˛
ada na to, ˙ze zasypali
tunel i to skutecznie. Teraz obraz jest martwy i nie mog˛e złapa´c sygnału iden-
tyfikacyjnego — Arnild był zaskoczony i zły.
— Spryciule — Stan˛e był zdenerwowany. — Wystawili tego klienta na wabia
i wpu´scili maszyn˛e w tunel — pułapk˛e, któr ˛
a potem zasypali. Maj ˛
a tu ciekawe
obrz ˛
adki powitalne. Wygl ˛
ada na to, ˙ze nie lubi ˛
a obcych i najpewniej, jak wynika
z ich dotychczasowych do´swiadcze´n, maj ˛
a racj˛e.
— To si˛e chyba nazywa szeroko rozumiana profilaktyka. Na wszelki wypadek
daj w łeb, a potem sprawd´z, komu. Milusi´nscy — Arnild doszedł do równowagi
psychicznej.
— Ale dlaczego?
Zaskoczenie nie było wła´sciwym słowem dla opisania stanu Dalia — wła-
´sciwszym byłoby zaszokowanie.
— Dlaczego ci tutaj tak bardzo boj ˛
a si˛e Słu˙zalców? To oczywiste, ˙ze Słu˙zalcy
stracili kup˛e czasu, aby si˛e do nich dokopa´c. Czy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e
dlatego, ˙ze znale´zli, czy dlatego, ˙ze nie znale´zli tego, czego szukali?
— Chciałbym to wiedzie´c — Stan˛e był zrezygnowany. — To ułatwiłoby nam
robot˛e. Trzeba wysła´c raport do Kwatery Głównej. Mo˙ze oni co´s wymy´sl ˛
a.
Wracaj ˛
ac do statku zobaczyli ´swie˙zo rozkopan ˛
a ziemi˛e koło drzewa, przy któ-
rym pochowali dziewczyn˛e. Grób był pusty, a grunt zryty we wszystkich kierun-
kach. Na korze widniały ´slady zrobione chyba jakimi´s stalowymi narz˛edziami
albo. . . gigantycznymi z˛ebami. Co´s czy kto´s zabrał ciało, w swoisty sposób ozna-
czaj ˛
ac teren i pnie. Grób ł ˛
aczył si˛e wykopem z czarn ˛
a dziur ˛
a, b˛ed ˛
ac ˛
a wej´sciem do
podziemi.
Przed snem Stan˛e dwukrotnie zrobił obchód, sprawdzaj ˛
ac czy wej´scia s ˛
a za-
mkni˛ete, a obwody alarmowe wł ˛
aczone. Mimo to nie mógł zasn ˛
a´c. Zastanawiało
go to wszystko. Czuł, ˙ze odpowied´z jest blisko, tylko musi sobie przypomnie´c ja-
ki´s drobiazg. Ale jaki? Zapadł w sen, nie znalazłszy odpowiedzi. Gdy si˛e ockn ˛
ał,
było jeszcze ciemno, ale miał uczucie, ˙ze stało si˛e co´s strasznego. Co go, u licha,
mogło zbudzi´c? Otrz ˛
asaj ˛
ac si˛e ze snu wreszcie co´s sobie uprzytomnił — prze-
ci ˛
ag. Podmuch wiatru. Rzecz niemo˙zliwa przy zamkni˛etej cyrkulacji powietrza.
Zerwał si˛e na nogi, zapalił ´swiatło i dobył miotacza. Arnild zbudzony hałasem
ziewn ˛
ał i skoczył do drzwi.
— Co si˛e dzieje?
— Bud´z Dalia, my´sl˛e, ˙ze kto´s si˛e dostał na statek!
— Chyba odwrotnie — Arnild opadł na łó˙zko. — Posłanie Dalia jest puste!
— Coo?
Stane pobiegł do sterowni. Systemy alarmowe były wył ˛
aczone, a na wyj´sciu
komputera le˙zała kartka z jednym słowem. Pi˛e´s´c komandora zacisn˛eła si˛e na niej
i gdy po chwili min˛eło osłupienie, dotarło do niego znaczenie tego ´swistka.
121
— Idiota! Głupi, pieprzony gówniarz! Arnild, „Oko”, nie, dwa, natychmiast
i poł ˛
acz je z hennami!
— Co si˛e tu wła´sciwie dzieje, szefie? Co ta młoda nadzieja Floty Galaktycznej
znowu wymy´sliła? — w głosie Arnilda mo˙zna było wyczu´c ˙zywe zainteresowa-
nie.
— Polazł do podziemi! Musimy go zatrzyma´c!
Po Dallu nie było ´sladu, ale ziemia koło drzewa wygl ˛
adała na ´swie˙zo ruszan ˛
a.
— Puszcz˛e tu „Oko” — Stan˛e był zdecydowany. — Ty we´z drugie i wpu´s´c
w najbli˙zsz ˛
a dziur˛e. U˙zywaj gło´sników. W j˛ezyku Słu˙zalców nadawaj, ˙ze jeste-
´smy przyjaciółmi.
— Ale przecie˙z widziałe´s reakcj˛e tej dziewczyny, gdy Dali zagadał do niej
w tym slangu. . .
— Widziałem, ale jak inaczej mo˙zemy im co´s przekaza´c? Masz jaki´s genialny
pomysł? Nie? No to do roboty! I spiesz si˛e!
Arnild miał ochot˛e powiedzie´c co my´sli, ale spojrzenie na twarz komandora
przekonało go, ˙ze lepiej zachowa´c dyplomatyczne milczenie. Zabrał aparat i ru-
szył do wsi.
Je´sli nawet który´s z tubylców usłyszał oracj˛e, to nie dało si˛e zaobserwowa´c
˙zadnej reakcji. Jeden z automatów został zasypany zwałami szutru i piachu, skut-
kiem czego Stan˛e przestał by´c u˙zyteczny w tej fazie operacji. Arnild natomiast,
a wła´sciwie jego „Oko”, odkrył wielk ˛
a komnat˛e zapełnion ˛
a głodnymi i przera˙zo-
nymi owcami. Tyle ˙ze poza nimi nie było w ´srodku ˙zywej duszy. Przy wyj´sciu
z pieczary „Oko” dostało si˛e w lawin˛e kamieni. I to był chwalebny koniec tego
przedsi˛ewzi˛ecia. Cisz˛e przerwał Stan˛e:
— No có˙z, sami si˛e prosz ˛
a. Jak nie mo˙zna po dobroci, to we´zmiemy ich sił ˛
a.
— Szefie, co´s si˛e rusza koło drzewa — przerwał mu Arnild. — Miałem to
w lornecie, ale chyba znikn˛eło, bo ju˙z jest spokój.
Podchodzili wolno, z odbezpieczon ˛
a broni ˛
a, pod niebem płon ˛
acym wschodem
sło´nca. Szli, wiedz ˛
ac co znajd ˛
a, ale łudzili si˛e nadziej ˛
a, ˙ze to ich zboczona woj-
n ˛
a wyobra´znia podsuwa im takie my´sli. Oczywi´scie, ich wyobra´znia miała jak
zwykle racj˛e. Ciało Dalia, zwanego Małolatem, le˙zało w trawie przy wej´sciu do
tunelu. Le˙zał spokojnie, tyle ˙ze sielski obrazek m ˛
aciła barwa tego, co było kiedy´s
twarz ˛
a: krwista czerwie´n.
— Skurwiele! Bydło! — nie było w ˛
atpliwo´sci, ˙ze gdyby Arnild miał pod r˛e-
k ˛
a jakiego´s tubylca, ten ostatni zacz ˛
ałby szybko ˙załowa´c, ˙ze si˛e urodził. — Tak
post ˛
api´c z człowiekiem, który chciał im pomóc! Połamane r˛ece i nogi, obdarty ze
skóry! Jego twarz, nic nie zostało, uszy, nos, oczy. . . — głos przeszedł w niear-
tykułowany pomruk, w którym mo˙zna było wyró˙zni´c kunsztowne wi ˛
azanki. —
Powinni by´c starci z powierzchni ziemi! Dokładnie! To co Słu˙zalcy zacz˛eli. . . —
spojrzał na Stane’a i zamilkł.
122
— Tak zapewne czuli i post˛epowali wła´snie oni — głos komandora był spo-
kojny. — Czy nie rozumiesz, co si˛e tu działo?
Arnild potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Dali odkrył prawd˛e. Był młody, miał nadziej˛e, ˙ze mo˙ze zmieni´c kolej
rzeczy. Zdawał sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa. Poszedł, bo obwiniał siebie
o ´smier´c tej dziewczyny. A dlatego, ˙ze przeczuwał niebezpiecze´nstwo, zostawił
kartk˛e, na wypadek gdyby nie wrócił. Tam było napisane tylko jedno słowo: „Słu-
˙zalcy”. To było takie proste! My´smy szukali jakiego´s super skomplikowanego
rozwi ˛
azania, a tymczasem to najzwyklejszy na ´swiecie problem socjologiczny.
To jest, a wła´sciwie była planeta Słu˙zalców, odkryta i urz ˛
adzona przez nich dla
specjalnych potrzeb.
— ˙
Ze jak? — Arnild w dalszym ci ˛
agu nie rozumiał.
— Niewolnicy. Słu˙zalcy ci ˛
agle walczyli. Ty przecie˙z te˙z si˛e z nimi biłe´s. Znasz
ich styl walki i szafowanie lud´zmi. Stale potrzebowali armatniego mi˛esa, wi˛ec mu-
sieli je gdzie´s hodowa´c. Ta planeta jest odpowiedzi ˛
a na ten problem. Wymarzona
farma hodowlana — jeden kontynent pokryty puszcz ˛
a, z paroma miejscami na
osady. Utrzymywali tubylców na pierwotnym poziomie, tłumi ˛
ac wszelkie prze-
jawy ewolucji. Zapewniali minimum po˙zywienia, ale całkowicie wyeliminowali
technologi˛e. Kiedy nadchodził czas, czyli co ile´s tam lat, uznawali, ˙ze ju˙z mo˙zna
i zabierali tylu niewolników, ilu im było potrzeba, a reszt˛e zostawiali na dalsze
rozmna˙zanie. Zapomnieli tylko o jednej rzeczy.
W ˛
atpliwo´sci Arnilda znikn˛eły. Zacz ˛
ał rozumie´c o co tu chodzi.
— Zdolno´sci przystosowawcze?
— Oczywi´scie. Oraz instynkt samozachowawczy. Przy tym poł ˛
aczeniu wy-
starczy troch˛e czasu, ˙zeby ka˙zda istota, a co dopiero inteligentna, zacz˛eła si˛e sta-
ra´c uciec od ´smierci. Tu jest typowy przykład. Zamkni˛eta populacja,bez historii,
bez pisanego j˛ezyka — pi˛ekny materiał. Cyklicznie, co par˛e lat, nieznane potwory
spadały z nieba i kradły ich dzieci. Starali si˛e ucieka´c, ale nie było dok ˛
ad. Budo-
wali łodzie, ale nie było gdzie płyn ˛
a´c. Nie mo˙zna było nic zrobi´c. . .
— A˙z jaki´s sobieradek wykopał dół i wlazł tam z cał ˛
a famuł ˛
a, gdy tamci
przylecieli — przerwał mu Arnild.
— I ci ocaleli. Zgadza si˛e, to był pocz ˛
atek. Pomysł, który był skuteczny i który
rozwin˛eli do perfekcji, na jak ˛
a mogli si˛e zdoby´c nie maj ˛
ac maszyn. Tunele były
dłu˙zsze i biegły gł˛ebiej ni˙z Słu˙zalcy mogli si˛e dosta´c, a poza tym — od czego
inwencja własna — zacz˛eli si˛e zabezpiecza´c pułapkami. I w ten sposób wygra-
li. Jest to chyba jedyny przykład udanej rebelii całej planety w Erze Wielkiego
Słu˙załstwa. Znale´z´c ich nie było mo˙zna, gdy˙z korytarze s ˛
a zbyt długie. Z tego
samego powodu nie mógł ich wszystkich zabi´c gaz. Maszyny kopi ˛
ace ko´nczyły
jak nasze „Oczy”. A ludzie, którzy byli na tyle głupi, ˙zeby wle´z´c do tuneli. . . —
nie musiał ko´nczy´c, ciało Dalia mówiło samo za siebie.
— Ale, ale. . . Dlaczego wobec tego ta dziewczyna si˛e zabiła?
123
— Z czasem, jak s ˛
adz˛e, tunele stały si˛e ´swi˛eto´sci ˛
a. Musiały ni ˛
a by´c, je´sli
w ci ˛
agu wielu lat były spraw ˛
a absorbuj ˛
ac ˛
a ich czas i wysiłki. Dzieciaki uczo-
no ju˙z od najmłodszych lat, ˙ze demony przychodz ˛
a z nieba, a ich ratunek kryje
si˛e tylko pod ziemi ˛
a. Dokładne odwrócenie religii ze starej, dobrej Ziemi. Ka˙zdy
z nich, ledwie tylko nauczył si˛e chodzi´c, był wychowywany tak, ˙ze wiedział, gdzie
mo˙ze si˛e schroni´c przed wrogiem i ˙ze za nic nie wolno mu zdradzi´c tej tajemni-
cy, czyli budowy i rozmieszczenia tuneli. Był te˙z uczony, co nale˙zy zrobi´c, gdy
demony znów przyjd ˛
a z nieba. Wej´scia do tuneli s ˛
a tak usytuowane, ˙zeby mo˙zna
było szybko z nich skorzysta´c. Ta okolica musi swoim wygl ˛
adem przypomina´c
ser szwajcarski i to w najlepszym gatunku. S ˛
adz˛e, ˙ze ewakuacja od chwili za-
uwa˙zenia statku trwała sekundy. Dziewczyna niestety nie zd ˛
a˙zyła. Gdyby zeszła,
wskazałaby nam drog˛e, a gdy po ni ˛
a weszli´smy, to jako demony zmusiliby´smy
j ˛
a do mówienia. Jedynie ´smier´c zapewniała milczenie. A sk ˛
ad ona i cała reszta
mogli wiedzie´c, ˙ze Słu˙zalcy to nie jedyne istoty, jakie mog ˛
a spa´s´c z nieba? Dali
zrozumiał to, tylko niezbyt dokładnie zdał sobie spraw˛e z pewnych rzeczy. Miał
nadziej˛e, ˙ze uda mu si˛e wytłumaczy´c im, ˙ze Słu˙zalcy odeszli i nigdy ju˙z nie wró-
c ˛
a, a z nieba spadli dobrzy ludzie. Tyle tylko, ˙ze nikt z nich go nie słuchał.
Gdy ciało Dalia zostało ju˙z umieszczone na statku w hermetycznym pojemni-
ku, odetchn˛eli.
— Nie zazdroszcz˛e tym, którzy przyb˛ed ˛
a tu po nas, aby przekona´c tubyl-
ców — Arnild otarł pot z czoła. — Ale, szefie, wci ˛
a˙z jeszcze nie rozumiem,
dlaczego, u Boga Ojca, Słu˙zalcy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e?
— S ˛
adz˛e, ˙ze zło˙zyło si˛e na to wiele przyczyn. Z jakich powodów wojsko po
zdobyciu jakiej´s twierdzy wysadza w powietrze budynki, niszczy pomniki i co
si˛e tylko da w przypadku, gdy mieszka´ncy stawili zaciekły opór? Jest to chyba
w´sciekło´s´c i niezadowolenie z tego, ˙ze musieli si˛e bi´c i pokonywa´c ten opór —
s ˛
a to stare, ludzkie emocje. A tu si˛e to spot˛egowało — ta planeta musiała lata-
mi stawia´c opór ich zakusom. Czyli reasumuj ˛
ac, mo˙zna powiedzie´c, ˙ze zło˙zyło
si˛e na to kilka przyczyn. Po pierwsze, jak ju˙z mówiłem, jedyna udana rebelia, po
drugie tyle czasu trwaj ˛
aca walka nie przynosz ˛
aca im ˙zadnych sukcesów, wreszcie
po trzecie niezbyt miła niespodzianka ze strony tych, których przecie˙z uwa˙zali za
swoj ˛
a własno´s´c. Tych spraw nie mogli tak po prostu pu´sci´c w niepami˛e´c. Starali
si˛e stłumi´c rebeli˛e tak długo, jak długo mieli na to nadziej˛e i czas. Gdy zrozumieli,
˙ze przegrali wojn˛e, zniszczenie tej planety było tym, co rozładowałoby ich emo-
cje. Zauwa˙zyłem, ˙ze ty czułe´s to samo, gdy zobaczyłe´s ciało Dalia. To normalna
ludzka reakcja.
Obaj byli starymi ˙zołnierzami i dobrze kontrolowali swoje zachowanie, lecz
lata robiły swoje. A i pobyt na tej planecie nie podziałał odmładzaj ˛
ace. Byli zm˛e-
czeni jak wszyscy, którzy zbyt długo robi ˛
a wci ˛
a˙z to samo i maj ˛
a pełne prawo, aby
poczu´c ogromne znu˙zenie.
