CZĘŚĆ DRUGA
Urlopowe tułaczki
Smok — to nie tylko cenna skóra, ale i dwa-trzy
pudy wysokiej jakości kłów!
Metodyka po ziółkach
Topielec płynnie unosił się na maleńkich falach, osiadłszy na drewnie
dryfował na płyciźnie, znajdującej się dziesięć sążni od brzegu.
— Trza wyciągać, — któryś już raz niepewnie powtórzył Gdyń, drapiąc się
po płowowłosym czubku głowy.
W kolczudze było bardzo gorąco, ale emerytowany setnik uparcie nosił ją
nawet w nużące, letnie południe, ażeby ludzie pochodzący z tej samej wsi, nie
zapomnieli, kto u nich jest głównym wojakiem. Ci i nie zapominali, ale
cichaczem się podśmiewali.
— Ano trza, — jak echo powtórzył starosta, wysoki, kościsty mężczyzna,
mimo poważnego wieku z czarnymi jak węgiel włosami i brodą. Gdyń z
przyzwyczajenia słuchał jednym uchem, rzucając trafne repliki, żeby tylko ten
się odczepił.
— I to jak najszybciej, — zmierzał do swego Gdyń, przestępując z nogi
na nogę — lepiej na obciosane drewienko, zastępujące lewą goleń. — Wiatr się
zerwie, wtenczas fala go od brzegu odpędzi i fiuuu!
— No i niechaj sobie robi fiuuuu, — cynicznie powiedział basem barczysty
dryblas w czerwonej koszuli i powalanych przez obornik spodniach. — Jemu to
już bez różnicy, nam on także na nic się nie zda, gdziekolwiek by nie przybił, to
tam miejscowi zakopią.
— A ty skąd możesz wiedzieć, że się nie nada? — aż podskoczył setnik,
wyszukując wzrokiem aroganta. — Sam myśl co chcesz, a za wszystkich nie
mów!
— A oto i ona, łódeczka, na brzegu, — kąśliwie zauważył dryblas. —
Siadaj i wiosłuj, mogę Cię i odepchnąć, żebyś prędzej odpłynął!
Gdyń umilkł niechętnie, obawiając się, żeby mu rzeczywiście nie
powierzyli tej społecznie pożytecznej pracy.
Dziewięć par oczu kontynuowało pochmurnie zachwycanie się niedostępną
płycizną.
— Nie, nie odpędzi, — autorytatywnie oświadczył kowal, opuszczając
obśliniony palec i wycierając go o połę koszuli. — Przeciwnie, jeszcze dalej na
drewnie dryftowym zniesie. A dziś dzionek upalny, na wieczór zapaszek się
rozejdzie... i wiatr jest w stronę wsi...
Prawdę mówiąc, jakaś podejrzana woń miała miejsce już teraz. Niestety,
wyciąganie topielców z naturalnych zbiorników wodnych nie wchodziło w
poczet ulubionych zajęć żadnego z obecnych. Tym bardziej z tego konkretnego
zbiornika wody — szerokiej rzeki o prozaicznej nazwie Pstrąg. Na brzegach o
łagodnym spadku, płynnie przechodzących w zalewane łąki, kołysała się
wypłowiała od słońca trawa, gdzieniegdzie zieleniły się niskie szuwary, po
płyciźnie, stadkami śmigał narybek, a w górze krążyły meszki. Ale ani jednego
kąpiącego się, praczki, rybaka albo przynajmniej chlapiących się przy brzegu
gęsi.
Niestety, nawet dziewięciu patrzących osób nie zastąpi tej jednej, co by
wyciągnęła trupa. Topielec kontynuował beztroskie opalanie się na płyciźnie i
ani myślał wiosłować na spotkanie komitetu, nader zmartwionego tą
okolicznością.
— А oto wiedźma traktem jedzie, — zauważył ktoś. — Może ją poprosić?
Idea wyciągania trupa cudzymi rękami przypadła wszystkim do gustu.
Poszeptawszy między sobą, na pertraktacje posłali starostę w parze z Gdyniem.
Pierwszego — właściwie do rozmowy, drugiego — żeby chociaż na krótko się
od niego uwolnić (według oficjalnej wersji — dla moralnego wsparcia).
Czarna kobyłka wlokła się noga za nogą i wieśniacy zdążyli wyskoczyć na
trakt przed samą jej mordą. Wzajemnej radości ze spotkania nie było: oburzony
koń zgrzytnął kłami nie gorzej od wilka, ledwo nie obciachawszy nosa staroście.
Drzemiąca w siodle wiedźma natychmiast się ocknęła i ze zdumieniem
powiodła szarymi, zaspanymi oczyma po mężczyznach.
„Zupełnie młodziutka, — ze zdziwieniem zaznaczył Gdyń. — Pewnie i
trzeciego tuzina nie zaczęła. Chociaż kto je, wiedźmy, pojmie — może ziółek
swoich się nałykała i od razu o połowę odmłodniała. Ubrana przeciętnie, jak to
w podróży, miecz, sądząc po rękojeści, całkiem prosty. Długie, rude włosy
niedbale spływały na ramiona, grzywka zapleciona w dwa cienkie warkoczyki,
założone za uszy.”
— A to dziś wypadł miły dzionek, Pani wiedźmo, — od pochlebstwa
zaczął starosta. — Prawdziwa łaska, czego i Pani z całej duszy życzę. Pani nam
z utopielczykiem nie pomoże?
— Kogo topić? — spokojnie zainteresowała się dziewczyna.
Gdyń na wszelki wypadek się cofnął, ale starosta dostrzegł, jak leciutko
drżą w uśmiechu kąciki ust, umalowane srebrzystą elfią szminką i już śmielej
kontynuował:
— Akurat już jednego mamy, może raczycie go do brzegu podpędzić?
Wiedźmuszka przymrużyła oczy, przypatrując się zgromadzonym nad
rzeką ludziom i obiektowi ich ogólnego zainteresowania. Ze zdziwieniem, ale
zgodnie wzruszyła ramionami i w milczeniu ruszyła cuglami.
Kobyłka nie spiesząc się, pobiegła truchtem do brzegu. W odróżnieniu od
wiejskich szkap nienawykłych załatwiać formalności na płyciźnie, jej
bynajmniej to nie peszyło — wręcz przeciwnie, powąchała, oblizała się i
pochyliwszy głowę, łapczywie przypadła do wody.
Właścicielka kobyłki pogłaskała ją po kłębie i z niej zsiadła.
— А na co wam on , szanowny?
— Zgodzicie się, — uparcie powtórzył Gdyń, tak jak poprzednio trzymając
się w oddaleniu - tak od wiedźmy, jak i od wody.
* * *
W butach driad można było śmiało wejść do wody po kolana, ale nie
bezpodstawnie obawiałam się, że zrobiwszy jeszcze jeden krok, wpadnę tam
razem z głową. Pstrąg — to płytka, ale zdradliwa rzeka, obfitująca w wiry.
Jeden z nich jak raz stykał się z samym brzegiem, rozmyta ciemna plama ostro
wyróżniała się na tle ogólnego przejrzystego błękitu i tu i ówdzie
prześwitującymi przez wodę pniakami.
Umościwszy się dogodnie nogami na samym skraju brzegu, wyciągnęłam
rękę i zrobiłam kolisty ruch dłonią, jakbym nawijała na nią sznur. Trup poruszył
się i zaczął powoli spływać z płycizny. Tłum z zachwytu zasapał. Ciekawe co
oni z nim będą robić?! Zepchnęli by w bystrzynę — no i skończona sprawa. Czy
też się boją, że sąsiedzi mieszkający w dole rzeki, odbiorą spławionego do nich
trupa jako osobistą obrazę?
Tymczasem wyżej wymieniony majestatycznie dryfował do brzegu.
Opuściłam rękę, usiadłam w kucki i za drugim podejściem, zaczepiałam głowę
za brzeżek lewego rogu. Podciągnęłam bliżej, złapałam za prawy i
przygotowałam się do końcowego szarpnięcia, ale wtedy woda wzburzyła się i
topielec prawie całkowicie — z wyjątkiem łba — zniknął w zębatej paszczy,
płynnie przechodzącej w czarny śliski tułów. Maleńkie, czerwone, głęboko
osadzone oczka wwiercały się we mnie nieczułym spojrzeniem.
Okazało się, że od niespodzianki ludzie nie tylko drętwieją, ale i
rozzuchwalają się. Tym bardziej, że paszcza u potwora była zajęta, a łap czy też
macek wcale nie dawało się zauważyć.
— Poszła precz, gadzino jedna! — ryknęłam złowieszczo, zapierając się
obcasami w piasku.
Potwór zasapał z oburzeniem i mocniej ścisnął szczęki, przegryzłszy cienką
szyję u zdobyczy. Po czym, zadowolony zniknął pod wodą, a ja z głową w
objęciach, koziołkując, potoczyłam się po ziemi. Plusnąwszy mściwie ogonem,
ochlapał mnie wodą aż po czubek głowy, na którym malowniczo zawisło pasmo
czarnych, poplątanych wodorostów.
— Co to takiego było?! — oszołomiona wypuściłam powietrze, patrząc na
rozchodzące się po wodzie kręgi.
To dziwne, ale wieśniacy ani myśleli oddawać się panice. Na widok
stworzenia cofnęli się zaledwie o kilka kroków od wody, żeby nie zostać
ochlapanymi razem ze mną i teraz skręcali się ze śmiechu, przyglądając się
przemoczonej na wskroś wiedźmie i jej zdobytemu w boju trofeum.
— A tak, żyje w tej zatoce jakieś, — filozoficznie zauważył starosta.
Pomyślał i dodał: — Mocno nie napastliwe, tylko nerwowe troszeczkę i czarów
nie lubi. Rozmyślnie pewnie spałaszowało, żeby Pani nie przypadło w udziale.
Tak więc, ono padliny nie żre i tak w ogóle, to większymi ptakami się trudni...
Straciłam oddech z oburzenia:
— Co, uprzedzić trudno było?!
— А na co tam uprzedzać? — z opóźnieniem zdobył się na odwagę,
płowowłosy mężczyzna w kolczudze. — Za dnia ono w wirze przy brzegu
siedzi, nikogo nie rusza, jednakże łodzi nie lubi, a wpław — rozbierać się nie
ma ochoty, pijawek tu niezliczona ilość. А kozioł był znamienity, zdrowiuteńki,
szkoda było zostawiać. Patrzysz na niego i myślisz, że może przydał by się…
— Przydał się, mówisz? — podniósłszy się jakoś, z rozdrażnieniem
wepchnęłam mu w objęcia czarny, rogaty łeb. — Tak zabieraj sobie na
zapasowy! W niczym nie będzie gorszy!
Zawróciwszy się, ostro szarpnęłam za cugle złośliwie szczerzącą zęby
kobyłkę i powlekłam ją w zarośla z wikliny. W ślad za mną poleciały zdławione
śmiechy.
* * *
— Nie odjechała, — tajemniczo zawiadomił Gdyń, bez pozwolenia
chwytając za uszko drugiego kufla, obficie ociekającego pianą. — W krzaki
poszła odzienie wyżymać, a kobyłka, paskudztwo jakieś, stanęła w poprzek
drogi — ani przejść, ani przejechać!
— Która to droga — na Pad czy na Krjukowiec? — naiwnie uściślił
karczmarz, nie zapominając zresztą kliknąć kostkami liczydeł.
— W krzaki! — Gdyń nabrał z miski garść solonych sucharków i zaczął po
jednym wrzucać do ust, jak ziarenka. Czujny karczmarz jeszcze raz kliknął w
liczydła. — Powiadają, że każda wiedźma ma z tyłu ma-a-achający się ogonek,
ot, popatrzyło by się.
— Tylko kobyłka jego samego za tyłek capnęła, — chichocząc dodał
starosta, przypadając do swojego kufelka. Karczmarz tylko westchnął —
starostę w wsi szanowano i trochę się go bano. Zresztą, ten nie nadużywał
swojej pozycji i chociaż zachodził codziennie, na drugi kufelek nigdy się nie
skusił. — Nie ugryzła, raczej, przytrzymała odrobinkę. Żebyś sam się z
krzykiem nie wyrwał, może i ocaliłbyś spodnie...
— А potem wyszła — tak my i usiedli z wrażenia! — kontynuował nieco
zmieszany Gdyń, starając się trzymać prosto plecy. — Odzienie suchutkie, jak
gdyby z godzinę na słońcu wisiało, długie włosy nastroszone, ona sama ponura,
jak teściowa co o trzeciej godzinie nad ranem, z żeliwnym uchwytem do patelni
zięcia ukochanego na progu czeka. „Gdzie tu, — pyta, — karczma jest?” Tak
więc my jej na „Smocze legowisko” i skinęli głową. Jeszcze i o twojej karczmie
słóweczko szepnęli... chociaż i nie należało, — zasępiwszy się, dodał były
setnik, po bezwzględnym kliknięciu cofając rękę od trzeciego kufelka.
Karczmarz flegmatyczne przesunął kosteczkę z powrotem. W „Rybaku i
Piwku” i bez wiedźmy interes nieźle się kręcił. Prawda, duszny kołosieński1
upał nieco zmniejszył apetyt bywalcom, za to wzmógł pragnienie. Аżeby
drogocenny płyn nie wyparował z kufelków jeszcze w czasie drogi na stoły, dwa
tygodnie temu karczmarz zaradnie przeniósł swój interes na dół, do przestronnej
piwnicy. I chociaż tam czuć było mocno kiszonymi ogórkami, to panował
upragniony chłód, a piwo można było nalewać prosto z ogromnej beczki, w
której leżakowało od wiosny. Tak, że wdzięczni klienci pili i jednocześnie
zawąchiwali się, doskonale obchodząc się bez zakąski.
Po stromych stopniach ktoś pewnie stąpał w butach driad. Miejscowe
modnisie celowo umieszczały na nich głośne stalowe podkówki, ale gospodyni
tej pary wolała nie ściągać na siebie zbytniej uwagi. Ona i tak nie mogła
narzekać na jej brak.
— Na lekkie wspomnienie, — wtykając nos w swój kufel, półgłosem
stwierdził wcześniej milczący dryblas w czerwonej koszuli.
1 Kołosień — drugi letni miesiąc (biełorsk . )
— Też mi wiedźma! — z rozczarowaniem chrząknął karczmarz, oglądając
delikatną kobiecą figurę, prześlizgującą się wzdłuż ścianki do odległego stolika.
Gdyń, skorzystawszy z chwili nieuwagi, chwycił jeszcze parę sucharków i
szybko wepchnął do gęby. — Zdejmuje urok, wiesza za uszy! Co będzie to
będzie, pójdę obsłużę.
Karczmarz, ku wielkiemu niezadowoleniu Gdynia, zebrał na tacę
wszystkie napełnione kufle, w środek wetknął sucharki i bez pośpiechu poszedł
do nowej klientki, po drodze obchodząc i częstując starych.
* * *
Tak więc dlaczego nie mogę mieć urlopu, jak wszyscy normalni ludzie i
nieludzie?! Oczywiście, nikt nie zmusza mnie do pracy od świtu do nocy, ale
czy nie warto by było się zbuntować i upatrzywszy sobie jakieś sympatyczne
miejsce, z zapałem przystąpić do odpoczynku, jak od razu zaczyna się: „Oj, pani
wiedźmo, jak już w nasze progi zawitaliście, czy nie posiedzicie nocki w tym
wąwozie? Ojej, do tego tam lecznicze powietrze — lepsze, niż na
uzdrawiających Okmieńskich Bagnach, jednocześnie i tamtejsze upiory po
pokrzywie poganiacie, a to już trzech ludzi zagryźli na śmierć, bezecniki jedne”!
I ja, nie uchylająca się od pracy, bezapelacyjna idiotka, uzdrawiam się - to
pokrzywą, to mułem, to najświeższym grobem pośrodku żalnika2...
Ponuro podparłam policzek dłonią, oczekując na zamówiony chłodnik na
zakwasie3 — przy takim upale nic innego przez gardło nie przechodziło. Udać
się do pustelni, czy co? Tylko i tam nie ma pewności, że nie dotrze do mnie
jakiś zaradny wieśniak, przypochlebnie ugadując „z wilkołakiem odrobinkę
pomóc, tutaj całkiem obok, tuż tuż, i dwudziestu wiorst nie będzie”... A może
powinnam pogodzić się z myślą, że nieosiągalność mojego urlopu konkuruje
tylko z takimi anomaliami jak niewidzialność uszu czy niegryzący łokieć, i
znowu ruszać na trakt, a wtedy pracodawców jakby wiatr zdmuchnął! Jeszcze i
podśmiewają się zza płotu: a wiedźma to nie ma innych zajęć niż podróżowanie
w taki upał?
Podając na stół, karczmarz nie wytrzymał i pochyliwszy się do mnie,
szepnął dławiąc się ze śmiechu:
— Powiadają, że Pani dzisiaj miała znakomity połów?
Tylko pogardliwie prychnęłam. Zapamiętajcie: bezinteresowne czynienie
dobrych uczynków jest szkodliwe dla zdrowia. I twierdzę to zupełnie nie
2 żalnik – po staropolsku cmentarz
3 Chłodnika na bazie kwasu chlebowego
dlatego, że jestem taka chciwa i zła, a po prostu dlatego, że z doświadczenia
wiem — bezpłatnych przysług ludzie nie cenią. Otóż, jeśli bym zażądała za tego
ghyrowego kozła chociaż by jedną srebrną monetę, oni by trzy razy pomyśleli,
czy potrzebny on im czy też nie!
— Rzeczywiście, — odpowiedziałam powoli i patrząc na chłopa z wiele
znaczącym przymrużeniem oka, dodałam: — Mam dzisiaj po prostu
zadziwiające szczęście do kozłów!
Ten migiem starł z twarzy złośliwy uśmiech i kaszlnąwszy ze
zmieszaniem, pośpiesznie wrócił za bar.
Ale spokojnie zjeść mi jednak nie dali. Nie zdążyłam rozmieszać wysepki
śmietany, samotnie dryfującej wśród szczypiorku, pietruszki i desperacko
pluskającej się muchy, jak kątem oka uchwyciłam w połowie pustej karczmie
jakieś ożywienie i podniosłam głowę.
W kierunku mojego stołu posuwała się znajoma trójca z grona amatorów
zdechłych kozłów: opanowany starosta, kędzierzawy chłop typu „barczysty
kawał durnia” o kaczkowatym chodzie i z rękami w kieszeniach, i jednonogi
płowowłosy facet w kolczudze setnika, ale bez legionowej blaszki. Doszli,
ustawili się w rządku i poszturchawszy się nawzajem łokciami, pozostawili
rozmowę staroście.
— Pani wiedźmo! — Chłop zastanowił się i ściągnął czapkę. — My tego...
dziękujemy Pani chcieli powiedzieć. Nie każdy swojak nam by tak chętnie i
bezinteresownie pomógł, a Pani, człowiek obcy, nie wzgardziła. A to przy tym,
sama do tego blada, chuda i mizerna, że proste serce żal ściska!
Wyłowiona mucha znowu chlapnęła do miski razem z łyżką. Utkwiłam
wzrok w staroście, nie wierząc własnym uszom. Co do bladej i chudej,
oczywiście, można się było pospierać, gdyż bez przerwy świecące od
traworoda4 słońce sumiennie zamalowało wszystkie narażone na nie miejsca, a
ze swej figury byłam bardziej niż nawet zadowolona. Ale dyskutować z nim w
żadnym wypadku nie zamierzałam, zadowolona z schlebiającego współczucia
w głosie rozmówcy.
— Otóż my i chcieli Pani zaproponować, — starosta, natchniony moim
przychylnym pochrząkiwaniem, ponownie naciągnął czapkę i przysiadł się na
sąsiednie krzesło, — pożylibyście u nas we wsi z tydzień, odprężyli się: do lasu
na jagody pochodzili, poopalali się, na połów ryb popłynęli — ja jak raz
łódeczkę na nowo uszczelnił, korzystajcie kiedy chcecie, mnie nie szkoda. А
stołować się możecie tu, ja karczmarzowi słóweczko szepnę, żeby Pani jak
bywalcowi liczył.
