Grey Zane Stara kopalnia

background image

Zane Grey

Stara kopalnia

Przełożyła Róża Czekańska_Heymanowa

Wydawnictwo "Glob",

Szczecin 1995

I

Ciemne i wzburzone morze

przypominało Forrestowi

rozkołysane pastwiska jego

ukochanego Zachodu, który tak

bardzo chciałby zobaczyć raz

jeszcze, nim śmierć upora się

ostatecznie z jego tak boleśnie

doświadczonymi przez wojnę

ciałem i duszą.

Oparł się ciężko o reling w

mrocznym zakątku rufowego

pokładu osłoniętym przez łodzie

ratunkowe. Była to druga noc po

opuszczeniu Cherbourga i

pierwsza, jaką miał spędzić na

morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko

kołysał się na nierównej linii

horyzontu. Miotający się po

pokładzie wicher przypominał mu

wiatry hulające po bawełnianych

polach w rodzinnym kraju.

Tęsknił za górami, pustynią,

dolinami, polami bawełny, domem

i matką - najdroższymi węzłami,

które go jeszcze łączyły z

życiem. Wzruszenie ogarniało go

w tych momentach, gdy

zapominając o własnej niemocy i

cierpieniu, patrzył w mroczną

głąb oceanu ze świadomością, że

sen nawiedzający go przez

dziewięć długich miesięcy

spędzonych w szpitalu nareszcie

przemieniał się w rzeczywistość.

Tak, był w powrotnej drodze do

domu, do Cottonwoods.

Widział w myśli krętą dolinę

pośród srebrnych wzgórz, drzewa

bawełniane, od których

miejscowość wzięła nazwę, potok

wijący się leniwie w dół, stary

background image

hiszpański dwór o białych

ścianach porosłych winoroślą aż

po czerwone dachówki.

Obrazy te uwalniały go od

okropnych wspomnień wojennych.

Skoro wracał do domu na ten

krótki czas, który mu pozostał

do życia, dobrze było zanurzyć

się w ożywczych wspomnieniach o

rodzinnych stronach.

Musiały tam zajść jakieś

zmiany. Matka wspominała o nich

niejasno w tym dziwnym liście,

który nadszedł po długim okresie

milczenia, liście tryskającym

radością, że wiadomość o jego

śmierci okazała się mylna, a

jednocześnie pełnym jakiegoś

tłumionego smutku i dziwnych

nowin. Forrest wspomniał o paru

dawniejszych listach, z których

wyzierała troska, ale myśl, żeby

jego ojciec, Clay Forrest, miał

stracić ziemię albo dobytek

wydała mu się absurdalna.

Co też zastanie w domu?

Spodziewał się, że wszystko

dobrze, rodzice pewnie zdrowi.

Ze względu na jego służbę w

wojsku i ofiary, wybaczą mu

chyba, że został wyrzucony z

uczelni. Powód wydalenia wydawał

mu się teraz taki trywialny -

karty, pijaństwo, bijatyki

zakończyły jego uniwersytecką

karierę. Potem włóczęga po

świecie i praca wzbudzająca

nadzieję, że jeszcze będą z

niego ludzie. Wreszcie rok 1914

i wojna! A teraz, złamany na

duchu i ciele, ofiara złudzeń,

wraca w rodzinne strony.

Olbrzymi statek orał posępne

morze, rozpryskiwał atramentowe

fale w białą pianę, która przez

chwilę kłębiła się wzdłuż jego

burt, jaśniała widmowym blaskiem

i przepadała w ciemności.

Jedynie na pokładzie

spacerowym światło lamp

niedyskretnie przenikało w

głębokie wycięcia dekoltów

wykwintnych dam i muskało

konwencjonalną czerń męskich

smokingów.

Forrest opuścił swoją kryjówkę

i zaczął przechadzać się po

pokładzie, starając się ukryć

background image

swe niedołęstwo, bóle w

zranionym boku i palenie w

piersi. Szedł wyprostowany. Na

pokładzie byli przeważnie

Amerykanie, wśród nich wielu

młodych. Nie czuł z nimi żadnego

powinowactwa. Czym był

okaleczony żołnierz dla tych

bogatych próżniaków? Gdy znalazł

się w swojej kabinie, maska

opadła mu z twarzy. Dowlókł się

do łóżka i leżał w ciemności,

słuchając rytmicznego pulsowania

statkowych maszyn. Wreszcie

dobroczynny sen skleił mu

powieki.

Nazajutrz dopiero późnym

rankiem opuścił kabinę, aby

odetchnąć świeżym powietrzem.

Morze uspokoiło się. Okręt nie

przechylał się już na boki, lecz

równomiernie kołysał się

popychany umiarkowanym,

południowo_wschodnim wiatrem. W

powietrzu czuć było wiosnę.

Pasażerowie rozkoszowali się

piękną pogodą. Morze było jasne,

zielone, bez białych czubów. Na

horyzoncie dymił przepływający

statek.

Forrest ułożył się na leżaku

na tyle wygodnie, na ile

pozwalała mu sztywna noga. Obok

siedział mężczyzna, którego

przyjazne zaczepki niegrzecznie

byłoby zbyć milczeniem. A więc

Forrest zamienił z nim kilka

zdań o pogodzie, o tym, że

połowę podróży mają już za sobą

i że pasażerowie tłumnie dziś

wyszli na pokład.

- Widzę, że pan był na froncie

- zauważył w pewnej chwili

uprzejmy pasażer.

Forrest skinął głową. Widział,

że wzbudził ciekawość w swoim

sąsiedzie i że będzie musiał

odejść, a na to znów nie miał

ochoty, gdyż każdy wysiłek

sprawiał mu ból.

- Wracamy z żoną z Francji -

ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy

syna na froncie. Przed rokiem

wymieniono go wśród zaginionych.

Pojechaliśmy więc, żeby odnaleźć

chociaż jego mogiłę.

background image

- Doprawdy? - zapytał ze

współczuciem. - I cóż państwo

znaleźli?

- Nic! Nie ma go, oto

wszystko.

Forrest spojrzał na ojca

mówiącego tak spokojnie o swoim

nieszczęściu. Wyglądał na

drobnego kupca z prowincji albo

na farmera, który czuje się

nieswojo bez burki i kaloszy.

Nie próbował nawet ukrywać

głębokich bruzd na twarzy ani

głębokiego smutku w oczach.

Forrest wyraził swoje

współczucie i zapytał o pułk

zaginionego syna. Ale ojciec

znał tylko gołe fakty i nie

zdawał się być skłonny do

dalszej rozmowy na ten temat.

- Ja sam przez cały rok byłem

zaginiony - uśmiechnął się. -

Przynajmniej za takiego uważali

mnie moi rodzice. Przywieziono

mnie do szpitala, ale nikogo o

tym nie powiadomiono, a ja sam

znajdowałem się w takim stanie,

że nie wiedziałem, co się ze mną

dzieje.

- Ale teraz pańska rodzina już

wie? - zapytał nieznajomy ze

szczerym zaciekawieniem.

- Tak.

- Jak to dobrze, że pana

spotkałem! Odtąd już chyba nigdy

nie przestanę mieć nadziei, że

mój syn jeszcze żyje.

- To zupełnie możliwe.

- Chciałbym poznać pana z moją

żoną. Czy nie ma pan nic

przeciwko temu?

- Ależ nie.

- Gdzie pan mieszka?

- W Nowym Meksyku.

- Ma pan jeszcze przed sobą

długą podróż... A nie wygląda

pan na zbyt silnego.

- Może jakoś mi się uda -

uśmiechnął się blado Forrest.

background image

- Ależ na pewno! Niech pan

myśli o swoich rodzicach. A

może przy zejściu na ląd mógłbym

być w czymś pomocny?

- Nie, dziękuję. Sam sobie dam

radę. Od wielu miesięcy nie

czułem się tak dobrze.

Nieznajomy nie nalegał dłużej.

Taktownie zmienił temat i po

chwili oddalił się.

Forrestowi dobrze zrobiła ta

rozmowa, choć nie umiałby

określić dlaczego. Zrozumiał

jednak, że nie powinien

separować się od wszystkich.

Słońce wznosiło się coraz

wyżej. Piękna pogoda zachęcała

pasażerów do zabaw na pokładzie,

ale Forrestowi mimo ciepłych

pledów było chłodno. Zaczął

przyglądać się towarzyszom

podróży. Po chwili ze

zdziwieniem zauważył, że sam

stał się przedmiotem

zainteresowania obecnych na

pokładzie kobiet. Zmieszało go

to i w pierwszym odruchu chciał

schronić się do kabiny, ale

powstrzymał się. W każdym razie

tu było mu wygodniej i

przyjemniej. Cóż te kobiety

zauważyły w nim szczególnego? -

To tylko współczucie - pomyślał.

Ułożył się na wznak i zamknął

oczy, a gdy po chwili otworzył

je, drgnął. Patrzył wprost w

śliczną twarz jakiejś

dziewczyny, którą widział już

przedtem, nie zauważył jednak,

że była aż tak ładna. Dziewczyna

zaczerwieniła się, odwróciła

głowę i pociągnęła za sobą swą

towarzyszkę. Kasztanowe kędziory

jeszcze chwilę błyszczały w

słońcu. Forrestowi wydało się,

że widział już kiedyś te oczy i

ich badawcze spojrzenie utkwione

w swojej twarzy.

Po chwili dziewczęta przeszły

znów obok niego, trzymając się

pod ręce, zaróżowione od ruchu

na świeżym powietrzu. Tym razem

zdawały się nie zwracać na niego

uwagi. Obie były Amerykankami

ubranymi wedle najnowszej

paryskiej mody w krótkie

sukienki. Rudowłosa miała budowę

dziewcząt z Zachodu i chód

background image

góralki. Dawno już nie widział

panien z tamtych stron, ale nie

zapomniał przecież, jak

wyglądają.

Dziewczęta przystanęły w

pobliżu, podniosły porzucone

przez kogoś krążki i zaczęły się

nimi bawić. Wyższa stanęła

blisko Forresta. Po jej ruchach

poznał, że nawykła do otwartych

przestrzeni i konnej jazdy. Mógł

teraz dobrze się jej przyjrzeć.

Dziwnie mu kogoś przypominała.

Była wesoła, pełna życia.

Podczas gry zerkała w jego

stronę. Zrozumiał, że robi to

nie przez kokieterię.

Coś drgnęło w stygnącym z

wolna sercu Forresta. Od sześciu

lat kobiety odgrywały małą rolę

w jego życiu, choć dawniej był

dość sentymentalny i przeżył

kilka miłostek. We Francji

poznał dwie dziewczyny, z

których każdą mógł pokochać,

gdyby pozwoliły na to warunki.

Sam nie rozumiał, dlaczego widok

młodej Amerykanki przypomniał mu

jedną z nich, gdyż nie były

nawet do siebie podobne.

Nagle jeden z krążków upadł

pod leżak Forresta.

Miedzianowłosa dziewczyna

podbiegła zdyszana,

onieśmielona.

- Zbyt silnie rzuciłam...

Przepraszam.

Zapomniał, że powinien

wystrzegać się gwałtownych

ruchów, toteż gdy schylił się po

krążek, poczuł przeszywający ból

w boku.

- Pana coś zabolało? -

zapytała ze współczuciem.

- Troszeczkę! Ale to nic -

odpowiedział słabo.

- Powinien pan był pozwolić,

żebym sama podniosła.

- Zwykle pamiętam, że jestem

inwalidą - odparł z bladym

uśmiechem - ale tym razem pani

wdzięk sprawił, że zapomniałem o

tym.

- Pan jest amerykańskim

background image

żołnierzem? - zapytała.

- Tak, odwożę do domu te

smutne resztki, które ze mnie

zostały.

Nic nie odpowiedziała, ale na

jej twarzy odmalowało się

szczere współczucie. Wyraźnie

zmieszana, powróciła do gry.

Forrest leżał bez ruchu. W

zranionym boku odczuwał bolesne

pulsowanie. Jak trudno stać się

niewrażliwym na ból! Myślał

teraz z niechęcią o pięknej

zdrowej dziewczynie i o jej

pełnym litości spojrzeniu.

Pod wieczór, gdy pozostali

pasażerowie zwykle przebierali

się do obiadu, Forrest zazwyczaj

wymykał się na pokład, żeby

zgodnie z zaleceniem lekarzy

trochę pospacerować. Jak na

ciężko rannego dawał sobie

nieźle radę i mimo bólu ruch

robił mu dobrze.

Zauroczony bladozłotą poświatą

zachodzącego słońca z wysiłkiem

doczłapał do swego leżaka i

znalazł przypiętą do pledu małą

paczuszkę zawiniętą w białą

bibułkę. Fiołki! W lot pojął,

kto mógł je tam położyć. Poczuł

się głęboko wzruszony tym

gestem, gdyż wziął go za wyraz

tego, co nie mogło zostać

wypowiedziane. Zaniósł je do

kabiny i położył na poduszce.

Jednym z jego licznych utrapień

był fakt, iż nie mógł jadać

częściej niż raz dziennie, na

dodatek w umiarkowanych

ilościach, a że unikał salonów i

był bardzo nerwowy, przez co nie

czytał przy sztucznym świetle,

nie pozostawało mu nic innego,

jak położyć się spać.

Wkrótce leżał w ciemności z

twarzą przytuloną do pachnących

fiołków, na które padały jego

łzy. Był to miły gest ze strony

miedzianowłosej dziewczyny, ale

mimo to zabolał go, ponieważ

nadwątlił skorupę goryczy, w

którą był uzbrojony. W ciemności

i ciszy przerywanej tylko

łoskotem maszyn i hukiem fal

zdawał sobie sprawę, czego mu

background image

było brak podczas tych

straconych lat i czego już na

zawsze będzie pozbawiony. Czuł,

że jego poświęcenie było

daremne. Uniesienie i zapał, z

jakim zaciągnął się na wojnę,

zgasły w upiornej

rzeczywistości. Nawet wiara w

Boga zachwiała się.

Jakie to dziwne, że robi

jeszcze na nim wrażenie

spojrzenie dziewczęcych oczu, że

wzrusza go jej pachnący dar.

Wszak powinien znajdować się już

poza zasięgiem ludzkich uczuć! A

jednak nie był. Minęły długie

godziny, zanim zmorzył go sen.

Nazajutrz nie dostrzegł

nigdzie ofiarodawczyni fiołków.

Dopiero po dwóch dniach mignęły

mu przelotnie jej złotawe włosy,

by już więcej się nie pokazać.

Stopniowo wrażenie całego

incydentu zbladło. Ulotne

zainteresowanie, które na krótko

powstrzymało go od ponurych

myśli, minęło. Miedzianowłose

dziewczęta nie były dla niego!

Gdy statek skąpany w blasku

wczesnego poranka przesuwał się

obok Statuy Wolności, Forresta

ogarnęło głębokie wzruszenie.

Dotarł do rodzinnego kraju.

Nareszcie jedna z jego modlitw

została wysłuchana!

Formalności związane z

lądowaniem nie trwały długo.

Forrest trzymał się z dala od

ciżby ludzkiej i obserwował z

góry powitalne gesty i

pospieszne zbieganie pasażerów

po trapie. Nagle w tłoku

zobaczył ją. Była ubrana na

biało i widział ją wyraźnie

otoczoną przez grupę młodych

dziewcząt i chłopców, którzy

pociągnęli ją za sobą. Został

tylko nic nie znaczący, kolorowy

tłum.

Po dokonaniu formalności

celnych, Clifton Forrest

poprosił stewarda, aby

odprowadził go do taksówki.

Wkrótce pochłonął go wartki

potok ulicznego ruchu, który

background image

wydał mu się równie

oszałamiający i niebezpieczny

jak atak czołgów podczas wojny.

W górnej części miasta ulice z

poczwórnym szeregiem

rozpędzonych aut przypominały mu

nieprawdopodobny fakt, że

znajduje się w Nowym Jorku.

Wprawdzie tysiące przeszkód

dzieliło go jeszcze od miejsca

przeznaczenia, ale mimo to był

już niejako w domu! Serce zabiło

mu z wdzięczności dla losu.

Na dworcu resztką sił dowlókł

się do ławki w poczekalni.

Dobrze, że do odjazdu pociągu

miał jeszcze kilka godzin, bo

czuł się bardzo wyczerpany.

Patrzył czas jakiś na

wielobarwny tłum, aż wreszcie

zapadł w zwykłe u niego

odrętwienie, z którego wyrwał go

dopiero bagażowy.

- Chodź, bracie - rzekł z

uśmiechem. - Wesprzyj się na

mnie i jazda naprzód.

Forrest wyprostował się i sam

wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł

w fotelu, westchnął i otarł

zimny pot z czoła. Czekał go

jeszcze jeden wysiłek - przejazd

ze stacji na stację w Chicago, a

potem już tylko koleją do Santa

F'e! Ileż to razy jadąc konno do

Las Vegas zatrzymywał się, by

popatrzeć na słynny zachodni

pociąg.

Góry nad Hudsonem, za którymi

zachodziło słońce, pokryły się

już mgiełką wiosennej zieleni.

Tam, w domu, drzewa bawełniane

już mają liście, gałęzie będą od

nich puszyste i zielone niby

szmaragdy. Do zmierzchu patrzył,

jak w szerokiej rzece odbijają

się skały i wzgórza, wreszcie

udał się do wagonu

restauracyjnego.

Tej nocy nie spał dobrze, choć

leżał wygodnie. Kołysanie

pociągu nie było zbyt przyjemne,

ale przecież z każdym obrotem

kół przybliżał się do domu.

Przyszedł ranek, a wraz z nim

spowite chmurami dymu Chicago.

background image

Bagażowych było niewielu.

Forrest wolno wysiadł na peron.

Pociąg do Santa F'e odchodził

niebawem. Ktoś pomógł mu przy

wsiadaniu do autobusu, a na

DearĂborn Street posadzono go w

fotelu na kółkach i podwieziono

do wagonu. Pociąg zgrzytliwie

jęknął, ruszył z miejsca i za

chwilę wyłonił się z mrocznej

hali na światło dnia.

Rodzinny dom zbliżał się z

każdą chwilą, a radość z tego

powodu była silniejsza niż

protesty zmaltretowanego ciała.

Podniósł ciężkie powieki i

pierwszą osobą, którą zobaczył,

była miedzianowłosa dziewczyna.

II

- Zdaje mi się, panienko, że

zemdlał - powiedział Murzyn z

obsługi pociągu.

- Jest strasznie blady! -

zawołał czyjś dziewczęcy głos.

- Ginio, czy jesteś pewna, że

to ten sam młodzieniec ze

statku?

- Ależ tak!

Forrest rozpoznał dźwięczny

głos. Miał on moc obudzenia go z

letargu, ale wolał jeszcze przez

chwilę pozostać w

półświadomości.

- Panienko, tego pana

przywieziono w fotelu na kółkach

- powiedział posługacz. -

Zająłem się umieszczeniem jego

bagażu i myślałem, że ten, kto

go przywiózł, pomoże mu przy

wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że

się chwieje, było już za późno.

- Mamo - odezwała się pierwsza

dziewczyna. - Ginia powiada, że

widziała tego młodego człowieka

na "Berengarii".

- Czy być może? A kto to jest?

background image

- zapytała matka.

- Nie wiem - odpowiedziała

miedzianowłosa. - Wiem tylko, że

to ranny, powracający z frontu

żołnierz.

- Skąd wiesz, moja droga?

- Łatwo to poznać. Zresztą

powiedział mi to sam... Na

statku nie było przy nim

nikogo... Czy i teraz jedzie

sam?

- Tak, panienko.

- Proszę przynieść mokry

ręcznik - powiedziała Ginia. - A

ty, EĂthel, podaj mi sole

trzeźwiące.

Forrest poczuł, że czyjaś

miękka, ciepła ręka dotknęła

jego policzka. Wstrząsnął nim

lekki dreszcz.

- Boże, jaki zimny! - szepnął

znany mu już głos.

- Biedaczysko! Jakie by to

było straszne, gdyby teraz

umarł! - zawołała Ethel.

- Cicho! Jeszcze cię usłyszy!

I nie stój jak słup. Idź lepiej

do mamy albo powiedz służącemu,

żeby dał poduszkę.

Forrest poczuł na czole i

skroniach lekki ucisk mokrego

ręcznika i dotyk palców

odgarniających mu włosy.

Ogarnęło go dziwne wzruszenie.

Była przy nim dziewczyna, która

ofiarowała mu bukiecik fiołków.

Ma je jeszcze przy sobie. I oto

los znów zetknął ich w pociągu

jadącym na Zachód.

- Jeszcze nie odzyskał

przytomności - szepnęła do kogoś

dziewczyna. - Trzeba się

dowiedzieć, czy nie ma w pociągu

lekarza.

Forrest uznał, że czas już

najwyższy odzyskać przytomność.

Otworzył oczy. Ktoś westchnął,

twarz dziewczyny pochyliła się

nad nim z uśmiechem.

- Nareszcie przyszedł pan do

siebie! My, to jest ja, bałam

background image

się, że już nigdy nie otworzy

pan oczu.

- To ładnie, że pani się o

mnie troszczyła - powiedział

słabym głosem.

- Musiał się pan bardzo

spieszyć.

- Tak. Bałem się, że pociąg mi

ucieknie. A wtedy musiałbym

czekać cały dzień.

Ładna blondynka wsunęła głowę

do przedziału.

- Ginio, czy już mu lepiej?

- W każdym razie odzyskał

przytomność.

- Dziękuję paniom -

odpowiedział Forrest. - Sam

fakt, że jestem w tym pociągu,

powinien mnie uzdrowić.

Służący przyniósł poduszkę i

wsunął mu pod plecy.

- Czy mogę panu jeszcze czymś

służyć?

Forrest potrząsnął głową.

Ginia oddała posługaczowi

wilgotny ręcznik i zrobiła ruch,

jakby chciała wstać. Forrest

wpatrywał się w jej oczy, co ją

widocznie peszyło, ale

jednocześnie zatrzymywało w

przedziale.

- Czy spotkaliśmy się na

statku? - zapytał niepewnie.

- Tak.

- To dziwne, ale mam wrażenie,

jakbym już kiedyś panią widział.

- Nic o tym nie wiem.

Wsunął rękę do kieszeni i

wyciągnął bukiecik zwiędłych

fiołków.

- Znalazłem je przypięte do

mojego pledu. Czy to pani je tam

położyła?

Zaczerwieniła się.

- Ja? Dlaczego pan tak myśli?

background image

- Bo na statku nie było

nikogo, komu chciałoby się

okazać mi trochę serca. A więc

pani?

- Dlaczego chce się pan tego

dowiedzieć?

- Bo wolałbym, aby zrobiła to

pani, a nie ktoś obcy.

- Ja również jestem obca.

- To prawda, chociaż... Nie

potrafię pani tego wytłumaczyć.

Mam jednak wrażenie, że naprawdę

już kiedyś się zetknęliśmy.

Przeżycia frontowe, później

szpital i walka ze śmiercią

wystudziły moje serce. I nagle

ten bukiecik. Położyłem go na

poduszce i tak zasnąłem. Przyzna

pani, że jak na byłego

żołnierza, dość to

melodramatyczne zachowanie. Czy

teraz mi pani odpowie?

- Coś mi kazało to zrobić -

odparła pospiesznie. - Teraz, po

tym, co pan powiedział, jestem

zadowolona ze swego gestu.

Wstała trochę zmieszana.

- Niebawem poczuje się pan

lepiej - powiedziała i wyszła z

przedziału.

Forrest w duchu przyznał jej

rację. Musi odpocząć, jeśli chce

dojechać żywy do Las Vegas. Z

tym postanowieniem zasnął.

Gdy się obudził, słońce

znajdowało się po drugiej

stronie wagonu. Z uczuciem ulgi

usiadł i wyjrzał przez okno.

Płaski zielony kraj i rozległe

ogrodzone farmy wskazywały, że

mijają stan Illinois.

Korytarzem przechodziła

znajoma blondynka z jakąś

starszą damą, zapewne matką, i

uśmiechnęła się do niego

przyjaźnie.

- Długo pan spał. Mam

nadzieję, że czuje się pan

znacznie lepiej?

- Tak, dziękuję pani.

- Posługacz chciał budzić pana

background image

na śniadanie, ale nie

pozwoliłyśmy mu.

- Jestem paniom wdzięczny.

Bardziej niż jedzenia potrzeba

mi snu.

- Nie wygląda pan już tak źle

- powiedziała naiwnie.

Zostawszy sam, Forrest

wychylił się i obserwował

uciekający krajobraz. Trudno mu

było uwierzyć, że znajduje się w

drodze do domu.

Raptem usłyszał czyjś głos.

Odwrócił się i ujrzał w drzwiach

przedziału miedzianowłosą

dziewczynę.

- Lepiej panu? - zapytała.

- Znacznie! Dziękuję pani za

troskliwość.

- Trochę mnie pan nastraszył -

powiedziała żartobliwie. - Czy

pan rzeczywiście jest tak chory,

jak dał mi to do zrozumienia?

- Kiedy? - uśmiechnął się

ujęty jej prostotą i

bezpośredniością.

- Na statku. Powiedział pan

wówczas, że odwozi do domu swoje

smutne resztki.

- Czyż nie jest to prawda?

- Nie wiem - odpowiedziała

poważnie. - W tej chwili nie

wygląda pan na aż tak chorego.

Usiadła obok niego i rękoma

oplotła kolana. W jasnej

sukience wyglądała uroczo.

- Na statku myślałam, że

trochę pan przesadził. Ale dziś

rano wyglądał pan rzeczywiście

na ciężko chorego. Teraz jednak

znów mam nadzieję, że wykaraska

się pan z tego.

Zamilkli.

- Lekarze twierdzą, że

pozostał mi miesiąc życia -

rzekł po chwili.

- To straszne! - szepnęła

zdławionym głosem.

background image

- Nie. ÁÁŚmierć jest niczym.

ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi,

ÁÁktórzy ocierali się o nią

ÁÁkażdego dnia.

ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci -

ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby ją

ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią

ÁÁzetknąć.

ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego

ÁÁwe Francji?

ÁÁ- Nie.

ÁÁW przedziale znów zapanowała

ÁÁkłopotliwa cisza.

ÁÁ- Będę się modliła o pański

ÁÁszczęśliwy powrót do domu -

ÁÁpowiedziała po chwili prawie

ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana

ÁÁuzdrowi?

ÁÁWstała gwałtownie i wybiegła

ÁÁna korytarz.

ÁÁForrest zdumiał się. Widok

ÁÁdziewczyny wywołał uczucia

ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim

ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie

ÁÁbyła krewną żadnego z młodych

ÁÁludzi, którzy się wokół niej

ÁÁobracali. Jeden zauważył jej

ÁÁzainteresowanie młodym

ÁÁżołnierzem i zdawał się być z

ÁÁtego mocno niezadowolony.

ÁÁOkoliczność ta szczególnie

ÁÁuradowała Forresta. Widocznie

ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro

ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego

ÁÁzazdrośni.

ÁÁWyjął książkę i udawał, że

ÁÁczyta. Myślami jednak krążył

ÁÁcały czas wokół dziewczyny.

ÁÁUśmiechał się do niej, gdy

ÁÁprzechodziła koło jego

ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym

ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana

ÁÁspojrzeń i uśmiechów przerodziła

ÁÁsię w rodzaj flirtu.

ÁÁW pewnej chwili Forrest

ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz

ÁÁsmutku i współczucia.

ÁÁZaniepokoiło go to. Ponieważ nie

ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn

ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w

ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i

ÁÁruszył w stronę dziewczyny.

ÁÁ- ÁŔChciałbym, żeby pani to

background image

przeczytała - powiedział i

oddalił się, by zjeść obiad.

- Jak się pani podobał wiersz?

- zapytał wracając.

- Nie przeczytałam go -

odparła z wyraźną niechęcią.

Odebrał książkę i wrócił bez

słowa do przedziału. Machinalnie

zaczął wertować jej stronice.

Zatrzymał wzrok na swoim

nazwisku. Czy je przeczytała?

W nocy nie mógł zasnąć. Gdy

pociąg przejeżdżał przez

Lawrence, przypomniała mu się

jego krótka kariera

uniwersytecka skończona tak

sromotnie. Wreszcie zapadł w

niespokojny sen.

Nazajutrz rano zobaczył długie

skłony równin. Przyglądał się

zaoranym zagonom, bladej zieleni

pastwisk, z rzadka rozsianym

farmom i śmigającym po polach

królikom.

Wreszcie wstał. Długo i

starannie mył się w łazience,

gdy pociąg mijał Kolorado. Cały

dzień przepędził niby we śnie.

Dwukrotnie dostrzegł kątem oka

przechodzącą korytarzem

dziewczynę. Zatem była jeszcze w

pociągu! Co jednak spowodowało

jej dziwne zachowanie?

Nazajutrz rano zobaczył całe

łany szałwii, skłony górskie

porośnięte ostrą trawą, cedry,

pinie, zielone pastwiska. Był w

Nowym Meksyku!

Kilka godzin napawał się

rozmaitością krajobrazu.

Zapomniał o całym świecie i

chłonął kolory, przestrzenie,

monumentalną potęgę samotnych

górskich szczytów.

W dali zamajaczyła Old Baldy,

bożyszcze jego chłopięcych lat.

Jak dawniej wyniosła, chropawa,

progowana biało w głębokich

kanionach, nakryta czapą

ciemnego boru, wspaniała góra

Old Baldy. Na jej widok zadrżał

i poczuł dziwny ucisk w sercu. A

więc jego modlitwy zostały

background image

wysłuchane! Wrócił do domu!

Gdy pociąg zatrzymał się na

stacji w Las Vegas, siedział

nieporuszony, nie zwracając

uwagi na wysiłki bagażowego. Nie

poruszył go nawet fakt, że

miedzianowłosa dziewczyna

również wysiadła na tej stacji.

Z pociągu wyszedł ostatni.

Rozejrzał się wokół, jakby

szukał wzrokiem kogoś znajomego,

ale po peronie, oprócz

podróżnych, kręcili się tylko

Indianie i Meksykanie. Stanął

bezradnie koło swoich bagaży -

widział, słyszał, czuł, ale

jeszcze nie wierzył.

- Może taksówkę? - zagadnął go

znienacka jakiś kierowca.

Ocknął się.

- Czy pan wie, gdzie jest

Cottonwoods?

- Ma pan na myśli farmę?

- Tak.

- Oczywiście! Zawieźć tam

pana?

- Jeśli pan tak dobry. Proszę

położyć bagaże na tylnym

siedzeniu. Chętnie usiądę koło

pana.

- Widzę, że nie obawia się pan

guzów - zaśmiał się kierowca. -

Drogę mamy tu raczej marną.

- Zawsze była fatalna - odparł

Forrest, sadowiąc się w aucie.

Ruszyli. Śródmieście Las Vegas

niewiele zmieniło się przez tych

kilka lat, za to na peryferiach

przybyło sporo nowych budynków.

- Co słychać w handlu bydłem?

- zapytał Forrest.

- Kompletna klapa. Dlatego

musiałem zająć się szoferką.

Droga zaczęła piąć się w górę.

Rozciągał się z niej widok na

pustynie i pastwiska. Forrest

nie mógł nasycić oczu. Wreszcie

zobaczył rozległą dolinę, a w

niej wielkie drzewa bawełniane.

background image

Zdawało mu się, że każde z nich

zna. Szosa wiła się wzdłuż

potoku. Dolina była własnością

jego ojca.

Wreszcie dostrzegł białe

ściany i czerwony dach

rodzinnego domu. Na tle zieleni

stał tak samo piękny jak

dawniej! Zacisnął spotniałe

dłonie. Nierealność stała się

faktem! Za chwilę znajdzie się w

objęciach matki i uściśnie dłoń

ojca. Z pewnością zastanie ich w

domu, pewnie oczekują go.

Po drugiej stronie doliny

widniał ceglany dom, na którego

widok drgnęło serce Forresta.

Mieszkał tam Lundeen, wróg jego

ojca, który podstępem usadowił

się na tych gruntach.

Przypomniał sobie jego córkę,

wówczas kilkuletniego podlotka,

którą pewnie polubiłby, gdyby

nie wrogość ojców. Zapewne

wyrosła. Może nawet wyszła za

mąż?

Malowniczy domek Lundeenów i

duży biały dwór zniknęły za

zakrętem. Znajdowali się już

wysoko. Szofer prowadził teraz

wóz pod porosłą dzikim winem

ścianą pagórka. Tam gdzie

wzgórze łagodnym skłonem równało

się z poziomem ziemi, kipiał i

szumiał po skalistym dnie górski

potok, a za nim rozsypane były

spichrze, stodoły, cegielnie,

kuźnie, sklep i czworaki

meksykańskiej służby.

Forrest zdziwił się. Za jego

pamięci budynków tych nie było w

pobliżu dworu. Coś się zmieniło.

A przecież ojciec,

tradycjonalista, niechętnie

wprowadzał jakiekolwiek zmiany.

Nie było już czasu na

zastanawianie się, gdyż samochód

zatrzymał się przed werandą.

Szofer coś powiedział, ale

Forrest nie zrozumiał ani słowa.

Drżąc na całym ciele wysiadł z

wozu. Dostrzegł stojący opodal

domu lśniący lakierem biały

samochód. Z wnętrza dochodził

szmer wesołych głosów i śmiech.

Ruszył w stronę budynku.

Nagle na progu ukazała się

miedzianowłosa dziewczyna. Była

background image

w podróżnym płaszczu i podniosła

ręce, by zdjąć kapelusz.

Zobaczyła Forresta i zamarła w

bezruchu. Ciemny rumieniec

wypłynął na jej twarz.

Poczuł, że ziemia usuwa mu się

spod nóg. Zdjął kapelusz,

skłonił się i chciał przemówić,

ale na widok pobladłej nagle

twarzy dziewczyny i jej szeroko

otwartych oczu słowa uwięzły mu

w krtani.

- Co pani tu robi? - wyjąkał

wreszcie.

- Przyjechałam do domu, do

rodziców - odpowiedziała głucho.

- Jak to? Kim pani jest?

- Boże! Czyż to możliwe, żeby

pan nic nie wiedział?

- O czym?

- Że to już nie jest pański

dom.

- Kiedy to jest mój dom -

upierał się zrozpaczony.

- Dlaczego nikt pana nie

zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest

mi strasznie przykro, ale ten

dom należy teraz do mojego ojca.

- Wracam z Francji, tak się

cieszyłem - bąkał bezradnie.

- Panie Forrest, współczuję

panu - powiedziała ze smutkiem.

Szmer głosów w budynku ustał.

Na werandzie ukazała się znajoma

już Forrestowi blondynka i

stanęła obok przyjaciółki.

- Czy pani wie, kim jestem? -

zapytał.

- Przeczytałam pańskie

nazwisko w książce. Ale już na

statku zdawało mi się, że znam

pana, nie pamiętałam jednak

skąd. Gdybym mogła oszczędzić

panu tej przykrości...

- Boże! Co się stało z moimi

rodzicami? Gdzie są?

- Nie mam pojęcia. Nie było

mnie tu dwa lata. Gdy

background image

wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam,

gdzie dawniej my mieszkaliśmy.

- Jak się pani nazywa?

- Wirginia Lundeen.

- To pani jest tym rudym

podlotkiem, któremu czasem

dokuczałem?

- Tak, to ja.

- Więc ojciec musiał opuścić

swój rodzinny dom?

- Niestety...

Forrest dostrzegł, że twarz

dziewczyny zaczyna rozpływać się

jakby we mgle. Stracił

przytomność.

III

- Co robić? - krzyknęła Ethel.

Na werandzie ukazał się ojciec

Wirginii w towarzystwie kilku

osób. Był to rosły mężczyzna w

średnim wieku o ogorzałej

twarzy.

- Co to za człowiek? - zapytał

zdziwiony.

- Ojcze, stało się coś

okropnego!

- Pijany? Kto to taki? Wydaje

mi się, że go znam.

- Nie, nie jest pijany -

odparła oburzona. - To jest

Clifton Forrest, który dawniej

tu mieszkał. Wrócił ciężko ranny

z wojny. Widocznie nie wiedział,

że my tu mieszkamy. Gdy mu o tym

powiedziałam, zemdlał.

Twarz Lundeena stwardniała.

- Młody Forrest... wraca z

wojny... Wygląda rzeczywiście

marnie.

background image

- Ojcze, wnieśmy go do pokoju,

pomóżmy mu! - błagała Wirginia.

- Co? Mam wpuścić Forresta do

mojego domu? - warknął. - Hej,

szofer! - zwrócił się do

kierowcy taksówki. - Proszę

natychmiast zabrać te rzeczy

wraz z ich właścicielem!

- Dobrze! Ale dokąd?

- To jest syn Claya Forresta,

który mieszka przy zachodnim

gościńcu. Trafi pan łatwo -

odpowiedział Lundeen i wszedł do

mieszkania.

- Ethel, musimy pomyśleć o

jego matce - powiedziała

Wirginia półgłosem. - Ktoś

powinien ją przygotować.

Pójdziesz ze mną?

Kierowca wziął Cliftona na

ręce, Wirginia podtrzymała mu

głowę.

- Ostrożnie! On jest ciężko

chory - szepnęła.

- Oczywiście, panienko. Do

licha! Nie można powiedzieć,

żeby był ciężki.

- Siadaj, Ethel. Wsuń mu

poduszkę pod plecy.

- Niepotrzebnie robicie sobie

tyle kłopotu - powiedział jakiś

młody mężczyzna, zapewne jeden z

gości.

- Proszę się o nas nie

troszczyć, Ryszardzie.

Na progu ukazał się Lundeen z

twarzą ponurą jak gradowa

chmura. Matka Wirginii usiłowała

go powstrzymać.

- Co to ma znaczyć?

- Tato, trzeba przygotować

jego matkę.

- Wysiadaj natychmiast! -

rozkazał wściekły.

- Nie! - odparła zdecydowanie.

- Muszę jechać. Przynajmniej to

powinniśmy dla niego zrobić.

- Pojedzie Ryszard.

background image

- Pojadę ja!

- Wypraszam sobie!

- Tato, jestem już

pełnoletnia. Zechciej wziąć to

pod uwagę.

Zatrzasnęła drzwiczki i auto z

wolna ruszyło.

- Proszę jechać ostrożnie -

zwróciła się do kierowcy. -

Zatrzymamy się na moment przy

potoku.

- Tak się cieszę, że nie

ustąpiłaś ojcu - powiedziała

ŃEthel.

- On zawsze nienawidził

Forrestów.

Samochód stanął.

- Proszę zmoczyć chustkę w

wodzie - zwróciła się do

kierowcy Wirginia. - A ty,

Ethel, obmyj mu twarz.

- Ginio - zapytała z

niepokojem. - Czy omdlenie

zawsze trwa tak długo?

- Nie znam się na tym,

kochanie, ale sądzę, że nie.

- A może on umarł? Ma taką

zimną twarz!

- To byłoby straszne! -

Wirginia drżącą ręką odpięła

choremu kamizelkę, szukając

serca. Nie biło.

- Przyłóż dłoń wyżej -

szepnęła Ethel.

- Czuję... Dzięki Bogu, żyje.

Gdyby umarł, nigdy bym sobie

tego nie darowała.

Ethel ze zdwojoną energią

zaczęła go cucić. Po chwili

szepnęła:

- Ginio, drgnęły mu powieki!

Wirginia, trzymając głowę

Forresta na piersi, nie mogła

tego widzieć. Przymknęła tylko

oczy z uczuciem ulgi.

background image

- Panie Forrest, nareszcie

przyszedł pan do siebie! -

krzyknęła radośnie Ethel.

- Co się stało? - spytał

słabym głosem.

- Pan zemdlał. I tak długo nie

mogłyśmy pana docucić.

- Tak? Znów jestem w taksówce.

Dokąd mnie pani wiezie?

- Do pańskiej matki. To już

niedaleko. Zaraz będziemy na

miejscu.

- Do matki? Gdzie ona jest?

- Mówiłam już panu, że mieszka

niedaleko stąd.

- A panna Lundeen?

- Jest tu. Podtrzymuje panu

głowę - szepnęła Ethel

nieśmiało. - To właśnie ona

postanowiła odwieźć pana do

domu.

Na dalsze wyjaśnienia zabrakło

czasu. Samochód zatrzymał się

właśnie przed porosłą winem

bramą w ceglanym murze. Widok

tego miejsca przypomniał

Wirginii dzieciństwo. Szybko

jednak otrząsnęła się ze

wspomnień.

- Przytrzymaj go, Ethel. Wejdę

tam sama.

Wysiadła i ruszyła ocienioną

ścieżką w stronę domu. Myślała o

matce Cliftona. Olbrzymie drzewa

bawełniane zdawały się spoglądać

na nią z wyrzutem, jakby i one

wiedziały, że niesie do tego

domu katastrofę.

Okrążyła budynek i skierowała

się ku gankowi. W duchu błagała

Boga, żeby starego Forresta nie

było w domu. Pamiętała dobrze,

że jest tak samo nieznośny jak

jej ojciec. Odetchnęła z ulgą,

gdy drzwi otworzyła jej matka

Cliftona.

- Czy pani mnie sobie

przypomina? - zapytała

nieśmiało.

- Na Boga! Wirginia! -

background image

zawołała pani Forrest. - Co za

odwiedziny! Proszę dalej. Ależ

pannica z ciebie! A może jesteś

już mężatką?

Bawialnia była obecnie o wiele

bardziej przytulna niż za

czasów, gdy mieszkali tu

LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał

uratować z ruiny piękne dywany i

obrazy, które jednak wydawały

się być zbyt wspaniałe do tego

skromnego domu.

- Nie, pani Forrest, nie

jestem mężatką. Przywożę pani

wiadomość o Cliftonie.

Twarz pani Forrest skurczyła

się, drżąca ręka podniosła się

do serca. Gest ten powiedział

Wirginii, że dobrze zrobiła,

chcąc przygotować ją na

spotkanie z synem.

- O Cliftonie? Czy widziałaś

go we Francji? To miło z twej

strony - oczy matki wpiły się w

dziewczynę błagalnie.

- Nie, nie tam. Widziałam go

na statku i czy pani uwierzy,

początkowo wcale go nie

poznałam.

- Na statku? Więc wraca do

domu?

- Tak. Dziwnym zbiegiem

okoliczności jechaliśmy później

tym samym pociągiem. Tam również

go nie poznałam, a szkoda, bo

mogłabym może oszczędzić mu

późniejszych przykrości.

Pani Forrest ciężko usiadła w

fotelu. Oględne słowa Wirginii

napełniły ją wprawdzie

niepokojem, ale jednocześnie

wlały w jej serce nadzieję.

- Przykrości? Więc myślisz, że

on o niczym nie wie?

- Tak, nie wiedział i zajechał

wprost do swego starego domu.

Dopiero tam mogłam mu powiedzieć

o wszystkich... zmianach. A

teraz przywiozłam go tutaj.

- Więc on jest tu? - szepnęła

matka.

- Tak. Siedzi w samochodzie.

background image

Widzi pani, on wyszedł niedawno

ze szpitala i jest jeszcze

bardzo słaby. Przyszłam zatem,

aby panią uprzedzić.

- Zawsze wiedziałam, że masz

serce - odpowiedziała pani

Forrest.

- Proszę się stąd nie ruszać.

Zaraz go przyprowadzę. Tak

będzie lepiej.

- Nie obawiaj się, jestem

zupełnie spokojna. Ale pospiesz

się!

Wirginia wybiegła z bijącym

sercem. Tuż za rogiem domu

zobaczyła Cliftona wspartego na

ramionach Ethel i kierowcy.

- Jak matka? - zapytał ją z

niepokojem.

- Wszystko w porządku.

- Czy pani ją przygotowała?

- Cliftonie, ona nawet nie

podejrzewa, jak bardzo jest pan

chory. Nie śmiałam jej

powiedzieć całej prawdy.

Wspomniałam tylko, że jest pan

słaby i wyczerpany. Proszę być

dzielny!

- Gdzie jest?

- Czeka w bawialni.

Wysunął się z podtrzymujących

go ramion i ruszył ku domowi.

- Dziękuję, pójdę sam.

Pewnym, choć wolnym krokiem

zbliżał się do domu. Wirginia i

Ethel podążały za nim. Stanęli

przed gankiem. Dziewczęta

cofnęły się.

- Matko!

- Cliff, synku!

- Cóż to za człowiek! Mogłabym

go pokochać - szlochała

wzruszona Ethel.

- Masz rację! - zgodziła się z

nią Wirginia.

- Ginio, zaczekam przy

background image

samochodzie. Gdybym teraz

zobaczyła jego matkę,

rozpłakałabym się w głos.

- Dobrze. Powiedz szoferowi,

żeby przyniósł rzeczy.

Wirginia została sama. Z domu

nie dochodził żaden dźwięk.

Zaczęła się denerwować. Miała

chęć uciec stąd, skryć się w

swoim pokoju. Jednak na

wspomnienie nowego domu ogarnęła

ją niechęć. To raczej ten mały

ceglany dworek był jej domem. To

na tym ganku obierała niegdyś

kartofle. Stąd spoglądała na

przejeżdżającego konno Cliftona,

którego w myślach nazywała swoim

rycerzem. Nie marzyła nigdy o

nikim innym.

Potok myśli przerwało otwarcie

drzwi.

- Wirginio, proszę cię, wejdź

- zapraszała pani Forrest.

Wsunęła się do pokoju, czując

na ramionach ciężar minionych

lat. Clifton leżał na kanapie

pod oknem.

- Matka chce ci podziękować -

powiedział.

- Ależ nie ma za co -

obruszyła się.

- Dziewczyno, tak bardzo mi

pomogłaś - powiedziała pani

Forrest. - Niech cię Bóg

błogosławi.

- Wirginio Lundeen, podejdź

bliżej, abym mógł spojrzeć w

twoje oczy - prosił Clifton. -

Czy wiesz, jak twój ojciec

postąpił z moim?

- Cliff, musisz mi uwierzyć,

że nie miałam pojęcia o niczym.

Od kilku lat prawie nie było

mnie w domu - krzyknęła.

Forrest dłuższą chwilę

milczał. Zdawał się być

pogrążony w myślach. Wreszcie

odezwał się spokojnie:

- Jesteśmy zrujnowani. A ja

przyjechałem tu po śmierć.

- Nie mów tak - prosiła

background image

błagalnie Wirginia. - Będziesz

żył, musisz żyć. Nie możesz

teraz zostawić rodziców samych.