Współmieszka ´ncy — (Roommates)
LATO
Wpadaj ˛
ace przez otwarte okno sierpniowe sło´nce przypalało nagie nogi An-
dy’ego Ruscha tak długo, a˙z niewygoda wyrwała go z gł˛ebokiego snu. Powoli
zacz ˛
ał zdawa´c sobie spraw˛e z gor ˛
aca i z tego, jak zmi˛ete i przepocone jest prze-
´scieradło, na którym le˙zy. Przetarł sklejone powieki, lecz nie wstawał jeszcze,
wpatrywał si˛e tylko w pop˛ekany, pełen plam i zacieków sufit. W pierwszej chwili
niezbyt pami˛etał, gdzie jest, na wpół obudzony jakby na nowo rozpoznawał po-
kój, w którym mieszkał ju˙z od ponad siedmiu lat. Ziewn ˛
ał, spojrzał na le˙z ˛
acy
na krze´sle obok łó˙zka zegarek i od razu poczuł si˛e lepiej. Ziewn ˛
ał raz jeszcze,
przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e przez porysowane szkiełko wskazówkom. Siódma. . . siódma ra-
no, a w kwadratowym okienku widniała cyfra 9. Poniedziałek, dziewi ˛
aty sierpnia
1999 roku, ju˙z od rana upalny; fala gor ˛
aca, który trzymała Nowy Jork w swym
obezwładniaj ˛
acym u´scisku od dziesi˛eciu dni, nie ust˛epowała. Podrapał si˛e w bok,
w miejsce gdzie pot dał mu si˛e we znaki, po czym usun ˛
ał nogi ze smugi ´swiatła
i skł˛ebił poduszk˛e pod karkiem. Z drugiej strony cienkiego przepierzenia, które
dzieliło pokój na dwie cz˛e´sci, rozległo si˛e najpierw pobrz˛ekiwanie, potem jazgot
przechodz ˛
acy szybko w wysoki pisk.
— Dobry. . . ! — krzykn ˛
ał poprzez hałas i rozkaszlał si˛e. Wci ˛
a˙z kaszl ˛
ac, wstał
niepewnie i podszedł do ´sciennego zbiornika, by utoczy´c szklank˛e wody; pocie-
kła cienkim, br ˛
azowawym strumykiem. Wypił j ˛
a i postukał knykciami w miernik
poziomu, a˙z ten podskoczył, zawahał si˛e i opadł w pobli˙ze napisu: „Pusty”. Zbior-
nik wymagał napełnienia i Andy b˛edzie musiał zaj ˛
a´c si˛e tym, zanim wyjdzie przed
czwart ˛
a na słu˙zb˛e. Dzie´n si˛e zacz ˛
ał.
Przysun ˛
ał twarz do wielkiego, p˛ekni˛etego lustra pokrywaj ˛
acego cały fronton
szafy i potarł szczeciniasty policzek. Trzeba b˛edzie jeszcze ogoli´c si˛e przed wyj-
´sciem. Nie nale˙zy spogl ˛
ada´c na siebie wcze´snie rano, kiedy jest si˛e nagim i wysta-
wionym na ciosy, pomy´slał, z niesmakiem przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e bieli skóry i krzywym
nogom, które w spodniach wygl ˛
adały jeszcze nie najgorzej. Jak ci si˛e to uda-
ło, ˙ze ˙zebra stercz ˛
a niczym u głoduj ˛
acej szkapy, a brzuch ro´snie coraz wi˛ekszy?
Uszczypn ˛
ał mi˛ekk ˛
a skór˛e, dochodz ˛
ac do wniosku, ˙ze musi to by´c wynik diety
125
skrobiowej i przesiadywania w tej klitce. Szcz˛e´sliwie tłuszcz nie pojawił si˛e na
twarzy, chocia˙z czoło co roku robiło si˛e wy˙zsze — cecha mało widoczna, dopóki
przycinał krótko włosy. Dopiero co przekroczyłe´s trzydziestk˛e, pomy´slał, a ju˙z
robi ˛
a ci si˛e worki pod oczami. I masz za du˙zy nos; czy to nie wujek Brian powta-
rzał zawsze, ˙ze to przez walijsk ˛
a krew w rodzinie? Uz˛ebienie za´s masz po wilkach
i gdy si˛e u´smiechasz, przypominasz rozradowan ˛
a hien˛e. Przystojny z ciebie dia-
beł, Andy Rusch, ale czy mo˙zesz mi powiedzie´c, kiedy ostatni raz wybrałe´s si˛e
na randk˛e? Skrzywił si˛e do siebie i poszedł poszuka´c chustki, by wytrze´c swój
imponuj ˛
acy walijski nos.
W szufladzie została ju˙z tylko jedna para czystych gatek; wło˙zył je stwierdza-
j ˛
ac, ˙ze oto jest kolejna rzecz, któr ˛
a b˛edzie musiał dzisiaj zrobi´c — pranie. Pisk za
´sciank ˛
a działow ˛
a nie ustawał. Andy pchn ˛
ał drzwi ł ˛
acz ˛
ace oba pomieszczenia.
— Nabawisz si˛e choroby wie´ncowej, Sol — powiedział do siwobrodego m˛e˙z-
czyzny, który pedałował zapami˛etale usadowiony na pozbawionym kół rowerze,
a stru˙zki potu ´sciekały mu po piersi, wsi ˛
akaj ˛
ac w owini˛ety wokół bioder r˛ecznik.
— Nie grozi — wydyszał Salomon Kahn, miarowo poruszaj ˛
ac nogami. —
Robi˛e to codziennie od tak dawna, ˙ze moje serducho z miejsca by zaprotestowało,
gdybym przestał. Odk ˛
ad nie sta´c mnie na papierosy, za którymi wcale zreszt ˛
a
nie t˛eskni˛e, nie grozi mi rak płuc, a regularne dawki alkoholu przemywaj ˛
a mi
arterie z cholesterolu. Na dodatek w wieku lat siedemdziesi˛eciu pi˛eciu nie musz˛e
obawia´c si˛e raka prostaty, poniewa˙z. . .
— Sol, prosz˛e, oszcz˛ed´z mi tych wszystkich szczegółów, zwłaszcza na pusty
˙zoł ˛
adek. Masz mo˙ze odrobin˛e lodu?
— We´z dwie kostki, jest naprawd˛e gor ˛
aco. Ale nie otwieraj za szeroko lodów-
ki.
Andy uchylił drzwiczki małej chłodziarki, która przycupn˛eła pod ´scian ˛
a, szyb-
ko wyj ˛
ał plastikowy pojemnik z margaryn ˛
a, i wycisn ˛
ał z foremki dwie kostki lodu.
Napełnił szklank˛e wod ˛
a ze ´sciennego zbiornika i odstawił j ˛
a na stół obok marga-
ryny.
— Jadłe´s ju˙z? — spytał.
— Zjem razem z tob ˛
a, chyba ju˙z do´s´c si˛e naładowało.
Sol przestał kr˛eci´c pedałami i pisk przeszedł najpierw w poj˛ekiwanie, wresz-
cie zamarł. Starszy pan odł ˛
aczył przymocowane do tylnej piasty druty, zwin ˛
ał
je ostro˙znie i poło˙zył obok czterech samochodowych akumulatorów czerniej ˛
a-
cych na lodówce. Potem, wytarłszy dłonie w przepocony sarong, odsun ˛
ał jedno
z uratowanych z forda, rocznik 1975, starych siedze´n i usadowił si˛e przy stole
naprzeciwko Andy’ego.
— Słuchałem wiadomo´sci o szóstej — powiedział. — Geronci organizuj ˛
a dzi´s
kolejny marsz protestacyjny dla poparcia kwatery głównej. Tam dopiero zoba-
czysz, co to jest choroba wie´ncowa!
126
— Ten widok zostanie mi szcz˛e´sliwie oszcz˛edzony, wychodz˛e dopiero na
czwart ˛
a, a Union Square to nie nasz rewir. — Otworzył pudełko z pieczywem,
wyj ˛
ał ogromny kwadrat niskokalorycznego suchara i pchn ˛
ał opakowanie w stro-
n˛e Sola. Rozsmarował cienko margaryn˛e, nadgryzł, i krzywi ˛
ac si˛e zacz ˛
ał ˙zu´c. —
Mam wra˙zenie, ˙ze margaryna jest zepsuta.
— Nie mo˙ze by´c! — mrukn ˛
ał Sol, wgryzaj ˛
ac si˛e w suchar bez omasty. —
Wszystko co jest zrobione ze starego oleju samochodowego i wielorybiego tranu
od samego pocz ˛
atku ´smierdzi zepsuciem.
— Zaczynasz przemawia´c jak zielony — powiedział Andy, spłukuj ˛
ac suchara
zimn ˛
a wod ˛
a. — Wszystkie wytwarzane petrochemicznie tłuszcze nie maj ˛
a prak-
tycznie ˙zadnego zapachu, a na dodatek nie ma ju˙z w ogóle wielorybów, a zatem
nie ma i tranu. To dobra oliwa z chlorelli.
— Wieloryby, plankton, olej ze ´sledzi, wszystko to samo. Zalatuje ryb ˛
a. Nie
smaruj˛e nigdy pieczywa, brakuje tylko, ˙zeby mi płetwy wyrosły. — W tej samej
chwili rozległo si˛e gwałtowne pukanie do drzwi. — Nie ma jeszcze ósmej, a oni
ju˙z ci˛e szukaj ˛
a.
— A mo˙ze to do ciebie — powiedział Andy, kieruj ˛
ac si˛e ku drzwiom.
— Mo˙ze, ale nie tym razem. Wiesz równie dobrze jak ja, ˙ze tak puka tyl-
ko wasz posłaniec i stawiam dolary przeciwko orzechom, ˙ze si˛e nie myl˛e. Wi-
dzisz? — Z ponur ˛
a satysfakcj ˛
a spojrzał na szczupłego posła´nca z gołymi nogami,
który pojawił si˛e w drzwiach prowadz ˛
acych na mroczny korytarz.
— Czego chcesz, Woody? — spytał Andy.
— Niszecho nie chce — wyseplenił Woody; miał zaledwie dwadzie´scia par˛e
lat, ale po z˛ebach zostało mu ju˙z tylko wspomnienie. — Porusznik mówi psynie´s,
ja psynose. — Wr˛eczył Andy’emu tabliczk˛e opatrzon ˛
a nazwiskiem adresata.
Andy zwrócił si˛e ku ´swiatłu i rozpiecz˛etował przesyłk˛e. Szybko odcyfrował
kanciaste pismo porucznika, po czym wzi ˛
ał kred˛e i naskrobał pod spodem swoje
inicjały. Zwrócił tabliczk˛e posła´ncowi, zamkn ˛
ał za nim drzwi i wrócił do stołu, by
doko´nczy´c ´sniadanie.
— Nie patrz tak na mnie — powiedział Sol widz ˛
ac, jak Andy marszczy
brwi. — To nie ja wysłałem t˛e wiadomo´s´c. Czy nie myl˛e si˛e przypuszczaj ˛
ac, ˙ze
to nie jest nic miłego?
— To geronci. Ju˙z teraz zablokowali Union S ˛
auare i trzeba wzmocni´c patrole
w rewirze. ´Sci ˛
agaj ˛
a nas tam.
— Ale czemu ty? To robota dla kraw˛e˙zników.
— Kraw˛e˙zniki! Kto ci˛e tego nauczył? Jasne, potrzeba przede wszystkim zwy-
kłych patroli przeczesuj ˛
acych tłum, ale prócz tego musz ˛
a te˙z by´c detektywi zdolni
wyłowi´c znanych nam agitatorów, złodziejaszków, kieszonkowców i cał ˛
a reszt˛e.
To b˛edzie mord˛ega. Musz˛e zameldowa´c si˛e przed dziewi ˛
at ˛
a. Zd ˛
a˙z˛e jeszcze przy-
nie´s´c wod˛e.
127
Powoli wło˙zył spodnie i lu´zn ˛
a, sportow ˛
a koszul˛e. Na parapecie okna ustawił
rondel wody, aby nagrzała si˛e od sło´nca, i wzi ˛
ał dwa pi˛eciogalonowe kanistry.
Gdy wychodził, Sol oderwał si˛e od ekranu telewizora i spojrzał na niego ponad
oprawkami starych okularów.
— Jak przyniesiesz wod˛e, zrobi˛e ci drinka. A mo˙ze to za wcze´snie dla ciebie?
— Je´sli wzi ˛
a´c pod uwag˛e, jak dzisiaj si˛e czuj˛e, nie jest za wcze´snie.
Zamkn ˛
ał za sob ˛
a drzwi i ostro˙znie zacz ˛
ał szuka´c drogi w atramentowej czerni
korytarza. Tu˙z przed schodami zakl ˛
ał: omal nie spadł, potkn ˛
awszy si˛e na pozosta-
wionej przez kogo´s kupie ´smieci. Dwa pi˛etra ni˙zej w ´scianie przebite zostało okno
i wpadało przez nie do´s´c ´swiatła, by móc widzie´c stopnie a˙z do parteru. Po wil-
gotnej sieni gor ˛
aco Dwudziestej Pi ˛
atej Ulicy uderzyło go zat˛echł ˛
a fal ˛
a, dusznym
miazmatem woni rozkładu, brudu i nie umytej ludzko´sci. Musiał przeciska´c si˛e
mi˛edzy kobietami, które ju˙z zapełniały stopnie budynku. Ostro˙znie stawiał sto-
py, bacz ˛
ac, by nie nadepn ˛
a´c na jakie´s dziecko, których wiele bawiło si˛e poni˙zej.
Chodnik był wci ˛
a˙z pogr ˛
a˙zony w cieniu, ale tak pełen ludzi, ˙ze i´s´c mo˙zna było
jedynie jezdni ˛
a. Andy odsun ˛
ał si˛e od rynsztoka, by omin ˛
a´c równie˙z nieczysto´sci
i ´smieci. Rozmi˛ekczony upałem asfalt ust˛epował pod stopami, przyklejał si˛e do
podeszew butów. Przed czerwon ˛
a kolumn ˛
a punktu poboru wody na rogu Siódmej
Alei zgromadziła si˛e ju˙z zwykła kolejka. Gdy podszedł bli˙zej, dosłyszał gniewne
krzyki, którym towarzyszyło kilka uniesionych pi˛e´sci. Rozszemrany tłum zacz ˛
ał
si˛e rozprasza´c i Andy ujrzał policjanta w mundurze zamykaj ˛
acego stalowe drzwi.
— Co si˛e dzieje? — spytał Andy. — My´slałem, ˙ze punkt otwarty jest do po-
łudnia?
Policjant odwrócił si˛e, a jego dło´n odruchowo poszukała broni. Gdy rozpoznał
koleg˛e z tego samego rewiru, zsun ˛
ał czapk˛e i wierzchem dłoni wytarł pot z czoła.
— Wła´snie dostałem rozkazy od sier˙zanta. Wszystkie punkty zostaj ˛
a zamkni˛e-
te na dwadzie´scia cztery godziny. W zwi ˛
azku z susz ˛
a poziom rezerw obni˙zył si˛e
niebezpiecznie i zachodzi konieczno´s´c oszcz˛edzania wody.
— Do diabła z takimi wiadomo´sciami — powiedział Andy, patrz ˛
ac na klucz,
który wci ˛
a˙z jeszcze tkwił w zamku. — Zaraz id˛e na słu˙zb˛e, a to znaczy, ˙ze nie
b˛ed˛e miał co pi´c przez par˛e dni. . .
Rozejrzawszy si˛e uwa˙znie wokoło, policjant otworzył drzwi i wzi ˛
ał od An-
dy’ego jeden kanister.
— Jeden ci wystarczy. — Napełnił go pod kranem, a potem przyciszonym
głosem zwrócił si˛e do Andy’ego: — Nie powtarzaj tego, ale podobno znów wy-
sadzono akwedukt w gł˛ebi stanu.
— Znów farmerzy?
— A któ˙z by inny? Byłem tam stra˙znikiem, zanim przeszedłem do naszego
rewiru. Tam jest paskudnie, mo˙zna wylecie´c w powietrze razem z wodoci ˛
agiem.
Uwa˙zaj ˛
a, ˙ze miasto kradnie ich wod˛e.
128
— Do´s´c jej maj ˛
a — stwierdził Andy, bior ˛
ac pełny pojemnik. — Wi˛ecej, ni˙z
potrzebuj ˛
a. A tutaj, w mie´scie, jest trzydzie´sci pi˛e´c milionów cholernie spragnio-
nych ludzi.
— A kto mówi, ˙ze jest inaczej? — spytał gliniarz, zatrzaskuj ˛
ac i dokładnie
zamykaj ˛
ac drzwi.
Andy przepchn ˛
ał si˛e przez tłum na schodach i przeszedł na tylne podwórko.
Wszystkie ubikacje były zaj˛ete, a gdy w ko´ncu udało mu si˛e wej´s´c do jednej
z kabin, zabrał kanister ze sob ˛
a. Pozostawiony padłby z pewno´sci ˛
a łupem którego´s
z bawi ˛
acych si˛e na stercie ´smieci dzieciaków.
Gdy wspi ˛
ał si˛e wreszcie na schody i otworzył drzwi mieszkania, przywitał go
czysty d´zwi˛ek kostek lodu obijaj ˛
acych si˛e o szkło.
— To, co grasz, to pi ˛
ata symfonia Beethovena — powiedział, stawiaj ˛
ac po-
jemnik i samemu padaj ˛
ac na krzesło.
— Mój ulubiony kawałek. — Sol zdj ˛
ał z lodówki dwie oszronione szklanki
i z religijnym niemal namaszczeniem wrzucił do ka˙zdej z nich po cienkim pla-
sterku cebuli. Podał napój Andy’emu, który ostro˙znie siorbn ˛
ał lodowaty płyn.
— Próbuj ˛
ac tego jestem prawie gotów uwierzy´c, Sol, ˙ze nie jeste´s całkiem
szalony. Czemu to si˛e nazywa Gibson?
— To tajemnica, odpowied´z przepadła w otchłani dziejów. Zreszt ˛
a, czemu
Stinger to Stinger, a Pink Lady to Pink Lady?
— Nie mam poj˛ecia. Nigdy ˙zadnego nie próbowałem.
— I ja te˙z nie, ale teraz mówi˛e o nazwie. Zupełnie jak to zielone co´s, co mo˙zna
dosta´c w byle spelunie: Panama. Te˙z nic nie znaczy, po prostu nazwa.