4 [Traworod — maj.]
„А dlaczego by i nie? — przyszło mi do głowy, że to podniosłoby mnie
na duchu. Okolica tu malownicza, pogoda doskonała, a łowić ryby od
dzieciństwa lubię. I ludzie tacy mili, serdeczni — że też troszczą się o
całkowicie nieznajomą kobietę, i do tego jeszcze wiedźmę!”
— U nas tutaj i wyspa pośrodku rzeki jest, — nie przestawał kusić starosta,
— a na niej ruiny pustelni. Powiadają, wcześniej żyli tam dajnowie, którzy
odseparowali się w pustelni od doczesnych spraw. Kto na zawsze, a kto tak, na
tydzień odetchnąć i z nowymi siłami w tę marność ponownie się zanurzyć.
Modlili się po trochu, rybkę łowili, ogródek swój uprawiali, bojowe sztuki
studiowali, żeby, znaczy się, nie tylko kadzidłem na biesa nasienie pomachać,
ale i rękami-nogami słuszność podkreślić. Tak więc i dla miejscowych ludzi,
jeśli zaszła potrzeba, odprawiali tam nabożeństwa nad trumną, udzielali ślubów
czy to spowiadali. Z chorób położeniem rąk leczyli, a patrząc w oczy — i od
niepłodności... Wszystko było by dobrze, gdyby nie zalągł się w Wąwozie
Mariny — pustkowiu porytym wądołami, pięć wiorst na północ — smok, a na
wyspę do wodopoju latać się przyzwyczaił. Rudy, potężny, całe podwórze
cieniem nakrywał, no i prowadził się przepisowo: wypiłeś — przekąś! To w
jednej wsi owcę połknął, to w drugiej krowie skrzydła przyprawił. Chłopi już i
pałki na niego przygotowali i wszyscy w żaden sposób do tego Wąwozu wybrać
się nie mogli: to sianie, to żniwa, to strach. Ociągali się i ociągali, dopóki smok
kozą dajnów się nie pożywił i nad ichnią świątynię przelatując, z góry nie
napaskudził. Wtedy już pustelnicy się za niego wzięli; żal tylko, że nie znaleźli
wolnej chwili, żeby się nas poradzić, my by im żywo wyjaśnili, dlaczego
właśnie na pustkowie maszerować trzeba, a nie czekać, dopóki on do nich
przyjść raczy. Tak więc z początku oni pomodlili się za smoka, zażyczyli mu
różnych chorób, wewnętrznych i zewnętrznych, ale gad z całej listy tylko
kichnął na nich, znalazłszy wolną chwilę. Zobaczyli dajny, że nie pokona smoka
święte słowo i dawaj go z łuków zawstydzać! Ten najpierw we wstydzie się
upierał, nad wyspą krążył i ogniem pluł, a potem doznał skruchy, jednak zdechł
i prosto na pustelnię runął. Czego wcześniej nie spalił, to połamał i swoim
odkarmionym ciałem rozgniótł na amen. Tak więc pustelnicy zdecydowali, że
im łatwiej nową pustelnię wybudować, niż tą spod smoka wydobywać. Tym
bardziej, że on nieco większy od kozła był, w ciągu pół godziny go nie
zakopiesz, a te lato przykładnie gorące było. Zgarnęli, znaczy dajny, dobytek
swój prosty, rozsiedli się po łódeczkach, pobłogosławili wszystkich w pośpiechu
z tego brzegu i na wiosła szybciej naparli, dlatego jak nasi chłopacy taką sprawę
zobaczyli, również dulkami5 zaskrzypieli. Do Rusałkowego Nurtu odprowadzili,
5 dulka - metalowe oparcie dla wiosła. Rodzaj przegubu umieszczonego w nadburciu.
słowami wszelakimi chcieli pożegnać, a i tak i nie dogonili. Nie na próżno
widać, pustelnicy codziennie z rana naokoło pustelni biegali i po kamieniu
dziesięciofuntowym każdą ręką wyciskali... No a smok, wiadoma sprawa, na
świeżym powietrzu długo przechowywać się nie chciał i dawaj na znak protestu
najbardziej powietrze psuć. Długo, z miesiąc... od tamtej pory naszą wieś
Zaduchowieje wołają, wcześniej to ją Wędziskiem nazywano... Tak więc ta
sprawa to przeszłość, a dziś tam raj nie do opisania! Cisza, nikt nie niepokoi,
ptaszki śpiewają, ryby biorą przy brzegu jak wściekłe, jednocześnie i smoczych
kłów na swój napój nawyrywać będziecie mogli. No to jak? Zostajecie?
Przybrałam taki wyraz twarzy, jakbym się zastanawiała, chociaż
najbardziej chciałam z radosnym piskiem rzucić się staroście na szyję i
zamaszyście wycałować go w oba policzki. Zdarza się, takie szczęście!
Upragniona pustelnia i jeszcze na wyspie, z osobliwością w rodzaju smoka!
Z trudem wytrzymawszy chwilkę dla przyzwoitości, uśmiechnęłam się i
kiwnęłam:
— Cóż, dziękuję za propozycję — przyjmuję z wdzięcznością!
— Doskonale! — rozpromienił się starosta. — Jednocześnie i sprawdzicie,
co tam po nocach tak wyje i huczy, że aż spokoju uczciwym ludziom nie daje!
Jęknęłam i złapałam się rękoma za głowę.
* * *
— Stchórzyła, pewnie, wiedźma, — po długim milczeniu powiedział
basem kawał chłopa, z obawą obmacując czubek głowy. Czub już się nie dymił,
ale spalenizną jeszcze zalatywało.
— А mleć jęzorem po próżnicy było po co — Starosta podniósł z ziemi z
opóźnieniem wyrzuconą z karczmy czapkę. Powoli i dokładnie otrzepał ja z
kurzu używając do tego łokcia. — No powiedziałem jej, że w takim razie, to ona
nie nadaje się na wiedźmę, ale jednym słowem... a pokazywania, co ona jeszcze,
oprócz wyciągania kozła umie, nie prosiłem!
— Baba, jak z niej kpisz... — smutno przytaknął Gdyń, opierając się
łokciami o płot. Na wszelki wypadek — stając po przeciwnej stronie karczmy,
żeby móc szybciutko się za nim ukryć przed rozgniewaną wiedźmą.
Przyjaciele postali jeszcze troszeczkę, poplotkowali, z obawą zezując na
otwarte szeroko drzwi, ale wrócić do karczmy tak się i nie zdecydowali. Jak
zresztą i rozejść się do domów...
* * *
Przekąsiwszy i ochłonąwszy w zimnym półmroku piwnicy, uspokoiłam się
i nawet zachichotałam nad pechowymi „współczującymi ludźmi”. Ot cholerniki!
Nie można by uczciwie powiedzieć: niby że tak i tak, na środku pobliskiego
jezioro ma miejsce jakaś dźwiękowa anomalia, od której chcielibyśmy się
uwolnić przy pomocy wynajętego mistrza praktycznej magii, z późniejszą
wypłatą mu uzgodnionej sumy. Bo ja nie mam niedobrego zwyczaju „za jednym
zamachem” przetrząsać wyjące po nocach wyspy. А mając w pamięci żałosne
doświadczenie z wyciągania kozła — tym bardziej. Może tam ktoś po nocach
bimber pędzi, a starosta dla żartu zdecydował się napuścić mnie na miejscowych
pijaków, żeby wyrzekli się nadużywania napitku?
А przyroda tutaj rzeczywiście wspaniała — naprzeciwko wsi Pstrąg
rozlewa się do rozmiarów niedużego jeziora, prawda, płytkiego i mulistego, ale
dość okazałego. Na tym brzegu ciemnieje świerkowy bór, zaraz za nim gęste
zarośla osławionej wyspy. We wsi jest parę sklepików i jeżeli zatrzymam się w
Zaduchowiejach na trzy-cztery dzionki, miejscowy krawiec zdąży uszyć mi
nową kurtkę. W taki upał, prawda, nawet myśleć o niej jest wstrętnie, ale trzeba.
Niedawno obejrzałam starą kurtkę pod światło i, zobaczywszy obficie
prześwitujące się przez nią światło, ponownie już nie włożyłam, ofiarowawszy
ją dołowi kloaczemu (żebracy oceniliby podobną jałmużnę jak szyderstwo).
Lato zaś bywa w Belorii bardzo zdradliwe — teraz upał, a za pół godziny
deszcz, tak że bez kurtki w żaden sposób nie można się obejść.
A i ziółka pokończyły się, trzeba popytać, czy nie ma w okolicy zielarza i
dokonać zakupów. Niektórych eliksirów nie można długo przechowywać, a
kosztują sporo, dlatego robi się je tylko na zamówienie i niekiedy zabiera to nie
mniej czasu, niż uszycie kurtki. Oczywiście, jakiś napój mogę sporządzić i
sama, ale za skutek, uczciwie przyznaję się, nie ręczę. Jak i zielarz nie zaręczy
za wynik starcia z upiorem, chociaż oboje dumnie zwiemy się dyplomowanymi
magami.
Póki co, moje rzeczy znajdowały się w jednym z pokoików „Smoczego
legowiska”, a koń konsekwentnie pałaszował owies w stajni tej wątpliwej
instytucji i w rzeczywistości bardziej przypominającą legowisko, niż karczmę
— przy czym niedźwiedzia, gdyż za nocleg tam obdzierali ze skóry. Dobrze by
było znaleźć tańsze miejsce, czystsze i bardziej zaciszne — powiedzmy, chatkę
jakiejś samotnej babki, koniecznie na uboczu i przy samej rzece, żeby bez
przeszkód opalać się i kąpać, a do tego i łódkę u kogo wynająć. Ale na wyspę na
złość nie popłynę! Znaleźli durnia…
Rozliczywszy się z karczmarzem (który życzliwie mrugnął do mnie
porozumiewawczo: widocznie, żulikowate towarzystwo i u niego stało kością w
gardle), z niechęcią pogrążyłam się w jeszcze większym upale. Słońce stało w
zenicie, wydawało się, że jeżeli zatrzymam się na jednym miejscu, to koszula
zacznie dymić. Poprawiwszy kołnierz i z trudem powstrzymawszy się od
pokusy rozwiązania sznurowania jeszcze bardziej, powlokłam się wzdłuż ulicy,
bezskutecznie wypatrując cienia. Nawet psy nie miały siły mnie obszczekiwać:
one z takim zdychającym wyglądem rozłożyły się w pyle koło bramy, że trzeba
było je omijać albo przez nie przechodzić. Nieliczni przechodnie krzywili się na
mnie jak na nienormalną — sądząc po połyskującym po wierzchu krzyżaku,
klindze w pochwie za plecami, która powinna była rozżarzyć się do białości, ale
na razie przyjemnie chłodziła łopatki.
Ulica ściśle odtwarzała brzegową linię Pstrąga, płynnie wyginając się to w
prawo, to w lewo. Po jednej stronie drogi stały domy, po drugiej — dochodzące
do samej wody ogrody warzywne. Niskie grzywki fal atrakcyjnie iskrzyły się w
słońcu. Nieprawdopodobną siłą woli zmusiłam się do oderwania spojrzenia od
upragnionej rzeki i zaczęłam wypatrywać krawieckiego sklepiku, przelotnie
zobaczonego przy wjeździe do wsi. Najpierw uporam się z bieżącymi sprawami,
a potem będę mogła się już i wykąpać. I woda nagrzeje się do tej pory.
Znużony upałem krawiec nawet nie zaczął się targować i tylko niemrawo
machnął ręką, kiedy zaproponowałam o parę kładni mniej. O wiele więcej czasu
zajęło zdjęcie miary (nawet niejeden raz wydawało mi się, że krawiec nieraz
zasnął z miarką w rękach, pochyliwszy się w celu zmierzenia mojej tali i
oparłszy głowę o plecy). Fason wybrałam jak najbardziej prosty, obcisły, z
kapturem, poprosiwszy mistrza by rozmieścił srebrne nity na kołnierzu pod
szyją, łokciach i na trzech pasach prowadzących od nich do dłoni, żeby chroniły
od zbyt blisko podkradających się stworów. Nie wszystkie stwory obawiały się
srebra, ale uderzenie w oko łokciem nabitym kolcami zepsuje apetyt
komukolwiek bądź. Krawiec obiecał uporać się z robotą za pięć dni, tak że
zapłaciłam zadatek i udałam się szukać sobie bardziej godnego mieszkania.
Niestety, samotne babki z wolną powierzchnią mieszkaniową w żaden
sposób się nie trafiały. Doszłam prawie do krańca wsi, dalej droga stromo
schodziła w dół, zwężając się do rozbitej przez owcze kopyta dróżki i zanikając
w gęstych zaroślach trzciny, za którymi daleko było widać błękit wody. Ostatni
dom okazał się chatką zielarza, o czym informował narysowany na drzwiach
znak — liść paproci z kwiatem w środku o spiczastych płatkach.
W taki upał wspinać się na wysoki ganek było ponad moje siły (a jeśli
gospodarza nie ma w domu, potem jeszcze trzeba i schodzić?! To wprost nie…).
Podeszłam do niego z boku, przecisnęłam rękę i delikatnie zapukałam do drzwi.
— Won stąd, — złowrogo i nieuprzejmie odezwał się młody, kobiecy głos.
— Sto razy mówiłam — miłosnymi napojami nie handluję!
Trochę się speszyłam, tym nie mniej powtórzyłam próbę nawiązania
znajomości. Wewnątrz rozległ się stłumiony ryk i drzwi otworzyły się tak
gwałtownie, że gdybym stała na ganku, a nie obok, po prostu zmiotłoby mnie z
niego. Zresztą, na progu pojawiło się coś na tyle strasznego, że sama poczuwszy
nadzwyczajny przypływ rześkości, z krzykiem odskoczyłam na dobry sążeń,
potknęłam się i klapnęłam na tyłek, nie czując się na siłach oderwać spojrzenia
od zaduchowiejskiej zielarki.
А popatrzeć było na co! Niewysoki wzrost miejscowej specjalistki z
powodzeniem kompensowały stojące dęba włosy, bardziej przypominające
ulepione z brudu sople. Połowę pozbawionej brwi, pokrytej purpurowymi
guzami twarzy i upstrzonej kropkami zajmowały ogromne jasno-zielone oczy z
ciemną obwódką. Nogi szkarady lśniąco mieniły się sinymi smugami, a pokryte
strupami ręce ściskały ogromny, zachlapany krwią nóż. Z ubrania na zielarce
był tylko stareńki, połatany letni szlafroczek, w talii przepasany paskiem innego
koloru.
Zaczęłam po cichutku odpełzać w tył, mając nadzieję stoczyć się z góreczki
i zawieruszyć się w trzcinie.
Tymczasem gospodyni chatki ze zmieszaniem zakasłała, wymacała oczy,
odlepiła je, wsunęła do ust i zaczęła chrupać.
— Oj, panienka, wybaczcie, myślałam, że to znowu ci łajdacy... Wolha?!
Z opóźnieniem dotarło do mnie, że to zaledwie plasterki ogórka z
wyciętymi w środku dziurkami. Zebrałam w sobie resztki męstwa i wpatrzyłam
się w ukazujące się pod warzywami oczy intensywnego piwnego koloru.
— Welka?! O bogowie, co ci się przydarzyło?!
— A niech to leszy, całkiem zapomniałam... Wchodź szybciej, póki jeszcze
ktoś nie zobaczył! — zaczęła się śpieszyć zielarka, bojaźliwie rozglądając się
wokoło. — Upał, klientów nie ma, tak więc i postanowiłam trochę się
odmłodzić. Żadnej alchemii, wszystko wyłącznie naturalne — maseczka z
ogórków i malin, białko z jajka, krem z borówki bagiennej... nie chcesz
spróbować?
— A walerianki nie masz? — Jakoś utrzymałam się na drżących nogach i
poszłam z powrotem na ganek. Welka szczerze spróbowała się zaczerwienieć,
ale to już nie miało sensu.
— Po prostu, tak przez pół godziny, wysmarowanej, nudno stać, więc,
myślę, za ten czas barszcz ugotuję, — ze zmieszaniem wyjaśniła, rzucając nóż
na stół obok przekrojonych na pół buraków. — Zapaliłam się do pomysłu, a tu
ty stukasz... poczekaj, ja zaraz to wszystko zmyję i przebiorę się!
Welka złapała wiadro z wodą i schowała się za zasłoną. Było słychać, jak
w pośpiechu chlapie się i prycha. Tymczasem ja rozglądałam się po niedużej,
ale bardzo przytulnej kuchence, na wskroś przesiąkniętej szczypiącym w nos
dymem, znajomym mi jeszcze z zajęć praktycznych z zielarstwa. Wzdłuż ścian
ciągnęły się liczne półki z rządami różnokalibrowych flakonów, butelek,
drewnianych dzbanów i koszałek6 z brzozowej kory z gotowymi ziółkami i
oddzielnymi ich składnikami. W centrum, na okrągłej kamiennej płycie, stał
konieczny trójnóg z niedużym kociołkiem u góry. Z sufitu, wyłącznie w celach
reklamowych, zwisał wypchany nietoperz z rozczapierzonymi skrzydłami.
Odmyta i odmłodzona Welka wreszcie wyszła zza zasłony, w biegu
zaplatając warkocz. Zaklęcie błyskawicznego suszenia włosów zawsze
wychodziło jej o wiele lepiej niż mi, jak i inna życiowa magia. Już nie wspomnę
o nazwach tysięcy roślin, bez wysiłku przez nią zapamiętywanych, a także o ich
podstawowych cechach i sposobach wykorzystania, które ja z powodzeniem
zapomniałam w ciągu roku od zakończenia Szkoły Magów. Zresztą, każdy
swoje — Welka z takim samym szacunkiem spojrzała z ukosa na mój miecz.
Nie widziałyśmy się około dwóch lat, ale moja dawna koleżanka z roku
prawie się nie zmieniła — te same gęste kasztanowe kędziory, energiczny
uśmiech, pulchniutka figurka mimo wszystkich dietetycznych sztuczek i
zdumiewająco równa opalenizna, w której Welka paradowała od wczesnej
wiosny do późnej jesieni.
Zielarka przyglądała mi się z nie mniejszym zainteresowaniem i
zachwytem:
— Wolha, pięknie wyglądasz! I włosy jakie długie zapuściłaś, tobie dobrze
idzie... Jak tu się znalazłaś?
— Zbieram materiał do dysertacji7. А ty co w Zaduchowiejach robisz? Nie
przydzielili Cię przypadkiem do głównej starmińskiej lecznicy?
— А Ciebie — do królewskiego pałacu, — odburknęła Welka. — Nie
mniej prestiżowa i nie bardziej jakościowa instytucja jak się okazało. Prawda,
utrzymałam się nie dłużej niż — całe trzy tygodnie. Potem sprzykrzyło mi się
wydawać podrabianą wodę jako eliksir na schudnięcie i nakapałam tam środka
na przeczyszczenie... efektywność napoju znacznie wzrosła, ale klienci z
jakiegoś powodu nie byli zadowoleni i dali mi odprawę. Gdzie się zatrzymałaś?
W „Smoczym legowisku”?! No co ty, tam w zeszłym roku, jakiś mag będąc
gościem, egzorcyzm na pluskwy przeczytał, tak pluskwy kolumną o długości
6 Koszałka to wyraz z gwary może oznaczać koszyczek, kobiałka
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dysertacja
trzech sążni wzdłuż ulicy do lasu maszerowały, a kiedy wyjechał — z powrotem
wróciły! Natychmiast przeprowadzaj się do mnie!
Z przeogromną przyjemnością przyznałam Welce stanowisko
nieuchwytnej samotnej babki i udałam się po rzeczy i konia.
