Harrison Harry Stalowy Szczur (tom 9) Złote lata Stalowego Szczura

background image
background image

HARRY HARRISON

Z

ŁOTE

L

ATA

S

TALOWEGO

S

ZCZURA

Copyright 1993 by Harry Harrison

Copyright 1994 Wydawnictwo Amber

background image

SPIS TRE ´SCI

SPIS TRE ´SCI

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2

Ulice Aszkelonu — (The Streets of Ashkelon)

. . . . . . . . . . . .

3

Sklep z zabawkami — (Toy Shop)

. . . . . . . . . . . . . . . .

16

Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me, Not Amos Cabot!)

. . . . . . . .

21

Pancernik w rezerwie — (The Mothballed Spaceship)

. . . . . . . . .

28

Akcja specjalna — (Commando Raid)

. . . . . . . . . . . . . . .

43

Konserwator — (The Repairman)

. . . . . . . . . . . . . . . . .

51

Nowy wspaniały ´swiat — (Brave Never World)

. . . . . . . . . . .

60

Tajemnica Stonehenge — (The Secret of Stonehenge)

. . . . . . . . .

91

Operacja ratunkowa — (Rescue Operation)

. . . . . . . . . . . . .

95

Autoportret — (Portrait of the Artist)

. . . . . . . . . . . . . . .

107

Zacofana planeta — (Survival Planet)

. . . . . . . . . . . . . . .

114

Współmieszka´ncy — (Roommates)

. . . . . . . . . . . . . . . .

125

Złote lata Stalowego Szczura — (The Golden Years of the Stainless Steel
Rat)

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

145

background image

Ulice Aszkelonu — (The Streets of
Ashkelon)

Ponad wieczn ˛

a osłon ˛

a chmur ´Swiata Weskera dał si˛e słysze´c narastaj ˛

acy, przy-

tłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał si˛e raptownie, pozwalaj ˛

ac butom za-

gł˛ebi´c si˛e w błotnistej mazi, i przyło˙zył dło´n do ucha. Zniekształcony przez g˛est ˛

a

atmosfer˛e grzmot był coraz gło´sniejszy.

— To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — po-

wiedział Itin przetrawiaj ˛

ac powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszel-

kich zasad tutejszej logiki przeanalizowa´c dokładnie ka˙zdy z osobna. — Ale prze-
cie˙z twój statek stoi wci ˛

a˙z tam, gdzie wyl ˛

adowałe´s, i chocia˙z w tej chwili go nie

widzimy, musi tam sta´c, jeste´s bowiem jedyn ˛

a osob ˛

a, która potrafi go obsługiwa´c.

Nawet gdyby kto´s jeszcze to umiał, słyszeliby´smy najpierw odgłosy jego startu.
Poniewa˙z tak nie było, a ten hałas jest niew ˛

atpliwie wydawany przez pojazd ko-

smiczny, zatem musi to by´c. . .

— . . . jaki´s inny statek — uci ˛

ał Garth, zbyt zaj˛ety własnymi my´slami, by cier-

pliwie czeka´c, a˙z Itin dobrnie do ko´nca ła´ncucha logicznego. Z cał ˛

a pewno´sci ˛

a

był to jaki´s inny go´s´c z przestrzeni, kieruj ˛

acy si˛e, podobnie jak on przedtem, na

sygnał radaru S.S. Pojawienie si˛e kogo´s takiego było tylko kwesti ˛

a czasu. Nowo

przybyły niew ˛

atpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara si˛e

wyl ˛

adowa´c jak najbli˙zej.

— Lepiej si˛e pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do

wioski wod ˛

a. Powiedz wszystkim, by schowali si˛e w bagnie, byle dalej od stałego

l ˛

adu. Urz ˛

adzenia tego statku wytwarzaj ˛

a podczas l ˛

adowania tak wysok ˛

a tempe-

ratur˛e, ˙ze ka˙zdy, kto znajdzie si˛e w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie
ugotowany.

Była to gro´zba, któr ˛

a niewielki, ziemnowodny mieszkaniec ´Swiata Weskera

zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth sko´nczył mówi´c, Itin zwin ˛

ał ˙zebrowa-

ne uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału.
Garth ruszył dalej przez hamuj ˛

ac ˛

a kroki ma´z, docieraj ˛

ac do skraju wioski w chwi-

li, gdy łoskot przeszedł w ogłuszaj ˛

acy ryk, a statek kosmiczny wyłonił si˛e spo´sród

nisko zalegaj ˛

acych chmur. Przesłoniwszy oczy dłoni ˛

a, by nie da´c si˛e o´slepi´c dłu-

3

background image

giemu j˛ezykowi tryskaj ˛

acego z dysz ognia, przygl ˛

adał si˛e z mieszanymi uczucia-

mi szaro-czarnej sylwetce pojazdu.

Po sp˛edzeniu na ´Swiecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak

towarzystwa innych ludzi zaczynał powa˙znie mu doskwiera´c. Niemniej, podczas
gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał si˛e swoich
praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek te˙z mógł nale˙ze´c
do jakiego´s handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z t ˛

a planet ˛

a.

Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to by´c ktokolwiek inny. Pomy´slaw-
szy to, Garth schronił si˛e pod gigantyczn ˛

a paproci ˛

a i poluzował tkwi ˛

ac ˛

a w kaburze

bro´n. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów,
a˙z w ko´ncu silniki umilkły, a stopy wsporników zagł˛ebiły si˛e z trzaskiem w pop˛e-
kany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadaj ˛

ac w miejscu, gdy chmura dymu

powoli rozpływała si˛e w wilgotnym powietrzu.

— Garth. . . ty szanta˙zysto, szczekaj ˛

acy po tutejszemu. . . gdzie jeste´s? — za-

grzmiał gło´snik statku. Sylwetka pojazdu wygl ˛

adała tylko nieco znajomo, ale

brzmienie głosu nie pozostawiało ˙zadnych w ˛

atpliwo´sci. Garth u´smiechn ˛

ał si˛e

krzywo wychodz ˛

ac na otwart ˛

a przestrze´n i zagwizdał na palcach. Kierunkowy

mikrofon na stateczniku obrócił si˛e w jego stron˛e.

— Co ty tu robisz, Singh? — krzykn ˛

ał do mikrofonu. — Zamiast znale´z´c wła-

sn ˛

a planet˛e, wolisz okrada´c innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podst˛epny

kr˛etacz?

— Uczciwych! — rykn ˛

ał wzmocniony głos. — I kto to mówi? Człowiek, któ-

ry poznał wi˛ecej wi˛ezie´n ni˙z burdeli, a tych ostatnich, słowo daj˛e, jest niemało.
Przykro mi, kompanie z dzieci´nstwa, ale nie mo˙zesz liczy´c na moj ˛

a pomoc w ob-

rabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej ´smierdz ˛

acy ´swiat,

gdzie zbij˛e fortun˛e. Zatrzymałem si˛e tu tylko na chwil˛e, bo trafiła si˛e okazja, by
zarobi´c uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówk˛e. Przywiozłem ci towa-
rzystwo, idealne wr˛ecz dla ciebie. Facet nijak nie jest zwi ˛

azany z twoim fachem,

ale mo˙ze ci si˛e przyda´c. Wyszedłbym sam, aby ci˛e przywita´c, gdyby nie te testy
i szczepienia. Wypuszczam pasa˙zera przez ´sluz˛e i mam nadziej˛e, ˙ze pomo˙zesz mu
z baga˙zem.

Przynajmniej nie b˛edzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby

pasa˙zer zechciał odby´c podró˙z w jedn ˛

a stron˛e na tak zacofan ˛

a planet˛e? Co takiego

kryło si˛e w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znale´z´c
si˛e naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił si˛e przez luk towaro-
wy, z trudem taszcz ˛

ac wielk ˛

a pak˛e. Ten obrócił si˛e, ukazuj ˛

ac co´s jakby biał ˛

a psi ˛

a

obro˙z˛e, oznaczaj ˛

ac ˛

a duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca

stał si˛e oczywisty.

— Co pan tu robi? — spytał szorstko Garth pomimo stara´n, by nada´c głoso-

wi jak najłagodniejsze brzmienie. Je´sli nawet tamten to zauwa˙zył, to zignorował

4

background image

form˛e powitania, u´smiechał si˛e bowiem nadal i schodz ˛

ac po rampie wyci ˛

agn ˛

dło´n.

— Jestem ojciec Marek — powiedział. — Z Misyjnego Towarzystwa Braci.

Miło mi spotka´c. . .

— Pytałem, po co pan tu przybył. — Garth panował ju˙z nad sob ˛

a, a jego głos

był cichy i wr˛ecz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobi´c, i to jak najszybciej, je´sli
miała istnie´c jeszcze jaka´s szansa.

— To chyba oczywiste — powiedział ojciec Marek, wci ˛

a˙z pełen dobrego sa-

mopoczucia. — Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych
emisariuszy na obce ´swiaty. Miałem to szcz˛e´scie. . .

— Zabieraj pan t˛e walizk˛e i wracaj zaraz na statek. Nie jeste´s tu potrzebny,

nikt ci˛e nie zapraszał. B˛edziesz tu tylko ci˛e˙zarem dla wszystkich, ˙zaden tubylec
nie b˛edzie nawet chciał z tob ˛

a gada´c.

— Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie — powiedział ksi ˛

adz,

wci ˛

a˙z spokojny, ale ju˙z bez u´smiechu. — Zapoznałem si˛e dobrze z prawem ga-

laktycznym, podobnie jak i z histori ˛

a tej planety. Nie ma tu ˙zadnych chorób ani

niebezpiecznych zwierz ˛

at. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna

nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywa´c na jej powierzchni, jak
pan.

Facet miał racj˛e, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyzna´c. Ble-

fował, maj ˛

ac nadziej˛e, ˙ze ksi ˛

adz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał.

Pozostał tylko jeden sposób, by go zawróci´c, póki jeszcze mo˙zna to zrobi´c.

— Wracaj na statek! — krzykn ˛

ał, nie skrywaj ˛

ac zło´sci. Płynnym ruchem wy-

ci ˛

agn ˛

ał bro´n i z odległo´sci kilku cali wymierzył czarn ˛

a luf˛e w ˙zoł ˛

adek ksi˛edza,

który zbladł, ale si˛e nie ruszył.

— Co ty wyrabiasz, Garth?! — krzykn ˛

ał przez gło´snik przera˙zony Singh. —

Ten facet zapłacił pełn ˛

a taks˛e za przejazd i nie masz prawa wyrzuca´c go z planety.

— Mam prawo — powiedział Garth, mierz ˛

ac dla odmiany mi˛edzy oczy ka-

płana. — Daj˛e mu trzydzie´sci sekund na zawrócenie, potem poci ˛

agn˛e za spust.

— Có˙z, wygl ˛

ada na to, ˙ze albo oszalałe´s, albo zebrało ci si˛e na ˙zarty. Je´sli to

dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.

Umieszczona w boku statku wie˙zyczka z czterema działkami obróciła si˛e z po-

st˛ekiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.

— A teraz odłó˙z pukawk˛e i pomó˙z ojcu Markowi przenie´s´c baga˙z — rokazał

Singh, jakby lekko rozbawiony. — Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mo-
g˛e. Mam wra˙zenie, ˙ze jednak nale˙zy da´c ci szans˛e zamienienia paru słów z ojcem.
Wiesz, ostatecznie poznałem go troch˛e w drodze z Ziemi.

Garth wcisn ˛

ał bro´n do kabury. Czuł, ˙ze przegrał. Ojciec Marek u´smiechn ˛

ał si˛e

triumfuj ˛

aco i wyci ˛

agn ˛

ał z kieszeni Bibli˛e.

— Mój synu. . .

5

background image

— Nie jestem twoim synem — wykrztusił Garth, wci ˛

a˙z prze˙zywaj ˛

ac gorycz

pora˙zki. Zamierzył si˛e w gniewie pi˛e´sci ˛

a, ale ostatecznie uderzył intruza otwart ˛

a

dłoni ˛

a. Starczyło, by ksi ˛

adz upadł na ziemi˛e, a białe kartki ksi ˛

a˙zki splamiło błoto.

Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznami˛etnie. Garth nie zamierzał

niczego im wyja´snia´c. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił si˛e,
ujrzał, ˙ze nadal stoj ˛

a bez ruchu.

— Przybył jeszcze jeden człowiek — powiedział. — Trzeba mu pomóc wyła-

dowa´c jego baga˙ze. Je´sli nie b˛edzie miał ich gdzie schowa´c, mo˙zecie wpakowa´c
je do du˙zego magazynu, a˙z znajdzie sobie jakie´s miejsce.

Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem pod ˛

a˙zaj ˛

a w kierunku statku, a po-

tem wszedł do siebie i z niejak ˛

a satysfakcj ˛

a trzasn ˛

ał drzwiami tak mocno, a˙z p˛ekła

jedna z szyb. Istotn ˛

a ulg˛e przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozosta-

łych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, któr ˛

a trzymał na specjalne okazje. Có˙z, ta

okazja była wystarczaj ˛

aco szczególna, chocia˙z nie taka, jakiej Garth by pragn ˛

ał.

Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu
si˛e udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robi ˛

ac z siebie dupka. Singh

odpalił silniki bez jakichkolwiek po˙zegna´n. Trudno było powiedzie´c, co sobie
o tym pomy´slał, ale na pewno po powrocie chlapnie co´s niestworzonego w klu-
bie cechu. Nic, tym b˛edzie si˛e martwi´c, gdy zajrzy tam nast˛epnym razem. Teraz
trzeba uło˙zy´c jako´s sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył,
jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała za´s ludno´s´c wioski stoi
w szeregu i przygl ˛

ada si˛e. Oczywi´scie, nikt nie zaproponował pomocy.

Do czasu, gdy namiot ju˙z stan ˛

ał, a wszystkie paczki i pudełka znalazły si˛e

w ´srodku, deszcz przestał pada´c, a poziom napoju w butelce znacznie si˛e obni-

˙zył. Garth czuł si˛e o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu

go´sciowi. W gruncie rzeczy pragn ˛

ał nawet z nim porozmawia´c, zapominaj ˛

ac na

chwil˛e o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa. . . W ta-
kiej sytuacji ka˙zdy kompan mógł by´c mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie
na obiad? John Garth,

napisał na odwrocie starej faktury. A mo˙ze za bardzo go

przestraszył i duchowny nie zechce przyj´s´c? Nie, tak si˛e nie zawiera znajomo-

´sci. Wygrzebał spod pryczy pudełko do´s´c du˙ze, by pomie´sciło pistolet. Itin czekał

oczywi´scie za drzwiami, jako ˙ze akurat teraz wypadała jego kolej jako dy˙zurnego
Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartk˛e.

— Zaniesiesz to do tego nowego człowieka — powiedział.
— Czy ten nowy człowiek nazywa si˛e Nowy Człowiek? — spytał Itin.
— Nie! — warkn ˛

ał Garth. — Nazywa si˛e Marek. Ale prosz˛e ci˛e tylko, by´s mu

to oddał, a nie ˙zeby´s wdawał si˛e z nim w pogaw˛edki.

— Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał — powiedział wolno Itin. — Ale

on mo˙ze o to poprosi´c. A inni spytaj ˛

a.o jego imi˛e, i gdybym go nie znał. . . —

dalszy ci ˛

ag zgin ˛

ał w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił

zimn ˛

a krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców,

6

background image

tubylcy wygrywali rund˛e. Trza´sniecie drzwiami było pół´srodkiem, przy nast˛ep-
nym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzie´n, za tydzie´n czy za miesi ˛

ac,

Itin gotów był wznowi´c monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym
przerwał. Garth zakl ˛

ał pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowa´n

najlepszego w smaku koncentratu.

— Wej´s´c — powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksi ˛

adz pojawił

si˛e w progu z pudełkiem.

— Zwracam i dzi˛ekuj˛e, panie Garth. Doceniam pa´nski gest. Nie mam poj˛ecia,

co spowodowało ten ˙załosny incydent na l ˛

adowisku, ale chyba najlepiej b˛edzie

o tym zapomnie´c, je´sli mamy razem mieszka´c na tej planecie przez jaki´s czas.

— Drinka? — spytał Garth, bior ˛

ac pudełko i wskazuj ˛

ac na stoj ˛

ac ˛

a na stole bu-

telk˛e. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wr˛eczył jedn ˛

a ksi˛edzu. — Te˙z tak my´sl˛e,

ale jestem jeszcze chyba winien par˛e wyja´snie´n. — Spojrzał ponuro na szkło, po-
tem uniósł naczynie w kierunku kapłana. — Wszech´swiat jest du˙zy i powinni´smy
umie´c jak najlepiej si˛e w nim znale´z´c. Za Rozum!

— Bóg z tob ˛

a — powiedział ojciec Marek i równie˙z uniósł szklaneczk˛e.

— Ani nie ze mn ˛

a, ani z t ˛

a planet ˛

a — powiedział zdecydowanie Garth. —

I w tym jest wła´snie główny szkopuł. — Opró˙znił szklaneczk˛e do połowy i wes-
tchn ˛

ał.

— Czy chcesz mn ˛

a wstrz ˛

asn ˛

a´c? — spytał kapłan z u´smiechem. — Zapewniam

ci˛e, ˙ze to nie wystarcza.

— Nie chodzi o wstrz ˛

asy, ale o fakty. Ja sam jestem kim´s, kogo wy nazywa-

cie ateist ˛

a, a zatem mało obchodz ˛

a mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkol-

wiek religii. Co za´s si˛e tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwi ˛

a oni jeszcze

w epoce kamienia łupanego. Udało im si˛e jednak doj´s´c do tego miejsca w historii
bez przes ˛

adów czy nawet ´sladów oddawania czci bogom. Miałem nadziej˛e, ˙ze uda

im si˛e uchroni´c przed tym jeszcze dłu˙zej.

— Co mówisz? — kapłan zmarszczył brwi. — Chcesz powiedzie´c, ˙ze oni nie

maj ˛

a bogów, w nic nie wierz ˛

a? Przecie˙z musz ˛

a umiera´c. . . ?

— Owszem, umieraj ˛

a i obracaj ˛

a si˛e w proch. Jak wszystkie ˙zywe stworzenia.

Znaj ˛

a zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wod˛e, nie czcz ˛

a jednak błyskawic,

duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bo˙zków, ani ˙zadnego
tabu, ani kl ˛

atw, które zatruwałyby im ˙zycie. To jedyne prymitywne społecze´nstwo,

jakie poznałem, wolne całkowicie od przes ˛

adów i dzi˛eki temu o wiele szcz˛e´sliw-

sze i rozs ˛

adniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchroni´c ich przed

tego rodzaju wpływami.

— Chciałe´s pozbawi´c ich Boga, odebra´c im zbawienie? — Oczy ksi˛edza roz-

szerzyły si˛e, a on sam a˙z si˛e cofn ˛

ał.

— Nie. Chciałem uchroni´c ich od przes ˛

adów do czasu, a˙z dorosn ˛

a nieco i za-

czn ˛

a patrze´c na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie b˛edzie ju˙z grozi´c im zagła-

da za spraw ˛

a tego wszystkiego. . .

7

background image

— Ubli˙zasz Ko´sciołowi, panie, równaj ˛

ac wiar˛e z przes ˛

adami. . .

— Prosz˛e — powiedział Garth, podnosz ˛

ac r˛ek˛e. — ˙

Zadnych sporów teolo-

gicznych. Nie s ˛

adz˛e, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, by´s mnie

nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomo´sci fakt, ˙ze przez długie lata dochodzi-
łem do mojego obecnego ´swiatopogl ˛

adu i ˙zadna podejrzana metafizyka tego nie

zmieni. Obiecuj˛e ci, ˙ze nie b˛ed˛e próbował zawraca´c ciebie ze złej drogi, o ile ty
obiecasz mi to samo.

— Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, ˙ze moj ˛

a misj ˛

a jest troska o te du-

sze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, ˙ze a˙z chciał powstrzy-
ma´c mnie pan przed zej´sciem na ten l ˛

ad? Groził mi pan nawet broni ˛

a i. . . —

ksi ˛

adz urwał i spojrzał na szklank˛e.

— I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mog˛e

jedynie przeprosi´c. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie.
Prosz˛e po˙zy´c tu troch˛e, a i ksi ˛

adz nie b˛edzie lepszy. — Garth spojrzał ponuro na

swe wielkie, zło˙zone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ´slady
zadrapa´n. — Powiedzmy, ˙ze to frustracja, poniewa˙z ten ´swiat jest taki, jaki jest.
W swoim fachu musi ksi ˛

adz mie´c mas˛e sposobno´sci, by zagl ˛

ada´c w mroczne

zak ˛

atki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach post˛epowania

i o szcz˛e´sciu. Byłem zawsze zbyt zaj˛ety, by pomy´sle´c o osiedleniu si˛e gdzie´s,
o zało˙zeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zreszt ˛

a tego nie brakowało, zacz ˛

ałem

jednak my´sle´c o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych
dzieciach. Czuj˛e si˛e do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny.

— Wszyscy jeste´smy dzie´cmi Boga — powiedział cicho ojciec Marek.
— Niech i tak b˛edzie, ale wówczas mamy tu gromadk˛e Jego dzieci, które na-

wet nie potrafi ˛

a wyobrazi´c sobie Jego istnienia — warkn ˛

ał Garth, zły nagle na

samego siebie za chwil˛e słabo´sci. Zaraz jednak dał si˛e ponie´s´c emocjom. — Czy
nie rozumie ksi ˛

adz, jakie to wa˙zne? Prosz˛e po˙zy´c troch˛e z nimi, a odkryje ksi ˛

adz,

jak prosta i szcz˛e´sliwa jest ich egzystencja w porównaniu z ˙zyciem w stanie łaski,
o której tyle mówicie. Czerpi ˛

a przyjemno´s´c ze swego ˙zycia i nie zadaj ˛

a cierpienia.

Dzi˛eki zbiegowi okoliczno´sci s ˛

a produktem swoistej ewolucji w ´swiecie niemal

zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyj´s´c poza kultur˛e wieku
kamienia. Umysłowo jednak mog ˛

a si˛e równa´c z nami, mo˙ze nawet s ˛

a lepsi. Wszy-

scy nauczyli si˛e mojej mowy, bym mógł im wyja´snia´c wszystko, co chc ˛

a wiedzie´c.

Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziw ˛

a satysfakcj˛e. Wydaj ˛

a si˛e niezno-

´sni, ka˙zdy nowy fakt musi bowiem przez nich zosta´c umiejscowiony w znanej ju˙z

strukturze rzeczy, ale im wi˛ecej si˛e dowiaduj ˛

a, tym pr˛edzej ten proces przebiega.

Którego´s dnia stan ˛

a si˛e pod ka˙zdym wzgl˛edem równi człowiekowi, pewnie nawet

nas przerosn ˛

a. Czy zechciałby mi ksi ˛

adz wy´swiadczy´c pewn ˛

a uprzejmo´s´c?

— Je´sli tylko b˛ed˛e w stanie.
— Prosz˛e ich zostawi´c w spokoju. Albo naucza´c ich, skoro ju˙z ksi ˛

adz musi,

historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomo˙ze im stawi´c czoło realiom tego

8

background image

wielkiego wszech´swiata, którego istnienia nawet nie podejrzewaj ˛

a. Ale prosz˛e nie

miesza´c im w głowach wasz ˛

a nienawi´sci ˛

a, cierpieniem, poczuciem winy i obsesj ˛

a

grzechu i kary. Kto wie, co złego mo˙ze z tego wynikn ˛

a´c. . .

— To zniewaga, sir! — powiedział kapłan, zrywaj ˛

ac si˛e na nogi. Ledwo si˛egał

handlarzowi do brody, ale zachowywał si˛e tak odwa˙znie, jak kto´s prze´swiadczony
o słuszno´sci swoich racji. Garth te˙z wstał, trac ˛

ac cierpliwo´s´c. Stan˛eli naprzeciwko

siebie, mierz ˛

ac si˛e gniewnymi spojrzeniami, gotowi broni´c własnych pogl ˛

adów.

— To ty jeste´s obraz ˛

a rodzaju ludzkiego! — krzykn ˛

ał Garth. — Ten wasz nie-

wiarygodny egotyzm ka˙ze wam wierzy´c, ˙ze wasza mała mitologia, niewiele ró˙z-
ni ˛

aca si˛e od tysi˛ecy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczyni´c cokolwiek

wi˛ecej, ni˙z tylko zamroczy´c nie zm ˛

acone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, ˙ze

oni wierz ˛

a w prawd˛e i nigdy nie słyszeli o czym´s takim, jak kłamstwo? Nie s ˛

a

przygotowani, by zrozumie´c umysły pod ˛

a˙zaj ˛

ace innymi ´scie˙zkami. Nie oszcz˛e-

dzisz im tego. . . ?

— B˛ed˛e czynił moj ˛

a powinno´s´c, gdy˙z taka jest wola boska, panie Garth. Oto

s ˛

a bo˙ze istoty, które maj ˛

a dusze. Nie mog˛e poniecha´c ich, nie mog˛e pozbawi´c ich

Słowa, które mo˙ze otworzy´c im wrota do Królestwa Niebieskiego.

Gdy ksi ˛

adz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan znikn ˛

ał w deszczo-

wej ciemno´sci, a krople wody zacz˛eły wpada´c do ´srodka. Buty Gartha zostawiały
na podłodze błotniste ´slady, gdy ich wła´sciciel podszedł, by zamkn ˛

a´c drzwi i od-

izolowa´c si˛e od siedz ˛

acego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym

nie zra˙zony tubylec dalej czekał na chwil˛e, gdy Garth znów dopu´sci go do tej
wiedzy, której przywiózł ze sob ˛

a tak wiele.

*

*

*

Na mocy milcz ˛

acego porozumienia zarówno Garth, jak i ksi ˛

adz postanowili

nigdy nie wraca´c do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni
odosobnienia pogorszyło jeszcze spraw˛e, obaj bowiem przez cały czas mieli wza-
jemn ˛

a ´swiadomo´s´c swojej obecno´sci. Zacz˛eli zatem rozmawia´c ze sob ˛

a, staraj ˛

ac

si˛e pozosta´c w obr˛ebie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towa-
ry, ale nie wspominał gło´sno o tym, ˙ze jego praca dobiegła ju˙z ko´nca i w ka˙zdej
wła´sciwie chwili mógłby odlecie´c. Zebrał do´s´c interesuj ˛

acych okazów botanicz-

nych i potencjalnych lekarstw, by uzyska´c za nie dobr ˛

a cen˛e i sporo namiesza´c na

galaktycznym rynku.

Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwini˛ete i ogranicza-

ły si˛e głównie do mozolnego rze´zbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie.
Dopiero on dostarczył narz˛edzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów,
w sumie zreszt ˛

a niezbyt wiele. Nim upłyn˛eło kilka miesi˛ecy, tubylcy nie tylko

nauczyli si˛e robi´c u˙zytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponowa´c ludzkie

9

background image

wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem pi˛ek-
ne. Pozostało tylko wprowadzi´c ich dzieła na rynek, stworzy´c zapotrzebowanie
i wróci´c po wi˛ecej. Tubylcy ˙z ˛

adali w zamian jedynie narz˛edzi, ksi ˛

a˙zek i wiedzy.

Garth był pewien, ˙ze post˛epuj ˛

ac w ten sposób, z łatwo´sci ˛

a zapewni ˛

a sobie miejsce

w galaktycznej wspólnocie.

Tak ˛

a przynajmniej miał nadziej˛e. Teraz jednak w małej osadzie, która wyro-

sła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Ju˙z nie on był w centrum uwagi
wioski. U´smiechał si˛e, ile razy pomy´slał o utracie swej pozycji, ale był to krzy-
wy u´smiech. Pełni powagi i uwa˙zni tubylcy przybywali wci ˛

a˙z, by pełni´c dy˙zury

na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, b˛ed ˛

ace reje-

stracj ˛

a faktów, ani umywały si˛e do huraganu intelektualnego, który szalał wokół

osoby ksi˛edza.

Podczas gdy Garth kazał im odpracowywa´c ka˙zd ˛

a ksi ˛

a˙zk˛e czy maszyn˛e,

ksi ˛

adz rozdawał je za darmo. Garth starał si˛e stopniowa´c dost˛ep do wiedzy, trak-

tuj ˛

ac tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczy´c je chodzi´c,

krok po kroku, nim zaczn ˛

a, biega´c.

Ojciec Marek zacz ˛

ał od razu wykłada´c im wszystkie zasady chrze´scija´nstwa.

Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa ko´scioła, miejsca kultu i nauki.
Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze wi˛ecej tubylców
i w ci ˛

agu paru dni stan ˛

ał dach wsparty na palach. Ka˙zdego ranka kongregacja

pracowała troch˛e nad ´scianami, a potem rzucała si˛e do nauki wszystko wyja´snia-
j ˛

acych, wszystko obiecuj ˛

acych i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów

o wszech´swiecie.

Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co s ˛

adzi o ich nowych zainteresowa-

niach. Głównie dlatego, ˙ze wcale go o to nie pytali, poczucie honoru za´s nie po-
zwalało mu na urz ˛

adzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszyst-

kich swych ˙zalów. Mo˙ze byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał si˛e na dy˙zurach, ale
w dzie´n po przybyciu ksi˛edza przysłano kogo´s innego i Garth nie miał wi˛ecej
okazji z nim porozmawia´c.

Zdziwił si˛e zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłu˙z-

szych od ziemskich, zaraz po ´sniadaniu pojawiła si˛e na jego progu delegacja,
której przewodził wła´snie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak po-
zostali, ukazuj ˛

ac podwójny rz ˛

ad ostrych z˛ebów i purpurowo-czarne podniebienie.

Ten znak u´swiadomił Garthowi, ˙ze delegacja przybywa w powa˙znym celu, otwar-
cie ust bowiem, jak pami˛etał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje —
szcz˛e´scie, smutek, zło´s´c. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubyl-
cy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by
móc ustali´c przyczyn˛e.

— Pomo˙zesz nam, Garth? — spytał Itin. — Mamy pytanie.
— Odpowiem na ka˙zde — powiedział lekko zaniepokojony Garth. — W czym

rzecz?

10

background image

— Czy jest Bóg?
— Co rozumiecie przez okre´slenie „Bóg”? — odpowiedział pytaniem Garth.

No bo i co miał im powiedzie´c? Có˙z takiego mogło l˛egn ˛

a´c si˛e im w głowach,

skoro a˙z przyszli do niego z takim pytaniem?

— Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do

którego modlimy si˛e o pomoc, a je´sli dost ˛

apimy zbawienia, to wówczas u Jego

boku. . .

— Starczy — przerwał Garth. — Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spoj-

rzeli na Gartha, jakby chc ˛

ac przemy´sle´c jego odpowied´z. Gdyby nie znał ich tak

dobrze, widok ostrych z˛ebów mógłby go przerazi´c. Przez chwil˛e zastanowił si˛e,
czy ulegli ju˙z indoktrynacji, i czy nie spogl ˛

adali na niego jak na heretyka, ale

odsun ˛

ał t˛e my´sl.

— Dzi˛ekujemy — powiedział Itin i cała gromadka odeszła.
Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił si˛e jak

mysz.

Nie musiał długo czeka´c na ci ˛

ag dalszy. Itin wrócił ju˙z po południu.

— Przyjdziesz do ko´scioła? — spytał. — Wiele skomplikowanych spraw

obecnie poznajemy, ale ˙zadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta wła´snie.
Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłysze´c ciebie i ojca Marka mówi ˛

acych

razem w jednym miejscu, poniewa˙z on naucza, ˙ze co´s jest prawd ˛

a, a ty twierdzisz,

˙ze prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mog ˛

a jednocze´snie by´c wiarygod-

ne. Musimy dowiedzie´c si˛e, która jest słuszna.

— Przyjd˛e, oczywi´scie — powiedział Garth, staraj ˛

ac si˛e ukry´c nagłe podnie-

cenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wci ˛

a˙z jeszcze mo˙zna było

mie´c nadziej˛e, ˙ze pozostan ˛

a wolni.

W ko´sciele było gor ˛

aco i Garth a˙z zdumiał si˛e liczb ˛

a zgromadzonych tam

Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu miało otwarte usta.
Ojciec Marek siedział przy zarzuconym ksi ˛

a˙zkami stole i wygl ˛

adał do´s´c nieszcz˛e-

´sliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do ´srodka.

— Wiesz chyba, ˙ze to był ich pomysł — odezwał si˛e handlarz. — Sami przy-

szli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał.

— Wiem — powiedział ksi ˛

adz z rezygnacj ˛

a w głosie. — Czasami to trudni

wychowankowie. Ale ucz ˛

a si˛e, chc ˛

a wierzy´c, a to najwa˙zniejsze.

— Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy — powie-

dział Itin. — Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc
nam poj ˛

a´c religie, co nie jest rzecz ˛

a prost ˛

a. — Garth chciał co´s powiedzie´c, ale

zmienił zamiar. — Przeczytali´smy Bibli˛e i wszystkie ksi ˛

a˙zki, które dał nam oj-

ciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowali´smy to i wszyscy si˛e
zgodzili. Były to inne ksi ˛

a˙zki ni˙z te, które dostali´smy od kupca Gartha. Tamte

opisywały wszech´swiat, którego nie znamy, który obywa si˛e bez Boga, nigdzie
nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdzili´smy. W ksi ˛

a˙zkach ojca

11

background image

Marka On jest wsz˛edzie i nic nie dzieje si˛e bez Niego. Jedno z tych podej´s´c musi
zatem by´c fałszywe. Nie wiemy, jak to mo˙zliwe, ale gdy ustalimy, kto ma racj˛e,
wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Je´sli Boga nie ma. . .

— Ale˙z oczywi´scie, moje dzieci, ˙ze On istnieje — wtr ˛

acił pełnym ˙zarliwo´sci

głosem ojciec Marek. — Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył. . .

— Kto stworzył Boga? — spytał Itin, a po ko´sciele przeszedł pomruk ´swiad-

cz ˛

acy o tym, ˙ze innych te˙z to interesuje. Wszyscy wpatrzyli si˛e z przej˛eciem w oj-

ca Marka, który zmieszał si˛e nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak od-
rzekł z u´smiechem:

— Nikt, skoro to On jest Twórc ˛

a. Zawsze był. . .

— Je´sli istniał zawsze, to czemu wszech´swiat nie mo˙ze istnie´c zawsze bez

twórcy? — przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista.
Ksi ˛

adz zacz ˛

ał cierpliwie udziela´c odpowiedzi.

— Gdyby to było takie proste, moje dzieci. . . Ale nawet naukowcy nie s ˛

a

zgodni w kwestii stworzenia wszech´swiata. Podczas gdy oni w ˛

atpi ˛

a i bł ˛

adz ˛

a, my

znamy ´swiatło prawdziwej wiedzy. Wsz˛edzie w koło dostrzegamy cuda stworze-
nia. A jak mo˙ze istnie´c jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz
Bóg w Niebiesiech. Wiem, ˙ze targaj ˛

a wami w ˛

atpliwo´sci, a to dlatego, ˙ze dusze

wasze obdarzone s ˛

a woln ˛

a wol ˛

a. Niemniej odpowied´z jest prosta. Miejcie wiar˛e,

tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie.

— Jak mo˙zna uwierzy´c bez dowodu?
— Je´sli nie dostrzegasz, ˙ze sam ten ´swiat jest dowodem na Jego istnienie,

wówczas powiem ci, ˙ze nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy!

Podniósł si˛e gwar i coraz wi˛ecej tubylców otwierało usta, jakby chc ˛

ac przebi´c

si˛e my´slami przez gmatwanin˛e słów i wybra´c z tego prawdziwy sens.

— Czy mo˙zesz nam to wytłumaczy´c, Garth? — odezwał si˛e Itin, uciszaj ˛

ac

swym pytaniem ci˙zb˛e.

— Mog˛e podpowiedzie´c wam jedynie, ˙ze nale˙zy si˛egn ˛

a´c po naukow ˛

a analiz˛e,

która weryfikuje wszystkie rzeczy, z sam ˛

a sob ˛

a ł ˛

acznie, i znajduje odpowied´z

dowodz ˛

ac ˛

a prawdy lub fałszu ka˙zdego twierdzenia.

— To wła´snie musimy uczyni´c. Tak˙ze doszli´smy do tego wniosku. — Uniósł

grub ˛

a ksi˛eg˛e, a wielu obecnych mu przytakn˛eło. — Studiowali´smy Bibli˛e tak, jak

uczył nas tego ojciec Marek, i znale´zli´smy odpowied´z. Bóg uczyni dla nas cud, by
dowie´s´c, i˙z nas obserwuje. Dzi˛eki temu znakowi poznamy, ˙ze istnieje, i pójdziemy
za Nim.

— To oznaka fałszywej dumy — powiedział ojciec Marek. — Bóg nie potrze-

buje cudów, by dowie´s´c swego istnienia.

— Ale my potrzebujemy cudu! — krzykn ˛

ał Itin, i chocia˙z nie był on czło-

wiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. — Czytali´smy tu
o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, w˛e˙zach, które miały miejsce
z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobi´c, to uczyni´c cud,

12

background image

a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy ´swiat padł
u Jego tronu, jak nas uczyłe´s, ojcze Marku. Sam powiedziałe´s nam, jakie to istot-
ne. Przedyskutowali´smy spraw˛e i wiemy ju˙z, ˙ze jest tylko jeden cud najlepszy na
tak ˛

a okazj˛e.

Całe znudzenie t ˛

a teologiczn ˛

a imprez ˛

a opu´sciło Gartha w mgnieniu oka. Nie

dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzega´c, do czego to wszystko pro-
wadzi. Lekko tylko odwróciwszy głow˛e ujrzał ilustracj˛e, na której Itin otworzył
Bibli˛e. Z góry zreszt ˛

a wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby si˛e przeci ˛

a-

gał, i zwrócił si˛e do ksi˛edza.

— Przygotuj si˛e! — wyszeptał. — Uciekaj st ˛

ad i schowaj si˛e w statku. Ja ich

tu zatrzymam. Nie s ˛

adz˛e, by zrobili mi krzywd˛e. . .

— O co ci chodzi? — spytał ksi ˛

adz, mrugaj ˛

ac pełnymi zdumienia oczami.

— Zmykaj st ˛

ad, głupcze! — sykn ˛

ał Garth. — Jak s ˛

adzisz, jaki cud ich zado-

woli? Jaki to cud uznaje chrze´scija´nstwo za sw ˛

a podstaw˛e?

— Nie — powiedział ojciec Marek. — To niemo˙zliwe. To po prostu niemo˙z-

liwe. . .

— Ruszaj st ˛

ad! — krzykn ˛

ał Garth, ´sci ˛

agaj ˛

ac ksi˛edza z krzesła i pchaj ˛

ac go

ku tylnej ´scianie, ale ten zatrzymał si˛e i odwrócił. Garth chciał go chwyci´c, ale
było ju˙z za pó´zno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich du˙zo. Garth zdzielił Itina,
wpychaj ˛

ac go z powrotem w tłum, ale gdy on bił si˛e z jednymi, inni zaj˛eli si˛e

ksi˛edzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachn ˛

ace pi˙zmem ciała

zakryły misjonarza. Szarpał si˛e, a˙z go zwi ˛

azali i tak przyło˙zyli w łeb, ˙ze znieru-

chomiał. Wyci ˛

agn˛eli go potem na zewn ˛

atrz, gdzie pozostało mu jedynie le˙ze´c na

deszczu, przeklina´c i patrze´c.

Weskersi byli wspaniałymi rzemie´slnikami i wszystko, co zrobili, do ostatnie-

go detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzy˙z ustawiono na szczycie niewiel-
kiego wzgórza, metalowe gwo´zdzie l´sniły, obok le˙zał młot. Ojciec Marek został
rozebrany i przystrojony w starannie zawi ˛

azan ˛

a przepask˛e biodrow ˛

a. Wyprowa-

dzili go z ko´scioła. Na widok krzy˙za omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł
wysoko głow˛e zdecydowany umrze´c tak, jak ˙zył, z wiar ˛

a.

Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola

widza. Modli´c si˛e przed krucyfiksem, na którym widnieje rze´zba i mówi´c o ukrzy-

˙zowaniu to jedno, całkiem za´s czym´s innym jest widzie´c nagiego m˛e˙zczyzn˛e, któ-

remu liny wpijaj ˛

a si˛e w skór˛e i który zwisa z drewnianego krzy˙za. I widzie´c te˙z

ostry gwó´zd´z przystawiany z namysłem do mi˛ekkiej powierzchni jego dłoni, wi-
dzie´c młot przymierzaj ˛

acy si˛e do ciosu, słysze´c jego uderzenia i to, jak metal

rozdziera ciało.

I jeszcze krzyk!
Niewielu rodzi si˛e m˛eczennikami. Ojciec Marek nie nale˙zał do tej garstki.

Przy pierwszych uderzeniach krew popłyn˛eła mu z kurczowo zaci´sni˛etych ust.
Potem otworzył je szeroko i m˛e˙zny duch go opu´scił. Krzykn ˛

ał gardłowo, w prze-

13

background image

ra˙zeniu, zagłuszaj ˛

ac szmer padaj ˛

acego deszczu. Krzyk odbił si˛e echem od szere-

gów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg
za szeregiem popadał w epileptyczne pl ˛

asy, na´sladuj ˛

ac cierpienie ukrzy˙zowanego

kapłana.

Zemdlał, zanim wbito ostatni ´cwiek. Krew spływała ze ´swie˙zych ran i miesza-

j ˛

ac si˛e z deszczem spływała lekko ró˙zow ˛

a pian ˛

a z jego stóp. Z ksi˛edza uchodziło

˙zycie. W tej wła´snie chwili ot˛epiały od ciosów w głow˛e, szarpi ˛

acy si˛e w wi˛ezach

i szlochaj ˛

acy Garth stracił przytomno´s´c.

Obudził si˛e w swoim magazynie. Było ciemno. Kto´s rozcinał plecione liny,

którymi go zwi ˛

azano. Na zewn ˛

atrz wci ˛

a˙z szumiał deszcz.

— Itin — powiedział, jako ˙ze nie mógł to by´c nikt inny.
— Tak — odszepn ˛

ał tubylec. — Pozostali naradzaj ˛

a si˛e w ko´sciele. Lin zmarł

niedługo po tym, jak uderzyłe´s go w głow˛e, a Inon jest ci˛e˙zko ranny. Niektórzy
mówi ˛

a, ˙ze ciebie te˙z nale˙zy ukrzy˙zowa´c, i obawiam si˛e, ˙ze w ko´ncu do tego doj-

dzie. Lub te˙z zabij ˛

a ci˛e w ten sam sposób, jak ty zabiłe´s Lina. Znale´zli w Biblii

takie miejsce. . .

— Znam to — przerwał mu Garth zm˛eczonym głosem. — Oko za oko. Wiele

jeszcze tam znajdziecie, je´sli b˛edziecie tak szuka´c.

— Musisz odej´s´c i dosta´c si˛e do statku tak, ˙zeby nikt ci˛e nie zauwa˙zył. Do´s´c

ju˙z zabijania. — Głos Itina tak˙ze pobrzmiewał zm˛eczeniem.

Garth wstał ostro˙znie. Przycisn ˛

ał głow˛e do szorstkiej ´sciany i poczekał, a˙z

min ˛

a nudno´sci.

— Nie ˙zyje — stwierdził raczej, ni˙z spytał.
— Tak, zmarł jaki´s czas temu. Inaczej nie mógłbym przyj´s´c do ciebie.
— I został pogrzebany. Gdyby tak si˛e nie stało, nie pomy´sleliby, ˙zeby teraz

zabra´c si˛e za mnie.

— I pogrzebany! — W głosie Itina pojawiła si˛e osobliwa emocja, echo słów

martwego ju˙z ksi˛edza. — Pogrzebano go i zmartwychwstanie. Tak jest napisane
w ksi˛edze i tak si˛e stanie. Ojciec Marek b˛edzie szcz˛e´sliwy, ˙ze sprawy uło˙zyły si˛e
po jego my´sli. — Wydawało si˛e, ˙ze słycha´c w tym ludzki płacz, ale to niemo˙zliwe,
przecie˙z Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłu˙z ´sciany do
drzwi, gdzie oparł si˛e, by nie upa´s´c.

— Dobrze zrobili´smy, prawda? — spytał Itin, ale nie doczekał si˛e odpowie-

dzi. — Zmartwychwstanie, Garth, prawda?

A˙z tutaj dochodziło nieco blasku z rz˛esi´scie o´swietlonego ko´scioła. Garth doj-

rzał swe zakrwawione dłonie zaci´sni˛ete na framudze. Twarz Itina była tu˙z obok.
Kupiec poczuł drobne, zako´nczone pazurkami dłonie, wpijaj ˛

ace si˛e w jego ubra-

nie.

— Zmartwychwstanie, prawda, Garth?
— Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowali´scie. Nic si˛e nie zdarzy, bo

jest martwy i takim pozostanie.

14

background image

Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku,

gotów zm ˛

aci´c oboj˛etn ˛

a cisz˛e nocy. Całym wysiłkiem zmusił si˛e jednak do wypo-

wiedzenia kilku słów, wyra˙zaj ˛

ac swe obce my´sli w obcej, tubylczej mowie.

— A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy si˛e bezgrzeszni?
— Byli´scie czy´sci — powiedział Garth, na poły ´smiej ˛

ac si˛e i płacz ˛

ac. — I to

jest wła´snie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byli´scie nieskalani, bez grze-
chu, a teraz jeste´scie. . .

— Mordercami — powiedział Itin, a woda ´sciekała po jego opuszczonej nisko

głowie i odpływała w ciemno´s´c.

background image

Sklep z zabawkami — (Toy Shop)

Poniewa˙z w tłumie było niewielu dorosłych, a pułkownik Biff Hawton mierzył

ponad sze´s´c stóp, dobrze widział ka˙zdy szczegół pokazu. Dzieci, podobnie zreszt ˛

a

jak i wi˛ekszo´s´c rodziców, szeroko otwierały zdziwione oczy, on jednak nie dawał
si˛e nabra´c tak łatwo. Przystan ˛

ał tylko po to, by wy´sledzi´c, jaka to sztuczka wpra-

wia zabawk˛e w ruch.

— Wszystko zostało wyja´snione w instrukcji — powiedział demonstrator, po-

kazuj ˛

ac wysoko jaskraw ˛

a broszurk˛e otwart ˛

a na diagramie w czterech kolorach. —

Wszyscy wiecie, jak magnes przyci ˛

aga ró˙zne rzeczy i gotów jestem si˛e zało˙zy´c, i˙z

wiecie tak˙ze, ˙ze Ziemia jest jednym wielkim magnesem. Dzi˛eki temu wła´snie igły
kompasów wskazuj ˛

a zawsze północ. Otó˙z. . . Cudowny Atomowy Falowiec Ko-

smiczny wykorzystuje te niewidoczne fale, które nawet teraz nas przenikaj ˛

a. To

magnetyczne fale Ziemi. Atomowy Falowiec porusza si˛e na nich tak, jak statek

˙zegluje po falach oceanu. Teraz prosz˛e popatrze´c. . .

Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy poło˙zył model rakiety na stole

i cofn ˛

ał si˛e o krok. Model wykonany był z tłoczonej blachy i zdawał si˛e równie

zdolny do lotu, jak puszka szynki, któr ˛

a zreszt ˛

a nachalnie przypominał. ˙

Zadne

skrzydła, ´smigła czy dysze nie wystawały ponad polakierowan ˛

a powierzchni˛e.

Cało´s´c spoczywała na trzech gumowych kółkach, spod spodu za´s wychodziły
dwa cienkie zwoje izolowanego drutu w białym kolorze, biegn ˛

acego nast˛epnie

po czarnym stole do pudełeczka, które m˛e˙zczyzna trzymał w r˛eku. Urz ˛

adzenie do

zdalnego sterowania wyposa˙zone było jedynie w lampk˛e i przeł ˛

acznik.

— Przekr˛ecam kontakt, posyłaj ˛

ac pr ˛

ad do receptorów fal — powiedział.

Wł ˛

acznik pstrykn ˛

ał, a ´swiatełko zacz˛eło mruga´c rytmicznie. Demonstrator zacz ˛

powoli przekr˛eca´c gałk˛e dalej. — Z generatorem fal nale˙zy post˛epowa´c ostro˙znie,
mamy bowiem do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej. . .

Zgodne aaaa przebiegło przez tłumek, gdy Atomowy Falowiec Kosmiczny

drgn ˛

ał, a potem uniósł si˛e w powietrze. Prezenter cofn ˛

ał si˛e, a zabawka wzleciała

jeszcze wy˙zej, kołysz ˛

ac si˛e lekko na niewidocznych falach pola magnetycznego.

M˛e˙zczyzna równie powoli wył ˛

aczył pr ˛

ad i model osiadł z powrotem na stole.

16

background image

— Tylko siedemna´scie dolarów i dziewi˛e´cdziesi ˛

at pi˛e´c centów — powiedział

młody człowiek, stawiaj ˛

ac na stole du˙z ˛

a kartk˛e z cen ˛

a. — Za cały zestaw Atomo-

wego Falowca z urz ˛

adzeniem do zdalnego sterowania, bateri˛e i instrukcj˛e. . .

Na widok kartki tłum zacz ˛

ał si˛e rozchodzi´c hała´sliwie, a dzieci pobiegły ogl ˛

a-

da´c je˙zd˙z ˛

ace akurat modele poci ˛

agów. Słowa sprzedawcy zgin˛eły w hałasie, za-

milkł zatem z ponur ˛

a min ˛

a. Odło˙zył pudełko, ziewn ˛

ał i przysiadł na brzegu stołu.

Jedynie pułkownik Hawton nie ruszył si˛e z miejsca.

— Czy mógłby mi pan powiedzie´c, jak to działa? — spytał, podchodz ˛

ac do

stołu. M˛e˙zczyzna rozchmurzył si˛e i wzi ˛

ał do r˛eki jedn ˛

a z zabawek.

— Je´sli spojrzy pan tutaj. . . — otworzył ruchom ˛

a gór˛e rakiety — . . . zobaczy

pan zwoje receptorów fal kosmicznych rozmieszczone na obu ko´ncach statku. —
Wskazał ołówkiem osobliwe, plastikowe cz˛e´sci o calowej mniej wi˛ecej ´srednicy,
owini˛ete parokrotnie do´s´c niedbale miedzianym drutem. Poza nimi wn˛etrze mode-
lu było puste. Zwoje były poł ˛

aczone ze sob ˛

a, inny za´s jeszcze przewód prowadził

przez dziur˛e w podłodze pojazdu do pudełka ze sterownikami. Biff Hawton spoj-
rzał krytycznie najpierw na zabawk˛e, potem na młodego człowieka, który jednak
całkowicie zignorował ów wyraz niedowierzania.

— Wewn ˛

atrz tego pudełka jest bateria — powiedział młodzieniec, otwiera-

j ˛

ac je i pokazuj ˛

ac zwykł ˛

a bateryjk˛e do latarki. — Pr ˛

ad płynie przez wył ˛

acznik

i ´swiatełko do generatora fal. . .

— Rozumiem z pa´nskich słów — przerwał mu Biff- ˙ze pr ˛

ad z tej bateryjki

za pi˛etna´scie centów płynie najpierw do tego tandetnego reostatu, potem do b˛ed ˛

a-

cych wył ˛

acznie dekoracj ˛

a cewek w modelu i nic, absolutnie nic z tego nie wynika.

A teraz prosz˛e mi zdradzi´c, na jakiej wła´sciwie zasadzie to lata. Je´sli mam wy-
rzuci´c osiemna´scie dolców na kawał blachy wart co najwy˙zej sze´s´c, to musz˛e
przynajmniej wiedzie´c, co kupuj˛e.

Młodzieniec spłon ˛

ał rumie´ncem.

— Przepraszam pana — wyj ˛

akał. — Nie próbuj˛e niczego ukrywa´c. Podobnie

jak w przypadku ka˙zdej magicznej sztuczki, tak i tutaj wyja´sniam wszystko jedy-
nie nabywcom. — Pochylił si˛e i wyszeptał konfidencjonalnie: — Powiem panu,
co o tym my´sl˛e. To cudo jest za drogie i w ogóle nie ma zbytu. Szef powiedział,

˙ze mog˛e je sprzedawa´c i po trzy dolary za sztuk˛e, je´sli w ogóle znajd˛e ch˛etnych.

Je´sli pan. . .

— Sprzedane, chłopcze — stwierdził pułkownik, kład ˛

ac na stole trzy bank-

noty. — Tyle mog˛e da´c niezale˙znie od tego, jak to działa. Chłopcom z pracy na
pewno si˛e spodoba. — Poklepał wizerunek uskrzydlonej rakiety, który miał przy-
pi˛ety na piersi. — A teraz powa˙znie, co to za sztuczka?

Sprzedawca rozejrzał si˛e wokół ostro˙znie i wskazał palcem.
— Sznurek! — powiedział. — A wła´sciwie gruba nitka. Biegnie od pokrywy

modelu, potem przez kółko przymocowane na suficie i dalej do mojej r˛eki, gdzie

17

background image

przywi ˛

azana jest do obr ˛

aczki na palcu. Gdy si˛e cofam, statek idzie w gór˛e. To

bardzo proste.

— Wszystkie dobre sztuczki s ˛

a proste — mrukn ˛

ał pułkownik, ´sledz ˛

ac okiem

czarn ˛

a nitk˛e. — Wystarczy tylko odpowiednio czarowa´c dla odwrócenia uwagi

widzów.

— Je´sli nie ma pan czarnego stołu, wystarczy czarny koc — doradził mło-

dzieniec. — Mo˙zna te˙z wykorzysta´c framug˛e drzwi, trzeba tylko dopilnowa´c, by
pokój za plecami był ciemny.

— Zapakuj to, chłopcze. Nie jestem ˙zółtodziobem. Takie sztuczki mam w ma-

łym palcu.

*

*

*

Biff Hawton poczekał na czwartkowy wieczór, gdy paczka zebrała si˛e na po-

kera. Wszyscy byli specjalistami od rakiet i pocisków rakietowych, i nader ˙zywo
zareagowali na wyst˛ep pułkownika.

— Daj mi to przerysowa´c, Biff. Wykorzystam te magnetyczne fale w naszym

nowym ptaszku!

— Te bateryjki s ˛

a tanie jak barszcz. Oto przyszło´sciowe ´zródło energii!

Tylko Teddy Kaner nie dał si˛e nabra´c. Sam te˙z bawił si˛e w podobne sztuczki

i od razu poj ˛

ał sedno sprawy. Siedział jednak cicho, by nie psu´c koledze po fachu

efektu, i u´smiechał si˛e tylko ironicznie, gdy reszta milkła kolejno. Pułkownik był
dobrym demonstratorem i idealnie wszystko przygotował. Zanim sko´nczył, nie-
mal uwierzyli w Atomowy Falowiec. Ostatecznie model wyl ˛

adował, a wszyscy

stłoczyli si˛e wokół stołu.

— Nitka! — krzykn ˛

ał jeden z in˙zynierów jakby z ulg ˛

a i wszyscy wybuchn˛eli

´smiechem.

— Szkoda — powiedział szef fizyków. — Miałem nadziej˛e, ˙ze Atomowy Fa-

lowiec pomo˙ze nam w paru sprawach. Daj si˛e przelecie´c.

— Teddy Kaner ma pierwsze´nstwo — o´swiadczył Biff. — Zorientował si˛e

ju˙z wtedy, gdy wy wszyscy wpatrywali´scie si˛e w ´swiatełko jak sroki w gnat, tylko
milczał, by nie psu´c zabawy.

Kaner nasun ˛

ał obr ˛

aczk˛e z nitk ˛

a na palec i zacz ˛

ał si˛e cofa´c.

— Najpierw musisz przekr˛eci´c kontakt — powiedział Biff.
— Wiem — u´smiechn ˛

ał si˛e Kaner. — Ale to ma tylko odwróci´c uwag˛e. Naj-

pierw spróbuj˛e tylko poruszy´c r˛ek ˛

a, a gdy wyjdzie, to powtórz˛e cał ˛

a sztuczk˛e.

Przesun ˛

ał dło´n płynnie, niczym zawodowy prestidigitator. Model uniósł si˛e ze

stołu i spadł z hukiem.

— Nitka si˛e zerwała — powiedział Kaner.
— Pewnie szarpn ˛

ałe´s, zamiast poci ˛

agn ˛

a´c łagodnie — mrukn ˛

ał Biff i zwi ˛

azał

ko´nce. — Daj, poka˙z˛e ci, jak to si˛e robi.

18

background image

Nitka jednak znów si˛e zerwała. Widzowie ponownie si˛e roze´smiali, a pułkow-

nik jakby lekko si˛e spocił. Kto´s zaproponował pokera.

Tego jednak wieczoru sko´nczyło si˛e na propozycji. Tak jak nigdy, zapomniano

rychło o pokerze, okazało si˛e bowiem, ˙ze nitka jest w stanie unie´s´c model tylko
wówczas, gdy kontakt jest wł ˛

aczony, a pr ˛

ad z półwoltowej bateryjki przepływa

przez uzwojenia. Wystarczyło go wył ˛

aczy´c, a model robił si˛e zbyt ci˛e˙zki i za

ka˙zdym razem nitka si˛e rwała.

*

*

*

— Wci ˛

a˙z mi si˛e wydaje, ˙ze to wariacki pomysł — powiedział młodzieniec. —

Cały tydzie´n dorabiałem si˛e garbu pokazuj ˛

ac te zabawki ka˙zdemu bachorowi

w promieniu tysi ˛

aca mil i potem sprzedaj ˛

ac je po trzy dolce, chocia˙z ka˙zda kosz-

towała nas przynajmniej sto dolarów.

— Ale dziesi˛e´c z nich sprzedałe´s ludziom, którzy mog ˛

a si˛e nimi zaintereso-

wa´c? — spytał starszy.

— Chyba tak. Dorwałem kilku oficerów lotnictwa i jednego pułkownika wojsk

rakietowych. Potem był jeszcze jeden urz˛ednik, którego pami˛etam z Biura Paten-
towego. Szcz˛e´sliwie mnie nie poznał. No i ty zauwa˙zyłe´s jeszcze dwóch profeso-
rów z uniwersytetu.

— A zatem teraz niech oni si˛e martwi ˛

a, co dalej. Nam pozostaje usi ˛

a´s´c i po-

czeka´c na wyniki ich prac.

— Jakie wyniki?! Ci sami ludzie nie byli w ogóle zainteresowani spraw ˛

a,

gdy dobijali´smy si˛e do ich drzwi z dowodami w r˛eku. Opatentowali´smy zwoje
i mo˙zemy udowodni´c ka˙zdemu, ˙ze podł ˛

aczone do pr ˛

adu powoduj ˛

a redukcj˛e wagi.

— Ale bardzo mał ˛

a, a my nie wiemy czemu. Taki drobiazg nikogo nie zain-

teresuje. Cz˛e´sciowa redukcja ci˛e˙zaru topornego modelu. Za mała, by unie´s´c sam
generator. Nikt, kto na co dzie´n ma do czynienia z tonami frachtu, pochłaniaj ˛

a-

cymi drugie tyle paliwa, nie zwróci najmniejszej uwagi na jakiego´s pomyle´nca,
któremu wydaje si˛e, ˙ze znalazł luk˛e w jednej z zasad Newtona.

— My´slisz, ˙ze teraz zwróc ˛

a uwag˛e? — spytał młodzieniec, nerwowo wyła-

muj ˛

ac palce.

— Na pewno. Wytrzymało´s´c nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu

i p˛eknie, ile razy b˛edzie chciało si˛e go podnie´s´c. Owszem, mo˙zna to zrobi´c, ale
dopiero po zredukowaniu jego wagi przez wł ˛

aczenie pr ˛

adu. To zabije im ´cwieka.

Nikt im nie b˛edzie kazał rozwi ˛

azywa´c tego problemu czy zajmowa´c si˛e nim, ale

b˛edzie ich to dr˛eczyło, bo zgodnie z ich wiedz ˛

a co´s takiego nie ma prawa si˛e

zdarzy´c. Od razu pojm ˛

a, ˙ze teoria fal magnetycznych to nonsens. A mo˙ze i nie?

Nie wiadomo. Tak czy inaczej, b˛ed ˛

a mieli si˛e nad czym zastanawia´c, b˛edzie ich

to gryzło. Niektórzy zaczn ˛

a przeprowadza´c eksperymenty w piwnicy, ot tak, dla

19

background image

rozrywki, aby znale´z´c ´zródło bł˛edu. Który´s odkryje ostatecznie, co sprawia, ˙ze
zwoje działaj ˛

a, a mo˙ze nawet je udoskonali!

— A my mamy na to patenty. . .
— Słusznie. B˛ed ˛

a prowadzi´c badania, które zako´ncz ˛

a si˛e zastosowaniem na-

szego wynalazku najpierw w masowym przewozie ładunków, a ostatecznie w lo-
tach kosmicznych.

— I nie b˛ed ˛

a mieli przy tym poj˛ecia, ˙ze pracuj ˛

a na nasze bogactwo. Gdy tylko

zacznie si˛e produkcja. . . — stwierdził cynicznie młodzieniec.

— Wszyscy b˛edziemy bogaci, synu — powiedział starszy, poklepuj ˛

ac młod-

szego po ramieniu. — Wierz mi, ˙ze za dziesi˛e´c lat ten ´swiat zmieni si˛e nie do
poznania.

background image

Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me,
Not Amos Cabot!)

Poranna poczta przyszła, gdy Amos Cabot był na zakupach. Znalazł j ˛

a le-

˙z ˛

ac ˛

a na stoliku w hallu i przerzucił pospiesznie wiedz ˛

ac, ˙ze i tak nie ma cze-

go dzi´s oczekiwa´c. Czek z ubezpieczalni przychodził trzynastego, czek federalny
dwudziestego czwartego i to było wszystko, gdyby nie bra´c pod uwag˛e malej ˛

acej

z ka˙zdym rokiem liczby kart ´swi ˛

atecznych.

Wielka niebieska koperta tkwiła przyci´sni˛eta do lustra i nie mógł odczyta´c

nazwiska adresata. Przekl ˛

ał sk ˛

ap ˛

a pani ˛

a Peavey, wkr˛ecaj ˛

ac ˛

a gdzie si˛e da pi˛etna-

stowatowe ˙zarówki. Pochylił si˛e i zamrugał raz, potem drugi. Na Boga, to był
list do niego! Niew ˛

atpliwie! Gruba koperta mogła zawiera´c jaki´s magazyn lub

katalog; ale jaki, no i kto mógł mu to wysła´c? Przyciskaj ˛

ac do piersi niezgrabn ˛

a

i poznaczon ˛

a plamami w ˛

atrobianymi dło´n zacz ˛

ał mozoln ˛

a wspinaczk˛e na trzecie

pi˛etro do swego pokoju. Wrzucił do spi˙zarki siatk˛e z dwiema puszkami fasolki
i bochenkiem chleba drugiej ´swie˙zo´sci i opadł ci˛e˙zko na krzesło przy oknie. Roz-
darł kopert˛e i ujrzał gruby, l´sni ˛

acy magazyn z upiorn ˛

a okładk ˛

a. Poło˙zył go sobie

na kolanach i wpatrzył si˛e we´n z przera˙zeniem.

Na zielono-szarym tle widniał czarny, wydrukowany gotykiem tytuł ˙

ZYCIE

POZAGROBOWE, poni˙zej za´s podtytuł Magazyn dla szykuj ˛

acych si˛e na tamten

´swiat

. Reszt˛e okładki wypełniała gł˛eboka czer´n, któr ˛

a m ˛

aciła jedynie fotografia

przyci˛eta w formie nagrobka, przedstawiaj ˛

aca pogodny i radosny widok cmenta-

rza pełnego kwitn ˛

acych kwiatków, umajonych grobów i pełnych powagi sarkofa-

gów. Co to niby miało by´c? Głupi ˙zart? Ale im dłu˙zej kartkował magazyn, tym
mniej kojarzyło mu si˛e to z ˙zartem. Kolejne rubryki i reklamy dotyczyły trumien,
urn na prochy oraz działek cmentarnych. Gdy z prychni˛eciem obrzydzenia rzu-
cił magazyn na stół, spomi˛edzy kartek wysun ˛

ał si˛e list i spłyn ˛

ał na podłog˛e. Był

zaadresowany do niego, napisany na papierze firmowym magazynu, a zatem nie
mogło by´c mowy o ˙zadnej pomyłce.

SZANOWNY PANIE!
Witamy pana w szcz˛e´sliwych szeregach czytelników naszego cza-

sopisma ˙

Zycie Pozagrobowe — magazyn dla szykuj ˛

acych si˛e na tam-

21

background image

ten ´swiat.

Pozdrawiamy was, którzy zamierzacie rychło umrze´c! Ma-

cie za sob ˛

a długie i szcz˛e´sliwe ˙zycie, a przed wami stoj ˛

a ju˙z otworem

Bramy Wieczno´sci, obiecuj ˛

ac wam ponowne zł ˛

aczenie z tymi, któ-

rych kochali´scie, a którzy odeszli wcze´sniej. Teraz, w tej ostatniej
godzinie, stoimy przy was jak przyjaciele gotowi pomóc w ostatniej
drodze. Czy spisali´scie ju˙z testament? Na pewno o tym zapomnieli-

´scie, ale obecnie to ˙zaden problem. Wystarczy zajrze´c na stron˛e 109,

przeczyta´c porywaj ˛

acy artykuł Gdzie jest ostatnia wola? i wzi ˛

a´c so-

bie do serca zamieszczone tam rady. Potem nale˙zy wyrwa´c stron˛e 114
(wzdłu˙z linii perforacji), która jest gotowym formularzem testamen-
tu. Wypełniwszy stosowne rubryki trzeba tylko si˛e podpisa´c i zanie´s´c
do wła´sciwego dla dzielnicy notariusza publicznego. Nie zwlekajcie!
A czy my´sleli´scie o kremacji swych szcz ˛

atków? Proponujemy wam

wspaniał ˛

a relacj˛e doktora Philipa Musgrove z Ko´sciółka Na Rogu,

który odwiedził dla was krematorium. Pocz ˛

atek na stronie. . .

Amos rzucił magazyn dr˙z ˛

acymi dło´nmi w drugi koniec pokoju. Potem pod-

szedł, schylił si˛e i rozdarł go jeszcze na dwoje, co poprawiło mu nieco samopo-
czucie.

— Co to ma znaczy´c? ˙

Ze niby mam umrze´c? Ale po co o tym pisa´c? — krzyk-

n ˛

ał, ale zaraz ucichł, gdy mieszkaj ˛

acy w pokoju obok Antonelli zastukał w ´scia-

n˛e. — Co to za pomysł, by wysyła´c ludziom takie ´swi´nstwa? O co tu chodzi?

Podniósł obie połówki magazynu i wyprostował je na stole. Egzemplarz był

starannie wydany i z pewno´sci ˛

a zbyt kosztowny, by uzna´c go za ˙zart. To było co´s

powa˙znego. Po niewielkich poszukiwaniach odnalazł stopk˛e redakcyjn ˛

a I zagł˛ebił

si˛e w lektur˛e drobnego druku. Ledwo mógł odczyta´c ten maczek, trafił jednak
w ko´ncu na wydawc˛e: Saxon-Morris Publishers, Inc. Musiała to by´c bogata firma,
jej siedziba mie´sciła si˛e bowiem w budynku przy Park Avenue. Znał go, owszem:
bryła pokryta nowymi granitowymi płytami.

To si˛e tak nie sko´nczy! W chudej piersi Amosa Cabota rozgorzała iskra gnie-

wu. Kiedy´s ju˙z zmusił towarzystwo przewozowe z Pi ˛

atej Alei do wysłania mu

uprzejmego listu z przeprosinami za zachowanie kierowcy, który zam˛eczał go ga-
daniem o Dniu ´Swi˛etego Patryka. Z kolei Triborough Automatic Drink Company
od automatów z napitkami musiało zwróci´c mu pi˛e´cdziesi ˛

at centów, które ich

maszyna połkn˛eła, nie daj ˛

ac nic w zamian. Saxon-Morris odpokutuje jeszcze za

swoje!

Na dworze było gor ˛

aco, ale poniewa˙z w marcu nigdy nie mo˙zna by´c pewnym

pogody, Amos wzi ˛

ał gruby, wełniany szalik. Zza puszki z cukrem wyci ˛

agn ˛

ał dwa

banknoty. Kilka dolarów powinno wystarczy´c na tak ˛

a wycieczk˛e, bior ˛

ac pod uwa-

g˛e cen˛e biletów autobusowych i fili˙zanki herbaty z automatu. Miej si˛e lepiej na
baczno´sci, Saxon-Morris.

22

background image

Jednak spotkanie z kimkolwiek z wydawnictwa bez uprzedniego uzgodnienia

terminu wydawało si˛e nader trudne. Dziewczyna z zaczesanymi do góry rudymi
włosami i makija˙zem jak tapeta nie była nawet pewna, czy wydaj ˛

a tu w ogóle co´s

takiego, jak ˙

Zycie Pozagrobowe. Na ´scianie za szkarłatnym, wygi˛etym w kształt

nerki biurkiem wisiała lista wszystkich publikacji Saxon-Morrisa, ale złote liter-
ki na ciemnozielonym tle były w tym o´swietleniu zbyt małe dla starych oczu.
Gdy Amos nie ust˛epował, panienka poszperała w notatniku z numerami telefo-
nów i ostatecznie zgodziła si˛e, ˙ze wydaj ˛

a taki tytuł, chocia˙z uczyniła to nader

niech˛etnie.

— Chc˛e si˛e widzie´c z redaktorem.
— Z którym mianowicie redaktorem?
— Którymkolwiek, do cholery. — To ostatnie jeszcze bardziej zraziło sekre-

tark˛e, o ile w ogóle to było jeszcze mo˙zliwe.

— Czy mog˛e spyta´c, w jakiej sprawie?
— W mojej sprawie. Gdzie redaktor?
Trwało ponad godzin˛e, nim znalazła kogo´s, kto gotów był si˛e z nim spotka´c,

albo po prostu upierdliwy go´s´c zacz ˛

ał j ˛

a denerwowa´c. Wykonawszy kilka mam-

rotliwych rozmów telefonicznych, odło˙zyła wreszcie słuchawk˛e.

— Prosto tymi drzwiami, potem w prawo i na półpi˛etro, dalej czwarte drzwi

na lewo. Pan Mercer czeka na pana w pokoju siedemset osiemdziesi ˛

at dwa.

Amos błyskawicznie zgubił si˛e w labiryncie przej´s´c i korytarzy pełnych sza-

rych drzwi. Gdy po raz drugi trafił do pokoju pocztowego, jaki´s znudzony mło-
dzieniec zaprowadził go przed drzwi opatrzone napisem 782. Otworzył je bez
pukania.

— Pan jest Mercer, redaktor ˙

Zycia Pozagrobowego!

— Owszem, nazywam si˛e Mercer, ale nie jestem redaktorem. — Był to pulch-

ny m˛e˙zczyzna z okr ˛

agł ˛

a twarz ˛

a i takimi˙z okularami na nosie, wpasowany za biur-

ko wypełniaj ˛

ace koniec male´nkiej i pozbawionej okien pakamery. — Zajmuj˛e

si˛e dystrybucj ˛

a, a nie wydawaniem. Sekretarka powiedziała, ˙ze ma pan problemy

z prenumerat ˛

a.

— Owszem, to jest problem. Czemu przysyłacie wasz cholerny magazyn, cho-

cia˙z wcale o to nie prosiłem?

— Có˙z, je´sli o to chodzi, to mo˙ze b˛ed˛e w stanie panu pomóc. O jakie czaso-

pismo konkretnie chodzi?

— O ˙

Zycie Pozagrobowe.

— Tak, jest w moim referacie. — Mercer przeszukał dwie szuflady pełne pa-

pierów, zanim trafił na wła´sciw ˛

a. Przekopał si˛e przez ni ˛

a, a˙z w ko´ncu wyci ˛

agn ˛

jaki´s dokument. — Obawiam si˛e, panie Cabot, ˙ze nic panu nie poradz˛e. Wychodzi
na to, ˙ze ma pan darmow ˛

a subskrypcj˛e, której nie mo˙zemy uniewa˙zni´c. Przykro

mi.

23

background image

— Przykro to panu dopiero b˛edzie! Nie chc˛e dostawa´c tych ´swi´nstw i nie

˙zycz˛e sobie, by´scie dalej mi je wysyłali!

Mercer nadal próbował zachowa´c przyjacielski ton rozmowy, zdołał nawet

przywoła´c na twarz nieszczery u´smiech.