— Dzi˛eki. — Andy opró˙znił szklank˛e. — Od razu wszystko lepiej wygl ˛
ada.
Poszedł do pokoju. Z szuflady wyj ˛
ał bro´n z kabur ˛
a i zamocował j ˛
a do pa-
ska spodni. Znaczek policyjny, jak zawsze, spi˛ety był razem z kluczami. Poło˙zył
jeszcze notatnik, ale zawahał si˛e. Zapowiadał si˛e długi i ci˛e˙zki dzie´n, i wszystko
mogło si˛e zdarzy´c. Spod le˙z ˛
acej na półce koszuli wyci ˛
agn ˛
ał najpierw kajdanki,
potem tubk˛e z mi˛ekkiego plastiku wypełnion ˛
a ´srutem. W tłumie bywa to u˙zy-
teczniejsze ni˙z pistolet. Poza tym nowe, o wiele surowsze przepisy nie pozwalały
u˙zy´c ostrej amunicji z byle powodu. Umył si˛e, jak potrafił, połow ˛
a kwarty wody,
która ogrzała si˛e na parapecie, natarł twarz małym kawałkiem szorstkiego szarego
mydła, a˙z zarost nabrał niejakiej mi˛ekko´sci. Brzytwa była solidnie wyszczerbio-
na; ostrz ˛
ac j ˛
a o brzeg szklanki rozmy´slał, jakby to było dobrze, gdyby udało si˛e
sprawi´c sobie now ˛
a. Mo˙ze jesieni ˛
a.
Gdy wrócił do pokoju obok, Soi podlewał wła´snie rosn ˛
ace w skrzynce na
oknie grz ˛
adki ziółek i w ˛
atłej cebulki.
— Nie daj si˛e wrobi´c — powiedział, nie podnosz ˛
ac oczu. — Uwa˙zaj na drew-
niane pi˛eciocentówki. — Sol miał miliony takich i podobnych dziwacznych po-
wiedzonek. Co to niby miało by´c, ta drewniana pi˛eciocentówka?
129
Sło´nce stało ju˙z wy˙zej i upał narastał, opanowuj ˛
ac bez reszty smolistobetono-
wy w ˛
awóz ulicy. Cie´n na chodnikach był w˛e˙zszy, a stopnie domu tak zapchane
lud´zmi, ˙ze Andy ledwo przeszedł przez drzwi. Ostro˙znie odepchn ˛
ał mał ˛
a, brud-
n ˛
a dziewczynk˛e ubran ˛
a jedynie w postrz˛epione, poszarzałe majtki. Stopie´n ni˙zej
ust ˛
apiła mu z drogi wychudzona kobieta, a siedz ˛
acy obok niej m˛e˙zczyzna spoj-
rzał na niego z nienawi´sci ˛
a. Zimny wyraz twarzy nadawał mu osobliwy wygl ˛
ad,
jakby dawał do zrozumienia, ˙ze wszyscy, jak tu siedz ˛
a, s ˛
a członkami jednej roz-
złoszczonej rodziny. Andy utorował sobie drog˛e mi˛edzy pozostałymi. Dochodz ˛
ac
do chodnika musiał przest ˛
api´c nog˛e le˙z ˛
acego bezwładnie starszego m˛e˙zczyzny,
który wygl ˛
adał nie tyle na ´spi ˛
acego, ile raczej na martwego. Mógł rzeczywi´scie
nie ˙zy´c, kogo to tutaj obchodziło. . . Wokół jednej z jego kostek obwi ˛
azany był
drut, którego drugi koniec obejmował p˛etl ˛
a klatk˛e piersiow ˛
a małego dziecka, sie-
dz ˛
acego oboj˛etnie obok brudnych i bosych nóg starego. Dzieciak bezmy´slnie ˙zuł
poskr˛ecany skrawek plastikowego talerza; był równie mocno obro´sni˛ety brudem,
z patykowatymi ramionami i ci˛e˙zkim, obrzmiałym brzuchem. Czy stary naprawd˛e
był trupem? Jedynym zadaniem, jakie miał na tym ´swiecie do wypełnienia, była
rola kotwicy utrzymuj ˛
acej to dziecko w jednym miejscu, a do tego nadawał si˛e
w ka˙zdym stanie.
B˛ed ˛
ac ju˙z daleko od wspólnego pokoju i nie maj ˛
ac szansy ujrzenia Sola przed
wieczorem, Andy przypomniał sobie nagle, ˙ze znów nie wspomniał ani słowem
o Shirl. Niby prosta sprawa, ale wci ˛
a˙z ulatywała mu z głowy, jakby pod´swiado-
mie starał si˛e unikn ˛
a´c rozmowy na temat dziewczyny. A przecie˙z Sol nieustannie
chwalił si˛e, jaki to był z niego w dawnych, wojskowych czasach jurny młodzie-
niec, i powinien zrozumie´c.
Ostatecznie mieszkali razem, nie wtr ˛
acaj ˛
ac si˛e nawzajem w swoje ˙zycie. Ja-
sne, ˙ze byli przyjaciółmi. Wprowadzenie do mieszkanka dziewczyny nie powinno
niczego zmieni´c.
Dlaczego wi˛ec mu nie powiedział?
JESIE ´
N
— Wszyscy mówi ˛
a, ˙ze to najzimniejszy pa´zdziernik, jaki pami˛etaj ˛
a. I jeszcze
ten deszcz; nigdy nie ma go do´s´c, by napełni´c zbiorniki, ale starcza, by przemok-
n ˛
a´c, a potem marznie si˛e jeszcze bardziej. Czy nie mam racji?
Shirl przytakn˛eła. Nie słuchała całej tej przemowy, ale zwróciła uwag˛e na in-
tonacj˛e głosu, która musiała oznacza´c pytanie. Kolejka przesun˛eła si˛e do przodu.
Shirl post ˛
apiła kilka kroków za sw ˛
a rozmówczyni ˛
a — bezkształtnym tobołem
grubych ubra´n nakrytym podartym płaszczem przeciwdeszczowym i przewi ˛
aza-
nym paskiem. Cało´s´c przypominała niewprawnie wypchany worek. Sama nie wy-
gl ˛
adam o wiele lepiej, pomy´slała Shirl, naci ˛
agaj ˛
ac wy˙zej koc, którym okryła si˛e
130
cała wł ˛
acznie z głow ˛
a dla ochrony przed m˙zawk ˛
a. Kolejka zmalała. Przed ni ˛
a sta-
ło ju˙z tylko par˛e tuzinów ludzi. Wszystko to trwało niemiłosiernie długo, było
ju˙z prawie ciemno. Zainstalowana na wierzchu wagonu — cysterny latarnia rzu-
cała słaby blask na czarne boki zbiornika, ´swiatło rozpraszało si˛e w kropelkach
rzadkiego deszczu. Kolejka znów si˛e przesun˛eła i stoj ˛
aca z przodu kobieta zro-
biła chybotliwie par˛e kroków, ci ˛
agn ˛
ac za sob ˛
a dziecko z twarz ˛
a okryt ˛
a szalem,
pakunek równie bezkształtny jak matka. Spod tego szala dobywało si˛e nieustanne
popiskiwanie.
— Przesta´n — warkn˛eła kobieta i odwróciła si˛e do Shirl. Miała nalan ˛
a twarz
z w ˛
askimi ustami, które wygl ˛
adały jak czarny otwór z pobłyskuj ˛
acymi tu i ów-
dzie resztkami z˛ebów. — Płacze, bo było u doktora. My´sli, ˙ze jest chore, ale to
tylko kwasz. — Podniosła do góry opuchni˛et ˛
a, baloniast ˛
a dło´n dziecka. — Mo˙z-
na to pozna´c po nabrzmieniu dłoni i czarnych pryszczach na kolanach. Musiałam
siedzie´c dwa tygodnie w klinice Bellevue, ˙zeby zobaczy´c si˛e z doktorem, który
powiedział mi to, co i tak wiedziałam. Ale to jedyny sposób, ˙zeby dosta´c podpi-
san ˛
a kartk˛e na przydział masła orzechowego. Mój stary bardzo je lubi. Mieszkasz
blisko mnie, prawda? Chyba ju˙z ci˛e widywałam?
— Na Dwudziestej Szóstej Ulicy — powiedziała Shirl, zdejmuj ˛
ac z kanistra
nakr˛etk˛e i chowaj ˛
ac j ˛
a do kieszeni. Miała dreszcze i była pewna, ˙ze si˛e przezi˛ebi.
— Zaraz wiedziałam, ˙ze to ty. Poczekaj chwil˛e, pójdziemy razem. Robi si˛e
pó´zno i niejeden gówniarz ch˛etnie odebrałby ci wod˛e. Teraz to dobry towar.
W moim domu mieszka pani Ramirez, bywa czasem zło´sliwa, ale jest w porz ˛
ad-
ku. Siedzi tam razem z rodzin ˛
a od drugiej ´swiatowej. Ma teraz dwa wybite z˛eby
i oko w takim stanie, ˙ze prawie nie widzi. Jaki´s szczeniak dał jej pał ˛
a przez łeb
i zabrał wod˛e.
— Dobrze, poczekam na pani ˛
a, to dobry pomysł. — Shirl poczuła si˛e nagle
bardzo osamotniona.
— Kartki — zawołał policjant; wr˛eczyła mu trzy. Jej własn ˛
a, Andy’ego i Sol ˛
a.
Tamten przyjrzał si˛e im pod ´swiatło i oddał. — Sze´s´c kwart — nakazał m˛e˙zczy´z-
nie przy zaworze.
— Nale˙zy mi si˛e wi˛ecej — stwierdziła Shirl.
— Dzi´s ograniczono racje, moja panno, prosz˛e si˛e przesun ˛
a´c, inni czekaj ˛
a.
Przytrzymała kanister, gdy pompowy wsun ˛
ał do ´srodka ko´ncówk˛e w˛e˙za i pu-
´scił wod˛e.
— Nast˛epny! — zawołał ju˙z po chwili.
Bulgocz ˛
acy kanister był tragicznie lekki. Shirl odsun˛eła si˛e i stan˛eła obok po-
licjanta, czekaj ˛
ac na s ˛
asiadk˛e. Ta pojawiła si˛e po chwili, jedn ˛
a r˛ek ˛
a holuj ˛
ac dziec-
ko, w drugiej nios ˛
ac pi˛eciogalonowy zbiornik, który wydawał si˛e prawie pełen.
Musiała mie´c liczn ˛
a rodzin˛e.
— Chod´zmy — powiedziała, przytrzymuj ˛
ac chwiej ˛
acego si˛e malca.
131
Gdy oddaliły si˛e od bocznicy kolejowej przy Dwunastej Alei, zrobiło si˛e jesz-
cze ciemniej. W okolicy wznosiły si˛e głównie stare fabryki i magazyny, za których
´slepymi murami kł˛ebiły si˛e tłumy mieszka´nców. Chodniki były mokre i puste,
a najbli˙zsze latarnie odległe o cał ˛
a przecznic˛e.
— M ˛
a˙z skinie mnie od najgorszych, ˙ze przyszłam do domu tak pó´zno —
mrukn˛eła kobieta, gdy skr˛eciły za róg.
Tu˙z przed nimi na chodniku pojawiły si˛e dwie ciemne postacie.
— I oto mamy wod˛e — powiedziała bli˙zsza z sylwetek, a w blasku odległych
latarni błysn ˛
ał nó˙z.
— Nie, nie róbcie tego, prosz˛e, nie! — zacz˛eła błaga´c kobieta, chowaj ˛
ac na-
czynie za siebie. Na widok podchodz ˛
acych bli˙zej napastników Shirl przylgn˛eła
do muru. Obaj byli nastolatkami, obaj dzier˙zyli w dłoniach no˙ze.
— Woda! — za˙z ˛
adał pierwszy, wymachuj ˛
ac no˙zem w kierunku kobiety.
— A we´z j ˛
a sobie! — zaskrzeczała, po czym rozkołysała zbiornik i zanim
chłopak zd ˛
a˙zył uskoczy´c, wyr˙zn˛eła go z całej siły w głow˛e. Upadł, gubi ˛
ac nó˙z.
— Te˙z masz ochot˛e? — krzykn˛eła do drugiego.
— Nie, nie szukam kłopotów — zapiszczał, pomagaj ˛
ac pozbiera´c si˛e pierw-
szemu i wycofuj ˛
ac pospiesznie.
Kobieta schyliła si˛e i podniosła nó˙z. Drugi z napastników d´zwign ˛
ał wresz-
cie na nogi oszołomionego koleg˛e i poci ˛
agn ˛
ał go za najbli˙zszy róg. Wszystko to
trwało par˛e sekund. Shirl stała pod ´scian ˛
a i trz˛esła si˛e ze strachu.
— Zaskoczyłam ich — ucieszyła si˛e kobieta, ogl ˛
adaj ˛
ac stary nó˙z do krojenia
mi˛esa. — Potrafi˛e zrobi´c z tego lepszy u˙zytek ni˙z oni. Zwykłe, zafajdane szczenia-
ki. — Była podekscytowana i szcz˛e´sliwa. Ani na chwil˛e nie pu´sciła r˛eki dziecka,
które płakało coraz gło´sniej.
Na miejsce dotarły bez dalszych przygód, ale kobieta odprowadziła Shirl a˙z
do drzwi.
— Dzi˛ekuj˛e bardzo, nie wiem, co bym sama zrobiła.
— ˙
Zaden kłopot. — Kobieta wci ˛
a˙z była w dobrym humorze. — Widziała´s,
co z nimi zrobiłam. No i kto ma teraz nó˙z? — Odeszła, d´zwigaj ˛
ac w jednej r˛ece
ci˛e˙zki zbiornik, drug ˛
a ci ˛
agn ˛
ac za sob ˛
a dziecko.
Shirl weszła do domu.
— Gdzie była´s? — spytał Andy, gdy pojawiła si˛e w drzwiach. — Zaczynałem
si˛e ju˙z zastanawia´c, co si˛e z tob ˛
a stało.
W pokoju było ciepło, w powietrzu unosiła si˛e wo´n zalatuj ˛
acego ryb ˛
a dymu,
a Andy i Soi siedzieli przy stole z drinkami w dłoniach.
— Byłam po wod˛e. Kolejka ci ˛
agn˛eła si˛e a˙z do przecznicy. Dali mi tylko sze´s´c
kwart, znów obci˛eli racje. — Zauwa˙zyła gniewne spojrzenie Andy’ego i postano-
wiła nic nie wspomina´c o incydencie w drodze powrotnej. Byłby wówczas dwa-
kro´c bardziej rozdra˙zniony, a nie chciała, by co´s popsuło im nastrój.
132
— Zaiste, wspaniale — powiedział z sarkazmem Andy. — Racje i tak ju˙z
były za małe, a zatem obni˙zono je jeszcze bardziej. Lepiej zdejmij te mokre rze-
czy, Shirl, a Sol naleje ci Gibsona. Jego domowy wermut doszedł wreszcie, a ja
dokupiłem troch˛e wódki.
— Wypij to — polecił Sol, wr˛eczaj ˛
ac jej ozi˛ebion ˛
a szklank˛e. — Ugotowałem
zup˛e z ener-G, to jedyny sposób, aby przyswoi´c to bezbole´snie. Zaraz b˛edzie go-
towe. To na pierwsze danie, przed. . . — nie doko´nczył zdania, pokazuj ˛
ac brod ˛
a
na lodówk˛e.
— Co jest? — spytał Andy. — Tajemnica?
— Nie mamy ˙zadnych tajemnic. — Shirl otworzyła chłodziark˛e. — Tylko
niespodziank˛e. Byłam dzi´s na rynku i kupiłam po jednym dla ka˙zdego z nas. —
Wyj˛eła talerz z trzema małymi sojowymi zrazami. — To nowy gatunek, mówili
o nim w telewizji. Reklamuj ˛
a jako przyw˛edzane.
— Musiały kosztowa´c maj ˛
atek — stwierdził Andy. — Nie b˛edziemy mieli co
je´s´c przez reszt˛e miesi ˛
aca.
— Nie s ˛
a a˙z tak drogie. Zreszt ˛
a kupiłam je za moje pieni ˛
adze, nie ruszyłam
bud˙zetu domowego.
— Bez znaczenia, pieni ˛
adze to pieni ˛
adze. To, co wydała´s, starczyłoby nor-
malnie pewnie na tydzie´n.
— Zupa podana — powiedział Sol, stawiaj ˛
ac talerze na stole.
Shirl poczuła, jak co´s ´sciska j ˛
a w gardle. Nic nie mog ˛
ac powiedzie´c, usiadła
i wbiła wzrok w talerz. Z trudem powstrzymywała łzy.
— Przepraszam — rzekł Andy. — Ale sama wiesz, jak ceny id ˛
a w gór˛e. Mu-
simy my´sle´c o jutrze. Podniesiono podatek miejski, teraz ju˙z o osiemdziesi ˛
at pro-
cent. Wszystko przez to, ˙ze zwi˛ekszono dotacje na opiek˛e społeczn ˛
a. Zim ˛
a b˛edzie
nam bardzo ci˛e˙zko. Nie my´sl, ˙ze nie ceni˛e sobie. . .
— Je´sli tak wysoko to cenisz, to czy mógłby´s si˛e zamkn ˛
a´c i zje´s´c zup˛e? —
spytał Sol.
— Nie wtr ˛
acaj si˛e, Sol — odparł Andy.
— Nie b˛ed˛e si˛e wtr ˛
acał, ale nie przeno´s swoich konfliktów do mojego pokoju.
A teraz cisza, nie nale˙zy psu´c tak miłej okazji.
Andy chciał jeszcze co´s doda´c, ale rozmy´slił si˛e. Zamiast tego si˛egn ˛
ał poprzez
stół i uj ˛
ał dło´n Shirl.
