Zane Grey
Stara kopalnia
Przełożyła Róża Czekańska_Heymanowa
Wydawnictwo "Glob",
Szczecin 1995
I
Ciemne i wzburzone morze
przypominało Forrestowi
rozkołysane pastwiska jego
ukochanego Zachodu, który tak
bardzo chciałby zobaczyć raz
jeszcze, nim śmierć upora się
ostatecznie z jego tak boleśnie
doświadczonymi przez wojnę
ciałem i duszą.
Oparł się ciężko o reling w
mrocznym zakątku rufowego
pokładu osłoniętym przez łodzie
ratunkowe. Była to druga noc po
opuszczeniu Cherbourga i
pierwsza, jaką miał spędzić na
morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko
kołysał się na nierównej linii
horyzontu. Miotający się po
pokładzie wicher przypominał mu
wiatry hulające po bawełnianych
polach w rodzinnym kraju.
Tęsknił za górami, pustynią,
dolinami, polami bawełny, domem
i matką - najdroższymi węzłami,
które go jeszcze łączyły z
życiem. Wzruszenie ogarniało go
w tych momentach, gdy
zapominając o własnej niemocy i
cierpieniu, patrzył w mroczną
głąb oceanu ze świadomością, że
sen nawiedzający go przez
dziewięć długich miesięcy
spędzonych w szpitalu nareszcie
przemieniał się w rzeczywistość.
Tak, był w powrotnej drodze do
domu, do Cottonwoods.
Widział w myśli krętą dolinę
pośród srebrnych wzgórz, drzewa
bawełniane, od których
miejscowość wzięła nazwę, potok
wijący się leniwie w dół, stary
hiszpański dwór o białych
ścianach porosłych winoroślą aż
po czerwone dachówki.
Obrazy te uwalniały go od
okropnych wspomnień wojennych.
Skoro wracał do domu na ten
krótki czas, który mu pozostał
do życia, dobrze było zanurzyć
się w ożywczych wspomnieniach o
rodzinnych stronach.
Musiały tam zajść jakieś
zmiany. Matka wspominała o nich
niejasno w tym dziwnym liście,
który nadszedł po długim okresie
milczenia, liście tryskającym
radością, że wiadomość o jego
śmierci okazała się mylna, a
jednocześnie pełnym jakiegoś
tłumionego smutku i dziwnych
nowin. Forrest wspomniał o paru
dawniejszych listach, z których
wyzierała troska, ale myśl, żeby
jego ojciec, Clay Forrest, miał
stracić ziemię albo dobytek
wydała mu się absurdalna.
Co też zastanie w domu?
Spodziewał się, że wszystko
dobrze, rodzice pewnie zdrowi.
Ze względu na jego służbę w
wojsku i ofiary, wybaczą mu
chyba, że został wyrzucony z
uczelni. Powód wydalenia wydawał
mu się teraz taki trywialny -
karty, pijaństwo, bijatyki
zakończyły jego uniwersytecką
karierę. Potem włóczęga po
świecie i praca wzbudzająca
nadzieję, że jeszcze będą z
niego ludzie. Wreszcie rok 1914
i wojna! A teraz, złamany na
duchu i ciele, ofiara złudzeń,
wraca w rodzinne strony.
Olbrzymi statek orał posępne
morze, rozpryskiwał atramentowe
fale w białą pianę, która przez
chwilę kłębiła się wzdłuż jego
burt, jaśniała widmowym blaskiem
i przepadała w ciemności.
Jedynie na pokładzie
spacerowym światło lamp
niedyskretnie przenikało w
głębokie wycięcia dekoltów
wykwintnych dam i muskało
konwencjonalną czerń męskich
smokingów.
Forrest opuścił swoją kryjówkę
i zaczął przechadzać się po
pokładzie, starając się ukryć
swe niedołęstwo, bóle w
zranionym boku i palenie w
piersi. Szedł wyprostowany. Na
pokładzie byli przeważnie
Amerykanie, wśród nich wielu
młodych. Nie czuł z nimi żadnego
powinowactwa. Czym był
okaleczony żołnierz dla tych
bogatych próżniaków? Gdy znalazł
się w swojej kabinie, maska
opadła mu z twarzy. Dowlókł się
do łóżka i leżał w ciemności,
słuchając rytmicznego pulsowania
statkowych maszyn. Wreszcie
dobroczynny sen skleił mu
powieki.
Nazajutrz dopiero późnym
rankiem opuścił kabinę, aby
odetchnąć świeżym powietrzem.
Morze uspokoiło się. Okręt nie
przechylał się już na boki, lecz
równomiernie kołysał się
popychany umiarkowanym,
południowo_wschodnim wiatrem. W
powietrzu czuć było wiosnę.
Pasażerowie rozkoszowali się
piękną pogodą. Morze było jasne,
zielone, bez białych czubów. Na
horyzoncie dymił przepływający
statek.
Forrest ułożył się na leżaku
na tyle wygodnie, na ile
pozwalała mu sztywna noga. Obok
siedział mężczyzna, którego
przyjazne zaczepki niegrzecznie
byłoby zbyć milczeniem. A więc
Forrest zamienił z nim kilka
zdań o pogodzie, o tym, że
połowę podróży mają już za sobą
i że pasażerowie tłumnie dziś
wyszli na pokład.
- Widzę, że pan był na froncie
- zauważył w pewnej chwili
uprzejmy pasażer.
Forrest skinął głową. Widział,
że wzbudził ciekawość w swoim
sąsiedzie i że będzie musiał
odejść, a na to znów nie miał
ochoty, gdyż każdy wysiłek
sprawiał mu ból.
- Wracamy z żoną z Francji -
ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy
syna na froncie. Przed rokiem
wymieniono go wśród zaginionych.
Pojechaliśmy więc, żeby odnaleźć
chociaż jego mogiłę.
- Doprawdy? - zapytał ze
współczuciem. - I cóż państwo
znaleźli?
- Nic! Nie ma go, oto
wszystko.
Forrest spojrzał na ojca
mówiącego tak spokojnie o swoim
nieszczęściu. Wyglądał na
drobnego kupca z prowincji albo
na farmera, który czuje się
nieswojo bez burki i kaloszy.
Nie próbował nawet ukrywać
głębokich bruzd na twarzy ani
głębokiego smutku w oczach.
Forrest wyraził swoje
współczucie i zapytał o pułk
zaginionego syna. Ale ojciec
znał tylko gołe fakty i nie
zdawał się być skłonny do
dalszej rozmowy na ten temat.
- Ja sam przez cały rok byłem
zaginiony - uśmiechnął się. -
Przynajmniej za takiego uważali
mnie moi rodzice. Przywieziono
mnie do szpitala, ale nikogo o
tym nie powiadomiono, a ja sam
znajdowałem się w takim stanie,
że nie wiedziałem, co się ze mną
dzieje.
- Ale teraz pańska rodzina już
wie? - zapytał nieznajomy ze
szczerym zaciekawieniem.
- Tak.
- Jak to dobrze, że pana
spotkałem! Odtąd już chyba nigdy
nie przestanę mieć nadziei, że
mój syn jeszcze żyje.
- To zupełnie możliwe.
- Chciałbym poznać pana z moją
żoną. Czy nie ma pan nic
przeciwko temu?
- Ależ nie.
- Gdzie pan mieszka?
- W Nowym Meksyku.
- Ma pan jeszcze przed sobą
długą podróż... A nie wygląda
pan na zbyt silnego.
- Może jakoś mi się uda -
uśmiechnął się blado Forrest.
- Ależ na pewno! Niech pan
myśli o swoich rodzicach. A
może przy zejściu na ląd mógłbym
być w czymś pomocny?
- Nie, dziękuję. Sam sobie dam
radę. Od wielu miesięcy nie
czułem się tak dobrze.
Nieznajomy nie nalegał dłużej.
Taktownie zmienił temat i po
chwili oddalił się.
Forrestowi dobrze zrobiła ta
rozmowa, choć nie umiałby
określić dlaczego. Zrozumiał
jednak, że nie powinien
separować się od wszystkich.
Słońce wznosiło się coraz
wyżej. Piękna pogoda zachęcała
pasażerów do zabaw na pokładzie,
ale Forrestowi mimo ciepłych
pledów było chłodno. Zaczął
przyglądać się towarzyszom
podróży. Po chwili ze
zdziwieniem zauważył, że sam
stał się przedmiotem
zainteresowania obecnych na
pokładzie kobiet. Zmieszało go
to i w pierwszym odruchu chciał
schronić się do kabiny, ale
powstrzymał się. W każdym razie
tu było mu wygodniej i
przyjemniej. Cóż te kobiety
zauważyły w nim szczególnego? -
To tylko współczucie - pomyślał.
Ułożył się na wznak i zamknął
oczy, a gdy po chwili otworzył
je, drgnął. Patrzył wprost w
śliczną twarz jakiejś
dziewczyny, którą widział już
przedtem, nie zauważył jednak,
że była aż tak ładna. Dziewczyna
zaczerwieniła się, odwróciła
głowę i pociągnęła za sobą swą
towarzyszkę. Kasztanowe kędziory
jeszcze chwilę błyszczały w
słońcu. Forrestowi wydało się,
że widział już kiedyś te oczy i
ich badawcze spojrzenie utkwione
w swojej twarzy.
Po chwili dziewczęta przeszły
znów obok niego, trzymając się
pod ręce, zaróżowione od ruchu
na świeżym powietrzu. Tym razem
zdawały się nie zwracać na niego
uwagi. Obie były Amerykankami
ubranymi wedle najnowszej
paryskiej mody w krótkie
sukienki. Rudowłosa miała budowę
dziewcząt z Zachodu i chód
góralki. Dawno już nie widział
panien z tamtych stron, ale nie
zapomniał przecież, jak
wyglądają.
Dziewczęta przystanęły w
pobliżu, podniosły porzucone
przez kogoś krążki i zaczęły się
nimi bawić. Wyższa stanęła
blisko Forresta. Po jej ruchach
poznał, że nawykła do otwartych
przestrzeni i konnej jazdy. Mógł
teraz dobrze się jej przyjrzeć.
Dziwnie mu kogoś przypominała.
Była wesoła, pełna życia.
Podczas gry zerkała w jego
stronę. Zrozumiał, że robi to
nie przez kokieterię.
Coś drgnęło w stygnącym z
wolna sercu Forresta. Od sześciu
lat kobiety odgrywały małą rolę
w jego życiu, choć dawniej był
dość sentymentalny i przeżył
kilka miłostek. We Francji
poznał dwie dziewczyny, z
których każdą mógł pokochać,
gdyby pozwoliły na to warunki.
Sam nie rozumiał, dlaczego widok
młodej Amerykanki przypomniał mu
jedną z nich, gdyż nie były
nawet do siebie podobne.
Nagle jeden z krążków upadł
pod leżak Forresta.
Miedzianowłosa dziewczyna
podbiegła zdyszana,
onieśmielona.
- Zbyt silnie rzuciłam...
Przepraszam.
Zapomniał, że powinien
wystrzegać się gwałtownych
ruchów, toteż gdy schylił się po
krążek, poczuł przeszywający ból
w boku.
- Pana coś zabolało? -
zapytała ze współczuciem.
- Troszeczkę! Ale to nic -
odpowiedział słabo.
- Powinien pan był pozwolić,
żebym sama podniosła.
- Zwykle pamiętam, że jestem
inwalidą - odparł z bladym
uśmiechem - ale tym razem pani
wdzięk sprawił, że zapomniałem o
tym.
- Pan jest amerykańskim
żołnierzem? - zapytała.
- Tak, odwożę do domu te
smutne resztki, które ze mnie
zostały.
Nic nie odpowiedziała, ale na
jej twarzy odmalowało się
szczere współczucie. Wyraźnie
zmieszana, powróciła do gry.
Forrest leżał bez ruchu. W
zranionym boku odczuwał bolesne
pulsowanie. Jak trudno stać się
niewrażliwym na ból! Myślał
teraz z niechęcią o pięknej
zdrowej dziewczynie i o jej
pełnym litości spojrzeniu.
Pod wieczór, gdy pozostali
pasażerowie zwykle przebierali
się do obiadu, Forrest zazwyczaj
wymykał się na pokład, żeby
zgodnie z zaleceniem lekarzy
trochę pospacerować. Jak na
ciężko rannego dawał sobie
nieźle radę i mimo bólu ruch
robił mu dobrze.
Zauroczony bladozłotą poświatą
zachodzącego słońca z wysiłkiem
doczłapał do swego leżaka i
znalazł przypiętą do pledu małą
paczuszkę zawiniętą w białą
bibułkę. Fiołki! W lot pojął,
kto mógł je tam położyć. Poczuł
się głęboko wzruszony tym
gestem, gdyż wziął go za wyraz
tego, co nie mogło zostać
wypowiedziane. Zaniósł je do
kabiny i położył na poduszce.
Jednym z jego licznych utrapień
był fakt, iż nie mógł jadać
częściej niż raz dziennie, na
dodatek w umiarkowanych
ilościach, a że unikał salonów i
był bardzo nerwowy, przez co nie
czytał przy sztucznym świetle,
nie pozostawało mu nic innego,
jak położyć się spać.
Wkrótce leżał w ciemności z
twarzą przytuloną do pachnących
fiołków, na które padały jego
łzy. Był to miły gest ze strony
miedzianowłosej dziewczyny, ale
mimo to zabolał go, ponieważ
nadwątlił skorupę goryczy, w
którą był uzbrojony. W ciemności
i ciszy przerywanej tylko
łoskotem maszyn i hukiem fal
zdawał sobie sprawę, czego mu
było brak podczas tych
straconych lat i czego już na
zawsze będzie pozbawiony. Czuł,
że jego poświęcenie było
daremne. Uniesienie i zapał, z
jakim zaciągnął się na wojnę,
zgasły w upiornej
rzeczywistości. Nawet wiara w
Boga zachwiała się.
Jakie to dziwne, że robi
jeszcze na nim wrażenie
spojrzenie dziewczęcych oczu, że
wzrusza go jej pachnący dar.
Wszak powinien znajdować się już
poza zasięgiem ludzkich uczuć! A
jednak nie był. Minęły długie
godziny, zanim zmorzył go sen.
Nazajutrz nie dostrzegł
nigdzie ofiarodawczyni fiołków.
Dopiero po dwóch dniach mignęły
mu przelotnie jej złotawe włosy,
by już więcej się nie pokazać.
Stopniowo wrażenie całego
incydentu zbladło. Ulotne
zainteresowanie, które na krótko
powstrzymało go od ponurych
myśli, minęło. Miedzianowłose
dziewczęta nie były dla niego!
Gdy statek skąpany w blasku
wczesnego poranka przesuwał się
obok Statuy Wolności, Forresta
ogarnęło głębokie wzruszenie.
Dotarł do rodzinnego kraju.
Nareszcie jedna z jego modlitw
została wysłuchana!
Formalności związane z
lądowaniem nie trwały długo.
Forrest trzymał się z dala od
ciżby ludzkiej i obserwował z
góry powitalne gesty i
pospieszne zbieganie pasażerów
po trapie. Nagle w tłoku
zobaczył ją. Była ubrana na
biało i widział ją wyraźnie
otoczoną przez grupę młodych
dziewcząt i chłopców, którzy
pociągnęli ją za sobą. Został
tylko nic nie znaczący, kolorowy
tłum.
Po dokonaniu formalności
celnych, Clifton Forrest
poprosił stewarda, aby
odprowadził go do taksówki.
Wkrótce pochłonął go wartki
potok ulicznego ruchu, który
wydał mu się równie
oszałamiający i niebezpieczny
jak atak czołgów podczas wojny.
W górnej części miasta ulice z
poczwórnym szeregiem
rozpędzonych aut przypominały mu
nieprawdopodobny fakt, że
znajduje się w Nowym Jorku.
Wprawdzie tysiące przeszkód
dzieliło go jeszcze od miejsca
przeznaczenia, ale mimo to był
już niejako w domu! Serce zabiło
mu z wdzięczności dla losu.
Na dworcu resztką sił dowlókł
się do ławki w poczekalni.
Dobrze, że do odjazdu pociągu
miał jeszcze kilka godzin, bo
czuł się bardzo wyczerpany.
Patrzył czas jakiś na
wielobarwny tłum, aż wreszcie
zapadł w zwykłe u niego
odrętwienie, z którego wyrwał go
dopiero bagażowy.
- Chodź, bracie - rzekł z
uśmiechem. - Wesprzyj się na
mnie i jazda naprzód.
Forrest wyprostował się i sam
wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł
w fotelu, westchnął i otarł
zimny pot z czoła. Czekał go
jeszcze jeden wysiłek - przejazd
ze stacji na stację w Chicago, a
potem już tylko koleją do Santa
F'e! Ileż to razy jadąc konno do
Las Vegas zatrzymywał się, by
popatrzeć na słynny zachodni
pociąg.
Góry nad Hudsonem, za którymi
zachodziło słońce, pokryły się
już mgiełką wiosennej zieleni.
Tam, w domu, drzewa bawełniane
już mają liście, gałęzie będą od
nich puszyste i zielone niby
szmaragdy. Do zmierzchu patrzył,
jak w szerokiej rzece odbijają
się skały i wzgórza, wreszcie
udał się do wagonu
restauracyjnego.
Tej nocy nie spał dobrze, choć
leżał wygodnie. Kołysanie
pociągu nie było zbyt przyjemne,
ale przecież z każdym obrotem
kół przybliżał się do domu.
Przyszedł ranek, a wraz z nim
spowite chmurami dymu Chicago.
Bagażowych było niewielu.
Forrest wolno wysiadł na peron.
Pociąg do Santa F'e odchodził
niebawem. Ktoś pomógł mu przy
wsiadaniu do autobusu, a na
DearĂborn Street posadzono go w
fotelu na kółkach i podwieziono
do wagonu. Pociąg zgrzytliwie
jęknął, ruszył z miejsca i za
chwilę wyłonił się z mrocznej
hali na światło dnia.
Rodzinny dom zbliżał się z
każdą chwilą, a radość z tego
powodu była silniejsza niż
protesty zmaltretowanego ciała.
Podniósł ciężkie powieki i
pierwszą osobą, którą zobaczył,
była miedzianowłosa dziewczyna.
II
- Zdaje mi się, panienko, że
zemdlał - powiedział Murzyn z
obsługi pociągu.
- Jest strasznie blady! -
zawołał czyjś dziewczęcy głos.
- Ginio, czy jesteś pewna, że
to ten sam młodzieniec ze
statku?
- Ależ tak!
Forrest rozpoznał dźwięczny
głos. Miał on moc obudzenia go z
letargu, ale wolał jeszcze przez
chwilę pozostać w
półświadomości.
- Panienko, tego pana
przywieziono w fotelu na kółkach
- powiedział posługacz. -
Zająłem się umieszczeniem jego
bagażu i myślałem, że ten, kto
go przywiózł, pomoże mu przy
wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że
się chwieje, było już za późno.
- Mamo - odezwała się pierwsza
dziewczyna. - Ginia powiada, że
widziała tego młodego człowieka
na "Berengarii".
- Czy być może? A kto to jest?
- zapytała matka.
- Nie wiem - odpowiedziała
miedzianowłosa. - Wiem tylko, że
to ranny, powracający z frontu
żołnierz.
- Skąd wiesz, moja droga?
- Łatwo to poznać. Zresztą
powiedział mi to sam... Na
statku nie było przy nim
nikogo... Czy i teraz jedzie
sam?
- Tak, panienko.
- Proszę przynieść mokry
ręcznik - powiedziała Ginia. - A
ty, EĂthel, podaj mi sole
trzeźwiące.
Forrest poczuł, że czyjaś
miękka, ciepła ręka dotknęła
jego policzka. Wstrząsnął nim
lekki dreszcz.
- Boże, jaki zimny! - szepnął
znany mu już głos.
- Biedaczysko! Jakie by to
było straszne, gdyby teraz
umarł! - zawołała Ethel.
- Cicho! Jeszcze cię usłyszy!
I nie stój jak słup. Idź lepiej
do mamy albo powiedz służącemu,
żeby dał poduszkę.
Forrest poczuł na czole i
skroniach lekki ucisk mokrego
ręcznika i dotyk palców
odgarniających mu włosy.
Ogarnęło go dziwne wzruszenie.
Była przy nim dziewczyna, która
ofiarowała mu bukiecik fiołków.
Ma je jeszcze przy sobie. I oto
los znów zetknął ich w pociągu
jadącym na Zachód.
- Jeszcze nie odzyskał
przytomności - szepnęła do kogoś
dziewczyna. - Trzeba się
dowiedzieć, czy nie ma w pociągu
lekarza.
Forrest uznał, że czas już
najwyższy odzyskać przytomność.
Otworzył oczy. Ktoś westchnął,
twarz dziewczyny pochyliła się
nad nim z uśmiechem.
- Nareszcie przyszedł pan do
siebie! My, to jest ja, bałam
się, że już nigdy nie otworzy
pan oczu.
- To ładnie, że pani się o
mnie troszczyła - powiedział
słabym głosem.
- Musiał się pan bardzo
spieszyć.
- Tak. Bałem się, że pociąg mi
ucieknie. A wtedy musiałbym
czekać cały dzień.
Ładna blondynka wsunęła głowę
do przedziału.
- Ginio, czy już mu lepiej?
- W każdym razie odzyskał
przytomność.
- Dziękuję paniom -
odpowiedział Forrest. - Sam
fakt, że jestem w tym pociągu,
powinien mnie uzdrowić.
Służący przyniósł poduszkę i
wsunął mu pod plecy.
- Czy mogę panu jeszcze czymś
służyć?
Forrest potrząsnął głową.
Ginia oddała posługaczowi
wilgotny ręcznik i zrobiła ruch,
jakby chciała wstać. Forrest
wpatrywał się w jej oczy, co ją
widocznie peszyło, ale
jednocześnie zatrzymywało w
przedziale.
- Czy spotkaliśmy się na
statku? - zapytał niepewnie.
- Tak.
- To dziwne, ale mam wrażenie,
jakbym już kiedyś panią widział.
- Nic o tym nie wiem.
Wsunął rękę do kieszeni i
wyciągnął bukiecik zwiędłych
fiołków.
- Znalazłem je przypięte do
mojego pledu. Czy to pani je tam
położyła?
Zaczerwieniła się.
- Ja? Dlaczego pan tak myśli?
- Bo na statku nie było
nikogo, komu chciałoby się
okazać mi trochę serca. A więc
pani?
- Dlaczego chce się pan tego
dowiedzieć?
- Bo wolałbym, aby zrobiła to
pani, a nie ktoś obcy.
- Ja również jestem obca.
- To prawda, chociaż... Nie
potrafię pani tego wytłumaczyć.
Mam jednak wrażenie, że naprawdę
już kiedyś się zetknęliśmy.
Przeżycia frontowe, później
szpital i walka ze śmiercią
wystudziły moje serce. I nagle
ten bukiecik. Położyłem go na
poduszce i tak zasnąłem. Przyzna
pani, że jak na byłego
żołnierza, dość to
melodramatyczne zachowanie. Czy
teraz mi pani odpowie?
- Coś mi kazało to zrobić -
odparła pospiesznie. - Teraz, po
tym, co pan powiedział, jestem
zadowolona ze swego gestu.
Wstała trochę zmieszana.
- Niebawem poczuje się pan
lepiej - powiedziała i wyszła z
przedziału.
Forrest w duchu przyznał jej
rację. Musi odpocząć, jeśli chce
dojechać żywy do Las Vegas. Z
tym postanowieniem zasnął.
Gdy się obudził, słońce
znajdowało się po drugiej
stronie wagonu. Z uczuciem ulgi
usiadł i wyjrzał przez okno.
Płaski zielony kraj i rozległe
ogrodzone farmy wskazywały, że
mijają stan Illinois.
Korytarzem przechodziła
znajoma blondynka z jakąś
starszą damą, zapewne matką, i
uśmiechnęła się do niego
przyjaźnie.
- Długo pan spał. Mam
nadzieję, że czuje się pan
znacznie lepiej?
- Tak, dziękuję pani.
- Posługacz chciał budzić pana
na śniadanie, ale nie
pozwoliłyśmy mu.
- Jestem paniom wdzięczny.
Bardziej niż jedzenia potrzeba
mi snu.
- Nie wygląda pan już tak źle
- powiedziała naiwnie.
Zostawszy sam, Forrest
wychylił się i obserwował
uciekający krajobraz. Trudno mu
było uwierzyć, że znajduje się w
drodze do domu.
Raptem usłyszał czyjś głos.
Odwrócił się i ujrzał w drzwiach
przedziału miedzianowłosą
dziewczynę.
- Lepiej panu? - zapytała.
- Znacznie! Dziękuję pani za
troskliwość.
- Trochę mnie pan nastraszył -
powiedziała żartobliwie. - Czy
pan rzeczywiście jest tak chory,
jak dał mi to do zrozumienia?
- Kiedy? - uśmiechnął się
ujęty jej prostotą i
bezpośredniością.
- Na statku. Powiedział pan
wówczas, że odwozi do domu swoje
smutne resztki.
- Czyż nie jest to prawda?
- Nie wiem - odpowiedziała
poważnie. - W tej chwili nie
wygląda pan na aż tak chorego.
Usiadła obok niego i rękoma
oplotła kolana. W jasnej
sukience wyglądała uroczo.
- Na statku myślałam, że
trochę pan przesadził. Ale dziś
rano wyglądał pan rzeczywiście
na ciężko chorego. Teraz jednak
znów mam nadzieję, że wykaraska
się pan z tego.
Zamilkli.
- Lekarze twierdzą, że
pozostał mi miesiąc życia -
rzekł po chwili.
- To straszne! - szepnęła
zdławionym głosem.
- Nie. ÁÁŚmierć jest niczym.
ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi,
ÁÁktórzy ocierali się o nią
ÁÁkażdego dnia.
ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci -
ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby ją
ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią
ÁÁzetknąć.
ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego
ÁÁwe Francji?
ÁÁ- Nie.
ÁÁW przedziale znów zapanowała
ÁÁkłopotliwa cisza.
ÁÁ- Będę się modliła o pański
ÁÁszczęśliwy powrót do domu -
ÁÁpowiedziała po chwili prawie
ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana
ÁÁuzdrowi?
ÁÁWstała gwałtownie i wybiegła
ÁÁna korytarz.
ÁÁForrest zdumiał się. Widok
ÁÁdziewczyny wywołał uczucia
ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim
ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie
ÁÁbyła krewną żadnego z młodych
ÁÁludzi, którzy się wokół niej
ÁÁobracali. Jeden zauważył jej
ÁÁzainteresowanie młodym
ÁÁżołnierzem i zdawał się być z
ÁÁtego mocno niezadowolony.
ÁÁOkoliczność ta szczególnie
ÁÁuradowała Forresta. Widocznie
ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro
ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego
ÁÁzazdrośni.
ÁÁWyjął książkę i udawał, że
ÁÁczyta. Myślami jednak krążył
ÁÁcały czas wokół dziewczyny.
ÁÁUśmiechał się do niej, gdy
ÁÁprzechodziła koło jego
ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym
ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana
ÁÁspojrzeń i uśmiechów przerodziła
ÁÁsię w rodzaj flirtu.
ÁÁW pewnej chwili Forrest
ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz
ÁÁsmutku i współczucia.
ÁÁZaniepokoiło go to. Ponieważ nie
ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn
ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w
ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i
ÁÁruszył w stronę dziewczyny.
ÁÁ- ÁŔChciałbym, żeby pani to
przeczytała - powiedział i
oddalił się, by zjeść obiad.
- Jak się pani podobał wiersz?
- zapytał wracając.
- Nie przeczytałam go -
odparła z wyraźną niechęcią.
Odebrał książkę i wrócił bez
słowa do przedziału. Machinalnie
zaczął wertować jej stronice.
Zatrzymał wzrok na swoim
nazwisku. Czy je przeczytała?
W nocy nie mógł zasnąć. Gdy
pociąg przejeżdżał przez
Lawrence, przypomniała mu się
jego krótka kariera
uniwersytecka skończona tak
sromotnie. Wreszcie zapadł w
niespokojny sen.
Nazajutrz rano zobaczył długie
skłony równin. Przyglądał się
zaoranym zagonom, bladej zieleni
pastwisk, z rzadka rozsianym
farmom i śmigającym po polach
królikom.
Wreszcie wstał. Długo i
starannie mył się w łazience,
gdy pociąg mijał Kolorado. Cały
dzień przepędził niby we śnie.
Dwukrotnie dostrzegł kątem oka
przechodzącą korytarzem
dziewczynę. Zatem była jeszcze w
pociągu! Co jednak spowodowało
jej dziwne zachowanie?
Nazajutrz rano zobaczył całe
łany szałwii, skłony górskie
porośnięte ostrą trawą, cedry,
pinie, zielone pastwiska. Był w
Nowym Meksyku!
Kilka godzin napawał się
rozmaitością krajobrazu.
Zapomniał o całym świecie i
chłonął kolory, przestrzenie,
monumentalną potęgę samotnych
górskich szczytów.
W dali zamajaczyła Old Baldy,
bożyszcze jego chłopięcych lat.
Jak dawniej wyniosła, chropawa,
progowana biało w głębokich
kanionach, nakryta czapą
ciemnego boru, wspaniała góra
Old Baldy. Na jej widok zadrżał
i poczuł dziwny ucisk w sercu. A
więc jego modlitwy zostały
wysłuchane! Wrócił do domu!
Gdy pociąg zatrzymał się na
stacji w Las Vegas, siedział
nieporuszony, nie zwracając
uwagi na wysiłki bagażowego. Nie
poruszył go nawet fakt, że
miedzianowłosa dziewczyna
również wysiadła na tej stacji.
Z pociągu wyszedł ostatni.
Rozejrzał się wokół, jakby
szukał wzrokiem kogoś znajomego,
ale po peronie, oprócz
podróżnych, kręcili się tylko
Indianie i Meksykanie. Stanął
bezradnie koło swoich bagaży -
widział, słyszał, czuł, ale
jeszcze nie wierzył.
- Może taksówkę? - zagadnął go
znienacka jakiś kierowca.
Ocknął się.
- Czy pan wie, gdzie jest
Cottonwoods?
- Ma pan na myśli farmę?
- Tak.
- Oczywiście! Zawieźć tam
pana?
- Jeśli pan tak dobry. Proszę
położyć bagaże na tylnym
siedzeniu. Chętnie usiądę koło
pana.
- Widzę, że nie obawia się pan
guzów - zaśmiał się kierowca. -
Drogę mamy tu raczej marną.
- Zawsze była fatalna - odparł
Forrest, sadowiąc się w aucie.
Ruszyli. Śródmieście Las Vegas
niewiele zmieniło się przez tych
kilka lat, za to na peryferiach
przybyło sporo nowych budynków.
- Co słychać w handlu bydłem?
- zapytał Forrest.
- Kompletna klapa. Dlatego
musiałem zająć się szoferką.
Droga zaczęła piąć się w górę.
Rozciągał się z niej widok na
pustynie i pastwiska. Forrest
nie mógł nasycić oczu. Wreszcie
zobaczył rozległą dolinę, a w
niej wielkie drzewa bawełniane.
Zdawało mu się, że każde z nich
zna. Szosa wiła się wzdłuż
potoku. Dolina była własnością
jego ojca.
Wreszcie dostrzegł białe
ściany i czerwony dach
rodzinnego domu. Na tle zieleni
stał tak samo piękny jak
dawniej! Zacisnął spotniałe
dłonie. Nierealność stała się
faktem! Za chwilę znajdzie się w
objęciach matki i uściśnie dłoń
ojca. Z pewnością zastanie ich w
domu, pewnie oczekują go.
Po drugiej stronie doliny
widniał ceglany dom, na którego
widok drgnęło serce Forresta.
Mieszkał tam Lundeen, wróg jego
ojca, który podstępem usadowił
się na tych gruntach.
Przypomniał sobie jego córkę,
wówczas kilkuletniego podlotka,
którą pewnie polubiłby, gdyby
nie wrogość ojców. Zapewne
wyrosła. Może nawet wyszła za
mąż?
Malowniczy domek Lundeenów i
duży biały dwór zniknęły za
zakrętem. Znajdowali się już
wysoko. Szofer prowadził teraz
wóz pod porosłą dzikim winem
ścianą pagórka. Tam gdzie
wzgórze łagodnym skłonem równało
się z poziomem ziemi, kipiał i
szumiał po skalistym dnie górski
potok, a za nim rozsypane były
spichrze, stodoły, cegielnie,
kuźnie, sklep i czworaki
meksykańskiej służby.
Forrest zdziwił się. Za jego
pamięci budynków tych nie było w
pobliżu dworu. Coś się zmieniło.
A przecież ojciec,
tradycjonalista, niechętnie
wprowadzał jakiekolwiek zmiany.
Nie było już czasu na
zastanawianie się, gdyż samochód
zatrzymał się przed werandą.
Szofer coś powiedział, ale
Forrest nie zrozumiał ani słowa.
Drżąc na całym ciele wysiadł z
wozu. Dostrzegł stojący opodal
domu lśniący lakierem biały
samochód. Z wnętrza dochodził
szmer wesołych głosów i śmiech.
Ruszył w stronę budynku.
Nagle na progu ukazała się
miedzianowłosa dziewczyna. Była
w podróżnym płaszczu i podniosła
ręce, by zdjąć kapelusz.
Zobaczyła Forresta i zamarła w
bezruchu. Ciemny rumieniec
wypłynął na jej twarz.
Poczuł, że ziemia usuwa mu się
spod nóg. Zdjął kapelusz,
skłonił się i chciał przemówić,
ale na widok pobladłej nagle
twarzy dziewczyny i jej szeroko
otwartych oczu słowa uwięzły mu
w krtani.
- Co pani tu robi? - wyjąkał
wreszcie.
- Przyjechałam do domu, do
rodziców - odpowiedziała głucho.
- Jak to? Kim pani jest?
- Boże! Czyż to możliwe, żeby
pan nic nie wiedział?
- O czym?
- Że to już nie jest pański
dom.
- Kiedy to jest mój dom -
upierał się zrozpaczony.
- Dlaczego nikt pana nie
zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest
mi strasznie przykro, ale ten
dom należy teraz do mojego ojca.
- Wracam z Francji, tak się
cieszyłem - bąkał bezradnie.
- Panie Forrest, współczuję
panu - powiedziała ze smutkiem.
Szmer głosów w budynku ustał.
Na werandzie ukazała się znajoma
już Forrestowi blondynka i
stanęła obok przyjaciółki.
- Czy pani wie, kim jestem? -
zapytał.
- Przeczytałam pańskie
nazwisko w książce. Ale już na
statku zdawało mi się, że znam
pana, nie pamiętałam jednak
skąd. Gdybym mogła oszczędzić
panu tej przykrości...
- Boże! Co się stało z moimi
rodzicami? Gdzie są?
- Nie mam pojęcia. Nie było
mnie tu dwa lata. Gdy
wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam,
gdzie dawniej my mieszkaliśmy.
- Jak się pani nazywa?
- Wirginia Lundeen.
- To pani jest tym rudym
podlotkiem, któremu czasem
dokuczałem?
- Tak, to ja.
- Więc ojciec musiał opuścić
swój rodzinny dom?
- Niestety...
Forrest dostrzegł, że twarz
dziewczyny zaczyna rozpływać się
jakby we mgle. Stracił
przytomność.
III
- Co robić? - krzyknęła Ethel.
Na werandzie ukazał się ojciec
Wirginii w towarzystwie kilku
osób. Był to rosły mężczyzna w
średnim wieku o ogorzałej
twarzy.
- Co to za człowiek? - zapytał
zdziwiony.
- Ojcze, stało się coś
okropnego!
- Pijany? Kto to taki? Wydaje
mi się, że go znam.
- Nie, nie jest pijany -
odparła oburzona. - To jest
Clifton Forrest, który dawniej
tu mieszkał. Wrócił ciężko ranny
z wojny. Widocznie nie wiedział,
że my tu mieszkamy. Gdy mu o tym
powiedziałam, zemdlał.
Twarz Lundeena stwardniała.
- Młody Forrest... wraca z
wojny... Wygląda rzeczywiście
marnie.
- Ojcze, wnieśmy go do pokoju,
pomóżmy mu! - błagała Wirginia.
- Co? Mam wpuścić Forresta do
mojego domu? - warknął. - Hej,
szofer! - zwrócił się do
kierowcy taksówki. - Proszę
natychmiast zabrać te rzeczy
wraz z ich właścicielem!
- Dobrze! Ale dokąd?
- To jest syn Claya Forresta,
który mieszka przy zachodnim
gościńcu. Trafi pan łatwo -
odpowiedział Lundeen i wszedł do
mieszkania.
- Ethel, musimy pomyśleć o
jego matce - powiedziała
Wirginia półgłosem. - Ktoś
powinien ją przygotować.
Pójdziesz ze mną?
Kierowca wziął Cliftona na
ręce, Wirginia podtrzymała mu
głowę.
- Ostrożnie! On jest ciężko
chory - szepnęła.
- Oczywiście, panienko. Do
licha! Nie można powiedzieć,
żeby był ciężki.
- Siadaj, Ethel. Wsuń mu
poduszkę pod plecy.
- Niepotrzebnie robicie sobie
tyle kłopotu - powiedział jakiś
młody mężczyzna, zapewne jeden z
gości.
- Proszę się o nas nie
troszczyć, Ryszardzie.
Na progu ukazał się Lundeen z
twarzą ponurą jak gradowa
chmura. Matka Wirginii usiłowała
go powstrzymać.
- Co to ma znaczyć?
- Tato, trzeba przygotować
jego matkę.
- Wysiadaj natychmiast! -
rozkazał wściekły.
- Nie! - odparła zdecydowanie.
- Muszę jechać. Przynajmniej to
powinniśmy dla niego zrobić.
- Pojedzie Ryszard.
- Pojadę ja!
- Wypraszam sobie!
- Tato, jestem już
pełnoletnia. Zechciej wziąć to
pod uwagę.
Zatrzasnęła drzwiczki i auto z
wolna ruszyło.
- Proszę jechać ostrożnie -
zwróciła się do kierowcy. -
Zatrzymamy się na moment przy
potoku.
- Tak się cieszę, że nie
ustąpiłaś ojcu - powiedziała
ŃEthel.
- On zawsze nienawidził
Forrestów.
Samochód stanął.
- Proszę zmoczyć chustkę w
wodzie - zwróciła się do
kierowcy Wirginia. - A ty,
Ethel, obmyj mu twarz.
- Ginio - zapytała z
niepokojem. - Czy omdlenie
zawsze trwa tak długo?
- Nie znam się na tym,
kochanie, ale sądzę, że nie.
- A może on umarł? Ma taką
zimną twarz!
- To byłoby straszne! -
Wirginia drżącą ręką odpięła
choremu kamizelkę, szukając
serca. Nie biło.
- Przyłóż dłoń wyżej -
szepnęła Ethel.
- Czuję... Dzięki Bogu, żyje.
Gdyby umarł, nigdy bym sobie
tego nie darowała.
Ethel ze zdwojoną energią
zaczęła go cucić. Po chwili
szepnęła:
- Ginio, drgnęły mu powieki!
Wirginia, trzymając głowę
Forresta na piersi, nie mogła
tego widzieć. Przymknęła tylko
oczy z uczuciem ulgi.
- Panie Forrest, nareszcie
przyszedł pan do siebie! -
krzyknęła radośnie Ethel.
- Co się stało? - spytał
słabym głosem.
- Pan zemdlał. I tak długo nie
mogłyśmy pana docucić.
- Tak? Znów jestem w taksówce.
Dokąd mnie pani wiezie?
- Do pańskiej matki. To już
niedaleko. Zaraz będziemy na
miejscu.
- Do matki? Gdzie ona jest?
- Mówiłam już panu, że mieszka
niedaleko stąd.
- A panna Lundeen?
- Jest tu. Podtrzymuje panu
głowę - szepnęła Ethel
nieśmiało. - To właśnie ona
postanowiła odwieźć pana do
domu.
Na dalsze wyjaśnienia zabrakło
czasu. Samochód zatrzymał się
właśnie przed porosłą winem
bramą w ceglanym murze. Widok
tego miejsca przypomniał
Wirginii dzieciństwo. Szybko
jednak otrząsnęła się ze
wspomnień.
- Przytrzymaj go, Ethel. Wejdę
tam sama.
Wysiadła i ruszyła ocienioną
ścieżką w stronę domu. Myślała o
matce Cliftona. Olbrzymie drzewa
bawełniane zdawały się spoglądać
na nią z wyrzutem, jakby i one
wiedziały, że niesie do tego
domu katastrofę.
Okrążyła budynek i skierowała
się ku gankowi. W duchu błagała
Boga, żeby starego Forresta nie
było w domu. Pamiętała dobrze,
że jest tak samo nieznośny jak
jej ojciec. Odetchnęła z ulgą,
gdy drzwi otworzyła jej matka
Cliftona.
- Czy pani mnie sobie
przypomina? - zapytała
nieśmiało.
- Na Boga! Wirginia! -
zawołała pani Forrest. - Co za
odwiedziny! Proszę dalej. Ależ
pannica z ciebie! A może jesteś
już mężatką?
Bawialnia była obecnie o wiele
bardziej przytulna niż za
czasów, gdy mieszkali tu
LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał
uratować z ruiny piękne dywany i
obrazy, które jednak wydawały
się być zbyt wspaniałe do tego
skromnego domu.
- Nie, pani Forrest, nie
jestem mężatką. Przywożę pani
wiadomość o Cliftonie.
Twarz pani Forrest skurczyła
się, drżąca ręka podniosła się
do serca. Gest ten powiedział
Wirginii, że dobrze zrobiła,
chcąc przygotować ją na
spotkanie z synem.
- O Cliftonie? Czy widziałaś
go we Francji? To miło z twej
strony - oczy matki wpiły się w
dziewczynę błagalnie.
- Nie, nie tam. Widziałam go
na statku i czy pani uwierzy,
początkowo wcale go nie
poznałam.
- Na statku? Więc wraca do
domu?
- Tak. Dziwnym zbiegiem
okoliczności jechaliśmy później
tym samym pociągiem. Tam również
go nie poznałam, a szkoda, bo
mogłabym może oszczędzić mu
późniejszych przykrości.
Pani Forrest ciężko usiadła w
fotelu. Oględne słowa Wirginii
napełniły ją wprawdzie
niepokojem, ale jednocześnie
wlały w jej serce nadzieję.
- Przykrości? Więc myślisz, że
on o niczym nie wie?
- Tak, nie wiedział i zajechał
wprost do swego starego domu.
Dopiero tam mogłam mu powiedzieć
o wszystkich... zmianach. A
teraz przywiozłam go tutaj.
- Więc on jest tu? - szepnęła
matka.
- Tak. Siedzi w samochodzie.
Widzi pani, on wyszedł niedawno
ze szpitala i jest jeszcze
bardzo słaby. Przyszłam zatem,
aby panią uprzedzić.
- Zawsze wiedziałam, że masz
serce - odpowiedziała pani
Forrest.
- Proszę się stąd nie ruszać.
Zaraz go przyprowadzę. Tak
będzie lepiej.
- Nie obawiaj się, jestem
zupełnie spokojna. Ale pospiesz
się!
Wirginia wybiegła z bijącym
sercem. Tuż za rogiem domu
zobaczyła Cliftona wspartego na
ramionach Ethel i kierowcy.
- Jak matka? - zapytał ją z
niepokojem.
- Wszystko w porządku.
- Czy pani ją przygotowała?
- Cliftonie, ona nawet nie
podejrzewa, jak bardzo jest pan
chory. Nie śmiałam jej
powiedzieć całej prawdy.
Wspomniałam tylko, że jest pan
słaby i wyczerpany. Proszę być
dzielny!
- Gdzie jest?
- Czeka w bawialni.
Wysunął się z podtrzymujących
go ramion i ruszył ku domowi.
- Dziękuję, pójdę sam.
Pewnym, choć wolnym krokiem
zbliżał się do domu. Wirginia i
Ethel podążały za nim. Stanęli
przed gankiem. Dziewczęta
cofnęły się.