— Prosz˛e by´c rozs ˛

adnym, panie Cabot, to magazyn redagowany ma wysokim

poziomie, a pan otrzymuje go za frajer. Normalnie prenumerata kosztuje dzie-
si˛e´c dolarów rocznie! Je´sli miał ju˙z pan to szcz˛e´scie, ˙ze pana wybrano, to po co
narze. . .

— Kto niby mnie wybrał? Nie wysyłałem ˙zadnego kuponu ani zgłoszenia.
— Nie, nie musiał pan wysyła´c. Pa´nskie nazwisko zostało zapewne wybrane

z list ubezpieczalni czy szpitali, czy jakich´s innych. ˙

Zycie Pozagrobowe

jest jed-

nym z tych magazynów, które maj ˛

a du˙z ˛

a pul˛e gratisów. Oczywi´scie, nie rozrzuca-

my ich gdzie popadnie, wr˛ecz przeciwnie, zawsze starannie dobieramy subskry-
bentów. Prenumerata nie pokrywa nawet kosztów wydawnictw, te utrzymuj ˛

a si˛e

z reklam. W pewnym stopniu finansuj ˛

a je wymienione instytucje, a zatem mo˙zna

je nazwa´c wydawnictwami o wy˙zszej u˙zyteczno´sci społecznej. Młodym matkom,
których wykazy otrzymujemy ze szpitali, wysyłamy na przykład przez sze´s´c mie-
si˛ecy Twoje Dziecko z naprawd˛e cennymi radami i artykułami oraz z reklamami,
które same w sobie s ˛

a pouczaj ˛

ace. . .

— Ale ja nie jestem młod ˛

a matk ˛

a. Czemu wysłali´scie mi ten szmatławiec?

— ˙

Zycie Pozagrobowe

jest troch˛e innym rodzajem magazynu ni˙z Twoje Dziec-

ko

, ale ma podobny charakter. To kwestia statystyki, szanowny panie. Ka˙zdego

dnia umiera wielu ludzi. W ró˙znym wieku, z ró˙znych ´srodowisk. Firmy ubezpie-
czeniowe, a konkretnie ich rzeczoznawcy, odnotowuj ˛

a to wszystko, wyrysowuj ˛

ac

potem mas˛e tabel i wykresów. Podobno bardzo rzetelnych. Ze zwykłej statystyki
zrobili prawdziw ˛

a sztuk˛e. Bior ˛

a, powiedzmy, takiego człowieka jak pan, w pew-

nym wieku. Ustalaj ˛

a jego ´srodowisko społeczne, stan zdrowia i warunki fizyczne,

i tak dalej, otrzymuj ˛

ac w rezultacie dat˛e jego przewidywanej ´smierci. Nie z do-

kładno´sci ˛

a do dnia I godziny, rzecz jasna, chocia˙z pewnie i to by mogli zrobi´c,

gdyby chcieli, ale dla naszych celów starcza prognoza z dwuletnim marginesem
bł˛edu. Mo˙zemy na tej podstawie okre´sli´c liczb˛e potrzebnych egzemplarzy, jak
i sumy, które wpłyn ˛

a z reklam. ´Smier´c subskrybenta zwykle potwierdza prognoz˛e

fachowców.

— Przepowiada mi pan, ˙ze umr˛e w przeci ˛

agu dwóch najbli˙zszych lat? —

krzykn ˛

ał chrapliwie Amos, purpurowy z gniewu.

— Nie, ja niczego panu nie przepowiadam, absolutnie! — Mercer odsun ˛

si˛e nieco i otarł chusteczk ˛

a szkła okularów z drobin ´sliny starszego pana. — To

sprawa fachowców od statystyki. Ich komputer wyłonił pana nazwisko i przesłał
do mnie z informacj ˛

a, ˙ze umrze pan w przeci ˛

agu dwóch lat. Ja za´s, jako urz˛ed-

nik wypełniaj ˛

acy swój obowi ˛

azek wobec społecze´nstwa, wysłałem panu stosowny

magazyn. To moja praca, tylko tyle.

24

background image

— Ale ja nie zamierzam umrze´c w ci ˛

agu dwóch lat! Nie ja! Nie Amos Cabot!

— To ju˙z całkowicie pa´nska sprawa, sir. Ja zajmuj˛e si˛e tu rutynowym wypeł-

nianiem papierków. Wprowadziłem pana na list˛e subskrybentów i skre´sl˛e dopiero
w chwili, gdy kolejny numer wróci z adnotacj ˛

a ADRESAT ZMARŁ.

— Ale ja nie zamierzam umrze´c!
— To te˙z jest mo˙zliwe, chocia˙z aktualnie nie przypominam sobie ˙zadnego ta-

kiego wypadku. Z drugiej jednak strony, poniewa˙z ma pan dwuletni ˛

a prenumerat˛e,

sko´nczy si˛e ona zapewne automatycznie pod koniec drugiego roku. O ile, oczy-
wi´scie, nie wyga´snie wcze´sniej z przyczyn naturalnych. Tak, to mo˙ze si˛e zdarzy´c.

*

*

*

Dzie´n trzeba było uzna´c za zmarnowany. Chocia˙z słonko przygrzewało, Amos

tego nie zauwa˙zał. Wróciwszy do domu tak zamy´slił si˛e nad cał ˛

a spraw ˛

a, ˙ze nie

mógł w nocy zasn ˛

a´c. Nast˛epny dzie´n nie był ani o jot˛e lepszy i Amos zacz ˛

ał si˛e

nawet zastanawia´c, czy nie o to wydawcom magazynu chodziło. Je´sli ´smier´c była
blisko, a tego wła´snie byli pewni, to zgodnie z ich radami nale˙zało si˛e z ni ˛

a pogo-

dzi´c, zaj ˛

a´c wyborem kwatery, trumny i nagrobka oraz wypełnieniem testamentu

i czeka´c spokojnie na ci ˛

ag dalszy.

— Nie! Ich niedoczekanie!
Najpierw zamierzał poczeka´c na nast˛epny numer, napisa´c na kopercie ADRE-

SAT ZMARŁ i odesła´c go do wydawcy, ale potem przypomniał sobie fizjonomi˛e
Mercera i wyobraził sobie jego zło´sliw ˛

a satysfakcj˛e na widok takiej przesyłki

zwrotnej: tak, jeszcze jeden umarlak, zgodnie z rozkładem. Stary głupiec nie wie-
dział, ˙ze statystyki nie da si˛e oszuka´c. Zaiste i stary, i głupi! On im poka˙ze. Rodzi-
na Cabotów słyn˛eła z długowieczno´sci i nigdy nie zwracała uwagi na prognozy
komputerów, była ponadto uparta. Nie pozwoli si˛e załatwi´c tak prosto.

Po pewnym zastanowieniu si˛e nad sytuacj ˛

a poszedł do lekarza ze starych

zwi ˛

azków i poprosił o przeprowadzenie kompletu testów i bada´n.

— Nie´zle, wcale nie´zle, jak na takiego staruszka — powiedział lekarz, gdy

Amos zapinał koszul˛e.

— Mam dopiero osiemdziesi ˛

at dwa lata, to jeszcze niewiele.

— Jasne, ˙ze niewiele — stwierdził z namysłem lekarz. — Ale wiesz, to kwe-

stia statystyki. Ludzie w twoim wieku i z twojego ´srodowiska. . .

— Wiem, wiem. . . i do cholery ze statystyk ˛

a. Nie po to tu przyszedłem. Jakie

s ˛

a wyniki?

— Nie masz powodu narzeka´c na zdrowie, Amos — powiedział lekarz, prze-

gl ˛

adaj ˛

ac karty. — Ci´snienie krwi w normie, ale masz skłonno´sci do anemii. Czy

jesz du˙zo w ˛

atróbek i ´swie˙zej zieleniny?

— Nie cierpi˛e w ˛

atróbki, a ´swie˙ze owoce i warzywa s ˛

a dla mnie za drogie.

25

background image

— To ju˙z jak chcesz, ale pami˛etaj, ˙ze forsy do grobu nie we´zmiesz. Nie ˙załuj

na jedzenie. I daj odpocz ˛

a´c sercu, za du˙zo łazisz po schodach.

— Mieszkam na trzecim pi˛etrze, to jak mam nie chodzi´c po schodach?
— To te˙z twoja sprawa. Ale je´sli chcesz jeszcze troch˛e po˙zy´c, to lepiej prze-

prowad´z si˛e na parter. A nie zapominaj bra´c zim ˛

a witamin˛e D i jeszcze. . .

Rad było o wiele wi˛ecej. Gdy min˛eło pierwsze wzburzenie, Amos odnotował

sobie to wszystko skrupulatnie. Jedzenie, witaminy, sen, ´swie˙ze powietrze i in-
ne takie nonsensy — cała nie ko´ncz ˛

aca si˛e lista dobrych rad. Wizja dwuletniej

prenumeraty ˙

Zycia Pozagrobowego

dodała mu skrzydeł.

Nast˛epny miesi ˛

ac upłyn ˛

ał nie wiadomo kiedy. Amos był bardzo zaj˛ety zna-

lezieniem pokoju na parterze, przeprowadzk ˛

a i zmian ˛

a przyzwyczaje´n kulinar-

nych. Z pocz ˛

atku wyrzucał magazyn nie otwieraj ˛

ac nawet koperty, po upływie ro-

ku zhardział jednak i znalazłszy w kolejnym numerze wielk ˛

a reklam˛e grobowca

z czerwonym napisem TO DLA CIEBIE, dopisał pod spodem NIE DLA MNIE!!!
i powiesił j ˛

a na ´scianie. Potem dodał jeszcze inne obrazki: u´smiechni˛eci graba-

rze machaj ˛

acy przyja´znie i zapraszaj ˛

acy do ´swie˙zo wykopanego grobu, mi˛ekko

wy´scielone trumny przyci˛ete na miar˛e i inne, równie atrakcyjne ilustracje. Gdy
min˛eło osiemna´scie miesi˛ecy, z satysfakcj ˛

a spogl ˛

adał na „Fotografi˛e wynalazcy

najlepszego pieca krematoryjnego, nazwanego Urn ˛

a Wieczno´sci”, i coraz gło´sniej

chichocz ˛

ac liczył w kalendarzu mijaj ˛

ace dni.

W pewnym momencie zacz ˛

ał si˛e jednak niepokoi´c. Czuł si˛e wprawdzie dobrze

i znajomy lekarz gratulował mu przykładnej kondycji, ale nie o to chodziło. Czy
statystycy jednak nie mieli racji? Wyznaczony przez nich czas dobiegał ko´nca.
Jeszcze zamartwi si˛e na ´smier´c i umrze ze zdenerwowania. . . Ale nie, Cabot tak
nie sko´nczy! Stawi temu czoło i zwyci˛e˙zy.

Zostały ju˙z tylko trzy tygodnie, potem ledwie par˛e dni. Ostatnie pi˛e´c dób przed

upływem pełnych dwóch lat sp˛edził zamkni˛ety w swym pokoju, zamawiaj ˛

ac je-

dzenie z delikatesów. Drogie to było, ale nie zamierzał ryzykowa´c wypadku, który
mógł go spotka´c na ulicy. Nie teraz. Otrzymał ju˙z dwadzie´scia cztery numery cza-
sopisma i prenumerata powinna wygasn ˛

a´c. Rano si˛e oka˙ze. W nocy nie mógł spa´c

pomimo ´swiadomo´sci, ˙ze regularny sen jest nader istotny. Le˙zał tylko w po´scieli,
a˙z niebo za oknem poja´sniało. Potem przysn ˛

ał, obudził si˛e jednak, ledwo usłyszał

kroki listonosza. B˛edzie magazyn, czy nie? Serce biło mu mocno, gdy podcho-
dził do szafy z ubraniami. Jego pokój mie´scił si˛e na parterze, zaraz przy wej´sciu
z ulicy, miał zatem tylko kilka kroków do drzwi budynku.

— Dzie´n dobry — powitał listonosza.
— Owszem — odparł tamten, przekr˛ecaj ˛

ac torb˛e i si˛egaj ˛

ac do ´srodka. Amos

najpierw zamkn ˛

ał za nim drzwi, potem dopiero wzi ˛

ał si˛e za przegl ˛

adanie poczty.

Magazynu nie było.
Wygrał!

26

background image

Był to najszcz˛e´sliwszy dzie´n w jego ˙zyciu, no, mo˙ze drugi, góra trzeci. Wobec

tej wiktorii pokonanie przedsi˛ebiorstwa transportowego i tych facetów od automa-
tów było niczym. Tym razem wygrał cał ˛

a wojn˛e, a nie jedynie bitw˛e. Pokazał im,

gdzie ma cał ˛

a ich statystyk˛e i fachowców, gdzie ma ich tabelki i komputery, ich

fiszki, urz˛edasów i redaktorów. Wygrał! Po raz pierwszy od dwóch lat poszedł na
piwo. Najpierw jedno, potem drugie. Bawił si˛e ´Swietnie wraz z innymi go´s´cmi
baru. Wygrał! Spa´c poszedł pó´zno i zasn ˛

ał jak kłoda, a˙z dopiero rano obudziło go

stukanie wła´scicielki domu, która dobijała si˛e do drzwi.

— Poczta do pana, panie Cabot! Poczta!
Zdj˛eło go przera˙zenie, które zaraz odegnał. To niemo˙zliwe. Przez dwa lata

˙

Zycie Pozagrobowe

nie spó´zniło si˛e ani razu. To musi by´c co´s innego, chocia˙z

nie czek, to nie był wła´sciwy dzie´n na czeki. Powoli otworzył drzwi i wzi ˛

ał du˙z ˛

a

kopert˛e, która omal nie wypadła mu ze zdr˛etwiałych palców.

Dopiero potem odetchn ˛

ał z ulg ˛

a. Tamten magazyn przychodził zawsze w nie-

bieskiej kopercie, a ta była jasnoró˙zowa. Te˙z zawierała jednak jakie´s czasopismo,
i to grube, tego samego formatu. Przeczytał tytuł Demencja — czarny napis zło˙zo-
ny z pop˛ekanych jakby, krusz ˛

acych si˛e kamiennych liter. Podtytuł głosił Magazyn

Artystyczno — Geriatryczny

. Okładk˛e ozdabiał ponadto wizerunek trz˛es ˛

acego si˛e

staruszka w wózku inwalidzkim, z ramionami otulonymi kocem i kubkiem wo-
dy mineralnej w r˛eku. Staruszek s ˛

aczył ow ˛

a wod˛e przez zagi˛et ˛

a, szklan ˛

a rurk˛e.

W ´srodku było tego wi˛ecej — fotele z wbudowanym kiblem, poduszki przeciw
hemoroidom, kule i łó˙zka przeciwko odle˙zynom, i jeszcze artykuł: Jak czyta´c
brajlem, gdy oczy zawodz ˛

a oraz Szcz˛e´sliwy, cho´c przykuty do łó˙zka

, a tak˙ze Dwa-

dzie´scia pi˛e´c lat w bezruchu

. Spomi˛edzy kartek wysun ˛

ał si˛e list. Amos ledwo

mógł skupi´c spojrzenie na linijkach tekstu.

Witamy w rodzinie. . . Magazynu Artystyczno — Geriatrycznego, który nauczy

was sztuki starzenia si˛e. . . wiele długich lat przed wami. . . pustych lat. . . jakie
to szcz˛e´scie co miesi ˛

ac znajdowa´c w poczcie numer. . . wydanie na kasetach dla

niewidomych. . . wersja brajlem dla niewidomych i głuchych. . . co miesi ˛

ac. . .

Amos Cabot podniósł zwilgotniałe nagle oczy. Było jeszcze ciemno i padał

deszcz. Chłodny i wietrzny kwietniowy poranek zagl ˛

adał przez okno, a krople

wody spływały po szybie niczym wielkie, zimne łzy.

background image

Pancernik w rezerwie — (The
Mothballed Spaceship)

— Podejd˛e troch˛e bli˙zej — oznajmiła Meta, siedz ˛

aca za sterami.

— Na twoim miejscu bym tego nie robił — rzekł zrezygnowanym głosem

Jason, wiedz ˛

ac, ˙ze najmniejsza próba ostrze˙zenia była dla Pyrrusjan niemal rów-

noznaczna z wyzwaniem.

— Nie ma si˛e czego ba´c przy takiej odległo´sci — wtr ˛

acił Kerk, zgodnie zreszt ˛

a

z przewidywaniami Jasona. — Przyznaj˛e, ˙ze jest ogromny; to prawdopodobnie
ostatni istniej ˛

acy we wszech´swiecie pancernik. Ma jednak ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat

i jeste´smy w odległo´sci stu trzydziestu mil. . .

Przerwał mu niewielki pomara´nczowy rozbłysk na kadłubie odległego okr˛etu

i niemal w tej samej chwili ich maszyna zadygotała, a tablica przed Met ˛

a rozja-

rzyła si˛e krwistym blaskiem lampek alarmowych.

— Mówiłe´s, ˙ze ile on ma lat? — zapytał niewinnie Jason.
W odpowiedzi otrzymał ponure spojrzenie milcz ˛

acego nagle Kerka, a Meta

zawróciła bez słowa, omijaj ˛

ac szerokim łukiem pancernik i sprawdzaj ˛

ac uszko-

dzenia.

— Statecznik burtowy został w znacznym stopniu zniszczony, trzy segmenty

kadłuba s ˛

a rozhermetyzowane. Napraw trzeba dokona´c w pró˙zni, bo przy pierw-

szym l ˛

adowaniu rozleci si˛e w diabły — oznajmiła po chwili.

— Wspaniale! — mrukn ˛

ał Jason din Alt. — Cho´c w sumie to dobrze, ˙ze obe-

rwali´smy, mo˙ze b˛edziecie wreszcie na tyle ostro˙zni, by uj´s´c z tego z ˙zyciem, no
i z obiecanymi pi˛eciuset milionami kredytów. Dobrze, bierzemy kurs na flot˛e i zaj-
miemy si˛e teraz wyci ˛

agni˛eciem z admirała tych paru detali, które zapomniał nam

poda´c, proponuj ˛

ac t˛e robot˛e.

*

*

*

Admirał Djukich, dowódca Sił Zbrojnych Ziemi, był kurduplem od urodzenia,

a teraz wygl ˛

adał jakby jeszcze si˛e kurczył, przytłoczony osobowo´sci ˛

a i masywn ˛

a

28

background image

sylwetk ˛

a Kerka, gdy Pyrrusjanin pochylił si˛e nad jego biurkiem i oznajmił lodo-

watym tonem:

— Mo˙zemy odlecie´c, a wtedy Rim Hordes przejd ˛

a sobie spokojnie przez ten

system i posprz ˛

ataj ˛

a. I to b˛edzie twój koniec!

— Nie, nie. . . — zaprotestował słabo oficer. — Mamy rezerwy, mo˙zemy zbu-

dowa´c flot˛e czy kupi´c okr˛ety, ale to wymaga czasu. O wiele łatwiej jest u˙zy´c tego
pancernika Imperium.

— Łatwiej? — Jason uniósł brew. — Ilu ludzi dot ˛

ad stracili´scie, próbuj ˛

ac tam

wej´s´c?

— No. . . łatwiej to mo˙ze niewła´sciwe słowo. . . były pewne trudno´sci. . . ra-

zem czterdziestu siedmiu.

— I dlatego wysłali´scie ofert˛e na Felicity? — upewnił si˛e din Alt.
— Naturalnie. Nasz przemysł ci˛e˙zki od dawna kupuje od was surowce, st ˛

ad

te˙z dowiedzieli´smy si˛e, jak to mniej ni˙z setka Pyrrusjan podbiła cały ´swiat. Po-
my´sleli´smy wi˛ec, ˙ze mo˙zna by zaproponowa´c wam kontrakt na wej´scie do tego
okr˛etu.

— Byli´scie tylko niezbyt dokładni w poinformowaniu nas, kto znajduje si˛e na

pokładzie i dlaczego nikomu nie pozwala on zbli˙zy´c si˛e do okr˛etu, nie mówi ˛

ac

ju˙z o wej´sciu.

— No có˙z. . . to wła´snie jest cały problem. . . na pokładzie nie ma nikogo. —

Admirał u´smiechn ˛

ał si˛e sztucznie i z do´s´c du˙zym wysiłkiem. — Pozwólcie mi wy-

ja´sni´c. Otó˙z ta planeta za czasów Imperium była jedn ˛

a z najwa˙zniejszych i chocia˙z

przynajmniej z jedena´scie innych twierdzi, ˙ze s ˛

a kolebk ˛

a ludzko´sci, to my tutaj,

na Ziemi, wiemy, ˙ze mamy facj˛e. Ten pancernik zreszt ˛

a to potwierdza — kiedy

zako´nczyła si˛e IV Wojna Galaktyczna, został odstawiony do rezerwy, zahermety-
zowany i pozostawiony tutaj, cho´c jeszcze niedawno nie mieli´smy poj˛ecia o jego
istnieniu.

— Nie wierz˛e, ˙ze pozbawiony załogi i odstawiony do rezerwy pancernik, li-

cz ˛

acy sobie pi˛e´c tysi ˛

acleci, zabił czterdzie´sci siedem osób — burkn ˛

ał Kerk.

— A ja wierz˛e — sprzeciwił si˛e Jason. — Ty zreszt ˛

a te˙z uwierzysz, jak si˛e

chwil˛e zastanowisz. To jest ogromny, najtrudniejszy w dziejach do zniszczenia
okr˛et wojenny, nap˛edzany przez najpot˛e˙zniejsze silniki, jakie kiedykolwiek wy-
produkowano. Oznacza to najwi˛eksze pokładowe reaktory, a co za tym idzie —
działa o najdalszym zasi˛egu i ekrany o najwi˛ekszej mocy, nie licz ˛

ac innych rodza-

jów broni ofensywnej i defensywnej. A do ka˙zdego urz ˛

adzenia pasuje okre´slenie

naj. . . Wiadomo, ˙ze to wszystko jest przynajmniej zdublowane, je˙zeli nie potrój-
ne. Na pokładzie znajduj ˛

a si˛e wyspecjalizowane komputery bojowe. . . No, widz˛e,

˙ze dociera — to marzenie ka˙zdego Pyrrusjanina: najpot˛e˙zniejsza we wszech´swie-

cie bro´n, zdolna praktycznie do wszystkiego. Nie uwa˙zasz, ˙ze miło byłoby znale´z´c
si˛e za sterami takiego czego´s?

29

background image

Kerk i Meta milczeli w zgodnym zachwycie, a na ich twarzach malowało si˛e

błogie rozmarzenie: nie było w ˛

atpliwo´sci, i˙z całkowicie zgadzali si˛e z przedmów-

c ˛

a. Pełne szcz˛e´scia u´smiechy znikn˛eły jednak, gdy ten dodał:

— Tylko ˙ze to cudo jest aktualnie w rezerwie i całkowicie zahermetyzowa-

ne, co oznacza, ˙ze jest wył ˛

aczone, cho´c gotowe do akcji. Poza jednym ze stosów,

komputerem głównym i broni ˛

a defensywn ˛

a, reszta jest nieczynna. Cz˛e´sci ˛

a zabez-

pieczenia było naturalnie takie zaprogramowanie, by asekurowa´c jednostk˛e przed
meteorytami czy innymi zagro˙zeniami z kosmosu, ale przede wszystkim przed
nie upowa˙znionymi do tego osobnikami, którzy mogliby doj´s´c do wniosku, ˙ze ta-
ki drobiazg przydałby si˛e im do kolekcji; a w ogóle dobrze byłoby go mie´c ot tak,
na wszelki wypadek. Zostali´smy ostrze˙zeni pierwszym strzałem, cho´c nie w ˛

atpi˛e,

˙ze mógł nas równie łatwo zniszczy´c. Gdyby miał załog˛e, to nale˙załoby da´c so-

bie z tym spokój; no, mo˙zna jeszcze byłoby spróbowa´c j ˛

a przekona´c, ˙ze mamy

wzniosłe i słuszne cele. Poniewa˙z jednak jej nie ma, pozostaje nam przechytrze-
nie komputera pokładowego. Nie jest to rzecz ˛

a łatw ˛

a, ale jakim´s cudem mogłoby

si˛e uda´c. — Jason u´smiechn ˛

ał si˛e szeroko i zwrócił do admirała: — We´zmiemy t˛e

robot˛e, ale stawka si˛e podwoiła: miliard. Jeden miliard kredytów.

— Niemo˙zliwe! To zbyt wielka suma, bud˙zet nie. . .
— Zbli˙zaj ˛

a si˛e Rim Hordes, maj ˛

ac na celu grabie˙z i zniszczenie. By ich po-

wstrzyma´c, potrzebujecie okr˛etów — zamawiacie je w stoczniach, kupujecie u in-
nych. . . a je˙zeli dostawy si˛e opó´zni ˛

a? Je˙zeli nie b˛edzie tych okr˛etów w chwili

pojawienia si˛e wroga? Wystarczy odrobina wyobra´zni: oto p˛eka obrona, l ˛

aduje

desant, wyłamuje drzwi i całe to ładne biuro tonie we krwi. . .

— Do´s´c! — pisn ˛

ał admirał, blady nagle niczym ´sciana.

Jason przewidział słusznie: był to typowy „oficer biurowy”, który nigdy w ˙zy-

ciu nie brał udziału w ˙zadnej akcji, nawet jej nie widział z bliska; a do tego był
tchórzem.

— Macie ten kontrakt — wychrypiał — ale twardo stawiam warunek: trzy-

dzie´sci dni. Jedna minuta dłu˙zej i mo˙zecie si˛e po˙zegna´c z fors ˛

a; nie dostaniecie

złamanego grosza! Zgoda?

Jason spojrzał na Met˛e i Kerka, którzy jednocze´snie skin˛eli głowami.
— Zgoda — stwierdził — ale ten miliard jest bez podatków i bez wydatków.

Zapasy, zaopatrzenie, pomoc waszej floty, materiały i ludzie, to wszystko jest
opłacane przez was. I ˙zadnych oszcz˛edno´sci na listach zapotrzebowa´n, które wam
dostarczymy.

— Ale. . . — j˛ekn ˛

ał Djukich.

— Krew na ´scianach. . . — szepn ˛

ał Jason i czoło oficera pokryło si˛e potem.

— Przygotuj˛e dokumenty — pisn ˛

ał słabo admirał. — Kiedy zaczniecie?

— Ju˙z zacz˛eli´smy. U´sci´snijmy sobie dłonie, a papiery załatwimy jutro. —

Potrz ˛

asn ˛

ał entuzjastycznie bezwładn ˛

a dłoni ˛

a siedz ˛

acego, dodaj ˛

ac: — Nie s ˛

adz˛e,

by´scie mieli co´s w rodzaju instrukcji obsługi tego pancernika?

30

background image

— Gdyby´smy mieli, to nie proponowaliby´smy wam tego kontraktu — prych-

n ˛

ał zapytany. — W archiwach nie ma nawet ´sladu na ten temat. Wszystko, co

odkryli´smy odno´snie tego okr˛etu, jest do waszej dyspozycji.

— Niewiele tego, skoro stracili´scie czterdziestu siedmiu ochotników. Okazu-

je si˛e, ˙ze pi˛e´c tysi˛ecy lat to jednak długi okres, nawet dla najlepszej biurokracji.
Poza tym jedyn ˛

a rzecz ˛

a, jakiej nie mo˙zna skutecznie przechowa´c, jest praktyczna

instrukcja jak wyj ˛

a´c z przechowania rezerwowy okr˛et. Nie ma si˛e jednak co mar-

twi´c, znajdziemy na to sposób. Pyrrusjanie nigdy nie rezygnuj ˛

a. Je˙zeli wyda pan

rozkaz, by przesłano nam te dane, którymi dysponujecie, to udamy si˛e do naszych
kwater i nakre´slimy plan jak wykona´c kontrakt przed terminem.

*

*

*

— Jak? — zapytał Kerk, ledwie zamkn˛eły si˛e za nimi drzwi ich kwatery.
— Nie mam zielonego poj˛ecia! — przyznał Jason, u´smiechaj ˛

ac si˛e niewinnie

na widok ich zawiedzionych grymasów. — Proponuj˛e napi´c si˛e czego´s rozs ˛

adne-

go i zabra´c do my´slenia. Otó˙z jest to robota, która mo˙ze sko´nczy´c si˛e u˙zyciem
brutalnej siły, ale powinna si˛e zacz ˛

a´c od udowodnienia umysłowej przewagi czło-

wieka nad maszyn ˛

a, któr ˛

a zreszt ˛

a sam wymy´slił. Dla mnie podwójn ˛

a z lodem,

kochanie.

— Samoobsługa — warkn˛eła Meta. — Skoro nie masz poj˛ecia, jak si˛e za to

zabra´c, to dlaczego przyj ˛

ałe´s kontrakt?

Zabrz˛eczało szkło, trunek sympatycznie zabulgotał, i Jason westchn ˛

ał siada-

j ˛

ac.

— Bo jest to dla nas okazja zarobienia paru groszy — wyja´snił — których,

jak wiecie, potrzebujemy. Je˙zeli nie uda nam si˛e włama´c do tej przero´sni˛etej kon-
serwy, to stracimy jedynie trzydzie´sci dni. — Poci ˛

agn ˛

ał solidny łyk i przypomniał

sobie, ˙ze rozs ˛

adna dyskusja z Pyrrusjanami to tylko strata czasu: istniały szybsze

i skuteczniejsze sposoby. — Chyba nie boicie si˛e tego pancernika, co?

Po czym, z anielskim u´smiechem wcielonej niewinno´sci, obserwował dwa

w´sciekłe oblicza i nagłe napi˛ecie mi˛e´sni, którym towarzyszył cichy szum serwo-
motorów wysuwaj ˛

acych, a po krótkiej chwili chowaj ˛

acych bro´n do kabur.

— Lepiej we´zmy si˛e do roboty — warkn ˛

ał Kerk — tracimy czas, a ka˙zda

sekunda si˛e liczy. Od czego zaczynamy?

— Od materiałów archiwalnych. Musimy najpierw zebra´c maksimum wiedzy

o tym pancerniku.

31

background image

*

*

*

— Nie bardzo rozumiem, co nam daje obrzucanie skałami tego okr˛etu —

oznajmiła Meta. — Wiemy ju˙z, ˙ze niszczy je, zanim dotr ˛

a w jego pobli˙ze. To

strata czasu, a teraz jeszcze chcesz marnowa´c ˙zywno´s´c. Te tusze. . .

— Meta, kochanie. Zaniknij si˛e z łaski swojej. W tym szale´nstwie jest meto-

da. Jednostka flagowa, która mruga sobie wesoło radarem, zapisuje ka˙zdy strzał
i odległo´s´c, w jakiej cel został zniszczony, z jakiej to nast ˛

apiło broni itd. Trzy-

dzie´sci okr˛etów obrzuca go w tej chwili rozmaitym kosmicznym ´smieciem, a to
nie jest co´s, co zwykle przytrafia si˛e zahermetyzowanym i odstawionym do rezer-
wy jednostkom, i powinno da´c ciekawe rezultaty. Teraz oprócz skał wystrzelimy
te połcie mi˛esa opakowane w dwadzie´scia kilogramów pancernego plastiku i to
z ró˙znymi szybko´sciami i po ró˙znych trajektoriach. Je˙zeli który´s z nich dotrze
do okr˛etu, to b˛edziemy wiedzieli, ˙ze człowiek w kombinezonie z takiego plastiku
tak˙ze powinien tego dokona´c. Poza tym, je˙zeli to nie jest jeszcze wystarczaj ˛

ace

obci ˛

a˙zenie dla jego komputera, to całkiem spora planetoida jest ju˙z w drodze, do-

kładnie na kursie kolizyjnym. Albo b˛edzie musiał j ˛

a zniszczy´c, a na to potrzeba

sporo energii, albo postara si˛e zmieni´c kurs. Wszystko to da nam nowe informa-
cje, które pomog ˛

a w znalezieniu sposobu jak si˛e do niego dosta´c.

— Pierwszy befsztyk w drodze — poinformował ich Kerk od drzwi. — Przy

załadunku odci ˛

ałem par˛e najładniejszych kawałków i chwilowo mamy pełn ˛

a lo-

dówk˛e. Po kilogramie z ka˙zdego. Nie powinno to mie´c znaczenia przy do´swiad-
czeniu.

— Na stare lata zaczynasz specjalizowa´c si˛e w kradzie˙zy — wtr ˛

acił din Alt.

— No có˙z, ucz˛e si˛e od ciebie. Otó˙z i pierwszy idzie w diabły — wskazał

malutki rozbłysk na ekranie. — Ka˙zdy ma przymocowan ˛

a flar˛e, eksploduj ˛

ac ˛

a

w chwili trafienia. Teraz drugi. Docieraj ˛

a do celu bli˙zej ni˙z skały, ale nie osi ˛

a-

gaj ˛

a go.

— Zatem wracamy do my´slenia. — Jason wzruszył ramionami. — Na pocz ˛

a-

tek proponuj˛e steki i butelk˛e wina. Do przybycia planetoidy mamy jeszcze dwie
godziny, a chciałbym to spokojnie obejrze´c.

*

*

*

Do ogl ˛

adania było, łagodnie mówi ˛

ac, niewiele. Miliony ton solidnej skały

umieszczono na kolizyjnej orbicie za pomoc ˛

a sporego nakładu sił i ´srodków (o

czym nie omieszkał przypomnie´c im admirał Djukich). Teraz wyłaniały si˛e one
majestatycznie z mroków kosmosu przy wtórze zaciekłego terkotania radaru pan-
cernika. Zaledwie komputer zd ˛

a˙zył przeliczy´c kursy i czas, silniki główne o˙zyły

na chwil˛e i planetoida przemkn˛eła za ruf ˛

a pancernika, nikn ˛

ac w pustce.

— Dramatyczne jak cholera — oznajmiła Meta lodowatym tonem.

32

background image

— Wiemy, ˙ze silniki s ˛

a sprawne i mog ˛

a by´c u˙zyte w ka˙zdej chwili — sprzeci-

wił si˛e Jason. — A to jest nowa, cenna informacja.

— A jaka z tego korzy´s´c? — spytał ironicznie Kerk.
— Có˙z, nigdy nie wiadomo co si˛e mo˙ze. . . — zacz ˛

ał Jason, lecz przerwał mu

trzask w gło´sniku.

— Kontrola do Pyrrusa Jeden. Słyszycie mnie?
— Tu Pyrrus Jeden — odparł din Alt. — O co chodzi?
— Otrzymali´smy wiadomo´s´c z pancernika na fali 183,4. Tre´s´c jest nast˛epuj ˛

a-

ca: Nederuebla al navigacio centro. Kroniku ci tio sangon. . .

— Nic nie rozumiem — j˛ekn˛eła Meta.
— To esperanto, j˛ezyk urz˛edowy Imperium. Okr˛et przesłał do bazy informacj˛e

o zmianie kursu. A poza tym znamy jego nazw˛e: „Indestructible”.

— To wa˙zne?
— Wa˙zne! — Jason prawie zapiał z zachwytu, dostrajaj ˛

ac radio do nowej

cz˛estotliwo´sci. — Kiedy skłonisz kogo´s do gadania, to prawie go przekonałe´s.
Spytaj, a ka˙zdy komiwoja˙zer potwierdzi, ˙ze to prawda. Teraz uprzejmie prosz˛e
o cisz˛e — b˛ed˛e ´cwiczył najlepsze wojskowe esperanto jakie znam.

Odchrz ˛

akn ˛

ał, wł ˛

aczył nadajnik i oznajmił:

— Halo „Indestructible”, tu Kwatera Główna. Wyja´sni´c samowoln ˛

a zmian˛e

kursu.

— Zmiana kursu zgodnie z instrukcj ˛

a L-590, by unikn ˛

a´c zniszczenia.

— Twój nowy kurs jest niebezpieczny dla ruchu. Wró´c na poprzedni.
W milczeniu obserwowali ekran, na którym przez kilka sekund nic si˛e nie

działo, po czym ruf˛e pancernika roz´swietliła purpurowa po´swiata nap˛edu głów-
nego.

— Udało si˛e! — Meta entuzjastycznie u´sciskała Jasona, a˙z jego ˙zebra ostrze-

gawczo zatrzeszczały. — Słucha twoich rozkazów! Ka˙z mu nas wpu´sci´c i po spra-
wie.

— Nie s ˛

adz˛e, ˙zeby to było takie proste. Spróbujmy lepiej okr˛e˙zn ˛

a drog ˛

a —

mrukn ˛

ał Jason i przeszedł na esperanto. — Zmiana kursu przyj˛eta. Wyja´snij po-

wody wysokiego zu˙zycia energii ostatnimi czasy.

— Deszcz meteorytów. Wszystkie znajduj ˛

ace si˛e na kursie kolizyjnym znisz-

czono.

— Raport mówi o u˙zyciu pomocniczych baterii rakietowych. To prawda?
— Tak jest.
— Stwierdzam wysoki stopie´n zu˙zycia amunicji. Zostanie wysłane uzupełnie-

nie.

— Uzupełnienie niepotrzebne. Zapasy amunicji znacznie powy˙zej niezb˛edne-

go poziomu.

— Kłótliwy jak na komputer, nie? — mrukn ˛

ał Jason wył ˛

aczywszy mikro-

fon. — Zobaczymy, jak zareaguje na u˙zycie szar˙zy.

33

background image

— Kwatera Główna anuluje twoj ˛

a decyzj˛e co do uzupełnie´n. Statek zaopa-

trzeniowy podejdzie do luku ładunkowego za siedemna´scie godzin. Potwierdzi´c.

— Potwierdzam. Statek zaopatrzeniowy musi poda´c sygnał dehermetyzacyj-

ny, zanim znajdzie si˛e w odległo´sci stu trzydziestu mil.

— Sygnał zostanie wysłany. Jakie jest aktualne hasło? Przez chwil˛e panowała

cisza, która przeci ˛

agn˛eła si˛e do pełnych dwóch sekund i Jason zaczynał si˛e ju˙z

niepokoi´c, gdy gło´snik znów o˙zył.

— Informacja zastrze˙zona.
— Przygotowa´c si˛e do sprawdzenia pami˛eci sygnału anuluj ˛

acego hermetyza-

cj˛e. Czy jest to wył ˛

acznie sygnał radiowy?

— Tak.
— Czy jest to zdanie przekazane foni ˛

a?

— Nie.
— Czy jest to zakodowane hasło?
— Tak.
— Zrób mi drinka. — Jason wył ˛

aczył mikrofon. — Ta gra w dziesi˛e´c pyta´n

mo˙ze zaj ˛

a´c troch˛e czasu.

*

*

*

Zaj˛eła. Dzi˛eki za´s cierpliwo´sci i starannemu omijaniu głównego tematu, udało

si˛e w ko´ncu wyci ˛

agn ˛

a´c z komputera tyle, ile było mo˙zna bez wzbudzania podej-

rze´n.

— Sygnał jest radiowy, kodowany i składa si˛e z dziesi˛eciu cyfr. Je˙zeli uda

si˛e nam go nada´c, to program dehermetyzuj ˛

acy zacznie działa´c natychmiast i ta

puszka b˛edzie słuchała naszych rozkazów.

— A w dodatku zainkasujemy nale˙zno´s´c — dodała Meta. — Czy mo˙zna tak

zaprogramowa´c nasz komputer, by wysyłał kolejno wszystkie kombinacje cyfr, a˙z
trafi na wła´sciwy?

— Mo˙zna. To samo wła´snie przyszło mi do głowy. Komputer pancernika jest

przekonany, ˙ze sprawdzamy systemy ł ˛

aczno´sci, i poinformował mnie, ˙ze mo˙ze

przyj ˛

a´c do powtórzenia i weryfikacji sto sygnałów na sekund˛e. Naturalnie ka˙zdy

b˛edzie przechodził przez obwody koduj ˛

ace i je˙zeli wy´slemy ten wła´sciwy, to roz-

pocznie si˛e dehermetyzacja, a nasz komputer b˛edzie przy okazji wiedział, jakie to
było hasło.

— Na to nie dałby si˛e nabra´c nawet pi˛ecioletni gówniarz — sprzeciwił si˛e

Kerk.

— Nie doceniasz głupoty komputera i zapominasz, ˙ze jest to maszyna cał-

kowicie pozbawiona wyobra´zni. Sprawdzimy jak długo to potrwa — din Alt za-
brał si˛e za klawiatur˛e nuc ˛

ac co´s pod nosem, ale ju˙z po chwili zakl ˛

ał. — Do kitu.

34

background image

Musimy wysła´c dziewi˛e´c cyfr do dziesi ˛

atej pot˛egi, co przy podanej przez niego

szybko´sci zajmie nam około pi˛eciu miesi˛ecy.

— A zostały tylko trzy tygodnie.
— Dzi˛eki, Meta, ale znam si˛e jeszcze na kalendarzu. I tak musimy spróbowa´c.

Zacznij od 9.999.999.999. i odliczaj kombinacje w dół. Pó´zniej skontaktuj si˛e
z Wydziałem Kodów Floty, wydosta´n ich szyfry i wy´slij — mo˙ze który´s b˛edzie
pasował. Szans˛e nadal mamy jak pi˛e´c do jednego przeciw trafieniu we wła´sciwy,
ale to i tak jest lepsze ni˙z nic. Poza tym trzeba si˛e znowu zabra´c za my´slenie.

*

*

*

Flota przysłała niewysokiego jegomo´scia o nazwisku Shrenkly, który przytar-

gał ze sob ˛

a spor ˛

a pak˛e materiałów. Okazał si˛e szefem Wydziału Szyfrów, a na

dodatek entuzjast ˛

a kodów i krzy˙zówek. Było to najciekawsze zadanie, jakie kie-

dykolwiek otrzymał, tote˙z entuzjastycznie zabrał si˛e do roboty, gadaj ˛

ac przy tym

bez przerwy.

— Co´s wspaniałego! Cudowna okazja! Serie wst˛epne i zst˛epne nadawane s ˛

a

automatycznie, wi˛ec nie ma co sobie nimi zawraca´c głowy. Zajmiemy si˛e zatem
permutacjami i podstawieniami, które. . .

— ´Swietnie, nie przeszkadzaj sobie — przerwał mu Jason klepi ˛

ac go po ple-

cach i rado´snie szczerz ˛

ac z˛eby. — Potem zdasz mi z tego raport, ale teraz mamy

wa˙zn ˛

a narad˛e, wi˛ec pobaw si˛e sam. Kerk, Meta — czas na nas.

— Jak ˛

a znowu narad˛e? — spytała szeptem, ledwie znale´zli si˛e na korytarzu.

— Normaln ˛

a, wła´snie przed chwil ˛

a j ˛

a wymy´sliłem, by urwa´c si˛e temu nudzia-

rzowi. Niech sobie w spokoju kombinuje; przecie˙z i tak si˛e na tym nie znamy. My
tymczasem spróbujemy wymy´sli´c co´s innego.

— Uwa˙zam, ˙ze mówił o ciekawych rzeczach.
— Doskonale, to id´z sobie z nim pogada´c. Tylko nie wtedy, kiedy b˛ed˛e w po-

bli˙zu. Tymczasem wysilmy mózgownice, mo˙ze przyjdzie nam do głowy co´s ge-
nialnego.

*

*

*

To, co z tego my´slenia wynikło, zaowocowało szeregiem najrozmaitszych

przedsi˛ewzi˛e´c, charakteryzuj ˛

acych si˛e jedn ˛

a cech ˛

a wspóln ˛

a: ˙zadne si˛e nie powio-

dło. Jednym z pomysłów była miniaturyzacja robota i sprawdzenie czy i jak mały
mógłby dotrze´c do pancernika. Konstruowali coraz mniejsze, wysyłali i. . . ka˙zdy
ko´nczył tak samo — w ładnym wybuchu. Obsesja miniaturyzacji zaszła tak da-
leko, ˙ze po robocie wielko´sci monety skonstruowali kamer˛e o wymiarach łebka

35

background image

od szpilki, ci ˛

agn ˛

ac ˛

a molekularn ˛

a ni´c steruj ˛

ac ˛

a i doprowadzaj ˛

ac ˛

a energi˛e do jej jo-

nowego silniczka. Dotarła do okr˛etu na odległo´s´c dziesi˛eciu mil, po czym została
gładko załatwiona jednym strzałem. Inne, równie genialne co nieortodoksyjne po-
mysły, tak˙ze nie powiodły si˛e w praktyce. Pancerny kolos unosił si˛e tymczasem
w przestrzeni, spokojnie przyjmuj ˛

ac i sprawdzaj ˛

ac nie ko´ncz ˛

ace si˛e serie cyfr,

a przy okazji odstrzeliwuj ˛

ac wszystko, co tylko znalazło si˛e w pobli˙zu. Ka˙zda

próba wymagała czasu, tote˙z dni mijały raczej szybko i Jason zacz ˛

ał mie´c chro-

niczn ˛

a migren˛e oraz trudno´sci z zasypianiem w miar˛e kurczenia si˛e wyznaczone-

go czasu. Problem wydawał si˛e nierozwi ˛

azywalny.

*

*

*

Gdy Meta zajrzała do jego kabiny, wprowadzał wła´snie odległo´sci i cechy

zniszczonych dot ˛

ad obiektów do komputera, kln ˛

ac z cicha i bez przekonania.

— B˛ed˛e u Shrenkly’ego, gdyby´s mnie potrzebował — oznajmiła.
— Cudownie.
— Nauczył mnie ju˙z tabel cz˛estotliwo´sci, a dzi´s zaczniemy proste kody pod-

stawieniowe.

— Pasjonuj ˛

ace!

— Dla mnie tak. Nigdy dot ˛

ad nie zetkn˛ełam si˛e z czym´s takim, a poza tym ma

to swoj ˛

a warto´s´c. Wiadomo, ˙ze jeden z tych sygnałów jest wła´sciwy, nie wiemy

tylko który, a to wi˛ecej ni˙z ty osi ˛

agn ˛

ałe´s, obrzucaj ˛

ac okr˛et skałami. Poza tym

zostały nam dwa dni! — oznajmiła wychodz ˛

ac.

Drzwi hukn˛eły. Jason oklapł, nagle zdaj ˛

ac sobie spraw˛e, jak bardzo jest zm˛e-

czony. Nalał do szklanki truch˛e „dopalacza” (około osiemdziesi˛eciu procent) i za-

˙zył pierwsz ˛

a dawk˛e lecznicz ˛

a, gdy wszedł Kerk.

— Zostały nam dwa dni — oznajmił.
— Dzi˛eki serdeczne, dopóki mi o tym nie powiedziałe´s, ˙zyłem w błogiej nie-

´swiadomo´sci. Wiem, ˙ze Pyrrusjanie nigdy si˛e nie poddaj ˛

a, ale tak mi co´s ´smierdzi,

˙ze mo˙zemy by´c w tej materii debiutantami.

— Jeszcze nie jeste´smy pokonani. B˛edziemy walczy´c!
— Klasyczna pyrrusja´nska odpowied´z, tylko tym razem głupia. Jak sobie to

wyobra˙zasz? Aborda˙z?

— Dlaczego nie? Je˙zeli b˛edziemy mieli pancerne kombinezony, to małoka-

librowa bro´n palna i lasery słabej mocy mog ˛

a nas tylko uszkodzi´c, a nie zabi´c.

Wystarczy omin ˛

a´c artyleri˛e główn ˛

a i miotacze oraz rozwali´c któr ˛

a´s ´sluz˛e.

— I to wszystko? A mo˙ze masz jeszcze jaki´s pomysł jak omin ˛

a´c artyleri˛e

główn ˛

a?

— Nie, ale jak ci˛e znam, to ty ju˙z co´s wymy´slisz. Tylko lepiej si˛e pospiesz,

mamy. . .

36

background image

— Wiem, dwa dni. Przypuszczam, ˙ze dla niektórych lepsza jest ´smier´c ni˙z

przyznanie si˛e do pora˙zki. Có˙z, wło˙zymy kombinezony, polecimy za chmar ˛

a

odłamków, które pancernik rozbije w drobny pył, a potem wmówimy jego senso-
rom, ˙ze wcale nie jeste´smy par ˛

a pancernych kombinezonów, tylko plastikowymi

beczkami z piwem, na które szkoda energii dział i wystarczy bro´n małokalibrowa.
Ta z kolei oka˙ze si˛e nieskuteczna. Potem wleziemy do ´srodka, skasujemy miliard
w gotówce i b˛edziemy ˙zyli długo i szcz˛e´sliwie.

— O, wła´snie, co´s w tym stylu. Lec˛e przygotowa´c kombinezony.
— Zanim polecisz, zastanów si˛e uprzejmie nad jednym drobiazgiem: jak,

u diabła, przekona´c sensory tego tam, ˙ze. . . — Jason zamilkł nagle z szeroko
otwartymi oczami. Po dłu˙zszej chwili o˙zył, trzepn ˛

ał Kerka w plecy z rado´sci

i o´swiadczył wesoło: — Mam! — po czym ruszył do komputera.

Kerk czekał, spokojnie obserwuj ˛

ac Jasona wprowadzaj ˛

acego dane. Odpo-

wied´z nie dała na siebie długo czeka´c.

— Oto plan ataku — oznajmił rado´snie din Alt unosz ˛

ac w dłoni dyskietk˛e. —

I to ataku, który ma wszelkie szans˛e powodzenia. Trzeba było pami˛eta´c, ˙ze kom-
puter pancernika jest tylko głupi ˛

a maszyn ˛

a licz ˛

ac ˛

a, tyle ˙ze liczy bardzo szybko.

I ˙ze zawsze b˛edzie si˛e zachowywał tak samo, bo tak jest zaprogramowany. A te-
raz słuchaj: cz˛e´s´c rufowa, gdzie s ˛

a dysze nap˛edu głównego, jest najsłabiej bro-

niona — tylko sto czterna´scie stanowisk ogniowych mo˙ze by´c skierowanych do
tyłu. Czas ich obrotu o sto osiemdziesi ˛

at stopni jest ró˙zny — od ułamka sekun-

dy a˙z do sze´sciu sekund w przypadku artylerii głównej. To jedna sprawa. Druga
to sposób, w jaki komputer traktuje cele. Na pierwszy ogie´n id ˛

a najszybciej po-

ruszaj ˛

ace si˛e skały, nawet je˙zeli s ˛

a w dalszej odległo´sci ni˙z wi˛eksze, ale wolniej

poruszaj ˛

ace si˛e cele. Do tego dochodzi jeszcze szybkostrzelno´s´c, k ˛

at podniesienia

czy opuszczenia lufy i inne takie — nasz komputer przemielił to wszystko i oto
efekt.

— A jaki on jest?
— Taki, ˙ze teoretycznie powinno nam si˛e uda´c. B˛edziemy w ´srodku dysko-

watej formacji skalnych odłamków, która zostanie skierowana w ruf˛e pancernika.
Skał musi by´c tyle, ˙zeby wystarczyło ich dla dział broni ˛

acych tego sektora, i na-

le˙zy je dobra´c tak, by najmniejsza była dwa razy wi˛eksza ni˙z człowiek w skafan-
drze. Powinni´smy mie´c tak ˛

a sam ˛

a jak one szybko´s´c i kierunek, wtedy zajmie si˛e

nami dopiero bro´n małokalibrowa. Druga chmura skał, i to, naprawd˛e ogromna
zarówno wag ˛

a, jak i rozmiarem, b˛edzie — wycelowana w rejon rufy pod k ˛

atem

dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni, ale w obszar strefy ochronnej wkroczy dopiero wtedy,
gdy my znajdziemy si˛e pod ogniem. Komputer naturalnie wykryje j ˛

a w czasie

ostrzeliwania naszego dysku i przesunie główne działa na wi˛eksze zagro˙zenie.
Kiedy tylko zaczn ˛

a strzela´c do nowego celu, dajemy pełny ci ˛

ag silników plecako-

wych i kierujemy si˛e ku dyszom nap˛edu głównego — znajdziemy si˛e w ten sposób

37

background image

w zasi˛egu małokalibrowej broni, któr ˛

a nasze kombinezony powinny przetrzyma´c.

A zanim główne działa zdołaj ˛

a si˛e obróci´c i waln ˛

a´c, b˛edziemy ju˙z wewn ˛

atrz dysz.

— To brzmi nie´zle. Jaki jest odst˛ep czasu mi˛edzy dotarciem do dysz a naj-

wcze´sniejsz ˛

a mo˙zliwo´sci ˛

a otwarcia ognia przez artyleri˛e główn ˛

a?

— Dokładnie 0,6 sekundy.
— Kupa czasu. Bierzmy si˛e do roboty.
— Zaraz — Jason uniósł dło´n — idziemy tylko my dwaj, z broni ˛

a i sprz˛etem

tn ˛

acym. Kiedy ju˙z b˛edziemy wewn ˛

atrz, nie powinni´smy mie´c zbyt wielu proble-

mów, niemniej operacja nie b˛edzie łatwa. Ale Meta zostaje i nic o tym nie wie.

— Troje ma wi˛eksze szans˛e ni˙z dwoje.
— A dwóch lepiej sobie poradzi ni˙z jeden. Nie rusz˛e si˛e, je˙zeli nie wyrazisz

zgody na wył ˛

aczenie jej z tego.

— Skoro nalegasz. . . ale we´zmy si˛e w ko´ncu do roboty.

*

*

*

Meta zaj˛eta była kodami, które jej bardzo przypadły do gustu. Flota nabrała

tymczasem niezłej wprawy w obrzucaniu pancernika skałami, nudz ˛

ac si˛e przy tym

co niemiara, chocia˙z i tak wi˛ekszo´s´c roboty zwalili na komputery. Podczas gdy
przygotowywano odpowiedni zapas skał, Kerk i Jason sprawdzili kombinezony
pancerne, bro´n I sprz˛et. Jason pomajstrował tak˙ze przy urz ˛

adzeniach ´sluzy, by

Meta, b˛ed ˛

aca w sterówce, nie wiedziała o jej otwarciu. W ko´ncu wszystko było

gotowe. Ubrani w zbrojone wdzianka i obwieszeni sprz˛etem jak dwie choinki, po
cichu wymkn˛eli si˛e na zewn ˛

atrz.

*

*

*

Niezale˙znie od tego, ile razy si˛e to ju˙z robiło i jak by si˛e psychicznie do tego

nie przygotowywa´c, uczucie swobodnego unoszenia si˛e w kosmicznej pró˙zni nie
jest specjalnie miłe; łatwo straci´c orientacj˛e i cały czas ma si˛e dziwne wra˙zenie, ˙ze
wsz˛edzie jest albo góra, albo dół. Jason przyznawał, ˙ze tego nie lubił, i wdzi˛eczny
był za krzepi ˛

ac ˛

a obecno´s´c Kerka.

— Operacja rozpocz˛eta — skrzekn˛eły słuchawki, a pó´zniej byli zbyt zaj˛eci,

by zwraca´c uwag˛e na cokolwiek, co nie działo si˛e tu˙z obok nich.

Komputer poinformował ich, ˙ze zbli˙za si˛e ´sciana gigantycznych głazów i cho-

cia˙z sami niczego nie mogli jeszcze dostrzec, polecił im zmieni´c kurs. Nagle oka-
zało si˛e, ˙ze s ˛

a po´srodku zgrupowania pot˛e˙znych odłamków skalnych, majestatycz-

nie przepływaj ˛

acych obok nich. Zgodnie z instrukcjami komputera uruchomili

silniki, by wpasowa´c si˛e w zaplanowane miejsce wewn ˛

atrz formacji. Wymagało

38

background image

to troch˛e pracy: przyspieszania i hamowania, ale w ko´ncu unosili si˛e w´sród skał
i, pomimo wył ˛

aczonych silników, powoli zbli˙zali si˛e do strefy ognia.

— Pami˛etasz instrukcje? — spytał Jason.
— Doskonale.
— No to je powtórzymy dla podniesienia mojego morale, o ile nie masz nic

przeciwko temu. — W dali przed nimi wida´c było rozbłysk na tle mroków ko-
smosu, czyli ich cel. — Podczas zbli˙zania si˛e nie robimy dosłownie nic, by nie
zwróci´c na siebie uwagi. Wokół nas b˛edzie spore zamieszanie, ale poza naprawd˛e
powa˙znym zagro˙zeniem nie tykamy nap˛edu. Kiedy zostaniemy ostrzelani z bro-
ni małokalibrowej, to mo˙zemy si˛e bardzo cieszy´c, bo to da nam pewno´s´c, ˙ze
działa główne zaj˛ete s ˛

a czym´s innym, czyli kolejn ˛

a ławic ˛

a skał, t ˛

a nadlatuj ˛

ac ˛

a

z boku. My ich nie zobaczymy, ale komputer przez cały czas monitoruje pancer-
nik i na pewno ich nie przegapi. Gdy tylko artyleria główna zacznie strzela´c do
tych skał, my dostaniemy sygnał „Naprzód” i ruszymy ile mocy w silnikach ku
dyszom głównego nap˛edu. Kiedy radary naszych skafandrów zamelduj ˛

a, ˙ze je-

ste´smy o mil˛e od celu, dajemy cał ˛

a wstecz, bo inaczej utworzymy na pancerzu

efektowne płaskorze´zby. B˛edziemy ju˙z bezpieczni, bo znajdziemy si˛e w martwej
strefie ostrzału. Do zobaczenia w prawej dyszy.

— A co b˛edzie, je˙zeli komputer pokładowy odpali stos, by si˛e nas pozby´c

z rury wydechowej?

— Jest to co´s, o czym usilnie staram si˛e nie my´sle´c od chwili, gdy na to wpa-

dłem. Pozostaje mie´c nadziej˛e, ˙ze nie jest zaprogramowany na tak skomplikowane
zadania i jego obwody logiczne nie. . . — przerwał, gdy˙z przestrze´n wokół nich
eksplodowała o´slepiaj ˛

acym blaskiem.

Przysłony kasków momentalnie ´sciemniały, ale i tak wida´c było przez nie in-

tensywne rozbłyski, którym towarzyszyła absolutna cisza. Skała wielko´sci dom-
ku jednorodzinnego rozbłysła i znikn˛eła nie dalej ni˙z sto jardów od Jasona, bez

˙zadnego d´zwi˛eku. Przez dłu˙zsz ˛

a chwil˛e przebiegało wokół nich bezgło´sne znisz-

czenie, a˙z nagle zapanowała sekunda spokoju, brutalnie przerwana ogłuszaj ˛

acymi

eksplozjami i wibracj ˛

a kombinezonu din Alta.

Trafili go! Cho´c oczekiwał tego, ba, chciał aby tak si˛e stało, to i tak pod-

skoczył, a po plecach przemaszerowały mu ciarki. W całym tym hałasie ledwie
usłyszał w słuchawkach polecenie komputera:

— Naprzód!
— Kerk, pełny ci ˛

ag! — wrzasn ˛

ał i wykonał własn ˛

a komend˛e.

Kombinezon kopn ˛

ał go solidnie, utrudniaj ˛

ac zwolnienie filtrów hełmu.

W pierwszym momencie prawie go o´slepiło, ale poprzez rozbłyski zdołał dostrzec
ruf˛e pancernika na wprost własnego nosa. Dysze nap˛edu głównego wygl ˛

adały

niczym wielkie czarne ´slepia. Rosły, błyskawicznie wypełniaj ˛

ac przestrze´n, gdy

nagły błysk radaru poinformował go o mini˛eciu granicy jednej mili. Działa nie
mogły mu ju˙z zaszkodzi´c, ale uderzenie w kadłub było w stanie skutecznie je

39

background image

zast ˛

api´c. Wdusił do oporu silniki hamuj ˛

ace i kombinezon trzepn ˛

ał go ponownie,

niemal uniemo˙zliwiaj ˛

ac ruchy. Prawa dysza wypełniała mu pole widzenia niczym

gigantyczna lufa, do której zmierzał bez ˙zadnych szans na zatrzymanie.

Nagle był ju˙z wewn ˛

atrz i to nawet poruszaj ˛

ac si˛e niezbyt szybko. Powoli wy-

ł ˛

aczył silnik i łagodnie opadł, utrzymuj ˛

ac si˛e o par˛e jardów nad dnem. Co´s nad

nim przeleciało I z łomotem r ˛

abn˛eło w jedn ˛

a ze ´scian, by po chwili osun ˛

a´c si˛e na

dno.

— Kerk! — złapał bezwładn ˛

a posta´c i wł ˛

aczył lamp˛e umieszczon ˛

a na heł-

mie. — Kerk!

Cisza.
Czy˙zby. . .
— Wyl ˛

adowałem. . . troch˛e szybciej. . . ni˙z chciałem. . .

— Faktycznie! Dobrze, ˙ze´s si˛e od razu nie przebił do ´srodka. Ruszajmy do

roboty, zanim to liczydło postanowi nas usma˙zy´c.

Niebezpiecze´nstwo dodało im skrzydeł, tote˙z wyci˛ecie kolistego otworu za

pomoc ˛

a palnika molekularnego (jedynego narz˛edzia zdolnego naruszy´c struktur˛e

materiału, z którego wykonano dysze) zaj˛eło im zaledwie dwie minuty kator˙zni-
czej pracy. Gdy kr ˛

ag w pobli˙zu wtryskiwaczy był ju˙z kompletny, Kerk momen-

talnie wparł w niego ramiona i odpalił silnik. Wraz z wyci˛etym arkuszem znikn ˛

w ciemno´sciach, a Jason natychmiast pod ˛

a˙zył w jego ´slady. Znalazł si˛e w o´swie-

tlonej i nader rozległej siłowni, która nagle stała si˛e jeszcze ja´sniejsza dzi˛eki mini-
wulkanowi, który wybuchł tu˙z za nim — z otworu w podłodze strzeliły płomienie,
by niemal natychmiast zgasn ˛

a´c. Komputer zdecydował si˛e w ko´ncu oczy´sci´c dy-

sze mikrosekundowym odpaleniem silników.

— Cwana maszynka — przyznał roztrz˛esionym z lekka głosem.
Kerk zignorował ogie´n i zaj ˛

ał si˛e kabin ˛

a kontroln ˛

a usytuowan ˛

a obok siłow-

ni. Jason spotkał go w drzwiach, trzymaj ˛

acego spory plan w pogi˛etej metalowej

ramie.

— Plan pancernika — wyja´snił Kerk. — Zerwałem go ze ´sciany. Sterówka

jest tam. Idziemy!

— Dobra, dobra, przecie˙z nic nie mówi˛e — mrukn ˛

ał din Alt z trudem dotrzy-

muj ˛

ac kroku Kerkowi, który był w swoim ˙zywiole, ledwie znale´zli si˛e w długim

korytarzu. — Automaty naprawcze nie s ˛

a gro´zne. . .

Zanim zdołał doko´nczy´c, dwa najbli˙zsze uniosły palniki i ruszyły w ich stro-

n˛e. Zd ˛

a˙zyły zrobi´c krok, ale pistolet Kerka plun ˛

ał ogniem i oba zamieniły si˛e

w dymi ˛

ace kupki złomu.

— Dobry komputer — pochwalił Pyrrusjanin. — Walczy z nami czym si˛e da.

Osłaniaj tyły.

Potem nie było czasu na pogaw˛edki. Cho´c zmieniali kierunek marszu, oczy-

wiste było, dok ˛

ad zmierzaj ˛

a, a ka˙zda napotkana maszyna była wrogiem. Robo-

ty sprz ˛

ataj ˛

ace atakowały nawet miotłami, ekrany monitorów eksplodowały, gdy

40

background image

przechodzili, hermetyczne drzwi usiłowały ich zmia˙zd˙zy´c, podłoga kopała wyła-
dowaniami elektrycznymi przy ka˙zdym kroku. To była regularna bitwa, ale jak
długo uwa˙zali, tak długo nic im nie groziło; kombinezony były dobrze izolowane
i trudne do przebicia domowymi sposobami, a Pyrrusjanie byli wszak najlepszymi
wojownikami w galaktyce. W ko´ncu dotarli do drzwi oznaczonych Centra kontro-
lo

, które Kerk od r˛eki rozwalił jednym strzałem. Wn˛etrze było jasno o´swietlone,

a klawiatura nienagannie czysta.

— Udało si˛e! — Jason zdj ˛

ał hełm i z rozkosz ˛

a odetchn ˛

ał chłodnym powie-

trzem. — Miliard kredytów! Zrobili´smy w jajo t˛e kup˛e złomu. . .

— TO OSTATNIE OSTRZE ˙

ZENIE — rykn ˛

ał nagle jaki´s głos i obaj odrucho-

wo złapali za bro´n, zanim zorientowali si˛e, ˙ze to nagranie.

— NIEPOWOŁANE OSOBY DOSTAŁY SI ˛

E NIELEGALNIE NA PO-

KŁAD. JE ˙

ZELI W CI ˛

AGU PI ˛

ETNASTU SEKUND NIE OPUSZCZ ˛

A OKR ˛

ETU,

ZOSTANIE ON ZNISZCZONY. ŁADUNKI ZOSTAŁY TAK ROZMIESZCZO-
NE, BY ˙

ZADEN FRAGMENT OKR ˛

ETU NIE DOSTAŁ SI ˛

E W R ˛

ECE WROGA.

CZTERNA ´SCIE. . .

— Nie zd ˛

a˙zymy! — j˛ekn ˛

ał Jason.

— Rozwal tablic˛e kontroln ˛

a!

— To nic nie da — wył ˛

acznik autodestrukcji na pewno jest gdzie indziej.

— DWANA ´SCIE. . .
— To co robimy?
— Nic! Nic nie mo˙zemy zrobi´c!
— . . . DZIESI ˛

E ´

C. . .

Bez słowa spojrzeli na siebie i u´scisn˛eli opancerzone dłonie.
— . . . SIEDEM. . .
— Có˙z, do zobaczenia — Jason próbował si˛e u´smiechn ˛

a´c.

— . . . CZTERY. . . errk. . . TRZY. . . — potem cisza, a po chwili inny głos

oznajmił: — Dehermetyzacja rozpocz˛eta. Obrona wył ˛

aczona. Oczekuj˛e rozka-

zów.

— ˙

Ze. . . ˙ze jak. . . ? — wychrypiał Jason.

— Otrzymałem sygnał nakazuj ˛

acy dehermetyzacj˛e okr˛etu. Oczekuj˛e rozka-

zów.

— W sam ˛

a por˛e — din Alt przełkn ˛

ał z wyra´znym trudem. — Dokładnie w sa-

m ˛

a por˛e.

*

*

*

— Nie powinni´scie i´s´c tam beze mnie — powitała ich Meta. — Nie zapomn˛e

wam tego!

— Nie mogłem ci˛e zabra´c, jeste´s dla mnie wi˛ecej warta ni˙z głupi miliard —

odparł Jason.

41

background image

— To najmilsza rzecz, jak ˛

a mi kiedykolwiek powiedziałe´s — rozpromieniła

si˛e i pocałowała go, czemu Kerk przygl ˛

adał si˛e z oboj˛etnym obrzydzeniem.

— Kiedy sko´nczysz, to mo˙ze poinformujesz nas uprzejmie, co tu si˛e stało —

nie wytrzymał wreszcie po dłu˙zszej chwili. — Komputer trafił na wła´sciwy sy-
gnał?

— Nie. Ja trafiłam. — U´smiechn˛eła si˛e zadowolona, widz ˛

ac ich całkowite

zaskoczenie, po czym ponownie pocałowała Jasona i wyja´sniła: — Mówiłam ci,

˙ze zainteresowały mnie kody i szyfry, naturalnie z militarnym wykorzystaniem.

Shrenkly opowiedział mi ostatnio o szyfrach podstawieniowych i zacz˛ełam od
najprostszego, takiego gdzie A zast˛epuje cyfra l, B to 2 itd. Spróbowałam zaszy-
frowa´c w ten sposób hasło, ale wyszło mi 81.122.021, czyli o dwie cyfry za mało.
Dopiero Shrenkly powiedział mi, ˙ze ka˙zd ˛

a liter˛e trzeba zast ˛

api´c dwiema cyframi,

bo inaczej mog ˛

a by´c problemy z dekodowaniem. Przecie˙z ju˙z od 10 s ˛

a dwie cyfry

i A to nie jest l, ale 01. Sprawa stała si˛e jasna. Dodałam zera do liter z pierw-
szej dziesi ˛

atki, co ł ˛

acznie dało dziesi˛e´c cyfr. Dla ˙zartu wprowadziłam cało´s´c do

komputera, który wysłał to razem z innymi. I to wszystko.

— Trafiła´s za pierwszym razem? — spytał ogłupiały do reszty din Alt. — To

si˛e nazywa szcz˛e´scie!

— To nie tak. Wiesz, ˙ze wojskowi s ˛

a z zasady pozbawieni wyobra´zni. Sam

mi to wiele razy powtarzałe´s. Wzi˛ełam wi˛ec pod uwag˛e najprostsz ˛

a mo˙zliwo´s´c,

sprawdziłam, jak to b˛edzie w esperanto i. . .

— Haltu?

— Wła´snie! Zakodowałam najprostszym szyfrem i okazało si˛e, ˙ze miałam

racj˛e.

— Co wła´sciwie znaczy to słowo? — zainteresował si˛e Kerk.
— Stop — poinformował go Jason. — Po prostu stop.
— Sam bym tak zrobił — przyznał Kerk — to całkiem logiczny sposób. Do-

bra, zabierajmy gotówk˛e i lecimy do domu.

background image

Akcja specjalna — (Commando
Raid)

Szeregowy Truscoe w ´slad za kapitanem wysiadł z ci˛e˙zarówki i przeszedł do-

bre sto jardów wzdłu˙z bitego traktu przez d˙zungl˛e, którym tu dotarli, po czym
obaj przykucn˛eli w cieniu drzew obserwuj ˛

ac o´swietlon ˛

a blaskiem ksi˛e˙zyca drog˛e.

W srebrzystej po´swiacie doskonale było wida´c ka˙zde zagł˛ebienie i ka˙zdy krzak
na poboczu.

— Cisza! — sykn ˛

ał kapitan nasłuchuj ˛

ac.

Truscoe wstrzymał oddech i spróbował kompletnie znieruchomie´c. Kapitan

Carter był legendarn ˛

a postaci ˛

a i weteranem walk w takiej jak ta okolicy, tote˙z Tru-

scoe słuchał go bez wahania. Wydało mu si˛e, ˙ze wyczuwa co´s wielkiego i gro´z-
nego czaj ˛

acego si˛e w pobli˙zu, ale mogło to by´c złudzenie. . .

— W porz ˛

adku — kapitan przestał szepta´c. — Co´s tu było: bawół albo jele´n,

ale wyczuło nas i uciekło. Mo˙zesz zapali´c, je´sli chcesz.

— Czy nie powinni´smy. . . chodzi mi o to, ˙ze kto´s mo˙ze dostrzec ˙zar, sir.
— Nie ukrywamy si˛e, William. . . nazywaj ˛

a ci˛e Billy, prawda?

— Tak, sir.
— Widzisz, Billy, jeste´smy tu dlatego, ˙ze ˙zaden z tubylców nie chodzi t˛edy po

zmroku. Mo˙zesz wi˛ec bez obawy zapali´c, a przy okazji dym odstraszy zwierzyn˛e.
Nawet tygrys bardziej obawia si˛e człowieka ni˙z człowiek jego, i nie sprowokowa-
ny woli omija´c ludzi. Nasz informator zreszt ˛

a tak˙ze dzi˛eki niemu nas rozpozna:

to nie miejscowy tyto´n, wi˛ec nie b˛edzie musiał si˛e ba´c. Ta ´scie˙zka prowadzi do
wioski i pewnie ni ˛

a wła´snie nadejdzie.

Billy wytrzeszczył oczy we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł ani ´sladu

˙zadnej ´scie˙zki czy czegokolwiek, co by j ˛

a przypominało. Có˙z, je´sli kapitan twier-

dził, ˙ze tam była, to pewnie była. . . ´scisn ˛

ał mocniej kolb˛e M-16 i rozejrzał si˛e po

pełnej pisków i bzycze´n okolicy spowitej przez mrok nocy.

— Zwierzaków si˛e nie boj˛e, sir. W Alabamie sporo polowałem i wiem, ˙ze

to cacko potrafi załatwi´c wszystko co ˙zyje. . . Martwi mnie ten brudas, który ma
przyj´s´c, sir. On jest zdrajc ˛

a, nie? Sk ˛

ad pewno´s´c, ˙ze jak kabluje na swoich, to nas

nie oszuka?