— Na pewno b˛ed ˛
a smaczne — powiedział. — Zrobiła´s nam wielk ˛
a przyjem-
no´s´c.
— Najpierw spróbuj zupy — mrukn ˛
ał Sol, zezuj ˛
ac na pełn ˛
a ły˙zk˛e. — Ale
zrazy to b˛edzie bez w ˛
atpienia niebo w g˛ebie.
Jedli w milczeniu, wreszcie Sol zacz ˛
ał opowiada´c jedn ˛
a ze swoich historyjek
z czasów Nowego Orleanu. Była to historia tak nieprawdopodobna, ˙ze nie mo˙zna
było si˛e nie roze´smia´c. Atmosfera wyra´znie si˛e poprawiła. Sol rozdzielił reszt˛e
Gibsona, a Shirl podała zrazy.
133
— Gdybym tak jeszcze mógł si˛e upi´c, to mo˙ze zacz˛ełoby mi to wówczas przy-
pomina´c mi˛eso — stwierdził Sol z pełnymi ustami, prze˙zuwaj ˛
ac z widoczn ˛
a przy-
jemno´sci ˛
a.
— Całkiem smaczne — powiedziała Shirl, a Andy przytakn ˛
ał.
Dziewczyna szybko zjadła swój zraz i kawałkiem suchara zebrała z talerza
sos. Upiła łyk drinka. Kłopoty z wod ˛
a wydały si˛e teraz tak odległe. Co ta kobieta
mówiła o swoim dziecku?
— Czy wiecie mo˙ze, co to jest kwasz? — spytała.
Andy wzruszył ramionami.
— Wiem, ˙ze to jaka´s choroba. Czemu pytasz?
— Rozmawiałam troch˛e z kobiet ˛
a, która stała przede mn ˛
a w kolejce po wod˛e.
Miała ze sob ˛
a małe dziecko, które było chore wła´snie na t˛e chorob˛e. Nie rozu-
miem, czemu w takim razie zabrała je na deszcz i zastanawiam si˛e, czy to nie jest
zara´zliwe.
— Zara´zliwe nie jest na pewno — odparł Sol. — Kwasz to skrót od kwa-
shiorkor, po naszemu kwasiorkowiec. Gdyby´s w trosce o swoje zdrowie tak jak
ja ogl ˛
adała programy medyczne lub zajrzała czasem do ksi ˛
a˙zki, to wiedziałaby´s
o niej wszystko. Nie mo˙zesz si˛e zarazi´c, bo to choroba wynikaj ˛
aca z niedoborów,
tak jak beri-beri.
— O tej te˙z nigdy nie słyszałam.
— Bo jest rzadka, ale kwasz spotyka si˛e ostatnio coraz cz˛e´sciej. Powodo-
wany jest przez niedobór protein. Kiedy´s wyst˛epował tylko w Afryce, obecnie
jednak panoszy si˛e w całych Stanach Zjednoczonych. Miłe, prawda? Nie ma mi˛e-
sa, soczewica i fasola s ˛
a za drogie, a zatem mamusie napychaj ˛
a dzieci sucharami
i cukierkami, wszystkim, co jest tanie. . .
˙
Zarówka zamigotała i zgasła. Sol znalazł po omacku drog˛e przez pokój
i w gmatwaninie pi˛etrz ˛
acych si˛e na lodówce drutów odszukał przeł ˛
acznik małej
lampki. Mdły blask rozproszył ciemno´s´c.
— Trzeba naładowa´c akumulatory — mrukn ˛
ał. — Ale mo˙zna poczeka´c z tym
do rana. Wi˛ekszy wysiłek po jedzeniu ´zle wpływa na kr ˛
a˙zenie krwi i trawienie.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze pana widz˛e, doktorze — odezwał si˛e Andy. — Bo widzi pan,
mam pewien kłopot. Otó˙z wszystko, co zjem, w˛edruje zaraz do ˙zoł ˛
adka. . .
— Bardzo zabawne, panie M ˛
adrali´nski. Naprawd˛e, Shirl, nie pojmuj˛e, jak mo-
˙zesz wytrzyma´c z tym dowcipnisiem.
Po jedzeniu wszyscy poczuli si˛e lepiej i rozmawiali a˙z do czasu gdy Sol ogło-
sił, ˙ze wył ˛
acza ´swiatło, by oszcz˛edza´c akumulatory. Mała kostka zalatuj ˛
acego ry-
b ˛
a w˛egla morskiego spłon˛eła na popiół i pokój zacz ˛
ał si˛e wyzi˛ebia´c. Powiedzieli
sobie dobranoc i rozeszli si˛e. Andy ruszył pierwszy, aby znale´z´c latark˛e. W ich
pokoju było jeszcze zimniej.
— Id˛e spa´c — powiedziała Shirl. — Nie jestem naprawd˛e zm˛eczona, ale to
jedyny sposób, aby si˛e ogrza´c.
134
Andy bezskutecznie pstrykał przeł ˛
acznikiem zawieszonej pod sufitem lampy.
— Pr ˛
ad jest wci ˛
a˙z wył ˛
aczony, a ja mam jeszcze par˛e rzeczy do zrobienia. Co
si˛e dzieje, to ju˙z tydzie´n, odk ˛
ad ostatni raz mieli´smy ´swiatło wieczorem?
— Pozwól mi si˛e poło˙zy´c, to wezm˛e od ciebie latark˛e i po´swiec˛e. Starczy?
— B˛edzie musiało.
Rozło˙zył notatnik na komodzie, obok poło˙zył formularz wielokrotnego u˙zyt-
ku i zacz ˛
ał przepisywa´c informacje do raportu. Lew ˛
a dłoni ˛
a rytmicznie ´sciskał
latark˛e. Powinno by´c cicho tej nocy, deszcz i zi ˛
ab przegoniły ludzi z ulic. Powar-
kiwanie małego generatorka, przerywane od czasu do czasu poskrzypywaniem
rysika na plastiku, brzmiało w tej ciszy nienaturalnie gło´sno. Było do´s´c ´swiatła,
by Shirl mogła si˛e rozebra´c. Zadr˙zała, zdj ˛
awszy wierzchni ˛
a odzie˙z i szybko naci ˛
a-
gn˛eła grub ˛
a, zimow ˛
a pi˙zam˛e i pocerowan ˛
a par˛e skarpetek, których u˙zywała tylko
do snu. Na to narzuciła jeszcze sweter. Prze´scieradła były zimne i wilgotne, nie
zmieniali ich od czasu, gdy zacz˛eły si˛e kłopoty z wod ˛
a. Wietrzyła je, jak cz˛esto
si˛e dało, ale to niewiele pomagało. Równie wilgotne były jej policzki, ale dopiero
dotkn ˛
awszy ich palcem przekonała si˛e, ˙ze to łzy. Starała si˛e nie poci ˛
aga´c nosem,
by nie przeszkadza´c Andy’emu, który przecie˙z bezsprzecznie starał si˛e jak mógł.
Robił wszystko, co tylko mo˙zliwe. Owszem, kiedy´s, nim si˛e tu wprowadziła, było
inaczej. ˙
Zycie było łatwe, jedzenie dobre, mieszkanie zawsze ogrzane, a gdy wy-
chodziła, miała przy sobie Taba, jej ochron˛e osobist ˛
a. Wystarczyło sypia´c z nim
par˛e razy na tydzie´n, czego nie cierpiała, nie znosiła nawet gdy jej dotykał, ale
przynajmniej zawsze szybko załatwiał swoje. Dzielenie łó˙zka z Andym to było
co´s zupełnie innego. To było dobre i mocno ˙załowała, ˙ze Andy jeszcze si˛e nie
kładzie. Zadr˙zała znowu i nade wszystko zapragn˛eła przesta´c płaka´c.
ZIMA
Nowy Jork chwiał si˛e na kraw˛edzi katastrofy. Ka˙zdy z zamkni˛etych sklepów,
wokół którego gromadziły si˛e głodne i przera˙zone tłumy, był potencjalnym zarze-
wiem konfliktu. Rozw´scieczeni ludzie szukali kogo´s, kogo mogliby uczyni´c win-
nym. Gniew rozniecał zamieszki przeradzaj ˛
ace si˛e w rabunek, najpierw ˙zywno´sci,
potem wody, a w ko´ncu wszystkiego, co miało jak ˛
akolwiek warto´s´c. Policja led-
wie panowała nad sytuacj ˛
a, byle iskra mogła zamieni´c gniewny protest w krwawy
chaos.
Z pocz ˛
atku zwykłe pałki i obci ˛
a˙zone ołowiem pały oddziałów szturmowych
wystarczały, by kontrolowa´c tłumy. Gdy one zawodziły, był jeszcze gaz. Napi˛ecie
jednak narastało. Ludzie przep˛edzeni z jednego miejsca zaraz zbierali si˛e w in-
nym. Owszem, sikawki były skuteczne, ale ci˛e˙zarówek z sikawkami było za ma-
ło, brakowało poza tym wody, by napełni´c puste zbiorniki. Departament Zdrowia
zakazał u˙zywania w tym celu wody rzecznej, byłoby to jak rozpylanie trucizny.
135
T˛e niewielk ˛
a dost˛epn ˛
a ilo´s´c czystej wody nale˙zało zachowa´c na inne potrzeby.
W mie´scie zacz˛eły wybucha´c po˙zary, które ledwo było czym gasi´c. Wiele ulic by-
ło zablokowanych i wozy stra˙zackie musiały pokonywa´c dalekie objazdy. Niektó-
rych po˙zarów nie udało si˛e opanowa´c. Około południa zwykle cało´s´c miejskiego
sprz˛etu była w u˙zyciu.
Pierwszy strzał padł kilka minut po dwunastej dwudziestego pierwszego grud-
nia. Oddany został przez stra˙znika z opieki społecznej do m˛e˙zczyzny, który wybił
szyb˛e w oknie magazynu ˙zywno´sci przy Tompkins Square i zamierzał wej´s´c do
´srodka. M˛e˙zczyzna zgin ˛
ał. Nie była to jedyna ofiara. Strzały było słycha´c coraz
cz˛e´sciej.
Kilka szczególnie newralgicznych i kłopotliwych rejonów ogrodzono drutem
kolczastym, ale drutu te˙z nie było wiele. Gdy si˛e sko´nczył, ponad zatłoczonymi
ulicami mogły ju˙z tylko kr ˛
a˙zy´c ´smigłowce, warcz ˛
ac bezradnie. Wykorzystano je
pó´zniej jako powietrzn ˛
a słu˙zb˛e obserwacyjn ˛
a wyszukuj ˛
ac ˛
a miejsca, gdzie uzupeł-
nienia były najpilniej potrzebne. Lecz wszelki wysiłek jawił si˛e ju˙z jako daremny,
wszyscy zostali bowiem wysłani do walki i rezerw nie było.
Po pierwszym starciu nic nie mogło ju˙z zrobi´c na Andym szczególnego wra-
˙zenia. Przez reszt˛e dnia i wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c nocy usiłował, razem z innymi policjan-
tami, przywróci´c prawo i porz ˛
adek w rozdzieranym walk ˛
a mie´scie. Przez cały
czas odpowiadał brutalno´sci ˛
a na brutalno´s´c, a jedyna chwila odpoczynku, jaka
była mu dana, miała miejsce na samym pocz ˛
atku, gdy pocz˛estowano go gazem.
Zdołał przedosta´c si˛e do stoj ˛
acego w pobli˙zu ambulansu, gdzie udzielano pierw-
szej pomocy. Dy˙zurny przemył mu oczy i wr˛eczył tabletk˛e maj ˛
ac ˛
a zneutralizowa´c
dokuczliwe nudno´sci. Pole˙zał jeszcze troch˛e na noszach wewn ˛
atrz pojazdu, by
doj´s´c do siebie. Hełm, bomby i pałk˛e przyciskał do piersi. Na drugich noszach,
przy drzwiach, siedział kierowca karetki uzbrojony w karabinek kalibru 30. Je-
go zadaniem było odstraszy´c ka˙zdego, kto przejawiłby zbyt du˙ze zainteresowanie
ambulansem lub jego medyczn ˛
a zawarto´sci ˛
a. Andy z ch˛eci ˛
a pole˙załby dłu˙zej, ale
zimna mgła napływaj ˛
aca przez otwarte drzwi zmusiła go do wstania. Chwyciły go
dreszcze, z˛eby mu podzwaniały. Ci˛e˙zko było si˛e zebra´c, ale gdy zrobił pierwszy
krok, wi˛ekszo´s´c przykrych sensacji ust ˛
apiła, zrobiło si˛e nawet cieplej. Atak na
centrum opieki społecznej osłabł nieco, zatem Andy powlókł si˛e z wolna ku naj-
bli˙zszej gromadzie postaci w granatowych mundurach. Zmarszczył nos — brudne
ubranie ´smierdziało wymiocinami.
Od tej chwili zm˛eczenie ju˙z go nie opu´sciło i jedyne, co zapami˛etał z tych
godzin, to rozwarte do wrzasku usta, gniewne twarze, biegn ˛
ace stopy, odgłosy
strzałów i eksplozje granatów z gazem. I jeszcze co´s, czego nie widział dokładnie,
a co zostało w niego rzucone. Odbił to co´s wierzchem dłoni, rani ˛
ac si˛e przy tym
gł˛eboko.
Z nadej´sciem wieczoru zacz˛eło pada´c; zimna ulewa rychło zamieniła si˛e
w deszcz ze ´sniegiem i to on, a nie policja, sp˛edził ludzi z ulic. Jednak˙ze wraz
136
ze znikni˛eciem tłumów prawdziwa praca dopiero si˛e zacz˛eła. Na zabezpieczenie
czekały setki wybitych okien i wyłamanych drzwi; ka˙zde musiało by´c strze˙zo-
ne. Trzeba było odnale´z´c rannych i zapewni´c im opiek˛e, stra˙z po˙zarna oczekiwa-
ła wsparcia w gaszeniu niezliczonych po˙zarów. Tak zeszła noc. Rankiem Andy
opadł wreszcie ci˛e˙zko na ławk˛e w komendzie. Siedział skulony, gdy usłyszał, jak
Grassioli odczytuje z jakiej´s listy równie˙z jego nazwisko.
— I to ju˙z wszystko, na co mo˙zemy sobie pozwoli´c — dodał porucznik. —
Zanim wyjdziecie, odbierzcie swoje racje ˙zywno´sciowe i zdajcie wyposa˙zenie.
Chc˛e was tu widzie´c wszystkich z powrotem o osiemnastej zero zero i nie przyj-
muj˛e ˙zadnych usprawiedliwie´n. Nasze kłopoty jeszcze si˛e nie sko´nczyły.
Deszcz ustał przed rankiem i wschodz ˛
ace sło´nce rzucało długie cienie na l´sni ˛
a-
cym mokro czarnym asfalcie. Frontony spalonych domów nie przestały jeszcze
dymi´c. Andy musiał znajdowa´c drog˛e pomi˛edzy za´scielaj ˛
acymi ulice szcz ˛
atkami
i gruzem. Na rogu Siódmej Alei le˙zały połamane wraki dwóch riksz, odarte ju˙z ze
wszystkich cz˛e´sci, a par˛e stóp dalej zauwa˙zył ludzkie ciało. Mogło si˛e wydawa´c,
˙ze m˛e˙zczyzna ´spi, ale skierowana w gór˛e, nieruchoma twarz jasno wskazywała,
˙ze był martwy. Andy poszedł dalej. ´Smieciarki b˛ed ˛
a dzi´s zbiera´c jedynie zwłoki.
Ze stacji metra wychodzili pierwsi jaskiniowcy. Rozgl ˛
adali si˛e wokoło, mru-
˙z ˛
ac oczy przed ´swiatłem. Latem wszyscy wy´smiewali si˛e z tych, którym opieka
społeczna wyznaczyła kwatery na stacjach nieczynnego metra, ale gdy nadeszły
chłody, zazdroszczono im, a ´smiech zamieniał si˛e w zawi´s´c. Było tam brudno,
ciemno i duszno, ale zawsze znajdowały si˛e jakie´s piecyki elektryczne. Nie był
to luksus, ale przynajmniej nie groziło zamarzni˛ecie. Andy skr˛ecił w kierunku
swojego kwartału.
Wchodz ˛
ac po schodach nadeptywał raz za razem na ´spi ˛
acych, ale był zbyt
zm˛eczony, by zwróci´c na to uwag˛e. Nie mógł trafi´c kluczem w zamek, a˙z w ko´ncu
Sol usłyszał go i otworzył drzwi.
— Wła´snie przygotowałem zup˛e — powiedział. — Idealne zgranie w czasie.
Andy wydobył z kieszeni płaszcza pokruszone resztki sucharów i rzucił je na
stół.
— Z kradzie˙zy? — spytał Sol bior ˛
ac kawałek suchara do ust. — My´slałem, ˙ze
magazyny b˛ed ˛
a zamkni˛ete jeszcze przez dwa dni.
— Racje policyjne.
— Nale˙zy wam si˛e. Nie mo˙zecie rusza´c do walki o pustym ˙zoł ˛
adku. Wrzuc˛e
troch˛e do zupy, b˛edzie g˛e´sciejsza. Domy´slam si˛e, ˙ze nie ogl ˛
adałe´s wczoraj telewi-
zji i nie słyszałe´s nic o cyrkach w Kongresie. Zaczyna si˛e naprawd˛e kotłowa´c. . .
— Shirl ju˙z wstała? — przerwał mu Andy, zrzucaj ˛
ac płaszcz i padaj ˛
ac ci˛e˙zko
na krzesło.
Sol milczał przez chwil˛e, a˙z powiedział powoli:
— Nie ma jej.
Andy ziewn ˛
ał.
137
— Wyszła tak wcze´snie? Po co?
