K
OMU WYJE PIES
T
OMASZ
P
ACYŃSKI
-I-
Dziewka służebna siedziała pod ścianą. Dłoń zaciskała na drewnianej rękojeści
kuchennego tasaka, lecz długie na pół łokcia, lśniące ostrze, do którego przywierały
jeszcze włókna wieprzowego mięsa spoczywało nieruchomo na podołku. Spoglądała
spokojnie szeroko otwartymi błękitnymi oczyma, w których zastygło bezbrzeżne
zdumienie.
Człowiek obok niej wyglądał na starego żołnierza. Też był uzbrojony, w krótki,
jednosieczny kord, podniszczony solidnie, z klingą pocieniała od ostrzenia i
wyślizganymi, prawie czarnymi okładzinami rękojeści, w które nieraz wsiąkały pot i
krew. Ale trzymał swój oręż jak, nie przymierzając, chłop drzewce wideł do
przerzucania gnoju, bez niedbałej nonszalancji starych wojaków. Zupełnie jakby
ktoś włożył broń w martwą dłoń, zamknął przemocą palce.
Blady, czarnowłosy mężczyzna podniósł się, popatrzył krytycznie na swe dzieło.
Prawie dobrze, ocenił, tak powinno być. Siedzą i patrzą. I choć są już martwi, widzą
wszystko.
Pozostali dwoje też. Jeszcze dzieci, choć paniczowi wąs już się nieźle sypał. Oni
nie mieli broni, zresztą po cóż broń niedorostkowi, a tym bardziej ośmioletniej dziew-
czynce. Zwłaszcza tutaj, w komnacie sypialnej nad wielką izbą stołpu, za murami
zamku, którego wszak nikt przecież nie oblegał.
Nie, jeszcze nie jest dobrze. Policzek czarnowłosego drgnął nerwowo, mężczyzna
znów przykucnął. Tępo chrupnął wyłamywany palec. Teraz lepiej. Kord nie
wypadnie z garści, zbrojny trzyma go jak należy.
Na dźwięk łamanej kości od szerokiego łoża dobiegło westchnienie. Tylko tyle,
może zresztą to jedynie odgłos spazmatycznego oddechu. Twarz bladolicego
ściągnęła się, wargi wykrzywił grymas, odsłaniając zęby. Dłoń sięgnęła do rękojeści
sejmitara wystającej znad ramienia.
Mężczyzna odwrócił się powoli. Popatrzy na łoże, na nagą, rozkrzyżowaną kobietę,
której zaciśnięte mocno rzemienie raniły boleśnie kostki i nadgarstki. Nie walczyła,
nie krzyczała. Nawet nie błagała o litość. Oddychała tylko coraz szybciej i coraz
głośniej, jakby zdawała sobie sprawę, że każdy oddech może być ostatnim.
Nie broniła się też wcześniej, choć przecież mogła. Rysy zabójcy drgnęły nagle,
zmiękły. Tak bywa często. Nie bronią się, choć mogą. Nie próbują. Tylko czekają,
jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią, cienką nić nadziei.
Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały. Klinga nawet nie zgrzytnęła, tak
powolny był ruch. Nad pochwą pokazał się cal jasnej stali.
Mężczyzna wpił wzrok w twarz leżącej. Tak znaną, tak bliską. Teraz martwą i
nieruchomą jak maska, zastygłą w przeczuciu bliskiego końca. W wargi, spuchnięte i
rozbite.
Wydawało się, że jego ręka żyje własnym życiem, wbrew woli właściciela. Ostrze
wyłoniło się na kolejny cal, potem następny. Zacisnął usta. Zdawało się, że jego
blada już twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym u marmurowej rzeźby. Na
skroniach nabrzmiały niebieskawe żyły. Cicho zgrzytnęła klinga, wpychana
przemocą z powrotem do pochwy. Oczy skrępowanej ofiary zaszkliły łzy szalonej
nadziei. Wstrzymała oddech, nie chwytała już konwulsyjnie powietrza.
I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz. Pod jego czaszką
rozbrzmiało wycie bestii. Aż skulił się raptownie, i w tej samej chwili zasyczał
dobywany sejmitar. Ręka nie dała się już powstrzymać.
Zdawało mu się, że widzi psa, jak wyje długo, wznosi ostry, wilczy pysk ku
pochmurnemu niebu. Wychudzone boki, pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po
czym stercząca klatka żeber znów się wznosi, a przejmujący odgłos milknie, by za
chwilę ponownie rozbrzmieć pełną mocą.
Nie widział już niczego poza swą wizją. Komnaty o bielonych ścianach,
szerokiego loża, upiornej widowni pod ścianą. Tylko psa. Jego skowyt, natarczywy
i przenikliwy wypełniał cały umysł. Przyzywał i nakazywał.
Wargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, z gardła, do wtóru, dobył się
głuchy charkot. Mężczyzna spieszył na wezwanie bestii. Stawał się nią.
Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie, samym piórem klingi.
Wachlarzyk małych, karminowych kropel splamił odsunięte na boki zasłony,
zwisające z baldachimu wielkiego łoża. Ciężkie, niegdyś jasne, błyszczące złotem
haftów, teraz pociemniałe od dymu z wielkiego komina i kopcia woskowych świec.
Pani nigdy nie pozwalała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie ze względu na kotary.
Kosztowały majątek, nikt inny nie miał takich, może sam król albo któryś z
biskupów. Teraz troska i ostrożność nie na wiele się zdały.
Krew bryznęła na tkaninę, ożywiła wypełzłe hafty świeżą czerwienią. Rzemienie
napięły się do granic możliwości, zdawało się, że popękają, zawibrowały jak napięte
cięciwy. Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniły chwilę w miękką skórę. Coraz
słabiej, w miarę jak gasł upiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkł
poświst powietrza w przeciętej tchawicy.
Wycie też zamarło, urwane na najwyższej nucie. Cisza uderzyła nagle, aż
ogłuszająca. Dzwoniła w uszach, które zabójca przed chwilą jeszcze chciał zakryć
dłońmi. Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, tłumić miękko kołaczące się
wspomnienie psiego zawodzenia.
Cisza. Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającą srebrnymi nitkami spomiędzy
pożółkłych kłów. Dyszał ciężko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu
niczym skrawek mięsa.
Mężczyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnianą szmatką - krew nie
powinna zasychać w pochwie, pokrywać rdzawymi wżerami wykutej w Damaszku
klingi. Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłym milczeniem, zdającym się
napierać zewsząd. I zamarł nagle wpół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziły
myśli, przedarł się cichy skowyt.
W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie. Nie zaspokoiła jeszcze głodu.
Damasceńskie ostrze spadło z brzękiem na kamienną posadzkę. Do zabójcy dotarło,
że zabrakło perfekcji.
Nie zauważył, kiedy czoło panicza skłoniło się ku piersi. Widać było tylko jasną,
zlepioną krwią i mózgiem czuprynę. Dwoma krokami dopadł ściany, chwycił ciało
chłopaka za ramię. Potrząsnął, aż głowa zakołysała się bezwładnie. Teraz to na nic,
refleksja przedarła się przez odrętwiały umysł, za późno. Zapiekły oczy, łzy wściekłoś-
ci spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamieniach, znacząc je ciemnymi
plamami. Wszystko na nic.
Szarpnął za włosy, sztywne od krwi. Popatrzył w szeroko otwarte oczy. Nie
wyrażały nic, ani strachu, ani zdziwienia. Były puste, jakby spoglądał w przygasły
błękit wczesnojesiennego nieba. Szkliły się spokojem śmierci.
Za późno, pojął zabójca. On już nie dostąpi oświecenia. A bestia nie odejdzie,
nadal szarpana łaknieniem. Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dla
kundla na gościńcu. Dla demona śmierć jest niczym. Wyznawcy wszystkim, nawet
martwi.
Zwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymi wyznawcami. Zaśmiał się
zgrzytliwie. Też jestem trupem, przypomniał sobie. Umarłem już dawno, niewiele
pozostało z tego, kim byłem kiedyś. Ale wciąż mogę zabijać.
Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać ze snu śnionego z otwartymi
oczyma. Spróbować jeszcze raz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztki
człowieczeństwa krzyczały głośno, że to niemożliwe.
Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świadomości. Ale nie zrobił nic.
Wpatrywał się tylko długą chwilę w twarz, na której śmierć położyła się cieniem i
wyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi. To nie było już oblicze niedorostka, straciło
chłopięcą miękkość i niewinność. Należało do młodzieńca, który już nigdy nie stanie
się mężczyzną.
Ale było obce. Nie budziło wspomnień ani uczuć. Prócz złości.
Rozwarł palce wczepione we włosy i pchnął mocno, otwartą dłonią, aż czaszka
uderzyła z głuchym trzaskiem o ścianę. Wstał, słysząc w uszach narastający skowyt,
coraz bardziej natarczywy. Bestia jęczała z żalu i niedosytu. Wzdrygnął się, kiedy w
jej głosie doszukał się groźby.
Z trudem powstrzymał odruch, by zatkać uszy. Zdawał sobie sprawę, że to nic nie
pomoże. Jest tylko jeden sposób, by demon zamilkł.
Dokądkolwiek by ruszył, bestia pobieży za nim. Będzie szła krok w krok, wciąż
będzie czuł na plecach jej oddech, słyszał bolesny jęk, upiorne wezwanie. Nigdy nie
zdoła jej nasycić, płonne są wszelkie nadzieje. Nie ma na świecie tyle cierpienia. Wciąż
będzie głodna. I wkrótce skowyt znów zamieni się w wycie i nie ucichnie, dopóki bes-
tia nie dostanie znów jadła. Wtedy zamilknie. Na krótko.
Podniósł sejmitar, machinalnie obejrzał ostrze, czy nie doznało szwanku od
uderzenia o twardą posadzkę. Ostrożnie powiódł opuszką palca po lśniącej krawędzi i
odetchnął z ulgą, gdy nie wyczuł żadnej, nawet maleńkiej szczerby.
Teraz wyjdę, myślał mozolnie. Zejdę po drewnianych, wąskich schodach do
słonecznej izby. Potem na podwórzec. Pewnie ktoś zastąpi mi drogę...
Uśmiechnął się. Samym koniuszkiem języka przejechał powoli po górnej wardze.
Niech tylko, kurwa, spróbuje...
* * *
Płomyki wystrzeliły wyżej, zatańczyły nad suchą gałązką. W jasny dzień pod
warstwą szarego popiołu nie było widać żarzących się węgli. Ale od małego ogniska
promieniował żar, a co ważniejsze, snuły się z niego smużki dymu.
Nie pomagało to jednak za wiele. Claymore Ramirez zaklął, po czym klepnął się z
rozmachem po karku. Jak zwykle za późno, skonstatował spojrzawszy z obrzydzeniem
na umazane krwią wnętrze dłoni.
Wytarł rękę o spodnie, powstrzymując się ze wszystkich sił od drapania pokłutej
szyi. Mełł pod nosem przekleństwa na myśl o potencjalnym zleceniodawcy, który
uparł się, by spotkać się właśnie tutaj, z dala od miasta, na pieprzonej polance pod
pieprzonym dębem, pełnej pieprzonych komarów.
Dym zgęstniał, owionął skulonego przy ognisku Walijczyka. Brzęcząca chmura
uniosła się wyżej, za to Claymore począł krztusić się i kasłać. Przetarł załzawione
oczy, nieledwie współczuł owadom, które pobzykiwały wściekle w bezpiecznej
odległości.
Gałązka dopaliła się szybko, ale na szczęście w zasięgu ręki miał spory zapas.
Ramirez miał nadzieję, że nie zbraknie ich do czasu, aż tajemniczy szlachcic wreszcie
nadjedzie. Zapewne z całym pocztem, tacy nie zapuszczają się do lasu samopas czy
nawet samo wtór, z wiernym giermkiem jeno. Wydął wargi z pogardliwą złością.
Dlaczego mamy spotykać się właśnie tutaj, pomyślał po raz któryś z rzędu, skoro i tak
gówno z dyskrecji. Czeladź niechybnie rozgada.
Nie znosił pańskich fanaberii. O wiele lepiej współpracowało się z kupcami, oni
rozumieli wszystko. A nawet i obiadem potrafili podjąć, co było istotną rzeczą w
ciężkich czasach. Choć mieli też wady, byli skąpi i liczyli się z każdym pensem. Tu
szlachta rzeczywiście miała przewagę, zwłaszcza jeśli chodziło o tak dziwne i
nieuchwytne sprawy jak honor. Claymore już dawno odkrył, jak wysoko to właśnie
cenią dobrze urodzeni. I jakże łatwo zazwyczaj przeliczają na srebro.
Płomyki tańczyły nad zwijającymi się w ogniu, czerniejącymi gałązkami, a
Claymore kasłał i przecierał oczy. Komary mimo dymu próbowały kąsać, co więcej,
nie były to bynajmniej próby bezskuteczne.
Dorzucił następną gałązkę. Już nie klął nawet. Myślał tylko melancholijnie, że jeśli
szlachcic się spóźni, zastanie tylko suchy, wysączony z krwi zewłok. I znów ludziska
będą bajać o wampirach z puszczy Sherwood.
* * *
Niełatwo było zaskoczyć Ramireza. Ale szlachcicowi się udało. Przybył sam.
Claymore zdołał jakoś ukryć zdziwienie. Kiedy przybysz zeskoczył z konia
najemnik wciąż grzebał patykiem w popiele, wzbijając rój iskierek, które wzlatywały
w ciemniejące już niebo. Nie okazał też zniecierpliwienia, mimo iż musiał czekać
całe popołudnie.
Wierzchowiec odszedł spokojnie, kiedy tylko jeździec puścił wodze. Dobry,
wyszkolony bojowy koń, zauważył mimochodem Walijczyk. Musiał kosztować majątek,
co najmniej dobrą wieś. Potężne zwierzę nie płoszyło się na widok obcego, nie
przeszkadzał mu dym z ogniska, który począł słać się nisko, nad samą polaną. Tylko
gładka, kasztanowa skóra drgała lekko na zadzie, kiedy potężny ogier smagał się
ogonem, odganiając natarczywe gzy i bąki.
Szlachcic nie odzywał się, mierzył tylko Claymore'a badawczym spojrzeniem,
skrzywiony lekko, jakby spodziewał się zastać kogoś innego. Ramirez bez trudu po-
wstrzymał kpiący uśmiech. Zawsze tak było.
Potrzebowali jego usług. Często zdarzało się, że nawet o nie błagali. Nie od razu,
naturalnie. Ale przychodziła taka chwila. Prędzej czy później.
Najpierw była wyższość, zabarwiona odrobiną pogardy. Nawet kupcy nie potrafili
się powstrzymać, by nie spoglądać z góry na kogoś, kto był przecież tylko na-
jemnikiem. A nawet gorzej, imał się spraw, których nie ruszyliby szanujący się
cottereaux. A cóż dopiero szlachta. Ci okazywali pogardę szybciej. Dawali do
zrozumienia, że są nieskończenie lepsi, że nie ubrudzą sobie przecież rąk.
Claymore wstał niespiesznie, by zajrzeć przybyłemu prosto w twarz, zimnym,
wypraktykowanym przez lata
spojrzeniem. Zazwyczaj skutkowało natychmiast. Ale nie tym razem.
Szlachcic, posunięty już nieźle w latach, nie uciekł wzrokiem w bok, nie maskował
zdenerwowania odruchowym zacieraniem rąk. Pokryta zmarszczkami jak suszone
jabłko twarz pozostała niewzruszona.
- Skończyłeś?
Ramirez drgnął, zaskoczony. Sądził, że to on pierwszy będzie musiał się odezwać.
- Co niby skończyłem? - starał się nadać swemu pytaniu jak najbardziej obojętne
brzmienie. Szlachcic przymrużył wyblakłe, błyszczące starczymi łzami oczy. Jak
topniejące bryłki lodu, nasunęło się Walijczykowi natrętne skojarzenie.
- Wiem, kim jesteś - odparł stary sucho. - Wiem, ile bierzesz, więc oszczędź sobie
tych sztuczek, nie robią na mnie wrażenia. Do rzeczy, Ramirez.
Claymore uznał, że najlepszy będzie nieznaczny uśmiech. Niezbyt wyzywający,
ot, życzliwe zainteresowanie, dowód sympatii, może współczucia z powodu kłopotów
tego niemłodego już człeka.
Choć niemłody, szlachcic trzymał się prosto, wysoki i chudy jak maszt, siwy jak
popiół. Właśnie, jak popiół, pomyślał Claymore, krótko przycięte włosy rycerza nie
miały odcienia mlecznej bieli czy połyskliwego srebra. Miały barwę zmatowiałej
szarości.
Nie ma przy sobie broni, spostrzegł Walijczyk. Zerknął nieznacznie na
wierzchowca, który oddalał się powoli, poskubując trawę. Zauważył przytroczoną do
siodła pochwę, sterczącą rękojeść półtoraręcznego miecza. Poczuł respekt dla starego.
Człowiek, który wyrusza do puszczy samo-pas, z mieczem jeno, zasługuje na
szacunek. Jest odważny, przemknęło mu przez myśl, albo głupi, co jakże często idzie
ze sobą w parze. Ale raczej nie w tym wypadku. Idioci nie dożywają tak podeszłego
wieku.
Była jeszcze trzecia możliwość i pomyślawszy o niej, Claymore opuścił na
moment powieki, by ukryć błysk w oku. Szlachcic albo jest odważny, albo
zdesperowany.
Pozwolił sobie na jeszcze jedno taksujące spojrzenie. Nie chciał przeciągać struny,
ale intrygował go ten człowiek. I niepokoił.
Śmiech starego był zgrzytliwy i nieprzyjemny, rozbrzmiewały w nim świszczące
tony, gdy rycerz zaczerpywał powietrza między kolejnymi paroksyzmami. Odrzucił
głowę i śmiał się na całe gardło, aż wreszcie zaniósł się suchym, rzężącym kaszlem.
Niewzruszona dotąd twarz poczerwieniała, łzy pociekły po pobrużdżonych policzkach.
Ramirez bezwiednie odetchnął z ulgą. Oto wreszcie pojawiła się pierwsza rysa.
Pierwsza słabość, którą będzie . można wykorzystać. I wykorzystał ją bezwzględnie.
- Do rzeczy, panie - rzucił z burkliwą arogancją, zanim jeszcze stary przestał się
dławić. - Nie będziemy tak stać po próżnicy.
Kaszel przeszedł w rzężący chichot. Jest szalony, zrozumiał nagle Claymore,
szalony jak marcowy zając. Nie boi się niczego i nikogo, nawet własnej, bliskiej
śmierci, którą człek w jego latach winien już mieć na uwadze. Chłodny dreszcz
przebiegł Walijczykowi po krzyżu, kiedy tak stał i słuchał, jak uspokaja się
świszczący i płytki oddech. To nie jest zwykła sprawa, uświadomił sobie, ten
człowiek nie chce pomsty na nieuczciwym dłużniku, nie chce się wyręczyć cudzymi
rękoma, żeby własnych nie zbrukać. To nawet nie rodowa wróżda czy zatarg z nie-
miłym sąsiadem, którego miejsce nie na kasztelu, ale w ziemi, na głębokość
sztychu.
To coś więcej, pomyślał, czując jak mrówki spacerują mu wzdłuż krzyża. Ale zaraz
złe przeczucia odeszły, zastąpiła je ciekawość. Jak zwykle, kiedy Claymore stawał
naprzeciw tajemnicy.
Szlachcic charknął, splunął na mech gęstą flegmą. Roztarł ją butem.
- Nie rozśmieszajcie mnie, panie Ramirez – mruknął głosem wprawdzie jeszcze
nieco chrypliwym, ale brzmiącym już prawie normalnie. - Bo jeszcze zajadów
dostanę. A prędzej może się zdarzyć, po prawdzie, że zatchnę się przedwcześnie.
Zmora na piersi legła i dusi...
Splunął ponownie i jeszcze szybciej roztarł plwocinę. Ale nie dość szybko, by nie
można było dostrzec w niej czarnych nitek zakrzepłej krwi. Zostało mu niewiele
czasu, zrozumiał Walijczyk.
Bardzo niewiele.
- Ano nie rozśmieszajcie - stary rzucił mu szybkie spojrzenie. - Bo wierzcie mi,
panie Ramirez, nie opłaci wam się to. Moi spadkobiercy gówno wam zapłacą. Układ
taki.
Otarł ostatnią łzę spływającą po policzku. Oddychał już normalnie, wyprostował
się nawet. Znów górował nad Walijczykiem, znów roztaczał aurę pewności i siły.
- Jedziemy - rzucił krótko, kiedy Claymore stał w milczeniu, pewien już, że za
chwilę dowie się, o co tak naprawdę chodzi. - Nie będziemy tak sterczeć na tej
zasranej polance.
Stulił usta jak do gwizdnięcia, ale spomiędzy cienkich, sinych warg wydobył się
jedynie cichy syk. Wystarczyło, by skubiący trawę koń zastrzygł uszami i powoli
ruszył do swego właściciela.
- Nie będziemy sterczeć - mamrotał szlachcic pod nosem, poklepując szyję
wierzchowca. - Bo cię komary zeżrą, panie Ramirez. Mnie, uważasz, nie ruszają...
Claymore drapał się po swędzącym od ukąszeń karku, czuł pod palcami
nabrzmiewające bąble. Nieważne dokąd pojedziemy, przemknęło mu przez głowę,
wszędzie będzie lepiej niż tutaj. Cóż za pomysł, spotykać się w puszczy, zwłaszcza w
deszczowe lato.
No właśnie, nagle dotarło do niego z całą jasnością, cóż za pomysł. Przecież było
tyle miejsc zapewniających dyskrecję, z dala od ciekawskich oczu. Mało to karczem
przy traktach, mało wiosek, gdzie kmiecie choć piwskiem podejmą człowieka? A i nie
chlapną nic, bo wiedzą, co ich za to może spotkać. Nic przyjemnego przecież, kiedy
się płonąca strzecha za kołnierz sypie.
Co więcej, jak uświadomił sobie właśnie Claymore, nie znał tego człowieka. Było
to tym dziwniejsze, iż zdawał sobie sprawę, że to bez wątpienia ktoś znaczny. A jednak
dotąd go nie spotkał, choć kręcił się już od dłuższego czasu w okolicy, wyjątkowo, jak
się okazuje, sprzyjającej interesom. Zawsze tak jest w hrabstwach spustoszonych
wojną, nawet niewielką i całkiem prywatną.
Nigdy nie zapominał twarzy. Ale mógł przysiąc, że to wychudłe, pobrużdżone
zmarszczkami oblicze z głęboko zapadniętymi, zimnymi oczyma widzi po raz
pierwszy. Dziwne, skrzywił się nieznacznie.
- I co tak frasujecie, panie Ramirez? - Stary szlachcic oderwał się na chwilę od
dociągania popręgu. - Sprowadźcie swojego wierzchowca, macie chyba jakiegoś?
Na piechotę tu nie przyleźliście przecież?
Zaśmiał się, ale po chwili umilkł, kiedy chichot się niepokojąco załamał. Odkaszlnął
i wrócił do sprawdzania uprzęży, powoli i systematycznie dociągając rzemienie.
Claymore uśmiechnął się pod nosem. Te machinalne, rutynowe czynności wiele
mówiły o starym. Nawet teraz, kiedy czeka ich tylko przejażdżka, sprawdza wszystko
jak przed pojedynkiem.
Ale uśmiech Walijczyka maskował też irytację. Dał sobie wytrącić z ręki inicjatywę
i musiał ze złością przyznać, że szlachcic ma przewagę. Nie doczekał się skamlących
próśb ani prób podbijania ceny. Nie usłyszał wyrzucanej z siebie w gorączkowym
pośpiechu historii, z tych niezbyt prawdziwych, ale kryjących gdzieś sedno sprawy,
którą miałby za zleceniodawcę załatwić. Zazwyczaj tak było, wystarczyło odrzucić
ozdobniki, niepotrzebne i nieproszone usprawiedliwienia. Żaden z klientów nie zdawał
sobie do końca sprawy, że nie mają one najmniejszego znaczenia. Ale wszyscy
starali się przedstawić siebie w jak najlepszym świetle.
Ten był inny. Claymore przyłapał się na myśli, że to właściwie stary szlachcic czyni
mu zaszczyt, chcąc wtajemniczyć w swe sekrety. I aż zmełł pod nosem przekleństwo.
Jak na razie wcale nie wtajemniczył.
- Co tam mruczycie pod nosem, panie Ramirez? - burczał stary. Wszystko było w
porządku, bo poklepywał już wierzchowca po lśniącej szyi. - Zbierajcie się, a nie
zapomnijcie ogniska zasikać.
Ramirez zacisnął bezwiednie pięści. Musiał przyznać, że rycerz potrafi
wyprowadzić go z równowagi. Odetchnął głęboko. Bo też zdawał sobie sprawę, że
szlachcic czyni to celowo.
- Zaraz zasikamy - odparł powoli, starając się panować nad głosem. - A i po konia
pójdziemy, istotnie, prawiście, panie. Nie przyleźliśmy tu na piechotę.
Stary zaciął wąskie wargi, dając tym Claymore'owi okazję do przelotnej
satysfakcji. Jednak można cię trafić, staruchu, pomyślał Walijczyk.
Kolejna myśl nie była już jednak tak optymistyczna. O ciekawości, która kiedyś
może przywieść do zguby.
* * *
Odstawiony kubek uderzył o blat z nieheblowanych desek mocniej niż Claymore
zamierzał. Resztki wina chlusnęły, wsiąkły w drewno.
Walijczyk pokręcił głową.
- Nic z tego - powiedział zdecydowanie.
Zapadła cisza, słychać było tylko potrzaskiwanie polan na palenisku i niewyraźne
przekleństwa, dochodzące zza ścian z grubych poczerniałych bali.
Mieli dla siebie całą karczmę, a raczej podły, przydrożny zajazd. I tak nie było
żadnych gości. Claymore zastanawiał się, z czego właściwie żyje właściciel, mały,
szczurowaty osobnik z wystającymi, śmiesznymi siekaczami. Zwłaszcza teraz, kiedy
rozsądni ludzie nadal szerokim łukiem omijają puszczę, choć rebelia zakończyła się już
całe lata temu. Ale wciąż nikt nie odbudował puszczańskich przysiółków, osadnicy nie
kwapili się do karczowania poręb czy choćby do obsiania leżących odłogiem poletek
nieopodal zrębów spalonych sadyb.
Karczma, spora i przysadzista, kryta zapadniętym dachem z pozieleniałych od
mchów gontów, stała pusta. Niedaleko wprawdzie od traktu, ale i gościniec porastał
chwastami, pieniły się na nim już całkiem spore brzózki. Widać niewielu jeździło tędy,
a i kolein właściwie nie było już widać, znaczy żaden wóz nie przebył tej drogi od
niepamiętnych czasów.
Kłótnia za ścianą dobiegała coraz głośniej. Nad basowe pohukiwanie karczmarza
wybijał się wyraźniej kobiecy jazgot.
Szlachcic odchylił się na swym zydlu, przymknął oczy. Ale Claymore widział, że
spod spuszczonych powiek śledzi go wciąż uważne spojrzenie. Stary nawet się nie
skrzywił, usłyszawszy zdecydowaną odmowę. Jego twarz, martwa niczym maska
wyrzeźbiona ze stoczonego przez czerwie drewna, nawet nie drgnęła.
- Nic z tego - powtórzył Ramirez już ciszej. Milczenie się przedłużało i poczynał
się niepokoić.
Aby zająć czymś ręce, uniósł ponownie kubek do ust, pociągnął łyk z samego dna.
Wino już wystygło, splunął po chwili czymś, co mogło być goździkiem albo
rozmoczonym karaluchem. W każdym razie po smaku nie sposób było stwierdzić.
Stary miał jednak wyjątkowy dar do wyprowadzania go z równowagi.
Jazgot za ścianą osiągnął najwyższą nutę i urwał się nagle jak ucięty nożem, kiedy
rozległo się donośne klaśnięcie.
Po twarzy szlachcica przemknął cień uśmiechu.
- Baba to jak przyłbica... - mruknął.
Rozciągnął szerzej bezkrwiste wargi na widok zdziwienia towarzysza. W świetle
paleniska błysnęły żółtawo zęby.
- Jak nie trzasnąć, to się nie zamknie - wyjaśnił. Claymore parsknął resztką wina.
- Nie zapnijcie się, panie Ramirez - tamten nie przepuścił okazji.
Walijczyk był zdziwiony. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie leniwej, przyjaznej
pogawędki, wprawdzie przeplatanej złośliwościami. Jakby dwóch przyjaciół gwarzyło
sobie przy kominie. A przecież właśnie przed chwilą odmówił i oczekiwał, w
najlepszym razie, wyniosłego i gniewnego spojrzenia, może nawet przekleństw i
wyzwisk. Chyba jednak wyzwisk, bo stary zdążył już dać do zrozumienia jak wielka
przepaść dzieli jego, szlachetnie urodzonego, leciwego rycerza od yeomana, który w
dodatku zajmuje się podejrzanymi sprawkami.
- Wybaczcie, panie... - zaczął wbrew sobie, przed chwilą jeszcze nie
przypuszczał nawet, że posunie się do przeprosin. - Ale nie...
- Zamknij się, Claymore - przerwał mu bezceremonialnie szlachcic. - Twoje
ekskuzy potrzebne mi są jak, nie przymierzając, druga dziura w dupie.
Już nie mrużył oczu, utkwił w Walijczyku ciężkie spojrzenie. Coś było w tym
wzroku takiego, że tamten zamilkł natychmiast.
- Ale wyjaśnienia, i owszem. Jesteś mi to winien, Claymore.
Już nie „panie Ramirez". Claymore bezwiednie pokręcił głową. W głosie starego
nie wyczuwał teraz kpiny. Tylko zniecierpliwienie. I .chyba starannie. maskowany
zawód.
Postukiwał palcami o brzeg glinianego kubka, zajrzał doń, jakby prócz
rozmiękłych korzeni spodziewał się znaleźć w nim coś jeszcze. Nic nie było,
podobnie jak w dzbanie. Z irytacją odstawił naczynie.