* * *
W asortyment świadczonych przez „Smocze legowisko” usług wchodziły
nie tylko pluskwy, ale i „darmowa” kromka chleba (wliczona w koszt
zawyżonego potrójnie noclegu), a także właściwy nocleg w jednoosobowym
pokoiku zamykającym się od środka, i do tego z rozklekotanymi drzwiami, w
które pukać należało ze skrajną ostrożnością. Biedniejsi goście zadowalali się
wspólnym pokojem, pokotem układając się na podłodze. Zimą palił się w nim
kominek a program rozrywkowy zapewniali przejezdni gęślarze i bajarze,
dzieląc się honorarium z gospodarzem.
Teraz ludzi w karczmie było mało — przy takiej pogodzie, nawet w polu
pod krzakiem nie zamarzniesz... jeżeli, oczywiście, boisz się tylko mrozu. Za
Wąwozem Mariny zaczynały się oficjalne ziemie orków — Wilcze Stepy. Bieda
w tym, że same orki o tym nie wiedziały i regularnie przecinały istniejące tylko
na mapie granice, bynajmniej nie w turystycznych celach. Sukcesem było,
jeżeli z dobroci serca zostawiali ofierze swojego kryminalnie karalnego czynu
przynajmniej majtki. Lekkonogie, stepowe wilki, srebrzysto-piaszczystego
koloru także okazywały zwiększone zainteresowanie oszczędnym podróżnikom,
którzy zaryzykowali obejście się krzakami. „А żeby ci w Wąwozie Mariny
przyszło zanocować!” — w złości mówili miejscowi mieszkańcy i idąc tam paść
krowy, śpieszyli się wrócić przed nastaniem ciemności. А co się już działo za
samym Padem...
Właściciel karczmy, bardziej dla pozoru szurając po podłodze startą do
samego kija miotłą, jednym uchem przysłuchiwał się rozmowie gnoma
nieokreślonego wieku i zawodu, obdartego staruszka-pielgrzyma, mieszkańca
wsi Krjukowiec, co ze wschodnim brzegiem Wąwozu Marina sąsiaduje,
ubogiego handlarza rybą, żującego „darmową” kromkę chleba i jasnowłosego
chłopaka, strojącego lutnię. Grubej przekupki z głupkowatą twarzą, na zmianę
wydającej ochy „o bogowie!” i „o wszyscy święci!” można było nie liczyć.
Wiedźma, która dopiero co rozliczyła się z karczmarzem, z zainteresowaniem
zatrzymała się na progu, położywszy na podłodze torby.
—... a jeszcze powiadają, — tym samym tajemniczym tonem kontynuował
mieszkaniec wsi, — niby podczas pełni księżyca wyłazi jedna baba ze swojego
grobowca i włóczy się po okolicy i jeśli ktoś się jej napatoczy z naprzeciwka —
ręce rozstawi... — chłop poglądowo zademonstrował szeroką rozpiętość ramion
umarlaka, zmusiwszy sąsiadów do uchylenia się, —... obejmie i dawaj środek
wygryzać, dopóki jedne buty nie zostaną!
Pokaz był bardzo sugestywny. Całkiem przypadkowo dostała się w niego
nie brana pod uwagę przekupka, która zaczęła tak przenikliwie piszczeć i
wyrywać się, jak gdyby ją naprawdę próbowali zużytkować jako pożywienie.
—... gryzła jej rączki, gryzła jej nóżki... — barytonem dobrze zaintonował
chłopak, akompaniując sobie na lutni.
Przesunąwszy się, opowiadacz pośpiesznie wypuścił „ofiarę”, ale od
policzka uchylić się nie zdążył.
— А-а... — Gnom pogardliwie machnął ręką. — babskie gadanie. Po co po
ciemnicy po pustkowiu się szwędać, a obrotną babę o dużych rękach i bliżej
znaleźć można, chociażby w domu na piecu...
Towarzystwo roześmiało się głośno.
— Nie odzywaj się, młodzieńcze. — Staruszek statecznie splótł ręce na
szczycie kostura. Brodaty gnom ze zdziwieniem spojrzał na pielgrzyma, ale ten,
widoczne, był ślepawy i pomyłki tak i nie dostrzegł. — Przyszedłem z południa
i tam mi także opowiadali bajdy o niejakim — niech wybaczą mi damy
(staruszek wykonał ceremonialny gest w stronę długowłosego lutnisty) —
cmentarnym ghyriszczu, które jakoby zaciągało tych wędrowców, którzy tam
zamarudzili, do swojego grobu i ogryzało do czysta, tak że nikt ich już nigdy
więcej nie widział...
Pielgrzym mówił cicho i z wielką powagą, dlatego jego opowiadanie
zrobiło większe wrażenie na słuchaczach, niż namacalny pokaz
krukjowiczjanina. Zapadła ciężka cisza. Handlarz ugrzązł zębami w chlebie,
baba szybko się przeżegnała, gnom sceptycznie prychnął, a chłopak,
zastanowiwszy się, wycisnął z lutni niski, wyjący dźwięk, zmuszający
wszystkich do otrząśnięcia się i rzucenia się z wymysłami na młody talent.
Wiedźma złapała torby i wyszła. Gospodarz pogardliwie splunął na tylko co
„zamiecioną” podłogę. Czego to ludzie nie wymyślą, jęzorami młócąc po
próżnicy. Śmiechu kupa. Chwała niech będzie bogom, że tutaj, w
Zaduchowiejach, całkowity spokój... no prawie.
* * *
Podchodząc do stajni, z przyzwyczajenia nasłuchiwałam, ale wszędzie było
cicho. Czy to Smółka tym razem zdecydowała się pobyć spokojnym konikiem i
nie uganiała się za pochopnie włażącym do jej boksu stajennym, dopóki ten nie
usiadł okrakiem na belce pod dachem i siedział już tam, bojąc się nie tylko
poruszyć, ale i zawołać. Różnił się od pozostałych mieszańców tym, że na nim
nie było widać skutków upału — pysk był szczelnie zamknięty, a boki, zdaje
się, w ogóle się nie poruszały. Dla żartu zagwizdałam. Pies podniósł tępy pysk z
uniesionymi do góry uszami i spojrzał na mnie żółtymi, niemrugającymi
ślepiami. Wrogości ani życzliwości w nich nie było, ale z jakiegoś powodu
zrobiło mi się dziwnie.
— Ejże, kochanieńki, czyj to pies? — zawołałam jakiegoś tam chłopka,
drzemiącego na siedząco w wąskim pasku cienia pod ścianą stajni.
— Który? — Wieśniak leniwie uniósł nasunięty na oczy kapelusz.
— A ten... — ponownie skierowałam wzrok na próg i drgnęłam. Pies
zniknął. Na zakurzonej ziemi zostało kilka dużych śladów łap i kilka kłaków
krótkiej sierści. — Leszy, gdzież on się podział? Tylko co tu był! No to ładnie,
wybaczcie, że przeszkodziłam...
— Nie ma za co, od upału i nie takie rzeczy mogą się przywidzieć, —
dobrodusznie zauważył chłop, ponownie skrywając się pod rozległym rondem
słomianego kapelusza. — Niedawno widziałem jak krowa po niebie latała! Leżę
sobie na polu, co z północnej strony wsi się znajduje, dlatego, że nie dam już
rady więcej sikać — u szwagra na pogrzebie winem domowym za jego zdrowie
wypiwszy, uraczyłem się, no i ono mnie odrobinkę rozebrało. Słyszę — muczy
nie wiadomo skąd. Spoglądam w niebo — leci krasula! Nogami przebiera, jak
gdyby naprawdę w powietrzu skakała, a ogonem tego, kierunek wskazuje… I
dlaczego to tak, a? Może, omen jakiś?
— Aha, zakąsić trzeba było, — półgłosem mruknęłam wchodząc do stajni.
* * *
Zanim pozbierałam rzeczy i przywiązywałam kobyłkę na polance za
domem (Smółka z wykrzywioną złośliwie mordą obserwowała w tym czasie
skazane na niepowodzenie przedsięwzięcie), Welka zdążyła rozpuścić w kotle
jakieś ziółka i teraz w skupieniu mieszała je dębową łopatką, bez przerwy
patrząc na wypływające z dna pęcherzyki. Specyfik migotał blado, na skutek
czego twarz pochylającej się nad nim zielarki wydawała się trupio-zielona.
Odrywanie przyjaciółki od tego odpowiedzialnego zajęcia było bardzo
niewskazane, żeby nie przytrafiło się tak, jak na ósmym roku studentom, którzy
z bojowym zawołaniem „Ratuj się, kto może!” wypadali z gęsto zadymionej sali
wykładowej, pod sufitem której ryczało i głośno biło skrzydłami coś
niezaplanowanego.
Tak, że nałożyłam lekkie, z brzozowej kory klapki i wyjęłam z torby
ręcznik.
— Wel, na razie schodzę się wykąpać.
— Aha, — nie odwracając się, z roztargnieniem przytaknęła przyjaciółka,
— tam w trzcinie są położone deski do samego pomostu, ale tuż za nimi dno się
urywa, i prawie nie ma płycizny.
— Cudownie. — Dobrze pływam i lubię czuć pod sobą głębokość. — Tutaj
wirników lub jeziornic się nie spotyka?
— Nie... chociaż w wirze naprzeciwko placu mieszka jakieś stworzenie, ale
ono ludzi nie atakuje i daleko od wiru się nie oddala. Tam źródła z dna tryskają,
woda jest zimniejsza i czystsza; z pewnością, to je i przyciąga.
— Widziałam co je przyciąga, — chrząknęłam, zarzucając ręcznik na
ramię.
Kładkę znalazłam prawie od razu — kilka skośnie połączonych desek,
przybitych do na wpół zatopionych szczątków łodzi. W trzcinie zajeżdżało
wilgocią i zgnilizną, nogi ślizgały się na deskach, a życzliwie bzyczące bąki
zdradzały zamiar degustacji mojego apetycznie spoconego ciała (ciało
kategorycznie się sprzeciwiało, przeklinając i opędzając się).
Rozklekotana kładka przechodziła w szeroki pomost i słońce znowu runęło
na mnie z mocą smoczego oddechu. Stąd Pstrąg jeszcze bardziej przypominał
jezioro — z lewej i z prawej strony koryto znikało w trzcinach, a do
przeciwległego brzegu było nie mniej niż wiorsta. Przez zielonkawą, ale
przejrzystą wodę prześwitywały wszystkie kamyczki z głębokiego dna. Przy
powierzchni śmigał ławicą narybek, z daleka wydając się jedną ogromną
srebrzystą rybą.
Nie miałam więcej sił, żeby się dłużej powstrzymywać, w biegu
odrzuciłam ręcznik i dodając sobie odwagi okrzykiem, skoczyłam z brzegu
pomostu, wywołując chmurę bryzgów wody.
Dno okazało się być niespodziewanie głęboko — głową poszłam pod wodę
i dopiero wtedy dotknęłam go nogami. Odbiwszy się od dna i wynurzywszy się
prychając, odrzuciłam włosy z twarzy i popłynęłam naprzód. Pierwsze odczucie
chłodu szybko minęło, zmieniając się w upajającą świeżość i zdumiewającą
lekkość w całym ciele.
Przez pół godziny, nasiąkając wodą do woli i doszedłszy do wniosku, że
życie bezghyrowe jest dobre, przewróciłam się na plecy, rozstawiłam ręce i
zaczęłam bezwładnie dryfować z prądem w dół rzeki, rozkoszując się cichym
szelestem trzciny i płynnym kołysaniem fal.
Nie zdążyłam przepłynąć tym sposobem, pięćdziesięciu sążni, kiedy w
otaczającą mnie harmonię wdarł się jakiś podejrzany plusk. Refleks wiedźmy w
mgnieniu oka sprawił, że znalazłam się w pionowej pozycji; usilnie pracując
rękami i nogami, szybko rozejrzałam się na wszystkie strony i mój błogostan
migiem wyparował.
W moją stronę posuwała się łódź. Dokładniej, próbowała. Trzech
wioślarzy, nie wiadomo jakim sposobem zmieściwszy się na jednej ławie,
bezskutecznie starało się okiełznać dwa wyszczerbione wiosła, to rwące się dać
nurka na dno, to unieść łódź w niebiosa.
Lewym posługiwał się Gdyń, prawym — milczący dryblas, a w środku,
objąwszy kumpli za ramiona, w takt pieśni podobnej do krzyków w duchu „Nie
chodźcie, dziewki, za mąż!” kołysał się starosta. Za rufą ciągnęła się sieć, a za
nią — długi ogon z wodorostów, które zaplątały się oczkach sieci.
W łodzi jedynym zauważalnym wynikiem burzliwej, rybackiej działalności
była tylko ogromna butla samogonu, z chlupiącymi na dnie resztkami, zatkana
nadgryzionym małosolnym ogórkiem. Butla stała na dziobie łodzi i
prawdopodobnie służyła wioślarzom jako przewodnia latarnia morska, gdyż
inne nieistotne punkty orientacyjne, w rodzaju brzegu wzgardliwie ignorowali.
W sumie i bez tego, nie bardzo wytrzymały stateczek wypisywał po wodnej tafli
zawiłego precla, posuwając się do przodu wszystkimi stronami na przemian.
Ogólny kierunek wyznaczał słaby prąd Pstrąga, który powoli, ale nieustannie
porywał łódź z sobą.
— Pa-a-ani wie-e-edźma!!! — Gdyń, nie namyślając się, rzucił wiosło i
wstał. Łódka zaskrzypiała i niebezpiecznie przechyliła się na lewy bok, a
ponieważ dryblas nadal wiosłował, majestatycznie zakręciła się dookoła własnej
osi. — Oj, gdzież ona? Niemożliwe, utopiła się?! (Łódź zrobiła jeszcze jeden
obrót.) А! Jak woda?
— Wspaniale, — wycedziłam przez zęby, przechodząc z rozluźniającego
pluskania się, na nastawiony na osiągnięcie wytyczonego celu styl pływacki
„elfie ostrze”. Naturalnie, skierowałam się bynajmniej nie do łodzi.
— Dokąd to Pani? — z rozczarowaniem zaczął przeraźliwie lamentować w
ślad za mną starosta. — Stąd do wyspy całkiem blisko zostało i stu sążni nie
będzie! А tam za pięć-sześć godzin i ściemniać się zacznie!
Ale już wymacałam nogami dno i nie oglądając się za siebie, skryłam się w
trzcinie. Kładka została daleko z boku, tak, że na brzeg wydostałam się cała
podrapana, pogryziona przez meszki i po pas wymazana śmierdzącym mułem.
Ogólne mniemanie o życiu i wyjątkowym charakterze pewnych jednostek
zmieniło się z „bezghyrowego” na „ghyrowe”.
Jakoś się opłukawszy we wpadającym w jezioro strumyku, krzaczkami,
żeby nie przyciągać niezdrowej uwagi mieszkańców wsi, przedostałam się do
domu Welki... i ze zdumienia stanęłam jak wryta koło furtki.
Przed gankiem siedział czarno-rudy pies. Na mój widok z pogardą wypluł
na ziemię zapomniany przeze mnie na pomoście ręcznik, wstał i pobiegł
truchtem w trzciny, zastępujące czwartą stronę płotu. Niezdecydowanie
zagwizdałam, ale bestia nawet uszami nie poruszyła, jak gdyby rozpłynęła się w
szeleszczących łodygach.
— Co? — wyjrzała prze okno Welka.
— A nic. — Pochyliłam się i podniosłam ręcznik. — Może wiesz, do kogo
należy taka potężna, podpalana psina z obciętym u nasady ogonem? Jakby
rasowa, ale nigdy takiej rasy nie widziałam.
— Nie wiem. Może należy do kogoś z przyjezdnych? — obojętnym głosem
wysunęła przypuszczenie przyjaciółka. — Słuchaj, Wolha, wpadłam na
wspaniały pomysł: urządźmy wieczór panieński z okazji naszego spotkania!
Znam niedaleko położone cudowne miejsce: ciche, malownicze, chłodnawe, z
jeziorem dookoła. Rozpalimy ognisko, upieczemy ziemniaki, pogadamy, no i
jednocześnie...
— Welka!!!
Przyjaciółka zacięła się i z konsternacją skupiła na mnie swoją uwagę.
— Powiedź mi, że nie masz na myśli wyspy! — zaczęłam błagać.
— Tak więc... ogólnie to...
— I ty też tam się pchasz? Co wy wszyscy się zmówiliście?! — z
oburzeniem krzyknęłam, zraniona w samo serce taką zdradą. — Niczego
„jednocześnie” nie będę robić!
— O co Ci chodzi — teraz z kolei obraziła się Welka, nie rozumiejąc,
dlaczego tak się wściekam. — Chciałam powiedzieć, że jednocześnie jakiegoś
ziółka tam nazbieram... na twoje napoje, między innym!
— Wybacz, — zmieszałam się szczerze. — Miałam dziś ciężki dzień,
jestem bardzo zmęczona i nie chcę płynąć na żadną wyspę.
— Niech Ci będzie, — zmiękła przyjaciółka, — urządzimy wieczór
panieński w najbliższym lasku, a jutro sama tam pojadę. Chociaż wiosłowanie
nie idzie mi najlepiej, a i łódź nie bardzo...
— Poproś kogoś z rybaków, — zaproponowałam. — Słyszałam, że koło
wyspy ryby dobrze biorą, znaczy, tam na pewno stawiają i sieci. Rano wysadzą
cię na brzeg, a wieczorem przypłyną po połów i zabiorą.
— Miejscowi do wyspy i na pięćdziesiąt sążni się nie zbliżą, — ponuro
mruknęła zielarka. — Oni uważają, że wyspa jest przeklęta i po nocach tam
jakoby wyje nie mogąca zaznać spokoju dusza smoka...
— А co, rzeczywiście wyje? — zainteresowałam się, źle wspominając
skierowane do mnie słowa starosty z „nieopisanym rajem”. Zresztą, w jednym
nie skłamał — tam by mi już naprawdę nikt nie przeszkadzał!
— A i owszem, zawyje czasem, — wzruszyła ramionami Welka. — Ale
osobiście uważam, że to czyjeś głupie żarty. Po pierwsze, sądząc po głosie, do
smoczego ryku nie podobny ani odrobinę. Po drugie, nikt tego widma nigdy nie
widział. А co to za widmo, jeżeli ono ani razy nie zatruło spokoju komuś z
miejscowych? Ono przecież bez pożywki w postaci emocji, za parę miesięcy
samo zdestabilizuje się i rozwieje!
— А do czego to podobne? — nie wytrzymałam, chociaż przysięgłam
sobie nawet palcem nie ruszyć dla spokojnego snu starosty.
— Jakiś dziwny łoskot... czy to szloch, czy to plusk, jak gdyby batem po
wodzie smagano. Na wyspie, być może, zachowały się pieczary pustelni, a po
jeziorze dźwięk daleko się niesie, rezonuje i bardzo silnie się zniekształca.
— Czyż w okolicy nie ma ani jednego rozgarniętego maga-praktyka? —
zauważyłam, wyrażając niezadowolenie. — Za takiego się im podałam?
Welka niespodziewanie roześmiała się:
— А, oto chodzi! Starosta z pomocnikami już i do ciebie podchodził? To
dlatego ty taka nerwowa... Widzisz, tu taka historia: tutejsi mieszkańcy do wycia
mniej więcej się przyzwyczaili, ale krowy — ani jak nie mogą: nerwowe, chude,
mało mleka dają. Dlatego wieśniacy postanowili wreszcie zrzucić się na maga.