— Wyszła, ale nie dzisiaj, Andy. — Sol odwrócił si˛e do´n plecami i zamieszał
zup˛e. — Wyszła wczoraj, kilka godzin po tobie i jeszcze nie wróciła. . .
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze przez cały czas zamieszek nie było jej w domu?
Cały dzie´n i cał ˛
a noc? I co zrobiłe´s? — Usiadł prosto, jakby zapomniał nagle
o zm˛eczeniu.
— A co mogłem zrobi´c? Pój´s´c i da´c si˛e zadepta´c? Wiesz,ilu takich starych
zgin˛eło? Id˛e o zakład, ˙ze nic jej si˛e nie stało. Wyczuła pewnie zagro˙zenie, wi˛ec
postanowiła przeczeka´c z przyjaciółmi.
— Jakimi przyjaciółmi? O czym ty mówisz? Musz˛e j ˛
a znale´z´c.
— Siadaj! — rozkazał Sol. — I tak nic nie zwojujesz. Zjedz zup˛e, prze´spij si˛e.
Z ni ˛
a na pewno wszystko w porz ˛
adku. Pewien jestem — dodał po wahaniu.
— Czego niby jeste´s tak pewien? — Andy uj ˛
ał go za ramiona i odwrócił od
piecyka.
— Uprasza si˛e o niedotykanie eksponatów! — krzykn ˛
ał Sol, odpychaj ˛
ac jego
r˛ece, a potem, cichszym głosem, powiedział: — Wiem tyle, ˙ze nie wyszła st ˛
ad
bez powodu, ot, tak sobie. Na wierzch narzuciła stary płaszcz, ale pod spodem
miała szykown ˛
a sukni˛e i nylonowe po´nczochy. Cała fortuna na nogach. A gdy si˛e
˙zegnała, spostrzegłem, ˙ze była umalowana.
— Co chcesz przez to powiedzie´c, Sol?
— Niczego nie chc˛e powiedzie´c, mówi˛e po prostu. Była ubrana jakby szła
w go´sci, a nie na zakupy. Pomy´slałem, ˙ze mo˙ze si˛e z kim´s umówiła. Mo˙ze poszła
odwiedzi´c ojca.
— A niby czemu miałaby go odwiedza´c?
— Ty mnie pytasz? Pokłócili´scie si˛e, prawda? A mo˙ze poszła przej´s´c si˛e tro-
ch˛e i ochłon ˛
a´c.
— Pokłócili´smy si˛e. . . pewnie tak. — Andy usiadł z powrotem i przycisn ˛
ał
dłonie do czoła. Czy to było zeszłej nocy? Nie, jeszcze wcze´sniej. Wydawało mu
si˛e, ˙ze od tej głupiej wymiany zda´n min˛eło ju˙z ze sto lat. Zdj˛ety nagłym strachem
spojrzał na Sola. — Czy wzi˛eła ze sob ˛
a rzeczy?
— Tylko torebk˛e — powiedział Sol, stawiaj ˛
ac przed nim paruj ˛
ac ˛
a waz˛e. —
Mo˙zesz po˙zre´c, ile chcesz, ja nalej˛e sobie tylko troch˛e. Ona wróci — dopowie-
dział po chwili.
Andy był zbyt zm˛eczony, by si˛e spiera´c, zreszt ˛
a co mógł powiedzie´c? Ma-
chinalnie złapał ły˙zk˛e i dopiero gdy zacz ˛
ał je´s´c, poczuł, jaki był głodny. Łokcie
trzymał na stole, woln ˛
a r˛ek ˛
a podpierał głow˛e.
— Powiniene´s posłucha´c wczorajszych przemówie´n w senacie — powiedział
Sol. — Pierwszorz˛edna zabawa. Usiłuj ˛
a przepchn ˛
a´c ustaw˛e wyj ˛
atkow ˛
a, wyobra´z
sobie, teraz dopiero, podczas gdy ta sytuacja szykowała si˛e ju˙z od stu lat. Gdyby´s
słyszał, jak gardłowali nad byle detalami, nie poruszaj ˛
ac tematów zasadniczych —
138
Sol zacz ˛
ał na´sladowa´c południowy akcent. — W obliczu tragicznych okoliczno-
´sci proponujemy bli˙zsze przyjrzenie si˛e bogactwom tego olbrzymiego illuwialne-
go zbiornika, którym jest, eee, delta Missisipi, najwi˛ekszej z naszych rzek. Tamy
i dreny, eee, nauka, eee, i b˛edziemy mieli najwydajniejszy teren uprawny zachod-
niego ´swiata! — Podmuchał gniewnie na zup˛e. — Tak, tamy. Jeszcze jeden, który
leci z paluchem zatyka´c dziur˛e. Tego próbowano ju˙z tysi ˛
ace razy. Ale czy kto-
kolwiek powiedział gło´sno, jaki jest zasadniczy i jedyny powód wprowadzenia
ustawy wyj ˛
atkowej? Oczywi´scie, ˙ze nie. Po tylu latach dobrobytu zrobili´smy si˛e
zbyt dziecinni, by po prostu wyj´s´c na mównic˛e i ogłosi´c prawd˛e. Tak zatem ukryli
j ˛
a w jednej z pomniejszych klauzul przyczepionych na samym ko´ncu.
— O czym ty wła´sciwie mówisz? — spytał niezbyt przytomnie Andy, który
wci ˛
a˙z my´slał o Shirl.
— O kontroli urodze´n, rzecz jasna. Dochodz ˛
a wła´snie do legalizacji klinik,
które zgodnie z prawem dost˛epne b˛ed ˛
a dla ka˙zdej kobiety, niezale˙znie od tego czy
pozostaje w zwi ˛
azku mał˙ze´nskim, czy nie, i do uczynienia obowi ˛
azuj ˛
acym pra-
wa, ˙zeby wszystkie matki musiały si˛e zapozna´c z metodami unikania nie chcia-
nej ci ˛
a˙zy. Chłopie, wyobra˙zasz sobie ten wrzask, kiedy ta informacja dotrze do
wszystkich oszołomów? Papie˙z chyba si˛e w´scieknie!
— Sol, jestem zm˛eczony. Czy Shirl niemówiła, kiedy wróci?
— Ju˙z ci powiedziałem. . . — Zamilkł, nasłuchuj ˛
ac.
Kto´s nadchodził korytarzem. Kroki ucichły pod ich drzwiami i rozległo si˛e
nie´smiałe pukanie. Andy zerwał si˛e i pierwszy dopadł drzwi, otwieraj ˛
ac je szero-
ko.
— Shirl! Nic ci si˛e nie stało?
— Nie, wszystko w porz ˛
adku.
Obj ˛
ał j ˛
a i przytulił, a˙z straciła na chwil˛e oddech.
— Nie wiedziałem, co my´sle´c. Te zamieszki. . . — powiedział. — Sam wró-
ciłem ledwie chwil˛e temu. Gdzie była´s? Co si˛e stało?
— Chciałam tylko wyj´s´c na troch˛e. — Poci ˛
agn˛eła nosem. — Co tak ´smierdzi?
Odsun ˛
ał si˛e od niej. Stłumione na chwil˛e zm˛eczenie znów dawało zna´c o so-
bie.
— Oberwało mi si˛e. Mój własny gaz mi zaszkodził i zwymiotowałem, a to
ci˛e˙zko schodzi z ubrania. Co to znaczy, ˙ze chciała´s wyj´s´c na troch˛e?
— Pozwól, niech zdejm˛e płaszcz.
Andy poszedł za ni ˛
a do drugiego pokoju i zamkn ˛
ał drzwi. Shirl wyj˛eła z torby
par˛e butów na wysokim obcasie i schowała je do szuflady.
— No i?
— To proste. Czułam si˛e tu jak w pułapce. Ten chłód, brak wszystkiego
i w ogóle. . . Ciebie nie było, nie mogłam doj´s´c do siebie po sprzeczce. Wszystko
było nie tak. . . Pomy´slałam wi˛ec sobie, ˙ze mogłabym si˛e ubra´c i pój´s´c do jednej
z tych restauracji, do których kiedy´s zagl ˛
adałam i wypi´c, na przykład, fili˙zank˛e
139
kawy, i ˙ze mo˙ze to poprawi mi samopoczucie, wiesz, podkr˛eci troch˛e. — Spojrza-
ła na jego zimn ˛
a twarz i szybko odwróciła wzrok.
— I co było potem?
— Czy to przesłuchanie? O co jestem oskar˙zona? Odwrócił si˛e i wyjrzał przez
okno.
— O nic ci˛e nie oskar˙zam, ale. . . nie było ci˛e przez cał ˛
a noc, to jak niby mam
si˛e czu´c?
— Sam wiesz, co działo si˛e wczoraj. Bałam si˛e wraca´c. Byłam w Curly’s. . .
— W tej garkuchni?
— Tak, ale je´sli nie zamawia si˛e niczego do jedzenia, to nie jest drogo. Tam
tylko jedzenie naprawd˛e kosztuje. Spotkałam paru znajomych, porozmawiali´smy
troch˛e. Wybierali si˛e na przyj˛ecie, zaprosili mnie, wi˛ec poszłam. Ogl ˛
adali´smy
wiadomo´sci, cały czas mówili o zamieszkach i nikt nie chciał wychodzi´c, zatem
przyj˛ecie trwało dalej. — Zamilkła na chwil˛e. — To wszystko.
— Wszystko? — spytał gniewnie Andy, wci ˛
a˙z pełen podejrze´n.
— Wszystko — odparła głosem równie zimnym.
Odwróciła si˛e i zacz˛eła zdejmowa´c sukni˛e. Słowa wci ˛
a˙z zdawały si˛e wisie´c
w powietrzu, buduj ˛
ac mi˛edzy obojgiem niewidzialn ˛
a barier˛e. Andy padł na łó˙zko
i wykr˛ecił si˛e tyłem do dziewczyny. Byli jak obcy sobie ludzie i nawet mikrosko-
pijne rozmiary pokoju nie były w stanie tego zmieni´c.
WIOSNA
Pogrzeb zbli˙zył ich bardziej, ni˙z jakiekolwiek inne wydarzenie tej srogiej zi-
my. Dzie´n był niemiły, wietrzny i deszczowy, czuło si˛e jednak, ˙ze zima zbiera
si˛e ju˙z do drogi. Trwała jednak nazbyt długo, jak dla Sola, którego pokasływanie
zamieniło si˛e najpierw w przezi˛ebienie, a potem w zapalenie płuc. A co mo˙ze
uczyni´c stary człowiek z zapaleniem płuc w wychłodzonym pokoju i bez anty-
biotyków? Tylko umrze´c, i to wła´snie zdarzyło si˛e Solowi. Na czas jego choroby
zapomnieli o wszystkim co ich ró˙zniło, a Shirl opiekowała si˛e starszym człowie-
kiem jak umiała. Jednak nawet najlepsza opieka nic nie poradzi na zapalenie płuc.
Pogrzeb był krótki i chłodny, tak jak cały ten dzie´n. Wczesnym zmrokiem wrócili
do domu. Nie min˛eło jeszcze pół godziny, gdy posłyszeli gwałtowne stukanie do
drzwi.
— To posłaniec. Nie mog ˛
a ci tego zrobi´c! Miałe´s mie´c dzi´s wolne.
— Spokojnie. Nawet Grassy nie złamałby słowa w takim dniu. A poza tym
posłaniec stuka inaczej.
— Mo˙ze to jaki´s przyjaciel Sola, który nie mógł by´c na pogrzebie?
Shirl poszła otworzy´c drzwi. Przez chwil˛e patrzyła mrugaj ˛
ac oczami w mrok
korytarza, nim rozpoznała go´scia.
140
— Tab, to ty? Wchod´z, nie stój tak. Andy, opowiadałam ci o Tabie, mojej
obstawie. . .
— Dobry wieczór, miss Shirl — rzekł pow´sci ˛
agliwie Tab, pozostaj ˛
ac na kory-
tarzu. — Przykro mi, ale nie wpadłem tu z towarzysk ˛
a wizyt ˛
a. Jestem w pracy.
— O co chodzi? — spytał Andy, podchodz ˛
ac do Shirl.
— Musicie pa´nstwo zrozumie´c, ˙ze przyjmuj˛e tak ˛
a prac˛e, jak ˛
a mi oferuj ˛
a —
tłumaczył si˛e Tab z ponur ˛
a min ˛
a. — Od wrze´snia byłem na li´scie bezrobotnych
stra˙zników, znajdowałem tylko dorywcze zaj˛ecia, ˙zadnych stałych umów. Musz˛e
zatem bra´c, co jest. Je´sli kto´s odmawia, l ˛
aduje na ko´ncu listy, a ja mam rodzin˛e
do wy˙zywienia. . .
— Ale o co chodzi? — nalegał Andy, dostrzegaj ˛
ac w ciemno´sci za Tabem
kogo´s jeszcze, a s ˛
adz ˛
ac po szuraniu stóp, musiało tam by´c przynajmniej kilka
osób.
— Nie gadaj z nimi — warkn ˛
ał m˛e˙zczyzna skrywaj ˛
acy si˛e za plecami Taba.
Miał nosowy i do´s´c nieprzyjemny głos. — Prawo jest po mojej stronie. Zapłaciłem
ci. Poka˙z mu nakaz!
— Chyba ju˙z rozumiem — mrukn ˛
ał Andy. — Odejd´z od drzwi, Shirl. Tab,
wejd´z do ´srodka, by´smy mogli chwil˛e porozmawia´c.
Tab przeszedł przez próg, a m˛e˙zczyzna, który teraz znalazł si˛e na pierwszym
planie, usiłował wcisn ˛
a´c si˛e za nim.
— Nie wejdziesz beze mnie. . . ! — wrzasn ˛
ał, ale Andy zatrzasn ˛
ał mu drzwi
przed nosem.
— Wolałbym, ˙zeby pan tego nie robił — stwierdził Tab. Na zaci´sni˛etej pi˛e´sci
jak zwykle nosił kastet.
— Uspokój si˛e. Chc˛e ustali´c najpierw, co wła´sciwie jest grane. On ma nakaz
kwaterunkowy, prawda?
Tab przytakn ˛
ał, wpatruj ˛
ac si˛e ponuro w podłog˛e.
— O czym wy, u diabła, mówicie? — spytała Shirl, spogl ˛
adaj ˛
ac z niepokojem
to na jednego, to na drugiego. Andy nie odpowiedział, zatem Tab zacz ˛
ał wyja´snie-
nia.
— Nakaz kwaterunkowy wydawany jest przez s ˛
ad ka˙zdemu, kto mo˙ze udo-
wodni´c, ˙ze naprawd˛e nie ma gdzie mieszka´c i potrzebuje lokalu. Wydaj ˛
a ich zwy-
kle niewiele i tylko bardzo licznym rodzinom, które musiały opu´sci´c poprzedni
lokal. Maj ˛
ac taki nakaz mo˙zna szuka´c pustych mieszka´n, pokoi czy czegokol-
wiek. Ten papierek jest rodzajem podstawy prawnej do ich zaj˛ecia. Bywaj ˛
a kło-
poty, ludzie nie lubi ˛
a bowiem, gdy obcy ich nachodz ˛
a, tak wi˛ec ka˙zdy, kto ma taki
nakaz, wynajmuje zwykle stra˙znika. I wła´snie o to chodzi. To towarzystwo tam,
za drzwiami, do Belicherowie. Wynaj˛eli mnie.
— Ale co ty tu robisz? — Shirl wci ˛
a˙z niczego nie rozumiała.
— Jest tu, bo Belicher to hiena cmentarna — wyja´snił Andy, tłumi ˛
ac go-
rycz. — Kr ˛
a˙zy po kostnicy i szuka ´swie˙zych zwłok.
141
— To jedna strona medalu — powiedział Tab, usiłuj ˛
ac zachowa´c spokój. —
Ale trzeba wzi ˛
a´c te˙z pod uwag˛e, ˙ze ma ˙zon˛e i dzieci, i nie ma gdzie mieszka´c.
Belicher załomotał w drzwi, krzycz ˛
ac co´s obra˙zonym tonem. Shirl zrozumiała
w ko´ncu powód wizyty Taba i wci ˛
agn˛eła gł˛eboko powietrze.
— Jeste´s tutaj, by im pomóc? Dowiedzieli si˛e, ˙ze Sol nie ˙zyje i chc ˛
a zaj ˛
a´c jego
pokój?
Tab tylko przytakn ˛
ał ponuro.
— Wci ˛
a˙z jeszcze mo˙zna co´s zrobi´c — stwierdził Andy. — Gdyby zamiesz-
kał w tym pokoju kto´s, powiedzmy, z mojego posterunku, wówczas ci ludzie nie
mogliby si˛e tu wprowadzi´c.
Stukanie było coraz gło´sniejsze. Tab zrobił pół kroku w kierunku drzwi.
— Gdyby był tu teraz, to owszem, ale Belicher prawdopodobnie podałby spra-
w˛e do s ˛
adu i tak czy inaczej dostał przydział, bo ma rodzin˛e. Zrobi˛e co si˛e da, by
wam pomóc, ale Belicher jest moim pracodawc ˛
a.
— Nie otwieraj drzwi — polecił ostro Andy. — Przynajmniej dopóki nie wy-
ja´snimy wszystkiego.
— Musz˛e, nie mam wyboru. — Tab wyprostował si˛e i zacisn ˛
ał pi˛e´s´c. — Nie
usiłuj mnie powstrzyma´c, Andy. Jeste´s policjantem i znasz prawo.
— Naprawd˛e musisz, Tab? — spytała cicho Shirl.
Spojrzał na ni ˛
a zakłopotany.
— Byli´smy kiedy´s przyjaciółmi, Shirl, i chciałbym to tak zapami˛eta´c. Wiem,
jak b˛edziesz teraz o mnie my´sle´c, ale musz˛e wykonywa´c wszystko to, co wchodzi
w zakres moich obowi ˛
azków. Musz˛e ich wpu´sci´c.