Nie tylko zresztą ich - dodała

prawie szeptem.

- Modlitwa i silna wola mogą

wiele - wspierała ją matka.

- Clifton, pomogę ci. Mam

pieniądze...

- Czy myślisz, że mógłbym

przyjąć cokolwiek od ciebie? -

przerwał jej brutalnie.

Na ganku rozległy się ciężkie

kroki i dalsze słowa zamarły

Wirginii na ustach. Drzwi

otworzyły się na oścież i stanął

w nich wysoki mężczyzna o

siwiejących włosach. Poznała go

natychmiast, choć od lat nie

widziała tej surowej twarzy.

- Panie Forrest - powiedziała

odważnie. - Jestem Wirginia

Lundeen. Clifton nieświadomie

wrócił do Cottonwoods. Ponieważ

potrzebował pomocy, przywiozłam

go tu.

Forrest skłonił głowę, jakby

przyjmował to do wiadomości i

bez słowa wskazał jej drzwi.

Gestem tym dał do zrozumienia,

że pod jego dachem nie ma

miejsca dla panny Lundeen.

Wybiegła. Była już na ganku,

gdy usłyszała głos starego

Forresta:

- Witaj marnotrawny synu!

Trzeba było aż wojny, byś wrócił

do domu.

IV

Dopadła samochodu zdyszana, z

płonącymi policzkami.

- Ginio, czy ten stary diabeł

wyrządził ci krzywdę? - spytała

zaniepokojona Ethel.

background image

- Raczył mi tylko wskazać

drzwi - odpowiedziała nie mogąc

złapać tchu. - Proszę nas

odwieźć - zwróciła się do

kierowcy.

- Czy coś powiedział?

- Ani słowa. Uznał, że kalam

jego dom i wyrzucił mnie. To

wszystko.

- Po tym co zrobiłaś dla jego

syna?

- Daj spokój, Ethel. I jedźmy

już, na Boga - krzyknęła

wzburzona.

Samochód pędził rozłożoną w

kształcie wachlarza doliną.

Słońce przeglądało się w wodzie

potoku. Świeżość i piękno

wiosny, zwykle tak silnie

działające na Wirginię, teraz

zblakły.

- Ginio! - szepnęła w pewnej

chwili Ethel. - Czuję, że

zakochasz się w Cliftonie.

- Gdybym wiedziała, że to

pomoże wrócić mu do zdrowia...

- To znaczy, że jesteś

zakochana!

- Przestań, Ethel! Jesteś

sentymentalną gęsią -

rozgniewała się Wirginia.

- Nie kochasz go? Zatem

dobrze! Oświadczam ci, że ja się

w nim zakocham!

- Ethel! Jutro odeślę cię do

Denver i nigdy już nie

przestąpisz progu tego domu!

- Zapominasz, że zaprosiłaś

mnie na dwa miesiące. A ja nie

mam zamiaru ruszyć się stąd

wcześniej. Wiesz dobrze, złotko,

że ten czas w zupełności mi

wystarczy, żeby...

- Mówmy poważnie, Ethel. Czuję

się taka nieszczęśliwa!

- Ależ ja mówię poważnie.

Trudno, abyś czuła się

szczęśliwa, będąc tak oziębłą.

Wszyscy chłopcy na Zachodzie

byli tego zdania. Nie masz

background image

pojęcia co to miłość i

namiętność. A to najważniejsze

rzeczy na świecie.

- Mówisz, jakbyś miała Bóg wie

jakie doświadczenie. Flirt, moja

droga, to jeszcze nie miłość.

- Przemawia przez ciebie

pruderia. Bądź szczera,

Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to

oczywiste, ale nie wszystko

stracone!

- Cóż zatem, droga poradnio

dla dziewcząt, mam robić?

- Musisz pomóc temu biednemu

chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu

nadzieja. Za wszystko, co

stracił, oddaj mu siebie!

- Moja droga, jeśli Clifton

nie pogardza mną jeszcze, to na

pewno stanie się tak pod wpływem

ojca.

- Ależ nonsens! Okaż mu

serce...

- Ty bezwstydnico! - przerwała

jej Wirginia. - Chcesz, żebym

rzuciła się w ramiona Cliffa?

- Oczywiście! - odpaliła

Ethel.

Samochód zatrzymał się.

- No, jesteśmy w domu -

powiedziała. - Rada jestem, że

mamy to już za sobą. A teraz do

roboty, bo wieczorem przyjdą

goście.

Ethel zaniosła się śmiechem.

- A więc dopadło to wreszcie i

ciebie. Wiedziałam, że tak

będzie. Nikt nie umknie miłości!

W domu zastały tylko panią

Lundeen, co Wirginię bardzo

ucieszyło. Nie miała ochoty

spotkać się teraz z ojcem.

- Kochanie, to niedobrze, że

okazałaś ojcu nieposłuszeństwo -

powiedziała matka z wyrzutem,

gdy tylko znalazły się w pokoju.

- Może i niedobrze, mamo -

odpowiedziała Wirginia z

rezygnacją. - Nie zawsze jednak

background image

można robić to, co się powinno.

Czy przywieziono już bagaże?

- Tak. Twoi goście również

rozmieszczeni. Ethel będzie tuż

koło ciebie.

- Będzie mi potrzebna

pokojowa.

- Dam ci Juanitę. Mówi po

angielsku i jest najlepsza z

całej służby. Wszystko tu teraz

meksykańskie! Zła jestem na to,

ale folwarkiem zarządza Malpass.

- Malpass? - zapytała Wirginia

zdziwiona.

- Tak, August Malpass. Nie

pamiętasz go?

- Nazwisko nie jest mi obce,

ale jakoś nie mogę go sobie

przypomnieć.

- To dawny rządca, a teraz

wspólnik ojca. Radzę ci

przypomnieć go sobie - dodała ze

smutkiem w głosie.

Pokoje Wirginii znajdowały się

w zachodnim skrzydle i

wychodziły na obszerną dolinę

porosłą drzewami bawełnianymi,

na pagórkowate płaty pastwisk i

tonące w purpurowej mgle góry.

Ethel zdjęła kapelusz i

płaszcz, po czym zarzuciła

Wirginii ręce na szyję.

- Bardzo cię kocham, Ginio -

powiedziała.

- Moja ty gąsko -

odpowiedziała tuląc ją Wirginia.

- Mam przeczucie - ciągnęła

Ethel - że jeszcze będę mogła

okazać ci swą przyjaźń. Gdyby

przyszły na ciebie złe dni...

- Złe dni? - przerwała jej

Wirginia.

Ethel pokiwała głową.

- Powtarzam ci, że mam jakieś

dziwne przeczucie.

- Nie mów takich rzeczy. Wiem,

że jesteś mi bardzo oddana i

uważam cię za jedyną prawdziwą

background image

przyjaciółkę. Nigdy o tym nie

zapomnę. Ale dość tego. Musimy

się rozpakować. A od jutra jemy,

pijemy, palimy papierosy,

flirtujemy i tańczymy!

- Kiedyż to nabrałaś takich

obyczajów?

- Jeszcze nie zdążyłam, ale

nabiorę - zaśmiała się Wirginia.

- Zobaczysz, że wybierzemy sobie

wspaniałych mężów.

- Dziękuję ci, już wybrałam -

powiedziała Ethel poważnie. -

Jest jeszcze nie opierzonym

młodzikiem, ale popracuję nad

nim!

- Co słyszę? Nigdy mi o tym

nie mówiłaś.

- Bo nie było okazji.

- Powiedz, kto to jest, a

natychmiast go zaproszę.

- Za nic na świecie!

- Ty wstrętna zazdrośnico!

Dalszą sprzeczkę przerwało

wejście pokojowej.

- Jestem Juanita, do usług

panienki.

Śniadanie zebrało gości

Wirginii przy stole w jadalni.

Byli to przeważnie ludzie

Zachodu. Niektórych spotkała

dopiero na stacji i stamtąd

zostali zabrani na weekend do

CottonĂwoods.

Wirginia zauważyła nieobecność

ojca i Malpassa, który - jak jej

powiedziano - traktowany był nie

jako gość, ale bez mała członek

rodziny.

Po śniadaniu Wirginia

zaproponowała wszystkim wspólną

przechadzkę do stajni. Zostało

to przyjęte z radością. Konie

Lundeena były sławne w całej

okolicy. Teraz zaś każdy miał

sobie wybrać jednego, którego

będzie dosiadał w czasie całego

pobytu. Ruszyli ochoczo

prowadzeni przez Wirginię.

background image

- Nie pędź tak - błagała po

drodze EĂthel.

- I to mają być ludzie

Zachodu! - śmiała się Wirginia.

Jeden z gości, Ryszard Fenton,

dogonił Wirginię i korzystając z

okazji, oświadczył się jej.

- Ryszardzie! - zawołała

Wirginia. - Dopiero od kilku

godzin jestem w domu, a ty znów

zaczynasz swoje!

- Oczywiście! Jeśli mam stać w

kolejce, to wolę być pierwszy!

- Po co ten pośpiech?

- Twój ojciec był niedawno w

Las Vegas i głośno opowiadał, że

zamierza cię wydać za mąż.

- Doprawdy? A to dobre! -

zawołała wesoło.

- Ale nie dla mnie. W ogóle

dowiedziałem się wielu nowin.

Wielkie pieniądze, które twój

ojciec ostatnio zarobił,

pochodzą z kopalni fosfatu na

południu. Udziałowcem tej

kopalni, jak w ogóle wszystkiego

co posiada Lundeen, jest August

Malpass. Ci ludzie są

nierozłączni. Dwa lata nie było

cię w domu, a to szmat czasu.

Wiele się zmieniło. Jest

publiczną tajemnicą, że to

właśnie Malpass pomógł twemu

ojcu zrujnować starego Forresta.

Coś czuję, że Lundeen chce tobą

uszczęśliwić tego mieszańca.

- Ależ to śmieszne! - zawołała

Wirginia.

- Czy nadal mi odmawiasz? -

nie ustępował.

- Oczywiście! I ciągle z tego

samego powodu.

- Spodziewałem się tego.

Przypuśćmy jednak, że z

Malpassem to prawda.

- Przypuśćmy, że co jest

prawdą?

- Że Lundeen chce cię wydać za

niego.

background image

- Dlaczego nazywasz stale

mojego ojca Lundeen?

- Przepraszam, wszyscy tak o

nim mówią.

- Gdybym nie mogła dać sobie z

nim rady, udam się pod twoją

opiekę.

- Tylko wtedy?

Wirginia oddaliła się bez

słowa.

- Ethel, chodź do mnie! -

zawołała ze śmiechem. Weszli

całą gromadą do zagrody, gdzie

były stajnie i stodoły. Kręcili

się tu sami Meksykanie.

- Czy nie ma tu żadnego

kowboja? - zapytała

niecierpliwie Wirginia.

- Może byś mnie zgodziła? Znam

się świetnie na koniach -

zawołał jeden z gości, Mark

Aschbridge.

- Z jaką pensją?

- Powiedzmy sześćdziesiąt

dolarów i ty.

- Wirginio, zadowolę się tylko

tobą! - śmiał się Fenton.

Główna stajnia była długim

budynkiem o dwudziestu boksach.

Stały w nich piękne konie pełnej

krwi, ale Wirginia ze

zdziwieniem stwierdziła, że nie

zna ich. Chłopak stajenny nie

umiał jej tego wytłumaczyć. Z

jego słów zrozumiała tylko, że

wiele koni znajduje się na

pastwisku w Watrous. Był to

jeden z folwarków należących do

jej ojca.

- Moi drodzy - zwróciła się do

gości. - Nie znam tych koni.

Nigdy na nich nie jeździłam.

Muszę zapytać ojca, co stało się

z moim tabunem.

- To dziwne - zawołała Ethel.

- Jesteśmy w najwspanialszym

ranczo na Zachodzie, a nie widzę

tu ani jednego typowego kowboja.

Wirginię również zdziwiło to,

background image

ale nie dała nic po sobie

poznać. Nieco zawiedzeni wrócili

do dworu.

Pierwszą napotkaną osobą był

Malpass. Ubrany w strój do

konnej jazdy sprawiał wrażenie

Amerykanina, któremu powiodło

się w życiu.

- Auguście! Założę się, że nie

poznałeś Wirginii - przedstawił

mu Lundeen córkę.

- Rzeczywiście - przyznał

Malpass. - Przypominam sobie

gołonogiego podlotka, a stoi

przede mną niezwykłej urody

panna.

- To właśnie ona! Czy

pamiętasz Augusta, Wirginio?

- Uleciało mi nazwisko pana

Malpassa, ale poznałam go

natychmiast.

W jej głosie wyraźnie

wyczuwało się chłód i

lekceważenie.

- Ojcze, gdzie są moje konie?

Zabrałam przyjaciół do stajni,

by pochwalić się swymi

ulubieńcami i spotkała mnie

przykra niespodzianka.

- Nic o tym nie wiem - odparł.

- A ty, Auguście?

- Trzymam je w Watrous. Tam są

lepsze pastwiska.

- Zawieź więc tam Wirginię.

- Chcę mieć moje konie tutaj -

odparła. - Pan przecież

wiedział, że wracam. Dom bez

koni, to jakby nie mój dom.

- Zawiozę panią i wybierze

pani te, które chciałaby mieć

tutaj.

- To zbyteczne. Wszystkie mają

wrócić na swoje miejsce.

Podobnie jak Jake i Con, moi

kowboje. Chyba nie oddalił ich

pan.

- Niestety, tak.

- A to jakim prawem?

background image

- Wirginio - wtrącił

zakłopotany Lundeen. - August

zarządza teraz całym

gospodarstwem. Interesy w

kopalni pochłaniają mój czas.

- W takim razie nie będę

kłopotać pana Malpassa i sama

zajmę się swoimi końmi.

Malpass skłonił się grzecznie,

ale pod oliwkową skórą zawrzała

mu krew. Wirginia spostrzegła,

że ojciec niecierpliwie żuje

koniec cygara, szybko więc

pożegnała się i pobiegła do

swego pokoju.

Wirginia cicho zamknęła drzwi,

narzuciła szlafrok i usiadła

przy oknie.

Czuła niejasno, że w jej domu

dzieją się jakieś dziwne rzeczy.

Nie tłumaczył tego bynajmniej

fakt, że ojciec zawsze lubił

wyręczać się w gospodarstwie

innymi. Przypominając sobie

różne zdarzenia z przeszłości i

wiążąc je z tym, co usłyszała i

zobaczyła sama po powrocie,

doszła do wniosku, że sytuacja w

domu stała się bardzo

nieprzyjemna. Ojciec, choć

kochała go, nigdy nie budził jej

zaufania. Matka zaś była przez

niego kompletnie zahukana. Nie

wróżyło to nic dobrego.

Z zamyślenia wyrwało ją ciche

skrzypnięcie drzwi. W progu stał

ojciec.

- Czy jesteś sama? - spytał. -

Mogę zapalić?

- Wolałabym, abyś nie palił.

Nie znoszę dymu.

- Dziwna jesteś - rzekł

patrząc na nią badawczo. -

Rozmawiałem o tobie z matką

Ethel. Ona jest zdania, że już

czas najwyższy, abyś wyszła za

mąż.

- Nie dziwi mnie to. Swatanie

każdego, to wszak jej

specjalność.

- Chciałem o tym z tobą

pomówić.

Wirginia milczała. Postanowiła

background image

niczego ojcu nie ułatwiać.

- Pani Wayne powiedziała, że

przyjechałaś na stałe.

- Czytałeś mój ostatni list?

- Nawet jeśli tak, to nie

pamiętam.

- Ale chciałbyś, abym

pozostała w domu, prawda?

- Naturalnie! Pod warunkiem

jednak, że nie będziesz taka jak

twoja matka. Widzisz,

gospodarstwem musi się zająć

ktoś młody. Ja ciągle wyjeżdżam,

a tu wszystko trzeba trzymać w

garści.

- Nie jestem podobna do mamy i

umiem mieć własne zdanie.

- Już to zauważyłem. Nie

rozmawiałem jeszcze z Malpassem,

ale na pewno jest wściekły.

- I co z tego? Zrobił mi

przykrość, bo zabrał konie i

odprawił moich stajennych. To

bezczelność! Poza tym, jest tu

wyłącznie meksykańska służba. Co

to ma znaczyć?

- Malpass uważa, że są tańsi i

bardziej karni. Zresztą gdzie

nie ma bydła, nie trzeba

kowbojów.

- To już nie hodujesz bydła? -

zapytała zdumiona.

- Nie, hodowla stała się

nieopłacalna i zrujnowała wielu

ludzi. Chociażby Claya Forresta.

- W jaki sposób ojciec wszedł

w posiadanie Cottonwoods?

- Na początku wojny sprzedałem

wszystkie stada i pierwszy raz w

życiu miałem sporo pieniędzy. To

Malpass przyniósł mi szczęście.

Wszedł ze mną do spółki i

razem pożyczyliśmy Forrestowi

pewną sumę. Mieliśmy nadzieję,

że wpadnie w nasze sidła. Nieco

później Malpass odkrył, że w

starej kopalni na gruntach

Forresta są złoża złota. Wiedząc

o tym, udzieliliśmy Forrestowi

kolejnej pożyczki. A ten wariat

background image

nakupił bydła. Oczywiście

stracił na tej transakcji

wszystkie pieniądze.

Wystąpiliśmy o zwrot pożyczki,

ale ponieważ był całkiem goły,

jego majątek wystawiono pod

młotek. My mieliśmy

pierwszeństwo. Uratował tylko

ten folwark, gdzie kiedyś my

mieszkaliśmy. To wszystko.

- Uważasz, że to było uczciwe?

- To był interes, a w

interesach nie ma sentymentów.

- A ta kopalnia, w której

Malpass znalazł złoto?

- Dzięki niej zarobiliśmy całą

górę pieniędzy, które

zainwestowaliśmy w kopalnię

fosfatu. Stąd bierze się nasz

majątek.

- Czy Malpass jest twoim

wspólnikiem, ojcze?

- Tak.

- Ojcze! To było zwykłe

oszustwo!

- Moja droga, gdy dwa psy się

gryzą, któryś musi na tym

ucierpieć. Ale skończmy już z

tym. Nie muszę się przed tobą

tłumaczyć.

- Forrest, oczywiście, nie

może dochodzić swoich praw, bo

dowiedziecie, że złoto

znaleźliście później. Dla mnie

jesteście jednak zwykłymi

oszustami.

- Racz skończyć z tymi

sentymentami.

- Wypłaćcie im przynajmniej

odszkodowanie!

- Bzdura! A zresztą nie dałbym

Forrestowi nawet centa, chociaż

miałoby mu to uratować życie.

- W takim razie sama będę

musiała to załatwić.

- Zabraniam. Aha, byłbym

zapomniał. Na te dwieście

tysięcy, które złożyłem na twoje

nazwisko w banku, nie licz na

razie.

background image

- Co się z nimi stało?

- Zostały również

zainwestowane w kopalnię

fosfatu. Oczywiście, dostaniesz

je z powrotem, ale dopiero po

jakimś czasie.

- Zatem nie mam żadnych

dochodów?

- O to nie musisz się martwić.

Masz jeszcze w banku około

dziesięciu tysięcy.

- Widzę, że pan August Malpass

stał się ważną osobą.

- Przyznaję - zaśmiał się

Lundeen, nie zwracając uwagi na

pogardliwy ton córki. - To

przypomina mi właściwy cel

naszej rozmowy. Trzy lata temu

umówiliśmy się z Augustem, że

wydam cię za niego.

- Czy być może? To bardzo

interesujące.

- Nie bądź taka uszczypliwa.

Swoje wykształcenie, podróże i

nawet ten dom zawdzięczasz jemu.

- I z wdzięczności mam zostać

jego żoną?

- Wirginio, mam nadzieję, że

nie jesteś wmieszana w jakąś

miłosną aferkę?

- Nie...

- To dobrze, bo bardzo zależy

mi na tym małżeństwie. Nie chcę

cię zmuszać, ale mam nadzieję,

że kiedyś...

Umilkł zmieszany jej

wzgardliwym spojrzeniem.

- Proponujesz mi małżeństwo z

Malpassem?

- Otóż to.

- Bardzo mi pochlebia, że

chcesz mnie widzieć żoną

oszusta.

- Wirginio! Zatem i mnie

uważasz za oszusta?

- Naturalnie!

background image

- Jesteś dziś rozdrażniona -

powiedział kierując się do

drzwi. - Mam nadzieję, że

przemyślisz moją prośbę.

- Nie rozumiemy się, ojcze! Ja

odmawiam raz na zawsze! -

zawołała gwałtownie.

V

Przed laty Clifton Forrest

często jeździł konno do

miasteczka San Luis

zamieszkanego przez Indian i

Meksykan. Ojciec miał tam sklep

z różnymi towarami, który

prowadził bardziej dla wygody

swoich oficjalistów niż dla

własnej korzyści. Nędzne grosze,

które ten sklep przynosił,

stanowiły teraz cały dochód

Forrestów. Dziś Clifton szedł w

stronę San Luis piechotą, a gdy

upadał, co zdarzało mu się

często, podnosił się i szedł

dalej.

- Cliff! - zagaiła któregoś

dnia matka. - Ojciec chciał sam

prowadzić ten sklep, ale nie

miał czasu. Wydzierżawiał go

więc różnym krajowcom. Jedni

byli jednak leniwi, inni

nieuczciwi i nic z tego nie

było. Kiedyś uważaliśmy to za

filantropię, a dziś...

- Dobrze, matko! - przerwał. -

Sam się tym zajmę.

Dlatego wlókł się teraz drogą

i nie bacząc na fizyczny ból,

rozkoszował się pięknem majowego

poranka.

Wybierał te miejsca, które

pragnął raz jeszcze zobaczyć.

Zdawało mu się, że nigdy do nich

nie dotrze, ale w końcu

docierał. Przyświecała mu jedna

myśl - zwyciężyć własną słabość.

Sklep stał na wzniesieniu nad

background image

rowem irygacyjnym zaopatrującym

w wodę kilkanaście meksykańskich

rodzin. Nie byli to ludzie

bogaci, toteż kupowali niewiele.

Już pierwszego dnia obniżył

ceny, ale nie zwiększyło to

obrotów. Postanowił więc

przełamać nieufność klientów

drobnymi prezentami. I to jednak

nie przysporzyło mu nabywców.

Siedział więc przeważnie przed

sklepem w wysłanym owczymi

skórami fotelu i drzemał. A mimo

to powroty do domu były dla

niego bardzo uciążliwe.

Stary Forrest nie

robił nigdy najmniejszych aluzji

do stanu fizycznego syna. Jeśli

bolał nad tym, to się z tym nie

zdradzał. Zawsze uważał, że

wszelkie ułomności należy

ukrywać.

- Słuchaj - zwrócił się

któregoś dnia do Cliftona. - Mam

ci coś do powiedzenia.

- Co takiego?

- Wróciłem dziś wcześniej z

pola i zastałem w domu tę

dziewczynę od Lundeenów, jak

rozmawiała z matką. Gdy była

ostatnio, gdy cię przywiozła,

pokazałem jej drzwi. Teraz

zrobiłem to samo. Ale nie

wyszła. Matka powiedziała, że

chce ze mną mówić.

- I co dalej?

- No cóż, przysięgałem, że

nigdy nie zamienię nawet słowa z

nikim z ich rodu, ale w duchu

musiałem przyznać, że jest

piękna i odważna. Mimo to

kazałem jej wyjść.

- Nie mogłeś postąpić inaczej,

ojcze!

- Nim jednak wyszła,

powiedziała, że ma w banku

trochę pieniędzy i da je nam.

- A to dlaczego?

- Też ją o to spytałem. I

wiesz, co mi powiedziała? Że

zostaliśmy pokrzywdzeni i ona

chce nam to wynagrodzić. Gdy jej

powiedziałem, że prędzej umrę z

background image

głodu, niż wezmę choć centa od

któregokolwiek Lundeena,

oświadczyła, że to nasze

pieniądze, bo zostaliśmy

oszukani. Clifton, ona świadczy

przeciw własnemu ojcu! Mógłbym

to wykorzystać w sądzie!

- Nie zrobisz tego!

- Przyznaję, że dziewczyna

wzruszyła mnie na chwilę. Ale

opanowałem się. Przeciw

Lundeenowi każda broń jest

dobra.

- Tato, nie możesz zdradzić

kobiety, choćby nawet nazywała

się Lundeen.

- Dlaczego?

- Bo ja nigdy na to nie

pozwolę!

- Do diabła! Czy jesteś w niej

zakochany?

- Nie, tato. Czuję jednak, że

jest dobra, inna niż jej ojciec.

- Mówisz jak matka! Synu,

wszystko, co mieliśmy, poszło w

ręce tych przeklętników. A teraz

nawet rodzina, moja rodzina,

zaczyna obracać się przeciwko

mnie i trzymać ich stronę.

Puścił ramię Cliftona i

zniknął w cieniu drzew.

- Tato! - zawołał Clifton.

Jedyną odpowiedzią był odgłos

cichnących w dali kroków. Ruszył

ku domowi, mamrocząc do siebie:

- Dlaczego Wirginia to

zrobiła? Wiem, że jest dobra,

ale zrobiła to nie tylko

powodowana litością. Zrozumiała,

że jej ojciec jest złodziejem!

Czemu jest taka szlachetna! A

ten Malpass? To dopiero kanalia!

Podniecenie dodawało mu sił.

Przyszedł do domu zdyszany, ale

nie odczuwał zmęczenia. Matka

czekała na niego z kolacją.

Opowiedział jej o rozmowie z

ojcem.

- Gdyby nie ja - rzekła -

dawno zastrzeliłby ich obydwu.

background image

Czeka nas trudne zadanie, synu,

jeśli chcemy do tego nie

dopuścić.

- Mamo, on powiedział, że ja

kocham Wirginię. To samo

powiedział również o tobie. I to

go najbardziej rozwścieczyło.

- Synku, on ma rację. Kocham

ją. To dobra dziewczyna.

- Mamo!

- Jedz już, bo ostygnie. A

Wirginię zawsze lubiłam. Czyż to

nie szlachetne z jej strony, że

chciała oddać nam swoje

pieniądze?

- Może i szlachetne, ale tym

samym przyznała, że zostaliśmy

zwyczajnie okradzeni! I ojciec

chce to wykorzystać w sądzie.

Nie możemy do tego dopuścić.

- Do wielu rzeczy nie możemy

dopuścić. Jeśli jednak Wirginia

coś dla ciebie znaczy, ukryj to.

Szczególnie przed ojcem.

- Wirginia jest dla mnie

niczym!

- Nie wiem, synku. Czy

pamiętasz ją jako dziecko?

- Oczywiście! Pamiętam, że

była małym, rudym diabełkiem,

którego wszędzie było pełno.

Często siadywała na murze albo

kręciła się koło naszego domu.

Nigdy jednak nie przypuszczałem,

że wyrośnie z niej taka piękna

kobieta. Ani na statku, ani w

pociągu nie poznałem jej.

- Gdy była dzieckiem, zawsze

cię uwielbiała. A i teraz nie

jesteś jej obojętny. Powiedziała

mi, że dziś przejeżdżała koło

sklepu. Chciała z tobą

porozmawiać, ale się bała cię

obudzić, bo byłeś taki smutny i

blady.

- To tylko współczucie, mamo -

odpowiedział z trudem.

Zamilkli, bo do pokoju wszedł

stary Forrest. Kolację zjadł w

milczeniu.

Wkrótce potem Clifton udał się

background image

do swego pokoju, który kiedyś

był pokojem Wirginii. Usiadł na

łóżku, które niegdyś było jej

łóżkiem. Powidziała mu to matka.

Bezmyślnie wpatrzył się w

zaokienny widok i łowił uszami

odgłosy wiosennego wieczoru.

Wreszcie wyciągnął się na łóżku

rad, że kilka godzin będzie mógł

spędzić w zupełnym bezruchu. Gdy

zamknął powieki, zjawiła się

urocza twarz Wirginii. Jej

śliczne, zmącone smutkiem oczy

zawisły tuż nad jego głową.

Jakby czuwała nad jego snem.

Wreszcie zasnął.

Następnego ranka Clifton

zobaczył ojca kopiącego ziemię.

Widok ten napełnił go otuchą.

Ostatnio bowiem stary Forrest

nie imał się żadnej pracy.

Siedział całymi dniami zatopiony

w myślach albo bez celu włóczył

się po okolicy.

Wymknął się z domu

niepostrzeżenie. Tym razem droga

do sklepu wydała mu się mniej

uciążliwa. Na miejscu czekała go

niespodzianka. Klient. Drobne

pomyślne zdarzenia rozbudziły w

nim nadzieję. Tego dnia prawie

nie siadał w fotelu, nie lękał

się też powrotnej drogi do domu.

Dobre samopoczucie szybko

jednak minęło. Znów przyszła

jedna z tych koszmarnych nocy,

jakich nie przeżywał od chwili

powrotu do domu. Nie wiedział,

co się do tego przyczyniło, ale

popadł w depresję. Obudził się

zupełnie wyczerpany.

Mimo to poszedł do sklepu,

lecz przez cały dzień nie mógł

dojść do siebie. Zwlekał z

powrotem, mając nadzieję, że

może ojciec przyjdzie po niego,

jak to czynił już kilka razy.

Wreszcie puścił się w drogę sam.

O zachodzie słońca czołgał się

bez mała na czworakach.

Raptem usłyszał za sobą tętent

końskich kopyt. Nie chciał, żeby

ktoś go zobaczył. Zacisnął zęby,

resztkami sił dowlókł się do

wyłomu w murze i padł twarzą na

ziemię.

background image

Szybkie, lekkie kroki

zadzwoniły po twardej ziemi.

Doszedł go szelest rozsuwanych

krzaków i przejmujący krzyk.

Ktoś klęknął przy nim.

- Clifton!

Poznał ten głos. Silne ramiona

podniosły go i posadziły na

ziemi. Spojrzał na zbielałą z

trwogi twarz Wirginii i w tej

samej chwili jego głowa osunęła

się bezwładnie na jej ramię.

- Cliff! Co się stało!

- Nic, upadłem - dyszał

ciężko.

- Nie kłam. Czołgałeś się na

czworakach. Widziałam cię z

daleka. Wyglądasz tak... tak...

- głos uwiązł jej w gardle.

- Zdawało mi się, że umieram.

- Boże, co robić? - jęknęła.

Clifton poczuł, że kołysze go

w ramionach. W pewnej chwili

zębami zerwała rękawiczkę i

drżącą dłonią głaskała go po

twarzy.

- To zaraz minie - szepnął.

- Coś trzeba zrobić. Pojadę po

auto albo przywiozę doktora!

- Nie trzeba. Zaraz przejdzie.

Taki ze mnie tchórz!

- Ty tchórz? - oburzyła się.

Czuł, że głowa miękko wznosi

się i opada wraz z jej

przyspieszonym oddechem, słyszał

bicie jej serca. Nachyliła się

nad nim. Jej włosy musnęły go po

twarzy, gorące łzy spłynęły na

policzki.

- Pomóż mi usiąść tam -

wskazał słabym gestem kawał

obalonego muru.

- Zupełnie straciłam głowę -

odparła zmieszana.

- Jesteś silna - powiedział z

podziwem, gdy z łatwością

utrzymywała go w pozycji

background image

siedzącej.

- Cliff, tak się bałam!

- Czego? - zapytał wzruszony.

- Wystraszyłabym się, gdybyś

był nawet obcym człowiekiem, a

tu przecież chodziło o ciebie!

- Ależ ja jestem obcy!

- Tak, teraz jesteś. BYł

jednak czas, dawno temu, gdy

lubiłeś mnie.

- Wirginio, ależ ja ciebie

ledwie znałem!

- Zapomniałeś... Gdy

przejeżdżałeś drogą pozdrawiałeś

mnie z daleka. Uśmiechałeś się

do mnie, a raz nawet mnie

pocałowałeś!

Clifton oprzytomniał.

- Czyżby? Zupełnie tego nie

pamiętam. TYle wspomnień zatarło

się w mej świadomości.

- Słuchaj, Cliff - zawołała

porywczo. - Dlaczego zrobiłeś

przed chwilą ten ruch ręką?

- Jaki ruch? Nie rozumiem.

- Przesuwasz otwartą dłoń

przed oczyma, nie dotykając

powiek. Zupełnie jakbyś odganiał

jakiś cień.

- Nie wiem. Robię to

podświadomie.

- Czyżbyś w ten sposób

odpędzał dręczące cię koszmary?

- Być może.

- Podziwiam cię, Cliff. Już w

dzieciństwie widziałam w tobie

rycerza. Teraz jesteś dla mnie

bohaterem. Wróciłeś z wojny

poraniony i co zastałeś? Ruinę

ojca, rozpacz matki, stratę

rodzinnego domu. A mimo to nie

poddajesz się, chcesz walczyć...

- Wirginio! - przerwał jej. -

Nie chcę tego słuchać. Przemawia

przez ciebie współczucie.

- Clifton! Czy nienawidzisz

background image

mnie dlatego, że nazywam się

Lundeen?

- Jestem tylko człowiekiem.

- Ależ ja nie mam nic

wspólnego z ruiną twego ojca!

Gdyby Cottonwoods należało do

mnie, oddałabym je wam bez

wahania. I zrobię to!

- Ojciec nie przyjąłby tej

ofiary.

- A ty?

- Od ciebie? Nigdy!

- Jeśli mój ojciec nie chce

naprawić krzywdy, jaką wam

wyrządził, dlaczego ja nie

miałabym tego zrobić?

- Wtedy byłoby już za późno.

- Więc nie przyjąłbyś nic ode

mnie?

- Nie.

- Cliff, odrzuć swoją dumę i

pomóż mi!

- Cóż za nonsens! -

odpowiedział z pasją. W czymże

ja mógłbym ci pomóc? Jesteś

młoda, piękna, zdrowa, silna,

pędzisz konno jak wicher. Jesteś

bogata, masz dom, setki

przyjaciół. A co ja?

- Nie we wszystkim masz rację.

Mogę być niebrzydka, to kwestia

gustu, jestem silna i zdrowa, z

pewnością potrafiłabym też

pracować. Ale brak mi domu,

prawdziwego domu. Z matką mam

niewiele wspólnego - ona żyje w

nieustannym strachu przed ojcem.

Wstyd mi to powiedzieć, ale

ojcem pogardzam i jeśli nadal

będzie nastawał, abym wyszła za

Malpassa, to go znienawidzę...

Nie tylko ty masz troski, Cliff.

Łzy gniewu i wstydu zamigotały

w jej oczach.

- Przepraszam cię, Wirginio.

Nie wiedziałem o tym, że masz

zostać żoną Malpassa. Czy to

ten, który otacza się

Meksykanami i ma takie

świdrujące oczy?

background image

- Tak. Został wspólnikiem

ojca, ale to oszust, który

doprowadził do ruiny twoją

rodzinę, a gdy ojciec ośmieli mu

się sprzeciwić, czeka go taki

sam los.

- To znaczy, gdy nie zgodzi

się na jego plany matrymonialne?

- Tak. Oczywiście Malpass jest

nazbyt przebiegły, aby zdradzić

się z tym przedwcześnie, ale ja

to czuję.

- On cię kocha? - spytał z

ciekawością i niepokojem

zarazem.

- Tak. A przynajmniej tak

twierdzi.

- A ty?

- Jak możesz! - wykrzyknęła

oburzona.

- Przepraszam. Nie chciałem

cię urazić. Jak zamierzasz

wybrnąć z tej sytuacji?

- Sama nie wiem. Gdy nie

będzie innego sposobu, zabiję

go!

Na moment zapadło głuche

milczenie. Przerwał je Clifton.

- Nie, Wirginio, to byłoby

szaleństwo. Lepiej uprzedzić

Malpassa i wyjść za mąż za kogo

innego.

- Świetnie! Ale za kogo?

- Chyba nie narzekasz na brak

adoratorów.

- To prawda, ale którego mam

wybrać? Może mi łaskawie

podpowiesz?

- Nie znam twoich przyjaciół.

- Ale znasz dobrze tego,

którego najchętniej widziałabym

u swego boku.

- Podziwiam twoje poczucie

humoru, bo przecież nie mówisz

tego serio.

- Mylisz się. To nie jest

background image

żart. Jutro z samego rana mogę

być w twoim sklepie z księdzem.

Póki co, rzecz całą utrzymamy w

sekrecie. A gdy sytuacja będzie

tego wymagała, rzucimy tej

meksykańskiej małpie świadectwo

ślubu prosto w twarz!

- Wirginio! Co ty mówisz!

Przecież to szaleństwo!

- Pozwoliłbyś, abym została

żoną Malpassa?

- Nie! Ale nie możesz też

wiązać się z takim strzępem

człowieka jak ja!

- Odmawiasz mi?

- Tak! I klnę się na Boga, że

nie mogę postąpić inaczej!

Byłbym ci tylko ciężarem.

- Przestań, Cliff. Nienawiść

do Lundeenów i ciebie zaślepiła.

- Nie czuję do ciebie

nienawiści, Wirginio.

- Nie wierzę ci. Zostawmy

zresztą tę sprawę. Chodź,

odprowadzę cię.

- Pójdę sam. Mógłby nas

zobaczyć ojciec i naraziłbym cię

na nowe przykrości.

Wstali, ale Wirginia nie

puściła jego ramienia.

- Czy na pewno możesz pójść

sam?

- Tak. Odpocząłem i czuję się

znacznie lepiej.

- Poczekam chwilę i zobaczę,

jak dajesz sobie radę.

Clifton ruszył dość pewnym

krokiem.

- Do widzenia! - zawołała

cicho.

Nim zapanował nad głosem, by

jej odpowiedzieć, pochłonął ją

mrok. Szedł pod rozszeptanymi

drzewami i po chwili przystanął.

W ciszy rozległ się tętent

końskich kopyt.

background image

VI

W czerwcu do doliny

Cottonwoods zawitało lato.

Pewnej niedzieli Clifton

siedział samotnie przy murze w

tym samym miejscu, gdzie owego

dnia spotkała go Wirginia. Po

chwili położył się w cieniu

pagórka. Dzikie wino i krzaki

plątały się u stóp olbrzymiego

drzewa bawełnianego. Był ukryty

nawet przed oczami ptaków.

Senne, słoneczne godziny

letniego dnia mijały jedna za

drugą. Na podobieństwo Indian

odczuwał związek z otaczającą go

przyrodą - widział ją, słyszał

jej odgłosy, czuł zapachy.

Brunatna ziemia pulsowała mu pod

dłonią, wiatr cicho śpiewał w

zaroślach, łabędzie obłoki

bezgłośnie żeglowały po

lazurowym niebie, w powietrzu

unosił się zapach szałwii.

Wszystko to sprawiło, że

zaczęła w nim wzbierać nadzieja.

Żal było mu teraz żegnać się ze

światem. Tak wiele było jeszcze

przed nim! Dzięki Wirginii

zaczął z wolna zapominać o

nienawiści i poznawać słodki

smak miłości.

Indianie i Meksykanie, którzy

raz kupili coś w sklepie

Cliftona, wracali po nowe zakupy

i drobne podarki, jakimi ich

niezmiennie obdarzał. Niskie

ceny nie dawały wprawdzie

dochodów, ale zdobywały na

powrót zaufanie krajowców. W

szczodrości Cliftona była spora

domieszka pokazania się, że

Lundeen a Forrest to coś

zupełnie innego. Krajowcy

nienawidzili Lundeena za

bezwzględność i okrucieństwo,

nie mniej zresztą niż Malpassa,

mimo że ten najmował ich do

pracy.

Do Wirginii przybyli goście ze

Wschodu. W drodze do pracy i z

background image

powrotem widywał ich na

gościńcu. Olbrzymie samochody

pędziły doliną w stronę Las

Vegas, uciekając szybko od

tumanów kurzu, które wznosiły za

sobą. Ulubioną ich rozrywkę

stanowiły jednak przejażdżki

konne, co o tyle było

zrozumiałe, że stajnie Lundeenów

słynęły ze świetnych

wierzchowców.

Każdego dnia kawalkada

jeźdźców i amazonek mijała sklep

Cliftona, ciekawie spoglądając z

siodeł. Starał się wtedy ukryć.

Raz zobaczył Ethel, która wesoło

pozdrowiła go ręką, innym razem

przemknęła koło niego Wirginia,

wyglądająca wspaniale na wielkim

karym koniu. Czuł intuicyjnie,

że ci weseli i ciekawi

wszystkiego przybysze zechcą

kiedyś odwiedzić sklep. I stało

się to prędzej, niż

przypuszczał.

- Uciekajmy! - powiedział do

siebie, słysząc odgłos

zbliżających się jeźdźców. - Ale

gdyby przyszła im ochota zrobić

jakieś zakupy, ceny w moim

sklepie skoczą raptownie w górę.

Miał jeszcze nadzieję, że

ominą sklep, ale ledwie to

pomyślał, wesoła gromada wpadła

do wnętrza.

Pierwsza weszła Ethel, w

kolorowej sukni i z uśmiechem na

twarzy.

- Clifton! - wykrzyknęła. -

Jakże się cieszę, że pana widzę!

Wygląda pan znacznie lepiej.

- Dzień dobry, Ethel! I ja rad

jestem ze spotkania, ale

wolałbym, żeby pani przyszła tu

sama.

Zachichotała, ścisnęła go za

rękę i szepnęła:

- Proszę się rozchmurzyć.

Umyślnie ściągnęłyśmy tu z

Wirginią tę bandę, żeby coś

kupili. Pieniędzy im nie

brakuje.

Za chwilę mały sklepik zaroił

się młodymi ludźmi w sportowych

ubraniach. Ktoś rzucił w stronę

background image

Cliftona:

- Chcemy kupić cały wagon

pamiątek z Zachodu!

- Proszę zatem wybierać!

Przyjemnie było patrzeć na

rozbawione towarzystwo

wydzierające sobie z rąk

indiańskie kosze, kołdry,

paciorki i srebrne ozdoby. Ethel

rzucała mu ciepłe spojrzenia i

dawała serdeczne znaki ręką.

Żadna inna panna nie zwracała na

Cliftona uwagi, z czego

wywnioskował, że nic o nim nie

wiedziały. W pewnej chwili jeden

z towarzyszących dziewczętom

młodzieńców podszedł do Cliftona

i przedstawił się.

- Jestem Andrews. Panna

Lundeen opowiadała mi o panu.

Jeden rzut oka wystarczył

Forrestowi, żeby odgadnąć, że

młodzieniec ten był na froncie.

Serdecznie uścisnęli sobie

dłonie.

- Przyjechałem tu na kilka

tygodni - ciągnął Andrews. -

Później jadę do Tuscon. Lekarze

zalecili mi ciepły i suchy

klimat.

- Został pan zatruty gazem? -

spytał Clifton.

- Grypa i zatrucie krwi od

wybuchu szrapnela.

- W naszych stronach będzie

się pan czuł doskonale. Klimat

mamy cudowny.

- Czy zna pan Arizonę?

- Owszem, klimat podobny do

naszego, ale bardziej... Niech

pan wpadnie kiedyś do mnie, to

sobie pogadamy.

- Dziękuję, z miłą chęcią.

- Czy panna Lundeen również

przyjechała? - zapytał Clifton.

- Tak, została przy koniach.

Forrest, czy pan zna tego

faceta, jakże mu tam, Malpassa?

background image

- Znam.

- Chyba ma trochę krwi

meksykańskiej?

- Tak tu powiadają.

- Tak? A teraz jest

wspólnikiem Lundeena i wyraźnym

pretendentem do ręki Wirginii. W

tym domu panuje jakaś dziwna

atmosfera. Ale nie chciałbym

robić plotek o kobiecie, której

jestem gościem. Znam ją z

najlepszej strony jako śliczną

dziewczynę i przemiłą koleżankę

mojej siostry. To ta blondynka.

- Piękna panna - powiedział z

uznaniem Forrest.

- Słyszałem, że Wirginia ma

dla pana dużo przyjaźni -

ciągnął dalej Andrews. - Za to

Malpass zdaje się pana nie

lubić, gdyż ostro protestował

przeciw naszej wycieczce do

pańskiego sklepu. Ale Wirginia

dała sobie z nim radę. Po prostu

wysłała go do wszystkich

diabłów.

- To do niej podobne -

uśmiechnął się Forrest.

- Heleno! - zwrócił się do

przechodzącej dziewczyny. -

Chciałbym ci przedstawić mojego

kolegę z francuskich okopów,

Cliftona Forresta. Cliftonie,

moja siostra, Helena.

- Doprawdy? Pan jest kolegą

Jacka? Ani on, ani Wirginia nic

mi o tym nie wspominali. Bardzo

się cieszę, że mogłam pana

poznać - dodała serdecznie.

Niebo wyglądało z błękitnych

oczu Heleny. Była tak urocza, że

Forrest poczuł dreszcz dotykając

jej ręki. W tej jednak chwili

zbliżyła się Wirginia i wsunęła

dłoń pod ramię panny Andrews.

- Jak się masz, Cliff! -

powiedziała z przyjazną

poufałością.

- Jak się masz, Wirginio! -

podchwycił ten ton.

- Przyszłam, żeby cię ostrzec

background image

przed Heleną - powiedziała niby

żartobliwie. - Wiedziałam, że

zechce spróbować swych wdzięków

na tobie. Ta jasnowłosa Wenus to

prawdziwe niebezpieczeństwo dla

rannych żołnierzy.

- Wirginio! - zaprotestowała

Helena zmieszana. - Panie

Forrest, proszę jej nie wierzyć!

Zdaje się, że to ona ma chęć

zawładnąć panem - dodała z

uśmiechem.

- Ma się rozumieć! Jak to

odgadłaś?

- Nie było to takie trudne.

Wyznam jednak, że choć uznaję

twoje pierwszeństwo, gotowa

jestem rywalizować o względy

pana Forresta - zawołała Helena,

rzucając Cliftonowi

porozumiewawcze spojrzenie. -

Czy wiesz, że pan Forrest był

razem z Jackiem na wojnie? -

zwróciła się do Wirginii.

- Co ty mówisz! To prawda,

Clifton? Zaprzyjaźniliście się w

okopach?

- NIezbyt go pamiętam, ale

skoro on tak twierdzi? Wiesz

przecież, że na dziewięć

miesięcy straciłem pamięć. I

teraz zresztą nie wszystko sobie

przypominam.

- Nie poznałeś mnie na statku

ani w pociągu - stwierdziła

Wirginia ze zrozumiałą tylko dla

Cliftona wymówką w głosie.