- Wiecie, panie, nie obraźcie się - zaczął powoli, starannie dobierając słowa. Coś
przestrzegało go przed robieniem sobie wroga ze starego człowieka, który choć stał
nad grobem, potrafił budzić respekt. I szacunek.
- Nie obraźcie się - powtórzył. - Znam sprawę. Zamilkł na chwilę. Nie wiedział,
jak kontynuować, pozbierać rozbiegane myśli. I zastygł z otwartymi ustami,
widząc, jak stary uśmiecha się, już nie wilczym wyszczerzeniem zębów, ale zupełnie
normalnie.
- Gówno wiesz, przyjacielu - zaskoczyło go. - Ale nie krępuj się, chętnie
usłyszę twoją wersję. A potem, owszem, twoje przeprosiny również. Kiedy już
zrozumiesz, jakim jesteś głupcem.
Claymore pokiwał głową. Już zaczynał co nieco rozumieć.
***
- Nie, panie - powtórzył Walijczyk po raz któryś z rzędu, wciąż nie wywołując
żadnej żywszej reakcji. -Nie do mnie z taką sprawą.
Zastanawiał się, ile z tego, co mówi, trafia do starego rycerza. Bo też nie dawał on
po sobie nic poznać, znów przymknął oczy, jakby drzemał, już nawet spod opusz-
czonych powiek nie widać było błysku spojrzenia. Wielkie, kościste łapska,
poznaczone starczymi plamami spoczywały w bezruchu na rękojeści trzymanego
między kolanami miecza. Ciekawe, jak szybko potrafiłby obnażyć ostrze, przemknęło
Walijczykowi przez głowę. Przełknął ślinę. Doprawdy wolałby nie sprawdzać.
- Nie do mnie - powtórzył już bardziej do siebie. - To,
jakby wam to, panie, powiedzieć, rodzinna sprawa. Rodzinna zemsta. Nie mieszam
się w takie rzeczy.
- Kłamiesz - usłyszał cichy szept. Rycerz nawet nie uchylił powiek.
Claymore parsknął śmiechem, miał nadzieję, że nie zabrzmiał on zbyt nerwowo.
Dostrzegł, że kostki zaciśniętych na rękojeści dłoni lekko zbielały.
- Nie kłamię - zapewnił solennie. Powstrzymał się od spojrzenia przez ramię,
pamiętał, że tam jest tylko ściana, z wielką stertą śmierdzących, niegarbowanych
jeszcze skór, co wyjaśniało poniekąd, z czego utrzymuje się karczmarz i jego
rodzina na tym puszczańskim zadupiu. Zastanawiał się, czy w razie czego zdąży
rzucić się na plecy, zanim ostrze rozrąbie stół, a przy okazji i jego samego.
Miał wątpliwości.
- Nie kłamię - powtórzył. Odetchnął głęboko, starając się nie mówić coraz
szybciej. - Owszem, mieszam się, przyznaję, ale nie w takie.
- A co w tej jest niezwykłego? - szept zabrzmiał jak syk.
Claymore przetarł oczy. Zaczynały mu łzawić, zupełnie jak staremu. Izba pełna
była dymu, wtłaczanego przez dymniki porywami wiatru.
- Proponowano mi już - powiedział ostro. Zaczynało go to wszystko denerwować.
- Odmówiłem, bo nie mój interes, zapłaty niewart. Bo nigdy nie wiadomo...
Pięść uderzyła o stół. Stary pochylił się, otworzył wreszcie oczy.
- Doszedłeś do sedna, przyjacielu - powiedział sucho. - I po co było tak kręcić?
Pieprzyć o zasadach? Boisz się, i tyle.
Burczał coś jeszcze pod nosem. Zaciskał i otwierał na przemian kościstą dłoń.
Claymore poczerwieniał. Bardziej ze złości na własną reakcję niż ze wstydu.
- Owszem, boję się - uciął. - Z doświadczenia. Bo rodzinne waśnie mają to do
siebie, że obracają się przeciw obcym. Albo też trwają w nieskończoność. I wierzcie
mi, panie, nie opłaca się. Za marną zapłatę, bo ona zawsze
okazuje się marna.
Przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach. Zydle były niewygodne. Dość tego,
pomyślał, stary chyba się nie wścieknie. A i tak trzeba się jakoś wykręcić. Domyślał
się kim jest siwy jak popiół szlachcic. Skoro słudzy nie dali rady, musiał się sam
pofatygować.
- Odmówiłem już raz - powiedział twardo, spoglądając wprost w załzawione oczy.
- Nie podając przyczyn, bo przecież nie muszę, prawda? Ale skoro sam się trudziłeś,
panie, to winienem ci wyjaśnienie.
Rycerz prawie niedostrzegalnie kiwnął głową. Oczy zabłysły mu w mroku i
Claymore ze zdziwieniem stwierdził, że tli się w nich coś na kształt wesołości.
- Śmiało - padło jedno krótkie słowo. Ni to zachęty, ni to przyzwolenia. - Nie,
zaczekaj.
Claymore zdążył tylko zaczerpnąć oddechu, szykując się do dłuższej przemowy.
Nie dane mu było nawet zacząć.
- Powiesz, coś sobie wykoncypował - zaśmiał się stary zgrzytliwie. Pochylił się
nad stołem, chcąc zbliżyć się jak najbardziej do rozmówcy.
- Powiesz wszystko. A potem... Lubisz ryzykować, Claymore? - spytał znienacka.
Ramirez odsunął się nieznacznie. Owionął go oddech, nawet niespecjalnie
smrodliwy. Ale mógł w nim wyczuć trawiącą rycerza gorączkę, niepochwytny zapach
bliskiej śmierci. Wstrząsnął nim dreszcz.
- Nie lubię - odparł powoli i z namysłem. Znów był zaintrygowany. - Ale mogę.
- Możesz, powiadasz? - błysk w bladych oczach znów skrył się szybko pod
powiekami. - No to mam propozycję. Powiesz, co wiesz, a potem, jeśli się mylisz, to
wysłuchasz mnie jeszcze raz. Uważnie. I przychylniej niż dotąd.
- Tylko tyle? - roześmiał się Claymore. - Tylko takie warunki?
- Tak - w głosie rycerza zabrzmiała powaga. – Tylko takie. Albo aż takie. A
dlaczego, to się sam przekonasz.
Walijczyk milczał chwilę, postukując pustym kubkiem w zalany winem,
poplamiony starym tłuszczem blat. Spodziewał się czegoś innego. Zwykłej próby
wytargowania -nie zgadniesz, mniejsza zapłata. Albo w ogóle bez zapłaty, tak też się
zdarzało. Nigdy nie dawał się nabierać na takie układy.
Ale tym razem postanowił zaryzykować. Usiadł wygodniej
- W porządku - zaczął. - Pewien możny pan wrócił z Palestyny. Samowtór, z
jednym zbrojnym jeno, tak przynajmniej powiadają. Bo do swego kasztelu dotarł już
sam.
Urwał, rzucił spojrzenie na starego szlachcica. Ten zdawał się drzemać. Tylko
kościste palce drgały ledwie widocznie, wybijały rytm na pociemniałym drewnie stołu.
- Dotarł więc i jako to bywa, nie mieszkając do małżonki swej się udał. Która,
dziwnym trafem, na murach nie stała ukochanego męża wypatrywać, a w stołpie się
zamknęła, w izbie sypialnej. Tedy nasz rycerz, widno stęskniony, z konia
zeskoczył, wodze jeno służbie cisnął i do niej podążył. Po czym małżonce swej
prawej, wytęsknionej i dziatkom małym gardziołka poderżnął.
Zdarza się.
Claymore zawiesił głos.
- Mów dalej - ponaglił stary beznamiętnie. Nawet nie uniósł powiek, nie zmienił
się wyraz jego twarzy. Oświetlona mdłym blaskiem paleniska wciąż wyglądała
jak drewniana maska.
- Mów, to wszystko przecież wiem.
No pewnie, że wiesz, pomyślał Claymore niechętnie. Właśnie zbliżał się do mniej
bezpiecznych fragmentów swej opowieści.
I zastanawiał się, jak rycerz, niewątpliwie żywotnie zainteresowany, na nie
zareaguje.
- Bywa, jak wiecie - mruknął. - W Ziemi Świętej cni się, a i głupie myśli
przychodzą człekowi do głowy. Złe języki plotą, zawistni sąsiedzi mącą. I człek,
zamiast ucieszyć się, że dajmy na to białogłowa potomka powiła, o czym
posłańcy donoszą, wzrusza się wpierw, ale potem kombinować zaczyna, że to już
trzy lata z okładem, jak zamek rodzinny opuścił. Zdarza się.
Palce starego zamarły, dłoń znów zacisnęła się w pięść.
- Do rzeczy, Ramirez! - syknął rycerz, wciąż nie otwierając oczu. - Nie pieprz i się
nie rozpraszaj. Dobrze wiesz, że tym razem nie o to poszło.
Walijczyk uśmiechnął się przepraszająco, choć pewnie rycerz i tak tego nie widział.
- Owszem - podjął szybko. - Nic z tych rzeczy. Dzieci podrastały już, i ich ojcem
niewątpliwie był nasz możny pan. A jeśli nie, to nikt mu rogów in absentio nie
przyprawił, jeno, że tak się wyrażę, w przytomności. Dobrze,
już kończę - uprzedził następny syczący szept.
Sięgnął do kubka, jakby spodziewał się, że cudownym zrządzeniem przybyło w
nim wina.
- Nieważne - parsknął. - W każdym razie, panie, ludziom odbija. I czasem własnej
żonie i dziatkom żelazem po gardłach przejadą. Zdarza się. I krew o pomstę wołać
zaczyna, jak to gadają panowie Godfrey i Eric. Ludzka to rzecz siostrę pomścić,
siostrzeńca i siostrzenicę. A i przykład dać ludzka rzecz i chwalebna. Najlepiej nie
osobiście, cudzymi rękoma. Bo i po co je sobie brudzić?
Pytanie zawisło w powietrzu. Stary rycerz nie odpowiedział. Oddychał tylko
głośniej i szybciej. Claymore zaczynał mieć dość.
- Spójrz na mnie, człowieku! - huknął wreszcie. Cała sytuacja zaczynała być
nieznośna.
Stary otworzył oczy, popatrzył przeciągle prosto w twarz Walijczykowi. Mętna,
połyskująca w świetle węgli na palenisku łza wezbrała w kąciku oka.
Milczał.
- Powiem wam, panie de Lisle, to samo, co kazałem odpowiedzieć waszym
synalkom. - Claymore zniżył głos do szeptu. - Nie moja to sprawa, załatwiajcie to
sami. Nic w tym wszystkim po mnie, to rodowa zemsta. Za krew
waszej córki i wnucząt. Ale zróbcie to, kurwa, sami.
Roześmiał się pogardliwie.
- Nie, panie de Lisle. Nic z tych rzeczy, nie będę wam opowiadał dupereli o
honorze. To wasza specjalność. Ale ja tu nie widzę interesu. Bo przecież chcecie go
dostać, żeby poczuł, że umiera, prawda? Nie ustrzelić z kuszy,
bezpiecznie. Nie zacnych cottereawc wynająć, żeby go na trakcie usiekli. On musi
wiedzieć, za co umiera. Chciałbyś zajrzeć mu w oczy, żeby zobaczyć strach i ból,
chcesz, żeby krzyczał, jak twoja córka. Żeby błagał o litość, jak błagała lady
Olwyn. Nic z tego, mój dobry panie. To wasza specjalność.
Łza spłynęła po pooranym zmarszczkami policzku starego, zabłysła jaśniej, kiedy w
palenisku strzelił smolny sęk i drewno zajęło się żywszym płomieniem.
- Nie widzę interesu - mówił już spokojniej Claymore. - A wręcz przeciwnie.
Imaginuj sobie waszmość, że i pan William Hawes może mieć braci. Przyjaciół. I
ta waśń ciągnąć się będzie przez lata. Nic tu po mnie, nie pcham paluchów między
drzwi. Wyszczerzył się cynicznie.
- Załatwiam drobne sprawy, panie de Lisle. Zgoda, trudne i paskudne, ale nie
mieszam się do honoru i sprawiedliwości.
Sięgnął po omacku, zgarnął swoją sakwę i pas z mieczem, który cisnął przedtem na
skrzynię.
- Siadaj - głos starego szlachcica zabrzmiał cicho, lecz z naciskiem.
Claymore żachnął się, lecz posłusznie usiadł.
- Przecież powiedziałem wam, panie, nic tu po mnie - mruknął po chwili. - Sam
przyznasz, wszystko się zgadza, wiesz przecież. Twoim synom też odmówiłem. Nawet
ich widzieć nie chciałem. - Stary rycerz zaśmiał się złośliwie.
- Istotnie, panie Ramirez. Opowiedziałeś wszystko dokładnie, nie pominąłeś
niczego. I niczym mnie nie zaskoczyłeś. Za to ja cię zaskoczę.
Zawiesił głos na chwilę.
- Nie
nazywam
się de Lisle - dokończył wreszcie i znów rozkaszlał ze
śmiechu na widok miny Walijczyka.
* * *
Szczuropodobny karczmarz zmaterializował się błyskawicznie, Claymore nie
musiał nawet zbytnio nadwerężać gardła. Widać łobuz podsłuchiwał. Wino pojawiło
się równie szybko, nawet nie najgorsze, jak zauważył Ramirez, kiedy już skosztował.
Nigdy by się nie spodziewał, że na takim zadupiu mają coś takiego.
- Dowiedziałem się sporo o tobie, Ramirez. - Stary rycerz umoczył obwisłe wąsy
w swoim kubku. - Jak możesz zgadnąć, równie wiele złego, co i dobrego. A to dobre,
to też takie, khem, mocno kontrowersyjne.
Przerwał, pociągnął łyk wina. Skrzywił się z obrzydzeniem.
- Cienkie - prychnął. - Nie zwykłem pijać takiego świństwa, wierz mi.
Claymore uwierzył. Wierzył we wszystko, odkąd usłyszał imię starego. Wciąż był
jak ogłuszony, zupełnie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Bardzo nie lubił
się mylić.
- Rozmawiałem ze starym towarzyszem, hrabią Gisbourne. Sądzisz pewnie, że
niewiele powiedział? Mylisz się. Wystarczająco. Chociaż nie wchodził zbytnio
w szczegóły.
Wino jednak nie jest takie złe, pomyślał Walijczyk i wzruszył lekceważąco
ramionami. Guy był dobrym klientem, zbyt wiele nie gadał. We własnym, dobrze poj-
mowanym interesie.
- Nieważne zresztą - rycerz także niecierpliwym ruchem ręki okazał lekceważenie.
- Masz rację, nie powiedział dużo. Powiedział coś ważnego, ale o tym później.
Zastanawiasz się zapewne, skoro już wiesz, kim jestem, co teraz ci zaproponuję?
Domyślasz się już i zastanawiasz, jak się wykręcić.
To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Chwilę trwało milczenie. Ramirez siedział
nieruchomo, wpatrywał się z zamyśleniem w powierzchnię trunku w swoim kubku.
- Niepotrzebnie - skwitował sir Hawes cierpko. - Znów się mylisz.
Claymore istotnie zastanawiał się usilnie, jak się z wykpić z całej sprawy. Nie
bardzo wiedział jak, gdyż okazało się, że polecił go nie byle kto, a sam hrabia,
Walijczyk zmełł pod nosem kilka serdecznych życzeń pod adresem de Reno. Ale
teraz, kiedy już wiedział, z kim miał wątpliwą przyjemność, sprawa wyglądała gorzej
niż z początku. Znacznie gorzej.
Nie chodziło o zemstę. Zapewne o coś wręcz przeciwnego. Wyglądało na to, że
biedny William Hawes, od niedawna wdowiec, nie ma przyjaciół. Ma tylko
bogatego i bezwzględnego ojca. A jedynym przyjacielem i ochroną ma stać się niejaki
Claymore Ramirez, którego można wynająć do wszystkiego. Do obrony przed braćmi
de Lisle na przykład, którzy dyszą żądzą pomsty za siostrę.
- Nic z tego, panie - spróbował Ramirez jeszcze raz. - Nie będę...
Wino chlusnęło na stół, kiedy gliniany kubek trząsł w pięści szlachcica.
- Będziesz, Ramirez - syknął Hawes. - Będziesz... Zrobisz to, co ci każę, i za co
zapłacę. A wiesz dlaczego?
Nie doczekał się odpowiedzi.
- Bo jesteś ciekawy - podjął wreszcie ocierając mokre, zalane winem palce o swój
kubrak, poznaczony rdzawymi odciskami od zbroi. - To mi właśnie powiedział de
Reno: ty chcesz dojść prawdy. Dlatego jesteś tak skuteczny. Innych zalet, podobno,
masz niewiele.
Jego oczy zwęziły się złośliwie.
- Tak, jesteś w sam raz sprawny i okrutny. Bezwzględny i wytrwały. Ale, przyznasz
sam, takich jest na pęczki. Można ich zbierać na każdym gościńcu, a jak chcesz
mieć pewność, to w każdym zasranym lochu. Ale ty masz coś
więcej, człowieku...
Rycerz nie potrafił zataić pogardy, która dźwięczała w jego głosie. Ale to akurat
Ramirezowi zwisało.
- Owszem, jesteś jednym z najlepszych. Dlatego kazałem cię odszukać. I dobrze
zapłacę.
Tym razem Claymore miał już rzeczywiście dość.
- Wybacz, panie - powiedział twardo i skłonił się uprzejmie. - Ale na nic mi
wasza zapłata, skoro pewnie nie dożyję dnia, kiedy mi ją wręczysz. Pan William
jest sam i jeśli nie poprosi o azyl w jakimś klasztorku, nie pokaja się przed Bogiem,
nie dożyje zimy. A ja razem z nim, jeśli stanę po jego stronie. Poszukajcie sobie innego
idioty, sir Hawes.
Oczekiwał wybuchu złości i był gotów stawić mu czoło. Zawiódł się po raz
kolejny.
- Nie muszę szukać, właśnie znalazłem odpowiedniego - stwierdził tylko szlachcic
sucho. - Nadajesz się. A teraz słuchaj...
Claymore postanowił jednak posłuchać. I rzeczywiście, musiał się zgodzić ze
starym szlachcicem.
- Nie będziesz go chronił, wręcz przeciwnie. Odszukasz, co zapewne nie będzie
łatwe. A potem... Potem zabijesz, szybko i sprawnie, co będzie jeszcze trudniejsze.
Ogień zalśnił krwawym odbiciem w załzawionych oczach.
- Przeklęty jest on i czyny jego. Ja, który go z lędźwi własnych na świat wydałem,
przeklinam w imię wszystkiego co święte. Nie będzie przebaczenia. Ale...
Głos starca załamał się, przez chwilę słychać było tylko ciężki, świszczący oddech.
Nagle chuda dłoń poznaczona wątrobianymi plamami zacisnęła się mocno na
nadgarstku Ramireza, niczym szpony drapieżnego ptaka. Walijczyk aż syknął z
zaskoczenia i bólu, stary człowiek miał żelazny uścisk.
- Ale chcę wiedzieć - już tylko szeptał, świszczący szept tchnął wprost w twarz
Claymore'a. - Chcę wiedzieć, a tylko ty możesz dojść prawdy. Jaka by ona nie była.
Nie zabijesz go od razu, musi powiedzieć. Muszą przemówić
demony, które go uwięziły, bo to przecież nie mój syn, nie mój William...
Gorąca łza kapnęła na nadgarstek Claymore'a.
- Musisz mi pomóc. Musisz go... uwolnić... Ramirez już wiedział, że pomoże.
Chociaż coś w głębi duszy ostrzegało go, że gorzko tego pożałuje.
* * *
Stary rycerz odjechał, dawno ucichło już poparskiwanie wielkiego bojowego
rumaka. Ogień na palenisku dopalił się już prawie, jaśniejące węgle powlekła warstwa
popiołu. Wino smakowało niczym ocet.
Claymore nie mógł się zebrać do drogi. Nie zamierzał nocować tu, w tej izbie, na
brudnej i zmierzwionej słomie pod ścianami. Oczyma wyobraźni widział legiony ro-
bactwa, które ją niewątpliwie zamieszkiwały. A nie mógł d & liczyć nawet na siano
w stodółce, z braku stodółki. Zostały z niej tylko zwęglone zręby, ktoś widać
nieostrożnie obchodził się z łuczywem. Nie robiło to wielkiej różnicy w karczmie
na uboczu, której jedynymi gośćmi byli zapewne kłusownicy, smolarze i zapijaczeni
borowi.
Czas nie naglił zbytnio. Ramirez nigdy nie zaczynał działać gorączkowo, zawsze
starał się wszystko starannie przemyśleć. Przygotować się jak najlepiej, by pozbawić
przeciwnika wszelkich szans. Ale teraz nawet nie zaczął snuć planów, nie zaczął
analizować opowieści starego szlachcica, nieskładnej i przerywanej, wyrywanej zdanie
po zdaniu, kiedy rycerz w końcu zaczął odpowiadać na pytania.
Gdyby ktoś powiedział mu jeszcze dzisiejszego ranka, że podejmie się takiego
zlecenia, Walijczyk popukałby się tylko w czoło. Gdyby ów ktoś obstawał przy
swoim, spytałby tylko uprzejmie, z kim się na łeb zamienił. Nawet, jeśli pytającym
byłby sam hrabia Gisbourne.
Gisbourne. Na wspomnienie tego nazwiska Claymore zaklął głośno i plugawię. Jak
spod ziemi pojawił się karczmarz.
- Wołaliście mnie, panie? - zahuczał basem, który nijak nie pasował do mizernej
postury. Wyszczerzył wystające zębiska w nieszczerym uśmiechu.
- Nie, nie wołałem cię, chyba że nazywasz się... Ech, nieważne - Ramirez
roześmiał się mimo woli.
Mały człowieczek zerkał rozbieganym wzrokiem. Najwyraźniej miał nadzieję na
dodatkowy zarobek.
- Eeeee... - zaczął. - Może coś przekąsicie? Polewki na przykład, znakomita jest.
Bo, tego, w komorze pusto, jako to na przednówku.
A od kiedy to u was, kłusowników, przednówek?, pomyślał Claymore. Sądząc po
smrodzie tych skór, świeżych niewątpliwie, obżarliście się mięsa po dziurki w nosie, i
to całkiem niedawno. A zresztą, machnął ręką, co mnie obchodzą królewskie jelenie,
skoro i szeryf, i borowi mają to najwyraźniej głęboko w dupie.
Zwrócił się wprost do karczmarza, który stał w wyczekującej, służalczej pozie.
- Spierdalaj, dobry człowieku - powiedział łagodnie. Dobry człowiek posłuchał od
razu. Zanim drzwi się za nim domknęły, z podwórza, z letniej kuchni, doleciał za-
pach polewki. Ramirez aż się wzdrygnął.
Dolał sobie wina, którym wzgardził sir Hawes. Znów powróciły niewesołe myśli.
Zwłaszcza jedna, ta najgorsza.
Wspomniał starego rycerza, który wyrzucił już z siebie nieskładną opowieść, cały
ból i rozpacz. I jedno imię, na „ dźwięk którego aż cały zesztywniał.
Przymknął oczy. Znów widział sir Hawesa, już nie żelaznego starca, trzymającego
się prosto, z lodowatym spojrzeniem. Raczej złamanego, dobiegającego kresu
swych dni człowieka, który stracił wszystko. Syna i wnuki. I teraz chce już tylko
poznać prawdę, w nadziei, że ona go wyzwoli. Złudnej nadziei.
- To nie Gisbourne mnie do ciebie przekonał, Ramirez. To Bertrand de Folville,
stary rzeźnik.
Rycerz mówił cicho, ramiona opadły mu bezradnie. Ale Claymore nie słuchał już
uważnie, wystarczyło to imię, by wróciły wspomnienia, które starał się wyrzucić z
pamięci.
- Folville cię nienawidzi, Ramirez - słowa starca docierały jak przez grubą
zasłonę. - Jeśli cię kiedyś dopadnie, pewnie zabije, znasz go, jest do tego zdolny.
To na pewno, przebiegło przez głowę Walijczyka, Zwłaszcza teraz, kiedy jak
ludzie mówią, sir Bertrand zaczął zwalczać zło w każdej postaci. W imię zasad.
- Gardzi tobą - sir Hawes zdawał się znajdować w tym, co mówi, jakąś osobliwą
przyjemność. - Powiada, że takich jak ty trzeba wyrywać jak chwasty, nie powinna
ich święta ziemia nosić. Coś ty mu zrobił, człowieku?
Claymore otrząsnął się. Odegnał wspomnienia, te dalsze i te bliskie.
- Dobre pytanie - mruknął pod nosem. Nie odpowiedział na nie wtedy i nie
zamierzał teraz. Nawet samemu sobie.
Ale gdzieś głęboko, zepchnięte z trudem na dno świadomości tkwiły słowa,
którymi Bertrand de Folville, prawy rycerz bez skazy zarekomendował jego usługi.
Ramirez obracał je w głowie, aż w końcu musiał wypowiedzieć na głos.
- Tylko świr może złapać świra - mruknął kwaśno. Obawiał się, że to może być
prawda.
- I I -
Brama była zamknięta.
Claymore wiercił się w siodle, jego wierzchowiec tańczył w miejscu. Pod kopytami
cmokało błoto, głębokie ślady w gliniastej drodze wypełniała powoli brudna woda.
Deszcz wciąż zacinał ostro niczym jesienna ulewa.
Zimne krople siekły twarz, kiedy uniósł skraj przemoczonego, ociekającego
kaptura, by przez gęste strugi zobaczyć cokolwiek. Przetarł oczy, przy tym ruchu
poczuł ostry zapach nasiąkniętej skóry jeździeckiej rękawicy, zesztywniałej od
wilgoci. Naturalnie znów niczego nie zobaczył.
Niczego ani nikogo.
Nienawidził takich sytuacji. Przestał już nawoływać, by nie zedrzeć sobie całkiem
gardła, poza tym własny głos brzmiał w jego uszach jak niepoważne skrzeczenie, tłu-
mione przez głośny szum deszczu, chlupot kałuży pod kopytami niespokojnego
wierzchowca i jęk wiatru w załomach murów. Na blankach i krenelażach nie dostrzegł
nikogo, żadnego zasmarkanego zbrojnego, który wypatrywałby nadjeżdżających. A
przecież zamek wyglądał jak przygotowany do oblężenia, z zamkniętą bramą, podnie-
sionym na łańcuchach mostem nad fosą, w której siwa woda, smagana strugami
ulewy i marszczona wichurą, zdawała się wrzeć.
Zimne strumyki spłynęły po szyi, pod skórzany kaftan. Claymore wstrząsnął się,
opuścił kaptur. Zaklął plugawię, przekleństwo też utonęło w szumie ulewy.
To nie była burza z piorunami, jakiej można było spodziewać się na początku lata. I
nic nie zwiastowało deszczu ani huraganu, kiedy wyjeżdżał z Nottingham ani później,
gdy podążał traktem wijącym się po obrzeżach puszczy, pośród pastwisk
poprzekreślanych niskimi, zrujnowanymi kamiennymi murkami, które w większości
pozarastały chwastami i wysoką, wybujałą trawą.
Dopiero gdy dotarł do włości młodego pana Hawesa, poczęło ciemnieć. Jakby
znikąd nadciągnęły chmury, niskie i ciężkie, brzemienne, o barwie ołowiu. Pierwsze
podmuchy zaszumiały w gałęziach przydrożnych drzew, uniosły z traktu kłęby kurzu.
Wiatr wzmagał się gwałtownie, cisnął raz i drugi w twarz drobnym piaskiem. W po-
wietrzu można było wyczuć zapach nadchodzącego deszczu, ciężką, chłodną wilgoć,
która po ciepłym, niemal upalnym dniu przenikała do szpiku kości. Claymore przy-
spieszył wtedy, przynaglił niespokojnego konia do galopu. Chciał jak najszybciej
stanąć pod zamkiem, którego sylwetka majaczyła już w oddali, słabo jeszcze
widoczna, przesłonięta wirującym pyłem.
Deszcz lunął niespodziewanie. Niepoprzedzony grzmotem ani nawet pomrukiem
nadchodzącej burzy. I wciąż siekł z niepowstrzymaną siłą. Ciemne chmury kotłowały
się nisko, sprawiały wrażenie, jakby ich najciemniejsze, najgęstsze centrum
znajdowało się dokładnie nad wieżą, której sylwetka zakończona spiczastym dachem
górowała nad zamkiem. Okazałym i bogatym, ale bez żywej duszy na murach i w
czatowniach, z zamkniętą na głucho bramą. Nieliczne chaty na podgrodziu sprawiały
wrażenie opustoszałych - żadnych szczekających psów, żadnych pałętających się
pospołu z nierogacizną i równie umorusanych bachorów.
Gdyby Ramirez był przesądny pomyślałby może, że to znak. Ostrzeżenie. Ta
ulewa, tak dziwna i niespotykana o tej porze roku, chmury ciemne i złowieszcze,
które nijak nie chcą się rozwiać, utrzymywane tajemniczą siłą w jednym miejscu. I
pustka.
Warownia jak przygotowana do oblężenia, pomyślał Claymore, ocierając twarz i
obwisłe, ociekające wąsy. Albo wymarła.
Tkwił tu już na tyle długo, by złość przeszła w rezygnację. Przemókł do cna. I nie
widział żadnego sposobu, jak zwrócić na siebie uwagę kogokolwiek, kto krył się za
murami z wielkich, ciosanych wapiennych bloków. Po raz któryś z rzędu, odkąd
zgodził się na tę robotę, klął cicho pod nosem. Klątwy padały zresztą wcale nie pod
adresem sir Hawesa. Ramirez wciąż nie mógł się nadziwić, że przyjął jednak to
zlecenie.
Coś nagle się zmieniło, Walijczyk w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co
właściwie. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że ulewa słabnie. Na kałużach
i rozlewiskach, które utworzyły się na zrytym podkowami i kołami wozów trakcie,
pryskały wesoło bąbelki. Krople siekły coraz rzadziej, coraz słabsze były podmuchy
zimnego wiatru. Wartkie strumyki wypłukiwały żwir, spływały do fosy, marszczonej
teraz drobną falką.