43

background image

Carter nie dał po sobie pozna´c, ˙ze nie znosi okre´slenia „brudas”, i wyja´snił

cierpliwie:- To nie zdrajca tylko informator, a to ró˙znica. Jemu bardziej ni˙z nam
zale˙zy na zako´nczeniu tej sprawy i dobiciu interesu. Pochodzi z wioski na połu-
dniu, kilka lat temu zniszczonej doszcz˛etnie przez trz˛esienie ziemi. Musisz zna´c
tutejsze zwyczaje, ˙zeby zrozumie´c, ˙ze tu „obcy” w wiosce b˛edzie zawsze obcy,
a˙z do ´smierci, i nikt nie jest w stanie tego zmieni´c. On został sam i nic nie ł ˛

aczy

go ani z tym miejscem, ani z tymi lud´zmi, wi˛ec nie mo˙zna mówi´c o jakiejkol-
wiek zdradzie. Zapłacimy mu tyle, ˙ze do ko´nca ˙zycia nie b˛edzie musiał pracowa´c,
i dlatego skorzystał z naszej propozycji. Przeniesie si˛e do osady le˙z ˛

acej w pobli˙zu

miejsca, gdzie stała kiedy´s jego wioska, i dla niego to idealna przyszło´s´c. Tam
spokojnie doczeka ´smierci.

— Mimo wszystko nie wydaje mi si˛e, ˙zeby to było uczciwe wobec tych, z któ-

rymi ˙zyje — mrukn ˛

ał Billy. — Sprzeda´c ich. . .

— Nikt nie został sprzedany — przerwał mu zdecydowanie oficer. — Robimy

to dla ich własnego dobra, cho´c obecnie mog ˛

a tego tak nie ocenia´c. Kiedy´s na

pewno przyznaj ˛

a nam racj˛e, a istotny jest tylko i wył ˛

acznie efekt ko´ncowy.

Billy nie odpowiedział — przypomniał sobie wła´snie star ˛

a wojskow ˛

a zasa-

d˛e, ˙ze z oficerami nie rozmawia si˛e jak z normalnymi lud´zmi, bo mog ˛

a z tego

wynikn ˛

a´c jedynie kłopoty.

— Wsta´n, idzie — polecił Carter i Billy doszedł do mało buduj ˛

acego wniosku,

˙ze Carter mógłby polowa´c na niego nawet w rodzinnych lasach Alabamy.

Nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo; nagle wychudzony konus w turbanie

znalazł si˛e obok nich.

— Tuan? — spytał szeptem.
Carter co´s mu odpowiedział po ichniemu i Billy przestał tego słucha´c, nie

znaj ˛

ac ani w z ˛

ab tutejszego j˛ezyka. Dawano im co prawda jakie´s lekcje, ale nie

maj ˛

ac zamiaru uczy´c si˛e ˙zadnego narzecza brudasów spał na nich z otwartymi

oczami. Gdy wyszli na drog˛e, w ´swietle ksi˛e˙zyca Billy upewnił si˛e, ˙ze ma do
czynienia z typowym brudasem: niski, chudy, w turbanie i przepasce biodrowej,
z całym maj ˛

atkiem zawini˛etym w mat˛e kurczowo ´sciskan ˛

a pod pach ˛

a. A s ˛

adz ˛

ac

po tym jak si˛e zachowywał, w dodatku z przera˙zonym brudasem.

— Wracamy do wozu — polecił Carter. — On tu nie b˛edzie rozmawiał, bo za

bardzo si˛e boi, ˙ze ci z wioski go znajd ˛

a.

Billy mocniej uj ˛

ał M-16 i poszedł dwa kroki za nimi, rozgl ˛

adaj ˛

ac si˛e uwa˙znie.

Pewnie, ˙ze brudas si˛e bał, miał do tego uzasadnione powody — podobnie jak
ka˙zdy zdrajca.

*

*

*

Gdy wyjechali na drog˛e prowadz ˛

ac ˛

a do obozu, brudas wyra´znie si˛e odpr˛e˙zył

i rozgadał. Mówił ´spiewnie do´s´c wysokim głosem, a kapitan, słuchaj ˛

ac go uwa˙z-

44

background image

nie, rysował plan wioski i okolicy na kartce opartej o mapnik. Billy siedział znu-
dzony z broni ˛

a mi˛edzy nogami, zastanawiaj ˛

ac si˛e, czy w kantynie podoficerskiej

uda mu si˛e przekona´c dy˙zurnego kucharza, by przyrz ˛

adził mu jaki´s stek lub inne

jajka. Brudas gadał jak naj˛ety, plan obfitował w szczegóły, a Billy przysn ˛

ał.

*

*

*

— Nie zgub własno´sci rz ˛

adowej, Billy — głos Cartera u´swiadomił Billy’emu,

˙ze gdy drzemał, bro´n wysun˛eła mu si˛e z dłoni, ale kapitan j ˛

a złapał, zanim zd ˛

a˙zyła

opa´s´c na deski.

Billy nie bardzo wiedział co powiedzie´c, a potem nie musiał ju˙z nic mówi´c —

oficer i tubylec wysiedli i został sam. Zeskoczył na zalany bł˛ekitnym blaskiem
lamp dziedziniec i przeci ˛

agn ˛

ał si˛e — nawet po tym drobiazgu, za który Carter

mógł poda´c go do raportu, nie był pewien czy go lubi, czy nie.

*

*

*

Trzy godziny po tym, jak Billy Truscoe zwalił si˛e na łó˙zko, w namiocie roz-

błysły ´swiatła, a z gło´sników buchn˛eło nagranie pobudki. Było nieco po drugiej,
czyli ´srodek nocy.

— Co tu si˛e dzieje, do kurwy n˛edzy? — zdenerwował si˛e czyj´s zaspany

głos. — Znowu jakie´s krety´nskie nocne ´cwiczenia?

Zanim Billy zd ˛

a˙zył go wyprowadzi´c z bł˛edu, w gło´snikach rozległ si˛e głos

dowódcy:

— Chłopaki, tym razem to na serio. Pierwsze oddziały ruszaj ˛

a za dwie godzi-

ny, a godzina G przypada dokładnie na pi ˛

at ˛

a pi˛etna´scie. Zanim ruszymy, dowódcy

jednostek podadz ˛

a wam szczegółowe rozkazy. Pełne wyposa˙zenie polowe. Po to

si˛e szkolili´scie i na to czekali´scie, wi˛ec nie dajcie si˛e ponie´s´c nerwom, to wasza
praca, i nie wierzcie w plotki, zwłaszcza ci z was, którzy jeszcze nie byli w akcji.
Wiem, ˙ze najłagodniej okre´slano was jako „bojowe dziewice”, ale zapomnijcie
o tym. Teraz jeste´scie zespołem, a jutro ju˙z nie b˛edziecie dziewicami.

Wi˛ekszo´s´c ˙zołnierzy rykn˛eła ´smiechem. Billy nawet si˛e nie skrzywił — stare

patriotyczne pierdoły poznawał na pierwszy zgrzyt w uchu i nie dawał si˛e na nie
nabra´c. Miał robot˛e, wi˛ec j ˛

a wykona, i nikt mu nie musi wciska´c ˙zadnej ciemnoty.

— Dalej, chłopaki, rusza´c si˛e! — sier˙zant odrzucił poł˛e namiotu osłaniaj ˛

ac ˛

a

wej´scie. — Grzebiecie si˛e jak muchy w ´swie˙zym gównie. Jazda!

Billy u´smiechn ˛

ał si˛e — znów wszystko po staremu: z sier˙zantem człowiek

przynajmniej wie, czego ma si˛e spodziewa´c.

— Spakowa´c cia´sniej tornistry! — polecił podoficer. — Cackacie si˛e z nimi

jak z nie´swie˙zymi jajami!

45

background image

Sier˙zant jako´s nigdy nie wzi ˛

ał sobie do serca rozmaitych głupawych rozkazów

dziennych o przestrzeganiu czysto´sci j˛ezyka na słu˙zbie, wychodz ˛

ac z rozs ˛

adnego

zało˙zenia, ˙ze pisała je jaka´s nie˙zyciowa ofiara.

Noc była gor ˛

aca i parna, tote˙z spocili si˛e jeszcze przed wyj´sciem z namiotu,

sk ˛

ad półbiegiem udali si˛e do stołówki i szybkim marszem wrócili z powrotem po

posiłku. A potem, ju˙z z oporz ˛

adzeniem, ruszyli do zbrojowni, aby wymieni´c bro´n.

Zm˛eczony kumpel odfajkował przyj˛ecie M-16 od szeregowca Truscoe po spraw-
dzeniu numeru seryjnego broni i wydał mu nowiutki M-13 wraz z bandolierem
ładunków. Bro´n wa˙zyła znacznie wi˛ecej ni˙z automat, do którego był przyzwycza-
jony, i Billy omal jej nie wypu´scił.

— Jak zgnoisz gnata, to postawi˛e do raportu — warkn ˛

ał odruchowo kapral,

obsługuj ˛

ac ju˙z nast˛epnego klienta.

Ledwie tamten si˛e odwrócił, Billy pokazał mu „wała” i wyszedł z baraku.

Pod pierwsz ˛

a lamp ˛

a obejrzał uwa˙znie nowy nabytek — miotacz gazu opracowa-

ny specjalnie na wypadek nadzwyczajnych zamieszek. Zaprojektowany i wypro-
dukowany w zakładach Cosmoline, z magazynkiem na pi˛e´c pojemników gazu,
miotacz wa˙zył osiemna´scie funtów i charakteryzował si˛e szerok ˛

a kolb ˛

a i grub ˛

a

luf ˛

a. W razie czego mógł doskonale robi´c za maczug˛e.

— Do szeregu! — rozległ si˛e ryk sier˙zanta. — Zbiórka!
Zgodnie z rozkazem stan˛eli w dwuszeregu i czekali. Wojsko zawsze składało

si˛e z dwóch rzeczy: po´spiechu i oczekiwania. Billy stał w drugim rz˛edzie, tote˙z
spokojnie zaj ˛

ał si˛e gum ˛

a do ˙zucia. Po długich jak wieczno´s´c minutach podeszli

w ko´ncu do czekaj ˛

acych helikopterów. I do kapitana Cartera.

— Ostatnia sprawa przed załadunkiem — przypomniał oficer. — Jeste´scie

plutonem uderzeniowym i macie najgorsze zadanie, wi˛ec chc˛e, aby´scie cały czas
byli za mn ˛

a w lu´znym szyku i mieli oczy dookoła głowy, czyli uwa˙zali na siebie

i na mnie równocze´snie. Nale˙zy si˛e spodziewa´c kłopotów, ale cokolwiek by si˛e
wydarzyło, nie działajcie samowolnie, tylko czekajcie na moje rozkazy. To ma
by´c pokazówka i nie chcemy strat. Wy dwaj, przytrzymajcie ten szkic, ˙zeby resz-
ta mogła go zobaczy´c. . . dobrze. Przyjrzyjcie si˛e uwa˙znie, bo to nasz dzisiejszy
cel. Wioska le˙zy nad rzek ˛

a, od której oddzielaj ˛

a j ˛

a pola ry˙zowe. Od tej strony

dotr ˛

a poduszkowce z desantem, tamt˛edy nikt nie ucieknie. To jedyna droga przez

d˙zungl˛e i b˛edzie dokładnie zablokowana, podobnie jak wszystkie ´scie˙zki. Tubyl-
cy, je´sli chc ˛

a, mog ˛

a pryska´c na przełaj, ale wtedy b˛ed ˛

a musieli wycina´c sobie

drog˛e, wi˛ec złapiemy ich bez trudu. Wszyscy wyznaczeni do tych zada´n b˛ed ˛

a na

miejscu o pi ˛

atej pi˛etna´scie i wtedy przyjdzie nasza kolej. Nadlecimy nisko i wy-

l ˛

adujemy na tym placu w ´srodku wsi, zanim ktokolwiek zd ˛

a˙zy si˛e zorientowa´c, ˙ze

jeste´smy w drodze. Je´sli wszystko dobrze zgramy, to jedyny opór jakiego mo˙zemy
oczekiwa´c, stanowi ˛

a psy i kury.

— Psy odstrzeli´c, kury do pasa — skomentował który´s z tylnych szeregów

i wszyscy parskn˛eli ´smiechem.

46

background image

Kapitan u´smiechn ˛

ał si˛e lekko i wrócił do mapy:

— Gdy wyl ˛

adujemy, rusz ˛

a pozostałe jednostki. Wodzem wioski, o, tu stoi jego

dom, jest stary cwaniak o wojskowej przeszło´sci i o cholerycznym usposobieniu.
Je´sli nie naka˙ze oporu, to reszta b˛edzie zbyt zaskoczona, by si˛e broni´c. Jego bior˛e
na siebie. S ˛

a pytania. . . ? Nie ma. . . ? Te˙z dobrze. W takim razie: do helikopterów!

Transportowe maszyny o dwóch wirnikach siedziały na l ˛

adowisku, czekaj ˛

ac

a˙z pododdziały wejd ˛

a do wn˛etrza po rampach załadunkowych. Ledwie wojsko

znalazło si˛e w ´srodku, pot˛e˙zne wirniki drgn˛eły i operacja si˛e zacz˛eła.

*

*

*

Lecieli nisko naprzeciw wstaj ˛

acego ´switu, muskaj ˛

ac prawie kołami wierzchoł-

ki drzew. Lot nie trwał długo, ale i tak spotkał ich nagły tropikalny dzie´n. Carter
przeszedł z kabiny pilotów do desantowej, rozbłysły zielone lampki i wyl ˛

adowali

ze wstrz ˛

asem zamortyzowanym przez podwozie. Rampy opadły ledwie dotkn˛e-

li gruntu i ˙zołnierze wysypali si˛e z helikopterów, przyjmuj ˛

ac półkolist ˛

a formacj˛e

obronn ˛

a.

Plac był pusty, tote˙z utworzyli lu´zny klin, którego szpic ˛

a był Carter, i ruszyli

za nim obserwuj ˛

ac uwa˙znie drzwi baraków, w których dopiero teraz zacz˛eli si˛e

pojawia´c zaskoczeni mieszka´ncy. Od strony drogi dobiegł ryk silników na niskich
obrotach, a od strony rzeki huk ´smigieł poduszkowców wlatuj ˛

acych na ry˙zowiska.

Potem wszystkie inne d´zwi˛eki zagłuszyło wysokie, elektroniczne wycie — Carter
miał megafon z wbudowan ˛

a syren ˛

a i wła´snie go wł ˛

aczył. Wyło z dobre pół minuty,

po czym oficer wył ˛

aczył syren˛e, uniósł megafon i jego głos wypełnił nagł ˛

a cisz˛e.

Billy nie rozumiał ani słowa, ale głos był autorytatywny i starannie modulo-

wany. Dopiero teraz dotarło do´n, ˙ze Carter poza tub ˛

a nie ma w r˛eku niczego. Nie

miał te˙z hełmu ani broni bocznej, co było ju˙z spor ˛

a głupot ˛

a. Ale miał za sob ˛

a

uzbrojony pluton. Billy poprawił chwyt na M-13 i rozejrzał si˛e uwa˙znie. Miesz-
ka´ncy powoli wychodzili z byle jak skleconych domów. Carter co´s powiedział
i wszyscy znieruchomieli, odwracaj ˛

ac si˛e w kierunku drogi.

W tumanach kurzu pojawił si˛e na niej transporter, wyj ˛

ac silnikiem na niskim

biegu. Wyhamował z lekkim po´slizgiem i z tylnego włazu wyskoczył kapral z pa-
kunkiem w ramionach. Podbiegł par˛e kroków dziel ˛

acych go od wioskowej studni,

wrzucił pakunek do jej wn˛etrza i szczupakiem skoczył za pancerk˛e.

Łupn˛eło solidnie cho´c niegło´sno, gdy˙z ładunek eksplodował w studni i ziemia

stłumiła odgłos. W powietrze wyleciał kurz, ziemia i troch˛e wody. A potem stud-
nia zapadła si˛e w sobie i przestała istnie´c — pozostał jedynie płytki, dymi ˛

acy dół.

Pełn ˛

a zgrozy cisz˛e, jaka nastała, wypełnił ponownie głos Cartera.

Jego przemow˛e przerwał czyj´s ochrypły wrzask — z chałupy wodza wypadł

siwawy m˛e˙zczyzna gestykuluj ˛

ac szale´nczo i dr ˛

ac si˛e do utraty tchu. Kapitan po-

czekał, a˙z tamten przerwie, i znów zacz ˛

ał mówi´c, ale stary złapał tylko oddech

47

background image

i ponownie si˛e rozwrzeszczał. Carter spróbował co´s tłumaczy´c, lecz wódz odwró-
cił si˛e na pi˛ecie i wbiegł do domu. Szybki, cholera był — to musiał mu Billy
przyzna´c — prawie natychmiast wypadł z powrotem w starym stalowym hełmie
na głowie i z długim jednosiecznym mieczem w gar´sci. Takich hełmów nie produ-
kowano od dobrych czterdziestu lat, a o mieczu Billy wolałby si˛e nie wypowiada´c.
Stary podbiegł do kapitana wymachuj ˛

ac mieczem nad głow ˛

a i całkowicie ignoru-

j ˛

ac to, co Carter mówił. Wszyscy pozostali — tak mieszka´ncy, jak i ˙zołnierze —

znieruchomieli, obserwuj ˛

ac przebieg wydarze´n.

Wódz ci ˛

ał na odlew, najwyra´zniej zamierzaj ˛

ac pozbawi´c przeciwnika głowy.

Ten zasłonił si˛e megafonem, który charkn ˛

ał i zamilkł. Kapitan próbował jeszcze

dyskutowa´c, lecz nie do´s´c, ˙ze teraz jego głos był znacznie cichszy, to stary i tak nie
zwracał na´n ˙zadnej uwagi. Wymierzył dwa kolejne ciosy sparowane megafonem,
który błyskawicznie zmienił si˛e w pogi˛ety kawał złomu. Gdy wódz zamierzył si˛e
do kolejnego ciosu, Carter stracił cierpliwo´s´c.

— Szeregowy Truscoe, wył ˛

aczcie go — polecił nie odwracaj ˛

ac si˛e. — Co za

du˙zo, to niezdrowo.

Billy oczekiwał tego rozkazu, tote˙z odruchowo zrobił tak jak go szkolono:

krok do przodu, bro´n do ramienia, odbezpieczy´c; gdy głowa przeciwnika znalazła
si˛e w celowniku, nacisn ˛

ał na spust. Bro´n kopn˛eła, parskn˛eła i wypluła chmur˛e

spr˛e˙zonego gazu, która trafiła w twarz wodza.

— Maski włó˙z! — rozkazał Carter i ponownie zadziałały odruchy.
Bro´n do lewej dłoni, praw ˛

a si˛egn ˛

a´c po uchwyt pod okapem hełmu i poci ˛

agn ˛

a´c.

Przezroczysty plastik zjechał w dół i dwoma ruchami dał si˛e zahaczy´c o podbró-
dek. Billy popatrzył dookoła i stwierdził, ˙ze co´s si˛e spieprzyło. Mace-IV, jaki
wypełniał kanistry, był gazem obezwładniaj ˛

acym, który w trzy sekundy powinien

ka˙zdego pozbawi´c przytomno´sci. Stary tymczasem, cho´c zarzygany po pas, by-
najmniej nie był nieprzytomny, a co gorzej był zdolny do ruchu. Przez płyn ˛

ace

łzy zogniskował spojrzenie na tym, kto do niego strzelił (czyli na szeregowcu
Truscoe), i zataczaj ˛

ac si˛e ruszył ku niemu nie wypuszczaj ˛

ac miecza z r˛eki.

Billy przerzucił bro´n do prawej, ale przeciwnik był zbyt blisko, by ryzyko-

wa´c, tote˙z waln ˛

ał go na odlew w ucho u˙zywaj ˛

ac M-13 jako maczugi. Wódz ru-

n ˛

ał na ziemi˛e i nie próbował ju˙z wsta´c, a w Billy’ego wst ˛

apił szał: przeładował,

wymierzył i poci ˛

agn ˛

ał za spust. . . i jeszcze raz. . . i jeszcze, a˙z bro´n szcz˛ekn˛eła

głucho — wywalił do le˙z ˛

acego cztery pozostałe naboje, okrywaj ˛

ac go dosłownie

kł˛ebami gazu, wolno rozpływaj ˛

acymi si˛e w powietrzu.

Carter w spó´znionym ge´scie wybił mu bro´n z r˛eki i rykn ˛

ał:

— Sanitariusz! — po czym dodał ciszej, wyra´znie pod adresem Billy’ego: —

Ty cholerny durniu!

Billy otrz ˛

asn ˛

ał si˛e z amoku, gdy koło nich zahamowała wyj ˛

aca syren ˛

a karet-

ka, z której wyskoczyli dwaj sanitariusze i lekarz i zabrali si˛e za starego. Maska
tlenowa, jakie´s zastrzyki, nosze i do ´srodka.

48

background image

— Powinien wy˙zy´c, ale niewiele brakowało, sir — stwierdził doktor. — Mo˙ze

mie´c p˛ekni˛ecie ko´sci czaszki i nawdychał si˛e mas˛e tego cholernego ´swi´nstwa. Jak
to si˛e stało?

— Wszystko b˛edzie w moim raporcie — odparł Carter dziwnie bezbarwnym

tonem.

Lekarz chciał co´s powiedzie´c, rozmy´slił si˛e jednak i bez słowa wsiadł do sa-

nitarki, która czym pr˛edzej ruszyła, lawiruj ˛

ac mi˛edzy wje˙zd˙zaj ˛

acymi do wioski

ci˛e˙zarówkami. Mieszka´ncy zbici w gromadki ignorowali to wszystko, dyskutuj ˛

ac

zawzi˛ecie acz cicho. Wygl ˛

adało na to, ˙ze nikt nie zamierzał stawia´c dalej oporu.

Billy zsun ˛

ał mask˛e na miejsce i u´swiadomił sobie, ˙ze Carter spogl ˛

ada na niego,

i to w taki sposób, w jaki zwykle tygrys patrzy na potencjaln ˛

a ofiar˛e.

— To nie moja wina, sir — powiedział cicho. — Zaatakował mnie.
— Mnie te˙z, i nie rozwaliłem mu jako´s głowy. To twoja wina.
— Nie, sir. Musiałem si˛e broni´c. A co, miałem mo˙ze czeka´c, a˙z ten brudas

nadzieje mnie na swój zardzewiały ro˙zen?

— On nie jest brudasem, szeregowy Truscoe. To obywatel tego kraju ciesz ˛

acy

si˛e powa˙zaniem w tej wiosce. Bronił swego domu, do czego miał pełne prawo.

Billy poczuł, ˙ze ogarnia go gniew. Zdawał sobie spraw˛e, ˙ze wszelkie plany

jakie wi ˛

azał z Korpusem wzi˛eły w łeb, ale nie to go zezło´sciło. Wkurzyła go cała

ta krety´nska sytuacja, a poniewa˙z nie miał ju˙z nic do stracenia, wypalił:

— To jest stary brudas z zawszonego Brudasowa. A je´sli on miał prawo si˛e

przed nami broni´c, to co my tu, do kurwy n˛edzy, w ogóle robimy?

— Zostali´smy tu zaproszeni przez rz ˛

ad i parlament tego kraju — odparł Carter

z lodowatym spokojem — o czym wiesz równie dobrze jak ja.

Obok z rykiem przejechała ci˛e˙zarówka, stan˛eła i saperzy błyskawicznie zła-

dowali z niej plastikowe rury. Gdy odjechała w kł˛ebach kurzu, Billy przyjrzał si˛e
kapitanowi i wygarn ˛

ał mu prosto w oczy to, co od samego pocz ˛

atku tej zasmar-

kanej akcji miał ochot˛e mu wygarn ˛

a´c:

— Jasne jak cholera! Kto´s nas tu ´sci ˛

agn ˛

ał dla własnej frajdy, a pozostali z tego

ich całego rz ˛

adu dowiedzieli si˛e o tym dopiero wtedy, kiedy spadli´smy im na łeb.

Ale o to mniejsza: znacznie gorsze jest to, ˙ze wywalamy miliony dolców, ˙zeby
jakim´s zawszonym brudasom da´c wygody, o których nie maj ˛

a poj˛ecia, których

nie potrzebuj ˛

a i nawet nie chc ˛

a. Kurwa, zmuszamy ich do tego gro˙z ˛

ac im jeszcze

broni ˛

a! Przecie˙z to kwadratowy kretynizm w czystej postaci!

— Lepiej byłoby pomóc im tak jak Wietnamczykom, co? — spytał cicho Car-

ter. — Spali´c wioski, wytru´c lasy i wstrzeli´c ich prosto w epok˛e kamienn ˛

a?

Kolejna ci˛e˙zarówka zwaliła muszle klozetowe, umywalki i prysznice.
— A dlaczego by nie? Je´sli sprawiaj ˛

a kłopoty Wujowi Samowi, to prosz˛e bar-

dzo, a jak nie, to nie rusza´c gówna, bo ´smierdzi — kogo, do cholery, oni obcho-
dz ˛

a? Na pewno nie obywateli, których podatki tu marnujemy. . .

49

background image

— Poj˛ecia nie mam, jak udało ci si˛e znale´z´c w Korpusie Pomocy, ale jedno

wiem na pewno: nie pasujesz tu — w głosie Cartera było co´s, czego Billy nigdy
dot ˛

ad u niego nie słyszał i co spowodowało, ˙ze nie przerwał oficerowi. — Praw-

da, Truscoe, jest taka, ˙ze ˙zyjemy na jednej planecie, i ta planeta z roku na rok
staje si˛e coraz gorszym miejscem do ˙zycia z naszej własnej winy. Eskimosi s ˛

a

zatruci DDT przedawkowanym na ´Srodkowym Wschodzie, stront dziewi˛e´cdzie-
si ˛

at z francuskich wybuchów atomowych na Filipinach powoduje raka u nowojor-

skich noworodków. Ziemia jest jedn ˛

a cało´sci ˛

a, powiedzmy statkiem kosmicznym,

i wszyscy w niej siedzimy bez mo˙zliwo´sci przerwy w podró˙zy. Je´sli bogate pa´n-
stwa nie pomog ˛

a biednym w rozwi ˛

azaniu problemów zdrowia i ochrony ´srodo-

wiska, to szybko wszyscy utoniemy w przysłowiowym szambie i sko´nczymy na
raka albo inn ˛

a choler˛e. Ju˙z jest niemal za pó´zno, ale istnieje pewna szansa. A co

si˛e tyczy skali wydatków: w Wietnamie zabicie jednego ˙zółtka, jak by´s go nazwał,
kosztowało pi˛e´c milionów dolarów. Po stronie zysków mo˙zemy wpisa´c nienawi´s´c
tak tych z Północnego, jak i Południowego, nie mówi ˛

ac ju˙z o problemach, jakie

ta wojna stworzyła w samej Ameryce. Ta operacja kosztuje dwie´scie dolarów na
głow˛e i zamiast wrogów przysparzamy sobie na dłu˙zsz ˛

a met˛e przyjaciół. Rozwali-

li´smy t˛e studni˛e, gdy˙z była siedliskiem bakterii, teraz wiercimy now ˛

a, gł˛ebinow ˛

a,

w której b˛edzie czysta i zdrowa woda. Instalujemy im sracze i wanny, by mieli jak
dba´c o higien˛e, likwidujemy owady roznosz ˛

ace rozmaite zarazy, doprowadzamy

pr ˛

ad i budujemy przychodnie, by ich leczy´c i ˙zeby przestali parzy´c si˛e jak szczu-

ry i rozmna˙za´c jak króliki, a zacz˛eli my´sle´c o tym, ile chc ˛

a mie´c dzieci. Bo jak

dalej b˛ed ˛

a si˛e mno˙zy´c w takim tempie jak teraz, to za par˛e lat zaczn ˛

a zdycha´c

z głodu i cały kontynent b˛edzie jedn ˛

a wielk ˛

a wyl˛egarni ˛

a epidemii, poci ˛

agaj ˛

ac ˛

a

za sob ˛

a w nico´s´c reszt˛e ´swiata. Dostan ˛

a wskazówki jak uprawia´c ziemi˛e i ´srodki

potrzebne ku temu — ł ˛

acznie z pi˛ecioma procentami tego, co ci si˛e nale˙zy jak

psu gnat w Alabamie, jako obywatelowi USA. Uczymy ich i robimy to wszystko
nie dla nich, lecz dla siebie: chcemy po˙zy´c, a to jest jedyny sensowny sposób. . .
Sier˙zancie, prosz˛e aresztowa´c tego tu i dostarczy´c pod stra˙z ˛

a do obozu!

Nagła zmiana tematu i rozładunek kolejnej ci˛e˙zarówki z sedesami do reszty

wyprowadziły Billy’ego z równowagi, tym bardziej ˙ze jeden z tych sedesów omal
nie spadł mu na nog˛e. Przecie˙z on sam osobi´scie pierwszy podobny sracz zobaczył
w wieku o´smiu lat!

— Problem wymy´sliły takie czułe serduszka jak pan! — wrzasn ˛

ał. — Wypła-

kujecie sobie oczka dla zasranych brudasów i na tacy podajecie to, na co człowiek
ci˛e˙zko tyra i płaci!

Carter powoli odwrócił si˛e i powiedział ze smutkiem:
— Szeregowy William Truscoe: ja nie płacz˛e ani „dla”, ani „za” nikogo. Gdy-

bym jednak kiedykolwiek był w stanie, to zapłakałbym nad tob ˛

a!

I odszedł.

background image

Konserwator — (The Repairman)

Stary miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał powiedzie´c co´s m ˛

adrego

i wzniosłego. Byli´smy sami w biurze, a poniewa˙z s ˛

adz˛e, ˙ze najlepsz ˛

a obron ˛

a jest

atak, zacz ˛

ałem pierwszy.

— Odchodz˛e. Nie wciskaj mi głodnych kawałków, jak ˛

a to brudn ˛

a robot ˛

a mu-

sisz si˛e zajmowa´c, bo i tak mnie to nie ruszy.

Wyraz jego twarzy nie zmienił si˛e ani na jot˛e. Wdusił jeden z przycisków na

biurku i na blacie pojawiła si˛e płachta jakiego´s dokumentu.

— To jest twój kontrakt — poinformował mnie uprzejmie. — Mówi on jak

i kiedy mo˙zesz go zerwa´c. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał, który udałoby
ci si˛e zniszczy´c byle rozpylaczem, chłopcze!

Zanim zd ˛

a˙zył zareagowa´c, ja pochyliłem si˛e do przodu i wyłuskałem mu ar-

kusz z dłoni. Tym samym ci ˛

agłym ruchem wyrzuciłem go w powietrze i nim

zd ˛

a˙zył opa´s´c, trafiła go wi ˛

azka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie uta-

lentowanym wynalazc ˛

a, ale Solar mi si˛e udał — na podłog˛e opadły nie daj ˛

ace si˛e

odczyta´c strz˛epki dokumentu. Stary ponownie wcisn ˛

ał guzik i drugi srebrzy´scie

połyskuj ˛

acy arkusz znalazł si˛e na blacie biurka. Twarz szefa była jeszcze bardziej

zatroskana ni˙z przed chwil ˛

a.

— Powinienem ci powiedzie´c, ˙ze to był duplikat twojego kontraktu, ten zresz-

t ˛

a te˙z — tu stukn ˛

ał palcem w arkusz. — A tak na marginesie, to potr ˛

acam z twojej

wypłaty trzyna´scie kredytów za duplikat i sto tytułem kary za u˙zycie broni w za-
mkni˛etym pomieszczeniu. Przechodz ˛

ac za´s do rzeczy, to tu jest napisane, ˙ze nie

mo˙zesz zerwa´c umowy w takich warunkach jak obecne, czyli po prostu bez powo-
du. Dlatego te˙z nie mówmy ju˙z o tym. Mam dla ciebie mał ˛

a robótk˛e z rz˛edu tych,

które lubisz. Naprawa. Beacon Centauri przestał działa´c. To beacon typu Mark
III. . .

— Jaki typ, powiedziałe´s?
By´c mo˙ze nie było z mojej strony szczytem uprzejmo´sci przerywanie mu

w połowie zdania, ale je´sli kto´s taki jak ja zajmuje si˛e napraw ˛

a i konserwacj ˛

a

beaconów hiperprzestrzennych w całej galaktyce, i to od paru ładnych lat, to ma
prawo troch˛e w siebie zw ˛

atpi´c, je´sli słyszy po raz pierwszy o jakim´s nieznanym

typie.

51

background image

— Mark III — powtórzył uprzejmie Stary. — Nie przejmuj si˛e, ja te˙z o takim

nie słyszałem, dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To jeden z pierwszych
typów, a według mnie lokalizacja na jednej z planet układu Centaura wskazuje na
to, ˙ze mo˙ze to by´c zgoła pierwszy, dla nas zupełnie nie znany.

To, co przeczytałem w dokumentach, które zd ˛

a˙zył przez ten czas wyj ˛

a´c

z szuflady, zje˙zyło mi włosy na głowie.

— Przecie˙z toto ma ponad dwie´scie jardów wysoko´sci I Bóg jeden wie, jak

wygl ˛

ada. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem. Tym czym´s, co ma w dodat-

ku dwa tysi ˛

ace lat, powinni si˛e zaj ˛

a´c archeolodzy. Zamiast wskrzesza´c ten rupie´c,

lepiej zbudowa´c nowy!

Na to kazanie Stary zało˙zył kciuki za kamizelk˛e i zacz ˛

ał czterdziest ˛

a lekcj˛e

Obowi ˛

azków Kompanii i Moich Osobistych Problemów.

— Ten departament nosi oficjaln ˛

a nazw˛e Inwestycje i Naprawy, a powinien si˛e

nazywa´c Kupa Kłopotów. Nie musz˛e ci przypomina´c, ze beacony hiperprzestrzen-
ne powinny funkcjonowa´c wiecznie, albo co´s koło tego. Kiedy który´s wysiada, to
nigdy nie jest przypadek, a naprawa z reguły nie ogranicza si˛e do wymiany jed-
nej ´srubki. Poza tym zainstalowanie nowego beaconu zaj˛ełoby ponad rok — to
po pierwsze; jest diabelnie drogie — to po drugie; ten zabytek jest jednym z naj-
wa˙zniejszych — to po trzecie, a w podprzestrzeni s ˛

a w tej chwili cztery statki

w zasi˛egu pi˛etnastu lat ´swietlnych, które s ˛

a unieruchomione — to po czwarte.

Trzeba mie´c tupet, ˙zeby mówi´c takie rzeczy! To przecie˙z ja odwalałem cał ˛

a

brudn ˛

a robot˛e, podczas gdy on rozpierał swoj ˛

a szlachetn ˛

a dup˛e w klimatyzowa-

nym biurze!

— Poza tym — kontynuował — guzik mnie obchodzi, ˙ze jeste´scie band ˛

a oszu-

stów na skal˛e kosmiczn ˛

a. Nie interesuje mnie, co robicie w wolnym czasie —

szanta˙z, kradzie˙ze — ka˙zdy robi to, co lubi. Je´sli chodzi o was, łobuzy albo kon-
serwatorzy, jak kto woli, to mo˙zecie wiesza´c si˛e nawzajem, byle tylko statki szły
tam, gdzie powinny, i beacony były sprawne!

S ˛

adz ˛

ac po optymistycznym akcencie był to koniec miłej pogaw˛edki, tote˙z ze-

brałem ze stołu makulatur˛e i udałem si˛e ku drzwiom. Gdy ju˙z miałem klamk˛e
w r˛eku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa:

— I nie radz˛e ci si˛e wysila´c nad jakim´s dowcipnym sposobem wyłgania z kon-

traktu. Mo˙zemy zablokowa´c twoje konto na Alad II, zanim zd ˛

a˙zysz poprosi´c

o wypłat˛e.

U´smiechn ˛

ałem si˛e z wy˙zszo´sci ˛

a i opu´sciłem pomieszczenie. Jego szpicle za-

czynali pracowa´c na swoj ˛

a pensj˛e. Co prawda nigdy nie liczyłem na to, ˙ze uda mi

si˛e w niesko´nczono´s´c utrzyma´c to konto w tajemnicy, ale mogli z tym poczeka´c
par˛e dni. Przemierzaj ˛

ac hali zastanawiałem si˛e nad sposobem bezkolizyjnego wy-

ci ˛

agni˛ecia swoich pieni˛edzy, wiedz ˛

ac jednocze´snie o tym, ˙ze w tym samym czasie

Stary rozmy´sla nad problemem wr˛ecz odwrotnym. Było to na dłu˙zsz ˛

a met˛e zbyt

m˛ecz ˛

ace, tote˙z skr˛eciłem do najbli˙zszego baru.

52

background image

*

*

*

W czasie gdy ekwipowano moj ˛

a łajb˛e, zaj ˛

ałem si˛e obraniem najdogodniejszej

marszruty. Najbli˙zej zniszczonego beaconu znajdowała si˛e klasyczna Beta na cir-
cinusie. Postanowiłem zacz ˛

a´c od niej. Z mojego aktualnego miejsca pobytu taka

podró˙z to był drobiazg — jakie´s dziewi˛e´c dni hiperprzestrzeni.

˙

Zeby zrozumie´c istot˛e beaconów, nale˙zy najpierw poj ˛

a´c hiperprzestrze´n. Nie

jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym niemniej znam nie-
wielu, którzy by to potrafili. Najwi˛eksz ˛

a trudno´s´c sprawia ogarni˛ecie umysłem

tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób to zobaczy´c, a nie do´s´c ˙ze istnie-
je, w dodatku rz ˛

adzi si˛e pewnymi stałymi regułami. Najwa˙zniejsz ˛

a z nich jest

ta, ˙ze w hiperprzestrzeni nie ma niczego, co umo˙zliwiałoby orientacj˛e. Do tego
wła´snie celu słu˙z ˛

a budowane na ró˙znych planetach beacony, czyli ´zródła pot˛e˙z-

nych strumieni promieniowania, które umo˙zliwiaj ˛

a poruszanie si˛e statkom. Ka˙z-

dy z nich ma swój system pulsacji odró˙zniaj ˛

acy go od pozostałych, co pozwa-

la na identyfikacj˛e, a do normalnego lotu potrzebne jest współistnienie przynaj-
mniej czterech takich ´zródeł. Do dłu˙zszych podró˙zy potrzeba wi˛ekszej ich liczby.
W ten prosty sposób okazuje si˛e, ˙ze podstaw ˛

a bezpiecze´nstwa i mo˙zliwo´sci lo-

tów w ogóle jest ci ˛

agłe działanie wszystkich beaconów. Pi˛eknie to brzmi, gdy

tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu, najzwyczajniej w ´swiecie
zamilkł. W takich wła´snie chwilach s ˛

a potrzebni konserwatorzy, czyli ta banda

wykoleje´nców, jak nas Stary łaskawie nazywał. Do dyspozycji mamy wszelkie
projektowane jednostki wyposa˙zone praktycznie we wszystko, co mo˙ze i nie mo-

˙ze si˛e przyda´c — ot, taki lataj ˛

acy przegl ˛

ad ludzkiej wytwórczo´sci i pomysłowo´sci.

Maszyny s ˛

a jednoosobowe, gdy˙z komplet robotów naprawczych, jakim dysponu-

je jednostka, wystarczyłby od biedy na wybudowanie nowego beaconu, zatem
wi˛ecej ni˙z jeden człowiek do kierowania nimi byłby czyst ˛

a rozrzutno´sci ˛

a. Pro-

blemem jest samotno´s´c, poniewa˙z do uszkodzonego beaconu nie mo˙zna dolecie´c
w hiperprzestrzeni — po prostu nie wiadomo, dok ˛

ad ma si˛e lecie´c — trzeba wi˛ec

podró˙zowa´c w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa długie miesi ˛

ace.

Zgodnie z t ˛

a reguł ˛

a wzi ˛

ałem namiar na najbli˙zszy czynny beacon i wybrałem

przybli˙zone koordynaty Alfy Centauri. Okazało si˛e, ˙ze nie´zle trafiłem — kompu-
ter stwierdził, ˙ze normalna podró˙z przy ´swietlna potrwa sze´s´c tygodni. Nie mam
poj˛ecia, sk ˛

ad był tego taki pewien, ale komu´s musiałem przecie˙z zaufa´c, tote˙z

chc ˛

ac nie chc ˛

ac zgodziłem si˛e z nim i poszedłem spa´c.

Czas płyn ˛

ał szybko. Po raz dwudziesty udoskonaliłem swoj ˛

a kamer˛e, a tak˙ze

postanowiłem zadba´c o karier˛e zawodow ˛

a: prawie uko´nczyłem korespondencyj-

ny kurs nukleoniki. Nie zrobiłem tego bynajmniej dla zaspokojenia moich zbo-
czonych ambicji. Powód był o wiele bardziej prozaiczny — firma podwy˙zszała
pensj˛e w miar˛e zdobywania dodatkowych specjalno´sci przez konserwatorów. Co
za podst˛epna manipulacja!

53

background image

*

*

*

Oczywi´scie ten krety´nski alarm planetarny wł ˛

aczył si˛e, gdy smacznie spa-

łem, a Alf˛e Centauri ledwie było wida´c na ekranie. Elektroniczny sadysta! Tym
niemniej, gdy osi ˛

agn˛eli´smy l ˛

adowisko planety, na której pono´c zbudowano ten

beacon, byłem w miar˛e przytomny. Na podstawie staro˙zytnych szpargałów po
parogodzinnym wysiłku ustaliłem lokalizacj˛e, ale kształtu samego beaconu nie
byłem ju˙z w stanie odgadn ˛

a´c. Zreszt ˛

a poza informacjami, ˙ze jest to bagnisko —

tropikalna planeta — niewiele z tych papierów wynikało.

Koordynaty stanowiłyby niezł ˛

a zagadk˛e nawet dla bardziej lotnych umysłów

ni˙z mój. W takiej robocie człowiek szybko si˛e uczy dba´c o własn ˛

a skór˛e, tote˙z

wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostaj ˛

ac poza atmosfer ˛

a. Jako punkty

orientacyjne ci dowcipnisie z minionych wieków podali dwa szczyty górskie —
beacon miał by´c pomi˛edzy nimi. Po sze´sciu godzinach latania Szperacz namierzył
fragment pasuj ˛

acy do tego opisu. Obni˙zyłem jego lot i zaj ˛

ałem si˛e ogl ˛

adaniem do-

liny le˙z ˛

acej mi˛edzy tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym na ekranie

wyłoniła si˛e wstrz ˛

asaj ˛

aca w swym ogromie piramida. Posłałem Szperacza na par˛e

okr ˛

a˙ze´n po okolicy, zarówno dla zaspokojenia wyobra´zni, jak i w celu przeszu-

kania. W promieniu dziesi˛eciu mil jedyn ˛

a rzecz ˛

a, która wystawała ponad błota

w sposób zauwa˙zalny, była piramida. Ale to chyba nie był mój beacon. Z nu-
dów znów opu´sciłem Szperacza troch˛e ni˙zej, aby móc lepiej obejrze´c to kurio-
zum. Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie nie
zauwa˙zyłem ani ´sladu jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym
szczycie znajdował si˛e poka´zny zbiornik z wod ˛

a. Zaskoczyłem dopiero po paru

chwilach. Poleciłem Szperaczowi stale kr ˛

a˙zy´c wokół piramidy i zacz ˛

ałem szuka´c

w dokumentacji. Za moment byłem ju˙z w domu — beacon Mark III miał na górze
zbiornik wody słu˙z ˛

acy do chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrz ˛

asaj ˛

acy — je´sli

zbiornik tu jest, to cała reszta musi by´c wewn ˛

atrz budowli.

Tubylcy, którzy oczywi´scie nie zostali zaszczyceni nawet wzmiank ˛

a przez te-

go idiot˛e, który sporz ˛

adzał dokumentacj˛e, zbudowali po prostu mał ˛

a piramidk˛e

wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o słuszno´sci tej tezy — ´sciany
piramidy, pi˛eknie teraz widoczne, gdy˙z Szperacz latał w kółko o jakie´s dwadzie-

´scia jardów od jej boków, oblepione były ferajn ˛

a. Były to pi˛eciostopowe jaszczur-

ki, obdarzone bez w ˛

atpienia inteligencj ˛

a, gdy˙z zajmowały si˛e wła´snie próbami

str ˛

acenia Szperacza za pomoc ˛

a strzał i kamieni. Przerwałem im t˛e radosn ˛

a działal-

no´s´c, wł ˛

aczaj ˛

ac automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu

tej istotnej czynno´sci zrobiłem sobie zasłu˙zonego drinka. Faktem jest, ˙ze miałem
na swoim koncie niezłe osi ˛

agni˛ecia, jak dot ˛

ad — nie dosy´c ˙ze znalazłem apara-

tur˛e, co prawda wewn ˛

atrz kamiennej budowli (ale to ju˙z szczegół techniczny), to

jeszcze do´s´c skutecznie rozw´scieczyłem te stworki, które j ˛

a zbudowały. ´Swietny

54

background image

pocz ˛

atek, który, jak s ˛

adz˛e, nawet silniejszego ode mnie wp˛edziłby w alkoholizm.

Całe szcz˛e´scie, ˙ze ju˙z mi to nie zagra˙zało.

Konserwatorzy omijaj ˛

a wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony obj˛ete pro-

hibicj ˛

a. Z tego te˙z powodu, jak i zreszt ˛

a paru innych, równie dobrych, beaco-

ny s ˛

a budowane na nie zamieszkanych planetach. Je´sli przypadkiem zdarza si˛e

inaczej, to sytuuje si˛e je w miejscach raczej niedost˛epnych. A tu co? Umie´scili
sobie aparatur˛e w samym ´srodku miłego, domowego bagienka, które ani chybi
awansowało z tego powodu na miejscow ˛

a ´swi˛eto´s´c. No có˙z, nie pozostało mi nic

innego, jak podj ˛

a´c prób˛e nawi ˛

azania kontaktu. Jak wiadomo, niezb˛edna jest do

tego znajomo´s´c lokalnego j˛ezyka. A na to byłem ju˙z przygotowany. Dosy´c dawno
temu wymy´sliłem sobie szpicla ogłupiaj ˛

acego w sposób totalny. Nikt nie zwró-

ciłby na niego uwagi nawet w ´srodku miasta — ot, zwykły trzyfuntowy kamie´n.
Jedynym problemem było nie rzucaj ˛

ace si˛e w oczy umieszczenie go. Zlokalizo-

wałem miejscow ˛

a metropoli˛e jakie´s tysi ˛

ac jardów od piramidy i posłałem w nocy

Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wyl ˛

adował przy tutejszej drodze i do poło-

wy zagł˛ebił si˛e w mule. Rankiem, gdy pojawił si˛e pierwszy egzemplarz tubylca,
uruchomiłem rejestracj˛e głosu i obrazu. Mniej wi˛ecej po pi˛eciu lokalnych dniach
w pami˛eci translatora był wystarczaj ˛

acy zapas słów do prowadzenia konwersacji.

Przyszedł czas na do´swiadczenia. Wybrałem jednego jaszczura, który przechodził
koło szpicla dzie´n w dzie´n, umie´sciłem w rowie dodatkow ˛

a aparatur˛e, i pewne-

go pi˛eknego poranka zdecydowałem, ˙ze czas na kontakt. Gdy podszedł w pobli˙ze
stanowiska, odezwałem si˛e:

— Witaj, o Goat, mój wnuku! To ja — duch twego dziadka! Przemawiam do

ciebie z za´swiatów. — To co powiedziałem zgadzało si˛e z miejscowymi wierze-
niami, zatem szansa wykrycia kłamstwa była minimalna.

Zanim zdołał na tyle doj´s´c do siebie, aby wzi ˛

a´c nogi za pas, przekr˛eciłem

d´zwigienk˛e i na drog˛e sypn˛eły si˛e dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej
waluty.

— Masz tu troch˛e gotówki z za´swiatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony,

chłopcze. Przyjd´z jutro, to troch˛e porozmawiamy.

Z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze mój tubylec najpierw si˛e ukłonił, a potem

złapał muszle i ruszył tak, ˙ze a˙z błoto pryskało. Poza tym, ˙ze gotówka nie pocho-
dziła z za´swiatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko si˛e zgadzało. Po tym
trudnym pocz ˛

atku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych rozmów w przy-

dro˙znym rowie. Dla obu były one owocne. Troch˛e mniej dla okolicznych sklepów.
Tym niemniej dowiedziałem si˛e tego, czego potrzebowałem o historii i współcze-
sno´sci jaszczurek, i nie były to miłe informacje. Z bie˙z ˛

acych ciekawostek najwa˙z-

niejsz ˛

a była mała religijna wojenka, jaka toczyła si˛e naokoło piramidy.

Oczywi´scie wszystkiemu byli winni moi krety´nscy przodkowie buduj ˛

acy be-

acon. ˙

Zadnemu z nich nie wpadło do łba, ˙ze mrowi ˛

ace si˛e w okolicznych ba-

gnach tałałajstwo mo˙ze si˛e sta´c ras ˛

a inteligentn ˛

a i zainteresowa´c si˛e aparatur ˛

a

55

background image

jako przedmiotem kultu. Co nota bene nast ˛

apiło. Dolin˛e uznano za ´swi˛et ˛

a, beacon

za ´swi ˛

atyni˛e, dorobiono opakowanie, a wod˛e u˙zyt ˛

a do chłodzenia, która była od-

prowadzana do rezerwuaru oczyszczaj ˛

acego, zacz˛eto uwa˙za´c za magiczny płyn

bogów. Co ciekawe, radioaktywno´s´c wody wcale autochtonom nie przeszkadza-
ła, wr˛ecz przeciwnie — wywoływała w nich korzystne mutacje. No có˙z, co kraj to
obyczaj. Dla dopełnienia cało´sci zbudowali w pobli˙zu miasto i przez stulecia ˙zyli
w szcz˛e´sciu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała si˛e obsług ˛

a ´swi ˛

aty-

ni. Wszystko było pi˛ekne do pewnego dzionka, jakie´s pi˛e´c miesi˛ecy temu. Jeden
z nich b ˛

ad´z na skutek wybujałych ambicji, b ˛

ad´z te˙z innych zaburze´n psychicznych

wtargn ˛

ał do ´swi ˛

atyni I co´s tak pomajstrował (to moja teoria), ˙ze rozgniewał bogów

(to ich teoria) i ´swi˛eta woda przestała lecie´c. Konsekwencj ˛

a tego była rewolucja,

masakra i zmiana kapłanów (starzy przenie´sli si˛e na zasłu˙zony odpoczynek w za-

´swiaty). Nowa banda kapłanów strzegła ´swi ˛

atyni, ale wody jak nie było, tak nie

ma.

Roze´zlone społecze´nstwo rozpocz˛eło obl˛e˙zenie ´swi ˛

atyni oraz niesolidnych

kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej, ni wi˛ecej tylko wle´z´c
w sam ´srodek tej kotłowaniny, ˙zeby naprawi´c ten mebel.

Pomy´slawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trój-

wymiarowego modelu „wnuczka” sporz ˛

adziłem sobie kombinezon, w którym

przypominałem tubylca. Sam sobie si˛e raczej podobam, ale wolałem nie ryzy-
kowa´c pokazywania si˛e we własnej osobie — co b˛edzie, je´sli oka˙ze si˛e, ze nie
jestem w ich typie? Nie wygl ˛

adałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to

mi chodziło. Miałem by´c tylko ich wyobra˙zeniem o duchach. Logiczne. Je´sli na
przykład ˙zyj ˛

ac w staro˙zytnym Egipcie spotkałbym przedstawiciela rasy zamiesz-

kuj ˛

acej Spican i wygl ˛

adaj ˛

acej jak ogromna krzy˙zówka o´smiornicy z befsztykiem,

s ˛

adz˛e, ˙ze w nagłym trybie opu´sciłbym miejsce spotkania. Co innego, gdyby go´s´c

miał kształty humanoidalne — pewnie bym został, a na pewno nie robiłbym od-
wrotu tak pospiesznie. Najpierw wi˛ec nało˙zyłem stela˙z, potem twarzowy, zielony
plastik maj ˛

acy imitowa´c skór˛e, i upchn ˛

awszy elektroniczny ekwipunek w ogonie

przymocowanym do pasa systemem klamerek i d´zwigni, stan ˛

ałem przed luster-

kiem. Wstrz ˛

asaj ˛

ace, ale efektowne. Ogon ci ˛

agn ˛

ał mnie do tyłu, przez co poru-

szałem si˛e z dostoje´nstwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczno´s´c postaci.
Wsadziłem na głow˛e łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie, podcze-
piwszy si˛e pod szpicla ustrojonego na podobie´nstwo pterodaktyla pow˛edrowałem
w dół, kieruj ˛

ac si˛e ku wej´sciu do piramidy. Wygl ˛

adało to na autentyczne zst ˛

apie-

nie z nieba i wywarło po˙z ˛

adany efekt: pierwszy, który mnie dojrzał, uciekł z takim

wrzaskiem, ˙ze l ˛

adowałem na zupełnie pustym placu.

Uniosłem ramiona gestem proroka i rykn ˛

ałem:

— Witajcie, czcigodni słudzy Wielkiego Boga!
Translator zadziałał, gło´sniki te˙z, i wspaniałe echo odbiło si˛e od ´scian pirami-

dy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem w´sród zbiegowiska, kontynuowałem:

56

background image

— Chciałbym pomówi´c z wami, o Czcigodni!
Zanim zdołali zdecydowa´c si˛e na jak ˛

a´s konstruktywn ˛

a odpowied´z, wszedłem

do ´srodka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z reszt ˛

a budowli i mam na-

dziej˛e, ˙ze nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na ko´ncu była sadzawka wypełnio-
na błotem z ciekawym gadem w ´srodku. Osobnik ów zerkn ˛

ał na mnie wzrokiem

´sni˛etej ryby i co´s tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała:

— Sk ˛

ad jeste´s, w imi˛e trzynastu demonów?

Skłoniłem si˛e uprzejmie i odparłem:
— Przybywam z misj ˛

a i posłaniem od twoich przodków. Chc˛e wam pomóc

odzyska´c ´Swi˛et ˛

a Wod˛e.

Kapłan opadł w błoto, ˙ze ledwie oczy mu wystawały, i prawie słyszałem wy-

siłek, z jakim trawił te nowiny w gł˛ebinach swojej czaszki. W ko´ncu musiał je
jednak przetrawi´c, bo go poderwało, i wyci ˛

agn ˛

awszy ku mnie paluch, wrzasn ˛

ał:

— Jeste´s kłamc ˛

a! Nie jeste´s naszym przodkiem! My. . .

— Zamknij si˛e! — mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo prawie go utopił. —

Powiedziałem ci, ˙ze jestem wysła´ncem przodków, a nie, ˙ze jestem jednym z nich.
Nie wa˙z mi si˛e sprzeciwia´c, bo przodkowie rozgniewaj ˛

a si˛e na ciebie.

Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy k ˛

at ´swi ˛

atyni granat. Wywaliło

twarzow ˛

a dziur˛e w podłodze i spowodowało efektowny kł ˛

ab dymu. Jaszczur prze-

my´slał wida´c spraw˛e, bo zacz ˛

ał gada´c z sensem — zwołał rad˛e kapłanów i w efek-

cie poczłapali´smy w gł ˛

ab budowli, do pancernych drzwi strze˙zonych przez dwóch

wartowników. Gdy zacz˛eły si˛e otwiera´c, szef zwrócił si˛e do mnie:

— Bez w ˛

atpienia wiesz, ˙ze zasad ˛

a ustalon ˛

a od wieków jest, i˙z w Miejsce

Naj´swi˛etsze ze ´Swi˛etych mo˙ze wej´s´c jedynie osoba ´slepa.

Zało˙z˛e si˛e, ˙ze ogłaszaj ˛

ac mi t˛e nowin˛e u´smiechał si˛e. Jego trzydzie´sci par˛e

z˛ebów błysn˛eło w ´swietle łuczywa. Wygl ˛

adało to wypisz, wymaluj jak ujmuj ˛

acy

u´smiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, a˙z zbli˙zył
do prawego obiektywu rozpalone ˙zelazo, przygotowane bez w ˛

atpienia na moj ˛

a

cze´s´c, po czym odezwałem si˛e:

— Oczywi´scie, ˙ze o´slepianie jest słuszne, ale w moim przypadku musisz tro-

ch˛e poczeka´c. Potrzebuj˛e swoich oczu do naprawy ´Swi˛etej Wody. Kiedy zno-
wu popłynie, o´slepisz mnie, gdy b˛ed˛e wychodził z Naj´swi˛etszego ze ´Swi˛etych
Miejsc.

Zastanawianie si˛e nad tak ˛

a mo˙zliwo´sci ˛

a zaj˛eło mu półtorej minuty, po czym

zgodził si˛e ze mn ˛

a. Lokalny kat sapn ˛

ał zawiedziony i drzwi stan˛eły otworem. Po

chwili byłem sam w ciemno´sci. Lecz nie na długo. Obok mnie zmaterializowało
si˛e trzech o´slepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili mnie do solid-
nych drzwi z napisem MARK III BEACON — WST ˛

EP TYLKO DLA OSÓB

UPOWA ˙

ZNIONYCH. Stwierdziłem, ˙ze wydaj˛e si˛e sobie osob ˛

a jak najbardziej

upowa˙znion ˛

a, tote˙z otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiaj ˛

ac trzech przewodni-

ków po ich drugiej stronie, po czym starannie je za sob ˛

a zamkn ˛

ałem.

57

background image

Pierwsz ˛

a rzecz ˛

a, jak ˛

a uczyniłem, było pozbycie si˛e kostiumu, którego stela˙z

nie był specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Nast˛epnie wzi ˛

ałem si˛e za doku-

mentacj˛e i zlokalizowałem sterowni˛e. Awaryjne o´swietlenie udało mi si˛e urucho-
mi´c ju˙z po pi˛etnastu minutach. Zadziwiaj ˛

ace, ale na pierwszy rzut oka nic tu nie

wygl ˛

adało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z jaszczurek zapała-

ła ch˛eci ˛

a do wiedzy i dobrała si˛e do skrzynki z bezpiecznikami. Ten obiecuj ˛

acy

młodzian pomajstrował sobie, w wyniku czego wywaliło wszystkie korki i cały
ten interes wył ˛

aczył si˛e. To był problem. A w zasadzie pocz ˛

atek problemów, gdy˙z

bezpo´srednim skutkiem tego było wylanie si˛e chłodziwa, a po´srednim usuni˛ecie
paliwa z reaktora, aby unikn ˛

a´c reakcji ła´ncuchowej. Tym niemniej pradziadkowie

budowali dobrze — ponad dziewi˛e´cdziesi ˛

at procent maszynowni było bez zarzutu

po przeszło dwóch tysi ˛

acach lat.

Sporz ˛

adziłem list˛e cz˛e´sci i wysłałem zamówienie na statek. Szperacz przy-

wiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauwa˙zony. Nazajutrz miałem niezł ˛

a za-

baw˛e obserwuj ˛

ac kapłanów targaj ˛

acych cały ten ładunek pod moj ˛

a komend ˛

a.

Sama naprawa była dziecinnie prosta i zaj˛eła mi zaledwie dziesi˛e´c godzin.

Byłem na tyle zadowolony, ˙ze zainstalowałem jeszcze w odpływie wody drobiazg
nadaj ˛

acy jej zielonkawy kolor. Według moich oblicze´n powinien pracowa´c około

pi˛eciuset lat. Wod˛e wł ˛

aczyłem dopiero rano, ˙zeby efekt był wi˛ekszy. Faktycznie

był — radosny ryk tłumu przenikn ˛

ał do mnie nawet przez zwały kamienia. Zupeł-

nie nie´zle musiało si˛e to prezentowa´c na zewn ˛

atrz. Dopi ˛

ałem kombinezon i pod ˛

a-

˙zyłem ku drzwiom, rozmy´slaj ˛

ac o niezwykle radosnej emocji zwi ˛

azanej z wypa-

laniem oczu. ´Slepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi drzwiami
i wygl ˛

adali na mniej szcz˛e´sliwych ni˙z zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego, gdy

spróbowałem je otworzy´c. Były zamkni˛ete na wszystkie mo˙zliwe sposoby — jak
zd ˛

a˙zyłem si˛e zorientowa´c, miejscowe jaszczurki były asekurantami.

— Zostało postanowione — odezwał si˛e jeden z nich — ˙ze pozostaniesz tu

na zawsze, aby pilnowa´c ´Swi˛etej Wody. My b˛edziemy tu tak˙ze, aby ci słu˙zy´c
i zaspokaja´c twoje potrzeby.

Oszałamiaj ˛

aca perspektywa, po prostu szczyt moich marze´n: sp˛edzi´c reszt˛e

dni w zamkni˛etym beaconie z trójk ˛

a ´slepych jaszczurek! Ich troskliwo´s´c była na-

prawd˛e wzruszaj ˛

aca. Tyle ˙ze nie lubi˛e czułych gadów.

— Co?! O´smielacie si˛e lekcewa˙zy´c wol˛e przodków?! — odpaliłem wzmac-

niacze na pełn ˛

a moc i o mało nie rozwaliło mi uszu.

Wyci ˛

agn ˛

ałem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi. Jak nale˙zało

si˛e spodziewa´c zamek znikn ˛

ał, a drzwi stan˛eły otworem. Zanim moi opiekunowie

zd ˛

a˙zyli zrozumie´c co si˛e dzieje, złapałem ich kolejno za karki i wystawiłem na

zewn ˛

atrz. No, mo˙ze zbyt energicznie. Gdy dokładnie zamykałem za sob ˛

a drzwi,

osi ˛

agn˛eli ju˙z koniec schodów. S ˛

adz ˛

ac z odgłosów, wpadli wła´snie do sali z ba-

jorkiem. Pognałem za nimi i dopadłem jaszczura, nim nagromadzony tłum zd ˛

a˙zył

wyj´s´c z osłupienia. Fakt faktem, ˙ze cho´c my´slał troch˛e przyci˛e˙zko, miał nader do-

58

background image

brze rozwini˛ety instynkt samozachowawczy — zd ˛

a˙zył si˛e prawie zanurzy´c, zanim

go dopadłem i wyci ˛

agn ˛

ałem z bajora.

— Co za chamstwo! — tym razem przykr˛eciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi

dzwoniło w uszach po poprzednim wyst˛epie. — Za kar˛e przodkowie zdecydowali,

˙ze dost˛ep do ´Swi˛etej Wody b˛edzie zamkni˛ety na zawsze. Ale w swojej dobroci

pozwalaj ˛

a jej płyn ˛

a´c.

To mówi ˛

ac wypaliłem z Solara w stron˛e schodów, robi ˛

ac z nich niezgorsz ˛

a

ruin˛e. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to wystarczaj ˛

aco

zniech˛eci´c do prób odkrywczych.

— A teraz czas na uroczysto´s´c!
Poniewa˙z miejscowy kat stał osłupiały jak cała reszta, nie trac ˛

ac czasu na per-

swazje zabrałem mu ˙zelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery szlag
trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrz ˛

asn˛eło to wszystkimi, mn ˛

a prawie

te˙z. Zanim zd ˛

a˙zyli wpa´s´c na jeszcze jaki´s wspaniały pomysł, przekr˛eciłem wajch˛e

i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do ´srodka. Oczywi´scie nie byłem w sta-
nie go dojrze´c, ale szcz˛ek karabi´nczyków umocowanych na moich ramionach był
najpi˛ekniejszym d´zwi˛ekiem, jaki słyszałem w ci ˛

agu ostatnich paru tygodni. A po-

tem poczułem, ˙ze lec˛e. Gdy uznałem, ˙ze jestem wystarczaj ˛

aco wysoko, zdj ˛

ałem

z siebie jaszczurczy łeb i spojrzałem na malej ˛

ac ˛

a piramid˛e. Tłum rozanielonych

tubylców kł˛ebił si˛e w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek sumienia —
beacon naprawiony; po drugie — wej´scie było zamkni˛ete tak, ˙ze przyszłe ewen-
tualne sabota˙ze, wypadki czy przypadki były wykluczone; po trzecie — kapłani
powinni by´c zadowoleni — woda znowu płyn˛eła, moje oczy były wypalone, a oni
nadal kierowali interesem; po czwarte — do nast˛epnej naprawy przy´sl ˛

a ju˙z inne-

go konserwatora, bo nie nast ˛

api ona tak szybko, i to było wła´snie co´s, co cieszyło

mnie najbardziej.

background image

Nowy wspaniały ´swiat — (Brave
Never World)

Livermore lubił widok roztaczaj ˛

acy si˛e z małego białego balkonu na zewn ˛

atrz

budynku, w którym mie´sciło si˛e jego biuro. Nie przeszkadzało mu mro´zne o tej
porze roku i na tej wysoko´sci powietrze, gdy stan ˛

ał tam, tłumi ˛

ac dreszcze i spo-

gl ˛

adaj ˛

ac na młod ˛

a ziele´n wzgórz i drzewa Starego Miasta. Poni˙zej i ponad nim

biegły poziomami białe tarasy Nowego Miasta, gustowne i eleganckie w swej
prostocie. Swoim wygl ˛

adem przypominały wielkie A, szerokie u podstawy na pół

mili, ostre niczym szpikulec na szczycie. Ka˙zdy poziom okalała ozdobna bariera,
a z utworzonych tym sposobem tarasów rozpo´scierał si˛e wspaniały widok. Cało´s´c
była idealnie wr˛ecz zaprojektowana. Livermore znów zadr˙zał, serce zabiło mu
mocniej; stare zastawki stymulowane nowymi lekami. Jego wn˛etrze było równie
starannie zaprojektowane jak Nowe Miasto, niemniej wygl ˛

ad zewn˛etrzny pozo-

stawiał wiele do ˙zyczenia. Brunatne plamy, zmarszczki i siwe włosy sprawiały,

˙ze wygl ˛

adał na równie steranego, jak domy Starego Miasta. Było cholernie zim-

no, a na dodatek sło´nce zaszło za jak ˛

a´s chmur˛e. Musn ˛

ał palcem przycisk, a gdy

szklana ´sciana odsun˛eła si˛e, wszedł pospiesznie do ciepłego, klimatyzowanego
wn˛etrza.

— Długo pan czekał? — spytał starego m˛e˙zczyzn˛e, który spojrzał na´n chmur-

nie z fotela po drugiej stronie biurka.

— Skoro pan pyta, doktorze, to wprawdzie nigdy nie narzekam, ale. . .
— To niech pan da sobie spokój i tym razem. Prosz˛e wsta´c i rozpi ˛

a´c koszul˛e.

Gdzie ja mam pa´nsk ˛

a kart˛e. . . A, Grazer, pami˛etam pana. Miał pan wszczepiony

zarodek implantu nerki, prawda? Jak si˛e pan czuje?

— Kiepsko, łagodnie mówi ˛

ac. Brak apetytu, bezsenno´s´c. A gdy ju˙z uda mi

si˛e zasn ˛

a´c, to budz˛e si˛e cały zlany zimnym potem. A jaki rozstrój ˙zoł ˛

adka, nie

uwierzy pan, gdy powiem. . . Hej˙ze!

Livermore przytkn ˛

ał chłodn ˛

a słuchawk˛e do nagiej piersi Grazera. Pacjenci lu-

bili si˛e u niego leczy´c, ale nie cierpieli jego stetoskopu podejrzewaj ˛

ac, ˙ze trzyma

go chyba specjalnie w lodówce. I mieli poniek ˛

ad racj˛e, słuchawka miała bowiem

60

background image

wmontowan ˛

a termoelektryczn ˛

a płytk˛e chłodz ˛

ac ˛

a. Livermore uwa˙zał, ˙ze taki mały

wstrz ˛

as dobrze wpływa na psychik˛e pacjentów.

— Hmmmm. . . — mrukn ˛

ał, marszcz ˛

ac czoło. I tak nic nie słyszał, poniewa˙z

ju˙z rok temu zalepił woskiem wtykane do ucha ko´ncówki przewodów; wyławiane
przez stetoskop burczenia i szmery zbyt go dekoncentrowały, zreszt ˛

a do´s´c nasłu-

chał si˛e ju˙z własnych. Poza tym wszystko i tak było w kartach pacjentów, jako

˙ze automaty analityczne radziły sobie ze stawianiem diagnoz o wiele lepiej, ni˙z

jakikolwiek człowiek. Doktor si˛egn ˛

ał po kartki z wykresami i szeregami danych.

— Prosz˛e zapi ˛

a´c koszul˛e, usi ˛

a´s´c i wzi ˛

a´c dwie z tych tabletek. Teraz. To na

popraw˛e stanu ogólnego.

Z wyj˛etego z szuflady biurka słoiczka wytrz ˛

asn ˛

ał dwie pokryte słodk ˛

a polew ˛

a

czerwone tabletki i wskazał na plastikowy kubeczek i karafk˛e z wod ˛

a. Grazer

gorliwie si˛egn ˛

ał po co´s, co wydało mu si˛e prawdziwym lekarstwem. Livermore

znalazł wyniki ostatniego prze´swietlenia i wcisn ˛

ał klisz˛e do czytnika. Wspaniale.

Nowa nerka rosła niczym dorodna fasolka, i cho´c była wci ˛

a˙z mniejsza ni˙z jej

starsza siostra, nim minie rok, obie stan ˛

a si˛e identyczne.

Nauka wszystko zwyci˛e˙za, no, prawie wszystko; doktor rzucił papiery na biur-

ko. Poranek był nader pracowity i nawet popołudniowy dy˙zur chirurgiczny nie
przyniósł, jak to zwykle bywało, ˙zadnego wytchnienia. Starzy fachowcy z jego
grupy wiekowej szanowali si˛e wzajemnie, ale jedyne, co o nim wiedzieli, to tyle,

˙ze bardzo wcze´snie zdobył tytuł doktora medycyny. Tak, dla nich był po prostu

doktorem ze zbli˙zonego rocznika. W ˛

atpliwe, by kojarzyli go z doktorem Rexem

Livermore’em odpowiedzialnym za program ektogenetyczny. Najpewniej w ogóle
nie słyszeli o tym programie.

— Bardzo dzi˛ekuj˛e za pigułki, doktorze. Nie chc˛e ju˙z zastrzyków. Ale co do

stolca. . .

— To na pewno nie jest drut kolczasty. Moje jelita s ˛

a równie stare, jak pa´n-

skie, a sprawuj ˛

a si˛e całkiem nie´zle. Pan si˛e nudzi, panie Grazer, i to jest pa´nski

najwi˛ekszy problem.

Pacjent przytakn ˛

ał mimo szorstkiego tonu wypowiedzi lekarza, mile zasko-

czony tak rzadkim w sterylnej egzystencji przejawem zainteresowania.

— Łagodnie mówi ˛

ac, doktorze. Tyle godzin, ile ja wynudz˛e si˛e w wychod-

ku. . .

— A co pan robił przed pój´sciem na emerytur˛e?
— To było tak dawno. . .
— No, chyba pan nie zapomniał. A je´sli jednak, to by znaczyło, ˙ze niepotrzeb-

nie zajmuje pan swój kawałek podłogi. Marnuje pan tylko powietrze. Pozostaje
wzi ˛

a´c piłk˛e do ko´sci i wyci ˛

a´c panu z głowy mózg, potem wpakowa´c go w słoik

i nalepi´c na szkle kartk˛e „przypadek totalnej sklerozy”.

Grazer zachichotał; gdyby kto´s młodszy paln ˛

ał mu podobn ˛

a mow˛e, na pewno

zareagowałby ostro.

61

background image

— No nie, to było dawno, ale pami˛etam. Malarz. Byłem malarzem pokojo-

wym, nie ˙zadnym artyst ˛

a, ale pracowałem kilkadziesi ˛

at lat, zanim zwi ˛

azek mnie

nie wywalił i nie posłał na emerytur˛e.

— Dobry pan był?
— Najlepszy. Teraz nie ma ju˙z takich malarzy.
— Nie do wiary. Wie pan co, do´s´c ju˙z mam tego jasnoseledynowego, nie-

zniszczalnego wyko´nczenia mojego gabinetu. S ˛

adzi pan, ˙ze mógłby pan to dla

mnie przemalowa´c?

— Farba nie b˛edzie przylega´c do tworzywa.
— A je´sli znajd˛e tak ˛

a, która zechce trzyma´c?

— Wówczas do usług, panie doktorze.
— Zobaczymy zatem. Rozumiem, ˙ze nie b˛edzie panu brakowa´c wyplatania

koszyków, telewizji i herbatek ze starymi ciotkami?

Grazer parskn ˛

ał w odpowiedzi i niemal si˛e u´smiechn ˛

ał.

— Zatem w porz ˛

adku. Skontaktuj˛e si˛e z panem, a niezale˙znie od wszystkiego,

prosz˛e zajrze´c do mnie za miesi ˛

ac w sprawie nerki. Co do reszty, to nie ma na co

narzeka´c. Kuracja geriatryczna udała si˛e wy´smienicie. Jedynie nuda pana z˙zera.
Pieprzone koszyki i telewizja. . .