- Wobec tego Jack chyba ma

rację. Miałem tam wielu

przyjaciół, z których niejeden

nie powrócił - odparł

spuszczając głowę.

- Chciałabym - zwróciła się do

Heleny - abyście podczas waszego

pobytu częściej zaglądali do

Cliftona, zgoda?

- Ależ oczywiście. Już nawet

mówiliśmy o tym.

- Ostrzegam cię jednak, że

Clifton jest prawdziwym

człowiekiem Zachodu! Pamiętasz,

co powiedziałaś, gdy pokazałam

ci moje rodzinne góry, pustynię

i las bawełniany?

background image

- Oczywiście! Powiedziałam, że

je kocham.

- To dowodzi, że masz jeszcze

serce.

- I nie chcesz, żebym je

straciła? - Zapytała figlarnie.

- Przeciwnie! Chciałabym, abyś

zachowała je dla mnie i...

Cliftona. Może kiedyś przyjdzie

dzień, że on i ja będziemy

potrzebowali twej przyjaźni.

- Wirginio, twoje życzenie już

jest spełnione!

Rozmowa została nagle

przerwana przez Ethel, która

wpadła na nich niczym wicher.

- Ratunku! - wołała. - Te

hieny obrabowały mnie. Wybrałam

sobie mnóstwo pięknych rzeczy, a

oni ukradli mi je. Cliftonie,

czy nie ma tu w pobliżu jakiegoś

indiańskiego policjanta z

rewolwerem?

- Nie, ale jeśli pani sobie

życzy, to mam tu jeszcze kilka

drobiazgów.

- Ja również odłożyłam sobie

kilka rzeczy - zafrasowała się

Helena. - Jack, chodź ze mną i

odbierzemy je siłą, jeśli i moje

upominki stały się czyimś łupem.

Ze śmiechem rzucili się w głąb

sklepu.

- Cliff, czy nasze odwiedziny

nie są dla ciebie przykre? -

zapytała Wirginia nieśmiało. -

Nie masz o to żalu?

- Bynajmniej!

- Nie chciałam tutaj wchodzić,

ale gdy zobaczyłam, jak Helena

czule na ciebie patrzy, nie

wytrzymałam.

- To miło z twojej strony.

- Prawda, że ona jest śliczna?

Co za włosy! Mężczyźni kochają

się w niej na zabój.

- Wcale się nie dziwię.

background image

- Może i ty również? - w jej

głosie zadźwięczała zazdrość.

- Naturalnie!

- Nie pleć głupstw! - zawołała

ostro. - Ale przypuśćmy, że

Helena zakochuje się w tobie.

Cóż wtedy?

- Wybacz, Wirginio, ale to ty

pleciesz głupstwa. Komu taka

myśl mogłaby przyjść do głowy?

- Każdemu normalnemu

człowiekowi!

- Skoro tak stawiasz sprawę,

to ci odpowiem. Gdyby panna

Andrews zakochała się we mnie,

odpowiedziałbym jej tym samym.

- Cliftonie Forrest! -

zaśmiała się. - Zdaje mi się, że

za chwilę runiesz z piedestału,

na który cię wyniosłam!

- Skończmy z tym, Wirginio -

odparł ze smutkiem. - Takie

dziewczęta jak ty czy panna

Andrews nie są dla Cliftona

Forresta.

- Nie jestem tego taka pewna -

odparła. - Cieszę się, że lepiej

wyglądasz. I nie robisz już tego

dziwnego gestu dłonią.

W tej chwili wszedł Malpass,

Cliftonowi zdawało się, że

śledził ich przez uchylone

drzwi.

- Wirginio, tracimy tu

niepotrzebnie czas - powiedział.

- Pan może tak, ale nie my -

odpaliła.

- Mamy przecież jechać do

miasta, cóż więc robimy w tej

norze? - trzymaną w ręku

szpicrutą zakreślił szeroki

krąg, obejmujący również

Forresta.

- Mówiłam już panu, że chcemy

kupić pamiątki i zrobić zapasy

żywności - powiedziała

spokojnie, ale na jej policzki

wystąpiły czerwone plamy.

- Natomiast ja oświadczyłem

pani, że w Las Vegas, a nawet w

background image

Watrous, znajdziemy lepsze

rzeczy niż tu. A o zapasy nie

musi się pani kłopotać.

- My wolimy robić zakupy tu.

- My? Niech pani mówi za

siebie! To jasne, że chciała

pani przyjść z pomocą temu

żebrakowi - wskazał Cliftona.

- Moje zamiary i cele nic nie

powinny pana obchodzić - rzuciła

ostro.

- Wszystko, co dotyczy pani,

żywo mnie obchodzi - odsłonił w

obleśnym uśmiechu białe zęby.

- Śni pan na jawie. Czas już

jednak obudzić się, panie

Malpass.

- Będzie lepiej dla pani, abym

śnił nadal - powiedział tonem, w

którym czaiła się groźba. - Co

się tyczy żywności, to wykupię

cały ten mizerny towar i każę

dostarczyć go do domu.

Rzucił okiem na półki, potem

zwrócił świdrujące spojrzenie na

Cliftona i zapytał lodowato:

- Ile za to wszystko?

Forrest spokojnie wytrzymał

jego wzrok. Gdy miał do

czynienia z mężczyznami, nie

peszył się.

- Se~nor....

- Proszę mnie tak nie nazywać

- przerwał z błyskiem

wściekłości w oczach. - Ma pan

zwracać się do mnie panie

Malpass!

- Jeśli mi się spodoba, gotów

jestem nazwać pana jeszcze

inaczej!

- Ile? - warknął Malpass raz

jeszcze, a jego oliwkowa twarz

stała się nagle purpurowa.

- Dla pana, tysiąc dolarów -

chłodno odpalił Forrest.

Malpass wyjął z pugilaresu

nowiuteńkie banknoty, przeliczył

je i rzucił na kontuar.

background image

- Wszystko ma być odesłane

natychmiast! Wirginio, proszę

zabrać stąd swoich przyjaciół,

bo nie chciałbym ich obrazić.

- Pan nie może obrazić moich

przyjaciół - odparła z pozornym

spokojem.

Malpass wyszedł bez słowa.

- Cliff, to przechodzi

wszelkie granice! - zawołała

Wirginia.

- Pierwszorzędne bydlę -

powiedział z niesmakiem Forrest.

- Może nie pierwszorzędne, ale

bydlę na pewno - dodał z gorzkim

humorem.

- Ależ był wściekły! Myślałam,

że rzuci się na ciebie. Przyznaj

się, że niechętnie wziąłeś te

pieniądze.

- Przeciwnie, spadły mi jak z

nieba. Chyba go nabrałem, bo

cały towar nie jest wart nawet

połowy tej sumy.

Podeszła Ethel obarczona

naręczem paciorków i koszem

pełnym haftowanych pasów,

srebrnych guzów i klamer.

- Ile za to wszystko, panie

pryncypale? - zapytała Cliftona.

- Dla pani - nic.

- Ależ tu jest cała góra

rzeczy! Muszę za to zapłacić.

- Dobrze, skoro pani się

upiera, będzie to kosztowało

całusa!

- To będzie premia, ale

najpierw zapłacę.

- Trudno! Muszę zatem

obliczyć.

Wyjął z kieszeni ołówek i

zaczął zapisywać ceny na

papierowej torebce.

- Ethel, czy widziałaś, jak

Malpass się stawiał? - zapytała

Wirginia.

- Naturalnie! Ale się nie

dałaś.

background image

- A wiesz dlaczego? Bo byłaM

koło Cliftona. Miałam ochotę

prasnąć go w twarz. Powiedz

teraz sama, czy to nie

tchórzostwo ze strony Cliftona,

że rzuca mnie w ramiona tego

potwora?

- To zbrodnia! Cliftonie, co

pan na to? Wszak jest pan

jedynym przyjacielem Ginii!

- Proszę mi nie przeszkadzać w

rachunkach - odparł Forrest.

- Zimnokrwisty brutal! -

zawołała Ethel z udanym

oburzeniem. - Ale ja go

rozumiem.

- Trzydzieści trzy dolary i

dwadzieścia centów - doliczył

się wreszcie Forrest, udając, że

nie słyszał, o czym była mowa.

- Niech mi pan pomoże to

zapakować. Moje rodzeństwo

będzie zachwycone tymi

błyskotkami, jeśli będę miała

siłę rozstać się z nimi.

- Ethel, ty jeszcze nie wiesz,

że Malpass wykupił od Cliftona

całą żywność. Sprowokowałam go

do tego.

- Wspaniale! - zawołała

uradowana.

- Błagam cię, Ethel, o jedną

rzecz. Po powrocie do domu,

nazwij Malpassa se~norem, odważ

się!

- Nigdy w życiu nie zrobiłam

jeszcze czegoś, co wymagałoby

odwagi. Ale to mi przypomina...

- Obejrzała się, czy nikt nie

patrzy, ale wszyscy nadal

pochłonięci byli wybieraniem

pamiątek. - Gotówka na stół! -

zawołała śmiejąc się. Wspięła

się na palce i pocałowała

Cliftona w policzek. - No,

spłaciłam swój dług. Niech się

pan nie czerwieni. I mnie taka

rzecz nie zdarza się często!

Wirginia spojrzała w oczy

Forresta.

- Cliff, czy i mnie

pozwoliłbyś zapłacić w tej samej

background image

monecie?

- Nie, Wirginio - odpowiedział

niepewnie.

Dziewczęta roześmiały się i

pobiegły do reszty towarzystwa.

Najście przyjaciół Wirginii na

sklep Cliftona miało ten skutek,

że pozbył się prawie całego

zapasu towarów. Zostało mu

trochę tytoniu, narzędzi

rolniczych i uprzęży. Znalazł

się za to w posiadaniu prawie

dwóch tysięcy dolarów. Była to

zawrotna suma. Matka będzie

uważała to za prawdziwą mannę z

nieba, a Wirginię za

opiekuńczego anioła.

Brek był już pełen zakupionych

pamiątek, w powietrzu krzyżowały

się śmiechy i krzyki.

Gdy wszystko zostało już

wyniesione, panna Andrews wpadła

jeszcze do sklepu, widocznie

zamierzając pożegnać się z

Cliftonem. Wirginia, która

miała ochotę zrobić to samo,

ruszyła w ślad za nią.

- Do widzenia - powiedziała

Helena. - Było mi przyjemnie

poznać kolegę Jacka i

prawdziwego człowieka Zachodu.

Mam nadzieję, że zobaczymy się

jeszcze.

- Będzie mi bardzo miło

widzieć panią - odparł

serdecznie.

- Splądrowaliśmy panu sklep.

Proszę uzupełnić towary przed

kolejnym najściem. Do widzenia!

- Do widzenia! Wierzę, że

spotkamy się jeszcze.

Helena wyszła rozpromieniona.

- Cliff! - powiedziała

Wirginia półżartem. - Nie

wiedziałam, że potrafisz

flirtować. Pewnie nauczyłeś się

tego we Francji.

Nim zdążył jej odpowiedzieć,

do sklepu wpadł Malpass.

- Wirginio, wszyscy czekają na

panią. Zaraz przyjdę, muszę

background image

tylko sprawdzić, czy ten

sklepikarz nie chce mnie

oszukać. Proszę zdjąć towar na

ziemię.

- Jak pan to rozumie? - spytał

Forrest blednąc.

- Wyraziłem się chyba jasno.

- Przykro mi, ale te skrzynki

z puszkami są dla mnie za

ciężkie, nie udźwignąłbym ich.

- Jeśli z pana taki niedołęga,

to każę to zrobić stangretowi,

ale pomóż mu pan przynajmniej,

żeby było prędzej.

- Nie jestem peonem -

zaprotestował Forrest.

- Jesteś pan subiektem, w

dodatku ubogim subiektem.

- Umówmy się, se~nor. Pan

przypuszcza, że jestem peonem, a

ja wiem, że pan jest nędznikiem.

- Clifton! Panie Malpass! -

krzyknęła Wirginia, rzucając się

między nich.

Szpicruta Malpassa śmignęła

nad jej ramieniem, przecinając

Cliftonowi policzek, który

natychmiast spłynął krwią.

Malpass odtrącił Wirginię,

uderzył Forresta raz i drugi, aż

ten padł na ziemię. Wirginia

rzuciła się do Malpassa i

uderzyła go z całej siły w

twarz.

- Ty żółty psie! Ośmielasz się

bić rannego inwalidę! Gardzę

panem!

Forrest wstał, ale nie mógł

się poruszyć.

- Twoje szczęście, Malpass -

szepnął przez zaciśnięte zęby -

że nie mam przy sobie rewolweru.

Ta groźba podziałała. Malpass,

tłumiąc wściekłość, wyszedł

tylnymi drzwiami.

- Idź Wirginio, zanim wróci po

ciebie - szepnął Forrest.

- Ależ on cię zranił! -

powiedziała drżącymi wargami i

background image

wytarła spływającą po policzku

krew.

- Nic mi nie jest. Jestem

tylko wzburzony. Idź, zanim

oni...

- Czy sądzisz, że mi na tym

zależy, co sobie o mnie pomyślą?

Kłamiesz, Cliff. Jesteś blady

jak ściana i cały drżysz.

- To chyba naturalne - starał

się opanować. - Idź, Malpass

może wrócić z rewolwerem. Użył

go przecież już kilka razy w

życiu.

- Odejdę, ale musimy się

niebawem zobaczyć.

Przytuliła się do niego.

- Wirginio! Tracisz głowę.

Zobaczą cię... Helena stoi w

drzwiach.

- Cieszę się, że nas widziała

- odparła wychodząc. - Cliff,

jesteś godzien podziwu - dodała

już w drzwiach - ale zarazem

muszę ci powiedzieć, że jesteś

największym głupcem, jakiego

spotkałam w życiu.

VII

Pod koniec czerwca Wirginia

udała się wraz z przyjaciółmi na

wycieczkę w góry. Jakkolwiek

pokonanie skalistych szlaków

nastręczało nienawykłym do tego

przybyszom ze Wschodu wiele

kłopotu, to jednak widok

rozpościerający się ze szczytu

wynagradzał im wszystkie trudy.

Rozbili obóz na niewielkim

półwyspie ostro wcinającym się w

jezioro, z dwóch stron otoczonym

wysokimi skalnymi ścianami i z

rzadka porośniętym przez sosny.

Z jednej ze ścian spływały

kaskady wody, tworząc uroczy

wodospad. Ponad jeziorem,

daleko, przez rozstęp w skałach

widać było pustynię.

background image

Było to ulubione miejsce

Wirginii, która zostawiła

oszołomionych pięknem tego

zakątka towarzyszy i wspięła się

na skalną półkę, by w ciszy i

samotności posłuchać swych

myśli.

Ostatni raz była tu przed

trzema laty. Jak wiele zmieniło

się w jej życiu od tego czasu! Z

podlotka stała się kobietą,

zakochaną kobietą. Jedynie

obiekt jej dziewczęcych

westchnień i dzisiejszej miłości

pozostał ten sam - Clifton

Forrest. Wspomnienie ukochanego

przypomniało jej też

znienawidzonego Malpassa.

Od czasu napaści na Cliftona,

Wirginia nie przemówiła do niego

ani słowa. Gwałtowna sprzeczka z

ojcem w obecności Malpassa

wytworzyła między nimi jakby

zawieszenie broni, które miało

trwać aż do wyjazdu gości. Tylko

Ethel obiecała zabawić jeszcze

przez jakiś czas. Wycieczka w

góry była jednak ostatnią

rozrywką ofiarowaną przez

Wirginię przyjaciołom. Z końcem

czerwca ich drogi rozchodziły

się.

Czuła się zmęczona. Rzuciła

się na miękki mech i poddała

czarowi samotności i ciszy

płynącej od bezkresnej pustyni.

Jakże tęskniła do tej chwili,

gdy zostanie sama! Była teraz

daleko od obozu. Białe plamki

namiotów ledwie widniały nad

połyskującym jeziorem. Nad nią

rozciągało się błękitne niebo,

po którym szybowały orły. Pośród

drzew i skał pomykały wiewiórki

i drobne ptaszki. Pachnące

powietrze, szare skały, stoki

porosłe kędzierzawą zielenią,

wyniosły masyw łysej góry i

pustynia zagubiona w dalekiej

mgle należały w tej chwili tylko

do niej, nie dzieliła ich z

nikim.

Tuż pod nią chybotały się

wierzchołki jodeł, niżej

znajdowały się porosłe liszajami

mchu granitowe stoki. Pośród

drzew przewijał się z cichym

szmerem górski potok. Jej wzrok

background image

biegł jednak dalej, ku pustyni.

Widziała już wielkie miasta,

wzorowe farmy, ponury Atlantyk,

góry i doliny w obcych krajach.

Nic nie mogło jednak równać się

z pustynią. Wobec niej wszystko

wydawało się takie nijakie! Tu w

przeczystym powietrzu ciągnęło

się dwieście czy nawet więcej

mil skał i brązowego piachu,

kanionu i pastwisk ginących w

dalekiej mgle pod czerwonymi

ścianami Arizony.

Tu był jej kraj, jej ojczyzna.

Wykształcenie, godziny pracy i

podróże przygotowały ją tylko do

zrozumienia Zachodu.

Sycąc wzrok przepięknym

krajobrazem, mimo woli zaczęła

myśleć o domu, o rodzinie.

Zdawała sobie sprawę, że ojciec

spadł do poziomu zwykłego

złodzieja, ale pieniądz daje moc

i sankcjonuje zbrodnię. Mógł

więc bezkarnie doprowadzić do

ruiny Forrestów. Co gorsza,

okradł ich nie tylko z majątku,

ale także z dobrego imienia.

We wczesnym dzieciństwie

Wirginia była wychowywana dość

religijnie. Ale przez ostatnie

dziesięć lat matka coraz

bardziej popadała w zależność od

ojca, który w miarę bogacenia

się, oddalał się od kościoła.

Lata spędzone przez Wirginię

poza domem też nie sprzyjały

umacnianiu jej uczuć

religijnych, mimo to potrafiła

oprzeć się ateistycznym wpływom,

tak modnym wśród młodzieży.

Teraz zaś, w cierpieniu i

trosce, zaczęła odczuwać

potrzebę wiary.

Cisza i tajemnicza głąb

pustyni pozwoliły jej wejrzeć we

własną duszę. Miała dopiero

dwadzieścia dwa lata, ale czuła

się zupełnie dojrzałą kobietą.

Pragnęła żyć własnym życiem,

mieć przy swoim boku kochanego

mężczyznę, dzieci, rodzinny dom.

Nie mogła poślubić Malpassa. Nie

dlatego, że nie była zdolna do

poświęcenia dla ojca, aby go

ratować z sieci, w jaką sam się

zaplątał, ale dlatego, że takie

małżeństwo uważała za grzech.

Stając się żoną Malpassa,

background image

stałaby się wspólniczką jego

zbrodni. Zresztą prawie od

dzieciństwa kochała Cliftona

Forresta i tylko z nim mogłaby

się czuć szczęśliwa.

- Cliff tego nie widzi -

szepnęła do siebie. - Nie

uwierzyłby mi... A jednak to

prawda!

Doznała wrażenia, że jej

rozmarzone, zamyślone oczy widzą

wszystko w powiększeniu. I

ujrzała pustynię poprzez swoją

miłość, walkę z ojcem,

cierpienie, aż skupiła się cała

w przemożnej potrzebie

znalezienia prawdy, która była

dobrem, prawem i wiarą.

Było już po południu, gdy

Wirginia zeszła z granitowego

szlaku, okrążyła jezioro i

skierowała się ku obozowi.

Zastała Ethel kołyszącą się w

hamaku, zawiniętą w kołdry.

- O! - zawołała otwierając

szeroko oczy. - To ty, Wirginio?

Wyglądasz tak dziwnie! Jesteś

taka promienna...

- Po cóż ta przesada! -

zawołała Wirginia na ten

niespodziewany wybuch.

- Gdybym była poetką,

powiedziałabym, że bije od

ciebie jakieś światło!

- Wracam z pielgrzymki do

świętego miejsca. Jutro

pójdziemy tam razem, to

przestaniesz się dziwić.

Odnalazłam tam coś, co zgubiłam

przed laty.

- Nie mów takich rzeczy,

Wirginio. Nie chcę być tu smutna

ani przez chwilę. To cudne

miejsce działa tak podniecająco!

Dotychczas zawsze zachwycało

mnie Kolorado. Ale nie ma

porównania z tym, co widzi się

tutaj. To najpiękniejsza

okolica, jaką kiedykolwiek

widziałam. Gdyby Jack Andrews,

albo któryś z jego przyjaciół,

zaczął zalecać się do mnie,

zresztą jakikolwiek mężczyzna,

background image

nawet Indianin albo Meksykanin,

to czuję, że uległabym mu i

zdradziła swego ukochanego.

- Jak ci nie wstyd! A w ogóle,

dlaczego jesteś bez pończoch i

sukni?

- Wyobraź sobie, że o mało nie

utonęłam. Wpadłam do jeziora.

Woda tam taka zimna jak twój

sposób traktowania Malpassa. Con

usłyszał mój wrzask i wyciągnął

mnie z wody. A ubranie suszy się

przy ogniu. Nie bądź taka

przerażona, zaraz włożę

szlafrok. Powinnaś była zmartwić

się chociaż trochę - dodała z

wyrzutem.

- Prawdę mówiąc - powiedziała

Wirginia - chce mi się śmiać.

Wysportowana i zręczna Ethel o

mało nie tonie! Co się z tobą

dzieje, dziewczyno?

- No cóż, chłopcy zajęci są

łapaniem ryb, dziewczęta

pobiegły podziwiać widoki i tak

się zachwyciły, że zapomniały

nawet o plotkach. Siedzę więc tu

sama jedna i myślę o tobie.

Doszłam do przekonania, że

jesteś po prostu brylantem.

Mówię to zupełnie szczerze. A co

do mnie, ten Jack Andrews bardzo

mi się podoba i gdybym nie była

już... Ale co tam o tym mówić!

Nie jestem tak stała ani wierna

jak ty. I choć Helenę bardzo

lubię...

- Już to zauważyłam.

- Ginio, chyba nie jesteś

zazdrosna!

- O ciebie trochę, a o

Cliftona bardzo. Jestem

zazdrosna niczym stado kotów!

- Ale mówiąc poważnie, nie

musisz być o mnie zazdrosna.

Kocham cię jak wariatka i to na

całe życie. Jednak Cliftona nie

jestem taka pewna. Fakt, że

jesteś panną Lundeen, tylko

pogarsza sytuację.

- Zdaję sobie z tego doskonale

sprawę.

- Helena Andrews lubi Cliffa -

ciągnęła dalej Ethel. - Nie

background image

możemy się jej dziwić. On jest

naprawdę godny miłości. Jest

najpiękniejszy z tutejszych

chłopców, a na dodatek wrócił z

wojny. Podobno mówią o nim w

mieście. Jest więc zupełnie

naturalne, że taka piękna i

bogata panna zainteresowała się

nim. Jestem z tego rada, ale

gdyby się w nim naprawdę

zakochała...

- Nie jestem aż taką egoistką,

abym nie umiała się cieszyć

szczęściem Cliftona -

powiedziała Wirginia niepewnym

głosem.

- A może my się niepotrzebnie

martwimy? Bóg wie, jakie są

drogi zakochanych. Od czasu

naszej wyprawy do sklepu

Cliftona, Helena widziała się z

nim już trzy razy.

- Trzy? Myślałam, że tylko

dwa.

- NIe zauważyłaś, gdy stało

się to po raz trzeci, a ja nie

miałam serca, aby ci o tym

mówić. Uważam, że masz dosyć

kłopotów z ojcem i tym oliwkowym

adoratorem. Wiem jednak, że

Helena w niedzielę jeździła

gdzieś konno. Założę się, że do

Cliftona. Nie była tam długo.

Ale uważaj, Ginio! Żaden

mężczyzna, szczęśliwy bądź

nieszczęśliwy, nie musi się

wcale wysilać, aby wpaść w sidła

Heleny.

- Kochanie, pogodziłabym się z

tym ze względu na Cliftona.

Biedak wart jest nagrody za

wszystko, co wycierpiał.

- Ale dość tej bezsensownej

paplaniny! Pomyślmy lepiej, jak

pokrzyżować plany Malpassa.

Pobyt nad jeziorem miał się ku

końcowi. Wszyscy rozpływali się

w pochwałach i z niechęcią

myśleli o powrocie. Helena

Andrews wręcz oświadczyła, że

musi nabyć tę ziemię na

własność. Wirginia śmiała się,

ale ta uwaga dała jej wiele do

myślenia.

background image

Powrotna droga po krętej

pochyłości była rozkoszą w

porównaniu z uciążliwością

wspinaczki. Niektórych miejsc

nie można jednak było przebyć

konno i schodzenie po

stromiźnie, gdzie kamienie

usuwały się spod stóp, stało się

przyczyną niejednego

dziewczęcego okrzyku grozy. Z

godzinną przerwą na śniadanie i

miły wypoczynek osiemnaście mil

zajęło prawie cały dzień.

Ku radości i zdziwieniu

Wirginii, ojca i Malpassa nie

było w domu. Dokąd pojechali,

pani Lundeen nie wiedziała.

- Zdaje się, że wezwały ich

interesy kopalniane -

powiedziała niechętnie.

Następny dzień goście spędzili

na ostatnich wycieczkach, które

tak uprzyjemniały im pobyt w

Cottonwoods. Nie zdziwiło więc

Wirginii, gdy zauważyła, że

Helena z bratem pojechali konno

w stronę San Luis.

Po południu ktoś zapukał do

jej pokoju i weszła Helena,

widocznie wprost z konia, gdyż

miała jeszcze na sobie strój do

konnej jazdy. Pod złocistą

opalenizną widoczne były na jej

twarzy silne rumieńce.

- Jak się masz? Czy mogę

wejść? Mam ci coś do

powiedzenia.

- Ależ naturalnie, bardzo

proszę. Dlaczego masz taką

poważną minę?

- Bo to rzecz poważna, choć

nie dla nas osobiście. Jesteś

sama? Gdzie Ethel?

- W bibliotece.

- Wirginio, mam niedobre

wiadomości. Jestem nimi bardzo

zmartwiona - ciągnęła Helena. -

Pojechaliśmy z Jackiem, aby

pożegnać się z twoim

przyjacielem. Wyobraź sobie, że

sklep zastaliśmy spalony.

Zostały tylko gołe ściany. W San

Luis nie mogliśmy się niczego

dopytać, pojechaliśmy więc do

domu Forrestów. Zastaliśmy

background image

Cliftona z matką. Powiedział, że

sklep na nowo zaopatrzył w

towar, na co wydał wszystkie

pieniądze. Tej samej nocy ktoś

podpalił budynek od wewnątrz.

Spłonęło wszystko.

- Co za potworność! -

wybuchnęła Wirginia.

- Czy on ma tu wrogów?

- Obawiam się, że tak.

- Jack natychmiast zaofiarował

mu pożyczkę na odbudowę sklepu,

ale nie przyjął, twierdząc, że

nigdy nie byłby w stanie zwrócić

takiej sumy. Zapytałam więc, czy

zgodziłby się zarządzać farmą

Payne, gdyby mi się udało ją

kupić. Na to...

- Farma Payne? - zawołała

Wirginia. - Ależ to olbrzymia

posiadłość! Warta przynajmniej

sto osiemdziesiąt tysięcy

dolarów!

- Nie pytałam o cenę -

powiedziała Helena. - Szalenie

jednak mi się spodobała i mam

chęć kupić ją. Byłoby to

wprawdzie jeszcze jedno moje

szaleństwo, ale uważam, że

pomysł jest niezły i

przeprowadzę go, jeśli tylko

pozwolisz.

- Ja? Czułabym się szczęśliwa,

gdybyś zamieszkała w pobliżu! A

gdybyś pomogła Cliftonowi, to

pokochałabym cię jeszcze

bardziej!

- Wirginio, musimy mu pomóc!

- Już próbowałam, ale on jest

taki dumny. Nic nie chce

przyjąć. Gdy wykupiliśmy mu cały

sklep, bardzo się bałam, że się

obrazi. Czy Clifton mówił ci coś

o nienawiści Forrestów do

Lundeenów?

- Ani słowa. Ale wiem, że twój

ojciec i stary Forrest to

śmiertelni wrogowie. Poznałam

się też na tym twoim mieszanym

adoratorze. To prawdziwa żmija!

Znam się na mężczyznach,

Wirginio. On po prostu leci na

twój majątek. Próbował coś

wskórać u mnie, ale go

background image

odpaliłam. Czy masz zamiar

poślubić go?

Wirginia roześmiała się z

pogardą.

- Mój ojciec jest zupełnie pod

jego wpływem. Malpass zmusił go

do wyzucia Forrestów z ich

posiadłości, a teraz uzyskał

jego pozwolenie na ślub ze mną.

Tak sprawy miały się dziesięć

dni temu. Gdy wrócą, na pewno

nie poprzestanie na słowach i

zechce użyć mocniejszych

argumentów. Prędzej jednak

skonam, niż ustąpię!

- Miejmy nadzieję, że nie

dojdzie do ostateczności. Wróćmy

jednak do Cliftona. Czy ty go

lubisz, Wirginio?

- Dlaczego o to pytasz?

- Nie oszukasz mnie! No,

przyznaj się.

- Do czego? Czy do tego, że

mimo wszystko nie mogę cię nie

kochać?

- Pytałam, czy lubisz

Cliftona.

- Czy lubię? Boże wielki, użyj

innego słowa, bardziej

zachodniego - poddała się

wreszcie Wirginia.

Helena przytuliła ją

serdecznie.

- A więc tak się rzeczy mają!

Bardzo, bardzo się z tego

cieszę! Jestem pewna, że

pomożesz Cliftonowi wykaraskać

się z tych wszystkich

nieszczęść. Ach, ty zazdrośnico!

A teraz wyznanie za wyznanie.

Moja miłość została w

żołnierskim grobie, we Francji.

VIII

Lundeen z Malpassem wrócili

background image

nazajutrz po wyjeździe gości.

Lundeen był pijany, Meksykanin

snuł się posępnie z kąta w kąt,

co nie wróżyło niczego dobrego.

Wirginia czuła się jak

tropione zwierzę i pełna

najgorszych przeczuć zamknęła

się w swoim pokoju. Obiad zjadła

z matką. Jaka szkoda, że Ethel

została nagle wezwana do Denver.

Bardzo też pragnęła zobaczyć się

z Cliftonem.

Następnego ranka Malpass

zjawił się na śniadaniu

nienagannie ubrany i jakby

jeszcze bardziej pewny siebie.

Wszczął konwencjonalną rozmowę z

Wirginią. Wypytywał o pobyt w

górach.

W pewnej chwili

niespodziewanie zjawił się

służący i zawiadomił Wirginię,

że ojciec czeka na nią w swoim

pokoju i pragnie z nią

rozmawiać.

- Zanim się pani z nim

zobaczy, proszę mnie wysłuchać -

rzekł Malpass.

- Doskonale! Im wcześniej, tym

lepiej. Cóż ma mi pan do

powiedzenia?

- Czy pani rozważyła moją

propozycję?

- Nawet o tym nie myślałam.

- Wobec tego muszę pani

oświadczyć, że zrywam z jej

ojcem.

- Będę z tego bardzo rada.

- Może się to zmienić, gdy

wysłucha mnie pani do końca.

- Panie Malpass! Proszę sobie

oszczędzić trudu dalszej rozmowy

- odparła Wirginia. - Mam dość

tego wszystkiego.

- Uprzedzam, że mogę odebrać

pani ojcu tę posiadłość, jak on

odebrał ją Forrestowi.

- Wcale się tym nie zmartwię -

odpowiedziała zimno Wirginia. -

Źle nabyty majątek nie przynosi

szczęścia. Mój ojciec okazał się

background image

wprawdzie słaby, ale głównym

winowajcą jest pan i będę bardzo

rada, gdy wreszcie się

rozstaniecie.

- On się ode mnie nie uwolni,

chyba że...

- ...zostanę pańską żoną? -

wpadła mu w słowo.

- Chyba że pójdzie do

więzienia. Oczywiście wtedy, gdy

nie zechce mnie pani poślubić.

- To ordynarny szantaż!

- Moja spółka z Lundeenem nie

obejmuje i nigdy nie obejmowała

posiadłości Forrestów - ciągnął

dalej, nie zwracając uwagi na

słowa Wirginii. - Nie jestem

również współwłaścicielem

kopalni złota, którą on ukradł

Forrestom. Zarobione w niej

pieniądze zainwestowaliśmy w

kopalnię fosfatu, którą sam

zarządzam. Wymaga ona jednak w

tej chwili poważnych inwestycji.

Ja ze swej strony włożyłem

potrzebny kapitał, a teraz

powinien to zrobić pani ojciec.

Cóż, skoro na to nie wystarczy

cała ta posiadłość, gdyby nawet

ją sprzedał. Sprawa trafi do

sądu. Przedstawię dowody na to,

że pani ojciec rozmyślnie

zagarnął majątek Forresta,

wiedząc o pokładach złota.

- Przecież to pan namówił go

do tego!

- Naturalnie! Lundeen nie ma

na to żadnych dowodów. Proszę mi

wybaczyć, ale jest on starym

głupcem i chciwcem, na doatek

zaślepionym nienawiścią do

Forresta. Mam nadzieję, iż

rozumie pani, co czeka jej ojca,

gdy oskarżę go w sądzie o

rozmyślne działanie na szkodę

Forresta.

- Cóż go czeka? - zapytała z

niepokojem.

- Forrest go zabije!

- Nie wierzę w ani jedno

pańskie słowo! Chce mnie pan

zastraszyć! Zresztą Forrest

zabiłby również pana.

background image

- Być może, ale to byłoby

morderstwo, a nie dochodzenie

swoich krzywd.

Wirginia zasłoniła oczy. Była

bezradna.

- A gdybym powiedziała

Cliftonowi, że to pan podpalił

jego sklep? - zapytała

nieoczekiwanie.

Jeszcze nie otworzył ust, by

jej odpowiedzieć, gdy już

wiedziała, kierowana nieomylną

intuicją zakochanej kobiety, że

to rzeczywiście on jest sprawcą

klęski Cliftona.

- Ja podpaliłem jego sklep?

Nie było mnie wtedy w domu.

Nawet nie wiedziałem o tym. Pani

oskarżenie jest śmieszne!

Wirginia roześmiała się mu w

twarz.

- Gdyby Clifton Forrest

dowiedział się o tym, co ja

wiem, zabiłby pana.

Malpass odsunął gwałtownie

krzesło.

- Proszę raz na zawsze

zostawić młodego Forresta w

spokoju. Doskonale wiem, że pani

się nim interesuje, ale jakoś

nie przynosi mu to szczęścia -

krzyknął z ironią.

Wirginia wstała.

- Auguście Malpass! Te słowa

zdradziły pana, choć już

wcześniej wiedziałam, z kim mam

do czynienia. I proszę mi nie

grozić, bo nie mieszkamy w

Meksyku!

Oliwkową twarz Malpassa

wykrzywiła namiętność. Oczy mu

zapłonęły. Skoczył jak pantera i

chwycił Wirginię w ramiona.

Zaczął całować jej szyję, twarz,

szukając ust. Wyrwała się jednak

z objęć.

- Se~norita, pani mnie

sprowokowała! - ciężko dysząc,

zgiął się w ukłonie. - Ale ja to

wolę. Nie maskujmy się już.

Widzę, że pokochałem dziką

kotkę. Uwielbiam taki

background image

temperament, bo to zapowiada

prawdziwe rozkosze!

- Jeśli dotknie mnie pan

jeszcze raz, zabiję!

Pobiegła do swojego pokoju,

zamknęła drzwi na klucz i padła

na łóżko w ataku wściekłości,

wstrętu i nienawiści. Palił ją

wstyd. Czy zdoła kiedyś zmyć z

siebie plamy tych nienawistnych

pocałunków?

Godzinę później przyszedł

ojciec. Był postarzały i

zmieniony. Na razie nie

rozkazywał, tylko prosił.

- Ojcze nie mogę, nie mogę -

łkała Wirginia. - Raczej się

zabiję!

- Wirginio, wyjdź za niego, a

uratujesz nas wszystkich.

Później będziesz mogła się

rozwieść. Daj mi czas na

zebranie pieniędzy! Gdy zdobędę

gotówkę, potrafię z nim walczyć!

Znajdę sposób.

- Niczego nie wymyślisz -

rzuciła mu gorzko.

- Twój opór na nic się nie

zda. Ten człowiek ma w sobie

jakąś diabelską moc. Przysięgam

przed Bogiem, że zrozumiałem,

jaką zbrodnię popełniłem, a

teraz myślę tylko o tym, jak

uratować ciebie i matkę. Jeżeli

się nie zgodzisz, jestem

zgubiony, a ty i matka okryjecie

się hańbą!

- To, na co mnie namawiasz,

byłoby właśnie haniebne. Przed

godziną ten człowiek śmiertelnie

mnie obraził. Nie wybaczę mu

tego nigdy!

- Wiem o tym. Ale on potrafi

się mścić. Ustąp mu pozornie,

oszukaj go...

- On do niczego nie może mnie

zmusić. Znajdę sposób i nie

tylko uwolnię się od niego...

- ...ale zrujnujesz mnie, albo

doprowadzisz do tego, że splamię

swoje ręce krwią - przerwał jej

Lundeen. - Zawsze ubóstwialiśmy

cię. Jeśli grzeszyłem, to dla

background image

ciebie, żebyś miała te wszystkie

luksusy. Same twoje konie

kosztowały tysiące! Zastanów

się, póki nie jest za późno.

Działajmy na zwłokę. Gdy Malpass

dowie się, że wyjdziesz za

niego, zmięknie.

Po wyjściu ojca Wirginia miała

wrażenie, że spada w przepaść.

Słyszała, co jej powiedział.

Biedny człowiek. Był

rzeczywiście zgubiony a ona sama

słaba i niezdecydowana, targana

miłością i instynktem

samoobrony.

Wreszcie z tego chaosu myśli

wyłoniła się kategoryczna

potrzeba ostatecznego uwolnienia

od Malpassa. Zatem ślub. Gdy

zostanie żoną, ani ojciec, ani

Malpass nie zmuszą jej do

czegoś, co równałoby się dla

niej wyrokowi śmierci. Clifton

Forrest, tylko on może uratować

ją z tej opresji!

Już raz próbowała mówić z nim

na ten temat, ale odmówił.

Motywował to stanem zdrowia i

mogła go wtedy tylko szanować za

szlachetność. Ale teraz

postanowiła wykorzystać jego

przekonanie o rychłej śmierci.

"Tak - myślała - muszę go w tym

utwierdzić, muszę dowieść mu, że

żeniąc się ze mną, odda mi

przysługę, która dla mnie będzie

wybawieniem, a dla niego i tak

nie ma to znaczenia."

Zdecydowała się i od tej

chwili opuściły ją wątpliwości.

Musi być silna, żeby go

przekonać. Usiadła przy biurku i

napisała kartkę do Cliftona.

Prosiła go o spotkanie przy

murze jego ogrodu. Odpowiedzi

nie oczekuje.

Udała się w stronę stajni w

poszukiwaniu kogoś, kto

doręczyłby list. Nie dowierzała

nikomu z meksykańskiej służby.

Mogła polegać wyłącznie na

Conie, irlandzkim stajennym.

Znalazła go rozmawiającego z

Jake'em. Ci dwaj znajdowali się

zawsze razem. Jake był szczupłym

kowbojem o pałąkowatych nogach.

background image

Urodził się na Zachodzie. Con

przybył w te strony przed kilku

laty.

- Witajcie, chłopcy! Jak się

macie? - pozdrowiła ich.

- W porządku, panno Lundeen -

odparł Jake zdejmując sombrero.

- Dziękujemy panience. Co do

mnie, gdy nie mam nic do roboty,

zawsze czuję się nieswój -

wyprężył się służbiście Con.

- Powinniście przecież mieć

moc roboty - zdziwiła się

Wirginia.

- Mieliśmy, ale zabrali nam

wszystkie konie.

- Dokąd? - zapytała

przerażona.

- Do Watrous.

- Doprawdy? Wszystkie?

- Co do jednego!

- Na czyje polecenie?

- Malpassa! - odparł krótko

Con. - Oznajmił nam też, że nie

będziemy już tu potrzebni.

- Zrobił to bez porozumienia

ze mną. Muszę pomówić o tym z

ojcem. W każdym razie

pamiętajcie, że to ja was

zatrudniłam i ja wam płacę.

- Wiemy o tym, panienko, ale

od pewnego czasu wszystkim

rządzi tu Malpass - opuścił

głowę Con.

- Masz rację - roześmiała się

Wirginia, ale w jej śmiechu nie

było radości. - Jake, jeśli mój

samochód nie został jeszcze stąd

zabrany, to przygotuj go na

dzisiejszy wieczór, chcę

pojechać do miasta. Ty, Con,

zostań. Załatwisz dla mnie pewną

sprawę.

Gdy Jake oddalił się z

brzękiem ostróg, Wirginia

spytała Cona, co wie o pożarze

sklepu Cliftona.

- Widziałem ten pożar. To

background image

wielki cios dla młodego

Forresta, bo ulokował w nim cały

majątek.

- A co o tym mówią ludzie?

- Nic. Meksykanie nie

puszczają pary z gęby. Aż mnie

to dziwi.

- Słuchaj, masz tu kartkę.

Doręcz ją młodemu Forrestowi

jeszcze dziś. A jutro zobaczę

się z wami i pomówimy. Przedtem

jednak muszę porozumieć się z

ojcem.

Zastała go chodzącego

niespokojnie przed gankiem.

Przywitawszy się zapytała,

dlaczego jej konie znów zostały

stąd zabrane.

- Nic o tym nie wiedziałem -

rozłożył bezradnie ręce.

- Czy te konie należą jeszcze

do mnie?

- Sądzę, że tak. Jesteś

pełnoletnia, dostałaś je ode

mnie na własność.

- Pojadę zatem do Watrous i

każę je przyprowadzić z

powrotem.

- Nikt nie może ci tego

zabronić, ale to rozgniewa

Malpassa. Zresztą koniom jest

tam lepiej. Trzymanie ich tutaj

jest bardzo kosztowne, a z

pieniędzmi teraz krucho,

córeczko.

- A moja pensja, ojcze?

- Na razie jestem zmuszony

wstrzymać ją.

- W takim razie poszukam sobie

pracy - odpowiedziała spokojnie.

- Ty? Pracy?

- Zostanę kelnerką albo

sprzedawczynią w sklepie, jeśli

nie znajdę nic innego.

- Nonsens! Powinnaś mieć

jeszcze trochę gotówki w banku.

Przypuszczam, że zostało jeszcze

coś na twoim rachunku.

background image

- Nie mam pojęcia i nic mnie

to nie obchodzi. Gdy wróciłam do

domu, powiedziałeś, że mam

dziesięć tysięcy. Przypuszczałam

więc, że mogę tą sumą dysponować

i wydałam je. Widzę, że jestem w

tej chwili równie biedna jak

Clifton Forrest.

- Skoro je wydałaś, jesteś

żebraczką.

- Tak, Wirginia Lundeen

żebraczką. Płynące stąd

upokorzenie nie zwiększa mojej

miłości ani szacunku do ciebie,

ojcze. Gdzie jest matka? Nie

widziałam jej dziś?

- Jest chora. Położyła się do

łóżka.

- Jakże mi przykro! Nie

wiedziałam. Co jej jest?

- Przypuszczam, że to z powodu

tego nieszczęścia, które spadło

na mnie - mruknął.

- Pójdę do niej - powiedziała

Wirginia, kierując się w stronę

domu.

Pani Lundeen siedziała w

fotelu blada i zmieniona.

Wyglądała źle. Nie była jednak

tak chora, jak przypuszczał

ojciec. Mimo to Wirginia miała

wyrzuty sumienia, że

zaniedbywała matkę od czasu tej

pierwszej sprzeczki po powrocie

do domu. Zauważyła jednocześnie,

że matka nie wydawała się już

taka nieprzystępna.

- Ojciec powiedział mi, że

rozchorowałaś się po tych

przykrościach. Czy to prawda,

mamo?

- Być może. Ale już od dawna

nie czuję się dobrze. Chciałabym

na zimę pojechać do Kalifornii.

Ale ojciec wyśmiał mnie.

Powiedział, że teraz nie stać go

nawet na to, by wysłać mnie do

Las Vegas. Nie rozumiem, co to

ma znaczyć.

- Ja rozumiem, mamo. To

sprawka Malpassa, który wciągnął

ojca w pułapkę. Przecież on

tutaj wszystkim rządzi, a ojciec

nie śmie nawet pisnąć. Nie ulega

background image

najmniejszej wątpliwości, że

utracimy Cottonwoods.

- Wcale bym się tym nie

martwiła - odparła matka. -

Gotowa jestem w każdej chwili

wrócić tam, gdzie mieszkaliśmy

dawniej. Miałam tam przynajmniej

coś do roboty. Tutaj nie czuję

się jak w domu. Na twoim miejscu

wyjechałabym stąd.

- Mamo! - zawołała Wirginia. -

Jeszcze niedawno namawiałaś mnie

do małżeństwa z Malpassem.

- To prawda. Ale myślałam, że

go z czasem polubisz, a to

byłoby dla nas jedynym

ratunkiem. Ale teraz przekonałam

się, że i to by nas nie

uratowało.

- Jestem tego samego zdania -

spojrzała z wdzięcznością na

matkę. Czy powiedziałaś to ojcu?

- Tak. Ale w odpowiedzi

usłyszałam, że jestem starą

wariatką. Mam wrażenie, że twój

ojciec i Malpass nie liczą się

zupełnie z prawem. Jed chce

poświęcić ciebie dla swoich

celów. Malpass zaś należy do

tego rodzaju mężczyzn, których

opór tylko bardziej podnieca.

Gdy jednak taki mężczyzna

zdobędzie w końcu kobietę, to ją

porzuca.

- Mamo, jestem bardzo rada, że

mi to mówisz - powiedziała

Wirginia serdecznie. - Nie masz

pojęcia, ile to dodało mi

otuchy. Nie martw się o mnie.

Dam sobie z nimi radę. Myśl

tylko o swoim zdrowiu. Pojadę do

miasta i poradzę się lekarza.

Jestem szczęśliwa, że te

ostatnie troski zbliżyły nas.