Zebrali się w karczmie, puścili czapkę w koło i rezultat — dwadzieścia trzy
kładnie — uroczyście powierzyli staroście. Ten uczciwie doszedł do wniosku,
że trzy kładnie wiosny nie uczynią i zaproponował przepić je za powodzenie
zbliżającego się przedsięwzięcia. Ludzie chętnie się zgodzili, wszystkim
przypadło w udziale po kufelku, a staroście, jak autorowi genialnego pomysłu,
— dwa, po których zaczął przechwalać się: powiada, nie potrzebny nam żaden
mag, ja sam tego widma gołymi rękami się pozbędę! Tak więc ludzie i za to
wypili. Pięć razy, żeby na pewno. Krótko mówiąc, na ranem w czapce nic nie
zostało, oprócz chrapiącego na niej starosty. Kiedy go obudzili i powiadomili o
czekającym wyczynie, z jakiegoś powodu nie pobiegł takowego dokonywać i w
ogóle pośpiesznie zmienił temat. Tak ta sprawa dotychczas się i przeciąga. Pili
przecież wszyscy, a staroście teraz z własnej kieszeni płacić nie mają zamiaru,
tak i niesolidnie — obiecywał przecież! Więc on teraz chodzi i szuka
ochotników-zapaleńców, ale jakoś nieskutecznie. Tutejsi magowie już się przed
nim chowają, a przejezdni otwartym tekstem zawiadamiają, z jakiego miejsca
starosta powinien zacząć znajomość ze smokiem...
Zielarka przypadkowo spojrzała na moją prawą rękę i aż się zachłysnęła:
— Wolha!!! Ty co, tego?!
— Nie, to zaręczynowy. Ślub jesienią, a ty będziesz moją starszą druhną i
tylko nie waż się odmówić! Ale, wydaje się, ja rzeczywiście tego...
Welka, gotowa już z przepojonym zachwytem piskiem rzucić się do
wypytywania, gratulowania i omawiania przyszłego przedsięwzięcia,
odskoczyła i ze zdziwieniem spojrzała na mnie.
— O co chodzi?
— Ślub! Zgroza! Koszmar! — Zerwałam się z miejsca i nerwowo
przeszłam się po pokoju. — Mnie i od jednego słowa robi się słabo... To
przecież już na zawsze, aż po grób!
— Ale za to jaki! — rozważnie zauważyła Welka.
— Ale ja jeszcze chcę użyć życia!
— Nie zrozumiem, czym się tak przejmujesz? — wzruszyła ramionami
przyjaciółka. — Zwróć mu pierścień, powiedz, że się rozmyśliłaś i w ogóle że
on ci się nigdy nie podobał!
— Ale on mi się podoba!
— No to wychodź za niego za mąż!
— Nie chcę!
— Dlaczego?
— Boję się. — Przygryzłam wargę i odwróciłam się w stronę okna.
— Czego?
— Tego, że my się zanadto od siebie różnimy. On — wampir, Władca
Dogewy, a ja — zwyczajna ludzka wiedźma w podartej kurtce. On widzi mnie
na wskroś, a mi pozostaje tylko zgadywać co on myśli. I w ogóle, za
pięćdziesiąt lat zestarzeję się i on mnie przestanie kochać!
— О bogowie... — zajęczała Welka. — Wolha, ty dopiero jesienią
skończysz dwadzieścia dwa lata! Jak możesz zgadywać, co zdarzy się za pół
wieku? Może ty i tyle nie pożyjesz!
— Wielkie dzięki, aleś mnie i pocieszyła! А moja praca? Od pierwszego
roku marzyłam żeby zostać arcymagiem, jak Profesor!
— To nim zostań, kto ci przeszkadza? — nie zrozumiała zielarka.
— Gdzie widziałaś męża, który pozwoli żonie jeździć po traktach, w
towarzystwie nieznajomych upiorów?!
— No, na razie przecież pozwala, — słusznie zauważyła przyjaciółka.
— Otóż właśnie, na razie! А potem on mnie nakryje pokrywką i
zadowolony, usiądzie na niej z góry!
— А może, ułoży się obok? — chytrze przymrużyła oczy zielarka. —
Wolha, w małżeństwie są i jasne strony! Lepiej pomyśl, jak efektownie będziesz
wyglądać w ślubnej sukni...
— Pogrzebowy całun!
— А weselna uczta?
— Stypa!!
— E-e-e... Pierwsza noc poślubna?
— Uroczyste wniesienie trumny do grobowca i wstęp do eksploatacji!
Zamiast okazać współczucie dla umierającej przyjaciółki, Welka spojrzała
na moją męczeńską twarz i zatoczyła się ze śmiechu. Z urazą zacisnęłam wargi.
Propozycję „grobu” otrzymałam jeszcze w zeszłym roku, po powrocie z
Arlissa, ale na szybki ślub on z jakiegoś powodu nie nalegał. Także nie
napomykałam, woląc obchodzić ten temat z daleka i dopóki Kella nie zapytała
prosto z mostu, co my sobie myślimy, sprawa tak i nie ruszyłaby się z martwego
punktu. Jakoś niepewnie wymieniliśmy się spojrzeniami i powiedzieliśmy, że
nam w ogóle to wszystko jedno. I w taki to sposób zostaliśmy postawieni przed
faktem jesiennego ślubu.
Przez tydzień podle uciekałam z Dogewy pod pretekstem zbierania
materiałów do dysertacji8. Jedna sprawa — dumnie manifestować znajomym
złoty pierścień z zawiłą pieczęcią i w niedbały sposób nazywać Lena
narzeczonym, a całkiem inaczej — tak naprawdę dostać go za męża. Ten
przeklęty ślub wyrósł między nami jak mur i jeżeli wcześniej swobodnie
wylegiwaliśmy się na jednym łóżku, omawiając sprawy na jutro albo głośno
śmiejąc się z czyjegoś żartu, to teraz jakoś dziwnie z ukosa patrzyliśmy na siebie
nawzajem, bojąc się spojrzeć sobie w oczy! А cóż to będzie dalej?!
— Wolha, uspokój się. To normalnie, — skończywszy się śmiać,
spróbowała pocieszyć mnie przyjaciółka. — Wszystkie panny młode denerwują
się przed ślubem. Przede wszystkim, zdecyduj sama — ten to czy nie ten
człowiek... tfu, wampir, u boku którego chcesz zgodnie iść przez resztę swojego
życia? Czy też już za pół roku będziesz gotowa udusić go poduszką za głośne
chrapanie z uchem?
Tylko westchnęłam. Len nie chrapał. А pewne wredne przyzwyczajenia w
rodzaju rzucanej gdzie popadnie kurtki, jedzenie w łóżku i uchylanie się od
służbowych obowiązków (obecność Władcy i Najwyższej Wiedźmy na
cotygodniowych naradach było tylko symboliczna, Starsi Rodu doskonale
radzili sobie z bieżącymi sprawami, a o poważnych problemach
dowiadywaliśmy się i bez nudnego trzygodzinnego sprawozdania), gorąco
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dysertacja
popierałam i podzielałam, ku sprawiedliwemu oburzeniu Kelly. Ale mąż... brr!
Na wiedźmę się kształciłam, żeby uniknąć tej żałosnej doli! Kto mógł wiedzieć,
że na mnie wszyscy jednakowo polecą?!
— Niech Ci będzie, — zmieniła temat Welka. — Wchodź i przebieraj się, a
ja tymczasem nazbieram koszyk wisienek. Dobrze się złożyło, że akurat mam
zrobioną wiśniową nalewkę, my ciebie szybko z chandry wyleczymy!
* * *
Batem po wodzie?! Podskoczyłam na łóżku tak, że aż deski się wygięły.
Przez parę sekund w oszołomieniu wpatrywałam się w nieprzeniknioną
ciemność, próbując zorientować się, na jakim jestem świecie, potem
koziołkując, stoczyłam się na podłogę i chwyciwszy leżący pod ręką miecz,
rzuciłam się do okna.
To było niepodobne w ogóle do niczego — przenikliwy krzyk,
przechodzący w bulgoczące uderzenie, jak gdyby ktoś uniósł jezioro i rzucił z
powrotem. I — cichnący, oddalający się świst.
Dźwięczne odgłosy niosły się po rzece i gubiły w szeleście trzciny.
Powtarzały się na zmianę ale nie były od tego bardziej zrozumiałe, wręcz
przeciwnie, tylko tak samo złowieszcze.
Welka, beztrosko przesypiała zwykły zaduchowiejski fenomen, obudził ją
dopiero brzęk flakonu, niechcący zaczepionego przez mnie łokciem.
— Wolha, co tam robisz?
— Psy, Wel. — Stałam z boku uchylonego okna, żeby na wszelki wypadek
móc na odlew dźgnąć nieproszonego gościa, który zlekceważył drzwi. —
Słyszysz? W całej wsi psy wyją.
— No i co z tego? — sennie mruknęła zielarka. — One często hałas
podnoszą, ledwo gdzieś coś stuknie — nakrywaj głowę poduszką...
— Na zwykłe stukanie po prostu by ujadały. Psy wyją na stwory, Welka.
Przyjaciółka podeszła do okna, troszeczkę posłuchała i ziewnąwszy, sennie
oparła się o moje ramię.
— Wolha, masz skrzywienie zawodowe. Idź spać, tu nie ma żadnego
stwora. Dzisiaj pełnia księżyca, psy po prostu skorzystały z okazji, żeby
potrenować gardła.
Nie odpowiedziałam. Psie głosy brzmiały ochryple i były przytłumione, jak
gdyby wyły ze środka swoich bud, albo spod ganków, skąd nie mogły patrzeć z
upodobaniem na księżyc. Ostrożnie wyciągnąwszy miecz z pochwy,
popchnęłam okienne skrzydło ostrym koniuszkiem. Te chętnie zakołysało się w
przód i w tył, i przez chwilę przywidziały mi się żółte, niemrugające oczy w
trzcinie, wyglądającej jak czarna, grzywiasta ściana kołysząca się naprzeciw
chatki. Ten pies nie wył. W ogóle dotąd nie słyszałam, aby wydał z siebie choć
jeden dźwięk.
— Co robisz? Oj... — Welka otworzyła oczy i zobaczyła przed swoim
nosem blado połyskujące ostrze.
— Stawiam ochronny krąg. — Podniósłszy miecz ostrzem go góry, wolną
ręką nakreśliła parę znaków.
— Nie wygłupiaj się idiotko! — Przyjaciółka spróbowała chwycić mnie za
łokieć i odciągnąć od okna, ale wyrwałam się z rozdrażnieniem.
— Wel, przecież ja nie pluję do twoich ziółek? Więc i ty mi nie
przeszkadzaj pracować!
Przyjaciółka machnęła ręką i wróciła do łóżka. Psy także stopniowo się
uspokajały. Co by tam nie było, obeszło wieś bokiem, w przeciwnym razie w
jednym jej końcu byłaby martwa cisza, a w drugim — zespołowy atak psiej
histerii. W odróżnieniu od wilków, psy panicznie bały się nocnych stworzeń i
wyły na nie już z daleka.
Cichutko uchyliwszy drzwi, wyszłam na podwórze i przysiadłam na
ganeczku, położywszy miecz na kolanach. Bardziej dla oczyszczania sumienia
puściłam parę zwiadowczych impulsów i ze zmieszaniem zakaszlałam,
dowiedziawszy się, że w sąsiedzkim sadzie, niektórzy wyśmienicie obchodzą się
bez Welkowych miłosnych napojów.
Niech będzie, posiedzę, pooddycham świeżym powietrzem. Urlop bądź co
bądź.
I doczekałam się — przed samym świtem wszystko się powtórzyło, ale w
odwrotnej kolejności. Najpierw, niewiadomo od czego, podniosły lament psy,
potem znowu ryknęło i huknęło, puściwszy echo po wodzie. Miecz rozgrzał się
odczuwalnie, a znak cechowy u nasady ostrza zamigotał i powoli zgasł.
Na miejscu starosty nie oszczędzałabym na magach.
* * *
Zasnąć byłam w stanie dopiero o wschodzie słońca, kiedy w
zaduchowiejskich kurnikach po kolei zaczęły piać koguty, zerwało się na
codzienne oblatywanie krzykliwe stado gawronów, a na ulicy zaskrzypiały koła
od wozu. I już za dwie godziny obudził mnie aktywowany krąg ochronny i
bardzo barwne wypowiedzi Welki z jego powodu (wydaje się, że przesadziłam
w swej gorliwości — zrobiłam go dwustronnym i na dodatek zamknęłam na
sobie, tak że zielarka trochę dymiła i paliła pragnieniem zemsty).
Bitwa dwóch magów, będących mniej więcej na tym samym poziomie —
to atrakcyjne widowisko, i kiedy my, wyczerpawszy rezerwę, zremisowałyśmy,
rozłożywszy jedna drugą na trawie, zza płotu rozległy się burzliwe oklaski i
nawet rzucono na podwórze parę drobnych, srebrnych monet. Zawstydzona
Welka ukryła się w domu, a ja spokojnie pozbierałam monety. Gdyby zielarka
była śmielsza, mogła by żądać takiej ceny, jakiej żądają magowie-praktycy —
często razem trenowałyśmy, a czasem po prostu upuszczałyśmy pary, z siłą
jednej czwartej mocy zarzucając serdeczną przeciwniczkę bojowymi zaklęciami.
Niestety, po jednym spojrzeniu na coś zębatego i pazurzastego — sięgającego
Welce tylko do kolana i wydającego ostatnie tchnienie, — wszystkie jej
praktyczne nawyki wyparowywały w nieznanym kierunku, zostawały tylko te
piszczące i uciekające.
Wśród gapiów znaleźli się klienci Welki, dziewczyna przyjęła parę
zamówień i znowu zajęła się gotowaniem ziół. Gryzący smród wypędził mnie z
domu i spędziłam dzień, wylegując się na trawce przy rzece, popijając kwas
chlebowy, delektując się zakupionym na rynku wędzonym linem i
doprowadzając do porządku swoje zapiski, na daną chwilę bardziej wyglądające
na zbiór humorystycznych bajd, niż na rozprawę naukową. Kiedy słoneczne
promienie przybrały przyjemny, pomarańczowy odcień i upał zaczął się
zmniejszać, odszukała mnie Welka.
— Oto. — Przyjaciółka wygodniej ułożyła na ramieniu dwa długie wiosła i
oswobodziwszy prawą rękę, nakreśliła w powietrzu świecący, szybko
zanikający znak. — Podstawowa runa na zaklęcie wejściowych drzwi. Za parę
godzin wrócę, przygotuj sobie sama coś na kolację, dobrze? Dla mnie możesz
nie zostawiać, ja po wczorajszym jestem na diecie.
Osobiście ja „po wczorajszym” po kryjomu zjadłam długo przeleżaną bez
użytku w torbie przylepkę, dlatego, że pięć pieczonych ziemniaków na dwie
osoby, nawet z dodatkiem w postaci trzech listków sałaty, mój żołądek ocenił
jako kpinę i żałośnie podniósł krzyk o przedłużenie bankietu. Ale dyskutowanie
na ten temat z Welką było bez sensu.
— Zgoda. А ty dokąd?
— Na wyspę.
— Poczekaj. — Zaczęłam w pośpiechu wpychać pergaminy do torby. —
Płynę z tobą.
— Cóż starosta się ucieszy! — uszczypliwie przypomniała zielarka.
— Nie doczeka się, nawet z łodzi wysiadać nie będę. Po prostu popilnuję,
żeby ci się nic nie przytrafiło.
— Wo-o-olha... — z wyrzutem wypuściła powietrze z płuc przyjaciółka. —
Ty znowu swoje? Myślisz, jeżeli tu żyłoby coś niebezpiecznego, to już dawno
ludzie by tego nie zauważyli? Kilkakrotnie już tam jeździłam!
— Kilkakrotnie? — Podejrzliwie spojrzałam na zielarkę. — I co?
— I nic. Chodziłam wzdłuż brzegu, wypchałam torbę ziołami i
odpłynęłam. I teraz zamierzam zrobić tak samo. Ty jesteś przecież na urlopie,
nie zawracaj sobie głowę, opalaj się dalej.
— Poopalam się w łodzi. — Na jedno ramię zarzuciłam pasek od torby, na
drugie — pas od pochwy.
Sądząc po zadowolonej fizjonomii przyjaciółki, odradzała mi po prostu
dla przyzwoitości, potajemnie mając nadzieję, że dotrzymam jej towarzystwa. I
bardziej ryzykować, odwodząc mnie — nie zamierzała.
* * *
Łódź Welki tkwiła w trzcinach koło starej kładki. Nic dziwnego, że
wczoraj jej nie zauważyłam — można się było w niej kapać, a nie opalać się. W
połowie wypełniona wodą, praktycznie leżała na dnie. Łańcuch z wiszącym
zamkiem bardziej nie dawał jej ostatecznie utonąć, niż chronił przed
uprowadzeniem. Zresztą, dno wydawało się całe i zanim moja przyjaciółka
uporała się z kluczami, położyłam swoje manatki na pomoście, podwinęłam
rękawy i skoncentrowałam się na formule szybkiego osuszenia.
— Wolha, nie! — przypadkowo obejrzawszy się, tak rozdzierająco zaczęła
krzyczeć Welka, że straciłam równowagę i nader wiarygodnie przedstawiwszy
rękami wiatrak, runęłam na płask z pomostu. — Nie waż się czarować koło
łodzi! Zamówiłam ją, ale zaklęcie jest bardzo niestabilne i rozsypuje się od
najmniejszego muśnięcia obcej magii. Weź ten czerpak spod ławki i zacznij
wylewać wodę.
— Ty byś jeszcze w trąbę nad moim uchem zadęła, — zaburczałam,
włażąc do podwodnego statku. Oczywiście, dodatkowe mycie przy takiej
spiekocie nie zaszkodzi, ale nie zaszkodziłoby wcześniej chociażby zdjąć buty.
Po dziesięciu minutach połączonych wysiłków, łódź wynurzyła się i z
jawną niechęcią wyraziła chęć do startu, z własnej inicjatywy ustawiwszy się
przodem do otwartej wody. Za wiosła wypadło zabrać się mi — wynik
wysiłków Welki mało różnił się od zygzakowatego dryfu niezapomnianej trójki.
— A od czego ją zamówiłaś, jeżeli to nie tajemnica?
Zielarka ze zmieszaniem podrapała się w nos:
— Od przeciekania. Gdybyś ją widziała wcześniej!
Zabrakło mi słów.
* * *
W czasie drogi Welce czasem wypadało zabierać się do za czerpak, ale
ogólnie, wszystko okazało się nie takie całkiem złe. Łódeczka, mimo że
rozpadająca się, czujnie i chętnie słuchała się wioseł. Słaby wiatr wiał ku
wyspie, pomagając wiosłować. Mokra koszula przylepiła się do ciała,
przyjemnie chłodząc, rozrzucone buty schły na rufie. Do brzegu pozostawało nie
więcej niż pięćdziesiąt sążni, kiedy postanowiłam zrobić przerwę i umieściwszy
wiosła na burtach łodzi, z rozkoszą przeciągnęłam się do tyłu, masując krzyż.
— Wel, a dlaczego z rana nie popłynęłaś? Przecież do karczmy chciałyśmy
pójść, tam wieczorem jakiś minstrel zamierzał występować. Jeśli wczorajszy
lutnista — będzie wesoło!
Welka powykrzywiała się na tej części swojego ciała, którą mężczyźni
jednomyślnie uznawali za najbardziej pociągającą, a sama zielarka — za
najbardziej potrzebująca diety. Żywo pokazałam, jak Welka, ku niezadowoleniu
karczmarza, cały wieczór będzie smutno więdnąć nad pęczkiem przyniesionej ze
sobą pietruszki.
— Jeszcze zdążymy. Potrzebne mi jest rzadko spotykane zioło, które
należy zrywać blisko zachodu słońca.
W zasadzie nie było już potrzeby wiosłować — prąd i wiatr powoli
popychały łódź we właściwym kierunku, ale chciałam szybciej uporać się z
robotą i wrócić na tamten brzeg. Oszczędny starosta osiągnął bezpośrednio
przeciwny efekt: jeśli wcześniej z czystej ciekawości zanocowałabym na
wyspie, to teraz na złość nie zamierzałam tego robić. Nie chce płacić — niech
śpi pod poduszką, jego problem!
— Przecież nie będziesz się tam grzebać aż do zmroku, prawda?
— Uporam się w pół godziny! — pod przysięgą obiecała zielarka, biorąc
zawczasu przygotowaną żelazną szufelkę właśnie do grzebania w ziemi.