— Dalej, otwieraj te cholerne drzwi — powiedział cierpko Andy odwracaj ˛
ac
si˛e i podchodz ˛
ac do okna.
Pokój zaroił si˛e od Belicherów. Pan Belicher był szczupłym m˛e˙zczyzn ˛
a
z dziwn ˛
a, niemal zupełnie pozbawion ˛
a podbródka głow ˛
a i inteligencj ˛
a wystarcza-
j ˛
ac ˛
a akurat do tego, by naskroba´c swój podpis na formularzach opieki społecznej.
Pani Belicher wygl ˛
adała na podpor˛e rodziny. Z jej tłustego cielska wyszło do-
t ˛
ad siedmioro dzieci, skutecznie zwi˛ekszaj ˛
acych przydziały ˙zywno´sciowe utrzy-
muj ˛
ace cał ˛
a band˛e przy ˙zyciu. Numer ósmy wypychał wła´snie jej brzuch, b˛ed ˛
ac
tak naprawd˛e numerem jedenastym, troje młodszych Belicherów miało bowiem
pecha i zako´nczyło egzystencj˛e na skutek nieuwagi rodziców i ró˙znych wypad-
ków. Najwi˛eksza dziewczynka, zapewne około dwunastoletnia, d´zwigała pokryte
wrzodami, ´smierdz ˛
ace upiornie i płacz ˛
ace nieustannie niemowl˛e. Pozostałe ba-
chory krzyczały jedno przez drugie. Wreszcie mogły przesta´c siedzie´c cicho po
długim i pełnym napi˛ecia oczekiwaniu na korytarzu.
— O, patrzaj, jaka fajnista lodowa — powiedziała pani Belicher, wtaczaj ˛
ac si˛e
do ´srodka i natychmiast si˛egaj ˛
ac ku drzwiczkom chłodziarki.
— Nie dotykajcie tego — warkn ˛
ał Andy, a Belicher poci ˛
agn ˛
ał go za rami˛e.
142
— Podoba mi si˛e ten pokój. Niedu˙zy, wiecie, ale miły. A tu co jest? — Skie-
rował si˛e do drzwiczek w przepierzeniu.
— To mój pokój. — Andy zatrzasn ˛
ał mu drzwi przed nosem. — Trzymaj si˛e
od niego z daleka.
— Nie trzeba tak si˛e nerwowa´c — powiedział Belicher wycofuj ˛
ac si˛e szybko,
jak pies przed kijem. — Mam swoje prawa, wiem co mi wolno. Prawo mówi, ˙ze
z nakazem kwaterunkowym mog˛e zajrze´c, gdzie tylko chc˛e. — Ruszył w obchód,
Andy za nim. — Ten pokój jest du˙zy, ma stół, krzesła, łó˙zko. . .
— Meble nale˙z ˛
a do mnie, pokój b˛edzie pusty. I jest mały, za mały dla pana
i pa´nskiej rodziny.
— Starczy. W mniejszych mieszkalim. . .
— Andy, powstrzymaj ich, zobacz! — płaczliwy krzyk Shirl kazał Andy’emu
odwróci´c si˛e. Ujrzał, jak dwóch chłopaków znalazło paczk˛e z ziołami, które Sol
tak pracowicie uprawiał w skrzynce na oknie. Rozdzierali papier my´sl ˛
ac, ˙ze mo˙ze
to co´s do jedzenia.
— Zostawcie to! — krzykn ˛
ał, ale zanim ich dopadł, spróbowali ziół i zacz˛eli
nimi plu´c.
— Piece! — krzykn ˛
ał wi˛ekszy, rozrzucaj ˛
ac zawarto´s´c paczki po podłodze.
Drugi podskoczył z rado´sci i rozsypał reszt˛e ziół. Wyrwali si˛e Andy’emu i zanim
ich złapał, torebki były ju˙z puste. Kiedy si˛e odwrócił, młodszy wspi ˛
ał si˛e na stół
i zostawiaj ˛
ac na blacie ´slady zabłoconych stóp wł ˛
aczył telewizor. Grzmot muzyki
zagłuszył krzyki dzieci i nieeefektywne piski ich matki. Tab odci ˛
agn ˛
ał Belichera,
który usiłował dobra´c si˛e do szafy.
— Wyrzu´ccie st ˛
ad te bachory — powiedział pobladły z w´sciekło´sci Andy.
— Mam nakaz kwaterunkowy. Mam prawo — wrzasn ˛
ał Belicher cofaj ˛
ac si˛e
i wymachuj ˛
ac zadrukowanym kawałkiem plastiku.
— Mam gdzie´s twoje prawa. Porozmawiamy, gdy bachory znajd ˛
a si˛e za
drzwiami.
Tab przeszedł od słów do czynu, łapi ˛
ac najbli˙zszego dzieciaka za kark i wy-
pychaj ˛
ac go na korytarz.
— Pan Rusch ma racj˛e — powiedział. — Dzieci mog ˛
a poczeka´c na zewn ˛
atrz,
a˙z wszystko uzgodnimy.
Pani Belicher usiadła ci˛e˙zko na łó˙zku i zamkn˛eła oczy, jakby nie miała z tym
wszystkim nic wspólnego. Pan Belicher wycofał si˛e pod ´scian˛e mamrocz ˛
ac co´s
pod nosem, ale nikogo to nie obchodziło. Wrzaski przeszły powoli w pełne zło´sci
łkania dochodz ˛
ace z korytarza, gdy ostatni dzieciak został wyekspediowany za
drzwi. Andy obejrzał si˛e, zauwa˙zaj ˛
ac nagle, ˙ze Shirl zamyka za sob ˛
a drzwi ich
pokoju. Usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
— To pewnie przez was — powiedział patrz ˛
ac na Taba.
Stra˙znik tylko wzruszył bezradnie ramionami.
143
— Przykro mi, Andy, na Boga, przysi˛egam, ˙ze mi przykro, ale co niby mog˛e
zrobi´c? Prawo głosi, ˙ze je´sli zechc ˛
a tu zosta´c, to nie mo˙zesz ich wyrzuci´c.
— Tak, takie jest prawo, wła´snie — zawtórował mu bezmy´slnie Belicher.
Andy wiedział, ˙ze gołymi pi˛e´sciami niczego tu nie zdziała. Zmusił si˛e, by
rozewrze´c dłonie.
— Tab, pomo˙zesz mi przenie´s´c rzeczy do drugiego pokoju?
— Jasne. — Tab znów uciekł ze spojrzeniem. — Spróbuj wytłumaczy´c Shirl
moj ˛
a rol˛e w tym wszystkim, dobrze? Chocia˙z pewnie i tak nie zrozumie, ˙ze to
tylko praca.
Rozległ si˛e chrz˛est deptanych ziół i Andy nic ju˙z nie powiedział.
Złote lata Stalowego Szczura —
(The Golden Years of the Stainless
Steel Rat)
— Niech mnie diabli, je´sli to nie ten stary łajdak Jim di Griz! — u´smiech-
n ˛
ał si˛e oble´snie brzydki jak kupa klawisz, gdy rosły gliniarz, do którego byłem
przykuty, zadzwonił do drzwi.
Nie ukrywaj ˛
ac rado´sci klawisz otworzył je szeroko, poczekał a˙z glina rozkuje
kajdanki i złapał mnie za rami˛e poci ˛
agaj ˛
ac za sob ˛
a. „Złapał” to najwła´sciwsze
okre´slenie, bo a˙z mi w oczach pociemniało. Udało mi si˛e utrzyma´c równowag˛e,
co było niezłym osi ˛
agni˛eciem, i w pionie przekroczy´c drzwi, nad którymi wisiała
za´sniedziała, mosi˛e˙zna tablica z nast˛epuj ˛
acym tekstem:
PRZEZ T ˛
E BRAM ˛
E PRZECHODZ ˛
A JEDYNIE EMERYTOWANI
PRZEST ˛
EPCY GALAKTYKI
Ładnie napisane i typowo policyjne — dokopa´c le˙z ˛
acemu. Zacz ˛
ałem ˙zwawiej
przebiera´c nogami, bo ci ˛
agn ˛
acy mnie klawisz zło´sliwie przyspieszył kroku.
— Musz˛e usi ˛
a´s´c. . . — wyszeptałem, szarpn ˛
awszy si˛e słabo na widok ławeczki
przy ´scianie.
— Nasiedzisz si˛e jeszcze, dziadku, nasiedzisz. Nic wi˛ecej tu nie b˛edziesz ro-
bił, ale najpierw musisz si˛e zobaczy´c z dyrektorem.
Poniewa˙z nie bardzo mogłem stawia´c opór, zaci ˛
agn ˛
ał mnie przez pół koryta-
rza do stalowych drzwi, w które gło´sno zapukał. Zatoczyłem si˛e i spojrzałem na
samego siebie w wisz ˛
acym na ´scianie lustrze, na którym kto´s zło´sliwie wypisał:
UMYŁE ´S SI ˛
E?
UCZESAŁE ´S?
KIEDY OSTATNI RAZ WYTARŁE ´S NOGI?
— Nie pami˛etam. . . — wymamrotałem, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e sobie z odraz ˛
a.
145
Siwy kołtun na głowie, stru˙zka ´sliny ciekn ˛
aca z opuszczonej dolnej wargi,
przekrwione oczy podkr ˛
a˙zone jak po trzydniowym pija´nstwie i cera blada jak
mgła na cmentarzu, tu i ówdzie poznaczona plamami w ˛
atrobowymi. Obrzydli-
wo´s´c.
— Do ´srodka! — rozległo si˛e polecenie, gdy nad drzwiami błysn˛eła zielona
lampka, i poparte zostało solidnym pchni˛eciem tłustej łapy.
Potkn ˛
ałem si˛e o próg, ale utrzymałem równowag˛e. Drzwi zamkn˛eły si˛e ze
szcz˛ekni˛eciem, a ja przyjrzałem si˛e siedz ˛
acemu za biurkiem facetowi. Wygl ˛
adał
wypisz, wymaluj jak nie ogolony wielbł ˛
ad cierpi ˛
acy na sraczk˛e.
— Twoje — skrzywił si˛e pokazuj ˛
ac gruba´sne akta, które wła´snie przegl ˛
a-
dał. — Akta przest˛epcy Jamesa di Griz pseudo Stalowy Szczur. Teraz zreszt ˛
a nie
bardzo stalowy, raczej przerdzewiały, h˛e, h˛e. . . Widzisz, Zardzewiały Szczurze,
ja dopadam wszystkich. Nawet najcwa´nszy i najlepiej ukrywaj ˛
acy si˛e rzezimie-
szek w ko´ncu te˙z si˛e zestarzeje, refleks mu si ˛
adzie. Zrobi o ten jeden bł ˛
ad za du˙zo
i wtedy trafia do mnie, do dyrektora Sukksa rz ˛
adz ˛
acego Wieczystym Aresztem,
a przynajmniej tak si˛e ten przybytek oficjalnie nazywa. Wiesz jak go zw ˛
a na co
dzie´n. . . ?
— Przedpiekle — odparłem odruchowo.
— Wła´snie. Ale tak nazywaj ˛
a to tylko na zewn ˛
atrz, my tu nie bawimy si˛e
w takie eufemizmy. Dla nas jest to Purgy, skrót od Purgatory albo Czy´s´cca, gdyby´s
nie wiedział. Słowo to oznacza. . .
— Musz˛e do toalety! — pisn ˛
ałem podskakuj ˛
ac. Skrzywił si˛e z odraz ˛
a.
— Zawsze to samo z wami, gerontami! — ale wł ˛
aczył co´s tam i drzwi si˛e
otworzyły. — Bogger poka˙ze ci gdzie jest kibel, a potem zaprowadzi na badanie.
Musimy dba´c o twoj ˛
a kondycj˛e, ˙zeby´s mógł długo za˙zywa´c naszej go´scinno´sci.
Jego ´smiech gonił mnie w drodze do kibla, ale powitanie, przyznaj˛e, nie wy-
warło na mnie wi˛ekszego wra˙zenia.
*
*
*
Badanie te˙z nie. Sanitariusze byli chamscy, t˛epi i znudzeni. Rozebrali mnie do
rosołu i zacz˛eli ci ˛
aga´c od jednego aparatu diagnostycznego do drugiego ignoruj ˛
ac
słabe protesty, za to komentuj ˛
ac rezultaty.
— Gwó´zd´z w biodrze. . . wygl ˛
ada na stary.
— Ale nie taki stary jak te plastikowe stawy kolanowe, hi, hi. . .
— Doktorkowi si˛e to spodoba: plamy na płucu!
— Sko´nczone? — Bogger pojawił si˛e jak złe wspomnienie.
— Sko´nczone, jest twój.
Zanim zd ˛
a˙zyłem si˛e ubra´c, złapał mnie za rami˛e i zaci ˛
agn ˛
ał do celi, po czym
zabrał rzeczy, które kurczowo przyciskałem do piersi i opró˙znił kieszenie, wyrzu-
146
caj ˛
ac osobiste drobiazgi na podłog˛e. Nast˛epnie cisn ˛
ał na prycz˛e stos wi˛eziennych
łachów i par˛e papuci i oznajmił:
— Kolacja o szóstej zero zero, drzwi otwieraj ˛
a si˛e minut˛e wcze´sniej. Jak si˛e
spó´znisz, nie b˛edziesz jadł.
I wyszedł z moimi rzeczami, zamykaj ˛
ac za sob ˛
a drzwi.
Klapn ˛
ałem ci˛e˙zko na prycz˛e i schowałem twarz w dłoniach, stanowi ˛
ac sm˛etny
obrazek dla podgl ˛
adaj ˛
acego, gdy˙z ani przez chwil˛e nie miałem w ˛
atpliwo´sci, ˙ze
w celi jest przynajmniej jedna kamera. Je´sli była, to z uwagi na moje dłonie nie
mogła zarejestrowa´c zło´sliwego u´smiechu: udało si˛e!
Nie trwało to długo. Pó´zniej spróbowałem odczyta´c godzin˛e na porysowanej
do nieprzyzwoito´sci tarczy taniego, plastikowego zegarka.
— Kolacja o szóstej — wymamrotałem — drzwi si˛e otworz ˛
a. . .
Poczłapałem do nich w chwili, w której szcz˛ekn ˛
ał zamek, i wyszedłem na
zewn ˛
atrz, czyli na korytarz. Kierunek do jadalni łatwo było okre´sli´c, a to dzi˛e-
ki ła´ncuchowi trz˛es ˛
acych si˛e gerontów, którzy pod ˛
a˙zali w jej stron˛e. Doł ˛
aczyłem
grzecznie do nich, doczłapałem do sali, wzi ˛
ałem tac˛e i dałem sobie nało˙zy´c co´s,
co wygl ˛
adało jak ´swie˙ze krowie gówno seryjnej produkcji. Na szcz˛e´scie mniej
´smierdziało. Dotarłem do stolika i dr˙z ˛
ac ˛
a dłoni ˛
a zaczerpn ˛
ałem ły˙zk˛e tej brei —
była bez smaku, co stanowiło miłe zaskoczenie, bo nastawiłem si˛e ju˙z na najgor-
sze.
— Nigdy ci˛e tu nie widziałem — zagaił wychudzony jak szczapa łysol. —
Szpicel?
— Współwi˛ezie´n.
— Witamy w Purgy — zarechotał bez zło´sliwo´sci. — Porwałe´s kiedy´s linio-
wiec?
— Zdarzyło si˛e.
— Mnie te˙z, całe trzy razy. Ten ostatni to była pułapka, ale jak człowiek ma
osiemdziesi ˛
atk˛e na karku, a kasa si˛e sko´nczyła, to co´s trzeba robi´c, no nie. . .
Mamrotał tak z krótkimi przerwami, ale nie siliłem si˛e nawet na udawanie,
˙ze słucham. Skoncentrowałem uwag˛e na wepchni˛eciu w siebie zawarto´sci talerza,
zanim obrzydzenie we´zmie gór˛e nad rozs ˛
adkiem. Sko´nczyłem w momencie gdy
poprzez odgłosy siorbania i mamrotania dotarł znajomy ju˙z głos:
— Te, Zardzewiały Szczurek, sko´nczyłe´s je´s´c, to w˛edruj do doktora!
— A jak go znajd˛e?
— Id´z, ofiaro, po zielonych strzałkach na ´scianach. Zielone strzałki oznaczone
czerwonym krzy˙zem, pami˛etaj.
Ruszyłem, ci ˛
agn ˛
ac stopy po wy´swieconej posadzce. Doszedłem do ´sciany, ma
si˛e rozumie´c, po czym przytkn ˛
ałem do niej nos i odszukałem zielon ˛
a strzałk˛e.
Było ich tam od nagłej krwi i to w obu kierunkach. Potem powlokłem si˛e przed
siebie.
— Siadaj — oznajmił lekarz, ledwie mnie zobaczył. — Moczysz si˛e?
147
Młody był, biedak, i niecierpliwy, a ja si˛e doskonale bawiłem i miałem mnó-
stwo czasu. Podrapałem si˛e w ciemi˛e z namysłem i wymamrotałem:
— Nie wiem tak po prawdzie. . .
— Musisz wiedzie´c!
— Nie musz˛e wiedzie´c, co znaczy ka˙zde głupie słowo! — oburzyłem si˛e cał-
kiem szczerze.
— Chodzi mi o to, czy w nocy lejesz w łó˙zko?
— Tylko kiedy jestem pijany.
— No to masz tu raczej nikłe szans˛e. Twoje wyniki s ˛
a kiepskie, jeste´s wra-
kiem, stary: plamy na płucach, płytki w czaszce. . .
— ˙
Zycie nie jest usłane ró˙zami. . .