Claymore pomyślał, że może teraz ktoś wreszcie pokaże się na blankach. Bo nadal
nie widział sensu w nawoływaniu, skoro jak dotąd nikt nawet nie kwapił się spraw-
dzić, kto zacz jest ten, który przybył pod mury.
Nie krzyknął więc, zajęty niewesołymi myślami, siedział zgarbiony w siodle, na
wierzchowcu, który uspokoił się już, nie mieszał podkowami błota. Czekał i ocierał
wilgoć z twarzy, teraz już raczej z przemoczonych włosów i kaptura niż rzedniejącego
deszczu. I wciąż zastanawiał się, po co się w to wszystko wpakował.
Nikt nie pojawił się na murach, nie wyjrzał zza blank ani z wąskich wykuszy. Nikt
nie wezwał nieznajomego, przemoczonego do cna przybysza, by okrzyknął się wedle
zwyczaju. Zahurkotał tylko kołowrót, pośród skrzypienia i pobrzękiwania
łańcuchów pociemniałe bale mostu drgnęły i powoli zaczęły się opuszczać.
Claymore odrzucił na plecy ciężki, nasiąknięty kaptur. Odlepił od czoła kosmyk
włosów. Sprężył się cały, tknięty złymi przeczuciami. To wszystko było dziwne, choć
mógł się domyślać przyczyn. Wiedział przecież dobrze, co się tu wydarzyło.
Świat znów pojaśniał, kontury zamku ostro rysowały się w przejrzystym,
spłukanym deszczem powietrzu. Szare, gdzieniegdzie prawie białe, wapienne bloki
lśniły ociekając wilgocią. Ciężki most z głuchym stęknięciem osiadł nad fosą.
Wierzchowiec, przynaglony lekkim uciskiem kolan, ruszył powoli, pod kopytami
znów chlupotało i cmokało błoto. Potem podkowy zadudniły głucho na moście. Clay-
more wpatrywał się w ciemną czeluść bramy, za którą rozciągał się równie mroczny
dziedziniec. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Nawet ludzie, którzy musieli przecież
zmagać się z wielkim kołowrotem, gdzieś zniknęli.
Walijczyk pochylił machinalnie głowę, gdy ogarnął go cień i podkowy zastukały po
bruku. Domyślał się, jakiego może oczekiwać powitania już wcześniej, jeszcze kiedy
nawoływał bez rezultatu w strugach deszczu, pod murami i zamkniętą bramą. Teraz
podejrzenia przeradzały się w pewność i niepokój mocniej ścisnął mu żołądek.
* * *
Szli szybko, przodem zgarbiony pokurcz w zgrzebnej opończy. Był to chyba
najbardziej pośledni sługa, jakiego dało się znaleźć na zamku.
Idąc podrygiwał śmiesznie, podrzucał jednym, uniesionym wyżej barkiem,
powłóczył wyraźnie nogą. Co chwila oglądał się za siebie, wbijał w Claymore'a
przynaglające i natarczywe spojrzenie, po czym, jakby wystraszony własną śmiałością
i bezczelnością, potrząsał głową, chował ją głębiej w ramiona i szparko ruszał
naprzód. Walijczyk ledwie za nim nadążał, obdartus pomykał żwawo niczym pająk,
którego w rzeczy samej przywodził uporczywie na myśl.
Krople z przemoczonego płaszcza padały na zakurzone, posypane starą, zdeptaną
słomą kamienie posadzki. Rozpryskiwały się, zostawiały ciemne ślady, które w mi-
gotliwym, mdłym blasku niesionego przez pokurcza łuczywa były prawie czarne. Jak
krew, nasunęło się Ramirezowi skojarzenie, wyjątkowo na miejscu, z czego
natychmiast zdał sobie sprawę.
Kąty wielkiej sali ginęły w mroku. Przez wąskie okna, osłonięte błonami
rozpiętymi w drewnianych ramach, niczym w środku zimy, wpadało niewiele światła.
Pod ścianami coś majaczyło, Claymore przyjrzał się bliżej. Czarne, nieregularne
kształty, jaśniejące gdzieniegdzie bielą. Potrzaskane, zwalone na sterty ławy.
Zatrzymał się. Nie zwracał uwagi na sługę, który też stanął i teraz kręcił się
niecierpliwie. Światło zadrgało, łuczywo trzęsło się w niepewnym uchwycie, pokurcz
wydawał niemiłe dźwięki, przypominające cmokanie lub posysanie zepsutego zęba.
Na nic więcej się nie ośmielił.
Ramirez rejestrował szczegóły. Wielki stół, przewrócony na bok, w blacie z
grubych dębowych desek ziały szerokie szczerby. Ławy potrzaskane ciosami mieczy
albo toporów. Ktoś bronił się za nimi, zwalił niczym barykadę. Chyba nie pomogło,
ocenił Claymore beznamiętnie.
Nie oglądając się za siebie, wyciągnął rękę w stronę garbusa. Odgłos ssania ucichł
jak ucięty, ale niewydarzeniec zrozumiał od razu. Walijczyk poczuł, jak wciska mu w
dłoń łuczywo.
Krąg chwiejnego światła sięgnął dalej. I zadrżał jeszcze bardziej. Claymore nie
mógł powstrzymać odruchu, choć przecież spodziewał się już, co zobaczy. Zanim
jeszcze zobaczył, poczuł zapach, którego nie sposób pomylić z niczym innym.
Ciężki, słodkawy zaduch zakrzepłej krwi. Intensywny i mdlący, choć w mrocznej sali
było zimno, z wygasłego komina wiało przejmującym chłodem.
Blask łuczywa położył się na bielonej ścianie. Ramirez usłyszał sapnięcie, nie
wiedział w pierwszej chwili, czy to on sam wciąga powietrze przez zęby, czy może
stary sługa zaczął dyszeć, szybko, spazmatycznie i zgrzytliwie.
Ciemne bryzgi plamiły wapno. Wachlarze drobnych kropelek wsiąkły w zaprawę,
łączyły dziwacznym wzorem większe kleksy, rozlane jak inkaust na pergaminie.
Dużo tego, pomyślał niejasno Claymore. Bardzo dużo.
To jednak stary sapał. W świszczący odgłos wplótł się szept. Słowa wyrzucane
rytmicznie i pospiesznie. Z początku Ramirez sądził, że to modlitwa, że garbaty sługa
wzywa świętych Pańskich dla dodania sobie odwagi albo błaga o spokój dla dusz
tych, których pomordowano w tej mrocznej sali. Ale kiedy wsłuchał się uważniej,
pojął, że się myli. Nie rozróżniał słów, czasem tylko padało jakieś
O bardziej znajomym brzmieniu. To nie była modlitwa. Wręcz przeciwnie.
Dreszcz przebiegł po okrytym przemoczonym odzieniem grzbiecie Walijczyka.
Słyszał już kiedyś podobne wersy, zrodzone w mrocznych lasach, wśród omszałych
głazów ułożonych w kręgi. Kim ty jesteś, garbusie, pomyślał Claymore, unosząc
łuczywo, którego blask odbił się czerwienią w oczach sługi. Skąd znasz te słowa, kto
dał ci siłę, byś przeklinał i rzucał urok? I kto dał ci prawo, byś przeklinał w imieniu
tych, którzy...
Szept umilkł, pokurcz osłonił dłonią porażone światłem oczy. Claymore odwrócił
się powoli, słysząc pisk i skrobanie drobnych pazurków. Opuścił niżej dymiącą
i skwierczącą żywicą pochodnię.
Tych, którzy tu zostali, dokończył myśl. Spłoszone szczury pryskały w ciasne kąty
z kręgu światła, jeden tylko przypadł do posadzki, zbyt przerażony, by uciekać, a może
przeciwnie, odważniejszy od innych albo zbyt zachłanny by pozostawić posiłek.
Claymore nachylił się, czuł narastające mdłości. Dłoń wystająca spod stosu
zwalonych, potrzaskanych ław zaciskała palce, pozbawione już ciała, tylko białawe
ścięgna utrzymywały razem małe koraliki kosteczek.
Wyprostował się gwałtownie, cofnął omal nie wpadając na garbusa. Zatrzymał się
tak blisko, że poczuł odór niemytego ciała, smród nieświeżego oddechu, który za-
głuszył na chwilę wszechobecny zaduch skrzepłej krwi.
Odetchnął głęboko, starając się czynić to przez usta. Łomot serca uspokoił się
powoli, mdłości ustępowały, ale nie ustępował ciężar zalegający w piersi. Lecz tym
razem był to gniew.
Claymore zrozumiał, że rycerz go okłamał. Potrząsnął głową. Nie okłamał, ale nie
powiedział wszystkiego. Na jedno wychodzi.
Młody Hawes nie wyszedł ot tak, ze swego rodowego zamku. Wyrąbał sobie drogę,
choć nikt nie ośmielił się go zatrzymywać. Bo jakże to tak, sprzeciwić się panu,
choćby dokonał przed chwilą ohydnego i niezrozumiałego czynu? Zapewne stali i
patrzyli ze zgrozą. Aż zaczął zabijać. Wtedy ci, którzy nie zdołali uciec, zaczęli się
bronić. Ale też bezskutecznie.
To dlatego nikt nie wyszedł na spotkanie, nawet nie pojawił się na murach. Być
może w zamku został tylko ten staruch. Inni uciekli albo leżą tu, pod zwałami
potrzaskanego drewna albo i gdzie indziej, w miejscach, w których dopadł ich gniew
pana.
- Tylko... - głos zawiódł Claymore'a, załamał się na chrapliwej nucie.
Garbus pokiwał głową, dość groteskowo, zważywszy, że prawie nie miał szyi.
Wyglądało, jakby rzadką siwą brodą zmiatał sobie okruchy z opończy.
- Tylko ja zostałem - odparł cicho. Jego twarz wykrzywił mimowolny, nerwowy
grymas. - Nie miałem jak ich pogrześć, jeno przywaliłem. Chłód tutaj, jeszcze nie
cuchną. Ale poczną niebawem.
Jeśli szczury cokolwiek zostawią, przemknęło Claymore'owi przez głowę i poczuł,
jak znów żołądek podjeżdża mu do gardła. Opanował się z trudem.
- Wiesz, jak to było? - odchrząknął. - Widziałeś?
Stary sługa milczał przez chwilę. Zmrużył oczy, wykrzywił i tak zniekształconą
twarz. Głowa zaczęła mu się trząść, świszczący oddech przyspieszył, aż przeszedł
w chichot.
- Gdybym widział... - sługa zakrztusił się, kaszlał przez chwilę. - Gdybym
widział...
Nie potrafił dokończyć. Po policzkach popłynęły łzy.
Gdybyś widział, leżałbyś tu teraz, przywalony ławami, skorupami glinianych
garncy, pomyślał Claymore. Ogryzałyby cię szczury. Nie, nie leżałbyś, nie miałby
cię kto nimi przywalić, ale szczury i tak by się pożywiły.
Garbus uspokoił się wreszcie. Otarł łzy rękawem brudnej opończy.
- Rozumiecie, panie? - spytał. Ramirez przytaknął.
- Gówno rozumiecie - rozzłościł się niespodziewanie sługa. - Gówno wiecie. On
mnie nie zabił, chociaż mógł. Kiedy już oni wszyscy...
Urwał i trzęsącą się dłonią wskazywał gdzieś pod ścianę.
- Jednak stanąłeś mu na drodze, pojął Claymore. Uważniej przyjrzał się staremu
słudze.
- Zrozumienie było jak błysk, jak wizja. Był w tej sali, rozświetlonej płonącymi
na kominie polanami i łuczywami w żelaznych kunach. Tak jasnej, że mógł
widzieć wszystko, z dziwacznej perspektywy, jakby stał się nagle bezcielesnym
duchem, który unosił się, zawieszony gdzieś w połowie między posadzką a
sklepieniem wspartym na wielkich, niedbale obrobionych belkach.
Zatoczył się, prawie upadł. Poczuł nagłe ukłucie bólu pod czaszką. Pociemniało mu
w oczach.
Kiedy znów odzyskał wzrok, uświadomił sobie, że siedzi na zimnych kamieniach,
posypanych zdeptaną słomą. Ktoś pochylał się nad nim, potrząsał za ramię. Z
wysiłkiem zogniskował spojrzenie, przez krótką chwilę miał zupełną pustkę w
głowie. Powoli wracała świadomość, gdzie jest, po co tu przybył. I kim jest szpetny
staruch, który się nad nim pochyla.
Przyjął wyciągniętą rękę, z jej pomocą dźwignął się ciężko. Krew pulsowała w
skroniach. Mimochodem zarejestrował, że garbus jest nadspodziewanie silny. Uścisk
kościstej dłoni niemal zmiażdżył mu palce, a kaleka nawet się nie zachwiał. Tylko jego
świszczący oddech stał się głośniejszy, Claymore słyszał go wyraźnie poprzez
łomotanie własnego tętna.
- Co wam, panie?
- Nic - Claymore potrząsnął głową. Czuł się już lepiej. - Naprawdę nic...
Dopiero teraz dotarło do niego, że nie wypuścił łuczywa. Dopalało się już, miał
szczęście, że nie poparzył się skapującymi wciąż kroplami płonącej żywicy.
Stary kiwał głową z wyraźnym niedowierzaniem.
- Co wam? - Wciąż mamrotał pod nosem, strzelając kosym spojrzeniem na boki. -
Tak się na gębie zmieniliście.
Ramirez z trudem powstrzymał się, by nie chwycić go za odzienie, nie potrząsnąć z
całej siły. A może i zdzielić kułakiem prosto w pomarszczoną gębę. Czuł z rozpaczą,
że właśnie coś mu umyka, coś nieuchwytnego i niezwykle istotnego, a ten swoim
burczeniem nie pozwala się skupić, nie pozwala zebrać myśli, które uciekały na
wszystkie strony niczym stado spłoszonych ptaków. Została pustka.
- Panie...
- Zamknij się! - wrzasnął Claymore, a jego krzyk przetoczył się z pogłosem
przez salę i odbił echem od nagich, schlapanych zakrzepłą, czarną krwią ścian. -
Zamilknij wreszcie!
Stary sługa urwał wpół słowa. Ale rozpierzchłe wrażenia, niejasne obrazy nie
chciały powrócić.
Podmuch wiatru zajęczał w dawno wygasłym kominie. Ramirez ocknął się,
powrócił do rzeczywistości. To bzdura, powiedział sobie, to tylko... No właśnie, co?
Reakcja na to, co zobaczyłeś, podpowiedział rozsądek. Czego się nie spodziewałeś.
Walijczyk się wstrząsnął.
- To wszystko bzdura - mruknął pod nosem. - Wszystko. Garbus jeszcze bardziej
wsunął głowę w ramiona, jak by na plecy spadł mu nagle wielki ciężar. Odwrócił się.
- Czas na nas - powiedział oschle. - Pochodnia już się dopala.
Ruszył nie odwracając się nawet.
Claymore stał jeszcze przez chwilę na środku ciemnej sali. Z trudem
powstrzymywał dreszcze, mokre ubranie przywarło do grzbietu, dopiero teraz czuł, jak
zmarzł przedtem, na deszczu, i teraz, otoczony murami, które zachowały w sobie
jeszcze zimowy chłód. To dobrze, pomyślał, przecież oni tu leżą już dobrych parę dni.
I będą leżeć, bo nie ma ich kto pogrzebać, poza szczurami.
Łuczywo zamigotało, płomienie już przygasały. Claymore opanował nagłą chęć
by cisnąć je na stertę połamanych ław i stołów, żeby zajęły się z trzaskiem, żeby ogień
oczyścił to przeklęte, naznaczone śmiercią miejsce. Ale zamiast tego uniósł smolną
szczapę wyżej i podążył za starym, garbatym sługą.
* * *
Małe, mętne szybki, osadzone w ołowiu podzwaniały cicho. Ramirez zdjął mokry
płaszcz, cisnął go, zwinięty niedbale, na posadzkę. Miał nadzieję, że kubrak choć
trochę podeschnie, zanim trzeba będzie wracać.
Wciąż wiało, choć już nie tak mocno, jak kilka pacierzy wcześniej, kiedy stał pod
bramą. Wiatr jednak nie rozgonił do końca chmur wiszących nad zamkiem, światło
wpadające przez okno było szare i rozproszone.
Garbaty sługa zniknął. Nie odezwał się już ani słowem, sapał tylko i mamrotał
niezrozumiale, kiedy Claymore próbował go zagadywać. Zupełnie jakby zapomniał
języka w gębie. Na pożegnanie, kiedy już zaprowadził gościa do komnaty sypialnej,
burknął coś głośniej. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi ani nawet pytania, odwrócił się po
prostu i odszedł.
Claymore go nie zatrzymywał. Jeszcze wciąż nie doszedł do siebie. A teraz był po
prostu zaskoczony. Uznał już, że garbus jest jedyną żywą istotą, która pozostała na
zamku. Ludzką istotą, bo szczury nie zamierzały się nigdzie wynosić. Ale okazało się,
że ktoś jednak go oczekiwał. Pod ścianą, na prostym zydlu, siedział mnich.
Kolejna sprawa, o której sir Hawes nie raczył mnie uprzedzić, pomyślał Ramirez.
Był coraz bardziej zły.
Zakonnik nie dał po sobie poznać, że choćby zauważył przybysza. Siedział
nieporuszony, z pochyloną głową. Pod nasuniętym nisko na twarz kapturem habitu
można było dostrzec tylko wąskie wargi, które poruszały się bezgłośnie. Palce
spoczywającej na kolanach dłoni przesuwały paciorki różańca.
Tu też było zimno. Obłoczek oddechu mnicha rozwiewał się w strudze światła
wpadającego przez szybki. W końcu Claymore zdecydował się przemówić. Głośno
pochwalił imię Pańskie.
Żadnej reakcji. Braciszek wciąż szeptał coś, nie podniósł nawet głowy. Ramirez
poczuł, jak zalewa go fala złości. Nie znosił takich sytuacji. Ale postarał się
opanować. W końcu zakonnik robił swoje, modlił się zapewne o spokój dusz tych,
którzy zginęli pomordowani w tej właśnie izbie. I czynił to rzetelnie i starannie, widać
sir Hawes nie pożałował grosza.
Nie zwracał już uwagi na zajętego modłami mnicha. Zaczął się rozglądać, w końcu
po to tu przyszedł, choć z początku nie bardzo rozumiał potrzebę, wszystko przecież
było jasne. Ale stary szlachcic nalegał.
I słusznie nalegał, zreflektował się Ramirez. Nie powiedział przecież całej prawdy,
sporo zataił. Można było się tylko domyślać dlaczego. Może chciał, by wynajęty
przez niego człowiek sam zobaczył całą niecodzienność i potworność wypadków.
Może chciał nim wstrząsnąć, by bardziej przyłożył się do swego zadania. A może był
po prostu złośliwy.
W tej izbie było przynajmniej jasno. Kiedy zewsząd nie napierały ciemności odór
zakrzepłej posoki wydawał się znośniejszy, choć nie dało się przed nim uciec. Krwi
było dużo, plamiła ściany i posadzkę, ale Claymore wiedział, czego się spodziewać.
Szlachcic opowiedział dokładnie. Bardzo dokładnie, jak mógł teraz się przekonać.
Skóry na szerokim łożu były skotłowane, miękka, dobrze wyprawiona wilcza sierść
zastygła w czarnych strąkach. Niegdyś złote, teraz wypełzłe i ściemniałe zasłony
zwisały sztywne. Wszystko się zgadzało. Coś zalśniło na wezgłowiu, Ramirez
podszedł bliżej. Pasmo jasnych loków, zlepione na końcu tak jak włos na skórach
okrycia. Tak było, pomyślał Claymore. Lady Olwyn zginęła właśnie tutaj. I aż
zatrzymał się tknięty nagłą myślą. Nie, nie zgadza się.
Odszedł parę kroków, popatrzył na łoże. Potem na ściany, na plamy krwi, która
wsiąkła w zaprawę. Na posadzkę, poznaczoną ciemnymi smugami.
Młody rycerz wrócił z Ziemi Świętej. I w jakimś niewytłumaczalnym szale
pozabijał sługi, własną małżonkę, na koniec własne dzieci. Tak miało to wyglądać.
Cóż, zdarza się, jeśli pani na zamku pod nieobecność męża ślubów nie dochowuje.
Ale tym razem coś tu bardzo nie pasowało.
Claymore przetarł z namysłem twarz. Wciąż ciężko mu było się skupić, wciąż
czuł tępy ból pod sklepieniem czaszki. Mozolnie spróbował uporządkować myśli,
nadać im jakiś logiczny bieg.
Już wcześniej się nie zgadzało. Kimże był ów młody człowiek, skoro udało mu się
pozabijać wszystkich? No, prawie wszystkich, jeśli wziąć pod uwagę starego garbusa.
Ale to też było niewytłumaczalne. Owszem, mogli próbować go powstrzymać, nie
bacząc na strach i wpojony posłuch. Ale kiedy zaczął zabijać i widać było, że w szale
nie przestanie, musieli się bronić. Słudzy, a i na zamku była wszak załoga. A on w
pojedynkę.
Ramirez wymruczał przekleństwo, splunął na posadzkę. Zupełnie nie wiedział
dlaczego, ale był pewien, że wszystkiego dokonał jeden człowiek. Zacisnął dłoń na
rękojeści korda, trochę, by dodać sobie otuchy, a może ukryć jej drżenie. Zastanawiał
się ponuro, co będzie, kiedy spełni życzenie starego rycerza i stanie twarzą w twarz
z jego synem.
Kogo wtedy przed sobą ujrzy?
Odepchnął te myśli, czując, że jeszcze trochę, a wybiegnie z komnaty i ruszy
przed siebie, nie oglądając się • nawet, by zatrzymać się dopiero w sąsiednim
hrabstwie. A może nawet i w następnym, dla pewności. Odetchnął głęboko,
spróbował wziąć się w garść.
Nie tylko jatka w wielkiej sali nie dawała mu spokoju. Te plamy krwi na ścianach,
coś z nimi było nie tak. Zmusił się, by podejść bliżej, przyjrzeć dokładniej. Po chwili
już wiedział, szybki rzut oka na łoże upewnił go do końca.
Z gardła wydobył mu się nerwowy śmiech. Zamaskował go zaraz pokasływaniem,
rzucając ukradkowe spojrzenie na mnicha. Ten jednak siedział wciąż nieruchomo, nie
zwracał na nic uwagi.
Sir Hawes łgał jak pies, przemknęło Claymore'owi przez głowę. A raczej nie łgał,
zreflektował się po chwili, tylko sam niewiele wiedział. Opowiadał wszystko jak
najprościej, też podświadomie trzymał się wersji szału, gniewu zdradzonego męża,
diabli zresztą wiedzą czego dokładnie. Ale nie był tutaj, nie widział zwłok. I nie został
przy życiu nikt, kto mógłby opowiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło.
Ramirez pożałował, że nie mógł przybyć wcześniej. Lady Olwyn i jej dzieciom nie
był pisany los pozostałych, których pochlastane ścierwa dogryzają teraz szczury. Ktoś
zatroszczył się o godny pochówek, ale też zabierając zwłoki utrudnił zadanie. Na
szczęście nie uniemożliwił, zostały ślady.
Smugi posoki ciągnęły się z korytarza. Szerokie, rozmazane, ale niezbyt obfite.
Oni już nie żyli, zrozumiał Claymore. Ktoś ich tu wciągnął i usadził pod ścianą, o
czym świadczyły plamy wżarte w wapienną zaprawę. Któreś z ciał nie chciało się
trzymać, osuwało się raz za razem, zanim znieruchomiało, być może oparte o
martwego współtowarzysza.
Rozejrzał się. Izba była za mała, by w niej walczyć, usiec czworo ludzi. Pięcioro w
zasadzie, ale lady Olwyn można było nie liczyć, ona zginęła właśnie tutaj. Jej krew
trysnęła wysoko, kiedy ostrze przejechało po szyi. Na baldachimie łoża pozostał
makabryczny wzór.
Teraz wszystko się zgadza, uznał Claymore. Tak musiało być, innego
wytłumaczenia nie ma. Był pewien, że zginęła ostatnia, choć nie potrafił powiedzieć
skąd ta pewność. Z wysiłkiem rozwarł palce zaciśnięte na rękojeści korda, czuł
dreszcze, wmawiał sobie, że to skutek przemoczenia i wyziębienia. Ale nie miał
złudzeń. Po prostu zaczynał się bać.
I wciąż nie rozumiał. Spoglądał tępo na splamioną zaciekami ścianę. Nie
dostrzegał celu.
- To proste - dobiegł go głos. - On chciał, żeby patrzyli.
Claymore wzdrygnął się, zaskoczony. Właśnie usłyszał odpowiedź na
niewypowiedziane pytanie. Odwrócił się powoli.
Zakonnik wciąż siedział na zydlu. Tylko spod nasuniętego kaptura błyskało uważne,
zimne spojrzenie jasnoniebieskich oczu.
- Chciał mieć świadków - słowa padały wolno i dobitnie, jakby braciszek
tłumaczył coś szczególnie niepojętne mu nowicjuszowi. - To był rytuał. Nie szał i
nie wściekłość zdradzonego męża. Oni mieli patrzeć.
- Przecież... - Głos zawiódł Ramireza.
Zakonnik zaśmiał się bezdźwięcznie, samym skrzywieniem wąskich, bladych warg.
- I co z tego, że nie żyli? - spytał chłodno. - Nie bądź idiotą, przecież to nie ma
znaczenia.
Wstał powoli. Był wysoki, prawie równy wzrostem z Walijczykiem. Ten ze
zdziwieniem spostrzegł, że nieznajomy na biodrach zamiast zwykłego powrósła, jakie
zwykli nosić zakonni bracia, ma solidny, skórzany pas. W dodatku obciążony
krótkim kordem. Powiódł wzrokiem po całej postaci człowieka, który jeszcze przed
chwilą sprawiał wrażenie pokornego braciszka, w kącie i w cichości klepiącego
zamówione modlitwy za spokój duszy zmarłych.
Mnich odrzucił kaptur na plecy. Włosy miał gęste, nie zajaśniała wygolona łysina.
Claymore zmrużył oczy.
Kord u pasa, zamiast sandałów jeździeckie buty. To świecki brat, zrozumiał. W
dodatku niezły twardziel, ocenił spoglądając na chudą, ascetyczną twarz.
- Bez znaczenia - powtórzył braciszek, który nie wątpliwie nie na modły tu
przyjechał. - Sam już rozumiesz, Claymore.
Ramirez odetchnął głęboko, by nie bluznąć zbyt nieprzystójnym słowem.
- A ciebie jak zowią, bracie? - spytał jadowicie. – Bo mnie to już chyba wszyscy,
kurwa, znają.
* * *
Świecki brat nosił imię Lance. Przynajmniej tak kazał się nazywać.
Stali na zamkowym dziedzińcu, pustym i przestronnym. Garbaty sługa zniknął
nieodwołalnie, a przynajmniej nie pojawił się mimo nawoływań, a potem i
wywrzaskiwanych przekleństw, jakich nie poskąpił Claymore. Walijczyk sam się sobie
dziwił, ale kiedy tylko znów znalazł się na świeżym powietrzu, kiedy przestał mieć
wrażenie, że mury warowni, schlapane krwią przytłaczają go i chcą w końcu
zgnieść - musiał odreagować. Gdzieś głęboko w podświadomości czaił się strach,
który należało odepchnąć daleko, choćby na chwilę.
Lance obserwował go spod oka. Ramirez miał wrażenie, że na wąskich wargach
braciszka błąka się ironiczny uśmiech. Na razie się nim nie przejmował, rad, że już
niedługo opuści przeklęty zamek, jak zaczął go w myślach nazywać. Był tylko jeden
problem, zupełnie nie wiedział, co robić dalej.
Ale zdawał sobie sprawą z jednego. Już nie odpuści. Poniesie każde ryzyko, żeby
tylko odkryć prawdę. Aż zgrzytnął zębami, kiedy sobie to uświadomił. Stary
szlachcic, sir Hawes, miał dobre oko i dobre informacje. Wybrał właściwego durnia.
- Lance, powiedz mi... - zaczął, zanim zdołał ugryźć się w język. - Wiem, dałem
się wpuścić. Ale ty? Co w tym wszystkim robisz?
Musiał poczekać chwilę na odpowiedź. Twarz Lance'a nie zmieniła wyrazu, jakby
w ogóle nie usłyszał pytania. Spoglądał w przestrzeń, nieobecnym wzrokiem, nad
ramieniem rozmówcy. Jakby liczył właśnie wapienne bloki w jasnoszarej ścianie
stołpu.
- To samo, co i ty - odparł wreszcie cicho. - To przecież oczywiste, szukam
prawdy.
Claymore zaklął tylko. Nigdy w ten sposób nie myślał o swych poczynaniach.
Zawsze powtarzał, sobie i innym, że to tylko interesy, nic osobistego. Żadnych
wzniosłych porywów.
- Zaraz... - zaczął szybko i umilkł, powstrzymany stanowczym uniesieniem dłoni.
- Nie teraz, Claymore - Lance potrząsnął głową. – Nie chcesz tu przecież dłużej
zostawać? Nic tu po nas, jeśli jeszcze nie zauważyłeś. I mam wrażenie, że
niezbyt zdrowo będzie dalej zwlekać.
W jego głosie zadrgały złowróżbne nutki. Z tym Ramirez akurat się zgadzał. Nie,
żeby obawiał się jakiegoś konkretnego niebezpieczeństwa, ale czuł, że nie chce
spędzić ani chwili dłużej w wymarłym, opustoszałym zamku, w miejscu niepojętej
tragedii, której przyczyny, i przebieg zamiast znajdować wyjaśnienie gmatwały się
coraz bardziej, im więcej się dowiadywał. A wstręt brał go już na samą myśl, że
mógłby zostać tu po zmroku, w towarzystwie niepogrzebanych trupów i szalonego
garbusa. Tak, szalonego, pomyślał zaskoczony, że od początku tego nie spostrzegł.
- Dalejże - przynaglił go Lance widząc, iż najemnik wciąż nie rusza się z miejsca.