— Miło mi słysze´c, jak pan to mówi. I prosz˛e nie zapomnie´c o malowaniu,

dobrze?

Rozległ si˛e dyskretny d´zwi˛ek srebrnego dzwonka i Livermore wskazał uprzej-

mie na drzwi. Gdy tylko starszy pan wyszedł, doktor podniósł słuchawk˛e, a z ekra-
nu spojrzała na´n drobna, zatroskana twarz Leathy Crabb.

— Och, doktorze Livermore, znów si˛e nie udało.
— Wiem, byłem rano w laboratorium. Zajrz˛e tam o pi˛etnastej, wtedy o wszyst-

kim porozmawiamy.

Odło˙zył słuchawk˛e i spojrzał na zegarek. Zostało jeszcze dwadzie´scia minut,

do´s´c, by przyj ˛

a´c jednego lub dwóch pacjentów. Geriatria nie nale˙zała do jego

specjalno´sci, nigdy go nawet szczególnie nie interesowała. Jego uwag˛e przyci ˛

agali

ludzie. Czasem zastanawiał si˛e, czy wiedz ˛

a, ˙ze w gruncie rzeczy mog ˛

a wspaniałe

oby´c si˛e bez niego, b˛ed ˛

ac nieustannie pod nadzorem automatów medycznych.

Mo˙ze bawiło ich chodzenie do lekarza i ta chwila rozmowy. Ostatecznie nikomu
to nie szkodziło.

Nast˛epn ˛

a pacjentk ˛

a była szczupła, siwowłosa kobieta, która zacz˛eła narzeka´c

jeszcze w progu. Nie przestała I wtedy, gdy odstawił na bok jej kule i posadził j ˛

a

ostro˙znie na krze´sle. Potakiwał zatem, rysuj ˛

ac esy-floresy w notatniku i pozwa-

laj ˛

ac jej wylewa´c z siebie pełne dygresji ˙zale nie ró˙zni ˛

ace si˛e niczym od tego,

co wygłosiła podczas poprzedniej wizyty. Cała przemowa dotyczyła stopy, obiek-
tu pozornie nie nadaj ˛

acego si˛e na przedmiot dłu˙zszego referatu, bo ile mo˙zna

ostatecznie opowiada´c o palcach i podbiciu, a jednak. . . Najpierw omówiła sze-
roko osobliwe symptomy chorobowe, potem ból jako taki, jaki´s mniejszy jeszcze

62

background image

kłopot, ale poł ˛

aczony z obrz˛ekami i sw˛edzeniem, najciekawsze za´s było to, i˙z

inkryminowana stopa została ju˙z sze´s´cdziesi ˛

at lat temu całkowicie i nieodwołal-

nie amputowana. Oczywi´scie, rzekome bóle dotycz ˛

ace odczuwanej wci ˛

a˙z pozor-

nie ko´nczyny to nic osobliwego, medycyna od stuleci notuje podobne wypadki.
Zdarzały si˛e nawet potwierdzone przypadki rzekomych zachowa´n seksualnych
u całkowicie sparali˙zowanych pacjentów, informuj ˛

acych o pozornych orgazmach.

Ta sprawa jednak była o wiele banalniejsza. Doktor odpr˛e˙zył si˛e nieco, słucha-
j ˛

ac litanii ˙zalów, a gdy ostatecznie po˙zegnał kobiet˛e daj ˛

ac jej kilka tych samych,

czerwonych tabletek, oboje czuli si˛e o wiele lepiej.

Potem przeszedł do sali konferencyjnej, gdzie czekali ju˙z Catherine Ruffin

i Sturtevant. Ten ostatni, niecierpliwy jak zawsze, postukiwał zielonkawymi pal-
cami w marmurowy blat stołu, a z k ˛

acika ust zwisał mu zdrowy do obrzydzenia

i nie maj ˛

acy w sobie ani grama nikotyny papieros. Okr ˛

agłe, grube szkła okularów

i ostro zarysowany nos upodabniały go do sowy, ale w ˛

aska linia ust kojarzyła si˛e

raczej z ˙zółwi ˛

a paszcz ˛

a. W ogóle był to mocno zoologiczny okaz. Jeszcze te uszy

jak u łosia, pomy´slał Livermore, drapi ˛

ac si˛e po nosie.

— Czy powiedział ju˙z kto´s panu, panie Sturtevant, ˙ze te pa´nskie fałszowane

papierosy ´smierdz ˛

a jak stare materace, moczone w gnojówce?

— Pan. I to wiele razy — odparła Catherine Ruffin swym starannym, powol-

nym angielskim. W młodo´sci wyemigrowała z Południowej Afryki, by wyj´s´c za
m ˛

a˙z za nie˙zyj ˛

acego ju˙z obecnie od dawna pana Ruffina i wci ˛

a˙z jeszcze akcent

zdradzał, i˙z dzieci´nstwo sp˛edziła w´sród Burów. Biodra miała szerokie, a twarz
kr ˛

agł ˛

a niczym przykładna holenderska gospodyni, niemniej dorównuj ˛

acy spraw-

no´sci ˛

a komputerowi umysł czynił z niej wy´smienit ˛

a administratork˛e.

— Mniejsza o moje papierosy. — Sturtevant zdusił peta i zaraz si˛egn ˛

ał po

nast˛epnego. — Czy dla odmiany nie mógłby si˛e pan cho´c raz nie spó´zni´c?

Catherine Ruffin stukn˛eła kłykciami palców w stół i wł ˛

aczyła nagrywanie.

— Protokół ze spotkania Genetycznej Rady Programowej, Syracuse, Nowe

Miasto, wtorek, czternastego stycznia dwa tysi ˛

ace dwudziestego pi ˛

atego roku.

Obecni: Ruffin, Sturtevant, Livermore. Przewodnicz ˛

aca: Ruffin.

— Czemu znów słysz˛e o niepowodzeniach? — spytał Sturtevant.
Livermore machn ˛

ał lekcewa˙z ˛

aco r˛ek ˛

a, wyra´znie pomniejszaj ˛

ac wag˛e sprawy.

— Niepowodzenia w testach probówkowych s ˛

a na tym etapie czym´s zupełnie

normalnym. Przyjrz˛e si˛e temu ostatniemu i na nast˛epne nasze spotkanie przygotu-
j˛e pełny raport. Nie ma si˛e co przejmowa´c tymi przeciwno´sciami, to zwykły opór
materii. Co naprawd˛e mnie niepokoi, to kwestia naszych priorytetów genetycz-
nych. Tu mam wykaz.

Zacz ˛

ał przeszukiwa´c kolejno kieszenie marynarki, Sturtevant popatrywał tym-

czasem na niego ponuro, niczym wkurzony ˙zółw.

— Znów to samo. Ile pan nam ju˙z ich przekazał? Priorytety, szanowny panie,

nale˙z ˛

a do przeszło´sci. Teraz mamy program i nic wi˛ecej nam nie trzeba.

63

background image

— Ale˙z nie mo˙zna zrezygnowa´c z priorytetów! Mówi ˛

ac w ten sposób, zdradza

pan typow ˛

a dla socjologów ignorancj˛e w kwestii realiów bada´n genetycznych.

— Pan mnie obra˙za!
— Ale taka jest prawda i nie ma si˛e co unosi´c. — Znalazł w ko´ncu w we-

wn˛etrznej kieszeni pomi˛et ˛

a kartk˛e i rozprostował j ˛

a na stole przed sob ˛

a. — Tak

pan przywykł do list, zestawie´n, krzywych demograficznych i prognoz, ˙ze gotów
jest pan uzna´c je za rzeczywisty obraz ´swiata, chocia˙z tak naprawd˛e wszystkie
maj ˛

a tylko charakter orientacyjny. Nie zamierzam jednak przejmowa´c si˛e pa´nski-

mi wyobra˙zeniami, zbyt mnie przerastaj ˛

a. Pragn˛e jedynie, by zechciał pan zasta-

nowi´c si˛e przez chwil˛e nad rozległo´sci ˛

a i zło˙zono´sci ˛

a poszczególnych dziedzin

genetyki. Rodzaj ludzki, jak wiemy, trwa od pół miliona lat podlegaj ˛

ac muta-

cjom, zmianom i krzy˙zówkom. Ka˙zda ´smier´c w obr˛ebie niezliczonych pokole´n
oznaczała selekcj˛e naturaln ˛

a i nigdy nie pozostawała bez echa. Dobre i złe ce-

chy, czynniki sprzyjaj ˛

ace przetrwaniu i unicestwiaj ˛

ace, du˙ze mózgi i hemofilia,

owłosienie pod pachami i chwytne palce. Wszystko to pojawiało si˛e, mieszało
i ogarniało cały rodzaj ludzki. A teraz my twierdzimy, ˙ze paroma zaledwie posu-
ni˛eciami udoskonalimy pul˛e genetyczn ˛

a człowieka. Mamy niezliczon ˛

a ilo´s´c cech

do wyboru, mamy niewyczerpany materiał, jajeczka od ka˙zdej kobiety, sperm˛e od
wszystkich m˛e˙zczyzn. Mo˙zemy tworzy´c z tego dowolne kombinacje genetyczne
i kaza´c komputerowi wybra´c te, które bada najlepiej rokowa´c. Potem pozosta-
je zapłodni´c odpowiednie jajeczko wła´sciwym plemnikiem i pozamacicznie wy-
hodowa´c zarodek. Je´sli dobrze pójdzie, dziewi˛e´c miesi˛ecy pó´zniej otrzymujemy
noworodka o po˙z ˛

adanych cechach, poprawiaj ˛

ac tym samym o cal dziedzictwo ge-

netyczne ludzko´sci. Ale jaka cecha jest najbardziej po˙z ˛

adana, jaka kombinacja

jest wła´sciwa? Ciemna skóra sprzyja prze˙zyciu w tropikach, ale w chłodnym kli-
macie pozbawia organizm zbyt wielkiej ilo´sci ultrafioletu ograniczaj ˛

ac produkcj˛e

witaminy D, co powoduje rachityczno´s´c. Wszystko to jest relatywne.

— Ju˙z to słyszeli´smy — mrukn˛eła Catherine Ruffin.
— Ale nie do´s´c cz˛esto. Je´sli zaniechamy nieustannego weryfikowania naszej

listy celów, znajdziemy si˛e w ´slepej uliczce. Cechy, które zostaj ˛

a wyeliminowa-

ne, znikaj ˛

a na zawsze. Zespół z Nowego Miasta San Diego ma w pewnym stopniu

łatwiejsze zadanie, ich cel jest bardziej specyficzny, maj ˛

a stworzy´c szczepy przy-

stosowane do odmiennych ´srodowisk ˙zycia. Przykładem mo˙ze by´c kosmonauta,
który potrafi przetrwa´c bez załamania nerwowego dziesi˛ecioletnie podró˙ze do pla-
net zewn˛etrznych. Albo ludzie stanowi ˛

acy prototyp przyszłego osadnika, zdolni

do ˙zycia w bardzo niskiej temperaturze i przy bardzo niskim ci´snieniu, jakie pa-
nuje na Marsie. Naukowcy z San Diego bezlito´snie przykrawaj ˛

a geny, by osi ˛

agn ˛

a´c

jednoznaczny, jasno wytyczony cel. My mamy zajmowa´c si˛e ulepszaniem, co tak
naprawd˛e jest mało precyzyjnym okre´sleniem zadania. Ale konstruuj ˛

ac now ˛

a ras˛e

supermenów, co stracimy? Czy ten nowy człowiek b˛edzie ró˙zowy? Je´sli tak, to co
wówczas z typami orientalnymi i negroidalnymi. . .

64

background image

— Na miło´s´c bosk ˛

a, Livermore, nie zaczynaj wszystkiego od nowa — krzyk-

n ˛

ał Sturtevant. — Mamy zatwierdzony grafik bada´n, wiemy co, jak i gdzie robi´c.

Wszystko zostało starannie zaplanowane.

— I w ten sposób znów wyszło na jaw, ˙ze nie ma pan zielonego poj˛ecia o ge-

netyce. Nie mo˙ze pan zrozumie´c, ˙ze selekcja cech genetycznych nie przebiega
tak, jak pan sobie to wyobra˙za. Po ka˙zdym kroku trzeba zaczyna´c od nowa. Prak-
tycznie od zera. Za ka˙zdym razem to zupełnie inna historia, jak mawiał pewien
pisarz. Ka˙zde nowe dziecko to cały, nowy ´swiat.

— Dramatyzuje pan — warkn˛eła Catherine Ruffin.
— Ani troch˛e. Geny to nie cegły, które układa si˛e spokojnie wiedz ˛

ac, ˙ze otrzy-

mamy taki budynek, jaki chcemy. Mo˙zemy co najwy˙zej d ˛

a˙zy´c do stanów opty-

malnych, a potem dopiero sprawdza´c, co wła´sciwie otrzymali´smy. Nie jeste´smy
w stanie przewidzie´c wielu drobiazgów, nie potrafimy kontrolowa´c sprawy na ty-
le, by zapanowa´c nad wszystkimi mo˙zliwymi kombinacjami. Ka˙zdy z naszych
techników jest jakby bogiem, decyduj ˛

acym o ˙zyciu i ´smierci. A niektóre z ich

wyborów s ˛

a na dłu˙zsz ˛

a met˛e dyskusyjne i rodz ˛

a nast˛epne pytania, na które trzeba

odpowiedzie´c.

— Niemo˙zliwe — powiedział Sturtevant, a Catherine Ruffin mu przytakn˛eła.
— Mo˙zliwe, to tylko kwestia pieni˛edzy. Musimy dowiedzie´c si˛e wi˛ecej o ka˙z-

dej ewentualnej zmiennej, by móc dokładniej ustali´c, do czego wła´sciwie zmie-
rzamy.

— Wybiega pan poza porz ˛

adek spotkania, doktorze Livermore — wtr ˛

aciła si˛e

Catherine Ruffin. — Składał ju˙z pan podobne propozycje w przeszło´sci. Spo-
rz ˛

adzono wówczas szacunkowy bud˙zet takich bada´n, odrzucaj ˛

ac propozycj˛e ze

wzgl˛edu na koszty. Jak pan pami˛eta, nie my podj˛eli´smy wówczas t˛e decyzj˛e, ale
Programogenorada. Nic nie zyskamy, marnuj ˛

ac czas na t˛e dyskusj˛e. Musimy po-

rozmawia´c o nowym projekcie, który zamierzam przedstawi´c radzie.

Livermore’a zaczynała bole´c głowa, wyci ˛

agn ˛

ał zatem z kieszeni pudełko z ta-

bletkami, nie zwracaj ˛

ac przy tym zupełnie uwagi na pogr ˛

a˙zon ˛

a ju˙z w rozmowie

pozostał ˛

a dwójk˛e.

*

*

*

Odło˙zywszy słuchawk˛e po rozmowie z doktorem Livermore’em, Leatha

Crabb miała ochot˛e si˛e rozpłaka´c. Całymi tygodniami pracowała po nocach le-
dwo łapi ˛

ac nieco snu, oczy j ˛

a piekły i wstyd jej było nieco za ow ˛

a chwil˛e blisk ˛

a

słabo´sci. Nale˙zała do tych osób, które po prostu nie płacz ˛

a, fakt bycia kobiet ˛

a nie

miał tu wiele do rzeczy. Ale siedemna´scie pora˙zek z rz˛edu, siedemna´scie ´smier-
ci w probówkach, siedemna´scie nieprawdopodobnie drobnych istot, dla których

˙zycie tak naprawd˛e jeszcze si˛e nie zacz˛eło. . . Cierpiała niemal tak bardzo, jakby

chodziło o prawdziwe dzieci.

65

background image

— Tak małe, ˙ze ledwo je wida´c — powiedział Veazy trzymaj ˛

ac jedn ˛

a z odł ˛

a-

czonych od aparatury retort i potrz ˛

asaj ˛

ac, a˙z płyn w ´srodku zachlupotał. — Pewna

jeste´s, ˙ze nie ˙zyje?

— Przesta´n natychmiast — krzykn˛eła Leatha na asystenta, ale zaraz si˛e uspo-

koiła. Zawsze dumna była z tego, jak rozs ˛

adnie potrafi traktowa´c podwładnych. —

Owszem, nie ˙zyje. Sprawdzili´smy wszystko. Zakorkuj retorty, zamro´z i opisz na-
lepkami. Pó´zniej je zbadamy.

Veazy skin ˛

ał głow ˛

a i zabrał szklany pojemnik. Leatha zastanowiła si˛e, co wła-

´sciwie j ˛

a op˛etało, by my´sle´c o tych próbkach jak o ˙zywych dzieciach. To chyba

zm˛eczenie. Rozrastaj ˛

ace si˛e kolonie komórek, którymi si˛e zajmowała, miały w so-

bie równie wiele ˙zycia osobniczego, jak brodawka, która wyrosła jej na grzbiecie
dłoni. Leatha podrapała j ˛

a w zamy´sleniu, stwierdzaj ˛

ac po raz kolejny, ˙ze bardziej

powinna o siebie dba´c. Przystojna i kształtna dziewczyna ledwie po trzydziestce,
o miodowych włosach i kontrastuj ˛

acej z nimi, ciemnej karnacji skóry mogła si˛e

podoba´c. Czupryn˛e jednak nosiła krótk ˛

a, przyci˛et ˛

a niemal przy skórze, twarz nie

zdradzała ani ´sladu makija˙zu, a figura gin˛eła w obszernych fałdach białego, la-
boratoryjnego kitla. Mimo młodego wieku, wokół oczu wida´c ju˙z było pierwsze
zmarszczki pogł˛ebiaj ˛

ace si˛e za ka˙zdym razem, gdy pochylona nad mikroskopem

ogl ˛

adała zabarwion ˛

a kontrastem próbk˛e.

Niepowodzenia martwiły j ˛

a o wiele bardziej, ni˙z si˛e do tego przyznawała.

Przez kilka ostatnich lat program przebiegał bez zakłóce´n, skłaniaj ˛

ac do coraz

bardziej optymistycznego patrzenia w przyszło´s´c, na mo˙zliwo´sci genetyczne dru-
giej generacji. Nie było łatwo pogodzi´c si˛e z niespodziewanymi trudno´sciami. Na-
le˙zało wzi ˛

a´c si˛e za rozwi ˛

azywanie prostych stosunkowo problemów zwi ˛

azanych

z ektogenez ˛

a.

Czyje´s silne ramiona obj˛eły j ˛

a od tyłu, czyje´s dłonie si˛egn˛eły do jej kr ˛

agło´sci,

czyje´s usta ucałowały j ˛

a w kark.

— Nie! — krzykn˛eła zaskoczona, wyrywaj ˛

ac si˛e. Spojrzała do tyłu, rozpozna-

j ˛

ac swego m˛e˙za, który od razu opu´scił ramiona i cofn ˛

ał si˛e o krok.

— Nie ma powodu do zło´sci — powiedział. — Przecie˙z si˛e pobrali´smy, poza

tym jeste´smy tu sami. . .

— Nie w tym rzecz, ˙ze polazłe´s z łapami, Gust. Nie widzisz, ˙ze pracuj˛e? —

rzuciła gniewnie.

Stał przed ni ˛

a zmieszany i jakby ogłupiały; mocno zbudowany, ciemnowło-

sy, o ´sniadej cerze. Wystaj ˛

aca nieco dolna warga przydawała mu troch˛e nad˛ety

wygl ˛

ad.

— Nie musisz tak na mnie patrze´c. Pracuj˛e teraz i nie mam czasu na zabawy.
— Nigdy nie masz czasu. — Rozejrzał si˛e szybko w koło, jak by chciał spraw-

dzi´c, czy nikt nie słyszy. — Co innego było dla ciebie najwa˙zniejsze zaraz po

´slubie. — Zwin ˛

ał dło´n w pi˛e´s´c.

66

background image

— Nie rób tego. — Odsun˛eła si˛e, unosz ˛

ac r˛ece w ge´scie obrony. — Mieli-

´smy dzi´s piekło. Popsuł si˛e zawór dawkuj ˛

acy jeden z hormonów. Za pó´zno to

zauwa˙zyli´smy. Stracili´smy siedemna´scie pojemników. Szcz˛e´sliwie wszystkie we
wczesnym stadium.

— To co za problem? Macie pewnie w lodzie pełno jajeczek i spermy. We´z-

miecie tego troch˛e i zaczniecie od nowa.

— Ale tyle pracy poszło na marne! Tak starannie dobierali´smy geny. . .
— Za to wła´snie wam płac ˛

a. Przynajmniej technicy nie b˛ed ˛

a si˛e nudzi´c. Po-

słuchaj, a mo˙ze by´smy tak zapomnieli na moment o pracy i wybrali si˛e gdzie´s
wieczorem? Chod´zmy do Starego Miasta. Słyszałem o pewnej knajpce, gdzie ma-
j ˛

a szałowe ˙zarcie i muzyk˛e. U Sharma. . .

— Nie mogliby´smy pó´zniej o tym porozmawia´c? To nie jest chwila. . .
— Rany boskie, nigdy ci nie pasuje. Masz czas do namysłu do siedemnastej

trzydzie´sci. Przyjd˛e po ciebie.

Pchn ˛

ał gwałtownie drzwi, ale automaty nie pozwolił mu nimi trzasn ˛

a´c. Co´s,

nie miał poj˛ecia co wła´sciwie, znikn˛eło z ich ˙zycia. Owszem, kochał Leath˛e i ona
kochała jego, tego był pewien, niemniej co´s si˛e zmieniło. Oboje pracowali i ni-
gdy przedtem nie powodowało to mi˛edzy nimi zadra˙znie´n. Przywykli do tego, ˙ze
czasem bywały takie noce, które ka˙zde z nich sp˛edzało w skupieniu przy swoim
biurku. Nad ranem łyk kawy spłukuj ˛

acej zm˛eczenie, łó˙zko, chwila miło´sci. To

wszystko odeszło i zastanawiał si˛e, dlaczego. Wszedł do najbli˙zszej windy.

— Pi˛e´cdziesi ˛

ate — zawołał, a drzwi si˛e zamkn˛eły i kabina ruszyła łagodnie.

Powinni wybra´c si˛e gdzie´s dzisiaj, ten wieczór na pewno b˛edzie inny.

Dopiero gdy wysiadł, przekonał si˛e, ˙ze jest na niewła´sciwym pi˛etrze. To było

pi˛etnaste, nie pi˛e´cdziesi ˛

ate. Z jakich´s powodów dekoder głosu komputera win-

dy mylił zawsze te dwa numery. Zanim zd ˛

a˙zył zawróci´c, drzwi si˛e zamkn˛eły.

Zauwa˙zył dwóch starców spogl ˛

adaj ˛

ach nieprzychylnie w jego kierunku. To pi˛etro

nale˙zało do gerontów. Nie czekaj ˛

ac na nast˛epn ˛

a wind˛e, pospiesznie ruszył koryta-

rzem. Wsz˛edzie w koło kr˛ecili si˛e starzy ludzie. Niektórzy st ˛

apali powoli, szuraj ˛

ac

nogami, inni jechali na samobie˙znych wózkach. Patrzył przed siebie, by unikn ˛

a´c

ich spojrze´n. Nie lubiano tu młodych.

Gust ze zło´sci ˛

a pomy´slał o tych wszystkich starcach zajmuj ˛

acych miejsce

w jego nowiutkim budynku. I zaraz po˙załował tej my´sli. To nie był jego budynek,
doło˙zył tylko swoj ˛

a cz ˛

astk˛e, nale˙z ˛

ac do zespołu projektantów, który przypadkiem

pozostał na czas budowy. Geronci mieli wszelkie prawo tu przebywa´c, ostatecznie
to był równie˙z i ich dom. Tak, całkiem udany kompromis. Nowe Miasto zostało
zaprojektowane z my´sl ˛

a o przyszło´sci, ale ta jakby oci ˛

agała si˛e z nadej´sciem.

Ostatecznie wszystko niemal mo˙zna przyspieszy´c w tym ´swiecie, oprócz tempa
wzrostu organizmu. Dziewi˛e´c miesi˛ecy musi min ˛

a´c od zapłodnienia do narodzin,

niezale˙znie, czy rzecz dzieje si˛e w probówce, czy w łonie kobiety. Potem długie

67

background image

lata dzieci´nstwa i szybkie pokwitanie. Głupot ˛

a byłoby marnowa´c powierzchni˛e

miasta przez tyle czasu i pozwala´c, by całe pi˛etra stały puste.

Zasiedlono tu zatem gerontów, stoj ˛

ace nad grobem odpadki wyplute przez

przeludniony ´swiat. Geriatrzy utrzymywali ich wci ˛

a˙z przy ˙zyciu, pozwalaj ˛

ac sta-

rze´c si˛e w gromadzie tym ostatkom nader licznych pokole´n. Ci tutaj mieli ju˙z
mniej dzieci, ni˙z bywało w ich własnych rodzinach, i jeszcze mniej wnuków. Był
to rezultat głodu, chorób i coraz paskudniejszego klimatu. Oczywi´scie, zmiana
nie zaszła dobrowolnie, w innych warunkach nie ró˙zniliby si˛e od innego dowol-
nego pokolenia w historii ludzko´sci. Byli podobnie samolubni, skłonni uwa˙za´c,

˙ze je´sli Ziemi grozi przeludnienie, to trudno, ale niech przynajmniej stanie si˛e to

za spraw ˛

a moich dzieci!

Przełom w geriatrii i farmakologii zaowocował ostatecznie wynalezieniem

najlepszej marchewki, jak ˛

a kiedykolwiek podsuni˛eto osiołkowi ludzko´sci. Im

mniej b˛edziesz miał dzieci, tym dłu˙zej po˙zyjesz, tym lepiej zajm ˛

a si˛e tob ˛

a fachow-

cy — geriatrzy. Przyrost naturalny spadł do zera niemal z dnia na dzie´n. Skłonni
dotychczas do spontanicznego mno˙zenia si˛e ludzie postanowili, ˙ze skoro maj ˛

a si˛e

ju˙z tłoczy´c na tej planecie, to zadowol ˛

a si˛e własnym towarzystwem, a dzieci mog ˛

a

poczeka´c. ˙

Zycie, owszem, ale własne, skoro mo˙zna je a˙z tak wydłu˙zy´c.

Skutkiem tego ka˙zde dziecko z nast˛epnego pokolenia oprócz matki i ojca mia-

ło cał ˛

a mas˛e krewnych w nader podeszłym wieku. Na przeci˛etne mał˙ze´nstwo

przypadało dziesi˛eciu do pi˛etnastu samotnych starców. Młode pokolenie nie miało
za co utrzymywa´c antenatów, nie miało te˙z ich gdzie podzia´c. Byli zatem ci˛e˙za-
rem dla rz ˛

adu. Trzeba jednak przyzna´c, ˙ze z roku na rok wydawano na nich coraz

mniej pieni˛edzy, pomimo cudów medycyny bowiem, pokolenie to jednak wymie-
rało.

Gdy zacz˛eto budowa´c nowoczesne miasta przeznaczone dla nowych, nauko-

wo zaplanowanych pokole´n, postanowiono czasowo ulokowa´c w nich gerontów.
Stosunkowo niedu˙zym kosztem mo˙zna było zapewni´c im tam godziwe warunki

˙zycia, najlepsz ˛

a ˙zywno´s´c i opiek˛e medyczn ˛

a. ˙

Zycie w dawnych miastach stało

si˛e o wiele wygodniejsze, gdy wyeliminowano z ich społeczno´sci starzej ˛

ac ˛

a si˛e

i gorzkniej ˛

ac ˛

a wi˛ekszo´s´c. Leki geriatryczne działały całkiem dobrze, ale tylko do

chwili uko´nczenia stu pi˛e´cdziesi˛eciu lat. Dało to podstawy do opracowania długo-
falowego planu, eufemistycznie okre´slaj ˛

acego zjawisko jako „wymian˛e pokole´n”.

Słowa „wymieranie” wołano unika´c. Gdy zatem obecni mieszka´ncy tych pi˛eter
„ulegn ˛

a wymianie” i zostan ˛

a pochowani w dowolnie wybranym miejscu, b˛ed ˛

a

mogli wprowadzi´c si˛e tu młodzi. Czysta sprawa, przykład wspaniałej organizacji.

Mo˙zna było tak my´sle´c, dopóki unikało si˛e poziomów zamieszkanych przez

starców.

Patrz ˛

ac wci ˛

a˙z przed siebie, Gust przemykał pełni ˛

acym funkcje ulicy kory-

tarzem, nie zwracaj ˛

ac uwagi ani na sauny, ani na ła´znie czy tropikalne ogrody

i piaszczyste pla˙ze, które mijał po obu stronach. No i na ludzi. Z ulg ˛

a powitał

68

background image

znajomy widok nast˛epnego zespołu wind. Gdy tylko drzwi si˛e zamkn˛eły, hiper-
poprawnie wymówił „pi˛e´cdziesi ˛

at”.

*

*

*

Do ko´nca długachnego korytarza dotarł w chwili, gdy jego zmiana ko´nczyła

ju˙z prac˛e. Dalej, w blasku przymocowanych do wysokich stojaków reflektorów,
wida´c było nagi beton ze ´sladami szalunku.

— Mamy kłopoty z maszyn ˛

a, panie Crabb — przywitał go majster. Ci ludzie

wychowali si˛e w ´swiecie, w którym maszyny nie zawodziły i drobna nawet usterka
mocno ich frustrowała.

— Zajm˛e si˛e tym. Jak zbiornik?
— Napełniony do połowy. Opró˙zni´c?
— Nie trzeba. Sam sprawdz˛e, zanim wezw˛e serwis.
Wszystkie silniki maszyny zostały kolejno wył ˛

aczone i w sztucznej jaskini

zapadła intensywna cisza. Gło´sne kroki brygady oddalały si˛e coraz bardziej, a˙z
umilkły i one, i odgłosy rozmów. Gust został sam. Wspi ˛

ał si˛e po drabince na

szczyt masywnej maszyny do układania podłóg i wł ˛

aczył komputer. Zarz ˛

adził

kontrol˛e podzespołów, która nie wykazała ˙zadnego uszkodzenia. Te na wpół inte-
ligentne maszyny potrafiły doskonale analizowa´c własn ˛

a kondycj˛e i sygnalizowa´c

niesprawno´s´c, ale czasem zawodziły, nie mog ˛

ac poradzi´c sobie z jak ˛

a´s usterk ˛

a lub

wr˛ecz jej rozpozna´c. Gust wył ˛

aczył komputer i uruchomił maszyn˛e.

Urz ˛

adzenie o˙zyło z przytłumionym łoskotem i zadr˙zało. Wi˛ekszo´s´c kontrolek

zapłon˛eła na czerwono, zmieniaj ˛

ac kolejno barw˛e na zielon ˛

a, w miar˛e gdy o˙zy-

wały kolejne podzespoły. Gdy zazieleniła si˛e równie˙z kontrolka gotowo´sci, Gust
zerkn ˛

ał na ekran po prawej, gdzie wida´c było betonow ˛

a posadzk˛e pod maszyn ˛

a.

´Swie˙zo poło˙zona powierzchnia podłogi ko´nczyła si˛e jak no˙zem uci ˛ał. Cofn ˛ał ma-

chin˛e kilka stóp, by o˙zywi´c sensory, potem ruszył naprzód z szybko´sci ˛

a robocz ˛

a.

Gdy tylko dotarł z powrotem do kraw˛edzi, urz ˛

adzenie wznowiło prac˛e, samo-

dzielnie kontroluj ˛

ac skład mieszanki i szlak wylewania nawierzchni. Operatorowi

pozostawało tylko wł ˛

aczenie go na pocz ˛

atku i wył ˛

aczenie pod koniec. Gust jak

zahipnotyzowany wpatrywał si˛e w gład´z nowej podłogi, nie dostrzegaj ˛

ac ˙zadnych

niedokładno´sci. Praca była całkiem miła i prosta, a przy tym wa˙zna i potrzebna.

Na pulpicie zapaliła si˛e czerwona lampka, rozległ si˛e brz˛eczyk. Gust zamrugał

oczami, dostrzegaj ˛

ac przez moment na ekranie co´s ciemnego, co zaraz znikn˛eło

z pola widzenia. Zatrzymał maszyn˛e i cofn ˛

ał j ˛

a o dobre dziesi˛e´c stóp, po czym

wył ˛

aczył całkowicie zasilanie i zszedł na dół. Plastikowa powierzchnia była jesz-

cze ciepła i Gust szybko przebiegł na beton. Na skraju nowej podłogi widniała
szeroka, mierz ˛

aca około stopy luka, zupełnie jakby w mieszance znalazła si˛e ba´n-

ka powietrza. Wygl ˛

ada na to, ˙ze gównomiot pierdn ˛

ał, pomy´slał. Technicy łatwo

69

background image

sobie z tym poradz ˛

a. Nagrał na memoreksie informacj˛e, by ich zawezwa´c, zgasił

wszystkie ´swiatła prócz awaryjnych i poszedł do wind. Bardzo starannie podał
numer pi˛etra.

*

*

*

Doktor Livermore i Leatha pochylali si˛e nad stołem laboratoryjnym, wyra´znie

czym´s zafrapowani. Gust podszedł cicho, by nie przeszkadza´c.

— Najbardziej obiecuj ˛

ace były te tutaj nowe odkształcenia ła´ncucha — po-

wiedziała Leatha. — Szczególnie w przypadku Reilly-Stone. Nie wiem, ile czasu
zaj˛eła komputerowi wst˛epna selekcja i symulacja, ale tylko to jedno zapłodnione
jajeczko musiało pochłon ˛

a´c technikom kilkaset godzin.

— Troch˛e to dziwne.
— Zapewne, ale był to pierwszy wielokrotny podział krzy˙zowy Bershocka,

a wiadomo, jak z tym niełatwo.

— Owszem. Nast˛epnym razem pójdzie lepiej. Prosz˛e przekaza´c im wyniki

bada´n, zaznaczaj ˛

ac bł˛edy. Niech zaczn ˛

a prac˛e z materiałem rezerwowym. Cze´s´c,

Gust, nie słyszałem, jak wszedłe´s.

— Nie chciałem przeszkadza´c.
— Nie przeszkadzasz. Ju˙z sko´nczyli´smy. Stracili´smy dzi´s par˛e retort.
— Słyszałem. Wiesz ju˙z, dlaczego?
— Gdybym wszystko wiedział, byłbym Bogiem. Leatha spojrzała zdziwiona

na starszego pana.

— Ale˙z doktorze, przecie˙z ustalili´smy ju˙z, co zabiło embriony. Zawiódł zawór

dawkuj ˛

acy. . .

— Ale czemu zawiódł? S ˛

a rzeczy, które pozostaj ˛

a nadal poza barier ˛

a pozna-

nia. . .

— Wybieramy si˛e do Starego Miasta, doktorze — oznajmił Gust, pragn ˛

ac jak

najszybciej przerwa´c te nazbyt dla niego abstrakcyjne rozwa˙zania.

— Nie zatrzymuj˛e was. Tylko nie przywleczcie ze sob ˛

a jakiej´s infekcji, dobra?

Livermore odwrócił si˛e, by odej´s´c, ale drzwi otworzyły si˛e, nim zd ˛

a˙zył zrobi´c

cho´c jeden krok. W progu stan ˛

ał młody m˛e˙zczyzna i spojrzał na nich w milczeniu.

Wszedł w ko´ncu, nadal milcz ˛

ac, a napi˛ete rysy jego twarzy sprawiały, ˙ze nikt

z obecnych tak˙ze nie kwapił si˛e odezwa´c. Drzwi zamkn˛eły si˛e za nim.

— Doktorze Livermore, Leatho Crabb, Gu´scie Crabb, przybyłem, by si˛e z wa-

mi zobaczy´c — odezwał si˛e nieznajomy, patrz ˛

ac kolejno na obecnych. — Nazy-

wam si˛e Blalock.

Livermore’owi wyra´znie nie spodobało si˛e takie powitanie.
— Prosz˛e skontaktowa´c si˛e z moj ˛

a sekretark ˛

a. Umówi pana. Teraz jestem za-

j˛ety. — Znów chciał odej´s´c, ale Blalock powstrzymał go uniesieniem r˛eki. Rów-
nocze´snie wydobył z kieszeni cienki portfel.

70

background image

— Wolałbym porozmawia´c z panem natychmiast, doktorze. Oto mój iden-

tyfikator.

˙

Zeby wyj´s´c, Livermore musiałby teraz odepchn ˛

a´c m˛e˙zczyzn˛e. Zatrzymał si˛e

i zerkn ˛

ał na złot ˛

a odznak˛e.

— FBI. Czego, u diabła, pan tu szuka?
— Zabójcy. — Zapadła pełna zdumienia cisza. — Mog˛e wam powiedzie´c

tylko tyle, ˙ze jeden z pracuj ˛

acych w laboratorium techników jest naszym agentem.

Regularnie melduje Waszyngtonowi, jak przebiega realizacja projektu. Oczekuj˛e,

˙ze nie przeka˙zecie tej informacji nigdzie dalej.

— W´scibski szpieg! — Livermore był ju˙z zły.
— Niezupełnie. Rz ˛

ad zainwestował w ten projekt powa˙zne sumy i oczekuje,

˙ze rzecz si˛e powiedzie. Poza tym nale˙zy strzec pieni˛edzy podatników. Pierwszy

tydzie´n po dokonaniu zapłodnienia charakteryzuje si˛e u was du˙z ˛

a liczb ˛

a niepowo-

dze´n.

— To tylko wypadki przy pracy — powiedziała Leatha i zamilkła, oblewaj ˛

ac

si˛e rumie´ncem pod zimnym spojrzeniem Blalocka.

— Naprawd˛e? My jeste´smy innego zdania. W Stanach Zjednoczonych s ˛

a jesz-

cze cztery inne nowe miasta, w których podobne zespoły pracuj ˛

a nad projektami

zbie˙znymi z waszym. Te˙z zdarza im si˛e straci´c jakie´s obiekty testowe, ale nigdy
tyle, ile ginie ich u was.

— Kilka mniej, kilka wi˛ecej, to bez znaczenia — stwierdził Livermore. —

Wszystko jest spraw ˛

a przybli˙ze´n i statystyki.

— Zapewne, doktorze, przynajmniej gdy chodzi o drobne ró˙znice. Ale wasz

współczynnik wypadkowo´sci jest dziesi˛eciokrotnie wy˙zszy ni˙z w innych labora-
toriach. Tam, gdzie inni notuj ˛

a jedn ˛

a pora˙zk˛e, wy podajecie w sprawozdaniu dzie-

si˛e´c. Zatem nie jestem tu przypadkiem. Poniewa˙z to pan wła´snie odpowiedzialny
jest za realizacj˛e projektu, oczekuj˛e od pana upowa˙znienia do swobodnego poru-
szania si˛e po terenie laboratorium i rozmów ze wszystkimi zatrudnionymi.

— Moja sekretarka ju˙z wyszła. Prosz˛e zgłosi´c si˛e rano. . .
— Mam ju˙z wypisany odpowiedni formularz. Potrzebuj˛e jedynie pa´nskiego

podpisu.

Livermore zło´scił si˛e teraz bardziej na pokaz, ni˙z naprawd˛e.
— Nie pozwol˛e na to, by kto´s podbierał druki z mojego biura. Nie pozwol˛e. . .
— Prosz˛e si˛e nie unosi´c, doktorze. W papier firmowy zaopatruje was rz ˛

adowa

drukarnia. Dla ułatwienia sprawy wzi ˛

ałem od nich par˛e kartek. Teraz pan utrudnia.

To ostatnie nieco utemperowało doktora, który zaj ˛

ał si˛e poszukiwaniem pióra,

by podpisa´c dokument. Gust i Leatha patrzyli z boku, nie maj ˛

ac poj˛ecia, co zrobi´c.

Blalock zło˙zył papier i schował go z powrotem do kieszeni.

— B˛ed˛e chciał jeszcze z pa´nstwem porozmawia´c — powiedział i wyszedł.

Livermore poczekał, a˙z drzwi si˛e za nim zamkn ˛

a, po czym tak˙ze wyszedł. Bez

słowa.

71

background image

— Co za typ — mrukn˛eła Leatha.
— Niech sobie b˛edzie jaki chce, ale je´sli ma racj˛e? Czy te wasze retorty s ˛

a

podatne na sabota˙z?

— I to jak!
— Ale czemu kto´s miałby to robi´c? Nie rozumiem. Jakkolwiek spojrze´c, nie

widz˛e ˙zadnego sensownego powodu.

— To ju˙z zmartwienie Blalocka, za to mu płac ˛

a. Ja za´s mam za sob ˛

a m˛ecz ˛

acy

dzie´n, jestem głodna i najbardziej interesuje mnie perspektywa obiadu. Id´z ju˙z
mo˙ze do domu i wyjmij cokolwiek z zamra˙zalnika. Doł ˛

acz˛e do ciebie za par˛e

chwil, tylko sko´ncz˛e testy.

— Rozumiem, ˙ze najciekawszy etap naszego mał˙ze´nstwa dobiegł ko´nca —

warkn ˛

ał niemal Gust. — Zapomniała´s, ˙ze zapraszałem ci˛e na obiad do Starego

Miasta.

— To nie tak. . . — powiedziała Leatha, ale umilkła, rozumiej ˛

ac, ˙ze w słowach

m˛e˙za jest jednak nieco racji. Najpierw pochłaniaj ˛

aca j ˛

a bez reszty praca, teraz po-

jawienie si˛e Blalocka. . . Dała spokój testom, uprz ˛

atn˛eła stół i zdj˛eła fartuch, pod

którym miała prost ˛

a, ciemnoszar ˛

a sukienk˛e z cienkiego materiału, wystarczaj ˛

aco

przewiewn ˛

a jak na klimatyzowane wn˛etrze Nowego Miasta.

— Je´sli na dworze jest zimno, b˛ed˛e musiała wzi ˛

a´c jeszcze płaszcz.

— Jasne, ˙ze jest zimno, wci ˛

a˙z mamy marzec. Ale wyprowadziłem ju˙z samo-

chód i wrzuciłem do ´srodka twój ciepły płaszcz. Mój zreszt ˛

a te˙z.

W milczeniu zjechali wind ˛

a na parking, gdzie na podje´zdzie czekał na nich

kopulasty samochód. Góra odsun˛eła si˛e gładko. Zanim wsiedli, wło˙zyli cieplejsze
okrycia, a uruchomiwszy elektryczny silnik, Gust wł ˛

aczył ogrzewanie. Samochód

pomrukuj ˛

ac skierował si˛e ku wrotom, które otworzyły si˛e automatycznie. Trzeba

było poczeka´c jeszcze chwil˛e w ´sluzie, nim wewn˛etrzne wrota si˛e zamkn ˛

a i otwo-

rz ˛

a zewn˛etrzne; w ko´ncu wyjechali na pochył ˛

a ramp˛e wiod ˛

ac ˛

a do Starego Miasta.

Dawno tu nie zagl ˛

adali i zmiany wprost rzucały si˛e w oczy. Ulice były peł-

ne dziur i brudne, ze szpar w nawierzchni sterczały martwe ´zd´zbła trawy, przy
kraw˛e˙znikach walały si˛e papiery. Przeje˙zd˙zaj ˛

ac przez pusty parking wznie´sli ca-

ł ˛

a chmur˛e kurzu. Leatha zapadła si˛e w siedzenie i trz˛esła si˛e z zimna, chocia˙z

ogrzewanie nastawione było na max. Mijane budynki, szczególnie te drewniane,
wygl ˛

adały na chyl ˛

ace si˛e ku upadkowi, gdzieniegdzie widniały w szarym zmierz-

chu poszarzałe drzewa, gołe jak szkielety. Gust, który kierował si˛e nazwami ulic,
zgubił raz drog˛e, ale ostatecznie ujrzeli jaskrawy neon SHARM’S. Albo przybyli
za wcze´snie, albo interes nie szedł tu najlepiej, udało im si˛e bowiem bez problemu
zaparkowa´c przed samymi drzwiami. Nie chc ˛

ac czeka´c na ulicy, Leatha pobiegła

do wej´scia, podczas gdy Gust zamykał samochód. Zaraz za progiem powitał ich
wła´sciciel lokalu.

72

background image

— Dobry wieczór — u´smiechn ˛

ał si˛e ze sztuczn ˛

a uprzejmo´sci ˛

a. Był to wysoki,

szeroki w barach Murzyn w l´sni ˛

acym, wschodnim kaftanie i czerwonym fezie. —

Akurat mam stolik dla pa´nstwa, przy samej scenie.

— Idealnie — zgodził si˛e Gust.
Łatwo było zrozumie´c wylewn ˛

a go´scinno´s´c Sharma. W restauracji była jesz-

cze tylko jedna para. W powietrzu unosiły si˛e ci˛e˙zkie wonie dochodz ˛

ace z kuch-

ni. Mo˙zna było z nich wywnioskowa´c, ˙ze tłuszczu na patelniach nie zmieniano
od wielu dni. Obrus przypominał lekko spran ˛

a kart˛e da´n, prezentuj ˛

ac ˛

a menu od

chwili zało˙zenia lokalu.

— Co´s do picia?
— Tak, co pan proponuje?
— Mo˙ze mi pan zaufa´c, najlepsza b˛edzie Krwawa Mary z tequill ˛

a, specjalno´s´c

zakładu. Przynios˛e cały dzbanek.

Musiał ju˙z wszystko mie´c gotowe, pojawił si˛e bowiem po chwili z tac ˛

a, dzban-

kiem i dwiema kartami da´n pod pach ˛

a. Nalał im drinki, przy okazji przygotował

szklaneczk˛e i dla siebie, po czym przysiadł si˛e do ich stolika. Panuj ˛

aca tu atmos-

fera działała wybitnie odpr˛e˙zaj ˛

ace.

— Na zdrowie — powiedział. Wypili. Leatha ledwie umoczyła wargi i szybko

odstawiła szklank˛e, ale Gust poci ˛

agn ˛

ał całkiem niezły łyk.

— Znakomite, nigdy jeszcze czego´s takiego nie piłem. A jakie s ˛

a inne spe-

cjalno´sci zakładu?

— Wszystko jest tu warte uwagi. Moja ˙zona jest wspaniała, gdy chodzi o ja-

kiekolwiek jedzenie zgodne z ró˙znymi wymogami religijnymi. Mamy czarn ˛

a fa-

sol˛e i ciasto kukurydziane, koszerne hot-dogi i gotowan ˛

a fasolk˛e bosto´nsk ˛

a. Pro-

sz˛e wybiera´c. Zaraz b˛edzie muzyka, a za pół godziny zata´nczy Aikane. Drinki na
koszt firmy.

— To bardzo miłe z pana strony — stwierdził Gust, znów si˛egaj ˛

ac po szkla-

neczk˛e.

— Nie jest to całkiem bezinteresowne. Chciałbym si˛e czego´s od pana dowie-

dzie´c, panie Crabb. W ubiegłym tygodniu widziałem pana w telewizji w progra-
mie o Nowym Mie´scie. Fajne miejsce, pomy´slałem sobie. Jak pan s ˛

adzi, czy nie

dałoby si˛e tam otworzy´c interesu? — Wychylił swojego drinka i zaraz nalał na-
st˛epnego, dopełniaj ˛

ac tak˙ze i ich szklaneczki.

— W zasadzie trudno powiedzie´c.
— Wszystko jest trudne, prosz˛e pana. Najłatwiej jest ˙zy´c tutaj, gdzie mo˙zna

zdechn ˛

a´c z nudów. Ja chc˛e czego´s wi˛ecej. Wszyscy lubi ˛

a koszerne ˙zarcie. Ge-

ronci, bo to przypomina im dawne czasy, a dzieciaki, bo im smakuje. Ludzie ze
Starego Miasta nie jedz ˛

a wiele, brakuje im grosza. Zatem trzeba zmieni´c pole

działania. Nowe Miasto to jest dobre miejsce. Jakie s ˛

a wymogi?

— Mog˛e sprawdzi´c. Ale sam pan rozumie, panie Sharm. . .
— Po prostu Sharm. To moje imi˛e.

73

background image

— Rozumiesz, ˙ze geronci wymagaj ˛

a specjalnej diety. Jedzenie dla nich pod-

lega szczególnym obostrzeniom sanitarnym. . .

— Tutaj nie ma robactwa. ˙

Zadna kontrola nic nie znalazła.

— Nie w tym rzecz. ˙

Zeby było jasne, oni potrzebuj ˛

a naprawd˛e szczególnych

diet, bo dla nich to cz˛e´s´c kuracji. Ich jedzenie przygotowuje si˛e praktycznie w la-
boratoriach. . .

Przerwało im nagłe dudnienie b˛ebnów w wykonaniu osobliwie zgaszonego In-

dianina, który sko´nczywszy b˛ebnienie wojenne, wł ˛

aczył ta´sm˛e i zacz ˛

ał dokłada´c

swój rytm do starej izraelskiej piosenki ludowej. Wychodziło mu nawet nie´zle, ale
za gło´sno.

— A co z młodszymi? — krzykn ˛

ał do nich Sharm. — Takimi jak wy. Przyje˙z-

d˙zacie a˙z tutaj na koszerne ˙zarcie. Nie byłoby wygodniej mie´c je pod r˛ek ˛

a?

— Takich jak my jest jeszcze niewielu. Tylko technicy i ekipy budowlane. Nie

urodziło si˛e jeszcze nawet dziesi˛e´c procent tych dzieci, dla których to wszystko
zbudowano. Nie s ˛

adz˛e, by było nas do´s´c, ˙zeby ci˛e utrzyma´c. Mo˙ze pó´zniej.

— Taak, pó´zniej. Cudownie. Czekaj dwadzie´scia lat. — Sharm posmutniał

i nalał sobie ostatki z dzbanka. Po kłopotliwej chwili milczenia w ko´ncu wstał
niech˛etnie, by powita´c nast˛epnego klienta.

Oboje zamówili półmiski z małymi porcjami wszystkich tutejszych przysma-

ków oraz butelk˛e wina, jako ˙ze Leatha nie gustowała w Krwawej Mary. Zza kulis
wybiegła ciemnoskóra dziewczyna, pochodz ˛

aca zapewne z Hawajów, i z umiar-

kowanym entuzjazmem wykonała taniec hula. Gust spogl ˛

adał na ni ˛

a z niezdrow ˛

a

fascynacj ˛

a, poza nadwag ˛

a miała bowiem na sobie jedynie wyleniała spódniczk˛e

z trawy, a jej próby podskakiwania w trakcie pl ˛

asów groziły zawaleniem si˛e sceny.

— Wulgarne — stwierdziła Leatha, wycieraj ˛

ac serwetk ˛

a oczy, które zaszły

łzami po nazbyt du˙zej ilo´sci chrzanu nało˙zonego na kawałek faszerowanej ryby.

— Nie a˙z tak bardzo. — Gust poło˙zył r˛ek˛e na jej kolanie pod stołem. Odsun˛eła

je, nie zmieniaj ˛

ac wyrazu twarzy.

— Nie przy ludziach.
— Oraz w ˙zadnej innej sytuacji! Do cholery, Lea, co si˛e z nami porobiło? Co

z naszym zwi ˛

azkiem? W porz ˛

adku, oboje pracujemy, to normalne, ale co z na-

szym ˙zyciem prywatnym? Co z dzieckiem?

— Ju˙z o tym rozmawiali´smy. . .
— I tyle z tego wyszło, ˙ze powiedziała´s nie. Słuchaj, kochanie, przecie˙z nie

próbuj˛e cofn ˛

a´c ci˛e do ´sredniowiecza, kiedy to jeden dzieciak przy piersi, drugi na

r˛eku, a nast˛epny ju˙z w brzuchu. Kobiety nie ryzykuj ˛

a teraz niczym przy porodzie,

ale wci ˛

a˙z s ˛

a kobietami, na Boga! Nic nie zmieniło ich płci. Owszem, wiele par

nie chce mie´c dzieci, to ich sprawa. Ale wiem te˙z, ˙ze oddawanie niemowl ˛

at do

˙złobka daje wiele swobody. S ˛

a równie˙z i tacy, którzy sami wychowuj ˛

a dzieci,

a po odpowiednich zastrzykach matki mog ˛

a nawet karmi´c je piersi ˛

a.

— Chyba nie s ˛

adzisz, ˙ze mogłabym si˛e zgodzi´c na co´s takiego?

74

background image

— Nie prosz˛e ci˛e a˙z o tyle, skoro tak to widzisz. Zapewniam ci˛e jednak, ˙ze

nie jest to nawet w połowie tak okropne, jak — s ˛

adz ˛

ac po twoim tonie — wyobra-

˙zasz sobie. Chc˛e jedynie, by´s zastanowiła si˛e nad urodzeniem dziecka. Chciałbym

mie´c syna. Mogliby´smy sp˛edza´c z nim wieczory i weekendy. To byłoby zabawne.

— Z pewno´sci ˛

a nie dla mnie.

Gust miał ju˙z gotow ˛

a odpowied´z, która niechybnie dolałaby oliwy do ognia,

daj ˛

ac pocz ˛

atek kłótni pełnej gorzkich ˙zalów i wyrzutów. Zanim jednak zdołał

cokolwiek odwarkn ˛

a´c, Lea chwyciła go za ramie.

— Gust, zobacz, tam przy stoliku w rogu, czy to nie jest ten sam facet, który

nachodził nas w laboratorium?

— Blalock? Faktycznie, podobny, ale w tym super — romantycznym o´swie-

tleniu trudno co´s pewnego powiedzie´c. A co to ma do rzeczy!

— Nie rozumiesz? Je´sli te˙z tu przyszedł, to musiał nas ´sledzi´c! Mo˙ze s ˛

adzi,

˙ze to my jeste´smy odpowiedzialni za te wszystkie wypadki.

— Masz zbyt bujn ˛

a wyobra´zni˛e. Mo˙ze po prostu te˙z lubi koszern ˛

a kuchni˛e.

Wygl ˛

ada jak kto´s, kto jada tylko takie rzeczy.

Ale czemu tu przyszedł? Je´sli po to, by ich zaniepokoi´c, to mu si˛e udało.

Leatha odsun˛eła talerz, Gust te˙z stracił nagle apetyt. Poprosił o rachunek. Bez
humorów wbili si˛e w płaszcze i wyszli w chłodn ˛

a noc, mijaj ˛

ac w milczeniu spo-

gl ˛

adaj ˛

acego na nich oskar˙zycielsko Sharma, który zrozumiał ju˙z, ˙ze jakkolwiek

by tego pragn ˛

ał, nigdy nie b˛edzie mu dane zamieszka´c w Nowym Mie´scie.

*

*

*

Ju˙z kiedy´s, dawno temu, Catherine Ruffm opracowała sobie prosty plan, ma-

j ˛

acy umo˙zliwi´c jej karier˛e zawodow ˛

a. Plan ten nie opierał si˛e na rutynowym po-

konywaniu kolejnych szczebli awansu. Bardzo wcze´snie odkryła, ˙ze posiada wy-
bitnie ´scisły umysł, zdolny do zapami˛etywania olbrzymiej ilo´sci danych. Było to
nader pomocne, wymagało jednak powolnego i skrupulatnego przyswajania so-
bie wiadomo´sci w ciszy i skupieniu — warunkach nieosi ˛

agalnych na co dzie´n.

Zostawanie po godzinach nie było ˙zadnym rozwi ˛

azaniem. Telefon wci ˛

a˙z dzwo-

nił, a zm˛eczenie dopełniało reszty. Trudno było równie˙z przysi ˛

a´s´c w domu, gdzie

współmieszka´ncy — typowe nocne marki — nie mieli ani krzty zrozumienia dla
podobnych jej rannych ptaszków. Gotowi byli na wiele po´swi˛ece´n, ale wstanie do
pracy cho´cby o pi˛e´c minut wcze´sniej przerastało ich mo˙zliwo´sci. Obecnie zjawia-
ła si˛e zatem w biurze o siódmej rano, wykorzystuj ˛

ac jak najpełniej długie chwile

ciszy, dziel ˛

ace j ˛

a od pojawienia si˛e pozostałych pracowników. Rozwi ˛

azanie oka-

zało si˛e praktyczne i skuteczne. Przywykła do wczesnoporannej samotno´sci tak
bardzo, ˙ze gotowa była patrze´c wówczas na ka˙zdego, kto prócz niej kr˛eciłby si˛e
po laboratorium, jak na intruza.

75

background image

Tego ranka znalazła na biurku wypisan ˛

a na maszynie notatk˛e, której wieczo-

rem z pewno´sci ˛

a nie było:

Czekam na pani ˛

a przy retortach. Pilne. R. Livermore.

Była zdumiona zarówno tonem, jak i samym faktem pojawienia si˛e takiej in-

formacji. Oburzyło j ˛

a równie˙z nieco, ˙ze kto´s ´smiał zjawi´c si˛e w pracy przed ni ˛

a.

Najpewniej doktor sp˛edził tu cał ˛

a noc; personel naukowy cz˛esto praktykował po-

dobne rzeczy, mimo ˙ze administracja stanowczo zabraniała tego, zamykaj ˛

ac drzwi

na klucz. Skoro jednak sprawa była tak pilna, lepiej b˛edzie si˛e pospieszy´c, nawet
je´sli doktor zagalopował si˛e z tym wezwaniem. Czas na zaj˛ecia własne b˛edzie
potem. Schowała wypchan ˛

a torebk˛e do szuflady biurka i skierowała si˛e do wind.

Pi˛etro laboratoriów wydawało si˛e puste, podobnie jak biuro. K ˛

atem oka zare-

jestrowała jakie´s poruszenie i odwróciła si˛e, spogl ˛

adaj ˛

ac na drzwi prowadz ˛

ace do

pomieszczenia z retortami. Były zamkni˛ete, ale miała wra˙zenie, ˙ze jeszcze chwil˛e
temu uchyliły si˛e nieco. Mo˙ze Livermore wszedł, by tam na ni ˛

a zaczeka´c? Gdy

zrobiła krok w ich kierunku, usłyszała ostry brz˛ek tłuczonego szkła. D´zwi˛ek po-
wtórzył si˛e raz i drugi, niemal równocze´snie rozległ si˛e w oddali gło´sny dzwonek
alarmu. Zastygła na chwil˛e, zdumiona. Ktokolwiek był w ´srodku, rozbijał wła´snie
aparatur˛e. Retorty! Niemal biegiem dopadła drzwi i otworzyła je gwałtownie.

Podłog˛e za´scielało szkło ze zniszczonych retort, ale nikogo nie było. Rozejrza-

ła si˛e, przera˙zona rozmiarami zniszczenia i nagł ˛

a zagład ˛

a tak wychuchanych za-

l ˛

a˙zków ˙zycia. Ledwie widoczne pod mikroskopem wielokomórkowe organizmy,

maj ˛

ace da´c pocz ˛

atek nowym pokoleniom, umierały wła´snie na jej oczach i nic nie

mogła na to zaradzi´c. Stoj ˛

ac tak bezradnie, dostrzegła młotek le˙z ˛

acy na mokrej

podłodze pomi˛edzy odłamkami szkła. Bro´n mordercy? Pochyliła si˛e i podniosła
go, niemal równocze´snie słysz ˛

ac za plecami czyj´s głos.

— Prosz˛e obróci´c si˛e powoli. I bez sztuczek, bo wiele mog ˛

a kosztowa´c.

Catherine Ruffin była zupełnie wytr ˛

acona z równowagi. To wszystko działo

si˛e za szybko jak na ni ˛

a. Zacz˛eła traci´c poczucie rzeczywisto´sci.

— Co? Co mam zrobi´c?
Obróciwszy si˛e, dostrzegła czyj ˛

a´s posta´c, stoj ˛

ac ˛

a w drzwiach. Posta´c trzymała

co´s, co wygl ˛

adało na rewolwer.

— Prosz˛e powoli odło˙zy´c młotek — usłyszała.
— Kim pan jest? — Narz˛edzie upadło z hukiem na podłog˛e.
— O to samo chciałbym spyta´c pani ˛

a. Nazywam si˛e Blalock, z FBI. Oto moja

odznaka. — Wyci ˛

agn ˛

ał ku niej portfelik.

— Catherine Ruffin. Kazano mi tu przyj´s´c. Doktor Livermore mi kazał. Co tu

si˛e stało?

— Mo˙ze pani to udowodni´c?
— Oczywi´scie, mam tu jego notatk˛e. Niech sam pan sobie przeczyta.

76

background image

Uj ˛

ał karteczk˛e koniuszkami palców i rzucił na ni ˛

a okiem, po czym wsun ˛

ał do

koperty i schował do kieszeni. Bro´n te˙z znikn˛eła.

— Ka˙zdy mógł to napisa´c — powiedział. — Pani te˙z.
— Nie wiem, o czym pan mówi. Ta kartka le˙zała na moim biurku, gdy kilka

chwil temu przyszłam do pracy. Przeczytałam wiadomo´s´c i postanowiłam zała-
twi´c spraw˛e od razu. Usłyszałam brz˛ek tłuczonego szkła, wi˛ec weszłam. Potem
zobaczyłam młotek i podniosłam go. To wszystko.

Blalock przyjrzał si˛e jej uwa˙znie, po czym skin ˛

ał głow ˛

a i pokazał dłoni ˛

a, by

poszła z nim do biura.

— Mo˙ze i tak. Potem to sprawdzimy. Na razie poprosz˛e pani ˛

a, by zechciała

posiedzie´c tu spokojnie, ja tymczasem zatelefonuj˛e w kilka miejsc.

Wyci ˛

agn ˛

ał cał ˛

a list˛e numerów. Trwało do´s´c długo, nim uzyskał pierwsze po-

ł ˛

aczenie, w ko´ncu na ekranie pojawiła si˛e zaspana twarz Leathy Crabb.

— Czego pan chce? — spytała, ale zaraz oprzytomniała widz ˛

ac, kto dzwoni.

— Pani m˛e˙za. Chc˛e z nim porozmawia´c.
— Ale. . . on jeszcze ´spi. — Rozejrzała si˛e niepewnie, a Blalock nie mógł nie

zauwa˙zy´c pobrzmiewaj ˛

acego w jej głosie wahania.

— Naprawd˛e? To prosz˛e go obudzi´c i da´c do aparatu.
— Ale czemu? Czego pan chce?
— A zatem zaraz u pa´nstwa b˛ed˛e. Mam nadziej˛e, ˙ze nie sprawi to pani zbyt

wielu kłopotów. Czy mo˙ze jednak woli pani obudzi´c m˛e˙za, lub powiedzie´c mi
prawd˛e?

Opu´sciła oczy.
— Nie ma go — odparła cicho. — Nie było go przez cał ˛

a noc.

— I nie wie pani, gdzie jest?
— Nie. I nic mnie to nie obchodzi. Poró˙znili´smy si˛e i wyszedł. To wszystko,

co mam panu do powiedzenia.

Ekran ´sciemniał, a Blalock natychmiast wybrał kolejny numer. Tym razem zu-

pełnie bez skutku. Spojrzał na Catherine Ruffin, która siedziała spokojnie, wci ˛

a˙z

jeszcze otumaniona rozwojem wydarze´n.

— Prosz˛e pokaza´c mi drog˛e do gabinetu doktora Livermore’a.
Chocia˙z zdezorientowana, zrobiła dokładnie to, o co prosił. Drzwi nie były

zamkni˛ete. Blalock przepchn ˛

ał si˛e obok dziewczyny i zajrzał do ´srodka. Blady,

poranny blask sło´nca wpadał przez szklane ´sciany do pustego pomieszczenia. Bla-
lock wci ˛

agn ˛

ał powietrze, jakby chciał wyw˛eszy´c ´slad, potem wskazał na drzwi po

prawej stronie.

— Dok ˛

ad prowadz ˛

a?

— Nie mam poj˛ecia.
— Prosz˛e tu zosta´c.
Catherine Ruffin nie spodobał si˛e jego ton, ale zanim zdołała zaprotestowa´c,

Blalock stał ju˙z przyci´sni˛ety do ´sciany i otwierał drzwi. Wewn ˛

atrz stał tapczan, na

77

background image

którym le˙zał Livermore z kocem podci ˛

agni˛etym a˙z pod brod˛e. Blalock podszedł

cicho i wzi ˛

ał doktora delikatnie za nadgarstek. ´Spi ˛

acy natychmiast otworzył oczy,

zamrugał i wyszarpn ˛

ał r˛ek˛e.

— Co, u diabła, pan tu robi?
— Sprawdzam pa´nski puls. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
— Owszem, mam i to bardzo. — Usiadł, odrzucaj ˛

ac koc. — To ja jestem

lekarzem i spcjalist ˛

a od takich rzeczy. Przede wszystkim jednak, co ma znaczy´c

to naj´scie?

— Doszło do kolejnego sabota˙zu w laboratorium z retortami. Wł ˛

aczył si˛e

alarm. W ´srodku znalazłem t˛e oto kobiet˛e. Z młotkiem.

— Catherine! Czemu zrobiła pani co´s tak głupiego?
— Jak pan ´smie! Sam zostawił mi pan wiadomo´s´c, ˙zebym przyszła. Pewnie

po to, by zrzuci´c wszystko na mnie. To pan potłukł retorty!

Livermore ziewn ˛

ał i przetarł oczy, potem pochylił si˛e, szukaj ˛

ac pantofli.

— Tak pewnie my´sli ten łapacz. — Pochrz ˛

akuj ˛

ac wło˙zył kapcie. — Znajduje

mnie tutaj ´spi ˛

acego i nie dowierzaj ˛

ac własnym oczom sprawdza mi puls, bo t˛etno

osoby ´spi ˛

acej jest zwykle wolniejsze od t˛etna kogo´s, kto gania z młotkiem po

laboratorium. Idiota! — Wraz z ostatnim słowem wstał na równe nogi. — To ja
jestem odpowiedzialny za ten projekt. To mój projekt! Zanim oskar˙zy mnie pan
o sabota˙z, prosz˛e znale´z´c co´s lepszego, ni˙z tylko nie uzasadnione podejrzenia.
Niech pan ustali, kto napisał t˛e krety´nsk ˛

a notatk˛e, a znajdzie pan ´slad.

— To wła´snie zamierzam zrobi´c — powiedział Blalock i zaraz potem zadzwo-

nił telefon.

— Do pana — mrukn ˛

ał Livermore, podaj ˛

ac słuchawk˛e agentowi, który naj-

pierw słuchał w skupieniu, a potem rozkazał ostrym tonem:

— Przyprowad´zcie go tutaj!
Catherine Ruffin zło˙zyła przed wyj´sciem zaprzysi˛e˙zone zeznanie, nagrane na

rejestratorze w gabinecie doktora. Livermore zrobił to samo. Owszem, nie był
w domu, pracował do pó´zna w gabinecie, nie po raz pierwszy zreszt ˛

a, potem uło-

˙zył si˛e do snu na tapczanie w przyległym pokoju. Spa´c poszedł około trzeciej nad

ranem i nie widział ani nie słyszał nikogo do chwili, gdy Blalock go obudził. Tak,
mo˙zliwe jest wyj´scie z laboratorium retort tylnymi drzwiami, a potem poprzez
biura dostanie si˛e do jego gabinetu, ale nie uczynił tego.

Doktor ko´nczył ju˙z składanie zeznania, gdy w drzwiach pojawił si˛e facet o po-

dobnie ponurej g˛ebie jak u Blalocka i w podobnie niemodnym ubraniu, wpro-
wadzaj ˛

ac do ´srodka Gusta Crabba. Blalock odprawił podwładnego i skupił cał ˛

a

uwag˛e na Gu´scie.

— Nie było pana przez cał ˛

a noc w domu. Gdzie pan j ˛

a sp˛edził?

— Nie pana pieprzony interes.
— Zwracam panu uwag˛e, ˙ze to nie jest wła´sciwa odpowied´z. Nie wiadomo,

gdzie pan przebywał przez cał ˛

a noc, znaleziono pana dopiero kilka minut temu,

78

background image

gdy zjawił si˛e pan w swoim biurze. W czasie gdy miejsce pana pobytu pozosta-
wało nie ustalone, w laboratorium z retortami kto´s dokonał sabota˙zu za pomoc ˛

a

młotka. Pytam pana ponownie: gdzie pan był?

Gust, który w gruncie rzeczy miał nieskomplikowan ˛

a osobowo´s´c i tylko w pra-

cy stawiał czoło powa˙zniejszym problemom, odegrał pantomim˛e zaniepokojenia,
winy i smutku, uzupełniaj ˛

ac to rozbieganym spojrzeniem i strumykami potu spły-

waj ˛

acymi po twarzy. Livermore’owi zrobiło si˛e go ˙zal, odwrócił si˛e zatem i nader

pilnie zaj ˛

ał zawi ˛

azywaniem krawata.

— Prosz˛e mówi´c — nakazał gło´sno Blalock, staraj ˛

ac si˛e wykorzysta´c zmie-

szanie przesłuchiwanego.

— To nie jest tak, jak pan my´sli — mrukn ˛

ał głucho Gust.

— Zatem prosz˛e o pełne zeznania, albo zaraz pana aresztuj˛e za dokonanie

sabota˙zu szkodz ˛

acego realizacji rz ˛

adowego projektu.

Cisza wydłu˙zała si˛e. Wreszcie przerwał j ˛

a Livermore.

— Na miło´s´c bosk ˛

a, Gust, powiedz mu. Przecie˙z nie zrobiłby´s czego´s takiego.

Co, byłe´s u jakiej´s dziewczyny? — Prychn ˛

ał, widz ˛

ac nagły rumieniec zalewaj ˛

a-

cy oblicze Gusta. — No wła´snie. Obiecuj˛e, ˙ze cała sprawa nie wyjdzie poza ten
pokój. Rz ˛

adu nie obchodz ˛

a czyje´s sprawy łó˙zkowe, a ja jestem ju˙z zbyt stary, by

robi´c z tego sensacj˛e.

— To nie wasza sprawa — warkn ˛

ał Gust.

— Zbrodnia jest przest˛epstwem ´sciganym z oskar˙zenia federalnego. . . — za-

cz ˛

ał Blalock, ale Livermore mu przerwał.

— Ale miło´s´c nie jest zbrodni ˛

a, zatem mo˙ze wreszcie si˛e pan zamknie. Po-

wiedz mu prawd˛e, Gust, albo napytasz sobie biedy. Dziewczyna?

— Tak — odparł Gust po dłu˙zszym wahaniu, ze wzrokiem wbitym w podłog˛e.
— No dobrze. Został pan u niej na noc. Teraz poprosz˛e jeszcze o kilka szcze-

gółów, które wyklucz ˛

a pana z grona podejrzanych.

Ostatecznie Gust zdołał wyj ˛

aka´c, ˙ze dziewczyna jest sekretark ˛

a komisji in˙zy-

nieryjnej i ˙ze zna j ˛

a od dawna, ale dotychczas trzymał si˛e od niej z daleka, chocia˙z

wyra´znie go lubiła. Dopiero ostatniej nocy, gdy wyszedł z domu po kłótni z Le-
ath ˛

a, tak si˛e jako´s zdarzyło, ˙ze zaw˛edrował pod drzwi Georgetty. . . Ale nikomu

nie powiecie. . . ? Wpu´sciła go, a potem sprawy potoczyły si˛e ju˙z same i w ko´n-
cu. . .

— Na pewno tak było — powiedział Livermore. — Rób pan swoje, Blalock.

Je´sli trzeba, to Gust zostanie tu ze mn ˛

a, a pan niech znajdzie dziewczyn˛e i spraw-

dzi jej wersj˛e; nas niech pan zostawi w spokoju. Prosz˛e zaj ˛

a´c si˛e t ˛

a notatk ˛

a, wzi ˛

a´c

odciski palców z młotka czy co tam jeszcze. . . O ile nie ma pan ˙zadnych dalszych
poszlak, ani nie chce pan mnie aresztowa´c, to prosz˛e opu´sci´c mój gabinet.

Gdy zostali ju˙z sami, Livermore zrobił kaw˛e i podał fili˙zank˛e Gustowi, który

stał przy oknie spogl ˛

adaj ˛

ac na zaci ˛

agni˛ety chmurami, deszczowy krajobraz.

— Uwa˙za mnie pan za głupca — mrukn ˛

ał Gust.

79

background image

— Ani troch˛e. Rozumiem, ˙ze co´s popsuło si˛e pomi˛edzy panem i Leath ˛

a, ale

zamiast naprawia´c sytuacj˛e, tylko pan wszystko pogarsza.

— Ale co niby mog˛e zrobi´c?
Livermore zignorował błagalny ton rozpaczy pobrzmiewaj ˛

acy w głosie Gusta

i zamieszał kaw˛e, ˙zeby szybciej przestygła.