- Matko!
- Cliff, synku!
- Cóż to za człowiek! Mogłabym
go pokochać - szlochała
wzruszona Ethel.
- Masz rację! - zgodziła się z
nią Wirginia.
- Ginio, zaczekam przy
samochodzie. Gdybym teraz
zobaczyła jego matkę,
rozpłakałabym się w głos.
- Dobrze. Powiedz szoferowi,
żeby przyniósł rzeczy.
Wirginia została sama. Z domu
nie dochodził żaden dźwięk.
Zaczęła się denerwować. Miała
chęć uciec stąd, skryć się w
swoim pokoju. Jednak na
wspomnienie nowego domu ogarnęła
ją niechęć. To raczej ten mały
ceglany dworek był jej domem. To
na tym ganku obierała niegdyś
kartofle. Stąd spoglądała na
przejeżdżającego konno Cliftona,
którego w myślach nazywała swoim
rycerzem. Nie marzyła nigdy o
nikim innym.
Potok myśli przerwało otwarcie
drzwi.
- Wirginio, proszę cię, wejdź
- zapraszała pani Forrest.
Wsunęła się do pokoju, czując
na ramionach ciężar minionych
lat. Clifton leżał na kanapie
pod oknem.
- Matka chce ci podziękować -
powiedział.
- Ależ nie ma za co -
obruszyła się.
- Dziewczyno, tak bardzo mi
pomogłaś - powiedziała pani
Forrest. - Niech cię Bóg
błogosławi.
- Wirginio Lundeen, podejdź
bliżej, abym mógł spojrzeć w
twoje oczy - prosił Clifton. -
Czy wiesz, jak twój ojciec
postąpił z moim?
- Cliff, musisz mi uwierzyć,
że nie miałam pojęcia o niczym.
Od kilku lat prawie nie było
mnie w domu - krzyknęła.
Forrest dłuższą chwilę
milczał. Zdawał się być
pogrążony w myślach. Wreszcie
odezwał się spokojnie:
- Jesteśmy zrujnowani. A ja
przyjechałem tu po śmierć.
- Nie mów tak - prosiła
błagalnie Wirginia. - Będziesz
żył, musisz żyć. Nie możesz
teraz zostawić rodziców samych.
Nie tylko zresztą ich - dodała
prawie szeptem.
- Modlitwa i silna wola mogą
wiele - wspierała ją matka.
- Clifton, pomogę ci. Mam
pieniądze...
- Czy myślisz, że mógłbym
przyjąć cokolwiek od ciebie? -
przerwał jej brutalnie.
Na ganku rozległy się ciężkie
kroki i dalsze słowa zamarły
Wirginii na ustach. Drzwi
otworzyły się na oścież i stanął
w nich wysoki mężczyzna o
siwiejących włosach. Poznała go
natychmiast, choć od lat nie
widziała tej surowej twarzy.
- Panie Forrest - powiedziała
odważnie. - Jestem Wirginia
Lundeen. Clifton nieświadomie
wrócił do Cottonwoods. Ponieważ
potrzebował pomocy, przywiozłam
go tu.
Forrest skłonił głowę, jakby
przyjmował to do wiadomości i
bez słowa wskazał jej drzwi.
Gestem tym dał do zrozumienia,
że pod jego dachem nie ma
miejsca dla panny Lundeen.
Wybiegła. Była już na ganku,
gdy usłyszała głos starego
Forresta:
- Witaj marnotrawny synu!
Trzeba było aż wojny, byś wrócił
do domu.
IV
Dopadła samochodu zdyszana, z
płonącymi policzkami.
- Ginio, czy ten stary diabeł
wyrządził ci krzywdę? - spytała
zaniepokojona Ethel.
- Raczył mi tylko wskazać
drzwi - odpowiedziała nie mogąc
złapać tchu. - Proszę nas
odwieźć - zwróciła się do
kierowcy.
- Czy coś powiedział?
- Ani słowa. Uznał, że kalam
jego dom i wyrzucił mnie. To
wszystko.
- Po tym co zrobiłaś dla jego
syna?
- Daj spokój, Ethel. I jedźmy
już, na Boga - krzyknęła
wzburzona.
Samochód pędził rozłożoną w
kształcie wachlarza doliną.
Słońce przeglądało się w wodzie
potoku. Świeżość i piękno
wiosny, zwykle tak silnie
działające na Wirginię, teraz
zblakły.
- Ginio! - szepnęła w pewnej
chwili Ethel. - Czuję, że
zakochasz się w Cliftonie.
- Gdybym wiedziała, że to
pomoże wrócić mu do zdrowia...
- To znaczy, że jesteś
zakochana!
- Przestań, Ethel! Jesteś
sentymentalną gęsią -
rozgniewała się Wirginia.
- Nie kochasz go? Zatem
dobrze! Oświadczam ci, że ja się
w nim zakocham!
- Ethel! Jutro odeślę cię do
Denver i nigdy już nie
przestąpisz progu tego domu!
- Zapominasz, że zaprosiłaś
mnie na dwa miesiące. A ja nie
mam zamiaru ruszyć się stąd
wcześniej. Wiesz dobrze, złotko,
że ten czas w zupełności mi
wystarczy, żeby...
- Mówmy poważnie, Ethel. Czuję
się taka nieszczęśliwa!
- Ależ ja mówię poważnie.
Trudno, abyś czuła się
szczęśliwa, będąc tak oziębłą.
Wszyscy chłopcy na Zachodzie
byli tego zdania. Nie masz
pojęcia co to miłość i
namiętność. A to najważniejsze
rzeczy na świecie.
- Mówisz, jakbyś miała Bóg wie
jakie doświadczenie. Flirt, moja
droga, to jeszcze nie miłość.
- Przemawia przez ciebie
pruderia. Bądź szczera,
Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to
oczywiste, ale nie wszystko
stracone!
- Cóż zatem, droga poradnio
dla dziewcząt, mam robić?
- Musisz pomóc temu biednemu
chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu
nadzieja. Za wszystko, co
stracił, oddaj mu siebie!
- Moja droga, jeśli Clifton
nie pogardza mną jeszcze, to na
pewno stanie się tak pod wpływem
ojca.
- Ależ nonsens! Okaż mu
serce...
- Ty bezwstydnico! - przerwała
jej Wirginia. - Chcesz, żebym
rzuciła się w ramiona Cliffa?
- Oczywiście! - odpaliła
Ethel.
Samochód zatrzymał się.
- No, jesteśmy w domu -
powiedziała. - Rada jestem, że
mamy to już za sobą. A teraz do
roboty, bo wieczorem przyjdą
goście.
Ethel zaniosła się śmiechem.
- A więc dopadło to wreszcie i
ciebie. Wiedziałam, że tak
będzie. Nikt nie umknie miłości!
W domu zastały tylko panią
Lundeen, co Wirginię bardzo
ucieszyło. Nie miała ochoty
spotkać się teraz z ojcem.
- Kochanie, to niedobrze, że
okazałaś ojcu nieposłuszeństwo -
powiedziała matka z wyrzutem,
gdy tylko znalazły się w pokoju.
- Może i niedobrze, mamo -
odpowiedziała Wirginia z
rezygnacją. - Nie zawsze jednak
można robić to, co się powinno.
Czy przywieziono już bagaże?
- Tak. Twoi goście również
rozmieszczeni. Ethel będzie tuż
koło ciebie.
- Będzie mi potrzebna
pokojowa.
- Dam ci Juanitę. Mówi po
angielsku i jest najlepsza z
całej służby. Wszystko tu teraz
meksykańskie! Zła jestem na to,
ale folwarkiem zarządza Malpass.
- Malpass? - zapytała Wirginia
zdziwiona.
- Tak, August Malpass. Nie
pamiętasz go?
- Nazwisko nie jest mi obce,
ale jakoś nie mogę go sobie
przypomnieć.
- To dawny rządca, a teraz
wspólnik ojca. Radzę ci
przypomnieć go sobie - dodała ze
smutkiem w głosie.
Pokoje Wirginii znajdowały się
w zachodnim skrzydle i
wychodziły na obszerną dolinę
porosłą drzewami bawełnianymi,
na pagórkowate płaty pastwisk i
tonące w purpurowej mgle góry.
Ethel zdjęła kapelusz i
płaszcz, po czym zarzuciła
Wirginii ręce na szyję.
- Bardzo cię kocham, Ginio -
powiedziała.
- Moja ty gąsko -
odpowiedziała tuląc ją Wirginia.
- Mam przeczucie - ciągnęła
Ethel - że jeszcze będę mogła
okazać ci swą przyjaźń. Gdyby
przyszły na ciebie złe dni...
- Złe dni? - przerwała jej
Wirginia.
Ethel pokiwała głową.
- Powtarzam ci, że mam jakieś
dziwne przeczucie.
- Nie mów takich rzeczy. Wiem,
że jesteś mi bardzo oddana i
uważam cię za jedyną prawdziwą
przyjaciółkę. Nigdy o tym nie
zapomnę. Ale dość tego. Musimy
się rozpakować. A od jutra jemy,
pijemy, palimy papierosy,
flirtujemy i tańczymy!
- Kiedyż to nabrałaś takich
obyczajów?
- Jeszcze nie zdążyłam, ale
nabiorę - zaśmiała się Wirginia.
- Zobaczysz, że wybierzemy sobie
wspaniałych mężów.
- Dziękuję ci, już wybrałam -
powiedziała Ethel poważnie. -
Jest jeszcze nie opierzonym
młodzikiem, ale popracuję nad
nim!
- Co słyszę? Nigdy mi o tym
nie mówiłaś.
- Bo nie było okazji.
- Powiedz, kto to jest, a
natychmiast go zaproszę.
- Za nic na świecie!
- Ty wstrętna zazdrośnico!
Dalszą sprzeczkę przerwało
wejście pokojowej.
- Jestem Juanita, do usług
panienki.
Śniadanie zebrało gości
Wirginii przy stole w jadalni.
Byli to przeważnie ludzie
Zachodu. Niektórych spotkała
dopiero na stacji i stamtąd
zostali zabrani na weekend do
CottonĂwoods.
Wirginia zauważyła nieobecność
ojca i Malpassa, który - jak jej
powiedziano - traktowany był nie
jako gość, ale bez mała członek
rodziny.
Po śniadaniu Wirginia
zaproponowała wszystkim wspólną
przechadzkę do stajni. Zostało
to przyjęte z radością. Konie
Lundeena były sławne w całej
okolicy. Teraz zaś każdy miał
sobie wybrać jednego, którego
będzie dosiadał w czasie całego
pobytu. Ruszyli ochoczo
prowadzeni przez Wirginię.
- Nie pędź tak - błagała po
drodze EĂthel.
- I to mają być ludzie
Zachodu! - śmiała się Wirginia.
Jeden z gości, Ryszard Fenton,
dogonił Wirginię i korzystając z
okazji, oświadczył się jej.
- Ryszardzie! - zawołała
Wirginia. - Dopiero od kilku
godzin jestem w domu, a ty znów
zaczynasz swoje!
- Oczywiście! Jeśli mam stać w
kolejce, to wolę być pierwszy!
- Po co ten pośpiech?
- Twój ojciec był niedawno w
Las Vegas i głośno opowiadał, że
zamierza cię wydać za mąż.
- Doprawdy? A to dobre! -
zawołała wesoło.
- Ale nie dla mnie. W ogóle
dowiedziałem się wielu nowin.
Wielkie pieniądze, które twój
ojciec ostatnio zarobił,
pochodzą z kopalni fosfatu na
południu. Udziałowcem tej
kopalni, jak w ogóle wszystkiego
co posiada Lundeen, jest August
Malpass. Ci ludzie są
nierozłączni. Dwa lata nie było
cię w domu, a to szmat czasu.
Wiele się zmieniło. Jest
publiczną tajemnicą, że to
właśnie Malpass pomógł twemu
ojcu zrujnować starego Forresta.
Coś czuję, że Lundeen chce tobą
uszczęśliwić tego mieszańca.
- Ależ to śmieszne! - zawołała
Wirginia.
- Czy nadal mi odmawiasz? -
nie ustępował.
- Oczywiście! I ciągle z tego
samego powodu.
- Spodziewałem się tego.
Przypuśćmy jednak, że z
Malpassem to prawda.
- Przypuśćmy, że co jest
prawdą?
- Że Lundeen chce cię wydać za
niego.
- Dlaczego nazywasz stale
mojego ojca Lundeen?
- Przepraszam, wszyscy tak o
nim mówią.
- Gdybym nie mogła dać sobie z
nim rady, udam się pod twoją
opiekę.
- Tylko wtedy?
Wirginia oddaliła się bez
słowa.
- Ethel, chodź do mnie! -
zawołała ze śmiechem. Weszli
całą gromadą do zagrody, gdzie
były stajnie i stodoły. Kręcili
się tu sami Meksykanie.
- Czy nie ma tu żadnego
kowboja? - zapytała
niecierpliwie Wirginia.
- Może byś mnie zgodziła? Znam
się świetnie na koniach -
zawołał jeden z gości, Mark
Aschbridge.
- Z jaką pensją?
- Powiedzmy sześćdziesiąt
dolarów i ty.
- Wirginio, zadowolę się tylko
tobą! - śmiał się Fenton.
Główna stajnia była długim
budynkiem o dwudziestu boksach.
Stały w nich piękne konie pełnej
krwi, ale Wirginia ze
zdziwieniem stwierdziła, że nie
zna ich. Chłopak stajenny nie
umiał jej tego wytłumaczyć. Z
jego słów zrozumiała tylko, że
wiele koni znajduje się na
pastwisku w Watrous. Był to
jeden z folwarków należących do
jej ojca.
- Moi drodzy - zwróciła się do
gości. - Nie znam tych koni.
Nigdy na nich nie jeździłam.
Muszę zapytać ojca, co stało się
z moim tabunem.
- To dziwne - zawołała Ethel.
- Jesteśmy w najwspanialszym
ranczo na Zachodzie, a nie widzę
tu ani jednego typowego kowboja.
Wirginię również zdziwiło to,
ale nie dała nic po sobie
poznać. Nieco zawiedzeni wrócili
do dworu.
Pierwszą napotkaną osobą był
Malpass. Ubrany w strój do
konnej jazdy sprawiał wrażenie
Amerykanina, któremu powiodło
się w życiu.
- Auguście! Założę się, że nie
poznałeś Wirginii - przedstawił
mu Lundeen córkę.
- Rzeczywiście - przyznał
Malpass. - Przypominam sobie
gołonogiego podlotka, a stoi
przede mną niezwykłej urody
panna.
- To właśnie ona! Czy
pamiętasz Augusta, Wirginio?
- Uleciało mi nazwisko pana
Malpassa, ale poznałam go
natychmiast.
W jej głosie wyraźnie
wyczuwało się chłód i
lekceważenie.
- Ojcze, gdzie są moje konie?
Zabrałam przyjaciół do stajni,
by pochwalić się swymi
ulubieńcami i spotkała mnie
przykra niespodzianka.
- Nic o tym nie wiem - odparł.
- A ty, Auguście?
- Trzymam je w Watrous. Tam są
lepsze pastwiska.
- Zawieź więc tam Wirginię.
- Chcę mieć moje konie tutaj -
odparła. - Pan przecież
wiedział, że wracam. Dom bez
koni, to jakby nie mój dom.
- Zawiozę panią i wybierze
pani te, które chciałaby mieć
tutaj.
- To zbyteczne. Wszystkie mają
wrócić na swoje miejsce.
Podobnie jak Jake i Con, moi
kowboje. Chyba nie oddalił ich
pan.
- Niestety, tak.
- A to jakim prawem?
- Wirginio - wtrącił
zakłopotany Lundeen. - August
zarządza teraz całym
gospodarstwem. Interesy w
kopalni pochłaniają mój czas.
- W takim razie nie będę
kłopotać pana Malpassa i sama
zajmę się swoimi końmi.
Malpass skłonił się grzecznie,
ale pod oliwkową skórą zawrzała
mu krew. Wirginia spostrzegła,
że ojciec niecierpliwie żuje
koniec cygara, szybko więc
pożegnała się i pobiegła do
swego pokoju.
Wirginia cicho zamknęła drzwi,
narzuciła szlafrok i usiadła
przy oknie.
Czuła niejasno, że w jej domu
dzieją się jakieś dziwne rzeczy.
Nie tłumaczył tego bynajmniej
fakt, że ojciec zawsze lubił
wyręczać się w gospodarstwie
innymi. Przypominając sobie
różne zdarzenia z przeszłości i
wiążąc je z tym, co usłyszała i
zobaczyła sama po powrocie,
doszła do wniosku, że sytuacja w
domu stała się bardzo
nieprzyjemna. Ojciec, choć
kochała go, nigdy nie budził jej
zaufania. Matka zaś była przez
niego kompletnie zahukana. Nie
wróżyło to nic dobrego.
Z zamyślenia wyrwało ją ciche
skrzypnięcie drzwi. W progu stał
ojciec.
- Czy jesteś sama? - spytał. -
Mogę zapalić?
- Wolałabym, abyś nie palił.
Nie znoszę dymu.
- Dziwna jesteś - rzekł
patrząc na nią badawczo. -
Rozmawiałem o tobie z matką
Ethel. Ona jest zdania, że już
czas najwyższy, abyś wyszła za
mąż.
- Nie dziwi mnie to. Swatanie
każdego, to wszak jej
specjalność.
- Chciałem o tym z tobą
pomówić.
Wirginia milczała. Postanowiła
niczego ojcu nie ułatwiać.
- Pani Wayne powiedziała, że
przyjechałaś na stałe.
- Czytałeś mój ostatni list?
- Nawet jeśli tak, to nie
pamiętam.
- Ale chciałbyś, abym
pozostała w domu, prawda?
- Naturalnie! Pod warunkiem
jednak, że nie będziesz taka jak
twoja matka. Widzisz,
gospodarstwem musi się zająć
ktoś młody. Ja ciągle wyjeżdżam,
a tu wszystko trzeba trzymać w
garści.
- Nie jestem podobna do mamy i
umiem mieć własne zdanie.
- Już to zauważyłem. Nie
rozmawiałem jeszcze z Malpassem,
ale na pewno jest wściekły.
- I co z tego? Zrobił mi
przykrość, bo zabrał konie i
odprawił moich stajennych. To
bezczelność! Poza tym, jest tu
wyłącznie meksykańska służba. Co
to ma znaczyć?
- Malpass uważa, że są tańsi i
bardziej karni. Zresztą gdzie
nie ma bydła, nie trzeba
kowbojów.
- To już nie hodujesz bydła? -
zapytała zdumiona.
- Nie, hodowla stała się
nieopłacalna i zrujnowała wielu
ludzi. Chociażby Claya Forresta.
- W jaki sposób ojciec wszedł
w posiadanie Cottonwoods?
- Na początku wojny sprzedałem
wszystkie stada i pierwszy raz w
życiu miałem sporo pieniędzy. To
Malpass przyniósł mi szczęście.
Wszedł ze mną do spółki i
razem pożyczyliśmy Forrestowi
pewną sumę. Mieliśmy nadzieję,
że wpadnie w nasze sidła. Nieco
później Malpass odkrył, że w
starej kopalni na gruntach
Forresta są złoża złota. Wiedząc
o tym, udzieliliśmy Forrestowi
kolejnej pożyczki. A ten wariat
nakupił bydła. Oczywiście
stracił na tej transakcji
wszystkie pieniądze.
Wystąpiliśmy o zwrot pożyczki,
ale ponieważ był całkiem goły,
jego majątek wystawiono pod
młotek. My mieliśmy
pierwszeństwo. Uratował tylko
ten folwark, gdzie kiedyś my
mieszkaliśmy. To wszystko.
- Uważasz, że to było uczciwe?
- To był interes, a w
interesach nie ma sentymentów.
- A ta kopalnia, w której
Malpass znalazł złoto?
- Dzięki niej zarobiliśmy całą
górę pieniędzy, które
zainwestowaliśmy w kopalnię
fosfatu. Stąd bierze się nasz
majątek.
- Czy Malpass jest twoim
wspólnikiem, ojcze?
- Tak.
- Ojcze! To było zwykłe
oszustwo!
- Moja droga, gdy dwa psy się
gryzą, któryś musi na tym
ucierpieć. Ale skończmy już z
tym. Nie muszę się przed tobą
tłumaczyć.
- Forrest, oczywiście, nie
może dochodzić swoich praw, bo
dowiedziecie, że złoto
znaleźliście później. Dla mnie
jesteście jednak zwykłymi
oszustami.
- Racz skończyć z tymi
sentymentami.
- Wypłaćcie im przynajmniej
odszkodowanie!
- Bzdura! A zresztą nie dałbym
Forrestowi nawet centa, chociaż
miałoby mu to uratować życie.
- W takim razie sama będę
musiała to załatwić.
- Zabraniam. Aha, byłbym
zapomniał. Na te dwieście
tysięcy, które złożyłem na twoje
nazwisko w banku, nie licz na
razie.
- Co się z nimi stało?
- Zostały również
zainwestowane w kopalnię
fosfatu. Oczywiście, dostaniesz
je z powrotem, ale dopiero po
jakimś czasie.
- Zatem nie mam żadnych
dochodów?
- O to nie musisz się martwić.
Masz jeszcze w banku około
dziesięciu tysięcy.
- Widzę, że pan August Malpass
stał się ważną osobą.
- Przyznaję - zaśmiał się
Lundeen, nie zwracając uwagi na
pogardliwy ton córki. - To
przypomina mi właściwy cel
naszej rozmowy. Trzy lata temu
umówiliśmy się z Augustem, że
wydam cię za niego.
- Czy być może? To bardzo
interesujące.
- Nie bądź taka uszczypliwa.
Swoje wykształcenie, podróże i
nawet ten dom zawdzięczasz jemu.
- I z wdzięczności mam zostać
jego żoną?
- Wirginio, mam nadzieję, że
nie jesteś wmieszana w jakąś
miłosną aferkę?
- Nie...
- To dobrze, bo bardzo zależy
mi na tym małżeństwie. Nie chcę
cię zmuszać, ale mam nadzieję,
że kiedyś...
Umilkł zmieszany jej
wzgardliwym spojrzeniem.
- Proponujesz mi małżeństwo z
Malpassem?
- Otóż to.
- Bardzo mi pochlebia, że
chcesz mnie widzieć żoną
oszusta.
- Wirginio! Zatem i mnie
uważasz za oszusta?
- Naturalnie!
- Jesteś dziś rozdrażniona -
powiedział kierując się do
drzwi. - Mam nadzieję, że
przemyślisz moją prośbę.
- Nie rozumiemy się, ojcze! Ja
odmawiam raz na zawsze! -
zawołała gwałtownie.
V
Przed laty Clifton Forrest
często jeździł konno do
miasteczka San Luis
zamieszkanego przez Indian i
Meksykan. Ojciec miał tam sklep
z różnymi towarami, który
prowadził bardziej dla wygody
swoich oficjalistów niż dla
własnej korzyści. Nędzne grosze,
które ten sklep przynosił,
stanowiły teraz cały dochód
Forrestów. Dziś Clifton szedł w
stronę San Luis piechotą, a gdy
upadał, co zdarzało mu się
często, podnosił się i szedł
dalej.
- Cliff! - zagaiła któregoś
dnia matka. - Ojciec chciał sam
prowadzić ten sklep, ale nie
miał czasu. Wydzierżawiał go
więc różnym krajowcom. Jedni
byli jednak leniwi, inni
nieuczciwi i nic z tego nie
było. Kiedyś uważaliśmy to za
filantropię, a dziś...
- Dobrze, matko! - przerwał. -
Sam się tym zajmę.
Dlatego wlókł się teraz drogą
i nie bacząc na fizyczny ból,
rozkoszował się pięknem majowego
poranka.
Wybierał te miejsca, które
pragnął raz jeszcze zobaczyć.
Zdawało mu się, że nigdy do nich
nie dotrze, ale w końcu
docierał. Przyświecała mu jedna
myśl - zwyciężyć własną słabość.
Sklep stał na wzniesieniu nad
rowem irygacyjnym zaopatrującym
w wodę kilkanaście meksykańskich
rodzin. Nie byli to ludzie
bogaci, toteż kupowali niewiele.
Już pierwszego dnia obniżył
ceny, ale nie zwiększyło to
obrotów. Postanowił więc
przełamać nieufność klientów
drobnymi prezentami. I to jednak
nie przysporzyło mu nabywców.
Siedział więc przeważnie przed
sklepem w wysłanym owczymi
skórami fotelu i drzemał. A mimo
to powroty do domu były dla
niego bardzo uciążliwe.
Stary Forrest nie
robił nigdy najmniejszych aluzji
do stanu fizycznego syna. Jeśli
bolał nad tym, to się z tym nie
zdradzał. Zawsze uważał, że
wszelkie ułomności należy
ukrywać.
- Słuchaj - zwrócił się
któregoś dnia do Cliftona. - Mam
ci coś do powiedzenia.
- Co takiego?
- Wróciłem dziś wcześniej z
pola i zastałem w domu tę
dziewczynę od Lundeenów, jak
rozmawiała z matką. Gdy była
ostatnio, gdy cię przywiozła,
pokazałem jej drzwi. Teraz
zrobiłem to samo. Ale nie
wyszła. Matka powiedziała, że
chce ze mną mówić.
- I co dalej?
- No cóż, przysięgałem, że
nigdy nie zamienię nawet słowa z
nikim z ich rodu, ale w duchu
musiałem przyznać, że jest
piękna i odważna. Mimo to
kazałem jej wyjść.
- Nie mogłeś postąpić inaczej,
ojcze!
- Nim jednak wyszła,
powiedziała, że ma w banku
trochę pieniędzy i da je nam.
- A to dlaczego?
- Też ją o to spytałem. I
wiesz, co mi powiedziała? Że
zostaliśmy pokrzywdzeni i ona
chce nam to wynagrodzić. Gdy jej
powiedziałem, że prędzej umrę z
głodu, niż wezmę choć centa od
któregokolwiek Lundeena,
oświadczyła, że to nasze
pieniądze, bo zostaliśmy
oszukani. Clifton, ona świadczy
przeciw własnemu ojcu! Mógłbym
to wykorzystać w sądzie!
- Nie zrobisz tego!
- Przyznaję, że dziewczyna
wzruszyła mnie na chwilę. Ale
opanowałem się. Przeciw
Lundeenowi każda broń jest
dobra.
- Tato, nie możesz zdradzić
kobiety, choćby nawet nazywała
się Lundeen.
- Dlaczego?
- Bo ja nigdy na to nie
pozwolę!
- Do diabła! Czy jesteś w niej
zakochany?
- Nie, tato. Czuję jednak, że
jest dobra, inna niż jej ojciec.
- Mówisz jak matka! Synu,
wszystko, co mieliśmy, poszło w
ręce tych przeklętników. A teraz
nawet rodzina, moja rodzina,
zaczyna obracać się przeciwko
mnie i trzymać ich stronę.
Puścił ramię Cliftona i
zniknął w cieniu drzew.
- Tato! - zawołał Clifton.
Jedyną odpowiedzią był odgłos
cichnących w dali kroków. Ruszył
ku domowi, mamrocząc do siebie:
- Dlaczego Wirginia to
zrobiła? Wiem, że jest dobra,
ale zrobiła to nie tylko
powodowana litością. Zrozumiała,
że jej ojciec jest złodziejem!
Czemu jest taka szlachetna! A
ten Malpass? To dopiero kanalia!
Podniecenie dodawało mu sił.
Przyszedł do domu zdyszany, ale
nie odczuwał zmęczenia. Matka
czekała na niego z kolacją.
Opowiedział jej o rozmowie z
ojcem.
- Gdyby nie ja - rzekła -
dawno zastrzeliłby ich obydwu.
Czeka nas trudne zadanie, synu,
jeśli chcemy do tego nie
dopuścić.
- Mamo, on powiedział, że ja
kocham Wirginię. To samo
powiedział również o tobie. I to
go najbardziej rozwścieczyło.
- Synku, on ma rację. Kocham
ją. To dobra dziewczyna.
- Mamo!
- Jedz już, bo ostygnie. A
Wirginię zawsze lubiłam. Czyż to
nie szlachetne z jej strony, że
chciała oddać nam swoje
pieniądze?
- Może i szlachetne, ale tym
samym przyznała, że zostaliśmy
zwyczajnie okradzeni! I ojciec
chce to wykorzystać w sądzie.
Nie możemy do tego dopuścić.
- Do wielu rzeczy nie możemy
dopuścić. Jeśli jednak Wirginia
coś dla ciebie znaczy, ukryj to.
Szczególnie przed ojcem.
- Wirginia jest dla mnie
niczym!
- Nie wiem, synku. Czy
pamiętasz ją jako dziecko?
- Oczywiście! Pamiętam, że
była małym, rudym diabełkiem,
którego wszędzie było pełno.
Często siadywała na murze albo
kręciła się koło naszego domu.
Nigdy jednak nie przypuszczałem,
że wyrośnie z niej taka piękna
kobieta. Ani na statku, ani w
pociągu nie poznałem jej.
- Gdy była dzieckiem, zawsze
cię uwielbiała. A i teraz nie
jesteś jej obojętny. Powiedziała
mi, że dziś przejeżdżała koło
sklepu. Chciała z tobą
porozmawiać, ale się bała cię
obudzić, bo byłeś taki smutny i
blady.
- To tylko współczucie, mamo -
odpowiedział z trudem.
Zamilkli, bo do pokoju wszedł
stary Forrest. Kolację zjadł w
milczeniu.
Wkrótce potem Clifton udał się
do swego pokoju, który kiedyś
był pokojem Wirginii. Usiadł na
łóżku, które niegdyś było jej
łóżkiem. Powidziała mu to matka.
Bezmyślnie wpatrzył się w
zaokienny widok i łowił uszami
odgłosy wiosennego wieczoru.
Wreszcie wyciągnął się na łóżku
rad, że kilka godzin będzie mógł
spędzić w zupełnym bezruchu. Gdy
zamknął powieki, zjawiła się
urocza twarz Wirginii. Jej
śliczne, zmącone smutkiem oczy
zawisły tuż nad jego głową.
Jakby czuwała nad jego snem.
Wreszcie zasnął.
Następnego ranka Clifton
zobaczył ojca kopiącego ziemię.
Widok ten napełnił go otuchą.
Ostatnio bowiem stary Forrest
nie imał się żadnej pracy.
Siedział całymi dniami zatopiony
w myślach albo bez celu włóczył
się po okolicy.
Wymknął się z domu
niepostrzeżenie. Tym razem droga
do sklepu wydała mu się mniej
uciążliwa. Na miejscu czekała go
niespodzianka. Klient. Drobne
pomyślne zdarzenia rozbudziły w
nim nadzieję. Tego dnia prawie
nie siadał w fotelu, nie lękał
się też powrotnej drogi do domu.
Dobre samopoczucie szybko
jednak minęło. Znów przyszła
jedna z tych koszmarnych nocy,
jakich nie przeżywał od chwili
powrotu do domu. Nie wiedział,
co się do tego przyczyniło, ale
popadł w depresję. Obudził się
zupełnie wyczerpany.
Mimo to poszedł do sklepu,
lecz przez cały dzień nie mógł
dojść do siebie. Zwlekał z
powrotem, mając nadzieję, że
może ojciec przyjdzie po niego,
jak to czynił już kilka razy.
Wreszcie puścił się w drogę sam.
O zachodzie słońca czołgał się
bez mała na czworakach.
Raptem usłyszał za sobą tętent
końskich kopyt. Nie chciał, żeby
ktoś go zobaczył. Zacisnął zęby,
resztkami sił dowlókł się do
wyłomu w murze i padł twarzą na
ziemię.
Szybkie, lekkie kroki
zadzwoniły po twardej ziemi.
Doszedł go szelest rozsuwanych
krzaków i przejmujący krzyk.
Ktoś klęknął przy nim.
- Clifton!
Poznał ten głos. Silne ramiona
podniosły go i posadziły na
ziemi. Spojrzał na zbielałą z
trwogi twarz Wirginii i w tej
samej chwili jego głowa osunęła
się bezwładnie na jej ramię.
- Cliff! Co się stało!
- Nic, upadłem - dyszał
ciężko.
- Nie kłam. Czołgałeś się na
czworakach. Widziałam cię z
daleka. Wyglądasz tak... tak...
- głos uwiązł jej w gardle.
- Zdawało mi się, że umieram.
- Boże, co robić? - jęknęła.
Clifton poczuł, że kołysze go
w ramionach. W pewnej chwili
zębami zerwała rękawiczkę i
drżącą dłonią głaskała go po
twarzy.
- To zaraz minie - szepnął.
- Coś trzeba zrobić. Pojadę po
auto albo przywiozę doktora!
- Nie trzeba. Zaraz przejdzie.
Taki ze mnie tchórz!
- Ty tchórz? - oburzyła się.
Czuł, że głowa miękko wznosi
się i opada wraz z jej
przyspieszonym oddechem, słyszał
bicie jej serca. Nachyliła się
nad nim. Jej włosy musnęły go po
twarzy, gorące łzy spłynęły na
policzki.
- Pomóż mi usiąść tam -
wskazał słabym gestem kawał
obalonego muru.
- Zupełnie straciłam głowę -
odparła zmieszana.
- Jesteś silna - powiedział z
podziwem, gdy z łatwością
utrzymywała go w pozycji
siedzącej.
- Cliff, tak się bałam!
- Czego? - zapytał wzruszony.
- Wystraszyłabym się, gdybyś
był nawet obcym człowiekiem, a
tu przecież chodziło o ciebie!
- Ależ ja jestem obcy!
- Tak, teraz jesteś. BYł
jednak czas, dawno temu, gdy
lubiłeś mnie.
- Wirginio, ależ ja ciebie
ledwie znałem!
- Zapomniałeś... Gdy
przejeżdżałeś drogą pozdrawiałeś
mnie z daleka. Uśmiechałeś się
do mnie, a raz nawet mnie
pocałowałeś!
Clifton oprzytomniał.
- Czyżby? Zupełnie tego nie
pamiętam. TYle wspomnień zatarło
się w mej świadomości.
- Słuchaj, Cliff - zawołała
porywczo. - Dlaczego zrobiłeś
przed chwilą ten ruch ręką?
- Jaki ruch? Nie rozumiem.
- Przesuwasz otwartą dłoń
przed oczyma, nie dotykając
powiek. Zupełnie jakbyś odganiał
jakiś cień.
- Nie wiem. Robię to
podświadomie.
- Czyżbyś w ten sposób
odpędzał dręczące cię koszmary?
- Być może.
- Podziwiam cię, Cliff. Już w
dzieciństwie widziałam w tobie
rycerza. Teraz jesteś dla mnie
bohaterem. Wróciłeś z wojny
poraniony i co zastałeś? Ruinę
ojca, rozpacz matki, stratę
rodzinnego domu. A mimo to nie
poddajesz się, chcesz walczyć...
- Wirginio! - przerwał jej. -
Nie chcę tego słuchać. Przemawia
przez ciebie współczucie.
- Clifton! Czy nienawidzisz
mnie dlatego, że nazywam się
Lundeen?
- Jestem tylko człowiekiem.
- Ależ ja nie mam nic
wspólnego z ruiną twego ojca!
Gdyby Cottonwoods należało do
mnie, oddałabym je wam bez
wahania. I zrobię to!
- Ojciec nie przyjąłby tej
ofiary.
- A ty?
- Od ciebie? Nigdy!
- Jeśli mój ojciec nie chce
naprawić krzywdy, jaką wam
wyrządził, dlaczego ja nie
miałabym tego zrobić?
- Wtedy byłoby już za późno.
- Więc nie przyjąłbyś nic ode
mnie?
- Nie.
- Cliff, odrzuć swoją dumę i
pomóż mi!
- Cóż za nonsens! -
odpowiedział z pasją. W czymże
ja mógłbym ci pomóc? Jesteś
młoda, piękna, zdrowa, silna,
pędzisz konno jak wicher. Jesteś
bogata, masz dom, setki
przyjaciół. A co ja?
- Nie we wszystkim masz rację.
Mogę być niebrzydka, to kwestia
gustu, jestem silna i zdrowa, z
pewnością potrafiłabym też
pracować. Ale brak mi domu,
prawdziwego domu. Z matką mam
niewiele wspólnego - ona żyje w
nieustannym strachu przed ojcem.
Wstyd mi to powiedzieć, ale
ojcem pogardzam i jeśli nadal
będzie nastawał, abym wyszła za
Malpassa, to go znienawidzę...
Nie tylko ty masz troski, Cliff.
Łzy gniewu i wstydu zamigotały
w jej oczach.
- Przepraszam cię, Wirginio.
Nie wiedziałem o tym, że masz
zostać żoną Malpassa. Czy to
ten, który otacza się
Meksykanami i ma takie
świdrujące oczy?
- Tak. Został wspólnikiem
ojca, ale to oszust, który
doprowadził do ruiny twoją
rodzinę, a gdy ojciec ośmieli mu
się sprzeciwić, czeka go taki
sam los.
- To znaczy, gdy nie zgodzi
się na jego plany matrymonialne?
- Tak. Oczywiście Malpass jest
nazbyt przebiegły, aby zdradzić
się z tym przedwcześnie, ale ja
to czuję.
- On cię kocha? - spytał z
ciekawością i niepokojem
zarazem.
- Tak. A przynajmniej tak
twierdzi.
- A ty?
- Jak możesz! - wykrzyknęła
oburzona.
- Przepraszam. Nie chciałem
cię urazić. Jak zamierzasz
wybrnąć z tej sytuacji?
- Sama nie wiem. Gdy nie
będzie innego sposobu, zabiję
go!
Na moment zapadło głuche
milczenie. Przerwał je Clifton.
- Nie, Wirginio, to byłoby
szaleństwo. Lepiej uprzedzić
Malpassa i wyjść za mąż za kogo
innego.
- Świetnie! Ale za kogo?
- Chyba nie narzekasz na brak
adoratorów.
- To prawda, ale którego mam
wybrać? Może mi łaskawie
podpowiesz?
- Nie znam twoich przyjaciół.
- Ale znasz dobrze tego,
którego najchętniej widziałabym
u swego boku.
- Podziwiam twoje poczucie
humoru, bo przecież nie mówisz
tego serio.
- Mylisz się. To nie jest
żart. Jutro z samego rana mogę
być w twoim sklepie z księdzem.
Póki co, rzecz całą utrzymamy w
sekrecie. A gdy sytuacja będzie
tego wymagała, rzucimy tej
meksykańskiej małpie świadectwo
ślubu prosto w twarz!
- Wirginio! Co ty mówisz!
Przecież to szaleństwo!
- Pozwoliłbyś, abym została
żoną Malpassa?
- Nie! Ale nie możesz też
wiązać się z takim strzępem
człowieka jak ja!
- Odmawiasz mi?
- Tak! I klnę się na Boga, że
nie mogę postąpić inaczej!
Byłbym ci tylko ciężarem.
- Przestań, Cliff. Nienawiść
do Lundeenów i ciebie zaślepiła.
- Nie czuję do ciebie
nienawiści, Wirginio.
- Nie wierzę ci. Zostawmy
zresztą tę sprawę. Chodź,
odprowadzę cię.
- Pójdę sam. Mógłby nas
zobaczyć ojciec i naraziłbym cię
na nowe przykrości.
Wstali, ale Wirginia nie
puściła jego ramienia.
- Czy na pewno możesz pójść
sam?
- Tak. Odpocząłem i czuję się
znacznie lepiej.
- Poczekam chwilę i zobaczę,
jak dajesz sobie radę.
Clifton ruszył dość pewnym
krokiem.
- Do widzenia! - zawołała
cicho.
Nim zapanował nad głosem, by
jej odpowiedzieć, pochłonął ją
mrok. Szedł pod rozszeptanymi
drzewami i po chwili przystanął.
W ciszy rozległ się tętent
końskich kopyt.
VI
W czerwcu do doliny
Cottonwoods zawitało lato.
Pewnej niedzieli Clifton
siedział samotnie przy murze w
tym samym miejscu, gdzie owego
dnia spotkała go Wirginia. Po
chwili położył się w cieniu
pagórka. Dzikie wino i krzaki
plątały się u stóp olbrzymiego
drzewa bawełnianego. Był ukryty
nawet przed oczami ptaków.
Senne, słoneczne godziny
letniego dnia mijały jedna za
drugą. Na podobieństwo Indian
odczuwał związek z otaczającą go
przyrodą - widział ją, słyszał
jej odgłosy, czuł zapachy.
Brunatna ziemia pulsowała mu pod
dłonią, wiatr cicho śpiewał w
zaroślach, łabędzie obłoki
bezgłośnie żeglowały po
lazurowym niebie, w powietrzu
unosił się zapach szałwii.
Wszystko to sprawiło, że
zaczęła w nim wzbierać nadzieja.
Żal było mu teraz żegnać się ze
światem. Tak wiele było jeszcze
przed nim! Dzięki Wirginii
zaczął z wolna zapominać o
nienawiści i poznawać słodki
smak miłości.
Indianie i Meksykanie, którzy
raz kupili coś w sklepie
Cliftona, wracali po nowe zakupy
i drobne podarki, jakimi ich
niezmiennie obdarzał. Niskie
ceny nie dawały wprawdzie
dochodów, ale zdobywały na
powrót zaufanie krajowców. W
szczodrości Cliftona była spora
domieszka pokazania się, że
Lundeen a Forrest to coś
zupełnie innego. Krajowcy
nienawidzili Lundeena za
bezwzględność i okrucieństwo,
nie mniej zresztą niż Malpassa,
mimo że ten najmował ich do
pracy.
Do Wirginii przybyli goście ze
Wschodu. W drodze do pracy i z
powrotem widywał ich na
gościńcu. Olbrzymie samochody
pędziły doliną w stronę Las
Vegas, uciekając szybko od
tumanów kurzu, które wznosiły za
sobą. Ulubioną ich rozrywkę
stanowiły jednak przejażdżki
konne, co o tyle było
zrozumiałe, że stajnie Lundeenów
słynęły ze świetnych
wierzchowców.
Każdego dnia kawalkada
jeźdźców i amazonek mijała sklep
Cliftona, ciekawie spoglądając z
siodeł. Starał się wtedy ukryć.
Raz zobaczył Ethel, która wesoło
pozdrowiła go ręką, innym razem
przemknęła koło niego Wirginia,
wyglądająca wspaniale na wielkim
karym koniu. Czuł intuicyjnie,
że ci weseli i ciekawi
wszystkiego przybysze zechcą
kiedyś odwiedzić sklep. I stało
się to prędzej, niż
przypuszczał.
- Uciekajmy! - powiedział do
siebie, słysząc odgłos
zbliżających się jeźdźców. - Ale
gdyby przyszła im ochota zrobić
jakieś zakupy, ceny w moim
sklepie skoczą raptownie w górę.
Miał jeszcze nadzieję, że
ominą sklep, ale ledwie to
pomyślał, wesoła gromada wpadła
do wnętrza.
Pierwsza weszła Ethel, w
kolorowej sukni i z uśmiechem na
twarzy.
- Clifton! - wykrzyknęła. -
Jakże się cieszę, że pana widzę!
Wygląda pan znacznie lepiej.
- Dzień dobry, Ethel! I ja rad
jestem ze spotkania, ale
wolałbym, żeby pani przyszła tu
sama.
Zachichotała, ścisnęła go za
rękę i szepnęła:
- Proszę się rozchmurzyć.
Umyślnie ściągnęłyśmy tu z
Wirginią tę bandę, żeby coś
kupili. Pieniędzy im nie
brakuje.
Za chwilę mały sklepik zaroił
się młodymi ludźmi w sportowych
ubraniach. Ktoś rzucił w stronę
Cliftona:
- Chcemy kupić cały wagon
pamiątek z Zachodu!
- Proszę zatem wybierać!
Przyjemnie było patrzeć na
rozbawione towarzystwo
wydzierające sobie z rąk
indiańskie kosze, kołdry,
paciorki i srebrne ozdoby. Ethel
rzucała mu ciepłe spojrzenia i
dawała serdeczne znaki ręką.