Obejrzałam się [Kto nie obeznany z tematem — wioślarz w łodzi siedzi
plecami do kierunku jazdy.], wypatrując dogodnego miejsca do zacumowania i
jak tylko przymierzyłam się do sprzyjającego miejsca wśród sitowia, to nagle
przed samym czubem łodzi wynurzyło się i z tryumfującym wyglądem czujnego
stróża, walącego w dziurę w płocie na widok dwóch złodziejaszków, zawisło
nad nami znajome czarne stworzenie.
Przeklęty refleks!!! Nie mogłabym, jak wszyscy normalni ludzie,
zapiszczeć i zdzielić go wiosłem!
A tak, łódź nie dopłynęła — ona po prostu rozleciała się na części, i to tak
efektownie, jak gdyby pod jej dnem wybuchł bojowy pulsar. Rzeczy, na
przemian z deskami, wiosłami i pasażerami poleciały w różne strony, buty,
całkiem jak jaskółki wzbiły się w niebo, jak gdyby przywołało je do sobie jakieś
bóstwo o niszczycielskiej mocy.
Stworzenie (sądząc po jego zaskoczonej mordzie, nie spodziewającej się po
nas takiej samo likwidatorskiej nikczemności) rzuciło się w bok i trochę dalej ze
wstydu skryło się pod wodą.
— Wolhaа, nie umiem pły... — tragicznie zabulgotała zielarka.
„Widzę”, — posępnie pomyślałam, nurkując jej śladem. Coś namacawszy
(mając wielką nadzieję, że nie stworzenie albo jakiegoś obcego topielca),
rozpaczliwym szarpnięciem wyrwałam to w górę na powietrze, sama idąc głową
pod wodę. Zgadłam. Welka rozkasłała się i tak kurczowo uczepiła się mojej
szyi, jakbym była boją, a ona próbowała usiąść na niej okrakiem). Woda
szczypała w oczy i zalewała usta, ledwie zdążałam ją wypluwać, nie mówiąc już
o wyraźnej deklamacji zaklęć. Najsłuszniej, na pewno, byłoby strząsnąć z siebie
przyjaciółkę i wyrównawszy oddech, nałożyć na nią czar niezatapialności, ale
nie mogłam zagwarantować, że zdążę to zrobić wcześniej, zanim ona zniknie
pod wodą. I że będę w stanie ponownie ją tam namacać. I dlatego, bohatersko
zaciskając zęby, tonęłam w imię przyjaźni. Na razie zielarka (widocznie,
zainspirowana moim przykładem poświęcenia się), nie otwierała zaciśniętej
ręki.
Taki obrót sprawy całkiem mi nie odpowiadał. Zbyt pochopnie zmieniłam
pozycję i... wetknęłam nos w sprzączkę od paska Welki.
— Wydaje mi się, że już nie tonę... — ze zmieszaniem oznajmiła
przyjaciółka, przecierając oczy. Tak wspaniałe sukcesy w pływaniu wstrząsnęły
mną do głębi, od takiej niespodzianki przestałam się szamotać w wodzie i...
usiadłam na dnie. Okazało się, że łódź rozpadła się przy samym brzegu wiru,
skąd wyciągnęłam Welkę i wystarczyło parę zamachów wiosłem, żeby
wydostać się na płyciznę. Zamiast tego, na długości pięciu sążni, odważnie
walczyłyśmy o życie nad odmętem o głębokości półtora arszyna.
— Pięknie, — mruknęłam i nie mając siły żeby się podnieść, na
czworakach zaczęłam pełznąć do brzegu. Przyjaciółka, potykając się, poszła za
moim przykładem.
Zwaliwszy się na trawę, dwadzieścia minut przeleżałyśmy plackiem, tępo
patrząc na zachodzące szybko słońce, potem Welka ze skruchą pociągnęła
nosem:
— Wolha, przecież ja także zachowałam się nieodpowiedzialnie używając
na łódce zaklęcia Arwaden, a tak naprawdę to dopiero zaczynałam je splatać…
Roześmiałam się i usiadłam. Zachód słońca, nawiasem mówiąc, był
niesamowicie piękny — szczególnie, jeżeli uwzględnić, że mógł stać się dla nas
ostatnim. Woda, naśladując niebo, zabarwiła się wszystkimi odcieniami złotego
i miedzianego koloru, do których już zaczęły dołączać się szkarłatny, malinowy
i purpurowy. Nieprzemakalne buty znajdowały się gdzieś na dnie wiru, a
miejscowe płotki z zainteresowaniem zapoznawały się z moją rozprawą
naukową. Natomiast miecz jak dawniej wisiał w pochwie za plecami.
Namacawszy rękojeść, z niesamowitą ulgą wzniosłam oczy do nieba, ażeby
podziękować świętemu Fedjulianowi, ale przypomniałam sobie jego złośliwą
minę i się powstrzymałam.
Welka wyszła z katastrofy z jeszcze mniejszym uszczerbkiem — nie
rozbierała się, a torbę na zioła, w której na wszelki wypadek walało się kilka
flakonów z lekami, jeszcze na pomoście przypięła do pasa. Wysuszyć się było
sprawą paru sekund.
— I cóż nam teraz robić? — żałośnie zapytała zielarka. — Łódka się
rozpadła, a rybaków w pobliżu nie widać... oczywiście mam wątpliwości, czy
oni tutaj dobrowolnie by podpłynęli, ale dla takiej sprawy można i przymusowo.
— Będziemy musiały tu zanocować, — z westchnieniem zadecydowałam.
— Rano pewnie będę w stanie dopłynąć do tamtego brzegu i wypożyczyć łódź,
ale teraz chyba nie jestem zdolna do takiego wyczynu. A i fale coś się rozhulały.
— Nocować? Tutaj?! — wpadła w przerażenie Welka. W szkole nie można
jej było nawet zawlec na dwudniową wyprawę, uroki szałasów w zestawie z
komarami całkowicie nie inspirowały mojej przyjaciółki.
— No, nie dokładnie w tym miejscu. Możemy pójść i poszukać ruin
pustelni, dopóki jest jasno. Będzie przynajmniej dach nad głową. Jednocześnie...
— Wolha!!!
— Niech będzie, już milczę. — Wstałam i wyciągnęłam do Welki rękę. —
Miejmy nadzieję, że ono nie zacznie dzisiaj wyć.
* * *
Jeśli bym na własne uszy (a co tam uszy, do szpiku kości przeszyło!) nie
usłyszała, co się tu nocami wyprawia, lepszego miejsca na odpoczynek nie
mogłabym sobie wymarzyć ani zapragnąć. Przy końcu łagodnie opadającego
brzegu, idealnie nadającego się do rozpalenia ogniska, pieczenia szaszłyków i
towarzyszącej im zabawy, zaczynała się luźno rosnąca brzezina, przechodząca w
gęsty, świerkowy las. Dopóki Welka, wypatrzywszy jakąś bujnie rosnącą florę,
w upojeniu wykopywała ją z ziemi, przespacerowałam się po lasku, żeby zbadać
sytuację. Tak, żeby przyjaciółka nie widziała, rozesłałam kilka impulsów,
splotłam standardowe zaklęcie wołania, prowokujące nieżywych do zawarcia
bliższej znajomość z bezczelną wiedźmą, ale je oburzająco zignorowali. Zresztą,
to jeszcze nic nie znaczyło — stworzenie mogło drzemać w podziemnym
legowisku albo w ogóle posiadać odporność na zwiadowczą magię. Ale
przynajmniej, zwyczajnych upiorów, czy też harpii, jak i wilków z
niedźwiedziami, można się było nie obawiać.
W zamyśleniu przeszłam się wzdłuż choinek, szukając między nimi
jakiegoś prześwitu, ale skutek był marny. Drzewa tak szczelnie posplatały się
kłującymi gałązkami, że nawet zającowi nie udało by się przemknąć. Czyżby
cały środek wyspy tak beznadziejnie zarósł?
Zwiadowczy impuls stwierdził inaczej. Solidny płot ze świerków, gruby na
trzy sążnie, a dalej pustka. Wyglądało na to, że dajny siali nie tylko „ziarna
prawdziwej wiary”, ale i banalne szyszki. Ale w jaki sposób sami się przez nie
przedostawali!
Przyłączyła się do mnie zadowolona ze swojej zdobyczy Welka.
Przyjrzałam się i z oburzenia aż jęknęłam:
— To jest to twoje rzadkie zioło?!
— Aha. — Zielarka z błogim wyrazem twarzy, jak u młodej matki, tuliła
do piersi ogromny krzak łopianu, z długim wykopanym korzeniem.
— Wel, a na pustkowiu za wsią jego całe połacie rosną, ze Smółką ledwie
się przedarłyśmy! Potem przez pół godziny spodnie z rzepów czyściłam!
— Tak? — nieco zmieszała się przyjaciółka. — Że też i nie wiedziałam... Z
mojej strony wsi on nie rośnie. Tylko spójrz, jaki wspaniały!
Potulnie pozachwycałam się unikatowym egzemplarzem, uczynnie
podsuniętym pod sam nos.
— A choinki nie potrzebujesz?
— No, żywicę i nasiona wykorzystuje się do sporządzenia pewnych
napojów... — na poważnie zamyśliła się zielarka.
— Tak, wykop kilka sztuk, jednocześnie i drogę oczyścisz.
Welka znacząco pogroziła mi pięścią, mimochodem badając wzrokiem
nieprzystępny świerkowy las.
— А może zaklęciem rozsunąć?
— Nie rozsunie się, zbyt ściśle się splótł. I pnie jakieś grube, złamią się.
Trzeba szukać przełazu9.
— Może, lepiej w brzeźniaczku zanocujemy? — nieśmiało zaproponowała
przyjaciółka. — Nie podobają mi się te choinki....
9 Przełaz - miejsce umożliwiające pokonanie jakiejś przeszkody w trudnym terenie
— Mi także. Dlatego trzeba popatrzeć, cóż takiego jest za nimi... dopóki
stworzenie nie wylazło na nas popatrzeć.
Welka tęsknie spojrzała nad jezioro. Niestety, odważnych rybaków, na
wyścigi śpieszących do nas z pomocą, widać tam nie było, a fale w stanowczy
sposób atakowały brzeg. Zielarce nie pozostawało nic innego, jak dogonić mnie
i iść przy mnie, wzdrygając się na dźwięk każdego szmeru.
Czy dzisiejsze pasmo niepowodzeń wreszcie się skończyło, czy też wręcz
przeciwnie, zaczęło nabierać rozmachu, a my się jeszcze tego nie domyśliłyśmy,
ale po jakichś sto krokach natknęłam się na przejście — o wysokości około
łokcia i dziesięciu werszek10 szerokości. Tuż nad samą ziemią, prawie
równiusieńko z nią, jakby z rozpędu przebiła go kula z roziskrzonym wnętrzem.
Na amen szczepione gałązki nie dały przewrócić się ściętym pniom, a igły
uschły przyciągając uwagę.
Dziwna dziura spodobała się nam jeszcze mniej, niż ogrodzenie.
— Pewna jesteś, że to główne dajnowskie wejście? — roztrzęsionym
głosem spróbowała zażartować Welka.
— Czyżby w celu przejrzenia słynnego świątynnego wina. —
Przeciągnęłam po gałązce palcem, i w mgnieniu oka wyłysiała. — Wejście nie
ma więcej niż rok, w przeciwnym razie igły osypałyby się same, a pień zaczął
gnić. Ale i nie mniej niż miesiąc.
— А wyć zaczęło mniej więcej pół roku w tył — zorientowała się Welka.
— Myślisz, że to jest ze sobą powiązane?
Lubię opierać się na faktach a nie na czczych domysłach. Tak więc
przywłaszczyłam sobie wątpliwy zaszczyt pierwszego podróżnika, dokładniej,
pierwszego przełaza, na wszelki wypadek wystawiwszy przed siebie miecz.
Po tamtej stronie miecz znowu wrócił do pochwy. Za choinkami
znajdowała się ogromna polana, zarośnięta po kolana burzanem11, jak to bywa z
porzuconymi ogrodami. Prawdopodobnie, niegdyś jej środek zajmował
niewysoki pagórek, ale pustelnicy pracowicie obgryźli go w koło, zrywszy
zbocze o łagodnym spadku aż do pionowych ścian, wysokich na półtora wzrostu
człowieka i wzmocniwszy je murem z granitu. Pomiędzy dużymi kamieniami
były wmurowane drobniejsze odłamki, układające się w oryginalne desenie —
szczególnie wokoło niskich, na wzrost gnoma, otworów. W jednym miejscu
zachowały się nawet drzwi, a na wprost przed nami — przystawione do dachu
schody, o wyglądzie dębowej kłody z nacięciami.
10 Werszek – stara rosyjska miara długości 1 werszek = 4,4 cm
Бур'ян – burján) – wysokie, bujne zarośla roślin zielonych złożone przede
wszystkim z chwastów: ostów i łopianów, występujące dawniej na stepach ukraińskich. Dziś w
wielu miejscach Polski używa
się jeszcze słowa burjan
http://pl.wikipedia.org/wiki/Burzan
Smok wcale tu aż tak nie napaskudził, pustelnia zawaliła się zaledwie w
dwóch albo trzech miejscach. Widocznie, najbardziej ze wszystkiego
przygnębiła dajnów zagłada świątyni, zbudowana ciężką pracą, dającą się
wyczuć w malowniczej stercie zwęglonych kłód, porośniętych trawą i krzakami.
Sprawdziwszy impulsem jeden z otworów, pochyliłam się i czmychnęłam
do środka. Korytarzyk o długości jednego sążnia doprowadził mnie do
niedużego, dosyć przytulnego pokoiku z kominkiem, resztkami zbutwiałego
dywanika na glinianej podłodze, szerokim stołem, zapomnianym na nim
lichtarzem i z drewnianym łóżkiem z jednolitej kłody, z góry do dołu
obrośniętej wyblakłymi, niejadalnymi grzybami, na cienkich, krzywych
nóżkach. Całkowicie nadające się na nocleg miejsce.
Przy wyjściu zderzyłam się z Welką.
— No i jak?
— Na razie nie znalazłam niczego co by się nadawało na nocleg.
— I dlatego nie mogłaś ograniczyć się do dwóch słów? — westchnęła
przyjaciółka. Tylko się uśmiechnęłam i balansując rękami, lekko wbiegłam po
drabinie zbudowanej z okrągłych kłód.
— Oho! Welka, chodź tu szybko!
Zielarka, nie rozstając się ze swoim ukochanym łopianem, podeszła do
ściany, zamknęła oczy i powoli uniosła się w górę.
— Przelot — powiedziałam uszczypliwie, zachwycając się jej piętami.
Welka szybko skorygowała zaklęcie i opuściła się na trawę tuż za mną.
Wzgórze nie miało wierzchołka. Wewnętrzne zbocza płynnie schodziły w
dół, do idealnie okrągłego jeziorka po środku. Niedużego, o średnicy pięciu
sążni, ale wyglądającego na niezgłębione, a za sprawą zachodzącego słońca —
jakby wypełnione gryczanym miodem, ciemnym, lepkim i nieruchomym.
Między brzegiem i zboczami pozostawał pasek równej ziemi, porośniętej
brzozami.
— Jak pięknie... — Welka jak oczarowana poszła dookoła jeziorka, nie
odrywając od niego wzroku.
W tym czasem odkryłam jeszcze coś ciekawego. Opadłam na kolana,
obmacując ziemię świerzbiącymi koniuszki palców. Jest! W dole brzucha
poczułam znajomą, słodkawą i jednocześnie bolesną falę. Zresztą, nic
niezwykłego — dajny celowo wybierają podobne miejsca na świątynie. Tutaj,
zarówno ich modlitwy, jak i nasze zaklęcia, osiągają pomyślniejsze cele.
— Wel, tu jest energetyczny punkt. I jaka potężna moc!
— Tu też! — ze zdziwieniem odezwała się Welka. — Akurat na nim stoję!
Podniosłam głowę, oceniłam odległość i szybko zamachałam przyjaciółce
ręką, pragnąc jak najszybciej potwierdzić swój domysł.
— Podejdź jeszcze troszkę do przodu i policz kroki!
— Dlaczego? Oj, jeszcze jeden... Siedemnaście, ale jak to odkryłaś?!
— Domyśliłam się. А teraz — do mnie.
— Siedemnaście i pół. — Welka zatrzymała się tuż koło mnie, i z
opóźnieniem do niej dotarło: — Naturalny trójkąt! Marzenie każdego maga —
trzy symetryczne źródła mocy, nie trzeba czerpać z siebie, stawaj po środku i
czaruj!
— I jak ty to sobie wyobrażasz? — Z niezadowoleniem spojrzałam z ukosa
na ciemną wodę. — Obcej magii w centrum trójkąta, jak i koło twojej łodzi, nie
należy używać, a tratwa, nawet na dwóch kotwicach, zacznie się kołysać i
zaklęcie się zdestabilizuje albo wymknie się spod kontroli.
— No, jezioro można by osuszyć.
Welka podsunęła mi wspaniałą myśl:
— А można i wykopać. Popatrz jak gwałtownie urywa się dno. Albo ktoś
tu już czarował i trochę przesadził w gorliwości, albo jezioro stworzono celowo,
żeby nikt nie mógł skorzystać z trójkąta.
— Dajny?
— Możliwe. Pustelnia to nie świątynia, gdzie kapłani rozmyślają o
duchowym życiu, ale wolą materialny, to znaczy sakiewki ufnych wiernych. Tu
na pewno przebywali doświadczeni dajnowie i naprawdę obdarzeni
czarodziejsk... boską siłą. Sami chyba nie byliby w stanie przeprowadzać
magicznego rytuału, ale przeczytać dziesiątki modlitw i rozpalić „biesą próbę”
dalej od grzechu — to całkowicie zgodne z ich duchem. Żeby konkurentom, to
znaczy nam, nie przypadło w udziale.
Zmartwiona Welka pokręciła się nad brzegiem i machnęła ręką:
— Może to i lepiej. Mało prawdopodobne, że ktoś natrafi na magiczny
trójkąt, durniów wśród magów nie brakuje.
Zresztą, korzyść ze źródeł mimo wszystko była: szybko odnowiłyśmy
magiczną rezerwę i wróciłyśmy na polanę, gdzie od razu poczułyśmy się
bardziej pewne swoich sił.
Zanim zapadła ciemność zdążyłyśmy obejrzeć całą pustelnię — dokładniej,
— ja po kolei łaziłam od celi do celi, a Welka stała przy wejściu, co jakiś czas
interesując się, czy mnie już ktoś zjadł czy też nie. Niestety, niezmiennie ją
rozczarowywałam, a kiedy dla żartu zaczęłam wyć, w odpowiedzi, przy wyjściu
dostałam łopianem po karku. Wewnątrz wszystkie cele wyglądały jednakowo,
różniąc się tylko ilością kurzu i pleśni. Najlepiej zachował się pokoik z
drzwiami, więc go zajęłyśmy, naznosiwszy do środka świerkowych gałązek.
Przez cały dzień powietrze, ziemia i woda tak się nagrzały, że nawet
zmierzch nie przyniósł chłodu. Zanim zbudowałam leżak, koszula przesiąkła
potem, bose nogi poparzyły pokrzywy, a za kołnierz nasypały się świerkowe
igły. Na szczęcie, na brak wody nie mogłyśmy narzekać, wręcz przeciwnie. Ale
nie chciało mi się wracać na brzeg wyspy — daleko, a do tego nie chciało mi się
znowu przechodzić przez dziurę, a potem szukać jej w ciemności. Będzie
szybciej i wygodniej wykąpać się w położonym pośrodku wyspy jeziorku.
Welka poszła razem ze mną, nie chcą narazić na pokusę nieraczącego
podejść do nas stwora, jeśli ten jednak namyśliłby się porzucić swoje zaciszne
legowisko i z zachwytem znalazł na polanie dobrze odżywioną zielarkę.