- I ja się cieszę. Ale... nie

mów o tym ojcu.

Wirginia pojechała do Las

Vegas. Była w nastroju podobnym

do tego, jaki odczuwała podczas

pierwszego dnia wycieczki w

góry. Czekało ją spotkanie z

Cliftonem. Im bardziej zbliżało

się, tym mniej odważała się o

nim myśleć. Czy postąpi uczciwie

background image

oszukując go? Czy potrafi dobrze

odegrać swoją rolę?

- Jest właśnie nów księżyca i

nie będzie widział mojej twarzy

- pocieszała się.

Po przyjeździe do miasta udała

się do banku. Było już po

godzinach przyjęć, ale woźny

poznał ją i zaprowadził do

dyrektora. Sprawdziła, że na jej

rachunku zostało jeszcze trochę

pieniędzy, które zainkasowała.

Dyrektorem był pan Halstead.

Znała go, byli bowiem członkami

tego samego kościoła. Niegdyś

zajmował się hodowlą bydła.

Wirginia zapytała go, co myśli o

finansowym położeniu jej ojca.

- W naszym banku wyczerpał już

wszystko - odparł. - Chciał

zaciągnąć pożyczkę, ale

odmówiliśmy. Oczywiście posiada

jeszcze pewien kredyt, ale stu

tysięcy dolarów dać mu nie

możemy. Jego udział w tej

południowej kopalni wart jest

około miliona, lecz nie ma

jeszcze załatwionych spraw ze

swym wspólnikiem.

- Czy pan Malpass jest

klientem pańskiego banku?

- Nie. Nie ma tu nawet

bieżącego rachunku.

- A w jakim banku składa

pieniądze?

- Podobno w Albuquerque, ale

tylko niewielkie sumy.

Przypuszczam, iż pozostaje w

stosunkach z jakimś innym

bankiem.

- Panie dyrektorze, proszę mi

szczerze powiedzieć, co pan

sądzi o spółce mego ojca z

Malpassem?

- Związek ten nie zwiększył

zaufania do pana Lundeena -

odparł wymijająco, zaś po chwili

wahania zapytał: - Czy to

prawda, że pani zamierza

poślubić Malpassa?

- Nie! - odpowiedziała

stanowczo. - Wprawdzie mój

ojciec życzy sobie tego, ale ja

kategorycznie odmówiłam.

background image

- Zapewniam panią, że

wiadomość ta ucieszyłaby bardzo

wszystkich pani przyjaciół w Las

Vegas.

- W takim razie niech im pan

to powtórzy. Dziękuję panu

bardzo za informacje i do

widzenia.

Rozmowa utwierdziła Wirginię w

przekonaniu, że Malpass nie

cieszył się zaufaniem i wskutek

spółki z nim reputacja jej ojca

mocno ucierpiała.

Z banku udała się do domowego

lekarza Lundeenów, którego znała

od dziecka. Jak wszyscy lekarze,

nie chciał mówić z nią otwarcie,

dał jej jednak do zrozumienia,

że matka ma jakąś dolegliwość

organiczną, która wprawdzie na

razie niczym nie grozi, ale z

czasem może się rozwinąć.

Wymyśliła sobie jeszcze jakiś

pretekst do odwiedzenia

miejscowego proboszcza i

burmistrza. Dla obu starała się

być miła i uprzejma. Po złożeniu

tych wizyt pomyślała o Ethel i

uśmiechnęła się sama do siebie.

I ona zawiązała pewną intrygę, w

której chytrością przewyższyła

przyjaciółkę. Zaszła jeszcze do

kilku sklepów i zjadła obiad w

hotelu Castaneda. Wszystko to

robiła w celu wzbudzenia

domysłów wśród swoich znajomych

i przyjaciół w Las Vegas.

Zapadał już zmierzch, gdy

skierowała się na drogę do San

Luis. Jechała wolno i o

oznaczonej godzinie zatrzymała

wóz koło ogrodu Forrestów. O

ileż wszystko tu było jej

bliższe niż dom, w którym

mieszkała obecnie! Ukryła

samochód w zagajniku, zgasiła

światła i udała się w stronę

wyłomu w murze.

Noc była ciemna i parna.

Słychać było kumkanie żab i

świerkanie świerszczy. Tysiące

jasnych gwiazd mrugało na

ciemnogranatowym niebie.

Cieniutki rożek młodego księżyca

przeświecał przez gałęzie drzew.

Szła w milczeniu. Jakiś mały

background image

zajączek śmignął przed nią w

krzaki. Usiadła na zwalonym

pniu, walcząc ze wzruszeniem.

Rozpoczęła cichą rozmowę z

własnym sumieniem. To co

zamierzała zrobić, było

podstępem, ale dyktowała go jej

głęboka miłość do Cliftona. Mimo

to słowa, jakie mu powie, będą

okrutne. Sprawią mu ból.

Olbrzymi las bawełniany, tak

dobrze znany jej z dzieciństwa,

rozpościerał się zaraz za murem.

W jego mrocznych głębiach

chowała się często jako mała

dziewczynka. Teraz szeptał

milionami ciemnych liści.

Pojedyncze drzewa stały niby

jakieś duchy.

W miarę upływu czasu zaczął

narastać w niej niepokój. Wstała

i podeszła do wyłomu w murze.

Przytuliła się do ściany i

zatopiła wzrok w pełnym cieni

ogrodzie. Drżała, jakby za

chwilę miała spotkać kochanka,

który jej otworzy ramiona.

Marzyła na jawie. Kto wie?

Jakże ciemno zrobiło się

dokoła. Rozejrzała się na

wszystkie strony. Cisza. Tylko

delikatne szemranie liści.

Szepnęła imię Cliftona. Żadnej

odpowiedzi. Już chyba nie

przyjdzie...

IX

- Cliff, cieszę się, że

spalili ten cholerny sklep -

mówił Clay Forrest do syna, gdy

siedzieli w cieniu drzew

bawełnianych.

- Dlaczego ciągle powtarzasz?

- zapytał Clifton z dobroduszną

cierpliwością. - Zdarza się

przecież samozapalenie towarów.

Sądzę, że to właśnie było

przyczyną pożaru.

- Nie! Podpalił ktoś opłacony

przez Jeda Lundeena!

background image

- Ojcze! Jesteś po prostu

zaślepiony przez nienawiść do

Lundeenów. Zwalasz na nich

wszystko zło. Jeśli ktoś maczał

w tym palce, to Malpass. Nie

mówiłem ci o tym wcześniej, ale

był u mnie w sklepie tego dnia,

kiedy banda młodzieży goszczącej

w Cottonwoods wykupiła wszystkie

towary. Miałem z nim wtedy

starcie.

- Co?

- Uderzył mnie bez przyczyny,

powalił na ziemię. Całe

szczęście, że nie miałem przy

sobie rewolweru.

- Cliff, dlaczegoś mi o tym

nie powiedział? Byłbym zbił tę

bestię na kwaśne jabłko!

- Wolę poczekać, aż wzmocnię

się na tyle, że sam będę mógł to

zrobić.

- Kiedy to nastąpi!

- Niedługo. Matka powiada, że

nie może nastarczyć mi jedzenia.

A z Malpassem niełatwa sprawa,

bo silny jest jak byk.

- Ten nędznik doczeka się

jeszcze pchnięcia nożem. Synu,

matka od dawna powstrzymuje mnie

od rozprawy z Lundeenem i tym

jego totumfackim. Ale im dłużej

na to czekam, tym gorzej dla

nich.

- Zemsta jest czymś

naturalnym, ojcze, ale zastanów

się, co może z tego wyniknąć. W

zapalczywości mógłbyś zabić

któregoś z nich. Poszedłbyś

wtedy do więzienia. A co stałoby

się z matką?

- Do wszystkich diabłów! Na

taki argument nie mam

odpowiedzi. Sam wiem o tym od

dawna. Bójka z pewnością

zakończyłaby się rozlewem krwi.

A jednak mimo wszystko nie

wierzę, aby jakikolwiek sąd w

Nowym Meksyku skazał mnie za to.

- Nie łudź się, tato -

odpowiedział Clifton. - Przecież

wniosłeś sprawę przeciw

Lundeenowi w Las Vegas. I cóż z

background image

tego? Rozprawa sto razy miała

się odbyć, a zawsze Lundeen

postarał się o to, aby ją

odroczono.

- Jak zdechnie, nie postara

się już o nic. Ani on, ani

Malpass.

- A więc nadal myślisz o tym?

- Cóż chcesz? Wychowałem się

na Zachodzie.

- Wiem, nosisz się z tym

zamiarem od lat. A mógłbyś

rozpocząć życie na nowo. Masz

dopiero pięćdziesiąt lat! A ty

wałęsasz się po ogrodzie i

żyjesz tylko swoją nienawiścią.

Matka przez ciebie zamartwi się

na śmierć! Z utratą Cottonwoods

pogodziła się łatwo, ale chodzi

jej o ciebie. Czy chcesz

zestarzeć się w bezczynności?

Już nawet nie pomagasz mi

opiekować się matką!

Stary Forrest opuścił głowę na

piersi.

- Zdaje mi się, że masz rację

- odpowiedział z rezygnacją. -

Moje życie stało się teraz

piekłem. Sam rozumiem, że jeśli

nie przestanę o tym myśleć, to

chyba zwariuję.

- Jeśli nie przestaniesz, to

zgubisz również mnie.

- Co chcesz przez to

powiedzieć?

- Tato, toczę tu cięższą walkę

niż we Francji. Muszę zmagać się

z twoją nienawiścią, w której

cały się zatraciłeś, z moim

niedołężnym ciałem, z troską o

chleb. A przecież potrzebny mi

jest spokój, bo inaczej nie

odzyskam zdrowia. A ty

doprowadzisz mnie do tego, że

sam będę musiał rozprawić się z

Lundeenem i Malpassem.

- Co? Chciałbyś mnie ubiec? Ty

też chciałbyś ich zabić? -

krzyknął Forrest strasznym

głosem.

- Jeśli nie przekonam się, że

wyrzekłeś się raz na zawsze

swojej zemsty, to raczej

background image

pozabijam ich sam.

- Boże wielki! Ależ to byłaby

śmierć dla twojej matki! Gdy

byłeś na froncie, mało nie

umarła z niepokoju i rozpaczy, a

teraz, gdy już wróciłeś żywy...

Nie, nie powinieneś nawet myśleć

o tym.

- Naturalnie, że nie

powinienem - podchwycił Clifton.

- Czy ja to zrobię, czy ty, to

dla matki takie samo

nieszczęście.

- Dosyć, chłopcze! Poddaję

się! - powiedział Forrest

ochryple, kryjąc twarz w

dłoniach.

Brzęk ostróg i czyjeś kroki

zatrzymały na ustach Cliftona

słowa wdzięczności. Obejrzał się

i zobaczył piegowatego kowboja z

Cottonwoods.

- Dzień dobry - powiedział

życzliwie Con i podał mu list.

Była to kwadratowa biała

koperta zaadresowana na imię

Forresta. Clifton pierwszy raz

widział to pismo, ale po

delikatnym zapachu koperty

poznał natychmiast, kto ją

przysłał. Krew uderzyła mu do

głowy. Nie chciał otwierać listu

przy ojcu, ale widząc oczekującą

minę posłańca, musiał to zrobić.

W głowie mu szumiało. Starając

się ukryć zmieszanie, powiedział

obojętnym tonem:

- Dziękuję. Odpowiedzi nie

będzie. A co tam u was słychać?

- Kiepsko. Odkąd zabrali nam

konie, nie mamy roboty.

- Zabrali konie?

- Malpass kazał je odprowadzić

do Watrous.

- Rozumiem - odpowiedział

Clifton ze współczuciem. - Sam

szukam pracy.

- Teraz niełatwo o zajęcie. Do

widzenia panu.

- Cliff, co to za chłopiec? -

background image

zapytał stary Forrest z dziwnym

błyskiem w oczach.

- Zdaje mi się, że nazywa się

Con. Przychodził do mnie do

sklepu po papierosy.

- Ależ on pracuje u Malpassa!

- Nie! Ma nadzór nad końmi

panny z Cottonwoods.

- Małej Lundeen? Więc to list

od niej? - zapytał stary ze

wzburzeniem.

- Tak.

- Pokaż mi go! Chcę to

przeczytać!

- Nie śmiałbym prosić nikogo o

pokazanie prywatnego listu.

Zresztą to nic ważnego.

- Cliff, ty masz jakieś

konszachty z tą dziewczyną!

- Nieprawda.

- Kłamiesz! Widzę to po tobie!

Jesteś czerwony jak burak.

- Między nami nic nie ma. Nie

jestem jednak winien, że ona

mnie o coś prosi. Wierz mi, że

ta dziewczyna ma wielkie

kłopoty.

Na twarzy starego wystąpiły

czerwone plamy. Oczy rozgorzały

mu jak żużle.

- Jeśli po to wróciłeś do

domu, żeby robić słodkie oczy do

dziewczyny Lundeenów, to

wolałbym, żebyś nigdy nie

wrócił.

Odwrócił się i powlókł w głąb

lasu.

Clifton, targany gniewem i

rozpaczą, raz jeszcze przeczytał

list i to wystarczyło, aby

zapomnieć o ojcu i o całym

świecie. Domyślał się, jakie

miała kłopoty. Ale czego mogła

żądać od niego? Gdyby zaczęła z

nim mówić, ile musi wycierpieć

od ojca i Malpassa, to sam

zaproponowałby, że się z nią

ożeni. Nawet przekonanie, że

odegrałby zaledwie rolę pionka w

background image

grze przeciw temu człowiekowi

bez skrupułów, nie odbierało tej

myśli rozkosznego powabu.

Popołudnie spędził niby w

transie. Choć od czasu do czasu

rozsądek nakazywał mu

opamiętanie, dawał się porwać

romantycznej fali marzeń.

Zbudował sobie w myśli cały

dramat, w którym odgrywał główną

rolę. Wirginia Lundeen wypełniła

jego wyobraźnię! Co za

szaleństwo!

Wraz z zapadnięciem zmroku

udał się do swego pokoju z

pozornym zamiarem położenia się

spać. Obawiał się, że ojciec

będzie go śledził. Wolał więc

wymknąć się przez okno.

Wąska rama okienna i znaczna

wysokość utrudniały to, ale z

pomocą pnączy dzikiego wina

udało mu się.

Warkot motoru na gościńcu

ustał. Nie przyszło mu do głowy,

że Wirginia może przyjechać

inaczej niż konno. Na razie

zapomniał, że odebrano jej

konie. Jeszcze jeden brudny

kawał tego łajdaka! Clifton

bezszelestnie przesuwał się pod

drzewami. Do wyłomu w murze był

kawałek drogi.

Nie chciał być widziany przez

ojca, zarówno ze względu na

Wirginię, jak i siebie samego.

Przystanął więc i obejrzał się

za siebie. Było cicho i ciemno.

Dla pewności odczekał jeszcze

chwilę. Co za cudowna letnia

noc! W ciszy słychać było tylko

wzdychanie wiatru, brzęczenie

drobnych muszek i tremolujące

kumkanie żab.

Dotarł do muru. Pod drzewami

panował nieprzenikniony mrok,

ale w miejscach odsłoniętych

młody księżyc malował głąb

bladym srebrem. Gdy wreszcie

stanął na umówionym miejscu,

wzruszenie zaparło mu dech w

piersiach.

- Wirginio! - zawołał cicho,

starając się przebić oczyma

otaczający go mrok.

background image

- Cliff! Tak się bałam, że nie

przyjdziesz!

Jeszcze dwa kroki i był tuż

przy niej.

- Przepraszam za spóźnienie -

szepnął - ale lękałem się ojca.

Był ze mną, gdy twój posłaniec

przyniósł list. Musiałem wymknąć

się przez okno.

- Doprawdy? Jak to dobrze! -

uścisnęła jego dłoń. - Który

pokój zajmujesz?

- Ten mały, w którym dawniej

mieszkałaś ty.

- Jakie to dziwne -

powiedziała po chwili. - Ileż to

razy wykradałam się kiedyś z

tego pokoju.

- Mam nadzieję, że nie na

spotkania z chłopcami?

- Nie! Chciałam po prostu użyć

swobody, nabiegać się pod

drzewami.

- Wirginio, przejdźmy trochę

dalej. Tu mógłby nas przyłapać

ojciec.

- Albo mój! - zaśmiała się.

Clifton podprowadził ją pod

olbrzymie drzewo bawełniane

rosnące przy murze, pod którym

mogli wygodnie usiąść.

- Tutaj ojcowie nas nie

znajdą. Siadaj, Wirginio. Możesz

oprzeć się o mur.

Posłuchała tej rady, ale nie

puściła jego dłoni. Dłuższą

chwilę milczała. A on bynajmniej

nie pragnął przerywać tego

milczenia.

- Cliff, gdyby nie nienawiść

naszych ojców...

- To co?

- Nie ma w tobie odrobiny

romantyzmu! - zaśmiała się.

- Wiem o tym. Nie mogę sobie

pozwolić na ten luksus. Jeśli

jednak masz na myśli naszą

background image

dziwną przyjaźń, to

przypuszczam, że nie byłoby

między nami żadnych

nieporozumień, nie obawiałbym

się też, że za chwilę wyskoczy

zza drzewa ojciec i zacznie

okładać mnie kijem.

- Co? Ośmieliłby się?

- Mówisz tak, jakbyś nigdy nie

dostała klapsa!

- Bo nie dostałam!

Roześmiali się oboje. Oczy

Cliftona przyzwyczaiły się do

ciemności. Widział ją teraz

osrebrzoną blaskiem księżyca.

Zdjęła kapelusz i położyła go

obok siebie.

- Zdziwił cię mój list? -

zapytała.

- Tak. A na dodatek ojciec

patrzył na mnie, gdy go czytałem

i litery skakały mi przed

oczyma.

- Słuchaj, Cliff! Wiem, że to

Malpass podpalił twój sklep, a

przynajmiej kazał to zrobić.

- Skąd wiesz?

- Oskarżyłam go o to

niespodziewanie i prawie się

przyznał.

- Co ty mówisz! Masz silne

nerwy! I mnie przychodziło to do

głowy.

- Poniosłeś duże straty?

- Naturalnie! Straciłem

wszystko.

- Ja też jestem spłukana do

nitki. Zostało mi ledwie parę

dolarów.

- Boże wielki! Dlaczego?

Słyszałem, że wydałaś w mieście

cały worek pieniędzy.

- To prawda, a teraz żałuję,

że tych pieniędzy nie schowałam

do worka... Cliff, ojciec i

Malpass zabrali mi całą gotówkę.

Nawet konie kazali odprowadzić

do Watrous, a musisz wiedzieć,

że ta farma należy do Malpassa.

background image

Jestem pewna, że już nigdy ich

nie zobaczę.

- Bydlaki! - powiedział przez

zęby. - Przypuszczam, że i

ciebie Malpass chciałby zagarnąć

na zawsze.

- Naturalnie. Ojciec jest w

rozpaczy. Powiada, że jeśli nie

ustąpię, będzie musiał zabić

Malpassa. Ten nędznik potwornie

mnie obraził.

- Co ci zrobił? - zapytał

czując, że krew uderza mu do

głowy.

- Zaczął mi się oświadczać, a

gdy mu odmówiłam, pokazał

pazury. Powiedział, że może

wtrącić ojca do więzienia i

zrobi to... Nawymyślałam mu, a

wtedy schwycił mnie w objęcia.

Zachował się jak zwierzę.

- Na Boga! Wirginio, to

straszne! Powinno się go zabić

jak psa! Twój ojciec...

- Nie licz na niego. To

człowiek zgubiony. Nie ma w nim

krzty energii.

- Co teraz zrobisz?

- Nie wiem.

- A gdybym się z tobą ożenił?

- wyrwało się Cliftonowi mimo

woli. - Gdyby cię dotknął

jeszcze raz, oćwiczyłbym go

szpicrutą.

Po chwili przejmującego

milczenia Wirginia spytała

zmienionym głosem:

- Cliff, naprawdę zrobiłbyś

to?

- Ależ naturalnie! Zrobiłbym

to już dawniej, gdybym wiedział,

że jesteś w tak okropnym

położeniu. Świadomość, że w

każdej chwili możesz im

pokrzyżować plany, doda ci

otuchy. Przynajmniej będziesz

wiedziała, iż nie zmuszą cię do

tego wstrętnego małżeństwa. Może

coś się zmieni, a ty zyskasz na

czasie. Zresztą niebawem

odzyskasz wolność. Ja długo już

nie pożyję.

background image

- Nie mów tak - szepnęła

kładąc mu dłoń na ustach.

- Wirginio, wiem, że w mojej

argumentacji są słabe punkty,

ale proponuję ci to szczerze.

- Jesteś moim jedynym

przyjacielem. Dobrze, zgadzam

się.

- Weźmiemy ślub? - zapytał

niepewnie.

- Tak.

Starał się przełknąć ślinę,

ale gardło miał ściśnięte.

- Jak to urządzimy?

- Jutro pojadę do miasta -

zawołała radośnie - i wydostanę

od burmistrza pozwolenie. Potem

pójdę do nowego proboszcza.

Przekonam go z łatwością.

Spotkamy się tu o tej samej

porze. Może trochę wcześniej.

Zawiozę cię do miasta i tam się

pobierzemy. Potem odwiozę cię z

powrotem i nikomu nie piśniemy

nawet słówka!

Nazajutrz, późnym już

popołudniem, Wirginia podjechała

autem na umówione miejsce.

Clifton, mocno podekscytowany,

wślizgnął się na tylne siedzenie

i ruszyli w stronę Las Vegas.

Wirginia dotrzymała słowa. Ani

burmistrz, ani proboszcz nie

robili żadnych trudności, toteż

nie minęła nawet godzina, gdy

mknęli z powrotem w stronę

Cottonwoods.

- Cliff, dziękuję ci -

szepnęła w pewnym momencie.

Były to jedyne słowa, jakie

mogła wydobyć ze ściśniętej

wzruszeniem krtani.

X

background image

Było już grubo po północy, a

Clifton ciągle nie mógł zasnąć.

- "Co się ze mną dzieje?" -

pytał sam siebie. "Ulegam jakimś

złudzeniom. Przecież Wirginia

mnie nie kocha. Jeśli

zdecydowała się na to sekretne

małżeństwo, to tylko dlatego, że

nie widziała innego sposobu

wywikłania się z sieci

zastawionej na siebie przez

Malpassa".

Wreszcie zasnął, ale sen

bynajmniej nie pokrzepił go.

Obudził się znużony, obolały,

pełen poczucia winy wobec

Wirginii. Gnębiło go własne

kalectwo, nie dawała mu również

spokoju świadomość, że gdyby

jakimś trafem ich sekret wyszedł

na jaw i Wirginia - nie śmiał

nawet w myślach nazwać jej żoną

- była zmuszona szukać jego

opieki, nie byłby w stanie

zapewnić jej nawet dachu nad

głową. Przecież ojciec

wyrzuciłby ich z domu! Nie miał

też pracy, nie miał środków na

to, aby na nowo wyposażyć swój

sklep.

Znaleźć pracę, obojętnie jaką,

byle dawała chociaż kilka

dolarów tygodniowo! W tym

przekonaniu ruszył do miasta.

Gdy kolejny raz zobaczył

bezradnie rozłożone ręce jako

jedyną odpowiedź na swe pytanie

o zajęcie, do reszty stracił

nadzieję.

Już miał wracać, gdy

spostrzegł, że oto stoi przed

sklepem Hartwella. Chwilę wahał

się, ale świadomość, że taka

łatwa rezygnacja na pewno nie

spotkałaby się z aprobatą

Wirginii, spowodowała, iż wszedł

do środka. Subiekt wskazał mu

kantor, w którym urzędował

właściciel.

- Panie Hartwell - zaczął -

szukam pracy. Czy nie znalazłoby

się u pana jakieś zajęcie dla

byłego żołnierza?

- Kim pan jest?

- Nazywam się Forrest. ClifĂton

background image

Forrest.

- Ma pan jaką praktykę w

handlu? Bo żołnierza nie szukam.

- Tak - odparł zdecydowanie. -

Prowadziłem własny sklep, nim

jakiś łobuz podłożył w nim ogień

i straciłem wszystko.

- To pan jesteś tym pechowcem!

No, dobrze, potrzeba mi

zręcznego chłopaka. Jutro może

pan zacząć. Ale uprzedzam -

najdrobniejsza wpadka i

zwalniam.

- Dziękuję, panie Hartwell!

Będę się starał!

Pierwszy raz od kilku miesięcy

Clifton poczuł coś na kształt

dumy. Gdy szedł ulicą, niósł

głowę wysoko. To drobne

powodzenie dodało mu sił, wlało

nieco otuchy w jego strapione

serce. Wzgląd na Wirginię

zmuszał go do działania. Był

przekonany, że dzięki niej znów

staje się człowiekiem.

Pracował już kilka tygodni i z

wolna zaczął się oswajać z nową

dla siebie sytuacją. Zaczął

nawet wierzyć w odmianę losu.

Niestety, fatum doścignęło go

także tutaj.

Pewnego dnia drzwi sklepu

otworzyły się z hałasem i

ukazała się w nich butna postać.

Clifton zmartwiał, gdy rozpoznał

w przybyszu Malpassa. Nie miał

żadnych wątpliwości, że dojdzie

do awantury.

- Cóż to, Hartwell - zaczął od

progu, nie zwracając

najmniejszej uwagi na towary -

zmieniłeś sklep na przytułek dla

kombatantów?

- Se~nor Malpass - Clifton

uprzedził właściciela. - Czy

życzy pan sobie czegoś z naszych

magazynów? Może sombrero?

- Forrest! Gdybyś pan nie był

zniedołężniałym żołnierzem,

uderzyłbym cię w twarz -

powiedział głośno, aby wszyscy

go słyszeli.

- To by cię drogo kosztowało,

background image

se~nor Malpass - odparł Clifton,

starając się zachować zimną

krew.

- Hartwell, słyszy pan? -

roześmiał się Malpass. - Temu

Forrestowi wojna widocznie

uderzyła na mózg.

Hartwell zbliżył się wyraźnie

zakłopotany. Clifton opuścił swe

miejsce za ladą i zbliżył się do

Malpassa.

- Młodzieńcze, licz się ze

słowami - mitygował właściciel.

Clifton uświadomił sobie, że

musi dojść do bójki. Rozejrzał

się błyskawicznie. Stał przy

kontuarze, na którym leżały

rozrzucone różne części

kowbojskiego wyposażenia. Jego

oczy spoczęły na długim biczu

używanym przez ujeżdżaczy koni.

- Odszczekaj to sombrero,

bladolicy żebraku - rozkazał

Malpass.

Chrapał już z wściekłości, ale

jeszcze się powstrzymywał, chcąc

swoim pozornym spokojem pozyskać

przychylność obecnych.

- Zmuś mnie do tego,

meksykański przybłędo - odpalił

Clifton, czując wzbierający w

nim gniew. - Spaliłeś mój sklep,

moje jedyne źródło utrzymania.

Chciałeś doprowadzić do nędzy

mnie i moich rodziców. Prócz

tego Wirginia Lundeen...

- Milcz! - krzyknął Malpass. -

Kiedyś dostałeś już ode mnie

nauczkę. Dostaniesz jeszcze raz,

gdy ośmielisz się wymówić imię

mojej ukochanej.

Na Forresta spłynął jakiś

dziwny spokój. Czuł, że za

chwilę stanie się coś okropnego.

- Twojej ukochanej! - zaśmiał

się szyderczo. - Ty głupi,

zarozumiały ośle! Złoto uderzyło

ci do głowy. Wirginia Lundeen

pogardza tobą. Jakże ona może

być twoją ukochaną, skoro jest

moją żoną?

Malpass zbierał się do skoku,

gdy to słowo, bardziej

background image

oszałamiające niż uderzenie,

przygwoździło go do ziemi.

- Żoną? - wybełkotał.

- Tak, moją żoną.

- Oszalałeś! - syknął.

Clifton przerażony tym, do

czego doprowadził go gniew,

zrozumiał, że teraz swoje

oświadczenie musi poprzeć

dowodami. Zdając sobie sprawę,

że zdradza zaufanie Wirginii,

sięgnął do kieszeni, wyjął

świadectwo ślubu i podsunął je

Malpassowi pod nos.

- To fałsz! - jęknął

zbielałymi wargami.

- Kto to pisał? Nie poznajesz

pisma Wirginii?

Malpass nagle zrozumiał swoją

porażkę. Jego oczy niby czarne

płomienie przebiegły po

papierze, który Clifton

starannie złożył i schował do

kieszeni. Jego twarz skurczyła

się z wściekłości. Krzyknął

głośno imię Wirginii wraz z

jakimś ohydnym przezwiskiem i

ciął Forresta szpicrutą w twarz.

Clifton trzymał prawą rękę za

sobą, dzierżąc w niej bicz.

Śmignął nim teraz z całej siły.

Rozległ się trzask i bicz owinął

się wokół szyi Malpassa.

Meksykanin jęknął zdławionym

głosem. Clifton silnie szarpnął

i przewrócił go na kolana.

Malpass podniósł się

błyskawicznie i zaczął bić

Cliftona szpicrutą. Nagle

sięgnął do kieszeni i w jego

ręku błysnął rewolwer. Hartwell

krzyknął przerażony. Inni

świadkowie zajścia rozbiegli się

po sklepie. Clifton raz jeszcze

machnął batem. Twardy rzemień

zwinął się w powietrzu i ciął

Malpassa w policzek. Czerwona

pręga zarysowała mu się na

twarzy.

- Strzelaj, łajdaku! -

krzyknął Clifton, nie przestając

walić go biczem.

Meksykanin strzelił. Forrest

uskoczył w bok. Kula trafiła

background image

jakiegoś mężczyznę stojącego z

tyłu, który upadł wołając:

- Boże! Zabił mnie! Ratunku!

Zamiast mu pomóc, świadkowie

zajścia w panice myśleli o

własnym bezpieczeństwie.

Hartwell ukrył się za kontuarem.

Nikt jednak nie mógł wymknąć się

ze sklepu, gdyż Clifton zasłonił

sobą drzwi wiodące na ulicę. W

sklepie zawrzało.

Szybkie uderzenia bicza nie

pozwalały Malpassowi celować.

Zaczął strzelać bezładnie. Kule

rozbiły kilka szyb i utkwiły w

ścianach. Oczy wyszły mu na

wierzch, czaiło się w nich

morderstwo. Jeszcze jedno

śmignięcie rzemienia i oczy

Malpassa zalały się krwią.

Zaczął kląć po hiszpańsku i

strzelał dalej. Clifton poczuł

lekki wstrząs. Strzelił z bicza,

którego rzemień owinął się wokół

ręki Malpassa. Forrest szarpnął

silnie i powalił przeciwnika na

ziemię. Padając, wypuścił

rewolwer.

Clifton chwycił bat za

rękojeść i bił dopóty, dopóki

starczyło mu sił. Wreszcie

słaniając się na nogach wyszedł

ze sklepu.

Na ulicy tłum pierzchnął przed

nim w przerażeniu. Ktoś

podprowadził go do samochodu.

Zatoczył się, ciężko usiadł i

całym ciałem osunął się na

kierownicę.

Nie stracił jednak

przytomności. Uzmysłowił sobie,

że wokół niego gęstnieje tłum.

To go otrzeźwiło. Otarł krew

spływającą mu z czoła i ruszył

przed siebie. Gdy znalazł się

wreszcie na otwartej

przestrzeni, zatrzymał samochód,

żeby odetchnąć i zebrać myśli.

Był bliski zemdlenia. Na

rękach i twarzy miał pręgi od

uderzeń szpicruty. Koszula była

mokra. Sądził, że to pot, ale

okazało się, iż krwawi. "A więc

postrzelił mnie" - pomyślał.

Stopniowo zaczął sobie zdawać

sprawę z tego, co się stało. Ale

background image

co wywołało bójkę z Malpassem?

Tego nie mógł sobie przypomnieć.

Pomyślał o Wirginii. Pragnęła

utrzymać w tajemnicy ich

małżeństwo aż do chwili, gdy

będzie musiała się nim zasłonić.

Clifton przyrzekł jej, że pod

żadnym pozorem nie zdradzi

sekretu. Nie dotrzymał słowa.

Nie przewidywał jednak tej

ohydnej prowokacji, nie zdawał

sobie sprawy, że jest o Wirginię

zazdrosny. Teraz prawie żałował,

że kula Malpassa nie trafiła go

prosto w serce.

Co będzie dalej? Oskarżył

Malpassa o podpalenie sklepu,

chełpił się przed nim, że jest

mężem Wirginii, nie potrafił

znieść obelgi rzuconej na jej

imię i pobił Malpassa do utraty

przytomności. Gdyby zamiast

bicza miał rewolwer, ten nędznik

już by nie żył.

Hartwell i inni świadkowie

tego zajścia słyszeli, że

Wirginia jest jego żoną,

widzieli nawet świadectwo ślubu.

Nim minie dzień, wieść o tym

rozpełznie się po całym mieście.

Jeśli Malpass zabił człowieka

strzelając na oślep, to wyniknie

z tego proces. Oto do jakich

rezultatów doprowadziła go

namiętność.

Clifton otrząsnął się,

uruchomił samochód i wyjechał na

drogę, kierując się ku domowi.

Wydawało mu się, że kilkumilowa

odległość do San Luis przeciąga

się w nieskończoność, że nie

dojedzie tam nigdy.

Przed samym miasteczkiem

zatrzymał się koło domku starego

Indianina, który był znany w

okolicy ze swych umiejętności

leczniczych.

Rana okazała się

powierzchowna. Gdy mu ją

obłożono jakąś maścią i

obandażowano, prędko o niej

zapomniał. Pręgi na twarzy

pozostały widoczne, ale gdy je

obmył z krwi, nabrały prawie

normalnego wyglądu.

Teraz jedynym jego marzeniem

było dostać się niepostrzeżenie

background image

do domu, co mu się szczęśliwie

udało. Gdy przyszła matka, leżał

w mrocznej bawialni i udawał

śpiącego.

Przed zachodem słońca zjawił

się ojciec, który widocznie

dowiedział się, że syn wrócił

wcześniej i czuje się niezbyt

dobrze.

- Jak się masz, chłopcze? Co

ci dolega? - zapytał ze zwykłą

sobie szorstkością.

- Dlaczego o to pytasz?

- Bo jesteś blady, masz

czerwone pręgi na twarzy i zdaje

się, że czuję zapach krwi.

Stary był zatroskany i

podejrzliwy, ale chłodny. Trudno

było go oszukać, tym bardziej że

plotka o bójce z Malpassem na

pewno rozejdzie się w lot po

okolicy. Clifton nie miał

wyboru. Musiał powiedzieć ojcu o

całym zajściu.

- Chciałbym utrzymać to w

tajemnicy przed matką -

zastrzegł się.

- Naturalnie.

- Przede wszystkim straciłem

posadę.

Stary Forrest potrząsnął

kudłatą głową.

- Hartwell na pewno odprawi

mnie.

- Za co?

- Za to, że nazywam się

Forrest. Malpass przyszedł dziś

do sklepu. Zobaczył mnie i

zrobił awanturę. Zastąpił mi

drogę przy kontuarze z uprzężą.

Uderzył mnie. Wtedy chwyciłem

bykowiec i sprałem go. Wyciągnął

rewolwer, strzelił. Trafił

któregoś z klientów. Nie wiem,

czy żyje. Mnie zresztą też

trafił.

- Ile razy?

- Raz. W ramię. To bagatela,

ale wolałbym, żeby matka nie

dowiedziała się o tym.

background image

Clay Forrest zaklął

siarczyście.

- Czy ten Malpass nie

przyszedł tam czasem specjalnie

ze względu na ciebie?

- Na to wygląda.

- Dlaczego? Przecież on nie

jest Lundeen i nie miał ze mną

żadnego zatargu. Cóż on ma

przeciw tobie?

Tego pytania Clifton obawiał

się najbardziej.

- To mi się wydaje dziwne -

ciągnął dalej stary. - Mam

nadzieję, że go nie zabiłeś?

- Nie, ale dałem mu spróbować

tego, czym sam karmię się od

lat.

- Gdyby Malpass zabił tego

faceta, to wzmocniłaby się nasza

sytuacja. W każdym razie widzę,

że sprawa z Lundeenem zaczyna

być gorąca. Pójdziemy do sądu.

- Opamiętaj się, tato! Nie

mamy pieniędzy!

- Nie potrzebuję ich. Do

Albuquerque przyjechał nowy

adwokat. Jest młody i

energiczny. Osiedlił się tu dla

zdrowia. Miałem z nim dwie

rozmowy. Opowiedziałem mu

wszystko i on uważa, że

powinienem odzyskać Cottonwoods.

- Czy masz wystarczające

dowody? - zapytał Clifton.

- W tym sęk, że nie, ale

ostatni kawał Malpassa pomoże

mi.

- Nie możesz tego zrobić.

Byłeś Lundeenowi winien

pieniądze i za to musiałeś oddać

mu posiadłość. Później okazało

się, że jest tam złoto. Zrozum

to wreszcie!

Stary z uporem potrząsał

głową.

- Domyślam się powodów, dla

których tak mówisz.

background image

- Przestań, ojcze.

- Tak samo powiedziałaby ta

smarkula. Obawiam się, że macie

wspólne powody... Nie, raczej

wolałbym umrzeć!

Przez otwarte okno dał się

słyszeć warkot samochodu. Jakieś

auto zatrzymało się przed domem.

Clifton zdrętwiał, czując w

powietrzu katastrofę. Ojciec

zaczął niespokojnie przechadzać

się po pokoju.

Nagle drzwi otworzyły się z

impetem i ukazał się w nich Jed

Lundeen. Zamknął za sobą drzwi i

stanął na środku pokoju.

Clifton usiadł. Zrozumiał, co

oznaczają te odwiedziny.

- Forrest! - krzyknął. -

Przyszedłem się z tobą policzyć!

- Od dawna na to czekam!

- Nie przyszedłem, żeby się

bić, bo mam dla ciebie coś, co

cię ugodzi dotkliwiej niż kula.

- Czy Malpass umarł?

- Nie, choć jest tego bliski.

Twój zwariowany synalek zlał go

bykowcem.

- Dobrze zrobił. Żałuję, że

nie wlepił mu więcej, bo to

Malpass zaczął, a na dodatek tak

się zagalopował, że chwycił

rewolwer i postrzelił Cliftona.

Wiadomość ta zdziwiła

Lundeena.

- Czy ten drugi człowiek do

którego strzelał, żyje jeszcze?

- stary nie ustępował.

- To strzelał jeszcze do

kogoś? - Lundeen nie potrafił

ukryć zdziwienia.

- Przypadkowo - wtrącił się

Clifton. - Celował do mnie.

- Miał szczęście ten

mieszaniec, że Clifton chwycił

bicz, a nie rewolwer - odezwał

się pogardliwie stary.

- Malpass stracił głowę i to

background image

go tłumaczy. Strzelał w

uniesieniu!

- Lundeen! Tylko po to

przyszedłeś?

- Przyszedłem po to, byście

zdali mi rachunek, ty i twój

synalek!

- Zostaw mojego syna w

spokoju! Cóż on takiego zrobił?

- Co zrobił? Ożenił się z moją

córką!

Forrest zrobił się popielaty.

- Oszalałeś? Mój syn nie dałby

swego nazwiska żadnej Lundeen!

- A jednak zrobił to! Chociaż

Wirginia bierze winę na siebie,

hańba pozostaje hańbą. Moja

rodzona córka jest teraz panią

Forrest!

- To podłe kłamstwo! Jakaś

nowa intryga! - krzyknął stary.

- Gdyby tak było, hańba spadłaby

również na mnie. Ale to

kłamstwo!

- Spytaj go sam!

Forrest zwrócił nabrzmiałą

bólem twarz ku synowi.

- Czy słyszysz? Dlaczego nie

zaprzeczasz?

- To prawda, ojcze -

odpowiedział nieswoim głosem.

Nagła śmierć nie zdołałaby w

bardziej upiorny sposób zmienić

twarzy i postawy starego

Forresta. Co za cios dla jego

dumy! Padł na fotel, nagle

postarzały, upokorzony, złamany.

Clifton odwrócił wzrok. Nie miał

siły patrzeć na niego.

- Forrest, w tej właśnie

sprawie przyszedłem - powiedział

Lundeen. - Stało się. Wirginia

jest pełnoletnia i nie chce

słyszeć o rozwodzie. Nie ukrywa,

że to ona namówiła Cliftona do

tego kroku. Chciała uwolnić się

od Malpassa. Ona wie, że twój

syn długo nie pociągnie, ale żył

dostatecznie długo, by oddać

jej tę przysługę. W gruncie

background image

rzeczy ona sobie z niego drwi!

Dba o niego tyle, co o

zeszłoroczny śnieg!

- Rozumiem - odpowiedział

Forrest ochryple. - Rozumiem,

ale nie wierzę ci. Czy to

prawda, Clifton?

- Co?

- Że ta dziewczyna drwi sobie

z ciebie!

- Nie, to nieprawda. Jest na

to zbyt szlachetna.

Przypuszczam, że mnie kocha.

- Przypuszczasz? - zaśmiał się

szyderczo Lundeen siny z gniewu.

- Ja to wiem na pewno! Sam z

niej wydarłem to wyznanie. Gdyby

mi powiedziała, że cię kocha,

udusiłbym ją własnymi rękami!

Clifton oparł się ciężko o

ścianę. Te brutalne słowa, które

niby to głaz spadły na jego

serce, wywarły odwrotne wrażenie

na jego ojcu. Stary wyprostował

się.

- Synu, powiedz temu tam, że

sam nie dbasz o jego córkę!

Pomogłeś jej w potrzebie i tyle!

Clifton zauważył, że drzwi

uchyliły się i ukazała się w

nich przerażona twarz matki. To

dodało mu sił. Nie może dopuścić

do rozlewu krwi. Jeśli ci dwaj

zaślepieni nienawiścią pozostaną

jeszcze chwilę razem, to

nieszczęścia nie da się uniknąć.

Dla spokoju matki gotów był

popełnić nawet

krzywoprzysięstwo.

- Mój ojciec ma rację -

zwrócił się do Lundeena. -

Zrobiłem to jedynie powodowany

litością.

- To dobrze się składa dla obu

stron - mruknął nadrabiając

miną. - Słuchaj, Forrest. Dałem

mojej córce do wyboru: albo

rozwiedzie się, albo wypędzę ją

z domu.

- No i co? - zapytał stary.

- Oświadczyła, że woli opuścić

dom.

background image

- A widzisz! - zatriumfował. -

Ja ze swej strony nie daję

żadnego wyboru.

- Nie dziwię ci się! Liczysz

na to, że uda ci się wyciągnąć

jakieś pieniądze. Ale

przeliczyłeś się - ona nie ma

nic!

- Lundeen, to tylko wy

myślicie ciągle o pieniądzach.

Mój syn dlatego nie ma wyboru,

że po prostu wypędzam go z domu!

Obaj ojcowie sini z

nienawiści spojrzeli na

Cliftona.

- Młodzieńcze! Nie jesteś już

moim synem. Precz stąd! - huknął

Forrest.

- Ojcze!

Na kilka chwil w pokoju

zaległa grobowa cisza.

- Piękni z was ojcowie -

przerwał ją Clifton. - Gdybyście

mieli Boga w sercu,

postąpilibyście jak normalni

ludzie. Ale wy potraficie tylko

skakać sobie do oczu. Narzucacie

własną nienawiść nam, którzy

mamy nieszczęście być waszymi

dziećmi. Lundeen, nie dziwię

się, że Wirginia musiała szukać

pomocy u inwalidy, a teraz już

człowieka bezdomnego. Pan nie

może być ojcem. Nie jesteś

lepszy od tego parszywego psa,

za którego chciałeś ją wydać.

Oczywiście dla pieniędzy!

Przeniósł wzrok na szarą twarz

ojca.

- Pójdę stąd i nie wrócę tu

nigdy. Widzę, że na starość

straciłeś rozum. Stałeś się zły

i niesprawiedliwy. Jesteś

chodzącą nienawiścią. Nie ja,

ale ty pohańbiłeś nasze

nazwisko!

Ruszył w kierunku drzwi, lecz

nim je otworzył, raz jeszcze

zwrócił się do obydwu:

- Skłamałem. Kocham Wirginię.

I będzie moją zemstą, jeśli ona

kiedykolwiek pokocha mnie. Nie

background image

umrę tak prędko, będę żył. A

teraz, tchórze, możecie

pozagryzać się na śmierć!

XI

Zawarte w tajemnicy małżeństwo

dodało Wirginii sił, uwolniło ją

od groźby niechcianego związku.

Odzyskała wreszcie spokój,

jakiego nie zaznała od chwili

powrotu do domu. Wszelkimi

sposobami unikała Malpassa, co

przychodziło jej stosunkowo

łatwo.

Nawet przejażdżki konne

odbywała w towarzystwie swoich

stajennych. Sporadycznie tylko

pojawiała się w salonie lub na

ganku, zaś drzwi do swego pokoju

zamykała na klucz.

W ten sposób pozbawiła

Malpassa możliwości zbliżenia

się do niej. Wiedział, że robiła

to umyślnie i pienił się ze

złości. Czasem nawet w obecności

ojca wszczynał z nią rozmowę,

ale Wirginia pod pierwszym

lepszym pozorem wymykała się z

pokoju, co doprowadzało go do

pasji. Stary Lundeen uśmiechał

się na to pod wąsem, gdyż z

biegiem czasu zaczął coraz

bardziej zrażać się do swego

wspólnika. Mistyfikacja Wirginii

była tak zręczna, że nie mieli

się do czego przyczepić.

Była bardzo czujna. Od czasu

do czasu chwytała bowiem w

oczach Malpassa niebezpieczne

błyski. Wiedziała, że ten

człowiek nie cofnie się przed

niczym.

Tak minęło kilka tygodni. Pani

Lundeen nadal niedomagała i

postanowiono, że na zimę

wyjedzie w swoje rodzinne

strony. Wirginia popierała ten

projekt, choć wiedziała, że z

tego powodu będzie musiała

przedłużyć swoją nieobecność w

CottonĂwoods.

Pewnego razu wybrała się,

background image

oczywiście w towarzystwie

stajennych, do starej kopalni,

która odgrywała kluczową rolę w

sporze pomiędzy jej ojcem,

Malpassem a Forrestem. Dawniej

jeździła tam częściej, gdyż

kopalnia leżała w nader

malowniczej okolicy i była

opromieniona hiszpańską legendą.