- Daleka droga przed nami, a i porozmawiać musimy. Ale nie tutaj.
Wskazał niecierpliwie na rozklekotany wóz, przechylony na bok, wskutek braku
jednego koła. Wierzchowiec Ramireza przestępował w miejscu, podrzucał łbem i
parskał szarpiąc wodze przerzucone przez porozsychane deski. Może dochodził go
zapach krwi, a może coś więcej. Najwyraźniej zwierzę czuło śmierć, która czaiła się w
okolicy, nie odeszła widać, mimo że jatki się zakończyły.
Claymore już chciał posłuchać, ale w ostatniej chwili zatrzymał się. Podszedł do
świeckiego brata, stanął tuż przed nim.
- Nie - rzucił twardo. - Najpierw odpowiesz mi na parę pytań.
Wyraz twarzy Lance'a nie zmienił się nawet odrobinę. Może tylko zimne, błękitne
oczy zwęziły się nieco.
- A dlaczego to miałbym ci odpowiadać? - spytał cicho. Ramirez wytrzymał jego
spojrzenie.
- A niby dlaczego miałbym ruszać z tobą dokądkolwiek? - odparował. - Kim ty
jesteś, kto cię przysłał? Czy może wynajął? A przede wszystkim po co?
Był przygotowany na wybuch gniewu, może na lekceważący gest. Ale nie na
uśmiech. Lance wyglądał na szczerze rozbawionego.
- Ech, pytania... - w głosie zadźwięczała wesołość. -Mnóstwo pytań, jak słyszę.
Ale wiesz, nie zadajesz tych właściwych. Zastanawiałeś się dlaczego?
Pytania istotnie kłębiły się pod czaszką Walijczyka. Te właściwe również. Zadał
więc jedno z nich.
- Mamy to zrobić razem?
Sam nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy. Lance spoważniał momentalnie.
Chwilę przyglądał się rozmówcy.
- Bystry jesteś - mruknął wreszcie. - Stary drań się nie pomylił.
Teraz Claymore roześmiał się głośno.
- Ciekawe, jak na to wpadł? - spytał z ironią. - Zresztą, nieważne. Sam wiesz,
rozpytał kogo trzeba i znalazł mnie. Dobrze rozpytywał, bo wiedział z góry, że mu
nie odmówię. Nie, bracie, nic nie mów.
Pokręcił głową, ale niepotrzebnie. Lance nie zamierzał mu przerywać.
- Wiedział, stary drań, na co mnie wziąć - ciągnął Claymore, a w jego głosie
pojawiła się nutka goryczy. - Nie na żadną pieprzoną prawdę. Tylko na zwykłą
ciekawość.
Ze złością uderzył dłonią po rękojeści korda. Koń, spłoszony tym nagłym gestem,
zachrapał. Przechylony wóz zaskrzypiał, kiedy zwierzę szarpnęło się na uwięzi.
Lance zachichotał cicho.
- Bystry jesteś, ale nie. za bardzo - wciąż chichotał, co sprawiało nieprzyjemne
wrażenie, bo jego szczupła twarz wciąż była nieruchoma, tylko sieć zmarszczek w
kącikach oczu stała się wyraźniejsza. - Bo nie tego starego drania miałem na myśli.
Na ustach Walijczyka zamarło przekleństwo, które już miał cisnąć na sam dźwięk
ironicznego chichotu świeckiego brata. Zamarł z półotwartymi ustami, zdając sobie
sprawę, że dopiero teraz wygląda jak dureń.
- Myślałem o Osbercie - skrzywił się Lance. - Biskupie Lincoln - dodał widząc w
oczach Ramireza kompletną dezorientację.
* * *
- Zamierzasz iść piechotą? - Claymore niczemu już się nie dziwił, ale spytał dla
pewności. - To pół dnia drogi.
Świecki brat tylko skinął głową.
- Ale wierzchem - dodał Ramirez złośliwie. Rozczarował się, bo reakcja była
niezmiennie taka sama. A raczej jej brak.
- Twoja sprawa - mruknął tylko. Mocował się ze sprzączką popręgu. -
Domyślasz się już, dokąd zamierzam pójść.
Lance znów potaknął.
- Do Nottingham, naturalnie.
- A ty pójdziesz ze mną, bo ktoś tam, aha, jego wielebność Osbert z Lincoln
uznał, że najlepiej nam będzie razem - odparł Claymore z przekąsem.
Dociągnął wreszcie oporny rzemień. Uprząż była mokra, wolał się upewnić, że
wierzchowiec nie nabawi się odparzeń. Nie miał ochoty wlec się, wzorem braciszka,
na piechotę.
- Zaczynasz myśleć - skomentował sucho Lance. - Masz tam znajomych,
popytasz się. Kogo trzeba, przekupisz. Stać cię, dostałeś środki, którymi jak
zgaduję, możesz dysponować wedle uznania i w granicach rozsądku.
Ramirez nie odpowiedział. Zastanawiał się wciąż, jaki cel miał biskup w
wysyłaniu kogoś takiego jak Lance. I jakim cudem zwrócił w ogóle uwagę na
kogoś tego pokroju, co on sam.
Poklepał wierzchowca po szyi. Zwierzę, czując obok swego pana, było już
spokojniejsze.
- Powiedz... - zaczął, ale wysłannik biskupa nie pozwolił mu dokończyć.
- Zabierajmy się stąd wreszcie - po raz pierwszy podniósł głos z irytacją. -
Jeszcze będzie czas, jeszcze porozmawiamy. Więcej nawet i dłużej, niż ci się
wydaje.
W jego oczach zabłysła chłodna ironia.
Claymore poczuł, że ma dość. Dość przeżyć jak na jeden dzień, dość koszmarnych
widoków. Dość wszystkiego. Chwycił Lance'a za habit na piersi, przyciągnął do
siebie.
- Powiedz mi teraz - wysyczał mu prosto w twarz. - Powiedz, bo wiesz więcej ode
mnie. Nie chcę być tylko jarmarczną laleczką, która tańczy, bo kuglarz trzyma za
patyk, wetknięty w lalczyną dupę. Powiesz albo idź w swoją stronę. Bo tak, to
nam razem nie po drodze...
Parsknął gniewnie, aż drobne kropelki śliny padły na twarz świeckiego brata.
Ten milczał chwilę. Nie opuścił wzroku, nie odepchnął Ramireza. Nawet nie otarł
twarzy.
- Laleczka, powiadasz - wycedził wreszcie. – Pacynka z patyczkiem w dupie.
Niezłe.
Nagłym ruchem chwycił za nadgarstek ręki trzymającej fałdy materiału. Ścisnął.
Palce Claymore'a rozwarły się same. Dopiero teraz Lance go odepchnął. I uśmiechnął
się tylko, tym razem szeroko i szczerze.
- No dobrze - powiedział. - Powiem ci coś, a potem posadzisz swój zadek w
siodle, bez ociągania. I ciesz się, że jeszcze nie masz w nim patyka.
W palcach Claymore wciąż czuł mrowienie. Rozcierał nadgarstek.
- Powiem ci, dlaczego ja tu jestem, pewnie cię to pocieszy - braciszek wykrzywił
chudą twarz. – Dokładnie z takich samych powodów, jak i ty. Ciekawość kiedyś
mnie zgubi.
Ramirez poczuł, jak odchodzi go złość. Roześmiał się.
- To powiedz jeszcze, jak jakiś biskup Wpadł na pomysł, żeby mnie w to wszystko
mieszać. Skąd...
- Proste, Claymore - Lance wpadł mu w słowo. - Macie wspólnych znajomych.
Ktoś cię przecie zarekomendował.
De Reno, pomyślał Claymore, a gdy tylko spojrzał w złośliwie zmrużone oczy
zrozumiał, że nie trafił za pierwszym razem. Odwrócił się, nagle zmieszany, by zyskać
na czasie, włożył nogę w strzemię, dźwignął się.
Z wysokości kulbaki widział, jak braciszek z trudem hamuje wesołość.
De Folville, pomyślał.
- Stary, pierdolony rzeźnik.
- Nie pytasz dlaczego?
- Bo jestem wystarczająco porąbany do tej roboty? - spytał kwaśno Claymore.
Wciąż spoglądał wprost przed siebie, w ciemny otwór bramy okraczonej
bliźniaczymi wieżyczkami.
- Jak zgadłeś? - uśmiechnął się. obłudnie Lance. – Nie martw się, o mnie biskup
mówi dokładnie to samo...
Urwał. Jego dłoń opadła na rękojeść korda za pasem.
- Ale o tobie, Claymore, nie wiedzieli chyba wszystkiego - syknął ze złością. -
Przyciągasz kłopoty.
Wtedy Ramirez też usłyszał. Bale mostu zadudniły, w tętent kopyt wmieszał się
ochrypły okrzyk.
- Mówiłem, żeby się stąd zabierać jak najszybciej - nie darował Lance.
* * *
Obaj jeźdźcy byli do siebie podobni. Tak bardzo, że Claymore ani przez chwilę nie
musiał się zastanawiać, kto zacz.
Bracia de Lisle.
Niestety, nie miał też wątpliwości, jakie są ich zamiary. Mimo to postanowił udawać
durnia. Choćby po to, by zyskać na czasie. Spostrzegł, że Lance cofnął dłoń z
rękojeści, stanął nawet tak, by przybyli nie dostrzegli od razu, że jest uzbrojony.
Pochylił głowę, można by go wziąć za pokornego braciszka, który nie śmie nawet
wzroku podnieść na jaśnie panów.
Claymore poczuł nagły przypływ nadziei. Może jeszcze uda się wykpić,
pomyślał, przecież, do wszystkich diabłów, nie mam na czole napisane kim jestem, i
co tu robię. A nawet jakbym miał, to oni i tak nie potrafią czytać, błysnęła myśl w
przypływie wisielczego humoru.
Starał się trzymać ręce z dala od pasa, w taki sposób, by je było widać. Nie chciał
prowokować, może wezmą go za miejscowego zbrojnego. I aż chciał się palnąć
w czoło, kiedy dotarło do niego, jak jest głupi. Przecież to bracia lady Olwyn. Musieli
tu bywać nie raz, znają sługi swej siostry. A raczej znali, przypomniał sobie wystającą
spod sterty potrzaskanych ław ogryzioną do czysta dłoń.
Jeden za drugim odrzucał kolejne pomysły na wydobycie się z opałów możliwie
najmniejszym kosztem. Wiem, błysnęła myśl, powiem, że jestem eskortą tego
klechy, powinni...
- Spierdalaj z siodła, Ramirez - ochrypły głos przerwał optymistyczne rozważania.
- Na ziemię, gnoju!
Bliższy z jeźdźców brutalnie szturchnął wierzchowca ostrogami. Zwierzę
chrapnęło, naparło na konia Walijczyka, który podrzucił łbem i począł się cofać.
- Spokojnie, Godfrey! - krzyknął drugi. Ten z kolei nie mógł zapanować nad
swoim, tańczącym w miejscu, zwierzęciem.
Starał się je uspokoić, ale teraz zwrócony był bokiem, co go wyraźnie
denerwowało, obawiał się stracić ofiarę z oczu. Także Lance, na pierwszy rzut oka
niegroźny, budził jego wyraźny niepokój. Claymore dostrzegł, jak jeździec zaciska
wargi ze złością, jak po policzkach spływają mu strużki potu, żłobiąc w pokrytej
kurzem twarzy brudne smugi.
Przeniósł wzrok na tego bliższego, starszego, ale widać bardziej zapalczywego.
Eric de Lisle, przemknęło mu przez głowę. Chyba jednak ten głupszy. Dobrze.
Pozwolił, by wierzchowiec kroczył do tyłu, miał tylko nadzieję, że zwierzę nie
potknie się na wyboistym bruku podwórca. Dwóch to jeszcze nie jest tak źle,
kalkulował, starając się jednocześnie sprawiać wrażenie przestraszonego i
ogłupiałego. Podejrzewał, że nieźle mu to wychodzi, naprawdę był zaskoczony i
zdezorientowany. Kiedy mówił staremu Hawesowi o możliwości, iż bracia lady
Olwyn opacznie ocenią jego intencje, nie brał tego poważnie, a raczej traktował jako
argument w negocjacjach. Teraz ledwie się powstrzymał, by nie splunąć ze złością.
Udało mu się wykrakać.
Eric de Lisle sapał chrapliwie, głośniej chyba nawet od swojego wierzchowca,
wciąż bezlitośnie kłutego ostrogami. Nie żałował ich też pewnie po drodze,
jabłkowitą, spienioną sierść znaczyły ciemne smugi. Claymore poczuł przypływ
irracjonalnej złości, tym bardziej bezsensownej zważywszy na to, co zamierzał zrobić
za chwilę. Dwóch to jeszcze nie jest tak źle, pomyślał raz jeszcze.
Wciąż się cofał. Chciał rozdzielić przeciwników, dać sobie więcej czasu i swobody
ruchu. Nie wiedział, czy może liczyć na Lance'a, choć braciszek kord nosił zapewne
nie tylko po to, by mu pas obciągał.
- Złaź, bo łeb rozwalę! - wysapał Eric.
Jego twarz poczerwieniała, kosmyki tłustych jasnych włosów lepiły się do czoła.
Był gruby i ciężki, co z satysfakcją zanotował Claymore. Pewnie jest nieruchawy,
pomyślał z nadzieją.
Godfrey niepokoił się coraz bardziej. Raz po raz rzucał wściekłe spojrzenia, to na
Claymore'a, to na brata. Udało mu się uspokoić swojego konia, widać traktował go
lepiej, zwierzę, choć pokryte pianą po wyczerpującym galopie, nie nosiło śladów
nadużywania ostróg.
- Spokojnie - krzyknął znów młodszy de Lisle. - A ty, złaź!
Jeszcze nie czas, żeby posłuchać, ocenił chłodno Claymore. Starszy brat był za
blisko. Ale napór zelżał, nie było wątpliwości co do tego, który z nich naprawdę
decyduje.
- Złaź, gnoju - warknął Eric z wściekłością. Najwyraźniej nie w smak mu
pokrzykiwanie brata. - Złaź i na kolana.
Brutalnie zdarł wodze swego wierzchowca. Zwierzę wspięło się, chwilę zatańczyło
na tylnych nogach. Eric chlasnął je otwartą dłonią między uszy.
- Powiesz, kto cię tu przysłał - krzyknął. - I tak wiemy, więc nie skłamiesz. A
potem cię obwiesimy. Złaź, bo zaraz w łeb zajadę!
Claymore wzruszył ramionami, przerzucając nogę nad łękiem siodła. Nie zamierzał
dyskutować, jeszcze nie teraz. Zanim dotknął stopami bruku, poczuł już w garści
rękojeść noża. Chłodne ostrze przylgnęło do nadgarstka.
Młodszy de Lisle był bystry. Dostrzegł luźno zwisającą rękę, chwilę wpatrywał się
w Claymore'a z niedowierzaniem. Przed momentem był jeszcze pewny siebie,
przekonany, że ofiara im nie ucieknie. Że nikt nie poważy się powstrzymać rodowej
zemsty. Żaden najmita za brudne pieniądze, które obiecał mu ojciec mordercy. Tym
większe było zaskoczenie.
Zareagował szybko. Jego dłoń wystrzeliła prosto do rękojeści przerzuconego przez
plecy miecza.
- Eric! -wrzasnął.
Błąd, pomyślał Claymore rzucając się do przodu, Zdążył jeszcze zauważyć, jak
oczy Erica robią się coraz większe, niemal wyłażą z orbit. I zaraz przestał je widzieć,
kiedy zanurkował pod końskim brzuchem. Wierzchowiec wspiął się z donośnym
chrapaniem, tuż obok głowy Ramireza błyszcząca podkowa przecięła powietrze.
Chrapanie zamieniło się w bolesny kwik, kiedy ostrze noża wbiło się po rękojeść w
bok zwierzęcia.
Claymore nie próbował uskakiwać. Ciął, jak mógł najszerzej. Poczuł jak na dłoń
chlusta mu ciepła, gęsta jucha. Zwinął się, przekoziołkował po bruku. Zapulsował
bólem bark, kiedy wbiły się weń sterczące kamienie. Za sobą usłyszał głuche
uderzenie i jeszcze jeden paskudny dźwięk, niezbyt głośny, ale przejmujący. Jakby
pod stopą pękła nagle spróchniała gałąź. Starszy de Lisle nie zdążył wyjąć stóp ze
strzemion, śmiertelnie zraniony rumak zwalił się wraz z nim.
- Eriiiiiic! - we wrzasku młodszego de Lisle brzmiała wściekłość i rozpacz.
Ramirez przetoczył się po bruku, chciał się poderwać, by stawić czoła
przeciwnikowi, który jeszcze pozostał. Niepotrzebnie.
Różaniec Lance'a świsnął tylko, ołowiane kulki nanizane na solidny rzemień z
trzaskiem uderzyły w wyciągniętą rękę trzymającą miecz. Siła uderzenia owinęła je
wokół nadgarstka, palce nieszczęsnego młodzieńca rozwarły się natychmiast i oręż
poszybował wysoko. Zanim jeszcze spadł, braciszek szarpnął, wrzask Godfreya, gdy
spadał z kulbaki, rozbrzmiewał już tylko strachem. Trwał krótko, ucichł zakończony
uderzeniem bezwładnego ciała o bruk.
Wierzchowiec Erika wciąż kwiczał. Unosił głowę, wielkie, migdałowe oko zaszło
mgłą bólu. Kopyta tylnych nóg, oplatanych wylewającymi się z rozchlastanego
brzucha wnętrznościami podrygiwały w bezładnych drgawkach.
Godfrey był przytomny. Nie mógł się jednak poruszyć. Lance klęczał nad nim,
wbijał mu w plecy kolano, wykręcał rękę. Drugą dłonią trzymał za włosy, brutalnie
zadzierając głowę w górę. De Lisle jęczał cicho. Z jęków można było wyłowić jedno
słowo.
- Eric...
- Zobacz, co z nim - rzucił Lance. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała wiele.
Claymore podniósł się, postękując. Kulał lekko, prócz barku stłukł sobie kolano.
I dałby wiele, żeby wreszcie ucichł szarpiący nerwy, bolesny koński kwik.
Powlókł się powoli, obszedł nieszczęsnego wierzchowca, ostrożnie, by nie podejść
pod młócące wciąż kopyta. Spoglądał chwilę.
Kiedy odwrócił się, był blady.
- Gotów - powiedział krótko. Lance skinął głową.
- Żyje jeszcze - dodał niepotrzebnie Claymore. – Ale kość mu sterczy ze spodni
jak...
Splunął, powstrzymując się przed obscenicznym porównaniem.
- Eric... - zajęczał Godfrey i z przekrwionych oczu pociekły mu łzy.
Claymore poczuł, jak miękną mu kolana. Z całej siły powstrzymywał chęć, by
usiąść na podwórcu. Nadeszła reakcja po walce, zaczynał się trząść.
- Puść go, Lance - wymamrotał po chwili.
Niech to szlag, pomyślał. Nie dali szansy wyjaśnić. Przecież nie będę bronił
mordercy, chociaż wynajął mnie jego ojciec. To wszystko było niepotrzebne.
Lance znów kiwnął głową z aprobatą. A potem puścił wykręconą rękę chłopaka,
pochylił się i objął jego szyję.
Szarpnął. Chrupnęło i głowa Godfreya de Lisle opadła bezwładnie. Świecki brat
począł odplątywać różaniec zamotany wokół nadgarstka zakrwawionej ręki.
Claymore przymknął oczy. Poczuł nagłą suchość w gardle. Właśnie dowiedział
się czegoś nowego o swoim towarzyszu. Następna myśl była jeszcze gorsza. Przecież
byli do siebie podobni. Nawet mówiono o nich to samo.
- Posprzątaj po sobie - głos Lance'a dobiegł go jak przez grubą ścianę mgły. -
Dobij to cholerne zwierzę.
- I I I -
- Niech to szlag...
W przekleństwie była tylko rezygnacja. Elsie przeszła już złość, bo i ile można się
dławić bezsilnością? Trzeba minimalizować straty.
Życie ją tego nauczyło. Raz jest się na wozie, raz pod wozem, normalna kolej
rzeczy. Co prawda niepokoiło ją mocno, że ostatnio stale jest pod wozem. Tym razem
nawet w sensie dosłownym.
Miało to nawet swoje dobre strony. Grube deski osłaniały nieco przed
zacinającym deszczem, zza litego, okutego rdzawą żelazną taśmą koła można było
wyglądać bezpiecznie na świat. Niestety, złe strony też były.
Siedziała w podejrzanej kałuży i miała już coraz mniej wątpliwości, że barwę nadają
wodzie głównie rozmoczone końskie pączki. Nasiąknięta wilgocią spódnica oklejała
gołe łydki, a z zadrapań spływały strumyczki krwi, blade i wodniste w kroplach
deszczu. Co gorsza, Elsie czuła też ciepło na policzku, kiedy już ustało nieco
bolesne pulsowanie.
Ostrożnie dotknęła twarzy i zaklęła znów, widząc na palcach lepką czerwień.
Pomyślała przede wszystkim o barwiczce. Kosztowała ładny grosz, a kupiec
przysięgał, że pochodzi prosto z zamorskich krajów. Zapewne w rzeczywistości
składała się głównie ze startej cegły, ale też pachniała ładnie. I długo trzymała się na
twarzy. Teraz się zmywa, pomyślała, a w mieszku zostało jej już niewiele. Elsie mogła
sobie ostatecznie darować czernienie brwi węgielkiem . Ale nie była już taka młoda,
by nie ukrywać zmarszczek.
Już niedługo, a będę mogła pracować tylko nocą, przemknęło jej przez głowę i
aż zgrzytnęła zębami. Zaczęła się gramolić spod wozu. Paznokcie zgrzytnęły na
żelazie, kiedy chwyciła za koło. Zabolało. Ból spowodował, że wróciła wściekłość.
- Oby ci jajca odpadły, sukinsynu - syknęła pod nosem, na wspomnienie tłustego
karczmarza z obleśną gębą, który wyrzucił ją z izby, na deszcz.
Dźwignęła się z trudem, otarła twarz. Splunęła, w plwocinie zabłysły
czerwienią nitki krwi.
Wciąż kręciło jej się w głowie. Rozejrzała się, jakby po raz pierwszy widziała
błotnisty zaułek na tyłach karczmy, pociemniałe od wilgoci ściany szop. Niestety, nie
był to bynajmniej pierwszy raz.
Kiedyś było inaczej. Ale lata biegły nieubłaganie. Aż nawet pieprzony karczmarz
zaczął się domagać zapłaty w brzęczącej monecie, nie w naturze. Skończyły się czasy,
kiedy klientów przyjmowała w karczemnej alkowie. Coraz częściej pozostawały
cuchnące zakamarki, a nawet wóz - czego jeszcze niedawno nikt by jej nie śmiał
zaproponować. Ale wciąż miała niezłe powodzenie.
Ale miała świadomość, że nie odłożyła wystarczająco, nawet nie na dostatnie życie,
ale zwykłe, spokojne. A też szansę na to, że w ogóle jeszcze odłoży, malały i malały...
Nieraz żałowała, że nie przystała do wesołego domku mateczki Annis. Zbytnia
pewność siebie okazała się błędem. Była najpiękniejszą dziewką, nie tylko na
podgrodziu. Nawet sam szeryf docenił, raczył zerżnąć nie raz i nie dwa razy, a i
pensów nie skąpił. Ale to było dawno. Tłumaczyła sobie, że dobry pan de Reno w
leciech się posunął i nijak mu za każdą dziewką ganiać, ale i zdawała sobie sprawę,
że prawda leży pośrodku. W najlepszym razie.
Mateczka Annis była wredną, mściwą jędzą. Teraz Elsie nie mogła już liczyć na
to, że przyjmie ją pod swój dach, zapewni ochronę, ciepły kąt i jadło nawet wtedy,
kiedy nikt nie skusi się na wdzięki. Nie po tym, kiedy raz odmówiła. Nawet więc nie
próbowała, reputacja pamiętliwej mateczki była znana, a z drugiej strony było przecież
tyle lepszych kandydatek.
Lepszych, bo młodszych. Elsie splunęła tylko. Coraz lepiej zdawała sobie sprawę.
Pocieszające było, iż w ślinie nie widać było już krwi. Kobieta, ostrożnie dotknęła
językiem rozciętego od wewnętrznej strony policzka. Na szczęście zęby się nie
ruszały.
Ruszyła powoli. Człapała ciężko, bez lekkości i gracji. Buciki z cienkiej, miękkiej
skórki przemokły, pociemniały. Elsie machinalnie starała się omijać kałuże i błocko,
unosiła rąbek uwalanej spódnicy, która lepiła się do ud i łydek. Klęła teraz cały
czas, wymrukiwała klątwy pod nosem. Tak to się musiało skończyć, myślała ponuro.
- Bodajby ci jajca odpadły - powtarzała co chwilę, jakby to właśnie karczmarz był
bezpośrednim sprawcą jej nieszczęść.
Była tylko zwykłą, starzejąca się dziwką. Nigdy by nie pomyślała, że jej życzenia
mogą się wkrótce spełnić. Gdyby wiedziała, pewnie nie zawahałaby się wcale, tłusty
sukinsyn zasłużył niewątpliwie na swój los.
Popatrzyła z nienawiścią na ślepą, szczytową ścianę karczmy, starej już i
przechylonej pod ciężarem lat, wrośniętej w ziemię. Nie mogła przebić wzrokiem
grubych, nadżartych przez próchno i czerwie belek, ale znakomicie wiedziała, co się
za nimi kryje. Ciepłe, mroczne wnętrze, rozjaśniane żarem węgli na wielkim kominie,
długie stoły i ławy. Nawet zaduch, który pamiętała tak dobrze, woń polewki i
grzanego piwa zmieszana ze smrodem przemoczonych, parujących skór kojarzył się
teraz tylko z przytulnością.
Wstrząsnęła się, jakby dopiero teraz zdjął ją przejmujący chłód. Po udach i po
grzbiecie ciekły strumyczki, wełna zdążyła przesiąknąć na wylot.
Wcześniej była zbyt wściekła, nie czuła zacinającego deszczu, który wkrótce miał
przeobrazić się w prawdziwą ulewę. Snuła się po pustych, wymarłych uliczkach. Nie
śmiała zajrzeć do innych oberży, niepisane prawa zabraniały tego srodze, a za
naruszenie ich dziwki bijały dotkliwie. Wróciła w końcu tam, skąd wyszła. Do zaułka
na tyłach karczmy. To wciąż był jej teren.
Gdy z wieży opactwa St. Mary's rozbrzmiały dzwony na nieszpory, była już
zdesperowana. Tak bardzo, że opuściła ją zwykła ostrożność...
- Hej, panienko! - Ochrypły okrzyk przywrócił ją do rzeczywistości. W głosie
było coś, co spowodowało, że zadrżała. Nie czuła już cieknących po plecach
zimnych strużek, to nagły chłód gdzieś głęboko w trzewiach sprawił, że skurczyła się
jak uderzona. A jednocześnie pojawiła się nadzieja. Może ten paskudny, deszczowy
dzień nie będzie do końca stracony. Odwróciła się powoli, przywołując na ściągniętą
twarz profesjonalny uśmiech. Klęła w duchu ulewę i rozmazaną na policzkach
barwiczkę.
To szlachcic, pomyślała, zanim jeszcze przyjrzała się bliżej nieznajomemu. Nagle
rozbudzona nadzieja podsuwała obrazy bogatego pana, który nie poskąpi pensów.
Może nawet zabierze do karczmy, by swym chuciom folgować w sposób bardziej
przystojny dla ludzi jego stanu. Nie na stojąco na deszczu, w plugawym zaułku
cuchnącym końskim łajnem i zgniłymi resztkami kapusty.
- Jak ci się wiedzie, panienko? - Głos zabrzmiał już ciszej, kiedy nieznajomy się
zbliżył. Elsie wciąż nie widziała jego twarzy, rysy skrywał cień kaptura, nasuniętego
nisko na czoło. W tym cieniu dostrzegła ulotny błysk i uśmiech zamarł jej na
chwilę na twarzy.
Zdawało jej się, że ukryte w mroku oczy błysnęły czerwienią.
A co mi tam, pomyślała, choć dreszcz przebiegł jej po mokrych plecach. Dałabym
samemu diabłu byle tylko zapłacił. Byle coś zarobić, nie tylko po łbie. Wrócić do
izdebki na stryszku, zakopać się w skórach.
- Jak mi się wiedzie, panie? - spytała, znów uśmiechając się, w swym mniemaniu
zalotnie. Zamrugała szybko, miała piękne, długie rzęsy. Wiedziała, że chłopów to
kręci, nawet jeśli ulewa zmyła już czernidło z węgla drzewnego.
- Spytałem przecież. - Mężczyzna podszedł bliżej. Stanął przed nią, przez
chwilę miała wrażenie, że specjalnie tak, by nie mogła uciekać. Był rosły, nie
widziała jego dłoni skrytych w fałdach opończy, ale była dziwnie
pewna, że już nie pozwoli jej odejść. Mogła tylko stać, opierać się o belki.
Uświadomiła sobie, że słyszy jego oddech. Głośny i chrapliwy. Może taki napalony,
pomyślała bez przekonania.
- Mów, dziewko - w glosie nie było nacisku. Ale w tym spokojnym tonie
wyczuła bardziej niż usłyszała twardą nutkę groźby.
Jak mi się wiedzie?, pomyślała w budzącym się popłochu. Jak kurwie w deszcz...
Omal nie powiedziała tego na głos, powstrzymała się w ostatniej chwili. Coś
zmusiło ją, by powiedzieć prawdę.
- Bywało lepiej, panie...
Opuściła głowę, mokry warkocz zwisł ciężko. Nagle zorientowała się, że płacze.
Ciepłe łzy mieszały się z zimnym deszczem, spływały po policzkach. Ależ ja, kurwa,
wyglądam, uświadomiła sobie z nagłym ukłuciem wstydu. Stara, mokra, w dodatku
rozmazana. A ten to jakiś zboczeniec, że chce spojrzeć na takie pomiotło. Toż
dziewek pełno, młodych, cycatych. Nie takich, którym klienci zamiast zapłacić dają
po łbie. Musi stary dziad albo szpetny jakiś, co uczciwej dziewce boi się gęby
paskudnej pokazać.