Żadna inna panna nie zwracała na
Cliftona uwagi, z czego
wywnioskował, że nic o nim nie
wiedziały. W pewnej chwili jeden
z towarzyszących dziewczętom
młodzieńców podszedł do Cliftona
i przedstawił się.
- Jestem Andrews. Panna
Lundeen opowiadała mi o panu.
Jeden rzut oka wystarczył
Forrestowi, żeby odgadnąć, że
młodzieniec ten był na froncie.
Serdecznie uścisnęli sobie
dłonie.
- Przyjechałem tu na kilka
tygodni - ciągnął Andrews. -
Później jadę do Tuscon. Lekarze
zalecili mi ciepły i suchy
klimat.
- Został pan zatruty gazem? -
spytał Clifton.
- Grypa i zatrucie krwi od
wybuchu szrapnela.
- W naszych stronach będzie
się pan czuł doskonale. Klimat
mamy cudowny.
- Czy zna pan Arizonę?
- Owszem, klimat podobny do
naszego, ale bardziej... Niech
pan wpadnie kiedyś do mnie, to
sobie pogadamy.
- Dziękuję, z miłą chęcią.
- Czy panna Lundeen również
przyjechała? - zapytał Clifton.
- Tak, została przy koniach.
Forrest, czy pan zna tego
faceta, jakże mu tam, Malpassa?
- Znam.
- Chyba ma trochę krwi
meksykańskiej?
- Tak tu powiadają.
- Tak? A teraz jest
wspólnikiem Lundeena i wyraźnym
pretendentem do ręki Wirginii. W
tym domu panuje jakaś dziwna
atmosfera. Ale nie chciałbym
robić plotek o kobiecie, której
jestem gościem. Znam ją z
najlepszej strony jako śliczną
dziewczynę i przemiłą koleżankę
mojej siostry. To ta blondynka.
- Piękna panna - powiedział z
uznaniem Forrest.
- Słyszałem, że Wirginia ma
dla pana dużo przyjaźni -
ciągnął dalej Andrews. - Za to
Malpass zdaje się pana nie
lubić, gdyż ostro protestował
przeciw naszej wycieczce do
pańskiego sklepu. Ale Wirginia
dała sobie z nim radę. Po prostu
wysłała go do wszystkich
diabłów.
- To do niej podobne -
uśmiechnął się Forrest.
- Heleno! - zwrócił się do
przechodzącej dziewczyny. -
Chciałbym ci przedstawić mojego
kolegę z francuskich okopów,
Cliftona Forresta. Cliftonie,
moja siostra, Helena.
- Doprawdy? Pan jest kolegą
Jacka? Ani on, ani Wirginia nic
mi o tym nie wspominali. Bardzo
się cieszę, że mogłam pana
poznać - dodała serdecznie.
Niebo wyglądało z błękitnych
oczu Heleny. Była tak urocza, że
Forrest poczuł dreszcz dotykając
jej ręki. W tej jednak chwili
zbliżyła się Wirginia i wsunęła
dłoń pod ramię panny Andrews.
- Jak się masz, Cliff! -
powiedziała z przyjazną
poufałością.
- Jak się masz, Wirginio! -
podchwycił ten ton.
- Przyszłam, żeby cię ostrzec
przed Heleną - powiedziała niby
żartobliwie. - Wiedziałam, że
zechce spróbować swych wdzięków
na tobie. Ta jasnowłosa Wenus to
prawdziwe niebezpieczeństwo dla
rannych żołnierzy.
- Wirginio! - zaprotestowała
Helena zmieszana. - Panie
Forrest, proszę jej nie wierzyć!
Zdaje się, że to ona ma chęć
zawładnąć panem - dodała z
uśmiechem.
- Ma się rozumieć! Jak to
odgadłaś?
- Nie było to takie trudne.
Wyznam jednak, że choć uznaję
twoje pierwszeństwo, gotowa
jestem rywalizować o względy
pana Forresta - zawołała Helena,
rzucając Cliftonowi
porozumiewawcze spojrzenie. -
Czy wiesz, że pan Forrest był
razem z Jackiem na wojnie? -
zwróciła się do Wirginii.
- Co ty mówisz! To prawda,
Clifton? Zaprzyjaźniliście się w
okopach?
- NIezbyt go pamiętam, ale
skoro on tak twierdzi? Wiesz
przecież, że na dziewięć
miesięcy straciłem pamięć. I
teraz zresztą nie wszystko sobie
przypominam.
- Nie poznałeś mnie na statku
ani w pociągu - stwierdziła
Wirginia ze zrozumiałą tylko dla
Cliftona wymówką w głosie.
- Wobec tego Jack chyba ma
rację. Miałem tam wielu
przyjaciół, z których niejeden
nie powrócił - odparł
spuszczając głowę.
- Chciałabym - zwróciła się do
Heleny - abyście podczas waszego
pobytu częściej zaglądali do
Cliftona, zgoda?
- Ależ oczywiście. Już nawet
mówiliśmy o tym.
- Ostrzegam cię jednak, że
Clifton jest prawdziwym
człowiekiem Zachodu! Pamiętasz,
co powiedziałaś, gdy pokazałam
ci moje rodzinne góry, pustynię
i las bawełniany?
- Oczywiście! Powiedziałam, że
je kocham.
- To dowodzi, że masz jeszcze
serce.
- I nie chcesz, żebym je
straciła? - Zapytała figlarnie.
- Przeciwnie! Chciałabym, abyś
zachowała je dla mnie i...
Cliftona. Może kiedyś przyjdzie
dzień, że on i ja będziemy
potrzebowali twej przyjaźni.
- Wirginio, twoje życzenie już
jest spełnione!
Rozmowa została nagle
przerwana przez Ethel, która
wpadła na nich niczym wicher.
- Ratunku! - wołała. - Te
hieny obrabowały mnie. Wybrałam
sobie mnóstwo pięknych rzeczy, a
oni ukradli mi je. Cliftonie,
czy nie ma tu w pobliżu jakiegoś
indiańskiego policjanta z
rewolwerem?
- Nie, ale jeśli pani sobie
życzy, to mam tu jeszcze kilka
drobiazgów.
- Ja również odłożyłam sobie
kilka rzeczy - zafrasowała się
Helena. - Jack, chodź ze mną i
odbierzemy je siłą, jeśli i moje
upominki stały się czyimś łupem.
Ze śmiechem rzucili się w głąb
sklepu.
- Cliff, czy nasze odwiedziny
nie są dla ciebie przykre? -
zapytała Wirginia nieśmiało. -
Nie masz o to żalu?
- Bynajmniej!
- Nie chciałam tutaj wchodzić,
ale gdy zobaczyłam, jak Helena
czule na ciebie patrzy, nie
wytrzymałam.
- To miło z twojej strony.
- Prawda, że ona jest śliczna?
Co za włosy! Mężczyźni kochają
się w niej na zabój.
- Wcale się nie dziwię.
- Może i ty również? - w jej
głosie zadźwięczała zazdrość.
- Naturalnie!
- Nie pleć głupstw! - zawołała
ostro. - Ale przypuśćmy, że
Helena zakochuje się w tobie.
Cóż wtedy?
- Wybacz, Wirginio, ale to ty
pleciesz głupstwa. Komu taka
myśl mogłaby przyjść do głowy?
- Każdemu normalnemu
człowiekowi!
- Skoro tak stawiasz sprawę,
to ci odpowiem. Gdyby panna
Andrews zakochała się we mnie,
odpowiedziałbym jej tym samym.
- Cliftonie Forrest! -
zaśmiała się. - Zdaje mi się, że
za chwilę runiesz z piedestału,
na który cię wyniosłam!
- Skończmy z tym, Wirginio -
odparł ze smutkiem. - Takie
dziewczęta jak ty czy panna
Andrews nie są dla Cliftona
Forresta.
- Nie jestem tego taka pewna -
odparła. - Cieszę się, że lepiej
wyglądasz. I nie robisz już tego
dziwnego gestu dłonią.
W tej chwili wszedł Malpass,
Cliftonowi zdawało się, że
śledził ich przez uchylone
drzwi.
- Wirginio, tracimy tu
niepotrzebnie czas - powiedział.
- Pan może tak, ale nie my -
odpaliła.
- Mamy przecież jechać do
miasta, cóż więc robimy w tej
norze? - trzymaną w ręku
szpicrutą zakreślił szeroki
krąg, obejmujący również
Forresta.
- Mówiłam już panu, że chcemy
kupić pamiątki i zrobić zapasy
żywności - powiedziała
spokojnie, ale na jej policzki
wystąpiły czerwone plamy.
- Natomiast ja oświadczyłem
pani, że w Las Vegas, a nawet w
Watrous, znajdziemy lepsze
rzeczy niż tu. A o zapasy nie
musi się pani kłopotać.
- My wolimy robić zakupy tu.
- My? Niech pani mówi za
siebie! To jasne, że chciała
pani przyjść z pomocą temu
żebrakowi - wskazał Cliftona.
- Moje zamiary i cele nic nie
powinny pana obchodzić - rzuciła
ostro.
- Wszystko, co dotyczy pani,
żywo mnie obchodzi - odsłonił w
obleśnym uśmiechu białe zęby.
- Śni pan na jawie. Czas już
jednak obudzić się, panie
Malpass.
- Będzie lepiej dla pani, abym
śnił nadal - powiedział tonem, w
którym czaiła się groźba. - Co
się tyczy żywności, to wykupię
cały ten mizerny towar i każę
dostarczyć go do domu.
Rzucił okiem na półki, potem
zwrócił świdrujące spojrzenie na
Cliftona i zapytał lodowato:
- Ile za to wszystko?
Forrest spokojnie wytrzymał
jego wzrok. Gdy miał do
czynienia z mężczyznami, nie
peszył się.
- Se~nor....
- Proszę mnie tak nie nazywać
- przerwał z błyskiem
wściekłości w oczach. - Ma pan
zwracać się do mnie panie
Malpass!
- Jeśli mi się spodoba, gotów
jestem nazwać pana jeszcze
inaczej!
- Ile? - warknął Malpass raz
jeszcze, a jego oliwkowa twarz
stała się nagle purpurowa.
- Dla pana, tysiąc dolarów -
chłodno odpalił Forrest.
Malpass wyjął z pugilaresu
nowiuteńkie banknoty, przeliczył
je i rzucił na kontuar.
- Wszystko ma być odesłane
natychmiast! Wirginio, proszę
zabrać stąd swoich przyjaciół,
bo nie chciałbym ich obrazić.
- Pan nie może obrazić moich
przyjaciół - odparła z pozornym
spokojem.
Malpass wyszedł bez słowa.
- Cliff, to przechodzi
wszelkie granice! - zawołała
Wirginia.
- Pierwszorzędne bydlę -
powiedział z niesmakiem Forrest.
- Może nie pierwszorzędne, ale
bydlę na pewno - dodał z gorzkim
humorem.
- Ależ był wściekły! Myślałam,
że rzuci się na ciebie. Przyznaj
się, że niechętnie wziąłeś te
pieniądze.
- Przeciwnie, spadły mi jak z
nieba. Chyba go nabrałem, bo
cały towar nie jest wart nawet
połowy tej sumy.
Podeszła Ethel obarczona
naręczem paciorków i koszem
pełnym haftowanych pasów,
srebrnych guzów i klamer.
- Ile za to wszystko, panie
pryncypale? - zapytała Cliftona.
- Dla pani - nic.
- Ależ tu jest cała góra
rzeczy! Muszę za to zapłacić.
- Dobrze, skoro pani się
upiera, będzie to kosztowało
całusa!
- To będzie premia, ale
najpierw zapłacę.
- Trudno! Muszę zatem
obliczyć.
Wyjął z kieszeni ołówek i
zaczął zapisywać ceny na
papierowej torebce.
- Ethel, czy widziałaś, jak
Malpass się stawiał? - zapytała
Wirginia.
- Naturalnie! Ale się nie
dałaś.
- A wiesz dlaczego? Bo byłaM
koło Cliftona. Miałam ochotę
prasnąć go w twarz. Powiedz
teraz sama, czy to nie
tchórzostwo ze strony Cliftona,
że rzuca mnie w ramiona tego
potwora?
- To zbrodnia! Cliftonie, co
pan na to? Wszak jest pan
jedynym przyjacielem Ginii!
- Proszę mi nie przeszkadzać w
rachunkach - odparł Forrest.
- Zimnokrwisty brutal! -
zawołała Ethel z udanym
oburzeniem. - Ale ja go
rozumiem.
- Trzydzieści trzy dolary i
dwadzieścia centów - doliczył
się wreszcie Forrest, udając, że
nie słyszał, o czym była mowa.
- Niech mi pan pomoże to
zapakować. Moje rodzeństwo
będzie zachwycone tymi
błyskotkami, jeśli będę miała
siłę rozstać się z nimi.
- Ethel, ty jeszcze nie wiesz,
że Malpass wykupił od Cliftona
całą żywność. Sprowokowałam go
do tego.
- Wspaniale! - zawołała
uradowana.
- Błagam cię, Ethel, o jedną
rzecz. Po powrocie do domu,
nazwij Malpassa se~norem, odważ
się!
- Nigdy w życiu nie zrobiłam
jeszcze czegoś, co wymagałoby
odwagi. Ale to mi przypomina...
- Obejrzała się, czy nikt nie
patrzy, ale wszyscy nadal
pochłonięci byli wybieraniem
pamiątek. - Gotówka na stół! -
zawołała śmiejąc się. Wspięła
się na palce i pocałowała
Cliftona w policzek. - No,
spłaciłam swój dług. Niech się
pan nie czerwieni. I mnie taka
rzecz nie zdarza się często!
Wirginia spojrzała w oczy
Forresta.
- Cliff, czy i mnie
pozwoliłbyś zapłacić w tej samej
monecie?
- Nie, Wirginio - odpowiedział
niepewnie.
Dziewczęta roześmiały się i
pobiegły do reszty towarzystwa.
Najście przyjaciół Wirginii na
sklep Cliftona miało ten skutek,
że pozbył się prawie całego
zapasu towarów. Zostało mu
trochę tytoniu, narzędzi
rolniczych i uprzęży. Znalazł
się za to w posiadaniu prawie
dwóch tysięcy dolarów. Była to
zawrotna suma. Matka będzie
uważała to za prawdziwą mannę z
nieba, a Wirginię za
opiekuńczego anioła.
Brek był już pełen zakupionych
pamiątek, w powietrzu krzyżowały
się śmiechy i krzyki.
Gdy wszystko zostało już
wyniesione, panna Andrews wpadła
jeszcze do sklepu, widocznie
zamierzając pożegnać się z
Cliftonem. Wirginia, która
miała ochotę zrobić to samo,
ruszyła w ślad za nią.
- Do widzenia - powiedziała
Helena. - Było mi przyjemnie
poznać kolegę Jacka i
prawdziwego człowieka Zachodu.
Mam nadzieję, że zobaczymy się
jeszcze.
- Będzie mi bardzo miło
widzieć panią - odparł
serdecznie.
- Splądrowaliśmy panu sklep.
Proszę uzupełnić towary przed
kolejnym najściem. Do widzenia!
- Do widzenia! Wierzę, że
spotkamy się jeszcze.
Helena wyszła rozpromieniona.
- Cliff! - powiedziała
Wirginia półżartem. - Nie
wiedziałam, że potrafisz
flirtować. Pewnie nauczyłeś się
tego we Francji.
Nim zdążył jej odpowiedzieć,
do sklepu wpadł Malpass.
- Wirginio, wszyscy czekają na
panią. Zaraz przyjdę, muszę
tylko sprawdzić, czy ten
sklepikarz nie chce mnie
oszukać. Proszę zdjąć towar na
ziemię.
- Jak pan to rozumie? - spytał
Forrest blednąc.
- Wyraziłem się chyba jasno.
- Przykro mi, ale te skrzynki
z puszkami są dla mnie za
ciężkie, nie udźwignąłbym ich.
- Jeśli z pana taki niedołęga,
to każę to zrobić stangretowi,
ale pomóż mu pan przynajmniej,
żeby było prędzej.
- Nie jestem peonem -
zaprotestował Forrest.
- Jesteś pan subiektem, w
dodatku ubogim subiektem.
- Umówmy się, se~nor. Pan
przypuszcza, że jestem peonem, a
ja wiem, że pan jest nędznikiem.
- Clifton! Panie Malpass! -
krzyknęła Wirginia, rzucając się
między nich.
Szpicruta Malpassa śmignęła
nad jej ramieniem, przecinając
Cliftonowi policzek, który
natychmiast spłynął krwią.
Malpass odtrącił Wirginię,
uderzył Forresta raz i drugi, aż
ten padł na ziemię. Wirginia
rzuciła się do Malpassa i
uderzyła go z całej siły w
twarz.
- Ty żółty psie! Ośmielasz się
bić rannego inwalidę! Gardzę
panem!
Forrest wstał, ale nie mógł
się poruszyć.
- Twoje szczęście, Malpass -
szepnął przez zaciśnięte zęby -
że nie mam przy sobie rewolweru.
Ta groźba podziałała. Malpass,
tłumiąc wściekłość, wyszedł
tylnymi drzwiami.
- Idź Wirginio, zanim wróci po
ciebie - szepnął Forrest.
- Ależ on cię zranił! -
powiedziała drżącymi wargami i
wytarła spływającą po policzku
krew.
- Nic mi nie jest. Jestem
tylko wzburzony. Idź, zanim
oni...
- Czy sądzisz, że mi na tym
zależy, co sobie o mnie pomyślą?
Kłamiesz, Cliff. Jesteś blady
jak ściana i cały drżysz.
- To chyba naturalne - starał
się opanować. - Idź, Malpass
może wrócić z rewolwerem. Użył
go przecież już kilka razy w
życiu.
- Odejdę, ale musimy się
niebawem zobaczyć.
Przytuliła się do niego.
- Wirginio! Tracisz głowę.
Zobaczą cię... Helena stoi w
drzwiach.
- Cieszę się, że nas widziała
- odparła wychodząc. - Cliff,
jesteś godzien podziwu - dodała
już w drzwiach - ale zarazem
muszę ci powiedzieć, że jesteś
największym głupcem, jakiego
spotkałam w życiu.
VII
Pod koniec czerwca Wirginia
udała się wraz z przyjaciółmi na
wycieczkę w góry. Jakkolwiek
pokonanie skalistych szlaków
nastręczało nienawykłym do tego
przybyszom ze Wschodu wiele
kłopotu, to jednak widok
rozpościerający się ze szczytu
wynagradzał im wszystkie trudy.
Rozbili obóz na niewielkim
półwyspie ostro wcinającym się w
jezioro, z dwóch stron otoczonym
wysokimi skalnymi ścianami i z
rzadka porośniętym przez sosny.
Z jednej ze ścian spływały
kaskady wody, tworząc uroczy
wodospad. Ponad jeziorem,
daleko, przez rozstęp w skałach
widać było pustynię.
Było to ulubione miejsce
Wirginii, która zostawiła
oszołomionych pięknem tego
zakątka towarzyszy i wspięła się
na skalną półkę, by w ciszy i
samotności posłuchać swych
myśli.
Ostatni raz była tu przed
trzema laty. Jak wiele zmieniło
się w jej życiu od tego czasu! Z
podlotka stała się kobietą,
zakochaną kobietą. Jedynie
obiekt jej dziewczęcych
westchnień i dzisiejszej miłości
pozostał ten sam - Clifton
Forrest. Wspomnienie ukochanego
przypomniało jej też
znienawidzonego Malpassa.
Od czasu napaści na Cliftona,
Wirginia nie przemówiła do niego
ani słowa. Gwałtowna sprzeczka z
ojcem w obecności Malpassa
wytworzyła między nimi jakby
zawieszenie broni, które miało
trwać aż do wyjazdu gości. Tylko
Ethel obiecała zabawić jeszcze
przez jakiś czas. Wycieczka w
góry była jednak ostatnią
rozrywką ofiarowaną przez
Wirginię przyjaciołom. Z końcem
czerwca ich drogi rozchodziły
się.
Czuła się zmęczona. Rzuciła
się na miękki mech i poddała
czarowi samotności i ciszy
płynącej od bezkresnej pustyni.
Jakże tęskniła do tej chwili,
gdy zostanie sama! Była teraz
daleko od obozu. Białe plamki
namiotów ledwie widniały nad
połyskującym jeziorem. Nad nią
rozciągało się błękitne niebo,
po którym szybowały orły. Pośród
drzew i skał pomykały wiewiórki
i drobne ptaszki. Pachnące
powietrze, szare skały, stoki
porosłe kędzierzawą zielenią,
wyniosły masyw łysej góry i
pustynia zagubiona w dalekiej
mgle należały w tej chwili tylko
do niej, nie dzieliła ich z
nikim.
Tuż pod nią chybotały się
wierzchołki jodeł, niżej
znajdowały się porosłe liszajami
mchu granitowe stoki. Pośród
drzew przewijał się z cichym
szmerem górski potok. Jej wzrok
biegł jednak dalej, ku pustyni.
Widziała już wielkie miasta,
wzorowe farmy, ponury Atlantyk,
góry i doliny w obcych krajach.
Nic nie mogło jednak równać się
z pustynią. Wobec niej wszystko
wydawało się takie nijakie! Tu w
przeczystym powietrzu ciągnęło
się dwieście czy nawet więcej
mil skał i brązowego piachu,
kanionu i pastwisk ginących w
dalekiej mgle pod czerwonymi
ścianami Arizony.
Tu był jej kraj, jej ojczyzna.
Wykształcenie, godziny pracy i
podróże przygotowały ją tylko do
zrozumienia Zachodu.
Sycąc wzrok przepięknym
krajobrazem, mimo woli zaczęła
myśleć o domu, o rodzinie.
Zdawała sobie sprawę, że ojciec
spadł do poziomu zwykłego
złodzieja, ale pieniądz daje moc
i sankcjonuje zbrodnię. Mógł
więc bezkarnie doprowadzić do
ruiny Forrestów. Co gorsza,
okradł ich nie tylko z majątku,
ale także z dobrego imienia.
We wczesnym dzieciństwie
Wirginia była wychowywana dość
religijnie. Ale przez ostatnie
dziesięć lat matka coraz
bardziej popadała w zależność od
ojca, który w miarę bogacenia
się, oddalał się od kościoła.
Lata spędzone przez Wirginię
poza domem też nie sprzyjały
umacnianiu jej uczuć
religijnych, mimo to potrafiła
oprzeć się ateistycznym wpływom,
tak modnym wśród młodzieży.
Teraz zaś, w cierpieniu i
trosce, zaczęła odczuwać
potrzebę wiary.
Cisza i tajemnicza głąb
pustyni pozwoliły jej wejrzeć we
własną duszę. Miała dopiero
dwadzieścia dwa lata, ale czuła
się zupełnie dojrzałą kobietą.
Pragnęła żyć własnym życiem,
mieć przy swoim boku kochanego
mężczyznę, dzieci, rodzinny dom.
Nie mogła poślubić Malpassa. Nie
dlatego, że nie była zdolna do
poświęcenia dla ojca, aby go
ratować z sieci, w jaką sam się
zaplątał, ale dlatego, że takie
małżeństwo uważała za grzech.
Stając się żoną Malpassa,
stałaby się wspólniczką jego
zbrodni. Zresztą prawie od
dzieciństwa kochała Cliftona
Forresta i tylko z nim mogłaby
się czuć szczęśliwa.
- Cliff tego nie widzi -
szepnęła do siebie. - Nie
uwierzyłby mi... A jednak to
prawda!
Doznała wrażenia, że jej
rozmarzone, zamyślone oczy widzą
wszystko w powiększeniu. I
ujrzała pustynię poprzez swoją
miłość, walkę z ojcem,
cierpienie, aż skupiła się cała
w przemożnej potrzebie
znalezienia prawdy, która była
dobrem, prawem i wiarą.
Było już po południu, gdy
Wirginia zeszła z granitowego
szlaku, okrążyła jezioro i
skierowała się ku obozowi.
Zastała Ethel kołyszącą się w
hamaku, zawiniętą w kołdry.
- O! - zawołała otwierając
szeroko oczy. - To ty, Wirginio?
Wyglądasz tak dziwnie! Jesteś
taka promienna...
- Po cóż ta przesada! -
zawołała Wirginia na ten
niespodziewany wybuch.
- Gdybym była poetką,
powiedziałabym, że bije od
ciebie jakieś światło!
- Wracam z pielgrzymki do
świętego miejsca. Jutro
pójdziemy tam razem, to
przestaniesz się dziwić.
Odnalazłam tam coś, co zgubiłam
przed laty.
- Nie mów takich rzeczy,
Wirginio. Nie chcę być tu smutna
ani przez chwilę. To cudne
miejsce działa tak podniecająco!
Dotychczas zawsze zachwycało
mnie Kolorado. Ale nie ma
porównania z tym, co widzi się
tutaj. To najpiękniejsza
okolica, jaką kiedykolwiek
widziałam. Gdyby Jack Andrews,
albo któryś z jego przyjaciół,
zaczął zalecać się do mnie,
zresztą jakikolwiek mężczyzna,
nawet Indianin albo Meksykanin,
to czuję, że uległabym mu i
zdradziła swego ukochanego.
- Jak ci nie wstyd! A w ogóle,
dlaczego jesteś bez pończoch i
sukni?
- Wyobraź sobie, że o mało nie
utonęłam. Wpadłam do jeziora.
Woda tam taka zimna jak twój
sposób traktowania Malpassa. Con
usłyszał mój wrzask i wyciągnął
mnie z wody. A ubranie suszy się
przy ogniu. Nie bądź taka
przerażona, zaraz włożę
szlafrok. Powinnaś była zmartwić
się chociaż trochę - dodała z
wyrzutem.
- Prawdę mówiąc - powiedziała
Wirginia - chce mi się śmiać.
Wysportowana i zręczna Ethel o
mało nie tonie! Co się z tobą
dzieje, dziewczyno?
- No cóż, chłopcy zajęci są
łapaniem ryb, dziewczęta
pobiegły podziwiać widoki i tak
się zachwyciły, że zapomniały
nawet o plotkach. Siedzę więc tu
sama jedna i myślę o tobie.
Doszłam do przekonania, że
jesteś po prostu brylantem.
Mówię to zupełnie szczerze. A co
do mnie, ten Jack Andrews bardzo
mi się podoba i gdybym nie była
już... Ale co tam o tym mówić!
Nie jestem tak stała ani wierna
jak ty. I choć Helenę bardzo
lubię...
- Już to zauważyłam.
- Ginio, chyba nie jesteś
zazdrosna!
- O ciebie trochę, a o
Cliftona bardzo. Jestem
zazdrosna niczym stado kotów!
- Ale mówiąc poważnie, nie
musisz być o mnie zazdrosna.
Kocham cię jak wariatka i to na
całe życie. Jednak Cliftona nie
jestem taka pewna. Fakt, że
jesteś panną Lundeen, tylko
pogarsza sytuację.
- Zdaję sobie z tego doskonale
sprawę.
- Helena Andrews lubi Cliffa -
ciągnęła dalej Ethel. - Nie
możemy się jej dziwić. On jest
naprawdę godny miłości. Jest
najpiękniejszy z tutejszych
chłopców, a na dodatek wrócił z
wojny. Podobno mówią o nim w
mieście. Jest więc zupełnie
naturalne, że taka piękna i
bogata panna zainteresowała się
nim. Jestem z tego rada, ale
gdyby się w nim naprawdę
zakochała...
- Nie jestem aż taką egoistką,
abym nie umiała się cieszyć
szczęściem Cliftona -
powiedziała Wirginia niepewnym
głosem.
- A może my się niepotrzebnie
martwimy? Bóg wie, jakie są
drogi zakochanych. Od czasu
naszej wyprawy do sklepu
Cliftona, Helena widziała się z
nim już trzy razy.
- Trzy? Myślałam, że tylko
dwa.
- NIe zauważyłaś, gdy stało
się to po raz trzeci, a ja nie
miałam serca, aby ci o tym
mówić. Uważam, że masz dosyć
kłopotów z ojcem i tym oliwkowym
adoratorem. Wiem jednak, że
Helena w niedzielę jeździła
gdzieś konno. Założę się, że do
Cliftona. Nie była tam długo.
Ale uważaj, Ginio! Żaden
mężczyzna, szczęśliwy bądź
nieszczęśliwy, nie musi się
wcale wysilać, aby wpaść w sidła
Heleny.
- Kochanie, pogodziłabym się z
tym ze względu na Cliftona.
Biedak wart jest nagrody za
wszystko, co wycierpiał.
- Ale dość tej bezsensownej
paplaniny! Pomyślmy lepiej, jak
pokrzyżować plany Malpassa.
Pobyt nad jeziorem miał się ku
końcowi. Wszyscy rozpływali się
w pochwałach i z niechęcią
myśleli o powrocie. Helena
Andrews wręcz oświadczyła, że
musi nabyć tę ziemię na
własność. Wirginia śmiała się,
ale ta uwaga dała jej wiele do
myślenia.
Powrotna droga po krętej
pochyłości była rozkoszą w
porównaniu z uciążliwością
wspinaczki. Niektórych miejsc
nie można jednak było przebyć
konno i schodzenie po
stromiźnie, gdzie kamienie
usuwały się spod stóp, stało się
przyczyną niejednego
dziewczęcego okrzyku grozy. Z
godzinną przerwą na śniadanie i
miły wypoczynek osiemnaście mil
zajęło prawie cały dzień.
Ku radości i zdziwieniu
Wirginii, ojca i Malpassa nie
było w domu. Dokąd pojechali,
pani Lundeen nie wiedziała.
- Zdaje się, że wezwały ich
interesy kopalniane -
powiedziała niechętnie.
Następny dzień goście spędzili
na ostatnich wycieczkach, które
tak uprzyjemniały im pobyt w
Cottonwoods. Nie zdziwiło więc
Wirginii, gdy zauważyła, że
Helena z bratem pojechali konno
w stronę San Luis.
Po południu ktoś zapukał do
jej pokoju i weszła Helena,
widocznie wprost z konia, gdyż
miała jeszcze na sobie strój do
konnej jazdy. Pod złocistą
opalenizną widoczne były na jej
twarzy silne rumieńce.
- Jak się masz? Czy mogę
wejść? Mam ci coś do
powiedzenia.
- Ależ naturalnie, bardzo
proszę. Dlaczego masz taką
poważną minę?
- Bo to rzecz poważna, choć
nie dla nas osobiście. Jesteś
sama? Gdzie Ethel?
- W bibliotece.
- Wirginio, mam niedobre
wiadomości. Jestem nimi bardzo
zmartwiona - ciągnęła Helena. -
Pojechaliśmy z Jackiem, aby
pożegnać się z twoim
przyjacielem. Wyobraź sobie, że
sklep zastaliśmy spalony.
Zostały tylko gołe ściany. W San
Luis nie mogliśmy się niczego
dopytać, pojechaliśmy więc do
domu Forrestów. Zastaliśmy
Cliftona z matką. Powiedział, że
sklep na nowo zaopatrzył w
towar, na co wydał wszystkie
pieniądze. Tej samej nocy ktoś
podpalił budynek od wewnątrz.
Spłonęło wszystko.
- Co za potworność! -
wybuchnęła Wirginia.
- Czy on ma tu wrogów?
- Obawiam się, że tak.
- Jack natychmiast zaofiarował
mu pożyczkę na odbudowę sklepu,
ale nie przyjął, twierdząc, że
nigdy nie byłby w stanie zwrócić
takiej sumy. Zapytałam więc, czy
zgodziłby się zarządzać farmą
Payne, gdyby mi się udało ją
kupić. Na to...
- Farma Payne? - zawołała
Wirginia. - Ależ to olbrzymia
posiadłość! Warta przynajmniej
sto osiemdziesiąt tysięcy
dolarów!
- Nie pytałam o cenę -
powiedziała Helena. - Szalenie
jednak mi się spodobała i mam
chęć kupić ją. Byłoby to
wprawdzie jeszcze jedno moje
szaleństwo, ale uważam, że
pomysł jest niezły i
przeprowadzę go, jeśli tylko
pozwolisz.
- Ja? Czułabym się szczęśliwa,
gdybyś zamieszkała w pobliżu! A
gdybyś pomogła Cliftonowi, to
pokochałabym cię jeszcze
bardziej!
- Wirginio, musimy mu pomóc!
- Już próbowałam, ale on jest
taki dumny. Nic nie chce
przyjąć. Gdy wykupiliśmy mu cały
sklep, bardzo się bałam, że się
obrazi. Czy Clifton mówił ci coś
o nienawiści Forrestów do
Lundeenów?
- Ani słowa. Ale wiem, że twój
ojciec i stary Forrest to
śmiertelni wrogowie. Poznałam
się też na tym twoim mieszanym
adoratorze. To prawdziwa żmija!
Znam się na mężczyznach,
Wirginio. On po prostu leci na
twój majątek. Próbował coś
wskórać u mnie, ale go
odpaliłam. Czy masz zamiar
poślubić go?
Wirginia roześmiała się z
pogardą.
- Mój ojciec jest zupełnie pod
jego wpływem. Malpass zmusił go
do wyzucia Forrestów z ich
posiadłości, a teraz uzyskał
jego pozwolenie na ślub ze mną.
Tak sprawy miały się dziesięć
dni temu. Gdy wrócą, na pewno
nie poprzestanie na słowach i
zechce użyć mocniejszych
argumentów. Prędzej jednak
skonam, niż ustąpię!
- Miejmy nadzieję, że nie
dojdzie do ostateczności. Wróćmy
jednak do Cliftona. Czy ty go
lubisz, Wirginio?
- Dlaczego o to pytasz?
- Nie oszukasz mnie! No,
przyznaj się.
- Do czego? Czy do tego, że
mimo wszystko nie mogę cię nie
kochać?
- Pytałam, czy lubisz
Cliftona.
- Czy lubię? Boże wielki, użyj
innego słowa, bardziej
zachodniego - poddała się
wreszcie Wirginia.
Helena przytuliła ją
serdecznie.
- A więc tak się rzeczy mają!
Bardzo, bardzo się z tego
cieszę! Jestem pewna, że
pomożesz Cliftonowi wykaraskać
się z tych wszystkich
nieszczęść. Ach, ty zazdrośnico!
A teraz wyznanie za wyznanie.
Moja miłość została w
żołnierskim grobie, we Francji.
VIII
Lundeen z Malpassem wrócili
nazajutrz po wyjeździe gości.
Lundeen był pijany, Meksykanin
snuł się posępnie z kąta w kąt,
co nie wróżyło niczego dobrego.
Wirginia czuła się jak
tropione zwierzę i pełna
najgorszych przeczuć zamknęła
się w swoim pokoju. Obiad zjadła
z matką. Jaka szkoda, że Ethel
została nagle wezwana do Denver.
Bardzo też pragnęła zobaczyć się
z Cliftonem.
Następnego ranka Malpass
zjawił się na śniadaniu
nienagannie ubrany i jakby
jeszcze bardziej pewny siebie.
Wszczął konwencjonalną rozmowę z
Wirginią. Wypytywał o pobyt w
górach.
W pewnej chwili
niespodziewanie zjawił się
służący i zawiadomił Wirginię,
że ojciec czeka na nią w swoim
pokoju i pragnie z nią
rozmawiać.
- Zanim się pani z nim
zobaczy, proszę mnie wysłuchać -
rzekł Malpass.
- Doskonale! Im wcześniej, tym
lepiej. Cóż ma mi pan do
powiedzenia?
- Czy pani rozważyła moją
propozycję?
- Nawet o tym nie myślałam.
- Wobec tego muszę pani
oświadczyć, że zrywam z jej
ojcem.
- Będę z tego bardzo rada.
- Może się to zmienić, gdy
wysłucha mnie pani do końca.
- Panie Malpass! Proszę sobie
oszczędzić trudu dalszej rozmowy
- odparła Wirginia. - Mam dość
tego wszystkiego.
- Uprzedzam, że mogę odebrać
pani ojcu tę posiadłość, jak on
odebrał ją Forrestowi.
- Wcale się tym nie zmartwię -
odpowiedziała zimno Wirginia. -
Źle nabyty majątek nie przynosi
szczęścia. Mój ojciec okazał się
wprawdzie słaby, ale głównym
winowajcą jest pan i będę bardzo
rada, gdy wreszcie się
rozstaniecie.
- On się ode mnie nie uwolni,
chyba że...
- ...zostanę pańską żoną? -
wpadła mu w słowo.
- Chyba że pójdzie do
więzienia. Oczywiście wtedy, gdy
nie zechce mnie pani poślubić.
- To ordynarny szantaż!
- Moja spółka z Lundeenem nie
obejmuje i nigdy nie obejmowała
posiadłości Forrestów - ciągnął
dalej, nie zwracając uwagi na
słowa Wirginii. - Nie jestem
również współwłaścicielem
kopalni złota, którą on ukradł
Forrestom. Zarobione w niej
pieniądze zainwestowaliśmy w
kopalnię fosfatu, którą sam
zarządzam. Wymaga ona jednak w
tej chwili poważnych inwestycji.
Ja ze swej strony włożyłem
potrzebny kapitał, a teraz
powinien to zrobić pani ojciec.
Cóż, skoro na to nie wystarczy
cała ta posiadłość, gdyby nawet
ją sprzedał. Sprawa trafi do
sądu. Przedstawię dowody na to,
że pani ojciec rozmyślnie
zagarnął majątek Forresta,
wiedząc o pokładach złota.
- Przecież to pan namówił go
do tego!
- Naturalnie! Lundeen nie ma
na to żadnych dowodów. Proszę mi
wybaczyć, ale jest on starym
głupcem i chciwcem, na doatek
zaślepionym nienawiścią do
Forresta. Mam nadzieję, iż
rozumie pani, co czeka jej ojca,
gdy oskarżę go w sądzie o
rozmyślne działanie na szkodę
Forresta.
- Cóż go czeka? - zapytała z
niepokojem.
- Forrest go zabije!
- Nie wierzę w ani jedno
pańskie słowo! Chce mnie pan
zastraszyć! Zresztą Forrest
zabiłby również pana.
- Być może, ale to byłoby
morderstwo, a nie dochodzenie
swoich krzywd.
Wirginia zasłoniła oczy. Była
bezradna.
- A gdybym powiedziała
Cliftonowi, że to pan podpalił
jego sklep? - zapytała
nieoczekiwanie.
Jeszcze nie otworzył ust, by
jej odpowiedzieć, gdy już
wiedziała, kierowana nieomylną
intuicją zakochanej kobiety, że
to rzeczywiście on jest sprawcą
klęski Cliftona.
- Ja podpaliłem jego sklep?
Nie było mnie wtedy w domu.
Nawet nie wiedziałem o tym. Pani
oskarżenie jest śmieszne!
Wirginia roześmiała się mu w
twarz.
- Gdyby Clifton Forrest
dowiedział się o tym, co ja
wiem, zabiłby pana.
Malpass odsunął gwałtownie
krzesło.
- Proszę raz na zawsze
zostawić młodego Forresta w
spokoju. Doskonale wiem, że pani
się nim interesuje, ale jakoś
nie przynosi mu to szczęścia -
krzyknął z ironią.
Wirginia wstała.
- Auguście Malpass! Te słowa
zdradziły pana, choć już
wcześniej wiedziałam, z kim mam
do czynienia. I proszę mi nie
grozić, bo nie mieszkamy w
Meksyku!
Oliwkową twarz Malpassa
wykrzywiła namiętność. Oczy mu
zapłonęły. Skoczył jak pantera i
chwycił Wirginię w ramiona.
Zaczął całować jej szyję, twarz,
szukając ust. Wyrwała się jednak
z objęć.
- Se~norita, pani mnie
sprowokowała! - ciężko dysząc,
zgiął się w ukłonie. - Ale ja to
wolę. Nie maskujmy się już.
Widzę, że pokochałem dziką
kotkę. Uwielbiam taki
temperament, bo to zapowiada
prawdziwe rozkosze!
- Jeśli dotknie mnie pan
jeszcze raz, zabiję!
Pobiegła do swojego pokoju,
zamknęła drzwi na klucz i padła
na łóżko w ataku wściekłości,
wstrętu i nienawiści. Palił ją
wstyd. Czy zdoła kiedyś zmyć z
siebie plamy tych nienawistnych
pocałunków?
Godzinę później przyszedł
ojciec. Był postarzały i
zmieniony. Na razie nie
rozkazywał, tylko prosił.
- Ojcze nie mogę, nie mogę -
łkała Wirginia. - Raczej się
zabiję!
- Wirginio, wyjdź za niego, a
uratujesz nas wszystkich.
Później będziesz mogła się
rozwieść. Daj mi czas na
zebranie pieniędzy! Gdy zdobędę
gotówkę, potrafię z nim walczyć!
Znajdę sposób.
- Niczego nie wymyślisz -
rzuciła mu gorzko.
- Twój opór na nic się nie
zda. Ten człowiek ma w sobie
jakąś diabelską moc. Przysięgam
przed Bogiem, że zrozumiałem,
jaką zbrodnię popełniłem, a
teraz myślę tylko o tym, jak
uratować ciebie i matkę. Jeżeli
się nie zgodzisz, jestem
zgubiony, a ty i matka okryjecie
się hańbą!
- To, na co mnie namawiasz,
byłoby właśnie haniebne. Przed
godziną ten człowiek śmiertelnie
mnie obraził. Nie wybaczę mu
tego nigdy!
- Wiem o tym. Ale on potrafi
się mścić. Ustąp mu pozornie,
oszukaj go...
- On do niczego nie może mnie
zmusić. Znajdę sposób i nie
tylko uwolnię się od niego...
- ...ale zrujnujesz mnie, albo
doprowadzisz do tego, że splamię
swoje ręce krwią - przerwał jej
Lundeen. - Zawsze ubóstwialiśmy
cię. Jeśli grzeszyłem, to dla
ciebie, żebyś miała te wszystkie
luksusy. Same twoje konie
kosztowały tysiące! Zastanów
się, póki nie jest za późno.
Działajmy na zwłokę. Gdy Malpass
dowie się, że wyjdziesz za
niego, zmięknie.
Po wyjściu ojca Wirginia miała
wrażenie, że spada w przepaść.
Słyszała, co jej powiedział.
Biedny człowiek. Był
rzeczywiście zgubiony a ona sama
słaba i niezdecydowana, targana
miłością i instynktem
samoobrony.
Wreszcie z tego chaosu myśli
wyłoniła się kategoryczna
potrzeba ostatecznego uwolnienia
od Malpassa. Zatem ślub. Gdy
zostanie żoną, ani ojciec, ani
Malpass nie zmuszą jej do
czegoś, co równałoby się dla
niej wyrokowi śmierci. Clifton
Forrest, tylko on może uratować
ją z tej opresji!
Już raz próbowała mówić z nim
na ten temat, ale odmówił.
Motywował to stanem zdrowia i
mogła go wtedy tylko szanować za
szlachetność. Ale teraz
postanowiła wykorzystać jego
przekonanie o rychłej śmierci.
"Tak - myślała - muszę go w tym
utwierdzić, muszę dowieść mu, że
żeniąc się ze mną, odda mi
przysługę, która dla mnie będzie
wybawieniem, a dla niego i tak
nie ma to znaczenia."
Zdecydowała się i od tej
chwili opuściły ją wątpliwości.
Musi być silna, żeby go
przekonać. Usiadła przy biurku i
napisała kartkę do Cliftona.
Prosiła go o spotkanie przy
murze jego ogrodu. Odpowiedzi
nie oczekuje.
Udała się w stronę stajni w
poszukiwaniu kogoś, kto
doręczyłby list. Nie dowierzała
nikomu z meksykańskiej służby.
Mogła polegać wyłącznie na
Conie, irlandzkim stajennym.
Znalazła go rozmawiającego z
Jake'em. Ci dwaj znajdowali się
zawsze razem. Jake był szczupłym
kowbojem o pałąkowatych nogach.
Urodził się na Zachodzie. Con
przybył w te strony przed kilku
laty.
- Witajcie, chłopcy! Jak się
macie? - pozdrowiła ich.
- W porządku, panno Lundeen -
odparł Jake zdejmując sombrero.