Con bywał już tam, ale Jake nie

widział jej nigdy.

Tym razem wybrała się jednak

nie dla uroków tego miejsca.

Przypadkiem dowiedziała się, że

pochodzący z Missouri Jake zna

się na wydobyciu i postanowiła

zasięgnąć jego rady. Malpass

bowiem kazał przerwać tam pracę

twierdząc, że złoża są na

wyczerpaniu. Podobnie jak inne,

tak i ta decyzja Meksykanina

obudziła w niej nieufność.

Ranek był cudowny, jaki zdarza

się tylko wczesną jesienią w

Nowym Meksyku. Na stokach wzgórz

czerwieniły się liście

winogradu, zarośla i krzaki nad

skalistymi wąwozami tu i ówdzie

zabarwiły się rdzawymi i

złocistymi kolorami. Na

wyblakłym tle pożółkłych traw

ostro rysowały się pinie i

cedry. Nad tym wszystkim górował

czarny masyw granitowych

szczytów.

Gdy stanęli na miejscu,

Wirginia z przykrością

zauważyła, że ten malowniczy

zakątek stracił wiele ze swego

uroku. Prześliczne gaje zostały

wycięte, bieg wijącego się górą

strumyka zatamowano kamieniami i

grzmiącą kaskadą spadał teraz w

dół. Zniknęły wierzby okalające

małe jeziorko, z którego ojcowie

zakonni czerpali wodę.

Ziemię zalegały pogięte szyny

i stare żelastwo. Kupy gliny

ociekały rdzawą wodą. Rozsypane

nieporządnie budki i szałasy

kryte pociemniałą blachą stały

samotne i opuszczone. Stosy

poplamionych smołą rur i kamieni

leżały bezładnie dokoła.

Wszystko to wymownie świadczyło

o tym, że przeszła tędy

niszczycielska stopa człowieka.

- Gdyby zobaczyli to

braciszkowie, to chyba

background image

przewróciliby się w grobach -

uśmiechnął się żałośnie Jake.

- Masz rację - westchnęła

Wirginia. - A teraz, Jake, niech

ci się zdaje, że jesteś

ekspertem górniczym a ja

potencjalnym nabywcą.

- Przypomina to raczej jakieś

śmietnisko pod Nowym Jorkiem a

nie kopalnię - zauważył Con.

- Niech panienka usiądzie w

cieniu i poczeka na nas -

poradził Jake.

- Nie troszczcie się o mnie -

odpowiedziała zsiadając z konia.

- Con, daj mi latarkę -

poprosił Jake - bo w tunelu

będzie ciemno.

- W porządku.

Wirginia została sama. Z

obrzydzeniem rozejrzała się po

tym rumowisku pogiętego

żelastwa, drutu i połamanych

desek. Trudno było uwierzyć, że

wydobywano tu złoto. Usiadła pod

jedynym ocalałym drzewem, żeby

odpocząć. Stąd dolina nie była

widoczna, rozciągał się za to

widok na majestatyczne góry.

Z zadumy wyrwał ją widok

wracających kowbojów. Byli

zgrzani, ubrania mieli

pobrudzone kredą i czerwonym

błotem. Skierowali się w jej

stronę.

- Panienko! - zaśmiał się Jake

siadając obok niej i zdejmując z

głowy sombrero. - Ci Irlandczycy

- wskazał na Cona - boją się

ciemności jeszcze bardziej niż

Murzyni.

- Żaden Murzyn nie wlazłby

nigdy tam, gdzie ja byłem -

bronił się Con.

- Czy pan Lundeen wynajmował

kiedyś białych do roboty w tej

kopalni? - spytał rzeczowo Jake.

- Ojciec nigdy sam nie

najmował ludzi. Robił to zawsze

Malpass. Pamiętam, że z tego

powodu ojciec robił mu nawet

wymówki, gdyż Malpass dawał

background image

robotę wyłącznie Meksykanom.

- Między nami mówiąc, nie

wierzę, aby kiedykolwiek

prowadzono tu jakieś prace -

powiedział Con.

- Jak to? - zawołała Wirginia.

- Czyż nie wygląda tu tak, jakby

praca po prostu kipiała? Czyż

nie widzicie tu szyn, rur i

całego tego bałaganu?

- Oczywiście, to wygląda wcale

imponująco. Przywiezienie tego

wszystkiego kosztowało zapewne

sporo pracy, ale ja mam na myśli

robotę tam, na dole. Całe to

zwożenie, kopanie i budowanie

było tylko mistyfikacją.

- Ależ z tej kopalni

wyciągnęli wiele tysięcy

dolarów! - zdumiała się

Wirginia.

- Jeśli wyciągnęli, to musieli

je tam przedtem włożyć -

oświadczył bez ogródek Jake.

- To nie do wiary!

- Tak... Jestem jednak o tym

przekonany - rzekł Jake. -

Panienko, widziałem w życiu

wiele kopalni. Byłem w Silver

City, w Kolorado i wiem, jak się

prowadzi pracę w kopalni. Mogę

założyć się o każde pieniądze,

że z tej dziury nie wydobyto

nawet uncji złota!

- Jake, na czym opierasz to

twierdzenie?

- Na tym, że nie mogłem tam

znaleźć najmniejszego śladu

złota. Ale proszę spojrzeć.

Otworzył dłoń, w której

trzymał kulkę papieru. Gdy ją

ostrożnie rozwinął i wygładził,

oczom Wirginii ukazało się kilka

drobnych ziaren rodzimego złota.

- Złoto? Skąd się wzięło? -

zapytała zdumiona.

- W tym właśnie sęk, że wzięło

się tam nie z wnętrza ziemi,

tylko z jej powierzchni.

- Jake, co to ma znaczyć? Nic

nie rozumiem.

background image

- Wewnątrz kopalni są

wgłębienia powstałe na skutek

używania dynamitu. Wlazłem do

jednej z tych dziur i napełniłem

puszkę ziemią. Na powierzchni

wydmuchałem tę ziemię i

znalazłem to właśnie złoto.

- Ale czego to dowodzi? -

zapytała Wirginia.

- Niczego. A właściwie

niczego, na co mógłbym mieć w

tej chwili dowody. Myślę jednak,

że są to luźne okruchy złota i

nie zostały tam złożone przez

naturę, tylko zrobiła to ręka

człowieka.

- Więc przypuszczasz, że to

złoto pochodzi z jakiejś innej

kopalni?

- Tak. Zostało tu po prostu

podrzucone. Potem założono minę

i wybuch rozdmuchał je szeroko.

To stary kawał, ale nie

słyszałem, aby stosowano go

również w tych stronach.

- Stary kawał? Żeby obudzić

chciwość? Nadać pozór wartości

dziurze bez znaczenia?

- Trafiła panienka w samo

sedno. Ale mogę się mylić. Nie

chce mi się jednak wierzyć, że

złoto jest darem natury. To

złoto. Coś mi tu śmierdzi.

- Powiedz, Jake, czy ktoś

biegły w sprawach górniczych

mógłby stwierdzić z całą

pewnością, skąd wzięło się złoto

w tej kopalni?

- Naturalnie!

- Chłopcy, to bardzo ważna

sprawa. Dla mnie ważna. Musicie

mi obiecać, że nikomu nie

wspomnicie o tym ani słówkiem.

- Ma się rozumieć, panienko! -

zawołali jednocześnie, a

Wirginia była pewna, że może im

zaufać.

Drżącymi palcami zawiązała

starannie okruchy złota w róg

chusteczki i schowała myśląc o

tym, jak dziwnie czasem

przypadek rządzi ludzkimi

background image

sprawami. Dziękowała Bogu, że z

taką nieufnością odnosiła się do

poczynań Malpassa.

Wracając konno do domu,

Wirginia zwykle przejeżdżała

przez podwórze, zatrzymywała się

przed gankiem i stamtąd kazała

któremuś z chłopców odprowadzić

konia do stajni.

Dziś zastała przed domem

dziwny nieporządek i

zamieszanie. Pełno było obcych

ludzi i samochodów. Zatrzymała

konia przed gankiem i rzuciła

Conowi cugle. Z auta stojącego

przed samym domem ojciec wraz z

Hartwellem wynosił kogoś na

rękach.

- Co się stało? - zawołała w

ich stronę.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Wszyscy ze wzburzeniem o czymś

sobie opowiadali, a Meksykanie

głośno wzywali swoich świętych.

Nagle zobaczyła buty Malpassa i

jego białe bryczesy.

- Czy on żyje? - zawołała.

- Wejdź do domu - krzyknął

ojciec.

Wirginia nie miała zamiaru

posłuchać.

- Lundeen, rozpędź tych gapiów

- jęknął Malpass i zaczął kląć

po hiszpańsku.

Lundeen huknął na cisnącą się

służbę i przybyszów.

- Do stu piorunów, wynoście

się stąd!

Malpass nie mógł o własnych

siłach stać na nogach i ciężko

wsparł się na podtrzymujących go

mężczyznach. Kurtkę i koszulę

podarte miał na strzępy. Na

oliwkowej szyi widniała czerwona

pręga.

Roztrzęsiona Wirginia weszła

za nimi do obszernej sieni,

stamtąd do bawialni, gdzie

usadzono go w głębokim fotelu.

Kazał podać sobie wódki. Lundeen

ruszył do gabinetu, Hartwell

starał się nadać siedzącemu

background image

wygodną pozycję. Wirginia stała

jak wmurowana.

- Co się stało?

- Panno Lundeen, jakże

strasznie się pobili! -

powiedział Hartwell.

O nic więcej nie musiała

pytać. Serce powiedziało jej to,

czego obawiała się usłyszeć.

- Wyjdź stąd - rozkazał

Lundeen niosąc pełną wódki

szklankę.

- Nie, niech zostanie - syknął

Malpass. - Niech posłucha, co

jej powiem.

Przełknąwszy wódkę, odchylił

głowę do tyłu i przymknął oczy.

Wirginia wytężyła wszystkie

siły, aby spojrzeć na niego.

Wyglądał jak obite zwierzę.

- Hartwell, kto go tak

urządził?

- Cliff Forrest. Stłukł go

bykowcem do utraty przytomności.

Gdyby mu starczyło sił, zabiłby

go.

- Za co, na litość boską!

Malpass poruszył się jak

ukłuty niewidzialnym ostrzem.

Otworzył oczy. Błysnęły złowrogo

spod napuchniętych powiek.

- Hartwell, zostaw nas samych

- rozkazał. - I ani pary z gęby,

jeśli ci życie miłe.

- Dobrze, proszę pana, ale

gdyby Mason umarł, pociągną mnie

za język w sądzie - odparł

nerwowo zacierając dłonie. -

Zresztą byli tam i inni

świadkowie.

Mruknął jeszcze coś pod nosem

i wyszedł pospiesznie.

- Auguście, czy nie lepiej

byłoby posłać po doktora? -

spytał zaniepokojony Lundeen.

- Nie trzeba. Jestem tylko

zbity i obolały.

- Forrest zginie w więzieniu -

background image

warknął Lundeen.

- Wyrwę mu z piersi to

parszywe serce - zaskowyczał

Malpass.

Wyciągnął poszarpane ramię i

wskazując okrwawionym palcem na

Wirginię syknął:

- Ty bezczelna dziewko!

NIe tyle obelżywe słowo, co

ukryte w nim znaczenie

wstrząsnęło Wirginią.

- Nie pozwalaj sobie! -

krzyknął Lundeen. - Nie dziwię

się, że jesteś wściekły, ale to

jeszcze nie powód, żeby...

- Zabij ją! - wrzasnął

Meksykanin.

- Oszalałeś? Przecie to moja

własna krew!

- Jeśli jej nie zabijesz, to

przynajmniej wypędzisz ją z

domu. Albo sam wywlokę ją za

włosy!

Wirginia ocknęła się z

osłupienia.

- Panie Malpass, mam wzgląd na

pański obecny stan, ale nawet

gdyby był pan przy zdrowych

zmysłach, pańskie słowa nie

uczyniłyby na mnie najmniejszego

wrażenia.

- Będę cię ciągnął po błocie -

syczał w zapamiętaniu.

- Cicho bądź, Wirginio -

wtrącił się Lundeen. - A ty,

Malpass, nie pleć bzdur.

- Wyszłaś za Cliftona

Forresta. Na własne oczy

widziałem świadectwo ślubu.

Podsunął mi je pod nos!

- Tak, jestem żoną Cliftona -

przyznała z dumą.

- Ty diablico! - jęknął

Malpass.

Lundeen spokojnie podniósł do

góry dłoń. W jego twarzy nie

było ani kropli krwi.

background image

- Malpass, czy biłeś się z

Forrestem o to właśnie?

- Poszedłem do Hartwella, żeby

zrobić pewne zamówienie.

Wspomniałem o moim przyszłym

małżeństwie z twoją córką. Wtedy

Forrest odezwał się do mnie w

taki sposób, na jaki nie

odważyłby się żaden mężczyzna.

Gdyby nie był inwalidą wojennym,

zastrzeliłbym go. Starałem się

nie zwracać na niego uwagi,

dopóki nie podsunął mi pod nos

aktu ślubu i nie zaczął tym się

chełpić. Powiedział, że ona

nigdy nie poślubiłaby mieszańca.

Tobie to zawdzięczam, Lundeen,

ty stary zdziecinniały idioto!

Chwalił się, że dzięki temu

małżeństwu odzyska Cottonwoods.

Lundeen ręką zrobił

zaprzeczający gest, bardziej

wymowny od jakichkolwiek słów.

- Uderzyłem go szpicrutą.

Wtedy porwał z kontuaru bykowiec

i zaczął mnie nim okładać.

Wyczerpany mówieniem opadł

bezwładnie na fotel. Lundeen

wolnym krokiem podszedł do

Wirginii i brutalnie chwycił ją

za ramiona.

- Zrujnowałaś mnie!

- Nie, ojcze, pohamuj się. Nie

pozwól, żeby ten wąż wodził cię

za nos.

- To ty jesteś żmiją! Zabiję

cię!

Trząsł się cały z bezsilnej

wściekłości. Wirginia patrząc na

niego sądziła, że lada moment

wypełni swą groźbę.

- Ona już nie jest Lundeen -

mruczał do siebie.

- Ojcze, pomyśl o matce!

- Dlaczego poślubiłaś tego

przybłędę? - warknął.

- Żeby się bronić przed nim -

wskazała ręką Malpassa. -

Chcieliście mnie do tego zmusić,

a ja wolałabym raczej umrzeć,

niż zostać jego żoną.

background image

Lundeen pozwolił jej wstać i

dysząc ciężko, spoglądał na nią

spode łba. Widocznie jednak

mordercze myśli opuściły go.

- Teraz wybieraj - powiedział

wreszcie ponuro. - Albo

rozwiedziesz się z nim, albo

opuścisz dom.

- Tak czy inaczej opuszczę

dom, który nie jest moim domem -

odparła stanowczo. - To przez

ciebie, bo nie potrafisz być

ojcem! Jesteś brutalem i

tchórzem, igraszką w ręku tego

złodzieja i gwałciciela kobiet.

Cieszę się, że mogłam zobaczyć

jego obitą gębę. I dumna jestem,

że dokonał tego Clifton!

- Ani słowa więcej! Precz

stąd! - ryknął Lundeen siny z

gniewu.

- Czy mogę spakować swoje

rzeczy i pożegnać się z matką?

- Zabieraj swoje łachy i won z

tego domu! Nie masz już nic

wspólnego z Lundeenami.

Wirginia wybiegła z pokoju.

XII

Największym ciosem dla

Wirginii był fakt, że Clifton

zawiódł jej zaufanie. Co prawda

Malpass był kłamcą, ale tylko od

Cliftona mógł dowiedzieć się o

ich ślubie. To wystarczyło, żeby

go potępić. Wszystko inne w

opowiadaniu Malpassa nie miało

dla niej znaczenia. Czuła się

głęboko urażona i wstrząśnięta.

Nie obawiając się już

Malpassa, przede wszystkim

pospieszyła do stajni. Con i

Jake wybiegli jej na spotkanie.

- Chłopcy - powiedziała bez

żadnych wstępów. - Musicie

natychmiast zabrać wszystkie

moje konie. Czy wiecie, gdzie

background image

moglibyście wraz z nimi

przezimować?

- Jeff Sneed ma spore ranczo

na południu. Tam możemy

przepędzić stado.

- Doskonale. Macie tu trochę

pieniędzy. Na razie nie mogę dać

więcej, ale bądźcie spokojni,

nie skrzywdzę was.

- To raczej niech panienka

będzie o nas spokojna - odparł

Jake z życzliwym uśmiechem.

- Dziękuję. Przygotujcie się

do drogi i ruszajcie możliwie

szybko. Starajcie się nie

wzbudzać w nikim podejrzeń, ale

też nie pozwólcie się zatrzymać.

Te konie należą tylko do mnie.

- Nie sądzę, aby ktoś ośmielił

się wchodzić nam w drogę -

powiedział chełpliwie Con.

- Do widzenia. Jestem bardzo

rada, że mogę na was polegać.

Wróciła do domu.

Plan działania miała gotowy.

Spakuje wszystko, co jest jej

własnością, pojedzie z walizkami

do Las Vegas i stamtąd przyśle

auto po resztę rzeczy. Następnie

zadepeszuje doŃ Ethel i jeszcze

dziś wieczorem wyruszy do

Denver.

Zabrała się do pakowania i

wkrótce złapała się na tym, że

przerywa robotę i w zamyśleniu

patrzy na ścianę. Instynkt kazał

jej uciekać do Cliftona, ale on

przecież zdradził! Na razie musi

o nim zapomnieć. Biedny

chłopiec! Wojna zniszczyła go.

Nic dziwnego, że mógł się

zapomnieć. Co prawda nie

wierzyła w to, że się chełpił

małżeństwem, zdradził jednak ich

wspólny sekret.

"Dość tego" - skarciła samą

siebie. "Najpierw trzeba opuścić

ten nienawistny i znienawidzony

dom, a później będzie dość czasu

na rozmyślanie o Cliftonie".

Po godzinie była już w drodze

do Las Vegas. Pierwsze kroki po

przyjeździe do miasta skierowała

background image

na pocztę, by zadepeszować do

ŃEthel. Później udała się do

hotelu, gdzie zostawiła swoje

bagaże i zamówiła bilet na nocny

pociąg.

Czuła się znużona i wyczerpana

zarówno przeżyciami jak i

fizycznym wysiłkiem. Nie dawała

jednak tego po sobie poznać.

Pozornie tryskała energią i

humorem. Zjadła obiad i

stwierdziła, że do odjazdu

pociągu pozostało jeszcze sporo

czasu. Ponieważ nie miała ochoty

na jakieś przypadkowe spotkania

ze znajomymi, zaszyła się w

mrocznym zakątku hotelowej

kawiarni.

Dopiero w pociągu poczuła się

w pełni bezpieczna i wyzwolona

od trapiących ją kłopotów. Od

razu zajęła swój przedział,

zaciągnęła firanki i tak

oddzielona od rzeczywistości,

raz jeszcze wróciła myślami do

wydarzeń ostatniego dnia.

Im dłużej zastanawiała się nad

słowami Jake'a, tym silniej

utwierdzała się w przekonaniu,

że Malpass uknuł wokół kopalni

jakiś spisek na wielką skalę i

to stało się zaczątkiem jego

krociowej fortuny. Gdyby zdołała

dowieść ojcu, że jej domysły

były słuszne, to może pomogłoby

to do przełamania władzy

Malpassa nad nim.

Przypomniała sobie, jak mniej

więcej przed czterema laty, po

powrocie ze szkoły, cieszyła się

wspaniałym rozwojem kopalni.

Ojciec nie posiadał się z

radości. W kopalni pracowały

całe zastępy meksykańskich

robotników. Panował tam ruch,

hałas, kurz i zamieszanie.

Pieniędzy było w bród. Właśnie

wtedy ojciec kupił jej konie.

W dwa lata później zdziwiła ją

wiadomość, że kopalnia jest już

nieczynna. Nigdy jednak nie

odważyła się poruszyć tego

tematu. Wirginia wiedziała, że

rozczarowanie było dla niego tym

bardziej bolesne, iż w interes

ten wierzył i miał do niego

zaufanie. Ale Jeda Lundeena

można było oszukać tylko raz.

Człowiekowi, który go podszedł,

background image

przestawał ufać na zawsze.

W pewnej chwili posługacz

przyniósł jej depeszę. Od ŃEthel.

Telegrafowała, że "Dostała bzika

z radości" i prosi Wirginię,

żeby wysiadła w Kolorado

Springs, gdzie będzie na nią

czekać. Wiadomość ucieszyła

Wirginię. Kazała sobie posłać

łóżko i z głową ciężką od

kołaczących się w niej myśli

usnęła.

Nazajutrz godziny wlokły się

bez końca. Przesiadła się w La

Junta i po wielu godzinach

dotarła do Kolorado Springs. Już

z daleka zobaczyła Ethel. Na

widok jej rozpromienionej twarzy

poczuła w sercu ciepło.

Prawdziwi przyjaciele rzadko

zdarzają się na świecie, a

bardzo potrzebowała teraz choćby

odrobiny zrozumienia.

Ethel z radosnym okrzykiem

rzuciła się na spotkanie

Wirginii. Padły sobie w objęcia.

- Kochana! Najdroższa! -

wołała Ethel, przeplatając

okrzyki pocałunkami.

- Taka jestem szczęśliwa, że

cię widzę! - odpowiedziała

Wirginia w radosnym uniesieniu.

Gdy tylko uporały się z

odbiorem bagażu, ruszyły autem w

stronę hotelu. Po drodze Ethel

wyjaśniła Wirginii, że

przywiozła tu niedomagającą

matkę.

- Ginio, wyglądasz jakoś

dziwnie - powiedziała w pewnej

chwili Ethel.

- Bo też dziwnie się czuję -

odparła Wirginia.

Ethel przyglądała się jej

uważnie.

- Straciłaś swą kwitnącą

świeżość i dziewczęcą okrągłość

policzków. Jesteś blada!

Wyglądasz na starszą, ale jest

ci z tym uroczo. Zawsze byłaś

ładna, ale teraz stałaś się

piękną, smutną kobietą!

- Bardzo mi cię brakowało -

background image

szepnęła Wirginia.

Na jakiekolwiek wyjaśnienia

zabrakło czasu, bo samochód

zatrzymał się przed hotelem,

gdzie trzeba było przywitać się

z całym szpalerem znajomych,

pogawędzić z panią Wayne,

odpowiadać na uśmiechy i

pytania.

Nareszcie dotarły do pokoju

Ethel. Był przytulny, jasny i

kolorowy, z widokiem na zielone

wzgórza i białe szczyty Gór

Skalistych.

- Zamknij drzwi na klucz -

poprosiła Wirginia, starając się

unikać wzroku przyjaciółki.

- Ginio! Jestem przerażona! Co

się stało?

- Zostałam wypędzona z domu -

rozpłakała się.

Wreszcie atak płaczu minął i

Wirginii zrobiło się lżej.

- Opowiedz mi teraz wszystko -

zawołała Ethel z niespotykaną u

niej powagą.

- Ojciec wypędził mnie. Nie

mam już domu, a na dodatek

zostało mi bardzo mało

pieniędzy. Wysłałam konie z

Cottonwoods w nadziei, że

chociaż to uda mi się uratować.

Spakowałam wszystkie swoje

suknie i całą biżuterię i oto

jestem!

- Czy powiesz mi wreszcie, o

co poszło? Czy o to, że nie

chciałaś poślubić Malpassa?

- O to, że wyszłam za kogoś

innego - szepnęła Wirginia

spuszczając oczy.

- Wirginio! - Ethel w nagłym

porywie klęknęła przed

przyjaciółką i objęła ją za

kolana. - Wyszłaś za mąż? Za

kogo? Słuchaj, umrę, jeśli twym

mężem nie jest Clifton!

- To właśnie Clifton.

- Bogu dzięki! Polubiłam tego

background image

chłopca! Kochany, smutny, biedny

Cliff! Tyle się wycierpiał. I

pomyśleć, że zrobiłaś to, o co

się gorąco modliłam! Jesteś

najszczęśliwszą dziewczyną na

świecie. I za to twój uroczy

ojczulek wyrzucił cię za drzwi?

- Tak. Powiedział, że odtąd

nie mam nic wspólnego z

Lundeenami.

- A cóż na to ów przylizany

Malpassik?

- Co on na to? Szalał, pienił

się. Cliff stłukł go biczem.

Mało nie zatłukł go na śmierć.

- Wirginio! Co ja słyszę! -

zawołała zdumiona Ethel.

Opowiedziała przyjaciółce o

nocnym spotkaniu, o zawartym w

tajemnicy ślubie, o obietnicy

Malpassa, że będzie ją wlókł za

włosy po błocie, o wściekłości

starego Lundeena.

Gdy skończyła swą opowieść,

Ethel wzburzona z żalu i gniewu

palnęła jakąś tyradę, wreszcie

wybuchnęła płaczem. Role

odwróciły się - teraz Wirginia

musiała pocieszać przyjaciółkę.

- I co będzie? - spytała

Ethel, odzyskując swą naturalną

wojowniczość.

- Nie wiem. Powiedziałam ci,

że oto jestem.

- No dobrze, ale co zamierzasz

robić dalej?

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko,

że muszę czym prędzej zbadać

tajemnicę kopalni.

Tu opowiedziała o swojej

wyprawie z kowbojami i

podejrzeniach Jake'a.

- To nie do wiary! - zawołała

Ethel. - Gdy tylko wrócimy do

Denver, poradzisz się jakiegoś

inżyniera. Jeśli go to

zainteresuje, pojedziesz z nim

do Las Vegas. Oczywiście, ruszę

z wami. Zajmiemy się tym

gagatkiem, Malpassem. Byłoby

wspaniale, gdyby udało się

zdemaskować tego oszusta.

background image

Oczywiście podamy go do sądu i

twój ojciec będzie uratowany.

- Tak, a przede wszystkim

uwolni się raz na zawsze od

Malpassa.

- Co prawda, jeden wart

drugiego. Ale tu chodzi o

sprawiedliwość i danie

zadośćuczynienia Forrestom.

- Ojciec na pewno został

podstępnie wciągnięty w te

sprawki - powiedziała Wirginia.

- Ale nawet gdyby wydostał się

ze szponów Malpassa, to wątpię,

czy kiedykolwiek pogodziłby się

z Forrestami.

- To będzie zależało od

ciebie.

- Oczywiście, ale wiesz

przecież, że nawet Clifton nie

chciał przyjąć ode mnie żadnej

pomocy.

- Była inna sytuacja. Teraz

nie mógłby odmówić.

- Och, nie znasz Cliffa!

- Przecież teraz jesteś jego

żoną!

- Niby tak - mruknęła

Wirginia.

- Czyżbyś go nie kochała?

- Kocham go bardzo!

- No to wszystko w porządku.

Cottonwoods będzie waszą wspólną

własnością, a ja będę spędzała

tam pół życia.

- Ethel, nie bujaj w obłokach.

Clifton mnie nie kocha.

- Zawracanie głowy.

- Ależ zapewniam cię, że jest

dokładnie tak, jak mówię. Chciał

mi przez sympatię pomóc w

kłopocie i zrobił to. Poza tym

jest przekonany, że wkrótce

umrze.

- Co ty mówisz! Clifton i

praktyczne względy! Chciał

panience pomóc w kłopocie! I ty

w to wierzysz?

background image

Wirginia spojrzała na nią nie

wiedząc, czy ma się śmiać, czy

obrazić.

Ethel wybuchnęła śmiechem.

- Ty naprawdę nie widzisz, że

ten biedny i dumny Cliff

zakochany jest w tobie do

szaleństwa?

- Przestań fantazjować, Ethel.

- Jesteś ślepa! Głowę daję, że

w tej chwili czule przyciska cię

do piersi, oczywiście w

marzeniach!

- Mówisz jak zwariowana

pensjonarka - zawołała Wirginia

w desperacji.

- Wybacz, Wirginio, ale

widziałam, jakim wzrokiem

śledził każdy twój krok, gdy

wydawało mu się, że nikt tego

nie dostrzega.

- Nie śmiem w to uwierzyć -

zaprotestowała Wirginia.

- Jak chcesz, ale

oszczędziłoby ci to wielu

cierpień.

- Przeciwnie! Zwiększyłoby je.

Wyobraź sobie, że ci uwierzę, a

później twe zapewnienia okażą

się zwykłą fantazją egzaltowanej

pannicy. I co wtedy?

- Przekonasz się sama.

Przypuśćmy jednak, że się mylę.

Clifton faktycznie wrócił z

wojny rozbity fizycznie i

psychicznie, bez grosza, jest

niezdolny do pracy i tak

pochłonięty swymi kłopotami, iż

ani mu w głowie amory. Słyszysz

co mówię?

- Tak, ale to takie smutne.

- Więc dobrze. Dalszy ciąg

będzie zupełnie prosty.

Zostaniesz ze mną w Kolorado, aż

wszystko nieco przycichnie.

Potem wrócisz do Las Vegas i

będziesz czatowała na Cliffa na

każdym zakręcie.

- Ja miałabym czatować? Nie

potrafiłabym tego. Zresztą po

background image

co?

- O święta naiwności!

Wirginio, przecież ty wcale nie

musisz starać się o to, aby cię

ktoś pokochał. Wystarczy, że się

ukażesz, a miłość Cliffa, lub

każdego innego mężczyzny,

spadnie na ciebie jak lawina.

- Mogłabyś mi pomóc, gdybyś

potrafiła choć przez chwilę być

poważna. Tak na ciebie liczyłam!

- westchnęła Wirginia.

- Jeszcze raz ci powtarzam -

przekonasz się o tym sama.

Tymczasem starajmy się zapomnieć

o troskach.

Wirginia spędziła w Kolorado

Springs trzy wspaniałe tygodnie.

Dziewczęta przeważnie spędzały

czas na powietrzu, robiąc wypady

w góry, łowiąc ryby i grając w

golfa.

Pewnego razu wybrały się na

wycieczkę do Parku Bogów.

Ponieważ tego dnia samochód był

zajęty przez panią Wayne,

wynajęły sobie prawdziwie

zachodni wehikuł. Był on

zaprzężony w starą kobyłę i wraz

z woźnicą stanowił świetnie

dopasowaną całość. Woźnica wziął

je za turystki i przedstawił

się.

- Jestem Josh Smith.

Przyjechałem na Zachód w

sześćdziesiątym ósmym. Byłem

jeszcze smarkaczem, gdy

czerwonoskórzy zrobili ze mnie

sierotę. Zdaje mi się, że miałem

tu wszystko, czego Zachód może

dostarczyć, z wyjątkiem sześciu

stóp ziemi na mogiłkę, ale i to

czekało na mnie ze sto razy.

Byłem już przewoźnikiem,

wywiadowcą, pomagałem budować

Santa F~e, pracowałem w kopalni,

na ranczo i Bóg jeden wie, co

jeszcze robiłem.

- Panie Smith! - zawołała

Ethel, rzucając łobuzerskie

spojrzenie Wirginii! - Pan wiele

widział w życiu!

- To prawda, ale znam takich,

co widzieli jeszcze więcej!

background image

- A ile pan ma lat?

- Zdaje mi się, że nie wiem...

W każdym razie ponad

osiemdziesiąt.

- Czy był pan kiedy żonaty?

- Ile razy! - odpowiedział

wywijając batem.

- To pięknie! Rozumiem, że

pana małżeństwa nie były

nieszczęśliwe, jak to się zdarza

w naszych czasach?

- Nie, małżeństwo to wcale

dobra rzecz, o ile ma się

sposobność często je zawierać.

- To oryginalna myśl -

powiedziała Ethel, nie zważając

na poszturchiwania Wirginii.

- A czy pani jest zamężna?

- Niestety! A raczej byłam i

mam czworo dzieci, ale mój mąż

porzucił nas i teraz zmuszona

jestem jeździć po całym kraju i

pisać do gazet.

- Co pani mówi! Czworo dzieci?

A wygląda pani jeszcze, z

przeproszeniem, na smarkulę... A

ta pani milcząca przyjaciółka?

- O, nie! Ona jest głuchoniema

i nie dba o mężczyzn. Jest

ogromnie bogata. Towarzyszę jej

w podróży. Płaci mi za to.

- Tam do licha! Głuchoniema!

Kto by pomyślał.

- Prawda, że jest śliczna? -

ciągnęła dalej, nie zwracając

uwagi na szturchańce i kopniaki

swej "głuchoniemej"

przyjaciółki. - Może pan o niej

mówić, co się panu podoba. Ona i

tak nie usłyszy, a ja jej nie

powtórzę.

- To najpiękniejsza

dziewczyna, jaką zdarzyło mi się

spotkać tego lata, choć było tu

kilka ślicznotek. Ale żadna nie

umywała się do niej. - Popatrzył

na Wirginię i cmoknął z

uznaniem. - Pewnie już

niejednemu chłopcu zawróciła w

głowie. Gdy patrzę na nią,

background image

żałuję, że nie jestem młody.

Ethel wybuchnęła śmiechem.

Wirginia z trudem zachowywała

powagę. Przybyli właśnie do

Parku Bogów i stary zaczął

pokazywać pannom mijane

osobliwości.

- Widzą panie tę skałę? -

zapytał tonem zawodowego

przewodnika. - To jest Słoń. Oto

jego korpus, uszy i trąba.

Jednego kła brak.

- Ależ to prawdziwy słoń! -

zawołała Ethel klaszcząc w ręce,

chociaż skała tyle przypominała

słonia, co wszystkie widoczne w

okolicy.

Następna miała być kotem, a

sąsiadująca z nią żółwiem. W ten

sposób stary wyliczył wszystkie

zwierzęta, do których mijane

skały miały być podobne.

- A to jest "Apollinary"

Belwederski - oświadczył

poważnie, wskazując batem na

ogromną czerwoną skałę, pełną

kamiennych draperii i wyżłobień.

- A przecież ubiegłego lata

powiedział mi pan, że to ma być

Ajaks wzywający pioruny -

zawołała rozbawiona Ethel.

- Co? Była tu już pani? -

zapytał ostro.

- Naturalnie! I doskonale pana

pamiętam.

- Może zresztą jest to i

Ajaks. Tyle tu tych bogów, że

wszystkie mi się pomieszały.

Jechali dalej, ale stary Josh

mniej już opowiadał o tym, co

mają wyobrażać skały i kamienie.

- A teraz proszę spojrzeć -

nagle ożywił się. - To jest mój

ulubiony patron - Dziki Rumak.

Proszę przyjrzeć się tej

szlachetnej głowie, rozwianej

grzywie, tym wydrążeniom, które

tak wspaniale naśladują oczy!

Tego było Wirginii za wiele.

Wskazana skała nie przypominała

nawet kury, a co tu dopiero

mówić o koniu.

background image

- To ma być Dziki Rumak? -

wybuchnęła. - Ależ to

najzwyklejsza czerwona skała. Na

dodatek wyjątkowo ponura.

Zdumiony przewodnik wypuścił

bat z ręki. Dolna szczęka mu

opadła.

- Przecież panienka miała być

głuchoniema! - zawołał.

Ethel dostała napadu śmiechu.

Spuściła nogi z bryczki i

wyskoczyła na ziemię. Wirginia

poszła za jej przykładem.

- Nie jestem ani głucha, ani

niema. Nie jestem również

turystką. Jak panu nie wstyd tak

blagować!

- Panienki wcale nie są lepsze

- odparł z uśmiechem. - Założę

się, że tych czworo dzieci i

niewierny mąż to też zawracanie

głowy.

Ethel mruknęła coś

niewyraźnie.

- Chodź tu, smarkulo! -

zawołał do Wirginii. - Pójdziemy

za tę górkę i dostaniesz w

skórę.

Nazajutrz pojechały do Denver.

Zaczęło się chodzenie do kin,

teatrów, restauracji. Mimo

natłoku wrażeń, Wirginia

pamiętała o konieczności

zaciągnięcia opinii fachowca o

kopalni. Ktoś ze znajomych Ethel

wskazał jej odpowiedniego

człowieka i umówił na spotkanie.

Inżynier Jarvis okazał się

mężczyzną w średnim wieku,

typowym człowiekiem Zachodu,

doświadczonym i prostym zarazem.

Wirginia od razu nabrała doń

zaufania.

- Przychodzę do pana -

wyjaśniła - w sprawie, która

albo nie ma żadnego sensu, albo

też jest dość poważna.

- Jestem do pani usług -

odpowiedział zaciekawiony.

Wirginia krótko opowiedziała

mu o swoim pobycie w kopalni i

background image

związanych z tym podejrzeniach.

- Chciałabym wiedzieć -

zakończyła - czy w tym wszystkim

może się kryć coś niejasnego.

- Ciekawe - odpowiedział z

uśmiechem. - Jeśli przytoczone

przez panią fakty potwierdzą

się, to historia ta jest

bardziej niż niejasna.

- Co pan ma na myśli?

- Co? Z góry ukartowane

oszustwo!

- Tego się obawiałam -

odpowiedziała Wirginia z bijącym

sercem. - Złoto zostało

podrzucone do kopalni po to, aby

oszukać mego ojca.

- Tak jest. Czy państwo

sprzedaliście ją?

- Nie.

- Czyżby ojciec inwestował w

tę kopalnię?

- Nie wiem oczywiście ile, ale

na pewno kilkaset tysięcy.

Inżynier szeroko otworzył oczy

ze zdziwienia.

- Aż tyle? To rzeczywiście

warto sprawdzić. Oczywiście

kopalnia jest obecnie nieczynna?

- Tak. Od dwóch lat. Jeśli

przypuszcza pan, że może to być

jakaś kombinacja, proszę o

zbadanie tej sprawy.

- Jeśli uda mi się dostać do

kopalni tak łatwo, jak pani

kowbojowi, to będę mógł to

stwierdzić ponad wszelką

wątpliwość.

- Ile potrzeba panu czasu?

- Czy kopalnia leży daleko od

miasta?

- Nie, z Las Vegas jedzie się

tam dwie godziny.

- W takim razie wystarczy mi

pół dnia.

- Doskonale. Angażuję pana.

background image

Lada dzień wracam do domu.

Zadepeszuję do pana i ustalimy

konkretny termin.

XIII

Owce pasły się coraz dalej na

południe. Każdego dnia

pokonywały kilka mil, trzymając

się łąk i przestrzeni

porośniętych szałwią i nie

oddalając się nigdy od potoków.

Listopad zapowiadał zbliżanie

się zimy. Góra Old Baldy nakryła

się już białą czapą, na jej

stokach widniały gdzieniegdzie

plamy śniegu. Wiatr dął nocą i o

świcie mroźny, kłujący, w

południe łagodny.

Szlak owczy, po którym

Meksykanie od całych stuleci

pędzili swoje stada, stopniowo

obniżał się i oddalał od gór i

biegł w kierunku południowym, ku

rozległym, majaczącym w liliowej

mgle pastwiskom.

Po zachodzie słońca pasterze

zapędzali stado pod osłonę

występów skalnych, o świcie zaś,

nie spiesząc się, ruszali dalej.

Od czasu kryzysu w hodowli bydła

pastwiska stały się bujniejsze,

a owce musiały spędzać zimę w

okolicach cieplejszych i

położonych niżej. Ten stary

zwyczaj od wieków wytyczył

pasterzom utarte szlaki

prowadzące ku pustyni.

Ostatnie z takich stad,

opuściwszy wzgórza San Luis,

zatrzymało się pod wieczór na

wietrznej równinie u stóp

Szarych Skał.

Pasterz był człowiekiem

białym. Miał do pomocy młodego

Meksykanina i cztery psy. Ruchy

pasterza zdradzały oznaki

znużenia. Za to meksykański

wyrostek ruszał się dziarsko i z

background image

pomocą psów sprawnie zapędził

owce pod skalny nawis.

Wokół tego zaimprowizowanego

obozu rosło kilka rachitycznych

cedrów, rozpościerających na

wszystkie strony pozbawione kory

gałęzie. Dowodziło to niezbicie,

że drzewa te nie pierwszy raz

były używane przez wędrownych

pasterzy.

I teraz biały przerzucił przez

jeden z konarów gruby sznur,

mocując wolny koniec do pnia

drugiego cedru. Dokonawszy tego

wysiłku opuścił głowę i

przyłożył ręce do piersi. Po

chwili rozwinął swoje posłanie

składające się z kilku owczych

skór i koca, którym zawiesił

wejście do namiotu. Wreszcie

rozpakował inne zawiniątko,

wyjął z niego parę naczyń i

rozłożył na płótnie.

Tymczasem chłopak wrócił z

naręczem suchej szałwii, korzeni

i patyków. Rozpalając ogień

gwizdał, ale nie odzywał się ani

słowem, po czym wziął małe

czerwone wiaderko i udał się z

jednym z psów po wodę, którą

niebawem przyniósł, gwiżdżąc

cały czas tę samą hiszpańską

melodię.

Było widoczne, że biały

pasterz znajdował się u kresu

sił. Wyrostek zauważył to i

zajął się szybko przygotowaniem

posiłku. Wkrótce w imbryku

dymiła kawa, a na patelni

skwierczał kawał baraniny.

Znalazły się też suszone owoce i

kawałek placka. Nie zapomnieli

także o psach. Po kolacji

pasterz pozmywał naczynia, a

chłopak wytarł je czystą

ścierką.

Słońce zaszło za krwawymi,

poszarpanymi chmurami,

spiętrzonymi na zachodzie. Nad

pustynią zapadł zmierzch. Masywy

górskie, czarne niby heban,

rysowały się ponuro na szarym

niebie. Gwiazdy jedna po drugiej

zapalały się, blade jakieś i

dalekie. Owce pobekiwały, a

zimny wiatr zaczął targać

konarami cedrów.

Wyrostek rozesłał kilka skór

background image

pod drzewem, zawinął się w koc i

ułożył do snu. Jeden z psów,

prawie szczeniak, przytulił się

do niego. Pozostałe oddaliły się

do owiec.

Biały siedział przy ognisku i

od czasu do czasu dorzucał

trochę suchej szałwii i chrustu

na żarzące się głownie. Jego

ręce były ciemne i szczupłe,

podobnie jak twarz, pokryta nie

golonym od miesiąca zarostem.

Blask ognia oświetlał zapadnięte

ciemne oczy, wpatrzone w

płomienie. Piersią wstrząsał

momentami suchy kaszel. Nie mógł

ogrzać skostniałych dłoni.

Noc stawała się coraz

chłodniejsza. Pod mglistym

niebem i bladymi gwiazdami

leżała pustynia, czarna i niema.

W pewnej chwili rozległo się

płaczliwe wycie kujotów. W

odpowiedzi gniewnie zawarczały

psy.

Gdy głownie pociemniały,

pasterz wsunął się do namiotu, z

trudem ułożył obolałe ciało na

owczych skórach i przykrył się

kocem. Nie zdjął nawet

kapelusza. Jakby o nim zupełnie

zapomniał.

Clifton Forrest od miesiąca

przebywał na pustyni. Pierwszą

noc po wypędzeniu z domu spędził

w hacjendzie Don Lopeza, farmera

z okolic San Luis, a nazajutrz

stał się pasterzem jego stad z

wynagrodzeniem kilku centów

dziennie.

Miał wrażenie, że świat

zamknął się przed nim. Jednego

tylko nie żałował - pobicia

Malpassa. W sercu czuł jednak

ciężar na myśl, że na skutek

wrodzonej gwałtowności zdradził

kobietę, którą kochał, pozbawił

ją domu i rodziny. Zaufała mu,

jemu jednemu spośród tylu

przyjaciół. Może kiedyś, gdyby

okazał się tego godny,

pokochałaby go nawet? A

tymczasem on zdradził jej

zaufanie! Cóż mu z tego

przyjdzie, że będzie bezustannie

przeklinał Malpassa i własną

zazdrość? Stał się znów słabym,

background image

bezradnym strzępem człowieka. I

jeszcze przysporzył matce

cierpienia!

Wyruszył więc na pustynię jako

najemny pasterz. Ciągły ruch,

jakiego wymagało to zajęcie, był

ponad jego siły. W trzecim dniu

wędrówki troski i wyrzuty

sumienia zeszły na plan dalszy,

wszystko to przysłoniły mu

odzywające się na nowo bóle.

Płytki, przerywany sen w nocy

i mozół wędrówki stępiły jego

wrażliwość. Szedł, po prostu

szedł do bardzo odległego celu.

Listopadowy szary świt wstawał

nad pustynią. Clifton dostrzegł

to przez otwór w namiocie.

Jeszcze jeden dzień! W nocy ani

razu nie zmienił pozycji i czuł,

że nogi ma ciężkie i zimne jak z

ołowiu. Co za szalony wysiłek,

żeby podnieść się z posłania.

- Dzień dobry, se~nor! -

zawołał chłopak przynosząc

naręcze suszu na ognisko.

Clifton odpowiedział mu łamaną

hiszpańszczyzną. Jął się

codziennej obozowej pracy ze

zwykłą ostrożną powolnością.

Chude psy obsiadły go dookoła i

przyglądały się. Były to złe

kundle, tresowane przez Meksykan

i nie lubiące ludzi białych.

Psami zajmował się głównie

Julio, syn Don Lopeza, od

dziecka chowany pośród owiec i

psów.

Tego ranka Julio i psy

wydawali się Cliftonowi mniej

obcy. Przyjęli go za swego,

dlaczego więc on nie miałby

uznać ich za swoich? Zagadał coś

do kundli. Patrzyły na niego

jasnymi, rozumnymi oczyma.

Po śniadaniu owce zostały

wypuszczone. Postukując

kopytkami wypłynęły wełnistym

strumieniem ze skalnego

zamknięcia i skupiły się przy

płytkim poisku. Wreszcie zagnane

przez psy ruszyły naprzód,

skubiąc po drodze trawę i zioła.

Stado liczyło około trzech

background image

tysięcy sztuk. Nie było małe,

jeśli się zważy, że należało do

Meksykanina. Paszy było pod

dostatkiem, więc dwóch pasterzy

i kilka wytresowanych psów mogło

się nim z łatwością zaopiekować.

Głównym zadaniem pasterzy była

nieustanna czujność. Często

któraś z owiec odbiła się od

stada i błądziła w krzakach,

gdzie czyhały na nią kujoty, a

nawet przybyłe z pustyni wilki.