Wyprostowała się. A co mi tam, pomyślała. Dam nawet samemu diabłu. Byle już
więcej nie oglądać tego pierdolonego zaułka.
Nie bacząc na deszcz nieznajomy odrzucił kaptur w twarzy. Elsie aż syknęła,
zaskoczona.
Nie był wcale stary. Młody, przystojny, czarnowłosy. W twarzy o barwie
kredowych klifów czarne oczy błyszczały jak w gorączce.
Dziewka znów poczuła lodowaty chłód. Ale podświadomie rejestrowała szczegóły.
Ciężki, złoty pierścień na palcu dłoni równie bladej jak twarz. Rękojeść o dziwnym
kształcie wystająca znad ramienia. Nie znała się na broni, ale takiej jeszcze nie
widziała. Drobne kropelki lśniące na czole. Nie wiedzieć skąd była pewna, że to nie
deszcz, tylko pot. Nawet wąskie wargi były sine, prawie szarawe.
- I będzie lepiej, dziecko - dziwny człek pozbawiony barw, cały w tonacjach bieli,
szarości i czerni, za wyjątkiem żółtego połysku pierścienia, uśmiechnął się
niespodziewanie. - Będzie lepiej, obiecuję ci.
- Dziękuję, panie - wyjąkała i skłoniła głowę. Będzie, powtarzała sobie w myśli jak
litanię, czując łomot tętna w skroniach. Będzie na pewno, ten panicz nie będzie
chędożył od tyłu niczym to chamisko, cuchnące piwskiem i zepsutymi zębami.
Chamisko, które śliniło się i sapało, szturchając ją nieporadnie, jakby całe życie nie
trafiło mu się nic poza własnymi owieczkami. Elsie kręciła tyłkiem, pojękiwała,
kiedy sapanie zaczęło przyspieszać, szykowała się już do głośniejszych okrzyków,
klienci to lubili. Wreszcie cham zakwiczał jak dorzynana świnia, a dziewczyna
poczuła, jak po udach pociekło jej ciepłe nasienie. I wtedy ten bydlak zamiast
pogładzić brudnym łapskiem po policzku, wysupłać z sakiewki garść miedziaków
po prostu plugawię zarechotał i walnął ją kułakiem w skroń.
Kiedy sprzed oczu zniknęły czerwone i czarne plamy, kiedy ocucił ją chłód,
siedziała pod wozem. Głowa pulsowała, tępy ból promieniował od dołu krzyża. Widać
cham i kopniaka nie pożałował.
Elsie podrzuciła głowę, spojrzała prosto w czarne, pałające gorączką oczy.
Uśmiechnęła się.
Teraz będzie inaczej. Była tego dziwnie pewna. Czarne źrenice nieznajomego
panicza przyciągały ją, nie mogła już odwrócić wzroku. Będzie inaczej.
Już nigdy nie zobaczę tego parszywego miejsca. Pójdę z nim, tak, na pewno z nim.
Zabierze mnie stąd, przecież nie raz się zdarzało, że i królewicz zakochał się w dziwce.
Nie tylko w bajkach. Dziś zdarzyło się mnie.
Pasmo mokrych czarnych włosów przylgnęło do policzka. Drobne kropelki lśniły
na nich srebrem niczym delikatna siwizna. Młodzieniec wyciągnął rękę, dotknął
policzka umazanego krwią zmieszaną z barwiczką. Pogładził delikatnie opuszkami i
cofnął gwałtownie rękę.
Przyglądał się przez chwilę, jak z palców spływają wraz z deszczem różowe
kropelki.
Zadrżał. Zadrżeli oboje.
- Klęknij - powiedział ochryple. Począł niezdarnie rozsupływać pod szyją rzemień
opończy. Spieszył się.
Elsie posłuchała.
* * *
Wierzchowiec Godfreya był narowisty. Wielkie, bojowe bydlę, warte dobrą wieś,
widać rodzinie de Lisle nieźle się powodziło. Wcale nie było znać po zwierzęciu, że
poprzedni właściciel gnał do zamku na złamanie karku. Jakby miał się do czego
spieszyć, pomyślał mętnie Claymore, po własną śmierć.
Lance szybko poskromił rumaka, choć ten chrapał i wspinał się, kiedy świecki
braciszek zbliżył się do niego po raz pierwszy. Wydawało się, że jak każdy dobrze
wyszkolony bojowy koń nie odejdzie od ciała swego pana, że rozniesie na wielkich
kopytach każdego, kto ośmieli się zbliżyć.
Ale Lance, choć szczupłej i mizernej postury poradził sobie szybko. Nie zwracał
uwagi na przekrwione ślepia, na wyszczerzone żółte zębiska, które błyskały matowo,
kiedy zwierzą podrzucało łeb. Poradził sobie po swojemu. Żadnego uspokajającego
przemawiania, żadnego poklepywania po szyi. Lance nie bacząc na ostrzegawczy
okrzyk Claymore'a zręcznie uchylił się przed złośliwym ugryzieniem, aż końskie zęby
szczęknęły tylko, zamiast zacisnąć się i zgruchotać mu ramię, po czym chwycił
zwisające wodze, szarpnął brutalnie. I drugą dłonią zwiniętą w kułak gruchnął
rozszalałe zwierzę prosto w nozdrza.
Ramirez tylko przymknął powieki, oczekując wściekłego kwiku i łomotu
padającego na bruk ciała mnicha. Kiedy je otworzył, Lance siedział już w siodle.
Rumak stał spokojnie, tylko jego oczy wciąż połyskiwały złością.
Gnali teraz gościńcem, koń Claymore'a chrapał z wysiłku. Świecki brat pochylił się
nad szyją zdobycznego wierzchowca, który biegł równym kłusem. Posłuszny pod
swoim nowym panem.
Odsądzili się daleko od zamku, który zniknął już dawno za zakrętami gościńca.
Walijczyk nawet nie wiedział, ile ich minęli. Klął pod nosem, cicho i nieustannie,
czasem głośniej, kiedy jego koń przesadzał wykroty i wymyte przez deszcz głębokie
bruzdy w trakcie. Już pojmował, w co się wplątał, i zastanawiał ponuro, jak wybrnąć.
Jak na razie nie miał pomysłu.
Po bokach traktu kończyły się uprawne pola i pastwiska. Wjeżdżali pomiędzy
ugory, od dawna nie tknięte lemieszem, zarośnięte chwastem i burzanem. Niektóre
z nich porastały całkiem już spore brzózki-samosiejki, przysadziste krzaki tarniny i
młode sosenki. Kamienne murki oddzielające pola były zrujnowane, pozostały po nich
tylko kopczyki kamieni, porośnięte zielonym mchem. W mostkach nad strumykami
pomiędzy omszałymi, popróchniałymi balami ziały szerokie szczerby. Tymczasem
Lance, który wysforował się naprzód, nawet nie próbował powstrzymać konia, choć
trochę zwolnić biegu.
Claymore otrząsnął się już na tyle, że zaczął się niepokoić. A złość na niechcianego
towarzysza poczęła ustępować miejsca złości na siebie samego.
To nie była droga do miasta. Lance prowadził w zupełnie innym kierunku,
zapuszczali się właśnie w dzikie, spustoszone wieloletnią rebelią obrzeża przeklętej
puszczy Sherwood. Napotkają tu tylko zrujnowane wioski, wrośnięte w ziemię zręby
spalonych chat i rozwalone cembrowiny studni.
Wojna skończyła się przed laty. Krwawy Wieprz przystał do szeryfa, banici poszli w
rozsypkę, zostali wybici lub sami powymierali, kiedy na darmo było szukać oparcia w
spalonych do cna wioskach. Nikt jednak nie kwapił się do osiedlania na rubieżach
przeklętego lasu. Rebelia dobiegła końca, klątwa pozostała.
- Lance! - wrzasnął Claymore.
Świecki brat nawet się nie obejrzał, zamiast tego stuknął zdobycznego rumaka
piętami po bokach, przynaglając do szybszego kłusa. Claymore chciał głośno zakląć i
tylko przygryzł sobie język, gdy jego koń przesadzał właśnie spory krzak, który
wyrósł na środku nieuczęszczanego od dawna gościńca.
Poczekaj, skurwysynu, pomyślał bez nijakiego szacunku dla mnicha, nieważne,
świeckiego brata, ale przecież w habicie. I splunął, celnie trafiając własnego
wierzchowca między uszy.
Będzie musiał zwolnić, myślał widząc coraz częściej zarośla wpełzające z poboczy
na trakt, pieniące się pomiędzy wrośniętymi w ziemię kamieniami. Aż
uśmiechnął się pod nosem. Poczekaj, powtórzył w myśli. Teraz ja cię zaskoczę.
Nie musiał czekać długo.
Gościniec omijał niewielki wzgórek i skręcał u jego podnóża. Kiedyś, gdy jeszcze
turkotały tędy wozy wyładowane ziarnem i owczą strzyżą, ludzie troszczyli się o
stan drogi, ale już od lat nikt tędy nie jeździł i teraz wiodła donikąd. I nikomu nie
przeszkadzały spoczywające w poprzek olszyny, którym deszcze podmyły korzenie, a
jesienne wiatry dokończyły dzieła, zwalając drzewa w splątany stos. Zbyt szeroki,
by go przeskoczyć.
Ciężki bojowy koń zarżał. Lance brutalnie zdarł wodze, zorientował się, że
zwalisko można tylko objechać,
I to od strony koron. Zbocze, z którego zwaliły się drzewa, jaśniało piaskiem,
było teraz bardziej urwiskiem niż łagodnym wzgórkiem. Zaś łąka po drugiej
stronie, porośnięta turzycą i sitowiem, wyglądała na podmokłą.
Claymore odetchnął głęboko. Wiedział, że złość jest złym doradcą. Trzeba
załatwić sprawę spokojnie.
Zajechał z tyłu, powoli. Świecki braciszek nawet nie odwrócił głowy, spoglądał na
łąkę. Pewnie zastanawia się, czy konie nie zelgną w tej młace, pomyślał Claymore.
Podjechał bliżej, wyciągnął rękę, by chwycić za uzdę konia, który jeszcze niedawno
należał do nieszczęsnego Godfreya. Powstrzymał go cichy głos.
- Nawet o tym nie myśl, Ramirez.
Lance nawet nie odwrócił głowy. W jego słowach nie było złośliwości, tylko
znużenie. I coś na kształt politowania.
Claymore sapnął, wciąż jeszcze nie zamierzał rezygnować. Ale zamarł, kiedy
świecki brat uniósł wolną rękę, i pokazał szczupłą dłoń oplecioną paciorkami różańca.
Wolny koniec, zakończony niewielkim krucyfiksem kołysał się, zataczając nieznaczne
kręgi.
Może Lance tylko się modlił, być może posądzenie, iż za chwilę ołowiane koraliki
spadną Ramirezowi na nadgarstek, oplotą go druzgocząc kości było niesprawiedliwe.
Jednak Claymore uznał, że lepiej będzie nie zakłócać bratu medytacji.
Opuścił rękę, dla pewności odjechał nieco w bok. Jego koń chrapał ciężko, daleko
było mu do wytrzymałości wielkiego bojowego bydlęcia.
- Lance, kurwa mać - odezwał się w końcu Ramirez, już nie ze złością, a z
rezygnacją. - Co ja ci takiego zrobiłem?
Świecki brat odwrócił się wreszcie. Jego twarz była tylko plamą jaśniejącą w
zapadającym wzroku. Milczał.
- Mam przesrane - ciągnął z desperacją Claymore. - Rodzina de Lisle to nie tylko
tych dwóch nieszczęsnych idiotów. To ród wielki i skoligacony. Mogliśmy się z
tego wyplątać. Oberwali od nas, przecież nie chwaliliby się, że dostali łomot od
mnicha i kogoś takiego jak ja, nawet nie szlachcica... - Urwał. Przetarł czoło nagle
zroszone potem.
- Co ja pierdolę... - mruknął. - I tak przesrane, Eric wykrwawił się jak zarzynany
wieprz. Miał pecha, spaśny sukinsyn. Ale i tak, po co zabiłeś Godfreya? Musiałeś mu
łeb ukręcić? I wiesz, mam paskudne podejrzenia.
Podjechał do Lance'a i spojrzał mu prosto w bladoniebieskie oczy.
- Spaliłeś mosty. Mam takie paskudne podejrzenie, mniszku. Zabiłeś go, żeby
nie można było już nic odkręcić. Bo to i tak będzie na mnie, nikt nie uwierzy, że
brat, nawet świecki, taka pokorna chudzina jak ty, mógł kogokolwiek zabić. O nie, to
Claymore Ramirez, człowiek do wynajęcia, jest winien. I teraz, kurwa, będę miał
szczęście, jak mnie tylko powieszą!
Lance wciąż milczał. W końcu jego wąskie wargi wykrzywiły się w uśmiechu.
- Słuszne - powiedział.
Claymore'a zatkało. Nie załapał w pierwszej chwili.
- Co: słuszne? - sapnął.
Świecki brat pokiwał z politowaniem głową.
- Podejrzenie. Słuszne albo też paskudne, jak raczyłeś zauważyć.
Za późno było na przekleństwa. Zostałem wrobiony, zrozumiał Walijczyk.
Wypuścił ze świstem powietrze.
- Co ty nie powiesz? - spytał z przekąsem. - To może powiesz mi jeszcze
dlaczego.
W oczach mnicha błysnęło zniecierpliwienie.
- Przecież wiesz - rzucił sucho. - Mówiłem ci, durniu. Jesteś mi potrzebny. Masz
coś, czego nie mam.
Ciekawe co?, zastanowił się Ramirez niewesoło. Na pewno nie świra, obaj jesteśmy
równo porąbani. A ty w dodatku jesteś wrednym, zdradliwym sukinsynem. Jestem ci
potrzebny, powiadasz? Czyli tak naprawdę komu?
- Nie zastanawiaj się za wiele - Lance, jakby słysząc jego myśli, przerwał je
beznamiętnie. - Jedziemy dalej, już niedaleko. Aha, i słuchaj mnie, to może
wyjdziesz z tego cało.
Claymore przytaknął skinieniem głowy. Istotnie, sam nie miał żadnych szans
wyplątać się z tego bez szwanku, zdawał sobie sprawę. Ale też poprzysiągł sobie,
dokładnie w tej chwili, że kiedyś przyjdzie taki czas, kiedy Lance akurat nie będzie
się modlił. Kiedy będzie już po wszystkim.
Jeśli kiedykolwiek będzie po wszystkim, napłynęła niewesoła myśl. I zaraz druga.
O co w tym wszystkim, kurwa, chodzi?
Kopyta bojowego konia grzęzły w miękkim błocie, kiedy Lance zjechał z traktu.
Claymore chwilę stał, po czym stuknął konia piętami. Ruszył za mnichem.
- Hej, Lance! - krzyknął jeszcze. - Dokąd właściwie jedziemy? Przecież tu nie ma
nic. Tylko ugory i ruiny.
Świecki brat nie odpowiedział. Nie odwrócił się nawet.
* * *
- Trzeba było powiedzieć, że o to ci właśnie chodzi. Lance się nie odezwał.
Rozdmuchiwał drobiny żaru tlącej się hubki. W słabym blasku było widać tylko
wydęte cienkie wargi.
- Ech, mogłem się spodziewać... - mruknął Claymore.
- Jednak jesteś świrem - stwierdził.
Na tle nieco jaśniejszego nieba ciemniała zrujnowana więźba dachowa chałupy.
Na wpół zwęglone krokwie i łaty wyglądały niczym żebra martwego smoka. Duża
wioska, pomyślał Ramirez, kiedyś była duża. I ludna. Pozostały jeszcze rozwalające
się ściany z grubych bali, gdzieniegdzie niestrawione pożarem. Ale opłotki dawno
zarosły, musieli przedzierać się przez krzaki ostrożnie, by nie trafić na tkwiące jeszcze
w ziemi, spróchniałe kołki. Obórki i chlewiki, postawione z cienkich desek i żerdzi
rozsypały się już dawno.
- Na cholerę tu przyjechaliśmy? - ciskał się Walijczyk.
- Jeśli już nie chciałeś do miasta, to mogliśmy się zatrzymać w byle wiosce.
Zgrzytnął zębami.
- Nie, nie w byle wiosce. To jest byle wioska. Jeśli nie zauważyłeś, to spalona
przed laty. Nieważne, przez zbrojnych szeryfa, czy przez banitów Wieprza.
Pieprzony wygwizdów, w którym po krzakach walają się pewnie kości.
Lance przestał dmuchać. Ostrożnie podkładał cienkie strużyny na żarzącą się
hubkę. Zamigotały pierwsze niepewne płomyczki.
- Mogliśmy spać na stryszku w stajni, na sianie, a nie na tych pieprzonych
kamieniach...
Ramirez kopnął pierwszy z brzegu wapienny złom z rozsypującej się
cembrowiny studni. Trafił, kamień wpadł w ciemną otchłań, ale nie usłyszeli plusku,
tylko głuchy łomot. Studnia też dawno wyschła.
- Napić się piwa. Nawet tych szczyn, które kmiecie warzą. Zjeść, kurwa, coś...
W dłoniach Lance'a trzasnęła sucha gałązka, potem druga. Pełgające płomyczki
przeżarły wysuszone drewno, wystrzeliły wyżej. Chwiejny krąg blasku poszerzył się,
wydobył z mroku twarz mnicha. Uśmiechał się złośliwie.
- I czego się cieszysz? - W głosie Claymore'a zabrzmiała gorycz i rezygnacja.
Brakowało mu sił na porządną złość. - Może raczysz mi powiedzieć, dlaczego
przyjechaliśmy właśnie tutaj, do tej pieprzonej trupiarni?
Świecki brat powstał. Podrzucił ostatnią gałązkę do ognia, otarł dłonie o habit.
- Bo to trupiarnia, Claymore - powiedział sucho, spoglądając Walijczykowi prosto
w oczy. - Żywego ducha dokoła, za to martwych ile chcesz.
Wskazał na coś na skraju świetlnego kręgu, co Ramirez w pierwszym momencie
uznał za okrągły, omszały kamień. Dopiero po chwili dotarło do niego, że spogląda
na ludzką czaszkę, wrośniętą do połowy w ziemię i mech.
- To, co chcemy zrobić, Claymore, lepiej czynić z dala od ludzi.
Coś było takiego w głosie mnicha, że Walijczyka przeszedł dreszcz, zanim sobie
uświadomił, co w istocie usłyszał. W głosie Lance'a po raz pierwszy zadrgał lęk.
- Idź, nazbieraj jeszcze drewna - dodał świecki brat. - To będzie długa noc.
* * *
Świt wstawał zimny, srebrny od rosy i mgieł. Wilgoć przyciemniła rozsypane,
zmurszałe belki, lśniła na końskiej sierści. Drobne paciorki kropelek, nawleczone na
nitki pajęczyn połyskiwały niczym klejnoty. Gdzieś niedaleko załopotały skrzydła,
zaszumiały liście i gałęzie. Ochryple wrzasnął pierwszy, poranny ptak.
Ramirez usiadł ciężko, oburącz ścisnął skronie. Głowa ciążyła jak ołów, myśli z
trudem przebijały się przez spowijającą umysł gęstą, lepką mgłę. W pierwszej chwili
nie wiedział, gdzie jest, skąd się tu wziął. Słabe światło poranka raziło oczy, zanim się
zdążył rozejrzeć musiał zacisnąć powieki. Świadomość wracała powoli.
Stary szlachcic. Krew na pobielanych ścianach. Eric de Lisle wyje jak pies z
przetrąconym krzyżem, biała, skrwawiona kość sterczy z rozdartych skórzanych
spodni. Jasna krew tryska łukiem, rozlewa się na bruku, drobne kropelki rozpryskują
się, łączą w strumyki.
Rozszerzone rozpaczą oczy Godfreya. Źrenice uciekają do góry, tańczą, kiedy z
głuchym chrupnięciem pękają kręgi.
Claymore zacisnął szczęki, aż naruszony w niedawnej bójce ząb zapulsował bólem.
Ten ból otrzeźwił go nieco. Wciąż nie otwierał oczu, kiedy spróbował wstać. Udało się,
zachwiał się, ale nie upadł. Nogi miał miękkie w kolanach. Powoli wracała pamięć.
Najświeższe wspomnienia. Wtedy Claymore znów poczuł, że koniecznie musi usiąść,
i zanim skończył tę myśl, już ciężko gruchnął tyłkiem o ziemię. Tym razem nawet
nie poczuł bólu.
Lance, pomyślał. Zmusił się do rozchylenia powiek, mimo iż światło wbijało się
pod czaszkę niczym ostrze sztyletu.
Początkowo widział tylko rozmazane plamy. Po chwili z trudem zogniskował
wzrok. Krąg wydeptanej trawy, popiół wygasłego ogniska. Derka, ciśnięta niedbale. I
obok niej brunatna plama habitu.
Claymore przyczołgał się do nieruchomej postaci. Widział już lepiej, świecki brat
leżał na wznak, nieruchomo. Zwykłą u niego bladość twarzy podkreślały głębokie
cienie pod oczyma, które, przymknięte, jakby zapadły się w głąb czaszki. Splecione na
piersi dłonie zdawały się kruche jak u nieboszczyka w krypcie, białe i wręcz
przejrzyste niczym żyłkowany sino marmur.
Pamiętaj, jeśli ockniesz się pierwszy... w skołatanym umyśle Walijczyka wróciło
echem wspomnienie słów. Jeśli ockniesz się pierwszy, nic nie rób, poczekaj. Nie
dotykaj mnie nawet.
Lance powtarzał to kilkakrotnie, z naciskiem, zanim... Nie chciał sobie
przypominać, jeszcze nie teraz, jeszcze będzie czas. Odganiał natrętne strzępy
obrazów, które układały się w to, co przeżył zaledwie wczoraj, tu, w ruinach
spustoszonej przed laty wioski. W ruinach, które tchnęły chłodem śmierci i
zapomnienia. Jeszcze nie teraz. Jeszcze będzie czas. Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć
splecionych dłoni mnicha, przygotował się, że poczuje zimno, a może nawet
szczupłe palce z wyraźnie widocznymi stawami rozsypią się pod dotknięciem. W
ostatniej chwili się powstrzymał. Nie •dotykaj! Mnich powtarzał to po wielokroć,
chciał widać, by jego słowa zapadły Claymore'owi głęboko w pamięć. Z początku
jakby mimochodem, jakby nie było to nic specjalnie ważnego, potem coraz bardziej
natarczywie, w miarę jak Ramirez, powodowany ciekawością, uśmiechał się tylko
wymijająco. Tak, uświadomił sobie teraz Claymore, to była ciekawość, a poza tym
złośliwość. Po raz pierwszy zauważył, że świeckiemu bratu na czymś zależy, że stara
się skłonić do czegoś, czego nie może nakazać.
Uśmiechnął się. I zaraz uśmiech spełzł z jego twarzy. Przypomniał sobie, co w
końcu powiedział doprowadzony do ostateczności Lance.
Uważaj. Bo nie wiadomo, kogo obudzisz. Albo co obudzisz.
Claymore przełknął głośno ślinę. Jego wyciągnięta wciąż dłoń drżała. A potem
zamknął oczy i zacisnął palce na splecionych dłoniach mnicha.
Przez nieskończenie długą chwilę nie czuł nic. Ani spodziewanego zimna, ani
trupiej kruchości.
- Wiedziałem, durniu, że nie wytrzymasz - usłyszał wreszcie, zanim nawet poczuł
najlżejsze drgnienie. Skrzywił się tylko i spojrzał.
Lance wpatrywał mu się w twarz szeroko otwartymi oczyma. Zapewne nie widział
jeszcze wiele, jego wzrok wciąż był mętny i przymglony, w kącikach pod
powiekami wzbierały łzy. Ale uśmiechał się, po raz pierwszy chyba szczerze, nie
tylko ironicznym skrzywieniem bladych, bezkrwistych warg.
Claymore odwzajemnił uśmiech. A potem pociemniało mu w oczach i znów
ciężko klapnął na tyłek.
* * *
Pod grubą warstwą popiołu tlił się jeszcze żar. Wystarczyło odgrzebać, dorzucić
garść suchej trawy, kilka cienkich gałązek, by wśród niebieskawego dymu znów
zatańczyły płomyki. Było już całkiem widno, poranek wstawał pochmurny, lecz jasny.
Żaden z nich się nie odzywał. Widać obaj musieli się pozbierać, dojść do siebie po
przeżyciach długiej nocy.
Przeżyciach? Claymore zacisnął zęby. Nie mógł doświadczyć tego wszystkiego, co
zobaczył, co pojął, a czego strzępy kołatały się pod czaszką, napierały zewsząd,
układały w ciągi obrazów i zdarzeń. To niemożliwe, pomyślał. Nie można tego
przeżyć i pozostać sobą.
Wyciągnął przed siebie dłoń, zacisnął ją w pięść, aż do bólu, kiedy paznokcie wpiły
się w ciało. To wciąż ja, powtórzył z uporem. To były tylko majaki. Powtarzał to sobie
cały czas, jak litanię, nawet wtedy, kiedy rozprostował dłoń i w jej wnętrzu ujrzał
głęboko odciśnięte ślady. Te świeże i te starsze. Wczoraj jeszcze ich nie było. Lance,
zgarbiony w kucki jak chudy, nastroszony ptak, grzebał patykiem w ognisku. Jego
rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej, wyglądał na ozdrowieńca po długiej, ciężkiej
chorobie. Poruszał wargami, jakby się modlił. Może istotnie się modli, pomyślał
Claymore, kiedy dostrzegł, że świecki braciszek przesuwa w palcach paciorki swojego
różańca. Może się modli, a może tylko zamyśla, komu tym różańcem przypieprzyć.
Roześmiał się. Pochylone plecy mnicha drgnęły, ale Lance nie odwrócił głowy.
Śmiech Claymore'a urwał się nagle. Walijczyk nie był jeszcze gotów, by wrócić do
koszmarów, by przypomnieć je sobie dokładnie, zanalizować. Ale wiedział, że były
ważne, i wiedział też, że przyniosły rozwiązanie. Przyniosły pewność.
Popatrzył znów na zgarbionego, pogrążonego w rozmyślaniach mnicha.
Uśmiechnął się, tym razem bezgłośnie. Mylisz się, Lance, myliłeś się od początku. Ale
w jednym miałeś rację, jestem ci potrzebny. Bo tylko świr może złapać świra.
Omal nie wypowiedział tych słów na głos. I aż się zdziwił, kiedy pojął, że straciły
swój szyderczy wydźwięk. Wszyscy jesteśmy porąbani, pomyślał. Ty, Lance, też, i ja.
I on. Jedyna różnica między nami jest taka, że umiemy zapanować nad swymi
demonami. Nie odwrotnie.
I uświadomił sobie jeszcze jedno, zerkając spod oka na zgarbioną, chudą postać, na
ostry profil. Nie miał już żalu do Lance'a. Świecki brat nie był już kimś, kto wrobił
najemnego zabójcę, wykorzystał jego naiwność i ciekawość, a może nawet chciwość
dla własnych, niepojętych celów. Claymore zrozumiał, że są towarzyszami.
- W imię, kurwa, zasad... - mruknął. Sam nie wiedział, skąd przyszło mu to do
głowy.
Lance odwrócił się. Długo spoglądał ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Wreszcie
skinął głową.
- Tak - odparł wreszcie. - I w imię litości. A także takiej bzdury, jaką jest
pierdolona sprawiedliwość.
Ramirez uśmiechnął się złośliwie. Owszem, przyjacielu. Ale jeśli chodzi o sedno
sprawy, to się srodze mylisz.
* * *
Lance może się i mylił. Ale Claymore musiał przyznać, że bez niego nigdy by
owego sedna nawet nie ujrzał. Nie sam i nie bez pomocy.
- Nie ciskaj się tak, Ramirez, nic ci z tego nie przyjdzie, jak już zapewne zdążyłeś
pojąć - głos nie był suchy i beznamiętny, wręcz ociekał ironią. - Wpadłeś po uszy,
domyślasz się zapewne, w co. Siedzisz w dole kloacznym i tylko gęba jeszcze
wystaje ponad gówno. Uważaj, wystarczy, że cię popchnę, i się zachłyśniesz.
Claymore skrzywił się. W pierwszej chwili wydawało mu się, że mnich powtarza
znów to samo, co zdążył powiedzieć wczorajszej nocy. Ale nie. Lance odwrócił się,
znów zgarbił nad ogniskiem, zgiął chude plecy i objął kolana rękoma. To tylko
wyobraźnia płata figle, zrozumiał Walijczyk. To tylko wspomnienie, sugestywne jak
rzeczywistość. Potrząsnął głową. Ciągle nie mógł się pozbyć szumu w uszach, myśli
nadal płynęły ospale.
Postanowił wziąć przykład z Lance'a. Podświadomie czuł, że nie siedzą bezczynnie
bez powodu, choć wczoraj zaledwie wydawało się, że nie ma ni chwili do stracenia, a
przynajmniej świecki brat tak uważa. Że należy gnać przed siebie, im szybciej tym
lepiej, zanim stanie się...
Właśnie, pomyślał Ramirez. Stanie się. Wciąż miał wrażenie, że czas się kurczy, że
zbliża się coś złego. Ktoś umrze. Może właśnie umiera. A może już umarł.
Sam się dziwił. Widział niejedną śmierć, niejedną sam zadał. Umiał odbierać życie
bez refleksji i bez złości. Taka praca, potrafił nawet powiedzieć. A teraz czuł, jak coś
nadchodzi, świadomość, że jeśli niczego nie zrobi...
- Wreszcie zrozumiałeś - odezwał się nagle Lance. Jakby śledził myśli
Walijczyka, jakby znał te najtajniejsze. Ten uświadomił sobie, że może i zna. Kto
wie, co jeszcze zdarzyło się tej dziwnej nocy.
- Już wiesz, że możesz czemuś zapobiec. Wiedziałeś od dawna.
Claymore skinął głową, choć mnich nie odwrócił się nawet.
- Wiem - odparł po prostu. - A teraz z tym się pogodziłem. I zrobię, co
powinienem zrobić, bo tylko ja mogę.