- Dziękujemy panience. Co do
mnie, gdy nie mam nic do roboty,
zawsze czuję się nieswój -
wyprężył się służbiście Con.
- Powinniście przecież mieć
moc roboty - zdziwiła się
Wirginia.
- Mieliśmy, ale zabrali nam
wszystkie konie.
- Dokąd? - zapytała
przerażona.
- Do Watrous.
- Doprawdy? Wszystkie?
- Co do jednego!
- Na czyje polecenie?
- Malpassa! - odparł krótko
Con. - Oznajmił nam też, że nie
będziemy już tu potrzebni.
- Zrobił to bez porozumienia
ze mną. Muszę pomówić o tym z
ojcem. W każdym razie
pamiętajcie, że to ja was
zatrudniłam i ja wam płacę.
- Wiemy o tym, panienko, ale
od pewnego czasu wszystkim
rządzi tu Malpass - opuścił
głowę Con.
- Masz rację - roześmiała się
Wirginia, ale w jej śmiechu nie
było radości. - Jake, jeśli mój
samochód nie został jeszcze stąd
zabrany, to przygotuj go na
dzisiejszy wieczór, chcę
pojechać do miasta. Ty, Con,
zostań. Załatwisz dla mnie pewną
sprawę.
Gdy Jake oddalił się z
brzękiem ostróg, Wirginia
spytała Cona, co wie o pożarze
sklepu Cliftona.
- Widziałem ten pożar. To
wielki cios dla młodego
Forresta, bo ulokował w nim cały
majątek.
- A co o tym mówią ludzie?
- Nic. Meksykanie nie
puszczają pary z gęby. Aż mnie
to dziwi.
- Słuchaj, masz tu kartkę.
Doręcz ją młodemu Forrestowi
jeszcze dziś. A jutro zobaczę
się z wami i pomówimy. Przedtem
jednak muszę porozumieć się z
ojcem.
Zastała go chodzącego
niespokojnie przed gankiem.
Przywitawszy się zapytała,
dlaczego jej konie znów zostały
stąd zabrane.
- Nic o tym nie wiedziałem -
rozłożył bezradnie ręce.
- Czy te konie należą jeszcze
do mnie?
- Sądzę, że tak. Jesteś
pełnoletnia, dostałaś je ode
mnie na własność.
- Pojadę zatem do Watrous i
każę je przyprowadzić z
powrotem.
- Nikt nie może ci tego
zabronić, ale to rozgniewa
Malpassa. Zresztą koniom jest
tam lepiej. Trzymanie ich tutaj
jest bardzo kosztowne, a z
pieniędzmi teraz krucho,
córeczko.
- A moja pensja, ojcze?
- Na razie jestem zmuszony
wstrzymać ją.
- W takim razie poszukam sobie
pracy - odpowiedziała spokojnie.
- Ty? Pracy?
- Zostanę kelnerką albo
sprzedawczynią w sklepie, jeśli
nie znajdę nic innego.
- Nonsens! Powinnaś mieć
jeszcze trochę gotówki w banku.
Przypuszczam, że zostało jeszcze
coś na twoim rachunku.
- Nie mam pojęcia i nic mnie
to nie obchodzi. Gdy wróciłam do
domu, powiedziałeś, że mam
dziesięć tysięcy. Przypuszczałam
więc, że mogę tą sumą dysponować
i wydałam je. Widzę, że jestem w
tej chwili równie biedna jak
Clifton Forrest.
- Skoro je wydałaś, jesteś
żebraczką.
- Tak, Wirginia Lundeen
żebraczką. Płynące stąd
upokorzenie nie zwiększa mojej
miłości ani szacunku do ciebie,
ojcze. Gdzie jest matka? Nie
widziałam jej dziś?
- Jest chora. Położyła się do
łóżka.
- Jakże mi przykro! Nie
wiedziałam. Co jej jest?
- Przypuszczam, że to z powodu
tego nieszczęścia, które spadło
na mnie - mruknął.
- Pójdę do niej - powiedziała
Wirginia, kierując się w stronę
domu.
Pani Lundeen siedziała w
fotelu blada i zmieniona.
Wyglądała źle. Nie była jednak
tak chora, jak przypuszczał
ojciec. Mimo to Wirginia miała
wyrzuty sumienia, że
zaniedbywała matkę od czasu tej
pierwszej sprzeczki po powrocie
do domu. Zauważyła jednocześnie,
że matka nie wydawała się już
taka nieprzystępna.
- Ojciec powiedział mi, że
rozchorowałaś się po tych
przykrościach. Czy to prawda,
mamo?
- Być może. Ale już od dawna
nie czuję się dobrze. Chciałabym
na zimę pojechać do Kalifornii.
Ale ojciec wyśmiał mnie.
Powiedział, że teraz nie stać go
nawet na to, by wysłać mnie do
Las Vegas. Nie rozumiem, co to
ma znaczyć.
- Ja rozumiem, mamo. To
sprawka Malpassa, który wciągnął
ojca w pułapkę. Przecież on
tutaj wszystkim rządzi, a ojciec
nie śmie nawet pisnąć. Nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że
utracimy Cottonwoods.
- Wcale bym się tym nie
martwiła - odparła matka. -
Gotowa jestem w każdej chwili
wrócić tam, gdzie mieszkaliśmy
dawniej. Miałam tam przynajmniej
coś do roboty. Tutaj nie czuję
się jak w domu. Na twoim miejscu
wyjechałabym stąd.
- Mamo! - zawołała Wirginia. -
Jeszcze niedawno namawiałaś mnie
do małżeństwa z Malpassem.
- To prawda. Ale myślałam, że
go z czasem polubisz, a to
byłoby dla nas jedynym
ratunkiem. Ale teraz przekonałam
się, że i to by nas nie
uratowało.
- Jestem tego samego zdania -
spojrzała z wdzięcznością na
matkę. Czy powiedziałaś to ojcu?
- Tak. Ale w odpowiedzi
usłyszałam, że jestem starą
wariatką. Mam wrażenie, że twój
ojciec i Malpass nie liczą się
zupełnie z prawem. Jed chce
poświęcić ciebie dla swoich
celów. Malpass zaś należy do
tego rodzaju mężczyzn, których
opór tylko bardziej podnieca.
Gdy jednak taki mężczyzna
zdobędzie w końcu kobietę, to ją
porzuca.
- Mamo, jestem bardzo rada, że
mi to mówisz - powiedziała
Wirginia serdecznie. - Nie masz
pojęcia, ile to dodało mi
otuchy. Nie martw się o mnie.
Dam sobie z nimi radę. Myśl
tylko o swoim zdrowiu. Pojadę do
miasta i poradzę się lekarza.
Jestem szczęśliwa, że te
ostatnie troski zbliżyły nas.
- I ja się cieszę. Ale... nie
mów o tym ojcu.
Wirginia pojechała do Las
Vegas. Była w nastroju podobnym
do tego, jaki odczuwała podczas
pierwszego dnia wycieczki w
góry. Czekało ją spotkanie z
Cliftonem. Im bardziej zbliżało
się, tym mniej odważała się o
nim myśleć. Czy postąpi uczciwie
oszukując go? Czy potrafi dobrze
odegrać swoją rolę?
- Jest właśnie nów księżyca i
nie będzie widział mojej twarzy
- pocieszała się.
Po przyjeździe do miasta udała
się do banku. Było już po
godzinach przyjęć, ale woźny
poznał ją i zaprowadził do
dyrektora. Sprawdziła, że na jej
rachunku zostało jeszcze trochę
pieniędzy, które zainkasowała.
Dyrektorem był pan Halstead.
Znała go, byli bowiem członkami
tego samego kościoła. Niegdyś
zajmował się hodowlą bydła.
Wirginia zapytała go, co myśli o
finansowym położeniu jej ojca.
- W naszym banku wyczerpał już
wszystko - odparł. - Chciał
zaciągnąć pożyczkę, ale
odmówiliśmy. Oczywiście posiada
jeszcze pewien kredyt, ale stu
tysięcy dolarów dać mu nie
możemy. Jego udział w tej
południowej kopalni wart jest
około miliona, lecz nie ma
jeszcze załatwionych spraw ze
swym wspólnikiem.
- Czy pan Malpass jest
klientem pańskiego banku?
- Nie. Nie ma tu nawet
bieżącego rachunku.
- A w jakim banku składa
pieniądze?
- Podobno w Albuquerque, ale
tylko niewielkie sumy.
Przypuszczam, iż pozostaje w
stosunkach z jakimś innym
bankiem.
- Panie dyrektorze, proszę mi
szczerze powiedzieć, co pan
sądzi o spółce mego ojca z
Malpassem?
- Związek ten nie zwiększył
zaufania do pana Lundeena -
odparł wymijająco, zaś po chwili
wahania zapytał: - Czy to
prawda, że pani zamierza
poślubić Malpassa?
- Nie! - odpowiedziała
stanowczo. - Wprawdzie mój
ojciec życzy sobie tego, ale ja
kategorycznie odmówiłam.
- Zapewniam panią, że
wiadomość ta ucieszyłaby bardzo
wszystkich pani przyjaciół w Las
Vegas.
- W takim razie niech im pan
to powtórzy. Dziękuję panu
bardzo za informacje i do
widzenia.
Rozmowa utwierdziła Wirginię w
przekonaniu, że Malpass nie
cieszył się zaufaniem i wskutek
spółki z nim reputacja jej ojca
mocno ucierpiała.
Z banku udała się do domowego
lekarza Lundeenów, którego znała
od dziecka. Jak wszyscy lekarze,
nie chciał mówić z nią otwarcie,
dał jej jednak do zrozumienia,
że matka ma jakąś dolegliwość
organiczną, która wprawdzie na
razie niczym nie grozi, ale z
czasem może się rozwinąć.
Wymyśliła sobie jeszcze jakiś
pretekst do odwiedzenia
miejscowego proboszcza i
burmistrza. Dla obu starała się
być miła i uprzejma. Po złożeniu
tych wizyt pomyślała o Ethel i
uśmiechnęła się sama do siebie.
I ona zawiązała pewną intrygę, w
której chytrością przewyższyła
przyjaciółkę. Zaszła jeszcze do
kilku sklepów i zjadła obiad w
hotelu Castaneda. Wszystko to
robiła w celu wzbudzenia
domysłów wśród swoich znajomych
i przyjaciół w Las Vegas.
Zapadał już zmierzch, gdy
skierowała się na drogę do San
Luis. Jechała wolno i o
oznaczonej godzinie zatrzymała
wóz koło ogrodu Forrestów. O
ileż wszystko tu było jej
bliższe niż dom, w którym
mieszkała obecnie! Ukryła
samochód w zagajniku, zgasiła
światła i udała się w stronę
wyłomu w murze.
Noc była ciemna i parna.
Słychać było kumkanie żab i
świerkanie świerszczy. Tysiące
jasnych gwiazd mrugało na
ciemnogranatowym niebie.
Cieniutki rożek młodego księżyca
przeświecał przez gałęzie drzew.
Szła w milczeniu. Jakiś mały
zajączek śmignął przed nią w
krzaki. Usiadła na zwalonym
pniu, walcząc ze wzruszeniem.
Rozpoczęła cichą rozmowę z
własnym sumieniem. To co
zamierzała zrobić, było
podstępem, ale dyktowała go jej
głęboka miłość do Cliftona. Mimo
to słowa, jakie mu powie, będą
okrutne. Sprawią mu ból.
Olbrzymi las bawełniany, tak
dobrze znany jej z dzieciństwa,
rozpościerał się zaraz za murem.
W jego mrocznych głębiach
chowała się często jako mała
dziewczynka. Teraz szeptał
milionami ciemnych liści.
Pojedyncze drzewa stały niby
jakieś duchy.
W miarę upływu czasu zaczął
narastać w niej niepokój. Wstała
i podeszła do wyłomu w murze.
Przytuliła się do ściany i
zatopiła wzrok w pełnym cieni
ogrodzie. Drżała, jakby za
chwilę miała spotkać kochanka,
który jej otworzy ramiona.
Marzyła na jawie. Kto wie?
Jakże ciemno zrobiło się
dokoła. Rozejrzała się na
wszystkie strony. Cisza. Tylko
delikatne szemranie liści.
Szepnęła imię Cliftona. Żadnej
odpowiedzi. Już chyba nie
przyjdzie...
IX
- Cliff, cieszę się, że
spalili ten cholerny sklep -
mówił Clay Forrest do syna, gdy
siedzieli w cieniu drzew
bawełnianych.
- Dlaczego ciągle powtarzasz?
- zapytał Clifton z dobroduszną
cierpliwością. - Zdarza się
przecież samozapalenie towarów.
Sądzę, że to właśnie było
przyczyną pożaru.
- Nie! Podpalił ktoś opłacony
przez Jeda Lundeena!
- Ojcze! Jesteś po prostu
zaślepiony przez nienawiść do
Lundeenów. Zwalasz na nich
wszystko zło. Jeśli ktoś maczał
w tym palce, to Malpass. Nie
mówiłem ci o tym wcześniej, ale
był u mnie w sklepie tego dnia,
kiedy banda młodzieży goszczącej
w Cottonwoods wykupiła wszystkie
towary. Miałem z nim wtedy
starcie.
- Co?
- Uderzył mnie bez przyczyny,
powalił na ziemię. Całe
szczęście, że nie miałem przy
sobie rewolweru.
- Cliff, dlaczegoś mi o tym
nie powiedział? Byłbym zbił tę
bestię na kwaśne jabłko!
- Wolę poczekać, aż wzmocnię
się na tyle, że sam będę mógł to
zrobić.
- Kiedy to nastąpi!
- Niedługo. Matka powiada, że
nie może nastarczyć mi jedzenia.
A z Malpassem niełatwa sprawa,
bo silny jest jak byk.
- Ten nędznik doczeka się
jeszcze pchnięcia nożem. Synu,
matka od dawna powstrzymuje mnie
od rozprawy z Lundeenem i tym
jego totumfackim. Ale im dłużej
na to czekam, tym gorzej dla
nich.
- Zemsta jest czymś
naturalnym, ojcze, ale zastanów
się, co może z tego wyniknąć. W
zapalczywości mógłbyś zabić
któregoś z nich. Poszedłbyś
wtedy do więzienia. A co stałoby
się z matką?
- Do wszystkich diabłów! Na
taki argument nie mam
odpowiedzi. Sam wiem o tym od
dawna. Bójka z pewnością
zakończyłaby się rozlewem krwi.
A jednak mimo wszystko nie
wierzę, aby jakikolwiek sąd w
Nowym Meksyku skazał mnie za to.
- Nie łudź się, tato -
odpowiedział Clifton. - Przecież
wniosłeś sprawę przeciw
Lundeenowi w Las Vegas. I cóż z
tego? Rozprawa sto razy miała
się odbyć, a zawsze Lundeen
postarał się o to, aby ją
odroczono.
- Jak zdechnie, nie postara
się już o nic. Ani on, ani
Malpass.
- A więc nadal myślisz o tym?
- Cóż chcesz? Wychowałem się
na Zachodzie.
- Wiem, nosisz się z tym
zamiarem od lat. A mógłbyś
rozpocząć życie na nowo. Masz
dopiero pięćdziesiąt lat! A ty
wałęsasz się po ogrodzie i
żyjesz tylko swoją nienawiścią.
Matka przez ciebie zamartwi się
na śmierć! Z utratą Cottonwoods
pogodziła się łatwo, ale chodzi
jej o ciebie. Czy chcesz
zestarzeć się w bezczynności?
Już nawet nie pomagasz mi
opiekować się matką!
Stary Forrest opuścił głowę na
piersi.
- Zdaje mi się, że masz rację
- odpowiedział z rezygnacją. -
Moje życie stało się teraz
piekłem. Sam rozumiem, że jeśli
nie przestanę o tym myśleć, to
chyba zwariuję.
- Jeśli nie przestaniesz, to
zgubisz również mnie.
- Co chcesz przez to
powiedzieć?
- Tato, toczę tu cięższą walkę
niż we Francji. Muszę zmagać się
z twoją nienawiścią, w której
cały się zatraciłeś, z moim
niedołężnym ciałem, z troską o
chleb. A przecież potrzebny mi
jest spokój, bo inaczej nie
odzyskam zdrowia. A ty
doprowadzisz mnie do tego, że
sam będę musiał rozprawić się z
Lundeenem i Malpassem.
- Co? Chciałbyś mnie ubiec? Ty
też chciałbyś ich zabić? -
krzyknął Forrest strasznym
głosem.
- Jeśli nie przekonam się, że
wyrzekłeś się raz na zawsze
swojej zemsty, to raczej
pozabijam ich sam.
- Boże wielki! Ależ to byłaby
śmierć dla twojej matki! Gdy
byłeś na froncie, mało nie
umarła z niepokoju i rozpaczy, a
teraz, gdy już wróciłeś żywy...
Nie, nie powinieneś nawet myśleć
o tym.
- Naturalnie, że nie
powinienem - podchwycił Clifton.
- Czy ja to zrobię, czy ty, to
dla matki takie samo
nieszczęście.
- Dosyć, chłopcze! Poddaję
się! - powiedział Forrest
ochryple, kryjąc twarz w
dłoniach.
Brzęk ostróg i czyjeś kroki
zatrzymały na ustach Cliftona
słowa wdzięczności. Obejrzał się
i zobaczył piegowatego kowboja z
Cottonwoods.
- Dzień dobry - powiedział
życzliwie Con i podał mu list.
Była to kwadratowa biała
koperta zaadresowana na imię
Forresta. Clifton pierwszy raz
widział to pismo, ale po
delikatnym zapachu koperty
poznał natychmiast, kto ją
przysłał. Krew uderzyła mu do
głowy. Nie chciał otwierać listu
przy ojcu, ale widząc oczekującą
minę posłańca, musiał to zrobić.
W głowie mu szumiało. Starając
się ukryć zmieszanie, powiedział
obojętnym tonem:
- Dziękuję. Odpowiedzi nie
będzie. A co tam u was słychać?
- Kiepsko. Odkąd zabrali nam
konie, nie mamy roboty.
- Zabrali konie?
- Malpass kazał je odprowadzić
do Watrous.
- Rozumiem - odpowiedział
Clifton ze współczuciem. - Sam
szukam pracy.
- Teraz niełatwo o zajęcie. Do
widzenia panu.
- Cliff, co to za chłopiec? -
zapytał stary Forrest z dziwnym
błyskiem w oczach.
- Zdaje mi się, że nazywa się
Con. Przychodził do mnie do
sklepu po papierosy.
- Ależ on pracuje u Malpassa!
- Nie! Ma nadzór nad końmi
panny z Cottonwoods.
- Małej Lundeen? Więc to list
od niej? - zapytał stary ze
wzburzeniem.
- Tak.
- Pokaż mi go! Chcę to
przeczytać!
- Nie śmiałbym prosić nikogo o
pokazanie prywatnego listu.
Zresztą to nic ważnego.
- Cliff, ty masz jakieś
konszachty z tą dziewczyną!
- Nieprawda.
- Kłamiesz! Widzę to po tobie!
Jesteś czerwony jak burak.
- Między nami nic nie ma. Nie
jestem jednak winien, że ona
mnie o coś prosi. Wierz mi, że
ta dziewczyna ma wielkie
kłopoty.
Na twarzy starego wystąpiły
czerwone plamy. Oczy rozgorzały
mu jak żużle.
- Jeśli po to wróciłeś do
domu, żeby robić słodkie oczy do
dziewczyny Lundeenów, to
wolałbym, żebyś nigdy nie
wrócił.
Odwrócił się i powlókł w głąb
lasu.
Clifton, targany gniewem i
rozpaczą, raz jeszcze przeczytał
list i to wystarczyło, aby
zapomnieć o ojcu i o całym
świecie. Domyślał się, jakie
miała kłopoty. Ale czego mogła
żądać od niego? Gdyby zaczęła z
nim mówić, ile musi wycierpieć
od ojca i Malpassa, to sam
zaproponowałby, że się z nią
ożeni. Nawet przekonanie, że
odegrałby zaledwie rolę pionka w
grze przeciw temu człowiekowi
bez skrupułów, nie odbierało tej
myśli rozkosznego powabu.
Popołudnie spędził niby w
transie. Choć od czasu do czasu
rozsądek nakazywał mu
opamiętanie, dawał się porwać
romantycznej fali marzeń.
Zbudował sobie w myśli cały
dramat, w którym odgrywał główną
rolę. Wirginia Lundeen wypełniła
jego wyobraźnię! Co za
szaleństwo!
Wraz z zapadnięciem zmroku
udał się do swego pokoju z
pozornym zamiarem położenia się
spać. Obawiał się, że ojciec
będzie go śledził. Wolał więc
wymknąć się przez okno.
Wąska rama okienna i znaczna
wysokość utrudniały to, ale z
pomocą pnączy dzikiego wina
udało mu się.
Warkot motoru na gościńcu
ustał. Nie przyszło mu do głowy,
że Wirginia może przyjechać
inaczej niż konno. Na razie
zapomniał, że odebrano jej
konie. Jeszcze jeden brudny
kawał tego łajdaka! Clifton
bezszelestnie przesuwał się pod
drzewami. Do wyłomu w murze był
kawałek drogi.
Nie chciał być widziany przez
ojca, zarówno ze względu na
Wirginię, jak i siebie samego.
Przystanął więc i obejrzał się
za siebie. Było cicho i ciemno.
Dla pewności odczekał jeszcze
chwilę. Co za cudowna letnia
noc! W ciszy słychać było tylko
wzdychanie wiatru, brzęczenie
drobnych muszek i tremolujące
kumkanie żab.
Dotarł do muru. Pod drzewami
panował nieprzenikniony mrok,
ale w miejscach odsłoniętych
młody księżyc malował głąb
bladym srebrem. Gdy wreszcie
stanął na umówionym miejscu,
wzruszenie zaparło mu dech w
piersiach.
- Wirginio! - zawołał cicho,
starając się przebić oczyma
otaczający go mrok.
- Cliff! Tak się bałam, że nie
przyjdziesz!
Jeszcze dwa kroki i był tuż
przy niej.
- Przepraszam za spóźnienie -
szepnął - ale lękałem się ojca.
Był ze mną, gdy twój posłaniec
przyniósł list. Musiałem wymknąć
się przez okno.
- Doprawdy? Jak to dobrze! -
uścisnęła jego dłoń. - Który
pokój zajmujesz?
- Ten mały, w którym dawniej
mieszkałaś ty.
- Jakie to dziwne -
powiedziała po chwili. - Ileż to
razy wykradałam się kiedyś z
tego pokoju.
- Mam nadzieję, że nie na
spotkania z chłopcami?
- Nie! Chciałam po prostu użyć
swobody, nabiegać się pod
drzewami.
- Wirginio, przejdźmy trochę
dalej. Tu mógłby nas przyłapać
ojciec.
- Albo mój! - zaśmiała się.
Clifton podprowadził ją pod
olbrzymie drzewo bawełniane
rosnące przy murze, pod którym
mogli wygodnie usiąść.
- Tutaj ojcowie nas nie
znajdą. Siadaj, Wirginio. Możesz
oprzeć się o mur.
Posłuchała tej rady, ale nie
puściła jego dłoni. Dłuższą
chwilę milczała. A on bynajmniej
nie pragnął przerywać tego
milczenia.
- Cliff, gdyby nie nienawiść
naszych ojców...
- To co?
- Nie ma w tobie odrobiny
romantyzmu! - zaśmiała się.
- Wiem o tym. Nie mogę sobie
pozwolić na ten luksus. Jeśli
jednak masz na myśli naszą
dziwną przyjaźń, to
przypuszczam, że nie byłoby
między nami żadnych
nieporozumień, nie obawiałbym
się też, że za chwilę wyskoczy
zza drzewa ojciec i zacznie
okładać mnie kijem.
- Co? Ośmieliłby się?
- Mówisz tak, jakbyś nigdy nie
dostała klapsa!
- Bo nie dostałam!
Roześmiali się oboje. Oczy
Cliftona przyzwyczaiły się do
ciemności. Widział ją teraz
osrebrzoną blaskiem księżyca.
Zdjęła kapelusz i położyła go
obok siebie.
- Zdziwił cię mój list? -
zapytała.
- Tak. A na dodatek ojciec
patrzył na mnie, gdy go czytałem
i litery skakały mi przed
oczyma.
- Słuchaj, Cliff! Wiem, że to
Malpass podpalił twój sklep, a
przynajmiej kazał to zrobić.
- Skąd wiesz?
- Oskarżyłam go o to
niespodziewanie i prawie się
przyznał.
- Co ty mówisz! Masz silne
nerwy! I mnie przychodziło to do
głowy.
- Poniosłeś duże straty?
- Naturalnie! Straciłem
wszystko.
- Ja też jestem spłukana do
nitki. Zostało mi ledwie parę
dolarów.
- Boże wielki! Dlaczego?
Słyszałem, że wydałaś w mieście
cały worek pieniędzy.
- To prawda, a teraz żałuję,
że tych pieniędzy nie schowałam
do worka... Cliff, ojciec i
Malpass zabrali mi całą gotówkę.
Nawet konie kazali odprowadzić
do Watrous, a musisz wiedzieć,
że ta farma należy do Malpassa.
Jestem pewna, że już nigdy ich
nie zobaczę.
- Bydlaki! - powiedział przez
zęby. - Przypuszczam, że i
ciebie Malpass chciałby zagarnąć
na zawsze.
- Naturalnie. Ojciec jest w
rozpaczy. Powiada, że jeśli nie
ustąpię, będzie musiał zabić
Malpassa. Ten nędznik potwornie
mnie obraził.
- Co ci zrobił? - zapytał
czując, że krew uderza mu do
głowy.
- Zaczął mi się oświadczać, a
gdy mu odmówiłam, pokazał
pazury. Powiedział, że może
wtrącić ojca do więzienia i
zrobi to... Nawymyślałam mu, a
wtedy schwycił mnie w objęcia.
Zachował się jak zwierzę.
- Na Boga! Wirginio, to
straszne! Powinno się go zabić
jak psa! Twój ojciec...
- Nie licz na niego. To
człowiek zgubiony. Nie ma w nim
krzty energii.
- Co teraz zrobisz?
- Nie wiem.
- A gdybym się z tobą ożenił?
- wyrwało się Cliftonowi mimo
woli. - Gdyby cię dotknął
jeszcze raz, oćwiczyłbym go
szpicrutą.
Po chwili przejmującego
milczenia Wirginia spytała
zmienionym głosem:
- Cliff, naprawdę zrobiłbyś
to?
- Ależ naturalnie! Zrobiłbym
to już dawniej, gdybym wiedział,
że jesteś w tak okropnym
położeniu. Świadomość, że w
każdej chwili możesz im
pokrzyżować plany, doda ci
otuchy. Przynajmniej będziesz
wiedziała, iż nie zmuszą cię do
tego wstrętnego małżeństwa. Może
coś się zmieni, a ty zyskasz na
czasie. Zresztą niebawem
odzyskasz wolność. Ja długo już
nie pożyję.
- Nie mów tak - szepnęła
kładąc mu dłoń na ustach.
- Wirginio, wiem, że w mojej
argumentacji są słabe punkty,
ale proponuję ci to szczerze.
- Jesteś moim jedynym
przyjacielem. Dobrze, zgadzam
się.
- Weźmiemy ślub? - zapytał
niepewnie.
- Tak.
Starał się przełknąć ślinę,
ale gardło miał ściśnięte.
- Jak to urządzimy?
- Jutro pojadę do miasta -
zawołała radośnie - i wydostanę
od burmistrza pozwolenie. Potem
pójdę do nowego proboszcza.
Przekonam go z łatwością.
Spotkamy się tu o tej samej
porze. Może trochę wcześniej.
Zawiozę cię do miasta i tam się
pobierzemy. Potem odwiozę cię z
powrotem i nikomu nie piśniemy
nawet słówka!
Nazajutrz, późnym już
popołudniem, Wirginia podjechała
autem na umówione miejsce.
Clifton, mocno podekscytowany,
wślizgnął się na tylne siedzenie
i ruszyli w stronę Las Vegas.
Wirginia dotrzymała słowa. Ani
burmistrz, ani proboszcz nie
robili żadnych trudności, toteż
nie minęła nawet godzina, gdy
mknęli z powrotem w stronę
Cottonwoods.
- Cliff, dziękuję ci -
szepnęła w pewnym momencie.
Były to jedyne słowa, jakie
mogła wydobyć ze ściśniętej
wzruszeniem krtani.
X
Było już grubo po północy, a
Clifton ciągle nie mógł zasnąć.
- "Co się ze mną dzieje?" -
pytał sam siebie. "Ulegam jakimś
złudzeniom. Przecież Wirginia
mnie nie kocha. Jeśli
zdecydowała się na to sekretne
małżeństwo, to tylko dlatego, że
nie widziała innego sposobu
wywikłania się z sieci
zastawionej na siebie przez
Malpassa".
Wreszcie zasnął, ale sen
bynajmniej nie pokrzepił go.
Obudził się znużony, obolały,
pełen poczucia winy wobec
Wirginii. Gnębiło go własne
kalectwo, nie dawała mu również
spokoju świadomość, że gdyby
jakimś trafem ich sekret wyszedł
na jaw i Wirginia - nie śmiał
nawet w myślach nazwać jej żoną
- była zmuszona szukać jego
opieki, nie byłby w stanie
zapewnić jej nawet dachu nad
głową. Przecież ojciec
wyrzuciłby ich z domu! Nie miał
też pracy, nie miał środków na
to, aby na nowo wyposażyć swój
sklep.
Znaleźć pracę, obojętnie jaką,
byle dawała chociaż kilka
dolarów tygodniowo! W tym
przekonaniu ruszył do miasta.
Gdy kolejny raz zobaczył
bezradnie rozłożone ręce jako
jedyną odpowiedź na swe pytanie
o zajęcie, do reszty stracił
nadzieję.
Już miał wracać, gdy
spostrzegł, że oto stoi przed
sklepem Hartwella. Chwilę wahał
się, ale świadomość, że taka
łatwa rezygnacja na pewno nie
spotkałaby się z aprobatą
Wirginii, spowodowała, iż wszedł
do środka. Subiekt wskazał mu
kantor, w którym urzędował
właściciel.
- Panie Hartwell - zaczął -
szukam pracy. Czy nie znalazłoby
się u pana jakieś zajęcie dla
byłego żołnierza?
- Kim pan jest?
- Nazywam się Forrest. ClifĂton
Forrest.
- Ma pan jaką praktykę w
handlu? Bo żołnierza nie szukam.
- Tak - odparł zdecydowanie. -
Prowadziłem własny sklep, nim
jakiś łobuz podłożył w nim ogień
i straciłem wszystko.
- To pan jesteś tym pechowcem!
No, dobrze, potrzeba mi
zręcznego chłopaka. Jutro może
pan zacząć. Ale uprzedzam -
najdrobniejsza wpadka i
zwalniam.
- Dziękuję, panie Hartwell!
Będę się starał!
Pierwszy raz od kilku miesięcy
Clifton poczuł coś na kształt
dumy. Gdy szedł ulicą, niósł
głowę wysoko. To drobne
powodzenie dodało mu sił, wlało
nieco otuchy w jego strapione
serce. Wzgląd na Wirginię
zmuszał go do działania. Był
przekonany, że dzięki niej znów
staje się człowiekiem.
Pracował już kilka tygodni i z
wolna zaczął się oswajać z nową
dla siebie sytuacją. Zaczął
nawet wierzyć w odmianę losu.
Niestety, fatum doścignęło go
także tutaj.
Pewnego dnia drzwi sklepu
otworzyły się z hałasem i
ukazała się w nich butna postać.
Clifton zmartwiał, gdy rozpoznał
w przybyszu Malpassa. Nie miał
żadnych wątpliwości, że dojdzie
do awantury.
- Cóż to, Hartwell - zaczął od
progu, nie zwracając
najmniejszej uwagi na towary -
zmieniłeś sklep na przytułek dla
kombatantów?
- Se~nor Malpass - Clifton
uprzedził właściciela. - Czy
życzy pan sobie czegoś z naszych
magazynów? Może sombrero?
- Forrest! Gdybyś pan nie był
zniedołężniałym żołnierzem,
uderzyłbym cię w twarz -
powiedział głośno, aby wszyscy
go słyszeli.
- To by cię drogo kosztowało,
se~nor Malpass - odparł Clifton,
starając się zachować zimną
krew.
- Hartwell, słyszy pan? -
roześmiał się Malpass. - Temu
Forrestowi wojna widocznie
uderzyła na mózg.
Hartwell zbliżył się wyraźnie
zakłopotany. Clifton opuścił swe
miejsce za ladą i zbliżył się do
Malpassa.
- Młodzieńcze, licz się ze
słowami - mitygował właściciel.
Clifton uświadomił sobie, że
musi dojść do bójki. Rozejrzał
się błyskawicznie. Stał przy
kontuarze, na którym leżały
rozrzucone różne części
kowbojskiego wyposażenia. Jego
oczy spoczęły na długim biczu
używanym przez ujeżdżaczy koni.
- Odszczekaj to sombrero,
bladolicy żebraku - rozkazał
Malpass.
Chrapał już z wściekłości, ale
jeszcze się powstrzymywał, chcąc
swoim pozornym spokojem pozyskać
przychylność obecnych.
- Zmuś mnie do tego,
meksykański przybłędo - odpalił
Clifton, czując wzbierający w
nim gniew. - Spaliłeś mój sklep,
moje jedyne źródło utrzymania.
Chciałeś doprowadzić do nędzy
mnie i moich rodziców. Prócz
tego Wirginia Lundeen...
- Milcz! - krzyknął Malpass. -
Kiedyś dostałeś już ode mnie
nauczkę. Dostaniesz jeszcze raz,
gdy ośmielisz się wymówić imię
mojej ukochanej.
Na Forresta spłynął jakiś
dziwny spokój. Czuł, że za
chwilę stanie się coś okropnego.
- Twojej ukochanej! - zaśmiał
się szyderczo. - Ty głupi,
zarozumiały ośle! Złoto uderzyło
ci do głowy. Wirginia Lundeen
pogardza tobą. Jakże ona może
być twoją ukochaną, skoro jest
moją żoną?
Malpass zbierał się do skoku,
gdy to słowo, bardziej
oszałamiające niż uderzenie,
przygwoździło go do ziemi.
- Żoną? - wybełkotał.
- Tak, moją żoną.
- Oszalałeś! - syknął.
Clifton przerażony tym, do
czego doprowadził go gniew,
zrozumiał, że teraz swoje
oświadczenie musi poprzeć
dowodami. Zdając sobie sprawę,
że zdradza zaufanie Wirginii,
sięgnął do kieszeni, wyjął
świadectwo ślubu i podsunął je
Malpassowi pod nos.
- To fałsz! - jęknął
zbielałymi wargami.
- Kto to pisał? Nie poznajesz
pisma Wirginii?
Malpass nagle zrozumiał swoją
porażkę. Jego oczy niby czarne
płomienie przebiegły po
papierze, który Clifton
starannie złożył i schował do
kieszeni. Jego twarz skurczyła
się z wściekłości. Krzyknął
głośno imię Wirginii wraz z
jakimś ohydnym przezwiskiem i
ciął Forresta szpicrutą w twarz.
Clifton trzymał prawą rękę za
sobą, dzierżąc w niej bicz.
Śmignął nim teraz z całej siły.
Rozległ się trzask i bicz owinął
się wokół szyi Malpassa.
Meksykanin jęknął zdławionym
głosem. Clifton silnie szarpnął
i przewrócił go na kolana.
Malpass podniósł się
błyskawicznie i zaczął bić
Cliftona szpicrutą. Nagle
sięgnął do kieszeni i w jego
ręku błysnął rewolwer. Hartwell
krzyknął przerażony. Inni
świadkowie zajścia rozbiegli się
po sklepie. Clifton raz jeszcze
machnął batem. Twardy rzemień
zwinął się w powietrzu i ciął
Malpassa w policzek. Czerwona
pręga zarysowała mu się na
twarzy.
- Strzelaj, łajdaku! -
krzyknął Clifton, nie przestając
walić go biczem.
Meksykanin strzelił. Forrest
uskoczył w bok. Kula trafiła
jakiegoś mężczyznę stojącego z
tyłu, który upadł wołając:
- Boże! Zabił mnie! Ratunku!
Zamiast mu pomóc, świadkowie
zajścia w panice myśleli o
własnym bezpieczeństwie.
Hartwell ukrył się za kontuarem.
Nikt jednak nie mógł wymknąć się
ze sklepu, gdyż Clifton zasłonił
sobą drzwi wiodące na ulicę. W
sklepie zawrzało.
Szybkie uderzenia bicza nie
pozwalały Malpassowi celować.
Zaczął strzelać bezładnie. Kule
rozbiły kilka szyb i utkwiły w
ścianach. Oczy wyszły mu na
wierzch, czaiło się w nich
morderstwo. Jeszcze jedno
śmignięcie rzemienia i oczy
Malpassa zalały się krwią.
Zaczął kląć po hiszpańsku i
strzelał dalej. Clifton poczuł
lekki wstrząs. Strzelił z bicza,
którego rzemień owinął się wokół
ręki Malpassa. Forrest szarpnął
silnie i powalił przeciwnika na
ziemię. Padając, wypuścił
rewolwer.
Clifton chwycił bat za
rękojeść i bił dopóty, dopóki
starczyło mu sił. Wreszcie
słaniając się na nogach wyszedł
ze sklepu.
Na ulicy tłum pierzchnął przed
nim w przerażeniu. Ktoś
podprowadził go do samochodu.
Zatoczył się, ciężko usiadł i
całym ciałem osunął się na
kierownicę.
Nie stracił jednak
przytomności. Uzmysłowił sobie,
że wokół niego gęstnieje tłum.
To go otrzeźwiło. Otarł krew
spływającą mu z czoła i ruszył
przed siebie. Gdy znalazł się
wreszcie na otwartej
przestrzeni, zatrzymał samochód,
żeby odetchnąć i zebrać myśli.
Był bliski zemdlenia. Na
rękach i twarzy miał pręgi od
uderzeń szpicruty. Koszula była
mokra. Sądził, że to pot, ale
okazało się, iż krwawi. "A więc
postrzelił mnie" - pomyślał.
Stopniowo zaczął sobie zdawać
sprawę z tego, co się stało. Ale
co wywołało bójkę z Malpassem?
Tego nie mógł sobie przypomnieć.
Pomyślał o Wirginii. Pragnęła
utrzymać w tajemnicy ich
małżeństwo aż do chwili, gdy
będzie musiała się nim zasłonić.
Clifton przyrzekł jej, że pod
żadnym pozorem nie zdradzi
sekretu. Nie dotrzymał słowa.
Nie przewidywał jednak tej
ohydnej prowokacji, nie zdawał
sobie sprawy, że jest o Wirginię
zazdrosny. Teraz prawie żałował,
że kula Malpassa nie trafiła go
prosto w serce.
Co będzie dalej? Oskarżył
Malpassa o podpalenie sklepu,
chełpił się przed nim, że jest
mężem Wirginii, nie potrafił
znieść obelgi rzuconej na jej
imię i pobił Malpassa do utraty
przytomności. Gdyby zamiast
bicza miał rewolwer, ten nędznik
już by nie żył.
Hartwell i inni świadkowie
tego zajścia słyszeli, że
Wirginia jest jego żoną,
widzieli nawet świadectwo ślubu.
Nim minie dzień, wieść o tym
rozpełznie się po całym mieście.
Jeśli Malpass zabił człowieka
strzelając na oślep, to wyniknie
z tego proces. Oto do jakich
rezultatów doprowadziła go
namiętność.
Clifton otrząsnął się,
uruchomił samochód i wyjechał na
drogę, kierując się ku domowi.
Wydawało mu się, że kilkumilowa
odległość do San Luis przeciąga
się w nieskończoność, że nie
dojedzie tam nigdy.
Przed samym miasteczkiem
zatrzymał się koło domku starego
Indianina, który był znany w
okolicy ze swych umiejętności
leczniczych.
Rana okazała się
powierzchowna. Gdy mu ją
obłożono jakąś maścią i
obandażowano, prędko o niej
zapomniał. Pręgi na twarzy
pozostały widoczne, ale gdy je
obmył z krwi, nabrały prawie
normalnego wyglądu.
Teraz jedynym jego marzeniem
było dostać się niepostrzeżenie
do domu, co mu się szczęśliwie
udało. Gdy przyszła matka, leżał
w mrocznej bawialni i udawał
śpiącego.
Przed zachodem słońca zjawił
się ojciec, który widocznie
dowiedział się, że syn wrócił
wcześniej i czuje się niezbyt
dobrze.
- Jak się masz, chłopcze? Co
ci dolega? - zapytał ze zwykłą
sobie szorstkością.
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo jesteś blady, masz
czerwone pręgi na twarzy i zdaje
się, że czuję zapach krwi.
Stary był zatroskany i
podejrzliwy, ale chłodny. Trudno
było go oszukać, tym bardziej że
plotka o bójce z Malpassem na
pewno rozejdzie się w lot po
okolicy. Clifton nie miał
wyboru. Musiał powiedzieć ojcu o
całym zajściu.
- Chciałbym utrzymać to w
tajemnicy przed matką -
zastrzegł się.
- Naturalnie.
- Przede wszystkim straciłem
posadę.
Stary Forrest potrząsnął
kudłatą głową.
- Hartwell na pewno odprawi
mnie.
- Za co?
- Za to, że nazywam się
Forrest. Malpass przyszedł dziś
do sklepu. Zobaczył mnie i
zrobił awanturę. Zastąpił mi
drogę przy kontuarze z uprzężą.
Uderzył mnie. Wtedy chwyciłem
bykowiec i sprałem go. Wyciągnął
rewolwer, strzelił. Trafił
któregoś z klientów. Nie wiem,
czy żyje. Mnie zresztą też
trafił.
- Ile razy?
- Raz. W ramię. To bagatela,
ale wolałbym, żeby matka nie
dowiedziała się o tym.
Clay Forrest zaklął
siarczyście.
- Czy ten Malpass nie
przyszedł tam czasem specjalnie
ze względu na ciebie?
- Na to wygląda.
- Dlaczego? Przecież on nie
jest Lundeen i nie miał ze mną
żadnego zatargu. Cóż on ma
przeciw tobie?
Tego pytania Clifton obawiał
się najbardziej.
- To mi się wydaje dziwne -
ciągnął dalej stary. - Mam
nadzieję, że go nie zabiłeś?
- Nie, ale dałem mu spróbować
tego, czym sam karmię się od
lat.
- Gdyby Malpass zabił tego
faceta, to wzmocniłaby się nasza
sytuacja. W każdym razie widzę,
że sprawa z Lundeenem zaczyna
być gorąca. Pójdziemy do sądu.
- Opamiętaj się, tato! Nie
mamy pieniędzy!
- Nie potrzebuję ich. Do
Albuquerque przyjechał nowy
adwokat. Jest młody i
energiczny. Osiedlił się tu dla
zdrowia. Miałem z nim dwie
rozmowy. Opowiedziałem mu
wszystko i on uważa, że
powinienem odzyskać Cottonwoods.
- Czy masz wystarczające
dowody? - zapytał Clifton.
- W tym sęk, że nie, ale
ostatni kawał Malpassa pomoże
mi.
- Nie możesz tego zrobić.
Byłeś Lundeenowi winien
pieniądze i za to musiałeś oddać
mu posiadłość. Później okazało
się, że jest tam złoto. Zrozum
to wreszcie!
Stary z uporem potrząsał
głową.
- Domyślam się powodów, dla
których tak mówisz.
- Przestań, ojcze.
- Tak samo powiedziałaby ta
smarkula. Obawiam się, że macie
wspólne powody... Nie, raczej
wolałbym umrzeć!
Przez otwarte okno dał się
słyszeć warkot samochodu. Jakieś
auto zatrzymało się przed domem.
Clifton zdrętwiał, czując w
powietrzu katastrofę. Ojciec
zaczął niespokojnie przechadzać
się po pokoju.
Nagle drzwi otworzyły się z
impetem i ukazał się w nich Jed
Lundeen. Zamknął za sobą drzwi i
stanął na środku pokoju.