— Pewnie. Dam ci kilka zastrzyków na wzmocnienie i tabletki. Masz je za˙zy-
wa´c trzy razy dziennie.
Wzi ˛
ałem podany słoik i podejrzliwie przyjrzałem si˛e pigułkom do złudzenia
przypominaj ˛
acym małokalibrow ˛
a amunicj˛e.
— Troch˛e du˙ze. . .
— A ty jeste´s troch˛e chory. S ˛
a specjalnie sprokurowane dla twojego organi-
zmu i miej je cały czas przy sobie. Brz˛eczyk zainstalowany w wieczku da ci zna´c
kiedy trzeba je wzi ˛
a´c. Teraz podwi´n r˛ekawy.
Trudno w to uwierzy´c, ale daj ˛
ac mi te zastrzyki t˛epym gwo´zdziem, bez po-
wodzenia udaj ˛
acym igł˛e, zdołał doj´s´c do ko´sci. Artysta, ˙zeby go kulawe kaczki
pokopały!
Wyszedłem wreszcie z tej sali tortur z obolałymi przedramionami, zgubiłem
si˛e, i po parokrotnym rozpytaniu o drog˛e w ko´ncu dotarłem do swojej celi. Drzwi
zamkn˛eły si˛e ze szcz˛ekiem ledwie wszedłem, a po krótkiej chwili ´swiatło przy-
gasło, tote˙z czym pr˛edzej przebrałem si˛e w obrzydliw ˛
a, jadowicie pomara´nczow ˛
a
pi˙zam˛e i wsun ˛
ałem pod koc.
Przedpiekle — całkiem trafna nazwa, bo wyj´s´c st ˛
ad mo˙zna było tylko nogami
do przodu, ale opieka medyczna I stałe posiłki dawały gwarancj˛e, ˙ze nast ˛
api to
najpó´zniej jak tylko si˛e da.
Jako ˙ze byłem przykryty wraz z głow ˛
a, u´smiechn ˛
ałem si˛e szeroko — zoba-
czymy czy tylko nogami do przodu!
Sw˛edziało mnie pod przezroczystymi nalepkami, wi˛ec si˛e rado´snie poklepa-
łem. Niewidzialne dla oka, gdy˙z w kolorze skóry, pokryte były mieszanin ˛
a spro-
kurowan ˛
a na bazie ołowiu i antymonu, która dawała pi˛ekne efekty na zdj˛eciach
rentgenowskich. Zaryzykowałem, opieraj ˛
ac si˛e na sensownym zało˙zeniu, ˙ze taki
przybytek jak ten nie b˛edzie miał nowoczesnych i drogich tomografów czy in-
nych urz ˛
adze´n, i wygrałem. Na zwykłym, dwuwymiarowym zdj˛eciu wygl ˛
adały
zgodnie z rol ˛
a, jak ˛
a miały do spełnienia — a to jako plamy na płucu, a to jako
plastikowe stawy, to znów jako metalowe wszczepy po trepanacji czaszki. Roz-
puszcz ˛
a si˛e i znikn ˛
a po pierwszym myciu, ale wyniki bada´n pozostan ˛
a. Tak wi˛ec
148
pierwsza cz˛e´s´c zadania była wykonana, cho´c samo dostanie si˛e tutaj było łatwiej-
sze ni˙z znalezienie danych, gdzie to „tutaj” konkretnie si˛e mie´sci.
*
*
*
Wszystko zacz˛eło si˛e pewnego pi˛eknego wieczoru przy okazji przypadkowo
usłyszanej informacji w wiadomo´sciach wieczornych. Zd ˛
a˙zyłem j ˛
a zdrukowa´c
i pokazałem Angelinie, która przeczytała i zamilkła.
— Powinni´smy co´s zrobi´c — zaproponowałem.
— Nie.
— A ja my´sl˛e, ˙ze tak. Jeste´smy mu co´s winni.
— Nonsens. Dorosły i pełnoletni facet sam odpowiada za swoje post˛epowanie.
— Owszem, ale i tak chc˛e wiedzie´c, gdzie siedzi.
No i dopi ˛
ałem swego, zgłaszaj ˛
ac si˛e do ró˙znych oficjalnych archiwów. Do-
wiedziałem si˛e nie tylko gdzie to jest, ale te˙z i całej masy innych informacji o tym
wi˛ezieniu — szpitalu dla emerytowanych przest˛epców. I ani troch˛e mi si˛e to nie
spodobało, cho´c przyznaj˛e, ˙ze nast ˛
apiło w idealnym wr˛ecz momencie: bli´znia-
cy od paru ju˙z lat byli samodzielni i nie´zle prosperowali, a my oboje mieli´smy
czasowy urlop z Korpusu, bo w galaktyce od lat był spokój i ˙zyli´smy jakby na
wcze´sniejszej emeryturze, cho´c naturalnie nie z emerytur. Angelinie to nawet od-
powiadało — pał˛etali´smy si˛e po planetach wypoczynkowych i przelotach tury-
stycznych luksusow ˛
a tras ˛
a tu obrabiaj ˛
ac bank, tam kradn ˛
ac ładny jacht, ale ja
powoli dostawałem szału z nudów. To nie było ˙zycie — to była wegetacja, kiedy
człowiek zabija czas, by nie zwariowa´c. Doszukałem si˛e wi˛ec samodzielnie, cze-
go chciałem, po czym o wynikach poinformowałem Angelin˛e. S ˛
adz ˛
ac po minie,
wie´sci jej tak˙ze si˛e nie spodobały.
— Masz racj˛e — przyznała, gdy sko´nczyłem. — Rzecz jest niebezpieczna
i prawie samobójcza, ale jeste´s jedynym jakiego znam, któremu mo˙ze si˛e uda´c.
Z moj ˛
a pomoc ˛
a, ma si˛e rozumie´c.
— Ma si˛e rozumie´c. Znasz mo˙ze jakiego´s łapiducha albo najmimord˛e, to jest
chciałem powiedzie´c lekarza i prawnika, którzy by si˛e oparli brz˛ecz ˛
acym argu-
mentom?
— ˙
Zartujesz? Jak sam mówisz, cudów nie ma. A wła´snie, jak tam nasze konto?
— Nieco nadszarpni˛ete, przydałoby si˛e nam troch˛e gotówki. Mo˙ze ja si˛e zaj-
m˛e uzupełnianiem, a ty znajdziesz lekarza?
*
*
*
Pomimo wysiłków min ˛
ał prawie rok, zanim przygotowania mo˙zna było uzna´c
za zako´nczone. Powód był prosty — nie nale˙zało si˛e spieszy´c, gdy˙z ka˙zdy nie
149
dopracowany szczegół mógł spowodowa´c, ˙ze sp˛edz˛e w tym nietypowym pierdlu
znacznie wi˛ecej czasu ni˙z planowałem.
Angelina przybyła po mnie do kliniki i a˙z j ˛
a cofn˛eło, gdy mnie zobaczyła.
— Jim, co´s ty ze sob ˛
a zrobił?! — j˛ekn˛eła. — Wygl ˛
adasz upiornie!
— Miło słysze´c, bo niełatwo mi to przyszło. Strata wagi i postarzenie skóry
to pestka, włosy i reszta to zupełny drobiazg, ale zanik mi˛e´sni to dopiero sztuka.
Tyle ˙ze cholernie mi ich brakuje.
— Mnie te˙z.
— Enzymy, jak wida´c, czyni ˛
a cuda. Je´sli mam by´c starym, zniszczonym prze-
st˛epc ˛
a, to musz˛e na takiego wygl ˛
ada´c. Nie martw si˛e: par˛e miesi˛ecy ´cwicze´n, gdy
tylko to si˛e sko´nczy, i wróc˛e do formy.
I to by było w zasadzie wszystko. Potem wystarczył partacki skok na bank na
Heliotrope-2, czyli tam sk ˛
ad pochodziła oryginalna wiadomo´s´c, która wszystko
spowodowała, i wyl ˛
adowałem gdzie chciałem.
*
*
*
Tydzie´n trwało, nim zaznajomiłem si˛e z rozkładem pomieszcze´n, alarmów
i kamer, i zacz ˛
ałem faz˛e drug ˛
a, ale nie był to czas zmarnowany. Tego˙z ranka przy
´sniadaniu sprawdziłem czy obiekt mych zainteresowa´n jest obecny i ju˙z zdecydo-
wałem si˛e nawi ˛
aza´c z nim kontakt, gdy zauwa˙zyłem niespodziewanie kogo´s, kogo
nie widziałem od lat. Co prawda był siwy i pomarszczony niczym stary kamasz,
ale jak si˛e z kim´s sp˛edzi dwa miesi ˛
ace w lodowej jaskini, to zawsze si˛e go pozna.
Przy pierwszej wi˛ec okazji, czyli w ´swietlicy, siadłem obok i spytałem:
— Długo tu jeste´s, Burin?
Wytrzeszczył na mnie oczy w sposób typowy dla krótkowidza, ale po chwili
zaskoczył.
— Jim di Griz jak ˙zywy! — ucieszył si˛e szczerze.
— I rad, ˙ze ci˛e widzi całego i zdrowego. Burin Bache, najlepszy fałszerz
w dziejach galaktyki!
— Miło to słysze´c, zwłaszcza od ciebie. Kiedy´s to była prawda, teraz. . . —
przestał si˛e u´smiecha´c, wi˛ec pospiesznie spytałem:
— Dalej ci˛e strzyka w kolanach na mróz?
— Pewnie, ˙ze tak! Lodu do drinka nie mog˛e wło˙zy´c, bo mnie trz˛esie na sam
widok.
— Przecie˙z w tej jaskini sp˛edzili´smy tylko momencik. . .
— Ładny mi momencik! Ale w jednym miałe´s, Jimmy, racj˛e: po tym, co wtedy
złapali´smy, nie musiałem nic robi´c przez dziesi˛e´c lat. Byłe´s młody, ale genialny.
Szkoda, ˙ze sko´nczyłe´s tak jak ja. . . nigdy nie my´slałem, ˙ze ci˛e dostan ˛
a.
— Zdarza si˛e najlepszym — mrukn ˛
ałem, pisz ˛
ac jednocze´snie na palcu tak, by
nie rzucało si˛e to w oczy.
150
Potem przyło˙zyłem ten˙ze palec do brody i poczekałem, a˙z Burin na mnie spoj-
rzy. Opu´sciłem dło´n i z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze oczy rozszerzaj ˛
a mu si˛e
ze zdumienia.
— Musz˛e i´s´c — poinformowałem go, zmazuj ˛
ac po´slinionym palcem odbit ˛
a
na brodzie wiadomo´s´c. — Na razie.
Skin ˛
ał tylko głow ˛
a nie mog ˛
ac wyj´s´c z szoku, co trudno mu mie´c za złe. Mógł
si˛e biedak spodziewa´c ró˙znych rzeczy, ale na pewno nie tego, ˙ze jeszcze kiedy´s
zobaczy magiczne słowo: UCIEKAMY.
*
*
*
Pot˛e˙zna łapówka, jak ˛
a Angelina wr˛eczyła jednemu z urz˛edników, warta by-
ła uzyskanych informacji; cho´c plany lokalizacyjne budynku nie były kompletne,
wskazały nam to czego szukali´smy: jego słabe punkty i drog˛e ucieczki. Nast˛epne-
go dnia znalazłem si˛e w pobli˙zu pokoju, który wybrali´smy, i wsadziłem w dziurk˛e
od klucza pisak. Po godzinnym trzymaniu pod pach ˛
a obsadka miała konsystencj˛e
plasteliny, tote˙z w chwil˛e po zetkni˛eciu z zimnym metalem zastygła w doskonałe,
lustrzane odbicie wn˛etrza.
Codziennie mogli´smy przez godzin˛e przebywa´c w ogrodzie, gdzie wyszuka-
łem ławk˛e poło˙zon ˛
a z dala od mo˙zliwego usytuowania kamer, i przesiadywałem
tam regularnie drzemi ˛
ac nad otwart ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a. Tego dnia zrobiłem to samo i jedy-
nie kto´s stoj ˛
acy nade mn ˛
a byłby w stanie zobaczy´c, czym naprawd˛e si˛e zajmowa-
łem.
Rano zerwałem cz˛e´s´c plastikowej okładziny wysłu˙zonego portfela i starannie
prze˙zułem. Smakowało lepiej ni˙z niejeden posiłek, jaki nam serwowano. Plastik
wszedł w reakcj˛e z moj ˛
a ´slin ˛
a i nabrał przyjemnej, plastycznej konsystencji; w ta-
kiej postaci pozostał w mojej kieszeni. Teraz przycisn ˛
ałem go do odbitki wn˛etrza
zamka, usun ˛
ałem resztki masy wypływaj ˛
acej po bokach i wystawiłem na sło´nce.
Katalizator niemal natychmiast zareagował pod wpływem ´swiatła słonecznego
i zastygł na kamie´n.
Zgodnie z logik ˛
a powinienem u˙zy´c klucza wtedy, gdy było to przewidziane,
ale nie lubi˛e niespodzianek, wi˛ec postanowiłem go wypróbowa´c i usun ˛
a´c ewen-
tualne problemy wcze´sniej, a nie dopiero w ostatniej chwili, gdy nade wszystko
liczył si˛e czas. Burin pomógł mi z dzik ˛
a rado´sci ˛
a. Zgrali´smy zegarki i po chwili,
gdy ja dotarłem do drzwi, on wywrócił si˛e na stolik, przy którym r˙zni˛eto w po-
kera na zapałki. Zadyma si˛e z tego zrobiła pierwszorz˛edna, bo słyszałem j ˛
a a˙z na
korytarzu, tote˙z spokojnie zabrałem si˛e do roboty.
Z pocz ˛
atku wytrych nie zaskoczył, jednak˙ze po paru sekundach prób z wy-
korzystaniem wieloletnich do´swiadcze´n co´s cicho zgrzytn˛eło i zamek pu´scił. Po-
spiesznie w´slizn ˛
ałem si˛e do wn˛etrza, zamkn ˛
ałem drzwi i dłu˙zsz ˛
a chwil˛e nasłu-
chiwałem. ˙
Zadnego alarmu, krzyków czy czego´s równie niemiłego — pi˛eknie.
151
Rozejrzałem si˛e uspokojony po pomieszczeniu i zrobiło mi si˛e jeszcze przyjem-
niej — byłem w niewielkim magazynku wypełnionym drukami, formularzami
i inn ˛
a makulatur ˛
a tak drog ˛
a sercu ka˙zdego urz˛edasa. Przez małe okno wpadało
´swiatło w ilo´sci wystarczaj ˛
acej by nie´zle widzie´c, tote˙z usun ˛
ałem jedynie stoj ˛
ace
na drodze pudło i wyszedłem.
W hallu panowała cisza, za to ze ´swietlicy dochodziły dziwne odgłosy. Gdy
stan ˛
ałem w drzwiach, wszystko si˛e wyja´sniło — miał w niej miejsce autentyczny
sparring bokserski, o tyle ciekawy, ˙ze w wykonaniu ˙zwawych sze´s´cdziesi˛eciolat-
ków (na zwolnionych obrotach). Mrugn ˛
ałem do Burina i poszedłem sobie.
*
*
*
Uzgodnili´smy z Angelin ˛
a minimum kontaktu, by niepotrzebnie nie ryzyko-
wa´c, a ten jedyny raz, gdy musieli´smy si˛e widzie´c, a nie tylko słysze´c, zaplano-
wany został po zapadni˛eciu zmroku, na tyle jednak wcze´snie, by nie poło˙zono nas
jeszcze do łó˙zek. W umówiony wieczór po kolacji pospieszyłem do łazienki, za
któr ˛
a znajdował si˛e wybrany jako miejsce rendezvous magazynek. Dostałem si˛e
do niego bez problemów i z zegarkiem w r˛eku dotarłem do okna.
Paskiem od zegarka przeci ˛
ałem zamek w oknie, co nie było specjalnie trudne,
gdy˙z pod warstewk ˛
a tandetnego tworzywa kryła si˛e elastyczna piłka z plaststeelu.
Schowałem zegarek i otworzyłem okno. Na zewn ˛
atrz, u˙zywaj ˛
ac molekularnych
butów i r˛ekawic do wspinaczki, czekała przylepiona do ´sciany Angelin ˛
a, cała na
czarno, ł ˛
acznie z twarz ˛
a wysmarowana past ˛
a do butów. Bez słowa wcisn˛eła mi
w r˛ece niewielk ˛
a paczk˛e i znikn˛eła.
Zamkn ˛
ałem okno, wróciłem do celi (zawini ˛
atko przemyciłem pod ubraniem)
i czym pr˛edzej poło˙zyłem si˛e do łó˙zka. Paczka pow˛edrowała pod poduszk˛e po
uprzednim wyj˛eciu z niej detektora pluskiew, a ja poczekałem a˙z ´swiatło zga´snie
i zacz ˛
ałem si˛e niespokojnie wierci´c.
— Cholerny reumatyzm. . . — wymamrotałem po paru minutach i wstałem
pocieraj ˛
ac praw ˛
a nog˛e.
Równocze´snie sprawdziłem kontrolk˛e detektora, z miłymi rezultatami: w celi
była tylko jedna optyczna pluskwa umieszczona nad drzwiami, co dawało dwa
martwe pola w k ˛
atach przy ´scianie, w której j ˛
a zamontowano. Zadowolony posze-
dłem spa´c. Zapowiadał si˛e pracowity dzionek.
*
*
*
Burina zacz ˛
ałem szuka´c dopiero koło południa i znalazłem w ogrodzie. Sia-
dłem na ławeczce po delikatnym sprawdzeniu okolicy — była w miar˛e czysta.
— Mo˙zemy zachowywa´c si˛e swobodnie — oznajmiłem — ale nie za gło´sno.
152
— Masz wszystko?