— Sam pan dobrze wie, co robi´c. To pa´nski problem. Jest pan dorosły i potrafi

rozwi ˛

azywa´c takie rzeczy. Razem z ˙zon ˛

a, z pomoc ˛

a poradni rodzinnej czy jakkol-

wiek inaczej. W tej chwili mam na głowie nieco wa˙zniejsze sprawy. Ten sabota˙z,
FBI i cała reszta. . .

Gust usiadł prosto i niemal si˛e u´smiechn ˛

ał.

— Ma pan racj˛e. ´Swiat nie sko´nczy si˛e tylko dlatego, ˙ze mam kłopoty mał-

˙ze´nskie. Zajm˛e si˛e tym. Czy zauwa˙zył pan, ˙ze pan, Leatha i ja byli´smy dla niego

głównymi podejrzanymi? Musiał dzwoni´c do mnie do domu, skoro wiedział, ˙ze
mnie tam nie ma. I jeszcze ´sledził nas wczoraj wieczorem w restauracji. Czemu
wła´snie nas?

— Pewnie dlatego, ˙ze jeste´scie mał˙ze´nstwem. Tylko my i technicy swobodnie

kr˛ecimy si˛e po tym laboratorium. Jak wiemy ju˙z od Blalocka, jeden z tutejszych
techników jest wtyczk ˛

a agencji, zatem dobrze pilnuje swoich kolegów. Co auto-

matycznie czyni z nas głównych podejrzanych.

— Zupełnie tego nie rozumiem. Czemu kto´s miałby niszczy´c retorty?
Livermore skin ˛

ał niespiesznie głow ˛

a.

— Odpowied´z na to pytanie nale˙zy ju˙z do Blalocka. Kiedy j ˛

a znajdzie, dowie

si˛e te˙z, kto jest za to odpowiedzialny.

*

*

*

Leatha weszła po cichu do biura i zamkn˛eła za sob ˛

a drzwi. Zdziwiony Gust

uniósł głow˛e znad papierów; ˙zona nigdy dot ˛

ad go tutaj nie odwiedzała.

— Dlaczego to zrobiłe´s? — spytała chropawym głosem, z twarz ˛

a ´sci ˛

agni˛et ˛

a

od opanowywania targaj ˛

acych ni ˛

a emocji. Gusta wr˛ecz zatkało.

— Nie my´sl, ˙ze nie wiem. Blalock przyszedł do mnie i wszystko mi powie-

dział. Gdzie byłe´s w nocy i u kogo. Nie próbuj zaprzecza´c. Jestem pewna, ˙ze nie
kłamał.

Gust był zbyt zm˛eczony, by cokolwiek udawa´c.
— Ale po co ci o tym powiedział?
— Po co? To oczywiste. Nic go nie obchodzimy, dla niego istnieje tylko jego

praca. Jestem pewna, ˙ze mnie podejrzewa. Chciał mnie zdenerwowa´c, co mu si˛e

´swietnie udało, chocia˙z nic z tego nie miał. A teraz powiedz mi, ´swinio jedna,

czemu to zrobiłe´s? Tylko tyle chc˛e wiedzie´c: dlaczego?

Gust spojrzał na zaci´sni˛et ˛

a w pi˛e´s´c dło´n, le˙z ˛

ac ˛

a na biurku.

80

background image

— Chyba dlatego, ˙ze miałem na to ochot˛e.
— Miałe´s ochot˛e! — krzykn˛eła Leatha. — Taki z ciebie gogu´s! Jak masz na

co´s ochot˛e, to idziesz i sobie bierzesz. Pewnie nie musz˛e ci˛e ju˙z pyta´c o nic wi˛ecej,
mam do´s´c bujn ˛

a wyobra´zni˛e.

— Lea, to nie jest miejsce ani chwila, by rozmawia´c o czym´s takim. . .
— Naprawd˛e? Ale mnie mało obchodzi, gdzie i kiedy powiem ci, co o tobie

my´sl˛e, ty. . . zdrajco!

Widok jego zaci˛etej twarzy wzburzył j ˛

a bardziej ni˙z jakiekolwiek słowa.

Chwyciła ze stoj ˛

acego obok stoliczka model Nowego Miasta przygotowany jesz-

cze kiedy´s, w fazie projektowania, uniosła go nad głow ˛

a i cisn˛eła w m˛e˙za. Model

był jednak za lekki i tylko tr ˛

acił Gusta w rami˛e, nim upadł na podłog˛e, gdzie

rozleciał si˛e na niezliczone kawałki plastiku.

— Nie powinna´s tego robi´c — powiedział Gust, pochylaj ˛

ac si˛e, by uprz ˛

atn ˛

a´c

szcz ˛

atki. — To sporo kosztowało I b˛ed˛e musiał za to zapłaci´c.

Jedyn ˛

a odpowiedzi ˛

a było trza´sniecie drzwiami. Leatha wyszła, nim zd ˛

a˙zył

podnie´s´c głow˛e.

*

*

*

Leatha nie do´swiadczyła jeszcze nigdy uczucia tak intensywnego gniewu jak

ten, który pchał j ˛

a teraz do marszu na ´slepo korytarzami Nowego Miasta. Przysta-

n˛eła w ko´ncu z obolałymi płucami, by złapa´c nieco powietrza, rozejrzała si˛e i po-
j˛eła, ˙ze tak naprawd˛e cała ta w˛edrówka miała swój cel. Pobliskie biura nale˙zały do
Centralnej Komisji In˙zynieryjnej, której nakre´slony na czerwono, osobliwy skrót
CENTRKOMIN ˙

ZY widniał nad wej´sciem. Czy powinna tu wchodzi´c? A je´sli tak,

to co powie? Jaki´s m˛e˙zczyzna wychodz ˛

ac przytrzymał jej drzwi, a poniewa˙z nie

mogła zdoby´c si˛e na ˙zadne wyja´snienie, dlaczego wła´sciwie tu sterczy, przekro-
czyła próg. Na przeciwległej ´scianie znalazła plan całego pi˛etra i nacisn ˛

ała guzik

z napisem SEKRETARIATY, a potem ruszyła we wskazanym kierunku.

Dalej poszło ju˙z łatwiej. W wielkim pokoju wypełnionym pomrukiem dru-

karek i komputerów pracowało kilkana´scie dziewczyn. Ludzie wchodzili i wy-
chodzili, ona za´s stała przez chwil˛e z boku, nim zaczepiła młodzie´nca nios ˛

acego

stert˛e papierów.

— Przepraszam, ale szukam. . . panny Georgetty Booker. Powiedziano mi, ˙ze

tu pracuje.

— Jasne, Georgy. Przy tamtym biurku pod ´scian ˛

a. W białej bluzce, czy jak to

si˛e tam nazywa. Chce pani, bym j ˛

a poprosił?

— Nie, dzi˛ekuj˛e, nie trzeba. Sama si˛e tym zajm˛e.
Leatha poczekała, a˙z młodzieniec odejdzie, potem spojrzała ponad pochylony-

mi głowami w odległy k ˛

at pokoju i wci ˛

agn˛eła gł˛eboko powietrze. Tak, to musiała

81

background image

by´c ona. Biała bluzka, ciemne włosy i czekoladowa skóra. Leatha ruszyła pomi˛e-
dzy biurkami mierz ˛

ac tak, by przej´s´c obok Georgetty. Gdy była ju˙z blisko niej,

nieco zwolniła.

Dziewczyna bezsprzecznie była pi˛ekna. Miła twarz, drobny nos. Cało´s´c szpe-

cił jednak nadmiar purpurowej szminki na ustach. Jeden z policzków ozdobiony
był drobnym, srebrzystym pyłem, który ci ˛

agn ˛

ał si˛e smug ˛

a a˙z na gors, przykryty

modn ˛

a ostatnio, niemal prze´swituj ˛

ac ˛

a tkanin ˛

a ukazuj ˛

ac ˛

a wysokie i obfite pier-

si z ciemnymi aureolkami sutek. Czuj ˛

ac na sobie czyje´s spojrzenie, Georgetta

uniosła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e ciepło do Leathy, która jednak odwróciła wzrok
i przeszła obok, przyspieszaj ˛

ac z ka˙zd ˛

a chwil ˛

a coraz bardziej.

*

*

*

Było dopiero wczesne popołudnie, a doktor Livermore ju˙z czuł si˛e wyko´nczo-

ny. Mało spał ostatniej nocy, a wizyta agenta dodatkowo go wzburzyła. Po jego
wyj´sciu kazał technikom posprz ˛

ata´c laboratorium i chocia˙z ufał im całkowicie,

tym razem chciał sam jeszcze wszystko sprawdzi´c. Poczeka zatem a˙z sko´ncz ˛

a,

a potem utnie sobie drzemk˛e. Odsun ˛

ał skomplikowane wydruki kodów genetycz-

nych i wstał ci˛e˙zko. Zaczynał odczuwa´c dolegliwo´sci wła´sciwe wiekowi. Mo˙ze
ju˙z pora zastanowi´c si˛e nad zmian ˛

a zaj˛ecia, czas doł ˛

aczy´c do gromady za˙zywa-

j ˛

acych wygód pacjentów z poziomów geriatrycznych? U´smiechn ˛

ał si˛e na t˛e my´sl

i pod ˛

a˙zył do laboratorium.

Cała pracuj ˛

aca tu ekipa nie przywi ˛

azywała wi˛ekszego znaczenia do

oficjalnych form i Livermore’owi do głowy nawet nie przyszło, by zapuka´c do
drzwi pokoju Leathy, gdy zobaczył, ˙ze s ˛

a zamkni˛ete. My´slami był wci ˛

a˙z przy

zniszczonych retortach, pchn ˛

ał je zatem po prostu, przytomniej ˛

ac dopiero na wi-

dok zapłakanej, pochylonej nad biurkiem twarzy kobiety.

— Co si˛e stało? — wykrzykn ˛

ał, zanim zrozumiał, ˙ze najlepiej byłoby w tej

sytuacji wycofa´c si˛e po cichu. Nagle poj ˛

ał, co wła´sciwie mogło si˛e sta´c.

Leatha zwróciła ku niemu zaczerwienion ˛

a, mokr ˛

a twarz.

— Przepraszam ci˛e, ˙ze tak wła˙z˛e. Powinienem zapuka´c.
— Nic takiego, doktorze, w porz ˛

adku. — Wytarła oczy chusteczk ˛

a. — To ja

przepraszam za ten ˙załosny widok.

— Chyba rozumiem i wcale si˛e nie dziwi˛e.
— To nie ma ˙zadnego zwi ˛

azku z retortami. . .

— Wiem. Chodzi o t˛e dziewczyn˛e? Miałem nadziej˛e, ˙ze si˛e nie dowiesz.
Leatha była zbyt wzburzona, by spyta´c go, sk ˛

ad o tym wie; na samo wspo-

mnienie znów zacz˛eła płaka´c. Livermore marzył o tym, ˙zeby jak najszybciej wyj´s´c
z pokoju, obawiał si˛e jednak, ˙ze wypadnie to niezr˛ecznie. Zupełnie nie miał w tej
chwili głowy do czyichkolwiek tragedii osobistych.

82

background image

— Widziałam j ˛

a — powiedziała Leatha. — Poszłam tam. Bóg jeden wie dla-

czego, ale poszłam. To było poni˙zaj ˛

ace, zobaczy´c kogo mój m ˛

a˙z woli bardziej

ni˙z mnie. Pospolita, wulgarna dziewucha, wpadaj ˛

aca ka˙zdemu samcowi w oko.

I jeszcze w dodatku kolorowa! Jak mógł to zrobi´c. . .

Znów rozległo si˛e łkanie i Livermore zatrzymał si˛e z dłoni ˛

a na klamce. Było

ju˙z za pó´zno, ˙zeby wyj´s´c. Został wci ˛

agni˛ety w t˛e cał ˛

a awantur˛e.

— Mówiła´s mi kiedy´s, sk ˛

ad pochodzisz — stwierdził. — Gdzie´s z Południa,

jak pami˛etam?

Pytanie zaskoczyło Leath˛e. Przestała nawet płaka´c.
— Tak, z Missisipi, z małego rybackiego miasteczka w pobli˙zu Biloxi.
— Tak wła´snie my´slałem. Wyrosła´s po´sród wci ˛

a˙z ˙zywych przes ˛

adów raso-

wych. Najbardziej boli ci˛e, ˙ze ta dziewczyna jest czarna.

— Tego nie powiedziałam, chocia˙z faktycznie s ˛

a istotne ró˙znice. . .

— Nie, nie ma ˙zadnych, przynajmniej je´sli mówi´c o rasach, kolorach skóry,

religiach czy czymkolwiek podobnym. Nie rozumiem, jak wykształcony genetyk
mo˙ze wygłasza´c podobne bzdury. Martwisz mnie. Naprawd˛e. Chocia˙z, z drugiej
strony, trudno powidzie´c, ˙ze jestem tym przesadnie zaskoczony.

— Ona mnie wcale nie obchodzi. Wa˙zne jest to, co on mi zrobił.
— W zasadzie nic. Mój Bo˙ze, kobieto, od wczesnego dzieci´nstwa wychowy-

wano ci˛e w kulcie wolno´sci i równouprawnienia, czego i tobie nikt nie odmawia.
Czy s ˛

adzisz, ˙ze masz prawo narzeka´c na m˛e˙za, i˙z poszedł gdzie indziej, skoro

wcze´sniej sama wyrzuciła´s go z łó˙zka?

— Co pan chce przez to powiedzie´c? — spytała ze zdumieniem.
— Przepraszam. Rozzło´sciłem si˛e. Jeste´s dorosła i sama musisz zdecydowa´c,

co dalej z twoim mał˙ze´nstwem.

— Niech si˛e pan nie wycofuje. Skoro ju˙z zacz ˛

ał pan co´s mówi´c, prosz˛e do-

ko´nczy´c.

Wci ˛

a˙z wzburzony Livermore opadł na krzesło i zanim znów si˛e odezwał, zdo-

łał troch˛e uporz ˛

adkowa´c my´sli.

— Jestem do´s´c staromodnym typem lekarza i najlepiej b˛edzie chyba, gdy wy-

tłumacz˛e ci to z czysto medycznego punktu widzenia. Jeste´s młod ˛

a, zdrow ˛

a ko-

biet ˛

a w kwiecie wieku. Gdyby´s przyszła do mnie po porad˛e mał˙ze´nsk ˛

a, zapewne

powiedziałbym ci, ˙ze twoje mał˙ze´nstwo prze˙zywa kryzys, którego bezpo´sredni ˛

a

przyczyn ˛

a była´s najpewniej ty sama. Obecnie sprawy zaszły ju˙z tak daleko, i˙z

odpowiedzialno´s´c za kłopoty spoczywa na was obojgu. Wygl ˛

ada na to, ˙ze anga-

˙zuj ˛

ac si˛e w prac˛e i lokuj ˛

ac swoje pasje zawodowe poza ˙zyciem rodzinnym, stra-

ciła´s zainteresowanie seksem. Po prostu nie masz na to czasu. Nie mówi˛e jedynie
o współ˙zyciu, ale o tych wszystkich zabiegach, które w naszej kulturze czyni ˛

a

z ciebie kobiet˛e: stosowanie si˛e do aktualnej mody, makija˙z, sposób bycia, ogólna
prezencja. Praca stała si˛e najwa˙zniejsz ˛

a cz˛e´sci ˛

a twojego ˙zycia, a m ˛

a˙z zaj ˛

ał w ko-

lejno´sci rzeczy drugie miejsce. Musisz zrozumie´c, ˙ze ta wolno´s´c, któr ˛

a kobiety

83

background image

sobie wywalczyły, do pewnego stopnia odbiła si˛e na ich stosunkach z m˛e˙zczy-
znami. Mał˙ze´nstwo nie jest obecnie równoznaczne z posiadaniem dzieci. Wielu
m˛e˙zczyzn odczuwa brak zainteresowania ze strony ˙zon, na które bardzo liczyli.
Oni chc ˛

a, aby kto´s zadbał o nich samych i ich potrzeby. Nie twierdz˛e, ˙ze musi to

opiera´c si˛e na układzie władca — niewolnik. Jednak obie strony powinny wi˛ecej
z siebie dawa´c, miast jedynie bra´c. A tak zdaje si˛e jest obecnie w waszym zwi ˛

az-

ku. Spytaj sama siebie — co twój m ˛

a˙z ma z waszego mał˙ze´nstwa poza frustra-

cjami seksualnymi? Je´sli zale˙załoby mu jedynie na jakimkolwiek towarzystwie,
to dobrałby sobie na kwater˛e drugiego m˛e˙zczyzn˛e, jakiego´s in˙zyniera, z którym
przynajmniej miałby o czym rozmawia´c.

Zapadło przedłu˙zaj ˛

ace si˛e milczenie, a˙z Livermore odkaszln ˛

ał i wstał.

— Przepraszam, je´sli tylko namieszałem ci w głowie.
Wyszedł, natykaj ˛

ac si˛e na Blalocka maszeruj ˛

acego zdecydowanym krokiem

przez korytarz. Zerkn ˛

awszy krzywo na oddalaj ˛

ace si˛e plecy agenta, poszedł do

laboratorium dopilnowa´c podł ˛

aczania nowych retort.

*

*

*

Agent FBI wszedł do pokoju Catherine Ruffin bez pukania. Spojrzała na niego

chłodno i wróciła do pracy.

— Jestem zaj˛eta i nie mam ochoty z panem rozmawia´c.
— Przyszedłem prosi´c pani ˛

a o pomoc.

— Mnie? — roze´smiała si˛e ponuro. — Oskar˙za mnie pan o zniszczenie retort,

wi˛ec jak mo˙ze pan spodziewa´c si˛e mojej pomocy?

— Tylko pani mo˙ze dostarczy´c mi pewnych informacji, których wła´snie po-

trzebuj˛e. Je´sli rzeczywi´scie jest pani bez winy, to powinna pani przysta´c na to
z ochot ˛

a.

Jej ´scisły umysł nie mógł zignorowa´c tego argumentu. Odmowa oparta na

fakcie, ˙ze po prostu nie lubiła tego typa, nie miała w tej sytuacji racji bytu. Poza
tym był to funkcjonariusz oficjalnie wyznaczony do prowadzenia ´sledztwa.

— Co mog˛e dla pana zrobi´c?
— Chciałbym ustali´c, jaki był motyw przest˛epstwa.
— Wiem dokładnie tyle samo, co pan.
— Owszem, ale ma pani dost˛ep do wszystkich danych komputera i wie pani,

jak obsługiwa´c program. Interesuj ˛

a mnie dane dotycz ˛

ace zawarto´sci tych retort.

Przegl ˛

adałem raport dotycz ˛

acy szkód i mam wra˙zenie, ˙ze w tym wszystkim jest

jaka´s prawidłowo´s´c, ale nie wiem jeszcze dokładnie jaka. Niszczona była zawar-
to´s´c tylko niektórych retort, na przykład trzech z ka˙zdych pi˛eciu, lub te˙z pocho-
dz ˛

acych z danego dnia czy okre´slonego cyklu zapłodnie´n. Musi istnie´c jaki´s klucz

do tego.

84

background image

— To nie b˛edzie łatwe.
— Mog˛e uzyska´c dla pani potrzebne upowa˙znienia.
— Zatem dobrze. Zaprogramuj˛e komputer tak, by sprawdził wszystkie zbie˙z-

no´sci i podobie´nstwa, ale nie mog˛e obieca´c, ˙ze dostarcz˛e panu w ten sposób od-
powiedzi. Równie dobrze mógł tu decydowa´c czysty przypadek, a wówczas moja
praca na nic si˛e nie przyda.

— Mam pewne powody, by przypuszcza´c, ˙ze to jednak nie przypadek rz ˛

adził

przest˛epc ˛

a. Prosz˛e bra´c si˛e do roboty i poinformowa´c mnie, gdy tylko b˛edzie pani

miała jakie´s wyniki.

Zadanie wypełniło jej bez reszty dwa nast˛epne dni. Catherine Ruffin była bar-

dzo zadowolona z wyników swej pracy. Chocia˙z to, co faktycznie otrzymała, nie
nasuwało jej ˙zadnych skojarze´n ani przypuszcze´n, mogło jednak podpowiedzie´c
co´s agentowi federalnemu. Zadzwoniła po niego, a potem raz jeszcze przejrzała
wydruki.

— Nie widz˛e w tym niczego szczególnego — powiedziała, przekazuj ˛

ac mu

papiery.

— Sam to sprawdz˛e. Mo˙ze mi pani tylko wyja´sni´c, co jest czym?
— To jest lista zniszczonych retort — pokazała arkusz na samym wierzchu. —

Pierwsza kolumna to numer kodowy, potem identyfikacja za pomoc ˛

a nazwisk.

— Nazwisk?
— Nazwisk dawców, by łatwiej było zapami˛eta´c poszczególne kombinacje.

Tutaj, na przykład, mamy zestaw Wilson-Smith, czyli sperma od Wilsona, ja-
jeczko od Smith. Pozostałe kolumny zawieraj ˛

a szczegóły tycz ˛

ace samej selekcji,

preferowanych cech i tak dalej. Ustawiłam program tak, by opierał identyfikacj˛e
nie na numerach kodowych, ale na nazwiskach. Na pozostałych kartkach ma pan
wykaz wszelkich mo˙zliwych korelacji, ale wydaje mi si˛e, ˙ze to tylko szum infor-
macyjny. Nie dostrzegam ˙zadnego zwi ˛

azku. Co innego, je´sli przyjrze´c si˛e nazwi-

skom.

Blalock spojrzał na wydruki.
— Co pani chce przez to powiedzie´c?
— Wła´sciwie nic, to tylko moje osobiste przewra˙zliwienie. Pochodz˛e z Bu-

rów, urodziłam si˛e w jednym z rezerwatów dla białych w Południowej Afryce,
ju˙z po rewolucji. Miałam jedena´scie lat, gdy rodzice wyemigrowali do Ameryki
i mówiłam wówczas tylko w j˛ezyku afrikaans. Czuj˛e si˛e jednak nadal zwi ˛

azana

emocjonalnie z t ˛

a, powiedzmy, grup ˛

a etniczn ˛

a. Była ona bardzo nieliczna i trudno

jest spotka´c tu jakiego´s Bura. Przejrzałam zatem list˛e, odruchowo nastawiona na
wyszukiwanie burskich nazwisk. Odnalazłam ju˙z kiedy´s w ten sposób kilku roda-
ków, by móc z nimi pogada´c o starych, dobrych czasach, gdy nie trzeba jeszcze
było ˙zy´c za ogrodzeniami z drutu kolczastego.

— A co to ma wspólnego z t ˛

a list ˛

a?

85

background image

— Nie ma na niej ˙zadnych burskich nazwisk. Blalock wzruszył ramionami

i znów spojrzał na kartk˛e. Catherine Ruffin, niegdy´s Katerina Bekink, trzymała j ˛

a

wci ˛

a˙z jeszcze w dłoni, zagryzaj ˛

ac wargi.

— W ogóle nie ma tu ˙zadnych nazwisk Afrykanerów, s ˛

a wył ˛

acznie angielskie

i irlandzkie.

Blalock spojrzał na ni ˛

a przenikliwie.

— Prosz˛e to powtórzy´c.
Miała racj˛e. Dwukrotnie przejrzał cał ˛

a list˛e, znajduj ˛

ac tylko anglosaskie i ir-

landzkie nazwiska. Nie dostrzegł w tym jednak ˙zadnego sensu, podobnie jak w in-
nej jeszcze prawidłowo´sci odkrytej przez Catherine Ruffin, tej mianowicie, ˙ze na
li´scie nie było w ogóle Murzynów.

— To jaka´s zupełna bzdura — powiedział Blalock, potrz ˛

asaj ˛

ac gniewnie pa-

pierami. — Po co kto´s miałby eliminowa´c te wła´snie zarodki?

— Mo˙zliwe, ˙ze stawia pan niewła´sciwe pytanie. Zamiast zastanawia´c si˛e, cze-

mu okre´slone zarodki zostały wyeliminowane, nale˙zy spyta´c, dlaczego w wykazie
strat nie pojawiaj ˛

a si˛e ˙zadne inne nazwiska, chocia˙zby Afrykanerów.

— A czy na li´scie ogólnej byli Afrykanerzy?
— Oczywi´scie. I Włosi, i Niemcy, i jeszcze wiele innych narodowo´sci.
— Dobrze, zatem podejd´zmy do sprawy z tej strony — powiedział Blalock,

ponownie pochylaj ˛

ac si˛e nad list ˛

a.

To rzeczywi´scie było wła´sciwe pytanie.

*

*

*

Nadzwyczajne spotkanie Genetycznej Rady Programowej zostało zwołane na

dwudziest ˛

a trzeci ˛

a i Livermore jak zwykle si˛e spó´znił. Przy ko´ncu wielkiego mar-

murowego stołu pojawiło si˛e dodatkowe krzesło dla Blalocka, który starannie roz-
ło˙zył przed sob ˛

a wydruki komputerowe. Catherine Ruffin wł ˛

aczyła magnetofon

i otworzyła ju˙z zebranie, gdy Livermore pojawił si˛e w ko´ncu w drzwiach. Stur-
tevant zakaszlał, zgasił swojego kr˛econego z podejrzanych chwastów papierosa
i zaraz zapalił nast˛epnego.

— Ten preparowany kompost zabije pana w ko´ncu — mrukn ˛

ał Livermore.

Catherine Ruffin nie pozwoliła mu na kontynuowanie tradycyjnej tyrady, ry-

chło mog ˛

acej przerodzi´c si˛e w pyskówk˛e.

— Spotkali´smy si˛e tu na ˙zyczenie pana Blalocka z FBI, który prowadzi ´sledz-

two w sprawie zniszczenia retort i wcze´sniejszych aktów sabota˙zu. Jest ju˙z gotów
przedstawi´c nam wyniki swego dochodzenia.

— Nareszcie — powiedział Livermore. — Wie pan ju˙z, kto to zrobił?
— Tak — odparł Blalock oboj˛etnym tonem. — Pan, doktorze Livermore.
— No prosz˛e, mysz rykn˛eła. Nie zmusi mnie pan jednak, abym przyznał si˛e

do czegokolwiek bez konkretnych dowodów.

86

background image

— My´sl˛e, ˙ze dysponuj˛e takowymi. Zanim zacz˛eły si˛e akty sabota˙zu, których

pocz ˛

atkowo nikt jeszcze za takie nie uwa˙zał, niepowodzeniem ko´nczyła si˛e tu

jedna próba na dziesi˛e´c. Jest to wielko´s´c uznawana za krytyczn ˛

a i sugeruj ˛

aca nie-

rzetelne podej´scie do programu lub bł˛edny sposób pracy. Jest to równie˙z współ-
czynnik wy˙zszy dziesi˛eciokrotnie od spotykanego w innych, podobnych labora-
toriach, gdzie niepowodzenia zamykaj ˛

a si˛e w granicach jednego procenta. Istotn ˛

a

informacj ˛

a wskazuj ˛

ac ˛

a na sabota˙z jest fakt, ˙ze wszystkie zniszczone zarodki po-

chodziły od dawców nosz ˛

acych irlandzkie lub angielskie nazwiska.

— Te˙z mi dowód — sapn ˛

ał Livermore. — Czysta fantazja! Co to ma wspól-

nego ze mn ˛

a?

— Otrzymałem do wgl ˛

adu liczne sprawozdania z poprzednich spotka´n tej ra-

dy, na których wypowiadał si˛e pan otwarcie przeciwko czemu´s, co okre´slał pan
jako dyskryminacj˛e w trakcie selekcji. Deklarował si˛e pan jako obro´nca mniej-
szo´sci etnicznych, zaznaczaj ˛

ac wielokrotnie, ˙ze dyskryminuje si˛e tu Murzynów,

˙

Zydów, Włochów, Indian i inne grupy. Z wykazu strat wynika, ˙ze ˙zadna z re-
tort opatrzonych nazwiskami przedstawicieli mniejszo´sci nie została zniszczona
ani przypadkiem, ani w trakcie sabota˙zu. Zwi ˛

azek wydaje si˛e zatem oczywisty,

podobnie jak oczywiste jest to, ˙ze jest pan jedn ˛

a z niewielu osób dysponuj ˛

acych

odpowiedni ˛

a wiedz ˛

a, a nieograniczony dost˛ep do laboratorium umo˙zliwia doko-

nanie sabota˙zu.

— To wszystko s ˛

a poszlaki, a nie fakty, prosz˛e pana. Czy zamierza pan na tej

podstawie wyst ˛

api´c z publicznym oskar˙zeniem i wytoczy´c spraw˛e, czy jak to si˛e

tam nazywa?

— Owszem.
— Zatem wówczas wyjdzie na ´swiatło dzienne równie˙z ´swiadoma i nie´swia-

doma dyskryminacja praktykowana przez techników genetycznych. Oka˙ze si˛e, ile
grup etnicznych w ogóle nie jest reprezentowanych w tych badaniach.

— Nic mi na ten temat nie wiadomo.
— Ale ja wiem dobrze, jak to wygl ˛

ada, i dlatego przyznaj˛e si˛e do wszystkiego,

o co mnie pan oskar˙za. Ja to zrobiłem.

W sali zapadła cisza. Wstrz ˛

a´sni˛eta na równi z innymi, Catherine Ruffin unio-

sła powoli głow˛e, usiłuj ˛

ac cokolwiek zrozumie´c.

— Dlaczego? Nie pojmuj˛e, czemu pan to zrobił?
— Wci ˛

a˙z jeszcze nie rozumiesz, Catherine? My´slałem, ˙ze jeste´s bystrzejsza.

Zrobiłem to, maj ˛

ac sposobno´s´c naprawienia bł˛ednej polityki genetycznej przyj˛etej

przez to grono i inne, podobne instytucje w całym kraju. Nie osi ˛

agn ˛

ałem dokład-

nie nic. Bior ˛

ac pod uwag˛e prawie całkowity zanik naturalnych urodze´n, przyszli

mieszka´ncy tego pa´nstwa b˛ed ˛

a w cało´sci reprezentowa´c zbiór genów, który został

zgromadzony przez nas pod postaci ˛

a spermy i jajeczek, obecny za´s klucz selek-

cji, przyj˛ety przez słu˙zby techniczne, doprowadzi do powolnej fizycznej elimina-
cji kolejnych mniejszo´sci etnicznych. Ich pule genetyczne przepadn ˛

a na zawsze.

87

background image

By´c mo˙ze roi si˛e wam, ˙ze idealne społecze´nstwo przyszło´sci b˛edzie zbiorem bia-
łych, niebieskookich, jasnowłosych i muskularnych anglosaskich protestantów.
Dla mnie to ˙zaden ideał. Podobnie nie spodoba si˛e to wszystkich ludziom o in-
nych kolorach skóry, cudzoziemsko brzmi ˛

acych nazwiskach, odmiennym trybie

˙zycia i inaczej ukształtowanych nosach. Zasłu˙zyli na przetrwanie w tym kraju

w takim samym stopniu jak my. ˙

Zyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki, za-

tem nie opowiadajcie mi o pulach genów zachowanych we Włoszech czy Izraelu.
Jedynymi prawdziwymi Amerykanami s ˛

a Indianie, równie˙z zreszt ˛

a wykluczeni

z naszych prac. To zbrodnia, prosz˛e pa´nstwa. Zbrodnia, której mam ´swiadomo´s´c,
ale nie udało mi si˛e przekona´c o jej popełnieniu nikogo wi˛ecej. Postanowiłem za-
tem radykalnie zmieni´c t˛e sytuacj˛e. Wszystkie te fakty zostan ˛

a upowszechnione

podczas mojego procesu, co zmusi do zrewidowania programu i jego modyfikacji.

— Ty stary głupcze — powiedziała Catherine Ruffin głosem na tyle ciepłym,

˙ze wyrzut był ledwie wyczuwalny. — Sam doprowadziłe´s do własnej zguby. Zo-

staniesz ukarany grzywn ˛

a, mo˙ze pójdziesz do wi˛ezienia, a na pewno zostaniesz

zwolniony ze stanowiska i zmuszony do przej´scia na emerytur˛e. Nigdy ju˙z nie
znajdziesz pracy.

— Catherine, kochana, zrobiłem to, co musiałem zrobi´c. W moim wieku eme-

rytura nie jest ju˙z tak upiorn ˛

a perspektyw ˛

a, sam nawet o niej my´slałem. Nie mam

nic przeciwko temu, by porzuci´c genetyk˛e i jako lekarz — hobbysta zaj ˛

a´c si˛e mo-

imi ˙zywymi skamielinami. Nie grozi mi nic wi˛ecej, ni˙z przymusowa emerytura,
a podanie wszystkich tych faktów do wiadomo´sci publicznej jest tego warte.

— Musz˛e pana rozczarowa´c — powiedział oschle Blalock, składaj ˛

ac papiery

i chowaj ˛

ac je do aktówki. — Nie b˛edzie ˙zadnego otwartego procesu, a jedynie

zwolnienie. Tak b˛edzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Skoro przyznał
si˛e pan do winy, pa´nscy przeło˙zeni mog ˛

a spokojnie we własnym gronie podj ˛

a´c

decyzj˛e, co z panem zrobi´c.

— To nie jest w porz ˛

adku! — stwierdził Sturtevant. — Uczynił to wszystko

tylko po to, by publicznie nagło´sni´c spraw˛e. Tego nie mo˙ze mu pan odebra´c. To
nie fair. . .

— My´slenie w tych kategoriach nie ma tu nic do rzeczy, panie Sturtevant.

Program bada´n genetycznych b˛edzie realizowany dalej bez ˙zadnych zmian. —
Blalock niemal si˛e u´smiechn ˛

ał. Livermore rzucił mu zdegustowane spojrzenie.

— Chciałby pan, prawda? Cicho, spokojnie, ani mru-mru, pozby´c si˛e milcz-

kiem niewygodnych pracowników i tym samym oczy´sci´c ten kraj z niepo˙z ˛

ada-

nych elementów.

— Nie ja to powiedziałem, doktorze. Skoro przyznał si˛e pan do winy, nie mo˙ze

pan ju˙z zrobi´c w tej sprawie nic wi˛ecej.

Livermore powoli wstał i skierował si˛e do wyj´scia, ale odwrócił si˛e, zanim

dotarł do drzwi.

88

background image

— Myli si˛e pan, Blalock. Nadal ˙z ˛

adam publicznego przesłuchania. Zostałem

oskar˙zony o popełnienie przest˛epstwa w obecno´sci moich współpracowników,
mam zatem prawo domaga´c si˛e oczyszczenia mojego nazwiska, skoro czuj˛e si˛e
niewinny.

— To niemo˙zliwe. — Blalock znów si˛e u´smiechn ˛

ał. — Pana przyznanie si˛e

do winy zostało zarejestrowane. Jest cz˛e´sci ˛

a protokołu z tego zebrania.

— Nie wydaje mi si˛e. Wie pan, par˛e godzin temu dokonałem jeszcze jednego

aktu sabota˙zu. Jego obiektem był magnetofon. Ta´sma jest pusta.

— Nic to panu nie da. S ˛

a ´swiadkowie.

— Naprawd˛e? Dwoje moich współpracowników z rady to osoby równie zain-

teresowane spraw ˛

a i niezale˙znie od tego, jak bardzo czasem si˛e ró˙znimy w swoich

s ˛

adach, najpewniej zechc ˛

a, by te fakty zostały ogłoszone publicznie. Czy nie mam

racji, Catherine?

— Nie słyszałam, by przyznawał si˛e pan do winy, doktorze Livermore.
— Ani ja — stwierdził Sturtevant. — B˛ed˛e nalega´c na oficjalne przesłuchanie

dla oczyszczenia pana ze wszystkich zarzutów.

— Zatem do zobaczenia w s ˛

adzie, Blalock — powiedział Livermore i wyszedł.

*

*

*

— My´slałem, ˙ze b˛edziesz w pracy. Nie s ˛

adziłem, ˙ze ci˛e tu znajd˛e — powie-

dział Gust, widz ˛

ac Leath˛e siedz ˛

ac ˛

a przy oknie w salonie i wygl ˛

adaj ˛

ac ˛

a na ze-

wn ˛

atrz. — Wróciłem tylko spakowa´c torb˛e. Zabieram moje rzeczy.

— Nie rób tego.
— Przykro mi, przepraszam za t˛e histori˛e tamtej nocy, ale ja. . .
— Kiedy indziej o tym porozmawiamy.
Zapadła kłopotliwa cisza. Nagle Gust zauwa˙zył, i˙z Leatha ma na sobie sukien-

k˛e, w której jeszcze nigdy jej nie widział, kolorow ˛

a i kus ˛

a, a jej włosy wygl ˛

adaj ˛

a

jakby inaczej, na dodatek te usta, najwyra´zniej poci ˛

agni˛ete szmink ˛

a. . . Widok był

zaskakuj ˛

aco atrakcyjny i zacz ˛

ał si˛e ju˙z zastanawia´c, jak jej to powiedzie´c.

— A mo˙ze wybraliby´smy si˛e do tej restauracyjki w Starym Mie´scie? — spy-

tała Leatha. — Mo˙ze by´c całkiem miło.

— Jasne ˙ze tak, oczywi´scie — odparł Gust, ochłon ˛

awszy nieco ze zdumienia.

Czuł si˛e szcz˛e´sliwszy ni˙z kiedykolwiek dot ˛

ad.

*

*

*

Georgetta Booker spojrzała na zegar zauwa˙zaj ˛

ac, ˙ze czas ju˙z ko´nczy´c prac˛e.

Dobrze. Dave znów zaproponował jej wspólny wieczór, co znaczyło, ˙ze po raz ko-
lejny zamierza si˛e o´swiadczy´c. Był taki milutki! Owszem, mogłaby nawet wyj´s´c

89

background image

za niego, ale jeszcze nie teraz. ˙

Zycie jest zbyt ciekawe, a ró˙zni ludzie ogromnie

sympatyczni. Mał˙ze´nstwo to te˙z dobra rzecz, ale mo˙ze poczeka´c.

U´smiechn˛eła si˛e. Pomy´slała, ˙ze ´swiat jest pi˛ekny.

*

*

*

Sharm u´smiechn ˛

ał si˛e i ugryzł nast˛epny kawałek zwini˛etego w obr ˛

aczk˛e, pa-

rzonego i pieczonego jeszcze potem ciasta.

— ´Swietne — orzekł. — Naprawd˛e niezłe. Jak si˛e nazywa?
— Bajgel. Powinno si˛e to je´s´c z w˛edzonym łososiem i białym serem. Znala-

złam przepis w starej ksi ˛

a˙zce kucharskiej. Chyba dobre.

— O wiele lepsze, ni˙z dobre. Wypieczemy tego ile si˛e da, a potem sprzedam

je w Nowym Mie´scie. Ich chleb smakuje jak papier. Zaraz to polubi ˛

a. Musz ˛

a

polubi´c, bo przeniesiemy si˛e do Nowego Miasta. Pokochaj ˛

a te bajgle i całe nasze

˙zarcie, które b˛edziemy im sprzedawa´c, gdy ju˙z zamieszkamy razem z nimi.

— Przekonasz ich, Sharm?
— Ju˙z ich przekonuj˛e. Stary Sharm te˙z uszczknie swoje z tego cudownego

˙zywota.

background image

Tajemnica Stonehenge — (The
Secret of Stonehenge)

Lekka m˙zawka i niskie chmury sprawiały, ˙ze zmierzch g˛estniał coraz bardziej.

Doktor Lanning wysiadł z szoferki. Wiatr prosto z Arktyki szarpn ˛

ał jego włosami

przelatuj ˛

ac nad równin ˛

a Salisburry, tote˙z naukowiec pospiesznie postawił kołnierz

płaszcza i poczekał, a˙z z kabiny wygramoli si˛e Barker. Obaj podeszli do drzwi
pobliskiego biura i zapukali, ale odpowiedziała im cisza.

— Niedobrze — mrukn ˛

ał Lanning, wracaj ˛

ac do wozu i otwieraj ˛

ac klap˛e ci˛e-

˙zarówki.

Obaj wyładowali solidn ˛

a, drewnian ˛

a skrzyni˛e i Lanning dodał:

— W Stanach nie pozostawiamy pomników własnemu losowi i łasce boskiej.
— Tak? — Barker podszedł do bramy w siatce. — To znaczy, ˙ze inicjały

i serduszka wyryte na cokole Monumentu Washingtona to neolityczne graffiti?
Problemu nie ma, bo wzi ˛

ałem zapasowy klucz.

Brama otworzyła si˛e z piskiem nie oliwionych zawiasów i obaj zabrali si˛e za

wniesienie pakunku do wn˛etrza.

Stonehenge nale˙zy ogl ˛

ada´c wył ˛

acznie wieczorem i przy zachmurzonym nie-

bie, kiedy nie ma tu sprzedawców lodów i wyj ˛

acych wycieczek szkolnych. Hory-

zont jest wówczas daleko i szare kamienie przemawiaj ˛

a z wła´sciw ˛

a im od wieków

sił ˛

a.

— S ˛

a zawsze wi˛eksze ni˙z si˛e człowiek spodziewa — Lanning szedł pierwszy

szerok ˛

a ´scie˙zk ˛

a prowadz ˛

ac ˛

a do centrum kamiennego kr˛egu.

Barker nic nie odpowiedział, by´c mo˙ze dlatego, ˙ze te˙z tak s ˛

adził. W milczeniu

dotarli do Kamienia Ofiarnego i z ulg ˛

a postawili skrzyni˛e na ziemi.

— Wkrótce b˛edziemy wiedzie´c wi˛ecej. — Lanning zabrał si˛e za jej otwarcie.
— Kolejna teoria? — Barker mimo wszystko zainteresował si˛e poczynaniami

towarzysza. — Nasze megality dziwnie przyci ˛

agaj ˛

a was, Amerykanów.

— My, Amerykanie, rozwi ˛

azujemy wszelkie problemy, gdziekolwiek je na-

potykamy — odparł Lanning zdejmuj ˛

ac pokryw˛e i wyci ˛

agaj ˛

ac skomplikowane

urz ˛

adzenie zamontowane na trójnogu. — Co do tych kamieni, to nie mam ˙zadnej

91

background image

teorii, a jestem tu po prostu, by dowiedzie´c si˛e prawdy: dlaczego zbudowano to
wszystko?

— Godne podziwu — burkn ˛

ał Barker, ale sarkazm tej uwagi znikn ˛

ał w po-

dmuchu zimnego wiatru. — Mo˙zna spyta´c, co to jest za urz ˛

adzenie?

— Chronostatyczny aparat fotograficzny — wyja´snił Lanning, ustawiaj ˛

ac

urz ˛

adzenie obok Ołtarza. — Opracował je mój zespół w MIT. Odkryli´smy, ˙ze ruch

w czasie, naturalnie poza normalnym cyklem dwudziestu czterech godzin w jakim
zwykli´smy go odmierza´c, oznacza natychmiastow ˛

a ´smier´c przynajmniej dla ka-

raluchów, szczurów i kurczaków. Ludzkich ochotników jako´s nie było, wi˛ec nie
mamy pewno´sci. Ale przedmioty martwe mog ˛

a przemieszcza´c si˛e bez kłopotów

czy uszkodze´n.

— Podró˙ze w czasie? — Barker si˛e bardzo starał, by jego głos pozostał obo-

j˛etny.

— Nie do ko´nca. Raczej dziura czasowa — aparat pozostaje w miejscu, za

to wszystko wokół si˛e porusza. W sumie to i tak na jedno wychodzi: zdołali´smy
dotrze´c ponad dziesi˛e´c tysi˛ecy lat w przeszło´s´c.

— Czyli czas biegnie w tył?
— Mo˙ze biegnie. Robi to komu´s jak ˛

a´s ró˙znic˛e? No, to jeste´smy gotowi —

Lanning nastawił co´s na kontrolce z boku urz ˛

adzenia, wcisn ˛

ał jaki´s guzik i odsu-

n ˛

ał si˛e o dwa kroki.

Z wn˛etrza urz ˛

adzenia dobiegł cichy terkot.

— Wł ˛

acznik czasowy — wyja´snił Amerykanin, widz ˛

ac uniesione pytaj ˛

aco

brwi Barkera. — Niezbyt bezpiecznie jest sta´c obok, gdy to zaczyna działa´c.

Terkot ustał i rozległo si˛e gło´sne pstrykni˛ecie, po którym cało´s´c wraz ze sta-

tywem znikn˛eła.

— Zaraz wróci — Lanning nie sko´nczył mówi´c, gdy urz ˛

adzenie znalazło si˛e

na swoim miejscu, a z otworu w obudowie wyjechało barwne zdj˛ecie.

— Próba — wyja´snił, pokazuj ˛

ac je Barkerowi. — Nastawiłem na dwadzie´scia

minut.

Zdj˛ecie ukazywało pust ˛

a drog˛e i ci˛e˙zarówk˛e, któr ˛

a podjechali pod bram˛e. Oni

obaj wyładowywali wła´snie skrzyni˛e z aparatem.

— To. . . faktycznie robi wra˙zenie — przyznał nieco wstrz ˛

a´sni˛ety Barker. —

Jak daleko w przeszło´s´c mo˙zna go wysła´c?

— Wygl ˛

ada na to, ˙ze nie ma granicy, wszystko zale˙zy od ´zródła energii. Ten

model ma baterie wystarczaj ˛

ace na dwa — trzy skoki w blisko dziesi˛e´c tysi˛ecy lat

przed nasz ˛

a er ˛

a.

— A w przyszło´s´c?
— Jak dot ˛

ad nie udało si˛e ani o jeden dzie´n. Pracujemy nad tym — Lanning

wyj ˛

ał z kieszeni notes, nastawił skal˛e na kontrolce według zapisków. — Nasta-

wiłem na okres, w którym według wi˛ekszo´sci specjalistów ko´nczono budow˛e.

92

background image

Powinna wyj´s´c seria zdj˛e´c rozbitych w czasie o par˛e tygodni i dni. Pami˛e´c mo˙zna
nastawi´c na dwadzie´scia, wykorzystamy j ˛

a wi˛ec w cało´sci.

Potrwało to troch˛e, ale w ko´ncu wł ˛

aczył cało´s´c i odsun ˛

ał si˛e o dobre dziesi˛e´c

kroków.

Tym razem rzecz odbyła si˛e badziej widowiskowo — urz ˛

adzenie znikn˛eło jak

poprzednio, ale pozostał jego błyszcz ˛

acy wizerunek, którego złociste obrysy były

doskonale widoczne w zapadaj ˛

acym mroku.

— To normalne, czy co´s si˛e zepsuło? — spytał Barker.
— Normalne przy du˙zych skokach. Nikt tak naprawd˛e nie wie, co to jest i dla-

czego pozostaje, wi˛ec nazwali´smy to echem temporalnym. Aktualna teoria twier-
dzi, ˙ze jest to pewien rezonans w czasie wywołany nagłym przemieszczeniem si˛e
aparatu. Niknie w ci ˛

agu kilku minut, o, ju˙z zaczyna bledn ˛

ac. . .

Zanim po´swiata całkowicie znikn˛eła, aparat wrócił i echo przestało istnie´c.

Lanning zatarł r˛ece i wcisn ˛

ał klawisz wydruku. Wewn ˛

atrz co´s za´swiszczało

i z otworu wysun˛eła si˛e długa wst˛ega poł ˛

aczonych ze sob ˛

a zdj˛e´c.

— Pudło — mrukn ˛

ał Lanning. — Trafili´smy wprawdzie za dnia, ale nie we

wła´sciwym czasie. Nic si˛e wtedy nie działo.

Barker z tym akurat si˛e zgadzał — na zdj˛eciach wida´c było gotowe Stonehen-

ge, niczym nie obro´sni˛ete, z kamiennymi płytami uło˙zonymi na wspornikach oraz
wszystkimi menhirami we wła´sciwych, pionowych pozycjach.

— Kupa skał i ani ´sladu budowniczych — podsumował Lanning. — Wygl ˛

ada

na to, ˙ze teorie dotycz ˛

ace czasu budowy s ˛

a bł˛edne. Kiedy to diabelstwo mogło

powsta´c?

— Sir J. Norman Lockyer wierzy, ˙ze dwudziestego czwartego czerwca tysi ˛

ac

dziewi˛e´cset osiemdziesi ˛

atego roku przed nasz ˛

a er ˛

a — odparł odruchowo Barker,

nadal wstrz ˛

a´sni˛ety zdj˛eciami, które trzymał w dłoniach.

— Te˙z ładna data — mrukn ˛

ał Lanning, zabieraj ˛

ac si˛e za jej nastawianie.

Tym razem zdj˛ecia były zdecydowanie bardziej dramatyczne — ukazywa-

ły grup˛e m˛e˙zczyzn w prymitywnej odzie˙zy wyci ˛

agaj ˛

acych r˛ece i kl˛ecz ˛

acych na

wprost obiektywu.

— Mamy ich — ucieszył si˛e Lanning, przestawiaj ˛

ac urz ˛

adzenie o sto osiem-

dziesi ˛

at stopni. — Cokolwiek by czcili, znajdowało si˛e za obiektywem. Zaraz to

sfotografujemy i tajemnica przestanie by´c tajemnic ˛

a.

*

*

*

Druga seria okazała si˛e niemal identyczna — osoby były inne, za to zachowa-

nie takie samo. Podobnie wygl ˛

adało to na dwóch pomocniczych zdj˛eciach zrobio-

nych kamer ˛

a ustawion ˛

a pod k ˛

atem dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni do obu pierwotnych

kierunków.

93

background image

— Bez sensu — ocenił Lanning. — Wszyscy kłaniaj ˛

a si˛e do kamery. Cholera,

musieli´smy j ˛

a ustawi´c akurat na tym czym´s, czemu oddaj ˛

a cze´s´c. To si˛e nazywa

pech!

— Nie. Te zdj˛ecia s ˛

a robione z równego poziomu z osobami, co oznacza, ˙ze

trójnóg tak jak teraz stoi na ziemi. . . — Barker zamilkł ol´sniony. — Czy to całe
echo temporalne mo˙ze by´c widoczne w przeszło´sci?

— Diabli wiedz ˛

a. . . pewnie mo˙ze. . . to znaczy, ˙ze. . . ?

— Wła´snie. Po´swiata wywołana przez t˛e seri˛e wypraw musiała by´c widoczna

przez lata, tym bardziej ˙ze pierwsza była nieco rozci ˛

agni˛eta w czasie, prawda?

Skoro na mnie samym wywarła wra˙zenie, gdy j ˛

a pierwszy raz zobaczyłem, to

nimi musiała wr˛ecz wstrz ˛

asn ˛

a´c.

— Pasuje — mrukn ˛

ał Lanning z radosnym u´smiechem i zabrał si˛e za pakowa-

nie sprz˛etu. — Zbudowali kamienn ˛

a ´swi ˛

atyni˛e wokół obrazu urz ˛

adzenia wysłane-

go, by sprawdzi´c po co to zrobili. I problem rozwi ˛

azany.

— Czy˙zby? Problem dopiero si˛e zacz ˛

ał. To idealny paradoks — co było pierw-

sze: maszyna czy budowla?

U´smiech powoli znikn ˛

ał z twarzy doktora Lanninga.

background image

Operacja ratunkowa — (Rescue
Operation)

— Ci ˛

agnij! Równo. . . ! — krzykn ˛

ał Dragomir, wczepiaj ˛

ac palce w smołowa-

ne sznury sieci. Obok niego, ledwie widoczny w mroku upalnej nocy, post˛ekuj ˛

acy

Pribislav Polasek wyt˛e˙zył siły ci ˛

agn ˛

ac niewidoczn ˛

a w ciemnej wodzie sie´c. Uwi˛e-

zione w niej bł˛ekitne ´swiatełko było coraz bli˙zej powierzchni.

— Wy´slizguje si˛e. . . — j˛ekn ˛

ał Pribislav, łapi ˛

ac za szorstk ˛

a okr˛e˙znic˛e niewiel-

kiej łodzi. Przez krótk ˛

a chwil˛e widział niebieskie migotanie na szczycie hełmu

i szybk˛e przed twarz ˛

a, ale po chwili posta´c w skafandrze ponownie osun˛eła si˛e

w czer´n, wymykaj ˛

ac z sieci. — Widziałe´s? — spytał. — Zanim wypadł, poma-

chał nam r˛ek ˛

a.

— A bo ja wiem. . . R˛eka si˛e ruszyła, ale mo˙ze sprawiła to sie´c. . . Czy w ogóle

jeszcze ˙zyje? — Dragomir pochylił głow˛e niemal przytykaj ˛

ac twarz do szklistej

powierzchni wody, ale niczego nie dostrzegł. — Mo˙ze i ˙zyje.

Obaj rybacy usiedli w łodzi i popatrzyli na siebie w mdłym ´swietle acetyle-

nowej lampki na dziobie. Mocno si˛e ró˙znili, jednak nosili takie same, workowa-
te spodnie i wyplamione bawełniane koszule. R˛ece mieli szorstkie i poznaczone
szramami pozostałymi po wielu latach ci˛e˙zkiej harówki. Rytm ich my´sli dykto-
wały wolno zmieniaj ˛

ace si˛e pory roku i przypisane do ka˙zdej z nich prace.

— Nie wyci ˛

agniemy go sieci ˛

a — stwierdził w ko´ncu Dragomir, jak zwykle

odzywaj ˛

ac si˛e pierwszy.

— Potrzebna b˛edzie pomoc — dodał Pribislav. — Postawimy tu boj˛e, by zna-

le´z´c miejsce.

— Tak, trzeba poszuka´c pomocy. — Dragomir rozwierał i zaciskał olbrzymie

dłonie, w ko´ncu pochylił si˛e, by wci ˛

agn ˛

a´c reszt˛e sieci do łodzi. — Ten nurek,

który mieszka u wdowy Korenc, b˛edzie wiedział co robi´c. Nazywa si˛e Kukovic,
a Petar mówił, ˙ze to doktor nauk z uniwersytetu w Lublanie.

Naparli na wiosła i powoli ruszyli w kierunku wybrze˙za Adriatyku. Zanim

dotarli na miejsce, niebo poja´sniało. Gdy przywi ˛

azywali łódk˛e do mola w Brbinj,

sło´nce wzeszło nad horyzontem.

95

background image

*

*

*

Joze Kukovic spojrzał na wznosz ˛

ac ˛

a si˛e coraz wy˙zej, ju˙z od wczesnego ´swi-

tu gor ˛

ac ˛

a kul˛e sło´nca, ziewn ˛

ał i przeci ˛

agn ˛

ał si˛e. Wdowa przyczłapała z kaw ˛

a,

wymruczała co´s na kształt powitania i postawiła tac˛e na kamiennej balustradce
ganku. Joze przesun ˛

ał nieco tac˛e, usiadł obok i nalał sobie g˛estej, po turecku pa-

rzonej kawy, maj ˛

acej postawi´c go nieco na nogi o tej nieprawdopodobnie wcze-

snej godzinie. Z ganku roztaczał si˛e widok na zakurzon ˛

a, piaszczyst ˛

a ulic˛e pro-

wadz ˛

ac ˛

a do portu, ju˙z teraz pełn ˛

a ˙zycia. Dwie kobiety z pełnymi wody dzbanami

na głowach zatrzymały si˛e na chwil˛e pogaw˛edki, wie´sniacy wie´zli na osłach ko-
sze z kapust ˛

a, ziemniakami i pomidorami na poranny targ. Który´s ze zwierzaków

zaryczał dono´snie, budz ˛

ac echo bł ˛

adz ˛

ace pomi˛edzy po˙zółkłymi ´scianami budyn-

ków. Od brzasku robiło si˛e upalnie. Brbinj było mał ˛

a mie´scin ˛

a le˙z ˛

ac ˛

a gdzie´s na

ko´ncu ´swiata, pomi˛edzy morzem a pustkowiem wzgórz, od wieków niezmienn ˛

a

i wci ˛

a˙z tak samo powoli umieraj ˛

ac ˛

a, pozbawion ˛

a wszelkich atrakcji, je´sli nie li-

czy´c morza. Tam wła´snie, pod spokojn ˛

a lazurow ˛

a powierzchni ˛

a wody le˙zał inny

´swiat, który Joze sobie umiłował.

Mroczne, cieniste gł˛ebiny pełne były ˙zycia o wiele bujniejszego, ni˙z otaczaj ˛

a-

ce je wybrze˙ze. Były tam te˙z skryte liczne atrakcje. Nie dalej jak wczoraj odnalazł
na dnie na wpół zagrzeban ˛

a w piasku rzymsk ˛

a galer˛e. Zamierzał wróci´c do niej

dzisiaj, by jako pierwszy człowiek zakłóci´c spokój spoczywaj ˛

acego tam od dwóch

tysi˛ecy lat wraku. Bóg jeden wie, co znajdzie w piasku, z którego sterczały gdzie-
niegdzie szyjki całych amfor. Mo˙ze niektóre wci ˛

a˙z były pełne?

Siorbi ˛

ac pogodnie kaw˛e, przygl ˛

adał si˛e małej łodzi cumuj ˛

acej w zatoce i za-

stanawiał si˛e, czemu ci dwaj rybacy tak si˛e spiesz ˛

a, biegn ˛

a niemal; przecie˙z nikt

nie biega przy takiej pogodzie. Zatrzymali si˛e dopiero przy ganku domu wdowy.

— Panie doktorze, mo˙zemy wej´s´c? — spytał ro´slejszy. — Mamy piln ˛

a spraw˛e.

— Tak, oczywi´scie. — Joze był niezmiernie zdumiony i zastanawiał si˛e ju˙z,

czy nie wzi˛eli go przypadkiem za lekarza.

Dragomir post ˛

apił naprzód, ale wyra´znie nie wiedział od czego zacz ˛

a´c.

W ko´ncu wskazał na morze.

— Widzieli´smy, jak spadł w nocy. Najpewniej sputnik.
— Podró˙znik? — Joze Kukovic zmarszczył czoło, niepewny czy dobrze rozu-

mie o co chodzi. Gdy słucha si˛e podekscytowanego tubylca, wtedy łatwo o pomył-
k˛e, na dodatek ten ich dialekt. . . Mnogo´s´c j˛ezyków i narzeczy była przekle´nstwem
tak małego kraju, jak Jugosławia.

— Nie, nie putnik, ale sputnik, jeden z tych, które wypuszczaj ˛

a Rosjanie.

— Albo i Amerykanie — odezwał si˛e po raz pierwszy Pribislav, ale nikt go

nie słuchał.

Joze u´smiechn ˛

ał si˛e i upił łyk kawy.

96

background image

— Jeste´scie pewni, ˙ze to nie był meteoryt? O tej porze roku zdarza si˛e to

bardzo cz˛esto.

— To był sputnik — upierał si˛e Dragomir. — Statek run ˛

ał daleko st ˛

ad do Ad-

riatyku i zaton ˛

ał, dobrze widzieli´smy. Ale pilot spadł prawie na nas, do wody. . .

— Co? — Joze zerwał si˛e na równe nogi, str ˛

acaj ˛

ac br ˛

azow ˛

a tac˛e z kaw ˛

a na

podłog˛e. Zagrzechotało, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — W tym był człowiek
i wyszedł cało?

Obaj rybacy przytakn˛eli równocze´snie, a Dragomir opowiadał dalej.
— Zobaczyli´smy, jak nad nami od sputnika oddziela si˛e ´swiatełko i spada do

wody. Nie było wida´c dokładnie, co to jest, ale powiosłowali´smy tam jak najszyb-
ciej. Jeszcze nie opadł na dno i zdołali´smy złapa´c go w sie´c. . .

— Macie go?
— Nie, ale przyci ˛

agn˛eli´smy go tak blisko pod powierzchni˛e, ˙ze wida´c było

ci˛e˙zki kombinezon z okienkiem jak u nurka. I jeszcze miał co´s na plecach, tak jak
pan, gdy nurkuje.

— Pomachał r˛ek ˛

a — wtr ˛

acił Pribislav.

— Mo˙ze pomachał, mo˙ze nie, nie wiadomo. Wrócili´smy po pomoc.
Zapadła cisza. Po chwili Joze zrozumiał, ˙ze to on ma by´c t ˛

a pomoc ˛

a, na któr ˛

a

rybacy zamierzali zrzuci´c odpowiedzialno´s´c. Od czego zacz ˛

a´c? Astronauta mógł

mie´c zbiorniki z powietrzem, ale w co jeszcze został wyposa˙zony na wypadek
wodowania? Nie wiadomo, ale póki ma tlen, poty mo˙ze wci ˛

a˙z ˙zy´c.

Chodz ˛

ac w t˛e i z powrotem starał si˛e zebra´c my´sli. Nie był szczególnie przy-

stojny; miał zbyt du˙zy nos i okazałe uz˛ebienie, ale mimo sandałów i szortów khaki
zdawał si˛e emanowa´c jakim´s autorytetem. Zatrzymał si˛e i zwrócił do Pribislava.

— Musimy go wyci ˛

agn ˛

a´c. Znajdziecie to miejsce?

— Postawili´smy boj˛e.
— Wspaniale. I b˛edziemy jeszcze potrzebowali doktora. Tu nie macie ˙zadne-

go, mo˙ze w Osor?

— Tam jest doktor Bratos, ale jest bardzo stary. . .
— Je´sli tylko ˙zyje, musi nam pomóc. Czy ktokolwiek w mie´scie potrafi pro-

wadzi´c samochód?

Rybacy spojrzeli w zamy´sleniu w sufit, Joze tymczasem starał si˛e nie straci´c

do nich cierpliwo´sci.

— Chyba tak — powiedział w ko´ncu Dragomir. — Petar był partyzantem.
— Racja — ockn ˛

ał si˛e drugi. — Wiele razy opowiadał, jak kradł Niemcom

ci˛e˙zarówki, i jak potem jechał. . .

— To niech kto´s pobiegnie do niego i da mu kluczyki do mojego samochodu.

Powiedzcie mu, by zaraz przywiózł doktora.

Dragomir wzi ˛

ał kluczyki, wr˛eczył je Pribislavowi, a ten pobiegł gdzie trzeba.

— A teraz zobaczmy, czy uda si˛e nam go wyci ˛

agn ˛

a´c — powiedział Joze,

bior ˛

ac swój rynsztunek i zmierzaj ˛

ac w kierunku łodzi.

97

background image

Wiosłowali razem, chocia˙z to o wiele silniejszy Dragomir sprawiał, ˙ze łód´z

płyn˛eła szybko naprzód.

— Jak tu gł˛eboko? — spytał Joze, ju˙z teraz ociekaj ˛

acy potem.

— Pod Rabem Kvarneric jest gł˛ebiej, ale my łowili´smy naprzeciw Trstenilca,

gdzie do dna s ˛

a tylko jakie´s cztery s ˛

a˙znie. Dopływamy do boi.

— Siedem metrów, nie powinno by´c trudno. — Joze ukl˛ekn ˛

ał na dnie łodzi,

nało˙zył butle, przypi ˛

ał je mocno i sprawdził zawory.

— Trzymaj łód´z w pobli˙zu boi — powiedział do rybaka, zanim wzi ˛

ał ustnik

mi˛edzy z˛eby. — B˛ed˛e kierował si˛e na ni ˛

a przy wynurzaniu. Gdybym potrzebował

pomocy albo liny, wynurz˛e si˛e dokładnie nad astronaut ˛

a, wtedy podpłyniesz.

Odkr˛ecił dopływ powietrza i zsun ˛

ał si˛e za burt˛e, w chłód wody. Silnie odbiw-

szy si˛e od łodzi, zanurkował w ´slad za link ˛

a boi i niemal natychmiast dostrzegł

rozci ˛

agni˛et ˛

a na dnie posta´c.

Podpłyn ˛

ał ostro˙znie, mimo narastaj ˛

acego podniecenia. Nigdzie na skafandrze

nie dostrzegał ˙zadnych znaków identyfikacyjnych, które pozwalałyby stwierdzi´c
czy to Rosjanin, czy Amerykanin. Skafander był twardy, zrobiony z metalu lub
wzmocnionego plastiku, cały zielony, z mał ˛

a szybk ˛

a w hełmie.

Poniewa˙z w wodzie trudno jest czasem okre´sli´c trafnie odległo´s´c czy wymia-

ry, dopiero podpłyn ˛

awszy blisko zorientował si˛e, ˙ze posta´c liczy sobie niewiele

ponad metr długo´sci, i omal nie udławił si˛e ustnikiem.

Wtedy dopiero zerkn ˛

ał na szybk˛e i zrozumiał, ˙ze istota w skafandrze nie jest

człowiekiem.

Zakaszlał, wypuszczaj ˛

ac chmur˛e b ˛

abelków; zupełnie nie´swiadomie wstrzy-

mał oddech. Unosił si˛e w jednym miejscu, poruszaj ˛

ac tylko wolno r˛ekami, by go

nie zniosło, i wpatrywał si˛e w widoczne w hełmie oblicze.

Było nieruchome jak woskowa maska, zielone przy tym i grubo ciosane, z sze-

rokim nosem, wydatnymi ustami i wielkimi oczami, wypychaj ˛

acymi zamkni˛ete

powieki. Ogólnie rzecz bior ˛

ac, istota miała rysy zbli˙zone do ludzkich, gdyby nie

ten kolor i widoczny cz˛e´sciowo mi˛esisty grzebie´n, zaczynaj ˛

acy si˛e tu˙z nad ocza-

mi. Kombinezon zrobiony był z jakiego´s nieznanego materiału, na plecach obcy
miał aparatur˛e do podtrzymania ˙zycia. Ale jakim powietrzem oddychał? Nagle
oczy otworzyły si˛e; istota go obserwowała.

Joze przestraszył si˛e w pierwszej chwili, rzucaj ˛

ac si˛e do ucieczki niczym spło-

szona ryba, ale zaraz wrócił, zły na siebie. Obcy uniósł powoli jedno rami˛e, któ-
re opadło jednak bezwładnie. Spojrzawszy przez szybk˛e Joze zauwa˙zył, ˙ze oczy
znów si˛e zamkn˛eły. Obcy ˙zył, ale był niezdolny do ruchu, mo˙ze ranny i cierpi ˛

acy.

Katastrofa statku kosmicznego sugerowała, ˙ze l ˛

adowanie z jakiego´s powodu si˛e

nie udało. Najostro˙zniej jak potrafił Joze wzi ˛

ał ciało obcego w ramiona, staraj ˛

ac

si˛e ignorowa´c dreszcz wywołany dotykiem zimnej materii kombinezonu. To tyl-
ko plastik czy metal, pomy´slał, a ja ostatecznie jestem naukowcem. Oczy obcego
pozostawały zamkni˛ete przez cały czas w˛edrówki na powierzchni˛e.

98

background image

— Ty b˛ecwale, pomó˙z mi! Pomó˙z, zakuta wie´sniacza pało! — krzykn ˛

ał wy-

pluwaj ˛

ac ustnik, ale Dragomir tylko potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a i w przera˙zeniu wycofał si˛e

na dziób, ledwie ujrzał brzemi˛e Jozego.

— To istota z innego ´swiata! Nic ci nie zrobi! — przekonywał go Kukovic, ale

rybak ani drgn ˛

ał.

Zakl ˛

awszy gło´sno, Joze zdołał ostatecznie wrzuci´c obcego do łodzi i wspi ˛

a´c

si˛e w ´slad za nim. Chocia˙z dwukrotnie niemal mniejszy od Dragomira, zdołał
zap˛edzi´c go gro´zbami do wioseł. Ten na wszelki wypadek usiadł przy dalszych
dulkach, chocia˙z mocno utrudniało mu to wiosłowanie. Joze zrzucił ekwipunek
i przyjrzał si˛e schn ˛

acej materii skafandra. Strach przed nieznanym znikn ˛

ał, za-

st ˛

apiony podekscytowaniem. Był wprawdzie fizykiem nuklearnym, ale pami˛etał

z chemii i mechaniki na tyle du˙zo, by wiedzie´c, ˙ze zgodnie z ziemskimi standar-
dami skafander taki nie mi ˛

ał prawa istnie´c.

Był jasnozielony, twardy jak stal wokół torsu i ko´nczyn, mi˛ekki i podatny na

zginanie w miejscu stawów, co Joze sprawdził unosz ˛

ac bezwładne rami˛e. Wo-

dz ˛

ac oczami po drobnej postaci, dostrzegł masywn ˛

a uprz ˛

a˙z otaczaj ˛

ac ˛

a obcego

w miejscu zbli˙zonym do ludzkiego pasa i przytrzymuj ˛

ac ˛

a du˙zy pojemnik, ster-

cz ˛

acy niczym wypchana torba rodowitego Szkota. Nigdzie nie zauwa˙zył ˙zadnych

szwów, jednak zamarł na widok lewej nogi. Była wgnieciona jakby pot˛e˙znymi
szczypcami, co wyja´sniało nieruchawo´s´c istoty. Czy obcy był ranny i cierpiał?

Oczy znów si˛e otworzyły i Joze spostrzegł z przera˙zeniem, ˙ze hełm wypełnio-

ny jest wod ˛

a. Je´sli przeciekał, to obcy mo˙ze zaraz uton ˛

a´c. Ju˙z chciał zerwa´c mu

to z głowy, gdy zmusił si˛e do my´slenia i opanował spontaniczny odruch.

Obcy wci ˛

a˙z zachowywał si˛e spokojnie, z jego ust czy nosa nie wydobywały si˛e

˙zadne b ˛

abelki powietrza. Czy oddychał? A mo˙ze woda nie napłyn˛eła do ´srodka,

ale cały czas tam była? I czy to w ogóle była woda? Kto wie, czym obcy oddycha:
metanem, chlorem, dwutlenkiem siarki? Mo˙ze zreszt ˛

a i wod ˛

a. Tak czy inaczej był

to płyn, skafander nie przeciekał, a istota zdawała si˛e w swoim ˙zywiole.

Spojrzał na Dragomira, który panicznymi zamachami wioseł kierował łód´z do

zatoki, gdzie na brzegu czekał ju˙z cały tłum.

Łódka o mało si˛e nie przewróciła, gdy Dragomir przybił do nabrze˙za, wy-

skakuj ˛

ac natychmiast na brzeg i odpychaj ˛

ac równocze´snie łupink˛e, która zacz˛eła

dryfowa´c. Joze czym pr˛edzej porwał z dna cum˛e i zwin ˛

ał w dłoniach.

— Dalej — krzykn ˛

ał — łapcie! Niech kto´s to przymocuje!

Zupełnie, jakby wszyscy ogłuchli. Tłum gapił si˛e tylko na zielon ˛

a posta´c le˙z ˛

a-

c ˛

a na rufowej ławce, poszeptuj ˛

ac co´s z cicha. Kobiety przycisn˛eły r˛ece do piersi,

˙zegnaj ˛

ac si˛e raz za razem.

— Łapcie! — krzykn ˛

ał Joze przez zaci´sni˛ete z˛eby, próbuj ˛

ac opanowa´c nara-

staj ˛

ac ˛

a w´sciekło´s´c.

Rzucił cum˛e na kamienne nabrze˙ze, ale oni odsun˛eli si˛e od niej jak od ja-

dowitego w˛e˙za. W ko´ncu jaki´s młodzieniec podniósł j ˛

a i powoli zap˛etlił wokół

99

background image

przerdzewiałego kółka w murze. Dłonie trz˛esły mu si˛e przy tym, głow˛e odwracał
na bok, a z otwartych cały czas ust kapały kropelki ´sliny. Był to wioskowy głupek,
który nie pojmował nic z rozgrywaj ˛

acych si˛e wydarze´n, ale przywykł wykonywa´c

polecenia.

— Pomó˙zcie mi go wynie´s´c — zawołał Joze, zaraz zdaj ˛

ac sobie spraw˛e z da-

remno´sci wszelkich pró´sb.

Wie´sniacy cofn˛eli si˛e. Tłum o nijakich, pustych twarzach ogarni˛ety był l˛ekiem

przed nieznanym; przewa˙zały w nim kobiety, niczym wielkie lalki wbite w długie
do kolan, przewiewne spódnice, czarne po´nczochy i wysokie filcowe buty. Sam
musiał sobie poradzi´c. Utrzymuj ˛

ac jako´s równowag˛e w kołysz ˛

acej si˛e łodzi, wzi ˛

obcego na r˛ece i uniósł go powoli, by zło˙zy´c na kamieniach nabrze˙za. Widzowie
odsun˛eli si˛e jeszcze dalej, par˛e kobiet zachłysn˛eło si˛e przera´zliwym wrzaskiem
i pobiegło do domów, m˛e˙zczy´zni za´s szemrali coraz gło´sniej. Joze postanowił ich
zignorowa´c.

Ci ludzie nie byli w stanie mu pomóc; je´sli ju˙z, to mogli tylko narobi´c kło-

potów. Najbezpieczniej b ˛

adzie od razu uda´c si˛e do wynajmowanego pokoju, tam

pewnie nic mu nie zrobi ˛

a. Podniósł obcego, gdy kto´s nowy przepchn ˛

ał si˛e przez

tłum.