Clifton usiadł. Zrozumiał, co
oznaczają te odwiedziny.
- Forrest! - krzyknął. -
Przyszedłem się z tobą policzyć!
- Od dawna na to czekam!
- Nie przyszedłem, żeby się
bić, bo mam dla ciebie coś, co
cię ugodzi dotkliwiej niż kula.
- Czy Malpass umarł?
- Nie, choć jest tego bliski.
Twój zwariowany synalek zlał go
bykowcem.
- Dobrze zrobił. Żałuję, że
nie wlepił mu więcej, bo to
Malpass zaczął, a na dodatek tak
się zagalopował, że chwycił
rewolwer i postrzelił Cliftona.
Wiadomość ta zdziwiła
Lundeena.
- Czy ten drugi człowiek do
którego strzelał, żyje jeszcze?
- stary nie ustępował.
- To strzelał jeszcze do
kogoś? - Lundeen nie potrafił
ukryć zdziwienia.
- Przypadkowo - wtrącił się
Clifton. - Celował do mnie.
- Miał szczęście ten
mieszaniec, że Clifton chwycił
bicz, a nie rewolwer - odezwał
się pogardliwie stary.
- Malpass stracił głowę i to
go tłumaczy. Strzelał w
uniesieniu!
- Lundeen! Tylko po to
przyszedłeś?
- Przyszedłem po to, byście
zdali mi rachunek, ty i twój
synalek!
- Zostaw mojego syna w
spokoju! Cóż on takiego zrobił?
- Co zrobił? Ożenił się z moją
córką!
Forrest zrobił się popielaty.
- Oszalałeś? Mój syn nie dałby
swego nazwiska żadnej Lundeen!
- A jednak zrobił to! Chociaż
Wirginia bierze winę na siebie,
hańba pozostaje hańbą. Moja
rodzona córka jest teraz panią
Forrest!
- To podłe kłamstwo! Jakaś
nowa intryga! - krzyknął stary.
- Gdyby tak było, hańba spadłaby
również na mnie. Ale to
kłamstwo!
- Spytaj go sam!
Forrest zwrócił nabrzmiałą
bólem twarz ku synowi.
- Czy słyszysz? Dlaczego nie
zaprzeczasz?
- To prawda, ojcze -
odpowiedział nieswoim głosem.
Nagła śmierć nie zdołałaby w
bardziej upiorny sposób zmienić
twarzy i postawy starego
Forresta. Co za cios dla jego
dumy! Padł na fotel, nagle
postarzały, upokorzony, złamany.
Clifton odwrócił wzrok. Nie miał
siły patrzeć na niego.
- Forrest, w tej właśnie
sprawie przyszedłem - powiedział
Lundeen. - Stało się. Wirginia
jest pełnoletnia i nie chce
słyszeć o rozwodzie. Nie ukrywa,
że to ona namówiła Cliftona do
tego kroku. Chciała uwolnić się
od Malpassa. Ona wie, że twój
syn długo nie pociągnie, ale żył
dostatecznie długo, by oddać
jej tę przysługę. W gruncie
rzeczy ona sobie z niego drwi!
Dba o niego tyle, co o
zeszłoroczny śnieg!
- Rozumiem - odpowiedział
Forrest ochryple. - Rozumiem,
ale nie wierzę ci. Czy to
prawda, Clifton?
- Co?
- Że ta dziewczyna drwi sobie
z ciebie!
- Nie, to nieprawda. Jest na
to zbyt szlachetna.
Przypuszczam, że mnie kocha.
- Przypuszczasz? - zaśmiał się
szyderczo Lundeen siny z gniewu.
- Ja to wiem na pewno! Sam z
niej wydarłem to wyznanie. Gdyby
mi powiedziała, że cię kocha,
udusiłbym ją własnymi rękami!
Clifton oparł się ciężko o
ścianę. Te brutalne słowa, które
niby to głaz spadły na jego
serce, wywarły odwrotne wrażenie
na jego ojcu. Stary wyprostował
się.
- Synu, powiedz temu tam, że
sam nie dbasz o jego córkę!
Pomogłeś jej w potrzebie i tyle!
Clifton zauważył, że drzwi
uchyliły się i ukazała się w
nich przerażona twarz matki. To
dodało mu sił. Nie może dopuścić
do rozlewu krwi. Jeśli ci dwaj
zaślepieni nienawiścią pozostaną
jeszcze chwilę razem, to
nieszczęścia nie da się uniknąć.
Dla spokoju matki gotów był
popełnić nawet
krzywoprzysięstwo.
- Mój ojciec ma rację -
zwrócił się do Lundeena. -
Zrobiłem to jedynie powodowany
litością.
- To dobrze się składa dla obu
stron - mruknął nadrabiając
miną. - Słuchaj, Forrest. Dałem
mojej córce do wyboru: albo
rozwiedzie się, albo wypędzę ją
z domu.
- No i co? - zapytał stary.
- Oświadczyła, że woli opuścić
dom.
- A widzisz! - zatriumfował. -
Ja ze swej strony nie daję
żadnego wyboru.
- Nie dziwię ci się! Liczysz
na to, że uda ci się wyciągnąć
jakieś pieniądze. Ale
przeliczyłeś się - ona nie ma
nic!
- Lundeen, to tylko wy
myślicie ciągle o pieniądzach.
Mój syn dlatego nie ma wyboru,
że po prostu wypędzam go z domu!
Obaj ojcowie sini z
nienawiści spojrzeli na
Cliftona.
- Młodzieńcze! Nie jesteś już
moim synem. Precz stąd! - huknął
Forrest.
- Ojcze!
Na kilka chwil w pokoju
zaległa grobowa cisza.
- Piękni z was ojcowie -
przerwał ją Clifton. - Gdybyście
mieli Boga w sercu,
postąpilibyście jak normalni
ludzie. Ale wy potraficie tylko
skakać sobie do oczu. Narzucacie
własną nienawiść nam, którzy
mamy nieszczęście być waszymi
dziećmi. Lundeen, nie dziwię
się, że Wirginia musiała szukać
pomocy u inwalidy, a teraz już
człowieka bezdomnego. Pan nie
może być ojcem. Nie jesteś
lepszy od tego parszywego psa,
za którego chciałeś ją wydać.
Oczywiście dla pieniędzy!
Przeniósł wzrok na szarą twarz
ojca.
- Pójdę stąd i nie wrócę tu
nigdy. Widzę, że na starość
straciłeś rozum. Stałeś się zły
i niesprawiedliwy. Jesteś
chodzącą nienawiścią. Nie ja,
ale ty pohańbiłeś nasze
nazwisko!
Ruszył w kierunku drzwi, lecz
nim je otworzył, raz jeszcze
zwrócił się do obydwu:
- Skłamałem. Kocham Wirginię.
I będzie moją zemstą, jeśli ona
kiedykolwiek pokocha mnie. Nie
umrę tak prędko, będę żył. A
teraz, tchórze, możecie
pozagryzać się na śmierć!
XI
Zawarte w tajemnicy małżeństwo
dodało Wirginii sił, uwolniło ją
od groźby niechcianego związku.
Odzyskała wreszcie spokój,
jakiego nie zaznała od chwili
powrotu do domu. Wszelkimi
sposobami unikała Malpassa, co
przychodziło jej stosunkowo
łatwo.
Nawet przejażdżki konne
odbywała w towarzystwie swoich
stajennych. Sporadycznie tylko
pojawiała się w salonie lub na
ganku, zaś drzwi do swego pokoju
zamykała na klucz.
W ten sposób pozbawiła
Malpassa możliwości zbliżenia
się do niej. Wiedział, że robiła
to umyślnie i pienił się ze
złości. Czasem nawet w obecności
ojca wszczynał z nią rozmowę,
ale Wirginia pod pierwszym
lepszym pozorem wymykała się z
pokoju, co doprowadzało go do
pasji. Stary Lundeen uśmiechał
się na to pod wąsem, gdyż z
biegiem czasu zaczął coraz
bardziej zrażać się do swego
wspólnika. Mistyfikacja Wirginii
była tak zręczna, że nie mieli
się do czego przyczepić.
Była bardzo czujna. Od czasu
do czasu chwytała bowiem w
oczach Malpassa niebezpieczne
błyski. Wiedziała, że ten
człowiek nie cofnie się przed
niczym.
Tak minęło kilka tygodni. Pani
Lundeen nadal niedomagała i
postanowiono, że na zimę
wyjedzie w swoje rodzinne
strony. Wirginia popierała ten
projekt, choć wiedziała, że z
tego powodu będzie musiała
przedłużyć swoją nieobecność w
CottonĂwoods.
Pewnego razu wybrała się,
oczywiście w towarzystwie
stajennych, do starej kopalni,
która odgrywała kluczową rolę w
sporze pomiędzy jej ojcem,
Malpassem a Forrestem. Dawniej
jeździła tam częściej, gdyż
kopalnia leżała w nader
malowniczej okolicy i była
opromieniona hiszpańską legendą.
Con bywał już tam, ale Jake nie
widział jej nigdy.
Tym razem wybrała się jednak
nie dla uroków tego miejsca.
Przypadkiem dowiedziała się, że
pochodzący z Missouri Jake zna
się na wydobyciu i postanowiła
zasięgnąć jego rady. Malpass
bowiem kazał przerwać tam pracę
twierdząc, że złoża są na
wyczerpaniu. Podobnie jak inne,
tak i ta decyzja Meksykanina
obudziła w niej nieufność.
Ranek był cudowny, jaki zdarza
się tylko wczesną jesienią w
Nowym Meksyku. Na stokach wzgórz
czerwieniły się liście
winogradu, zarośla i krzaki nad
skalistymi wąwozami tu i ówdzie
zabarwiły się rdzawymi i
złocistymi kolorami. Na
wyblakłym tle pożółkłych traw
ostro rysowały się pinie i
cedry. Nad tym wszystkim górował
czarny masyw granitowych
szczytów.
Gdy stanęli na miejscu,
Wirginia z przykrością
zauważyła, że ten malowniczy
zakątek stracił wiele ze swego
uroku. Prześliczne gaje zostały
wycięte, bieg wijącego się górą
strumyka zatamowano kamieniami i
grzmiącą kaskadą spadał teraz w
dół. Zniknęły wierzby okalające
małe jeziorko, z którego ojcowie
zakonni czerpali wodę.
Ziemię zalegały pogięte szyny
i stare żelastwo. Kupy gliny
ociekały rdzawą wodą. Rozsypane
nieporządnie budki i szałasy
kryte pociemniałą blachą stały
samotne i opuszczone. Stosy
poplamionych smołą rur i kamieni
leżały bezładnie dokoła.
Wszystko to wymownie świadczyło
o tym, że przeszła tędy
niszczycielska stopa człowieka.
- Gdyby zobaczyli to
braciszkowie, to chyba
przewróciliby się w grobach -
uśmiechnął się żałośnie Jake.
- Masz rację - westchnęła
Wirginia. - A teraz, Jake, niech
ci się zdaje, że jesteś
ekspertem górniczym a ja
potencjalnym nabywcą.
- Przypomina to raczej jakieś
śmietnisko pod Nowym Jorkiem a
nie kopalnię - zauważył Con.
- Niech panienka usiądzie w
cieniu i poczeka na nas -
poradził Jake.
- Nie troszczcie się o mnie -
odpowiedziała zsiadając z konia.
- Con, daj mi latarkę -
poprosił Jake - bo w tunelu
będzie ciemno.
- W porządku.
Wirginia została sama. Z
obrzydzeniem rozejrzała się po
tym rumowisku pogiętego
żelastwa, drutu i połamanych
desek. Trudno było uwierzyć, że
wydobywano tu złoto. Usiadła pod
jedynym ocalałym drzewem, żeby
odpocząć. Stąd dolina nie była
widoczna, rozciągał się za to
widok na majestatyczne góry.
Z zadumy wyrwał ją widok
wracających kowbojów. Byli
zgrzani, ubrania mieli
pobrudzone kredą i czerwonym
błotem. Skierowali się w jej
stronę.
- Panienko! - zaśmiał się Jake
siadając obok niej i zdejmując z
głowy sombrero. - Ci Irlandczycy
- wskazał na Cona - boją się
ciemności jeszcze bardziej niż
Murzyni.
- Żaden Murzyn nie wlazłby
nigdy tam, gdzie ja byłem -
bronił się Con.
- Czy pan Lundeen wynajmował
kiedyś białych do roboty w tej
kopalni? - spytał rzeczowo Jake.
- Ojciec nigdy sam nie
najmował ludzi. Robił to zawsze
Malpass. Pamiętam, że z tego
powodu ojciec robił mu nawet
wymówki, gdyż Malpass dawał
robotę wyłącznie Meksykanom.
- Między nami mówiąc, nie
wierzę, aby kiedykolwiek
prowadzono tu jakieś prace -
powiedział Con.
- Jak to? - zawołała Wirginia.
- Czyż nie wygląda tu tak, jakby
praca po prostu kipiała? Czyż
nie widzicie tu szyn, rur i
całego tego bałaganu?
- Oczywiście, to wygląda wcale
imponująco. Przywiezienie tego
wszystkiego kosztowało zapewne
sporo pracy, ale ja mam na myśli
robotę tam, na dole. Całe to
zwożenie, kopanie i budowanie
było tylko mistyfikacją.
- Ależ z tej kopalni
wyciągnęli wiele tysięcy
dolarów! - zdumiała się
Wirginia.
- Jeśli wyciągnęli, to musieli
je tam przedtem włożyć -
oświadczył bez ogródek Jake.
- To nie do wiary!
- Tak... Jestem jednak o tym
przekonany - rzekł Jake. -
Panienko, widziałem w życiu
wiele kopalni. Byłem w Silver
City, w Kolorado i wiem, jak się
prowadzi pracę w kopalni. Mogę
założyć się o każde pieniądze,
że z tej dziury nie wydobyto
nawet uncji złota!
- Jake, na czym opierasz to
twierdzenie?
- Na tym, że nie mogłem tam
znaleźć najmniejszego śladu
złota. Ale proszę spojrzeć.
Otworzył dłoń, w której
trzymał kulkę papieru. Gdy ją
ostrożnie rozwinął i wygładził,
oczom Wirginii ukazało się kilka
drobnych ziaren rodzimego złota.
- Złoto? Skąd się wzięło? -
zapytała zdumiona.
- W tym właśnie sęk, że wzięło
się tam nie z wnętrza ziemi,
tylko z jej powierzchni.
- Jake, co to ma znaczyć? Nic
nie rozumiem.
- Wewnątrz kopalni są
wgłębienia powstałe na skutek
używania dynamitu. Wlazłem do
jednej z tych dziur i napełniłem
puszkę ziemią. Na powierzchni
wydmuchałem tę ziemię i
znalazłem to właśnie złoto.
- Ale czego to dowodzi? -
zapytała Wirginia.
- Niczego. A właściwie
niczego, na co mógłbym mieć w
tej chwili dowody. Myślę jednak,
że są to luźne okruchy złota i
nie zostały tam złożone przez
naturę, tylko zrobiła to ręka
człowieka.
- Więc przypuszczasz, że to
złoto pochodzi z jakiejś innej
kopalni?
- Tak. Zostało tu po prostu
podrzucone. Potem założono minę
i wybuch rozdmuchał je szeroko.
To stary kawał, ale nie
słyszałem, aby stosowano go
również w tych stronach.
- Stary kawał? Żeby obudzić
chciwość? Nadać pozór wartości
dziurze bez znaczenia?
- Trafiła panienka w samo
sedno. Ale mogę się mylić. Nie
chce mi się jednak wierzyć, że
złoto jest darem natury. To
złoto. Coś mi tu śmierdzi.
- Powiedz, Jake, czy ktoś
biegły w sprawach górniczych
mógłby stwierdzić z całą
pewnością, skąd wzięło się złoto
w tej kopalni?
- Naturalnie!
- Chłopcy, to bardzo ważna
sprawa. Dla mnie ważna. Musicie
mi obiecać, że nikomu nie
wspomnicie o tym ani słówkiem.
- Ma się rozumieć, panienko! -
zawołali jednocześnie, a
Wirginia była pewna, że może im
zaufać.
Drżącymi palcami zawiązała
starannie okruchy złota w róg
chusteczki i schowała myśląc o
tym, jak dziwnie czasem
przypadek rządzi ludzkimi
sprawami. Dziękowała Bogu, że z
taką nieufnością odnosiła się do
poczynań Malpassa.
Wracając konno do domu,
Wirginia zwykle przejeżdżała
przez podwórze, zatrzymywała się
przed gankiem i stamtąd kazała
któremuś z chłopców odprowadzić
konia do stajni.
Dziś zastała przed domem
dziwny nieporządek i
zamieszanie. Pełno było obcych
ludzi i samochodów. Zatrzymała
konia przed gankiem i rzuciła
Conowi cugle. Z auta stojącego
przed samym domem ojciec wraz z
Hartwellem wynosił kogoś na
rękach.
- Co się stało? - zawołała w
ich stronę.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Wszyscy ze wzburzeniem o czymś
sobie opowiadali, a Meksykanie
głośno wzywali swoich świętych.
Nagle zobaczyła buty Malpassa i
jego białe bryczesy.
- Czy on żyje? - zawołała.
- Wejdź do domu - krzyknął
ojciec.
Wirginia nie miała zamiaru
posłuchać.
- Lundeen, rozpędź tych gapiów
- jęknął Malpass i zaczął kląć
po hiszpańsku.
Lundeen huknął na cisnącą się
służbę i przybyszów.
- Do stu piorunów, wynoście
się stąd!
Malpass nie mógł o własnych
siłach stać na nogach i ciężko
wsparł się na podtrzymujących go
mężczyznach. Kurtkę i koszulę
podarte miał na strzępy. Na
oliwkowej szyi widniała czerwona
pręga.
Roztrzęsiona Wirginia weszła
za nimi do obszernej sieni,
stamtąd do bawialni, gdzie
usadzono go w głębokim fotelu.
Kazał podać sobie wódki. Lundeen
ruszył do gabinetu, Hartwell
starał się nadać siedzącemu
wygodną pozycję. Wirginia stała
jak wmurowana.
- Co się stało?
- Panno Lundeen, jakże
strasznie się pobili! -
powiedział Hartwell.
O nic więcej nie musiała
pytać. Serce powiedziało jej to,
czego obawiała się usłyszeć.
- Wyjdź stąd - rozkazał
Lundeen niosąc pełną wódki
szklankę.
- Nie, niech zostanie - syknął
Malpass. - Niech posłucha, co
jej powiem.
Przełknąwszy wódkę, odchylił
głowę do tyłu i przymknął oczy.
Wirginia wytężyła wszystkie
siły, aby spojrzeć na niego.
Wyglądał jak obite zwierzę.
- Hartwell, kto go tak
urządził?
- Cliff Forrest. Stłukł go
bykowcem do utraty przytomności.
Gdyby mu starczyło sił, zabiłby
go.
- Za co, na litość boską!
Malpass poruszył się jak
ukłuty niewidzialnym ostrzem.
Otworzył oczy. Błysnęły złowrogo
spod napuchniętych powiek.
- Hartwell, zostaw nas samych
- rozkazał. - I ani pary z gęby,
jeśli ci życie miłe.
- Dobrze, proszę pana, ale
gdyby Mason umarł, pociągną mnie
za język w sądzie - odparł
nerwowo zacierając dłonie. -
Zresztą byli tam i inni
świadkowie.
Mruknął jeszcze coś pod nosem
i wyszedł pospiesznie.
- Auguście, czy nie lepiej
byłoby posłać po doktora? -
spytał zaniepokojony Lundeen.
- Nie trzeba. Jestem tylko
zbity i obolały.
- Forrest zginie w więzieniu -
warknął Lundeen.
- Wyrwę mu z piersi to
parszywe serce - zaskowyczał
Malpass.
Wyciągnął poszarpane ramię i
wskazując okrwawionym palcem na
Wirginię syknął:
- Ty bezczelna dziewko!
NIe tyle obelżywe słowo, co
ukryte w nim znaczenie
wstrząsnęło Wirginią.
- Nie pozwalaj sobie! -
krzyknął Lundeen. - Nie dziwię
się, że jesteś wściekły, ale to
jeszcze nie powód, żeby...
- Zabij ją! - wrzasnął
Meksykanin.
- Oszalałeś? Przecie to moja
własna krew!
- Jeśli jej nie zabijesz, to
przynajmniej wypędzisz ją z
domu. Albo sam wywlokę ją za
włosy!
Wirginia ocknęła się z
osłupienia.
- Panie Malpass, mam wzgląd na
pański obecny stan, ale nawet
gdyby był pan przy zdrowych
zmysłach, pańskie słowa nie
uczyniłyby na mnie najmniejszego
wrażenia.
- Będę cię ciągnął po błocie -
syczał w zapamiętaniu.
- Cicho bądź, Wirginio -
wtrącił się Lundeen. - A ty,
Malpass, nie pleć bzdur.
- Wyszłaś za Cliftona
Forresta. Na własne oczy
widziałem świadectwo ślubu.
Podsunął mi je pod nos!
- Tak, jestem żoną Cliftona -
przyznała z dumą.
- Ty diablico! - jęknął
Malpass.
Lundeen spokojnie podniósł do
góry dłoń. W jego twarzy nie
było ani kropli krwi.
- Malpass, czy biłeś się z
Forrestem o to właśnie?
- Poszedłem do Hartwella, żeby
zrobić pewne zamówienie.
Wspomniałem o moim przyszłym
małżeństwie z twoją córką. Wtedy
Forrest odezwał się do mnie w
taki sposób, na jaki nie
odważyłby się żaden mężczyzna.
Gdyby nie był inwalidą wojennym,
zastrzeliłbym go. Starałem się
nie zwracać na niego uwagi,
dopóki nie podsunął mi pod nos
aktu ślubu i nie zaczął tym się
chełpić. Powiedział, że ona
nigdy nie poślubiłaby mieszańca.
Tobie to zawdzięczam, Lundeen,
ty stary zdziecinniały idioto!
Chwalił się, że dzięki temu
małżeństwu odzyska Cottonwoods.
Lundeen ręką zrobił
zaprzeczający gest, bardziej
wymowny od jakichkolwiek słów.
- Uderzyłem go szpicrutą.
Wtedy porwał z kontuaru bykowiec
i zaczął mnie nim okładać.
Wyczerpany mówieniem opadł
bezwładnie na fotel. Lundeen
wolnym krokiem podszedł do
Wirginii i brutalnie chwycił ją
za ramiona.
- Zrujnowałaś mnie!
- Nie, ojcze, pohamuj się. Nie
pozwól, żeby ten wąż wodził cię
za nos.
- To ty jesteś żmiją! Zabiję
cię!
Trząsł się cały z bezsilnej
wściekłości. Wirginia patrząc na
niego sądziła, że lada moment
wypełni swą groźbę.
- Ona już nie jest Lundeen -
mruczał do siebie.
- Ojcze, pomyśl o matce!
- Dlaczego poślubiłaś tego
przybłędę? - warknął.
- Żeby się bronić przed nim -
wskazała ręką Malpassa. -
Chcieliście mnie do tego zmusić,
a ja wolałabym raczej umrzeć,
niż zostać jego żoną.
Lundeen pozwolił jej wstać i
dysząc ciężko, spoglądał na nią
spode łba. Widocznie jednak
mordercze myśli opuściły go.
- Teraz wybieraj - powiedział
wreszcie ponuro. - Albo
rozwiedziesz się z nim, albo
opuścisz dom.
- Tak czy inaczej opuszczę
dom, który nie jest moim domem -
odparła stanowczo. - To przez
ciebie, bo nie potrafisz być
ojcem! Jesteś brutalem i
tchórzem, igraszką w ręku tego
złodzieja i gwałciciela kobiet.
Cieszę się, że mogłam zobaczyć
jego obitą gębę. I dumna jestem,
że dokonał tego Clifton!
- Ani słowa więcej! Precz
stąd! - ryknął Lundeen siny z
gniewu.
- Czy mogę spakować swoje
rzeczy i pożegnać się z matką?
- Zabieraj swoje łachy i won z
tego domu! Nie masz już nic
wspólnego z Lundeenami.
Wirginia wybiegła z pokoju.
XII
Największym ciosem dla
Wirginii był fakt, że Clifton
zawiódł jej zaufanie. Co prawda
Malpass był kłamcą, ale tylko od
Cliftona mógł dowiedzieć się o
ich ślubie. To wystarczyło, żeby
go potępić. Wszystko inne w
opowiadaniu Malpassa nie miało
dla niej znaczenia. Czuła się
głęboko urażona i wstrząśnięta.
Nie obawiając się już
Malpassa, przede wszystkim
pospieszyła do stajni. Con i
Jake wybiegli jej na spotkanie.
- Chłopcy - powiedziała bez
żadnych wstępów. - Musicie
natychmiast zabrać wszystkie
moje konie. Czy wiecie, gdzie
moglibyście wraz z nimi
przezimować?
- Jeff Sneed ma spore ranczo
na południu. Tam możemy
przepędzić stado.
- Doskonale. Macie tu trochę
pieniędzy. Na razie nie mogę dać
więcej, ale bądźcie spokojni,
nie skrzywdzę was.
- To raczej niech panienka
będzie o nas spokojna - odparł
Jake z życzliwym uśmiechem.
- Dziękuję. Przygotujcie się
do drogi i ruszajcie możliwie
szybko. Starajcie się nie
wzbudzać w nikim podejrzeń, ale
też nie pozwólcie się zatrzymać.
Te konie należą tylko do mnie.
- Nie sądzę, aby ktoś ośmielił
się wchodzić nam w drogę -
powiedział chełpliwie Con.
- Do widzenia. Jestem bardzo
rada, że mogę na was polegać.
Wróciła do domu.
Plan działania miała gotowy.
Spakuje wszystko, co jest jej
własnością, pojedzie z walizkami
do Las Vegas i stamtąd przyśle
auto po resztę rzeczy. Następnie
zadepeszuje doŃ Ethel i jeszcze
dziś wieczorem wyruszy do
Denver.
Zabrała się do pakowania i
wkrótce złapała się na tym, że
przerywa robotę i w zamyśleniu
patrzy na ścianę. Instynkt kazał
jej uciekać do Cliftona, ale on
przecież zdradził! Na razie musi
o nim zapomnieć. Biedny
chłopiec! Wojna zniszczyła go.
Nic dziwnego, że mógł się
zapomnieć. Co prawda nie
wierzyła w to, że się chełpił
małżeństwem, zdradził jednak ich
wspólny sekret.
"Dość tego" - skarciła samą
siebie. "Najpierw trzeba opuścić
ten nienawistny i znienawidzony
dom, a później będzie dość czasu
na rozmyślanie o Cliftonie".
Po godzinie była już w drodze
do Las Vegas. Pierwsze kroki po
przyjeździe do miasta skierowała
na pocztę, by zadepeszować do
ŃEthel. Później udała się do
hotelu, gdzie zostawiła swoje
bagaże i zamówiła bilet na nocny
pociąg.
Czuła się znużona i wyczerpana
zarówno przeżyciami jak i
fizycznym wysiłkiem. Nie dawała
jednak tego po sobie poznać.
Pozornie tryskała energią i
humorem. Zjadła obiad i
stwierdziła, że do odjazdu
pociągu pozostało jeszcze sporo
czasu. Ponieważ nie miała ochoty
na jakieś przypadkowe spotkania
ze znajomymi, zaszyła się w
mrocznym zakątku hotelowej
kawiarni.
Dopiero w pociągu poczuła się
w pełni bezpieczna i wyzwolona
od trapiących ją kłopotów. Od
razu zajęła swój przedział,
zaciągnęła firanki i tak
oddzielona od rzeczywistości,
raz jeszcze wróciła myślami do
wydarzeń ostatniego dnia.
Im dłużej zastanawiała się nad
słowami Jake'a, tym silniej
utwierdzała się w przekonaniu,
że Malpass uknuł wokół kopalni
jakiś spisek na wielką skalę i
to stało się zaczątkiem jego
krociowej fortuny. Gdyby zdołała
dowieść ojcu, że jej domysły
były słuszne, to może pomogłoby
to do przełamania władzy
Malpassa nad nim.
Przypomniała sobie, jak mniej
więcej przed czterema laty, po
powrocie ze szkoły, cieszyła się
wspaniałym rozwojem kopalni.
Ojciec nie posiadał się z
radości. W kopalni pracowały
całe zastępy meksykańskich
robotników. Panował tam ruch,
hałas, kurz i zamieszanie.
Pieniędzy było w bród. Właśnie
wtedy ojciec kupił jej konie.
W dwa lata później zdziwiła ją
wiadomość, że kopalnia jest już
nieczynna. Nigdy jednak nie
odważyła się poruszyć tego
tematu. Wirginia wiedziała, że
rozczarowanie było dla niego tym
bardziej bolesne, iż w interes
ten wierzył i miał do niego
zaufanie. Ale Jeda Lundeena
można było oszukać tylko raz.
Człowiekowi, który go podszedł,
przestawał ufać na zawsze.
W pewnej chwili posługacz
przyniósł jej depeszę. Od ŃEthel.
Telegrafowała, że "Dostała bzika
z radości" i prosi Wirginię,
żeby wysiadła w Kolorado
Springs, gdzie będzie na nią
czekać. Wiadomość ucieszyła
Wirginię. Kazała sobie posłać
łóżko i z głową ciężką od
kołaczących się w niej myśli
usnęła.
Nazajutrz godziny wlokły się
bez końca. Przesiadła się w La
Junta i po wielu godzinach
dotarła do Kolorado Springs. Już
z daleka zobaczyła Ethel. Na
widok jej rozpromienionej twarzy
poczuła w sercu ciepło.
Prawdziwi przyjaciele rzadko
zdarzają się na świecie, a
bardzo potrzebowała teraz choćby
odrobiny zrozumienia.
Ethel z radosnym okrzykiem
rzuciła się na spotkanie
Wirginii. Padły sobie w objęcia.
- Kochana! Najdroższa! -
wołała Ethel, przeplatając
okrzyki pocałunkami.
- Taka jestem szczęśliwa, że
cię widzę! - odpowiedziała
Wirginia w radosnym uniesieniu.
Gdy tylko uporały się z
odbiorem bagażu, ruszyły autem w
stronę hotelu. Po drodze Ethel
wyjaśniła Wirginii, że
przywiozła tu niedomagającą
matkę.
- Ginio, wyglądasz jakoś
dziwnie - powiedziała w pewnej
chwili Ethel.
- Bo też dziwnie się czuję -
odparła Wirginia.
Ethel przyglądała się jej
uważnie.
- Straciłaś swą kwitnącą
świeżość i dziewczęcą okrągłość
policzków. Jesteś blada!
Wyglądasz na starszą, ale jest
ci z tym uroczo. Zawsze byłaś
ładna, ale teraz stałaś się
piękną, smutną kobietą!
- Bardzo mi cię brakowało -
szepnęła Wirginia.
Na jakiekolwiek wyjaśnienia
zabrakło czasu, bo samochód
zatrzymał się przed hotelem,
gdzie trzeba było przywitać się
z całym szpalerem znajomych,
pogawędzić z panią Wayne,
odpowiadać na uśmiechy i
pytania.
Nareszcie dotarły do pokoju
Ethel. Był przytulny, jasny i
kolorowy, z widokiem na zielone
wzgórza i białe szczyty Gór
Skalistych.
- Zamknij drzwi na klucz -
poprosiła Wirginia, starając się
unikać wzroku przyjaciółki.
- Ginio! Jestem przerażona! Co
się stało?
- Zostałam wypędzona z domu -
rozpłakała się.
Wreszcie atak płaczu minął i
Wirginii zrobiło się lżej.
- Opowiedz mi teraz wszystko -
zawołała Ethel z niespotykaną u
niej powagą.
- Ojciec wypędził mnie. Nie
mam już domu, a na dodatek
zostało mi bardzo mało
pieniędzy. Wysłałam konie z
Cottonwoods w nadziei, że
chociaż to uda mi się uratować.
Spakowałam wszystkie swoje
suknie i całą biżuterię i oto
jestem!
- Czy powiesz mi wreszcie, o
co poszło? Czy o to, że nie
chciałaś poślubić Malpassa?
- O to, że wyszłam za kogoś
innego - szepnęła Wirginia
spuszczając oczy.
- Wirginio! - Ethel w nagłym
porywie klęknęła przed
przyjaciółką i objęła ją za
kolana. - Wyszłaś za mąż? Za
kogo? Słuchaj, umrę, jeśli twym
mężem nie jest Clifton!
- To właśnie Clifton.
- Bogu dzięki! Polubiłam tego
chłopca! Kochany, smutny, biedny
Cliff! Tyle się wycierpiał. I
pomyśleć, że zrobiłaś to, o co
się gorąco modliłam! Jesteś
najszczęśliwszą dziewczyną na
świecie. I za to twój uroczy
ojczulek wyrzucił cię za drzwi?
- Tak. Powiedział, że odtąd
nie mam nic wspólnego z
Lundeenami.
- A cóż na to ów przylizany
Malpassik?
- Co on na to? Szalał, pienił
się. Cliff stłukł go biczem.
Mało nie zatłukł go na śmierć.
- Wirginio! Co ja słyszę! -
zawołała zdumiona Ethel.
Opowiedziała przyjaciółce o
nocnym spotkaniu, o zawartym w
tajemnicy ślubie, o obietnicy
Malpassa, że będzie ją wlókł za
włosy po błocie, o wściekłości
starego Lundeena.
Gdy skończyła swą opowieść,
Ethel wzburzona z żalu i gniewu
palnęła jakąś tyradę, wreszcie
wybuchnęła płaczem. Role
odwróciły się - teraz Wirginia
musiała pocieszać przyjaciółkę.
- I co będzie? - spytała
Ethel, odzyskując swą naturalną
wojowniczość.
- Nie wiem. Powiedziałam ci,
że oto jestem.
- No dobrze, ale co zamierzasz
robić dalej?
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko,
że muszę czym prędzej zbadać
tajemnicę kopalni.
Tu opowiedziała o swojej
wyprawie z kowbojami i
podejrzeniach Jake'a.
- To nie do wiary! - zawołała
Ethel. - Gdy tylko wrócimy do
Denver, poradzisz się jakiegoś
inżyniera. Jeśli go to
zainteresuje, pojedziesz z nim
do Las Vegas. Oczywiście, ruszę
z wami. Zajmiemy się tym
gagatkiem, Malpassem. Byłoby
wspaniale, gdyby udało się
zdemaskować tego oszusta.
Oczywiście podamy go do sądu i
twój ojciec będzie uratowany.
- Tak, a przede wszystkim
uwolni się raz na zawsze od
Malpassa.
- Co prawda, jeden wart
drugiego. Ale tu chodzi o
sprawiedliwość i danie
zadośćuczynienia Forrestom.
- Ojciec na pewno został
podstępnie wciągnięty w te
sprawki - powiedziała Wirginia.
- Ale nawet gdyby wydostał się
ze szponów Malpassa, to wątpię,
czy kiedykolwiek pogodziłby się
z Forrestami.
- To będzie zależało od
ciebie.
- Oczywiście, ale wiesz
przecież, że nawet Clifton nie
chciał przyjąć ode mnie żadnej
pomocy.
- Była inna sytuacja. Teraz
nie mógłby odmówić.
- Och, nie znasz Cliffa!
- Przecież teraz jesteś jego
żoną!
- Niby tak - mruknęła
Wirginia.
- Czyżbyś go nie kochała?
- Kocham go bardzo!
- No to wszystko w porządku.
Cottonwoods będzie waszą wspólną
własnością, a ja będę spędzała
tam pół życia.
- Ethel, nie bujaj w obłokach.
Clifton mnie nie kocha.
- Zawracanie głowy.
- Ależ zapewniam cię, że jest
dokładnie tak, jak mówię. Chciał
mi przez sympatię pomóc w
kłopocie i zrobił to. Poza tym
jest przekonany, że wkrótce
umrze.
- Co ty mówisz! Clifton i
praktyczne względy! Chciał
panience pomóc w kłopocie! I ty
w to wierzysz?
Wirginia spojrzała na nią nie
wiedząc, czy ma się śmiać, czy
obrazić.
Ethel wybuchnęła śmiechem.
- Ty naprawdę nie widzisz, że
ten biedny i dumny Cliff
zakochany jest w tobie do
szaleństwa?
- Przestań fantazjować, Ethel.
- Jesteś ślepa! Głowę daję, że
w tej chwili czule przyciska cię
do piersi, oczywiście w
marzeniach!
- Mówisz jak zwariowana
pensjonarka - zawołała Wirginia
w desperacji.
- Wybacz, Wirginio, ale
widziałam, jakim wzrokiem
śledził każdy twój krok, gdy
wydawało mu się, że nikt tego
nie dostrzega.
- Nie śmiem w to uwierzyć -
zaprotestowała Wirginia.
- Jak chcesz, ale
oszczędziłoby ci to wielu
cierpień.
- Przeciwnie! Zwiększyłoby je.
Wyobraź sobie, że ci uwierzę, a
później twe zapewnienia okażą
się zwykłą fantazją egzaltowanej
pannicy. I co wtedy?
- Przekonasz się sama.
Przypuśćmy jednak, że się mylę.
Clifton faktycznie wrócił z
wojny rozbity fizycznie i
psychicznie, bez grosza, jest
niezdolny do pracy i tak
pochłonięty swymi kłopotami, iż
ani mu w głowie amory. Słyszysz
co mówię?
- Tak, ale to takie smutne.
- Więc dobrze. Dalszy ciąg
będzie zupełnie prosty.
Zostaniesz ze mną w Kolorado, aż
wszystko nieco przycichnie.
Potem wrócisz do Las Vegas i
będziesz czatowała na Cliffa na
każdym zakręcie.
- Ja miałabym czatować? Nie
potrafiłabym tego. Zresztą po
co?
- O święta naiwności!
Wirginio, przecież ty wcale nie
musisz starać się o to, aby cię
ktoś pokochał. Wystarczy, że się
ukażesz, a miłość Cliffa, lub
każdego innego mężczyzny,
spadnie na ciebie jak lawina.
- Mogłabyś mi pomóc, gdybyś
potrafiła choć przez chwilę być
poważna. Tak na ciebie liczyłam!
- westchnęła Wirginia.
- Jeszcze raz ci powtarzam -
przekonasz się o tym sama.
Tymczasem starajmy się zapomnieć
o troskach.
Wirginia spędziła w Kolorado
Springs trzy wspaniałe tygodnie.
Dziewczęta przeważnie spędzały
czas na powietrzu, robiąc wypady
w góry, łowiąc ryby i grając w
golfa.
Pewnego razu wybrały się na
wycieczkę do Parku Bogów.
Ponieważ tego dnia samochód był
zajęty przez panią Wayne,
wynajęły sobie prawdziwie
zachodni wehikuł. Był on
zaprzężony w starą kobyłę i wraz
z woźnicą stanowił świetnie
dopasowaną całość. Woźnica wziął
je za turystki i przedstawił
się.
- Jestem Josh Smith.
Przyjechałem na Zachód w
sześćdziesiątym ósmym. Byłem
jeszcze smarkaczem, gdy
czerwonoskórzy zrobili ze mnie
sierotę. Zdaje mi się, że miałem
tu wszystko, czego Zachód może
dostarczyć, z wyjątkiem sześciu
stóp ziemi na mogiłkę, ale i to
czekało na mnie ze sto razy.
Byłem już przewoźnikiem,
wywiadowcą, pomagałem budować
Santa F~e, pracowałem w kopalni,
na ranczo i Bóg jeden wie, co
jeszcze robiłem.
- Panie Smith! - zawołała
Ethel, rzucając łobuzerskie
spojrzenie Wirginii! - Pan wiele
widział w życiu!
- To prawda, ale znam takich,
co widzieli jeszcze więcej!
- A ile pan ma lat?
- Zdaje mi się, że nie wiem...
W każdym razie ponad
osiemdziesiąt.
- Czy był pan kiedy żonaty?
- Ile razy! - odpowiedział
wywijając batem.
- To pięknie! Rozumiem, że
pana małżeństwa nie były
nieszczęśliwe, jak to się zdarza
w naszych czasach?
- Nie, małżeństwo to wcale
dobra rzecz, o ile ma się
sposobność często je zawierać.
- To oryginalna myśl -
powiedziała Ethel, nie zważając
na poszturchiwania Wirginii.
- A czy pani jest zamężna?
- Niestety! A raczej byłam i
mam czworo dzieci, ale mój mąż
porzucił nas i teraz zmuszona
jestem jeździć po całym kraju i
pisać do gazet.
- Co pani mówi! Czworo dzieci?
A wygląda pani jeszcze, z
przeproszeniem, na smarkulę... A
ta pani milcząca przyjaciółka?
- O, nie! Ona jest głuchoniema
i nie dba o mężczyzn. Jest
ogromnie bogata. Towarzyszę jej
w podróży. Płaci mi za to.
- Tam do licha! Głuchoniema!
Kto by pomyślał.
- Prawda, że jest śliczna? -
ciągnęła dalej, nie zwracając
uwagi na szturchańce i kopniaki
swej "głuchoniemej"
przyjaciółki. - Może pan o niej
mówić, co się panu podoba. Ona i
tak nie usłyszy, a ja jej nie
powtórzę.
- To najpiękniejsza
dziewczyna, jaką zdarzyło mi się
spotkać tego lata, choć było tu
kilka ślicznotek. Ale żadna nie
umywała się do niej. - Popatrzył
na Wirginię i cmoknął z
uznaniem. - Pewnie już
niejednemu chłopcu zawróciła w
głowie. Gdy patrzę na nią,
żałuję, że nie jestem młody.
Ethel wybuchnęła śmiechem.
Wirginia z trudem zachowywała
powagę. Przybyli właśnie do
Parku Bogów i stary zaczął
pokazywać pannom mijane
osobliwości.
- Widzą panie tę skałę? -
zapytał tonem zawodowego
przewodnika. - To jest Słoń. Oto
jego korpus, uszy i trąba.
Jednego kła brak.
- Ależ to prawdziwy słoń! -
zawołała Ethel klaszcząc w ręce,
chociaż skała tyle przypominała
słonia, co wszystkie widoczne w
okolicy.
Następna miała być kotem, a
sąsiadująca z nią żółwiem. W ten
sposób stary wyliczył wszystkie
zwierzęta, do których mijane
skały miały być podobne.
- A to jest "Apollinary"
Belwederski - oświadczył
poważnie, wskazując batem na
ogromną czerwoną skałę, pełną
kamiennych draperii i wyżłobień.
- A przecież ubiegłego lata
powiedział mi pan, że to ma być
Ajaks wzywający pioruny -
zawołała rozbawiona Ethel.
- Co? Była tu już pani? -
zapytał ostro.
- Naturalnie! I doskonale pana
pamiętam.
- Może zresztą jest to i
Ajaks. Tyle tu tych bogów, że
wszystkie mi się pomieszały.
Jechali dalej, ale stary Josh
mniej już opowiadał o tym, co
mają wyobrażać skały i kamienie.
- A teraz proszę spojrzeć -
nagle ożywił się. - To jest mój
ulubiony patron - Dziki Rumak.
Proszę przyjrzeć się tej
szlachetnej głowie, rozwianej
grzywie, tym wydrążeniom, które
tak wspaniale naśladują oczy!
Tego było Wirginii za wiele.
Wskazana skała nie przypominała
nawet kury, a co tu dopiero
mówić o koniu.
- To ma być Dziki Rumak? -
wybuchnęła. - Ależ to
najzwyklejsza czerwona skała. Na
dodatek wyjątkowo ponura.
Zdumiony przewodnik wypuścił
bat z ręki. Dolna szczęka mu
opadła.
- Przecież panienka miała być
głuchoniema! - zawołał.
Ethel dostała napadu śmiechu.
Spuściła nogi z bryczki i
wyskoczyła na ziemię. Wirginia
poszła za jej przykładem.
- Nie jestem ani głucha, ani
niema. Nie jestem również
turystką. Jak panu nie wstyd tak
blagować!
- Panienki wcale nie są lepsze
- odparł z uśmiechem. - Założę
się, że tych czworo dzieci i
niewierny mąż to też zawracanie
głowy.