Księżyc skrył się za kosmatymi chmurami, w słabym świetle gwiazd
jezioro wydawało się czarną, bezdenną wyrwą. Od niego wionęło źródlanym
chłodem, że przez chwilę rozważałam wykąpanie się w wannie ale
postanowiłam ograniczyć się do szybciusieńkiego opłukania. Gdy tylko
zaczęłam ściągać koszulę przez głowę, Welka krzyknęła:
— Wolha, tylko spojrzyj na to!
Koszula z pośpiechem wróciła na miejsce, a i kąpać mi się w jednej chwili
odechciało: przez wodę przeświecały się na wpół przejrzyste kości smoka, blado
promieniejąc od wewnątrz. Pomimo ogromnej głębokości, był widoczny każdy
kręg — od długiej szyi do kolczastego ogona, owiniętego wokół ciała, —
starannie złożone po bokach skrzydła i długa morda, opierająca się na przednich
łapach.
— Zobacz, jak dziwnie — szepnęła Welka. — Zwinął się w kłębuszek,
jakby drzemał...
— А powinien był leżeć na pustelni. — Też z jakiegoś powodu obniżyłam
głos. — Prawda jest taka, że już dawno temu powinien się rozpaść na
pojedyncze kosteczki. Sprawia jednak takie wrażenie, jakby zdechł pod wodą
sam z siebie.
— Może, dajny mimo wszystko okazały wsi uprzejmość i zepchnęli ciało
smoka do jeziora?
— Wtedy wieś do tej pory nosiła by nazwę Wędzisko. A spróbuj ruszyć tę
machinę, tu jedne kości przyszłoby się cały dzień ciągać!
— No, mag poradziłby sobie w parę godzin. Spójrz, nawet wszystkie kły
ocalały! А ja, jak raz, na dniach ostatni kawałeczek zużyłam...
Smocze kły, a także kości, pazury i grzebień wchodziły w skład mnóstwa
napojów, były wykorzystywane do hartowania mieczów i jako podstawa dla
amuletów. Popyt na nie znacznie przewyższał oferty, gdyż żywe smoki odnosiły
się do idei konfiskaty kłów nader negatywnie i magowie musieli zadowalać się
powypadanymi, zdobycznymi albo takimi, które utknęły w wyplutej zbroi, nie
cieszącymi się takim wzięciem smoczymi siekaczami. I dlatego kosztowały one
dość drogo — uderzając każdego zielarza mocno po kieszeni.
— Spróbuję sięgnąć po kilka, — zdecydowała się Welka, podwijając rękaw
i trochę szerzej rozstawiając nogi. Nachmurzywszy czoło, zielarka uważnie
utkwiła wzrok w wodzie, dla dodania splendoru wyciągnąwszy do niej rękę ze
zgiętymi palcami. Po upływie kilka sekund dłoń zaczęła leciutko drżeć,
obniżając się coraz niżej i niżej, dopóki bezładnie nie obwisła.
— Nie poddaje się, — zielarka wypuściła z płuc wstrzymywane dotąd
powietrze, wycierając kropelki potu z czoła. — Trzeba chyba razem ze szczęką,
ale sama jedna takiej wagi nie pociągnę. Pomożesz?
— Oczywiście.
W wodzie zaklęcie ulegało dużemu rozproszeniu (woda w ogóle dobrze
pochłania magiczną energię, aczkolwiek razem lżej było ową szczękę z niej
wydobyć), ale mi jakoś udało się „zaczepić” smoka za górny oczny kieł.
— Raz, dwa — ciągnij!!!
Kły nadal siedziały martwym bykiem; widocznie, smok za życia zwracał
się do cyrulików tylko w celu gastronomicznym. Nasze połączone siły zmusiły
czaszkę do tego, że zaledwie nieco się uniosła i natychmiast plasnęła z
powrotem, wzbiwszy mętny obłoczek mułu.
— Zaraza... — Potrząsnęłam dymiącą się dłonią. Czarować po takiej
spiekocie było trudniej, niż nosić worki z ziemniakami.
— Nie rozumiem, co go trzyma? — Welka, uchwyciwszy się pnia brzozy,
ryzykownie zwiesiła się nad wodą, próbując trochę lepiej przyjrzeć się
upragnionym składnikom.
Za dobrze znałam to zachłanne spojrzenie — dokładnie z takim samym
Kella, panicznie bojąca się wysokości, wchodziła za jakąś rzadko spotykaną
jemiołę, na szczyt dziesięcio-sążniowego dębu, (ściągać ją wypadło nam z
Lenem — on przez pół godziny namawiał ją do zeskoczenia na rozciągniętą pod
drzewem narzutę, a ja w tym czasie podstępnie nadłamywałam przy pomocy
magii oblepioną przez zielarkę gałąź. А Welka tylko patrzeć jak zanurkuje!
— Może, jeszcze raz spróbujemy? Wzmocnimy przez zrównanie Szess,
mamy dwie stałe, a wektor można na oko określić...
— Po co się rozdrabniać, lepiej zaraz osuszmy jezioro — zażartowałam. —
Dostaniesz swojego smoka w pełnym komplecie!
Aż tu w pustych oczodołach zapaliły się zielone światełka, szkielet
poruszył się, gwałtownie machnął skrzydłami i nabierając prędkości, rzucił się
ku powierzchni.
* * *
Ledwie zdążyłyśmy się cofnąć, jak woda wystąpiła z brzegów jeziora,
utworzyła falę o wysokości dwa razy wyższą ode mnie i zwaliła się na nasze
głowy, ogłuszając, odrzucając i wciskając nas w ziemię.
„Pełny komplet” z wyciem wzbił się w niebo, zakreślił łuk, złożył skrzydła
za plecami i ze zdwojoną prędkością pomknął wprost w kierunku ziemi, w locie
rozdziawiając paszczę.
Jako pierwsza zorientowałam się, że on z powrotem nurkować do jeziora
nie ma zamiaru.
— Welka, uważaj!!!
Język bezbarwnego, falującego ognistego mirażu przeszedł między
naszymi ciałami i ledwie zdążyłyśmy potoczyć się w różne strony. Woda
zagotowała się a wszystko zasnuła para.
Smok w ostatniej sekundzie wyprostował skrzydła i koszącym lotem
przeleciał nad pagórkiem. Wypluśnięta woda skierowała się z powrotem do
jeziora, porywając mnie ze sobą. Wykręciłam się i spróbowałam uczepić się
rzadkich kępek trawy, pomagając sobie kolanami, ale napór był za wielki.
Lodowata woda nakryła mnie z głową i na arszyn wcisnąwszy w jezioro,
zaczęła powoli wypychać z powrotem.
Rozwarłam pełne trawy pięści i w zharmonizowany sposób machając
rękami i nogami, rzuciłam się w górę do srebrzystego lustra powierzchni. W
swobodnym nabraniu powietrza i rozejrzeniu się przeszkodził mi przenikliwy
krzyk Welki:
— Wolha, nurkuj!!!
Nie pozostawiłam przyjacielskiej rady bez odzewu i już przez wodę
zobaczyłam, jak wyłaniająca się trawa zaczyna się palić, jak gdyby była sucha.
Poczułam jakby ktoś chlusnął mi wrzątkiem po plecach, które szybko ugasił
źródlany chłód jeziora. Woda stała się jeszcze przyjemniejsza, ale zabierać się
za mycie całkowicie mi się odechciało. Za Drugim razem poszczęściło mi się
lepiej: smok spróbował odejść na następny krąg, ale, nie zdążywszy nabrać
wysokość, po ptasiemu zaczął skakać na krótkich, krzywych łapach, hamując
łopoczącymi skrzydłami. Przepłynąwszy odległość kilku zamachów wiosłem,
dotarłam do brzegu, złapałam za wyciągniętą nogę Welki (rękami zielarka na
amen przylepiła się do brzozy; rozewrzeć połączone palce mógł tylko sprawić
widok nawracającego w naszą stronę smoka) i wygramoliłam się na stały grunt.
Brzozowe gałęzie sczerniały i skurczyły się, drzewo jak gdyby zaczęło się
nadtapiać, ale w ostatniej chwili rozmyśliło się i buchnęło płomieniem, od
korzeni po wierzchołek. Na polanie zrobiło się jaśniej. Wreszcie zdołałyśmy
przynajmniej dostrzec atakujące nas stworzenie i dopiero wtedy nam
rzeczywiście zrobiło się niedobrze. Smok był większy od naszego Lewarka
półtora razu (prawda, wychudły i tyczkowaty, jak kot śmietnikowy) i składał się
bynajmniej nie z jednych kości. W powietrzu kości przestały się świecić, prawie
zanikając za przezroczystym jak górski kryształ ciałem, rzucającym mglisty
cień.
Spróbowałam zastosować zaklęcie nocnego wzroku — i zaklęłam. Smok
całkiem zniknął. Pośpieszna deaktywacja zaklęcia przyniosła jeszcze większe
rozczarowanie, gdyż gad nie tracił na darmo czasu i już radośnie rozdziawiał
paszczę w odległości o jakiś sążeń ode mnie, proponując do wyboru dwa rządy
wartościowych składników. Nie namyślając się długo, chytrze wyrzuciłam do
przodu rękę, wkładając w cios czystą, nieuformowaną w zaklęcie siłę. Zębata
morda odskoczyła, jakby od wymierzonego policzka. Stworzenie zakrztusiło się
płomieniem i rozkaszlało kłębami czarnego dymu. Nachyliłam się i dałam nurka
między jego łapami. Przemknąwszy pod brzuchem, zaczęłam wdrapywać się na
górę po zboczu... gdy nagle zauważyłam Welkę, z wielkim powodzeniem
udającą posąg z bladozielonego marmuru, wkopaną przy brzegu jeziora.
Nabrawszy tchu, smok gniewnie zaryczał i przestawił się na bardziej
zgodną zdobycz. Zielarka z zimną krwią czekała, aż obróci w jej stronę głowę, a
wtedy celnie chlusnęła mu w oko z jakiegoś flakoniku, po czym z poczuciem
dobrze wykonanego obowiązku zaczęła osuwać się w omdleniu na ziemię.
Przeszkodziłam pomyślnemu zakończeniu tej sprawy, wyrwawszy przyjaciółkę
za kołnierz spod nowego strumienia płomienia — na szczęście puszczonego na
oślep. Parę wymierzonych Welce policzków żywo pomogło jej się otrząsnąć i
nie czując pod sobą nóg, ręka w rękę pomknąć ze mną na szczyt wzgórza. W
ślad za nami leciało straszne wycie, łopotały skrzydła i smagał po ziemi ogon,
pozostawiając odczuwalne drżenie pod naszymi nogami; zdaje się, że radykalne
metody uzdrowicielstwa Welki nie wprawiły smoka w zachwyt. Oczywiście, na
honorarium również nie miała co liczyć. Osiągnąwszy skraj pustelni, nie
namyślając się długo, zeskoczyłyśmy w dół. Rzuciłam się do swojego miecza,
nieopatrznie wetkniętego w ziemię koło pustelni, a Welka (widocznie, po
inercji) — do leżącego obok łopianu. Zresztą, atakować smoka jednoręcznym
mieczem odważyłby się tylko jakiś dureń, naczytawszy się bajek, tak że szanse
zabicia gada posiadanymi na podorędziu środkami były u nas (mnie i zielarki)
mniej więcej równe.
Smok nadleciał szybciej, niż mieliśmy nadzieję. Z lekkim wiaterkiem
przeleciawszy nad naszymi głowami, dźwięcznie grzmotnął o ziemię i widząc,
że zdobycz lada chwila zniknie w wąskiej dziurze pustelni, rzucił się naszym
śladem, z pośpiechu przebierając łapami w miejscu.
Na progu przyhamowałam, wyrwałam Welce leczniczy łopian,
zamachnęłam się i rzuciłam naręczem w rozdziawianą do kolejnego
płomiennego wybuchu paszczę. Zielarka żałośnie jęknęła, smok odruchowo
zamknął szczęki i natychmiast zaczął rozpaczliwie pluć. Popchnęłam osłupiałą
Welkę w plecy, zapędzając do wejścia i dałam nurka jej śladem.
Gdy tylko przemknęłyśmy korytarzem i oparłyśmy się o ściany znajdujące
się po obu stronach otworu, za nami wdarł się falujący ognisty miraż, docierając
prawie do środka celi. Nasze boki oblało gorąco, leżaki zapłonęły wysokim,
trzaskającym płomieniem, wyraźnie oświetliwszy celę.
— W ostatniej chwili… —Welka wypuściła z płuc długo wstrzymywane
powietrze i trzymając się ściany, powoli usiadła na podłodze.
— Aha. Cofam wypowiedziane przez mnie słowa, wyjątkowe zioło i
naprawdę zasługujące na najwyższą pochwałę!
Zielarka ponuro spojrzała na mnie z ukosa, ale nic nie powiedziała. Na
zewnątrz wściekle zaryczał smok, także obrażony w swych uczuciach.
— Może wytłumaczysz mi, Mistrzu praktycznej magii, co to za
paskudztwo?
Także usiadłam, objąwszy rękami kolana:
— Oceniając po wszystkim, cmentarne ghyriszcze w parze z zachłannym
umarlakiem.
— Co?
Uspokoiwszy się, doprowadziłam myśli do porządku i spróbowałam
wytłumaczyć bardziej zrozumiale:
— Po wsi chodzą słuchy, że w okolicy dzieje się coś niedobrego — ludzie
giną bez śladu, samopas ulatuje domowe bydło... i ja mam takie złe przeczucie,
że te niewinne psoty obciążają sumienie tej miłej jaszczurki na zewnątrz,
bawiącej się przy pustelni. Za dnia siedzi ona w głębinie, a nocami przyprawia
skrzydła krowom, a też i pechowym przechodnim. Poluje daleko od swojego
legowiska, żeby nikt niczego nie podejrzewał, a zauważyć go w locie jest
praktycznie niemożliwe...
Zacięłam się, dając wypowiedzieć się trzeciemu uczestnikowi „czułej”
rozmowy. Po ściankach korytarza skrobnęła pazurzasta łapa, potem dało się
słyszeć wyraźne sapanie, i nad podłogą zakłębił się wzbity kurz. Ku wielkiemu
zmartwieniu smoka, na tym jego możliwości się wyczerpały. Pluć grudkami
płomieni, od zderzenia z przeszkodą rozchodzącymi się we wszystkie strony,
widocznie, nie umiał, a tak w ogóle szczególnym rozumem się nie odznaczał —
nasz Lewarek nie zniżyłby się do wydłubywania ludzi z podejrzanych dziur i już
tym bardziej nie zaczął by się tak szczerze wściekać ze złości. Smok — istota
chytra, zdradziecka i cierpliwa, znajdzie tysiąc innych sposobów na zepsucie
wam życia.
— Tu by tego starostę, — w gniewie rzuciła Welka. Zielarka wiedziała, że
smoki praktycznie są odporne na zaklęcia, a warstwę łusek przebija tylko ciężki,
dwuręczny miecz albo harpun balisty12. Przy używaniu strzał i zwykłych mieczy
istnieje niewielka szansa na osiągnięcie celu — w dolną szczęką, w podstawę
skrzydeł i łap, których smok, oczywiście, woli nie demonstrować agresywnie
usposobionym do niego rycerzom i magom. — Niech by on tego gada
„jednocześnie” zdechnąć agitował... Słuchaj, załatwmy temu stworzeniu
niestrawność ze skutkiem śmiertelnym? Mam w torbie klika przeterminowanych
eliksirów, jeżeli je zmieszamy i wzmocnimy kilkoma zaklęciami...
— Mamy jeszcze jeden problem, Wel, — przerwałam z westchnieniem.
— Jaki?
— On i tak zdechły.
* * *
— А mówiliście — nie przyda się! — Gdyń triumfująco odczepił od koziej
głowy kolejnego raka i wrzucił go do łodzi.
Starosta tylko westchnął. Tą frazę setnik powtarzał po wyciągnięciu
każdego kolejnego trofeum, przepuściwszy tylko jeden raz, kiedy któryś rak
wymyślił sposób wywinięcia się — capnąć rybaka za palec i zdezerterować z
powrotem do wody. Zresztą, wtedy Gdyń także nie zmilczał...
Będący w pełni księżyc wyraźnie posrebrzył taflę wody, która do północy
zdążyła się uspokoić. Dookoła płycizny w kształcie klina, zawalonej
naniesionymi przez prąd rupieciami — kłującymi ścięgnami wodorostów,
gałązkami, sitowiem i dumnie sterczącym w centrum pniem — mieniły się
maleńkie fale. Na pniu, z wyrazem męczeńskiej boleści na twarzy, siedział
dryblas w czerwonej koszuli, zastanawiając się, czy dwie dziesiątki raków
zdołają zbawiennie wpłynąć na nastrój małżonki, która pewnie już z godzinę
temu wróciła z gościny i odkryła, że mężowska krzątanina w domu ograniczyła
się do poszukiwań i późniejszej kradzieży dokładnie schowanej przez nią butli
samogonu.
— А mówiliście!
12 http://pl.wikipedia.org/wiki/Balista
Na dnie łodzi zaczął się ruszać jeszcze jeden rak. Starosta podkulił nogi i
spojrzał z ukosa na wyspę, która z dala wydawała się czarną, zębatą skałą, u
góry oblaną srebrzysto-zielonym fosforem. Do brzegu, na którym leżała wieś
było jeszcze dalej, ale wcale nie wyglądał przytulniej — wysypisko sączących
się przez okna światełek i ognisko na przystani robiące za latarnię morską,
specjalnie dla amatorów nocnego łowienia ryb.
Pomału wszystkie raki, które skusiło wiedźmie trofeum, przeniosły się na
łódź i Gdyń zatęsknił za następnymi.
— Może, zmienimy miejsce? — zaproponował, łapiąc za wędkę i
krytycznie badając z lekka poskubaną przynętę. — O tam, na płyciźnie, także
dobrze biorą, jeśli od zawietrznej strony by się zatrzymać...
Dryblas w milczeniu przelazł na wioślarską ławę, Gdyń wygodnie urządził
się na rufie, udając, że nie wie nawet do czego służą wiosła, a już na pewno, że
nie umie z nich korzystać. Starosta zaczął wyciągać kotwicę — brukowiec na
krzyż obwiązany sznurem.
Ale nie zdążył ani razu przesunąć rękami po mokrej linie, gdyż jej drugi
koniec, który był przywiązany do wbitego z przodu łodzi kółka, jak raz zadrżał
w krzywce i wężykiem pomknął z powrotem.
W następnej chwili łódź dotknęła dziobem tafli wody, jednocześnie
wierzgnąwszy rufą nie gorzej niż kobyłka wiedźmy i strząsnąwszy „jeźdźców”
na swoje dno, rzuciła się do przodu, to wyskakując z wody, to przeorując ją
głęboką bruzdą, od której rozchodziły się bałwany piany.
Naprężony sznur wibrował jak struna. Jeśli któryś z bogów i słyszał
wezwania pod swoim adresem, to jakoś nie śpieszył się na nie reagować, jawnie
nie wierząc podejrzanie hojnym obietnicom, składanym w zamian za pomoc,
takim jak: rzucenie picia i szlajania się za dziewkami, naprawienie żonie
wszystkich beczułek i wypłacenie pierwszemu spotkanemu magowi nie
dwudziestu, a całych stu kładni.