— Co. . . co to jest? To vrag — Stary ksi ˛

adz wskazał z przera˙zeniem na obcego

i gor ˛

aczkowo zacz ˛

ał szuka´c krucyfiksu.

— Do´s´c tych przes ˛

adów! — warkn ˛

ał Joze. — To ˙zaden diabeł, tylko istota

my´sl ˛

aca, podró˙znik. A teraz złazi´c mi z drogi!

Ruszył naprzód i tłum si˛e przed nim rozst ˛

apił. Joze szedł szybko staraj ˛

ac si˛e

nie okazywa´c nadmiernego po´spiechu, bez trudu jednak zostawiaj ˛

ac ich z tyłu.

Nagle kto´s pobiegł za nim. Joze obejrzał si˛e, to był ksi ˛

adz, ojciec Per´c. Powiewał

brudn ˛

a sutann ˛

a, ci˛e˙zko łapi ˛

ac oddech.

— Niech pan powie, co pan robi. . . doktorze Kukovic? Co to. . . jest? Niech

pan powie. . .

— Powiedziałem ju˙z. Podró˙znik. Dwóch tutejszych rybaków zauwa˙zyło, jak

co´s spadło z nieba i rozbiło si˛e na morzu. Ten. . . obcy przyleciał wła´snie wtedy. —
Joze starał si˛e by´c spokojny. Je´sli b˛edzie miał ksi˛edza po swojej strome, to uniknie
kłopotów z tymi lud´zmi. — To istota z innego ´swiata, oddychaj ˛

aca wod ˛

a. I jest

ranna. Musimy jej pomóc.

Ojciec Per´c drobił obok, spogl ˛

adaj ˛

ac na obcego z wyra´znym obrzydzeniem.

— Ale to jest złe. . . — mamrotał. — To jest nieczyste, zao duh. . .
— Ani to demon, ani diabeł. Nie dociera to do ksi˛edza? Ko´sciół uznaje mo˙z-

liwo´s´c istnienia podobnych nam istot na innych planetach, jezuici te˙z s ˛

a za tym,

to i ksi ˛

adz mo˙ze. Nawet papie˙z wierzy, ˙ze na innych ´swiatach jest ˙zycie.

— Naprawd˛e? Wierzy? — spytał starzec, mrugaj ˛

ac w zdumieniu zaczerwie-

nionymi oczami.

100

background image

Joze min ˛

ał go, wchodz ˛

ac do domu wdowy Korenc, której nigdzie nie było

wida´c. Zło˙zył wci ˛

a˙z nieprzytomnego obcego na swoim łó˙zku. Ksi ˛

adz zatrzymał

si˛e w progu, przesuwaj ˛

ac w palcach ró˙zaniec, wyra´znie niepewny swego. Joze

stan ˛

ał nad łó˙zkiem, zaciskaj ˛

ac i rozwieraj ˛

ac dłonie, podobnie niezdecydowany.

Co robi´c? Istota była ranna, mo˙ze umieraj ˛

aca, co´s zrobi´c trzeba. Ale co?

Nagle rozległo si˛e z oddali zawodzenie samochodowego silnika. Joze przywi-

tał odgłos niemal jak zbawienie. Przybywał lekarz. Samochód zatrzymał si˛e przed
domem, trzasn˛eły drzwiczki, ale nikt si˛e nie pojawił.

Joze czekał w napi˛eciu domy´slaj ˛

ac si˛e, ˙ze tubylcy dopadli doktora i opowia-

daj ˛

a mu swoje. Min˛eła minuta i ju˙z zamierzał wyj´s´c na zewn ˛

atrz, ale zatrzymał

si˛e przed stoj ˛

acym wci ˛

a˙z w drzwiach ksi˛edzem. Co ich zatrzymywało? Okno jego

pokoju wychodziło na podwórko i nie widział z niego uliczki od frontu. Nagle dał
si˛e słysze´c szept wdowy:

— To tam, prosto.
Do ´srodka weszli dwaj m˛e˙zczy´zni, troch˛e zakurzeni po dłu˙zszej je´zdzie. Jeden

z nich był bez w ˛

atpienia lekarzem — niski, pulchny, z mocno podniszczon ˛

a czarn ˛

a

torb ˛

a i łysin ˛

a ociekaj ˛

ac ˛

a potem. Obok szedł kto´s wysoki i ogorzały, ubrany jak

rybak; to musiał by´c Petar, niegdysiejszy partyzant.

To on podszedł pierwszy do łó˙zka. Doktor stał wci ˛

a˙z w drzwiach, zaciskaj ˛

ac

dłonie na torbie i mrugaj ˛

ac nieprzytomnie.

— Co to jest? — spytał Petar i pochylił si˛e, opieraj ˛

ac dłonie na kolanach, by

przyjrze´c si˛e przez szybk˛e zawarto´sci hełmu. — Cokolwiek tu mamy, brzydkie to
jak cholera.

— Nie wiem, co to. Pochodzi zapewne z innej planety. Teraz prosz˛e si˛e od-

sun ˛

a´c i zrobi´c miejsce doktorowi. — Joze skin ˛

ał na staruszka, który podszedł

niech˛etnie. — To pan jest doktorem Bratosem? Jestem Kukovic, profesor fizyki
nuklearnej z uniwersytetu w Lublanie. — Pomy´slał, ˙ze dodanie sobie presti˙zu
tytułami naukowymi skłoni lekarza do współpracy.

— Tak, witam pana, miło mi pozna´c, to naprawd˛e zaszczyt dla mnie. Ale

nie rozumiem, czego pan ode mnie chce? — Mówi ˛

ac to trz ˛

asł si˛e nieco, i Joze

zrozumiał, ˙ze lekarz naprawd˛e jest wiekowy, na pewno po osiemdziesi ˛

atce, mo˙ze

jeszcze starszy. . . Trzeba zachowa´c cierpliwo´s´c.

— To jest obca istota. . . Kimkolwiek by była, jest ranna i nieprzytomna. Mu-

simy zrobi´c co si˛e da, by ocali´c jej ˙zycie.

— Ale co my mo˙zemy? To co´s zakute jest w pancerz, który pełen jest jakiego´s

płynu. Lecz˛e ludzi, nie znam si˛e na zwierz˛etach ani na takich istotach.

— Ja te˙z si˛e na tym nie znam, doktorze. Nikt na całej Ziemi si˛e na tym nie zna.

Ale musimy spróbowa´c. Trzeba zdj ˛

a´c mu kombinezon i zobaczy´c, jak mo˙zemy

mu pomóc.

— To niemo˙zliwe! Wtedy ten płyn wycieknie.

101

background image

— Oczywi´scie, dlatego zachowamy ostro˙zno´s´c. B˛edziemy musieli ustali´c co

to za płyn, zdoby´c go wi˛ecej i napełni´c wann˛e w s ˛

asiednim pokoju. Obejrzałem

ju˙z kombinezon. Hełm chyba da si˛e zdj ˛

a´c. Je´sli poluzuj˛e klamry, b˛edziemy mogli

wzi ˛

a´c próbk˛e płynu.

Doktor Bratos stał przez kilka bezcennych chwil w milczeniu, poruszaj ˛

ac tyl-

ko bezgło´snie wargami.

— Pewnie tak, ale w co złapiemy t˛e próbk˛e? To bardzo trudne i zupełnie nie-

zgodne z praktyk ˛

a i przepisami. . .

— Mniejsza o to, w co złapiemy próbk˛e — warkn ˛

ał Joze, niemal trac ˛

ac cier-

pliwo´s´c. Odwrócił si˛e do Petara, który stał obok w milczeniu, pal ˛

ac schowanego

w dłoni papierosa. — Pomo˙ze pan? Prosz˛e przynie´s´c z kuchni jaki´s gł˛eboki talerz
czy co´s innego. . .

Petar skin ˛

ał tylko głow ˛

a i wyszedł. Dały si˛e słysze´c jakie´s przytłumione na-

rzekania wdowy, ale zaraz wrócił z jej najlepszym rondlem.

— B˛edzie dobry — powiedział Joze, unosz ˛

ac głow˛e obcego. — Teraz prosz˛e

wsun ˛

a´c go pod spód.

Gdy garnek znalazł si˛e ju˙z na miejscu, odpi ˛

ał jedn ˛

a z klamer. Pomi˛edzy heł-

mem a kryz ˛

a kombinezonu widniała cienka na włos szczelina, ale nic si˛e z niej nie

s ˛

aczyło. Dopiero gdy ruszył drugi zacisk, ze ´srodka trysn ˛

ał pod ci´snieniem stru-

mie´n przezroczystej cieczy. Zanim udało si˛e ponownie zapi ˛

a´c klamry, garnuszek

był napełniony do połowy. Joze znów uniósł głow˛e obcego, a Petar bez mówienia
mu, co ma robi´c, wysun ˛

ał naczynie.

— Gor ˛

ace — powiedział.

Joze dotkn ˛

ał rondla.

— Ciepłe tylko, nie gor ˛

ace. Około stu dwudziestu stopni Fahrenheita. Ciepły

ocean na gor ˛

acej planecie.

— Ale. . . czy to woda? — wyj ˛

akał doktor Bratos.

— Pewnie tak. My´sl˛e, ˙ze to pan powinien sprawdzi´c. Słodka czy morska?
— Nie jestem chemikiem. . . Sk ˛

ad mog˛e wiedzie´c. . . ? To takie skomplikowa-

ne. . .

Petar roze´smiał si˛e i wzi ˛

ał z nocnego stolika szklank˛e Jozego.

— To akurat łatwo jest sprawdzi´c — mrukn ˛

ał i zanurzył j ˛

a w rondelku. Uniósł

potem, na wpół napełnion ˛

a, pow ˛

achał zawarto´s´c, wzi ˛

ał łyk do ust i spróbował. —

Smakuje jak zwykła woda morska, ma jednak gorzki posmak.

Joze wzi ˛

ał od niego szklank˛e.

— To mo˙ze by´c niebezpieczne — zaprotestował doktor, ale został zignorowa-

ny. Tak, to była słona woda, zwykła słona woda z jak ˛

a´s ostro smakuj ˛

ac ˛

a domiesz-

k ˛

a.

— Zupełnie jak ´sladowa ilo´s´c jodyny. Czy mo˙ze pan sprawdzi´c t˛e wod˛e na

obecno´s´c jodyny, doktorze?

102

background image

— Ale jak. . . tutaj. . . nie, to zbyt skomplikowane. Potrzeba dobrego laborato-

rium z pełnym wyposa˙zeniem. . . — zawiesił głos, otwieraj ˛

ac torb˛e i czego´s w niej

szukaj ˛

ac, ale niczego nie wyjmuj ˛

ac. — Trzeba to odda´c do laboratorium.

— Nie mamy tu nic takiego, doktorze. Musimy poradzi´c sobie sami. Zwykła

woda morska b˛edzie musiała wystarczy´c.

— Przynios˛e wiadro i napełni˛e wann˛e — zaofiarował si˛e Petar.
— Dobrze. Ale prosz˛e nie wlewa´c od razu wody do wanny, tylko zanie´s´c j ˛

a

do kuchni i ogrza´c.

— Racja. — Petar wymin ˛

ał milcz ˛

acego ksi˛edza i znikn ˛

ał. Joze spojrzał na

ojca Perca i pomy´slał o mieszka´ncach wioski.

— Prosz˛e tu zosta´c, doktorze — powiedział. — Ten obcy jest pa´nskim pa-

cjentem, a prócz pana nie ma tu ˙zadnego innego lekarza. Prosz˛e tylko przy nim
usi ˛

a´s´c.

— Tak, oczywi´scie, ma pan racj˛e — mrukn ˛

ał jakby z ulg ˛

a doktor Bratos, przy-

suwaj ˛

ac krzesło i siadaj ˛

ac.

W kuchni nie wygaszono jeszcze ognia rozpalonego przed ´sniadaniem. Joze

dorzucił drewienek, zdj ˛

ał ze ´sciany du˙zy miedziany kocioł i postawił go z brz˛e-

kiem na piecu. Drzwi pokoju wdowy otworzyły si˛e na chwil˛e, ale zatrzasn˛eły
zaraz, nim zd ˛

a˙zył na nie spojrze´c. Petar wrócił z wiadrem wody i wlał j ˛

a do kotła.

— Co robi ˛

a ludzie? — spytał Joze.

— Ła˙z ˛

a w kółko i gadaj ˛

a jeden do drugiego. Nie narobi ˛

a nam kłopotów. Je´sli

jednak niepokoj ˛

a pana, mog˛e pojecha´c na posterunek i przywie´z´c policjantów lub

zatelefonowa´c gdzie´s.

— Nie, powinienem o tym pomy´sle´c wcze´sniej. Teraz jest mi pan tu potrzeb-

ny. Tylko pan jeden z całego tego towarzystwa nie jest zupełnym ignorantem ani
obł ˛

aka´ncem.

Petar u´smiechn ˛

ał si˛e.

— Przynios˛e jeszcze wody.
Wanna była niewielka, a kocioł du˙zy, zatem gdy wlali podgrzan ˛

a wod˛e, wy-

pełniła si˛e nieco powy˙zej połowy, co w zupełno´sci wystarczało dla niedu˙zego ob-
cego. Joze wzi ˛

ał go na r˛ece i niczym dziecko przeniósł do wanny. Oczy dziwnej

istoty znów si˛e otworzyły, ´sledz ˛

ac ka˙zdy gest, ale nie wyra˙zały protestu. Uło˙zyw-

szy obcego w wodzie, Joze wyprostował si˛e, by wzi ˛

a´c gł˛eboki oddech.

— Najpierw hełm, potem zobaczymy, jak rozpi ˛

a´c ten kombinezon.

Pochylił si˛e i zacz ˛

ał powoli odpina´c klamry.

Wszystkie pu´sciły bez problemów. Joze obluzował hełm, gotów nało˙zy´c go

w ka˙zdej chwili z powrotem, gdyby pojawiły si˛e jakie´s kłopoty. Woda morska
mieszała si˛e powoli z tajemniczym płynem, ale istota zdawała si˛e przyjmowa´c to
całkiem dobrze. Po minucie Joze zsun ˛

ał hełm, przytrzymuj ˛

ac głow˛e obcego jedn ˛

a

dłoni ˛

a, by nie uderzyła o dno wanny.

103

background image

Mi˛esisty grzebie´n wyprostował si˛e teraz, dobrze widoczny. Z hełmu wybie-

gał cienki drucik poł ˛

aczony z jakim´s l´sni ˛

acym, metalowym urz ˛

adzeniem z boku

głowy obcego, zapewne słuchawk ˛

a lub czym´s w tym rodzaju. Joze ostro˙znie usu-

n ˛

ał j ˛

a z otworu o niewiadomym przeznaczeniu. Obcy otwierał i zamykał usta,

pozwalaj ˛

ac dostrzec kremowo˙zółte, pr ˛

a˙zkowane podniebienie. Pomrukiwał przy

tym z cicha bardzo niskim głosem.

Petar przyło˙zył ucho do metalowego boku wanny.
— Mówi chyba, czy co. Co´s słysz˛e.
— Niech pan da stetoskop, doktorze — powiedział Joze, a gdy lekarz nie ru-

szył si˛e z miejsca, sam si˛egn ˛

ał do torby. Rzeczywi´scie, przycisn ˛

awszy słuchawk˛e

do wanny usłyszał wyra´znie modulowane d´zwi˛eki, łudz ˛

aco podobne do mowy.

— Na razie nie potrafimy go zrozumie´c — powiedział, oddaj ˛

ac stetoskop dok-

torowi, który przyj ˛

ał go odruchowo. — Teraz trzeba zaj ˛

a´c si˛e kombinezonem.

Nigdzie nie wida´c było ˙zadnych szwów, niczego te˙z nie wyczuł wodz ˛

ac pal-

cami po materii. Obcy jednak musiał zrozumie´c, czego szukaj ˛

a, z trudem uniósł

bowiem r˛ek˛e i poruszył co´s pod kołnierzem. Płynnym ruchem kombinezon otwo-
rzył si˛e na całej długo´sci, potem szczelina rozdzieliła si˛e na dwie, biegn ˛

ac wzdłu˙z

obu nóg. Z prawej nogawki wypłyn ˛

ał strumyk bł˛ekitnej cieczy. Joze zerkn ˛

ał na

zielone ciało i widniej ˛

ace tu i ówdzie dziwne organy, potem odwrócił si˛e.

— Doktorze, poprosz˛e szybko o torb˛e. On jest ranny, to mo˙ze by´c krew. Mu-

simy co´s zrobi´c.

— Ale co niby? — spytał doktor Bratos nie ruszaj ˛

ac si˛e z miejsca. — Jakie

lekarstwa, jakie antyseptyki? Wszystko mo˙ze go zabi´c, nic nie wiemy o chemii
jego ciała.

— Nie s ˛

a tu potrzebne ˙zadne specyfiki. To zwykłe skaleczenie, przecie˙z mo˙ze

je pan opatrzy´c, powstrzyma´c krwawienie.

— Oczywi´scie, oczywi´scie — mrukn ˛

ał staruszek, wreszcie maj ˛

ac do zrobie-

nia co´s, co potrafił od lat. Zacz ˛

ał wyci ˛

aga´c banda˙ze i sterylne opatrunki, szuka´c

plastra i no˙zyczek.

Joze zanurzył r˛ece w nieco m˛etnej teraz wodzie i wsun ˛

ał dłonie pod zielo-

n ˛

a nog˛e. Dotkn ˛

ał ciepłego ciała. Wra˙zenie było osobliwe, ale wcale nie przykre.

Wyci ˛

agn ˛

ał ko´nczyn˛e z wody, ukazuj ˛

ac szerok ˛

a ran˛e mia˙zd˙zon ˛

a, z której s ˛

aczyła

si˛e bł˛ekitna posoka. Petar odwrócił oczy, ale doktor nało˙zył ju˙z płat gazy i owijał
nog˛e banda˙zem. Obcy szukał czego´s w le˙z ˛

acym obok niego na dnie wanny kombi-

nezonie, wyrywaj ˛

ac równocze´snie nog˛e z uchwytu Jozego, który zauwa˙zył nagle,

˙ze istota podaje mu co´s wydobytego z pojemnika na brzuchu. Znów poruszała

ustami, słycha´c było jej w ˛

atły pomruk.

— Co jest? Czego chcesz? — spytał Joze.
Obcy przyciskał owo co´s obiema r˛ekami do swojej piersi. Przedmiot przypo-

minał ksi ˛

a˙zk˛e i mógł rzeczywi´scie ni ˛

a by´c. Pokryty był l´sni ˛

ac ˛

a substancj ˛

a z czar-

nymi znakami na wierzchu. Bok wygl ˛

adał jak wiele zło˙zonych razem arkuszy

104

background image

czego´s, zatem mo˙ze to naprawd˛e ksi ˛

a˙zka? — pomy´slał Joze. Obcy znów zacz ˛

si˛e wyrywa´c, otwieraj ˛

ac usta szerzej, jak do krzyku.

— Gdy zanurzymy nog˛e w wodzie, banda˙z przemoknie — powiedział doktor.
— A mo˙ze owin ˛

a´c go pan ta´sm ˛

a samoprzylepn ˛

a?

— Tak, mam j ˛

a w torbie. B˛ed˛e jej potrzebował troch˛e wi˛ecej.

Obcy tymczasem zacz ˛

ał kołysa´c si˛e w wannie, wychlapuj ˛

ac wod˛e i ze wszyst-

kich sił staraj ˛

ac si˛e wyszarpn ˛

a´c nog˛e z r ˛

ak Jozego. Jedn ˛

a wielopalczast ˛

a dłoni ˛

a

przytrzymywał wci ˛

a˙z ksi ˛

a˙zk˛e, drug ˛

a szarpał banda˙z.

— Mo˙ze zrobi´c sobie krzywd˛e, prosz˛e go powstrzyma´c. To straszne — mruk-

n ˛

ał doktor, odsuwaj ˛

ac si˛e od wanny.

Joze si˛egn ˛

ał po le˙z ˛

ace na podłodze opakowanie.

— Ale˙z z pana idiota! — krzykn ˛

ał. — Czym go pan opatrzył? Gaz ˛

a przesy-

con ˛

a sulfonamidem?

— Zawsze u˙zywam tych opatrunków. S ˛

a najlepsze. Ameryka´nskie. Zapobie-

gaj ˛

a infekcjom.

Joze rzucił si˛e do wanny, by zedrze´c banda˙ze, ale obcy wymkn ˛

ał mu si˛e

i usiadł, wynurzaj ˛

ac cz˛e´s´c ciała z wody. Rozwarł szeroko oczy i usta, a˙z trysn˛eły

z nich strumienie. Gdy woda wyciekła i powietrze dotarło do strun głosowych,
rozległ si˛e narastaj ˛

acy krzyk bólu i odbił si˛e echem od bielonego sufitu pokoju.

W nieludzkim cierpieniu istota rozrzuciła ramiona, potem upadła twarz ˛

a w wod˛e.

Nie poruszała si˛e ju˙z i Joze nawet bez sprawdzania wiedział, ˙ze obcy nie ˙zyje.

Jedno rami˛e wykr˛econe miał do tyłu, drugie wci ˛

a˙z wystawało z wanny, a palce

´sciskały ksi ˛

a˙zk˛e. Z wolna uchwyt si˛e rozlu´znił i ksi ˛

a˙zka ci˛e˙zko spadła na podłog˛e.

— Niech pan mi pomo˙ze — powiedział Petar i Joze odwrócił si˛e ku niemu.

Doktor le˙zał na podłodze, a były partyzant kl˛eczał obok. — Zemdlał albo miał
atak serca. Co mo˙zemy zrobi´c?

Gniew gdzie´s uleciał, gdy Joze przykl˛ekn ˛

ał przy starszym panu. Doktor zda-

wał si˛e oddycha´c regularnie, twarz pozbawiona była rumie´nca, zatem najpewniej
to tylko zemdlenie. Powieki poruszyły si˛e. Ksi ˛

adz podszedł bli˙zej i spojrzał ponad

ramieniem Jozego.

Doktor Bratos otworzył oczy i powiódł wzrokiem po pochylonych nad nim

twarzach.

— Przepraszam — wykrztusił z siebie, potem znów opu´scił powieki, jakby

chciał uciec przed ich spojrzeniami.

Joze wstał, cały roztrz˛esiony. Ksi ˛

adz gdzie´s znikn ˛

ał. Koniec? Po wszystkim?

Owszem, mo˙ze i tak nie zdołaliby uratowa´c obcego, ale bez w ˛

atpienia nie uczynili

wszystkiego co w ich mocy. Nagle ujrzał mokr ˛

a plam˛e na podłodze i zastanowił

si˛e, gdzie znikn˛eła ksi ˛

a˙zka.

— Ojcze Perc! — krzykn ˛

ał z narastaj ˛

acym oburzeniem Ten typ wzi ˛

ał ksi ˛

a˙zk˛e,

najpewniej bezcenn ˛

a!

105

background image

Pobiegł na korytarz, gdzie zderzył si˛e niemal z ksi˛edzem wychodz ˛

acym

z kuchni. Z pustymi r˛ekami! W nagłym przypływie strachu Joze domy´slił si˛e, co
ten starzec uczynił Min ˛

ał go czym pr˛edzej, podbiegł do pieca i otworzy drzwiczki.

Otwarta ksi ˛

a˙zka le˙zała pomi˛edzy płon ˛

acymi polanami, wysychaj ˛

ac parowała

obficie. Tak, to z pewno´sci ˛

a była ksi ˛

a˙zka, stronice pokryte były jakimi´s znaczka-

mi. Poszuka r˛ecznika, by j ˛

a wyci ˛

agn ˛

a´c, gdy ogie´n buchn ˛

ał płomieniem przez cały

pokój, niemal trafiaj ˛

ac go w twarz. Joze jednak nawet nie pomy´slał o zagro˙ze-

niu. Podłoga zasłana była kawałkami roz˙zarzonego drewna, w palenisku tliły si˛e
ju˙z tylko jakie´s mizerne płomyki. Z czegokolwiek owa ksi ˛

a˙zka została zrobiona,

musiała jedynie wyschn ˛

a´c, by spłon ˛

a´c w okamgnieniu.

— To było samo zło — powiedział ksi ˛

adz od drzwi. — Zao duh, plugawy

stwór z ksi˛eg ˛

a złego. Ostrzegano nas, takie rzeczy zdarzały si˛e ju˙z na ziemi. Spra-

wiedliwym wiernym pozostaje wówczas odeprze´c atak. . .

Petar przepchn ˛

ał si˛e obok duchownego i pomógł Jozemu usi ˛

a´s´c na krze´sle,

otrzepuj ˛

ac go jednocze´snie z tl ˛

acych si˛e drobin. Joze nawet ich nie zauwa˙zył,

odczuwał jedynie przemo˙zne zm˛eczenie.

— Dlaczego tutaj? — spytał. — Spo´sród wszystkich miejsc na ´swiecie, czemu

wła´snie tutaj? Ledwie kilka stopni na zachód i obcy trafiłby do Triestu, gdzie s ˛

a

i chirurdzy, i szpitale, i całe nowoczesne wyposa˙zenie. Albo gdyby troch˛e jeszcze
wytrwał w powietrzu, to mo˙ze zobaczyłby ´swiatła i wyl ˛

adował w Rijece. Tam

co´s by mo˙zna poradzi´c. Ale tutaj?! — Zerwał si˛e na nogi, zaciskaj ˛

ac w pró˙znym

gniewie roztrz˛esione pi˛e´sci.

— Dlaczego musiało si˛e to sta´c w tym pełnym przes ˛

adów i ciemnoty zak ˛

atku

´swiata?! Co to w ogóle za ´swiat?! Przecie˙z niecałe sto pi˛e´cdziesi ˛

at kilometrów od

tego zadupia jest akcelerator cz ˛

astek o mocy pi˛eciu milionów woltów! A on był

tak blisko. . .

Dlaczego?!
Joze siedział bezwładnie na krze´sle. Poczuł si˛e bardzo, bardzo stary i nie-

wyobra˙zalnie wprost zm˛eczony. Ilu rzeczy mogliby najpewniej nauczy´c si˛e z tej
ksi ˛

a˙zki?

Westchn ˛

ał od serca i zadr˙zał cały, jakby ogarni˛ety wysok ˛

a gor ˛

aczk ˛

a.

background image

Autoportret — (Portrait of the Artist)

11.00!!! BIURO MARTINA!
Tak głosiła kartka przypi˛eta do prawego górnego rogu tablicy. Sam j ˛

a tam

umie´scił i własnor˛ecznie wypisał p˛edzelkiem, tuszem marki Funereal India na

˙zółtym papierze. I du˙zymi literami.

Pachs starał si˛e sobie wmówi´c, ˙ze to kolejna z fanaberii Martina: pouczenie,

opieprz albo inne uwagi, i był o tym przekonany pisz ˛

ac kartk˛e. Dopiero rano miss

Fink wyprowadziła go z bł˛edu konspiracyjnym szeptem:

— Dzisiaj to przywioz ˛

a, widziałam na jego biurku rachunek. Wiesz, Mark

IX — zamrugała nerwowo i zaj˛eła si˛e jakimi´s papierami.

Mark IX. Wiedział, ˙ze kiedy´s do tego dojdzie, ale nie chciał o tym my´sle´c

i oszukiwał siebie i innych twierdz ˛

ac, ˙ze jest niezast ˛

apiony. Popatrzył na swoje

dłonie oparte na tablicy: stare, pobru˙zd˙zone i poznaczone plamami w ˛

atrobowymi,

zawsze troch˛e brudne od tuszu, z odciskami od p˛edzla na palcach. Zacisn ˛

ał dłonie

w pi˛e´sci widz ˛

ac, ˙ze zaczynaj ˛

a dr˙ze´c.

Miał prawie godzin˛e do spotkania z Martinem, tote˙z postanowił sko´nczy´c

to, nad czym aktualnie pracował. Przypi ˛

ał do tablicy kolejn ˛

a plansz˛e na rysun-

ki i poszukał scenariusza. Strona trzecia chały zatytułowanej „Ramiona miło´sci”
do czerwcowego numeru Real Rangeland Romances, koncentratu grafoma´nstwa
i tandety. Na szcz˛e´scie dialogi wpisywane przez miss Fink na maszynie zajmo-
wały przynajmniej połow˛e miejsca. Westchn ˛

ał i przeczytał scenariusz pierwszej

planszy:

„W domu, Judy płacze, a Robert bardzo zły!”
Głowa numer trzy; narysował odpowiedni owal niebieskim ołówkiem i zło˙zo-

n ˛

a z kresek posta´c z uniesion ˛

a r˛ek ˛

a w tle. Robot Komiksowy Mark VIII załatwiał

reszt˛e. Pachs wsun ˛

ał do pojemnika plansz˛e, po czym jeszcze szybciej j ˛

a wyj ˛

ał: za-

pomniał o dymkach, wi˛ec pospiesznie naszkicował je razem z zagi˛etymi w stron˛e
postaci ogonkami i wł ˛

aczył robota.

Urz ˛

adzenie zawarczało, rozbłysły lampki kontrolne, a Pachs zaj ˛

ał si˛e klawia-

tur ˛

a wprowadzaj ˛

ac dane: DZIEWCZYNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 3, SMUTNA

BOHATERKA. Naturalnie dziewcz˛eta w komiksach miały te same twarze: „bo-
haterka” oznaczało, ˙ze maszyna ma nie rusza´c włosów, bo ta posta´c niezmiennie

107

background image

jest blondynk ˛

a w przeciwie´nstwie do damskiego „czarnego charakteru” — za-

wsze brunetki. Z m˛e˙zczyznami było dokładnie tak samo. Robot bzykn ˛

ał i pokle-

kotał sam do siebie, wybieraj ˛

ac wła´sciwe wzory z pami˛eci. Po kilku sekundach

co´s pstrykn˛eło i gumowy odcisk zast ˛

apił niebieski owal oznaczaj ˛

acy twarz.

M ˛

E ˙

ZCZYZNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 6, SMUTNA, BOHATER.

Drugi stempel zamiast drugiego owalu. W scenariuszu było „zły”, ale to zała-

twiała uniesiona r˛eka, jako ˙ze we wzorach (jak i w komiksach) były tylko smutne
i szcz˛e´sliwe postacie.

M ˛

E ˙

ZCZYZNA, GARNITUR, RYSUJ.

Zako´nczony p˛edzelkiem chwytak opadł i błyskawicznymi poci ˛

agni˛eciami za-

cz ˛

ał malowa´c posta´c w garniturze na niebieskich liniach naniesionych ołówkiem,

z zagi˛eciami w tych samych co od pi˛e´cdziesi˛eciu lat miejscach, z takim samym
krawatem i dodatkami. Dwie krótkie linie poł ˛

aczyły kołnierzyk z odciskiem gło-

wy i p˛edzel znieruchomiał, za to na ekranie wy´swietlił si˛e napis: CZEKAM NA
POLECENIA i co´s zaburczało.

Pachs dziabn ˛

ał w klawisz z napisem PI ˛

E ´S ´

C i napis zgasł, a chwytak z p˛edzlem

wzi ˛

ał si˛e do roboty.

Stary krytycznie przyjrzał si˛e rysunkowi — dziewcz˛e było zdecydowanie za

mało nieszcz˛e´sliwe, wi˛ec domalował jej po łezce w k ˛

acikach oczu. Lepiej, ale

tła nie ma. Nacisn ˛

ał przycisk DYMKI patrz ˛

ac nie widz ˛

acym wzrokiem na pra-

c˛e automatu, po czym, gdy ten sko´nczył, wcisn ˛

ał kod 473, co oznaczało OKNO

W DOMU, Z FIRANKAMI. Pojawiło si˛e w dostosowanej automatycznie do wiel-
ko´sci postaci perspektywie i rozległ si˛e brz˛eczyk.

Drugi rysunek miał przedstawia´c:
„Judy pada na kanap˛e, Robert próbuje j ˛

a uspokoi´c, jej matka wpada zła w far-

tuchu”.

Oprócz trzech dymków miał si˛e tam jeszcze zmie´sci´c czterowersowy na-

pis, tote˙z Pachs, zamiast próbowa´c niemo˙zliwego, czyli zmie´sci´c to wszystko
na niewystarczaj ˛

acej przestrzeni przewidzianej na obrazek, zastosował klasycz-

ny chwyt:

MAŁY DOMEK.
Na papierze pojawił si˛e mały domek, z którego wychodziły trzy dymki —

niech czytelnik, półanalfabeta i cały kretyn, pogłówkuje troch˛e i domy´sli si˛e, co
kto mówi. Pachs był zm˛eczony i nie zamierzał si˛e przepracowywa´c.

*

*

*

Komiks sko´nczył tu˙z przed jedenast ˛

a, uło˙zył starannie plansze wraz ze sce-

nariuszem i wyczy´scił pojemniki na tusz w mechanizmie robota. Trudno powie-
dzie´c dlaczego, ale tusz zawsze wysychał, cho´c teoretycznie nie powinno to mie´c

108

background image

miejsca przez dwadzie´scia cztery godziny. Pachs opu´scił r˛ekawy, odwiesił zielony
daszek przeciwsłoneczny na klosz uchylnej lampy, odruchowo prostuj ˛

ac ramiona

pomaszerował przez sekretariat, w którym miss Fink uporczywie waliła w klawi-
sze maszyny do pisania, i przez otwarte drzwi wszedł do gabinetu Martina.

— Luis, nie wygłupiaj si˛e — Martin wisiał na telefonie klaruj ˛

ac co´s rozmów-

cy tonem ociekaj ˛

acym wazelin ˛

a. — Je´sli to kwestia słowa, to czyje lepsze: ja-

kiego´s komiwoja˙zera z Kansas City, czy moje? Wła´snie. . . okay. . . jasne, Louis,
zadzwoni˛e rano. . . tobie te˙z. . . i pozdrów Helen.

Martin odło˙zył z trzaskiem słuchawk˛e i ponuro spojrzał na Pachsa.
— O co chodzi? — warkn ˛

ał.

— Przyszedłem, bo chciał mnie pan widzie´c.
— A, prawda. . . — Martin podrapał si˛e po czuprynie ogryzionym ko´ncem

ołówka, dzi˛eki czemu na kołnierz sypn˛eła kaskada łupie˙zu, i poprawił siedzenie
w fotelu. — Interes to interes, Pachs, wiesz o tym. Koszty stale rosn ˛

a i trzeba

oszcz˛edza´c. Czy ty wiesz, ile kosztuje tona papieru?

— Je´sli pan my´sli o nast˛epnym obci˛eciu mojej pensji, to nie wiem czy to

mo˙zliwe. . . no, mo˙ze troch˛e. . .

— Nie zamierzam ci obcina´c pensji, Pachs, zamierzam ci˛e zwolni´c. Kupiłem

Mark IX i ju˙z zwerbowałem dzieciaka do obsługi.

— Przecie˙z ja mog˛e obsługiwa´c, wystarczy mi kilka dni i. . .
— To nie wchodzi w gr˛e. Dziewczyninie płac˛e grosze, bo jest prosto ze szkoły,

a przyuczono j ˛

a konkretnie do tego modelu, wi˛ec z punktu wi˛ecej z niego wyci´snie

ni˙z ty po roku. Wiesz, ˙ze to nic osobistego, po prostu musz˛e zmniejszy´c koszty.
Powiem ci co´s: mamy ´srod˛e, ale zapłac˛e ci do ko´nca tygodnia i od razu mo˙zesz
i´s´c do domu.

— Po o´smiu latach to faktycznie wspaniałomy´slne — parskn ˛

ał Pachs, ale Mar-

tin był z natury nieczuły na sarkazm czy ironie, wi˛ec nie wywarło to na nim naj-
mniejszego wra˙zenia.

— Nie dzi˛ekuj, tyle mog˛e dla ciebie zrobi´c — odparł spokojnie i si˛egn ˛

ał po

telefon.

Nie pozostało nic wi˛ecej do powiedzenia, tote˙z Pachs wyszedł staraj ˛

ac si˛e

trzyma´c prosto i nie odwraca´c, cho´c słyszał jak maszyna do pisania zgubiła rytm.
Zamiast wróci´c do studia wyszedł na korytarz i powoli zamkn ˛

ał drzwi. Przez

chwil˛e stał opieraj ˛

ac si˛e o nie plecami, dopóki nie dotarło do´n, ˙ze cho´c szyba jest

mleczna, to i tak mo˙zna przez ni ˛

a dostrzec jego posta´c. Gdy to sobie u´swiadomił,

czym pr˛edzej odszedł.

*

*

*

Za rogiem był tani bar, w którym po ka˙zdej wypłacie wypijał piwo, i tam

skierował swe kroki.

109

background image

— Dzie´n dobry szanownej osobie — powitał go robot — barman ciepłym

barytonem z celtyckim akcentem. — To co zwykle, mr Pachs?

— Nie, ty plastikowo — gazrurkowa imitacjo pijanego Irlandczyka. Podwójn ˛

a

whisky.

— Jak sobie pan szanowny ˙zyczy — robot wprawnym ruchem nalał dokładnie

odmierzon ˛

a ilo´s´c alkoholu do szklaneczki i przesun ˛

ał j ˛

a po kontuarze ku kliento-

wi.

Pachs wychylił drinka jednym haustem i poczuł ciepło przebijaj ˛

ace si˛e przez

ot˛epienie. No to koniec — teraz umieszcz ˛

a go w Domu Obywateli — Seniorów

na reszt˛e ˙zycia, czyli praktycznie był ju˙z martwy. To było co´s, o czym najlepiej
było nie my´sle´c. Kolejna podwójna whisky załatwiła inn ˛

a kwesti˛e — pieni ˛

adze

przestały stanowi´c problem, jako ˙ze po tym tygodniu ju˙z nigdy nie b˛edzie ani pra-
cował, ani zarabiał, ani wydawał. Dawka alkoholu, do której nie był przyzwycza-
jony, st˛epiła ból, tote˙z postanowił wróci´c. Trzeba było zebra´c osobiste drobiazgi
i odebra´c czek, a wolał to zrobi´c bez ´swiadków i ceremonii.

*

*

*

— Które pi˛etro pan sobie ˙zyczy? — spytała winda.
— Id´z w choler˛e! — warkn ˛

ał Pachs.

Nigdy dot ˛

ad nie u´swiadamiał sobie, ile robotów kr˛eci si˛e wokół niego. Dzi´s

zdał sobie z tego spraw˛e, podobnie jak i z tego, ˙ze ich serdecznie nienawidzi.

— Przepraszam, ale takiej firmy nie ma w rejestrze tego budynku — odezwał

si˛e robot.

— Pi˛etro dwudzieste trzecie — odparł Pachs wdzi˛eczny losowi, ˙ze w windzie

nie było nikogo wi˛ecej.

*

*

*

Drzwi prowadz ˛

ace do studia bezpo´srednio z korytarza były otwarte i Pachs

zd ˛

a˙zył przez nie przej´s´c, zanim zrozumiał powód, a wtedy było ju˙z za pó´zno, by

si˛e cofn ˛

a´c — wysłu˙zony Mark VIII le˙zał na boku w k ˛

acie, a na jego miejscu po-

jawił si˛e czarny walec si˛egaj ˛

acy prawie do sufitu i dziwnie kojarz ˛

acy si˛e z sejfem.

— Podł ˛

aczony i gotów do pracy, mr Martin. Ma stuprocentow ˛

a gwarancj˛e do

ko´nca swoich dni, a ja chciałbym panu da´c próbk˛e jego wszechstronnych umiej˛et-
no´sci — o´swiadczył m˛e˙zczyzna w szarym kombinezonie, którego odcie´n dosko-
nale komponował si˛e z obudow ˛

a automatu.

Obok stali: Martin, miss Fink i szczupła dziewczyna w ró˙zowym sweterku

oboj˛etnie ˙zuj ˛

aca gum˛e.

110

background image

— Prosz˛e mu zleci´c konkretne zadanie, mr Martin — powiedział m˛e˙zczyzna

wymachuj ˛

ac l´sni ˛

acym ´srubokr˛etem — okładka do magazynu, powiedzmy. Co´s,

czego pana robot nie jest w stanie zrobi´c, i czego dot ˛

ad ˙zadna maszyna faktycznie

nie była w stanie wykona´c. . .

— Fink! — sapn ˛

ał Martin i sekretarka po´spiesznie sprawdziła w teczce z ilu-

stracjami.

— Mamy jedn ˛

a okładk˛e do sko´nczenia, mr Martin — zameldowała usłu˙z-

nie. — Miał j ˛

a zrobi´c mr Pachs, ale. . .

— To do prawdziwej ksi ˛

a˙zki i ˙zadne gumowe stemple nie nadaj ˛

a si˛e na okład-

k˛e do „Walki prawdziwych zawodowców”.

— Niech si˛e pan nie martwi — m˛e˙zczyzna wprawnie cho´c delikatnie wyłuskał

szkic z dłoni miss Fink. — Poka˙z˛e panu, do czego zdolny jest Mark IX, bo na
słowo i tak mi pan nie uwierzy. Wyszkolony operator mo˙ze go zaprogramowa´c na
podstawie szkicu lub opisu, a ta´sm˛e z programem mo˙zna zarówno przechowywa´c,
jak i poprawi´c w razie konieczno´sci.

Siadł przy umieszczonej z boku klawiaturze i wzi ˛

ał si˛e do roboty. W miar˛e

wpisywania danych z dziurkarki wysuwała si˛e wst˛ega perforowanej ta´smy zwija-
j ˛

aca si˛e w szpul˛e w specjalnym pojemniku.

— Wasz nowy operator jest wszechstronnie przygotowany, wi˛ec nie powinno

by´c ˙zadnych problemów. Gotowe, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy ma pan
specjalne ˙zyczenia co do stylu, w jakim okładka ma by´c zrobiona?

Martin chrz ˛

akn ˛

ał, co do złudzenia przypominało odgłos, jaki wydaj ˛

a ogłupiałe

wieprze.

— Tak my´slałem, ˙ze pana to zaskoczy — m˛e˙zczyzna u´smiechn ˛

ał si˛e wyrozu-

miale. — Mark IX mo˙ze rysowa´c w stylu ka˙zdego znanego artysty Złotego Wieku:
Raymond, Kubert, Caniff, Giunta, Barry czy Drak˛e. Wystarczy wybra´c.

— A Pachs?
— Przepraszam, nie dosłyszałem. . .
— ˙

Zart. Niech b˛edzie Caniff.

Pachs najpierw si˛e zarumienił, potem poczuł wszechogarniaj ˛

acy chłód. Miss

Fink spojrzała przypadkiem w jego stron˛e i pospiesznie spu´sciła wzrok. Pachs
miał ochot˛e wyj´s´c, ale nie mógł. Jeszcze nie mógł.

— . . . Tu wkładamy ta´sm˛e, centrujemy obiektyw na ´srodek kartki i wciska-

my ten guzik. Po zaprogramowaniu mo˙ze go obsługiwa´c dziecko albo szympans,
na jedno wychodzi. Przy tej pami˛eci, jak ˛

a dysponuje, ka˙zdy obiekt na rysun-

ku jest opracowywany osobno, a gotowy ł ˛

aczony w cało´s´c z reszt ˛

a, dzi˛eki cze-

mu automatycznie uzyskuje si˛e zgodno´s´c wielko´sci, perspektywy i układu ty-
pograficznego. Półcienie zreszt ˛

a tak˙ze. Gotow ˛

a kompozycj˛e mo˙zna obejrze´c na

tym ekranie i gdyby zachodziła konieczno´s´c wprowadzenia jakichkolwiek popra-
wek, mo˙zna to zrobi´c przy funkcji edycyjnej. Je´sli natomiast jest si˛e zadowolonym

111

background image

z pierwszego projektu, wystarczy nacisn ˛

a´c przycisk DRUKUJ i prosz˛e — mówi ˛

ac

to nacisn ˛

ał ten˙ze guzik.

W robocie co´s sykn˛eło i na podło˙zon ˛

a kartk˛e papieru zjechał z góry prosto-

k ˛

atny tłok. Gdy si˛e zetkn˛eły, co´s ponownie zasyczało, z boku wyciekła odrobina

pary i tłok wrócił do pozycji wyj´sciowej.

— I jak si˛e panu podoba to dzieło sztuki? — spytał m˛e˙zczyzna, podaj ˛

ac Mar-

tinowi kartk˛e.

Martin ponownie chrz ˛

akn ˛

ał, a Pachs zajrzał mu przez rami˛e. Nie mógł ode-

rwa´c oczu czuj ˛

ac dziwn ˛

a pustk˛e w głowie. To był rzeczywi´scie Caniff, a co gor-

sze było to co´s, czego on, Pachs, nigdy nie potrafiłby tak narysowa´c. Nie był co
prawda wybitnym artyst ˛

a, ale te˙z nie był miernot ˛

a. Miał du˙ze do´swiadczenie za-

równo w komiksach, jak i w ilustracjach okładkowych, i w najlepszym okresie był
naprawd˛e dobry. Zawsze był lepszy ni˙z maszyny i wszyscy to przyznawali. Ale to
„zawsze” wła´snie si˛e sko´nczyło — ten robot bił go na głow˛e i Pachs był zmuszony
uczciwie si˛e z tym zgodzi´c. Przestał by´c potrzebny a nawet u˙zyteczny w jedynej
dziedzinie, na jakiej si˛e znał. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze tak zacisn ˛

ał pi˛e´sci, i˙z paznok-

cie wbiły mu si˛e w ciało, wi˛ec pospiesznie rozprostował dłonie i stwierdził ku
swemu zaskoczeniu, ˙ze dr˙z ˛

a.

Wszyscy pozostali tymczasem wyszli i robot został wył ˛

aczony. Pachs czym

pr˛edzej zamkn ˛

ał drzwi, bo nie chciał słucha´c, co panience w sweterku jest po-

trzebne, by mogła spokojnie pracowa´c. Wsun ˛

ał dłonie pod pachy i odczekał a˙z

przestan ˛

a si˛e trz ˛

a´s´c, po czym wzi ˛

ał si˛e do roboty.

Starannie przypi ˛

ał kartk˛e do tablicy, ustawił ´swiatło, by nie raziło go w oczy,

i wprawnymi ruchami podzielił arkusik na standardow ˛

a stron˛e komiksu zło˙zon ˛

a

z sze´sciu pól, z czego jedno było zdecydowanie wi˛eksze, a jedno małe. Pracuj ˛

ac

spokojnie i przerywaj ˛

ac jedynie po to, by oceni´c z pewnej odległo´sci efekty lub

˙zeby sprawdzi´c szczegóły, wykonał szkice ołówkiem, odsapn ˛

ał i zabrał si˛e za

tusz. Gdy sko´nczył, było ju˙z wczesne popołudnie. Starannie umył swój ulubiony
p˛edzelek marki Windsor and Newton i przyjrzał si˛e cało´sci.

Z korytarza dobiegły głosy. Zdecydował, ˙ze zrobił co mógł i najwy˙zsza pora

odej´s´c.

Zanim zd ˛

a˙zyłyby go ogarn ˛

a´c w ˛

atpliwo´sci, Pachs szybko cofn ˛

ał si˛e do drzwi,

wzi ˛

ał rozp˛ed i wyskoczył przez okno z dwudziestego trzeciego pi˛etra.

*

*

*

Miss Fink usłyszała brz˛ek p˛ekaj ˛

acej szyby i odruchowo wrzasn˛eła, po czym

wpadła do studia i wrzasn˛eła jeszcze gło´sniej. Martin wyskoczył z gabinetu kln ˛

ac

na hałas, lecz zamilkł, gdy dotarło do´n co si˛e stało. Wyjrzał przez wybite okno —
widziana z tej wysoko´sci mała posta´c plastyka stanowiła centrum błyskawicznie

112

background image

rosn ˛

acego zbiegowiska. Przypominał szmacian ˛

a lalk˛e z dziwacznie powyginany-

mi ko´nczynami, le˙z ˛

ac ˛

a cz˛e´sciowo na chodniku, cz˛e´sciowo na jezdni.

— O Bo˙ze, niech pan na to spojrzy. . . — j˛ekn˛eła miss Fink.
Martin bez słowa podszedł do tablicy, na któr ˛

a wskazywała, i przyjrzał si˛e

starannie wyko´nczonej historyjce. Pierwsza plansza przedstawiała Pachsa pracu-
j ˛

acego przy tej wła´snie tablicy. Druga — Pachsa myj ˛

acego p˛edzel. Na trzeciej

podchodził do drzwi, a na czwartej stał przed oknem w efektownej grze ´swiateł
i cieni. Pi ˛

ata była widokiem z góry, to znaczy z okna, na posta´c lec ˛

ac ˛

a wzdłu˙z

´sciany budynku ku ulicy. Na ostatniej przedstawiono starannie i z detalami ciało

starego m˛e˙zczyzny, potrzaskane i pokrwawione po zetkni˛eciu si˛e z mask ˛

a parku-

j ˛

acego przy kraw˛e˙zniku samochodu. Wokół stali przera˙zeni ludzie.

— No nie — mrukn ˛

ał z niesmakiem Martin. — Nie trafił w rzeczywisto´sci

w ten wóz, chybił o dobre dwa jardy. Czy nie miałem racji mówi ˛

ac, ˙ze nie miał

oka do szczegółów?

background image

Zacofana planeta — (Survival
Planet)

— Przecie˙z ta wojna zako´nczyła si˛e na wiele lat przed moim narodzeniem!

Czy jeden głupi stary torpedowiec mo˙ze jeszcze kogokolwiek interesowa´c? —
Dali, zwany Małolatem, najwyra´zniej nie rozumiał o co chodzi.

Na szcz˛e´scie komandor Lian Stan˛e był nie tylko człowiekiem niesłychanie

do´swiadczonym i wytrzymałym, ale tak˙ze z natury spokojnym i nigdy nie tracił
zimnej krwi.

— Było to dokładnie pi˛e´cdziesi ˛

at lat temu, a Era Słu˙zalstwa te˙z troch˛e po-

trwała. Nie znaczy to jednak, ˙ze przestało lata´c wszystko, co zostało wypuszczone
w przestrze´n w zwi ˛

azku z wojn ˛

a! — Stan˛e spojrzał w okno, gdzie na pierwszym

planie rysowała si˛e sylwetka jego okr˛etu wojennego, widmowa na tle gwiazd two-
rz ˛

acych imperium, z którym walczyli tak długo, by je w ko´ncu zniszczy´c. — Samo

Słu˙zalstwo trwało pewnie ze sto lat, a my ci ˛

agle jeszcze jeste´smy w połowie re-

konstruowania ekonomii i gospodarki, i zwalczania ich niewolniczej neutralno´sci.
W dodatku musimy uwa˙za´c na ich maszyny, takie jak ta! — kopn ˛

ał z obrzydze-

niem pokład.

— Znam to wszystko na pami˛e´c! — Dali był ju˙z wyra´znie zdenerwowany. —

Kr˛ec˛e si˛e po planetach od chwili wst ˛

apienia do floty. Tylko co to ma wspólnego,

do diabła, z t ˛

a cholern ˛

a Mozaik ˛

a, któr ˛

a tyle czasu gonili´smy? Przecie˙z takich stat-

ków zrobiono podczas wojny chyba z bilion i wypuszczono w chmurki. Dlaczego
akurat jeden taki antyk mo˙ze wzbudza´c zainteresowanie?

— Gdyby´s cho´c raz uwa˙znie przeczytał opis techniczny — komandor wska-

zał na le˙z ˛

ac ˛

a przed nim broszurk˛e — zamiast marnowa´c energi˛e w okolicznych

burdelach, traciłby´s teraz mniej nerwów. Torpedowiec klasy Mozaika jest broni ˛

a

przystosowan ˛

a do wojny w przestrzeni. Jest to statek kosmiczny sterowany przez

komputer zaprogramowany tak, aby odnale´z´c okre´slone cele i zniszczy´c je. Ma,
rzecz jasna, własn ˛

a obron˛e jak i mechanizm autodestrukcji w przypadku dostania

si˛e w obce r˛ece lub wyczerpania ´zródeł energii. Jego główn ˛

a broni ˛

a s ˛

a torpedy

energetyczne, zdolne zniszczy´c dowoln ˛

a planet˛e.

114

background image

— Nigdy nie s ˛

adziłem, ˙ze to ma pokładowy komputer — mrukn ˛

ał Dali. —

Mówi si˛e zawsze, ˙ze roboty maj ˛

a zakodowane blokady, uniemo˙zliwiaj ˛

ace zabija-

nie ludzi. Czy ten nie ma tego wynalazku?

— Raczej wbudowane ni˙z zakodowane. To bardziej oddaje stan faktyczny —

poprawił go Stan˛e. — Pami˛etaj, ˙ze roboty nie maj ˛

a ludzkiej psychiki; cho´c pod

wzgl˛edem zło˙zono´sci nie ust˛epuje ona naszej, to jednak jest inna. Wi˛ekszo´sci
z nich nie jest znane poj˛ecie moralno´sci. Dawno temu, w pocz ˛

atkach naszej ro-

botyki, budowali´smy maszyny o ludzkiej psychice. To zreszt ˛

a jest domena spe-

cjalistów. Ale, o ile wiem, dzi´s tego typu umysły maj ˛

a tylko niektóre, w ˛

asko wy-

specjalizowane maszyny. Reszta si˛e nie sprawdziła I została lepiej dostosowana
do swojej działalno´sci. Otó˙z wła´snie Mozaika nie zna poj˛ecia moralno´sci, chy-
ba ˙ze potraktujemy tak mo˙zliwo´s´c kalkulacji, jak wiele jest w stanie unicestwi´c!
Ma detektor masy i gdy przekracza ona w odnalezionym czy napotkanym obiek-
cie poziom krytyczny, rozpoczyna si˛e działanie, w efekcie którego mo˙ze z du˙zym
powodzeniem by´c zniszczony zarówno statek, jak i planeta. Wszystkie dane, ja-
kie poprzedzaj ˛

a atak, s ˛

a raz jeszcze kodowane i interpretowane — najprawdopo-

dobniej ten torpedowiec miał si˛e zaj ˛

a´c czwart ˛

a planet ˛

a układu, w którym teraz

jeste´smy.

— Czy mamy co´s w archiwum o tej planecie?
— Nie. Jest to nie zbadany dotychczas system, przynajmniej do czasów, które

obejmuj ˛

a nasze archiwa. Ale Słu˙zalcy mogli o niej co´s takiego usłysze´c, ˙ze zde-

cydowali si˛e na jej zniszczenie. Jeste´smy tu po to, aby si˛e dowiedzie´c, dlaczego
tak postanowili.

Małolat stał przetrawiaj ˛

ac usłyszane informacje.

— I to jest jedyny powód? — odezwał si˛e w ko´ncu. — Je´sli nam si˛e uda, to

b˛edzie wszystko. . . ? My´sl˛e, ˙ze to nie powinno by´c zbyt trudne. . .

— Ten sposób rozumowania najlepiej wyja´snia, dlaczego na tym statku masz

tak nisk ˛

a rang˛e — obwie´scił sw ˛

a obecno´s´c artylerzysta Arnild.

Arnild był weteranem słu˙zby patrolowej, która słyn˛eła z tego, ˙ze dział eme-

rytalny nie narzekał na nadmiar petentów. Poza tym był całkowitym ignorantem,
wył ˛

aczaj ˛

ac trzy dziedziny: wojn˛e, komputery i działa.

— Czy mog˛e co´s doda´c od siebie, szefie? Po pierwsze — ka˙zdy wróg Słu-

˙zalców jest naszym sprzymierze´ncem, a mo˙ze nawet przyjacielem. Po drugie —

mo˙ze tak by´c, ˙ze jest to wróg całej rasy ludzkiej i wtedy b˛edziemy musieli u˙zy´c
Mozaiki, ˙zeby ukr˛eci´c łeb całej sprawie, czyli zako´nczy´c zbo˙zne dzieło rozpo-
cz˛ete przez Słu˙zalców. Po trzecie — Słu˙zalcy mogli tu co´s ukry´c, na przykład
zast˛epcze centrum dowodzenia. Co´s, co raczej zniszcz ˛

a ni˙z nam poka˙z ˛

a. Ka˙zdy

z tych powodów jest wystarczaj ˛

acy, ˙zeby zainteresowa´c si˛e t ˛

a planet ˛

a, nie?

— B˛edziemy w atmosferze za dwadzie´scia godzin — Dali przerwał cisz˛e,

która nagle zapadła — ale je´sli damy mu pełn ˛

a moc, to mo˙zemy by´c za siedem.

115

background image

— Długo si˛e nie uchowasz. Jeste´s zbyt niecierpliwy, jak na grzeczne dziec-

ko — Arnild nawet nie odwrócił głowy od ekranu, ustawiaj ˛

ac filtr podczerwieni

na najlepsz ˛

a ostro´s´c.

— Panowie, troch˛e kultury — głos Stane’a był jak zwykle cichy i spokoj-

ny. — To, ˙ze jest nas tu trzech na tym zadupiu zapomnianym przez Boga i nasze
dowództwo, to jeszcze nie powód, ˙zeby nie przestrzega´c podstawowych zasad do-
brego wychowania. A poza tym, Arnild, zapomniałe´s, ˙ze Dali nigdy nie walczył
ze Słu˙zalcami. A teraz jazda na nasz ˛

a łajb˛e.

*

*

*

Przelatywali przez atmosfer˛e w milczeniu. Zwiadowczy planetolot zataczał

kr˛egi po równikowej orbicie, gdy uzyskali pierwsze odczyty i odbitki z powierzch-
ni. Duplikaty pow˛edrowały na stół, oryginały zostały w zapiecz˛etowanych kase-
tach, które otwiera si˛e tylko w bazie.

— Niewiele tego — komandor odsun ˛

ał odczyty — a i tak człowiek głupieje.

Nie mamy innej rady, schodzimy i rozejrzymy si˛e na miejscu.

Arnild w milczeniu ogl ˛

adał zdj˛ecia. Jego pałce odruchowo uruchamiały nie

istniej ˛

ace wyrzutnie. Dali pierwszy przerwał cisz˛e.

— Faktycznie, nic ciekawego. Kupa wody i jeden wielki kontynent.
— Nic wykrywalnego — to był Stan˛e. — ˙

Zadnego promieniowania, du˙zych

mas metalu na powierzchni czy we wn˛etrzu planety, ˙zadnych ´zródeł energii. ˙

Zad-

nych powodów, dla których tu jeste´smy.

— Ale jeste´smy! — Arnild zako´nczył kontemplacj˛e zdj˛e´c. — Wi˛ec zamiast

strz˛epi´c g˛eb˛e, zje˙zd˙zajmy na dół i przekonajmy si˛e naocznie, po choler˛e si˛e tu
znale´zli´smy. To — pstrykn ˛

ał w zdj˛ecie — jest chyba jaka´s wioska. Prymityw!

Dymy z palenisk, tubylcy szwendaj ˛

a si˛e po okolicy jak ´sni˛ete rybki. . .

— A tu s ˛

a owce na polu — przerwał jak zwykle Dali — i łodzie wypływaj ˛

ace

z zatok. Powinni´smy co´s znale´z´c!

— No có˙z, pozosta´nmy w tej zbo˙znej nadziei. Przygotowa´c si˛e do l ˛

adowania!

Starym zwyczajem odbyło si˛e ono z hukiem i błyskiem. Przyziemili w za-

gajniku na wzgórzu, na którego stoku była poło˙zona najwi˛eksza na kontynencie
osada.

— Pozytywny odczyt atmosfery — Dali wył ˛

aczył analizator.

— Zosta´n przy celownikach, Arnild — Stan˛e był tym razem jeszcze spokoj-

niejszy ni˙z zwykle. — Trzymaj nas na wizji, ale wal tylko na mój rozkaz.

— Albo gdy ci˛e zabij ˛

a — głos Arnilda był całkowicie wyprany z emocji.

— Albo gdy mnie zabij ˛

a — Stan˛e nie ust˛epował mu pod tym wzgl˛edem ani

na jot˛e. — W tym wypadku zostaniesz dowódc ˛

a.

Razem z Dallem nało˙zyli lekkie skafandry i opu´scili statek. Powietrze było

chłodne i przyjemnie orze´zwiaj ˛

ace.

116

background image

— Pachnie wspaniale po odorze tych katakumb!
— Masz rzadki dar obrzydzania sobie ˙zycia — odezwał si˛e w słuchawkach

Arnild. — Hej! Zobaczcie no, co si˛e dzieje w wiosce!

Dall ustawił ostro´s´c lornetki. Stan˛e zrobił to, gdy tylko opu´scili pokład.
— Nic si˛e nie rusza! Wy´slij „Oko”!
Z hukiem boostera owalny aparat opu´scił planetolot i zacz ˛

ał zatacza´c kr˛egi

nad wiosk ˛

a. Składała si˛e ona z około setki domów o przestronnych wej´sciach, tak

˙ze „Oko” mogło spenetrowa´c ich wn˛etrza.

— Nikogo — głos Arnilda był pełen sarkazmu. — Ani jednego zwierzaka, nie

mówi ˛

ac o gospodarzach. I gdzie si˛e podziała ta przysłowiowa go´scinno´s´c wobec

gwiezdnych tułaczy?

— Ludzie nie mogli, u diabła, tak po prostu znikn ˛

a´c — zdenerwował si˛e Da-

li. — W któr ˛

a stron˛e by´s nie spojrzał, pola s ˛

a puste. A przecie˙z dym z kominów

jeszcze si˛e snuje po okolicy!

— Dym jest, a ludzi nie ma — głos Arnilda znów był beznami˛etny. — Zejd´z-

cie z łaski swojej na dół i rozejrzyjcie si˛e.

„Oko” opu´sciło wiosk˛e i leciało w kierunku statku. Wła´snie przelatywało nad

zagajnikiem, gdy stan˛eło jak wryte, a słuchawki rozdarły si˛e głosem Arnilda:

— Stop! Tam nikogo nie ma, ale z dziesi˛e´c jardów nad wami kto´s jest i to

nawet nie taki brzydki!

Obaj zainteresowani powstrzymali naturalny odruch zadarcia głów i podzi-

wiania tego kogo´s. Zrobili to dopiero po chwili, gdy byli ju˙z w wystarczaj ˛

aco

bezpiecznej odległo´sci, by unikn ˛

a´c niezasłu˙zonych podarków, które mogły si˛e im

posypa´c na głowy.

— Uwa˙zajcie! Obni˙zam grata dla lepszego obrazu. Dziewczyna, ładna, nie ma

˙zadnej widocznej broni, tylko jak ˛

a´s spódniczk˛e. Siedzi na drzewie i nie rusza si˛e.

Oczy ma zamkni˛ete. Wygl ˛

ada na cholernie przestraszon ˛

a.

Obaj podró˙znicy dostrzegli konturowy obraz w soczewkach swoich lornetek.
— Nie podje˙zd˙zaj bli˙zej, ale wł ˛

acz gło´snik i przeł ˛

acz mnie na lini˛e.

— Ju˙z si˛e robi.
— Jeste´smy przyjaciółmi. . . Zejd´z. . . Nie chcemy ci˛e skrzywdzi´c. . . — słowa

odbijały si˛e echem i zniekształcone powracały do ich uszu.

— Słyszy, szefie, ale mo˙ze jej nie uczyli esperanto — zauwa˙zył Arnild. —

Rezultaty twojej przemowy s ˛

a nikłe — mocniej przytuliła si˛e do pnia.

Stane poznał troch˛e j˛ezyk Słu˙zalców w czasie wojny, ale teraz musiał si˛e nie-

´zle nagimnastykowa´c, zanim sklecił zrozumiał ˛

a dla wroga wi ˛

azank˛e d´zwi˛eków.

— To co´s dało, szefie — meldował Arnild. — Podskoczyła tak, ˙ze omal nie

zleciała z tej grz˛edy. Teraz wlazła chyba dwa razy wy˙zej i siedzi.

— Niech mi pan pozwoli tam wej´s´c, sir — Dali stał na baczno´s´c. — Wezm˛e

lin˛e i wdrapi˛e si˛e do niej. To jedyny sposób. Tak samo jak z kotem.

Stane rozejrzał si˛e wokoło.

117

background image

— Wygl ˛

ada na to, ˙ze jest to najlepsze rozwi ˛

azanie. We´z ze statku lekk ˛

a lin˛e,

ze dwie´scie jardów. I pospiesz si˛e, bo zaczyna zmierzcha´c.

˙

Zelazo wer˙zn˛eło si˛e w pie´n i Dali rozpocz ˛

ał wspinaczk˛e. Dziewczyna poczuła

ruch drzewa i wtedy spostrzegł jasn ˛

a plam˛e jej twarzy, zwrócon ˛

a ku dołowi. Po-

tem plama znikła i zaszele´sciły li´scie. Ruszył w gór˛e, zanim Arnild zrelacjonował
sytuacj˛e.

— Uwa˙zaj! Wlazła wy˙zej, jest nad tob ˛

a!

— Co mam robi´c, komandorze? — spytał Dali, siedz ˛

ac okrakiem na grubym

konarze, z dziesi˛e´c stóp nad ziemi ˛

a.

— Wła´z dalej. Ona nie mo˙ze wej´s´c wy˙zej ni˙z na czubek. Na pewno j ˛

a dogo-

nisz — wypowied´z Stane’a jak zwykle napawała otuch ˛

a.

Wspinaczka była teraz łatwiejsza — gał˛ezie rosły bli˙zej i nie były tak rozło˙zy-

ste jak w dole. Wchodził powoli, ˙zeby nie przestraszy´c dziewczyny. Byli odci˛eci
od otoczenia w swoim własnym ´swiecie — ´swiecie drzewa, tylko połyskuj ˛

acy

obiektyw „Oka” przypominał, ˙ze obok nich s ˛

a te˙z inni. Dali zawi ˛

azał kolejny w˛e-

zeł. Po raz pierwszy w tej misji wiedział, ˙ze jest potrzebny, ˙ze robi to, co umie
i robi to dobrze. U´smiechn ˛

ał si˛e do swoich my´sli. Mogła wej´s´c jeszcze wy˙zej —

gał˛ezie z pewno´sci ˛

a by j ˛

a utrzymały. Ale dla jakich´s, jej tylko znanych powodów,

znalazł j ˛

a na nast˛epnym konarze. Stan ˛

ał obok. Odetchn ˛

ał i odezwał si˛e łagodnie,

u´smiechaj ˛

ac si˛e:

— Nie masz powodów, ˙zeby si˛e ba´c. Chc˛e tylko pomóc ci bezpiecznie zej´s´c

i wróci´c do przyjaciół. Dlaczego nie złapiesz si˛e liny?

Dziewczyna wzdrygn˛eła si˛e i odwróciła. Była młoda i ładna. Miała długie

czarne włosy zaplecione w warkocz. Wygl ˛

adała całkiem swojsko — tylko ten

strach. . . Gdy był blisko, mógł zobaczy´c, ˙ze cała dr˙zy. R˛ece i nogi trz˛esły si˛e
w nieustannych drgawkach. Zacisn˛eła z˛eby i z k ˛

acika ust s ˛

aczyła si˛e stru˙zka krwi

z przygryzionych warg. Nigdy dotychczas nie s ˛

adził, ˙ze ludzkie oczy mog ˛

a by´c

tak pełne przera˙zenia.

— Naprawd˛e nie masz si˛e czego ba´c — powtórzył.
Poruszał si˛e bardzo ostro˙znie, cho´c gał ˛

a´z była mocna — nie było niczego, za

co mógłby si˛e złapa´c i oboje mogli si˛e bardzo szybko znale´z´c na ziemi. A to była
rzecz, jakiej sobie najmniej ˙zyczył. Powoli owin ˛

ał lin˛e wokół gał˛ezi i obwi ˛

azał

si˛e ni ˛

a w pasie. K ˛

atem oka widział, ˙ze dziewczyna rozgl ˛

ada si˛e spłoszona jego

zachowaniem.

— Przyjaciele — próbował j ˛

a uspokoi´c, po czym przeło˙zył to na j˛ezyk Słu˙zal-

ców, gdy˙z wydawało si˛e, ˙ze zrozumiała poprzedni ˛

a wypowied´z dowódcy. — No

’rvenn!

Krzyk jaki wydarł si˛e z jej gardła był straszny — jak u torturowanego zwie-

rz ˛

atka. Zaskoczyła go, a potem było ju˙z za pó´zno. Udało jej si˛e. Odbiła si˛e z ca-

łych sił i skoczyła w dół, mierz ˛

ac w luk˛e mi˛edzy gał˛eziami. Głuchy łomot ´swiad-

czył o zako´nczeniu znajomo´sci. Jego uratował w˛ezeł, jaki zaci ˛

agn ˛

ał chwil˛e przed-

118

background image

tem. Wlazł z powrotem na konar, z którego przed chwil ˛

a zleciał, i bujał si˛e przez

chwil˛e w´sród li´sci. Potem opu´scił si˛e najszybciej jak potrafił, zwijaj ˛

ac za sob ˛

a

lin˛e. Spojrzawszy na to, co le˙zało pod drzewem, nie wysilił si˛e nawet na pytanie
czy dziewczyna ˙zyje.

— Starałem si˛e j ˛

a powstrzyma´c. Robiłem co mogłem — głos mu wyra´znie

dr˙zał.

— Widzieli´smy. Nie było ˙zadnego sposobu, ˙zeby j ˛

a przekona´c, gdy zdecydo-

wała si˛e skoczy´c.

— Niepotrzebne było to odezwanie w mowie Słu˙zalców. . . — Arnild był na

zewn ˛

atrz i chciał jeszcze co´s doda´c, ale spojrzawszy na Stane’a zamkn ˛

ał si˛e.

— Zapomniałem — Dali był niepocieszony. — Pami˛etałem tylko, ˙ze j ˛

a rozu-

mie. Nie przyszło mi do głowy, ˙ze mo˙ze si˛e tego przestraszy´c. To była pomyłka,
ale przecie˙z wszyscy je popełniamy! Ja nie chciałem jej ´smierci. . . — opanował
si˛e z wysiłkiem i zamilkł.

— Lepiej we´z co´s na nerwy, wiemy, ˙ze to nie była twoja wina — głos Stane’a

był ju˙z spokojny. — Pochowamy j ˛

a pod drzewem. Pomog˛e ci, Arnild.

Potem usiedli do posiłku, który ci ˛

agn ˛

ał si˛e jak zapalenie płuc z przerzutami.

Nikt nie był głodny, nikt te˙z nie miał ochoty do rozmowy. Stan˛e pokazał im du˙zy
zielony owoc le˙z ˛

acy pod drzewem.

— Mamy odpowied´z, po co tam wlazła i dlaczego nie znikn˛eła jak reszta. Po

prostu nie zd ˛

a˙zyła si˛e schowa´c, poszedłszy po jedzenie. Trzeba si˛e rozejrze´c po

wiosce.

— Nie s ˛

adzi pan, szefie, ˙ze mo˙ze by´c troch˛e za ciemno? Proponuj˛e poczeka´c

do rana.

Arnild poło˙zył miotacz na kolanach i rozgl ˛

adał si˛e zapraszaj ˛

aco po okolicy.

Jako´s nic nie skorzystało z jego zaproszenia.

— S ˛

adz˛e, ˙ze masz racj ˛

a. Nie ma sensu tłuc si˛e po nocy. Przestaw „Oko” na

podczerwie´n i pu´s´c na rekonesans. Mo˙ze to nam co´s da.

— Zostan˛e na podgl ˛

adzie — Dali zerwał si˛e na nogi. — Nie jestem. . . ´spi ˛

acy.

Mo˙ze co´s znajd˛e, sir.

Komandor u´smiechn ˛

ał si˛e przelotnie, po czym zgodził si˛e na projekt.

— Obud´z mnie, je´sli co´s zobaczysz. Je´sli nie, to rano.
Noc min˛eła w ciszy i bezruchu. Z pierwszym brzaskiem Stan˛e i Dali zeszli ze

wzgórza z „Okiem” lec ˛

acym ponad ich głowami. Arnild został przy urz ˛

adzeniach

lokacyjnych.

— T˛edy, sir — Dali powa˙znie traktował obowi ˛

azki przewodnika. — Tu jest

co´s, co odkryłem w nocy, kontroluj ˛

ac obraz „Oka”.

Wyszli spomi˛edzy drzew na brzeg jeziora. W jego toni wida´c było jakie´s

szcz ˛

atki skorodowanej maszynerii.

— S ˛

adz˛e, ˙ze to jakie´s maszyny budowlane, sir, ale trudno mi okre´sli´c dokład-

niej. S ˛

a strasznie przerdzewiałe. Wygl ˛

ada na to, ˙ze le˙z ˛

a tu kup˛e czasu.