Roześmiał się gorzko.
- Tylko świr może złapać świra, co, Lance? O to chodzi. Tym razem to mnich
potwierdził ruchem głowy. Nie dodał nic więcej, ale jego zgarbione plecy zadrgały
od tłumionego chichotu. Ramirez miał tego dość.
Wstał. Tym razem nie poczuł już łupnięcia w skroniach, nie pociemniało mu w
oczach. Może to złość spowodowała, iż nie zwracał uwagi, a może mijały skutki
działania podejrzanych mikstur mnicha.
Szarpnął Lance'a za ramię. Przygotował się na opór, na zaciśnięcie dłoni na
nadgarstku, może na cios. Albo wręcz na uderzenie różańcem z ołowianych paciorków.
Na wszystko był gotów, tylko nie na uśmiech, który zobaczył, kiedy Lance spokojnie
odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy.
- Owszem, o to chodzi. Wiesz przecież, że to prawda. Gniew Ramireza zgasł
równie szybko, jak wybuchł.
Claymore puścił ramię obleczone w bury, zaplamiony i wytarty, jak spostrzegł
teraz, habit. Zrozumiał, że i z tym się pogodził. Przynajmniej na razie.
Usiadł obok świeckiego braciszka. Zapatrzył się w blade, nieśmiałe płomyczki, w
smużkę sinego dymu, która wiła się wspinając w równie sine niebo.
- I co, Lance? - spytał po chwili. - Kiedy przyjdzie kolej na mnie? Od razu,
kiedy zrobią już swoje? Czy dopiero wtedy, kiedy bardziej mi odpierdoli?
Mnich nie odpowiadał. Jakby chcąc zyskać na czasie rzucił na żarzące się węgle
cienką suchą gałązkę, spoglądał, jak zajmuje się ogniem, skręca i czernieje. Dopiero
gdy zamieniła się w popiół, powiedział:
- Być może nigdy, Ramirez.
Popatrzył na swego młodszego towarzysza.
- Zresztą... - podjął po krótkiej chwili. - Tylko ty znasz odpowiedź. Powinieneś
znać, zobaczyć ją tej nocy.
I zobaczyłem, przytaknął milcząco Claymore. Wiele zobaczyłem. Przyszedł czas,
żeby to wszystko poukładać, choćby nie wiem jak było paskudne.
Z wysiłkiem odepchnął dręczący niepokój. Nie potrafił go zbagatelizować, tkwił
wciąż gdzieś głęboko, ciężki i lodowaty, niczym bryła zmarzniętego śniegu. Ale już
nie przeszkadzał jasno myśleć. Wspominać i klecić strzępy obrazów, tych, które
Claymore widział wczoraj, i tych, co do których był pewien, że realnie nigdy nie
ujrzał. Nie wiedział, czy zdarzyły się kiedyś, czy może dopiero nadejdą.
Wstrząsnął się. Wolałby, żeby nie nadeszły. Kim ty naprawdę jesteś, Lance?,
pomyślał po raz nie wiadomo który. Sługą Bożym? Zabójcą, takim jak ja i nie
lepszym ode mnie? A może czarownikiem, druidem nie-ledwie? Cóż, to ostatnie było
prawdopodobne.
Popatrzył z ukosa na mnicha. Ten zdawał się drzemać. Oczy, ukryte pod powiekami
zapadły się głęboko, światło poranka, który przechodził powoli w pochmurny, ponury
dzień, kładło głębokie cienie w oczodołach i pod kośćmi policzkowymi. Twarz
Lance'a przywodziła na myśl czaszkę, obciągniętą wyschłą, pergaminową skóra.
Claymore uświadomił sobie, że świecki brat zawsze tak wyglądał. Zwłaszcza
kiedy się zamyślił lub po prostu odgradzał od rozmówcy barierą milczenia.
Tak też wyglądał wczorajszej nocy, kiedy ognisko rozgorzało już blaskiem, a
Ramirez ciskał się, klął i prosił na przemian. Wydawało się, że zakonnik nie słyszy.
Siedział nieruchomo, z przymkniętymi oczyma, a tańczące płomienie wydobywały z
mroku jego twarz niczym trupią maskę. Tylko nieznaczny ruch palców, które
przesuwały paciorki różańca, i bezgłośne poruszenia wąskich warg świadczyły, że w
ogóle żyje.
Walijczyk zachrypł w końcu. Jego przekleństwa, wyzwiska, groźby, a w końcu i
błagania odbijały się nieszkodliwie od muru milczenia i obojętności, jakim Lance
odgrodził się od doczesnego świata. Mnich poruszył się, dopiero gdy zapadła cisza.
Wstał w milczeniu i ruszył do wierzchowców.
Siedziałem wtedy jak głupi, wspomniał Ramirez. Ten głuchy pień nie poświęcił mi
odrobiny uwagi, zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiłem, w końcu
wykrzykiwałem. I już wtedy...
Uświadomił sobie, że już wtedy jego wściekłość począł przesłaniać lęk. Irracjonalny
i nieokreślony, nie strach przed konsekwencjami masakry na zamkowym dziedzińcu,
nie obawa przed zemstą licznej i skoligaconej familii de Lisle. Co gorsza, zasobnej.
Walijczyk podejrzewał, że bliżsi i dalsi pociotkowie Erica i Godfreya będą
rozsądniejsi, a może po prostu bardziej leniwi. I niekoniecznie zginie od ciosu
jaśniepańskiego miecza, prędzej ktoś, taki sam yeoman jak on, wepchnie mu sztylet
między żebra, kiedy będzie się najmniej tego spodziewał.
To było realne zagrożenie, prawdziwy problem. Dał się wrobić jak dziecko,
powtarzał to sobie kręcąc bezradnie głową. Ale nie tego się bał.
Lance niedługo przebywał poza chwiejnym kręgiem światła rzucanym przez
ognisko. Claymore usłyszał poparskiwanie uwiązanych koni, które głucho tłukły
kopytami w ziemię, pomyślał wtedy, że może wielkie bojowe bydlę kopnie złośliwie
nowego właściciela. Ale nic takiego nie nastąpiło, usłyszał łagodny głos, nie
rozróżniał wprawdzie słów, ale widać Lance zmienił postępowanie w stosunku do
zwierzęcia, nie tłukł kułakiem, by okiełznać i zmusić do posłuszeństwa. Wszystko
ucichło, i mnich po chwili wrócił.
Bez słowa wyjaśnienia starannie rozesłał na ziemi derkę, złożył na niej podróżną,
mocno podniszczoną sakwę. Wyślizgana przez lata używania, gładka skóra lśniła w
blasku płomieni. Przypomina właściciela, błysnęło Claymore'owi niespodziewane
skojarzenie. Równie zużyta, równie twarda jak stare rzemienie. Równie mocna.
Pojawiła się też ciekawość, co kryje się pod zniszczoną skórą. Tak jak i pod
kapturem burego habitu.
Nic specjalnego na pierwszy rzut oka. Lance wyjmował małe woreczki, starannie
zasupłane rzemykami. Niektóre podnosił do ucha, naciskał, jakby słuchał dźwięku,
jaki pod naciskiem wydaje zawartość. Niektóre wąchał, nawet nie rozwiązując, kiwał
głową z aprobatą.
Zioła, domyślił się wtedy Claymore i jego zaciekawienie wzrosło jeszcze bardziej.
Kim ty jesteś? Przypomniał sobie teraz, że o mało nie powiedział tego na głos.
Roześmiał się. Na głos też pytał. I też nie otrzymał odpowiedzi.
Zioła i małe, misterne gliniane flakoniki, zatkane rdzeniem czarnego bzu, zalepione
gipsem nie pasowały do mnicha, nawet świeckiego brata. Trąciły czarami i herezją,
starym kultem, który kościół pragnął wytrzebić, by ślad nawet po nim nie został.
Walijczykowi kojarzyły się z rodzinnymi lasami, gęstymi i mrocznymi, które jak
sądził, dawno już przepadły w mrokach niepamięci, tak wiele wiosen upłynęło, odkąd
je opuścił.
Przestał się dziwić. Wszystko zaczynało się składać, nawet to miejsce, tchnące
wonią śmierci, martwa wioska, po której zostały zręby chat, popalone, spróchniałe
belki i rozsypane kamienie. I kości zabitych, których nikt nie grzebał, pozostawione
tak, by rozwłóczyły je lisy, objadło ptactwo, a z resztek ciała oczyściły pracowite
owady. By szkielety z tkwiącymi między żebrami ułomkami bełtów, roztrzaskane
ciosami czaszki mogły wrastać w ziemię, pokrywać się zielonym liszajem mchów i
zapomnienia. By półkręgi szczęk mogły szczerzyć się szyderczo spośród chwastów i
burzanów.
Zaczynał rozumieć, że tylko tutaj, gdzie wciąż krążyła śmierć, której nikt z tego
miejsca nie odpędził od lat, nie ułagodził pochówkiem ani ofiarą, mogą dokonać tego,
co zamierzał Lance.
Na derce pojawiły się miseczki, wyrzezane z drewna, pociemniałe od mikstur i
płynów, które wsiąkały w nie przez lata. Dwa kubki, też drewniane, obciągnięte
skórą. Lance, skupiony i uważny przetarł je czystą, lnianą szmatką, która nie wiedzieć
skąd pojawiła się nagle w jego dłoni.
Pierwsza garść ziół wpadła w ogień. Ognisko buchnęło płomieniem, złociste iskry,
w które zamieniły się wysuszone, drobno cięte listki, uniosły się w niebo migotliwym
kłębem. Wirowały niczym robaczki świętojańskie, gasły niesione wiatrem, spadały na
trawę w lekkich, nieważkich płatkach popiołu. Dym stał się słodki i gęsty. Wtedy
Lance zaczął mówić.
Claymore z początku myślał, że mnich mamrocze coś do siebie. Może przepowiada
sobie tajemnicze formułki, może modli się tylko. Nawet nie zastanawiał się do kogo.
Kogo może wzywać na pomoc ten okrutny, beznamiętny człowiek o błyszczących
fanatyzmem bladych oczach. Kogo przyzywa, błaga, a może odpędza.
Wstrząsnął się. Od słodkawego zapachu zaczynało mu się kręcić w głowie. Myśli
poczynały się rwać. Zapłonęła następna garść wysuszonych listków i łodyżek, tuman
unoszący się nad płonącymi żagwiami zgęstniał, jego woń stała się ostra i dusząca.
Dym począł ścielić się nisko, ciężki i lepki, otulał siedzące postaci, wspinał się
białymi, prawie dotykalnymi pasmami do ust i nozdrzy. Ramirez przez chwilę
wstrzymywał oddech, oczy mu łzawiły, nie widział już prawie świeckiego brata, jego
postać rozmywała się w opalizujących, prześwietlonych płomieniami kłębach, które
zdawały się przybierać fantastyczne, niespotykane kształty,
Wreszcie odetchnął. Wciągnął opary głęboko do płuc. Glos Lance'a stał się
wyraźniejszy, Claymore dokładnie rozróżniał już poszczególne słowa.
- To nic osobistego, Claymore. Padło na ciebie, po prostu, bo się nadajesz. Jesteś
bystry, chciwy, ciekawski. Odważny. I w sam raz pierdolnięty.
Istotnie, pomyślał Walijczyk. Ale ta myśl nie niosła już ze sobą złości,
zaakceptował ją jak obiektywną prawdę, z którą trudno walczyć. I trudno się na nią
obrażać. Czuł... Otępienie? Nie, to złe słowo. Tylko obojętność, jakby stał się samym
umysłem, oderwanym od ciała. I być może nawet tak było, bo choć miał świadomość
iż, to ciało posiada, to utracił nad nim władzę. Czuł ostre kamyki wpijające się w
tyłek. Czuł ból mięśni, nadwerężonych w krótkim starciu z braćmi de Lisle.
Mrowienie w nodze, która ścierpła od niewygodnej pozycji. Ale ciało było odległe,
przesyłało sygnały tylko w jedną stronę. Nie słuchało.
Czegoś ty dosypał do ognia, Lance?, błysnęła trzeźwiejsza myśl. I zaraz zgasła.
Nieistotne.
Wąskie wargi mnicha lśniły czarnym, oleistym połyskiem. Pusty flakonik upadł na
derkę. Claymore patrzył zafascynowany, jak toczy się powoli, jakby czas rozciągał się
do granic możliwości. Jak roni z szyjki pojedyncze, ciemne krople, które zamiast
wsiąknąć w tkaninę, rozbiegają się na boki jak żywe.
- Jesteś w sam raz, Claymore. Obserwowaliśmy cię od dawna, wiemy, co robiłeś i
dlaczego...
My, czyli kto? Walijczyk popatrzył w oczy Lance'a, które nie były już
bladoniebieskie i spłowiałe, nie było w nich chłodu jesiennego nieba ani zimnego
połysku stali. Źrenice rozszerzyły się, zniknęły całkiem tęczówki. Claymore miał
wrażenie, że zagląda prosto w pustkę ciemnej, bezdennej studni.
- My, panie Ramirez - świecki brat odpowiedział, acz wymijająco na niezadane na
głos pytanie. - Szukamy takich jak ty, od wieków. Od zawsze, z naszego punktu
widzenia, bo i ty, i ja, jesteśmy nieważni. Ważny jest cel, w który wierzę, któremu
poświęciłem się bez reszty. Cel, w który i ty zaraz uwierzysz.
W głosie nie było szyderstwa, była pewność.
Kłąb iskier strzelił w niebo. Claymore poczuł na wargach zimny dotyk naczynia,
smak płynu, niespodziewana paląca gorycz ściągnęła mu twarz mimowolnym
grymasem. Mikstura paliła w ustach, drapała w gardle, rozpływała się ciepłem
promieniującym od trzewi. Wszystko dokoła poczęło się rozmywać, malało w
oddaleniu. Pozostały tylko oczy Lance'a, czujne i uważne.
- Jesteś gotów! - śmiech mnicha zazgrzytał niczym ostrze noża po szkle.
Jestem, pomyślał Claymore. Jestem gotów słuchać. I może uwierzyć.
Otrząsnął się na chwilę. Z szarego nieba zaczynał siąpić deszcz. Kropelki chłodziły
rozpalone czoło. Przetarł je dłonią. Przez chwilę przypatrywał się, jak drżą mu palce.
To dopiero początek, pomyślał. Później było gorzej. Znacznie gorzej. Kiedy już
zaczął rozumieć, kim jest. A raczej kim może się stać.
Jestem gotów, zdecydował wtedy, choć decyzję raczej podjęła ostatnia przytomna
jeszcze część jego umysłu. Bo też wiedział, że nie ma innego wyjścia.
- Jesteśmy tu od wieków - słowa Lance'a padały miarowo, beznamiętnie. - Od
zarania. Bogowie przychodzą i przemijają. Królestwa padają w gruzy, na ich
miejscu rodzą się nowe. A my trwamy. I będziemy trwać.
Szczupła twarz mnicha perliła się kropelkami potu. Błyszczące strumyki spływały
po czole i policzkach.
- Niech cię nie zmyli ten habit. Po prostu jestem teraz po właściwej stronie. Tak
wygodniej. Ale cel jest wciąż ten sam. Zawsze był i pozostanie.
Lance wstał.
- Równowaga, panie Ramirez.
Równowaga. Claymore mozolnie obracał to słowo w umyśle. Coś mu się
kołatało, coś niepochwytnego. Zło i dobro.
Nie, to nie może być takie proste.
- Jesteście jak dzieci. Wy, prostacy i królewięta. Władcy i hołota. Wydaje wam się,
że panujecie nad światem, czynicie go sobie poddanym...
My?, zdziwienie przebiło się przez mgłę, która tłumiła myśli. A co ja, kurwa, mam
do tego? Poza tym, że jestem świrem?
- Owszem, ty jesteś inny. Widzisz więcej. I zobaczyłeś, właśnie dziś.
Błysk i nagły ból. Czarne, zaschnięte sople spływające po bielonych ścianach. Świst
powietrza w przeciętej tchawicy. Głęboki warkot głodnej bestii.
Czarny pies unosi ostry pysk, z pożółkłych kłów spływa gęsta ślina.
- Dalej, Claymore, jesteś już blisko...
Czy to złudzenie, czy piekielny mnich śmieje się szyderczo. Znów zimny dotyk na
wargach, znów do gardła spływa palący płyn.
- Dalejże!
Już tylko obrazy. Strzępki wspomnień. Tych, co się wydarzyły. Tych, co dopiero
nadejdą. Gorąca krew spływa na dłonie, w szczelinach kamiennego muru zielenią
się i szarzeją porosty. I nie ma prostej odpowiedzi na proste pytanie mordowanego na
zimno człowieka.
Dym gęstnieje, ciężki i duszący. Już nie ma nic poza nim. Poza opalizującą bielą i
czarnymi, bezdennymi źrenicami. Dalej, Raimirez. Czyżby w głosie mnicha brzmiało
zniecierpliwienie? Claymore nie jest pewien, czy rzeczywiście coś usłyszał, czy to
może echo poprzednich słów tłucze się pod czaszką.
Głęboki wykop, który bez wątpienia jest mogiłą. Ciało owinięte w całun. Miękkość
i ciepło dziewczęcej dłoni. Słowa gdzieś, kiedyś zasłyszanej ballady.
...Promise me, when you see a white rose you'll think ofme...
Nie zapomnę. I nagły skurcz serca. Nie zapomnę, nawet kiedy cię stracę. Claymore
potrząsa głową, usilnie stara się zogniskować wzrok. Przecież nie straciłem. Nawet
jeszcze nie poznałem.
- Czarny pies. On jest ważny, Claymore! Czarny pies! Zmienia się perspektywa.
Twarz Lance'a jaśnieje bladą plamą na tle nieba, rozgwieżdżonego tańczącymi
iskrami. Ciała nie ma już wcale, rozpłynęło się w dymie, w duszących słodkich i
palących oparach. Została świadomość i wizje.
Wciąż nie takie. Trupią maskę mnicha ściąga gniew. Lance coś mówi, natarczywie i
gniewnie, słowa rozpływają się, rozpadają na poszczególne dźwięki i echa.
Kosmyk jasnych włosów, czerń brwi, dotyk gładkiej skóry. Smak miodu na
wargach.
...I will be your ghost of a rose...
Policzek pali ogniem. Czy to już? Nie. Świadomość wraca na chwilę. To tylko ten
skurwysyn dał mi w pysk, orientuje się Claymore.
- Skup się, durniu, nie ma czasu! Nie wytrzymasz już długo!
Nie ma?
Wewnętrzny chichot wstrząsa ciałem. Nie wiesz, Lance, jak wiele mogę
wytrzymać. Sam się nie spodziewałem.
Głowa pod uderzeniem przetacza się z boku na bok.
Ech, poczekaj, jak tylko będę mógł wstać...
Ciało wciąż nie słucha. Nie ma go, rozpłynęło się w rozkołysanej, skłębionej
przestrzeni.
- Czarny pies!
Twarde palce chwytają podbródek, unieruchamiają głowę. Można już tylko patrzeć
w szkliste, pozbawione tęczówek oczy.
- Równowaga, Ramirez. Już wiesz, co się dzieje. My wiemy od dawna. Panicz
William nie jest pierwszy.
Tak, nie jest. Claymore chce się uśmiechnąć, ale nie może, wargi ma zdrętwiałe i
nieczułe. Nie on pierwszy wrócił z tej wojny, niepotrzebnej i krwawej. I nie jemu
pierwszemu odbiło.
- My widzimy dalej. To początek zaledwie. Obce demony, przepaść, której nikt
nie zasypie. Tak będzie, a my musimy być gotowi.
My, czyli kto? Wciąż wraca jedna, natrętna myśl. Kim ty jesteś, Lance, kim są ci,
których obchodzi, co będzie za sto lat? Za kilkaset?
W oczach mnicha, czarnych punktach w bladym owalu twarzy lśni złość. Dotyk
palców na policzkach przeradza się w twardy uchwyt, kiedy mnich przemocą rozwiera
mu zaciśnięte zęby. Claymore krztusi się, choć lepki płyn nie pali już tak bardzo. Mgła
gęstnieje.
- Mów, Ramirez! Już nie ma czasu. Mów, co widzisz! Co widzę? Nic, kurwa, nie
widzę, chce powiedzieć
Claymore. I niczego nie powiem, jak mi będziesz zatykał gębę. Wręcz czuje
chrzęst, kiedy dłoń Lance'a przesuwa się po pokrytym krótkim zarostem policzku i
brodzie. Już może zaczerpnąć powietrza.
Nic nie widzę. Tylko mgła, biały, opalizujący dym. I słońce. Skąd tu słońce?
Skąd błękit nieba? Przecież jest noc. Głowa uwolniona z uchwytu przetacza się po
derce. Z boku na bok.
Błysk. Bliźniacze wieże lśnią bielą na tle błękitnego, jasnego nieba. Dym nie jest
już biały, wznosi się skłębionymi kolumnami.
Drugi błysk. I ciemność.
* * *
Suchy patyk trzasnął nagle, ostry koniec wbił się w dłoń. Claymore syknął.
Zlizał krew, która spłynęła na nadgarstek.
Drzazgi weszły głęboko. Posykiwał jeszcze, kiedy klnąc pod nosem wyciągał
cienkie, łamliwe drewniane włókienka. Lance, zgarbiony nad dogasającym ogniskiem,
poruszył się i otrząsnął, zupełnie jak wielkie, chude ptaszysko.
Padał drobny deszcz.
Ramirez miał dość. Już wszystko zrozumiał. Nie chciał już przeżywać
wszystkiego raz jeszcze. Właśnie przeżywać, bo choć zdawał sobie sprawę, iż to,
co ujrzał to tylko wizje, pozostawały przeraźliwie realne, nawet jeśli pominąć ich
treść. Wiedział, że nie wyzwoli się od ich już nigdy, że położą się cieniem na całe
przyszłe życie. Nic już nie będzie takie jak przedtem.
Cisnął ze złością ułomki patyka. Wpadły w wygasły, okryty mazią z padających
kropli popiół.
Lance drgnął.
- Wiem wszystko - uciął Claymore, zanim mnich zdołał się chociażby odwrócić.
- Wszystko już rozumiem. i ty...
Urwał.
Uświadomił sobie właśnie, że nie jest już pacynką na patyku, laleczką, która tańczy,
jak chce ukryty za kurtyną kuglarz. Już nie Lance trzyma patyk, którego koniec jak
dotąd tkwił w jego własnym tyłku.
Uśmiechnął się złośliwie, mimo bólu, który wciąż łomotał w skroniach, mimo
paskudnych obrazów, które chciałby wyrzucić z pamięci, choć wiedział, że wypaliły
się w jego umyśle i pozostaną tam na zawsze. Ale coś się mieniło.
Świecki brat odwrócił się powoli. Claymore widział jego twarz, wyczerpaną i
postarzałą, zda się, przez tę jedną o co całe lata. Zapadnięte głęboko oczy łzawiły,
źrenice wciąż były rozszerzone. Cokolwiek to było, cokolwiek zażyłeś, pomyślał
Walijczyk, kosztowało cię wiele. Widocznie było warto.
Splunął. Sam mocno powątpiewał. Bo wiedział już, że Lance się myli. Że mylą się
jego nieznani mocodawcy.
Pokręcił głową. Nie do końca. Bo przecież wiedział iż, że to co ujrzał, jest
prawdą. Będzie prawdą. Ta świadomość spowodowała, że znów poczuł w żołądku
twardy, lodowaty ciężar.
Zaklął bezradnie. Już nie czuł się oszukany i wplątany wbrew swej woli w
wydarzenia, których nie rozumiał, miał przewagę nad mnichem, teraz to on sam
będzie dyktował warunki.
- Gadaj, byle szybko - Lance przemówił szorstko, znów z protekcjonalną
wyższością w głosie. Nie wiedział mszczę, jak wiele się zmieniło. - Nie mamy czasu.
Wstał. Zachwiał się lekko, jego twarz pobladła jeszcze bardziej. Ale zaraz wziął się
w garść.
- Wiem, co widziałeś - rzucił krótko. - A teraz, zanim ruszymy, powiesz
dokładniej. Będę wiedział, co zrobić.
Uśmiechnął się zimno.
- I co ty masz zrobić. Pojąłeś już, jaki jesteś ważny, jak wiele możesz. I
powinieneś być wdzięczny. Ty, prostak, najemny żołdak.
Pochylił się, zaczął zwijać derkę. Pod podeszwą jego ciężkiego jeździeckiego buta
coś trzasnęło. To pękł pusty, niepotrzebny już, gliniany flakonik. Lance odtrącił
niecierpliwie skorupy.
- Nawet nie żołdak, zwykły zbój - dogadywał dalej, nie patrząc na Claymore'a.
Jego kościste palce dociągały żemyki sakwy. - Powiem ci coś, bo cię polubiłem.
Podniósł głowę na chwilę, wykrzywił się szyderczo.
- Może się przydasz. Nie będziesz już zwykłym zbójem, zmądrzejesz trochę.
Może nawet będziesz jeszcze kiedyś nam potrzebny. Bo masz talent, już ci
mówiłem. Marnujesz się tylko.
Jego glos stwardniał.
- Ale dopiero wtedy, kiedy załatwimy tę sprawę. Kiedy demony wrócą tam, skąd
przyszły. Kiedy zginie ich sługa. Bo jeśli nie, jeśli ich nie pokonamy, to przyjdzie ich
więcej...
Świecki brat cisnął sakwę. Claymore znów wyczuwał w jego głosie emocje. A
nawet coś więcej. Wyczuwał nienawiść.
Kościste dłonie mnicha zacisnęły się na jego ramionach. Spojrzenie oczu, które
były znów wyblakłe i załzawione, ale pałały fanatycznym blaskiem, wpiło się w
twarz Walijczyka.
- Jest
świat Dar al-Islam - Lance mówił teraz cicho, ale z pasją. Obce słowa
wypluwał, jakby były przekleństwem. - I Dar al-Harb, świat, w którym żyją
niewierni.
Zaśmiał się. Krótki śmiech zabrzmiał niczym zgrzyt.
- Czyli my. I nie przypadkiem znaczy to również „pole bitwy". Bitwy, która się
dopiero rozpala, w której nienawiść przetrwa wieki. Która się nie skończy, dopóki
nie zginiemy my albo oni.
Ramirez poczuł, jak twarde palce mnicha wbijają mu się w ramiona. Miał już dość.
I tak czuł się, jakby ktoś wrzucił go do worka, a potem młócił kijem. Zresztą,
pomyślał, może to i prawda. Ten szalony sukinsyn byłby do tego zdolny, żeby tylko
zatrzymać dżihad.
I zaraz przyszła refleksja. Skąd ja, kurwa, znam takie słowa?
- Nic nie znaczysz, Claymore. Jesteś potrzebny tylko po to, by wystąpić przeciw
demonowi. By pokonać ciało, które posiadł, zmusić je do wyznań. Żebyśmy
wiedzieli, jak walczyć następnym razem. I jeszcze następnym. Ty
jesteś nieważny.
Kropelki śliny spadły na twarz Ramireza. Umiesz zachęcić, doprawdy, pomyślał
Walijczyk kpiąco.
Już chciał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Lance'a, odepchnąć go, kiedy poczuł, że
nacisk zelżał. Mnich sam wstał, odstąpił o krok. W jednej chwili zniknęła złość,
zgasł fanatyzm w spojrzeniu.
- Zbieraj się - rzucił szorstko. - Nie ma czasu, sam wiesz. Po drodze opowiesz
wszystko, czego nie wybełkotałeś w wizjach.
Claymore nawet nie drgnął. Rozcierał sobie ramiona. Przysięgał w myśli, że jeśli
ten szalony mnich jeszcze raz go dotknie, to dostanie w pysk aż się nogami nakryje.
Bez względu na konsekwencje.
- Wstawaj! - syknął Lance. - Wstawaj, bo...
- Bo co? - spytał uprzejmie Ramirez, po czym jednak wstał.
Podszedł do świeckiego brata, stanął blisko.
- Wiesz, Lance... - zaczął powoli. - Oszczędzę nam obu zbędnych rozmów. Pierdol
się, jeśli ci reguła oczywiście pozwala.
Musiał przyznać, że świecki brat umiał nad sobą panować. Tylko oczy rozszerzyły
mu się nieco, nozdrza drgnęły. Zdążył nawet powstrzymać grymas, jego twarz
pozostała dalej nieodgadnioną maską.
- Jesteś pewien? - spytał tylko.
Claymore od razu zrozumiał, że nie chodzi tu o kwestię, czy reguła zakonu, do
którego Lance przynależał, jest wystarczająco elastyczna, by mnich mógł spełnić
propozycję. Pokiwał głową z niechętnym uznaniem. Zakonnik umiał grać według
zasad przeciwnika. Gdy tylko pojął, że układ się zmienił, potrafił natychmiast się
dostosować.
- Jestem - odparł po prostu Walijczyk. - Sam mówiłeś, tylko świr może złapać
świra.
Skrzywił się, choć ta myśl nie złościła go już tak jak kiedyś.
- I tylko świr może drugiego zrozumieć. Klepnął mnicha poufale w ramię.
- Dobrze o tym wiesz, prawda? Jesteś taki sam jak i ja. I jak on.
Lance skinął tylko głową.
* * *
Jechali powoli, obok siebie. Nie musieli się spieszyć, już obaj byli o tym
przekonani. Dziś i tak było za późno.
Paskudna świadomość, myślał Claymore. Nic nie mogłem zrobić. Nie mogliśmy.
- Jesteś pewien? - spytał po raz któryś Lance. Ramirez przytaknął. Nie złościło go
już ponawiane po raz któryś pytanie. Wiedział, że mnich nie podaje w
wątpliwość jego wizji, jego osądu, że uznał ją za słuszną. I zadaje je tylko po to, by
pomóc wydobyć z zakamarków podświadomości wszystko, co jest istotne. Wszystko,
co może pomóc, a przed czym Claymore się wzdraga, bo ostatnią rzeczą, jakiej
pragnie, jest przeżywanie tego ponownie.
Konie szły wolno, stępa. Można było puścić wodze, nawet przymknąć oczy. By,
mimo wszystko, przywołać wizje jeszcze raz.