Dryblas gorliwie udawał monotonny myśliwski róg, przerywając tylko dla
nabrania oddechu, setnik nie porzucił nadziei namówienia kapryśnego bóstwa
(widocznie, jeszcze nie wiedzącego, że łatwiej spełnić prośbę Gdynia, niż się od
niego uwolnić), starosta cichuteńko leżał na samym dnie łodzi, wśród mściwie
szczypiących raków i z zimną krwią (gdyż wyżej wymieniony płyn stygł w
żyłach wszystkich trzech) zastanawiał się nad sytuacją. Rusałki, jeśli i wpływały
do Pstrąga, ograniczały się do handlowych kontaktów z miejscowymi kupcami i
na podobne wyskoki sobie nie pozwalały. Wodnik, nędzny stwór z gębą jak
kępa trawy, czasami wypełzający na płyciznę i żebrzący u rybaków o ćwiartkę13,
13 ćwiartka – jakby ktoś miał wątpliwości to inaczej pół litra alkoholu
nie dałby rady pociągnąć łodzi z trzema wielkimi chłopami. Wir miejscowego
kozojedcy został wiorstę dalej, a podobnych grzeszków nie należało się po nim
spodziewać. Co innego dla zwykłego kaprysu wywrócić łódź, a potem złośliwie
poryczeć na nieboraków poddanych przymusowej kąpieli, żeby rękami i nogami
przebierali wesoło — owszem, zdarzały się takie sprawy. W takim razie co to
może być? Starosta co prawda słyszał, że w morzu za Elgarem żyje straszna
ryba-zwierzę z tysiącem kłów, ale jest z rodzaju tych, co woli połykać rybaków
żywcem, niż z wietrzykiem pchać ich po rzece. Czyż może jakiś niedobry sum
skusił się na kamień wiszący na sznurze?! Być może poszarpie się, poszarpie i
zdechnie. Jednocześnie i ogromną rybę zdobędą, do domu przywloką, nasolą,
owędzą... Starosta aż się oblizał, mocniej uchwycił się burty i przymrużył oczy.
Z takiego powodu, chyba i warto pocierpieć!
Cierpieć, właściwie, przyszło się całkiem krótko. Dno łodzi ciężko
zaskrzypiało po kamienistym dnie, a potem sunąc, z całej siły wyrżnęło w coś
twardego i zadrżawszy z trzaskiem zatrzymało się. Wokalny akompaniament
migiem ucichł, chłopi, którzy w pierwszej chwili przygotowywali się do odbycia
wycieczki do nieba, teraz gorączkowo zastanawiali się — zabiorą ich tam mimo
wszystko czy też nie.
W końcu Gdyń z lękiem uniósł głowę znad burty i czknął ze zdziwienia.
Łódka tkwiła na ziemi, w odległości pięciu sążni od brzegu. Rolę hamulca
odegrał przysadzisty dąb. Ciągnący łódź „sum” z rozpędem... przeskoczył przez
pień, zostawiwszy w nim ogromną dziurę, w którą łódź się jednak nie
wpasowała, na szczapy zdruzgotawszy dziób. Po tej stronie poniewierał się
wypadnięty ze sznurowego wiązania kamień, z czterema wyraźnymi
wgnieceniami, od których wiły się pęknięcia.
А właściwie to dąb rósł na brzegu wyspy.
* * *
— Oto dlaczego — zajęczała zielarka, — nie poszłam na maga-praktyka!
Wy w sytuacji „gorzej już być nie może” zdolni jesteście tylko radośnie
zapewnić, że często nawet bywa jeszcze gorzej, a co więcej, że teraz właśnie
będzie gorzej! I jeszcze niechętnie wytłumaczycie, jak ty to właśnie teraz
zrobiłaś!
Rzeczywiście nie znosiłam dzielić się swoimi domysłami:
— Przypomnij sobie systematykę: plugastwo bywa warunkowo żywe — te,
które zdolne jest do rozmnażania się, ma ważne dla życia organy i mniej więcej
typowy metabolizm — upiorne i właściwie martwe są: zombi i umarlaki. Do
zjawy, zgodzisz się, nie podobny, lecz zaklęcie nocnego wzroku, oparte na aurze
żywych komórek, nie podziałało na niego!
Co jak co, ale na pamięć Welka nie narzekała:
— А aksjomat Oleszera? Umarlaki takiego dużego rozmiaru są niestabilnie
i oprócz pożywienia do utrzymania realnego kształtu, potrzebują stałej
magicznej pożywki. I jeszcze żadnemu magowi nie udawało się ulepić zombi ze
smoka!
— Ponieważ oni nie mieli trójkąta — szybko zaprotestowałam, bojąc się
zgubić myśl. — Magiczny środek przypada jak raz na centrum jeziorka, a co
jeszcze jest potrzebne umarlakowi do szczęścia?!
— Parę dziewczyn na deser — westchnęła zielarka i nagle się
zaniepokoiwszy, zauważyła: — Jakoś zanadto cicho!
Smok w rzeczy samej przestał, jak wyraziłby się jeden znajomy troll,
„uwijać się nad klientem”. Na zewnątrz zapanowała niezwykła i dlatego
złowieszcza cisza. Leżak przepalił się do słabo żarzących się węgielków, w
gardle drapało od dymu, powoli cofającego się w czarną dziurę wejścia.
Dostrzec, co dzieje się na zewnątrz było niemożliwe.
— Jak myślisz, on tam jeszcze jest? — Welka oczami pokazała na otwór.
Sapanie ucichło, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło — smok nie
potrzebował powietrza, korzystał z systemu oddechowego tylko do wytrysku
płomienia, węszenia albo przedstawienia zwinnej zdobyczy swojej uczciwej,
bezstronnej opinii.
Niezdecydowanie wzruszyłam ramionami: Z jednej strony, stwór odznacza
się bezgraniczną tępotą, z drugiej — rzadkim uporem i tak po prostu ze
zdobyczy nie zrezygnuje — czy też nie przestawi się na inną. А w połączeniu ze
smoczą zawziętością...
Zielarka, zdecydowawszy się, głęboko westchnęła, zmrużyła oczy i
przebiegła na moją stronę celi.
Żadne sprzeciwy ze strony smoka nie nastąpiły. Czy on naprawdę wyniósł
się do siebie, czy też wyczekiwał bardziej sprzyjającego i lepszego momentu,
żeby potraktować nas ogniem. Smoczy płomień nie da się strząsnąć nawet z
żelaznej zbroi, nie mówiąc już o odzieży. Welka bardzo ryzykowała, ale
szczękać zębami w pojedynkę było jeszcze straszniej.
— Mamy dwa wyjścia — stanowczo oznajmiłam, podnosząc na duchu
przyjaciółkę, a jednocześnie (żeby tego starostę leszy wziął!) i siebie. —
Pierwsze — poczekać do rana. Może promienie słoneczne zapędzą go z
powrotem pod wodę.
— Może?
— Nie gwarantuję. Nie wszystkie nocne stworzenia boją się światła.
Daleko nie szukając: strzyga, zatraciwszy się, może kontynuować pościg i za
dnia, a upiór wraz z nastaniem świtu oślepnie i pozostanie w tyle.
— А drugie wyjście?
— Wyjść i natłuc smoka po mordzie, żeby mu się raz na zawsze
odechciało.
— Bardzo śmieszne — mruknęła Welka.
— Nie żartuję. Gdybym miała masywny miecz i ogniotrwałą zbroję, można
byłoby zaryzykować.
— W torbie mam maść przeciwko oparzeniom — przypomniała sobie
zielarka. — Wczoraj z jej pomocą ziemniaki z węgla wyjmowałam,
jednocześnie i... tfu, mnie od tego słowa już trzęsie! Ogólnie, maść daje
niewielki odmładzający efekt.
— „Salamandra”? Wspaniale, dawaj ją tu. Teraz ten gad zatańczy tak, jak
my mu zagramy!
— Ty tak na poważnie! — przeraziła się Welka.
— Nie, po prostu idę na zwiad — uspokoiłam przyjaciółkę, otwierając
szczelnie przytwierdzoną pokrywkę. Do spalenizny dołączył ostry zapach mięty.
— Jakby co, ona wytrzyma jeden smoczy oddech. Sprawdzaliśmy to razem z
Lewarkiem, nie mając nic lepszego do roboty. Potem przez dwa tygodnie
perłówkę14 po lekcjach przebierałam, gdyż wpadłam na pomysł, żeby
przeprowadzić ten efektowny eksperyment przy ścianie szaletu, na skutek czego
cała Szkoła przez kilka dni wstydliwie korzystała z okolicznych krzaczków...
Od tamtej pory nie mogę patrzeć na tę kaszę!
Szczodrze posmarowawszy twarz i włosy szczypiącym skórę śluzem,
rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiejś półeczki albo występu — żeby umieścić
na nim słoiczek, póki będę nacierać ręce. I utkwiłam spojrzeniem w ścianie celi,
dopiero teraz zwróciwszy uwagę na ozdabiającą ją płaskorzeźbę. Nic
szczególnego, gruba, gliniana sztukateria, wypłowiała i obłupana. Taka, jakie
widziałam w innych pokojach. W rogach — symboliczne oznaczenia czterech
bogów: klonowa gałąź, wyskakująca z wody ryba, mocno rozgałęziona
błyskawica i ptak z rozpostartymi skrzydłami. Na środku, w miejscu kolejnej
pouczającej sceny z żywota świętych, przyciągał wzrok szczegółowy plan
pustelni.
Jednocześnie pstryknęłyśmy palcami. Po bokach płaskorzeźby zapaliły się
dwa pulsary — złocisty i zielonkawy.
— Spójrz tylko, wcześniej żadnych choinek tu nie było — prosta palisada z
14 perłówka – kasza perłowa in. pęcak, pęczak
bramą — zauważyłam w zdumieniu.
— А jezioro zaznaczone, przy czym razem ze źródłami! — Pulsar Welki
przesunął się do samej ściany. — Zaczekaj, a to co?
— Podobne do runy. — Pośliniłam palec i potarłam podejrzany skrawek w
centrum płaskorzeźby. — Tylko jakiej?
— „Łowy”? — założyła Welka, zaglądając przez moje ramię.
— Chyba nie, o tu, zdaje się, była kreseczka — trochę niższej punkt po niej
został. „Tchnienie”?
— Bardzo specyficzne, trzeba zauważyć, — chrząknęła przyjaciółka. —
Stój, a jeśli to nie łuk lecz kółko i do tego jeszcze przekreślone? Wtedy
wychodzi...
— „Odźwierny”, — uprzedziłam. — А to już bardziej prawdopodobne! O
ile dobrze pamiętam z kursu teologii, najcenniejsze relikwie dajnowie
pieczętowali zaklęciem... tfu, modlitwą do Odźwiernego, ducha — stróża
czterech niebiańskich tablic. W większości przypadków to zaledwie
widowiskowy obrzęd, ale, jeśli zuchwali pustelnicy uznali, że zasługują na
zaszczyt aby zapalić pentagram, dla pewności wezwać prawdziwego demona i
zainstalować go w smoczych kościach?
— Odźwiernego, — odruchowo poprawiła Welka. — Ale na co był im
potrzebny taki wściekły smok? On przecież w ogóle nikogo do jeziora nie
dopuszcza! Coś oni przealchemiczyli ze swoimi modlitwami...
W zamyśleniu zadrapałam paznokciem brzeżek płaskorzeźby.
— Popatrz, ile warstw farby. Ona ma ze trzydzieści lat, nie mniej. А „wyć i
huczeć” zaczęło całkiem niedawno.
— Odchodząc, pustelnicy mogli nałożyć na Odźwiernego powstrzymujące
zaklęcie — zaoponowała Welka, — które z czasem osłabło albo w ogóle
przestało działać.
— Może. Ale tak aktywnie czuwający stwór nie może długo obchodzić się
bez jedzenia, w przeciwnym razie jego ciało zacznie się rozpadać. Chyba, że
dajnowie codziennie rzucali w jezioro po krowie albo ochotniku, a śpiący
twardo jak kamień na dnie Odźwierny do niczego nie był im potrzebny. I tym
samym zdechły smok, jak raz stał się przyczyną ich... hm... pośpiesznego
odjazdu.
Pustelnia zadrżała z takim hukiem, jakby przeszło po niej, niewidziane w
tych stronach przez całe życie, trzęsienie ziemi. Kawałek obitego deskami sufitu
runął w to miejsce, gdzie jeszcze minutę temu stała Welka i natychmiast zniknął
pod wysoką górką ziemi. Płaskorzeźba w mgnieniu oka pokryła się rysami i z
cichym szelestem obsypała się na podłogę, drobnymi, glinianymi okruszkami.
Z przerażeniem wymieniłyśmy spojrzenia.
Czy też smok przypomniał sobie doświadczenia jakie miał za życia w
kontaktach ze zdradzieckimi pustelnikami, czy też od nowa domyślił się, że
załamać wierzchołek pustelni o wiele lżej, niż rozdzierać umocnione
kamieniami i belkami wejście.
* * *
Starosta i dryblas ponuro obserwowali, jak Gdyń, sapiąc, stara się wyjąć
zaklinowane wiosło z dulki. Na cóż mu ono miało się przydać, setnik i sam nie
mógł wytłumaczyć, ale zasada „przyda się” jeszcze nigdy go nie zawiodła.
Łódka w ogóle to należała do starosty, ale ten pochopnie powiedział, że, niby to
jego oczy, większego koryta jak te nie widziały i przegapić takiej możliwości
chciwy setnik w żaden sposób nie mógł.
— Byleby wiosła były, to łódź się naprawi! — triumfująco sapnął Gdyń,
zarzucając na ramię inwentarz, który w końcu się poddał. — No, idziemy, o co
chodzi?
— Dokąd? — ponuro mruknął dryblas. — Musimy tutaj do świtu
koczować, dopóki rybacy na połów nie ruszą! Po ciemku to nawet nie ma co
nawoływać, nikt nie podpłynie. Dobrze będzie, jeśli za dnia jakiegoś chłopaka,
który zechce się wykazać brawurą, nakłonimy.
— To przynajmniej w tym lasku chrustu nazbieramy i ognisko rozpalimy,
odzież wysuszymy. — Gdyń niedbale machnął wiosłem na brzezinę i go
zatkało.
Między lasem a chłopami, pojawiwszy się dosłownie z znikąd, jak
gospodarz rozstawiwszy rude, muskularne łapy, stał, ogromny czarny pies nie
mrugający oczami.
— D-d-dobry piesek — z krzywym uśmieszkiem wydusił Gdyń, oglądając
się w poszukiwaniu wsparcia, ale koledzy tchórzliwie schowali się za jego
plecami, uczciwie zakładając, że psina rzuci się na najbliższego burzyciela
spokoju i to być może, nim się nasyci.
Bestia pożądliwie wyszczerzyła się, pokazując wszystkie trzy setki kłów
(być może, starosta i pomylił się o dwa tuziny, jednak na ogólne wrażenie to nie
wpłynęło), a następnie nie wydając żadnego dźwięku zerwała się z miejsca, ale
nie na wprost przed siebie, a po łuku, zachodząc chłopów z boku.
Zranieni w samo serce taką perfidią, zgodnie zaczęli przeraźliwie krzyczeć
i doznawszy zupełnie słusznej chęci znalezienia się gdzieś dalej, natychmiast i
nader energicznie przystąpili do jej realizacji.
Pies rzucał się to w prawo, to w lewo i chociaż już ze sto razy mógł
ciapnąć kogo bądź za kostkę, nie dostarczył sobie tej kulturalnej przyjemności,
ukierunkowanie zaganiając mężczyzn do dziury w choinkach. А kiedy wreszcie
szczęśliwie do niej trafili, gwałtownie zahamował i usiadłszy na kusym ogonie,
westchnął z ulgą, zupełnie jak człowiek.
* * *
Smok, po szturmowaniu skokami wzgórza, zrobił przerwę i znowu zaczaił
się naprzeciwko wejścia, jak kot przy mysiej norze, z rozdrażnienia kręcąc
ogonem i od czasu do czasu, profilaktycznie ziejąc w korytarz płomieniem.
Wierzchołek wzgórza przeobraził się w czarne wgłębienie, ale przeklęte
człowieczki schowały się w ocalały zakamarek, obok samego przejścia,
gwałtownie kaszląc, jednakże nie pragnąc wychodzić na świeże powietrze, co
doprowadzało smoka do jeszcze większej wściekłości.
Obudzony przez ludzi, zew natury u smoka robił się coraz to głośniejszy i
natarczywszy i nakazywał mu w pierwszej kolejności zniszczyć nieproszonych
gości. Wiedźmy znalazły się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej
porze i powinny za to zapłacić najwyższą cenę.
Smok rozpostarł szeroko skrzydła, jak bocian wygiął szyję, odrzuciwszy
głowę w tył do samych pleców, zaniósł się bezdźwięcznym wizgiem,
poruszającym liście. Ale usłyszał go tylko ten, komu był on przeznaczony.
I w tym momencie, w wypięty smoczy tył z rozpędem wyrżnęło trzech
rozdzierająco wrzeszczących mężczyzn.
Nie od razu zorientowawszy się o co chodzi, uczestnicy zderzenia tępo
spojrzeli na siebie nawzajem, po czym zdumiony taką bezczelnością smok, jak
jaskółka podfrunął do w połowie zrujnowanej pustelni, (tak jak szlachetnie
urodzona panna na widok trzech myszek wskakuje na krzesło), a krzyki Gdynia
wzniosły się na ultradźwiękową tonacją.
Zrozumiawszy, że na świętość targnęli się raptem kolejni łajdacy,
stworzenie wyrażając niezadowolenie zazgrzytało zębami i zjadliwie, sycząco
zionęło na sprawców obrazy. Niestety (zależy, z której patrząc strony,
oczywiście), nerwowy wstrząs przeszkodził mu dobrze wycelować i płomień
przeszedł górą, osiadłszy na łopacie pionowo zadartego wiosła. Przez parę chwil
Gdyń z kolegami z powodzeniem przedstawiali słynny, złotem tkany gobelin
„Święty Knarij i jego dwaj uczniowie przynoszą ludziom boski ogień”,
ozdabiający główną starmińską świątynię, ale potem „święty” z trzaskiem
zawalił misję dostarczania płomienia wdzięcznej ludzkości, upuściwszy wiosło i
razem z „uczniami” rzuciwszy się tam gdzie oczy poniosą.
Na szczęście, oczy mężczyzn kierowały się w różne strony i na razie smok
gorączkowo zastanawiał się, kogo by wyróżnić. Z pustelni, chwiejąc się,
wyskoczyły na wpół uduszone od dymu, powalane ziemią i spalenizną
dziewczyny. Ruda, gwałtownie kaszląc w rękaw, mieczem wskazała
przyjaciółce na przejście w ogrodzeniu. Innego wyjścia istotnie nie było, ale
zielarki ono nie natchnęło — między nim a dziewczynami szalał smok, kręcąc
się jak bąk we wszystkie strony. To tu, to tam, ciemność rozcinały wysokie
języki płomieni, ale mężczyźni biegali znacznie lepiej niż wiosłowali, tak że
cierpiało głównie świerkowe ogrodzenie, które płonęło już w kilku miejscach.
Wreszcie ciemnowłosa zdecydowała się i pochyliwszy się, na palcach
zaczęła obchodzić pochłoniętego polem ostrzału smoka. Ruda z napięciem
obserwowała, z jakiegoś powodu nie śpieszyła się aby podążyć za jej
przykładem i niebezpiecznie wysunęła się na otwartą przestrzeń.
Do wyjścia pozostawało nie więcej niż pięć sążni, gdy nagle smok, jak
gdyby go ktoś potrącił w bok, obrócił do zielarki wąską, wyciągniętą mordę, i
do tego z takim złośliwym uśmiechem, jakby cały ten zamęt był wszczęty tylko
w jedynym celu — wywabić dziewczyny z pustelni.
Zielarka cofnęła się i potknąwszy się, z krótkim okrzykiem upadła na
ziemię.
Gad, triumfująco klasnąwszy skrzydłami, rzucił się do niej i... przenikliwie
ryknąwszy przebiegł obok. Wiedźma z zakłopotaniem opuściła rękę, świecące
niebieskawo strzępy wsiąknęły z powrotem w jej cienkie palce.
Za smokiem, zapierając się wszystkimi czterema łapami, co jednak nie
przynosiło żadnego efektu, ciągnął się czarno-rudy pies, zaciskając kły na
cienkiej części ogona, między łuskowatym koniuszkiem, a jego kolczastą,
górną częścią. Sądząc po patrzących z beznadziejnością zmrużonych psich
oczach i wytrzeszczonych smoczych, ani gryząca, ani gryziona strona nie
odczuwała z tego procesu najmniejszej przyjemności.