Julio, z lekką strzelbą na

ramieniu, stanowił wraz z

najmłodszym psem coś w rodzaju

przedniej straży. Clifton, z

ciężką strzelbą, pod którą się

uginał, zamykał pochód. Pilnując

stada, wybierał zwykle jakiś

wzgórek, skąd mógł objąć

wzrokiem większą przestrzeń.

Pracy oddawał się z całą

sumiennością, nie chcąc zawieść

okazanego mu zaufania.

W chłodne poranki, jak

dzisiejszy, Clifton z trudem

bronił się przed zimnem.

Szczególnie na wyższych,

odsłoniętych miejscach zimny,

przenikliwy wiatr mroził w nim

krew i przenikał do szpiku

kości.

Wokół Szarych Skał paszy było

sporo. Clifton wdrapywał się na

wzgórek i nie spuszczał stada z

oka. Czasem jednak, mimo

czujności obydwu pasterzy,

zdarzało się, że któreś z

jagniąt zostało porwane przez

kujota. Na ogół jednak za dnia

psy trzymały owce w zwartej

gromadzie, co uniemożliwiało

porwanie.

Najgorsze dla Cliftona były

godziny ranne, dopóki słońce nie

zdążyło go rozgrzać. Jednak i

wówczas był czujny, gdyż o tej

porze pojawiały się zwykle

króliki, a ich mięso stanowiło

urozmaicenie pasterskiego stołu.

I teraz, stojąc na wzgórku,

dostrzegł szarego lisa

skradającego się między kępami

szałwii. W oddali pomykały

głodne kujoty, stada królików, z

których jednego ustrzelił,

wędrowne szczury, tchórze i

jakieś inne zwierzęta. W górze

żeglowały jastrzębie, ze skał

background image

krakały kruki, nad głową

przeleciała mu chmura kosów.

Wszystkie te stworzenia i

zmienne widoki pustyni zaczęły

go interesować. Było to dowodem,

że powoli zapominał o własnym

ciele. Początkowo zdarzało się

to rzadko, z biegiem czasu coraz

częściej.

Owce nie pozostawały długo na

jednym miejscu. Szczypały trawę

i szły dalej. Wkrótce Clifton

musiał podążać za nimi.

Dognawszy stado, siadał na

słońcu, żeby trochę odpocząć.

Powtarzało się to kilka razy w

ciągu dnia.

Gdy dzień zaczął zmierzchać,

Julio spędzał owce w zwartą

gromadę, a o zachodzie

zatrzymywali się w nowym obozie.

Nim zapadała noc, Clifton

kończył swe dzienne zajęcia i

znów obolały oraz znużony grzał

zmarznięte członki przy ognisku.

Tak mijał dzień za dniem.

Jedyną odmianą była ciągle

zmieniająca się pogoda. Po dniu

ciepłym, słonecnym przychodził

zimny, mglisty. Trzeba było

wtedy zdwajać czujność, bo

kujoty rozzuchwalały się podczas

takiej aury. Psy jednak zawsze w

porę alarmowały pasterzy, stąd

właściciel nie ponosił

uszczerbku.

Wreszcie ich szlak przeciął

ostatnią drogę, jaka dzieliła tę

okolicę od pustyni. Clifton

przystanął na niej akurat w tej

chwili, gdy przejeżdżał tamtędy

jakiś samochód. Chciał już iść

dalej, gdy przejezdni zatrzymali

wóz i dali mu ręką znak, aby się

zbliżył. Domyślił się, że stary

obłocony ford należy do farmera

i że jadący w nim trzej

mężczyźni są ludźmi Zachodu.

- Hej! Pedro, zbliż się i

przywitaj z nami - zawołał jeden

z nich. A gdy Clifton podszedł,

dodał: - Przepraszam, wziąłem

pana z daleka za pasterza.

- Dzień dobry! - pozdrowił ich

Clifton.

- Wspaniałe stado! Czyje to? -

background image

zapytał najstarszy.

- Don Lopeza.

- Tak? Ostatnie zdążające na

południe? W takim razie pan jest

młodym Forrestem, synem Claya

Forresta.

- Tak.

Wiadomość ta ożywiła ich i

usposobiła życzliwie.

- Słyszeliśmy, że nie tak

dawno miał pan małą awanturkę!

- Niestety - odparł Clifton

niechętnie. - Ponieważ nazajutrz

po tym zajściu opuściłem

rodzinne strony, nie wiem jak

się to wszystko skończyło. Czy

któryś z panów nie jest

przypadkiem szeryfem?

- Chwalić Boga, nie! - zaśmiał

się jeden z podróżnych. - Ale

niepotrzebnie pan się obawia.

Wprawdzie Mason został ranny,

ale lekko. Zresztą nie pan go

postrzelił.

- Niech mi pan wierzy, Forrest

- dodał drugi - że nikt z nas

nie ma panu za złe pobicia

Malpassa.

- Bardzo mnie to cieszy -

odparł Clifton.

- Dokąd pędzicie to stado?

- Do źródeł Guadelupy.

- Przecież to zajęcie na całą

zimę! Ale pan zapewne wkrótce

wróci?

- Nie. Zatrudniłem się u

Lopeza i wrócę dopiero na

wiosnę.

- Proszę mi wybaczyć, Forrest

- odezwał się przyjaźnie

najstarszy mężczyzna. - To

oczywiście nie mój interes, ale

chcę pana uspokoić. Nie ma

potrzeby ukrywać się, gdyż żaden

szeryf pana nie szuka.

- Dziękuję, rad jestem, że to

słyszę.

- Gdybym był na pana miejscu,

background image

rzuciłbym do diabła to zajęcie.

Onegdaj w Watrous ktoś mi

powiedział, że Malpass zamierza

kupić wszystkie owce Lopeza.

Może to tylko plotki, ale mimo

to powinien pan mieć się na

baczności.

- Muszę tu zostać. Nie mógłbym

żyć bez pracy, a wszak nie każda

praca jest dla mnie odpowiednia.

Lopez mi zaufał, więc i ja muszę

zaufać jemu. Gdyby nosił się z

zamiarem sprzedaży stada,

uprzedziłby mnie o tym.

- Lopez jest biały, więc

pewnie słowa dotrzyma. Ale

Malpass ma w ręku wszystkich

tutejszych hodowców. Niech pan

lepiej zbiera swe manatki i

jedzie z nami.

- Dziękuję. Zostanę tutaj.

- A jak pan się czuje? Wygląda

pan dość mizernie.

- Nic mi nie jest. Z początku

nie było łatwo, ale jakoś dam

sobie radę.

- No to wszystkiego dobrego!

Czy przekazać komuś wiadomość o

panu?

- Gdy spotkacie kogoś z

moich... znajomych, powiedzcie,

że mam się dobrze - odpowiedział

Clifton powściągliwie.

- Dobrze, powtórzę... A może

nie ma pan papierosów?

- Mam, ale memu towarzyszowi

przydałyby się.

- Proszę, mam całą paczkę.

Dawaj swoje, Pedlar. I ty, Bill.

Trzy paczki upadły koło

Cliftona.

- Dziękuję. Nie chciałem panów

ograbić.

- Do widzenia Forrest! I

pamiętaj pan, że nic ci nie

grozi.

- Czekajcie! - zawołał

Clifton, gdy już mieli ruszyć.

Podszedł do wozu i zapytał:

- A czy pan przypadkiem nie

background image

wie, co stało się z... panną

Lundeen?

- Przykro mi, nie mam pojęcia.

- Ja wiem - zawołał mężczyzna

zwany Billem. - Widziałem ją

tego wieczora na stacji.

Pojechała na Wschód.

- Widzisz pan, dała sobie

radę! - oświadczył najstarszy z

satysfakcją. - No, do widzenia!

Wszystkiego najlepszego!

Clifton stał na drodze,

wpatrując się w zadumie w

oddalający się samochód. Minęła

długa chwila, zanim pomyślał o

owcach, a jeszcze dłuższa, nim

znów ruszył w drogę.

Źródła Guadelupy leżą o cztery

tygodnie owczej wdrówki od

Szarych Skał i trzy tysiące stóp

niżej. Tamtejszy klimat

przypomina w zimie wczesną

jesień w górach. Położone są w

samym środku olbrzymiej misy

nierównego terenu. Gaje drzew

bawełnianych i szeregi wierzb

świadczą o obecności wody, która

utrzymuje na pustyni życie.

Drzewa stały tu jeszcze w

pysznej szacie złota i

rdzewiejącej zieleni, podczas

gdy na zachodzie dawno już

opadły z nich liście.

Z krawędzi misy widać było

nieurodzajną strefę piasku,

kamieni i kaktusów, która

ciągnęła się daleko na południe,

aż do granic Meksyku.

Z uroczej, podobnej do oazy

doliny, gdzie stado Lopeza miało

spędzić miesiące zimowe, nie

było widać upiornie smutnej

pustyni. Oczy pasterzy cieszył

widok szarych, łagodnie

wznoszących się wzgórz,

czerwonych i żółtawych skał i

błękitnawych szczytów,

majaczących w oddali niby

kłębowiska obłoków.

Mijało dziewięć tygodni, odkąd

Clifton opuścił San Luis, ale

jemu zdawało się, że to już

background image

dziewięć lat. Przez ten czas

pogarda dla bólu i niedomagań

fizycznych, bezustanne

przebywanie w najczystszym na

świecie powietrzu pustyni,

umiarkowany ruch wpływały tak

korzystnie na jego ducha i

ciało, że stan jego uległ

znacznej poprawie.

Rozpostarli namiot pod

bawełnianym drzewem, na którego

widok Cliftonowi mocniej zabiło

serce. Było tak podobne do

starego olbrzyma, na który

Wirginia wdrapywała się w

dzieciństwie i pod którym

później, już jako dorosła

kobieta, zechciała zostać jego

żoną.

Nie, nigdy o niej nie zapomni!

Niewielki strumyk szemrał po

skałach, pozostawiając na piasku

lekki osad. W zielonych krzakach

pomykały przepiórki i króliki.

Raszki, skowronki i błotne kosy

jeszcze nie odleciały na

południe i swym radosnym

ćwierkaniem napełniały

powietrze.

W górze strumienia, w

trójkącie utworzonym przez

skały, znajdowała się naturalna

zagroda dla owiec. Tu Clifton i

Julio zapędzili stado

pokrzykując z radości, że

wreszcie są na miejscu. Wędrówka

na południe została zakończona.

Na wiosnę owce będą zdrowe i

tłuste, a potem nastąpi drooga

powrotna i wynagrodzenie za

wielomiesięczne trudy.

- Julio! Wszystko jest dobrze!

- mówił Clifton.

- Tak, se~nor! Wszystko jest

dobrze! - odpowiadał chłopak.

Clifton szukał obalonych pni

drzew bawełnianych i wierzb,

zbierał też kłody przynoszone

przez prąd potoku i uśmiechał

się na myśl o wspaniałym ogniu,

jaki tu będzie buzował przez

całą zimę. Cóż on dotychczas

wiedział o zimie i o rozkoszy

ognia. Dopiero pustynia daje

człowiekowi poznać jedno i

drugie.

background image

Pewnego dnia wziął do ręki

siekierę. Rąbanie zmęczyło go.

Spocił się przy tej robocie. Ale

potrafił nią władać! Ucieszyło

go to niezmiernie. Życie jest

cudowne! Cudownie też uświadomić

sobie, że stoi się twardo na

nogach i pracuje jak mężczyzna!

Nadszedł Julio i widząc

Cliftona rąbiącego drzewo,

stanął zdumiony.

- Se~nor jest znowu mężczyzną!

- zawołał uradowany.

Clifton czuł się osłabiony,

ale o ile silniejszy niż śmiał

kiedykolwiek marzyć! Położył się

na posłaniu zdyszany i w tej

samej chwili zrodziła się w nim

namiętna miłość do surowej,

ostrej i bezlitosnej pustyni,

która go uratowała.

XIV

Pewnego dnia Julio zauważył

brak kilku owiec. Z początku

Clifton przypuszczał, że się

zabłąkały, ale gdy chłopak

pokazał mu ślady mokasynów na

piasku, nie było już

wątpliwości. Zostały skradzione.

- Pójdę i odbiorę je -

postanowił Clifton.

- Są już daleko - mitygował go

chłopak.

- Ależ owce nie potrafią biec

prędko! - zaoponował. - Dogonię

złodziei.

- To będzie trudno! Indianie

strzelać!

Julio widocznie uważał, że

strata kilku sztuk nie jest

warta ryzyka, ale Clifton był

innego zdania.

- Pójdę - oświadczył

stanowczo. - Nie pozwolę, żeby

mi bezkarnie wykradano owce.

background image

Żeby się zbytnio nie obciążać,

zabrał tylko najpotrzebniejsze

rzeczy: strzelbę, naboje, nieco

jedzenia. Wody nie musiał brać,

wiedząc, że Indianie nigdy nie

oddalają się od miejsc, gdzie

można ją znaleźć. Zatknął za pas

jeszcze małą siekierkę i

wyruszył w drogę.

Odnalezienie owczych śladów

nie nastręczało większych

kłopotów, gdyż ich ostre kopytka

odciskały się wyraźnie na

gliniastym gruncie. Za to ślady

mokasynów były prawie

niewidoczne.

Droga prowadziła na wschód.

Trzy godziny piął się pod górę,

zanim dotarł do skalistych

ścian. Wyglądały jak gładkie

czerwone mury, gdzieniegdzie

poprzerywane wyłomami, dokąd

wciskała się wątła roślinność.

Widziane z odległości jakich

dziesięciu mil, nie wydawały mu

się tak ogromne. Przesunął się

przez wyłom, którędy prowadziły

ślady i stanął zdumiony. Znalazł

się w jakimś niesamowitym

skupisku czerwonych obelisków,

kolumn, bezkształtnych posągów i

luźnych ścian. Nigdy nie słyszał

o takich skalnych formacjach i

przemknęło mu przez myśl, że

jest tak wiele rzeczy nie

znanych nikomu.

Czar kolorów zdawał się

spowijać to królestwo skał.

Dokoła panowała głęboka cisza,

przerywana jedynie delikatnym

szumem ptasich skrzydeł.

Clifton posuwał się ostrożnie,

obawiając się przypadkowego

spotkania z Indianami. Wreszcie

przedarł się przez ten kamienny

labirynt. Nagle dostrzegł w dole

poruszające się punkciki. Nie

ulegało wątpliwości, że byli to

ci, których szukał. Wdrapał się

na grań, spodziewając się

dostrzec z niej skradzione owce.

Były.

Usiadł, aby się posilić i

obmyślić plan działania.

Postanowił skradać się ukradkiem

za nimi aż do obozu, potem oddać

kilka strzałów w powietrze, a

background image

gdy rozproszą się, zabrać owce i

wrócić z nimi do stada. Musiał

jednak zachować maksymalną

ostrożność.

Poczuł się zmęczony. Uszedł

spory kawał drogi. Zmierzchało

już, gdy znalazł się w

odległości pięciu mil od

zielonej plamy. Były to drzewa,

a pośród nich błyszcząca

przestrzeń, nie wiadomo, wody

czy piasku. Mrok gęstniał i pod

jego osłoną zaczął iść szybciej.

Nagle przykucnął w cieniu

krzaka. Usłyszał z daleka

szczekanie psa.

Indianie zapewne znajdowali

się wprost pod nim. Posunął się

bezszelestnie o kilka jardów.

Zdawało mu się, że słyszy czyjeś

oddalone głosy. Wczołgał się na

wzgórek, skąd mógł ogarnąć

wzrokiem większą przestrzeń. W

odległości pół mili dostrzegł

czterech ludzi pędzących przed

sobą kilkadziesiąt owiec.

Niebawem stracił ich z oczu,

gdyż zagłębili się w las.

Przyspieszył kroku i po paru

minutach dotarł do pierwszej

linii drzew. W głębi dostrzegł

migotanie obozowego ogniska.

Zdołał zatem wytropić złodziei!

Co jednak robić, aby odzyskać

owce? Nie zauważył wprawdzie,

aby Indianie mieli strzelby,

ale, być może, zostawili je w

obozie.

Okrążył lasek i wszedł do

niego z przeciwnej strony.

Drzewa były tu rzadsze, rosło za

to sporo krzaków. Położył się w

rowie i odpocząwszy nieco,

poczołgał się w kierunku

obozowiska.

Drogę mu przeciął mur z

luźnych głazów. Wysunął

ostrożnie głowę i dostrzegł

poszukiwanych ludzi. Przyjrzał

im się uważniej i zrozumiał swą

pomyłkę. Nie byli to Indianie!

Wokół ogniska siedziała gromadka

wynędzniałych, obdartych i

zapewne głodnych Meksykan. Jakaś

kobieta trzymała przy piersi

maleńkie dziecko. Wszyscy

skupieni byli wokół ognia, na

którym pieczono barana. Było to

dla nich na pewno nie lada

background image

wydarzenie. Z ożywieniem

szwargotali coś między sobą, a

młodsi wykonywali coś na kształt

tańca. Widocznie nikomu z nich

nie przyszło nawet do głowy, że

mogą być śledzeni. Nie

zwietrzyły go nawet psy, które

też tęsknie wpatrywały się w

wiszące nad ogniem mięso.

Wychudłe twarze o płonących

oczach, wynędzniałe ciała

widoczne przez łachmany,

maleńkie dziecko i jego matka

podobna do zgłodniałej wilczycy

napełniły serce Cliftona

litością.

Jeden wystrzał rozproszyłby tę

gromadę jak stado przepiórek,

ale ci głodni ludzie zabierali

się właśnie do uczty i Clifton

czuł, że nie podniósłby ręki,

aby im w tym przeszkodzić.

Wstał, zarzucił strzelbę na

ramię i oddalił się w stronę

pustyni.

Biedni peoni! - szepnął do

siebie. - Stary Don Lopez może

sobie pozwolić na stratę kilku

sztuk. Najwyżej zapłacę mu za

nie.

Skierował się ku ciemnym

ścianom skalnym. Choć był

zmęczony, nie zwolnił kroku,

dopóki nie znalazł się o kilka

mil dalej. Natrafił na zaciszne

miejsce porosłe szałwią i

osłonięte z trzech stron przez

skały. Uśmiechnął się do siebie

na myśl, że dostał od natury

nagrodę za swój szlachetny czyn.

Rozpalił małe ognisko i upiekł

kawałek mięsa. Posiliwszy się,

przygotował sobie posłanie i

usiadł w pobliżu ognia.

Przenosił wzrok z jego

migotliwego blasku na gwiazdy.

Nie czuł się samotny. On, który

jeszcze przed kilkoma miesiącami

uważał się za tak bezgranicznie

nieszczęśliwego, teraz był

prawie radosny. Nie chciałby być

nigdzie indziej. Szkoła, wojna,

przyjaciele, rodzina... Dawny

świat wydał mu się zupełnie

obcy. Teraz jednak gorycz

opuściła jego serce.

Dorzucił chrustu do ognia.

Przypomniał sobie, jak kiedyś

siedząc w okopie rozpalił

background image

podobne ognisko. O dwa jardy od

niego leżał na lodzie trup jego

towarzysza. Wtedy lód, ogień i

trup, nie robiły na nim żadnego

wrażenia. Teraz widok płomienia

budził w jego sercu wdzięczność.

Wreszcie położył się i zasnął.

W lutym drzewa bawełniane

straciły liście. Clifton i Julio

odwiedzili innych pasterzy

zimujących w dolinie, którzy

podzielili się z nimi zapasami

żywności kupionej na pograniczu.

Clifton niósł dwa worki, Julio

jeden.

Po powrocie do obozu

uśmiechnął się. Cóż dla niego

znaczył obecnie taki ciężar?

Przez dwa miesiące codziennie

dźwigał grube bierwiona na

ognisko. Był teraz silniejszy

niż kiedykolwiek w życiu.

Przyglądał się swoim brązowym

rękom i muskularnym ramionom.

Nogi miał twarde niczym z

żelaza. O ranach zapomniał,

jakby nigdy nie istniały.

Zbliżała się pora powrotnej

wędrówki do San Luis. Owce były

tłuste, syte i leniwe. Niebawem

miały się kocić i dopiero gdy

jagnięta nieco podrosną, można

będzie ruszyć na północ. Clifton

spodziewał się dużego przyrostu

stada. Jakże stary Don Lopez

będzie zadowolony! Nie

przypuszczał, że sezon będzie

taki pomyślny.

Clifton często zastanawiał się

nad tym, co usłyszał od

spotkanych po drodze hodowców

bydła. Malpass jakoby zamierzał

kupić stado Lopeza. Buntował się

na samą myśl o tym, ale

przeczucie mówiło mu, że już

nigdy nie spotka tego człowieka.

Był teraz spokojny o swoją

przyszłość, ale starał się o

niej nie myśleć. Jeśli po

powrocie zastanie wszystko tak

jak zostawił, to wróci na

pustynię. Najbardziej dręczyła

go myśl o matce. O ojcu wolał

nie wspominać. Postać Wirginii

zasnuwała się coraz gęściejszą

mgłą. Było to bolesne, toteż

starał się o niej nie myśleć.

Prawdopodobnie wszczęła już

kroki rozwodowe.

background image

Okres kocenia skończył się

dosyć późno, za to stado

powiększyło się o blisko tysiąc

sztuk. Jakiż doskonały interes

można było zrobić, kupując je

teraz od Lopeza!

- To wspaniałe! - wołał Julio,

klaszcząc z radości w ręce.

Clifton cieszył się razem z

nim. Małe jagnięta były

rozkoszne. Jedno było czarne z

białym ogonkiem, drugie białe z

brązowym uchem, inne miały białe

głowy lub czarne nogi. Bawili

się z nimi jak dzieci.

Zwlekał z opuszczeniem

Guadelupy. Trudno było mu

rozstać się z uroczą samotnią, a

poza tym czekał, żeby jagnięta

nieco podrosły. Na szczęście nie

potrzebował kłopotać się o wodę

i paszę. Postanowił, że na razie

jeden dzień będą w drodze, a

drugi przeznaczą na odpoczynek.

Już sama myśl o powrocie

zmąciła jego spokój. Przecież

każdy krok na północ będzie go

zbliżał do domu, do San Luis, do

Wirginii Lundeen...

Zastanawiał się, czy po

powrocie ma porzucić zajęcie u

Lopeza. Jakże będzie pasał owce

w sąsiedztwie San Luis i

Cottonwoods? Ale z drugiej

strony pokochał swoje wolne

życie, przywiązał się do stada.

Kiedyś, gdy to okaże się

możliwe, wyhoduje swoje własne

stado.

Nie łudził się, że Wirginia

długo pozostawała poza domem.

Był pewien, że stary Lundeen

opamiętał się, zrozumiał, że

córka jest osobą pełnoletnią,

przeprosił ją i przywiózł z

powrotem do Cottonwoods. A potem

wymógł na niej zgodę na rozwód.

Wirginia, dla świętego spokoju,

oczywiście zgodziła się.

Nie, Clifton stanowczo nie

miał powodu, żeby przyspieszać

termin powrotu. Nic zatem

dziwnego, że jak ostatni

wyruszyli do Guadelupy, tak

background image

ostatni ją opuścili.

XV

W pierwszych dniach listopada

Wirginia wróciła do Las Vegas i

zamieszkała w hotelu Castaneda.

Była tak pogrążona w myślach o

czekającym ją zbadaniu sprawy

kopalni, że zapomniała, w jakich

okolicznościach wyjechała stąd.

Miasteczko nie było duże i po

pół godzinie wszyscy wiedzieli

już o jej przyjeździe. Po

dwunastym telefonie od znajomych

poczuła, że dosyć ma tej

popularności. Zaczęła żałować,

że nie zabrała ze sobą Ethel.

Kolejny dzwonek telefonu. W

słuchawce rozpoznała burkliwy

głos ojca.

- To ty, Wirginio?

- Tak, kto mówi?

- Lundeen - brzmiała

odpowiedź.

- Kto taki?

- Twój ojciec... Czy nie

poznajesz już mojego głosu?

- Przepraszam! Nie wierzyłam

własnym uszom. Jakże się ojciec

miewa?

- Tak sobie.

- Wiedziałam, że tak będzie. A

mama? Miałeś od niej jakieś

wiadomości?

- Tak, czuje się lepiej.

- Dzięki Bogu! Bardzo się

cieszę. Ona zawsze tam czuje się

lepiej.

- A co słychać u ciebie,

Wirginio?

To pytanie było wstępem do

background image

czegoś innego. Wirginia

postanowiła zdwoić czujność.

- U mnie? Dziękuję, wszystko

dobrze.

- Przyjadę, żeby z tobą

pomówić.

- To zupełnie zbyteczne.

Gdybym spotkała cię na ulicy,

nie zatrzymałabym się nawet.

- Spodziewałem się tego, toteż

wolałem najpierw zatelefonować.

Wirginio, jest mi bardzo

przykro, że to wszystko tak się

potoczyło.

- Doprawdy? Jestem wzruszona,

ale teraz za późno już na żale.

- Słuchaj, dziewczyno. Jestem

coraz starszy. Twoja matka

wyjechała i wiem, że nigdy już

nie wróci. Czuję się bardzo

samotny.

- Przecież masz przy sobie

swego najdroższego Malpassa! -

odpowiedziała bezlitośnie.

Usłyszała, że zaklął z cicha.

- Wirginio, przyjmę cię z

powrotem, jeśli rozwiedziesz się

z Forrestem.

- Rozwieść się z Cliftonem? -

zawołała. - Nigdy! Jak w ogóle

śmiesz tego żądać!

- Przecież on cię nic nie

obchodzi! - zdumiał się Lundeen.

- Przeciwnie! Kocham go.

- Po co dożyłem dnia, żeby

usłyszeć takie słowa od własnej

córki!

- Widocznie chciałeś je

usłyszeć, skoro zatelefonowałeś.

Masz mi jeszcze coś do

powiedzenia? Jestem zajęta.

- Potrzebujesz pieniędzy?

- Naturalnie! Ale nie jest to

już twój kłopot.

- Nigdy nie znałaś ich

watości, dlatego martwię się

teraz. Gotowa jesteś pozaciągać

background image

jakieś wariackie pożyczki.

- Przypuszczasz, że ktoś

zechciałby mi pożyczyć?

- Pewien jestem, że uczyniłby

to każdy bank, ale wolałbym tego

uniknąć.

- Prędzej umrę z głodu, niż

przyjmę cokolwiek od ciebie.

Znajdę sobie jakieś zajęcie.

Może w kawiarni? Albo...

- Milcz! Kupiłbym tę kawiarnię

i natychmiast zamknął! Nie

zniósłbym nigdy, żeby panna

Lundeen...

- Tato! - przerwała mu. -

Zapominasz, że nie jestem już

panną Lundeen. Zameldowałam się

w hotelu jako pani Forrest!

Odłożył z trzaskiem słuchawkę.

Wirginia stała ze swoją w ręku i

uśmiechała się złośliwie.

- To mu dobrze zrobi -

mruknęła. - A jednak tęskni za

mną. Gdyby udało mi się z tą

kopalnią.

Rozpakowując swoje walizki,

często się zamyślała. Telefon

ojca zastanowił ją. Wszystko

teraz jest możliwe.

Zdemaskowanie Malpassa, na które

tak liczyła, wydało jej się

tylko wstępem do dalszego

działania.

Spojrzała w lustro i zdziwiła

się. Miała kolory na twarzy i

uśmiech na ustach. Wyszła na

ulicę, żeby się trochę przejść.

Liście opadły już z drzew,

szczyty górskie były ubielone

śniegiem. Po drodze spotkała

znajomą, z którą umówiła się na

następny dzień. Przed jednym z

banków zobaczyła Ryszarda

Fentona.

- Jak się masz, Dick! -

pozdrowiła go radośnie.

- Wirginia? Co ty tu robisz?

Skąd przyjechałaś?

- Z Denver. Dziś rano. Nie

słyszałeś? Przecież trąbią o tym

po całym mieście.

background image

- Nie, nie słyszałem.

Wspaniale wyglądasz, Wirginio!

- Dziękuję. To zasługa

tutejszego powietrza. W Denver

wyglądałam szkaradnie.

- To niemożliwe! Byłaś u

Ethel? Co u niej słychać?

- Świetnie. Zaręczyła się z

bardzo miłym chłopcem.

- Co ty mówisz! Ethel? A

zresztą można się było tego

spodziewać. Przepraszam cię,

dokąd się wybierasz?

- Wracam do hotelu.

- Może pójdziesz ze mną coś

zjeść?

- Doskonale! Tylko pamiętaj,

Dick, że jestem już stateczną

mężatką!

- Do licha! Zapomniałem! Pani

Cliftonowa Forrest... Ten szelma

ma szczęście. Skoro jednak sam

nie mogłem być tym szczęśliwcem,

rad jestem, że wybrałaś

Cliftona. My wszyscy, twoi

adoratorzy, nie znosiliśmy

Malpassa. I choć sami byliśmy w

tobie nieźle zadurzeni,

ucieszyła nas wieść o twoim

ślubie. Clifton, to dzielny

chłop, prawdziwy człowiek

Zachodu. Nasz, a nie żaden

przybłęda!

- Dziękuję ci. Sprawiłeś mi

wielką przyjemność - powiedziała

zarumieniona ze wzruszenia. -

No, chodźmy, bo umrę z głodu.

Zasiedli w sali

restauracyjnej, zdając sobie

sprawę, że wzbudzają ogólne

zainteresowanie.

- A więc nie pojechałaś do

Reno? - zapytał z uśmiechem

Fenton.

- Do Reno? A ja tam po co?

- Chodziły słuchy, że

pojechałaś, aby przeprowadzić

rozwód z Forrestem.

- Ależ nie ma w tym cienia

prawdy! Przypuszczam, że to

background image

sprawka Malpassa i mojego ojca.

Mało im jeszcze skandalu!

- Nigdy w to nie wierzyłem! -

zapewniał Ryszard. - Wiedziałem,

że nie zostawisz Cliftona.

Wszyscy twoi przyjaciele byli

zachwyceni romantycznością

waszego ślubu. Trochę to

wrażenie zepsułaś swym samotnym

wyjazdem.

- Nie tylko to... Dick, aż mi

wstyd zapytać, ale czy wiesz, co

dzieje się z Cliftonem?

- Nic o nim nie wiesz? -

zapytał zdumiony.

- Nie mam pojęcia - odparła

bardzo zmieszana.

- To szczególne! Chodziły

pogłoski, że też został

wypędzony z domu. Od tego czasu

zniknął z horyzontu. Myśleliśmy,

że gdzieś się spotkaliście.

- Nie. Nie widziałam go od

tamtego dnia.

- A więc to nie było żadne

porwanie. A teraz nie będzie

rozwodu... Wirginio, obawiam

się, że dopiero teraz rozhulają

się języki.

- A niech tam! Wkrótce

dostarczę im nowego tematu...

Dick, jak myślisz, czy

pożyczyłby mi kto pieniędzy?

- Służę ci! Ile chcesz?

- Ależ nie od ciebie, mój

drogi. Miałam na myśli bank.

- Zdaje się, że umiarkowaną

sumę bank ci pożyczy.

- Nie daję żadnego

zabezpieczenia. Mam wprawdzie

biżuterię, ale część musiałam

już zastawić w Denver. Ethel

była na mnie wściekła, nie

przyjęłam od niej ani centa.

- Przypuszczam, że mój ojciec

wyrobi ci w swoim banku

pożyczkę. Jako dyrektor jest

wprawdzie dość twardy, lecz

zawsze miał słabość do ciebie.

Czy chcesz, żebym go o to

poprosił?

background image

- Byłabym ci bardzo wdzięczna.

Na razie jeszcze nie potrzebuję

pieniędzy, ale po pewnym

czasie... Dick, zdaje się, że do

tej pory nie doceniałam

przyjaciół.

- Lepiej późno niż wcale -

odpowiedział sentencjonalnie.

Niebawem wyszli.

W holu do Wirginii podszedł

chłopiec hotelowy.

- Pani jest proszona.

- Do telefonu?

- Nie, przyszedł jakiś

mężczyzna, który powiada, że ma

interes zbyt ważny, aby

załatwiać go przez telefon.

- Doprawdy? Gdzie on jest?

- Czeka przed hotelem.

Poproszę go.

Po chwili wrócił prowadząc

jakiegoś nieśmiałego, skromnie

ubranego człowieka, który

skłonił się przed Wirginią i

zapytał poważnie:

- Czy mówię z panią Forrest?

- Tak - odparła zmieszana.

- Nazywam się Smith. Jestem

owczarzem. Byłem dziś w San Luis

i rozmawiałem z Don Lopezem.

Ponieważ przypadkiem

dowiedziałem się, że pani jest w

hotelu, pozwoliłem sobie tu

przyjść. Jeśli pani może mi

poświęcić parę minut, miałbym

pani coś ważnego do powiedzenia.

- Naturalnie! Usiądźmy, będzie

nam wygodniej rozmawiać.

Spojrzała na niego badawczo.

Był w średnim wieku. Jego

szorstkie ubranie pachniało

owczą wełną i tytoniem. Buty

miał zabłocone. Wielkimi

owłosionymi rękoma miął w

zakłopotaniu sombrero. Wysunięty

do przodu podbródek od dawna nie

był golony. Uczciwe niebieskie

oczy śmiało spotkały się z jej

spojrzeniem.

background image

- Malpass pertraktuje z

Lopezem o kupno jego stada -

powiedział, jakby ta wiadomość

miała dla Wirginii Bóg wie jakie

znaczenie.

- Tak? - zapytała tonem

zachęcającym do dalszych

zwierzeń, choć nie rozumiała

wcale, do czego zmierza.

- Słyszałem o tym miesiąc

temu, więc zaraz po powrocie

poszedłem do Lopeza. Przyjaźnię

się z nim, więc był ze mną

szczery. Przyznał, że zaraz po

wyruszeniu młodego Forresta ze

stadem przyszedł do niego

Malpass z propozycją kupna

owiec. Dawał jednak tak niską

cenę, że Lopez nie mógł się na

to zgodzić. Przychodzę namówić

panią do tego interesu. Niech

pani uprzedzi Malpassa i kupi

stado od Lopeza.

- Dlaczego mi pan to doradza?

- zapytała.

- Ja ostatni widziałem te owce

- odparł Smith. - Było to parę

tygodni temu. Znam się na owcach

i zapewniam panią, że to stado

wróci większe o jaką trzecią

część. Jeśli zaraz kupi je pani,

to Malpass dostanie po nosie, a

pani jeszcze na tym zarobi.

- Rozumiem, że skoro widział

pan owce, to widział pan również

mojego męża - zapytała siląc się

na spokój.

- Tak, nawet z nim

rozmawiałem. Uprzedziłem go

wtedy o zamysłach Malpassa i

odradzałem mu wędrówkę do źródeł

Guadelupy. Uparł się jednak, że

musi tam iść. Widzi pani, nie

znam się na podstępnych

kombinacjach, ale dla mnie jest

jasne, że Malpass nie po to chce

kupić owce, by na tym zarobić,

ale by wymówić pracę pani

mężowi. Rozumiem też Forresta i

jego trwanie w swym zamiarze. On

też nie idzie tam dla pieniędzy,

bo kilka centów dziennie to nie

jest zarobek. Pani mąż po prostu

wierzy, i ma rację, że pobyt na

pustyni przywróci mu zdrowie. A

ten meksykański przybłęda chce

za jednym zamachem pozbawić go

background image

chleba i nie pozwolić przyjść do

siebie. Proszę wybaczyć, że

mówię tak po prostu, ale jestem

zwykłym owczarzem i...

- O, nie! Jest pan bardzo

dobrym i szlachetnym

człowiekiem. Bardzo panu

dziękuję. Ile warte jest to

stado?

- Na moje oko, około

dziesięciu tysięcy. Dzisiaj, bo

na wiosnę jego wartość znacznie

wzrośnie.

- Oto moja ręka - oświadczyła

Wirginia z przekonaniem. -

Kupuję te owce. Mam do pana

prośbę, niech pan zajdzie do

mnie któregoś dnia, to pomówimy

o moim mężu.

- Byłby to dla mnie wielki

zaszczyt, ale dziś jeszcze muszę

wyjechać. Nie znam zresztą

więcej szczegółów o nim. Wiem

jednak, że jeśli ubiegnie pani

Malpassa, to na wiosnę pani mąż

wróci zdrów jak ryba, bo teeż

pustynne powietrze czyni cuda.

Nawet umarłego postawiłoby na

nogi.

- Zatem żegnam pana. Proszę

nie zapominać, że ma pan w nas

oddanych przyjaciół.

Natychmiast udała się do banku

i już po kilku minutach

rozmawiała z ojcem Ryszarda

Fentona.

- Czy pański bank pożyczyłby

mi dziesięć tysięcy dolarów? -

zaczęła bez zbędnych wstępów.

- Dick wspominał mi już o tym

- odparł dyrektor.

- Rozmawiając z nim, nie

miałam pojęcia, że przyjdę tak

prędko i po tak znaczną sumę.

- Widać przeczuł to, bo o

takiej kwocie wspominał. Powiedz

mi jednak, Wirginio, na co ci

tyle pieniędzy?

Opowiedziała mu o rozmowie ze

Smithem.

- To co innego. Wybacz, ale

początkowo sądziłem, że to na

background image

zwykłe babskie zachcianki. Ten

interes jest pewny i masz u mnie

kredyt. Sam chętnie kupiłbym

takie stado.

- Dziękuję, panie Fenton.

Skoro jest pan tak miły, to

miałabym jeszcze jedną prośbę.

Otóż nie znam się na

transakcjach i chętnie

skorzystałabym z fachowości

któregoś z pańskich pracowników.

- Ależ oczywiście! Weź z sobą

Dicka. On jest naszym adwokatem

i na pewno zadba odpowiednio o

twoje interesy.

Stary Fenton nacisnął przycisk

dzwonka i spojrzał przyjaźnie na

Wirginię.

- Widzę, że odzyskałaś kolory

- powiedział. - Gdy widziałem

cię ostatnio, byłaś bardzo

blada. Wolę cię taką. Przed

rokiem miałem nadzieję, że

zostaniesz moją synową. No cóż,

nasze nadzieje nie zawsze się

spełniają. Cieszę się jednak, że

wybrałaś Cliftona.

Wieczorem Wirginia tak była

zmęczona, że nie mogła nic jeść.

Na dodatek w porze kolacji

oblegli ją przyjaciele. Gdy

wreszcie położyła się do łóżka,

zasnęła natychmiast.

Nazajutrz obudziła się

wypoczęta, pełna zapału i

energii. Przy śniadaniu

przeczytała na pierwszej stronie

miejscowego dziennika notkę o

sobie, w której donoszono o jej

powrocie i transakcji z Don

Lopezem. Zbyła ją pogardliwym

wzruszeniem ramion. Ale jedna

rzecz poruszyła jej emocje.

Tytułowano ją tam panią

Cliftonową Forrest. Doznała w

związku z tym uczucia dumy,

wstydu i przykrości zarazem.

Wkrótce po śniadaniu przyszedł

chłopiec hotelowy.

- Pani ojciec czeka na dole.

Czy mam go tu przyprowadzić?

- Nie, zejdę do niego -

odpowiedziała.

background image

W lot pojęła, że bezpieczniej

będzie przyjąć ojca w salonie

hotelowym. Schodząc

zadecydowała, że jeśli tylko

zobaczy obok niego Malpassa,

natychmiast ucieknie. Przybrała

minę pełną godności i weszła do

salonu.

Lundeen był sam i wstał na jej

widok. Uczucie litości było jej

zupełnie obce, ale gdy zobaczyła

jego zmienioną twarz i niemal

błagalne spojrzenie, poczuła

dziwny skurcz w sercu. Przywitał

ją mniej sztywno niż ona jego.

Może zapomniał, że nie są tu

sami.

- Uważałem, że lepiej będzie,

gdy tu przyjdę - powiedział

wskazując jej fotel.

- Doprawdy? - zapytała

usiłując odgadnąć, co kryje się

pod tą nieoczekiwaną

łagodnością.

- Ślicznie wyglądasz - mówił

nie speszony jej

powściągliwością. - Jesteś

bardzo podobna do matki, gdy ją

poznałem. - Westchnął i uderzył

ręką po gazecie. - Widzę, że

robisz interesy.

- Tak, chociaż nie rozumiem,

dlaczego piszą o tym w

dzienniku.

- Pani Cliftonowa Forrest -

przeczytał. - Skąd wzięłaś na to

pieniądze?

- Zaciągnęłam pożyczkę.

- Ile?

- Dziesięć tysięcy.

- Muszę przyznać, że jesteś

sprytna. Powiedz mi szczerze,

dlaczego zrobiłaś ten interes,

bo nie przypuszczam, iż tylko

dla zarobku.

Przyznała mu rację. Jego

zdziwienie nie było udane.

- Wirginio, ja umiem przyjąć

cios - powiedział

nieoczekiwanie.

background image

- Nie znam cię z tej strony,

ojcze - roześmiała się.

- A jednak to prawda. Twoje

małżeństwo z Forrestem było dla

mnie prawdziwym ciosem. Czy

odpowiesz mi uczciwie na pewne

pytanie?

- Oczywiście!

- Czy wyszłaś za niego tylko

po to, aby wyprowadzić w pole

mnie i Malpassa?

- Naturalnie, że nie.

- Więc naprawdę zależy ci na

nim?

- Tak, ojcze.

- Czy kochasz go tak, jak

twoja matka niegdyś kochała

mnie?

- Przypuszczam, że tak. A mama

kochała cię szalenie. Bardziej

niż na to zasługiwałeś.

- To zupełnie zmienia sytuację

- odpowiedział puszczając jej

ostatnią uwagę mimo uszu. - Aż

do wczoraj nie miałem pojęcia,

że jesteś w nim zakochana.

Powiedziałaś jednak przez

telefon coś, co mnie poruszyło.

Wtedy uświadomiłem sobie, że

nienawidziłem młodego Forresta

tylko ze względu na jego ojca.

Przyszedłem ci powiedzieć, że

jeśli pogodzisz się ze mną, nie

będę już nalegał na rozwód.

- To bardzo ładnie z twojej

strony - zawołała uradowana. - I

szlachetnie. Zaczynam cię trochę

rozumieć.

- Nie przyszło mi to łatwo,

możesz mi wierzyć. Przebaczysz

mi i wrócisz? Choćby razem z

nim?

- Przebaczam! - szepnęła

wzruszona. - Mogłabym też wrócić

do domu, ale pod warunkiem, że

zerwiesz z Malpassem.

Żachnął się.

- Obawiałem się tego -

odpowiedział stłumionym głosem.

- Wirginio, tego nie mogę

background image

zrobić.

- Dlaczego? Gdybyś nawet

stracił na tym pieniądze, to i

tak wyjdzie ci to na dobre!

- Tu nie chodzi o pieniądze,

dziecko. On jeszcze wierzy, że

prędzej czy później cię

zdobędzie.

- Zarozumiały szakal! -

zawołała rozgniewana.

- Będzie się teraz trzymał

mnie pazurami.

- Ojcze, przecież to oszust!

- W tym sęk. Przez niego i ja

stałem się oszustem. Ale gdybym

z nim zerwał, oznaczałoby to dla

mnie ruinę.

- A nie przyszło ci do głowy,

że Malpass może oszukać również

ciebie?

- Co chcesz przez to

powiedzieć? - zapytał

podejrzliwie. - Nie, to

niemożliwe - dodał po chwili. -

Dałbym głowę, że mnie nie

oszukuje.

- Przypuśćmy jednak, że się

mylisz. Czy wtedy zerwałbyś z

nim?

- Wtedy nie tylko zerwałbym,

ale... - zacisnął pięści i

mruknął coś pod nosem.

Wirginia zadrżała. Posunęła

się zbyt daleko. Jeszcze nie

powinna go ostrzegać.

Lundeen wstał i spojrzał

smutnie na córkę.

- Znów rozchodzimy się z

powodu Malpassa!

- Nie, ojcze, nie rozchodzimy

się. Nie mogę jeszcze do ciebie

wrócić, ale spodziewam się, że

kiedyś to nastąpi. Nabrałam do

ciebie trochę szacunku, może

nawet coś więcej... To dla mnie

dużo znaczy. Nie gniewaj się już

na mnie! może będę mogła ci

pomóc?

- Pomyślę o tym - odpowiedział

background image

i pospiesznie wyszedł.

XVI

Nazajutrz z samego rana

zadepeszowała do inżyniera

Jarvisa, prosząc go o

natychmiastowy przyjazd.

Załatwiwszy to, starała się

czekać spokojnie, ale nie mogła

stłumić niepokoju, nadziei i

strachu. Czuła, że wiele

ryzykuje, choć plan, który sobie

nakreśliła, wydawał się dobry.

Niech się dzieje co chce, już go

nie poniecha!

Powrót do Las Vegas, wiadomość

o Cliftonie i niespodziewana

kapitulacja ojca wzburzyły ją

bardzo. Ulżyła sobie, pisząc do

Ethel szalony i bezładny list,

który wysłała bez czytania. Po

południu poszła do kina.

Wyświetlali jakiś melodramat z

życia Zachodu. Bohaterowie

uwikłani byli w straszne

perypetie, które nie miały nic

wspólnego z życiem. Mimo to

czarny charakter, do złudzenia

przypominający jej Malpassa,

cudowne ocalenie od powodzi,

ognia i lawiny zabawiły ją i

oderwały od własnych myśli.

Wieczorny obiad był męką, a

wszelkie wysiłki by zasnąć -

bezowocne. Udało jej się to

dopiero nad ranem. Śniła, że

Clifton wrócił zdrów, silny i

piękny, ale nie chciał jej

widzieć. Później, jak to bywa w

snach, wyłoniła się

niespodziewanie Helena Andrews,

piękna jak marzenie i

bezgranicznie w nim zakochana.

Namówiła Cliftona, by machnął

ręką na swój tajemny ślub i

pozostał z nią. Wybudowali sobie

wspaniały pałac w pobliżu

Cottonwoods. W tym momencie

Wirginię obudził gwizdek

fabrycznej syreny.

Uff! - odetchnęła z ulgą,

background image

wracając do rzeczywistości.

Twarz miała mokrą od łez, a

czoło zimne. Czasami tak się

jednak składa, że oglądamy życie

niby przez jakąś zasłonę i

wydaje nam się ono, mimo jawnej

groteskowości, zupełnie realne.

Jeszcze przed śniadaniem udała

się na dworzec i z radością

dostrzegła wśród wysiadających z

pociągu Jarvisa. Rozumiała

doskonale, że każdy jej krok

może być śledzony. Stała się

poniekąd publiczną własnością i

chociaż mieszkańcy na ogół jej

sprzyjali, to ostrożność

nakazywała okryć to

przedsięwzięcie tajemnicą.