Ethel mruknęła coś
niewyraźnie.
- Chodź tu, smarkulo! -
zawołał do Wirginii. - Pójdziemy
za tę górkę i dostaniesz w
skórę.
Nazajutrz pojechały do Denver.
Zaczęło się chodzenie do kin,
teatrów, restauracji. Mimo
natłoku wrażeń, Wirginia
pamiętała o konieczności
zaciągnięcia opinii fachowca o
kopalni. Ktoś ze znajomych Ethel
wskazał jej odpowiedniego
człowieka i umówił na spotkanie.
Inżynier Jarvis okazał się
mężczyzną w średnim wieku,
typowym człowiekiem Zachodu,
doświadczonym i prostym zarazem.
Wirginia od razu nabrała doń
zaufania.
- Przychodzę do pana -
wyjaśniła - w sprawie, która
albo nie ma żadnego sensu, albo
też jest dość poważna.
- Jestem do pani usług -
odpowiedział zaciekawiony.
Wirginia krótko opowiedziała
mu o swoim pobycie w kopalni i
związanych z tym podejrzeniach.
- Chciałabym wiedzieć -
zakończyła - czy w tym wszystkim
może się kryć coś niejasnego.
- Ciekawe - odpowiedział z
uśmiechem. - Jeśli przytoczone
przez panią fakty potwierdzą
się, to historia ta jest
bardziej niż niejasna.
- Co pan ma na myśli?
- Co? Z góry ukartowane
oszustwo!
- Tego się obawiałam -
odpowiedziała Wirginia z bijącym
sercem. - Złoto zostało
podrzucone do kopalni po to, aby
oszukać mego ojca.
- Tak jest. Czy państwo
sprzedaliście ją?
- Nie.
- Czyżby ojciec inwestował w
tę kopalnię?
- Nie wiem oczywiście ile, ale
na pewno kilkaset tysięcy.
Inżynier szeroko otworzył oczy
ze zdziwienia.
- Aż tyle? To rzeczywiście
warto sprawdzić. Oczywiście
kopalnia jest obecnie nieczynna?
- Tak. Od dwóch lat. Jeśli
przypuszcza pan, że może to być
jakaś kombinacja, proszę o
zbadanie tej sprawy.
- Jeśli uda mi się dostać do
kopalni tak łatwo, jak pani
kowbojowi, to będę mógł to
stwierdzić ponad wszelką
wątpliwość.
- Ile potrzeba panu czasu?
- Czy kopalnia leży daleko od
miasta?
- Nie, z Las Vegas jedzie się
tam dwie godziny.
- W takim razie wystarczy mi
pół dnia.
- Doskonale. Angażuję pana.
Lada dzień wracam do domu.
Zadepeszuję do pana i ustalimy
konkretny termin.
XIII
Owce pasły się coraz dalej na
południe. Każdego dnia
pokonywały kilka mil, trzymając
się łąk i przestrzeni
porośniętych szałwią i nie
oddalając się nigdy od potoków.
Listopad zapowiadał zbliżanie
się zimy. Góra Old Baldy nakryła
się już białą czapą, na jej
stokach widniały gdzieniegdzie
plamy śniegu. Wiatr dął nocą i o
świcie mroźny, kłujący, w
południe łagodny.
Szlak owczy, po którym
Meksykanie od całych stuleci
pędzili swoje stada, stopniowo
obniżał się i oddalał od gór i
biegł w kierunku południowym, ku
rozległym, majaczącym w liliowej
mgle pastwiskom.
Po zachodzie słońca pasterze
zapędzali stado pod osłonę
występów skalnych, o świcie zaś,
nie spiesząc się, ruszali dalej.
Od czasu kryzysu w hodowli bydła
pastwiska stały się bujniejsze,
a owce musiały spędzać zimę w
okolicach cieplejszych i
położonych niżej. Ten stary
zwyczaj od wieków wytyczył
pasterzom utarte szlaki
prowadzące ku pustyni.
Ostatnie z takich stad,
opuściwszy wzgórza San Luis,
zatrzymało się pod wieczór na
wietrznej równinie u stóp
Szarych Skał.
Pasterz był człowiekiem
białym. Miał do pomocy młodego
Meksykanina i cztery psy. Ruchy
pasterza zdradzały oznaki
znużenia. Za to meksykański
wyrostek ruszał się dziarsko i z
pomocą psów sprawnie zapędził
owce pod skalny nawis.
Wokół tego zaimprowizowanego
obozu rosło kilka rachitycznych
cedrów, rozpościerających na
wszystkie strony pozbawione kory
gałęzie. Dowodziło to niezbicie,
że drzewa te nie pierwszy raz
były używane przez wędrownych
pasterzy.
I teraz biały przerzucił przez
jeden z konarów gruby sznur,
mocując wolny koniec do pnia
drugiego cedru. Dokonawszy tego
wysiłku opuścił głowę i
przyłożył ręce do piersi. Po
chwili rozwinął swoje posłanie
składające się z kilku owczych
skór i koca, którym zawiesił
wejście do namiotu. Wreszcie
rozpakował inne zawiniątko,
wyjął z niego parę naczyń i
rozłożył na płótnie.
Tymczasem chłopak wrócił z
naręczem suchej szałwii, korzeni
i patyków. Rozpalając ogień
gwizdał, ale nie odzywał się ani
słowem, po czym wziął małe
czerwone wiaderko i udał się z
jednym z psów po wodę, którą
niebawem przyniósł, gwiżdżąc
cały czas tę samą hiszpańską
melodię.
Było widoczne, że biały
pasterz znajdował się u kresu
sił. Wyrostek zauważył to i
zajął się szybko przygotowaniem
posiłku. Wkrótce w imbryku
dymiła kawa, a na patelni
skwierczał kawał baraniny.
Znalazły się też suszone owoce i
kawałek placka. Nie zapomnieli
także o psach. Po kolacji
pasterz pozmywał naczynia, a
chłopak wytarł je czystą
ścierką.
Słońce zaszło za krwawymi,
poszarpanymi chmurami,
spiętrzonymi na zachodzie. Nad
pustynią zapadł zmierzch. Masywy
górskie, czarne niby heban,
rysowały się ponuro na szarym
niebie. Gwiazdy jedna po drugiej
zapalały się, blade jakieś i
dalekie. Owce pobekiwały, a
zimny wiatr zaczął targać
konarami cedrów.
Wyrostek rozesłał kilka skór
pod drzewem, zawinął się w koc i
ułożył do snu. Jeden z psów,
prawie szczeniak, przytulił się
do niego. Pozostałe oddaliły się
do owiec.
Biały siedział przy ognisku i
od czasu do czasu dorzucał
trochę suchej szałwii i chrustu
na żarzące się głownie. Jego
ręce były ciemne i szczupłe,
podobnie jak twarz, pokryta nie
golonym od miesiąca zarostem.
Blask ognia oświetlał zapadnięte
ciemne oczy, wpatrzone w
płomienie. Piersią wstrząsał
momentami suchy kaszel. Nie mógł
ogrzać skostniałych dłoni.
Noc stawała się coraz
chłodniejsza. Pod mglistym
niebem i bladymi gwiazdami
leżała pustynia, czarna i niema.
W pewnej chwili rozległo się
płaczliwe wycie kujotów. W
odpowiedzi gniewnie zawarczały
psy.
Gdy głownie pociemniały,
pasterz wsunął się do namiotu, z
trudem ułożył obolałe ciało na
owczych skórach i przykrył się
kocem. Nie zdjął nawet
kapelusza. Jakby o nim zupełnie
zapomniał.
Clifton Forrest od miesiąca
przebywał na pustyni. Pierwszą
noc po wypędzeniu z domu spędził
w hacjendzie Don Lopeza, farmera
z okolic San Luis, a nazajutrz
stał się pasterzem jego stad z
wynagrodzeniem kilku centów
dziennie.
Miał wrażenie, że świat
zamknął się przed nim. Jednego
tylko nie żałował - pobicia
Malpassa. W sercu czuł jednak
ciężar na myśl, że na skutek
wrodzonej gwałtowności zdradził
kobietę, którą kochał, pozbawił
ją domu i rodziny. Zaufała mu,
jemu jednemu spośród tylu
przyjaciół. Może kiedyś, gdyby
okazał się tego godny,
pokochałaby go nawet? A
tymczasem on zdradził jej
zaufanie! Cóż mu z tego
przyjdzie, że będzie bezustannie
przeklinał Malpassa i własną
zazdrość? Stał się znów słabym,
bezradnym strzępem człowieka. I
jeszcze przysporzył matce
cierpienia!
Wyruszył więc na pustynię jako
najemny pasterz. Ciągły ruch,
jakiego wymagało to zajęcie, był
ponad jego siły. W trzecim dniu
wędrówki troski i wyrzuty
sumienia zeszły na plan dalszy,
wszystko to przysłoniły mu
odzywające się na nowo bóle.
Płytki, przerywany sen w nocy
i mozół wędrówki stępiły jego
wrażliwość. Szedł, po prostu
szedł do bardzo odległego celu.
Listopadowy szary świt wstawał
nad pustynią. Clifton dostrzegł
to przez otwór w namiocie.
Jeszcze jeden dzień! W nocy ani
razu nie zmienił pozycji i czuł,
że nogi ma ciężkie i zimne jak z
ołowiu. Co za szalony wysiłek,
żeby podnieść się z posłania.
- Dzień dobry, se~nor! -
zawołał chłopak przynosząc
naręcze suszu na ognisko.
Clifton odpowiedział mu łamaną
hiszpańszczyzną. Jął się
codziennej obozowej pracy ze
zwykłą ostrożną powolnością.
Chude psy obsiadły go dookoła i
przyglądały się. Były to złe
kundle, tresowane przez Meksykan
i nie lubiące ludzi białych.
Psami zajmował się głównie
Julio, syn Don Lopeza, od
dziecka chowany pośród owiec i
psów.
Tego ranka Julio i psy
wydawali się Cliftonowi mniej
obcy. Przyjęli go za swego,
dlaczego więc on nie miałby
uznać ich za swoich? Zagadał coś
do kundli. Patrzyły na niego
jasnymi, rozumnymi oczyma.
Po śniadaniu owce zostały
wypuszczone. Postukując
kopytkami wypłynęły wełnistym
strumieniem ze skalnego
zamknięcia i skupiły się przy
płytkim poisku. Wreszcie zagnane
przez psy ruszyły naprzód,
skubiąc po drodze trawę i zioła.
Stado liczyło około trzech
tysięcy sztuk. Nie było małe,
jeśli się zważy, że należało do
Meksykanina. Paszy było pod
dostatkiem, więc dwóch pasterzy
i kilka wytresowanych psów mogło
się nim z łatwością zaopiekować.
Głównym zadaniem pasterzy była
nieustanna czujność. Często
któraś z owiec odbiła się od
stada i błądziła w krzakach,
gdzie czyhały na nią kujoty, a
nawet przybyłe z pustyni wilki.
Julio, z lekką strzelbą na
ramieniu, stanowił wraz z
najmłodszym psem coś w rodzaju
przedniej straży. Clifton, z
ciężką strzelbą, pod którą się
uginał, zamykał pochód. Pilnując
stada, wybierał zwykle jakiś
wzgórek, skąd mógł objąć
wzrokiem większą przestrzeń.
Pracy oddawał się z całą
sumiennością, nie chcąc zawieść
okazanego mu zaufania.
W chłodne poranki, jak
dzisiejszy, Clifton z trudem
bronił się przed zimnem.
Szczególnie na wyższych,
odsłoniętych miejscach zimny,
przenikliwy wiatr mroził w nim
krew i przenikał do szpiku
kości.
Wokół Szarych Skał paszy było
sporo. Clifton wdrapywał się na
wzgórek i nie spuszczał stada z
oka. Czasem jednak, mimo
czujności obydwu pasterzy,
zdarzało się, że któreś z
jagniąt zostało porwane przez
kujota. Na ogół jednak za dnia
psy trzymały owce w zwartej
gromadzie, co uniemożliwiało
porwanie.
Najgorsze dla Cliftona były
godziny ranne, dopóki słońce nie
zdążyło go rozgrzać. Jednak i
wówczas był czujny, gdyż o tej
porze pojawiały się zwykle
króliki, a ich mięso stanowiło
urozmaicenie pasterskiego stołu.
I teraz, stojąc na wzgórku,
dostrzegł szarego lisa
skradającego się między kępami
szałwii. W oddali pomykały
głodne kujoty, stada królików, z
których jednego ustrzelił,
wędrowne szczury, tchórze i
jakieś inne zwierzęta. W górze
żeglowały jastrzębie, ze skał
krakały kruki, nad głową
przeleciała mu chmura kosów.
Wszystkie te stworzenia i
zmienne widoki pustyni zaczęły
go interesować. Było to dowodem,
że powoli zapominał o własnym
ciele. Początkowo zdarzało się
to rzadko, z biegiem czasu coraz
częściej.
Owce nie pozostawały długo na
jednym miejscu. Szczypały trawę
i szły dalej. Wkrótce Clifton
musiał podążać za nimi.
Dognawszy stado, siadał na
słońcu, żeby trochę odpocząć.
Powtarzało się to kilka razy w
ciągu dnia.
Gdy dzień zaczął zmierzchać,
Julio spędzał owce w zwartą
gromadę, a o zachodzie
zatrzymywali się w nowym obozie.
Nim zapadała noc, Clifton
kończył swe dzienne zajęcia i
znów obolały oraz znużony grzał
zmarznięte członki przy ognisku.
Tak mijał dzień za dniem.
Jedyną odmianą była ciągle
zmieniająca się pogoda. Po dniu
ciepłym, słonecnym przychodził
zimny, mglisty. Trzeba było
wtedy zdwajać czujność, bo
kujoty rozzuchwalały się podczas
takiej aury. Psy jednak zawsze w
porę alarmowały pasterzy, stąd
właściciel nie ponosił
uszczerbku.
Wreszcie ich szlak przeciął
ostatnią drogę, jaka dzieliła tę
okolicę od pustyni. Clifton
przystanął na niej akurat w tej
chwili, gdy przejeżdżał tamtędy
jakiś samochód. Chciał już iść
dalej, gdy przejezdni zatrzymali
wóz i dali mu ręką znak, aby się
zbliżył. Domyślił się, że stary
obłocony ford należy do farmera
i że jadący w nim trzej
mężczyźni są ludźmi Zachodu.
- Hej! Pedro, zbliż się i
przywitaj z nami - zawołał jeden
z nich. A gdy Clifton podszedł,
dodał: - Przepraszam, wziąłem
pana z daleka za pasterza.
- Dzień dobry! - pozdrowił ich
Clifton.
- Wspaniałe stado! Czyje to? -
zapytał najstarszy.
- Don Lopeza.
- Tak? Ostatnie zdążające na
południe? W takim razie pan jest
młodym Forrestem, synem Claya
Forresta.
- Tak.
Wiadomość ta ożywiła ich i
usposobiła życzliwie.
- Słyszeliśmy, że nie tak
dawno miał pan małą awanturkę!
- Niestety - odparł Clifton
niechętnie. - Ponieważ nazajutrz
po tym zajściu opuściłem
rodzinne strony, nie wiem jak
się to wszystko skończyło. Czy
któryś z panów nie jest
przypadkiem szeryfem?
- Chwalić Boga, nie! - zaśmiał
się jeden z podróżnych. - Ale
niepotrzebnie pan się obawia.
Wprawdzie Mason został ranny,
ale lekko. Zresztą nie pan go
postrzelił.
- Niech mi pan wierzy, Forrest
- dodał drugi - że nikt z nas
nie ma panu za złe pobicia
Malpassa.
- Bardzo mnie to cieszy -
odparł Clifton.
- Dokąd pędzicie to stado?
- Do źródeł Guadelupy.
- Przecież to zajęcie na całą
zimę! Ale pan zapewne wkrótce
wróci?
- Nie. Zatrudniłem się u
Lopeza i wrócę dopiero na
wiosnę.
- Proszę mi wybaczyć, Forrest
- odezwał się przyjaźnie
najstarszy mężczyzna. - To
oczywiście nie mój interes, ale
chcę pana uspokoić. Nie ma
potrzeby ukrywać się, gdyż żaden
szeryf pana nie szuka.
- Dziękuję, rad jestem, że to
słyszę.
- Gdybym był na pana miejscu,
rzuciłbym do diabła to zajęcie.
Onegdaj w Watrous ktoś mi
powiedział, że Malpass zamierza
kupić wszystkie owce Lopeza.
Może to tylko plotki, ale mimo
to powinien pan mieć się na
baczności.
- Muszę tu zostać. Nie mógłbym
żyć bez pracy, a wszak nie każda
praca jest dla mnie odpowiednia.
Lopez mi zaufał, więc i ja muszę
zaufać jemu. Gdyby nosił się z
zamiarem sprzedaży stada,
uprzedziłby mnie o tym.
- Lopez jest biały, więc
pewnie słowa dotrzyma. Ale
Malpass ma w ręku wszystkich
tutejszych hodowców. Niech pan
lepiej zbiera swe manatki i
jedzie z nami.
- Dziękuję. Zostanę tutaj.
- A jak pan się czuje? Wygląda
pan dość mizernie.
- Nic mi nie jest. Z początku
nie było łatwo, ale jakoś dam
sobie radę.
- No to wszystkiego dobrego!
Czy przekazać komuś wiadomość o
panu?
- Gdy spotkacie kogoś z
moich... znajomych, powiedzcie,
że mam się dobrze - odpowiedział
Clifton powściągliwie.
- Dobrze, powtórzę... A może
nie ma pan papierosów?
- Mam, ale memu towarzyszowi
przydałyby się.
- Proszę, mam całą paczkę.
Dawaj swoje, Pedlar. I ty, Bill.
Trzy paczki upadły koło
Cliftona.
- Dziękuję. Nie chciałem panów
ograbić.
- Do widzenia Forrest! I
pamiętaj pan, że nic ci nie
grozi.
- Czekajcie! - zawołał
Clifton, gdy już mieli ruszyć.
Podszedł do wozu i zapytał:
- A czy pan przypadkiem nie
wie, co stało się z... panną
Lundeen?
- Przykro mi, nie mam pojęcia.
- Ja wiem - zawołał mężczyzna
zwany Billem. - Widziałem ją
tego wieczora na stacji.
Pojechała na Wschód.
- Widzisz pan, dała sobie
radę! - oświadczył najstarszy z
satysfakcją. - No, do widzenia!
Wszystkiego najlepszego!
Clifton stał na drodze,
wpatrując się w zadumie w
oddalający się samochód. Minęła
długa chwila, zanim pomyślał o
owcach, a jeszcze dłuższa, nim
znów ruszył w drogę.
Źródła Guadelupy leżą o cztery
tygodnie owczej wdrówki od
Szarych Skał i trzy tysiące stóp
niżej. Tamtejszy klimat
przypomina w zimie wczesną
jesień w górach. Położone są w
samym środku olbrzymiej misy
nierównego terenu. Gaje drzew
bawełnianych i szeregi wierzb
świadczą o obecności wody, która
utrzymuje na pustyni życie.
Drzewa stały tu jeszcze w
pysznej szacie złota i
rdzewiejącej zieleni, podczas
gdy na zachodzie dawno już
opadły z nich liście.
Z krawędzi misy widać było
nieurodzajną strefę piasku,
kamieni i kaktusów, która
ciągnęła się daleko na południe,
aż do granic Meksyku.
Z uroczej, podobnej do oazy
doliny, gdzie stado Lopeza miało
spędzić miesiące zimowe, nie
było widać upiornie smutnej
pustyni. Oczy pasterzy cieszył
widok szarych, łagodnie
wznoszących się wzgórz,
czerwonych i żółtawych skał i
błękitnawych szczytów,
majaczących w oddali niby
kłębowiska obłoków.
Mijało dziewięć tygodni, odkąd
Clifton opuścił San Luis, ale
jemu zdawało się, że to już
dziewięć lat. Przez ten czas
pogarda dla bólu i niedomagań
fizycznych, bezustanne
przebywanie w najczystszym na
świecie powietrzu pustyni,
umiarkowany ruch wpływały tak
korzystnie na jego ducha i
ciało, że stan jego uległ
znacznej poprawie.
Rozpostarli namiot pod
bawełnianym drzewem, na którego
widok Cliftonowi mocniej zabiło
serce. Było tak podobne do
starego olbrzyma, na który
Wirginia wdrapywała się w
dzieciństwie i pod którym
później, już jako dorosła
kobieta, zechciała zostać jego
żoną.
Nie, nigdy o niej nie zapomni!
Niewielki strumyk szemrał po
skałach, pozostawiając na piasku
lekki osad. W zielonych krzakach
pomykały przepiórki i króliki.
Raszki, skowronki i błotne kosy
jeszcze nie odleciały na
południe i swym radosnym
ćwierkaniem napełniały
powietrze.
W górze strumienia, w
trójkącie utworzonym przez
skały, znajdowała się naturalna
zagroda dla owiec. Tu Clifton i
Julio zapędzili stado
pokrzykując z radości, że
wreszcie są na miejscu. Wędrówka
na południe została zakończona.
Na wiosnę owce będą zdrowe i
tłuste, a potem nastąpi drooga
powrotna i wynagrodzenie za
wielomiesięczne trudy.
- Julio! Wszystko jest dobrze!
- mówił Clifton.
- Tak, se~nor! Wszystko jest
dobrze! - odpowiadał chłopak.
Clifton szukał obalonych pni
drzew bawełnianych i wierzb,
zbierał też kłody przynoszone
przez prąd potoku i uśmiechał
się na myśl o wspaniałym ogniu,
jaki tu będzie buzował przez
całą zimę. Cóż on dotychczas
wiedział o zimie i o rozkoszy
ognia. Dopiero pustynia daje
człowiekowi poznać jedno i
drugie.
Pewnego dnia wziął do ręki
siekierę. Rąbanie zmęczyło go.
Spocił się przy tej robocie. Ale
potrafił nią władać! Ucieszyło
go to niezmiernie. Życie jest
cudowne! Cudownie też uświadomić
sobie, że stoi się twardo na
nogach i pracuje jak mężczyzna!
Nadszedł Julio i widząc
Cliftona rąbiącego drzewo,
stanął zdumiony.
- Se~nor jest znowu mężczyzną!
- zawołał uradowany.
Clifton czuł się osłabiony,
ale o ile silniejszy niż śmiał
kiedykolwiek marzyć! Położył się
na posłaniu zdyszany i w tej
samej chwili zrodziła się w nim
namiętna miłość do surowej,
ostrej i bezlitosnej pustyni,
która go uratowała.
XIV
Pewnego dnia Julio zauważył
brak kilku owiec. Z początku
Clifton przypuszczał, że się
zabłąkały, ale gdy chłopak
pokazał mu ślady mokasynów na
piasku, nie było już
wątpliwości. Zostały skradzione.
- Pójdę i odbiorę je -
postanowił Clifton.
- Są już daleko - mitygował go
chłopak.
- Ależ owce nie potrafią biec
prędko! - zaoponował. - Dogonię
złodziei.
- To będzie trudno! Indianie
strzelać!
Julio widocznie uważał, że
strata kilku sztuk nie jest
warta ryzyka, ale Clifton był
innego zdania.
- Pójdę - oświadczył
stanowczo. - Nie pozwolę, żeby
mi bezkarnie wykradano owce.
Żeby się zbytnio nie obciążać,
zabrał tylko najpotrzebniejsze
rzeczy: strzelbę, naboje, nieco
jedzenia. Wody nie musiał brać,
wiedząc, że Indianie nigdy nie
oddalają się od miejsc, gdzie
można ją znaleźć. Zatknął za pas
jeszcze małą siekierkę i
wyruszył w drogę.
Odnalezienie owczych śladów
nie nastręczało większych
kłopotów, gdyż ich ostre kopytka
odciskały się wyraźnie na
gliniastym gruncie. Za to ślady
mokasynów były prawie
niewidoczne.
Droga prowadziła na wschód.
Trzy godziny piął się pod górę,
zanim dotarł do skalistych
ścian. Wyglądały jak gładkie
czerwone mury, gdzieniegdzie
poprzerywane wyłomami, dokąd
wciskała się wątła roślinność.
Widziane z odległości jakich
dziesięciu mil, nie wydawały mu
się tak ogromne. Przesunął się
przez wyłom, którędy prowadziły
ślady i stanął zdumiony. Znalazł
się w jakimś niesamowitym
skupisku czerwonych obelisków,
kolumn, bezkształtnych posągów i
luźnych ścian. Nigdy nie słyszał
o takich skalnych formacjach i
przemknęło mu przez myśl, że
jest tak wiele rzeczy nie
znanych nikomu.
Czar kolorów zdawał się
spowijać to królestwo skał.
Dokoła panowała głęboka cisza,
przerywana jedynie delikatnym
szumem ptasich skrzydeł.
Clifton posuwał się ostrożnie,
obawiając się przypadkowego
spotkania z Indianami. Wreszcie
przedarł się przez ten kamienny
labirynt. Nagle dostrzegł w dole
poruszające się punkciki. Nie
ulegało wątpliwości, że byli to
ci, których szukał. Wdrapał się
na grań, spodziewając się
dostrzec z niej skradzione owce.
Były.
Usiadł, aby się posilić i
obmyślić plan działania.
Postanowił skradać się ukradkiem
za nimi aż do obozu, potem oddać
kilka strzałów w powietrze, a
gdy rozproszą się, zabrać owce i
wrócić z nimi do stada. Musiał
jednak zachować maksymalną
ostrożność.
Poczuł się zmęczony. Uszedł
spory kawał drogi. Zmierzchało
już, gdy znalazł się w
odległości pięciu mil od
zielonej plamy. Były to drzewa,
a pośród nich błyszcząca
przestrzeń, nie wiadomo, wody
czy piasku. Mrok gęstniał i pod
jego osłoną zaczął iść szybciej.
Nagle przykucnął w cieniu
krzaka. Usłyszał z daleka
szczekanie psa.
Indianie zapewne znajdowali
się wprost pod nim. Posunął się
bezszelestnie o kilka jardów.
Zdawało mu się, że słyszy czyjeś
oddalone głosy. Wczołgał się na
wzgórek, skąd mógł ogarnąć
wzrokiem większą przestrzeń. W
odległości pół mili dostrzegł
czterech ludzi pędzących przed
sobą kilkadziesiąt owiec.
Niebawem stracił ich z oczu,
gdyż zagłębili się w las.
Przyspieszył kroku i po paru
minutach dotarł do pierwszej
linii drzew. W głębi dostrzegł
migotanie obozowego ogniska.
Zdołał zatem wytropić złodziei!
Co jednak robić, aby odzyskać
owce? Nie zauważył wprawdzie,
aby Indianie mieli strzelby,
ale, być może, zostawili je w
obozie.
Okrążył lasek i wszedł do
niego z przeciwnej strony.
Drzewa były tu rzadsze, rosło za
to sporo krzaków. Położył się w
rowie i odpocząwszy nieco,
poczołgał się w kierunku
obozowiska.
Drogę mu przeciął mur z
luźnych głazów. Wysunął
ostrożnie głowę i dostrzegł
poszukiwanych ludzi. Przyjrzał
im się uważniej i zrozumiał swą
pomyłkę. Nie byli to Indianie!
Wokół ogniska siedziała gromadka
wynędzniałych, obdartych i
zapewne głodnych Meksykan. Jakaś
kobieta trzymała przy piersi
maleńkie dziecko. Wszyscy
skupieni byli wokół ognia, na
którym pieczono barana. Było to
dla nich na pewno nie lada
wydarzenie. Z ożywieniem
szwargotali coś między sobą, a
młodsi wykonywali coś na kształt
tańca. Widocznie nikomu z nich
nie przyszło nawet do głowy, że
mogą być śledzeni. Nie
zwietrzyły go nawet psy, które
też tęsknie wpatrywały się w
wiszące nad ogniem mięso.
Wychudłe twarze o płonących
oczach, wynędzniałe ciała
widoczne przez łachmany,
maleńkie dziecko i jego matka
podobna do zgłodniałej wilczycy
napełniły serce Cliftona
litością.
Jeden wystrzał rozproszyłby tę
gromadę jak stado przepiórek,
ale ci głodni ludzie zabierali
się właśnie do uczty i Clifton
czuł, że nie podniósłby ręki,
aby im w tym przeszkodzić.
Wstał, zarzucił strzelbę na
ramię i oddalił się w stronę
pustyni.
Biedni peoni! - szepnął do
siebie. - Stary Don Lopez może
sobie pozwolić na stratę kilku
sztuk. Najwyżej zapłacę mu za
nie.
Skierował się ku ciemnym
ścianom skalnym. Choć był
zmęczony, nie zwolnił kroku,
dopóki nie znalazł się o kilka
mil dalej. Natrafił na zaciszne
miejsce porosłe szałwią i
osłonięte z trzech stron przez
skały. Uśmiechnął się do siebie
na myśl, że dostał od natury
nagrodę za swój szlachetny czyn.
Rozpalił małe ognisko i upiekł
kawałek mięsa. Posiliwszy się,
przygotował sobie posłanie i
usiadł w pobliżu ognia.
Przenosił wzrok z jego
migotliwego blasku na gwiazdy.
Nie czuł się samotny. On, który
jeszcze przed kilkoma miesiącami
uważał się za tak bezgranicznie
nieszczęśliwego, teraz był
prawie radosny. Nie chciałby być
nigdzie indziej. Szkoła, wojna,
przyjaciele, rodzina... Dawny
świat wydał mu się zupełnie
obcy. Teraz jednak gorycz
opuściła jego serce.
Dorzucił chrustu do ognia.
Przypomniał sobie, jak kiedyś
siedząc w okopie rozpalił
podobne ognisko. O dwa jardy od
niego leżał na lodzie trup jego
towarzysza. Wtedy lód, ogień i
trup, nie robiły na nim żadnego
wrażenia. Teraz widok płomienia
budził w jego sercu wdzięczność.
Wreszcie położył się i zasnął.
W lutym drzewa bawełniane
straciły liście. Clifton i Julio
odwiedzili innych pasterzy
zimujących w dolinie, którzy
podzielili się z nimi zapasami
żywności kupionej na pograniczu.
Clifton niósł dwa worki, Julio
jeden.
Po powrocie do obozu
uśmiechnął się. Cóż dla niego
znaczył obecnie taki ciężar?
Przez dwa miesiące codziennie
dźwigał grube bierwiona na
ognisko. Był teraz silniejszy
niż kiedykolwiek w życiu.
Przyglądał się swoim brązowym
rękom i muskularnym ramionom.
Nogi miał twarde niczym z
żelaza. O ranach zapomniał,
jakby nigdy nie istniały.
Zbliżała się pora powrotnej
wędrówki do San Luis. Owce były
tłuste, syte i leniwe. Niebawem
miały się kocić i dopiero gdy
jagnięta nieco podrosną, można
będzie ruszyć na północ. Clifton
spodziewał się dużego przyrostu
stada. Jakże stary Don Lopez
będzie zadowolony! Nie
przypuszczał, że sezon będzie
taki pomyślny.
Clifton często zastanawiał się
nad tym, co usłyszał od
spotkanych po drodze hodowców
bydła. Malpass jakoby zamierzał
kupić stado Lopeza. Buntował się
na samą myśl o tym, ale
przeczucie mówiło mu, że już
nigdy nie spotka tego człowieka.
Był teraz spokojny o swoją
przyszłość, ale starał się o
niej nie myśleć. Jeśli po
powrocie zastanie wszystko tak
jak zostawił, to wróci na
pustynię. Najbardziej dręczyła
go myśl o matce. O ojcu wolał
nie wspominać. Postać Wirginii
zasnuwała się coraz gęściejszą
mgłą. Było to bolesne, toteż
starał się o niej nie myśleć.
Prawdopodobnie wszczęła już
kroki rozwodowe.
Okres kocenia skończył się
dosyć późno, za to stado
powiększyło się o blisko tysiąc
sztuk. Jakiż doskonały interes
można było zrobić, kupując je
teraz od Lopeza!
- To wspaniałe! - wołał Julio,
klaszcząc z radości w ręce.
Clifton cieszył się razem z
nim. Małe jagnięta były
rozkoszne. Jedno było czarne z
białym ogonkiem, drugie białe z
brązowym uchem, inne miały białe
głowy lub czarne nogi. Bawili
się z nimi jak dzieci.
Zwlekał z opuszczeniem
Guadelupy. Trudno było mu
rozstać się z uroczą samotnią, a
poza tym czekał, żeby jagnięta
nieco podrosły. Na szczęście nie
potrzebował kłopotać się o wodę
i paszę. Postanowił, że na razie
jeden dzień będą w drodze, a
drugi przeznaczą na odpoczynek.
Już sama myśl o powrocie
zmąciła jego spokój. Przecież
każdy krok na północ będzie go
zbliżał do domu, do San Luis, do
Wirginii Lundeen...
Zastanawiał się, czy po
powrocie ma porzucić zajęcie u
Lopeza. Jakże będzie pasał owce
w sąsiedztwie San Luis i
Cottonwoods? Ale z drugiej
strony pokochał swoje wolne
życie, przywiązał się do stada.
Kiedyś, gdy to okaże się
możliwe, wyhoduje swoje własne
stado.
Nie łudził się, że Wirginia
długo pozostawała poza domem.
Był pewien, że stary Lundeen
opamiętał się, zrozumiał, że
córka jest osobą pełnoletnią,
przeprosił ją i przywiózł z
powrotem do Cottonwoods. A potem
wymógł na niej zgodę na rozwód.
Wirginia, dla świętego spokoju,
oczywiście zgodziła się.
Nie, Clifton stanowczo nie
miał powodu, żeby przyspieszać
termin powrotu. Nic zatem
dziwnego, że jak ostatni
wyruszyli do Guadelupy, tak
ostatni ją opuścili.
XV
W pierwszych dniach listopada
Wirginia wróciła do Las Vegas i
zamieszkała w hotelu Castaneda.
Była tak pogrążona w myślach o
czekającym ją zbadaniu sprawy
kopalni, że zapomniała, w jakich
okolicznościach wyjechała stąd.
Miasteczko nie było duże i po
pół godzinie wszyscy wiedzieli
już o jej przyjeździe. Po
dwunastym telefonie od znajomych
poczuła, że dosyć ma tej
popularności. Zaczęła żałować,
że nie zabrała ze sobą Ethel.
Kolejny dzwonek telefonu. W
słuchawce rozpoznała burkliwy
głos ojca.
- To ty, Wirginio?
- Tak, kto mówi?
- Lundeen - brzmiała
odpowiedź.
- Kto taki?
- Twój ojciec... Czy nie
poznajesz już mojego głosu?
- Przepraszam! Nie wierzyłam
własnym uszom. Jakże się ojciec
miewa?
- Tak sobie.
- Wiedziałam, że tak będzie. A
mama? Miałeś od niej jakieś
wiadomości?
- Tak, czuje się lepiej.
- Dzięki Bogu! Bardzo się
cieszę. Ona zawsze tam czuje się
lepiej.
- A co słychać u ciebie,
Wirginio?
To pytanie było wstępem do
czegoś innego. Wirginia
postanowiła zdwoić czujność.
- U mnie? Dziękuję, wszystko
dobrze.
- Przyjadę, żeby z tobą
pomówić.
- To zupełnie zbyteczne.
Gdybym spotkała cię na ulicy,
nie zatrzymałabym się nawet.
- Spodziewałem się tego, toteż
wolałem najpierw zatelefonować.
Wirginio, jest mi bardzo
przykro, że to wszystko tak się
potoczyło.
- Doprawdy? Jestem wzruszona,
ale teraz za późno już na żale.
- Słuchaj, dziewczyno. Jestem
coraz starszy. Twoja matka
wyjechała i wiem, że nigdy już
nie wróci. Czuję się bardzo
samotny.
- Przecież masz przy sobie
swego najdroższego Malpassa! -
odpowiedziała bezlitośnie.
Usłyszała, że zaklął z cicha.
- Wirginio, przyjmę cię z
powrotem, jeśli rozwiedziesz się
z Forrestem.
- Rozwieść się z Cliftonem? -
zawołała. - Nigdy! Jak w ogóle
śmiesz tego żądać!
- Przecież on cię nic nie
obchodzi! - zdumiał się Lundeen.
- Przeciwnie! Kocham go.
- Po co dożyłem dnia, żeby
usłyszeć takie słowa od własnej
córki!
- Widocznie chciałeś je
usłyszeć, skoro zatelefonowałeś.
Masz mi jeszcze coś do
powiedzenia? Jestem zajęta.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Naturalnie! Ale nie jest to
już twój kłopot.
- Nigdy nie znałaś ich
watości, dlatego martwię się
teraz. Gotowa jesteś pozaciągać
jakieś wariackie pożyczki.
- Przypuszczasz, że ktoś
zechciałby mi pożyczyć?
- Pewien jestem, że uczyniłby
to każdy bank, ale wolałbym tego
uniknąć.
- Prędzej umrę z głodu, niż
przyjmę cokolwiek od ciebie.
Znajdę sobie jakieś zajęcie.
Może w kawiarni? Albo...
- Milcz! Kupiłbym tę kawiarnię
i natychmiast zamknął! Nie
zniósłbym nigdy, żeby panna
Lundeen...
- Tato! - przerwała mu. -
Zapominasz, że nie jestem już
panną Lundeen. Zameldowałam się
w hotelu jako pani Forrest!
Odłożył z trzaskiem słuchawkę.
Wirginia stała ze swoją w ręku i
uśmiechała się złośliwie.
- To mu dobrze zrobi -
mruknęła. - A jednak tęskni za
mną. Gdyby udało mi się z tą
kopalnią.
Rozpakowując swoje walizki,
często się zamyślała. Telefon
ojca zastanowił ją. Wszystko
teraz jest możliwe.
Zdemaskowanie Malpassa, na które
tak liczyła, wydało jej się
tylko wstępem do dalszego
działania.
Spojrzała w lustro i zdziwiła
się. Miała kolory na twarzy i
uśmiech na ustach. Wyszła na
ulicę, żeby się trochę przejść.
Liście opadły już z drzew,
szczyty górskie były ubielone
śniegiem. Po drodze spotkała
znajomą, z którą umówiła się na
następny dzień. Przed jednym z
banków zobaczyła Ryszarda
Fentona.
- Jak się masz, Dick! -
pozdrowiła go radośnie.
- Wirginia? Co ty tu robisz?
Skąd przyjechałaś?
- Z Denver. Dziś rano. Nie
słyszałeś? Przecież trąbią o tym
po całym mieście.
- Nie, nie słyszałem.
Wspaniale wyglądasz, Wirginio!
- Dziękuję. To zasługa
tutejszego powietrza. W Denver
wyglądałam szkaradnie.
- To niemożliwe! Byłaś u
Ethel? Co u niej słychać?
- Świetnie. Zaręczyła się z
bardzo miłym chłopcem.
- Co ty mówisz! Ethel? A
zresztą można się było tego
spodziewać. Przepraszam cię,
dokąd się wybierasz?
- Wracam do hotelu.
- Może pójdziesz ze mną coś
zjeść?
- Doskonale! Tylko pamiętaj,
Dick, że jestem już stateczną
mężatką!
- Do licha! Zapomniałem! Pani
Cliftonowa Forrest... Ten szelma
ma szczęście. Skoro jednak sam
nie mogłem być tym szczęśliwcem,
rad jestem, że wybrałaś
Cliftona. My wszyscy, twoi
adoratorzy, nie znosiliśmy
Malpassa. I choć sami byliśmy w
tobie nieźle zadurzeni,
ucieszyła nas wieść o twoim
ślubie. Clifton, to dzielny
chłop, prawdziwy człowiek
Zachodu. Nasz, a nie żaden
przybłęda!
- Dziękuję ci. Sprawiłeś mi
wielką przyjemność - powiedziała
zarumieniona ze wzruszenia. -
No, chodźmy, bo umrę z głodu.
Zasiedli w sali
restauracyjnej, zdając sobie
sprawę, że wzbudzają ogólne
zainteresowanie.
- A więc nie pojechałaś do
Reno? - zapytał z uśmiechem
Fenton.
- Do Reno? A ja tam po co?
- Chodziły słuchy, że
pojechałaś, aby przeprowadzić
rozwód z Forrestem.
- Ależ nie ma w tym cienia
prawdy! Przypuszczam, że to
sprawka Malpassa i mojego ojca.
Mało im jeszcze skandalu!
- Nigdy w to nie wierzyłem! -
zapewniał Ryszard. - Wiedziałem,
że nie zostawisz Cliftona.
Wszyscy twoi przyjaciele byli
zachwyceni romantycznością
waszego ślubu. Trochę to
wrażenie zepsułaś swym samotnym
wyjazdem.
- Nie tylko to... Dick, aż mi
wstyd zapytać, ale czy wiesz, co
dzieje się z Cliftonem?
- Nic o nim nie wiesz? -
zapytał zdumiony.
- Nie mam pojęcia - odparła
bardzo zmieszana.
- To szczególne! Chodziły
pogłoski, że też został
wypędzony z domu. Od tego czasu
zniknął z horyzontu. Myśleliśmy,
że gdzieś się spotkaliście.
- Nie. Nie widziałam go od
tamtego dnia.
- A więc to nie było żadne
porwanie. A teraz nie będzie
rozwodu... Wirginio, obawiam
się, że dopiero teraz rozhulają
się języki.
- A niech tam! Wkrótce
dostarczę im nowego tematu...
Dick, jak myślisz, czy
pożyczyłby mi kto pieniędzy?
- Służę ci! Ile chcesz?
- Ależ nie od ciebie, mój
drogi. Miałam na myśli bank.
- Zdaje się, że umiarkowaną
sumę bank ci pożyczy.
- Nie daję żadnego
zabezpieczenia. Mam wprawdzie
biżuterię, ale część musiałam
już zastawić w Denver. Ethel
była na mnie wściekła, nie
przyjęłam od niej ani centa.
- Przypuszczam, że mój ojciec
wyrobi ci w swoim banku
pożyczkę. Jako dyrektor jest
wprawdzie dość twardy, lecz
zawsze miał słabość do ciebie.
Czy chcesz, żebym go o to
poprosił?
- Byłabym ci bardzo wdzięczna.
Na razie jeszcze nie potrzebuję
pieniędzy, ale po pewnym
czasie... Dick, zdaje się, że do
tej pory nie doceniałam
przyjaciół.
- Lepiej późno niż wcale -
odpowiedział sentencjonalnie.
Niebawem wyszli.
W holu do Wirginii podszedł
chłopiec hotelowy.
- Pani jest proszona.
- Do telefonu?
- Nie, przyszedł jakiś
mężczyzna, który powiada, że ma
interes zbyt ważny, aby
załatwiać go przez telefon.
- Doprawdy? Gdzie on jest?
- Czeka przed hotelem.
Poproszę go.
Po chwili wrócił prowadząc
jakiegoś nieśmiałego, skromnie
ubranego człowieka, który
skłonił się przed Wirginią i
zapytał poważnie:
- Czy mówię z panią Forrest?
- Tak - odparła zmieszana.
- Nazywam się Smith. Jestem
owczarzem. Byłem dziś w San Luis
i rozmawiałem z Don Lopezem.
Ponieważ przypadkiem
dowiedziałem się, że pani jest w
hotelu, pozwoliłem sobie tu
przyjść. Jeśli pani może mi
poświęcić parę minut, miałbym
pani coś ważnego do powiedzenia.
- Naturalnie! Usiądźmy, będzie
nam wygodniej rozmawiać.
Spojrzała na niego badawczo.
Był w średnim wieku. Jego
szorstkie ubranie pachniało
owczą wełną i tytoniem. Buty
miał zabłocone. Wielkimi
owłosionymi rękoma miął w
zakłopotaniu sombrero. Wysunięty
do przodu podbródek od dawna nie
był golony. Uczciwe niebieskie
oczy śmiało spotkały się z jej
spojrzeniem.
- Malpass pertraktuje z
Lopezem o kupno jego stada -
powiedział, jakby ta wiadomość
miała dla Wirginii Bóg wie jakie
znaczenie.