119

background image

„Oko” zanurkowało i obraz stał si˛e bardziej szczegółowy.
— Zgadza si˛e, to maszyny kopi ˛

ace — Arnild nie miał cienia w ˛

atpliwo´sci. —

Cz˛e´s´c z nich spadła, reszta została czym´s zasypana. Wygl ˛

ada, jakby wpadły w pu-

łapk˛e. I wszystkie s ˛

a wytworem Słu˙zalców.

Stane wygl ˛

adał na zaskoczonego.

— Jeste´s pewien?
— Tak samo jak tego, ˙ze picie wody mi nie słu˙zy.
— Dobra, idziemy do wioski.
Stane z trudem przetrawiał uzyskane rewelacje, nawet nie staraj ˛

ac si˛e tego

ukry´c. I ponownie Małolat odkrył, gdzie podziali si˛e tubylcy. Wystarczyło pomy-

´sle´c, wszedłszy do pierwszej z brzegu chaty, ale jak wiadomo, rzeczy najprostsze

s ˛

a zawsze najtrudniejsze. Podłoga była klepiskiem, le˙z ˛

acy po´srodku odłam ska-

ły udawał palenisko. Wn˛etrze było puste i nosiło ´slady pospiesznej ewakuacji.
Resztki jedzenia, jakie´s stare szmaty i skorupy — wszystko ´swiadczyło o tym, ˙ze
gospodarze bardzo si˛e spieszyli. Dalia zastanowiła skóra porzucona przy paleni-
sku — po jej podniesieniu ukazała si˛e nader malownicza dziura.

— Tutaj, sir.
Podłoga tunelu była ubita tak samo, jak klepisko chaty. Miał ponad trzy stopy

´srednicy i wiódł lekkim skosem Bóg wie jak gł˛eboko.

— No, tak — Stan˛e był zdegustowany. — Uciekli t˛edy. Przy´swie´c, zobaczymy

dok ˛

ad to prowadzi.

Ale okazało si˛e, ˙ze łatwiej powiedzie´c ni˙z wykona´c. Promie´n si˛egał na jakie´s

dziesi˛e´c jardów, do zakr˛etu, za którym ział mrok. „Oko”, które wmeldowało si˛e
tam, przekazywało tylko ciemno´s´c.

— Sprawdz˛e w innej chacie — odezwał si˛e Arnild. — „Oko” odkryło takie

nory we wszystkich tych „budynkach”. Mo˙zna, szefie?

— Dobrze, ale ostro˙znie. Je´sli tam s ˛

a ludzie, to nie ma sensu straszy´c ich

jeszcze bardziej. S ˛

adz ˛

ac po tej dziewczynie i tak s ˛

a wystarczaj ˛

aco przera˙zeni.

Po chwili Arnild był z powrotem na linii.
— Znalazłem drugi tunel, a teraz jeszcze jeden. Niezbyt dobrze to wygl ˛

ada.

Nie wiem, czy b˛ed˛e w stanie wróci´c t ˛

a drog ˛

a. To si˛e mo˙ze lada chwila obsun ˛

a´c.

— „Oczu” mamy do´s´c w zapasie — komandor był dzi´s bojowo nastawiony. —

Id´z do przodu.

— Wygl ˛

ada solidniej. Jakby skały. . . załamanie. . . du˙za sala. . . Czekaj! Stój!

Tu jest jeden! Widz˛e go! Spieprza w gł ˛

ab tunelu!

— Za nim!
— Nie tak łatwo — odezwał si˛e gło´snik po chwili milczenia. — Korytarz

wygl ˛

ada na ´slepy. Kawał ´sciany blokuje tunel. Ten spryciarz musiał go za sob ˛

a

zawali´c. Zawracam. . . Ognia!

— Co si˛e dzieje, Arnild?

120

background image

— Nast˛epna skała omal nie zgruchotała „Oka”. Wygl ˛

ada na to, ˙ze zasypali

tunel i to skutecznie. Teraz obraz jest martwy i nie mog˛e złapa´c sygnału iden-
tyfikacyjnego — Arnild był zaskoczony i zły.

— Spryciule — Stan˛e był zdenerwowany. — Wystawili tego klienta na wabia

i wpu´scili maszyn˛e w tunel — pułapk˛e, któr ˛

a potem zasypali. Maj ˛

a tu ciekawe

obrz ˛

adki powitalne. Wygl ˛

ada na to, ˙ze nie lubi ˛

a obcych i najpewniej, jak wynika

z ich dotychczasowych do´swiadcze´n, maj ˛

a racj˛e.

— To si˛e chyba nazywa szeroko rozumiana profilaktyka. Na wszelki wypadek

daj w łeb, a potem sprawd´z, komu. Milusi´nscy — Arnild doszedł do równowagi
psychicznej.

— Ale dlaczego?
Zaskoczenie nie było wła´sciwym słowem dla opisania stanu Dalia — wła-

´sciwszym byłoby zaszokowanie.

— Dlaczego ci tutaj tak bardzo boj ˛

a si˛e Słu˙zalców? To oczywiste, ˙ze Słu˙zalcy

stracili kup˛e czasu, aby si˛e do nich dokopa´c. Czy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e
dlatego, ˙ze znale´zli, czy dlatego, ˙ze nie znale´zli tego, czego szukali?

— Chciałbym to wiedzie´c — Stan˛e był zrezygnowany. — To ułatwiłoby nam

robot˛e. Trzeba wysła´c raport do Kwatery Głównej. Mo˙ze oni co´s wymy´sl ˛

a.

Wracaj ˛

ac do statku zobaczyli ´swie˙zo rozkopan ˛

a ziemi˛e koło drzewa, przy któ-

rym pochowali dziewczyn˛e. Grób był pusty, a grunt zryty we wszystkich kierun-
kach. Na korze widniały ´slady zrobione chyba jakimi´s stalowymi narz˛edziami
albo. . . gigantycznymi z˛ebami. Co´s czy kto´s zabrał ciało, w swoisty sposób ozna-
czaj ˛

ac teren i pnie. Grób ł ˛

aczył si˛e wykopem z czarn ˛

a dziur ˛

a, b˛ed ˛

ac ˛

a wej´sciem do

podziemi.

Przed snem Stan˛e dwukrotnie zrobił obchód, sprawdzaj ˛

ac czy wej´scia s ˛

a za-

mkni˛ete, a obwody alarmowe wł ˛

aczone. Mimo to nie mógł zasn ˛

a´c. Zastanawiało

go to wszystko. Czuł, ˙ze odpowied´z jest blisko, tylko musi sobie przypomnie´c ja-
ki´s drobiazg. Ale jaki? Zapadł w sen, nie znalazłszy odpowiedzi. Gdy si˛e ockn ˛

ał,

było jeszcze ciemno, ale miał uczucie, ˙ze stało si˛e co´s strasznego. Co go, u licha,
mogło zbudzi´c? Otrz ˛

asaj ˛

ac si˛e ze snu wreszcie co´s sobie uprzytomnił — prze-

ci ˛

ag. Podmuch wiatru. Rzecz niemo˙zliwa przy zamkni˛etej cyrkulacji powietrza.

Zerwał si˛e na nogi, zapalił ´swiatło i dobył miotacza. Arnild zbudzony hałasem
ziewn ˛

ał i skoczył do drzwi.

— Co si˛e dzieje?
— Bud´z Dalia, my´sl˛e, ˙ze kto´s si˛e dostał na statek!
— Chyba odwrotnie — Arnild opadł na łó˙zko. — Posłanie Dalia jest puste!
— Coo?
Stane pobiegł do sterowni. Systemy alarmowe były wył ˛

aczone, a na wyj´sciu

komputera le˙zała kartka z jednym słowem. Pi˛e´s´c komandora zacisn˛eła si˛e na niej
i gdy po chwili min˛eło osłupienie, dotarło do niego znaczenie tego ´swistka.

121

background image

— Idiota! Głupi, pieprzony gówniarz! Arnild, „Oko”, nie, dwa, natychmiast

i poł ˛

acz je z hennami!

— Co si˛e tu wła´sciwie dzieje, szefie? Co ta młoda nadzieja Floty Galaktycznej

znowu wymy´sliła? — w głosie Arnilda mo˙zna było wyczu´c ˙zywe zainteresowa-
nie.

— Polazł do podziemi! Musimy go zatrzyma´c!
Po Dallu nie było ´sladu, ale ziemia koło drzewa wygl ˛

adała na ´swie˙zo ruszan ˛

a.

— Puszcz˛e tu „Oko” — Stan˛e był zdecydowany. — Ty we´z drugie i wpu´s´c

w najbli˙zsz ˛

a dziur˛e. U˙zywaj gło´sników. W j˛ezyku Słu˙zalców nadawaj, ˙ze jeste-

´smy przyjaciółmi.

— Ale przecie˙z widziałe´s reakcj˛e tej dziewczyny, gdy Dali zagadał do niej

w tym slangu. . .

— Widziałem, ale jak inaczej mo˙zemy im co´s przekaza´c? Masz jaki´s genialny

pomysł? Nie? No to do roboty! I spiesz si˛e!

Arnild miał ochot˛e powiedzie´c co my´sli, ale spojrzenie na twarz komandora

przekonało go, ˙ze lepiej zachowa´c dyplomatyczne milczenie. Zabrał aparat i ru-
szył do wsi.

Je´sli nawet który´s z tubylców usłyszał oracj˛e, to nie dało si˛e zaobserwowa´c

˙zadnej reakcji. Jeden z automatów został zasypany zwałami szutru i piachu, skut-

kiem czego Stan˛e przestał by´c u˙zyteczny w tej fazie operacji. Arnild natomiast,
a wła´sciwie jego „Oko”, odkrył wielk ˛

a komnat˛e zapełnion ˛

a głodnymi i przera˙zo-

nymi owcami. Tyle ˙ze poza nimi nie było w ´srodku ˙zywej duszy. Przy wyj´sciu
z pieczary „Oko” dostało si˛e w lawin˛e kamieni. I to był chwalebny koniec tego
przedsi˛ewzi˛ecia. Cisz˛e przerwał Stan˛e:

— No có˙z, sami si˛e prosz ˛

a. Jak nie mo˙zna po dobroci, to we´zmiemy ich sił ˛

a.

— Szefie, co´s si˛e rusza koło drzewa — przerwał mu Arnild. — Miałem to

w lornecie, ale chyba znikn˛eło, bo ju˙z jest spokój.

Podchodzili wolno, z odbezpieczon ˛

a broni ˛

a, pod niebem płon ˛

acym wschodem

sło´nca. Szli, wiedz ˛

ac co znajd ˛

a, ale łudzili si˛e nadziej ˛

a, ˙ze to ich zboczona woj-

n ˛

a wyobra´znia podsuwa im takie my´sli. Oczywi´scie, ich wyobra´znia miała jak

zwykle racj˛e. Ciało Dalia, zwanego Małolatem, le˙zało w trawie przy wej´sciu do
tunelu. Le˙zał spokojnie, tyle ˙ze sielski obrazek m ˛

aciła barwa tego, co było kiedy´s

twarz ˛

a: krwista czerwie´n.

— Skurwiele! Bydło! — nie było w ˛

atpliwo´sci, ˙ze gdyby Arnild miał pod r˛e-

k ˛

a jakiego´s tubylca, ten ostatni zacz ˛

ałby szybko ˙załowa´c, ˙ze si˛e urodził. — Tak

post ˛

api´c z człowiekiem, który chciał im pomóc! Połamane r˛ece i nogi, obdarty ze

skóry! Jego twarz, nic nie zostało, uszy, nos, oczy. . . — głos przeszedł w niear-
tykułowany pomruk, w którym mo˙zna było wyró˙zni´c kunsztowne wi ˛

azanki. —

Powinni by´c starci z powierzchni ziemi! Dokładnie! To co Słu˙zalcy zacz˛eli. . . —
spojrzał na Stane’a i zamilkł.

122

background image

— Tak zapewne czuli i post˛epowali wła´snie oni — głos komandora był spo-

kojny. — Czy nie rozumiesz, co si˛e tu działo?

Arnild potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a.

— Dali odkrył prawd˛e. Był młody, miał nadziej˛e, ˙ze mo˙ze zmieni´c kolej

rzeczy. Zdawał sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa. Poszedł, bo obwiniał siebie
o ´smier´c tej dziewczyny. A dlatego, ˙ze przeczuwał niebezpiecze´nstwo, zostawił
kartk˛e, na wypadek gdyby nie wrócił. Tam było napisane tylko jedno słowo: „Słu-

˙zalcy”. To było takie proste! My´smy szukali jakiego´s super skomplikowanego

rozwi ˛

azania, a tymczasem to najzwyklejszy na ´swiecie problem socjologiczny.

To jest, a wła´sciwie była planeta Słu˙zalców, odkryta i urz ˛

adzona przez nich dla

specjalnych potrzeb.

— ˙

Ze jak? — Arnild w dalszym ci ˛

agu nie rozumiał.

— Niewolnicy. Słu˙zalcy ci ˛

agle walczyli. Ty przecie˙z te˙z si˛e z nimi biłe´s. Znasz

ich styl walki i szafowanie lud´zmi. Stale potrzebowali armatniego mi˛esa, wi˛ec mu-
sieli je gdzie´s hodowa´c. Ta planeta jest odpowiedzi ˛

a na ten problem. Wymarzona

farma hodowlana — jeden kontynent pokryty puszcz ˛

a, z paroma miejscami na

osady. Utrzymywali tubylców na pierwotnym poziomie, tłumi ˛

ac wszelkie prze-

jawy ewolucji. Zapewniali minimum po˙zywienia, ale całkowicie wyeliminowali
technologi˛e. Kiedy nadchodził czas, czyli co ile´s tam lat, uznawali, ˙ze ju˙z mo˙zna
i zabierali tylu niewolników, ilu im było potrzeba, a reszt˛e zostawiali na dalsze
rozmna˙zanie. Zapomnieli tylko o jednej rzeczy.

W ˛

atpliwo´sci Arnilda znikn˛eły. Zacz ˛

ał rozumie´c o co tu chodzi.

— Zdolno´sci przystosowawcze?
— Oczywi´scie. Oraz instynkt samozachowawczy. Przy tym poł ˛

aczeniu wy-

starczy troch˛e czasu, ˙zeby ka˙zda istota, a co dopiero inteligentna, zacz˛eła si˛e sta-
ra´c uciec od ´smierci. Tu jest typowy przykład. Zamkni˛eta populacja,bez historii,
bez pisanego j˛ezyka — pi˛ekny materiał. Cyklicznie, co par˛e lat, nieznane potwory
spadały z nieba i kradły ich dzieci. Starali si˛e ucieka´c, ale nie było dok ˛

ad. Budo-

wali łodzie, ale nie było gdzie płyn ˛

a´c. Nie mo˙zna było nic zrobi´c. . .

— A˙z jaki´s sobieradek wykopał dół i wlazł tam z cał ˛

a famuł ˛

a, gdy tamci

przylecieli — przerwał mu Arnild.

— I ci ocaleli. Zgadza si˛e, to był pocz ˛

atek. Pomysł, który był skuteczny i który

rozwin˛eli do perfekcji, na jak ˛

a mogli si˛e zdoby´c nie maj ˛

ac maszyn. Tunele były

dłu˙zsze i biegły gł˛ebiej ni˙z Słu˙zalcy mogli si˛e dosta´c, a poza tym — od czego
inwencja własna — zacz˛eli si˛e zabezpiecza´c pułapkami. I w ten sposób wygra-
li. Jest to chyba jedyny przykład udanej rebelii całej planety w Erze Wielkiego
Słu˙załstwa. Znale´z´c ich nie było mo˙zna, gdy˙z korytarze s ˛

a zbyt długie. Z tego

samego powodu nie mógł ich wszystkich zabi´c gaz. Maszyny kopi ˛

ace ko´nczyły

jak nasze „Oczy”. A ludzie, którzy byli na tyle głupi, ˙zeby wle´z´c do tuneli. . . —
nie musiał ko´nczy´c, ciało Dalia mówiło samo za siebie.

— Ale, ale. . . Dlaczego wobec tego ta dziewczyna si˛e zabiła?

123

background image

— Z czasem, jak s ˛

adz˛e, tunele stały si˛e ´swi˛eto´sci ˛

a. Musiały ni ˛

a by´c, je´sli

w ci ˛

agu wielu lat były spraw ˛

a absorbuj ˛

ac ˛

a ich czas i wysiłki. Dzieciaki uczo-

no ju˙z od najmłodszych lat, ˙ze demony przychodz ˛

a z nieba, a ich ratunek kryje

si˛e tylko pod ziemi ˛

a. Dokładne odwrócenie religii ze starej, dobrej Ziemi. Ka˙zdy

z nich, ledwie tylko nauczył si˛e chodzi´c, był wychowywany tak, ˙ze wiedział, gdzie
mo˙ze si˛e schroni´c przed wrogiem i ˙ze za nic nie wolno mu zdradzi´c tej tajemni-
cy, czyli budowy i rozmieszczenia tuneli. Był te˙z uczony, co nale˙zy zrobi´c, gdy
demony znów przyjd ˛

a z nieba. Wej´scia do tuneli s ˛

a tak usytuowane, ˙zeby mo˙zna

było szybko z nich skorzysta´c. Ta okolica musi swoim wygl ˛

adem przypomina´c

ser szwajcarski i to w najlepszym gatunku. S ˛

adz˛e, ˙ze ewakuacja od chwili za-

uwa˙zenia statku trwała sekundy. Dziewczyna niestety nie zd ˛

a˙zyła. Gdyby zeszła,

wskazałaby nam drog˛e, a gdy po ni ˛

a weszli´smy, to jako demony zmusiliby´smy

j ˛

a do mówienia. Jedynie ´smier´c zapewniała milczenie. A sk ˛

ad ona i cała reszta

mogli wiedzie´c, ˙ze Słu˙zalcy to nie jedyne istoty, jakie mog ˛

a spa´s´c z nieba? Dali

zrozumiał to, tylko niezbyt dokładnie zdał sobie spraw˛e z pewnych rzeczy. Miał
nadziej˛e, ˙ze uda mu si˛e wytłumaczy´c im, ˙ze Słu˙zalcy odeszli i nigdy ju˙z nie wró-
c ˛

a, a z nieba spadli dobrzy ludzie. Tyle tylko, ˙ze nikt z nich go nie słuchał.

Gdy ciało Dalia zostało ju˙z umieszczone na statku w hermetycznym pojemni-

ku, odetchn˛eli.

— Nie zazdroszcz˛e tym, którzy przyb˛ed ˛

a tu po nas, aby przekona´c tubyl-

ców — Arnild otarł pot z czoła. — Ale, szefie, wci ˛

a˙z jeszcze nie rozumiem,

dlaczego, u Boga Ojca, Słu˙zalcy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e?

— S ˛

adz˛e, ˙ze zło˙zyło si˛e na to wiele przyczyn. Z jakich powodów wojsko po

zdobyciu jakiej´s twierdzy wysadza w powietrze budynki, niszczy pomniki i co
si˛e tylko da w przypadku, gdy mieszka´ncy stawili zaciekły opór? Jest to chyba
w´sciekło´s´c i niezadowolenie z tego, ˙ze musieli si˛e bi´c i pokonywa´c ten opór —
s ˛

a to stare, ludzkie emocje. A tu si˛e to spot˛egowało — ta planeta musiała lata-

mi stawia´c opór ich zakusom. Czyli reasumuj ˛

ac, mo˙zna powiedzie´c, ˙ze zło˙zyło

si˛e na to kilka przyczyn. Po pierwsze, jak ju˙z mówiłem, jedyna udana rebelia, po
drugie tyle czasu trwaj ˛

aca walka nie przynosz ˛

aca im ˙zadnych sukcesów, wreszcie

po trzecie niezbyt miła niespodzianka ze strony tych, których przecie˙z uwa˙zali za
swoj ˛

a własno´s´c. Tych spraw nie mogli tak po prostu pu´sci´c w niepami˛e´c. Starali

si˛e stłumi´c rebeli˛e tak długo, jak długo mieli na to nadziej˛e i czas. Gdy zrozumieli,

˙ze przegrali wojn˛e, zniszczenie tej planety było tym, co rozładowałoby ich emo-

cje. Zauwa˙zyłem, ˙ze ty czułe´s to samo, gdy zobaczyłe´s ciało Dalia. To normalna
ludzka reakcja.

Obaj byli starymi ˙zołnierzami i dobrze kontrolowali swoje zachowanie, lecz

lata robiły swoje. A i pobyt na tej planecie nie podziałał odmładzaj ˛

ace. Byli zm˛e-

czeni jak wszyscy, którzy zbyt długo robi ˛

a wci ˛

a˙z to samo i maj ˛

a pełne prawo, aby

poczu´c ogromne znu˙zenie.

background image

Współmieszka ´ncy — (Roommates)

LATO

Wpadaj ˛

ace przez otwarte okno sierpniowe sło´nce przypalało nagie nogi An-

dy’ego Ruscha tak długo, a˙z niewygoda wyrwała go z gł˛ebokiego snu. Powoli
zacz ˛

ał zdawa´c sobie spraw˛e z gor ˛

aca i z tego, jak zmi˛ete i przepocone jest prze-

´scieradło, na którym le˙zy. Przetarł sklejone powieki, lecz nie wstawał jeszcze,

wpatrywał si˛e tylko w pop˛ekany, pełen plam i zacieków sufit. W pierwszej chwili
niezbyt pami˛etał, gdzie jest, na wpół obudzony jakby na nowo rozpoznawał po-
kój, w którym mieszkał ju˙z od ponad siedmiu lat. Ziewn ˛

ał, spojrzał na le˙z ˛

acy

na krze´sle obok łó˙zka zegarek i od razu poczuł si˛e lepiej. Ziewn ˛

ał raz jeszcze,

przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e przez porysowane szkiełko wskazówkom. Siódma. . . siódma ra-

no, a w kwadratowym okienku widniała cyfra 9. Poniedziałek, dziewi ˛

aty sierpnia

1999 roku, ju˙z od rana upalny; fala gor ˛

aca, który trzymała Nowy Jork w swym

obezwładniaj ˛

acym u´scisku od dziesi˛eciu dni, nie ust˛epowała. Podrapał si˛e w bok,

w miejsce gdzie pot dał mu si˛e we znaki, po czym usun ˛

ał nogi ze smugi ´swiatła

i skł˛ebił poduszk˛e pod karkiem. Z drugiej strony cienkiego przepierzenia, które
dzieliło pokój na dwie cz˛e´sci, rozległo si˛e najpierw pobrz˛ekiwanie, potem jazgot
przechodz ˛

acy szybko w wysoki pisk.

— Dobry. . . ! — krzykn ˛

ał poprzez hałas i rozkaszlał si˛e. Wci ˛

a˙z kaszl ˛

ac, wstał

niepewnie i podszedł do ´sciennego zbiornika, by utoczy´c szklank˛e wody; pocie-
kła cienkim, br ˛

azowawym strumykiem. Wypił j ˛

a i postukał knykciami w miernik

poziomu, a˙z ten podskoczył, zawahał si˛e i opadł w pobli˙ze napisu: „Pusty”. Zbior-
nik wymagał napełnienia i Andy b˛edzie musiał zaj ˛

a´c si˛e tym, zanim wyjdzie przed

czwart ˛

a na słu˙zb˛e. Dzie´n si˛e zacz ˛

ał.

Przysun ˛

ał twarz do wielkiego, p˛ekni˛etego lustra pokrywaj ˛

acego cały fronton

szafy i potarł szczeciniasty policzek. Trzeba b˛edzie jeszcze ogoli´c si˛e przed wyj-

´sciem. Nie nale˙zy spogl ˛

ada´c na siebie wcze´snie rano, kiedy jest si˛e nagim i wysta-

wionym na ciosy, pomy´slał, z niesmakiem przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e bieli skóry i krzywym

nogom, które w spodniach wygl ˛

adały jeszcze nie najgorzej. Jak ci si˛e to uda-

ło, ˙ze ˙zebra stercz ˛

a niczym u głoduj ˛

acej szkapy, a brzuch ro´snie coraz wi˛ekszy?

Uszczypn ˛

ał mi˛ekk ˛

a skór˛e, dochodz ˛

ac do wniosku, ˙ze musi to by´c wynik diety

125

background image

skrobiowej i przesiadywania w tej klitce. Szcz˛e´sliwie tłuszcz nie pojawił si˛e na
twarzy, chocia˙z czoło co roku robiło si˛e wy˙zsze — cecha mało widoczna, dopóki
przycinał krótko włosy. Dopiero co przekroczyłe´s trzydziestk˛e, pomy´slał, a ju˙z
robi ˛

a ci si˛e worki pod oczami. I masz za du˙zy nos; czy to nie wujek Brian powta-

rzał zawsze, ˙ze to przez walijsk ˛

a krew w rodzinie? Uz˛ebienie za´s masz po wilkach

i gdy si˛e u´smiechasz, przypominasz rozradowan ˛

a hien˛e. Przystojny z ciebie dia-

beł, Andy Rusch, ale czy mo˙zesz mi powiedzie´c, kiedy ostatni raz wybrałe´s si˛e
na randk˛e? Skrzywił si˛e do siebie i poszedł poszuka´c chustki, by wytrze´c swój
imponuj ˛

acy walijski nos.

W szufladzie została ju˙z tylko jedna para czystych gatek; wło˙zył je stwierdza-

j ˛

ac, ˙ze oto jest kolejna rzecz, któr ˛

a b˛edzie musiał dzisiaj zrobi´c — pranie. Pisk za

´sciank ˛

a działow ˛

a nie ustawał. Andy pchn ˛

ał drzwi ł ˛

acz ˛

ace oba pomieszczenia.

— Nabawisz si˛e choroby wie´ncowej, Sol — powiedział do siwobrodego m˛e˙z-

czyzny, który pedałował zapami˛etale usadowiony na pozbawionym kół rowerze,
a stru˙zki potu ´sciekały mu po piersi, wsi ˛

akaj ˛

ac w owini˛ety wokół bioder r˛ecznik.

— Nie grozi — wydyszał Salomon Kahn, miarowo poruszaj ˛

ac nogami. —

Robi˛e to codziennie od tak dawna, ˙ze moje serducho z miejsca by zaprotestowało,
gdybym przestał. Odk ˛

ad nie sta´c mnie na papierosy, za którymi wcale zreszt ˛

a

nie t˛eskni˛e, nie grozi mi rak płuc, a regularne dawki alkoholu przemywaj ˛

a mi

arterie z cholesterolu. Na dodatek w wieku lat siedemdziesi˛eciu pi˛eciu nie musz˛e
obawia´c si˛e raka prostaty, poniewa˙z. . .

— Sol, prosz˛e, oszcz˛ed´z mi tych wszystkich szczegółów, zwłaszcza na pusty

˙zoł ˛

adek. Masz mo˙ze odrobin˛e lodu?

— We´z dwie kostki, jest naprawd˛e gor ˛

aco. Ale nie otwieraj za szeroko lodów-

ki.

Andy uchylił drzwiczki małej chłodziarki, która przycupn˛eła pod ´scian ˛

a, szyb-

ko wyj ˛

ał plastikowy pojemnik z margaryn ˛

a, i wycisn ˛

ał z foremki dwie kostki lodu.

Napełnił szklank˛e wod ˛

a ze ´sciennego zbiornika i odstawił j ˛

a na stół obok marga-

ryny.

— Jadłe´s ju˙z? — spytał.
— Zjem razem z tob ˛

a, chyba ju˙z do´s´c si˛e naładowało.

Sol przestał kr˛eci´c pedałami i pisk przeszedł najpierw w poj˛ekiwanie, wresz-

cie zamarł. Starszy pan odł ˛

aczył przymocowane do tylnej piasty druty, zwin ˛

je ostro˙znie i poło˙zył obok czterech samochodowych akumulatorów czerniej ˛

a-

cych na lodówce. Potem, wytarłszy dłonie w przepocony sarong, odsun ˛

ał jedno

z uratowanych z forda, rocznik 1975, starych siedze´n i usadowił si˛e przy stole
naprzeciwko Andy’ego.

— Słuchałem wiadomo´sci o szóstej — powiedział. — Geronci organizuj ˛

a dzi´s

kolejny marsz protestacyjny dla poparcia kwatery głównej. Tam dopiero zoba-
czysz, co to jest choroba wie´ncowa!

126

background image

— Ten widok zostanie mi szcz˛e´sliwie oszcz˛edzony, wychodz˛e dopiero na

czwart ˛

a, a Union Square to nie nasz rewir. — Otworzył pudełko z pieczywem,

wyj ˛

ał ogromny kwadrat niskokalorycznego suchara i pchn ˛

ał opakowanie w stro-

n˛e Sola. Rozsmarował cienko margaryn˛e, nadgryzł, i krzywi ˛

ac si˛e zacz ˛

ał ˙zu´c. —

Mam wra˙zenie, ˙ze margaryna jest zepsuta.

— Nie mo˙ze by´c! — mrukn ˛

ał Sol, wgryzaj ˛

ac si˛e w suchar bez omasty. —

Wszystko co jest zrobione ze starego oleju samochodowego i wielorybiego tranu
od samego pocz ˛

atku ´smierdzi zepsuciem.

— Zaczynasz przemawia´c jak zielony — powiedział Andy, spłukuj ˛

ac suchara

zimn ˛

a wod ˛

a. — Wszystkie wytwarzane petrochemicznie tłuszcze nie maj ˛

a prak-

tycznie ˙zadnego zapachu, a na dodatek nie ma ju˙z w ogóle wielorybów, a zatem
nie ma i tranu. To dobra oliwa z chlorelli.

— Wieloryby, plankton, olej ze ´sledzi, wszystko to samo. Zalatuje ryb ˛

a. Nie

smaruj˛e nigdy pieczywa, brakuje tylko, ˙zeby mi płetwy wyrosły. — W tej samej
chwili rozległo si˛e gwałtowne pukanie do drzwi. — Nie ma jeszcze ósmej, a oni
ju˙z ci˛e szukaj ˛

a.

— A mo˙ze to do ciebie — powiedział Andy, kieruj ˛

ac si˛e ku drzwiom.

— Mo˙ze, ale nie tym razem. Wiesz równie dobrze jak ja, ˙ze tak puka tyl-

ko wasz posłaniec i stawiam dolary przeciwko orzechom, ˙ze si˛e nie myl˛e. Wi-
dzisz? — Z ponur ˛

a satysfakcj ˛

a spojrzał na szczupłego posła´nca z gołymi nogami,

który pojawił si˛e w drzwiach prowadz ˛

acych na mroczny korytarz.

— Czego chcesz, Woody? — spytał Andy.
— Niszecho nie chce — wyseplenił Woody; miał zaledwie dwadzie´scia par˛e

lat, ale po z˛ebach zostało mu ju˙z tylko wspomnienie. — Porusznik mówi psynie´s,
ja psynose. — Wr˛eczył Andy’emu tabliczk˛e opatrzon ˛

a nazwiskiem adresata.

Andy zwrócił si˛e ku ´swiatłu i rozpiecz˛etował przesyłk˛e. Szybko odcyfrował

kanciaste pismo porucznika, po czym wzi ˛

ał kred˛e i naskrobał pod spodem swoje

inicjały. Zwrócił tabliczk˛e posła´ncowi, zamkn ˛

ał za nim drzwi i wrócił do stołu, by

doko´nczy´c ´sniadanie.

— Nie patrz tak na mnie — powiedział Sol widz ˛

ac, jak Andy marszczy

brwi. — To nie ja wysłałem t˛e wiadomo´s´c. Czy nie myl˛e si˛e przypuszczaj ˛

ac, ˙ze

to nie jest nic miłego?

— To geronci. Ju˙z teraz zablokowali Union S ˛

auare i trzeba wzmocni´c patrole

w rewirze. ´Sci ˛

agaj ˛

a nas tam.

— Ale czemu ty? To robota dla kraw˛e˙zników.
— Kraw˛e˙zniki! Kto ci˛e tego nauczył? Jasne, potrzeba przede wszystkim zwy-

kłych patroli przeczesuj ˛

acych tłum, ale prócz tego musz ˛

a te˙z by´c detektywi zdolni

wyłowi´c znanych nam agitatorów, złodziejaszków, kieszonkowców i cał ˛

a reszt˛e.

To b˛edzie mord˛ega. Musz˛e zameldowa´c si˛e przed dziewi ˛

at ˛

a. Zd ˛

a˙z˛e jeszcze przy-

nie´s´c wod˛e.

127

background image

Powoli wło˙zył spodnie i lu´zn ˛

a, sportow ˛

a koszul˛e. Na parapecie okna ustawił

rondel wody, aby nagrzała si˛e od sło´nca, i wzi ˛

ał dwa pi˛eciogalonowe kanistry.

Gdy wychodził, Sol oderwał si˛e od ekranu telewizora i spojrzał na niego ponad
oprawkami starych okularów.

— Jak przyniesiesz wod˛e, zrobi˛e ci drinka. A mo˙ze to za wcze´snie dla ciebie?
— Je´sli wzi ˛

a´c pod uwag˛e, jak dzisiaj si˛e czuj˛e, nie jest za wcze´snie.

Zamkn ˛

ał za sob ˛

a drzwi i ostro˙znie zacz ˛

ał szuka´c drogi w atramentowej czerni

korytarza. Tu˙z przed schodami zakl ˛

ał: omal nie spadł, potkn ˛

awszy si˛e na pozosta-

wionej przez kogo´s kupie ´smieci. Dwa pi˛etra ni˙zej w ´scianie przebite zostało okno
i wpadało przez nie do´s´c ´swiatła, by móc widzie´c stopnie a˙z do parteru. Po wil-
gotnej sieni gor ˛

aco Dwudziestej Pi ˛

atej Ulicy uderzyło go zat˛echł ˛

a fal ˛

a, dusznym

miazmatem woni rozkładu, brudu i nie umytej ludzko´sci. Musiał przeciska´c si˛e
mi˛edzy kobietami, które ju˙z zapełniały stopnie budynku. Ostro˙znie stawiał sto-
py, bacz ˛

ac, by nie nadepn ˛

a´c na jakie´s dziecko, których wiele bawiło si˛e poni˙zej.

Chodnik był wci ˛

a˙z pogr ˛

a˙zony w cieniu, ale tak pełen ludzi, ˙ze i´s´c mo˙zna było

jedynie jezdni ˛

a. Andy odsun ˛

ał si˛e od rynsztoka, by omin ˛

a´c równie˙z nieczysto´sci

i ´smieci. Rozmi˛ekczony upałem asfalt ust˛epował pod stopami, przyklejał si˛e do
podeszew butów. Przed czerwon ˛

a kolumn ˛

a punktu poboru wody na rogu Siódmej

Alei zgromadziła si˛e ju˙z zwykła kolejka. Gdy podszedł bli˙zej, dosłyszał gniewne
krzyki, którym towarzyszyło kilka uniesionych pi˛e´sci. Rozszemrany tłum zacz ˛

si˛e rozprasza´c i Andy ujrzał policjanta w mundurze zamykaj ˛

acego stalowe drzwi.

— Co si˛e dzieje? — spytał Andy. — My´slałem, ˙ze punkt otwarty jest do po-

łudnia?

Policjant odwrócił si˛e, a jego dło´n odruchowo poszukała broni. Gdy rozpoznał

koleg˛e z tego samego rewiru, zsun ˛

ał czapk˛e i wierzchem dłoni wytarł pot z czoła.

— Wła´snie dostałem rozkazy od sier˙zanta. Wszystkie punkty zostaj ˛

a zamkni˛e-

te na dwadzie´scia cztery godziny. W zwi ˛

azku z susz ˛

a poziom rezerw obni˙zył si˛e

niebezpiecznie i zachodzi konieczno´s´c oszcz˛edzania wody.

— Do diabła z takimi wiadomo´sciami — powiedział Andy, patrz ˛

ac na klucz,

który wci ˛

a˙z jeszcze tkwił w zamku. — Zaraz id˛e na słu˙zb˛e, a to znaczy, ˙ze nie

b˛ed˛e miał co pi´c przez par˛e dni. . .

Rozejrzawszy si˛e uwa˙znie wokoło, policjant otworzył drzwi i wzi ˛

ał od An-

dy’ego jeden kanister.

— Jeden ci wystarczy. — Napełnił go pod kranem, a potem przyciszonym

głosem zwrócił si˛e do Andy’ego: — Nie powtarzaj tego, ale podobno znów wy-
sadzono akwedukt w gł˛ebi stanu.

— Znów farmerzy?
— A któ˙z by inny? Byłem tam stra˙znikiem, zanim przeszedłem do naszego

rewiru. Tam jest paskudnie, mo˙zna wylecie´c w powietrze razem z wodoci ˛

agiem.

Uwa˙zaj ˛

a, ˙ze miasto kradnie ich wod˛e.

128

background image

— Do´s´c jej maj ˛

a — stwierdził Andy, bior ˛

ac pełny pojemnik. — Wi˛ecej, ni˙z

potrzebuj ˛

a. A tutaj, w mie´scie, jest trzydzie´sci pi˛e´c milionów cholernie spragnio-

nych ludzi.

— A kto mówi, ˙ze jest inaczej? — spytał gliniarz, zatrzaskuj ˛

ac i dokładnie

zamykaj ˛

ac drzwi.

Andy przepchn ˛

ał si˛e przez tłum na schodach i przeszedł na tylne podwórko.

Wszystkie ubikacje były zaj˛ete, a gdy w ko´ncu udało mu si˛e wej´s´c do jednej
z kabin, zabrał kanister ze sob ˛

a. Pozostawiony padłby z pewno´sci ˛

a łupem którego´s

z bawi ˛

acych si˛e na stercie ´smieci dzieciaków.

Gdy wspi ˛

ał si˛e wreszcie na schody i otworzył drzwi mieszkania, przywitał go

czysty d´zwi˛ek kostek lodu obijaj ˛

acych si˛e o szkło.

— To, co grasz, to pi ˛

ata symfonia Beethovena — powiedział, stawiaj ˛

ac po-

jemnik i samemu padaj ˛

ac na krzesło.

— Mój ulubiony kawałek. — Sol zdj ˛

ał z lodówki dwie oszronione szklanki

i z religijnym niemal namaszczeniem wrzucił do ka˙zdej z nich po cienkim pla-
sterku cebuli. Podał napój Andy’emu, który ostro˙znie siorbn ˛

ał lodowaty płyn.

— Próbuj ˛

ac tego jestem prawie gotów uwierzy´c, Sol, ˙ze nie jeste´s całkiem

szalony. Czemu to si˛e nazywa Gibson?

— To tajemnica, odpowied´z przepadła w otchłani dziejów. Zreszt ˛

a, czemu

Stinger to Stinger, a Pink Lady to Pink Lady?

— Nie mam poj˛ecia. Nigdy ˙zadnego nie próbowałem.
— I ja te˙z nie, ale teraz mówi˛e o nazwie. Zupełnie jak to zielone co´s, co mo˙zna

dosta´c w byle spelunie: Panama. Te˙z nic nie znaczy, po prostu nazwa.

— Dzi˛eki. — Andy opró˙znił szklank˛e. — Od razu wszystko lepiej wygl ˛

ada.

Poszedł do pokoju. Z szuflady wyj ˛

ał bro´n z kabur ˛

a i zamocował j ˛

a do pa-

ska spodni. Znaczek policyjny, jak zawsze, spi˛ety był razem z kluczami. Poło˙zył
jeszcze notatnik, ale zawahał si˛e. Zapowiadał si˛e długi i ci˛e˙zki dzie´n, i wszystko
mogło si˛e zdarzy´c. Spod le˙z ˛

acej na półce koszuli wyci ˛

agn ˛

ał najpierw kajdanki,

potem tubk˛e z mi˛ekkiego plastiku wypełnion ˛

a ´srutem. W tłumie bywa to u˙zy-

teczniejsze ni˙z pistolet. Poza tym nowe, o wiele surowsze przepisy nie pozwalały
u˙zy´c ostrej amunicji z byle powodu. Umył si˛e, jak potrafił, połow ˛

a kwarty wody,

która ogrzała si˛e na parapecie, natarł twarz małym kawałkiem szorstkiego szarego
mydła, a˙z zarost nabrał niejakiej mi˛ekko´sci. Brzytwa była solidnie wyszczerbio-
na; ostrz ˛

ac j ˛

a o brzeg szklanki rozmy´slał, jakby to było dobrze, gdyby udało si˛e

sprawi´c sobie now ˛

a. Mo˙ze jesieni ˛

a.

Gdy wrócił do pokoju obok, Soi podlewał wła´snie rosn ˛

ace w skrzynce na

oknie grz ˛

adki ziółek i w ˛

atłej cebulki.

— Nie daj si˛e wrobi´c — powiedział, nie podnosz ˛

ac oczu. — Uwa˙zaj na drew-

niane pi˛eciocentówki. — Sol miał miliony takich i podobnych dziwacznych po-
wiedzonek. Co to niby miało by´c, ta drewniana pi˛eciocentówka?

129

background image

Sło´nce stało ju˙z wy˙zej i upał narastał, opanowuj ˛

ac bez reszty smolistobetono-

wy w ˛

awóz ulicy. Cie´n na chodnikach był w˛e˙zszy, a stopnie domu tak zapchane

lud´zmi, ˙ze Andy ledwo przeszedł przez drzwi. Ostro˙znie odepchn ˛

ał mał ˛

a, brud-

n ˛

a dziewczynk˛e ubran ˛

a jedynie w postrz˛epione, poszarzałe majtki. Stopie´n ni˙zej

ust ˛

apiła mu z drogi wychudzona kobieta, a siedz ˛

acy obok niej m˛e˙zczyzna spoj-

rzał na niego z nienawi´sci ˛

a. Zimny wyraz twarzy nadawał mu osobliwy wygl ˛

ad,

jakby dawał do zrozumienia, ˙ze wszyscy, jak tu siedz ˛

a, s ˛

a członkami jednej roz-

złoszczonej rodziny. Andy utorował sobie drog˛e mi˛edzy pozostałymi. Dochodz ˛

ac

do chodnika musiał przest ˛

api´c nog˛e le˙z ˛

acego bezwładnie starszego m˛e˙zczyzny,

który wygl ˛

adał nie tyle na ´spi ˛

acego, ile raczej na martwego. Mógł rzeczywi´scie

nie ˙zy´c, kogo to tutaj obchodziło. . . Wokół jednej z jego kostek obwi ˛

azany był

drut, którego drugi koniec obejmował p˛etl ˛

a klatk˛e piersiow ˛

a małego dziecka, sie-

dz ˛

acego oboj˛etnie obok brudnych i bosych nóg starego. Dzieciak bezmy´slnie ˙zuł

poskr˛ecany skrawek plastikowego talerza; był równie mocno obro´sni˛ety brudem,
z patykowatymi ramionami i ci˛e˙zkim, obrzmiałym brzuchem. Czy stary naprawd˛e
był trupem? Jedynym zadaniem, jakie miał na tym ´swiecie do wypełnienia, była
rola kotwicy utrzymuj ˛

acej to dziecko w jednym miejscu, a do tego nadawał si˛e

w ka˙zdym stanie.

B˛ed ˛

ac ju˙z daleko od wspólnego pokoju i nie maj ˛

ac szansy ujrzenia Sola przed

wieczorem, Andy przypomniał sobie nagle, ˙ze znów nie wspomniał ani słowem
o Shirl. Niby prosta sprawa, ale wci ˛

a˙z ulatywała mu z głowy, jakby pod´swiado-

mie starał si˛e unikn ˛

a´c rozmowy na temat dziewczyny. A przecie˙z Sol nieustannie

chwalił si˛e, jaki to był z niego w dawnych, wojskowych czasach jurny młodzie-
niec, i powinien zrozumie´c.

Ostatecznie mieszkali razem, nie wtr ˛

acaj ˛

ac si˛e nawzajem w swoje ˙zycie. Ja-

sne, ˙ze byli przyjaciółmi. Wprowadzenie do mieszkanka dziewczyny nie powinno
niczego zmieni´c.

Dlaczego wi˛ec mu nie powiedział?

JESIE ´

N

— Wszyscy mówi ˛

a, ˙ze to najzimniejszy pa´zdziernik, jaki pami˛etaj ˛

a. I jeszcze

ten deszcz; nigdy nie ma go do´s´c, by napełni´c zbiorniki, ale starcza, by przemok-
n ˛

a´c, a potem marznie si˛e jeszcze bardziej. Czy nie mam racji?

Shirl przytakn˛eła. Nie słuchała całej tej przemowy, ale zwróciła uwag˛e na in-

tonacj˛e głosu, która musiała oznacza´c pytanie. Kolejka przesun˛eła si˛e do przodu.
Shirl post ˛

apiła kilka kroków za sw ˛

a rozmówczyni ˛

a — bezkształtnym tobołem

grubych ubra´n nakrytym podartym płaszczem przeciwdeszczowym i przewi ˛

aza-

nym paskiem. Cało´s´c przypominała niewprawnie wypchany worek. Sama nie wy-
gl ˛

adam o wiele lepiej, pomy´slała Shirl, naci ˛

agaj ˛

ac wy˙zej koc, którym okryła si˛e

130

background image

cała wł ˛

acznie z głow ˛

a dla ochrony przed m˙zawk ˛

a. Kolejka zmalała. Przed ni ˛

a sta-

ło ju˙z tylko par˛e tuzinów ludzi. Wszystko to trwało niemiłosiernie długo, było
ju˙z prawie ciemno. Zainstalowana na wierzchu wagonu — cysterny latarnia rzu-
cała słaby blask na czarne boki zbiornika, ´swiatło rozpraszało si˛e w kropelkach
rzadkiego deszczu. Kolejka znów si˛e przesun˛eła i stoj ˛

aca z przodu kobieta zro-

biła chybotliwie par˛e kroków, ci ˛

agn ˛

ac za sob ˛

a dziecko z twarz ˛

a okryt ˛

a szalem,

pakunek równie bezkształtny jak matka. Spod tego szala dobywało si˛e nieustanne
popiskiwanie.

— Przesta´n — warkn˛eła kobieta i odwróciła si˛e do Shirl. Miała nalan ˛

a twarz

z w ˛

askimi ustami, które wygl ˛

adały jak czarny otwór z pobłyskuj ˛

acymi tu i ów-

dzie resztkami z˛ebów. — Płacze, bo było u doktora. My´sli, ˙ze jest chore, ale to
tylko kwasz. — Podniosła do góry opuchni˛et ˛

a, baloniast ˛

a dło´n dziecka. — Mo˙z-

na to pozna´c po nabrzmieniu dłoni i czarnych pryszczach na kolanach. Musiałam
siedzie´c dwa tygodnie w klinice Bellevue, ˙zeby zobaczy´c si˛e z doktorem, który
powiedział mi to, co i tak wiedziałam. Ale to jedyny sposób, ˙zeby dosta´c podpi-
san ˛

a kartk˛e na przydział masła orzechowego. Mój stary bardzo je lubi. Mieszkasz

blisko mnie, prawda? Chyba ju˙z ci˛e widywałam?

— Na Dwudziestej Szóstej Ulicy — powiedziała Shirl, zdejmuj ˛

ac z kanistra

nakr˛etk˛e i chowaj ˛

ac j ˛

a do kieszeni. Miała dreszcze i była pewna, ˙ze si˛e przezi˛ebi.

— Zaraz wiedziałam, ˙ze to ty. Poczekaj chwil˛e, pójdziemy razem. Robi si˛e

pó´zno i niejeden gówniarz ch˛etnie odebrałby ci wod˛e. Teraz to dobry towar.
W moim domu mieszka pani Ramirez, bywa czasem zło´sliwa, ale jest w porz ˛

ad-

ku. Siedzi tam razem z rodzin ˛

a od drugiej ´swiatowej. Ma teraz dwa wybite z˛eby

i oko w takim stanie, ˙ze prawie nie widzi. Jaki´s szczeniak dał jej pał ˛

a przez łeb

i zabrał wod˛e.

— Dobrze, poczekam na pani ˛

a, to dobry pomysł. — Shirl poczuła si˛e nagle

bardzo osamotniona.

— Kartki — zawołał policjant; wr˛eczyła mu trzy. Jej własn ˛

a, Andy’ego i Sol ˛

a.

Tamten przyjrzał si˛e im pod ´swiatło i oddał. — Sze´s´c kwart — nakazał m˛e˙zczy´z-
nie przy zaworze.

— Nale˙zy mi si˛e wi˛ecej — stwierdziła Shirl.
— Dzi´s ograniczono racje, moja panno, prosz˛e si˛e przesun ˛

a´c, inni czekaj ˛

a.

Przytrzymała kanister, gdy pompowy wsun ˛

ał do ´srodka ko´ncówk˛e w˛e˙za i pu-

´scił wod˛e.

— Nast˛epny! — zawołał ju˙z po chwili.
Bulgocz ˛

acy kanister był tragicznie lekki. Shirl odsun˛eła si˛e i stan˛eła obok po-

licjanta, czekaj ˛

ac na s ˛

asiadk˛e. Ta pojawiła si˛e po chwili, jedn ˛

a r˛ek ˛

a holuj ˛

ac dziec-

ko, w drugiej nios ˛

ac pi˛eciogalonowy zbiornik, który wydawał si˛e prawie pełen.

Musiała mie´c liczn ˛

a rodzin˛e.

— Chod´zmy — powiedziała, przytrzymuj ˛

ac chwiej ˛

acego si˛e malca.

131

background image

Gdy oddaliły si˛e od bocznicy kolejowej przy Dwunastej Alei, zrobiło si˛e jesz-

cze ciemniej. W okolicy wznosiły si˛e głównie stare fabryki i magazyny, za których

´slepymi murami kł˛ebiły si˛e tłumy mieszka´nców. Chodniki były mokre i puste,

a najbli˙zsze latarnie odległe o cał ˛

a przecznic˛e.

— M ˛

a˙z skinie mnie od najgorszych, ˙ze przyszłam do domu tak pó´zno —

mrukn˛eła kobieta, gdy skr˛eciły za róg.

Tu˙z przed nimi na chodniku pojawiły si˛e dwie ciemne postacie.
— I oto mamy wod˛e — powiedziała bli˙zsza z sylwetek, a w blasku odległych

latarni błysn ˛

ał nó˙z.

— Nie, nie róbcie tego, prosz˛e, nie! — zacz˛eła błaga´c kobieta, chowaj ˛

ac na-

czynie za siebie. Na widok podchodz ˛

acych bli˙zej napastników Shirl przylgn˛eła

do muru. Obaj byli nastolatkami, obaj dzier˙zyli w dłoniach no˙ze.

— Woda! — za˙z ˛

adał pierwszy, wymachuj ˛

ac no˙zem w kierunku kobiety.

— A we´z j ˛

a sobie! — zaskrzeczała, po czym rozkołysała zbiornik i zanim

chłopak zd ˛

a˙zył uskoczy´c, wyr˙zn˛eła go z całej siły w głow˛e. Upadł, gubi ˛

ac nó˙z.

— Te˙z masz ochot˛e? — krzykn˛eła do drugiego.
— Nie, nie szukam kłopotów — zapiszczał, pomagaj ˛

ac pozbiera´c si˛e pierw-

szemu i wycofuj ˛

ac pospiesznie.

Kobieta schyliła si˛e i podniosła nó˙z. Drugi z napastników d´zwign ˛

ał wresz-

cie na nogi oszołomionego koleg˛e i poci ˛

agn ˛

ał go za najbli˙zszy róg. Wszystko to

trwało par˛e sekund. Shirl stała pod ´scian ˛

a i trz˛esła si˛e ze strachu.

— Zaskoczyłam ich — ucieszyła si˛e kobieta, ogl ˛

adaj ˛

ac stary nó˙z do krojenia

mi˛esa. — Potrafi˛e zrobi´c z tego lepszy u˙zytek ni˙z oni. Zwykłe, zafajdane szczenia-
ki. — Była podekscytowana i szcz˛e´sliwa. Ani na chwil˛e nie pu´sciła r˛eki dziecka,
które płakało coraz gło´sniej.

Na miejsce dotarły bez dalszych przygód, ale kobieta odprowadziła Shirl a˙z

do drzwi.

— Dzi˛ekuj˛e bardzo, nie wiem, co bym sama zrobiła.
— ˙

Zaden kłopot. — Kobieta wci ˛

a˙z była w dobrym humorze. — Widziała´s,

co z nimi zrobiłam. No i kto ma teraz nó˙z? — Odeszła, d´zwigaj ˛

ac w jednej r˛ece

ci˛e˙zki zbiornik, drug ˛

a ci ˛

agn ˛

ac za sob ˛

a dziecko.

Shirl weszła do domu.
— Gdzie była´s? — spytał Andy, gdy pojawiła si˛e w drzwiach. — Zaczynałem

si˛e ju˙z zastanawia´c, co si˛e z tob ˛

a stało.

W pokoju było ciepło, w powietrzu unosiła si˛e wo´n zalatuj ˛

acego ryb ˛

a dymu,

a Andy i Soi siedzieli przy stole z drinkami w dłoniach.

— Byłam po wod˛e. Kolejka ci ˛

agn˛eła si˛e a˙z do przecznicy. Dali mi tylko sze´s´c

kwart, znów obci˛eli racje. — Zauwa˙zyła gniewne spojrzenie Andy’ego i postano-
wiła nic nie wspomina´c o incydencie w drodze powrotnej. Byłby wówczas dwa-
kro´c bardziej rozdra˙zniony, a nie chciała, by co´s popsuło im nastrój.

132

background image

— Zaiste, wspaniale — powiedział z sarkazmem Andy. — Racje i tak ju˙z

były za małe, a zatem obni˙zono je jeszcze bardziej. Lepiej zdejmij te mokre rze-
czy, Shirl, a Sol naleje ci Gibsona. Jego domowy wermut doszedł wreszcie, a ja
dokupiłem troch˛e wódki.

— Wypij to — polecił Sol, wr˛eczaj ˛

ac jej ozi˛ebion ˛

a szklank˛e. — Ugotowałem

zup˛e z ener-G, to jedyny sposób, aby przyswoi´c to bezbole´snie. Zaraz b˛edzie go-
towe. To na pierwsze danie, przed. . . — nie doko´nczył zdania, pokazuj ˛

ac brod ˛

a

na lodówk˛e.

— Co jest? — spytał Andy. — Tajemnica?
— Nie mamy ˙zadnych tajemnic. — Shirl otworzyła chłodziark˛e. — Tylko

niespodziank˛e. Byłam dzi´s na rynku i kupiłam po jednym dla ka˙zdego z nas. —
Wyj˛eła talerz z trzema małymi sojowymi zrazami. — To nowy gatunek, mówili
o nim w telewizji. Reklamuj ˛

a jako przyw˛edzane.

— Musiały kosztowa´c maj ˛

atek — stwierdził Andy. — Nie b˛edziemy mieli co

je´s´c przez reszt˛e miesi ˛

aca.

— Nie s ˛

a a˙z tak drogie. Zreszt ˛

a kupiłam je za moje pieni ˛

adze, nie ruszyłam

bud˙zetu domowego.

— Bez znaczenia, pieni ˛

adze to pieni ˛

adze. To, co wydała´s, starczyłoby nor-

malnie pewnie na tydzie´n.

— Zupa podana — powiedział Sol, stawiaj ˛

ac talerze na stole.

Shirl poczuła, jak co´s ´sciska j ˛

a w gardle. Nic nie mog ˛

ac powiedzie´c, usiadła

i wbiła wzrok w talerz. Z trudem powstrzymywała łzy.

— Przepraszam — rzekł Andy. — Ale sama wiesz, jak ceny id ˛

a w gór˛e. Mu-

simy my´sle´c o jutrze. Podniesiono podatek miejski, teraz ju˙z o osiemdziesi ˛

at pro-

cent. Wszystko przez to, ˙ze zwi˛ekszono dotacje na opiek˛e społeczn ˛

a. Zim ˛

a b˛edzie

nam bardzo ci˛e˙zko. Nie my´sl, ˙ze nie ceni˛e sobie. . .

— Je´sli tak wysoko to cenisz, to czy mógłby´s si˛e zamkn ˛

a´c i zje´s´c zup˛e? —

spytał Sol.

— Nie wtr ˛

acaj si˛e, Sol — odparł Andy.

— Nie b˛ed˛e si˛e wtr ˛

acał, ale nie przeno´s swoich konfliktów do mojego pokoju.

A teraz cisza, nie nale˙zy psu´c tak miłej okazji.

Andy chciał jeszcze co´s doda´c, ale rozmy´slił si˛e. Zamiast tego si˛egn ˛

ał poprzez

stół i uj ˛

ał dło´n Shirl.

— Na pewno b˛ed ˛

a smaczne — powiedział. — Zrobiła´s nam wielk ˛

a przyjem-

no´s´c.

— Najpierw spróbuj zupy — mrukn ˛

ał Sol, zezuj ˛

ac na pełn ˛

a ły˙zk˛e. — Ale

zrazy to b˛edzie bez w ˛

atpienia niebo w g˛ebie.

Jedli w milczeniu, wreszcie Sol zacz ˛

ał opowiada´c jedn ˛

a ze swoich historyjek

z czasów Nowego Orleanu. Była to historia tak nieprawdopodobna, ˙ze nie mo˙zna
było si˛e nie roze´smia´c. Atmosfera wyra´znie si˛e poprawiła. Sol rozdzielił reszt˛e
Gibsona, a Shirl podała zrazy.

133

background image

— Gdybym tak jeszcze mógł si˛e upi´c, to mo˙ze zacz˛ełoby mi to wówczas przy-

pomina´c mi˛eso — stwierdził Sol z pełnymi ustami, prze˙zuwaj ˛

ac z widoczn ˛

a przy-

jemno´sci ˛

a.

— Całkiem smaczne — powiedziała Shirl, a Andy przytakn ˛

ał.

Dziewczyna szybko zjadła swój zraz i kawałkiem suchara zebrała z talerza

sos. Upiła łyk drinka. Kłopoty z wod ˛

a wydały si˛e teraz tak odległe. Co ta kobieta

mówiła o swoim dziecku?

— Czy wiecie mo˙ze, co to jest kwasz? — spytała.
Andy wzruszył ramionami.
— Wiem, ˙ze to jaka´s choroba. Czemu pytasz?
— Rozmawiałam troch˛e z kobiet ˛

a, która stała przede mn ˛

a w kolejce po wod˛e.

Miała ze sob ˛

a małe dziecko, które było chore wła´snie na t˛e chorob˛e. Nie rozu-

miem, czemu w takim razie zabrała je na deszcz i zastanawiam si˛e, czy to nie jest
zara´zliwe.

— Zara´zliwe nie jest na pewno — odparł Sol. — Kwasz to skrót od kwa-

shiorkor, po naszemu kwasiorkowiec. Gdyby´s w trosce o swoje zdrowie tak jak
ja ogl ˛

adała programy medyczne lub zajrzała czasem do ksi ˛

a˙zki, to wiedziałaby´s

o niej wszystko. Nie mo˙zesz si˛e zarazi´c, bo to choroba wynikaj ˛

aca z niedoborów,

tak jak beri-beri.

— O tej te˙z nigdy nie słyszałam.
— Bo jest rzadka, ale kwasz spotyka si˛e ostatnio coraz cz˛e´sciej. Powodo-

wany jest przez niedobór protein. Kiedy´s wyst˛epował tylko w Afryce, obecnie
jednak panoszy si˛e w całych Stanach Zjednoczonych. Miłe, prawda? Nie ma mi˛e-
sa, soczewica i fasola s ˛

a za drogie, a zatem mamusie napychaj ˛

a dzieci sucharami

i cukierkami, wszystkim, co jest tanie. . .

˙

Zarówka zamigotała i zgasła. Sol znalazł po omacku drog˛e przez pokój

i w gmatwaninie pi˛etrz ˛

acych si˛e na lodówce drutów odszukał przeł ˛

acznik małej

lampki. Mdły blask rozproszył ciemno´s´c.

— Trzeba naładowa´c akumulatory — mrukn ˛

ał. — Ale mo˙zna poczeka´c z tym

do rana. Wi˛ekszy wysiłek po jedzeniu ´zle wpływa na kr ˛

a˙zenie krwi i trawienie.

— Ciesz˛e si˛e, ˙ze pana widz˛e, doktorze — odezwał si˛e Andy. — Bo widzi pan,

mam pewien kłopot. Otó˙z wszystko, co zjem, w˛edruje zaraz do ˙zoł ˛

adka. . .

— Bardzo zabawne, panie M ˛

adrali´nski. Naprawd˛e, Shirl, nie pojmuj˛e, jak mo-

˙zesz wytrzyma´c z tym dowcipnisiem.

Po jedzeniu wszyscy poczuli si˛e lepiej i rozmawiali a˙z do czasu gdy Sol ogło-

sił, ˙ze wył ˛

acza ´swiatło, by oszcz˛edza´c akumulatory. Mała kostka zalatuj ˛

acego ry-

b ˛

a w˛egla morskiego spłon˛eła na popiół i pokój zacz ˛

ał si˛e wyzi˛ebia´c. Powiedzieli

sobie dobranoc i rozeszli si˛e. Andy ruszył pierwszy, aby znale´z´c latark˛e. W ich
pokoju było jeszcze zimniej.

— Id˛e spa´c — powiedziała Shirl. — Nie jestem naprawd˛e zm˛eczona, ale to

jedyny sposób, aby si˛e ogrza´c.

134

background image

Andy bezskutecznie pstrykał przeł ˛

acznikiem zawieszonej pod sufitem lampy.

— Pr ˛

ad jest wci ˛

a˙z wył ˛

aczony, a ja mam jeszcze par˛e rzeczy do zrobienia. Co

si˛e dzieje, to ju˙z tydzie´n, odk ˛

ad ostatni raz mieli´smy ´swiatło wieczorem?

— Pozwól mi si˛e poło˙zy´c, to wezm˛e od ciebie latark˛e i po´swiec˛e. Starczy?
— B˛edzie musiało.
Rozło˙zył notatnik na komodzie, obok poło˙zył formularz wielokrotnego u˙zyt-

ku i zacz ˛

ał przepisywa´c informacje do raportu. Lew ˛

a dłoni ˛

a rytmicznie ´sciskał

latark˛e. Powinno by´c cicho tej nocy, deszcz i zi ˛

ab przegoniły ludzi z ulic. Powar-

kiwanie małego generatorka, przerywane od czasu do czasu poskrzypywaniem
rysika na plastiku, brzmiało w tej ciszy nienaturalnie gło´sno. Było do´s´c ´swiatła,
by Shirl mogła si˛e rozebra´c. Zadr˙zała, zdj ˛

awszy wierzchni ˛

a odzie˙z i szybko naci ˛

a-

gn˛eła grub ˛

a, zimow ˛

a pi˙zam˛e i pocerowan ˛

a par˛e skarpetek, których u˙zywała tylko

do snu. Na to narzuciła jeszcze sweter. Prze´scieradła były zimne i wilgotne, nie
zmieniali ich od czasu, gdy zacz˛eły si˛e kłopoty z wod ˛

a. Wietrzyła je, jak cz˛esto

si˛e dało, ale to niewiele pomagało. Równie wilgotne były jej policzki, ale dopiero
dotkn ˛

awszy ich palcem przekonała si˛e, ˙ze to łzy. Starała si˛e nie poci ˛

aga´c nosem,

by nie przeszkadza´c Andy’emu, który przecie˙z bezsprzecznie starał si˛e jak mógł.
Robił wszystko, co tylko mo˙zliwe. Owszem, kiedy´s, nim si˛e tu wprowadziła, było
inaczej. ˙

Zycie było łatwe, jedzenie dobre, mieszkanie zawsze ogrzane, a gdy wy-

chodziła, miała przy sobie Taba, jej ochron˛e osobist ˛

a. Wystarczyło sypia´c z nim

par˛e razy na tydzie´n, czego nie cierpiała, nie znosiła nawet gdy jej dotykał, ale
przynajmniej zawsze szybko załatwiał swoje. Dzielenie łó˙zka z Andym to było
co´s zupełnie innego. To było dobre i mocno ˙załowała, ˙ze Andy jeszcze si˛e nie
kładzie. Zadr˙zała znowu i nade wszystko zapragn˛eła przesta´c płaka´c.

ZIMA

Nowy Jork chwiał si˛e na kraw˛edzi katastrofy. Ka˙zdy z zamkni˛etych sklepów,

wokół którego gromadziły si˛e głodne i przera˙zone tłumy, był potencjalnym zarze-
wiem konfliktu. Rozw´scieczeni ludzie szukali kogo´s, kogo mogliby uczyni´c win-
nym. Gniew rozniecał zamieszki przeradzaj ˛

ace si˛e w rabunek, najpierw ˙zywno´sci,

potem wody, a w ko´ncu wszystkiego, co miało jak ˛

akolwiek warto´s´c. Policja led-

wie panowała nad sytuacj ˛

a, byle iskra mogła zamieni´c gniewny protest w krwawy

chaos.

Z pocz ˛

atku zwykłe pałki i obci ˛

a˙zone ołowiem pały oddziałów szturmowych

wystarczały, by kontrolowa´c tłumy. Gdy one zawodziły, był jeszcze gaz. Napi˛ecie
jednak narastało. Ludzie przep˛edzeni z jednego miejsca zaraz zbierali si˛e w in-
nym. Owszem, sikawki były skuteczne, ale ci˛e˙zarówek z sikawkami było za ma-
ło, brakowało poza tym wody, by napełni´c puste zbiorniki. Departament Zdrowia
zakazał u˙zywania w tym celu wody rzecznej, byłoby to jak rozpylanie trucizny.

135

background image

T˛e niewielk ˛

a dost˛epn ˛

a ilo´s´c czystej wody nale˙zało zachowa´c na inne potrzeby.

W mie´scie zacz˛eły wybucha´c po˙zary, które ledwo było czym gasi´c. Wiele ulic by-
ło zablokowanych i wozy stra˙zackie musiały pokonywa´c dalekie objazdy. Niektó-
rych po˙zarów nie udało si˛e opanowa´c. Około południa zwykle cało´s´c miejskiego
sprz˛etu była w u˙zyciu.

Pierwszy strzał padł kilka minut po dwunastej dwudziestego pierwszego grud-

nia. Oddany został przez stra˙znika z opieki społecznej do m˛e˙zczyzny, który wybił
szyb˛e w oknie magazynu ˙zywno´sci przy Tompkins Square i zamierzał wej´s´c do

´srodka. M˛e˙zczyzna zgin ˛

ał. Nie była to jedyna ofiara. Strzały było słycha´c coraz

cz˛e´sciej.

Kilka szczególnie newralgicznych i kłopotliwych rejonów ogrodzono drutem

kolczastym, ale drutu te˙z nie było wiele. Gdy si˛e sko´nczył, ponad zatłoczonymi
ulicami mogły ju˙z tylko kr ˛

a˙zy´c ´smigłowce, warcz ˛

ac bezradnie. Wykorzystano je

pó´zniej jako powietrzn ˛

a słu˙zb˛e obserwacyjn ˛

a wyszukuj ˛

ac ˛

a miejsca, gdzie uzupeł-

nienia były najpilniej potrzebne. Lecz wszelki wysiłek jawił si˛e ju˙z jako daremny,
wszyscy zostali bowiem wysłani do walki i rezerw nie było.

Po pierwszym starciu nic nie mogło ju˙z zrobi´c na Andym szczególnego wra-

˙zenia. Przez reszt˛e dnia i wi˛eksz ˛

a cz˛e´s´c nocy usiłował, razem z innymi policjan-

tami, przywróci´c prawo i porz ˛

adek w rozdzieranym walk ˛

a mie´scie. Przez cały

czas odpowiadał brutalno´sci ˛

a na brutalno´s´c, a jedyna chwila odpoczynku, jaka

była mu dana, miała miejsce na samym pocz ˛

atku, gdy pocz˛estowano go gazem.

Zdołał przedosta´c si˛e do stoj ˛

acego w pobli˙zu ambulansu, gdzie udzielano pierw-

szej pomocy. Dy˙zurny przemył mu oczy i wr˛eczył tabletk˛e maj ˛

ac ˛

a zneutralizowa´c

dokuczliwe nudno´sci. Pole˙zał jeszcze troch˛e na noszach wewn ˛

atrz pojazdu, by

doj´s´c do siebie. Hełm, bomby i pałk˛e przyciskał do piersi. Na drugich noszach,
przy drzwiach, siedział kierowca karetki uzbrojony w karabinek kalibru 30. Je-
go zadaniem było odstraszy´c ka˙zdego, kto przejawiłby zbyt du˙ze zainteresowanie
ambulansem lub jego medyczn ˛

a zawarto´sci ˛

a. Andy z ch˛eci ˛

a pole˙załby dłu˙zej, ale

zimna mgła napływaj ˛

aca przez otwarte drzwi zmusiła go do wstania. Chwyciły go

dreszcze, z˛eby mu podzwaniały. Ci˛e˙zko było si˛e zebra´c, ale gdy zrobił pierwszy
krok, wi˛ekszo´s´c przykrych sensacji ust ˛

apiła, zrobiło si˛e nawet cieplej. Atak na

centrum opieki społecznej osłabł nieco, zatem Andy powlókł si˛e z wolna ku naj-
bli˙zszej gromadzie postaci w granatowych mundurach. Zmarszczył nos — brudne
ubranie ´smierdziało wymiocinami.

Od tej chwili zm˛eczenie ju˙z go nie opu´sciło i jedyne, co zapami˛etał z tych

godzin, to rozwarte do wrzasku usta, gniewne twarze, biegn ˛

ace stopy, odgłosy

strzałów i eksplozje granatów z gazem. I jeszcze co´s, czego nie widział dokładnie,
a co zostało w niego rzucone. Odbił to co´s wierzchem dłoni, rani ˛

ac si˛e przy tym

gł˛eboko.

Z nadej´sciem wieczoru zacz˛eło pada´c; zimna ulewa rychło zamieniła si˛e

w deszcz ze ´sniegiem i to on, a nie policja, sp˛edził ludzi z ulic. Jednak˙ze wraz

136

background image

ze znikni˛eciem tłumów prawdziwa praca dopiero si˛e zacz˛eła. Na zabezpieczenie
czekały setki wybitych okien i wyłamanych drzwi; ka˙zde musiało by´c strze˙zo-
ne. Trzeba było odnale´z´c rannych i zapewni´c im opiek˛e, stra˙z po˙zarna oczekiwa-
ła wsparcia w gaszeniu niezliczonych po˙zarów. Tak zeszła noc. Rankiem Andy
opadł wreszcie ci˛e˙zko na ławk˛e w komendzie. Siedział skulony, gdy usłyszał, jak
Grassioli odczytuje z jakiej´s listy równie˙z jego nazwisko.

— I to ju˙z wszystko, na co mo˙zemy sobie pozwoli´c — dodał porucznik. —

Zanim wyjdziecie, odbierzcie swoje racje ˙zywno´sciowe i zdajcie wyposa˙zenie.
Chc˛e was tu widzie´c wszystkich z powrotem o osiemnastej zero zero i nie przyj-
muj˛e ˙zadnych usprawiedliwie´n. Nasze kłopoty jeszcze si˛e nie sko´nczyły.

Deszcz ustał przed rankiem i wschodz ˛

ace sło´nce rzucało długie cienie na l´sni ˛

a-

cym mokro czarnym asfalcie. Frontony spalonych domów nie przestały jeszcze
dymi´c. Andy musiał znajdowa´c drog˛e pomi˛edzy za´scielaj ˛

acymi ulice szcz ˛

atkami

i gruzem. Na rogu Siódmej Alei le˙zały połamane wraki dwóch riksz, odarte ju˙z ze
wszystkich cz˛e´sci, a par˛e stóp dalej zauwa˙zył ludzkie ciało. Mogło si˛e wydawa´c,

˙ze m˛e˙zczyzna ´spi, ale skierowana w gór˛e, nieruchoma twarz jasno wskazywała,
˙ze był martwy. Andy poszedł dalej. ´Smieciarki b˛ed ˛

a dzi´s zbiera´c jedynie zwłoki.

Ze stacji metra wychodzili pierwsi jaskiniowcy. Rozgl ˛

adali si˛e wokoło, mru-

˙z ˛

ac oczy przed ´swiatłem. Latem wszyscy wy´smiewali si˛e z tych, którym opieka

społeczna wyznaczyła kwatery na stacjach nieczynnego metra, ale gdy nadeszły
chłody, zazdroszczono im, a ´smiech zamieniał si˛e w zawi´s´c. Było tam brudno,
ciemno i duszno, ale zawsze znajdowały si˛e jakie´s piecyki elektryczne. Nie był
to luksus, ale przynajmniej nie groziło zamarzni˛ecie. Andy skr˛ecił w kierunku
swojego kwartału.