Zrozumiał to i Jarvis, gdyż

żadnym gestem, oprócz

spojrzenia, nie zdradził się, że

ją zna. Miał w ręku małą

walizeczkę, którą postawił przy

kiosku z gazetami. Wirginia

podbiegła do niego szybko.

- Jestem już po śniadaniu -

powiedział półgłosem. - Czy w

kopalni będę mógł zmienić

ubranie?

- Tak. Za dziesięć minut

zajadę autem przed dworzec.

Pobiegła do garażu, wynajęła

samochód i wróciła na stację.

Gdy otworzyła drzwiczki, Jarvis

szybko i niepostrzeżenie wsunął

się do środka. Napięcie Wirginii

momentalnie zelżało.

Niemożliwością było, aby ktoś

zdołał ich zauważyć i

zatelefonować do Cottonwoods, a

tylko tego się obawiała.

Ruszyli bez zwłoki.

- W porządku - odetchnęła z

ulgą. - Obawiałaam się, żeby

ktoś nie zadzwonił do domu.

- Jak to daleko? - zapytał.

- Około dwunastu mil. Ale

kawałek będziemy musieli przejść

pieszo.

Za miastem kierowca zwolnił

przed rozwidleniem dróg.

- Którędy teraz? - zapytał.

- Na lewo. O pięć mil dalej

background image

skręcimy na prawo. Proszę jechać

wolno, bo droga jest fatalna.

Jarvis szepnął, że powinni

rozmawiać o czymkolwiek, byle

nie o kopalni.

- Jeden dzień w zupełności mi

wystarczy - dodał cicho.

Zaczęli obojętną rozmowę.

Wirginia ze wzrokiem utkwionym w

jesienny krajobraz, z rękami

zaciśniętymi w kieszeniach,

odpowiadała na pytania Jarvisa,

który zdradzał zainteresowanie

przeciętnego przybysza,

ciekawego nowego miejsca.

Auto posuwało się wolno, ale

dla Wirginii jeszcze zbyt

prędko. Niebawem dotarli do

drogi prowadzącej w stronę

kopalni. Gdy wóz minął wzgórek i

wydostał się na otwartą

przestrzeń, w oddali widać było

jak na dłoni Cottonwoods.

Wirginia zapomniała o tym i

teraz ogarnął ją strach. Gdyby

ktoś z dworu spojrzał na drogę,

z łatwością mógłby dostrzec

samochód. Nieco dalej droga

wiodła przez teren bardziej

pofałdowany i niebezpieczeństwo

minęło. Niestety, już po chwili

okazało się, że na skutek

podmycia, dalej jechać nie

można.

- Musimy tu wysiąść -

powiedziała Wirginia. - Stąd już

jest niedaleko. Proszę zjechać

trochę niżej - zwróciła się do

kierowcy - i zaczekać na nas.

Jarvis spojrzał na drogę.

- Mam wrażenie, że niezbyt

orientuje się pani w odległości.

Czeka nas niezły spacerek.

Dobrze chociaż, że jest pani

odpowiednio ubrana.

Nareszcie rozmawiali

swobodnie. Wirginia nie mogła

zrozumieć, w jaki sposób

przewieziono tędy do kopalni

drzewo i narzędzia. Jakiż to był

wysiłek dla koni!

Wreszcie dotarli do zachodniej

krawędzi wielkiego wądołu, po

którego przeciwnej stronie

leżała kopalnia. Zeszli w dół i

background image

znów wspinali się pod górę. Na

koniec znaleźli się przed

szeregiem niepokaźnych budynków.

Cóż za szkaradne miejsce!

- Ależ stromo! - dyszała

Wirginia oglądając się na

towarzysza.

- Widzę, że z pani jest

prawdziwa dziewczyna Zachodu -

odpowiedział. - Może odpoczniemy

nieco w tych kozłach?

Widać stąd było rozkopane

zbocze góry.

- Nie mam pojęcia, ile

wykopano tuneli - powiedziała

Wirginia - ale otwór, do którego

prowadzi tor kolejki, to właśnie

ten, w którym mój kowboj znalazł

złoto.

- A więc jesteśmy na miejscu -

odparł Jarvis. - To wyggląda

interesująco. Ileż pracy tu

włożono! Ciekaw jestem, w jakim

celu został wykopany ten duży

szycht - wskazał ręką na

podłużny otwór częściowo już

zarośnięty krzakami. - Dziwny

sposób, nie znany górnikom. Ale

niegdyś musiało tu być srebro.

Przyjrzał się uważnie licznym

podkopom prowadzącym w głąb

wzgórza, szczególnie temu, który

wskazała Wirginia, kupkom gliny,

żwiru, zardzewiałym szynom i

rurom, zaśniedziałym tyglom,

wreszcie nędznym barakom.

- W górnictwie łatwo o błędy -

powiedział poważnie - ale

wszystko, co tu widzę, nie

wydaje mi się niczym

usprawiedliwione.

- Ożywia pan moje nadzieje -

uśmiechnęła się z niepokojem

Wirginia. - Proszę, niech się

pan pospieszy. Chcę wreszcie

dowiedzieć się czegoś

konkretnego.

- To już nie potrwa długo.

Wejdę do jednego z tych baraków

i włożę kombinezon.

- Zajrzyjmy do biura. To

niedaleko. Kiedy byłam ostatni

raz, drzwi były otwarte... Zdaje

mi się, że od tamtego czasu nie

background image

było tu żywego ducha.

- Ruina i opuszczenie, to

historia wielu kopalń -

odpowiedział. - Topi się w nich

nie tylko pieniądze.

Budynek biurowy znaleźli w

takim stanie, jak tego

spodziewała się Wirginia:

połamane drzwi zwisające na

zardzewiałych zawiasach, na

podłodze widoczne jeszcze ślady

jej butów.

Wyszła na zewnątrz i zaczęła

przechadzać się między barakami.

Co za opuszczenie! Nigdzie nie

było nic całego. Ot, zwykłe

skutki ludzkiej chciwości. Nic

dziwnego, że kopalnia nie

przyniosła ojcu szczęścia. A co

przyniesie Malpassowi?

Przywiodły ją tu poczucie

sprawiedliwości i chęć zemsty,

ale czuła, że nad tym wszystkim

unosi się jakaś tragedia.

Jarvis, ubrany już w

kombinezon, przerwał jej

rozmyślania. Miał w ręku

niewielki kilof i latarkę.

- Niech pani lepiej wejdzie do

środka i tam poczeka - poradził

jej. - Jest tam krzesło, a

jednocześnie będzie pani ukryta

przed oczyma jakiegoś

przypadkowego jeźdźca. Niebawem

wrócę.

- Niech się pan nie spieszy.

Zależy mi na dokładnym zbadaniu.

- Gdybym był bardziej

lekkomyślny, już teraz

powiedziałbym, że pani

przypuszczenia są słuszne.

Jestem jednak zawodowcem i dbam

o swoją reputację. Proszę jednak

być dobrej myśli.

- Dziękuję panu -

odpowiedziała Wirginia znacznie

uspokojona.

Była już pewna swego, ale

pragnęła jeszcze potwierdzenia

ze strony fachowca. Popatrzyła

jak znika za wałem i weszła do

opuszczonego biura.

Był to duży, nędznie

umeblowany pokój, dostatecznie

background image

oświetlony przez otwarte drzwi i

jedno okno. Podłogę pokrywała

gruba warstwa kurzu, walały się

na niej śmieci, w rogu, pod

dziurawym sufitem, utworzyła się

kałuża gęstego błota. Żelazny

piecyk ledwie trzymał się na

pogiętych nogach. Pośrodku stało

jedyne krzesło, które Jarvis

widocznie wytarł dla niej. Obok

niego leżały kawałki desek. Pod

ścianą stała szafa, w której

teraz wisiało palto Jarvisa. W

najdalszym kącie stał zbity z

desek stół, a na nim leżał

zardzewiały pogrzebacz.

Wirginia zaczęła niespokojnie

chodzić po pokoju, bezskutecznie

chcąc skoncentrować na czymś

uwagę. W miarę upływu czasu,

jej zdenerwowanie rosło. Nie

mogła się powstrzymać, aby nie

spoglądać co chwila na zegarek,

bo przecież z każdą minutą

zbliżało się zadośćuczynienie.

Siadała na krześle, po chwili

wstawała, wyraźnie nie mogąc

znaleźć sobie miejsca. Wreszcie

pogrążyła się w marzeniach o

Cliftonie.

Gdzież obracał się tego

listopadowego ranka? Był

pasterzem i zapewne gnał teraz

swoje stado. Czy nadal odczuwa

bóle w nogach? Jakże

błogosławiła zapewnienia Smitha

o zdrowotnych właściwościach

pustyni! Może rzeczywiście okres

cierpień minie i Clifton wróci

do zdrowia? Modliła się o to

gorąco. Czy myślał o niej? Czy

nigdy nie uwierzy w jej miłość?

Czy boleje nad tym, że i ona

została wypędzona z domu? A może

nic o tym nie wie? Jeśli

pustynia ma taką magiczną moc,

to może również nauczy go

kochać?

Wirginia zadrżała na samą myśl

o tym. Prędzej czy później będą

musieli i tak się spotkać. A

wtedy co? Czy potrafi ukryć

przed nim swoją miłość? Jeśli

nie pochwyci jej w ramiona i nie

obsypie pocałunkami, jak za tym

tęskniła, to chyba sama upadnie

mu do nóg...

Nagle Wirginia obudziła się z

marzeń. Od strony wzgórza

usłyszała jakiś ruch. To nie

background image

mógł być Jarvis! Z bijącym

sercem zaczęła nadsłuchiwać.

Tak, to tętent końskich kopyt!

Wstała gwałtownie i

natychmiast ciężko usiadła na

krześle. Poczuła w sercu

śmiertelny chłód i drżenie

całego ciała. Ktoś przyjechał

konno. Starała się uspokoić.

Może to tylko jakiś przygodny

jeździec lub myśliwy? Przecież

nie zobaczy jej za drzwiami,

chyba że zsiądzie z konia.

Zdrętwiała z przerażenia,

czując, że oto nieuchronnie

zbliża się coÍś fatalnego.

Tętent konia ustawał...

Wirginia odetchnęła. Lecz nie...

tylko zwalniał... przystanął.

Zbliżał się do domu. Usłyszała

czyjś cichy okrzyk. Ktoś

zeskoczył z konia. Krew zbiegła

jej do serca, a ciało

sparaliżował strach.

Usłyszała szybkie,

niecierpliwe kroki. Cień

zasłonił drzwi. Do pokoju wszedł

Malpass.

Zobaczywszy ją siedzącą na

krześle, zamarł na moment z

jedną nogą w powietrzu. Jego

twarz zmieniła się w jednej

chwili.

- Wirginia?!

Nie wstała z krzesła, gdyż nie

miała na to siły, ale lód w jej

żyłach ustąpił miejsca

płomieniowi.

- Co pani tu robi? - krzyknął

prawie.

- Nie pańska rzecz - odparła

ozięble.

- Jest pani na moim

terytorium! Czego pani tu szuka?

- Pańskie terytorium! To

jeszcze jedno z kłamstw! -

rzekła z pogardą.

Postanowiła jak najdłużej

przeciągać rozmowę, aby zyskać

na czasie. Jarvis powinien

niebawem być z powrotem.

- Czy ojciec dopuścił panią do

background image

spółki? - zapytał zdziwiony jej

pewnością siebie.

- Tak. Ta ziemia należy

również do mnie.

Kłamstwo to osiągnęło swój

cel. Malpass poczerwieniał i w

bezsilnej złości zaczął kląć

Lundeena. Wirginia wywnioskowała

z tego, że jego stosunki z ojcem

nie były najlepsze. Dodało jej

to odwagi. Musi być bardzo

przebiegła, aby wywieść go w

pole.

- To był podstęp z jego

strony. Chciał mnie oszukać! -

wybuchnął.

- Jeżeli ktoś został oszukany,

to tylko my, se~nor Malpass.

- My? - warknął.

- Tak! Mam na myśli ojca,

siebie i inne osoby związane z

Cottonwoods.

- Czy również tego pastucha,

swego męża? Do diabła z tą

gadaniną! Chcę wiedzieć, co pani

tu robi!

- Powiedziałam już, że to nie

pańska rzecz.

- A właśnie że moja! Dowiodę

tego.

- Niczego pan nie dowiedzie,

se~nor Malpass.

- Proszę skończyć z tym

se~norem! - wrzasnął z

nabiegłymi krwią oczyma. -

Zakazuję! Jeśli powtórzy się to

jeszcze raz, nie ręczę za

siebie...

- Wiem, se~nor, że jest pan

zdolny do wszystkiego - odparła

z pogardą.

W oczach Malpassa błysnęła

groźba, ale tym razem jeszcze

pohamował się.

- Czy pani tu jest sama? -

warknął.

- Naturalnie, że nie. Chyba

nie wyobraża pan sobie, że

mogłabym przyjść tu bez opieki.

background image

- Kto jest z panią - pytał z

niedowierzaniem.

- Nie radzę panu czekać, by

się o tym przekonać.

- Przyjechała pani tym

samochodem, który czeka na dole?

- To widział pan tylko jedno

auto?

Widząc, że nie sprosta jej w

słownej utarczce, odwrócił się

ze złością i wyjrzał przez okno.

Zaczął też uważnie lustrować

pokrytą kurzem podłogę.

- Kłamstwo! - warknął. - Tu

był tylko jeden mężczyzna.

- Dwóch - upierała się

Wirginia. - Zresztą i ten jeden

wystarczyłby.

- Pewnie jakiś owczarz z Las

Vegas. Lepiej niech się trzyma

ode mnie z daleka. Czy wreszcie

dowiem się, po co pani tu

przyszła?

- Kopalnia miała zawsze jakąś

legendę. A mnie takie rzeczy

bardzo interesują.

- Zawsze interesowały panią

niepotrzebne rzeczy - przeszył

ją spojrzeniem.

Nagle spostrzegł wiszące w

otwartej szafie palto Jarvisa.

Skoczył, przetrząsnął je i

wydobył papierosy i notes.

Przeczytał głośno: "George

Jarvis, inżynier górniczy.

Denver".

Gdy odwrócił się do Wirginii,

był zielony z wściekłości.

- A więc to tak... To jego

przywiozła pani z sobą!

- Tego nie powiedziałam -

próbowała się bronić.

- Ty wścibska dziewko! Gadaj

zaraz, albo wyduszę z ciebie

prawdę!

- Precz ode mnie! - krzyknęła.

- Jeśli ośmieli się pan mnie

dotknąć...

background image

- Ty ścierko! - syknął z

nienawiścią. - Ja cię nie tylko

dotknę. Gadaj natychmiast, po co

tu przyszłaś! Jaki masz tu

interes?

- Gdybym go nawet miała, to i

tak nic nie powiem.

Wyciągnęła przed siebie ręce,

widząc, że się zbliża. Nie zdało

się to jednak na wiele. Malpass

dopadł do niej jednym skokiem i

zacisnął ręce w żelaznym

uścisku. Kątem oka dostrzegła

wchodzącego do baraku Jarvisa,

który zatrzymał się osłupiały

niespodziewanym widokiem.

- Puść pan tę kobietę! -

zawołał podbiegając bliżej.

Malpass zwinął się jak wilk,

puścił Wirginię i sięgnął do

kieszeni. Schwyciła go za ramię.

Wtedy Jarvis uderzył go pięścią

w twarz i powalił na ziemię.

Malpass podniósł się

natychmiast, nie spuszczając z

niego oczu.

- Panie Jarvis! Niech się pan

strzeże, to jest Malpass! -

krzyknęła Wirginia.

- Domyśliłem się tego od razu

- mruknął gniewnie. - Malpass,

co ma znaczyć ta napaść?

Wytłumacz się pan!

- Więc to jest Jarvis! -

zasyczał wolno i dobitnie.

- Tak jest - odpowiedział

inżynier, a widząc, że Malpass

stoi bez ruchu, zwrócił się do

Wirginii:

- Jeśli chciał pani zrobić

krzywdę, proszę powiedzieć, a

przywołam go do porządku.

- Chciał się dowiedzieć, po co

tu przyjechałam - odpowiedziała

Wirginia.

- Tak! A teraz pan mi na to

odpowie, panie inżynierze

górniczy!

- Naprawdę jest pan tego

ciekaw? Przecież pan sam wie

najlepiej! Przyszedłem tu po to,

background image

aby przyjrzeć się pańskim

oszustwom w tej kopalni. I może

pan być pewny, że zrobiłem to

uczciwie. Ze wszystkich

złodziejskich kruczków

kopalnianych ten jest

najbardziej bezczelny.

- Idź pan do diabła ze swoim

gadaniem! - zawołał Malpass z

miną człowieka, który czuje się

panem sytuacji.

Wirginia spojrzawszy na jego

twarz, przeraziła się, ale

Jarvis rozgniewał się jeszcze

bardziej.

- Malpass, posiadam przeciw

panu niezbite dowody. Złoto,

które tu się znalazło, zostało

podłożone przez pana lub

pańskich wspólników. Było tu

wprawdzie niegdyś srebro, ale

dawno zostało wyczerpane...

Jesteś pan zwyczajnym złodziejem

i mam na to dowody.

- Może je pan i masz, ale

nigdy nie zrobisz z nich użytku

- odpowiedział Malpass kierując

w jego stronę lufę rewolweru.

W krótkich odstępach padły

trzy strzały.

- Boże, zastrzelił mnie! -

jęknął Jarvis i runął na ziemię.

Wirginia w niemym przerażeniu

przeniosła wzrok na Malpassa.

Właśnie chował do kieszeni

dymiący jeszcze rewolwer, po

czym podszedł do drzwi i bacznie

zlustrował okolicę. Uspokojony,

zaczął skradać się w stronę

Wirginii.

- Morderca!

- Czy chcesz, żebym i ciebie

zabił? - zapytał stając przed

nią.

- Boże miłosierny! Pan nie

może mnie zabić!

- Mogę, mogę! Ale czeka cię

coś gorszego niż śmierć, jeśli

natychmiast nie przysięgniesz,

że zapomnisz o wszystkim, co tu

się stało.

Krew uderzyła jej do głowy.

background image

- Chyba rozumiesz, co mam na

myśli? - krzyknął siny z

wściekłości i zerwał z

nabrzmiałej szyi kołnierzyk.

Wirginia zrozumiała. Ten

człowiek sam zdemaskował się

przed nią. Wstręt był jedynym

uczuciem, jakie mogło wyrwać ją

z odrętwienia i dać siły do

walki.

- Strzelaj, nędzniku! Na co

czekasz? - krzyknęła z rozpaczą.

- Nie, panienko! Najpierw

zabawię się z tobą jak z peońską

niewolnicą! Do końca swych dni

nie będziesz miała odwagi

spojrzeć nikomu w oczy! A

ojczulkowi powiem, że to sprawka

tego tu inżynierka i za to

właśnie musiał rozstać się ze

swym drogocennym życiem! Cha!

cha! cha!

- Potworze! - cisnęła mu w

twarz.

Malpass skoczył ku niej, ale

zasłoniła się stołem. Zdołał

tylko pochwycić rękaw jej

płaszcza. Jednym szarpnięciem

wywinęła się z niego i ruszyła w

stronę drzwi. Dogonił ją i

rzucił w głąb baraku.

Nie krzyczała. Któż mógłby

usłyszeć jej głos? Wiedziała, że

walczy nie tylko o życie, ale

również o honor. Plugawy dotyk

jego rąk przyprawiał ją o

szaleństwo.

Wyrwała się i schowała za

piecyk. Wolała ucieczkę niż

walkę. Niech tylko uda jej się

wydostać na zewnątrz, a na pewno

umknie mu.

Jednym kopnięciem przewrócił

piecyk i chwycił ją za ramię. I

tym razem udało jej się wyrtwać.

W ręku Malpassa zostały strzępy

bluzki. Znów rzuciła się do

drzwi, ale zagrodził jej drogę.

Była osaczona.

Jak zwierzę napadł na swoją

zdobycz. Wywiązała się walka.

Nienawiść i wstręt podwajały jej

siły. Bluzka wisiała na niej w

strzępach, nagie ramiona,

background image

ociekające krwią od licznych

zadrapań, wydawały się trupio

blade w zetknięciu z jego

spotniałą oliwkową twarzą.

- Ty dzika kotko - syknął

przez zaciśnięte zęby. - Im

dłużej się opierasz, tym słodsze

będzie moje zwycięstwo.

Nie odpowiedziała nawet

słowem. Poczuła w sobie wielką

moc. Nie bała się już tej

bestii, nie myślała też o

ucieczce. Czekała na nowy atak.

Nie trwało to długo. Wytężył

siły, aby ją chwycić i opanować.

A ona biła go, drapała po

twarzy, kopała. Raptem

przytrzymał jej ręce i przywarł

do niej całym ciałem. Pchnął na

stół. Upadli.

Nie straciła jednak

przytomności umysłu. Pozornie

przestała się opierać. Malpass

myśląc, że jest pokonana, zaczął

łapczywie pokrywać jej twarz

pocałunkami. Skorzystała z tego

i obydwoma rękami chwyciła go za

włosy. Zawył z bólu. W prawej

dłoni trzymała pęk jego włosów.

Raptem stół załamał się i

oboje runęli na ziemię. Wirginia

potoczyła się nieco dalej.

Usłyszała brzęk padającego

pogrzebacza. Ach, gdyby mogła go

uchwycić!

Ale nie! Malpass chwycił ją za

nogę i przyciągnął do siebie.

Przewagę dawał mu większy ciężar

ciała. Gdyby nie to, nie dałby

jej nigdy rady. Jego świszczący

oddech wskazywał, że jest bardzo

zmęczony. Wirginia znów zaczęła

go kopać. Walczyła dziko i w

zapamiętaniu. Wreszcie wgryzła

mu się zębami w ramię.

Klnąc straszliwie puścił ją.

Przetoczyła się dalej. Wtem

poczuła pod ręką pogrzebacz.

Chwyciła go i skoczyła na nogi.

Malpass klęczał na podłodze. W

jego oczach paliła się żądza

mordu.

Wirginia podniosła w górę

pogrzebacz i z całej siły

walnęła w znienawidzony łeb.

Malpass z łoskotem runął na

background image

ziemię.

Nagle usłyszała czyjeś kroki.

Chciała krzyknąć, ale z jej

spieczonych warg wydobył się

tylko cichy jęk. Czyjaś

olbrzymia postać ukazała się w

drzwiach.

Lundeen! Ojciec! Wirginia

zatoczyła się na ścianę i

osunęła po niej na podłogę.

- Wielki Boże! - usłyszała

jakby z oddali okrzyk ojca.

XVII

Wirginia z największym

wysiłkiem zapanowała nad

omdleniem. Lundeen stanął na

środku pokoju. Zatrzymał się

koło leżącego Jarvisa, z którego

ust dobywały się słabe jęki. A

więc żył jeszcze!

- Co to za człowiek? - huknął

grzmiącym głosem. - Wirginio!

Malpass! Co to wszystko ma

znaczyć?

Wirginia wolno zbierała siły.

Nadeszło wyzwolenie, ale osłabła

tak dalece, że nie mogła się

poruszyć.

Wykorzystał to Malpass. Wstał

z podłogi i choć był zbroczony

krwią, jego umysł pracował

jasno.

- Co tu się stało? Kto

zastrzelił tego człowieka? -

nacierał Lundeen.

- Ja - odpowiedział Malpass.

- Dlaczego?

- Przyłapałem go, jak napadł

na Wirginię.

- Co takiego? - zdumiał się

Lundeen.

Malpass powtórzył swoją

background image

insynuację w sposób bardziej

dosadny. Lundeenowi żyły

nabrzmiały na skroni. Spojrzał

na niego, potem na Wirginię.

- Jak to było? - zapytał

ochryple.

Wirginia nadal milczała.

Chciała do końca wysłuchać

kłamstw Malpassa, by potem je

obalić.

Meksykanin z trudem przełknął

ślinę. Zbladł jak ściana. Czuł,

że traci grunt pod nogami.

- Zobaczyłem na dole koło wału

samochód - zaczął mówić. -

Skoczyłem na konia, przyjechałem

tu i zastałem Wirginię walczącą

z tym mężczyzną. Nim wyjąłem

rewolwer, rzucił się na mnie. W

końcu jednak udało mi się

postrzelić go.

Nagle Jarvis uniósł się lekko.

Oczy płonęły mu z oburzenia.

- On kłamie! - wyszeptał cicho

ale wyraźnie. - To ja zastałem

go, jak ją napastował.

Zamknął oczy i padł bezsilnie

na podłogę.

- On bredzi! - warknął

Malpass. - Kula widać uszkodziła

mu mózg i zwariował. Widziałem

już takie przypadki.

- Zdaje się, że nie tylko on

zwariował - mruknął Lundeen.

Zaczął orientować się w

sytuacji. Cofnął się i stanął w

drzwiach.

- Później opowiem ci wszystko

dokładnie - powiedział ostro

Malpass. - Teraz nie mogę zebrać

myśli. Muszę pojechać do

lekarza.

Chciał przejść obok Lundeena,

ale został gwałtownie

odepchnięty.

- Zostaniesz tu! - ryknął

Lundeen.

- Ty wiesz, że niebezpiecznie

jest sprzeciwiać mi się! -

odparł groźnie.

background image

- A jednak zrobię to. I będzie

to ostatni sprzeciw, jakiego

doświadczysz w życiu. Słuchaj,

Malpass. Nie podoba mi się to.

Przestań wreszcie pyskować, bo

ci te białe zęby wtłoczę do

gardła.

Malpass oparł się o ścianę.

- Córko, chodź tutaj - zwrócił

się Lundeen do Wirginii.

- Nie mogę, nie mam siły. Poza

tym moje ubranie jest w

strzępach.

- Ale mówić możesz, prawda?

Kto cię tak pokrwawił?

- Se~nor Malpass.

Zauważyła, że te słowa spadły

na ojca jak grom z jasnego

nieba, ale starał się zapanować

nad emocjami.

- Opowiedz wszystko.

- Ojcze, ubiegłego lata

Jake znalazł tu ślady soli

kamiennej - zmyślała na

poczekaniu. - Będąc w Denver,

poradziłam się w tej sprawie

inżyniera Jarvisa. Obawiam się,

że w ten sposób przyczyniłam się

do jego śmierci. Po powrocie

zadepeszowałam do niego i

przyjechaliśmy tu. Zostawiliśmy

samochód na dole i...

- Wszystko to podłe kłamstwo!

- przerwał jej Malpass.

Lundeen spojrzał na niego

groźnie.

- Wysłuchałem ciebie, teraz

słucham jej, więc stul pysk!

- Pan Jarvis poszedł zbadać

kopalnię, a ja czekałam na

niego. Nagle wtargnął tu

Malpass. Przestraszył się mego

widoku. Miał powody. Nie

chciałam odpowiadać na jego

pytania, więc wpadł w pasję i

chciał przemocą zmusić mnie do

mówienia. Na to wszedł pan

Jarvis. Zdzielił Malpassa w pysk

i powalił na podłogę. Powiedział

mu też, że każde ziarenko złota

znajdujące się w tej kopalni,

background image

zostało do niej niecnie

podrzucone i że nie widział

jeszcze równie podłego oszustwa.

I za to Malpasss zastrzelił go,

a mnie groźbami chciał zmusić do

milczenia. Odmówiłam, a on

powiedział, że mnie zhańbi i

obarczy tym Jarvisa. Zaczęła się

między nami walka... Broniłam

się... Chwyciłam pogrzebacz i

trzasnęłam nim go w łeb. Wtedy

zjawiłeś się ty.

- Podniosłeś rękę na moje

dziecko! Podrzuciłeś do kopalni

złoto! - ryczał Lundeen

strasznym głosem. - Ty! ty!...

Malpass chwycił za rewolwer.

Zrozumiał, że nie ma już innego

wyjścia. Strzały padały jeden po

drugim.

Kule nie powstrzymały

Lundeena. Z opuszczoną głową

posuwał się ciągle naprzód.

Uderzenie ciężkiej pięści

zwaliło Malpassa z nóg. Podniósł

się natychmiast, żeby dalej

strzelać. Jedna z kul trafiła

Lundeena.

Zatoczył się, podniósł ręce i

z łoskotem runął. Malpass

przeskoczył przez jego ciało,

ale Lundeen zdołał szarpnąć go

za nogę i powalić na ziemię.

Padając, Malpass wypuścił z ręki

rewolwer, który potoczył się po

podłodze. Lundeen usiłował

podpełznąć i chwycić go, ale

czujny przeciwnik zrobił to

pierwszy. W tym momencie Lundeen

wpił się w jego ramię, rozległ

się suchy trzask i ręka Malpassa

zwisła bezwładnie.

Wirginia zemdlała.

Gdy odzyskała przytomność,

walczących nie było w pokoju.

Jarvis bezwładnie leżał w kącie.

Co się stało? Była zbyt słaba,

żeby się podnieść. Czyżby to

wszystko było jakimś koszmarnym

snem? Nie! Przecież widzi tu

ciało Jarvisa!

Z dworu doleciały odgłosy

walki. Dopełzła do drzwi i

zdrętwiała.

Szamotali się na szynach.

Malpass w lewej ręce trzymał

background image

grubą pałkę i usiłował nią

trafić ojca w głowę. O kilka

metrów dalej tor skręcał w

stronę wąwozu. Widać tamtędy

Malpass chciał uciekać, ale

Lundeen nie puszczał go.

Tworzyli jedną całość

przewalającą się bezwładnie po

szynach.

Tak znaleźli się na wiadukcie,

ledwie trzymającym się na

przegniłych słupach. Zobaczywszy

to, Malpass zaprzestał walki i

cały wysiłek skupił na ratowaniu

się przed upadkiem w przepaść.

Śmierć obydwu im zajrzała w

oczy. Lundeenowi udało się na

moment wyswobodzić spod

Malpassa. Siadł na nim okrakiem

i przydusił jego głowę do szyn.

Rozległ się chrzęst łamanej

kości.

Wtedy pchnął go w dół. Malpass

stoczył się z nasypu i runął na

skały.

Lundeen spojrzał w dół. Nagle

jego głowa opadła na piersi,

ramiona obwisły, nogi w

konwulsyjnych drgawkach miotały

się po spróchniałych deskach.

Zdawało się, że lada moment

stoczy się w ślad za pokonanym

przeciwnikiem, ale jakimś cudem

utrzymał się na torach.

Wirginia z trudem wstała. Jak

długo patrzyła na to straszne

widowisko? Czyżby pomordowali

się nawzajem?

Ruszyła w stronę baraku. Musi

coś zrobić, musi! Ale co? Nagle

usłyszała cichy jęk. Jarvis! A

więc żyje! Nachyliła się nad

nim. Poznał ją. Jego wargi

poruszyły się bezgłośnie.

Zapewne chciał wody. Czy będzie

można go uratować?

Włożyła jego płaszcz i

czepiając się ścian, wyszła

przed dom. Tuż za progiem

upadła, ale szybko stanęła na

nogi i zaczęła z wolna posuwać

się w stronę drogi. Wreszcie

dowlokła się do samochodu.

Oprzytomnił ją dramatyczny głos

kierowcy:

- Wielkie nieba! Co się stało?

background image

- Morderstwo! Mnie nic nie

jest - szepnęła suchymi wargami.

- Niech pan tam pójdzie,

prędko... Proszę zabrać wodę i

whisky, jeśli pan ma... Ostatni

dom... Drzwi otwarte. Ten

człowiek jeszcze żyje...

Ogarnął ją mrok.

XVIII

Widok spadającej komety wywarł

na Cliftonie tak silne wrażenie,

że związał go na zawsze z

pustynią i wolnym życiem

pasterskim. Tak przynajmniej

sądził obserwując to niezbyt

częste zjawisko.

Zdarzyło się to, zgodnie z

obliczeniami Julia, trzydziestej

szóstej nocy od wyruszenia ze

źródeł Guadelupy. Kwiecień miał

się ku końcowi i na wyżej

położonych pastwiskach wiosna

dopiero się rozpoczęła.

Przechodzili właśnie przez

najtrudniejszą i najbardziej

niebezpieczną dla owiec strefę.

Był to ciągnący się przez

dwanaście mil pas lawy, kaktusów

i skał z jednym tylko poidłem,

znajdującym się dokładnie w

połowie drogi.

Clifton i Julio przybyli tam o

zachodzie, zmęczeni gorącym,

prawie letnim dniem. Nie mieli

na szczęście wiatru ani suchej

kurzawy, od której z pewnością

zginęłoby wiele owiec.

Ponieważ zwierzęta nie miały

się czym paść po drodze, trudno

było je prowadzić, gdyż ciągle

rozbiegały się w poszukiwaniu

trawy do szczypania, a zieleń

trafiająca się w tej okolicy

była trująca albo ostra.

Jagnięta także opóźniały marsz

naprzód, gdyż szybko się

męczyły. Podczas najgorętszych

południowych godzin musieli je

brać na ręce, żeby dać im

wypocząć. Kilka najsłabszych

background image

trzeba było zabić. Gdy dobrnęli

wreszcie do kresu, brakowało im

sił na cokolwiek.

Zziajane i spragnione

zwierzęta z głośnym beczeniem

cisnęły się do wody. Po

ugaszeniu pragnienia jedne

pokładły się, żeby odpocząć,

inne poszły się paść. Miejsce to

było jakby rozległą wyspą pośród

czarnej lawy. Podczas deszczów

zamieniało się w rwący potok, w

czasie suszy tworzyły się tu

niewielkie sadzawki. Trawy i

ziół dla owiec było tam sporo,

ale musiały się paść na znacznej

przestrzeni. Cała ta okolica

nawiedzana była ciągle przez

kujoty, lisy i dzikie koty

czatujące przy poiskach na łatwą

zdobycz. Zapowiadała się

bezsenna noc.

Po kolacji Clifton stanął na

straży po jednej stronie poiska

a Julio po drugiej. Psy warowały

między owcami. Wiedziały

doskonale, co należy robić.

Największe niebezpieczeństwo

groziło wczesnym wieczorem, gdy

owce były bardzo spragnione. Od

czasu do czasu rozlegało się

krótkie rozpaczliwe beczenie,

które nagle milkło. Zwykle w

takich przypadkach jeden z

pasterzy strzelał.

Posterunkiem Cliftona był

wysoki wał czarnej lawy, w wielu

miejscach spękany i

przypominający olbrzymie bloki

granitu, po których trudno było

chodzić. Musiał być jednak w

nieustannym ruchu, żeby nie

stracić z oczu stada. Tu, pod

wzniesieniem, znajdowała się

zawsze woda, nawet podczas

najbardziej suchych lat, paszy

jednak było niewiele.

Clifton wdrapał się na wysoki

zrąb. W tym samym miejscu

odpoczywał podczas wędrówki w

przeciwną stronę. Głębokie

wydrążenie w masie lawy

stanowiło rodzaj fotela, w

którym od biedy można było się

zdrzemnąć. Julio wraz z psami i

stadem znajdował się na dole.

Clifton widział jego wysmukłą

postać. Podczas

kilkumiesięcznego wspólnego

przebywania polubił tego

background image

prostego, wiernego i uczciwego

chłopca, przywiązanego do swego

stada i pasterskiego życia.

Niejednokrotnie zauważył, że

Julio z lubością pogrąża się w

kontemplacji nieba. Clifton

zresztą od dawna robił to samo,

rzadko jednak miewał sposobność

oglądać niebo o północy. Noc o

tej porze wydawała się dziwnie

złowieszcza. Nie było wiatru, a

jednak do uszu dochodziły jakby

dalekie zawodzenia. Skały i

bloki lawy były jeszcze nagrzane

promieniami słonecznymi, dlatego

nie odczuwał ciągnącego od

pustyni chłodu. Zdjął sombrero i

usiadł na zwiniętym płaszczu.

Zdawało mu się, że powietrze

staje się coraz bardziej suche.

Dziwnie posępnie rysowały się

pasma czarnych chmur. Między

nimi połyskiwały blade gwiazdy.

Wszystkie przedmioty wydawały

się ciemne, prawie czarne. Nad

pustynią zawisł jakiś

niewidzialny ciężki płaszcz.

Nagle Clifton zauważył, że

ciemność zmniejszyła się.

Zdziwiło go to. Nie było

przecież księżyca, a chmury

zasłaniały niebo. Usłyszał, że

Julio głośno wzywa wszystkich

świętych.

Doszedł go szum podobny do

pędu wiatru w wysokiej trawie.

Szum i jasność wzrastały.

Clifton skamieniał z wrażenia na

widok zbliżającej się komety czy

też meteoru. Siedział osłupiały,

nie mogąc oderwać wzroku od

wspaniałego zjawiska.

Co za niepojęty pęd,

promieniowanie, narastający

szum! W jednej sekundzie

pustynia rozwidniła się jak w

południe. Szybujące ciało

niebieskie sypało iskrami niby

kawałkami tłuczonego lodu.

Przeleciało biało_niebieską

strzałą po niebie, ciągnąc za

sobą długi ogon światła. Nagle

wybuchnęło snopem olbrzymich

iskier, zbladło i zniknęło.

Gdy Clifton ochłonął z

wrażenia, postanowił pozostać na

pustyni.

Do świtu przebiegł myślą swoje

background image

dzieciństwo, życie rodzinne,

lata szkolne, okres studiów i

wojnę. Przypomniał sobie miłość

do matki, ojca, Wirginii, walkę

o odzyskanie zdrowia, pustynię.

To właśnie jej zawdzięczał swoje

odrodzenie. Nie umiałby już stać

się normalnym członkiem

społeczeństwa w takim

rozumieniu, jak go uczono tego w

szkole czy na uniwersytecie.

Pragnął pozostać samotny w

otoczeniu żywiołów. To co

przeżył, nie pozostawiło w jego

duszy goryczy, nienawiści ani

pogardy. Było mu dane przeniknąć

tajemniczą zasłonę i pochwycić

błysk nieskończoności.

Im bardziej zbliżał się do San

Luis, tym bardziej stawał się

spokojny. Na owczym szlaku

strząsnął z siebie cierpienia

przeszłości. Odbudował własną

duszę.

Około dziesiątego maja

pasterze przybyli do stałego

obozu o kilka zaledwie mil od

miasteczka. Julio zaniechał

liczenia dni, więc Clifton tylko

z grubsza orientował się w

upływie czasu. W każdym razie

kwitnące drzewa bawełniane

powiedziały mu, że jest już

lato.

Letnie pastwisko Don Lopeza

składało się z szeregu dolinek i

grzbietów górskich i było

prawdziwym rajem dla hodowcy

owiec. Nazywało się Sycamore,

którą to nazwę dały liczne

rosnące tu drzewa figowe.

Owce znały dobrze swoje

rodzinne miejsce. Z radości

zaczęły tarzać się w

zielonej trawie.

Clifton, zauroczony tym znanym

mu jeszcze z dzieciństwa

zakątkiem, postanowił zostać tu

na stałe. Za zarobione pieniądze

chciał kupić kilkanaście sztuk

owiec, które stałyby się

zalążkiem jego przyszłego stada.

Musiał też pomyśleć o swojej

garderobie, bo ta, którą miał,

była w opłakanym stanie i z

niepokojem myślał o przykrości,

background image

jaką wyrządziłby swym nędznym

odzieniem matce.

Ponieważ Julio poszedł zdać

raport Don Lopezowi i przynieść

coś do jedzenia, Clifton

pozostał sam ze stadem. Przybyli

do Sycamore zaraz po południu.

Miał w obozie pozostać przez

całe lato, zabrał się więc

natychmiast do rozpięcia namiotu

w sposób solidny i trwały.

Dookoła rosły gęste zarośla

cedrowe, naciął zatem gałęzi na

posłanie, zrobił podmurówkę na

ognisko i przyniósł spory zapas

drew. Pracował dosyć bezładnie,

gdyż mimo woli wzrok jego

kierował się w stronę wzgórz.

Było stąd zaledwie trzy mile do

San Luis, pięć do domu i sześć

do Cottonwoods! Wydawało mu się

to niewiarygodnie blisko! Nie

mógł powstrzymać się od zadumy,

tęsknoty, nadziei... Czyż

uczucia te pozostaną mu na całe

życie? Nie wiedział, co działo

się z tymi, których kochał,

pragnął ich zobaczyć, życzył im

dobra i szczęścia.

Przez całe popołudnie pracował

i oddawał się jednocześnie

rozmyślaniom, mimo to zrobił

tyle, że obóz przybrał wygląd

miły dla oka i bardziej

malowniczy.

Zachód słońca i wieczorne

gwiazdy! Zawsze te same i zawsze

inne! Kolację zjadł samotnie w

blasku ogniska. Samotność jest

zresztą częścią pasterskiej

doli. Jagnięta beczały, ale psy

były spokojne. Stado czuło się

dobrze. On też.

Wcześnie położył się spać.

Gałęzie cedrowe słodko pachniały

w namiocie. Jakże przyjemnie

było wyciągnąć się na posłaniu i

cicho odpoczywać. Nie niepokoiła

go bliskość rodziny ani

przyjaciół i gdy zamknąwszy

powieki natychmiast zasnął,

żadne sny nie zamąciły jego snu.

Zresztą sny rzadko nawiedzają

pasterzy, którzy całe dnie

spędzają na powietrzu, słońcu,

wietrze i budzą się przed

świtem.

Gdy nazajutrz trochę później

niż zwykle jadł swoje skromne

background image

śniadanie, psy zaczęły tak

głośno ujadać, że wstał i

poszedł zbadać przyczynę ich

zachowania.

Zobaczył z daleka Don Lopeza

zdążającego konno do obozu. Krew

napłynęła mu do skroni! Był

nieobecny przez siedem długich

miesięcy. Ile rzeczy mogło się

zdarzyć w tym czasie!

- Don Lopez - szepnął do

siebie z mieszaniną radości i

obawy. - Opowie mi zaraz

wszystko! Obym tylko potrafił go

zrozumieć!

XIX

Tego samego dnia, o tej samej

godzinie, gdy Clifton przybył do

Sycamore, Wirginia wybiegła z

domu opanowana dziwnym uczuciem,

którego nie potrafiła sobie

wytłumaczyć. Od czasu, gdy na

powrót zamieszkała w starym

ceglanym domku, gdzie spędziła

dzieciństwo, często nawiedzały

ją jakieś nieokreślone

niepokoje.

Nie mogła usiedzieć w

mieszkaniu mimo pracy, której

miała teraz pełne ręce. Dzień

był cudowny. Drzewa pokryły się

jasną zielenią młodych liści. W

powietrzu unosiło się tchnienie

wiosennej świeżości.

Wirginia była pochłonięta

czekaniem na powrót tego,

którego w myślach nazywała swoim

pasterzem. Dotychczas jednak

czekała bezskutecznie. Dopiero

niedawno zdołała otrząsnąć się z

wrażenia, jakie wywarła na niej

tragiczna śmierć ojca i podjęła

na nowo snucie marzeń o swojej

przyszłości. Mimo to troska i

wyrzuty sumienia nie opuszczały

jej. Pewną pociechą była myśl,

że w ojcu, tak długo będącym

narzędziem w ręku nędznika,

zdążyła jeszcze przed śmiercią

obudzić się uczciwa krew

background image

Lundeenów.

Zaczęła niespokojnie

przechadzać się pod bawełnianymi

drzewami. Nie poszła zobaczyć,

co robią Con i Jake. Nie

spojrzała też w stronę zielonej

dolinki, gdzie pasły się jej

konie. Usiadła przy rowie

irygacyjnym i zanurzyła rękę w

chłodnej wodzie, która ze

szmerem płynęła między porosłymi

trawą brzegami. Tu i ówdzie

fiołki wysuwały ciemnoliliowe

główki spośród kępek trawy.

Wstała. Szmerliwa muzyka wody i

ćwierkanie ptaków rozstrajały

ją. Nie miała odwagi zajrzeć do

tego zakątka, gdzie

zaproponowała Cliftonowi

małżeństwo. Od czasu

zamieszkania w domku była tam

tylko raz.

Spojrzała na białe obłoki

żeglujące w górze. Ręce jej

opadły. Nie widziała i nie

słyszała nic. Rzuciła okiem na

szczyt góry i drgnęła. Przyszło

jej na myśl, że dobrze byłoby

pojechać nad górskie jezioro i w

tej cudownej samotni zaczerpnąć

sił...

Dopiero od niedawna stała się

taka niespokojna i zamyślona. Po

powrocie od matki przeżyła

wielką radość, mogąc wreszcie

zwrócić Cottonwoods Forrestom -

prawowitym właścicielom. Nie

przyszło jej to łatwo, przede

wszystkim ze względu na starego

Forresta, który słyszeć nawet o

tym nie chciał. Zmiękł dopiero

po długich namowach.

- Dziewczyno! - powiedział

wówczas. - Jesteś z rodu

Lundeenów, a mimo to zdobyłaś po

kolei serca wszystkich

Forrestów.

Gdy wreszcie zniknęła

nienawiść i Forrest zamieszkał

na powrót w Cottonwoods, zmienił

się nie do poznania. Lata

wygnania strząsnął z siebie,

jakby ich w ogóle nie było.

Oddając Cottonwoods, Wirginia

wróciła do swego starego domu w

bawełnianym gaju i czekała na

powrót Cliftona. Czy jednak

przyjedzie?

background image

Jakże nieznośnie ciągnęły się

te ostatnie tygodnie! A może

umarł? Nie, serce mówiło jej, że

żyje. Największą mękę stanowiła

myśl, iż może w ogóle nie

zechcieć jej widzieć.

Weszła do budynku i wróciła do

pracy nad ozdabianiem wnętrza.

Wkrótce jednak rzuciła to

zajęcie. Jedynym pokojem w tym

domu, który niezmiennie

zaprzątał jej uwagę, był dawny

pokój Cliftona. Niektóre

przedmioty należące do niego

pozostawiła nietknięte, jako

drogie wspomnienie jego pobytu.

Drżała, kładąc się na jego

łóżku.

- Zadowolę się już tylko tym,

żeby wrócił, choćby nawet nie

chciał mnie widzieć - wzdychała

zaciskając dłonie i patrząc na

ciemną ścianę.

Następnego ranka Jake

przywiózł z San Luis wiadomość o

powrocie Cliftona i stada.