— Mam, a teraz b ˛
ad´z łaskaw zamkn ˛
a´c si˛e na chwil˛e, bo mam w g˛ebie komu-
nikator laserowy i wła´snie słysz˛e kroki przez ko´sci czaszki.
— Nic nie rozumiem — przyznał uczciwie.
— Słysz˛e kroki Angeliny wdrapuj ˛
acej si˛e na dach tego wie˙zowca, który wi-
dzisz za murem. To, co mam w ustach, umo˙zliwia mi bezpo´sredni ˛
a ł ˛
aczno´s´c i jest
nie do podsłuchania. Teraz milcz!
Oparłem si˛e wygodnie i u´smiechn ˛
ałem w kierunku punktowca. Nie musiałem
zbyt precyzyjnie celowa´c, gdy˙z Angelina miała sze´sciostopow ˛
a soczewk˛e odbior-
cz ˛
a (składan ˛
a, ma si˛e rozumie´c).
— Witaj, kochanie.
— Jim, ciesz˛e si˛e, ˙ze jeste´s cały — zadudniło mi pod czaszk ˛
a — ˙załuj˛e, ˙ze to
zacz˛eli´smy.
— Ale teraz trzeba doko´nczy´c, co przy twoich umiej˛etno´sciach i sile. . .
— Je´sli dodasz „w twoim wieku”, to obedr˛e ci˛e ˙zywcem ze skóry jak wyj-
dziesz!
— Nic takiego nie miałem zamiaru powiedzie´c! Chc˛e natomiast spyta´c, czy
według ciebie mo˙zemy zabra´c dwóch zamiast jednego? Spotkałem tu starego zna-
jomego, który kiedy´s uratował mi ˙zycie w jaskini lodowej. Opowiem ci jak wyjd˛e.
Przez chwil˛e panowała cisza — Angelina rzadko mówiła co´s bez przemy´sle-
nia.
— Mo˙zemy — odparła — musz˛e tylko zmieni´c ´srodek transportu.
— Doskonale. W takim razie postaraj si˛e o co´s odpowiedniego dla sze´s´cdzie-
si˛eciu pi˛eciu osób. . .
— S ˛
a zakłócenia! Powtórz, bo zrozumiałam, ˙ze sze´s´cdziesi ˛
at pi˛e´c.
— Dobrze zrozumiała´s! — postarałem si˛e, ˙zeby zabrzmiało to rado´snie, ale
nie dała si˛e nabra´c.
— Nie próbuj! Znam ci˛e za dobrze. Sze´s´cdziesi˛eciu pi˛eciu to pewnie wszyscy
pensjonariusze?
— Zgadza si˛e. Proponowałbym autokar. Kiedy´s podobny numer mi wyszedł.
Do usłyszenia jutro o tej samej porze, musz˛e ko´nczy´c, bo kto´s nadchodzi — i wy-
ł ˛
aczyłem si˛e.
Miała ´swi˛ete prawo by´c w´sciekła, a nie miałem ochoty sta´c si˛e obiektem roz-
ładowania tej˙ze w´sciekło´sci, wolałem wi˛ec da´c jej dwadzie´scia cztery godziny
na ochłoni˛ecie. Długoletnie po˙zycie mał˙ze´nskie doskonale wpływa na rozwój in-
stynktu samozachowawczego.
— Koniec? — zdziwił si˛e Burin. — Co´s do siebie mamrotałe´s, to wszystko co
słyszałem.
— I bardzo dobrze. Wszystko zgodnie z planem, nie licz ˛
ac niewielkich popra-
wek, które budz ˛
a w mojej mał˙zonce gł˛ebokie i serdeczne emocje.
— Co prosz˛e?
153
— Szczegóły pó´zniej, teraz chod´z na lunch. Aha, nie pij wody.
— Dlaczego?
— Bo jest a˙z g˛esta od ´srodków uspokajaj ˛
acych i otumaniaj ˛
acych. Dlatego
wszyscy tu mamrocz ˛
a do siebie i ła˙z ˛
a jak bł˛edne owce. Wi˛ekszo´s´c jest w zdecy-
dowanie lepszej kondycji ni˙z na to wygl ˛
adaj ˛
a.
*
*
*
Angelina faktycznie ochłon˛eła. Mo˙zna nawet ´smiało powiedzie´c, ˙ze ostygła:
nawet przez ten zniekształcaj ˛
acy d´zwi˛eki system ł ˛
aczno´sci bez trudu dawało si˛e
wyczu´c ozi˛ebły ton, przypominaj ˛
acy nie tylko lodow ˛
a jaskini˛e, ale wr˛ecz cały
lodowiec.
— Autokar kupiony. Co jeszcze b˛edzie potrzebne?
— Uniform kierowcy, by uzasadni´c twoj ˛
a mił ˛
a obecno´s´c za kółkiem, i par˛e
drobiazgów. . .
— Jakich? — głos o temperaturze ciekłego azotu.
Gdy podałem list˛e, osi ˛
agn ˛
ał zero absolutne.
— To najgłupszy i najbardziej niemo˙zliwy do wykonania plan, o jakim w ˙zy-
ciu słyszałam. Zrobi˛e co mog˛e, by si˛e udał, bo chc˛e, ˙zeby´s wyszedł z tego cało,
abym osobi´scie mogła ci˛e zabi´c.
— Kochanie, ˙zartujesz.
— Zało˙zymy si˛e? — powiedziała i przerwała transmisj˛e.
Mo˙ze to faktycznie nie był doskonały pomysł, ale teraz ju˙z nie mogłem si˛e
z niego wycofa´c. Czuj ˛
ac coraz wi˛eksz ˛
a depresj˛e przypomniałem sobie o pier-
siówce umieszczonej w paczce na tak ˛
a wła´snie okoliczno´s´c.
Wydostałem j ˛
a, niby to ´sciel ˛
ac prycz˛e, i siadłem w martwym polu kamery.
Na butelce było napisane: UWAGA — DYNAMIT i w pewnym sensie była to
prawda, zawierała bowiem studziesi˛ecioprocentowy alkohol, który dwana´scie lat
le˙zakował w d˛ebowej beczce. Dobry humor wrócił mi błyskawicznie.
*
*
*
Przez sze´s´c kolejnych dni gaw˛edzili´smy za pomoc ˛
a lasera i cały czas Ange-
lina była uprzejmie ozi˛ebła, ignoruj ˛
ac moje wysiłki zmierzaj ˛
ace do rozładowania
nastroju. Jak si˛e nie da zwalczy´c, trzeba przywykn ˛
a´c. Trudno.
*
*
*
Ostatniego dnia konwersacja była bardziej ni˙z lakoniczna: Angelina powie-
działa jedno słowo i przerwała poł ˛
aczenie. Wył ˛
aczyłem nadajnik i oznajmiłem
Burinowi, który znacznie si˛e o˙zywił, odk ˛
ad przestał pi´c wod˛e:
154
— Data ustalona!
— Kiedy?
— Powiem ci po kolacji.
Spojrzał dziwnie, ale nie zadawał wi˛ecej pyta´n, rozumiej ˛
ac star ˛
a prawd˛e: se-
kret, o którym wiedz ˛
a trzy osoby, przestaje by´c sekretem.
*
*
*
Tego wieczoru, gdy stukot ły˙zek zast ˛
apiło siorbanie kisielu, zaniosłem swo-
j ˛
a tac˛e do kuchni i wychodz ˛
ac starannie zamkn ˛
ałem kuchenne drzwi, po czym
nało˙zyłem na kontakt w ´scianie niewielki metalowy dysk.
— Prosz˛e o uwag˛e! — zawołałem, wal ˛
ac ły˙zk ˛
a w blat.
Odczekałem, a˙z na sali si˛e uciszy, i wskazałem boczne wyj´scie.
— Wychodzimy przez nie za chwil˛e, a otwieraj ˛
acy je wła´snie facet jest
waszym przewodnikiem. Teraz si˛e zamknijcie i nie zadawajcie głupich pyta´n,
wszystko zostanie wyja´snione pó´zniej. Powiem wam jedynie, ˙ze władzy na pewno
nie spodoba si˛e to, co teraz zrobimy.
To wywołało ogólne zadowolenie, jako ˙ze wszyscy obecni przez całe ˙zycie
˙zywili do władzy (i to jakiejkolwiek) gł˛ebok ˛
a pogard˛e. Dzi˛eki temu (jak i ogłupia-
czom, które regularnie dostawali) spokojnie robili to co kazałem, czyli w˛edrowali
g˛esiego za Burinem. Stałem przy drzwiach u´smiechaj ˛
ac si˛e do przechodz ˛
acych
i staraj ˛
ac si˛e nie okaza´c niecierpliwo´sci: z ka˙zd ˛
a minut ˛
a wzrastała bowiem szansa
odkrycia tej masowej migracji. Co prawda kucharze razem z dwoma stra˙znikami
chrapali cicho w spi˙zarni, pluskwa w kontakcie przekazywała odgłosy posiłku na-
grane kilka dni wcze´sniej, a pozostałe drzwi do stołówki były zamkni˛ete, ale nigdy
nic nie wiadomo. Najsłabszym ogniwem całego planu były te wła´snie drzwi —
zwykle nikt nie wchodził, gdy jedli´smy, ale zdarzały si˛e wyj ˛
atki. Mogłem mie´c
tylko nadziej˛e, ˙ze tym razem nie nast ˛
api ˛
a.
Gdy wreszcie min˛eły mnie ostatnie przygarbione plecy, zamkn ˛
ałem starannie
wyj´scie z jadalni i ruszyłem za szuraj ˛
acym ludzkim w˛e˙zem w dół po schodach,
korytarzem słu˙zbowym i do piwnic, a konkretnie do kotłowni, zamykaj ˛
ac wszyst-
kie drzwi, jakie były po drodze. Ostatnie były przeciwpo˙zarowe, tote˙z wymagały
wi˛ecej wysiłku, ale łupn˛eły satysfakcjonuj ˛
ace. Rozejrzałem si˛e po obecnych i za-
tarłem dłonie.
— Co si˛e dzieje? — spytał który´s nieco bystrzejszy.
— Wychodzimy st ˛
ad — spojrzałem na zegarek — dokładnie za siedem minut.
Jak nale˙zało si˛e spodziewa´c, wywołało to spore poruszenie.
— Cisza! — wrzasn ˛
ałem. — Nie jestem ani szalony, ani tak stary jak wygl ˛
a-
dam. Dałem si˛e aresztowa´c i zamkn ˛
a´c tu tylko w jednym celu: by uciec. Teraz od-
su´ncie si˛e od tej ´sciany; pewnie nie wiecie, ale ten budynek stoi na zboczu wzgó-
155
rza, dzi˛eki czemu jego przeciwległy bok jest osadzony gł˛eboko w ziemi, a ten wy-
chodzi na drog˛e biegn ˛
ac ˛
a wokół tego˙z wzgórza. Jak widzicie zakładam wła´snie
kulisty ładunek macternitu; odpalony powinien otworzy´c nam drog˛e ucieczki.
Zgodnie z tym co mówiłem, przylepiłem do ´sciany owal z szarej masy pla-
stycznej, zalałem utwardzaczem i wcisn ˛
ałem zapalnik. Po pi˛eciu sekundach na
´scianie pojawiło si˛e koło ognia, płon ˛
ace wesoło i dymi ˛
ace umiarkowanie. Na
szcz˛e´scie w pomieszczeniu nie było automatycznego systemu przeciwpo˙zarowe-
go, rozwin ˛
ałem wi˛ec wisz ˛
acy na haku w ˛
a˙z podł ˛
aczony do hydrantu i spryskałem
´scian˛e, w któr ˛
a całkiem gł˛eboko wgryzł si˛e ju˙z ogie´n. Towarzyszyły temu kł˛eby
pary i napad kaszlu w´sród moich podopiecznych.
Gdy przestało dymi´c, wył ˛
aczyłem wod˛e i solidnie kopn ˛
ałem mur wewn ˛
atrz
wypalonego kr˛egu. ´Sciana była porz ˛
adna, tote˙z grzecznie wypadła z łoskotem.
— Zga´s ´swiatła! — poleciłem Burinowi i w kotłowni zapadła ciemno´s´c roz-
´swietlona blaskiem ulicznych lamp wpadaj ˛
acym przez dziur˛e w murze. Do wn˛e-
trza wjechała majestatycznie rolka czerwonego chodnika na automatycznym po-
dajniku, który drgn ˛
ał i zacz ˛
ał rozwija´c j ˛
a u moich stóp.
— Wychodzi´c pojedynczo! — zakomenderowałem, gdy chodnik znierucho-
miał. — Nie gada´c i nie dotyka´c muru, bo gor ˛
acy. Chodnik jest dobrze izolowany,
wi˛ec nie poparzycie stóp. Burin, dopilnuj, ˙zeby ˙zaden nie został.
— Jim, to działa!
— A co ma robi´c? — parskn ˛
ałem i przeskoczyłem przez otwór, wpadaj ˛
ac
prawie na Angelin˛e. — Kochanie. . .
— Zamknij si˛e i do autobusu — zaproponowała sensownie. — Przypilnuj,
˙zeby wszyscy wsiedli.
Chodnik prowadził do drzwi turystycznego autokaru, ozdobionego transpa-
rentem na burcie. Widniał na nim napis:
TAJEMNICZA PODRÓ ˙
Z EMERYTEK
— T˛edy! — skierowałem najbli˙zszego we wła´sciw ˛
a stron˛e i podprowadziłem
do drzwi. — Przejd´z do tyłu, zajmij fotel i włó˙z ubranie, które na nim znajdziesz.
Peruk˛e te˙z!
Powtarzałem to do przybycia Burina, który przej ˛
ał moj ˛
a rol˛e, i zagoniłem
opieszałych do wn˛etrza.
— Wszyscy — oznajmiłem rado´snie wsiadaj ˛
ac. — Kiedy´s udał mi si˛e podob-
ny numer, tylko z rowerami. . .
Rozejrzałem si˛e z uznaniem: Angelina siedziała za kierownic ˛
a ponura niczym
zapowied´z nowych podatków, autobus za´s pełen był siwiej ˛
acych emerytek. Ru-
szyli´smy, a ja pospiesznie wło˙zyłem kieck˛e i peruk˛e, po czym zacz ˛
ałem uczy´c
obecnych ´spiewu, co na tyle dobrze mi poszło, ˙ze gdy stan˛eli´smy przed po´spiesz-
nie zorganizowanym punktem kontroli, natychmiast kazano nam wynosi´c si˛e do
wszystkich diabłów. Co te˙z zrobili´smy w´sród furkotu chusteczek do nosa.
156
*
*
*
Prawie o północy dotarli´smy do drogowskazu:
WESOŁA WDÓWKA — DOMEK SPOKOJNEJ STARO ´SCI
Wysiadłem, otworzyłem kut ˛
a bram˛e, poczekałem a˙z Angelina przejedzie, i za-
mkn ˛
ałem j ˛
a za autokarem.
— Prosimy do ´srodka — oznajmiłem, gdy stan˛eli´smy na podje´zdzie. — Her-
bata, ciasteczka i bar czekaj ˛
a.
To ostatnie wywołało znaczne o˙zywienie — mało si˛e nie pozabijali, pchaj ˛
ac
si˛e do drzwi i pozbywaj ˛
ac po drodze peruk i sukien. Angelina rozejrzała si˛e jako´s
tak bezradnie, co było nienormalne, wi˛ec podszedłem do niej.
— Co ja mam mu powiedzie´c? — spytała cicho.
— My´slałem, ˙ze jeste´s na mnie zła?
— Było — min˛eło, teraz. . . — przerwała dostrzegaj ˛
ac, i˙z obiekt naszej roz-
mowy powoli podchodzi do nas.
— Chciałbym wam podzi˛ekowa´c — wykrztusił — za to, co dla nas wszystkich
zrobili´scie.
— Akurat tak si˛e zło˙zyło, Pepe — odparłem ciepło. — Prawd˛e mówi ˛
ac zorga-
nizowali´smy to wszystko, ˙zeby uwolni´c ciebie, a akcja si˛e jako´s tego, no. . . sama
rozrosła.
— Wi˛ec nadal mnie pami˛etasz? — spojrzał pałaj ˛
acym wzrokiem na Angeli-
n˛e. — Poznałem ci˛e od pierwszego wejrzenia.
— To był mój pomysł — oznajmiłem szybko, ˙zeby nie było nieporozumie´n. —
Zobaczyłem wiadomo´s´c o twoim aresztowaniu i stwierdziłem, ˙ze co´s by trzeba
z tym zrobi´c. Cho´cby w imi˛e dawnych czasów. Jakby nie patrze´c, to ja ci˛e aresz-
towałem za kradzie˙z pancernika.
— A ja wprowadziłam w ´swiat przest˛epczy — dodała Angelina. — Uwa˙zali-
´smy, ˙ze jeste´smy ci to winni.
— Zwłaszcza ˙ze niejako dzi˛eki tobie od lat jeste´smy szcz˛e´sliwym mał˙ze´n-
stwem, nie wspominaj ˛
ac o synach — zako´nczyłem, wykładaj ˛
ac kaw˛e na ław˛e. —
Gdyby´smy nie byli partnerami w tej kradzie˙zy, mógłbym jej nigdy nie spotka´c.
— Zawsze my´slałem, ˙ze nadaj˛e si˛e na przest˛epc˛e — stwierdził Pepe Nero. —
Có˙z, chyba si˛e napij˛e.
— To niezły pomysł — przytakn ˛
ałem.
— Toast! — zadecydował Burin. — Za naszych wybawców: Jima i Angelin˛e!
Rozległ si˛e brz˛ek szkła i ochrypły ryk zachwytu wszystkich obecnych. Obj ˛
a-
łem Angelin˛e i co´s mi si˛e zaszkliło w oku. Łza?!