Wchodz ˛

ac po schodach nadeptywał raz za razem na ´spi ˛

acych, ale był zbyt

zm˛eczony, by zwróci´c na to uwag˛e. Nie mógł trafi´c kluczem w zamek, a˙z w ko´ncu
Sol usłyszał go i otworzył drzwi.

— Wła´snie przygotowałem zup˛e — powiedział. — Idealne zgranie w czasie.
Andy wydobył z kieszeni płaszcza pokruszone resztki sucharów i rzucił je na

stół.

— Z kradzie˙zy? — spytał Sol bior ˛

ac kawałek suchara do ust. — My´slałem, ˙ze

magazyny b˛ed ˛

a zamkni˛ete jeszcze przez dwa dni.

— Racje policyjne.
— Nale˙zy wam si˛e. Nie mo˙zecie rusza´c do walki o pustym ˙zoł ˛

adku. Wrzuc˛e

troch˛e do zupy, b˛edzie g˛e´sciejsza. Domy´slam si˛e, ˙ze nie ogl ˛

adałe´s wczoraj telewi-

zji i nie słyszałe´s nic o cyrkach w Kongresie. Zaczyna si˛e naprawd˛e kotłowa´c. . .

— Shirl ju˙z wstała? — przerwał mu Andy, zrzucaj ˛

ac płaszcz i padaj ˛

ac ci˛e˙zko

na krzesło.

Sol milczał przez chwil˛e, a˙z powiedział powoli:
— Nie ma jej.
Andy ziewn ˛

ał.

137

background image

— Wyszła tak wcze´snie? Po co?
— Wyszła, ale nie dzisiaj, Andy. — Sol odwrócił si˛e do´n plecami i zamieszał

zup˛e. — Wyszła wczoraj, kilka godzin po tobie i jeszcze nie wróciła. . .

— Chcesz powiedzie´c, ˙ze przez cały czas zamieszek nie było jej w domu?

Cały dzie´n i cał ˛

a noc? I co zrobiłe´s? — Usiadł prosto, jakby zapomniał nagle

o zm˛eczeniu.

— A co mogłem zrobi´c? Pój´s´c i da´c si˛e zadepta´c? Wiesz,ilu takich starych

zgin˛eło? Id˛e o zakład, ˙ze nic jej si˛e nie stało. Wyczuła pewnie zagro˙zenie, wi˛ec
postanowiła przeczeka´c z przyjaciółmi.

— Jakimi przyjaciółmi? O czym ty mówisz? Musz˛e j ˛

a znale´z´c.

— Siadaj! — rozkazał Sol. — I tak nic nie zwojujesz. Zjedz zup˛e, prze´spij si˛e.

Z ni ˛

a na pewno wszystko w porz ˛

adku. Pewien jestem — dodał po wahaniu.

— Czego niby jeste´s tak pewien? — Andy uj ˛

ał go za ramiona i odwrócił od

piecyka.

— Uprasza si˛e o niedotykanie eksponatów! — krzykn ˛

ał Sol, odpychaj ˛

ac jego

r˛ece, a potem, cichszym głosem, powiedział: — Wiem tyle, ˙ze nie wyszła st ˛

ad

bez powodu, ot, tak sobie. Na wierzch narzuciła stary płaszcz, ale pod spodem
miała szykown ˛

a sukni˛e i nylonowe po´nczochy. Cała fortuna na nogach. A gdy si˛e

˙zegnała, spostrzegłem, ˙ze była umalowana.

— Co chcesz przez to powiedzie´c, Sol?
— Niczego nie chc˛e powiedzie´c, mówi˛e po prostu. Była ubrana jakby szła

w go´sci, a nie na zakupy. Pomy´slałem, ˙ze mo˙ze si˛e z kim´s umówiła. Mo˙ze poszła
odwiedzi´c ojca.

— A niby czemu miałaby go odwiedza´c?
— Ty mnie pytasz? Pokłócili´scie si˛e, prawda? A mo˙ze poszła przej´s´c si˛e tro-

ch˛e i ochłon ˛

a´c.

— Pokłócili´smy si˛e. . . pewnie tak. — Andy usiadł z powrotem i przycisn ˛

dłonie do czoła. Czy to było zeszłej nocy? Nie, jeszcze wcze´sniej. Wydawało mu
si˛e, ˙ze od tej głupiej wymiany zda´n min˛eło ju˙z ze sto lat. Zdj˛ety nagłym strachem
spojrzał na Sola. — Czy wzi˛eła ze sob ˛

a rzeczy?

— Tylko torebk˛e — powiedział Sol, stawiaj ˛

ac przed nim paruj ˛

ac ˛

a waz˛e. —

Mo˙zesz po˙zre´c, ile chcesz, ja nalej˛e sobie tylko troch˛e. Ona wróci — dopowie-
dział po chwili.

Andy był zbyt zm˛eczony, by si˛e spiera´c, zreszt ˛

a co mógł powiedzie´c? Ma-

chinalnie złapał ły˙zk˛e i dopiero gdy zacz ˛

ał je´s´c, poczuł, jaki był głodny. Łokcie

trzymał na stole, woln ˛

a r˛ek ˛

a podpierał głow˛e.

— Powiniene´s posłucha´c wczorajszych przemówie´n w senacie — powiedział

Sol. — Pierwszorz˛edna zabawa. Usiłuj ˛

a przepchn ˛

a´c ustaw˛e wyj ˛

atkow ˛

a, wyobra´z

sobie, teraz dopiero, podczas gdy ta sytuacja szykowała si˛e ju˙z od stu lat. Gdyby´s
słyszał, jak gardłowali nad byle detalami, nie poruszaj ˛

ac tematów zasadniczych —

138

background image

Sol zacz ˛

ał na´sladowa´c południowy akcent. — W obliczu tragicznych okoliczno-

´sci proponujemy bli˙zsze przyjrzenie si˛e bogactwom tego olbrzymiego illuwialne-

go zbiornika, którym jest, eee, delta Missisipi, najwi˛ekszej z naszych rzek. Tamy
i dreny, eee, nauka, eee, i b˛edziemy mieli najwydajniejszy teren uprawny zachod-
niego ´swiata! — Podmuchał gniewnie na zup˛e. — Tak, tamy. Jeszcze jeden, który
leci z paluchem zatyka´c dziur˛e. Tego próbowano ju˙z tysi ˛

ace razy. Ale czy kto-

kolwiek powiedział gło´sno, jaki jest zasadniczy i jedyny powód wprowadzenia
ustawy wyj ˛

atkowej? Oczywi´scie, ˙ze nie. Po tylu latach dobrobytu zrobili´smy si˛e

zbyt dziecinni, by po prostu wyj´s´c na mównic˛e i ogłosi´c prawd˛e. Tak zatem ukryli
j ˛

a w jednej z pomniejszych klauzul przyczepionych na samym ko´ncu.

— O czym ty wła´sciwie mówisz? — spytał niezbyt przytomnie Andy, który

wci ˛

a˙z my´slał o Shirl.

— O kontroli urodze´n, rzecz jasna. Dochodz ˛

a wła´snie do legalizacji klinik,

które zgodnie z prawem dost˛epne b˛ed ˛

a dla ka˙zdej kobiety, niezale˙znie od tego czy

pozostaje w zwi ˛

azku mał˙ze´nskim, czy nie, i do uczynienia obowi ˛

azuj ˛

acym pra-

wa, ˙zeby wszystkie matki musiały si˛e zapozna´c z metodami unikania nie chcia-
nej ci ˛

a˙zy. Chłopie, wyobra˙zasz sobie ten wrzask, kiedy ta informacja dotrze do

wszystkich oszołomów? Papie˙z chyba si˛e w´scieknie!

— Sol, jestem zm˛eczony. Czy Shirl niemówiła, kiedy wróci?
— Ju˙z ci powiedziałem. . . — Zamilkł, nasłuchuj ˛

ac.

Kto´s nadchodził korytarzem. Kroki ucichły pod ich drzwiami i rozległo si˛e

nie´smiałe pukanie. Andy zerwał si˛e i pierwszy dopadł drzwi, otwieraj ˛

ac je szero-

ko.

— Shirl! Nic ci si˛e nie stało?
— Nie, wszystko w porz ˛

adku.

Obj ˛

ał j ˛

a i przytulił, a˙z straciła na chwil˛e oddech.

— Nie wiedziałem, co my´sle´c. Te zamieszki. . . — powiedział. — Sam wró-

ciłem ledwie chwil˛e temu. Gdzie była´s? Co si˛e stało?

— Chciałam tylko wyj´s´c na troch˛e. — Poci ˛

agn˛eła nosem. — Co tak ´smierdzi?

Odsun ˛

ał si˛e od niej. Stłumione na chwil˛e zm˛eczenie znów dawało zna´c o so-

bie.

— Oberwało mi si˛e. Mój własny gaz mi zaszkodził i zwymiotowałem, a to

ci˛e˙zko schodzi z ubrania. Co to znaczy, ˙ze chciała´s wyj´s´c na troch˛e?

— Pozwól, niech zdejm˛e płaszcz.
Andy poszedł za ni ˛

a do drugiego pokoju i zamkn ˛

ał drzwi. Shirl wyj˛eła z torby

par˛e butów na wysokim obcasie i schowała je do szuflady.

— No i?
— To proste. Czułam si˛e tu jak w pułapce. Ten chłód, brak wszystkiego

i w ogóle. . . Ciebie nie było, nie mogłam doj´s´c do siebie po sprzeczce. Wszystko
było nie tak. . . Pomy´slałam wi˛ec sobie, ˙ze mogłabym si˛e ubra´c i pój´s´c do jednej
z tych restauracji, do których kiedy´s zagl ˛

adałam i wypi´c, na przykład, fili˙zank˛e

139

background image

kawy, i ˙ze mo˙ze to poprawi mi samopoczucie, wiesz, podkr˛eci troch˛e. — Spojrza-
ła na jego zimn ˛

a twarz i szybko odwróciła wzrok.

— I co było potem?
— Czy to przesłuchanie? O co jestem oskar˙zona? Odwrócił si˛e i wyjrzał przez

okno.

— O nic ci˛e nie oskar˙zam, ale. . . nie było ci˛e przez cał ˛

a noc, to jak niby mam

si˛e czu´c?

— Sam wiesz, co działo si˛e wczoraj. Bałam si˛e wraca´c. Byłam w Curly’s. . .
— W tej garkuchni?
— Tak, ale je´sli nie zamawia si˛e niczego do jedzenia, to nie jest drogo. Tam

tylko jedzenie naprawd˛e kosztuje. Spotkałam paru znajomych, porozmawiali´smy
troch˛e. Wybierali si˛e na przyj˛ecie, zaprosili mnie, wi˛ec poszłam. Ogl ˛

adali´smy

wiadomo´sci, cały czas mówili o zamieszkach i nikt nie chciał wychodzi´c, zatem
przyj˛ecie trwało dalej. — Zamilkła na chwil˛e. — To wszystko.

— Wszystko? — spytał gniewnie Andy, wci ˛

a˙z pełen podejrze´n.

— Wszystko — odparła głosem równie zimnym.
Odwróciła si˛e i zacz˛eła zdejmowa´c sukni˛e. Słowa wci ˛

a˙z zdawały si˛e wisie´c

w powietrzu, buduj ˛

ac mi˛edzy obojgiem niewidzialn ˛

a barier˛e. Andy padł na łó˙zko

i wykr˛ecił si˛e tyłem do dziewczyny. Byli jak obcy sobie ludzie i nawet mikrosko-
pijne rozmiary pokoju nie były w stanie tego zmieni´c.

WIOSNA

Pogrzeb zbli˙zył ich bardziej, ni˙z jakiekolwiek inne wydarzenie tej srogiej zi-

my. Dzie´n był niemiły, wietrzny i deszczowy, czuło si˛e jednak, ˙ze zima zbiera
si˛e ju˙z do drogi. Trwała jednak nazbyt długo, jak dla Sola, którego pokasływanie
zamieniło si˛e najpierw w przezi˛ebienie, a potem w zapalenie płuc. A co mo˙ze
uczyni´c stary człowiek z zapaleniem płuc w wychłodzonym pokoju i bez anty-
biotyków? Tylko umrze´c, i to wła´snie zdarzyło si˛e Solowi. Na czas jego choroby
zapomnieli o wszystkim co ich ró˙zniło, a Shirl opiekowała si˛e starszym człowie-
kiem jak umiała. Jednak nawet najlepsza opieka nic nie poradzi na zapalenie płuc.
Pogrzeb był krótki i chłodny, tak jak cały ten dzie´n. Wczesnym zmrokiem wrócili
do domu. Nie min˛eło jeszcze pół godziny, gdy posłyszeli gwałtowne stukanie do
drzwi.

— To posłaniec. Nie mog ˛

a ci tego zrobi´c! Miałe´s mie´c dzi´s wolne.

— Spokojnie. Nawet Grassy nie złamałby słowa w takim dniu. A poza tym

posłaniec stuka inaczej.

— Mo˙ze to jaki´s przyjaciel Sola, który nie mógł by´c na pogrzebie?
Shirl poszła otworzy´c drzwi. Przez chwil˛e patrzyła mrugaj ˛

ac oczami w mrok

korytarza, nim rozpoznała go´scia.

140

background image

— Tab, to ty? Wchod´z, nie stój tak. Andy, opowiadałam ci o Tabie, mojej

obstawie. . .

— Dobry wieczór, miss Shirl — rzekł pow´sci ˛

agliwie Tab, pozostaj ˛

ac na kory-

tarzu. — Przykro mi, ale nie wpadłem tu z towarzysk ˛

a wizyt ˛

a. Jestem w pracy.

— O co chodzi? — spytał Andy, podchodz ˛

ac do Shirl.

— Musicie pa´nstwo zrozumie´c, ˙ze przyjmuj˛e tak ˛

a prac˛e, jak ˛

a mi oferuj ˛

a —

tłumaczył si˛e Tab z ponur ˛

a min ˛

a. — Od wrze´snia byłem na li´scie bezrobotnych

stra˙zników, znajdowałem tylko dorywcze zaj˛ecia, ˙zadnych stałych umów. Musz˛e
zatem bra´c, co jest. Je´sli kto´s odmawia, l ˛

aduje na ko´ncu listy, a ja mam rodzin˛e

do wy˙zywienia. . .

— Ale o co chodzi? — nalegał Andy, dostrzegaj ˛

ac w ciemno´sci za Tabem

kogo´s jeszcze, a s ˛

adz ˛

ac po szuraniu stóp, musiało tam by´c przynajmniej kilka

osób.

— Nie gadaj z nimi — warkn ˛

ał m˛e˙zczyzna skrywaj ˛

acy si˛e za plecami Taba.

Miał nosowy i do´s´c nieprzyjemny głos. — Prawo jest po mojej stronie. Zapłaciłem
ci. Poka˙z mu nakaz!

— Chyba ju˙z rozumiem — mrukn ˛

ał Andy. — Odejd´z od drzwi, Shirl. Tab,

wejd´z do ´srodka, by´smy mogli chwil˛e porozmawia´c.

Tab przeszedł przez próg, a m˛e˙zczyzna, który teraz znalazł si˛e na pierwszym

planie, usiłował wcisn ˛

a´c si˛e za nim.

— Nie wejdziesz beze mnie. . . ! — wrzasn ˛

ał, ale Andy zatrzasn ˛

ał mu drzwi

przed nosem.

— Wolałbym, ˙zeby pan tego nie robił — stwierdził Tab. Na zaci´sni˛etej pi˛e´sci

jak zwykle nosił kastet.

— Uspokój si˛e. Chc˛e ustali´c najpierw, co wła´sciwie jest grane. On ma nakaz

kwaterunkowy, prawda?

Tab przytakn ˛

ał, wpatruj ˛

ac si˛e ponuro w podłog˛e.

— O czym wy, u diabła, mówicie? — spytała Shirl, spogl ˛

adaj ˛

ac z niepokojem

to na jednego, to na drugiego. Andy nie odpowiedział, zatem Tab zacz ˛

ał wyja´snie-

nia.

— Nakaz kwaterunkowy wydawany jest przez s ˛

ad ka˙zdemu, kto mo˙ze udo-

wodni´c, ˙ze naprawd˛e nie ma gdzie mieszka´c i potrzebuje lokalu. Wydaj ˛

a ich zwy-

kle niewiele i tylko bardzo licznym rodzinom, które musiały opu´sci´c poprzedni
lokal. Maj ˛

ac taki nakaz mo˙zna szuka´c pustych mieszka´n, pokoi czy czegokol-

wiek. Ten papierek jest rodzajem podstawy prawnej do ich zaj˛ecia. Bywaj ˛

a kło-

poty, ludzie nie lubi ˛

a bowiem, gdy obcy ich nachodz ˛

a, tak wi˛ec ka˙zdy, kto ma taki

nakaz, wynajmuje zwykle stra˙znika. I wła´snie o to chodzi. To towarzystwo tam,
za drzwiami, do Belicherowie. Wynaj˛eli mnie.

— Ale co ty tu robisz? — Shirl wci ˛

a˙z niczego nie rozumiała.

— Jest tu, bo Belicher to hiena cmentarna — wyja´snił Andy, tłumi ˛

ac go-

rycz. — Kr ˛

a˙zy po kostnicy i szuka ´swie˙zych zwłok.

141

background image

— To jedna strona medalu — powiedział Tab, usiłuj ˛

ac zachowa´c spokój. —

Ale trzeba wzi ˛

a´c te˙z pod uwag˛e, ˙ze ma ˙zon˛e i dzieci, i nie ma gdzie mieszka´c.

Belicher załomotał w drzwi, krzycz ˛

ac co´s obra˙zonym tonem. Shirl zrozumiała

w ko´ncu powód wizyty Taba i wci ˛

agn˛eła gł˛eboko powietrze.

— Jeste´s tutaj, by im pomóc? Dowiedzieli si˛e, ˙ze Sol nie ˙zyje i chc ˛

a zaj ˛

a´c jego

pokój?

Tab tylko przytakn ˛

ał ponuro.

— Wci ˛

a˙z jeszcze mo˙zna co´s zrobi´c — stwierdził Andy. — Gdyby zamiesz-

kał w tym pokoju kto´s, powiedzmy, z mojego posterunku, wówczas ci ludzie nie
mogliby si˛e tu wprowadzi´c.

Stukanie było coraz gło´sniejsze. Tab zrobił pół kroku w kierunku drzwi.
— Gdyby był tu teraz, to owszem, ale Belicher prawdopodobnie podałby spra-

w˛e do s ˛

adu i tak czy inaczej dostał przydział, bo ma rodzin˛e. Zrobi˛e co si˛e da, by

wam pomóc, ale Belicher jest moim pracodawc ˛

a.

— Nie otwieraj drzwi — polecił ostro Andy. — Przynajmniej dopóki nie wy-

ja´snimy wszystkiego.

— Musz˛e, nie mam wyboru. — Tab wyprostował si˛e i zacisn ˛

ał pi˛e´s´c. — Nie

usiłuj mnie powstrzyma´c, Andy. Jeste´s policjantem i znasz prawo.

— Naprawd˛e musisz, Tab? — spytała cicho Shirl.
Spojrzał na ni ˛

a zakłopotany.

— Byli´smy kiedy´s przyjaciółmi, Shirl, i chciałbym to tak zapami˛eta´c. Wiem,

jak b˛edziesz teraz o mnie my´sle´c, ale musz˛e wykonywa´c wszystko to, co wchodzi
w zakres moich obowi ˛

azków. Musz˛e ich wpu´sci´c.

— Dalej, otwieraj te cholerne drzwi — powiedział cierpko Andy odwracaj ˛

ac

si˛e i podchodz ˛

ac do okna.

Pokój zaroił si˛e od Belicherów. Pan Belicher był szczupłym m˛e˙zczyzn ˛

a

z dziwn ˛

a, niemal zupełnie pozbawion ˛

a podbródka głow ˛

a i inteligencj ˛

a wystarcza-

j ˛

ac ˛

a akurat do tego, by naskroba´c swój podpis na formularzach opieki społecznej.

Pani Belicher wygl ˛

adała na podpor˛e rodziny. Z jej tłustego cielska wyszło do-

t ˛

ad siedmioro dzieci, skutecznie zwi˛ekszaj ˛

acych przydziały ˙zywno´sciowe utrzy-

muj ˛

ace cał ˛

a band˛e przy ˙zyciu. Numer ósmy wypychał wła´snie jej brzuch, b˛ed ˛

ac

tak naprawd˛e numerem jedenastym, troje młodszych Belicherów miało bowiem
pecha i zako´nczyło egzystencj˛e na skutek nieuwagi rodziców i ró˙znych wypad-
ków. Najwi˛eksza dziewczynka, zapewne około dwunastoletnia, d´zwigała pokryte
wrzodami, ´smierdz ˛

ace upiornie i płacz ˛

ace nieustannie niemowl˛e. Pozostałe ba-

chory krzyczały jedno przez drugie. Wreszcie mogły przesta´c siedzie´c cicho po
długim i pełnym napi˛ecia oczekiwaniu na korytarzu.

— O, patrzaj, jaka fajnista lodowa — powiedziała pani Belicher, wtaczaj ˛

ac si˛e

do ´srodka i natychmiast si˛egaj ˛

ac ku drzwiczkom chłodziarki.

— Nie dotykajcie tego — warkn ˛

ał Andy, a Belicher poci ˛

agn ˛

ał go za rami˛e.

142

background image

— Podoba mi si˛e ten pokój. Niedu˙zy, wiecie, ale miły. A tu co jest? — Skie-

rował si˛e do drzwiczek w przepierzeniu.

— To mój pokój. — Andy zatrzasn ˛

ał mu drzwi przed nosem. — Trzymaj si˛e

od niego z daleka.

— Nie trzeba tak si˛e nerwowa´c — powiedział Belicher wycofuj ˛

ac si˛e szybko,

jak pies przed kijem. — Mam swoje prawa, wiem co mi wolno. Prawo mówi, ˙ze
z nakazem kwaterunkowym mog˛e zajrze´c, gdzie tylko chc˛e. — Ruszył w obchód,
Andy za nim. — Ten pokój jest du˙zy, ma stół, krzesła, łó˙zko. . .

— Meble nale˙z ˛

a do mnie, pokój b˛edzie pusty. I jest mały, za mały dla pana

i pa´nskiej rodziny.

— Starczy. W mniejszych mieszkalim. . .
— Andy, powstrzymaj ich, zobacz! — płaczliwy krzyk Shirl kazał Andy’emu

odwróci´c si˛e. Ujrzał, jak dwóch chłopaków znalazło paczk˛e z ziołami, które Sol
tak pracowicie uprawiał w skrzynce na oknie. Rozdzierali papier my´sl ˛

ac, ˙ze mo˙ze

to co´s do jedzenia.

— Zostawcie to! — krzykn ˛

ał, ale zanim ich dopadł, spróbowali ziół i zacz˛eli

nimi plu´c.

— Piece! — krzykn ˛

ał wi˛ekszy, rozrzucaj ˛

ac zawarto´s´c paczki po podłodze.

Drugi podskoczył z rado´sci i rozsypał reszt˛e ziół. Wyrwali si˛e Andy’emu i zanim
ich złapał, torebki były ju˙z puste. Kiedy si˛e odwrócił, młodszy wspi ˛

ał si˛e na stół

i zostawiaj ˛

ac na blacie ´slady zabłoconych stóp wł ˛

aczył telewizor. Grzmot muzyki

zagłuszył krzyki dzieci i nieeefektywne piski ich matki. Tab odci ˛

agn ˛

ał Belichera,

który usiłował dobra´c si˛e do szafy.

— Wyrzu´ccie st ˛

ad te bachory — powiedział pobladły z w´sciekło´sci Andy.

— Mam nakaz kwaterunkowy. Mam prawo — wrzasn ˛

ał Belicher cofaj ˛

ac si˛e

i wymachuj ˛

ac zadrukowanym kawałkiem plastiku.

— Mam gdzie´s twoje prawa. Porozmawiamy, gdy bachory znajd ˛

a si˛e za

drzwiami.

Tab przeszedł od słów do czynu, łapi ˛

ac najbli˙zszego dzieciaka za kark i wy-

pychaj ˛

ac go na korytarz.

— Pan Rusch ma racj˛e — powiedział. — Dzieci mog ˛

a poczeka´c na zewn ˛

atrz,

a˙z wszystko uzgodnimy.

Pani Belicher usiadła ci˛e˙zko na łó˙zku i zamkn˛eła oczy, jakby nie miała z tym

wszystkim nic wspólnego. Pan Belicher wycofał si˛e pod ´scian˛e mamrocz ˛

ac co´s

pod nosem, ale nikogo to nie obchodziło. Wrzaski przeszły powoli w pełne zło´sci
łkania dochodz ˛

ace z korytarza, gdy ostatni dzieciak został wyekspediowany za

drzwi. Andy obejrzał si˛e, zauwa˙zaj ˛

ac nagle, ˙ze Shirl zamyka za sob ˛

a drzwi ich

pokoju. Usłyszał zgrzyt klucza w zamku.

— To pewnie przez was — powiedział patrz ˛

ac na Taba.

Stra˙znik tylko wzruszył bezradnie ramionami.

143

background image

— Przykro mi, Andy, na Boga, przysi˛egam, ˙ze mi przykro, ale co niby mog˛e

zrobi´c? Prawo głosi, ˙ze je´sli zechc ˛

a tu zosta´c, to nie mo˙zesz ich wyrzuci´c.

— Tak, takie jest prawo, wła´snie — zawtórował mu bezmy´slnie Belicher.
Andy wiedział, ˙ze gołymi pi˛e´sciami niczego tu nie zdziała. Zmusił si˛e, by

rozewrze´c dłonie.

— Tab, pomo˙zesz mi przenie´s´c rzeczy do drugiego pokoju?
— Jasne. — Tab znów uciekł ze spojrzeniem. — Spróbuj wytłumaczy´c Shirl

moj ˛

a rol˛e w tym wszystkim, dobrze? Chocia˙z pewnie i tak nie zrozumie, ˙ze to

tylko praca.

Rozległ si˛e chrz˛est deptanych ziół i Andy nic ju˙z nie powiedział.

background image

Złote lata Stalowego Szczura —
(The Golden Years of the Stainless
Steel Rat)

— Niech mnie diabli, je´sli to nie ten stary łajdak Jim di Griz! — u´smiech-

n ˛

ał si˛e oble´snie brzydki jak kupa klawisz, gdy rosły gliniarz, do którego byłem

przykuty, zadzwonił do drzwi.

Nie ukrywaj ˛

ac rado´sci klawisz otworzył je szeroko, poczekał a˙z glina rozkuje

kajdanki i złapał mnie za rami˛e poci ˛

agaj ˛

ac za sob ˛

a. „Złapał” to najwła´sciwsze

okre´slenie, bo a˙z mi w oczach pociemniało. Udało mi si˛e utrzyma´c równowag˛e,
co było niezłym osi ˛

agni˛eciem, i w pionie przekroczy´c drzwi, nad którymi wisiała

za´sniedziała, mosi˛e˙zna tablica z nast˛epuj ˛

acym tekstem:

PRZEZ T ˛

E BRAM ˛

E PRZECHODZ ˛

A JEDYNIE EMERYTOWANI

PRZEST ˛

EPCY GALAKTYKI

Ładnie napisane i typowo policyjne — dokopa´c le˙z ˛

acemu. Zacz ˛

ałem ˙zwawiej

przebiera´c nogami, bo ci ˛

agn ˛

acy mnie klawisz zło´sliwie przyspieszył kroku.

— Musz˛e usi ˛

a´s´c. . . — wyszeptałem, szarpn ˛

awszy si˛e słabo na widok ławeczki

przy ´scianie.

— Nasiedzisz si˛e jeszcze, dziadku, nasiedzisz. Nic wi˛ecej tu nie b˛edziesz ro-

bił, ale najpierw musisz si˛e zobaczy´c z dyrektorem.

Poniewa˙z nie bardzo mogłem stawia´c opór, zaci ˛

agn ˛

ał mnie przez pół koryta-

rza do stalowych drzwi, w które gło´sno zapukał. Zatoczyłem si˛e i spojrzałem na
samego siebie w wisz ˛

acym na ´scianie lustrze, na którym kto´s zło´sliwie wypisał:

UMYŁE ´S SI ˛

E?

UCZESAŁE ´S?

KIEDY OSTATNI RAZ WYTARŁE ´S NOGI?

— Nie pami˛etam. . . — wymamrotałem, przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e sobie z odraz ˛

a.

145

background image

Siwy kołtun na głowie, stru˙zka ´sliny ciekn ˛

aca z opuszczonej dolnej wargi,

przekrwione oczy podkr ˛

a˙zone jak po trzydniowym pija´nstwie i cera blada jak

mgła na cmentarzu, tu i ówdzie poznaczona plamami w ˛

atrobowymi. Obrzydli-

wo´s´c.

— Do ´srodka! — rozległo si˛e polecenie, gdy nad drzwiami błysn˛eła zielona

lampka, i poparte zostało solidnym pchni˛eciem tłustej łapy.

Potkn ˛

ałem si˛e o próg, ale utrzymałem równowag˛e. Drzwi zamkn˛eły si˛e ze

szcz˛ekni˛eciem, a ja przyjrzałem si˛e siedz ˛

acemu za biurkiem facetowi. Wygl ˛

adał

wypisz, wymaluj jak nie ogolony wielbł ˛

ad cierpi ˛

acy na sraczk˛e.

— Twoje — skrzywił si˛e pokazuj ˛

ac gruba´sne akta, które wła´snie przegl ˛

a-

dał. — Akta przest˛epcy Jamesa di Griz pseudo Stalowy Szczur. Teraz zreszt ˛

a nie

bardzo stalowy, raczej przerdzewiały, h˛e, h˛e. . . Widzisz, Zardzewiały Szczurze,
ja dopadam wszystkich. Nawet najcwa´nszy i najlepiej ukrywaj ˛

acy si˛e rzezimie-

szek w ko´ncu te˙z si˛e zestarzeje, refleks mu si ˛

adzie. Zrobi o ten jeden bł ˛

ad za du˙zo

i wtedy trafia do mnie, do dyrektora Sukksa rz ˛

adz ˛

acego Wieczystym Aresztem,

a przynajmniej tak si˛e ten przybytek oficjalnie nazywa. Wiesz jak go zw ˛

a na co

dzie´n. . . ?

— Przedpiekle — odparłem odruchowo.
— Wła´snie. Ale tak nazywaj ˛

a to tylko na zewn ˛

atrz, my tu nie bawimy si˛e

w takie eufemizmy. Dla nas jest to Purgy, skrót od Purgatory albo Czy´s´cca, gdyby´s
nie wiedział. Słowo to oznacza. . .

— Musz˛e do toalety! — pisn ˛

ałem podskakuj ˛

ac. Skrzywił si˛e z odraz ˛

a.

— Zawsze to samo z wami, gerontami! — ale wł ˛

aczył co´s tam i drzwi si˛e

otworzyły. — Bogger poka˙ze ci gdzie jest kibel, a potem zaprowadzi na badanie.
Musimy dba´c o twoj ˛

a kondycj˛e, ˙zeby´s mógł długo za˙zywa´c naszej go´scinno´sci.

Jego ´smiech gonił mnie w drodze do kibla, ale powitanie, przyznaj˛e, nie wy-

warło na mnie wi˛ekszego wra˙zenia.

*

*

*

Badanie te˙z nie. Sanitariusze byli chamscy, t˛epi i znudzeni. Rozebrali mnie do

rosołu i zacz˛eli ci ˛

aga´c od jednego aparatu diagnostycznego do drugiego ignoruj ˛

ac

słabe protesty, za to komentuj ˛

ac rezultaty.

— Gwó´zd´z w biodrze. . . wygl ˛

ada na stary.

— Ale nie taki stary jak te plastikowe stawy kolanowe, hi, hi. . .
— Doktorkowi si˛e to spodoba: plamy na płucu!
— Sko´nczone? — Bogger pojawił si˛e jak złe wspomnienie.
— Sko´nczone, jest twój.
Zanim zd ˛

a˙zyłem si˛e ubra´c, złapał mnie za rami˛e i zaci ˛

agn ˛

ał do celi, po czym

zabrał rzeczy, które kurczowo przyciskałem do piersi i opró˙znił kieszenie, wyrzu-

146

background image

caj ˛

ac osobiste drobiazgi na podłog˛e. Nast˛epnie cisn ˛

ał na prycz˛e stos wi˛eziennych

łachów i par˛e papuci i oznajmił:

— Kolacja o szóstej zero zero, drzwi otwieraj ˛

a si˛e minut˛e wcze´sniej. Jak si˛e

spó´znisz, nie b˛edziesz jadł.

I wyszedł z moimi rzeczami, zamykaj ˛

ac za sob ˛

a drzwi.

Klapn ˛

ałem ci˛e˙zko na prycz˛e i schowałem twarz w dłoniach, stanowi ˛

ac sm˛etny

obrazek dla podgl ˛

adaj ˛

acego, gdy˙z ani przez chwil˛e nie miałem w ˛

atpliwo´sci, ˙ze

w celi jest przynajmniej jedna kamera. Je´sli była, to z uwagi na moje dłonie nie
mogła zarejestrowa´c zło´sliwego u´smiechu: udało si˛e!

Nie trwało to długo. Pó´zniej spróbowałem odczyta´c godzin˛e na porysowanej

do nieprzyzwoito´sci tarczy taniego, plastikowego zegarka.

— Kolacja o szóstej — wymamrotałem — drzwi si˛e otworz ˛

a. . .

Poczłapałem do nich w chwili, w której szcz˛ekn ˛

ał zamek, i wyszedłem na

zewn ˛

atrz, czyli na korytarz. Kierunek do jadalni łatwo było okre´sli´c, a to dzi˛e-

ki ła´ncuchowi trz˛es ˛

acych si˛e gerontów, którzy pod ˛

a˙zali w jej stron˛e. Doł ˛

aczyłem

grzecznie do nich, doczłapałem do sali, wzi ˛

ałem tac˛e i dałem sobie nało˙zy´c co´s,

co wygl ˛

adało jak ´swie˙ze krowie gówno seryjnej produkcji. Na szcz˛e´scie mniej

´smierdziało. Dotarłem do stolika i dr˙z ˛

ac ˛

a dłoni ˛

a zaczerpn ˛

ałem ły˙zk˛e tej brei —

była bez smaku, co stanowiło miłe zaskoczenie, bo nastawiłem si˛e ju˙z na najgor-
sze.

— Nigdy ci˛e tu nie widziałem — zagaił wychudzony jak szczapa łysol. —

Szpicel?

— Współwi˛ezie´n.
— Witamy w Purgy — zarechotał bez zło´sliwo´sci. — Porwałe´s kiedy´s linio-

wiec?

— Zdarzyło si˛e.
— Mnie te˙z, całe trzy razy. Ten ostatni to była pułapka, ale jak człowiek ma

osiemdziesi ˛

atk˛e na karku, a kasa si˛e sko´nczyła, to co´s trzeba robi´c, no nie. . .

Mamrotał tak z krótkimi przerwami, ale nie siliłem si˛e nawet na udawanie,

˙ze słucham. Skoncentrowałem uwag˛e na wepchni˛eciu w siebie zawarto´sci talerza,

zanim obrzydzenie we´zmie gór˛e nad rozs ˛

adkiem. Sko´nczyłem w momencie gdy

poprzez odgłosy siorbania i mamrotania dotarł znajomy ju˙z głos:

— Te, Zardzewiały Szczurek, sko´nczyłe´s je´s´c, to w˛edruj do doktora!
— A jak go znajd˛e?
— Id´z, ofiaro, po zielonych strzałkach na ´scianach. Zielone strzałki oznaczone

czerwonym krzy˙zem, pami˛etaj.

Ruszyłem, ci ˛

agn ˛

ac stopy po wy´swieconej posadzce. Doszedłem do ´sciany, ma

si˛e rozumie´c, po czym przytkn ˛

ałem do niej nos i odszukałem zielon ˛

a strzałk˛e.

Było ich tam od nagłej krwi i to w obu kierunkach. Potem powlokłem si˛e przed
siebie.

— Siadaj — oznajmił lekarz, ledwie mnie zobaczył. — Moczysz si˛e?

147

background image

Młody był, biedak, i niecierpliwy, a ja si˛e doskonale bawiłem i miałem mnó-

stwo czasu. Podrapałem si˛e w ciemi˛e z namysłem i wymamrotałem:

— Nie wiem tak po prawdzie. . .
— Musisz wiedzie´c!
— Nie musz˛e wiedzie´c, co znaczy ka˙zde głupie słowo! — oburzyłem si˛e cał-

kiem szczerze.

— Chodzi mi o to, czy w nocy lejesz w łó˙zko?
— Tylko kiedy jestem pijany.
— No to masz tu raczej nikłe szans˛e. Twoje wyniki s ˛

a kiepskie, jeste´s wra-

kiem, stary: plamy na płucach, płytki w czaszce. . .

— ˙

Zycie nie jest usłane ró˙zami. . .

— Pewnie. Dam ci kilka zastrzyków na wzmocnienie i tabletki. Masz je za˙zy-

wa´c trzy razy dziennie.

Wzi ˛

ałem podany słoik i podejrzliwie przyjrzałem si˛e pigułkom do złudzenia

przypominaj ˛

acym małokalibrow ˛

a amunicj˛e.

— Troch˛e du˙ze. . .
— A ty jeste´s troch˛e chory. S ˛

a specjalnie sprokurowane dla twojego organi-

zmu i miej je cały czas przy sobie. Brz˛eczyk zainstalowany w wieczku da ci zna´c
kiedy trzeba je wzi ˛

a´c. Teraz podwi´n r˛ekawy.

Trudno w to uwierzy´c, ale daj ˛

ac mi te zastrzyki t˛epym gwo´zdziem, bez po-

wodzenia udaj ˛

acym igł˛e, zdołał doj´s´c do ko´sci. Artysta, ˙zeby go kulawe kaczki

pokopały!

Wyszedłem wreszcie z tej sali tortur z obolałymi przedramionami, zgubiłem

si˛e, i po parokrotnym rozpytaniu o drog˛e w ko´ncu dotarłem do swojej celi. Drzwi
zamkn˛eły si˛e ze szcz˛ekiem ledwie wszedłem, a po krótkiej chwili ´swiatło przy-
gasło, tote˙z czym pr˛edzej przebrałem si˛e w obrzydliw ˛

a, jadowicie pomara´nczow ˛

a

pi˙zam˛e i wsun ˛

ałem pod koc.

Przedpiekle — całkiem trafna nazwa, bo wyj´s´c st ˛

ad mo˙zna było tylko nogami

do przodu, ale opieka medyczna I stałe posiłki dawały gwarancj˛e, ˙ze nast ˛

api to

najpó´zniej jak tylko si˛e da.

Jako ˙ze byłem przykryty wraz z głow ˛

a, u´smiechn ˛

ałem si˛e szeroko — zoba-

czymy czy tylko nogami do przodu!

Sw˛edziało mnie pod przezroczystymi nalepkami, wi˛ec si˛e rado´snie poklepa-

łem. Niewidzialne dla oka, gdy˙z w kolorze skóry, pokryte były mieszanin ˛

a spro-

kurowan ˛

a na bazie ołowiu i antymonu, która dawała pi˛ekne efekty na zdj˛eciach

rentgenowskich. Zaryzykowałem, opieraj ˛

ac si˛e na sensownym zało˙zeniu, ˙ze taki

przybytek jak ten nie b˛edzie miał nowoczesnych i drogich tomografów czy in-
nych urz ˛

adze´n, i wygrałem. Na zwykłym, dwuwymiarowym zdj˛eciu wygl ˛

adały

zgodnie z rol ˛

a, jak ˛

a miały do spełnienia — a to jako plamy na płucu, a to jako

plastikowe stawy, to znów jako metalowe wszczepy po trepanacji czaszki. Roz-
puszcz ˛

a si˛e i znikn ˛

a po pierwszym myciu, ale wyniki bada´n pozostan ˛

a. Tak wi˛ec

148

background image

pierwsza cz˛e´s´c zadania była wykonana, cho´c samo dostanie si˛e tutaj było łatwiej-
sze ni˙z znalezienie danych, gdzie to „tutaj” konkretnie si˛e mie´sci.

*

*

*

Wszystko zacz˛eło si˛e pewnego pi˛eknego wieczoru przy okazji przypadkowo

usłyszanej informacji w wiadomo´sciach wieczornych. Zd ˛

a˙zyłem j ˛

a zdrukowa´c

i pokazałem Angelinie, która przeczytała i zamilkła.

— Powinni´smy co´s zrobi´c — zaproponowałem.
— Nie.
— A ja my´sl˛e, ˙ze tak. Jeste´smy mu co´s winni.
— Nonsens. Dorosły i pełnoletni facet sam odpowiada za swoje post˛epowanie.
— Owszem, ale i tak chc˛e wiedzie´c, gdzie siedzi.
No i dopi ˛

ałem swego, zgłaszaj ˛

ac si˛e do ró˙znych oficjalnych archiwów. Do-

wiedziałem si˛e nie tylko gdzie to jest, ale te˙z i całej masy innych informacji o tym
wi˛ezieniu — szpitalu dla emerytowanych przest˛epców. I ani troch˛e mi si˛e to nie
spodobało, cho´c przyznaj˛e, ˙ze nast ˛

apiło w idealnym wr˛ecz momencie: bli´znia-

cy od paru ju˙z lat byli samodzielni i nie´zle prosperowali, a my oboje mieli´smy
czasowy urlop z Korpusu, bo w galaktyce od lat był spokój i ˙zyli´smy jakby na
wcze´sniejszej emeryturze, cho´c naturalnie nie z emerytur. Angelinie to nawet od-
powiadało — pał˛etali´smy si˛e po planetach wypoczynkowych i przelotach tury-
stycznych luksusow ˛

a tras ˛

a tu obrabiaj ˛

ac bank, tam kradn ˛

ac ładny jacht, ale ja

powoli dostawałem szału z nudów. To nie było ˙zycie — to była wegetacja, kiedy
człowiek zabija czas, by nie zwariowa´c. Doszukałem si˛e wi˛ec samodzielnie, cze-
go chciałem, po czym o wynikach poinformowałem Angelin˛e. S ˛

adz ˛

ac po minie,

wie´sci jej tak˙ze si˛e nie spodobały.

— Masz racj˛e — przyznała, gdy sko´nczyłem. — Rzecz jest niebezpieczna

i prawie samobójcza, ale jeste´s jedynym jakiego znam, któremu mo˙ze si˛e uda´c.
Z moj ˛

a pomoc ˛

a, ma si˛e rozumie´c.

— Ma si˛e rozumie´c. Znasz mo˙ze jakiego´s łapiducha albo najmimord˛e, to jest

chciałem powiedzie´c lekarza i prawnika, którzy by si˛e oparli brz˛ecz ˛

acym argu-

mentom?

— ˙

Zartujesz? Jak sam mówisz, cudów nie ma. A wła´snie, jak tam nasze konto?

— Nieco nadszarpni˛ete, przydałoby si˛e nam troch˛e gotówki. Mo˙ze ja si˛e zaj-

m˛e uzupełnianiem, a ty znajdziesz lekarza?

*

*

*

Pomimo wysiłków min ˛

ał prawie rok, zanim przygotowania mo˙zna było uzna´c

za zako´nczone. Powód był prosty — nie nale˙zało si˛e spieszy´c, gdy˙z ka˙zdy nie

149

background image

dopracowany szczegół mógł spowodowa´c, ˙ze sp˛edz˛e w tym nietypowym pierdlu
znacznie wi˛ecej czasu ni˙z planowałem.

Angelina przybyła po mnie do kliniki i a˙z j ˛

a cofn˛eło, gdy mnie zobaczyła.

— Jim, co´s ty ze sob ˛

a zrobił?! — j˛ekn˛eła. — Wygl ˛

adasz upiornie!

— Miło słysze´c, bo niełatwo mi to przyszło. Strata wagi i postarzenie skóry

to pestka, włosy i reszta to zupełny drobiazg, ale zanik mi˛e´sni to dopiero sztuka.
Tyle ˙ze cholernie mi ich brakuje.

— Mnie te˙z.
— Enzymy, jak wida´c, czyni ˛

a cuda. Je´sli mam by´c starym, zniszczonym prze-

st˛epc ˛

a, to musz˛e na takiego wygl ˛

ada´c. Nie martw si˛e: par˛e miesi˛ecy ´cwicze´n, gdy

tylko to si˛e sko´nczy, i wróc˛e do formy.

I to by było w zasadzie wszystko. Potem wystarczył partacki skok na bank na

Heliotrope-2, czyli tam sk ˛

ad pochodziła oryginalna wiadomo´s´c, która wszystko

spowodowała, i wyl ˛

adowałem gdzie chciałem.

*

*

*

Tydzie´n trwało, nim zaznajomiłem si˛e z rozkładem pomieszcze´n, alarmów

i kamer, i zacz ˛

ałem faz˛e drug ˛

a, ale nie był to czas zmarnowany. Tego˙z ranka przy

´sniadaniu sprawdziłem czy obiekt mych zainteresowa´n jest obecny i ju˙z zdecydo-

wałem si˛e nawi ˛

aza´c z nim kontakt, gdy zauwa˙zyłem niespodziewanie kogo´s, kogo

nie widziałem od lat. Co prawda był siwy i pomarszczony niczym stary kamasz,
ale jak si˛e z kim´s sp˛edzi dwa miesi ˛

ace w lodowej jaskini, to zawsze si˛e go pozna.

Przy pierwszej wi˛ec okazji, czyli w ´swietlicy, siadłem obok i spytałem:

— Długo tu jeste´s, Burin?
Wytrzeszczył na mnie oczy w sposób typowy dla krótkowidza, ale po chwili

zaskoczył.

— Jim di Griz jak ˙zywy! — ucieszył si˛e szczerze.
— I rad, ˙ze ci˛e widzi całego i zdrowego. Burin Bache, najlepszy fałszerz

w dziejach galaktyki!

— Miło to słysze´c, zwłaszcza od ciebie. Kiedy´s to była prawda, teraz. . . —

przestał si˛e u´smiecha´c, wi˛ec pospiesznie spytałem:

— Dalej ci˛e strzyka w kolanach na mróz?
— Pewnie, ˙ze tak! Lodu do drinka nie mog˛e wło˙zy´c, bo mnie trz˛esie na sam

widok.

— Przecie˙z w tej jaskini sp˛edzili´smy tylko momencik. . .
— Ładny mi momencik! Ale w jednym miałe´s, Jimmy, racj˛e: po tym, co wtedy

złapali´smy, nie musiałem nic robi´c przez dziesi˛e´c lat. Byłe´s młody, ale genialny.
Szkoda, ˙ze sko´nczyłe´s tak jak ja. . . nigdy nie my´slałem, ˙ze ci˛e dostan ˛

a.

— Zdarza si˛e najlepszym — mrukn ˛

ałem, pisz ˛

ac jednocze´snie na palcu tak, by

nie rzucało si˛e to w oczy.

150

background image

Potem przyło˙zyłem ten˙ze palec do brody i poczekałem, a˙z Burin na mnie spoj-

rzy. Opu´sciłem dło´n i z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze oczy rozszerzaj ˛

a mu si˛e

ze zdumienia.

— Musz˛e i´s´c — poinformowałem go, zmazuj ˛

ac po´slinionym palcem odbit ˛

a

na brodzie wiadomo´s´c. — Na razie.

Skin ˛

ał tylko głow ˛

a nie mog ˛

ac wyj´s´c z szoku, co trudno mu mie´c za złe. Mógł

si˛e biedak spodziewa´c ró˙znych rzeczy, ale na pewno nie tego, ˙ze jeszcze kiedy´s
zobaczy magiczne słowo: UCIEKAMY.

*

*

*

Pot˛e˙zna łapówka, jak ˛

a Angelina wr˛eczyła jednemu z urz˛edników, warta by-

ła uzyskanych informacji; cho´c plany lokalizacyjne budynku nie były kompletne,
wskazały nam to czego szukali´smy: jego słabe punkty i drog˛e ucieczki. Nast˛epne-
go dnia znalazłem si˛e w pobli˙zu pokoju, który wybrali´smy, i wsadziłem w dziurk˛e
od klucza pisak. Po godzinnym trzymaniu pod pach ˛

a obsadka miała konsystencj˛e

plasteliny, tote˙z w chwil˛e po zetkni˛eciu z zimnym metalem zastygła w doskonałe,
lustrzane odbicie wn˛etrza.

Codziennie mogli´smy przez godzin˛e przebywa´c w ogrodzie, gdzie wyszuka-

łem ławk˛e poło˙zon ˛

a z dala od mo˙zliwego usytuowania kamer, i przesiadywałem

tam regularnie drzemi ˛

ac nad otwart ˛

a ksi ˛

a˙zk ˛

a. Tego dnia zrobiłem to samo i jedy-

nie kto´s stoj ˛

acy nade mn ˛

a byłby w stanie zobaczy´c, czym naprawd˛e si˛e zajmowa-

łem.

Rano zerwałem cz˛e´s´c plastikowej okładziny wysłu˙zonego portfela i starannie

prze˙zułem. Smakowało lepiej ni˙z niejeden posiłek, jaki nam serwowano. Plastik
wszedł w reakcj˛e z moj ˛

a ´slin ˛

a i nabrał przyjemnej, plastycznej konsystencji; w ta-

kiej postaci pozostał w mojej kieszeni. Teraz przycisn ˛

ałem go do odbitki wn˛etrza

zamka, usun ˛

ałem resztki masy wypływaj ˛

acej po bokach i wystawiłem na sło´nce.

Katalizator niemal natychmiast zareagował pod wpływem ´swiatła słonecznego
i zastygł na kamie´n.

Zgodnie z logik ˛

a powinienem u˙zy´c klucza wtedy, gdy było to przewidziane,

ale nie lubi˛e niespodzianek, wi˛ec postanowiłem go wypróbowa´c i usun ˛

a´c ewen-

tualne problemy wcze´sniej, a nie dopiero w ostatniej chwili, gdy nade wszystko
liczył si˛e czas. Burin pomógł mi z dzik ˛

a rado´sci ˛

a. Zgrali´smy zegarki i po chwili,

gdy ja dotarłem do drzwi, on wywrócił si˛e na stolik, przy którym r˙zni˛eto w po-
kera na zapałki. Zadyma si˛e z tego zrobiła pierwszorz˛edna, bo słyszałem j ˛

a a˙z na

korytarzu, tote˙z spokojnie zabrałem si˛e do roboty.

Z pocz ˛

atku wytrych nie zaskoczył, jednak˙ze po paru sekundach prób z wy-

korzystaniem wieloletnich do´swiadcze´n co´s cicho zgrzytn˛eło i zamek pu´scił. Po-
spiesznie w´slizn ˛

ałem si˛e do wn˛etrza, zamkn ˛

ałem drzwi i dłu˙zsz ˛

a chwil˛e nasłu-

chiwałem. ˙

Zadnego alarmu, krzyków czy czego´s równie niemiłego — pi˛eknie.

151

background image

Rozejrzałem si˛e uspokojony po pomieszczeniu i zrobiło mi si˛e jeszcze przyjem-
niej — byłem w niewielkim magazynku wypełnionym drukami, formularzami
i inn ˛

a makulatur ˛

a tak drog ˛

a sercu ka˙zdego urz˛edasa. Przez małe okno wpadało

´swiatło w ilo´sci wystarczaj ˛

acej by nie´zle widzie´c, tote˙z usun ˛

ałem jedynie stoj ˛

ace

na drodze pudło i wyszedłem.

W hallu panowała cisza, za to ze ´swietlicy dochodziły dziwne odgłosy. Gdy

stan ˛

ałem w drzwiach, wszystko si˛e wyja´sniło — miał w niej miejsce autentyczny

sparring bokserski, o tyle ciekawy, ˙ze w wykonaniu ˙zwawych sze´s´cdziesi˛eciolat-
ków (na zwolnionych obrotach). Mrugn ˛

ałem do Burina i poszedłem sobie.

*

*

*

Uzgodnili´smy z Angelin ˛

a minimum kontaktu, by niepotrzebnie nie ryzyko-

wa´c, a ten jedyny raz, gdy musieli´smy si˛e widzie´c, a nie tylko słysze´c, zaplano-
wany został po zapadni˛eciu zmroku, na tyle jednak wcze´snie, by nie poło˙zono nas
jeszcze do łó˙zek. W umówiony wieczór po kolacji pospieszyłem do łazienki, za
któr ˛

a znajdował si˛e wybrany jako miejsce rendezvous magazynek. Dostałem si˛e

do niego bez problemów i z zegarkiem w r˛eku dotarłem do okna.

Paskiem od zegarka przeci ˛

ałem zamek w oknie, co nie było specjalnie trudne,

gdy˙z pod warstewk ˛

a tandetnego tworzywa kryła si˛e elastyczna piłka z plaststeelu.

Schowałem zegarek i otworzyłem okno. Na zewn ˛

atrz, u˙zywaj ˛

ac molekularnych

butów i r˛ekawic do wspinaczki, czekała przylepiona do ´sciany Angelin ˛

a, cała na

czarno, ł ˛

acznie z twarz ˛

a wysmarowana past ˛

a do butów. Bez słowa wcisn˛eła mi

w r˛ece niewielk ˛

a paczk˛e i znikn˛eła.

Zamkn ˛

ałem okno, wróciłem do celi (zawini ˛

atko przemyciłem pod ubraniem)

i czym pr˛edzej poło˙zyłem si˛e do łó˙zka. Paczka pow˛edrowała pod poduszk˛e po
uprzednim wyj˛eciu z niej detektora pluskiew, a ja poczekałem a˙z ´swiatło zga´snie
i zacz ˛

ałem si˛e niespokojnie wierci´c.

— Cholerny reumatyzm. . . — wymamrotałem po paru minutach i wstałem

pocieraj ˛

ac praw ˛

a nog˛e.

Równocze´snie sprawdziłem kontrolk˛e detektora, z miłymi rezultatami: w celi

była tylko jedna optyczna pluskwa umieszczona nad drzwiami, co dawało dwa
martwe pola w k ˛

atach przy ´scianie, w której j ˛

a zamontowano. Zadowolony posze-

dłem spa´c. Zapowiadał si˛e pracowity dzionek.

*

*

*

Burina zacz ˛

ałem szuka´c dopiero koło południa i znalazłem w ogrodzie. Sia-

dłem na ławeczce po delikatnym sprawdzeniu okolicy — była w miar˛e czysta.

— Mo˙zemy zachowywa´c si˛e swobodnie — oznajmiłem — ale nie za gło´sno.

152

background image

— Masz wszystko?
— Mam, a teraz b ˛

ad´z łaskaw zamkn ˛

a´c si˛e na chwil˛e, bo mam w g˛ebie komu-

nikator laserowy i wła´snie słysz˛e kroki przez ko´sci czaszki.

— Nic nie rozumiem — przyznał uczciwie.
— Słysz˛e kroki Angeliny wdrapuj ˛

acej si˛e na dach tego wie˙zowca, który wi-

dzisz za murem. To, co mam w ustach, umo˙zliwia mi bezpo´sredni ˛

a ł ˛

aczno´s´c i jest

nie do podsłuchania. Teraz milcz!

Oparłem si˛e wygodnie i u´smiechn ˛

ałem w kierunku punktowca. Nie musiałem

zbyt precyzyjnie celowa´c, gdy˙z Angelina miała sze´sciostopow ˛

a soczewk˛e odbior-

cz ˛

a (składan ˛

a, ma si˛e rozumie´c).

— Witaj, kochanie.
— Jim, ciesz˛e si˛e, ˙ze jeste´s cały — zadudniło mi pod czaszk ˛

a — ˙załuj˛e, ˙ze to

zacz˛eli´smy.

— Ale teraz trzeba doko´nczy´c, co przy twoich umiej˛etno´sciach i sile. . .
— Je´sli dodasz „w twoim wieku”, to obedr˛e ci˛e ˙zywcem ze skóry jak wyj-

dziesz!

— Nic takiego nie miałem zamiaru powiedzie´c! Chc˛e natomiast spyta´c, czy

według ciebie mo˙zemy zabra´c dwóch zamiast jednego? Spotkałem tu starego zna-
jomego, który kiedy´s uratował mi ˙zycie w jaskini lodowej. Opowiem ci jak wyjd˛e.

Przez chwil˛e panowała cisza — Angelina rzadko mówiła co´s bez przemy´sle-

nia.

— Mo˙zemy — odparła — musz˛e tylko zmieni´c ´srodek transportu.
— Doskonale. W takim razie postaraj si˛e o co´s odpowiedniego dla sze´s´cdzie-

si˛eciu pi˛eciu osób. . .

— S ˛

a zakłócenia! Powtórz, bo zrozumiałam, ˙ze sze´s´cdziesi ˛

at pi˛e´c.

— Dobrze zrozumiała´s! — postarałem si˛e, ˙zeby zabrzmiało to rado´snie, ale

nie dała si˛e nabra´c.

— Nie próbuj! Znam ci˛e za dobrze. Sze´s´cdziesi˛eciu pi˛eciu to pewnie wszyscy

pensjonariusze?

— Zgadza si˛e. Proponowałbym autokar. Kiedy´s podobny numer mi wyszedł.

Do usłyszenia jutro o tej samej porze, musz˛e ko´nczy´c, bo kto´s nadchodzi — i wy-
ł ˛

aczyłem si˛e.

Miała ´swi˛ete prawo by´c w´sciekła, a nie miałem ochoty sta´c si˛e obiektem roz-

ładowania tej˙ze w´sciekło´sci, wolałem wi˛ec da´c jej dwadzie´scia cztery godziny
na ochłoni˛ecie. Długoletnie po˙zycie mał˙ze´nskie doskonale wpływa na rozwój in-
stynktu samozachowawczego.

— Koniec? — zdziwił si˛e Burin. — Co´s do siebie mamrotałe´s, to wszystko co

słyszałem.

— I bardzo dobrze. Wszystko zgodnie z planem, nie licz ˛

ac niewielkich popra-

wek, które budz ˛

a w mojej mał˙zonce gł˛ebokie i serdeczne emocje.

— Co prosz˛e?

153

background image

— Szczegóły pó´zniej, teraz chod´z na lunch. Aha, nie pij wody.
— Dlaczego?
— Bo jest a˙z g˛esta od ´srodków uspokajaj ˛

acych i otumaniaj ˛

acych. Dlatego

wszyscy tu mamrocz ˛

a do siebie i ła˙z ˛

a jak bł˛edne owce. Wi˛ekszo´s´c jest w zdecy-

dowanie lepszej kondycji ni˙z na to wygl ˛

adaj ˛

a.

*

*

*

Angelina faktycznie ochłon˛eła. Mo˙zna nawet ´smiało powiedzie´c, ˙ze ostygła:

nawet przez ten zniekształcaj ˛

acy d´zwi˛eki system ł ˛

aczno´sci bez trudu dawało si˛e

wyczu´c ozi˛ebły ton, przypominaj ˛

acy nie tylko lodow ˛

a jaskini˛e, ale wr˛ecz cały

lodowiec.

— Autokar kupiony. Co jeszcze b˛edzie potrzebne?
— Uniform kierowcy, by uzasadni´c twoj ˛

a mił ˛

a obecno´s´c za kółkiem, i par˛e

drobiazgów. . .

— Jakich? — głos o temperaturze ciekłego azotu.
Gdy podałem list˛e, osi ˛

agn ˛

ał zero absolutne.

— To najgłupszy i najbardziej niemo˙zliwy do wykonania plan, o jakim w ˙zy-

ciu słyszałam. Zrobi˛e co mog˛e, by si˛e udał, bo chc˛e, ˙zeby´s wyszedł z tego cało,
abym osobi´scie mogła ci˛e zabi´c.

— Kochanie, ˙zartujesz.
— Zało˙zymy si˛e? — powiedziała i przerwała transmisj˛e.
Mo˙ze to faktycznie nie był doskonały pomysł, ale teraz ju˙z nie mogłem si˛e

z niego wycofa´c. Czuj ˛

ac coraz wi˛eksz ˛

a depresj˛e przypomniałem sobie o pier-

siówce umieszczonej w paczce na tak ˛

a wła´snie okoliczno´s´c.

Wydostałem j ˛

a, niby to ´sciel ˛

ac prycz˛e, i siadłem w martwym polu kamery.

Na butelce było napisane: UWAGA — DYNAMIT i w pewnym sensie była to
prawda, zawierała bowiem studziesi˛ecioprocentowy alkohol, który dwana´scie lat
le˙zakował w d˛ebowej beczce. Dobry humor wrócił mi błyskawicznie.

*

*

*

Przez sze´s´c kolejnych dni gaw˛edzili´smy za pomoc ˛

a lasera i cały czas Ange-

lina była uprzejmie ozi˛ebła, ignoruj ˛

ac moje wysiłki zmierzaj ˛

ace do rozładowania

nastroju. Jak si˛e nie da zwalczy´c, trzeba przywykn ˛

a´c. Trudno.

*

*

*

Ostatniego dnia konwersacja była bardziej ni˙z lakoniczna: Angelina powie-

działa jedno słowo i przerwała poł ˛

aczenie. Wył ˛

aczyłem nadajnik i oznajmiłem

Burinowi, który znacznie si˛e o˙zywił, odk ˛

ad przestał pi´c wod˛e:

154

background image

— Data ustalona!
— Kiedy?
— Powiem ci po kolacji.
Spojrzał dziwnie, ale nie zadawał wi˛ecej pyta´n, rozumiej ˛

ac star ˛

a prawd˛e: se-

kret, o którym wiedz ˛

a trzy osoby, przestaje by´c sekretem.

*

*

*

Tego wieczoru, gdy stukot ły˙zek zast ˛

apiło siorbanie kisielu, zaniosłem swo-

j ˛

a tac˛e do kuchni i wychodz ˛

ac starannie zamkn ˛

ałem kuchenne drzwi, po czym

nało˙zyłem na kontakt w ´scianie niewielki metalowy dysk.

— Prosz˛e o uwag˛e! — zawołałem, wal ˛

ac ły˙zk ˛

a w blat.

Odczekałem, a˙z na sali si˛e uciszy, i wskazałem boczne wyj´scie.
— Wychodzimy przez nie za chwil˛e, a otwieraj ˛

acy je wła´snie facet jest

waszym przewodnikiem. Teraz si˛e zamknijcie i nie zadawajcie głupich pyta´n,
wszystko zostanie wyja´snione pó´zniej. Powiem wam jedynie, ˙ze władzy na pewno
nie spodoba si˛e to, co teraz zrobimy.

To wywołało ogólne zadowolenie, jako ˙ze wszyscy obecni przez całe ˙zycie

˙zywili do władzy (i to jakiejkolwiek) gł˛ebok ˛

a pogard˛e. Dzi˛eki temu (jak i ogłupia-

czom, które regularnie dostawali) spokojnie robili to co kazałem, czyli w˛edrowali
g˛esiego za Burinem. Stałem przy drzwiach u´smiechaj ˛

ac si˛e do przechodz ˛

acych

i staraj ˛

ac si˛e nie okaza´c niecierpliwo´sci: z ka˙zd ˛

a minut ˛

a wzrastała bowiem szansa

odkrycia tej masowej migracji. Co prawda kucharze razem z dwoma stra˙znikami
chrapali cicho w spi˙zarni, pluskwa w kontakcie przekazywała odgłosy posiłku na-
grane kilka dni wcze´sniej, a pozostałe drzwi do stołówki były zamkni˛ete, ale nigdy
nic nie wiadomo. Najsłabszym ogniwem całego planu były te wła´snie drzwi —
zwykle nikt nie wchodził, gdy jedli´smy, ale zdarzały si˛e wyj ˛

atki. Mogłem mie´c

tylko nadziej˛e, ˙ze tym razem nie nast ˛

api ˛

a.

Gdy wreszcie min˛eły mnie ostatnie przygarbione plecy, zamkn ˛

ałem starannie

wyj´scie z jadalni i ruszyłem za szuraj ˛

acym ludzkim w˛e˙zem w dół po schodach,

korytarzem słu˙zbowym i do piwnic, a konkretnie do kotłowni, zamykaj ˛

ac wszyst-

kie drzwi, jakie były po drodze. Ostatnie były przeciwpo˙zarowe, tote˙z wymagały
wi˛ecej wysiłku, ale łupn˛eły satysfakcjonuj ˛

ace. Rozejrzałem si˛e po obecnych i za-

tarłem dłonie.

— Co si˛e dzieje? — spytał który´s nieco bystrzejszy.
— Wychodzimy st ˛

ad — spojrzałem na zegarek — dokładnie za siedem minut.

Jak nale˙zało si˛e spodziewa´c, wywołało to spore poruszenie.
— Cisza! — wrzasn ˛

ałem. — Nie jestem ani szalony, ani tak stary jak wygl ˛

a-

dam. Dałem si˛e aresztowa´c i zamkn ˛

a´c tu tylko w jednym celu: by uciec. Teraz od-

su´ncie si˛e od tej ´sciany; pewnie nie wiecie, ale ten budynek stoi na zboczu wzgó-

155

background image

rza, dzi˛eki czemu jego przeciwległy bok jest osadzony gł˛eboko w ziemi, a ten wy-
chodzi na drog˛e biegn ˛

ac ˛

a wokół tego˙z wzgórza. Jak widzicie zakładam wła´snie

kulisty ładunek macternitu; odpalony powinien otworzy´c nam drog˛e ucieczki.

Zgodnie z tym co mówiłem, przylepiłem do ´sciany owal z szarej masy pla-

stycznej, zalałem utwardzaczem i wcisn ˛

ałem zapalnik. Po pi˛eciu sekundach na

´scianie pojawiło si˛e koło ognia, płon ˛

ace wesoło i dymi ˛

ace umiarkowanie. Na

szcz˛e´scie w pomieszczeniu nie było automatycznego systemu przeciwpo˙zarowe-
go, rozwin ˛

ałem wi˛ec wisz ˛

acy na haku w ˛

a˙z podł ˛

aczony do hydrantu i spryskałem

´scian˛e, w któr ˛

a całkiem gł˛eboko wgryzł si˛e ju˙z ogie´n. Towarzyszyły temu kł˛eby

pary i napad kaszlu w´sród moich podopiecznych.

Gdy przestało dymi´c, wył ˛

aczyłem wod˛e i solidnie kopn ˛

ałem mur wewn ˛

atrz

wypalonego kr˛egu. ´Sciana była porz ˛

adna, tote˙z grzecznie wypadła z łoskotem.

— Zga´s ´swiatła! — poleciłem Burinowi i w kotłowni zapadła ciemno´s´c roz-

´swietlona blaskiem ulicznych lamp wpadaj ˛

acym przez dziur˛e w murze. Do wn˛e-

trza wjechała majestatycznie rolka czerwonego chodnika na automatycznym po-
dajniku, który drgn ˛

ał i zacz ˛

ał rozwija´c j ˛

a u moich stóp.

— Wychodzi´c pojedynczo! — zakomenderowałem, gdy chodnik znierucho-

miał. — Nie gada´c i nie dotyka´c muru, bo gor ˛

acy. Chodnik jest dobrze izolowany,

wi˛ec nie poparzycie stóp. Burin, dopilnuj, ˙zeby ˙zaden nie został.

— Jim, to działa!
— A co ma robi´c? — parskn ˛

ałem i przeskoczyłem przez otwór, wpadaj ˛

ac

prawie na Angelin˛e. — Kochanie. . .

— Zamknij si˛e i do autobusu — zaproponowała sensownie. — Przypilnuj,

˙zeby wszyscy wsiedli.

Chodnik prowadził do drzwi turystycznego autokaru, ozdobionego transpa-

rentem na burcie. Widniał na nim napis:

TAJEMNICZA PODRÓ ˙

Z EMERYTEK

— T˛edy! — skierowałem najbli˙zszego we wła´sciw ˛

a stron˛e i podprowadziłem

do drzwi. — Przejd´z do tyłu, zajmij fotel i włó˙z ubranie, które na nim znajdziesz.
Peruk˛e te˙z!

Powtarzałem to do przybycia Burina, który przej ˛

ał moj ˛

a rol˛e, i zagoniłem

opieszałych do wn˛etrza.

— Wszyscy — oznajmiłem rado´snie wsiadaj ˛

ac. — Kiedy´s udał mi si˛e podob-

ny numer, tylko z rowerami. . .

Rozejrzałem si˛e z uznaniem: Angelina siedziała za kierownic ˛

a ponura niczym

zapowied´z nowych podatków, autobus za´s pełen był siwiej ˛

acych emerytek. Ru-

szyli´smy, a ja pospiesznie wło˙zyłem kieck˛e i peruk˛e, po czym zacz ˛

ałem uczy´c

obecnych ´spiewu, co na tyle dobrze mi poszło, ˙ze gdy stan˛eli´smy przed po´spiesz-
nie zorganizowanym punktem kontroli, natychmiast kazano nam wynosi´c si˛e do
wszystkich diabłów. Co te˙z zrobili´smy w´sród furkotu chusteczek do nosa.

156

background image

*

*

*

Prawie o północy dotarli´smy do drogowskazu:

WESOŁA WDÓWKA — DOMEK SPOKOJNEJ STARO ´SCI

Wysiadłem, otworzyłem kut ˛

a bram˛e, poczekałem a˙z Angelina przejedzie, i za-

mkn ˛

ałem j ˛

a za autokarem.

— Prosimy do ´srodka — oznajmiłem, gdy stan˛eli´smy na podje´zdzie. — Her-

bata, ciasteczka i bar czekaj ˛

a.

To ostatnie wywołało znaczne o˙zywienie — mało si˛e nie pozabijali, pchaj ˛

ac

si˛e do drzwi i pozbywaj ˛

ac po drodze peruk i sukien. Angelina rozejrzała si˛e jako´s

tak bezradnie, co było nienormalne, wi˛ec podszedłem do niej.

— Co ja mam mu powiedzie´c? — spytała cicho.
— My´slałem, ˙ze jeste´s na mnie zła?
— Było — min˛eło, teraz. . . — przerwała dostrzegaj ˛

ac, i˙z obiekt naszej roz-

mowy powoli podchodzi do nas.

— Chciałbym wam podzi˛ekowa´c — wykrztusił — za to, co dla nas wszystkich

zrobili´scie.

— Akurat tak si˛e zło˙zyło, Pepe — odparłem ciepło. — Prawd˛e mówi ˛

ac zorga-

nizowali´smy to wszystko, ˙zeby uwolni´c ciebie, a akcja si˛e jako´s tego, no. . . sama
rozrosła.

— Wi˛ec nadal mnie pami˛etasz? — spojrzał pałaj ˛

acym wzrokiem na Angeli-

n˛e. — Poznałem ci˛e od pierwszego wejrzenia.

— To był mój pomysł — oznajmiłem szybko, ˙zeby nie było nieporozumie´n. —

Zobaczyłem wiadomo´s´c o twoim aresztowaniu i stwierdziłem, ˙ze co´s by trzeba
z tym zrobi´c. Cho´cby w imi˛e dawnych czasów. Jakby nie patrze´c, to ja ci˛e aresz-
towałem za kradzie˙z pancernika.

— A ja wprowadziłam w ´swiat przest˛epczy — dodała Angelina. — Uwa˙zali-

´smy, ˙ze jeste´smy ci to winni.

— Zwłaszcza ˙ze niejako dzi˛eki tobie od lat jeste´smy szcz˛e´sliwym mał˙ze´n-

stwem, nie wspominaj ˛

ac o synach — zako´nczyłem, wykładaj ˛

ac kaw˛e na ław˛e. —

Gdyby´smy nie byli partnerami w tej kradzie˙zy, mógłbym jej nigdy nie spotka´c.

— Zawsze my´slałem, ˙ze nadaj˛e si˛e na przest˛epc˛e — stwierdził Pepe Nero. —

Có˙z, chyba si˛e napij˛e.

— To niezły pomysł — przytakn ˛

ałem.

— Toast! — zadecydował Burin. — Za naszych wybawców: Jima i Angelin˛e!
Rozległ si˛e brz˛ek szkła i ochrypły ryk zachwytu wszystkich obecnych. Obj ˛

a-

łem Angelin˛e i co´s mi si˛e zaszkliło w oku. Łza?!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry Stalowy szczur 11 Zlote lata Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 09 Zlote Lata Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 09 Zlote Lata Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur (tom 3) Stalowy szczur
Harrison Harry Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harrison Harry 2 Stalowy Szczur
Harrison Harry Stalowy szczur 08 Stalowy szczur ocala swiat
Harrison Harry Stalowy szczur 03 Stalowy szczur ocala swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 6 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 06 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 6 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 05 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur śpiewa bluesa
Harrison Harry Stalowy szczur 06 Stalowy szczur
Harrison Harry Stalowy Szczur 12 Stalowy Szczur Wstepuje Do Cyrku

więcej podobnych podstron