- Lance, jestem pewien - powiedział wolno Claymore.
- To nie to, o czym myślisz, to nie święta wojna, która jak mówisz, rozgorzeje już
wkrótce...
Zaśmiał się, aż mnich spojrzał na niego uważnie. Pokręcił głową, machnął
lekceważąco ręką.
- Nieważne, Lance. Zastanawiałem się, co dla ciebie... - zawahał się chwilę. - Co
dla was znaczy „wkrótce". Czy przypadkiem nie martwisz się o coś, co stanie się po
twojej śmierci, po śmierci każdego z nas. Za dziesiątki, może setki lat.
Popatrzył na towarzysza. Widział tylko profil, kaptur znów naciągnięty na czoło,
chociaż deszcz już nie padał. Wąską kreskę zaciśniętych warg.
- Nieważne - powtórzył. - Kimkolwiek byście nie byli, pewnie się doczekacie.
Milczeli obaj przez chwilę. Wjeżdżali już między uprawne pola, między pastwiska
poprzekreślane murkami z jasnego kamienia, popstrzone białymi plamkami pasących
się owiec.
Daleko za nimi została wymarła, spalona przed laty wioska, przesiąknięta aurą
śmierci i zgnilizny.
Claymore wstrząsnął się w siodle, przez chwilę rozcierał ramiona w złudnej
nadziei, że to powstrzyma dreszcze. Po chwili zaczął jeszcze raz, analizując i ważąc
każde słowo.
- To jeszcze nie dżihad, nie najazd demonów - uśmiechnął się krzywo. - Nie tym
razem, Lance, jeszcze nie tym. To tylko młody Hawes nie wytrzymał. Wrócił
stamtąd, z tej wojny, która jak powiedziałeś, tlić się będzie przez stulecia. Wrócił z
krucjaty
Znów mrówki przebiegły Ramirezowi wzdłuż krzyża.
- Wrócił nie sam. Ale to, co w nim siedzi, to jego własny demon. Jego własne
przekleństwo. Może jest obcy, może pojął go we władanie właśnie tam, w obcym
kraju, pod obcym słońcem. Tam, gdzie młody William pojechał na
krucjatę, w obronie prawdziwej wiary. I gdzie go nikt, kurwa, nie prosił.
Wstrzymał konia, Lance uczynił to samo. Jechali powoli, zakonnik słuchał uważnie,
by nie uronić ani słowa. Bo też za każdym razem Claymore dodawał nowe
szczegóły.
- To jego demon, mnichu. I owszem, znajdziemy go i wypędzimy. To proste, jak
wiesz. Trzeba tylko iść śladem kolejnych trupów, bo przecież bestia się nie nasyci.
Przeciwnie, będzie coraz bardziej złakniona, będzie żądać coraz więcej. I być może
nad kolejnym ciałem dopadniemy ją wreszcie. Bo już nie będzie w stanie szybko
odejść, skryć się, zanim uderzy następny raz. I wtedy dowiemy
się, czy to istotnie demon, a może to tylko młody Hawes sam stał się potworem.
Smagnął konia między uszy. Mocno, ze złością, jaka w nim wciąż wzbierała.
Zwierzak chrapnął tylko i znów ruszył stępa.
Lance szybko zrównał się z Walijczykiem.
- Jesteś pewien? - dopytywał się uporczywie. - Przecież widziałeś.
Claymore brutalnie szarpnął wodze. Gwałtownie wstrzymany wierzchowiec
wspiął się na chwilę, a gdy opadł znów na przednie kopyta, przez chwilę tańczył w
miejscu na gościńcu. Walijczyk osadził go mocnym szarpnięciem.
Miał dość.
- Kurwa, jestem! - wrzasnął, aż koń podrzucił łeb. - Jestem, i bardziej już nie
mogę!
Świecki brat walczył przez chwilę z bojowym rumakiem Godfreya. Trwało to
dłużej, zwierzę było silne i nie ufało do końca nowemu jeźdźcowi. Kiedy Lance już
nad nim zapanował, podjechał bliżej, chwycił wodze wierzchowca Walijczyka.
- Przecież widziałeś? - spytał chłodno. - Nie tylko to, o czym mówisz.
- Och, widziałem - wybuchnął Claymore. - Widziałem aż nadto.
Omal nie wykrzyknął na głos, że gówno mnichowi do tego, co tak naprawdę
zobaczył. I do tego, co dowiedział się o sobie samym.
- Lance, widziałem - zaczął już spokojniej, kiedy odegnał sprzed oczu te gorsze
obrazy. - Wiem, że nie ma latających smoków, które zmieniają się w kule ognia. Nie
ma lśniących, białych wież sięgających nieba. Ale wiesz co?
Spojrzał braciszkowi prosto w twarz.
- Wiem, że tego nie ma, nie istnieje. Ale wierzę ci. Wierzę w to, co widziałem, to
musi być prawda, to się kiedyś stanie...
Głos mu zadrgał.
- Widziałem więcej. Nagie dzieci, umazane zaschniętą krwią i własnym gównem.
Kobiety w czerni, które obracają się w płomienie. I wiem, że to wszystko jest
pierdoloną prawdą! Nawet nie pytaj, skąd wiem!
Lance spoglądał nieruchomym wzrokiem.
- Pieprz się, Lance. - Ramirez mówił już ciszej, nawet nie patrzył na swego
towarzysza. - Nie chciałem tego wszystkiego, nie chciałem wiedzieć. Sam się w to
wpakowałem, to prawda. I trudno, sam się wypłaczę. Ale nigdy
więcej, nigdy...
Wyrwał wodze z ręki mnicha, smagnął nimi wierzchowca. Po chwili świecki brat
ruszył za nim.
- Skończymy to, Lance - nie odwracając się mówił Claymore, na tyle głośno, że
mnich doskonale go słyszał. - Może uznasz, że to już nie twoja sprawa, może uznają
to ci, którzy cię wysłali. Bo to nie święta wojna, ale zwykły świr, któremu do końca
odbiło. Ale i tak nie zamierzam odpuścić i nawet dam sobie radę z całą pierdoloną
rodziną de Lisle. I tak, jestem pewien. A wiesz dlaczego? Bo rozmawiałem z jego
ojcem. I to on mi za niego zapłacił.
Lance zrównał się z nim, przez chwilę jechali obok siebie.
- Bo wiesz, mnichu, może jestem najemnym zbójem. Ale i tak skończę to, co
zacząłem. Ze zwykłej, kurwa, ciekawości.
Wargi mnicha wykrzywił uśmiech.
- Jadę z tobą, Claymore - skwitował krótko. Ramirez spoglądał na niego przez
chwilę, jakby widział go pierwszy raz. I roześmiał się głośno.
- Dzięki, łaskawco - rzucił ironicznie, kiedy tylko przestał się śmiać. - Co ja bym
bez ciebie zrobił.
Obaj jednocześnie puścili wierzchowce w kłus. W oddali majaczyły już mury i
wieże Nottingham.
- I V -
- Przejście dla pana hrabiego!
Ochrypły głos górował nad szemraniem tłumu. Ale same okrzyki nie wystarczały.
Ludzie rozstępowali się niechętnie, zbrojni musieli rozpychać ciżbę, pomagać sobie
ciosami łokciem, a czasem i styliskiem topora.
- Przejście! Pan hrabia nadchodzi!
Guy hrabia Gisbourne był zły. Co za brak szacunku, myślał ponuro, przedzierając
się za rosłym żołnierzem przez podniecone, cuchnące piwskiem i przetrawioną cebulą
zbiegowisko. Jakaś tłusta mieszczka boleśnie nastąpiła mu na nogę.
- Przejście! Pan hrabia...
- Pan hrabia widział przed sobą tylko szerokie plecy żołnierza. Potężne mięśnie
napinały się pod suknem opinającym barki, kiedy strażnik wielkimi łapskami
odgarniał mieszczan i kmiotków. Dwóch mniej postawnych zbrojnych szło po
bokach, ci musieli korzystać z tarcz i stylisk. Gisbourne doszedł do wniosku, że
znacznie lepiej sprawdziłyby się długie glewie, eskorta zebrała już swoje, ucho tego
po prawej spuchło niczym kalafior, kiedy jakaś zajadła, spragniona sensacji
mieszczka zdzieliła nieszczęsnego wojaka. Zapewne nie ręką.
- Tak, glewie byłyby lepsze, myślał hrabia ze złością. Ale nie chodziło przecież o
to, by tę hołotę od razu wymordować.
- Przejście!
Jak dotąd hrabia wyszedł w miarę cało, jeśli nie liczyć szwanku poniesionego na
ambicji. Musi to być nie lada widok, uświadomił sobie, skoro hałastra nie chce się
rozstąpić i udaje, że nie poznaje najznaczniejszej w hrabstwie osoby.
Wojacy zaczęli się wreszcie niecierpliwić. Z tyłu, tam gdzie za idącymi ciżba
zamykała się natychmiast, dobiegł bolesny okrzyk, z przodu zgrzytnęła obnażana
klinga. Ten najroślejszy, Wulf, jak przypomniał sobie Gisbourne, począł wreszcie
płazować gawiedź, która teraz rozstępowała się szybciej.
Wreszcie posuwali się do przodu.
Tłum rzedniał, pierzchał przed ostrzem nieźle już zezłoszczonego żołnierza. Ludzie
cofali się pod ściany zaułka, kobiety nie podsadzały już dzieci w górę, by te miały jak
najlepszy widok.
Jeszcze parę kroków. Jakiś ubogi, sądząc z odzienia, szlachciura zakwiczał cienko,
kiedy klinga Wulfa z piaskiem spotkała się z chudą, acz szlachetnie urodzoną rzycią.
Jakaś kobiecina, pchnięta brutalnie potoczyła się po bruku.
- Przejście! Pan hrabia nadchodzi! - Wulf zachrypł już, lecz co chwila ponawiał
swe wezwania. Wyglądało na to, że wreszcie skutkują. - Przejście...
Głos załamał się nagle. Zbrojny stanął jak wryty. Już zobaczył.
Gisbourne chciał go odsunąć. Równie dobrze mógłby próbować poruszyć skałę,
Wulf był pleczysty i ciężki. Więc tylko wyjrzał ostrożnie zza jego pleców.
Przez chwilę nie mógł pojąć, co widzi. Błotnisty zaułek, wyprzężone wozy. Stare,
porozsychane beczki, które gubiły klepki i obręcze. Góra odpadków, zgniłej kapusty i
czegoś jeszcze, po której harcowały tłuste szczury.
Nie tylko po niej. Belki starej, wrośniętej w ziemię karczmy plamiły ciemne smugi.
Coś zwisało z pociemniałej ściany
Gisbourne spróbował przyjrzeć się bliżej. Istotnie, zdążył pomyśleć, nie ma się co
dziwić tym tłumom, jest na co popatrzeć. Odwrócił się, zasłaniając usta dłonią.
Bulgotliwy odgłos spowodował, że Wulf ocknął się szybko.
- Przejście! - wrzasnął. - Pan hrabia będzie rzygał!
* * *
Gisbourne doszedł już na tyle do siebie, że mógł trzeźwo myśleć. Wstydził się
chwili słabości, pocieszała go tylko bladość na twarzy Wulfa, którego, nie bez racji,
uważał za twardego człowieka. Zbrojny spluwał co chwila i mełł pod nosem
przekleństwa.
- Co to, kurwa, jest? - spytał hrabia. Głos miał wciąż zdławiony.
Wulf wzruszył ramionami. Sam trzymał się lepiej. Ale choć był doświadczonym
żołnierzem, nawykłym do okrucieństwa, nie widział jeszcze czegoś takiego. I nie
chciał więcej zobaczyć.
- Raczej kto to był, panie - jak zwykle w chwilach zdenerwowania obcy akcent
w jego głosie zadźwięczał wyraźniej.
- No to zobacz! - wrzasnął Gisbourne.
Wciąż zbierało mu się na mdłości. Odszedł parę kroków, rozejrzał się.
Gawiedź nie zbliżała się już, utrzymywana z dala przez rozstawionych
strażników. Hrabia zorientował się, że Wulf wezwał posiłki. Nowi strażnicy mieli już
glewie, stali szeregiem, nie dopuszczając tłumu bliżej. Nie wyglądali na specjalnie
zmartwionych faktem, że stoją odwróceni i nic ciekawego nie widzą.
- No, zobacz - polecił hrabia ponownie.
Wulf wahał się chwilę, po czym zbliżył się do ciała, które zwisało przybite za
nadgarstki do belek ściany starej, przysadzistej karczmy. Wysunął przed siebie ostrze,
chciał jego sztychem unieść opuszczoną na piersi głowę. Klinga drżała, ostrze odbijało
mętne światło pochmurnego dnia.
- Dalej! - przynaglił hrabia, stojąc wciąż tyłem. Ciągle jeszcze przełykał głośno
ślinę, która miała smak żółci.
Zbrojny zdecydował się wreszcie. Zgrzytnęła stal chowana do pochwy, Żołnierz
powoli wyciągnął dłoń, wreszcie dotknął zimnego podbródka. Uniósł opuszczoną na
piersi głowę. Za sobą usłyszał sapnięcie.
- Elsie...
Wulf nie wytrzymał napięcia. Cofnął gwałtownie rękę, głowa opadła znów na pierś,
całe ciało szarpnęło się, omal nie wyrywając wbitych w nadgarstki noży. Zbrojny
dusił się ze śmiechu widząc, jak bladość na twarzy Gisbourne'a przechodzi
gwałtownie w purpurę.
- Wy też, panie hrabio? - wykrztusił wreszcie, wciąż wstrząsany paroksyzmami. -
Ech, zawsze mówiłem, że to najlepsza ladacznica w całym mieście...
- Zamknij się, człowieku - chciał krzyknąć hrabia,
jednak wydobył z siebie tylko cichy szept. Ale Wulf dosłyszał i zamknął się istotnie.
Okoliczności były nie do śmiechu.
Gisbourne był zupełnie wytrącony z równowagi. Przeżegnał się nerwowym gestem.
- Wulf, ją trzeba pochować, jak najszybciej - szeptał dalej gorączkowo. - I wezwać
opata, niech to miejsce okadzi, egzorcyzmy odprawi, albo co... Bo to nie człek mógł
coś takiego uczynić.
Zbrojny skinął poważnie głową. Gisbourne, mimo iż zarozumiały chłystek, mówił
nad podziw rozsądnie. I tym razem Wulf wyjątkowo się z nim zgadzał, choć ta
świadomość powodowała, że ciarki przebiegały mu wzdłuż krzyża. Tego nie mógł
uczynić człowiek.
Gdzieś za miejskim murem zawył pies. I wył długo i przeciągle.
* * *
W pierwszej chwili hrabia pomyślał, że jego życzenia spełniają się w lot, kiedy
tylko zostaną wypowiedziane. Ale coś się nie zgadzało. Człowiek, który przepchnął
się przez ciżbę i odsunął niedbale skrzyżowane glewie zagradzające przejście, miał na
sobie brudny, bury, połatany habit. Był szczupły i niepozorny, w niczym nie
przypominał kleryków z opactwa St. Mary's, choć jak i oni miał na biodrach pas
obciążony kordem.
Szedł śmiało, nie obejrzał się nawet na skonsternowanych zbrojnych. Jego twarz,
zastygła w maskę, nie zmieniła się, gdy stanął przed hrabią i popatrzył na ścianę
karczmy, na ciało do niej przybite. Może tylko lekko zwęziły się oczy.
Jak zauważył Gisbourne, blade i zimne.
- Każcie rozpędzić gawiedź, panie.
Głos przybysza był cichy, lecz stanowczy. Oczy hrabiego o mało nie wyszły z orbit,
znów poczerwieniał.
- Im szybciej, tym lepiej, panie - dodał mnich, zanim jeszcze tamten zdążył dobyć
głosu.
Ktoś jeszcze stanął przed hrabią. Trzymał się nieco z tyłu. Ramirez, poznał
Gisbourne, zanim wściekłość całkiem zaćmiła mu wzrok. Też z kordem u boku.
Hrabia odetchnął głęboko.
- A kimże ty jesteś, braciszku? - spytał z podejrzaną słodyczą. - Kto cię tu, kurwa,
prosił?
Mnich uśmiechnął się samym skrzywieniem wąskich warg.
- Nie musicie wiedzieć, panie - odparł cicho. - A teraz raczcie kazać zbrojnym, by
rozpędzili gawiedź.
Claymore zbliżył się, szarpnął zakonnika za rękaw habitu. Nachylił się i szepnął mu
coś do ucha. Ten skinął głową.
- Dobrze - powiedział. - Nie rozpędzajcie. Każcie jeno, żeby ich trzymać z daleka.
Tego już było dla Gisbourne'a za wiele. Zniósł wiele, ale tak jawne lekceważenie
jego osoby dopełniło miary. Za kogo, u diabła, uważa się tych dwóch, żeby wydawać
rozkazy? Żeby się jeszcze przedtem naradzać? Znał Ramireza, korzystał nawet z jego
usług. Mgliście przypominał sobie, ze nawet komuś ostatnio polecał, Walijczyk
znakomicie wywiązywał się z ryzykownych zleceń. Ale tym razem przebrał miarę.
- Wulf! - wrzasnął hrabia. - Precz z nimi!
Zbrojny niespiesznie popatrzył na Gisbourne'a, który wyglądał jakby za chwilę
miała zalać go krew. Potem prosto w blade oczy mnicha. I bardzo nie spodobało mu
się to, co tam zobaczył.
- Nie ma potrzeby tak się żołądkować, panie... - przybysz urwał znacząco. -
Hrabio. - dodał po chwili z ironią.
Gisbourne przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, porażony taką bezczelnością.
Kiedy wreszcie wydobył głos, nie był już nawet w stanie krzyczeć.
- Spadaj, klecho - syknął. - Wulf, do kurwy nędzy, weź i zrób coś! Do lochu z
nimi. Albo zabij na miejscu, jak wolisz.
Dowódca straży znów skrzyżował spojrzenie z mnichem. Potem popatrzył na
Claymore'a, który uśmiechał się szeroko i bezczelnie. Wiedział doskonale, że zbrojni
mają przewagę, nawet taka zbieranina, uzbrojona w glewie i topory da sobie radę z
dwoma mężczyznami. Ale miał paskudne przekonanie, że będzie to trochę
kosztowało.
Przeniósł wzrok na hrabiego, który zaciskał pięści i mamrotał pod nosem
plugawe wyzwiska.
- Tak jest, panie hrabio! - szczeknął służbiście. Po czym nie zrobił nic. Służył
wystarczająco długo by wiedzieć, że nie można odmawiać wykonania rozkazu. Co
innego się z wykonaniem spóźnić. Im dłużej, tym lepiej, może coś się wyjaśni.
Istotnie, wyjaśniło się rychło.
- Sam spadaj, Gisbourne - dobiegł gdzieś z boku spokojny glos, w którym
brzmiało znużenie.
Robert de Reno, szeryf Nottingham przepchnął się przez szemrzącą wciąż
gawiedź. Podszedł bliżej, minął mnicha i Claymore'a, nie zaszczycił hrabiego nawet
jednym spojrzeniem. Stanął pod ścianą z grubych belek, przyglądał się przez chwilę.
Po czym skinął na Wulfa.
Ten znów uniósł głowę martwej, przybitej do ściany, zamęczonej kobiety.
Szeryf wpatrywał się chwilę w szkliste, otwarte oczy, które powlekła już
mgiełka śmierci, spoglądał na blade, bezkrwiste rysy. Po jego twarzy przebiegł
ledwie widoczny skurcz.
- Elsie - szepnął miękko. Odwrócił się.
- Zdejmijcie ją. Obmyjcie ciało. I rozgońcie tych gapiów. A ty, Gisbourne,
spieprzaj stąd, zanim znów się porzygasz.
Hrabia chciał coś powiedzieć, ale widząc ściągnięte rysy szeryfa rozsądnie
zrezygnował. Wulf sięgnął do rękojeści wbitego w nadgarstek noża.
- Stój!
Lance miał głos nawykły do komendy. Zbrojny znieruchomiał w jednej chwili.
Mnich postąpił krok, skłonił głowę.
- Panie...
Szeryf milczał. Ale też skinął głową. Nie był zaskoczony.
- Poczekajcie jeszcze - Lance mówił teraz z wyraźnym szacunkiem. - I raczcie
wydać rozkaz, by gawiedź trzymać z dala.
De Reno zwlekał z odpowiedzią. Przymknął na moment powieki, a pod nimi miał
wciąż obraz twarzy, pięknej i pociągającej, pełnej życia. Nie takiej, jaką ujrzał przed
chwilą.
Kiedy spojrzał na mnicha, ten wyczytał w jego wzroku decyzję.
- Dobrze. Tylko pospieszcie się. Nie róbcie z tego widowiska.
* * *
Karczmarz miał pecha. Nie dość, że spełniło się jedno z ostatnich życzeń
nieszczęsnej Elsie, to jeszcze długo nikt nie zwracał na niego uwagi. Co prawda i tak
było mu już wszystko jedno.
Leżał na wznak tuż obok sterty cuchnących odpadków. Szczury zdążyły mu ogryźć
palce, białe kości sterczały wśród różowych i woskowożółtych strzępów ciała.
Dobrały się też do twarzy, mógł już tylko spoglądać w chmurne niebo czarnymi
jamami oczodołów.
Szczury niechętnie pierzchały z piskiem, kiedy podchodzili bliżej. Jeden, bardziej
bezczelny, a może zbyt obżarty nie zdążył, celny kopniak Ramireza posłał go prosto
na ścianę. Gryzoń uderzył w nią głucho i legł nieruchomo u podnóża budynku. Nie
zdążył się ocknąć, kiedy but szeryfa z cichym chrupnięciem zmiażdżył mu czaszkę.
- Nigdy paskudztwa nie znosiłem - mruknął de Reno, wycierając uwalaną posoką
podeszwę o opończę karczmarza.
- Ostrożnie, szeryfie - ostrzegł Lance. - Ślady. Szeryf wzruszył ramionami.
- A co tu chcecie zobaczyć? - skrzywił się. - Ktoś go zaszlachtował jak wieprza, a
potem uciął jaja. Co tu jeszcze oglądać?
Lance zachichotał z aprobatą. Claymore aż drgnął, tak zaskoczył go ten dźwięk.
- Słusznie prawicie, panie - śmiał się cicho mnich. - Najpierw zarżnął, potem
uciął.
Ramirez zrozumiał, że i Lance jest na granicy wyczerpania nerwowego. Stąd ten
chichot, to gadanie błahostek. Odsunął stanowczo świeckiego brata, sam przyklęknął
nad zwłokami.
Wpatrywał się chwilę w zalane krwią krocze. Wreszcie wstał.
- Nie urżnął powoli, nie babrał się nożem. To jedno cięcie, pewne i precyzyjne.
Biedakowi po prostu jaja odpadły i potoczyły się, każde w inną stronę. Tylko, kurwa,
po co?
Lance już się uspokoił. Uśmiechał się krzywo.
- Myśl, Claymore. Przecież wiesz. Zostaw już to truchło. On jest nieważny.
Elsie wciąż wisiała przybita do ściany. Krew na udach zakrzepła w czarnych
soplach, stężała kałuża pod stopami, bosymi i poobijanymi. Claymore poczuł, jak dłoń
szeryfa zaciska mu się na ramieniu.
- Ona żyła - chrapnął de Reno. - Żyła cały czas, dopiero kiedy się wykrwawiła...
- Tak - odparł po prostu Ramirez. Przełknął ślinę. Szeryf puścił jego ramię.
Przetarł twarz, zgarbił się, jakby nagle przybyło mu lat.
- Wiesz, kto to zrobił? - spytał cicho. I sam sobie zaraz odpowiedział.
- Wiesz... Inaczej by was tutaj nie było. Lance ujął go pod ramię.
- Panie... - zaczął z wahaniem. - Nie jesteście tu potrzebni, a my zaraz skończymy.
De Reno odtrącił jego rękę. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie. Ale tylko
pokręcił głową.
- To ty jesteś Lance, bracie? - spytał. - Mój brat, opat, ostrzegał mnie przed tobą.
Świecki brat skłonił się lekko.
- Musisz być porządnym człowiekiem - skwitował sucho szeryf. - Skoro mój
braciszek twierdzi inaczej... A on?
Wskazał ruchem głowy na Claymore'a.
- Claymore Ramirez.
De Reno chwilę spoglądał na Walijczyka.
- Zapamiętam - obiecał. - A teraz do rzeczy, bracie. I ty, panie.
Ramirez przez chwilę nie wiedział, o kogo chodzi szeryfowi. W końcu zorientował
się, że o niego.
- Domyślam się, że kiedy już go odnajdziecie, to nie będziecie mogli oddać mnie?
Lance nie odpowiadał.
- Tak myślałem. Nie, nie tłumacz - uciął szeryf. – Ale możecie obiecać... -
Zawiesił znacząco głos.
- Tak, panie - pospieszył z odpowiedzią Claymore. - Już mi za niego zapłacono.
- Zapamiętam - powtórzył tylko szeryf.
* * *
- Patrzysz, Ramirez - w głosie Lance'a zadrżała nuta rozdrażnienia. - Patrzysz i nie
widzisz.
Claymore potrząsnął głową z irytacją. Wiedział już wszystko, był pewien. Ale
potrzebował dowodów, by przekonać samego siebie.
- Nie widzę - przyznał w końcu. Mdliło go od słodkawego zaduchu zakrzepłej
krwi. Co gorsza, miał znów zawroty głowy. Niewątpliwy skutek mikstur Lance'a.
- Chciał, by patrzyła - powiedział bezradnie. – Jak przedtem. Chciał, by
widziała, jak szlachtuje i sprawia tego człeka. I chciał być tym razem pewien, że
będzie patrzyła, nie tak, jak w zamku.
Tam ofiara, sam ostateczny akt odbijał się tylko w martwych oczach. Teraz
Hawes chciał mieć pewność. Dlatego nie zabił Elsie od razu. Przybił do ściany, by
wciąż przytomna była świadkiem, jak bestia się pożywia.
Bo bestia nie pragnie tylko krwi. Pragnie przerażenia. Tylko to może ją nasycić.
- Ale nie mógł jej przecież zmusić - mruknął. – Nie mógł sprawić, by nie wiła się
z bólu...
- Ech... - Lance podszedł do ściany, huknął w nią pięścią. Szarpnął Claymore'a
za ramię, siłą przyciągnął do siebie.
- Patrz, durniu.
Ramirez spojrzał. Kiedy już wiedział, gdzie patrzeć, wreszcie zobaczył. Miał
ostateczne potwierdzenie.
W ciemnej belce jaśniały drzazgi. Ktoś wbił ostrze tuż nad głową Elsie.
- Warkocz - powiedział powoli Claymore. – Przybił jej warkocz. Nie mogła
opuścić głowy.
Odwrócił się od ściany, odszedł parę kroków. Lance i szeryf podążyli za nim.
- Musiała patrzeć - podsumował Ramirez. - Po prostu musiała.
Spojrzał na pobladłą twarz szeryfa.
- To wszystko, panie. Już można dać jej spokój. Powiedziała nam wszystko, co
mogła.
Odszedł na bok. Przykucnął na bruku, kiedy poczuł nagłą miękkość kolan.
- Każcie ją zdjąć - rzucił przez ramię. De Reno chwilę stał, niezdecydowany.
- Zaraz - powiedział cicho. - Już wiemy jak. Ale, na litość wszelakich bogów,
dlaczego?
W śmiechu Ramireza zabrzmiała gorycz.
- Bo była kobietą, panie. Tylko kobietą.
* * *
Wulf chciał wydać rozkazy. Skinął już ręką na zbrojnych. Ale de Reno
powstrzymał nadbiegających niecierpliwym gestem.
- Pomóżcie mi, panie Ramirez. I wy, bracie. Claymore podniósł się powoli,
podszedł do szeryfa, który podtrzymywał bezwładne, umazane skrzepłą krwią i
błotem nagie ciało. Ujął rękojeść wbitego w nadgarstek noża. Pociągnął. Nie od
razu się udało, siłę Hawesa nie-• chybnie wspomagały demony. Klinga drugiego noża,
którym zajął się Lance, pękła z głośnym trzaskiem. Ciało zawisło w ramionach
szeryfa.
De Reno złożył je ostrożnie na bruku.
- Przykryjcie ją czymś - powiedział cicho.
Nie wiadomo skąd pojawił się nagle Gisbourne. Chyba znów rzygał, bo jego zwykła
bladość miała osobliwie zielonkawy odcień.
- Co wy, panie... - zadreptał w miejscu. - Zostawcie to ścierwo, uwalacie się.
Szeryf spojrzał na niego, jakby ujrzał pierwszy raz w życiu. Wstał niespiesznie.
Hrabia chciał coś jeszcze powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Za chwilę zatoczył
się, pchnięty otwartą dłonią w pierś.
- Ejże, Gisbourne - zgrzytnął zębami szeryf. - Miarkujcie się. Bo baczcie, że to
kobieta, którą...
Jego twarz ściągnęła się nagle i opuścił wzniesioną do ciosu rękę.
- Owszem, tylko za pieniądze, Gisbourne - dodał cicho, jakby do siebie. - Ale na
twoim miejscu zamknąłbym ten plugawy pysk, zanim powiesz jeszcze coś głupiego.
Znów przyklęknął przy zwłokach. Patrzył chwilę w zamglone oczy, w których
zastygły przerażenie i ból. Nie mógł się zdobyć, by zamknąć martwe powieki.
Hrabia stał nad nim. Z jego twarzy zniknęły złość i obrzydzenie. Rozejrzał się
szybko, jakby ze wstydem, i też przyklęknął.
Szeryf wreszcie wyciągnął rękę. Nie zdążył, ubiegł go Gisbourne. Kiedy już
zamknął powieki, pogładził zimny, umazany krwią i barwiczką policzek.
Chwilę trwali nieruchomo, wstydząc się spojrzeć w twarz jeden drugiemu.
Wreszcie ich spojrzenia się spotkały.
- Dziękuję, Guy - powiedział szeryf po prostu.