Zakreśliwszy dwa pełne koła dookoła pustelni, smok wreszcie wpadł na
myśl, by zmienić taktykę i zatrzymawszy się, gwałtownie smagnął ogonem po
najbliższej brzozie. Pień rozleciał się na pół, hojnie trysnąwszy drzazgami.
Liściasty czubek zwodniczo, powoli przechylił się na bok i z szelestem osunął
się na ziemię. Pies, który wydawało by się, powinien stać się rozgniecioną na
miazgę malowniczą plamą, jakimś cudem utrzymał się na smoczym ogonie, ale
po kolejnym machnięciu zdecydował, że tego dobra na razie wystarczy.
Otworzywszy szczęki, psina z kocią zręcznością wylądowała na wszystkich
czterech łapach, z niezadowoleniem machnęła łbem i podkuliwszy pozostałość
ogona, czmychnęła do jednej z cel pustelni.
Chwilę później wpadła tam nieszczęsna trójca, która z przestrachu nie
potrafiła znaleźć dziury w choinkach i pomiotawszy się po polanie, znowu zbiła
się w jedną kupę.
Smok szczęknął zębami w ślad za nimi i wydaje się, że nie chybił —
rozległ się trzask, rozdzierający duszę krzyk i całe towarzystwo kupą zwaliło się
na podłogę.
— Moja noga! — jęczał Gdyń, znalazłszy się na górze. — Ten gad odgryzł
mi nogę! I to jaką! Sam ciosałem, miała tylko dziesięć lat, wcale nie była
znoszona!
— Niech by on się nią udławił... — marzycielsko powiedział starosta,
próbując wyleźć spod dryblasa.
Drewienko istotnie nie przypadło smokowi do gustu — rycząc z oburzenia
kręcił się w miejscu i drapał mordę łapami, wydłubując z zębów drzazgi.
Podczas gdy Gdyń zawodząc badał wyrządzoną mu szkodę, dryblas ustalił, że
ich straty nie ograniczyły się tylko do nogi — razem z małokaloryczną
kończyną w smoczym żołądku zakończyła swoją ziemską drogę tak niezbędna
w gospodarce kozia głowa. Z worka, w którym zwisała przy pasie u setnika,
została tylko nierówno odgryziona gardziel. Powiedzieć o tym Gdyniowi
dryblas się nie odważył, słusznie obawiając się, że w przeciwnym razie setnik w
ogóle nie da im żyć swoim biadoleniem. Zresztą, teraz bardziej niepokoił go
czarny pies, który zastygł przy wejściu niby milczący posąg. Ale ten, chwała
bogom, jakby zapomniał o nieproszonych gościach, skierowawszy nie
mrugające oczy w ciemne wyjście.
Ciemnowłosa jakoś się podniosła i potykając się, szczęśliwie dokuśtykała
do ogrodzenia i zniknęła w dziurze.
А ruda stanowczo się wyprostowała i wysunąwszy rękę z mieczem,
poszła naprzeciw smoka.
* * *
Jeszcze jedna i to najistotniejsza różnica między zielarzem a praktykiem —
ten drugi nie tylko posługuje się magiczną siłę, ale i bezbłędnie wyczuwa każdy
jej przejaw... nad swoją głowę.
Kiedy tępy stwór, do tej pory stosujący wobec przeciwników ordynarną
siłę, promieniuje potężną mocą, nikt nie zgadnie na co skieruje magiczne
pluśnięcie, to po prostu zmusza do zastanowienia się. To zmusza do myślenia o
czymś niedobrym!
O Welkę można się już było nie niepokoić, ale nierozłączna trójca (jaki
leszy ją tu przyniósł?! Czyżby starosta zawstydził się i postanowił wreszcie
odpracować przepite kładnie? Nie na długo jednak wystarczyło mu entuzjazmu
do pracy... trójca ukryła się w pustelni. Mogłam pójść za ich przykładem, ale,
niestety, na pierwszym planie „kto kogo przeczeka” stał smok. Jedna sprawa —
wzmocnić zaklęciem sufit i złośliwie po podśmiewać się troszkę z na próżno
skaczącego po wzgórzu smoka, a całkiem co innego — co sekundę spodziewać
się od niego rewanżu w postaci magicznej podłości. Już lepiej dostać ich hurtem
i raz i na zawsze ustalić, kto na tej wyspie rządzi. Albo przynajmniej określić, co
ten rządzący dopiero co zrobił.
Smok z jawnym wysiłkiem coś przełknął, odwrócił się do mnie i zamarł w
zdumieniu, oczekując jakiegoś podstępu.
Zbliżałam się. Bezdźwięcznym, płynnym, powolnym krokiem, jakiego bez
powodzenia próbował nauczyć mnie Len. Nieskutecznie dla wampira, rozumie
się. Ludzie jeżeli i poddawali mnie krytyce, to tylko w tych momentach życia,
kiedy niespodziewanie pojawiałam się przed samym ich nosem.
Trzydzieści kroków.
Miecz zaczął mi odczuwalnie ciążyć w prawej ręce, ale przerzucenie go do
drugiej oznaczało natychmiastowe przerwanie kruchej, prawie nierealnej,
pajęczej ciszy w samym sercu burzy. Jakbym słyszała, jak napinają się jedna za
drugą jej nici, wydając kryształowo czysty dźwięk, bo nie dają już rady
powstrzymać ciągle narastającego nacisku.
Dwadzieścia.
Zresztą, szybciej upuściła bym miecz. Lewą rękę musiałam mieć wolną.
Melodyjne słowa układały się w formułę, a ta obrastała realnym kształtem
zaklęcia, wciągając ściśle wyliczoną moc. W ten sposób łucznik wykonuje
strzałę — struga drzewce, umieszcza i przytrzymuje wyszczerbioną nasadkę,
dokładnie napina pośladki ... i spuszcza cięciwę.
Dziesięć.
On chyba nie zrozumiał, tego co właśnie zrobiłam, ale nawet martwy smok
miał wystarczające zdolności, aby wyczuć skierowaną przeciwko niemu magię.
No i oczywiście, to się mu nie spodobało.
Stworzenie przywarło do ziemi, rozdziawiło paszczę i zobaczyłam, jak w
jej wilgotnej głębi zaczyna się gotować i rozrastać naprzeciwko mnie kłębiąca
się grudka mirażu.
Ale chwilę wcześniej strzała znalazła cel. Raczej, cel przyciągnął strzałę,
na chwilę błysnąwszy szmaragdowym płomykiem z tyłu smoczej głowy.
Opuściłam głowę i nabrawszy trochę więcej powietrza, rzuciłam się
naprzód. Wokół ciała, purpurowym kokonem wybuchł wywołany od zetknięcia
się z celem płomień.
Jeśli on zdąży zrobić drugi wydech, nic już nie zdążę zrobić.
Nie mogłam dostrzec, gdzie kończy się ten nieprzenikniony potok i
zaczyna się właściwie smok, pozostało więc tylko liczyć stawiane na oko kroki,
żeby z rozpędu całkiem nie minąć gada.
W ostatniej chwili ostro szarpnęłam się w bok i obiema rękami uczepiwszy
się rogowych narośli po obu stronach smoczych szczęk, jednym rozpaczliwym
zrywem siadłam okrakiem na łuskowatej szyi. „Salamandra” przeobraziła się w
dymiący się kopeć, równą warstwą pokrywając mnie od stóp do głów.
Siedzenie, dziwne ale, okazało się całkiem wygodnie, nawet przytulnie —
jednej z płyt grzebienia nie było, dwie sąsiednie spełniały rolę przedniego i
tylnego łęku, a pod nogami znalazły się nastroszone łuski, w zupełności
nadające się na strzemiona. Od stworzenia niósł się ledwie wyczuwalny
zapaszek rozkładu, jemu już dawno należało coś przekąsić albo wrócić do
jeziora i nasiąknąć magiczną mocą.
Zdumiony smok utkwił wzrok w martwym punkcie przed swoją mordą, na
wszelki wypadek nawet uderzył go przednią łapą. Potem poczuł coś niedobrego,
wykręcił szyję i podskoczył z oburzenia.
Przejawiając czarny humor, pomachałam mu ręką.
Nie można powiedzieć, żeby smok ucieszył się z okazanej mu ten sposób
uwagi. Podskoczywszy na sążeń, gad zaczął wywijać po polanie, jak mysz na
rozgrzanej patelni. Zdrapać mnie łapami nie mógł, ogonem także nie mógł
dosięgnąć, a ogniem pod takim kątem nie mógł we mnie plunąć. Ale kto
powiedział, że nie próbował?!
Kurczowo trzymając się rękami, rozbieganym wzrokiem wodziłam po jego
potylicy. Niewiadomo gdzie, może, trochę wyżej i bardziej na lewo.. Aha!
Cztery samorodne kryształy, rozmiaru małego palca, zebrane razem na
podobieństwo kwiatu z jednym wypadniętym płatkiem. Prawie zlewające się
barwą z łuską, ale z rzadka dyskretnie pulsujące niebieskawym światłem.
Szafiru? Turkusu?
Uniósłszy się w „strzemionach”, prawie mogłam dosięgnąć do nich ręką. I
niemal mi się udało, gdy nagle smok chlasnął skrzydłami i wzbił się w
powietrze.
Nie mogłam powiedzieć, żeby to okazało się dla mnie takim wielkim
wstrząsem. Kilka razy toczyłam się na smokach — prawda jest jednak taka, że
wtedy właściwie mnie wożono, a nie próbowano strząsnąć. Jadąc wierzchem na
tak dużej istocie, czujesz się bardziej bezpieczna, aniżeli na takiej miotle, gdyż
ona nie może manewrować z szybkością wrony. Nawet zaczynało mniej trząść a
rozmyte skrzydła i ciemność ukrywały przede mną oddalającą się szybko
ziemię.
Moja ręka zamarła w odległości jednej piędzi15 od celu. Leszy tylko wie, co
to za amulet! A jeśli na amulet jakiś mądrala, taki jak ja, położył ochronne
zaklęcie? Albo, jeszcze gorzej, amulet nie daje smokowi w spokoju spoczywać
na dnie jeziora w zgodzie z aksjomatem Oleszera? Bez niego gad natychmiast
skorzystałby z okazji bultnąć do jeziora nie wiadomo z jakiej wysokości?
Amulet ponownie zapulsował. Ale w odwrotnym kierunku, nadchodzący
skądś z zewnątrz. Zewnętrzne końce kamieni wyraźnie rozbłysły, smużki
płomyków zbiegły się do jednego punktu i jak gdyby wsiąkły w środek amuletu.
Smok zadrżał. Drżenie ustało, stworzenie wyrównało lot i zawisło w
powietrzu, miarowo podnosząc i opuszczając skrzydła. Powoli obróciło w moją
stronę głowę, zimno i pogardliwie zmrużyło rozumne, żyjące oczy.
„To znowu ty, wiedźmo! Strasznie mi się już sprzykrzyłaś…”
Nie zdążyłam się zdziwić, gdy poczułam, że między nami zaczyna gęstnieć
już nie płomień, lecz magia. Silna, mroczna i zła, współzawodniczyć w której z
wyraźnie zabezpieczonym przed zranieniem smokiem, było jeszcze mniej
efektywne, niż z krzykiem „sio!” machać na niego ręką.
Długo się nie namyślając, wczepiłam się w amulet i z całych sił
pociągnęłam.
Wyszedł niespodziewanie lekko, od pierwszego szarpnięcia — cienki drut
z czarnego metalu, o długości dwóch piędzi. Palił dłoń, a w następnej sekundzie
stał się zimniejszy od lodu.
Zapach rozkładu nasilił się gwałtownie.
Cudzy rozum z nienawiścią i rozpaczą zaczął miotać się w martwym ciele,
ale utrzymać go samą siłą woli nie był w stanie.
Oczy zgasły. Smok konwulsyjnie wygiął się, ledwo nie złożywszy się
wpół, potem zwiotczał i runął w dół, jednocześnie spadając na plecy. Nie
życzyłam sobie stworzyć z nim kompani, przedkładając indywidualny pomnik
od niejasnego określenia: „А tutaj oto, u nas smok wiedźmę na placek rozgniótł,
tak i nie odkopali!” I, zaparłszy się nogami, z całych sił odepchnęłam się i
skoczyłam gdzieś w bok.
Cios przyszedł w lewą skroń. Przyniosła go ziemia, a nie woda,
zagadnienie wesela rozwiązało by się samo. А tak mi zrobiło się „zaledwie”
ciemno przed oczami, chrupnęło w szyi i z przerażeniem poczułam, że tracę
15 Piędź – dawna jednostka miary
http://pl.wikipedia.org/wiki/Pi%C4%99d%C5%BA
świadomość...
... Nie pamiętam, jak wynurzyłam się i dotarłam do brzegu, ale ostatecznie
oprzytomniałam już na nim. Obok, przygarbiwszy się, siedział czarny, krępy
pies. Z jego brody i oklapniętych koniuszków uszu kapała woda. Pochwyciwszy
moje stosunkowo przytomne spojrzenie, niespodziewanie otworzył szeroko
paszczę i w uśmiechu wywalił jęzor, zerwał się i z poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku, pobiegł truchtem do wody. Zatrzymał się na skraju
jeziorka, westchnął z poczuciem szczęścia, zanurzył mordę w wodzie i... zaczął
bezdźwięcznie ściekać w nią, przeobrażając się w czarne, śliskie stworzenie.
Odźwierny wrócił na swoje legalne miejsce.
Podniosłam do oczu rękę, w której przez cały czas trzymałam zaciśnięty w
pięści amulet, przyjrzałam się i z nerwowym chichotem znowu ją opuściłam.
Brakowało jednego kamienia, w oprawie zostało puste gniazdo z rozgiętymi
zębami, i mogłam przysiąc, że właśnie ten jeden odpowiadał za bezgłośny wylot
smoka z jeziora. Magowi dobrze poszczęściło się z tutejszymi materialistami,
inaczej już dawno temu ujawnili by oni jego stworzenie i zniszczyli.
— Z tobą wszystko w porządku?! — Welka z rozmachem rzuciła się na
kolana, obok mojego, z dużym prawdopodobieństwem żywego ciała.
— T-tak, — niepewnie potwierdziłam, nie śpiesząc się wykonać
jakiegokolwiek ruchu, żeby potem nie przekonać się z powrotnym, że jednak nie
wszystko ze mną w porządku. Smok nie trafił w jezioro, rozciągnąwszy się na
grzebieniu wzgórza — jedno skrzydło było przygniecione bokiem, drugie
bezwładnie zwisało z brzegu pustelni. — Wel, obiecaj mi jedną rzecz...
— Jaką? — uczynnie zareagowała zielarka, pomagając mi usiąść.
— Kiedy następnym razem zamyślisz kopać swoje łopiany, udamy się po
nie na głuchy, bezludny, aż rojący się od upiorów cmentarz... tak się stęskniłam
za lekką i spokojną pracą!
* * *
Starosta statecznie, jak gospodarz obszedł naokoło smoka. Rzeczowo
kopnął nogą w zwiotczały bok, najpierw przekonawszy się, że między nim a
łbem smoka są inni kandydaci do podsmażania — zielarka z potężnym
otoczakiem w ręce, która przysiadła na kolanach obok uchylonej paszczy i ruda
wiedźma, przy świetle czarodziejskiego płomyka badająca jakąś bierkę z
kamyczkami. „Pewnie ze smoczych zasieków capnęła, — z zawiścią pomyślał
starosta — trzeba by je spławić stąd jak najszybciej, dopóki jeszcze czegoś nie
świsnęły. Smok, oczywiście, strasznie pazerny, jednakże wiedźmy jeszcze
bardziej chciwe!”
Zielarka odłożyła kamień, wyprostowała się i z wysiłkiem zarzuciła na
ramię mocno wypchaną torbę.
— Cóż, Wolha, z nawiązką odpracowałaś swoje dwadzieścia kładnii!
Prawda, starosto?
— Jakie kładnie? — sztucznie zdziwił się chłop. — Rzeczywiście, a do
czego tu wiedźma? A owszem, pomogła troszeczkę... wspólnie. Prawda, dzieci?
Gdyń z dryblasem pokiwali głowami, ale każdy inaczej, po czym z
aprobatą chrząknęli.
Zielarka straciła oddech z oburzenia:
— A wy co zrobiliście, a?
— Wszelako smok, on przecież tego... — Starosta w skupieniu wytężył
umysł i rozpromienił się: — Połknął kozi łeb, a on mu rogami w poprzek gardła
stanął, w ten sposób gada i śmierć dosięgła!
— А mówiliście — nie przyda się... — nieśmiało odezwał się Gdyń.
Zielarka spojrzała na niego w tak „czuły” sposób, że setnik, podskakując na
jednej nodze, pośpieszył schować się za szerokimi plecami dryblasa.
— Ach wy, złodziejaszki! Tak ja wam...
Ale wiedźma spokojnie wsunęła błyszczące cacko do kieszeni, pociągnęła
przyjaciółkę za rękaw i z wyrzutem pokiwała głową:
— Przestań, Wel, niezbyt mi i chciało się, za nieszczęsne dwadzieścia
kładni... Otóż za sześćdziesiąt to bym jeszcze i zastanowiła się!
Zielarka i chłopi tak samo się zmieszali. „Naprawdę, niespełna rozumu”,
— z lękiem i jednocześnie z ulgą pomyślał starosta.
— Tak więc my... tego... tratwę pójdziemy wziąć, — spróbował
rozładować sytuację Gdyń. — Jak raz do świtu zdążymy... — I przypochlebnie
dodał: — Zwłaszcza, jeśli Pani wiedźma z życzliwości poczarować raczy...
— Nie ma problemu. — Wiedźma wzruszyła ramionami.
Zielarka nadal patrzyła na nią z otwartymi ustami.
— Może. Trzeba było jej chociaż paę monet dać, a? — niepewnie
zaburczał pod nosem pełny skrupułów dryblas, bokiem przełażąc przez
przepaloną przez smoka dziurę w ogrodzeniu. — Łeb to ona zdobyła i to ją
smok przypiekł — kto nie da, czystym kołtunem będzie!
— Może i damy, — łaskawie zgodził się starosta. — Wy we wsi to
języków szybko nie rozpuszczajcie, jutro z rana my tutaj wrócimy i
„szukaczami” w jeziorze poszperamy — zobaczysz, jeszcze i smocze
dziedzictwo wyłowimy. A wtedy wiedźmie szczodrze jakiegoś srebrnika i
odżałujemy!
Woda w jeziorku poruszyła się, grzywkami fal połaskotała brzegi. Ale, jak
zawsze, przemilczała.
* * *
— Wolha, co ci się stało?! — naskoczyła na mnie Welka, kiedy trójca
znikła z widoku.
W zamyśleniu przyglądałam się swoim krwawiącym, obtartym smoczą
łuską dłoniom. Szyja bolała, w uderzonej skroni pulsowała krew, rozlewając się
siniakiem na całym policzku.
— Wel, możesz to zaleczyć? Po prostu strasznie boli mnie głowa, w żaden
sposób nie mogę się skoncentrować...
— Oczywiście — zreflektowała się zielarka, pociągając za torbą. — Ale...
Wolha, czy ty naprawdę puścisz im to płazem?! A oni przecież teraz cały rok po
wsi będą chodzić jak bohaterowie, wszystkim opowiadać, jak smoka gołymi
rękami pokonali i wiedźmę na dudka wystrychnęli!
— Welka. — Wreszcie podniosłam na przyjaciółke wzrok i rozpłynęłam
się w szerokim, z wysiłkiem powstrzymywanym przez ostatnie pięć minut
uśmiechu. — Dwadzieścia kładni nie jest warte tego, żeby brać na siebie
odpowiedzialność za przemianowanie nazwy wsi na Duże Zaduchowieje. A
sześćdziesiąt to on nam sam jutrzejszego wieczoru przyniesie, jakiem
Najwyższa Wiedźma Dogewy! Gwarantuję — że takiego „sprzyjającego” wiatru
i pachnącego smoka ta wieś jeszcze nie widziała ani i nie wąchała...
* * *