- Tak? - zapytała tonem
zachęcającym do dalszych
zwierzeń, choć nie rozumiała
wcale, do czego zmierza.
- Słyszałem o tym miesiąc
temu, więc zaraz po powrocie
poszedłem do Lopeza. Przyjaźnię
się z nim, więc był ze mną
szczery. Przyznał, że zaraz po
wyruszeniu młodego Forresta ze
stadem przyszedł do niego
Malpass z propozycją kupna
owiec. Dawał jednak tak niską
cenę, że Lopez nie mógł się na
to zgodzić. Przychodzę namówić
panią do tego interesu. Niech
pani uprzedzi Malpassa i kupi
stado od Lopeza.
- Dlaczego mi pan to doradza?
- zapytała.
- Ja ostatni widziałem te owce
- odparł Smith. - Było to parę
tygodni temu. Znam się na owcach
i zapewniam panią, że to stado
wróci większe o jaką trzecią
część. Jeśli zaraz kupi je pani,
to Malpass dostanie po nosie, a
pani jeszcze na tym zarobi.
- Rozumiem, że skoro widział
pan owce, to widział pan również
mojego męża - zapytała siląc się
na spokój.
- Tak, nawet z nim
rozmawiałem. Uprzedziłem go
wtedy o zamysłach Malpassa i
odradzałem mu wędrówkę do źródeł
Guadelupy. Uparł się jednak, że
musi tam iść. Widzi pani, nie
znam się na podstępnych
kombinacjach, ale dla mnie jest
jasne, że Malpass nie po to chce
kupić owce, by na tym zarobić,
ale by wymówić pracę pani
mężowi. Rozumiem też Forresta i
jego trwanie w swym zamiarze. On
też nie idzie tam dla pieniędzy,
bo kilka centów dziennie to nie
jest zarobek. Pani mąż po prostu
wierzy, i ma rację, że pobyt na
pustyni przywróci mu zdrowie. A
ten meksykański przybłęda chce
za jednym zamachem pozbawić go
chleba i nie pozwolić przyjść do
siebie. Proszę wybaczyć, że
mówię tak po prostu, ale jestem
zwykłym owczarzem i...
- O, nie! Jest pan bardzo
dobrym i szlachetnym
człowiekiem. Bardzo panu
dziękuję. Ile warte jest to
stado?
- Na moje oko, około
dziesięciu tysięcy. Dzisiaj, bo
na wiosnę jego wartość znacznie
wzrośnie.
- Oto moja ręka - oświadczyła
Wirginia z przekonaniem. -
Kupuję te owce. Mam do pana
prośbę, niech pan zajdzie do
mnie któregoś dnia, to pomówimy
o moim mężu.
- Byłby to dla mnie wielki
zaszczyt, ale dziś jeszcze muszę
wyjechać. Nie znam zresztą
więcej szczegółów o nim. Wiem
jednak, że jeśli ubiegnie pani
Malpassa, to na wiosnę pani mąż
wróci zdrów jak ryba, bo teeż
pustynne powietrze czyni cuda.
Nawet umarłego postawiłoby na
nogi.
- Zatem żegnam pana. Proszę
nie zapominać, że ma pan w nas
oddanych przyjaciół.
Natychmiast udała się do banku
i już po kilku minutach
rozmawiała z ojcem Ryszarda
Fentona.
- Czy pański bank pożyczyłby
mi dziesięć tysięcy dolarów? -
zaczęła bez zbędnych wstępów.
- Dick wspominał mi już o tym
- odparł dyrektor.
- Rozmawiając z nim, nie
miałam pojęcia, że przyjdę tak
prędko i po tak znaczną sumę.
- Widać przeczuł to, bo o
takiej kwocie wspominał. Powiedz
mi jednak, Wirginio, na co ci
tyle pieniędzy?
Opowiedziała mu o rozmowie ze
Smithem.
- To co innego. Wybacz, ale
początkowo sądziłem, że to na
zwykłe babskie zachcianki. Ten
interes jest pewny i masz u mnie
kredyt. Sam chętnie kupiłbym
takie stado.
- Dziękuję, panie Fenton.
Skoro jest pan tak miły, to
miałabym jeszcze jedną prośbę.
Otóż nie znam się na
transakcjach i chętnie
skorzystałabym z fachowości
któregoś z pańskich pracowników.
- Ależ oczywiście! Weź z sobą
Dicka. On jest naszym adwokatem
i na pewno zadba odpowiednio o
twoje interesy.
Stary Fenton nacisnął przycisk
dzwonka i spojrzał przyjaźnie na
Wirginię.
- Widzę, że odzyskałaś kolory
- powiedział. - Gdy widziałem
cię ostatnio, byłaś bardzo
blada. Wolę cię taką. Przed
rokiem miałem nadzieję, że
zostaniesz moją synową. No cóż,
nasze nadzieje nie zawsze się
spełniają. Cieszę się jednak, że
wybrałaś Cliftona.
Wieczorem Wirginia tak była
zmęczona, że nie mogła nic jeść.
Na dodatek w porze kolacji
oblegli ją przyjaciele. Gdy
wreszcie położyła się do łóżka,
zasnęła natychmiast.
Nazajutrz obudziła się
wypoczęta, pełna zapału i
energii. Przy śniadaniu
przeczytała na pierwszej stronie
miejscowego dziennika notkę o
sobie, w której donoszono o jej
powrocie i transakcji z Don
Lopezem. Zbyła ją pogardliwym
wzruszeniem ramion. Ale jedna
rzecz poruszyła jej emocje.
Tytułowano ją tam panią
Cliftonową Forrest. Doznała w
związku z tym uczucia dumy,
wstydu i przykrości zarazem.
Wkrótce po śniadaniu przyszedł
chłopiec hotelowy.
- Pani ojciec czeka na dole.
Czy mam go tu przyprowadzić?
- Nie, zejdę do niego -
odpowiedziała.
W lot pojęła, że bezpieczniej
będzie przyjąć ojca w salonie
hotelowym. Schodząc
zadecydowała, że jeśli tylko
zobaczy obok niego Malpassa,
natychmiast ucieknie. Przybrała
minę pełną godności i weszła do
salonu.
Lundeen był sam i wstał na jej
widok. Uczucie litości było jej
zupełnie obce, ale gdy zobaczyła
jego zmienioną twarz i niemal
błagalne spojrzenie, poczuła
dziwny skurcz w sercu. Przywitał
ją mniej sztywno niż ona jego.
Może zapomniał, że nie są tu
sami.
- Uważałem, że lepiej będzie,
gdy tu przyjdę - powiedział
wskazując jej fotel.
- Doprawdy? - zapytała
usiłując odgadnąć, co kryje się
pod tą nieoczekiwaną
łagodnością.
- Ślicznie wyglądasz - mówił
nie speszony jej
powściągliwością. - Jesteś
bardzo podobna do matki, gdy ją
poznałem. - Westchnął i uderzył
ręką po gazecie. - Widzę, że
robisz interesy.
- Tak, chociaż nie rozumiem,
dlaczego piszą o tym w
dzienniku.
- Pani Cliftonowa Forrest -
przeczytał. - Skąd wzięłaś na to
pieniądze?
- Zaciągnęłam pożyczkę.
- Ile?
- Dziesięć tysięcy.
- Muszę przyznać, że jesteś
sprytna. Powiedz mi szczerze,
dlaczego zrobiłaś ten interes,
bo nie przypuszczam, iż tylko
dla zarobku.
Przyznała mu rację. Jego
zdziwienie nie było udane.
- Wirginio, ja umiem przyjąć
cios - powiedział
nieoczekiwanie.
- Nie znam cię z tej strony,
ojcze - roześmiała się.
- A jednak to prawda. Twoje
małżeństwo z Forrestem było dla
mnie prawdziwym ciosem. Czy
odpowiesz mi uczciwie na pewne
pytanie?
- Oczywiście!
- Czy wyszłaś za niego tylko
po to, aby wyprowadzić w pole
mnie i Malpassa?
- Naturalnie, że nie.
- Więc naprawdę zależy ci na
nim?
- Tak, ojcze.
- Czy kochasz go tak, jak
twoja matka niegdyś kochała
mnie?
- Przypuszczam, że tak. A mama
kochała cię szalenie. Bardziej
niż na to zasługiwałeś.
- To zupełnie zmienia sytuację
- odpowiedział puszczając jej
ostatnią uwagę mimo uszu. - Aż
do wczoraj nie miałem pojęcia,
że jesteś w nim zakochana.
Powiedziałaś jednak przez
telefon coś, co mnie poruszyło.
Wtedy uświadomiłem sobie, że
nienawidziłem młodego Forresta
tylko ze względu na jego ojca.
Przyszedłem ci powiedzieć, że
jeśli pogodzisz się ze mną, nie
będę już nalegał na rozwód.
- To bardzo ładnie z twojej
strony - zawołała uradowana. - I
szlachetnie. Zaczynam cię trochę
rozumieć.
- Nie przyszło mi to łatwo,
możesz mi wierzyć. Przebaczysz
mi i wrócisz? Choćby razem z
nim?
- Przebaczam! - szepnęła
wzruszona. - Mogłabym też wrócić
do domu, ale pod warunkiem, że
zerwiesz z Malpassem.
Żachnął się.
- Obawiałem się tego -
odpowiedział stłumionym głosem.
- Wirginio, tego nie mogę
zrobić.
- Dlaczego? Gdybyś nawet
stracił na tym pieniądze, to i
tak wyjdzie ci to na dobre!
- Tu nie chodzi o pieniądze,
dziecko. On jeszcze wierzy, że
prędzej czy później cię
zdobędzie.
- Zarozumiały szakal! -
zawołała rozgniewana.
- Będzie się teraz trzymał
mnie pazurami.
- Ojcze, przecież to oszust!
- W tym sęk. Przez niego i ja
stałem się oszustem. Ale gdybym
z nim zerwał, oznaczałoby to dla
mnie ruinę.
- A nie przyszło ci do głowy,
że Malpass może oszukać również
ciebie?
- Co chcesz przez to
powiedzieć? - zapytał
podejrzliwie. - Nie, to
niemożliwe - dodał po chwili. -
Dałbym głowę, że mnie nie
oszukuje.
- Przypuśćmy jednak, że się
mylisz. Czy wtedy zerwałbyś z
nim?
- Wtedy nie tylko zerwałbym,
ale... - zacisnął pięści i
mruknął coś pod nosem.
Wirginia zadrżała. Posunęła
się zbyt daleko. Jeszcze nie
powinna go ostrzegać.
Lundeen wstał i spojrzał
smutnie na córkę.
- Znów rozchodzimy się z
powodu Malpassa!
- Nie, ojcze, nie rozchodzimy
się. Nie mogę jeszcze do ciebie
wrócić, ale spodziewam się, że
kiedyś to nastąpi. Nabrałam do
ciebie trochę szacunku, może
nawet coś więcej... To dla mnie
dużo znaczy. Nie gniewaj się już
na mnie! może będę mogła ci
pomóc?
- Pomyślę o tym - odpowiedział
i pospiesznie wyszedł.
XVI
Nazajutrz z samego rana
zadepeszowała do inżyniera
Jarvisa, prosząc go o
natychmiastowy przyjazd.
Załatwiwszy to, starała się
czekać spokojnie, ale nie mogła
stłumić niepokoju, nadziei i
strachu. Czuła, że wiele
ryzykuje, choć plan, który sobie
nakreśliła, wydawał się dobry.
Niech się dzieje co chce, już go
nie poniecha!
Powrót do Las Vegas, wiadomość
o Cliftonie i niespodziewana
kapitulacja ojca wzburzyły ją
bardzo. Ulżyła sobie, pisząc do
Ethel szalony i bezładny list,
który wysłała bez czytania. Po
południu poszła do kina.
Wyświetlali jakiś melodramat z
życia Zachodu. Bohaterowie
uwikłani byli w straszne
perypetie, które nie miały nic
wspólnego z życiem. Mimo to
czarny charakter, do złudzenia
przypominający jej Malpassa,
cudowne ocalenie od powodzi,
ognia i lawiny zabawiły ją i
oderwały od własnych myśli.
Wieczorny obiad był męką, a
wszelkie wysiłki by zasnąć -
bezowocne. Udało jej się to
dopiero nad ranem. Śniła, że
Clifton wrócił zdrów, silny i
piękny, ale nie chciał jej
widzieć. Później, jak to bywa w
snach, wyłoniła się
niespodziewanie Helena Andrews,
piękna jak marzenie i
bezgranicznie w nim zakochana.
Namówiła Cliftona, by machnął
ręką na swój tajemny ślub i
pozostał z nią. Wybudowali sobie
wspaniały pałac w pobliżu
Cottonwoods. W tym momencie
Wirginię obudził gwizdek
fabrycznej syreny.
Uff! - odetchnęła z ulgą,
wracając do rzeczywistości.
Twarz miała mokrą od łez, a
czoło zimne. Czasami tak się
jednak składa, że oglądamy życie
niby przez jakąś zasłonę i
wydaje nam się ono, mimo jawnej
groteskowości, zupełnie realne.
Jeszcze przed śniadaniem udała
się na dworzec i z radością
dostrzegła wśród wysiadających z
pociągu Jarvisa. Rozumiała
doskonale, że każdy jej krok
może być śledzony. Stała się
poniekąd publiczną własnością i
chociaż mieszkańcy na ogół jej
sprzyjali, to ostrożność
nakazywała okryć to
przedsięwzięcie tajemnicą.
Zrozumiał to i Jarvis, gdyż
żadnym gestem, oprócz
spojrzenia, nie zdradził się, że
ją zna. Miał w ręku małą
walizeczkę, którą postawił przy
kiosku z gazetami. Wirginia
podbiegła do niego szybko.
- Jestem już po śniadaniu -
powiedział półgłosem. - Czy w
kopalni będę mógł zmienić
ubranie?
- Tak. Za dziesięć minut
zajadę autem przed dworzec.
Pobiegła do garażu, wynajęła
samochód i wróciła na stację.
Gdy otworzyła drzwiczki, Jarvis
szybko i niepostrzeżenie wsunął
się do środka. Napięcie Wirginii
momentalnie zelżało.
Niemożliwością było, aby ktoś
zdołał ich zauważyć i
zatelefonować do Cottonwoods, a
tylko tego się obawiała.
Ruszyli bez zwłoki.
- W porządku - odetchnęła z
ulgą. - Obawiałaam się, żeby
ktoś nie zadzwonił do domu.
- Jak to daleko? - zapytał.
- Około dwunastu mil. Ale
kawałek będziemy musieli przejść
pieszo.
Za miastem kierowca zwolnił
przed rozwidleniem dróg.
- Którędy teraz? - zapytał.
- Na lewo. O pięć mil dalej
skręcimy na prawo. Proszę jechać
wolno, bo droga jest fatalna.
Jarvis szepnął, że powinni
rozmawiać o czymkolwiek, byle
nie o kopalni.
- Jeden dzień w zupełności mi
wystarczy - dodał cicho.
Zaczęli obojętną rozmowę.
Wirginia ze wzrokiem utkwionym w
jesienny krajobraz, z rękami
zaciśniętymi w kieszeniach,
odpowiadała na pytania Jarvisa,
który zdradzał zainteresowanie
przeciętnego przybysza,
ciekawego nowego miejsca.
Auto posuwało się wolno, ale
dla Wirginii jeszcze zbyt
prędko. Niebawem dotarli do
drogi prowadzącej w stronę
kopalni. Gdy wóz minął wzgórek i
wydostał się na otwartą
przestrzeń, w oddali widać było
jak na dłoni Cottonwoods.
Wirginia zapomniała o tym i
teraz ogarnął ją strach. Gdyby
ktoś z dworu spojrzał na drogę,
z łatwością mógłby dostrzec
samochód. Nieco dalej droga
wiodła przez teren bardziej
pofałdowany i niebezpieczeństwo
minęło. Niestety, już po chwili
okazało się, że na skutek
podmycia, dalej jechać nie
można.
- Musimy tu wysiąść -
powiedziała Wirginia. - Stąd już
jest niedaleko. Proszę zjechać
trochę niżej - zwróciła się do
kierowcy - i zaczekać na nas.
Jarvis spojrzał na drogę.
- Mam wrażenie, że niezbyt
orientuje się pani w odległości.
Czeka nas niezły spacerek.
Dobrze chociaż, że jest pani
odpowiednio ubrana.
Nareszcie rozmawiali
swobodnie. Wirginia nie mogła
zrozumieć, w jaki sposób
przewieziono tędy do kopalni
drzewo i narzędzia. Jakiż to był
wysiłek dla koni!
Wreszcie dotarli do zachodniej
krawędzi wielkiego wądołu, po
którego przeciwnej stronie
leżała kopalnia. Zeszli w dół i
znów wspinali się pod górę. Na
koniec znaleźli się przed
szeregiem niepokaźnych budynków.
Cóż za szkaradne miejsce!
- Ależ stromo! - dyszała
Wirginia oglądając się na
towarzysza.
- Widzę, że z pani jest
prawdziwa dziewczyna Zachodu -
odpowiedział. - Może odpoczniemy
nieco w tych kozłach?
Widać stąd było rozkopane
zbocze góry.
- Nie mam pojęcia, ile
wykopano tuneli - powiedziała
Wirginia - ale otwór, do którego
prowadzi tor kolejki, to właśnie
ten, w którym mój kowboj znalazł
złoto.
- A więc jesteśmy na miejscu -
odparł Jarvis. - To wyggląda
interesująco. Ileż pracy tu
włożono! Ciekaw jestem, w jakim
celu został wykopany ten duży
szycht - wskazał ręką na
podłużny otwór częściowo już
zarośnięty krzakami. - Dziwny
sposób, nie znany górnikom. Ale
niegdyś musiało tu być srebro.
Przyjrzał się uważnie licznym
podkopom prowadzącym w głąb
wzgórza, szczególnie temu, który
wskazała Wirginia, kupkom gliny,
żwiru, zardzewiałym szynom i
rurom, zaśniedziałym tyglom,
wreszcie nędznym barakom.
- W górnictwie łatwo o błędy -
powiedział poważnie - ale
wszystko, co tu widzę, nie
wydaje mi się niczym
usprawiedliwione.
- Ożywia pan moje nadzieje -
uśmiechnęła się z niepokojem
Wirginia. - Proszę, niech się
pan pospieszy. Chcę wreszcie
dowiedzieć się czegoś
konkretnego.
- To już nie potrwa długo.
Wejdę do jednego z tych baraków
i włożę kombinezon.
- Zajrzyjmy do biura. To
niedaleko. Kiedy byłam ostatni
raz, drzwi były otwarte... Zdaje
mi się, że od tamtego czasu nie
było tu żywego ducha.
- Ruina i opuszczenie, to
historia wielu kopalń -
odpowiedział. - Topi się w nich
nie tylko pieniądze.
Budynek biurowy znaleźli w
takim stanie, jak tego
spodziewała się Wirginia:
połamane drzwi zwisające na
zardzewiałych zawiasach, na
podłodze widoczne jeszcze ślady
jej butów.
Wyszła na zewnątrz i zaczęła
przechadzać się między barakami.
Co za opuszczenie! Nigdzie nie
było nic całego. Ot, zwykłe
skutki ludzkiej chciwości. Nic
dziwnego, że kopalnia nie
przyniosła ojcu szczęścia. A co
przyniesie Malpassowi?
Przywiodły ją tu poczucie
sprawiedliwości i chęć zemsty,
ale czuła, że nad tym wszystkim
unosi się jakaś tragedia.
Jarvis, ubrany już w
kombinezon, przerwał jej
rozmyślania. Miał w ręku
niewielki kilof i latarkę.
- Niech pani lepiej wejdzie do
środka i tam poczeka - poradził
jej. - Jest tam krzesło, a
jednocześnie będzie pani ukryta
przed oczyma jakiegoś
przypadkowego jeźdźca. Niebawem
wrócę.
- Niech się pan nie spieszy.
Zależy mi na dokładnym zbadaniu.
- Gdybym był bardziej
lekkomyślny, już teraz
powiedziałbym, że pani
przypuszczenia są słuszne.
Jestem jednak zawodowcem i dbam
o swoją reputację. Proszę jednak
być dobrej myśli.
- Dziękuję panu -
odpowiedziała Wirginia znacznie
uspokojona.
Była już pewna swego, ale
pragnęła jeszcze potwierdzenia
ze strony fachowca. Popatrzyła
jak znika za wałem i weszła do
opuszczonego biura.
Był to duży, nędznie
umeblowany pokój, dostatecznie
oświetlony przez otwarte drzwi i
jedno okno. Podłogę pokrywała
gruba warstwa kurzu, walały się
na niej śmieci, w rogu, pod
dziurawym sufitem, utworzyła się
kałuża gęstego błota. Żelazny
piecyk ledwie trzymał się na
pogiętych nogach. Pośrodku stało
jedyne krzesło, które Jarvis
widocznie wytarł dla niej. Obok
niego leżały kawałki desek. Pod
ścianą stała szafa, w której
teraz wisiało palto Jarvisa. W
najdalszym kącie stał zbity z
desek stół, a na nim leżał
zardzewiały pogrzebacz.
Wirginia zaczęła niespokojnie
chodzić po pokoju, bezskutecznie
chcąc skoncentrować na czymś
uwagę. W miarę upływu czasu,
jej zdenerwowanie rosło. Nie
mogła się powstrzymać, aby nie
spoglądać co chwila na zegarek,
bo przecież z każdą minutą
zbliżało się zadośćuczynienie.
Siadała na krześle, po chwili
wstawała, wyraźnie nie mogąc
znaleźć sobie miejsca. Wreszcie
pogrążyła się w marzeniach o
Cliftonie.
Gdzież obracał się tego
listopadowego ranka? Był
pasterzem i zapewne gnał teraz
swoje stado. Czy nadal odczuwa
bóle w nogach? Jakże
błogosławiła zapewnienia Smitha
o zdrowotnych właściwościach
pustyni! Może rzeczywiście okres
cierpień minie i Clifton wróci
do zdrowia? Modliła się o to
gorąco. Czy myślał o niej? Czy
nigdy nie uwierzy w jej miłość?
Czy boleje nad tym, że i ona
została wypędzona z domu? A może
nic o tym nie wie? Jeśli
pustynia ma taką magiczną moc,
to może również nauczy go
kochać?
Wirginia zadrżała na samą myśl
o tym. Prędzej czy później będą
musieli i tak się spotkać. A
wtedy co? Czy potrafi ukryć
przed nim swoją miłość? Jeśli
nie pochwyci jej w ramiona i nie
obsypie pocałunkami, jak za tym
tęskniła, to chyba sama upadnie
mu do nóg...
Nagle Wirginia obudziła się z
marzeń. Od strony wzgórza
usłyszała jakiś ruch. To nie
mógł być Jarvis! Z bijącym
sercem zaczęła nadsłuchiwać.
Tak, to tętent końskich kopyt!
Wstała gwałtownie i
natychmiast ciężko usiadła na
krześle. Poczuła w sercu
śmiertelny chłód i drżenie
całego ciała. Ktoś przyjechał
konno. Starała się uspokoić.
Może to tylko jakiś przygodny
jeździec lub myśliwy? Przecież
nie zobaczy jej za drzwiami,
chyba że zsiądzie z konia.
Zdrętwiała z przerażenia,
czując, że oto nieuchronnie
zbliża się coÍś fatalnego.
Tętent konia ustawał...
Wirginia odetchnęła. Lecz nie...
tylko zwalniał... przystanął.
Zbliżał się do domu. Usłyszała
czyjś cichy okrzyk. Ktoś
zeskoczył z konia. Krew zbiegła
jej do serca, a ciało
sparaliżował strach.
Usłyszała szybkie,
niecierpliwe kroki. Cień
zasłonił drzwi. Do pokoju wszedł
Malpass.
Zobaczywszy ją siedzącą na
krześle, zamarł na moment z
jedną nogą w powietrzu. Jego
twarz zmieniła się w jednej
chwili.
- Wirginia?!
Nie wstała z krzesła, gdyż nie
miała na to siły, ale lód w jej
żyłach ustąpił miejsca
płomieniowi.
- Co pani tu robi? - krzyknął
prawie.
- Nie pańska rzecz - odparła
ozięble.
- Jest pani na moim
terytorium! Czego pani tu szuka?
- Pańskie terytorium! To
jeszcze jedno z kłamstw! -
rzekła z pogardą.
Postanowiła jak najdłużej
przeciągać rozmowę, aby zyskać
na czasie. Jarvis powinien
niebawem być z powrotem.
- Czy ojciec dopuścił panią do
spółki? - zapytał zdziwiony jej
pewnością siebie.
- Tak. Ta ziemia należy
również do mnie.
Kłamstwo to osiągnęło swój
cel. Malpass poczerwieniał i w
bezsilnej złości zaczął kląć
Lundeena. Wirginia wywnioskowała
z tego, że jego stosunki z ojcem
nie były najlepsze. Dodało jej
to odwagi. Musi być bardzo
przebiegła, aby wywieść go w
pole.
- To był podstęp z jego
strony. Chciał mnie oszukać! -
wybuchnął.
- Jeżeli ktoś został oszukany,
to tylko my, se~nor Malpass.
- My? - warknął.
- Tak! Mam na myśli ojca,
siebie i inne osoby związane z
Cottonwoods.
- Czy również tego pastucha,
swego męża? Do diabła z tą
gadaniną! Chcę wiedzieć, co pani
tu robi!
- Powiedziałam już, że to nie
pańska rzecz.
- A właśnie że moja! Dowiodę
tego.
- Niczego pan nie dowiedzie,
se~nor Malpass.
- Proszę skończyć z tym
se~norem! - wrzasnął z
nabiegłymi krwią oczyma. -
Zakazuję! Jeśli powtórzy się to
jeszcze raz, nie ręczę za
siebie...
- Wiem, se~nor, że jest pan
zdolny do wszystkiego - odparła
z pogardą.
W oczach Malpassa błysnęła
groźba, ale tym razem jeszcze
pohamował się.
- Czy pani tu jest sama? -
warknął.
- Naturalnie, że nie. Chyba
nie wyobraża pan sobie, że
mogłabym przyjść tu bez opieki.
- Kto jest z panią - pytał z
niedowierzaniem.
- Nie radzę panu czekać, by
się o tym przekonać.
- Przyjechała pani tym
samochodem, który czeka na dole?
- To widział pan tylko jedno
auto?
Widząc, że nie sprosta jej w
słownej utarczce, odwrócił się
ze złością i wyjrzał przez okno.
Zaczął też uważnie lustrować
pokrytą kurzem podłogę.
- Kłamstwo! - warknął. - Tu
był tylko jeden mężczyzna.
- Dwóch - upierała się
Wirginia. - Zresztą i ten jeden
wystarczyłby.
- Pewnie jakiś owczarz z Las
Vegas. Lepiej niech się trzyma
ode mnie z daleka. Czy wreszcie
dowiem się, po co pani tu
przyszła?
- Kopalnia miała zawsze jakąś
legendę. A mnie takie rzeczy
bardzo interesują.
- Zawsze interesowały panią
niepotrzebne rzeczy - przeszył
ją spojrzeniem.
Nagle spostrzegł wiszące w
otwartej szafie palto Jarvisa.
Skoczył, przetrząsnął je i
wydobył papierosy i notes.
Przeczytał głośno: "George
Jarvis, inżynier górniczy.
Denver".
Gdy odwrócił się do Wirginii,
był zielony z wściekłości.
- A więc to tak... To jego
przywiozła pani z sobą!
- Tego nie powiedziałam -
próbowała się bronić.
- Ty wścibska dziewko! Gadaj
zaraz, albo wyduszę z ciebie
prawdę!
- Precz ode mnie! - krzyknęła.
- Jeśli ośmieli się pan mnie
dotknąć...
- Ty ścierko! - syknął z
nienawiścią. - Ja cię nie tylko
dotknę. Gadaj natychmiast, po co
tu przyszłaś! Jaki masz tu
interes?
- Gdybym go nawet miała, to i
tak nic nie powiem.
Wyciągnęła przed siebie ręce,
widząc, że się zbliża. Nie zdało
się to jednak na wiele. Malpass
dopadł do niej jednym skokiem i
zacisnął ręce w żelaznym
uścisku. Kątem oka dostrzegła
wchodzącego do baraku Jarvisa,
który zatrzymał się osłupiały
niespodziewanym widokiem.
- Puść pan tę kobietę! -
zawołał podbiegając bliżej.
Malpass zwinął się jak wilk,
puścił Wirginię i sięgnął do
kieszeni. Schwyciła go za ramię.
Wtedy Jarvis uderzył go pięścią
w twarz i powalił na ziemię.
Malpass podniósł się
natychmiast, nie spuszczając z
niego oczu.
- Panie Jarvis! Niech się pan
strzeże, to jest Malpass! -
krzyknęła Wirginia.
- Domyśliłem się tego od razu
- mruknął gniewnie. - Malpass,
co ma znaczyć ta napaść?
Wytłumacz się pan!
- Więc to jest Jarvis! -
zasyczał wolno i dobitnie.
- Tak jest - odpowiedział
inżynier, a widząc, że Malpass
stoi bez ruchu, zwrócił się do
Wirginii:
- Jeśli chciał pani zrobić
krzywdę, proszę powiedzieć, a
przywołam go do porządku.
- Chciał się dowiedzieć, po co
tu przyjechałam - odpowiedziała
Wirginia.
- Tak! A teraz pan mi na to
odpowie, panie inżynierze
górniczy!
- Naprawdę jest pan tego
ciekaw? Przecież pan sam wie
najlepiej! Przyszedłem tu po to,
aby przyjrzeć się pańskim
oszustwom w tej kopalni. I może
pan być pewny, że zrobiłem to
uczciwie. Ze wszystkich
złodziejskich kruczków
kopalnianych ten jest
najbardziej bezczelny.
- Idź pan do diabła ze swoim
gadaniem! - zawołał Malpass z
miną człowieka, który czuje się
panem sytuacji.
Wirginia spojrzawszy na jego
twarz, przeraziła się, ale
Jarvis rozgniewał się jeszcze
bardziej.
- Malpass, posiadam przeciw
panu niezbite dowody. Złoto,
które tu się znalazło, zostało
podłożone przez pana lub
pańskich wspólników. Było tu
wprawdzie niegdyś srebro, ale
dawno zostało wyczerpane...
Jesteś pan zwyczajnym złodziejem
i mam na to dowody.
- Może je pan i masz, ale
nigdy nie zrobisz z nich użytku
- odpowiedział Malpass kierując
w jego stronę lufę rewolweru.
W krótkich odstępach padły
trzy strzały.
- Boże, zastrzelił mnie! -
jęknął Jarvis i runął na ziemię.
Wirginia w niemym przerażeniu
przeniosła wzrok na Malpassa.
Właśnie chował do kieszeni
dymiący jeszcze rewolwer, po
czym podszedł do drzwi i bacznie
zlustrował okolicę. Uspokojony,
zaczął skradać się w stronę
Wirginii.
- Morderca!
- Czy chcesz, żebym i ciebie
zabił? - zapytał stając przed
nią.
- Boże miłosierny! Pan nie
może mnie zabić!
- Mogę, mogę! Ale czeka cię
coś gorszego niż śmierć, jeśli
natychmiast nie przysięgniesz,
że zapomnisz o wszystkim, co tu
się stało.
Krew uderzyła jej do głowy.
- Chyba rozumiesz, co mam na
myśli? - krzyknął siny z
wściekłości i zerwał z
nabrzmiałej szyi kołnierzyk.
Wirginia zrozumiała. Ten
człowiek sam zdemaskował się
przed nią. Wstręt był jedynym
uczuciem, jakie mogło wyrwać ją
z odrętwienia i dać siły do
walki.
- Strzelaj, nędzniku! Na co
czekasz? - krzyknęła z rozpaczą.
- Nie, panienko! Najpierw
zabawię się z tobą jak z peońską
niewolnicą! Do końca swych dni
nie będziesz miała odwagi
spojrzeć nikomu w oczy! A
ojczulkowi powiem, że to sprawka
tego tu inżynierka i za to
właśnie musiał rozstać się ze
swym drogocennym życiem! Cha!
cha! cha!
- Potworze! - cisnęła mu w
twarz.
Malpass skoczył ku niej, ale
zasłoniła się stołem. Zdołał
tylko pochwycić rękaw jej
płaszcza. Jednym szarpnięciem
wywinęła się z niego i ruszyła w
stronę drzwi. Dogonił ją i
rzucił w głąb baraku.
Nie krzyczała. Któż mógłby
usłyszeć jej głos? Wiedziała, że
walczy nie tylko o życie, ale
również o honor. Plugawy dotyk
jego rąk przyprawiał ją o
szaleństwo.
Wyrwała się i schowała za
piecyk. Wolała ucieczkę niż
walkę. Niech tylko uda jej się
wydostać na zewnątrz, a na pewno
umknie mu.
Jednym kopnięciem przewrócił
piecyk i chwycił ją za ramię. I
tym razem udało jej się wyrtwać.
W ręku Malpassa zostały strzępy
bluzki. Znów rzuciła się do
drzwi, ale zagrodził jej drogę.
Była osaczona.
Jak zwierzę napadł na swoją
zdobycz. Wywiązała się walka.
Nienawiść i wstręt podwajały jej
siły. Bluzka wisiała na niej w
strzępach, nagie ramiona,
ociekające krwią od licznych
zadrapań, wydawały się trupio
blade w zetknięciu z jego
spotniałą oliwkową twarzą.
- Ty dzika kotko - syknął
przez zaciśnięte zęby. - Im
dłużej się opierasz, tym słodsze
będzie moje zwycięstwo.
Nie odpowiedziała nawet
słowem. Poczuła w sobie wielką
moc. Nie bała się już tej
bestii, nie myślała też o
ucieczce. Czekała na nowy atak.
Nie trwało to długo. Wytężył
siły, aby ją chwycić i opanować.
A ona biła go, drapała po
twarzy, kopała. Raptem
przytrzymał jej ręce i przywarł
do niej całym ciałem. Pchnął na
stół. Upadli.
Nie straciła jednak
przytomności umysłu. Pozornie
przestała się opierać. Malpass
myśląc, że jest pokonana, zaczął
łapczywie pokrywać jej twarz
pocałunkami. Skorzystała z tego
i obydwoma rękami chwyciła go za
włosy. Zawył z bólu. W prawej
dłoni trzymała pęk jego włosów.
Raptem stół załamał się i
oboje runęli na ziemię. Wirginia
potoczyła się nieco dalej.
Usłyszała brzęk padającego
pogrzebacza. Ach, gdyby mogła go
uchwycić!
Ale nie! Malpass chwycił ją za
nogę i przyciągnął do siebie.
Przewagę dawał mu większy ciężar
ciała. Gdyby nie to, nie dałby
jej nigdy rady. Jego świszczący
oddech wskazywał, że jest bardzo
zmęczony. Wirginia znów zaczęła
go kopać. Walczyła dziko i w
zapamiętaniu. Wreszcie wgryzła
mu się zębami w ramię.
Klnąc straszliwie puścił ją.
Przetoczyła się dalej. Wtem
poczuła pod ręką pogrzebacz.
Chwyciła go i skoczyła na nogi.
Malpass klęczał na podłodze. W
jego oczach paliła się żądza
mordu.
Wirginia podniosła w górę
pogrzebacz i z całej siły
walnęła w znienawidzony łeb.
Malpass z łoskotem runął na
ziemię.
Nagle usłyszała czyjeś kroki.
Chciała krzyknąć, ale z jej
spieczonych warg wydobył się
tylko cichy jęk. Czyjaś
olbrzymia postać ukazała się w
drzwiach.
Lundeen! Ojciec! Wirginia
zatoczyła się na ścianę i
osunęła po niej na podłogę.
- Wielki Boże! - usłyszała
jakby z oddali okrzyk ojca.
XVII
Wirginia z największym
wysiłkiem zapanowała nad
omdleniem. Lundeen stanął na
środku pokoju. Zatrzymał się
koło leżącego Jarvisa, z którego
ust dobywały się słabe jęki. A
więc żył jeszcze!
- Co to za człowiek? - huknął
grzmiącym głosem. - Wirginio!
Malpass! Co to wszystko ma
znaczyć?
Wirginia wolno zbierała siły.
Nadeszło wyzwolenie, ale osłabła
tak dalece, że nie mogła się
poruszyć.
Wykorzystał to Malpass. Wstał
z podłogi i choć był zbroczony
krwią, jego umysł pracował
jasno.
- Co tu się stało? Kto
zastrzelił tego człowieka? -
nacierał Lundeen.
- Ja - odpowiedział Malpass.
- Dlaczego?
- Przyłapałem go, jak napadł
na Wirginię.
- Co takiego? - zdumiał się
Lundeen.
Malpass powtórzył swoją
insynuację w sposób bardziej
dosadny. Lundeenowi żyły
nabrzmiały na skroni. Spojrzał
na niego, potem na Wirginię.
- Jak to było? - zapytał
ochryple.
Wirginia nadal milczała.
Chciała do końca wysłuchać
kłamstw Malpassa, by potem je
obalić.
Meksykanin z trudem przełknął
ślinę. Zbladł jak ściana. Czuł,
że traci grunt pod nogami.
- Zobaczyłem na dole koło wału
samochód - zaczął mówić. -
Skoczyłem na konia, przyjechałem
tu i zastałem Wirginię walczącą
z tym mężczyzną. Nim wyjąłem
rewolwer, rzucił się na mnie. W
końcu jednak udało mi się
postrzelić go.
Nagle Jarvis uniósł się lekko.
Oczy płonęły mu z oburzenia.
- On kłamie! - wyszeptał cicho
ale wyraźnie. - To ja zastałem
go, jak ją napastował.
Zamknął oczy i padł bezsilnie
na podłogę.
- On bredzi! - warknął
Malpass. - Kula widać uszkodziła
mu mózg i zwariował. Widziałem
już takie przypadki.
- Zdaje się, że nie tylko on
zwariował - mruknął Lundeen.
Zaczął orientować się w
sytuacji. Cofnął się i stanął w
drzwiach.
- Później opowiem ci wszystko
dokładnie - powiedział ostro
Malpass. - Teraz nie mogę zebrać
myśli. Muszę pojechać do
lekarza.
Chciał przejść obok Lundeena,
ale został gwałtownie
odepchnięty.
- Zostaniesz tu! - ryknął
Lundeen.
- Ty wiesz, że niebezpiecznie
jest sprzeciwiać mi się! -
odparł groźnie.
- A jednak zrobię to. I będzie
to ostatni sprzeciw, jakiego
doświadczysz w życiu. Słuchaj,
Malpass. Nie podoba mi się to.
Przestań wreszcie pyskować, bo
ci te białe zęby wtłoczę do
gardła.
Malpass oparł się o ścianę.
- Córko, chodź tutaj - zwrócił
się Lundeen do Wirginii.
- Nie mogę, nie mam siły. Poza
tym moje ubranie jest w
strzępach.
- Ale mówić możesz, prawda?
Kto cię tak pokrwawił?
- Se~nor Malpass.
Zauważyła, że te słowa spadły
na ojca jak grom z jasnego
nieba, ale starał się zapanować
nad emocjami.
- Opowiedz wszystko.
- Ojcze, ubiegłego lata
Jake znalazł tu ślady soli
kamiennej - zmyślała na
poczekaniu. - Będąc w Denver,
poradziłam się w tej sprawie
inżyniera Jarvisa. Obawiam się,
że w ten sposób przyczyniłam się
do jego śmierci. Po powrocie
zadepeszowałam do niego i
przyjechaliśmy tu. Zostawiliśmy
samochód na dole i...
- Wszystko to podłe kłamstwo!
- przerwał jej Malpass.
Lundeen spojrzał na niego
groźnie.
- Wysłuchałem ciebie, teraz
słucham jej, więc stul pysk!
- Pan Jarvis poszedł zbadać
kopalnię, a ja czekałam na
niego. Nagle wtargnął tu
Malpass. Przestraszył się mego
widoku. Miał powody. Nie
chciałam odpowiadać na jego
pytania, więc wpadł w pasję i
chciał przemocą zmusić mnie do
mówienia. Na to wszedł pan
Jarvis. Zdzielił Malpassa w pysk
i powalił na podłogę. Powiedział
mu też, że każde ziarenko złota
znajdujące się w tej kopalni,
zostało do niej niecnie
podrzucone i że nie widział
jeszcze równie podłego oszustwa.
I za to Malpasss zastrzelił go,
a mnie groźbami chciał zmusić do
milczenia. Odmówiłam, a on
powiedział, że mnie zhańbi i
obarczy tym Jarvisa. Zaczęła się
między nami walka... Broniłam
się... Chwyciłam pogrzebacz i
trzasnęłam nim go w łeb. Wtedy
zjawiłeś się ty.
- Podniosłeś rękę na moje
dziecko! Podrzuciłeś do kopalni
złoto! - ryczał Lundeen
strasznym głosem. - Ty! ty!...
Malpass chwycił za rewolwer.
Zrozumiał, że nie ma już innego
wyjścia. Strzały padały jeden po
drugim.
Kule nie powstrzymały
Lundeena. Z opuszczoną głową
posuwał się ciągle naprzód.
Uderzenie ciężkiej pięści
zwaliło Malpassa z nóg. Podniósł
się natychmiast, żeby dalej
strzelać. Jedna z kul trafiła
Lundeena.
Zatoczył się, podniósł ręce i
z łoskotem runął. Malpass
przeskoczył przez jego ciało,
ale Lundeen zdołał szarpnąć go
za nogę i powalić na ziemię.
Padając, Malpass wypuścił z ręki
rewolwer, który potoczył się po
podłodze. Lundeen usiłował
podpełznąć i chwycić go, ale
czujny przeciwnik zrobił to
pierwszy. W tym momencie Lundeen
wpił się w jego ramię, rozległ
się suchy trzask i ręka Malpassa
zwisła bezwładnie.
Wirginia zemdlała.
Gdy odzyskała przytomność,
walczących nie było w pokoju.
Jarvis bezwładnie leżał w kącie.
Co się stało? Była zbyt słaba,
żeby się podnieść. Czyżby to
wszystko było jakimś koszmarnym
snem? Nie! Przecież widzi tu
ciało Jarvisa!
Z dworu doleciały odgłosy
walki. Dopełzła do drzwi i
zdrętwiała.
Szamotali się na szynach.
Malpass w lewej ręce trzymał
grubą pałkę i usiłował nią
trafić ojca w głowę. O kilka
metrów dalej tor skręcał w
stronę wąwozu. Widać tamtędy
Malpass chciał uciekać, ale
Lundeen nie puszczał go.
Tworzyli jedną całość
przewalającą się bezwładnie po
szynach.
Tak znaleźli się na wiadukcie,
ledwie trzymającym się na
przegniłych słupach. Zobaczywszy
to, Malpass zaprzestał walki i
cały wysiłek skupił na ratowaniu
się przed upadkiem w przepaść.
Śmierć obydwu im zajrzała w
oczy. Lundeenowi udało się na
moment wyswobodzić spod
Malpassa. Siadł na nim okrakiem
i przydusił jego głowę do szyn.
Rozległ się chrzęst łamanej
kości.
Wtedy pchnął go w dół. Malpass
stoczył się z nasypu i runął na
skały.
Lundeen spojrzał w dół. Nagle
jego głowa opadła na piersi,
ramiona obwisły, nogi w
konwulsyjnych drgawkach miotały
się po spróchniałych deskach.
Zdawało się, że lada moment
stoczy się w ślad za pokonanym
przeciwnikiem, ale jakimś cudem
utrzymał się na torach.
Wirginia z trudem wstała. Jak
długo patrzyła na to straszne
widowisko? Czyżby pomordowali
się nawzajem?
Ruszyła w stronę baraku. Musi
coś zrobić, musi! Ale co? Nagle
usłyszała cichy jęk. Jarvis! A
więc żyje! Nachyliła się nad
nim. Poznał ją. Jego wargi
poruszyły się bezgłośnie.
Zapewne chciał wody. Czy będzie
można go uratować?
Włożyła jego płaszcz i
czepiając się ścian, wyszła
przed dom. Tuż za progiem
upadła, ale szybko stanęła na
nogi i zaczęła z wolna posuwać
się w stronę drogi. Wreszcie
dowlokła się do samochodu.