* * *
Gapie nie rozchodzili się wciąż, choć już w zasadzie nie było na co patrzeć. Ale nie
codziennie trafiają się takie jasełka. Pochlastana dziewka i oberżysta bez jajek.
Claymore wpatrywał się w gawiedź. Był dość daleko, zbrojni sprawiali się nieźle,
trzymali pospólstwo z dala. Widział tylko sylwetki, bezimienny, pozbawiony twarzy
tłum podnieconych sensacją, dyszących piwskiem i cebulą ludzi.
Jesteś tam, Hawes?, zastanawiał się. Pewnie jesteś. Patrzysz na swoje dzieło.
Sycisz głód bestii.
Zapamiętaj mnie. Zapamiętaj dobrze.
Ramirez podjął już decyzję. Była ryzykowna, ale nie chciał przeżywać
wszystkiego kolejny raz. Spoglądać w następne martwe oczy.
- Jesteś tam - mruknął pod nosem. Już był pewien.
Lance i szeryf stali na uboczu. Rozmawiali cicho. Podszedł do nich hrabia. Wciąż
był blady, ale stracił już interesujący, zielony odcień.
Elsie leżała spokojna. Spod opończy, która ją przykrywała wystawały bose,
poranione i poobijane stopy. Claymore poczuł, jak zimny, lodowaty ciężar w żołądku
zamienia się w równie zimną, spokojną wściekłość.
Przed oczyma stanęła mu ziemia pomiędzy brukowcami, splamiona zakrzepłą
krwią, zryta i skopana. Elsie umierała długo. Nie mogła się szarpać, zaciskać dłoni,
ostrza przecięły ścięgna. Nie mogła nawet tłuc głową o belki, w nadziei, że straci
przytomność.
Mogła tylko patrzeć i kopać twarde kamienie, śliskie od spływającej po udach
krwi.
- Hej, szeryfie - krzyknął Claymore. - Trza wam szukać takiego, co to do baby mu
stawać nie chce! Jeno kozy chędoży albo i co gorszego, tfu!
Tłum zaszemrał. Wreszcie coś się działo.
Twarz Lance'a ściągnęła się gniewem. Co ty wyprawiasz, durniu?, chciał krzyknąć
mnich. Szarpnął się, chciał ruszyć do Claymore'a, ale powstrzymał go twardy uchwyt
szeryfa. De Reno spoglądał Claymore'owi prosto w oczy.
Walijczyk uśmiechnął się nieznacznie.
- Ani chybi kozy! - powtórzył jeszcze głośniej. – Albo i chłopów, tylko ich musi
pochlastać najpierw, jako tego nieszczęśnika!
Wskazał na zwłoki oberżysty, których nikt nie pokwapił się nawet okryć. Zbrojni
przewrócili go tylko na brzuch. Blade, tłuste pośladki sterczały w górę, budząc
jednoznaczne skojarzenia.
Lance już zrozumiał. Pokręcił głową z podziwem zmieszanym z dezaprobatą.
- Macie rację, panie Ramirez! - de Reno bez mrugnięcia okiem podjął grę. - Nie
chłop to jest, ale sodomita jebany! Pręt rozpalony w rzyć takiemu wetknąć, żeby
niecnych praktyk oduczyć! Nierozpalonym końcem. Macie rację, panie Ramirez!
- powtórzył dobitnie.
Właśnie mnie wystawił, zorientował się Claymore. I o to przecież chodziło.
Puścił nieznacznie oko do szeryfa.
- Dlaczego nierozpalonym? - zaciekawił się głośno.
- Żeby za ten rozżarzony nikt nie mógł złapać i wyjąć! - roześmiał się de Reno.
Tłum zaszemrał z aprobatą, dały się słyszeć urągliwe okrzyki. Claymore spod oka
powiódł wzrokiem po tłuszczy. Był pewien, że wśród tłumu stoi ktoś, komu nie jest
do śmiechu. Przepełnia go wściekłość, że jego czyn i jego ofiara zostały zbrukane.
Wyśmiane i upodlone.
A czarna bestia wyje mu nad uchem, żądna następnej śmierci.
Czas kończyć, zdecydował Ramirez. Nie zawiedź mnie, Williamie Hawes.
Czekam na ciebie, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Obiecuję, że uwolnię cię od demona.
Albo stanę się jego strawą. Odegnał tę myśl.
Gawiedź rozchodziła się z wolna. Tłum nie był już stłoczoną ciżbą, rozpadał się na
grupki, na pojedynczych ludzi, którzy cichli, w miarę jak opadało podniecenie.
Wymykali się z zaułka, wsiąkali w wąskie uliczki.
Szeryf podszedł do Claymore'a.
- Ryzykujecie sporo, panie Ramirez - stwierdził sucho. Ten roześmiał się tylko.
- Jest ryzyko, jest zabawa - odparował. Czuł, jak opada napięcie, wewnętrznie drżał
cały. Miał nadzieję, że tego nie widać.
De Reno pokiwał głową.
- Niby macie rację - powiedział z namysłem. – Ale jeśli pójdzie źle, to wasze jaja
potoczą się po bruku.
Claymore miał nadzieję, że źle nie pójdzie. Do własnych jaj był osobliwie
przywiązany.
* * *
Od ziemi ciągnęło chłodem. Nie pomogła derka, choć gruba i złożona wpół. Tyłek
po prostu marzł, a Claymore nie zamierzał nic z tym zrobić. Absurdalnie pasowało mu
to do nastroju.
Spoglądał na polanę, tę samą, co przed kilkoma miesiącami. Trawy i sitowie
poczynały już schnąć, szarzały i złociły się w promieniach nisko stojącego słońca.
Wkrótce posrebrzy je szron, a potem ugną się pod śniegiem, który skryje je aż do
wiosny.
Długo to trwało, pomyślał, za długo. Jednak dziś się skończy definitywnie, co do
tego miał pewność. Przeciągnął palcami po rękojeści miecza, który spoczywał w
poprzek jego kolan. Poczuł szorstki dotyk jaszczura, chłód ciężkiej głowicy. Żelazo,
ozdobione runicznym wzorem było zimne. Zimniejsze nawet, niż prześwietlony
bladym słońcem jesienny dzień.
Dziś się skończy. Wciąż jednak zadawał sobie pytanie, czy na pewno wszystko. Czy
bestia, którą ścigał, umilknie na pewno, kiedy już ten, kto przywołał ją z niebytu
zamknie na zawsze oczy. Czy może zamiast umilknąć pogna dalej w świat, wyjąc z
bólu i głodu, dopóki nie znajdzie następnej ofiary.
Claymore westchnął. Uświadomił sobie, że równie dobrze on sam może zostać na
polanie, już na zawsze. Było to wielce prawdopodobne.
Szorstki dotyk rękojeści uspokajał. Ramirez zacisnął palce, pociągnął. Nad
pochwą zalśnił może cal jasnej stali. To był dobry miecz. Podarunek od przyjaciela.
Wargi Walijczyka wykrzywiły się w uśmiechu. Jeszcze niedawno nie potrafiłby sobie
wyobrazić, że nazwie Lancet, bezwzględnego i wyrachowanego świeckiego
braciszka, swym przyjacielem. Nawet w myśli.
Cóż, pomyślał, równie dobrze może to być prezent na ostatnią drogę. Żebym nie
odszedł do Walhalli z pustymi rękoma. Do Walhalli czy gdzie tam się idzie po śmierci.
Tak naprawdę było mu wszystko jedno.
Odpędził te myśli. Nie były zbyt bezpieczne, nie warto przed walką zbyt wiele się
zastanawiać. I tak będzie trudna.
Odruchowo poruszył ręką. Zabolało. Już nie tak, jak przed kilkoma dniami, mógł
teraz unieść lewe ramię wyżej, panował nad mięśniami i ścięgnami. Ale wiedział, że w
walce będzie zdany tylko na jedną rękę. Żadnych sztuczek z płaszczem, żadnego
przerzucania do lewicy. Nie wróżyło to najlepiej, zważywszy na to, z kim miał się
spotkać.
Po raz pierwszy od lat myślał z wdzięcznością o starym draniu, panu de Folville.
Ciekawe, przemknęła myśl, co powiedziałby rycerz, gdyby się dowiedział. Gdyby
domyślał się, że wszystko, czego kiedyś nauczył Claymore'a tym razem posłuży w
dobrej sprawie.
Walijczyk roześmiał się na głos. Folville pewnie tylko splunąłby i życzył
wszystkiego najgorszego. Długiej i bolesnej śmierci, stary drań miał zasady. I nigdy
nie wybaczał.
Śmiech umilkł szybko. Bo też i specjalnie nie było się z czego śmiać. A i co do
tego, czy sprawa jest dobra, można było mieć wątpliwości.
Za późno na sprawiedliwość. Można ją wymierzyć, ale i tak jest za późno. Dla
wszystkich, którzy zginęli. Dla wszystkich, których zostali wykorzystani i oszukani. I
tylko bestia winna wrócić tam, skąd przyszła, do mrocznych czeluści, które ją
wypluły. Pytanie, czy zechce, wciąż nienasycona.
Claymore mocniej zacisnął palce na rękojeści. Zauważył z niezadowoleniem i
odrobiną lęku, że dłoń spotniała, a wilgoć wsiąka w przemyślnie wyprawioną skórę
morskiego potwora. Nieważne, pomyślał, i tak się nie będzie ślizgać, to dobry, drogi
miecz. Postarałeś się, Lance...
Nie chciało mu się rozpalać ognia, choć chłód był coraz dotkliwszy. Nie chciało mu
się nawet wstać, mimo iż wiedział, że" to niezbyt rozsądne. Powinien rozruszać
mięśnie. Nie miał złudzeń, wiedział, że choć na tej polanie spotka się dwóch ludzi, to
odjedzie w najlepszym wypadku tylko jeden.
Zacisnął zęby. Dwóch ludzi i bestia, skorygował w myśli.
Czekał już długo. Dziś, na polanie, i w ogóle. Kiedy rzucał wyzwanie, kiedy drwił,
by sprowokować bestię do ataku, by skierować jej nienawiść przeciwko sobie nie
przypuszczał, że potrwa to tyle czasu. Nie spodziewał się, że demon będzie tak
sprytny.
Już dawno przestał myśleć o przeciwniku jako o człowieku. William Hawes był
nieważny. Był tylko narzędziem, bezwolnym, choć sprawnym.
Claymore znów roztarł lewe ramię. Zbyt sprawnym, pomyślał. Oby dziś było
inaczej.
Słońce, czerwone i chłodne znikało już za drzewami. Prześwietlone jego
promieniami jesienne, złote i czerwone liście wydawały się prawie czarne. Długie
cienie kładły się na polanie, kreśliły smugi na szarzejących sitowiu i trawach.
Gdzieś w lesie wrzasnęła sójka. Raz i drugi. Ktoś wreszcie nadjeżdżał.
Claymore dźwignął się ciężko ze złożonej derki. Stanął w rozkroku, z mieczem
zarzuconym na ramię. Oddech skraplał się w zimnym, przejrzystym powietrzu.
Leśny ptak rozdarł się jeszcze raz, tym razem bliżej. Dukt był ciemny, nie sposób
było jeszcze czegokolwiek zobaczyć, ale tętent był coraz głośniejszy. Ten, kto
przybywał na spotkanie, spieszył się, jakby gnały go demony. Albo co najmniej jeden.
Claymore mocniej ujął rękojeść. Był gotów.
* * *
We wzroku przybyłego widniała tylko pogarda.
Sir Hawes stękając zeskoczył ze swego wielkiego, bojowego konia. Poklepał
zwierzę po zadzie, nie zaszczyciwszy Claymore'a jak na razie następnym spojrzeniem.
Grzebał w jukach, klnąc pod nosem i sapiąc, jak zwykle.
Nie, nie jak zwykle, pomyślał Ramirez. Coraz bardziej. Niewiele ci życia zostało,
Hawes. A i tak żyłeś za długo.
Stary szlachcic wreszcie klepnął wierzchowca jeszcze raz i odwrócił się do
Claymore'a. Zmierzył spojrzeniem owych załzawionych, starczych oczu. Jego wzrok
zdawał się prześlizgiwać po postaci Walijczyka, przenikać na wskroś. Jakby stary
spoglądał na przedmiot, niewart jego wagi. Albo wręcz na psie gówno, pomyślał
Claymore, które paskudzi zamkowe posadzki.
Sir Hawes sapnął głośniej. Po czym cisnął coś pod nogi Walijczyka.
- Naści - w głosie zabrzmiała cała pogarda, jaką mógł siebie wykrzesać. - Oto
zapłata.
Ramirez nie przestawał się uśmiechać, spoglądając prosto w oczy starego. Są
martwe, zrozumiał nagle, mętne jak ślepia wyrzuconej na brzeg śniętej ryby. Nie
ma w nich już nic. On cały jest martwy, już dawno powinien nie żyć, stoczony od
wewnątrz przez starość i chorobę.
Wciąż z zastygłym uśmiechem, nie zdejmując miecza z ramienia, Claymore
przytrzymał drugą dłonią pochwę. Odezwał się znajomy ból, ale nie zwrócił nań
uwagi, pociągnął rękojeść. Stary drgnął, wciągnął ze świstem powietrze. Był zbyt
pewny siebie, jego wysłużony półtorak v wytartej pochwie pozostał przytroczony pod
siodłem.
- Nie obawiajcie się, panie - mruknął Walijczyk z całą złośliwością, na jaką mógł
się zdobyć. Twarz Hawesa pociemniała nagle.
Klinga błysnęła w ostatnich promieniach słońca, wyostrzony sztych przeciął bez
trudu skórę pękatej sakiewki. Po zdeptanych turzycach i sitowiu potoczyły się srebrne
krążki.
Claymore gwizdnął tylko. Dużo tego, pomyślał. Mała fortuna, zważywszy nawet,
że to zapłata za syna. Za jego życie.
- Podnieś! - głos starego rycerza był zduszony, na wargach pękły bąbelki śliny. -
Pozbieraj to!
- A jeśli nie? - spytał cicho Ramirez. Trącił sztychem monetę, która odbiła krwawe
światło zachodzącego słońca.
- Podniesiesz. I podziękujesz - syknął stary.
Nie miał broni, jego pasa nie obciążał nawet sztylet. Ale przez chwilę Claymore
miał wrażenie, że rycerz rzuci się na niego, nie bacząc na nagie ostrze. Że zaciśnie
kościste, poznaczone starczymi, wątrobianymi plamami dłonie na jego gardle, będzie
smakował, jak pod palcami uchodzi życie.
Poczuł dreszcz. To chodzący trup, zrozumiał. I walczyć przyjdzie nie z nim, a z
bestią, która nim kieruje, która wlewa w stygnące już członki życie i wściekłość.
Pora kończyć. Jeśli tylko dam radę, pomyślał. Odetchnął głęboko i opuścił
wzniesione ostrze.
- Nie ciekawiście, panie? - spytał spokojnie. - Przecież chcieliście wiedzieć.
Wskazał rozsypane srebro.
- Za to mi zapłaciliście, nie pamiętacie? Stary rycerz splunął tylko pod nogi.
- Pozbieraj. Rzuć ten swój rożen - zaślinione wargi wykrzywiły się złym
grymasem. - Na kolana, najmito, i zbieraj! Zarobiłeś.
Istotnie, zarobiłem co do pensa, pomyślał Ramirez. Miał już wszystkiego dość.
- Pierdol się, dziadu - złożył uprzejmie kontrpropozycję.
Rycerz charknął tylko, jakby się zachłysnął. I drgnął, chcąc rzucić się na Ramireza z
gołymi rękoma. Powstrzymał go uniesiony sztych.
Wyblakłe, załzawione oczy zezowały na ostrze, wielkie, kościste pięści zaciskały
się, aż bielały kostki pod wątrobianymi plamami. Ale klinga nie drżała, a na wargach
Ramireza, pod czujnie błyszczącym spojrzeniem, błąkał się drwiący uśmiech.
- No, dalejże - szepnął Claymore. - Chcesz mi ułatwić? Czy wysłuchasz, co mam
do powiedzenia?
Chuda postać zamarła nagle. Rycerz opamiętał się w ostatniej chwili. I
nieoczekiwanie poznaczona bruzdami twarz odprężyła się, już nie była ściągnięta
złym grymasem. Tylko wzrok pozostał czujny i zły.
- Masz rację, Ramirez - rzucił sucho. - Zapłaciłem ci i powinieneś opowiedzieć.
Claymore kiwnął głową. Mimo to wciąż nie opuścił wzniesionego ostrza. Stary
żachnął się ledwie dostrzegalnie. Sapał ciszej, już nie tak świszczące
- I opowiem - odparł równie zimno Walijczyk. – Bo pamiętam, jak mnie o to
błagałeś. Chciałeś wiedzieć. A ja ci wtedy uwierzyłem.
Uwierzyłem w mętne, starcze łzy, pomyślał. Ale nie wiedziałem, nad czym je
uroniłeś. Teraz już wiem.
Tylko nad sobą. Nad niespełnionymi pragnieniami. Nad rozczarowaniem.
Claymore wiedział, jak może zranić nieczułego starca, boleśnie i do głębi. Jak
wytrącić go z wyniosłej obojętności. I jak zranić bestię, która zrodziła się w jego
umyśle, powstała z chorobliwych ambicji. I zamiast owładnąć nimi, ruszyła w świat,
głodna krwi i cierpienia.
Wystarczy powiedzieć prawdę. Tę, którą stojący już nad grobem szlachcic zna
bardzo dobrze. Ale której nie chce usłyszeć, choć za to zapłacił.
* * *
- Długo to trwało, Williamie Hawes. Nie spieszyłeś się zanadto.
Człowiek o długich czarnych włosach i bladej twarzy, w której gorączkowym
blaskiem pałały oczy, roześmiał się drwiąco.
- A ty wciąż się spóźniałeś, Ramirez.
Claymore nawet się nie skrzywił. Hawes miał rację.
- Zbyt długo - uśmiech znikł z bladych warg. - Musiałem cię sam znaleźć. Sam
nigdy być mnie nie dopadł.
To też była prawda. Wciąż szedł śladem, które znaczyły trupy. I wciąż przybywał
za późno.
- Dlaczego znalazłeś mnie tak późno? - spytał. - Wiedziałeś, gdzie mnie szukać.
Śmiech zabrzmiał gorzko,
- Nie jestem sobą, Ramirez, uwierz mi, nie zawsze taki tyłem. Ale też nie daje ci
to podstaw do podejrzeń, że jestem idiotą.
W ciemnych oczach, nieobecnych i rozgorączkowanych, teraz błysnął gniew.
- Rzeczywiście myślałeś, że przejmę się tym, co wykrzykujesz? Co rozpowiadasz?
Nie bądź głupi, teraz ty nie bądź.
Dłoń Williama drgnęła, jakby chciał już chwycić rękojeść sejmitara sterczącą nad
barkiem. Ale tylko drgnęła.
- Idziesz za mną trop w trop, jak gończy pies. Albo jak wilk, wytrwały. Bo ta
wytrwałość jest twoją siłą, innej nie masz. Nie rozumiesz i nie zrozumiesz nigdy.
Claymore widział, jak po twarzy Williama przebiega skurcz, jak wargi drżą,
próbują się układać do wypowiadania zupełnie innych słów niż te, które słyszał. On
nie jest sobą, zrozumiał. Zaczyna przez niego przemawiać bestia.
Był gotów dobyć broni na pierwszy gwałtowniejszy ruch Williama. Byli sami, to
się miało rozstrzygnąć między nimi dwoma. Ramirez już dawno przekonał się, że
William nie da się wciągnąć w zasadzkę. Choć szalony i opętany, był sprytny. I w
końcu Walijczyk musiał się pogodzić, że walka będzie uczciwa. On sam przeciwko
Williamowi.
I bestii, która nim zawładnęła.
Twarz Williama wygładziła się nagle, mięśnie nie drgały już w nienaturalny,
niekontrolowany sposób. Palce dłoni, gotowej chwycić rękojeść, wyprostowały się.
Hawes popatrzył na własną dłoń jak na coś obcego, jak na żywe, nie dające się
kontrolować stworzenie.
- Nie utrzymam jej dłużej, Ramirez – powiedział głucho. - Zrób to szybko.
Claymore zrozumiał i nagle poczuł współczucie. Pozostało jeszcze tylko jedno
pytanie, które trzeba było zadać.
- Dlaczego, Williamie?
Odpowiedź nie zdążyła paść. Dłoń młodego Hawesa skoczyła do rękojeści,
syknęła dobywana klinga. Choć Claymore był gotów, to ledwie odbił cięcie zadane od
razu, bez przygotowań i ostrzeżenia. Było silne, aż rękojeść zadrgała w dłoni, i poczuł,
jak drętwieje mu ramię.
Całym wysiłkiem odepchnął Hawesa, który wywrzaskiwał mu prosto w twarz jakieś
straszliwe klątwy, pryskał śliną, a jego głos załamywał się w skowyt. Nie mógł
szybko unieść broni, przed następnym cięciem spróbował się tylko uchylić, i wtedy
poczuł piekący ból w ramieniu. Klinga sejmitara cofnęła się, ciągnąc za sobą warkocz
lepkich, karminowych kropelek. Claymore mimo oszołomienia zyskał moment, żeby
odskoczyć.
Przez chwilę stali nieruchomo, wodząc przed sobą żądłami sztychów. Hawes
wyglądał znów normalnie, blady, dyszący ciężko młodzieniec, któremu pasmo długich
czarnych włosów przylepiło się do spotniałego policzka.
W jego oczach Claymore dostrzegł odpowiedź na swoje pytanie. I przez moment
jeszcze coś innego. Prośbę.
* * *
W oczach starego Hawesa nie było prośby. Tylko złość.
- No dobrze, panie Ramirez - przerwał sucho. – Nie widzę powodu, by
wysłuchiwać tych bzdur.
Odwrócił się, nie bacząc, iż Claymore znów uniósł miecz, mierząc sztychem tym
razem prosto w gardło. Był pewien, że nie pchnie z tyłu. To nie byłoby przecież
rozwiązanie.
Kościstymi paluchami o zgrubiałych stawach rozsupływał spokojnie rzemienie przy
siodle. Gdy skończył, równie spokojnym, wyćwiczonym ruchem obnażył klingę.
Niedbale odrzucona pochwa spadła na schnącą już jesienną trawę.
Oddech starego już nie był starczy i świszczący.
- No dobrze, śmieciu - mruknął szlachcic. – Nie chciałeś srebra, zakosztujesz stali.
Mimo napięcia Claymore parsknął śmiechem.
- Kto cię, dziadku, nauczył takich powiedzonek? Twarz Hawesa pociemniała.
Załzawione oczy błysnęły nienawiścią.
- Stawaj!
Claymore nieznacznie opuścił ostrze. Odstąpił o krok. Rycerz zamarł,
zdezorientowany. Spodziewał się czegoś innego. Może rozpaczliwego ataku, może
wykrętów, a nawet błagania o litość. Był pewien swej przewagi.
- Najpierw posłuchasz, Hawes, czy tego chcesz, czy nie chcesz - w głosie
Ramireza nie było już rozbawienia. - Zapłaciłeś mi za głowę syna, a ja się
wywiązałem. Więc teraz ty jesteś coś winien.
Pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z przeciwnika.
- Nie mnie. Jemu.
W oczach starego zapalił się zły błysk, który zgasł jednak równie szybko, jak się
pojawił.
- To twój demon, Hawes - ciągnął Claymore. – Wiesz o tym od dawna. Ty
zamieniłeś życie Williama w piekło.
Roześmiał się.
- A przecież chciałeś tak niewiele. Tylko tyle, by stał się taki jak ty. Zmarnowałeś
go, Hawes. A potem kazałeś zabić.
Ku jego zdziwieniu szlachcic tylko kiwnął głową. A potem ciął, wrednym cięciem,
wyprowadzonym bez żadnego ostrzeżenia.
Zadźwięczała stal. Ale klinga długiego, półtoraręcznego miecza ześlizgnęła się
nieszkodliwie po ostrzu Claymore’a, zatrzymała na jelcu, aż rękojeść zadrżała
Walijczykowi w dłoni. Chwilę stali, spoglądając na siebie znad skrzyżowanych kling,
ziejąc w twarze oddechem. Potem obaj, jak na komendę odepchnęli się nawzajem.
Chwilę krążyli wokół siebie. Hawes poruszał się jak wielki kocur, nie pozostało nic
ze starczego, podrygującego kroku, kanciastych ruchów. Wciąż badali się nawzajem.
Krótkie ścięcie. Odskok. Wargi starego wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
- Folville jednak cię czegoś nauczył - to było proste stwierdzenie faktu, bez kpiny,
bez podziwu. - Szkoda, że tak szybko od niego uciekłeś. Za bardzo...
Cios padł w połowie zdania, szybki jak uderzenie żmii. Claymore ledwie zdążył go
odbić.
- ...wyginasz nadgarstek - dokończył szlachcic, jakby nic się nie stało.
Zamarkował wypad. Ramirez dał się nabrać, spróbował zastawy. Wtedy świat
rozbłysnął nagle i zapadł się w ciemność.
Zbierał się z trawy, potrząsał głową. Kiedy już zniknęły czerwone tańczące plamy,
zobaczył starego, który opierał się na swoim długim mieczu. Dmuchał na kostki
zaciśniętej pieści.
Zdzielił mnie piąchą, zrozumiał Claymore w przypływie rozpaczy i rezygnacji.
Obawy przerodziły się w pewność, nie strzyma temu niesamowitemu staruchowi.
- Wstawaj! - krzyknął Hawes. - Wstawaj i walcz, bo zarżnę jak psa. Ech, nic nie
jesteś wart, zupełnie jak William.
Ramirez poczuł w dłoni rękojeść miecza. Poczuł, jak spływa na niego lodowata
wściekłość. I spokój.
Hawes już się nie uśmiechał. Też zauważył zmianę.
- Nie był nic wart? - rzucił Claymore, zataczając sztychem kręgi. - To dlatego...
Nie dokończył. Stary rycerz skoczył do przodu. Już się nie bawił, jego ciosy padały
szybko, silne, trudne do zatrzymania. Claymore pojął, że już nie będzie kpin, nie
będzie rozmów. Tylko walka, aż do końca.
Przez chwilę było nawet łatwiej, bo stary nie chciał już go upokorzyć, tylko zabić
jak najszybciej. Nie próbował sztuczek. Ale i nie musiał. Jego ciosy były trudne do
powstrzymania. W końcu któryś będzie skuteczny, przed którymś Claymore nie zdąży
się osłonić drętwiejącą coraz bardziej ręką.
Hawes był nadspodziewanie silny i sprawny. A przy tym nieskończenie bardziej
doświadczony.
Ostrza powtórnie zderzyły się z całą siłą, klingi zawibrowały od uderzenia.
Lodowaty spokój Claymore'a poczynał się wyczerpywać.
Znów zwarli się na chwilę, znów dyszeli sobie prosto w twarze. Załzawione oczy
Hawesa nie były już puste i bez wyrazu, pobłyskiwał w nich triumf.
- Nie jesteś nic wart - charknął stary. - Jak i on. Zobacz!
Odepchnął Ramireza pozornie bez wysiłku. Wzniósł miecz do szerokiego,
sygnalizowanego cięcia, jakby spodziewał się, że i tak Claymore nie zdoła się już
zasłonić. Klinga błysnęła, chwytając ostatnie promienie słońca.
Spadała już, kiedy nagle zmieniła kierunek.
W nagłym przebłysku intuicji Ramirez skulił się, przetoczył po ziemi. Krwawa od
słońca błyskawica ostrza minęła go ze świstem, wcięła się w ziemię. Claymore
wyrzucił z wysiłkiem rękę do przodu. Pchnął mając nadzieję, że trafi górujący nad
nim chudy, czarny kształt.
Trafił. Poczuł, jak sztych zgrzyta o żebra.
Hawes stał jeszcze przez chwilę, nawet po tym, jak Walijczyk wyszarpnął ostrze,
czerwone do połowy, dymiące w rześkim, jesiennym powietrzu. Wreszcie ugięły
się pod nim kolana, upadł ciężko na twarz.
Claymore wciąż na klęczkach przysunął się do starca. Nie wypuszczając miecza z
dłoni przewrócił go na plecy. Aż stęknął przy tym, stary był ciężki.
Na ustach Hawesa pękały krwawe bąble. Spoglądał w niebo załzawionymi,
nieruchomymi oczyma.
- Jednak czegoś nauczyłeś Williama - mruknął Claymore po chwili. - On też tak
potrafił i tylko dlatego nie udało ci się mnie zaskoczyć.
Wargi szlachcica drgnęły. Walijczyk z satysfakcją spostrzegł, że rycerz wciąż go
słyszy.
- Powiem ci coś więcej, starcze. Nie zarobiłem na twoje srebro, nie zabiłem go.
Rzucił się na własny miecz. Udało mu się, przez chwilę był sobą. I wiem, że chciał,
żebym ci to opowiedział.
Większy, krwawy bąbel pękł na wargach. Hawes nie patrzył już w niebo, wpatrywał
się natarczywie w twarz Claymore'a.
- Chcesz coś powiedzieć? - spytał Walijczyk. Pochylił się nad umierającym.
Kiedy się wyprostował i wstał, był bardzo blady. Odszedł parę kroków. Za sobą
słyszał bulgotliwy poświst. To już nie był starczy oddech, sir Hawes topił się powoli
we własnej krwi.
Odgłosy były coraz cichsze. Wreszcie umilkły. .
- Nie, nie dobiję cię - mruknął Claymore poniewczasie. - Nie zasłużyłeś na to. Ani
ty, ani twoja bestia.
Odszedł chwiejnym krokiem. Pod nogami, w zdeptanej trawie coś zalśniło. Srebrna
moneta.
Ramirez opadł na kolana. Może i nie zarobił, nie zabił przecież Williama, nie
wykonał zlecenia. Ale srebro nie powinno się zmarnować.
W zapadających już ciemnościach przeczesywał suchą trawę palcami, wyławiał z
niej zimne krążki monet. Starał się nie myśleć o niczym, a już najmniej o tym, co
zrozumiał z rwącego się, świszczącego szeptu.
Jesteś taki sam jak on, Ramirez. Nic z ciebie nie będzie. Ciekawe, kiedy zawyje
twój pies.