- Moje stado! - zawołała

radośnie Wirginia, ale w tej

chwili na pewno nie myślała o

owcach, lecz o ich pasterzu.

- Stary Lopez powiada, że

stado powiększyło się o osiemset

jagniąt - ciągnął Jake z

uśmiechem. - Pewnie żałował, że

sprzedał je pani, bo ceny owiec

na rynku rosną jak na drożdżach.

- Czy... czy Lopez mówił coś o

Cliftonie? - zapytała drżącym

głosem.

- Ani słowa! Jest wprawdzie

gadułą, ale tym razem nie mówił

nic. Widocznie diabli go brali z

powodu powiększenia stada.

Wirginia pobiegła do ogrodu i

ukryła się w najdzikszym

zakątku. Tam wypłakała swoją

radość.

- A więc wrócił, wrócił...

Bogu dzięki! Gdyby to trwało

dłużej, pewno umarłabym ze

strachu... Chyba jest zdrowy!

Siedem miesięcy na pustyni! Sam

jeden! A ja nie mogłam mu w

niczym pomóc. Tak bardzo go

background image

kocham! A jeśli nie uzna we mnie

żony? Przecież nie mogę go

błagać! Co ja plotę! Zrobię

wszystko, byleby...

Ten wybuch uspokoił ją. Fakt,

że żył, że był dość silny, by

przez siedem miesięcy wieść

twarde życie pasterza i zrobić

taki szmat drogi, miał większe

znaczenie niż jej żale i

tęsknoty. To przecież było

najważniejsze.

Wirginia stwierdziła, iż

natura ludzka trudna jest do

zrozumienia. Z początku modliła

się o życie dla Cliftona

zapewniając siebie, że będzie

zadowolona i wdzięczna Bogu za

to! Później pragnęła, żeby

wrócił, a teraz, gdy i to się

spełniło, zapragnęła go

zobaczyć. Jakże pokrętne są

drogi miłości! A co będzie, co

się stanie, gdy go wreszcie

zobaczy?

Nazajutrz z samego rana

pojechała do Las Vegas na

spotkanie Ethel, która

telegraficznie zapowiedziała

swoją wizytę. Od czasu powrotu

od matki unikała jak mogła

miasta i znajomych. W okolicy

przez wiele tygodni tematem

numer jeden wszelkich rozmów

była tragedia w kopalni. Ale

bodaj jeszcze większą sensacją

stało się zwrócenie Forrestom

Cottonwoods.

Gdy pociąg zatrzymał się na

peronie, Wirginia niecierpliwie

lustrowała wszystkie wagony.

Spostrzegła Ethel i ukryła się w

tłumie pasażerów. Ethel,

zaniepokojona tym, że nie widzi

przyjaciółki, zajęła się

wskazywaniem tragarzowi swych

walizek. Wtedy Wirginia stanęła

za nią i zakryła jej oczy. Ethel

krzyknęła z radości i padły

sobie w objęcia.

Gdy tylko znalazły się w

samochodzie, Ethel dała upust

swej paplaninie.

- Pokaż mi się! Wyglądasz jak

posąg z marmuru. Gdzie się

podziała twoja dawna opalenizna?

Twoje kolory? Jesteś blada i

zeszczuplałaś! Cudownie ci z

background image

tym! Jesteś stokroć piękniejsza

od Heleny. I te smutne oczy! Ile

ty się wycierpiałaś, moje

biedactwo! Ginio, chyba rozbeczę

się z radości, że znowu cię

widzę!

- Ja też. Ale poczekajmy z tym

do przyjazdu do domu!

- Wiesz, mój ślub odbędzie się

w czerwcu!

- Cudownie!

- Mam nadzieję, że

przyjedziesz!

- Naturalnie! Nie weźmiesz

chyba ślubu beze mnie.

- To jasne! Ale tak rzadko do

mnie pisałaś. Przez siedem

miesięcy dwa listy i depesza.

- Ethel, nie mogłam pisać do

nikogo, nawet do ciebie.

- Szkoda, bo przyniosłoby ci

to ulgę. Ale ty zawsze byłaś

skryta. Rozumiem cię jednak i

nie mam o to żalu.

Wirginia wyjechała z miasta i

skierowała się na mało

uczęszczaną drogę do San Luis.

- Wynagrodzę ci to

zaniedbanie! - powiedziała

serdecznie. - Naopowiadam ci

tyle, że uszy ci spuchną od

słuchania.

- Trochę już wiem z twoich

listów, a resztę znam z gazet.

Może będzie ci przykro wracać do

tych bolesnych spraw?

- Przeciwnie, to mi ulży.

- Wczoraj spotkałam Jarvisa.

Pytał o ciebie!

- Jakże się miewa?

- Jest już zupełnie zdrowy.

- Dzięki Bogu!

- Czy i ty zostałaś wtedy

ranna?

- Ranna? Nie, ale podrapana,

posiniaczona... Opowiem ci

background image

wszystko w domu.

Wirginia zauważyła, że Ethel,

zazwyczaj taka wybuchowa,

powstrzymuje się od wyrażania

swych uczuć, by nie urazić

przyjaciółki. Nie miałaby jej

jednak tego za złe. Lody zostały

już przełamane. Czuła, że zbyt

długo dusiła w sobie tę

tragedię.

- Ginio, dokąd ty jedziesz?

Przecież to nie ta droga! -

zauważyła w pewnej chwili Ethel.

- Jadę do domu.

- Ale przecież nie tędy

jeździliśmy do Cottonwoods.

- Ja już tam nie mieszkam.

- Co ty mówisz! - zawołała z

niezbyt udanie skrywaną

ciekawością. - Czy mieszkasz z

matką?

- Nie. Mama przebywa stale u

dziadków.

- A jak się czuje?

- Nieźle. Spędziłam u niej

trzy miesiące. Odnoszę jednak

wrażenie, że nie zechce już

wrócić na Zachód.

- Może to i lepiej? Wiesz,

obawiałam się, że twoja matka

nie przeżyje tej tragedii.

- Już się uspokoiła.

Auto przecięło dolinę poniżej

San Luis. Otwierał się stąd

widok na cudowny trójkąt

zieleni. Nad urwistym zrębem

zajaśniał dwór Cottonwoods.

Wirginia minęła go obojętnie.

Nigdy nie czuła się tam

szczęśliwa.

- Piękny jest ten dwór -

szepnęła Ethel - mimo to nie

dziwię się, że tymczasem tam nie

mieszkasz.

- Cottonwoods już nie należy

do mnie - odpowiedziała

Wirginia. - Zwróciłam go

Forrestom.

- Wirginio! - Ethel aż

background image

podskoczyła na siedzeniu.

Była wprawdzie przygotowana na

różne zmiany, ale tego nawet jej

było za wiele.

Samochód minął gaj bawełniany

i stanął przed ceglanym domkiem,

który tak bardzo utkwił w

pamięci Ethel. Przed rokiem

przywiozły tu obie z Wirginią

prawie umierającego Cliftona.

Oczy dziewczyny zwilgotniały.

- Więc tutaj mieszkasz?

- Tak.

- Sama?

- Jake i Con mają w podwórzu

mały domek.

- Ślicznie tu jest - szepnęła

Ethel.

- Wolę to niż Cottonwoods. No,

wysiadajmy.

Pokój, do którego Wirginia

wprowadziła Ethel, należał

dawniej do jej matki, a później

do pani Forrest. Był duży i

jasny. Wirginia urządziła go

komfortowo w harmonii ze starymi

ścianami i belkowanym sufitem.

- Nigdy nie pomyślałabym, że

może tu być tak przytulnie -

powiedziała Ethel, zdejmując

płaszcz i kapelusz. - Ginio,

czuję, że teraz rozbeczę się na

dobre.

- Ja też - szepnęła Wirginia.

Przebrawszy się w wygodne

suknie, te same, w których

biegały po górach w Colorado,

wyszły przed dom.

- Pokaż mi teraz swoje włości

- powiedziała Ethel. - Jak duża

jest ta dżungla?

- Dziesięć akrów lasu, kilka

akrów łąk w dolinie i około

pięćdziesięciu akrów ziemi

ornej.

- To nie tak źle, jak na ubogą

panienkę.

background image

Usiadły na cienistym pagórku

pod olbrzymim drzewem

bawełnianym, którego konary

sięgały aż do brzegu dolinki.

Ethel spojrzała na piękne konie

pasące się na łące.

- Co za wspaniałe wierzchowce!

Musimy na nich pojeździć. Tak mi

tego brak w Denver. Wprawdzie to

jeszcze Zachód, ale konie są tam

coraz rzadsze. Wirginio, poznaję

je! To jest Kaliope, to -

Mojżesz, a tamten - Katastrofa.

Widzę też twojego Syrusa! Na

tego diabła nie wsiadłabym. Jest

i Dumpy! Ten szelma zrzucił mnie

kiedyś. Widzę, że nie jesteś

taka biedna, skoro stać cię na

utrzymanie tylu koni.

- Nie jestem taka biedna,

żebym nie mogła jeździć konno

lub nie mogła w czerwcu dać ci

ślubnego prezentu - odparła

Wirginia.

- Co to to nie! Nie pozwolę,

żebyś się dla mnie rujnowała! A

jednak nie mogę sobie wyobrazić

ciebie jako ubogiej panny.

Ethel przytuliła się do

przyjaciółki, położyła głowę na

jej ramieniu i cicho westchnęła.

- A teraz opowiedz mi

wszystko.

- Zacznijmy od Cliftona. Czy

wiesz, że już wrócił?

- Wrócił? A gdzie był do tej

pory?

- Gdy ojciec wypędził go z

domu, został pasterzem owiec.

- Co, Clifton Forrest

pasterzem owiec? Zwyczajnym

pastuchem?

- Tak.

- Ależ to nie jest zajęcie dla

człowieka z uniwersyteckim

wykształceniem, byłego

żołnierza!

- Masz rację, to zajęcie

ubogich. Ale Clifton nie miał

wyboru. Zresztą wziął się do

tego ze względu na stan zdrowia.

background image

- Słuchaj Ginio. Spójrz mi w

oczy.

Wirginia usłuchała.

- Pomiędzy wami nie układa się

najlepiej?

- To nie moja wina. Od tamtego

czasu nie widziałam go.

Powędrował z owcami na południe.

Po powrocie od ciebie

dowiedziałam się, że Malpass

namawia Don Lopeza na sprzedaż

stada dozorowanego przez

Cliftona. Chciał posłać do

Guadelupy swojego pasterza, a

Cliftona pozbawić pracy.

Ethel z cicha zaklęła pod

nosem.

- Opowiesz mi, kochanie, jak

twój ojciec zabił tego łajdaka?

- To było straszne! -

powiedziała Wirginia, a jej oczy

zaszły łzami. - Nie pamiętam,

ile razy Malpass wystrzelił.

Śledztwo stwierdziło pięć ran

postrzałowych. Tatko złamał

Malpassowi rękę, omal nie wyrwał

jej... Wreszcie przekręcił mu

kręgosłup i zwalił w przepaść.

- Dobrze zrobił - powiedziała

Ethel stanowczo. - Ale nie mówmy

już o tym. Opowiadaj lepiej o

Cliftonie.

- Niewiele o nim wiem.

Zaciągnęłam pożyczkę i kupiłam

od Lopeza wszystkie owce.

Clifton był już wtedy w

Guadelupie i nie dowiedział się

o tym.

- Jesteś nadzwyczajna! A więc

przez cały czas Cliff pracował

dla ciebie?

- Tak, czyż to nie zabawne?

- Zabawne? Ależ to wspaniałe!

Co za romantyczna historia! Mam

nadzieję, że podniosłaś mu

pensję?

- Nie śmiej się - powiedziała

Wirginia błagalnie. - Jestem w

straszliwym kłopocie. Widzisz,

Clifton właśnie wrócił. Musi się

przecież dowiedzieć prawdy.

background image

Pasterze są ubodzy. Będzie

potrzebował pieniędzy, ale co

mam zrobić, jeśli nie zechce po

nie przyjść?

- Ach ty gąsko! Wtedy

zaniesiesz mu je sama!

- Nie, tego nie zrobię za nic

na świecie!

- Wirginio, czy kochasz go

jeszcze?

- Sądzisz, że jestem aż tak

niestała?

- Więc kochasz go bardziej niż

dawniej?

- Ginę z miłości!

- To już nic nie rozumiem! A

może ty coś przede mną ukrywasz?

- Potrafiłabyś chyba wycisnąć

wodę z kamienia. Wstydzę ci się

przyznać... Już jesienią stało

się to dla mnie torturą...

Ethel, ja pragnę Cliftona,

pragnę, jak niczego nie

pragnęłam w życiu! A jeśli on

mnie odtrąci, rzucę się w

przepaść!

- Cha! Cha! Cha! Wirginio,

ależ z ciebie niedorajda! -

parsknęła śmiechem Ethel.

- Niedorajda?

- Tak! Założę się, że ten twój

pasterz przez cały czas śnił i

marzył o tobie. A ty,

oczywiście, nie dałaś mu nawet

poznać, że go kochasz?

- Lękałam się, nie mogłam...

Sama nie wiem, dlaczego byłam

dla niego taka chłodna.

Naprowadziłam go na myśl, żeby

się ze mną ożenił. A on mi to

zaproponował tylko dlatego, żeby

wyświadczyć mi przysługę,

wybawić od Malpassa.

Ethel raz jeszcze zaniosła się

serdeczym śmiechem.

- Chciałabym być na twoim

miejscu - wydusiła z siebie

wreszcie. - Przecież to cudowne

móc powiedzieć swemu chłopcu, że

się go kocha. Sama to zrobiłam,

background image

więc wiem.

- Jak mam mu to powiedzieć? -

zawołała Wirginia.

- Masz przecież oczy, ręce,

usta! Natura uposażyła cię pod

tym względem nad wyraz

szczodrze!

- Gdyby nawet, to cóż z tego?

- Użyj tych skarbów! Zdobądź

Cliffa! Teraz czasy się

zmieniły. Kobieta nie wstydzi

się już powiedzieć mężczyźnie,

że go kocha.

- Ethel, zmiłuj się! Czy

przyjechałaś po to, żeby dawać

mi takie szalone rady?

- Ależ ja mówię zupełnie

poważnie! Nie chcę ranić twoich

uczuć, ale to, co ci radzę, nie

jest wcale szalone. Ja naprawdę

jestem pewna, że on kocha cię

nie mniej niż ty jego. A jeśli

mam jeszcze cień wątpliwości, to

będę wiedziała na pewno, gdy się

z nim zobaczę.

- Chcesz się z nim zobaczyć?

- Oczywiście! A raczej zrobimy

to obie!

Wirginia zasłoniła twarz

rękoma.

- Poczekajmy trochę. Może on

sam przyjdzie? Jeszcze nie wiesz

wszystkiego...

- Ach tak! Domyślałam się

tego. Chcesz, żeby ci pomóc, a

ciągle coś przede mną ukrywasz.

- Słuchaj, ja jestem bardzo

bogata. Nieprzyzwoicie bogata! -

wyznała wreszcie. - Akcje ojca

na południu przyniosły ogromne

zyski. Nikt o tym nie wie, prócz

starego Forresta, ale on dał

słowo, że mnie nie zdradzi.

Także Watrous stało się moją

własnością, mam zresztą jeszcze

jedną posiadłość. Wiem, że nie

da się tego długo ukryć i

dlatego jestem w takim kłopocie.

- Pani Cliftonowo Forrest! Czy

mogę zapytać, dlaczego to ma być

kłopotliwa sytuacja?

background image

- Clifton kiedyś powiedział,

że nie mógłby ode mnie nic

przyjąć. A gdy dowie się, że

jestem bogata, na pewno mnie

odtrąci!

- Przecież jest normalnym

człowiekiem, a nie jakimś

zwariowanym dziwakiem! Co ty

pleciesz?

- Nie znasz Cliffa.

- Jesteś przecież zakochana w

nim, śliczna jak obrazek, jest

twoim mężem, dlaczego więc

miałby cię odtrącić? Dlatego, że

jesteś bogata? Mężczyźni nie są

tacy! Czy wiesz, jak w takim

wypadku postąpiłby mój

narzeczony?

- Jak?

- Postarałby się jak

najprędzej świsnąć chociaż część

moich pieniędzy.

- Gdyby Cliff to zrobił,

byłabym w siódmym niebie -

westchnęła Wirginia.

- Dobrze więc - zgodziła się

Ethel z rezygnacją. - Skoro tak

stawiasz sprawę, to zdaj się na

mnie. Jeśli on się tu wkrótce

nie zjawi, to ja postaram się

spotkać z nim. Oczywiście

przypadkiem. Czy to ci

odpowiada?

- Owszem.

- Dziękuję ci! A tymczasem nie

myślmy o tym. Używajmy twojego

bogactwa. Będziemy jeździły

konno...

- A co będzie - przerwała jej

Wirginia wyraźnie czymś

zaniepokojona - jeśli Clifton

zjawi się tu podczas naszej

nieobecności?

- Ratunku! - krzyknęła Ethel

ze śmiechem. - Widzę, że muszę

wziąć tę sprawę wyłącznie w

swoje rce. Nie mogę przecież

współdziałać z osobą szaloną z

miłości!

background image

XX

Szmer czyichś kroków

zaprzątnął uwagę Wirginii, nim

zdążyła się odwrócić, usłyszała

znajomy głos.

- Jak się masz córko?

- Ach, panie Forrest! Tak się

przelękłam.

- Przepraszam cię, dziecko.

Twoi kowboje skierowali mnie

tutaj. Przykro mi, że wam

przeszkadzam, ale sprowadza mnie

pilna sprawa.

- Ethel, pozwól, że

przedstawię ci ojca Cliftona...

Panna Wayne z Denver, moja

najserdeczniejsza przyjaciółka.

- Zdaje się, że widzieliśmy

się już kiedyś, ale rad jestem,

że znów mogę panią oglądać.

Siądźmy tu sobie wszyscy.

- Wirginio! Nie będziesz mi

miała za złe, gdy się oddalę...

- zaczęła Ethel.

- Proszę nie uciekać, miła

panienko. Widzę, że z pani

dzielna osóbka, a ja będę

potrzebował pomocy.

- Doskonale! - uśmiechnęła się

Wirginia. - Zostań więc Ethel.

Forrest usiadł, oparł się

plecami o drzewo i zdjął

kapelusz. Wirginia nigdy jeszcze

nie widziała go wyglądającego

tak świetnie. Ubyło mu chyba z

dziesięć lat. Posępne cienie

ustąpiły mu z orzechowych oczu,

tak wzruszająco podobnych do

oczu Cliftona.

- Nie jest mi łatwo przystąpić

do rzeczy - powiedział z

ujmującym uśmiechem. - Ale jakoś

spróbuję.

- Zaciekawia mnie pan, panie

Forrest.

background image

- Moje dziecko, widziałem się

z Cliftonem - powiedział

dramatycznie.

Wirginia sięgnęła ręką do

serca. Usta jej drgnęły, oczy

spoczęły czujnie na mówiącym.

- Uspokój się - powiedział

szybko. - Clifton ma się

doskonale. Przeżyłem chyba

największy wstrząs w moim życiu.

Nigdy jeszcze nie byłem do tego

stopnia zaskoczony. Ten chłopak

jest zupełnie zdrów! Zrobił się

z niego kawał chłopa! Po prostu

nie wierzyłem własnym oczom. A

teraz, Wirginio, w nagrodę za te

dobre wiadomości powinnaś zacząć

nazywać mnie ojcem. Dobrze?

- Z przyjemnością, tato! -

odpowiedziała wzruszona.

Miała chęć ucałować go, ale

wstydziła się Ethel.

- Dziękuję ci. Matka się

bardzo z tego ucieszy. Czy

wiesz, że zaczynam być o ciebie

zazdrosny?

Ale wracajmy do rzeczy. Otóż

Cliff wcale się nie zdziwił, gdy

mnie zobaczył. Był bardzo miły i

serdeczny, jakbym ja... Jakby

nic nie zaszło między nami.

Pytał o matkę i widziałem, że

bardzo za nią tęskni, nie może

jednak opuścić stada. Zdaje mi

się, że matka będzie musiała

sama pojechać do Sycamore, żeby

się z nim zobaczyć.

- Mam nadzieję, że nie będzie

długo na to czekał - zawołała

Wirginia. - Czy... czy

mówiliście o mnie?

- I ty się pytasz? W naszej

rozmowie ty byłaś moim

największym atutem! Najpierw

powiedziałem mu, że stado, które

dozoruje, należy do ciebie.

Odparł, że wie już o tym od

Lopeza i wiadomość ta jest dlań

wielce niepomyślna, bo liczył na

pensję, a od ciebie nie będzie

mógł przyjąć pieniędzy.

- Boże wielki! - krzyknęła

Wirginia, chwytając Ethel za

rękę.

background image

- Czekaj! Na to ja, że bardzo

się z tego ucieszysz, bo jesteś

teraz biedna. Spojrzał

zdziwiony, a potem roześmiał

się. Ale gdy mu oświadczyłem, że

zwróciłaś nam Cottonwoods, po

prostu oniemiał. Potem ucałował

mnie i zapytał, jak to się

stało. Wyobraź sobie, że on nic

nie wiedział o tym, że twój

ojciec zatłukł Malpassa i sam

umarł. Zaczął wypytywać się o

ciebie. Powiedziałem, że

mieszkasz w naszym dawnym domu,

że masz kilka koni, stare auto i

bardzo mało pieniędzy i że chyba

będziesz musiała sprzedać owce.

Usłyszawszy to, zamyślił się.

Wreszcie spojrzał i zapytał...

Nie, nigdy byś nie zgadła o co.

- O co? - zawołała bardzo

przejęta, a Ethel przysunęła się

do niej i objęła ją za szyję.

- Zapytał, kiedy się z nim

rozwiodłaś. Na to ja, że nawet

nie miałaś takiego zamiaru.

Pokazał mi wtedy list,

oczywiście anonimowy, w którym

ktoś donosił, że wszczęłaś już

kroki rozwodowe i wychodzisz za

Malpassa.

- To mógł tylko napisać

Malpass! - wykrzyknęła z trudem

łapiąc powietrze.

- Całe szczęście, że tego

listu nie dostał na pustyni,

kiedy był jeszcze taki słaby.

- Więc... ojciec przypuszcza,

że Clifton lubi mnie choć

trochę? - wyjąkała.

- Czy lubi? Boże wielki!

Dziewczyno, on cię po prostu

uwielbia! Zauważyłem to już po

jego powrocie z wojny. Matka

zwróciła mi na to uwagę. Był

czas, że właśnie za to

nienawidziłem cię! Powiedziałem

mu to w oczy. Przykro mi o tym

teraz wspominać, gdyż to właśnie

miłość do ciebie uratowała mu

życie.

- To niemożliwe! - krzyknęła

Wirginia oszołomiona.

- Nie wierzysz? Musisz w to

uwierzyć, jeśli chcesz mi pomóc!

background image

- Ojcze, nie spiesz się z

wnioskami. Trudno mi w to

uwierzyć, ale gdybym uwierzyła,

a potem przekonała się, że to

nie jest tak...

- Wirginio! Wiem, co mówię. To

prawda - rzekł Forrest.

- Skąd ojciec może to

wiedzieć?

Na chwilę zapadło milczenie.

Przerwała je Wirginia.

- Czy Clifton przebaczył ojcu?

Staremu zwilgotniały oczy.

- Tak. Chciał jednak, żebym i

ciebie przeprosił.

Zaproponowałem mu powrót do

CottonĂwoods...

- A on? - przerwała mu

gorączkowo. - Odmówił?

- Niestety! I nie miałem

odwagi namawiać go. Jest w nim

coś takiego, co mnie

powstrzymało. Sama się

przekonasz, gdy go zobaczysz.

- Chyba nie będę miała na to

odwagi ani siły - jęknęła.

- Dziecko, przecież go

kochasz! - powiedział z

wyrzutem.

Zrobiła bezradny gest,

bardziej wymowny od wszelkich

słów.

- Wirginio, jesteś moją

ostatnią deską ratunku. Jeśli ty

nie zdołasz nakłonić go do

powrotu, jesteśmy zgubieni.

Matka nie przeżyje tego.

- Oddałabym dla niego ostatnią

kroplę krwi - wybuchnęła gorąco.

- Ale to na nic się nie zda.

Znam dobrze Cliftona.

- Masz rację, córko, ja

również to odczułem. Ale nie

bierzesz pod uwagę jednego

czynnika. Gdy Cliff usłyszy z

twoich własnych ust, że go

kochasz, wtedy powróci do nas.

Jeśli mu jednak tego nie

powiesz, on naprawdę zostanie na

zawsze na pustyni. Słuchaj,

background image

dziewczyno, odkryłem przed tobą

karty. Czy zrobisz to dla nas?

- Zrobię wszystko! -

odpowiedziała.

Czuła się igraszką losu, który

wzniósł ją najpierw na szczyt

szczęścia, by raptownie strącić

na dno rozpaczy.

Forrest z galanterią pochylił

się nad jej ręką.

- Człowiek powinien umieć

zdobyć się na pokorę i

wdzięczność. Kto wie, co się

może zdarzyć? Niegdyś w moim

domu obraziłem cię. Teraz żałuję

i wstydzę się tego. Uczynisz mi

największy zaszczyt, jeśli

przekroczysz progi mego domu

wraz z Cliftonem, twoim mężem.

Zaledwie Forrest zniknął,

Ethel pochwyciła Wirginię w

objęcia i obsypała ją

pocałunkami. Poryw ten udzielił

się również Wirginii.

- Ach, chciałabym krzyczeć,

śpiewać, tańczyć, modlić się! -

wołała z rozbłysłymi szczęściem

oczyma. - Cliff mnie kocha!

Ethel, on mnie kocha!

Rzeczywiście, któż może

przewidzieć, co się zdarzy?

Chyba jeden Bóg!

- Ginio, zejdź już z obłoków -

doradziła praktycznie Ethel. Nie

możemy teraz tracić głowy.

Trzeba się nad wszystkim dobrze

zastanowić.

Ale Wirginia była głucha na

wszelkie rozsądne słowa. Nie

widziała nic dokoła, nie mówiła,

nie jadła nic, nie mogła zasnąć

do białego rana.

Nazajutrz trochę oprzytomniała

i zaczęła rozmawiać z Ethel

trochę spokojniej.

Rozmowę przerwał im Jake,

przynosząc depeszę od Heleny

Andrews, która udając się do

brata, zatrzymała się po drodze

w Las Vegas, aby odwiedzić po

drodze Wirginię.

- Czy to nie ładnie z jej

strony? - zawołała Ethel.

background image

- Oczywiście... Zapomniałam do

niej napisać.

- Słuchaj, Ginio. Wiem, że

kiedyś byłaś o nią zazdrosna,

ale niesłusznie. Ta dziewczyna

jest czysta jak łza.

- Toteż bardzo ją kocham!

Tylko, widzisz, tyle miałam

kłopotów i przykrości, że z

wyjątkiem ciebie, zapomniałam o

wszystkich... Ubieraj się,

jedziemy do miasta!

Następny ranek dziewczęta

spędziły na koniach. Po

śniadaniu Helena i Ethel w

niespodziewany sposób zniknęły.

Wirginia była zdziwiona i

zaniepokojona. Gdy ich

nieobecność zaczęła przedłużać

się, wyszła do lasu na

poszukiwanie. Nie było ich tam!

Pobiegła do stajni.

- Chłopcy, czy były tu

panienki? - zapytała.

Wiedziała, że kowboje nie

lubią i nie umieją kłamać.

Zresztą rzut oka na ich twarze

powiedział jej prawdę.

- Jakie konie osiodłaliście?

- Pani Forrest...

- Proszę mnie tak nie nazywać

- krzyknęła, gdyż ilekroć

słyszała to nazwisko kierowane

do siebie, czerwieniła się jak

podlotek. - Powiedzcie wszystko.

- Zaraz, proszę panienki -

bąknął zmieszany Jake. - Od razu

poznałem, że coś nie jest w

porządku, ale z tymi panienkami

niełatwa sprawa. Zawsze zrobią z

człowiekiem co chcą. Daliśmy im

Katastrofę i Dumpy'ego.

Myśleliśmy, że i panienka

pojedzie, ale zanim zdążyłem coś

powiedzieć, już ich nie było.

- W którą stronę pojechały?

- Pytały o drogę do Sycamore.

Wirginia wróciła do ogrodu

targana na przemian radością i

trwogą. Nareszcie wszelkie

background image

wątpliwości zostaną wyjaśnione!

Ta postrzelona Ethel z pewnością

nie przyjedzie bez niczego.

Jedno spojrzenie na Cliftona

powie jej, czy rzeczywiście jest

zakochany. Wirginia zaczęła

drżeć ze zdenerwowania.

Przyniosła sobie pled i

rozłożyła go pod drzewem. Nie

mogła jednak długo wytrzymać na

jednym miejscu. Usiadła dopiero

wtedy, gdy w oddali zobaczyła

wracające Ethel i Helenę.

Usiadła, gdyż opuściły ją siły.

Jakże wolno szły! W serce

Wirginii wstąpił nagle spokój.

Wirginia bacznie śledziła każdy

ich krok i starała się wyczytać

z ich twarzy, co jej przynoszą.

Helena pierwsza zbliżyła się

do niej. Niedbale rzuciła na

trawę kapelusz i rękawiczki.

Nigdy jeszcze nie wydawała się

tak piękna. Widoczne było, że

jest bardzo wzruszona i rozumie,

czym są dla przyjaciółki

wiadomości, które przynosi.

- Clifton kocha cię, Wirginio!

- powiedziała miękko.

Spodziewała się usłyszeć te

słowa raczej z ust Ethel, ale

dobrze się stało, że powiedziała

je Helena. W jej poważnych

ustach słowa te zabrzmiały tak,

jak powinny - nieomal

uroczyście. Ethel przysunęła się

z drugiej strony i w milczeniu

patrzyła na Wirginię, która

przytuliła je obie.

- Cliff jest cudownie

odmieniony - powiedziała Helena.

- Modlę się o to, aby ta wasza

pustynia uzdrowiła również

mojego brata. Cliftonowi

przyniosła coś więcej niż

zdrowie i siły. Postawiła go oko

w oko ze śmiercią. Ileż on tam

musiał wycierpieć! Ale odnalazł

tam samego siebie, pokonał w

sobie zło, poznał, jak czcze i

bezwartościowe jest nasze życie.

Stał się teraz jakby cieniem

tego pasterza, o którym mówiono

nam w dzieciństwie. Czułam się

przy nim zawstydzona swym

podstępem. Tak, przecież

bezwstydnie pojechałyśmy z Ethel

zajrzeć w jego serce. Ale gdy

tylko zostało wymówione twoje

background image

imię, Wirginio, Clifton sam

zdradził swoją tajemnicę. Jakże

mogłaś nie wiedzieć, że cię

kocha? Przecież ten człowiek

kocha cię całą duszą! Zdaje mi

się, że rozumiem mężczyzn. Ten,

któremu oddałam swoje serce,

poszedł na wojnę tak jak i

Clifton - pełen sił, szczęśliwy,

trochę lekkomyślny. Ale wojna

odmieniła go. Jego listy mówiły

o wstrząsie, jaki przechodziła

cała jego osobowość. To one

utrzymały mnie przy życiu po

jego stracie. Clifton musiał

przejść przez to samo, o czym

pisał mi Ryszard. Ci ludzie

stanęli niejako poza nawiasem

życia. Trudno jest nam ich

zrozumieć. Wojna jedno

zbudowała, drugie zniszczyła.

Więcej zniszczyła. Nie rozumiem

wprawdzie pustyni, ale nigdy nie

zapomnę Cliftona Forresta.

Wirginia, zalana łzami,

przytuliła do siebie Helenę w

niemym uścisku.

- Dziękuję wam - powiedziała

po chwili, gdy nieco się

uspokoiła.

- To wszystko, o czym z takim

uczuciem zadeklamowała ci

Helena, jest z pewnością piękne

i wzniosłe, ale to zawracanie

głowy. Prawdę mówiąc, nieco go

wyidealizowała, choć

rzeczywiście jest w nim teraz

coś takiego... Rozumiesz mnie?

- Rozumiem również to, że za

chwilę zaczniesz po swojemu

rzecz upiększać i przekręcać,

aby mnie tylko oszczędzić.

Powiedz mi lepiej uczciwie i bez

wykrętów, co ty o tym myślisz.

- Sycamore jest wspaniałe!

Dlaczego nigdy nas tam nie

zawiozłaś? To wszak blisko.

Clifton mieszka w bardzo

schludnym obozie. Urządził się

uroczo! Zajrzałam do jego

namiotu. Aż mnie zatkało. Żadna

dziewczyna nie mieszka tak

pięknie i poetycznie! Na ziemi

dywany z owczych skór. Pod

posłaniem pachnące gałęzie

cedrowe. Czysty piasek...

- Dziewczyno, zacznijże mówić

o nim! - zawołała Wirginia.

background image

- Gdy wyszedł z wąwozu, wcale

go nie poznałam. Wiedziałam, że

to on, ale jakby inny. Wydawał

mi się bardzo wysoki, może

dlatego, że trzyma się teraz

prosto. Jego skóra ma odcień

ciemnozłoty. Ramiona i szyja

gołe. Na spodniach mnóstwo łat,

niektóre z owczej skóry. Poznał

nas od razu. Podbiegłam do

niego, krzyknęłam i... Heleno,

czy mogę powiedzieć co zrobiłam?

- Zdaje się, że będfziesz

musiała - powiedziała Helena z

uśmiechem.

- Po prostu pocałowałam go.

Doznałam dziwnego wrażenia, jak

gdyby... hm, dość, że

pocałowałam go... Ale drugi raz

chyba nie odważyłabym się.

Zapytał, dlaczego nie

przyjechałaś z nami... Zrobił to

chłodno, ale jakoś naturalnie,

jak brat, który pyta o siostrę.

- W taki sam sposób

zaproponował mi, żebym została

jego żoną - szepnęła Wirginia.

- Słuchaj, jeżeli teraz

spojrzysz na niego i dotkniesz

go choćby małym palcem, to chyba

zje cię z Miłości!

- Zamilcz już! - zawołała

słabym głosem Wirginia. - Nie

mówcie mi już nic więcej. Wierzę

wam, zrobię wszystko, czego ode

mnie żądacie. Ale jeżeli się

mylicie, to marny mój los.

Ethel krzyknęła z radości i

uścisnęła obie naraz i każdą z

osobna.

- Przecież ja od początku

wiedziałam, że on ją kocha.

Pozostawcie wszystko mnie.

Biedny Clifton nie miał

słodkiego życia ani tu, ani na

wojnie, ani na pustyni, która

jest piekłem. Da mu je dopiero

kobieta.

- A więc wszystko załatwione -

powiedziała Helena. - Jutro jadę

do Pheonix, a w czerwcu

zobaczymy się wszystkie w

Denver, gdzie ta szalona para

złoży ślubowanie na lepszą lub

gorszą przyszłość, żeby niebawem

background image

przekonać się, że to jednak

mężczyźni są panami świata.

Przywiozę ze sobą brata, może

znajdę mu jakąś dzielną

dziewczynę?

- Gadanie! - roześmiała się

Ethel.

Wirginia niby we śnie jechała

pastwiskami, mając u boku wierną

Ethel. Syrus nie był koniem

nadającym się do jazdy w stanie

takiego oszołomienia. Wymagał

żelaznej ręki, której w tej

chwili bynajmniej nie czuł. Całe

szczęście, że droga prowadziła

pod górę, co pochłaniało nadmiar

jego energii.

Jechała zapatrzona w daleki

wyłom między górami, gdzie

widniała stroma skała, jej

ukochany zakątek nad

Szmaragdowym Jeziorem, jechała

pokorna i stęskniona.

- Pojedziemy pod osłoną tych

cedrów - powiedziała ŃEthel - by

nagle wyłonić się w Sycamore.

Wirginia patrzała na rozległą

zieloną dolinę i pasące się na

niej owce, jej owce. Ale gdzie

jest pasterz?

- Chodź, wołam cię już drugi

raz! - niecierpliwiła się Ethel.

- Musimy okrążyć ten pagórek i

zostawić za nim konie. Owce

wracają już do obozu, nie mamy

chwili do stracenia, jeśli

chcemy tam być przed Cliftonem.

Wydawało się to wiekiem, choć

trwało zaledwie kwadrans, gdy

Wirginia, idąc za Ethel,

znalazła się w wąskim parowie, z

którego wydostały się na pagórek

i zobaczyła w purpurze

zachodzącego słońca biały

płócienny namiot.

- Boże! - szepnęła do siebie

Ethel. - Jakże jej błyszczą

oczy! No, Wirginio, droga wolna.

Ja schowam się tu i będę

czekała. Dalej musisz iść sama.

- Dokąd mam iść? - zapytała

onieśmielona Wirginia.

- Dokąd? Gdziekolwiek, byle

tylko spotkać Cliftona. Czy nie

background image

uczyłam cię sto razy? Wyłoń się

spod ziemi, spadnij z nieba.

Zjaw się skąd chcesz, na twoim

miejscu schowałabym się w

namiocie i tam czekała.

- Nie mam odwagi.

- Wirginio, musisz to zrobić.

Słyszysz? Szczekają psy. Gdyby

cię tu zobaczyły, rzuciłyby się

na ciebie. Prędko,

biegnij do namiotu! Jesteś

przecież jego żoną, pamiętaj o

tym!

Uścisnęła ją i lekko

popchnęła.

Wirginia została sama. Jedynym

jej pragnieniem było ukryć się

przed Cliftonem, a nie szukać

go. Zaczęła biec, czując, że

serce podchodzi jej do gardła.

Machinalnie dopadła namiotu i

wśliznęła się do środka.

Wyglądało tu wszystko tak, jak

opisała to Ethel i jak sama

sobie wyobrażała. Oto jego

posłanie z owczych skór

rozłożonych na drewnianych

kozłach. Leżał na nim równo

złożony koc. Dotknęła go

pieszczotliwie, jak gdyby był

cząstką samego Cliftona.

Na dworze zaszczekały psy.

Usłyszała beczenie owiec i

stukot drobnych kopytek. Nagle z

boku wyłonił się wysoki cień.

Zachodzące słońce oświetliło

smukłego pasterza z kijem w

ręku. Wyglądał niczym postać z

biblijnego obrazu.

Wirginia nie mogła oderwać od

niego oczu. Jaki był opalony i

gibki! Jak dziwnie wyglądały na

nim te połatane spodnie!

Podszedł bliżej i oparł swój kij

o drzewo, potem odwrócił się i

zobaczyła jego twarz. Clifton!

Taki sam, jakim widywała go w

marzeniach. Ugięły się pod nią

nogi. Padła na łóżko.

Nagle drżenie ciała ustało. Za

późno! Kroki rozległy się tuż

przy namiocie. Płócienne ściany

zafalowały.

- Panno Święta! - zawołał

zdumiony.

background image

Zaległo milczenie. Wirginia

zwrócona była twarzą do płótna

namiotu i zdawała się nie

oddychać.

- Kim pani jest? Czy coś się

stało?

Ręce Cliftona dotknęły jej

ramienia. Dotyk ów przywrócił ją

do życia. Instynktownie

zasłoniła twarz.

- Kim pani jest?

- To ja, twoja żona!

Jakże głupio się odezwała!

Poczuła, że silne ramiona

podnoszą ją do góry. Tuż koło

swojej ujrzała rozpromienioną

twarz Cliftona. Pieszczotliwym

ruchem dotknęła jego policzka,

pogłaskała go po wijących się

włosach.

- To ty! Jakże jesteś

zdumiony! - szepnęła.

Otoczył ją ramieniem i

przyciągnął blisko do siebie.

Oswobodził jedną rękę, ujął ją

pod brodę i podniósł głowę.

- Wirginia! - szepnął

zdławionym głosem.

- Tak. Poznajesz mnie?

- Cóż to wszystko ma znaczyć?

Najpierw zjawia się ojciec i

opowiada mi o tobie. Później

twoje przyjaciółki, a wreszcie

przychodzisz ty sama.

- Czy jesteś zadowolny, że

mnie widzisz?

- Boże, dziewczyno! Nie igraj

z ogniem! Więc naprawdę nie

chciałaś się ode mnie uwolnić?

- Nigdy nie chciałam i nigdy

nie zechcę!

- Wirginio Lundeen!

- Nazywam się teraz Forrest!

- Nadal jesteś moją żoną? -

zapytał z niedowierzaniem.

background image

- Tak, Cliff.

- Przecież wyszłaś za mnie

tylko dlatego, żeby odczepić się

od tego mieszańca Malpassa.

- To nie był główny powód.

- Więc dlaczego to zrobiłaś? -

zapytał nieufnie.

- Bo... bo chciałam należeć do

ciebie.

- Nie mogę w to uwierzyć! -

krzyknął.

- A jednak to prawda, Cliff.

Pragnęłam tego od lat. Gdy byłam

jeszcze podlotkiem. W każdym

razie od tego dnia, kiedy mnie

pocałowałeś.

- Czy i na statku? W pociągu?

W sklepie? I gdy znalazłaś mnie

pełznącego po drodze, prawie

umierającego?

- Tak! Tak! I wtedy, gdy

zaproponowałam ci, żebyś się ze

mną ożenił. I tego wieczora,

gdyśmy się pobrali. Cliff, od

dawna kochałam tylko ciebie!

- Boże mój! Więc to dlatego

walczyłem? Dlatego żyję?

Przepowiednia Ethel sprawdziła

się. Cliftona ogarnął płomień. W

jego uścisku Wirginia nie mogła

dobyć tchu, a wszelkie tęsknoty

za jego pocałunkami zostały

sowicie zaspokojone. Zapomniała

o całym świecie, a gdy oboje

wreszcie się opamiętali, usiadła

przy nim na posłaniu i spojrzała

na niego przytomniej.

- Cliff, jeszcze mi nie

powiedziałeś... - szepnęła.

- Kocham cię - odparł zgadując

jej pragnienie.

- Ty szczęściarzu! -

uśmiechnęła się promiennie. -

Nie musisz się nawet oświadczać,

bo i tak jestem twoją żoną.

- Trudno mi w to uwierzyć,

nawet teraz...

- Cliff, nareszcie jestem

szczęśliwa! Nie bądź taki

background image

oszołomiony. Nie będę żądała,

abyś porzucił dla mnie pustynię

i owce. Teraz należą do ciebie,

gdyż wszystko, co mamy, jest

naszą wspólną własnością. Będę

kochała to, co ty kochasz. Twoje

życie będzie moim.

- Pozwolisz, bym dzielił swój

czas pomiędzy dom i pustynię?

- Czy pozwolę? Błagam cię o

to! Pamiętaj jednak, że ja i

twoi rodzice też potrzebujemy

ciebie.

- Wirginio! Nie zawstydzaj

mnie. Przecież pamiętam o tym.

Pocałowała go w policzek.

- Musisz nauczyć mnie kochać

pustynię. Zrozumiałam, jaką

męczarnią było dla ciebie życie

i w jaki sposób ziemia, żywioły,

samotność i niedostatek

zdziałały cud. W pustyni musi

być zaklęty jakiś bóg i dlatego

mam dla niej szacunek.

Otoczyła jego szyję ramieniem

i raz jeszcze przywarła wargami

do jego twarzy.

- Cliff, muszę ci jeszcze coś

wyznać...

- Wolę tego nie słyszeć, nie

teraz. Pozwól mi dalej marzyć.

Jestem jeszcze w Guadelupie, a

ty jesteś przy mnie.

- Czy zabierzesz mnie tam

kiedyś?

- Dziecino, nie zaszłabyś tak

daleko.

- Mogę pojechać konno!

Obiecaj! - nachyliła się do jego

ust i całowała je dopóty, dopóki

nie zgodził się.

- Słuchaj, Cliff. Oszukałam

cię.

- Ty? W jaki sposób?

- Sądzisz, że jestem uboga,

prawie na skraju nędzy?

- Cóż za pytanie!

- Twój ojciec i Ethel

background image

powiedzieli ci, że nie mam

prawie nic, prawda?

- Tak.

- To kłamstwo. Jestem bogata,

bardzo bogata. Udawałam tylko

biedną, ale przed tobą nie mogę

i nie chcę kłamać.

Odziedziczyłam ogromny majątek.

Spłaciłam wszystkie zobowiązania

ojca, nawet te wątpliwe, i

zostało mi jeszcze bardzo dużo.

Co o tym sądzisz?

- Sam nie wiem - odparł

zaskoczony.

- Czy będziesz mnie kochał

mniej, wiedząc, że nie jestem

ubogą Wirginią?

- Nigdy i za nic nie będę cię

kochał mniej.

- Pozwolisz mi zatrzymać ten

majątek? - zapytała poważnie.

- Czy ci pozwolę? Ależ

Wirginio, cieszę się, że go

masz. Nigdy nie byłoby mnie na

to stać, aby otoczyć cię

takim zbytkiem, na jaki

zasługujesz. Czyż mógłbym ci

kupować piękne suknie?

Utrzymywać twoje wspaniałe

konie?

- Cicho! Nie mówmy już o tym!

Za namiotem rozległ się wesoły

srebrzysty śmiech.

- To Ethel. Przyjechała ze

mną. A teraz podsłuchuje!

- Niech słucha - odpowiedział

radośnie i podniósł głos. -

Biedaczka zadała sobie tyle

trudu, aby przekonać mnie o

twoim ubóstwie. O, znów się

śmieje! A więc, Wirginio

Lundeen_forrest, możesz kupić

wszystkie stada z okolic, a ja

będę szczęśliwy, pasąc je dla

ciebie.

Wirginia nachyliła się nad nim

i czule szepnęła:

- Mój ty pasterzu...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stara Kopalnia, Stara Kopalnia
Zane Grey The Young Pitcher
Zane Grey The Day Of The Beast
Zane Grey The Man of the Forest
Zane Grey The Redheaded Outfield
Zane Grey Lone Star Ranger, A Romance On The Border
Zane Grey Heritage Of The Desert
Zane Grey Wilderness Trek
Zane Grey Under The Tonto Rim
Zane Grey The Border Legion
Zane Grey The Mysterious Rider
Zane Grey The U P Trail
Zane Grey The Desert Of Wheat
Zane Grey The Spirit Of The Border
Zane Grey Young Forester
Zane Grey Light Of The Western Stars
Zane Grey The Call of the Canyon
Zane Grey Betty Zane
Zane Grey The Rustlers Of Pecos County

więcej podobnych podstron