Oprzytomnił ją dramatyczny głos
kierowcy:
- Wielkie nieba! Co się stało?
- Morderstwo! Mnie nic nie
jest - szepnęła suchymi wargami.
- Niech pan tam pójdzie,
prędko... Proszę zabrać wodę i
whisky, jeśli pan ma... Ostatni
dom... Drzwi otwarte. Ten
człowiek jeszcze żyje...
Ogarnął ją mrok.
XVIII
Widok spadającej komety wywarł
na Cliftonie tak silne wrażenie,
że związał go na zawsze z
pustynią i wolnym życiem
pasterskim. Tak przynajmniej
sądził obserwując to niezbyt
częste zjawisko.
Zdarzyło się to, zgodnie z
obliczeniami Julia, trzydziestej
szóstej nocy od wyruszenia ze
źródeł Guadelupy. Kwiecień miał
się ku końcowi i na wyżej
położonych pastwiskach wiosna
dopiero się rozpoczęła.
Przechodzili właśnie przez
najtrudniejszą i najbardziej
niebezpieczną dla owiec strefę.
Był to ciągnący się przez
dwanaście mil pas lawy, kaktusów
i skał z jednym tylko poidłem,
znajdującym się dokładnie w
połowie drogi.
Clifton i Julio przybyli tam o
zachodzie, zmęczeni gorącym,
prawie letnim dniem. Nie mieli
na szczęście wiatru ani suchej
kurzawy, od której z pewnością
zginęłoby wiele owiec.
Ponieważ zwierzęta nie miały
się czym paść po drodze, trudno
było je prowadzić, gdyż ciągle
rozbiegały się w poszukiwaniu
trawy do szczypania, a zieleń
trafiająca się w tej okolicy
była trująca albo ostra.
Jagnięta także opóźniały marsz
naprzód, gdyż szybko się
męczyły. Podczas najgorętszych
południowych godzin musieli je
brać na ręce, żeby dać im
wypocząć. Kilka najsłabszych
trzeba było zabić. Gdy dobrnęli
wreszcie do kresu, brakowało im
sił na cokolwiek.
Zziajane i spragnione
zwierzęta z głośnym beczeniem
cisnęły się do wody. Po
ugaszeniu pragnienia jedne
pokładły się, żeby odpocząć,
inne poszły się paść. Miejsce to
było jakby rozległą wyspą pośród
czarnej lawy. Podczas deszczów
zamieniało się w rwący potok, w
czasie suszy tworzyły się tu
niewielkie sadzawki. Trawy i
ziół dla owiec było tam sporo,
ale musiały się paść na znacznej
przestrzeni. Cała ta okolica
nawiedzana była ciągle przez
kujoty, lisy i dzikie koty
czatujące przy poiskach na łatwą
zdobycz. Zapowiadała się
bezsenna noc.
Po kolacji Clifton stanął na
straży po jednej stronie poiska
a Julio po drugiej. Psy warowały
między owcami. Wiedziały
doskonale, co należy robić.
Największe niebezpieczeństwo
groziło wczesnym wieczorem, gdy
owce były bardzo spragnione. Od
czasu do czasu rozlegało się
krótkie rozpaczliwe beczenie,
które nagle milkło. Zwykle w
takich przypadkach jeden z
pasterzy strzelał.
Posterunkiem Cliftona był
wysoki wał czarnej lawy, w wielu
miejscach spękany i
przypominający olbrzymie bloki
granitu, po których trudno było
chodzić. Musiał być jednak w
nieustannym ruchu, żeby nie
stracić z oczu stada. Tu, pod
wzniesieniem, znajdowała się
zawsze woda, nawet podczas
najbardziej suchych lat, paszy
jednak było niewiele.
Clifton wdrapał się na wysoki
zrąb. W tym samym miejscu
odpoczywał podczas wędrówki w
przeciwną stronę. Głębokie
wydrążenie w masie lawy
stanowiło rodzaj fotela, w
którym od biedy można było się
zdrzemnąć. Julio wraz z psami i
stadem znajdował się na dole.
Clifton widział jego wysmukłą
postać. Podczas
kilkumiesięcznego wspólnego
przebywania polubił tego
prostego, wiernego i uczciwego
chłopca, przywiązanego do swego
stada i pasterskiego życia.
Niejednokrotnie zauważył, że
Julio z lubością pogrąża się w
kontemplacji nieba. Clifton
zresztą od dawna robił to samo,
rzadko jednak miewał sposobność
oglądać niebo o północy. Noc o
tej porze wydawała się dziwnie
złowieszcza. Nie było wiatru, a
jednak do uszu dochodziły jakby
dalekie zawodzenia. Skały i
bloki lawy były jeszcze nagrzane
promieniami słonecznymi, dlatego
nie odczuwał ciągnącego od
pustyni chłodu. Zdjął sombrero i
usiadł na zwiniętym płaszczu.
Zdawało mu się, że powietrze
staje się coraz bardziej suche.
Dziwnie posępnie rysowały się
pasma czarnych chmur. Między
nimi połyskiwały blade gwiazdy.
Wszystkie przedmioty wydawały
się ciemne, prawie czarne. Nad
pustynią zawisł jakiś
niewidzialny ciężki płaszcz.
Nagle Clifton zauważył, że
ciemność zmniejszyła się.
Zdziwiło go to. Nie było
przecież księżyca, a chmury
zasłaniały niebo. Usłyszał, że
Julio głośno wzywa wszystkich
świętych.
Doszedł go szum podobny do
pędu wiatru w wysokiej trawie.
Szum i jasność wzrastały.
Clifton skamieniał z wrażenia na
widok zbliżającej się komety czy
też meteoru. Siedział osłupiały,
nie mogąc oderwać wzroku od
wspaniałego zjawiska.
Co za niepojęty pęd,
promieniowanie, narastający
szum! W jednej sekundzie
pustynia rozwidniła się jak w
południe. Szybujące ciało
niebieskie sypało iskrami niby
kawałkami tłuczonego lodu.
Przeleciało biało_niebieską
strzałą po niebie, ciągnąc za
sobą długi ogon światła. Nagle
wybuchnęło snopem olbrzymich
iskier, zbladło i zniknęło.
Gdy Clifton ochłonął z
wrażenia, postanowił pozostać na
pustyni.
Do świtu przebiegł myślą swoje
dzieciństwo, życie rodzinne,
lata szkolne, okres studiów i
wojnę. Przypomniał sobie miłość
do matki, ojca, Wirginii, walkę
o odzyskanie zdrowia, pustynię.
To właśnie jej zawdzięczał swoje
odrodzenie. Nie umiałby już stać
się normalnym członkiem
społeczeństwa w takim
rozumieniu, jak go uczono tego w
szkole czy na uniwersytecie.
Pragnął pozostać samotny w
otoczeniu żywiołów. To co
przeżył, nie pozostawiło w jego
duszy goryczy, nienawiści ani
pogardy. Było mu dane przeniknąć
tajemniczą zasłonę i pochwycić
błysk nieskończoności.
Im bardziej zbliżał się do San
Luis, tym bardziej stawał się
spokojny. Na owczym szlaku
strząsnął z siebie cierpienia
przeszłości. Odbudował własną
duszę.
Około dziesiątego maja
pasterze przybyli do stałego
obozu o kilka zaledwie mil od
miasteczka. Julio zaniechał
liczenia dni, więc Clifton tylko
z grubsza orientował się w
upływie czasu. W każdym razie
kwitnące drzewa bawełniane
powiedziały mu, że jest już
lato.
Letnie pastwisko Don Lopeza
składało się z szeregu dolinek i
grzbietów górskich i było
prawdziwym rajem dla hodowcy
owiec. Nazywało się Sycamore,
którą to nazwę dały liczne
rosnące tu drzewa figowe.
Owce znały dobrze swoje
rodzinne miejsce. Z radości
zaczęły tarzać się w
zielonej trawie.
Clifton, zauroczony tym znanym
mu jeszcze z dzieciństwa
zakątkiem, postanowił zostać tu
na stałe. Za zarobione pieniądze
chciał kupić kilkanaście sztuk
owiec, które stałyby się
zalążkiem jego przyszłego stada.
Musiał też pomyśleć o swojej
garderobie, bo ta, którą miał,
była w opłakanym stanie i z
niepokojem myślał o przykrości,
jaką wyrządziłby swym nędznym
odzieniem matce.
Ponieważ Julio poszedł zdać
raport Don Lopezowi i przynieść
coś do jedzenia, Clifton
pozostał sam ze stadem. Przybyli
do Sycamore zaraz po południu.
Miał w obozie pozostać przez
całe lato, zabrał się więc
natychmiast do rozpięcia namiotu
w sposób solidny i trwały.
Dookoła rosły gęste zarośla
cedrowe, naciął zatem gałęzi na
posłanie, zrobił podmurówkę na
ognisko i przyniósł spory zapas
drew. Pracował dosyć bezładnie,
gdyż mimo woli wzrok jego
kierował się w stronę wzgórz.
Było stąd zaledwie trzy mile do
San Luis, pięć do domu i sześć
do Cottonwoods! Wydawało mu się
to niewiarygodnie blisko! Nie
mógł powstrzymać się od zadumy,
tęsknoty, nadziei... Czyż
uczucia te pozostaną mu na całe
życie? Nie wiedział, co działo
się z tymi, których kochał,
pragnął ich zobaczyć, życzył im
dobra i szczęścia.
Przez całe popołudnie pracował
i oddawał się jednocześnie
rozmyślaniom, mimo to zrobił
tyle, że obóz przybrał wygląd
miły dla oka i bardziej
malowniczy.
Zachód słońca i wieczorne
gwiazdy! Zawsze te same i zawsze
inne! Kolację zjadł samotnie w
blasku ogniska. Samotność jest
zresztą częścią pasterskiej
doli. Jagnięta beczały, ale psy
były spokojne. Stado czuło się
dobrze. On też.
Wcześnie położył się spać.
Gałęzie cedrowe słodko pachniały
w namiocie. Jakże przyjemnie
było wyciągnąć się na posłaniu i
cicho odpoczywać. Nie niepokoiła
go bliskość rodziny ani
przyjaciół i gdy zamknąwszy
powieki natychmiast zasnął,
żadne sny nie zamąciły jego snu.
Zresztą sny rzadko nawiedzają
pasterzy, którzy całe dnie
spędzają na powietrzu, słońcu,
wietrze i budzą się przed
świtem.
Gdy nazajutrz trochę później
niż zwykle jadł swoje skromne
śniadanie, psy zaczęły tak
głośno ujadać, że wstał i
poszedł zbadać przyczynę ich
zachowania.
Zobaczył z daleka Don Lopeza
zdążającego konno do obozu. Krew
napłynęła mu do skroni! Był
nieobecny przez siedem długich
miesięcy. Ile rzeczy mogło się
zdarzyć w tym czasie!
- Don Lopez - szepnął do
siebie z mieszaniną radości i
obawy. - Opowie mi zaraz
wszystko! Obym tylko potrafił go
zrozumieć!
XIX
Tego samego dnia, o tej samej
godzinie, gdy Clifton przybył do
Sycamore, Wirginia wybiegła z
domu opanowana dziwnym uczuciem,
którego nie potrafiła sobie
wytłumaczyć. Od czasu, gdy na
powrót zamieszkała w starym
ceglanym domku, gdzie spędziła
dzieciństwo, często nawiedzały
ją jakieś nieokreślone
niepokoje.
Nie mogła usiedzieć w
mieszkaniu mimo pracy, której
miała teraz pełne ręce. Dzień
był cudowny. Drzewa pokryły się
jasną zielenią młodych liści. W
powietrzu unosiło się tchnienie
wiosennej świeżości.
Wirginia była pochłonięta
czekaniem na powrót tego,
którego w myślach nazywała swoim
pasterzem. Dotychczas jednak
czekała bezskutecznie. Dopiero
niedawno zdołała otrząsnąć się z
wrażenia, jakie wywarła na niej
tragiczna śmierć ojca i podjęła
na nowo snucie marzeń o swojej
przyszłości. Mimo to troska i
wyrzuty sumienia nie opuszczały
jej. Pewną pociechą była myśl,
że w ojcu, tak długo będącym
narzędziem w ręku nędznika,
zdążyła jeszcze przed śmiercią
obudzić się uczciwa krew
Lundeenów.
Zaczęła niespokojnie
przechadzać się pod bawełnianymi
drzewami. Nie poszła zobaczyć,
co robią Con i Jake. Nie
spojrzała też w stronę zielonej
dolinki, gdzie pasły się jej
konie. Usiadła przy rowie
irygacyjnym i zanurzyła rękę w
chłodnej wodzie, która ze
szmerem płynęła między porosłymi
trawą brzegami. Tu i ówdzie
fiołki wysuwały ciemnoliliowe
główki spośród kępek trawy.
Wstała. Szmerliwa muzyka wody i
ćwierkanie ptaków rozstrajały
ją. Nie miała odwagi zajrzeć do
tego zakątka, gdzie
zaproponowała Cliftonowi
małżeństwo. Od czasu
zamieszkania w domku była tam
tylko raz.
Spojrzała na białe obłoki
żeglujące w górze. Ręce jej
opadły. Nie widziała i nie
słyszała nic. Rzuciła okiem na
szczyt góry i drgnęła. Przyszło
jej na myśl, że dobrze byłoby
pojechać nad górskie jezioro i w
tej cudownej samotni zaczerpnąć
sił...
Dopiero od niedawna stała się
taka niespokojna i zamyślona. Po
powrocie od matki przeżyła
wielką radość, mogąc wreszcie
zwrócić Cottonwoods Forrestom -
prawowitym właścicielom. Nie
przyszło jej to łatwo, przede
wszystkim ze względu na starego
Forresta, który słyszeć nawet o
tym nie chciał. Zmiękł dopiero
po długich namowach.
- Dziewczyno! - powiedział
wówczas. - Jesteś z rodu
Lundeenów, a mimo to zdobyłaś po
kolei serca wszystkich
Forrestów.
Gdy wreszcie zniknęła
nienawiść i Forrest zamieszkał
na powrót w Cottonwoods, zmienił
się nie do poznania. Lata
wygnania strząsnął z siebie,
jakby ich w ogóle nie było.
Oddając Cottonwoods, Wirginia
wróciła do swego starego domu w
bawełnianym gaju i czekała na
powrót Cliftona. Czy jednak
przyjedzie?
Jakże nieznośnie ciągnęły się
te ostatnie tygodnie! A może
umarł? Nie, serce mówiło jej, że
żyje. Największą mękę stanowiła
myśl, iż może w ogóle nie
zechcieć jej widzieć.
Weszła do budynku i wróciła do
pracy nad ozdabianiem wnętrza.
Wkrótce jednak rzuciła to
zajęcie. Jedynym pokojem w tym
domu, który niezmiennie
zaprzątał jej uwagę, był dawny
pokój Cliftona. Niektóre
przedmioty należące do niego
pozostawiła nietknięte, jako
drogie wspomnienie jego pobytu.
Drżała, kładąc się na jego
łóżku.
- Zadowolę się już tylko tym,
żeby wrócił, choćby nawet nie
chciał mnie widzieć - wzdychała
zaciskając dłonie i patrząc na
ciemną ścianę.
Następnego ranka Jake
przywiózł z San Luis wiadomość o
powrocie Cliftona i stada.
- Moje stado! - zawołała
radośnie Wirginia, ale w tej
chwili na pewno nie myślała o
owcach, lecz o ich pasterzu.
- Stary Lopez powiada, że
stado powiększyło się o osiemset
jagniąt - ciągnął Jake z
uśmiechem. - Pewnie żałował, że
sprzedał je pani, bo ceny owiec
na rynku rosną jak na drożdżach.
- Czy... czy Lopez mówił coś o
Cliftonie? - zapytała drżącym
głosem.
- Ani słowa! Jest wprawdzie
gadułą, ale tym razem nie mówił
nic. Widocznie diabli go brali z
powodu powiększenia stada.
Wirginia pobiegła do ogrodu i
ukryła się w najdzikszym
zakątku. Tam wypłakała swoją
radość.
- A więc wrócił, wrócił...
Bogu dzięki! Gdyby to trwało
dłużej, pewno umarłabym ze
strachu... Chyba jest zdrowy!
Siedem miesięcy na pustyni! Sam
jeden! A ja nie mogłam mu w
niczym pomóc. Tak bardzo go
kocham! A jeśli nie uzna we mnie
żony? Przecież nie mogę go
błagać! Co ja plotę! Zrobię
wszystko, byleby...
Ten wybuch uspokoił ją. Fakt,
że żył, że był dość silny, by
przez siedem miesięcy wieść
twarde życie pasterza i zrobić
taki szmat drogi, miał większe
znaczenie niż jej żale i
tęsknoty. To przecież było
najważniejsze.
Wirginia stwierdziła, iż
natura ludzka trudna jest do
zrozumienia. Z początku modliła
się o życie dla Cliftona
zapewniając siebie, że będzie
zadowolona i wdzięczna Bogu za
to! Później pragnęła, żeby
wrócił, a teraz, gdy i to się
spełniło, zapragnęła go
zobaczyć. Jakże pokrętne są
drogi miłości! A co będzie, co
się stanie, gdy go wreszcie
zobaczy?
Nazajutrz z samego rana
pojechała do Las Vegas na
spotkanie Ethel, która
telegraficznie zapowiedziała
swoją wizytę. Od czasu powrotu
od matki unikała jak mogła
miasta i znajomych. W okolicy
przez wiele tygodni tematem
numer jeden wszelkich rozmów
była tragedia w kopalni. Ale
bodaj jeszcze większą sensacją
stało się zwrócenie Forrestom
Cottonwoods.
Gdy pociąg zatrzymał się na
peronie, Wirginia niecierpliwie
lustrowała wszystkie wagony.
Spostrzegła Ethel i ukryła się w
tłumie pasażerów. Ethel,
zaniepokojona tym, że nie widzi
przyjaciółki, zajęła się
wskazywaniem tragarzowi swych
walizek. Wtedy Wirginia stanęła
za nią i zakryła jej oczy. Ethel
krzyknęła z radości i padły
sobie w objęcia.
Gdy tylko znalazły się w
samochodzie, Ethel dała upust
swej paplaninie.
- Pokaż mi się! Wyglądasz jak
posąg z marmuru. Gdzie się
podziała twoja dawna opalenizna?
Twoje kolory? Jesteś blada i
zeszczuplałaś! Cudownie ci z
tym! Jesteś stokroć piękniejsza
od Heleny. I te smutne oczy! Ile
ty się wycierpiałaś, moje
biedactwo! Ginio, chyba rozbeczę
się z radości, że znowu cię
widzę!
- Ja też. Ale poczekajmy z tym
do przyjazdu do domu!
- Wiesz, mój ślub odbędzie się
w czerwcu!
- Cudownie!
- Mam nadzieję, że
przyjedziesz!
- Naturalnie! Nie weźmiesz
chyba ślubu beze mnie.
- To jasne! Ale tak rzadko do
mnie pisałaś. Przez siedem
miesięcy dwa listy i depesza.
- Ethel, nie mogłam pisać do
nikogo, nawet do ciebie.
- Szkoda, bo przyniosłoby ci
to ulgę. Ale ty zawsze byłaś
skryta. Rozumiem cię jednak i
nie mam o to żalu.
Wirginia wyjechała z miasta i
skierowała się na mało
uczęszczaną drogę do San Luis.
- Wynagrodzę ci to
zaniedbanie! - powiedziała
serdecznie. - Naopowiadam ci
tyle, że uszy ci spuchną od
słuchania.
- Trochę już wiem z twoich
listów, a resztę znam z gazet.
Może będzie ci przykro wracać do
tych bolesnych spraw?
- Przeciwnie, to mi ulży.
- Wczoraj spotkałam Jarvisa.
Pytał o ciebie!
- Jakże się miewa?
- Jest już zupełnie zdrowy.
- Dzięki Bogu!
- Czy i ty zostałaś wtedy
ranna?
- Ranna? Nie, ale podrapana,
posiniaczona... Opowiem ci
wszystko w domu.
Wirginia zauważyła, że Ethel,
zazwyczaj taka wybuchowa,
powstrzymuje się od wyrażania
swych uczuć, by nie urazić
przyjaciółki. Nie miałaby jej
jednak tego za złe. Lody zostały
już przełamane. Czuła, że zbyt
długo dusiła w sobie tę
tragedię.
- Ginio, dokąd ty jedziesz?
Przecież to nie ta droga! -
zauważyła w pewnej chwili Ethel.
- Jadę do domu.
- Ale przecież nie tędy
jeździliśmy do Cottonwoods.
- Ja już tam nie mieszkam.
- Co ty mówisz! - zawołała z
niezbyt udanie skrywaną
ciekawością. - Czy mieszkasz z
matką?
- Nie. Mama przebywa stale u
dziadków.
- A jak się czuje?
- Nieźle. Spędziłam u niej
trzy miesiące. Odnoszę jednak
wrażenie, że nie zechce już
wrócić na Zachód.
- Może to i lepiej? Wiesz,
obawiałam się, że twoja matka
nie przeżyje tej tragedii.
- Już się uspokoiła.
Auto przecięło dolinę poniżej
San Luis. Otwierał się stąd
widok na cudowny trójkąt
zieleni. Nad urwistym zrębem
zajaśniał dwór Cottonwoods.
Wirginia minęła go obojętnie.
Nigdy nie czuła się tam
szczęśliwa.
- Piękny jest ten dwór -
szepnęła Ethel - mimo to nie
dziwię się, że tymczasem tam nie
mieszkasz.
- Cottonwoods już nie należy
do mnie - odpowiedziała
Wirginia. - Zwróciłam go
Forrestom.
- Wirginio! - Ethel aż
podskoczyła na siedzeniu.
Była wprawdzie przygotowana na
różne zmiany, ale tego nawet jej
było za wiele.
Samochód minął gaj bawełniany
i stanął przed ceglanym domkiem,
który tak bardzo utkwił w
pamięci Ethel. Przed rokiem
przywiozły tu obie z Wirginią
prawie umierającego Cliftona.
Oczy dziewczyny zwilgotniały.
- Więc tutaj mieszkasz?
- Tak.
- Sama?
- Jake i Con mają w podwórzu
mały domek.
- Ślicznie tu jest - szepnęła
Ethel.
- Wolę to niż Cottonwoods. No,
wysiadajmy.
Pokój, do którego Wirginia
wprowadziła Ethel, należał
dawniej do jej matki, a później
do pani Forrest. Był duży i
jasny. Wirginia urządziła go
komfortowo w harmonii ze starymi
ścianami i belkowanym sufitem.
- Nigdy nie pomyślałabym, że
może tu być tak przytulnie -
powiedziała Ethel, zdejmując
płaszcz i kapelusz. - Ginio,
czuję, że teraz rozbeczę się na
dobre.
- Ja też - szepnęła Wirginia.
Przebrawszy się w wygodne
suknie, te same, w których
biegały po górach w Colorado,
wyszły przed dom.
- Pokaż mi teraz swoje włości
- powiedziała Ethel. - Jak duża
jest ta dżungla?
- Dziesięć akrów lasu, kilka
akrów łąk w dolinie i około
pięćdziesięciu akrów ziemi
ornej.
- To nie tak źle, jak na ubogą
panienkę.
Usiadły na cienistym pagórku
pod olbrzymim drzewem
bawełnianym, którego konary
sięgały aż do brzegu dolinki.
Ethel spojrzała na piękne konie
pasące się na łące.
- Co za wspaniałe wierzchowce!
Musimy na nich pojeździć. Tak mi
tego brak w Denver. Wprawdzie to
jeszcze Zachód, ale konie są tam
coraz rzadsze. Wirginio, poznaję
je! To jest Kaliope, to -
Mojżesz, a tamten - Katastrofa.
Widzę też twojego Syrusa! Na
tego diabła nie wsiadłabym. Jest
i Dumpy! Ten szelma zrzucił mnie
kiedyś. Widzę, że nie jesteś
taka biedna, skoro stać cię na
utrzymanie tylu koni.
- Nie jestem taka biedna,
żebym nie mogła jeździć konno
lub nie mogła w czerwcu dać ci
ślubnego prezentu - odparła
Wirginia.
- Co to to nie! Nie pozwolę,
żebyś się dla mnie rujnowała! A
jednak nie mogę sobie wyobrazić
ciebie jako ubogiej panny.
Ethel przytuliła się do
przyjaciółki, położyła głowę na
jej ramieniu i cicho westchnęła.
- A teraz opowiedz mi
wszystko.
- Zacznijmy od Cliftona. Czy
wiesz, że już wrócił?
- Wrócił? A gdzie był do tej
pory?
- Gdy ojciec wypędził go z
domu, został pasterzem owiec.
- Co, Clifton Forrest
pasterzem owiec? Zwyczajnym
pastuchem?
- Tak.
- Ależ to nie jest zajęcie dla
człowieka z uniwersyteckim
wykształceniem, byłego
żołnierza!
- Masz rację, to zajęcie
ubogich. Ale Clifton nie miał
wyboru. Zresztą wziął się do
tego ze względu na stan zdrowia.
- Słuchaj Ginio. Spójrz mi w
oczy.
Wirginia usłuchała.
- Pomiędzy wami nie układa się
najlepiej?
- To nie moja wina. Od tamtego
czasu nie widziałam go.
Powędrował z owcami na południe.
Po powrocie od ciebie
dowiedziałam się, że Malpass
namawia Don Lopeza na sprzedaż
stada dozorowanego przez
Cliftona. Chciał posłać do
Guadelupy swojego pasterza, a
Cliftona pozbawić pracy.
Ethel z cicha zaklęła pod
nosem.
- Opowiesz mi, kochanie, jak
twój ojciec zabił tego łajdaka?
- To było straszne! -
powiedziała Wirginia, a jej oczy
zaszły łzami. - Nie pamiętam,
ile razy Malpass wystrzelił.
Śledztwo stwierdziło pięć ran
postrzałowych. Tatko złamał
Malpassowi rękę, omal nie wyrwał
jej... Wreszcie przekręcił mu
kręgosłup i zwalił w przepaść.
- Dobrze zrobił - powiedziała
Ethel stanowczo. - Ale nie mówmy
już o tym. Opowiadaj lepiej o
Cliftonie.
- Niewiele o nim wiem.
Zaciągnęłam pożyczkę i kupiłam
od Lopeza wszystkie owce.
Clifton był już wtedy w
Guadelupie i nie dowiedział się
o tym.
- Jesteś nadzwyczajna! A więc
przez cały czas Cliff pracował
dla ciebie?
- Tak, czyż to nie zabawne?
- Zabawne? Ależ to wspaniałe!
Co za romantyczna historia! Mam
nadzieję, że podniosłaś mu
pensję?
- Nie śmiej się - powiedziała
Wirginia błagalnie. - Jestem w
straszliwym kłopocie. Widzisz,
Clifton właśnie wrócił. Musi się
przecież dowiedzieć prawdy.
Pasterze są ubodzy. Będzie
potrzebował pieniędzy, ale co
mam zrobić, jeśli nie zechce po
nie przyjść?
- Ach ty gąsko! Wtedy
zaniesiesz mu je sama!
- Nie, tego nie zrobię za nic
na świecie!
- Wirginio, czy kochasz go
jeszcze?
- Sądzisz, że jestem aż tak
niestała?
- Więc kochasz go bardziej niż
dawniej?
- Ginę z miłości!
- To już nic nie rozumiem! A
może ty coś przede mną ukrywasz?
- Potrafiłabyś chyba wycisnąć
wodę z kamienia. Wstydzę ci się
przyznać... Już jesienią stało
się to dla mnie torturą...
Ethel, ja pragnę Cliftona,
pragnę, jak niczego nie
pragnęłam w życiu! A jeśli on
mnie odtrąci, rzucę się w
przepaść!
- Cha! Cha! Cha! Wirginio,
ależ z ciebie niedorajda! -
parsknęła śmiechem Ethel.
- Niedorajda?
- Tak! Założę się, że ten twój
pasterz przez cały czas śnił i
marzył o tobie. A ty,
oczywiście, nie dałaś mu nawet
poznać, że go kochasz?
- Lękałam się, nie mogłam...
Sama nie wiem, dlaczego byłam
dla niego taka chłodna.
Naprowadziłam go na myśl, żeby
się ze mną ożenił. A on mi to
zaproponował tylko dlatego, żeby
wyświadczyć mi przysługę,
wybawić od Malpassa.
Ethel raz jeszcze zaniosła się
serdeczym śmiechem.
- Chciałabym być na twoim
miejscu - wydusiła z siebie
wreszcie. - Przecież to cudowne
móc powiedzieć swemu chłopcu, że
się go kocha. Sama to zrobiłam,
więc wiem.
- Jak mam mu to powiedzieć? -
zawołała Wirginia.
- Masz przecież oczy, ręce,
usta! Natura uposażyła cię pod
tym względem nad wyraz
szczodrze!
- Gdyby nawet, to cóż z tego?
- Użyj tych skarbów! Zdobądź
Cliffa! Teraz czasy się
zmieniły. Kobieta nie wstydzi
się już powiedzieć mężczyźnie,
że go kocha.
- Ethel, zmiłuj się! Czy
przyjechałaś po to, żeby dawać
mi takie szalone rady?
- Ależ ja mówię zupełnie
poważnie! Nie chcę ranić twoich
uczuć, ale to, co ci radzę, nie
jest wcale szalone. Ja naprawdę
jestem pewna, że on kocha cię
nie mniej niż ty jego. A jeśli
mam jeszcze cień wątpliwości, to
będę wiedziała na pewno, gdy się
z nim zobaczę.
- Chcesz się z nim zobaczyć?
- Oczywiście! A raczej zrobimy
to obie!
Wirginia zasłoniła twarz
rękoma.
- Poczekajmy trochę. Może on
sam przyjdzie? Jeszcze nie wiesz
wszystkiego...
- Ach tak! Domyślałam się
tego. Chcesz, żeby ci pomóc, a
ciągle coś przede mną ukrywasz.
- Słuchaj, ja jestem bardzo
bogata. Nieprzyzwoicie bogata! -
wyznała wreszcie. - Akcje ojca
na południu przyniosły ogromne
zyski. Nikt o tym nie wie, prócz
starego Forresta, ale on dał
słowo, że mnie nie zdradzi.
Także Watrous stało się moją
własnością, mam zresztą jeszcze
jedną posiadłość. Wiem, że nie
da się tego długo ukryć i
dlatego jestem w takim kłopocie.
- Pani Cliftonowo Forrest! Czy
mogę zapytać, dlaczego to ma być
kłopotliwa sytuacja?
- Clifton kiedyś powiedział,
że nie mógłby ode mnie nic
przyjąć. A gdy dowie się, że
jestem bogata, na pewno mnie
odtrąci!
- Przecież jest normalnym
człowiekiem, a nie jakimś
zwariowanym dziwakiem! Co ty
pleciesz?
- Nie znasz Cliffa.
- Jesteś przecież zakochana w
nim, śliczna jak obrazek, jest
twoim mężem, dlaczego więc
miałby cię odtrącić? Dlatego, że
jesteś bogata? Mężczyźni nie są
tacy! Czy wiesz, jak w takim
wypadku postąpiłby mój
narzeczony?
- Jak?
- Postarałby się jak
najprędzej świsnąć chociaż część
moich pieniędzy.
- Gdyby Cliff to zrobił,
byłabym w siódmym niebie -
westchnęła Wirginia.
- Dobrze więc - zgodziła się
Ethel z rezygnacją. - Skoro tak
stawiasz sprawę, to zdaj się na
mnie. Jeśli on się tu wkrótce
nie zjawi, to ja postaram się
spotkać z nim. Oczywiście
przypadkiem. Czy to ci
odpowiada?
- Owszem.
- Dziękuję ci! A tymczasem nie
myślmy o tym. Używajmy twojego
bogactwa. Będziemy jeździły
konno...
- A co będzie - przerwała jej
Wirginia wyraźnie czymś
zaniepokojona - jeśli Clifton
zjawi się tu podczas naszej
nieobecności?
- Ratunku! - krzyknęła Ethel
ze śmiechem. - Widzę, że muszę
wziąć tę sprawę wyłącznie w
swoje rce. Nie mogę przecież
współdziałać z osobą szaloną z
miłości!
XX
Szmer czyichś kroków
zaprzątnął uwagę Wirginii, nim
zdążyła się odwrócić, usłyszała
znajomy głos.
- Jak się masz córko?
- Ach, panie Forrest! Tak się
przelękłam.
- Przepraszam cię, dziecko.
Twoi kowboje skierowali mnie
tutaj. Przykro mi, że wam
przeszkadzam, ale sprowadza mnie
pilna sprawa.
- Ethel, pozwól, że
przedstawię ci ojca Cliftona...
Panna Wayne z Denver, moja
najserdeczniejsza przyjaciółka.
- Zdaje się, że widzieliśmy
się już kiedyś, ale rad jestem,
że znów mogę panią oglądać.
Siądźmy tu sobie wszyscy.
- Wirginio! Nie będziesz mi
miała za złe, gdy się oddalę...
- zaczęła Ethel.
- Proszę nie uciekać, miła
panienko. Widzę, że z pani
dzielna osóbka, a ja będę
potrzebował pomocy.
- Doskonale! - uśmiechnęła się
Wirginia. - Zostań więc Ethel.
Forrest usiadł, oparł się
plecami o drzewo i zdjął
kapelusz. Wirginia nigdy jeszcze
nie widziała go wyglądającego
tak świetnie. Ubyło mu chyba z
dziesięć lat. Posępne cienie
ustąpiły mu z orzechowych oczu,
tak wzruszająco podobnych do
oczu Cliftona.
- Nie jest mi łatwo przystąpić
do rzeczy - powiedział z
ujmującym uśmiechem. - Ale jakoś
spróbuję.
- Zaciekawia mnie pan, panie
Forrest.
- Moje dziecko, widziałem się
z Cliftonem - powiedział
dramatycznie.
Wirginia sięgnęła ręką do
serca. Usta jej drgnęły, oczy
spoczęły czujnie na mówiącym.
- Uspokój się - powiedział
szybko. - Clifton ma się
doskonale. Przeżyłem chyba
największy wstrząs w moim życiu.
Nigdy jeszcze nie byłem do tego
stopnia zaskoczony. Ten chłopak
jest zupełnie zdrów! Zrobił się
z niego kawał chłopa! Po prostu
nie wierzyłem własnym oczom. A
teraz, Wirginio, w nagrodę za te
dobre wiadomości powinnaś zacząć
nazywać mnie ojcem. Dobrze?
- Z przyjemnością, tato! -
odpowiedziała wzruszona.
Miała chęć ucałować go, ale
wstydziła się Ethel.
- Dziękuję ci. Matka się
bardzo z tego ucieszy. Czy
wiesz, że zaczynam być o ciebie
zazdrosny?
Ale wracajmy do rzeczy. Otóż
Cliff wcale się nie zdziwił, gdy
mnie zobaczył. Był bardzo miły i
serdeczny, jakbym ja... Jakby
nic nie zaszło między nami.
Pytał o matkę i widziałem, że
bardzo za nią tęskni, nie może
jednak opuścić stada. Zdaje mi
się, że matka będzie musiała
sama pojechać do Sycamore, żeby
się z nim zobaczyć.
- Mam nadzieję, że nie będzie
długo na to czekał - zawołała
Wirginia. - Czy... czy
mówiliście o mnie?
- I ty się pytasz? W naszej
rozmowie ty byłaś moim
największym atutem! Najpierw
powiedziałem mu, że stado, które
dozoruje, należy do ciebie.
Odparł, że wie już o tym od
Lopeza i wiadomość ta jest dlań
wielce niepomyślna, bo liczył na
pensję, a od ciebie nie będzie
mógł przyjąć pieniędzy.
- Boże wielki! - krzyknęła
Wirginia, chwytając Ethel za
rękę.
- Czekaj! Na to ja, że bardzo
się z tego ucieszysz, bo jesteś
teraz biedna. Spojrzał
zdziwiony, a potem roześmiał
się. Ale gdy mu oświadczyłem, że
zwróciłaś nam Cottonwoods, po
prostu oniemiał. Potem ucałował
mnie i zapytał, jak to się
stało. Wyobraź sobie, że on nic
nie wiedział o tym, że twój
ojciec zatłukł Malpassa i sam
umarł. Zaczął wypytywać się o
ciebie. Powiedziałem, że
mieszkasz w naszym dawnym domu,
że masz kilka koni, stare auto i
bardzo mało pieniędzy i że chyba
będziesz musiała sprzedać owce.
Usłyszawszy to, zamyślił się.
Wreszcie spojrzał i zapytał...
Nie, nigdy byś nie zgadła o co.
- O co? - zawołała bardzo
przejęta, a Ethel przysunęła się
do niej i objęła ją za szyję.
- Zapytał, kiedy się z nim
rozwiodłaś. Na to ja, że nawet
nie miałaś takiego zamiaru.
Pokazał mi wtedy list,
oczywiście anonimowy, w którym
ktoś donosił, że wszczęłaś już
kroki rozwodowe i wychodzisz za
Malpassa.
- To mógł tylko napisać
Malpass! - wykrzyknęła z trudem
łapiąc powietrze.
- Całe szczęście, że tego
listu nie dostał na pustyni,
kiedy był jeszcze taki słaby.
- Więc... ojciec przypuszcza,
że Clifton lubi mnie choć
trochę? - wyjąkała.
- Czy lubi? Boże wielki!
Dziewczyno, on cię po prostu
uwielbia! Zauważyłem to już po
jego powrocie z wojny. Matka
zwróciła mi na to uwagę. Był
czas, że właśnie za to
nienawidziłem cię! Powiedziałem
mu to w oczy. Przykro mi o tym
teraz wspominać, gdyż to właśnie
miłość do ciebie uratowała mu
życie.
- To niemożliwe! - krzyknęła
Wirginia oszołomiona.
- Nie wierzysz? Musisz w to
uwierzyć, jeśli chcesz mi pomóc!
- Ojcze, nie spiesz się z
wnioskami. Trudno mi w to
uwierzyć, ale gdybym uwierzyła,
a potem przekonała się, że to
nie jest tak...
- Wirginio! Wiem, co mówię. To
prawda - rzekł Forrest.
- Skąd ojciec może to
wiedzieć?
Na chwilę zapadło milczenie.
Przerwała je Wirginia.
- Czy Clifton przebaczył ojcu?
Staremu zwilgotniały oczy.
- Tak. Chciał jednak, żebym i
ciebie przeprosił.
Zaproponowałem mu powrót do
CottonĂwoods...
- A on? - przerwała mu
gorączkowo. - Odmówił?
- Niestety! I nie miałem
odwagi namawiać go. Jest w nim
coś takiego, co mnie
powstrzymało. Sama się
przekonasz, gdy go zobaczysz.
- Chyba nie będę miała na to
odwagi ani siły - jęknęła.
- Dziecko, przecież go
kochasz! - powiedział z
wyrzutem.
Zrobiła bezradny gest,
bardziej wymowny od wszelkich
słów.
- Wirginio, jesteś moją
ostatnią deską ratunku. Jeśli ty
nie zdołasz nakłonić go do
powrotu, jesteśmy zgubieni.
Matka nie przeżyje tego.
- Oddałabym dla niego ostatnią
kroplę krwi - wybuchnęła gorąco.
- Ale to na nic się nie zda.
Znam dobrze Cliftona.
- Masz rację, córko, ja
również to odczułem. Ale nie
bierzesz pod uwagę jednego
czynnika. Gdy Cliff usłyszy z
twoich własnych ust, że go
kochasz, wtedy powróci do nas.
Jeśli mu jednak tego nie
powiesz, on naprawdę zostanie na
zawsze na pustyni. Słuchaj,
dziewczyno, odkryłem przed tobą
karty. Czy zrobisz to dla nas?
- Zrobię wszystko! -
odpowiedziała.
Czuła się igraszką losu, który
wzniósł ją najpierw na szczyt
szczęścia, by raptownie strącić
na dno rozpaczy.
Forrest z galanterią pochylił
się nad jej ręką.
- Człowiek powinien umieć
zdobyć się na pokorę i
wdzięczność. Kto wie, co się
może zdarzyć? Niegdyś w moim
domu obraziłem cię. Teraz żałuję
i wstydzę się tego. Uczynisz mi
największy zaszczyt, jeśli
przekroczysz progi mego domu
wraz z Cliftonem, twoim mężem.
Zaledwie Forrest zniknął,
Ethel pochwyciła Wirginię w
objęcia i obsypała ją
pocałunkami. Poryw ten udzielił
się również Wirginii.
- Ach, chciałabym krzyczeć,
śpiewać, tańczyć, modlić się! -
wołała z rozbłysłymi szczęściem
oczyma. - Cliff mnie kocha!
Ethel, on mnie kocha!
Rzeczywiście, któż może
przewidzieć, co się zdarzy?
Chyba jeden Bóg!
- Ginio, zejdź już z obłoków -
doradziła praktycznie Ethel. Nie
możemy teraz tracić głowy.
Trzeba się nad wszystkim dobrze
zastanowić.
Ale Wirginia była głucha na
wszelkie rozsądne słowa. Nie
widziała nic dokoła, nie mówiła,
nie jadła nic, nie mogła zasnąć
do białego rana.
Nazajutrz trochę oprzytomniała
i zaczęła rozmawiać z Ethel
trochę spokojniej.
Rozmowę przerwał im Jake,
przynosząc depeszę od Heleny
Andrews, która udając się do
brata, zatrzymała się po drodze
w Las Vegas, aby odwiedzić po
drodze Wirginię.
- Czy to nie ładnie z jej
strony? - zawołała Ethel.
- Oczywiście... Zapomniałam do
niej napisać.
- Słuchaj, Ginio. Wiem, że
kiedyś byłaś o nią zazdrosna,
ale niesłusznie. Ta dziewczyna
jest czysta jak łza.
- Toteż bardzo ją kocham!
Tylko, widzisz, tyle miałam
kłopotów i przykrości, że z
wyjątkiem ciebie, zapomniałam o
wszystkich... Ubieraj się,
jedziemy do miasta!
Następny ranek dziewczęta
spędziły na koniach. Po
śniadaniu Helena i Ethel w
niespodziewany sposób zniknęły.
Wirginia była zdziwiona i
zaniepokojona. Gdy ich
nieobecność zaczęła przedłużać
się, wyszła do lasu na
poszukiwanie. Nie było ich tam!
Pobiegła do stajni.
- Chłopcy, czy były tu
panienki? - zapytała.
Wiedziała, że kowboje nie
lubią i nie umieją kłamać.
Zresztą rzut oka na ich twarze
powiedział jej prawdę.
- Jakie konie osiodłaliście?
- Pani Forrest...
- Proszę mnie tak nie nazywać
- krzyknęła, gdyż ilekroć
słyszała to nazwisko kierowane
do siebie, czerwieniła się jak
podlotek. - Powiedzcie wszystko.
- Zaraz, proszę panienki -
bąknął zmieszany Jake. - Od razu
poznałem, że coś nie jest w
porządku, ale z tymi panienkami
niełatwa sprawa. Zawsze zrobią z
człowiekiem co chcą. Daliśmy im
Katastrofę i Dumpy'ego.
Myśleliśmy, że i panienka
pojedzie, ale zanim zdążyłem coś
powiedzieć, już ich nie było.
- W którą stronę pojechały?
- Pytały o drogę do Sycamore.
Wirginia wróciła do ogrodu
targana na przemian radością i
trwogą. Nareszcie wszelkie
wątpliwości zostaną wyjaśnione!
Ta postrzelona Ethel z pewnością
nie przyjedzie bez niczego.
Jedno spojrzenie na Cliftona
powie jej, czy rzeczywiście jest
zakochany. Wirginia zaczęła
drżeć ze zdenerwowania.
Przyniosła sobie pled i
rozłożyła go pod drzewem. Nie
mogła jednak długo wytrzymać na
jednym miejscu. Usiadła dopiero
wtedy, gdy w oddali zobaczyła
wracające Ethel i Helenę.
Usiadła, gdyż opuściły ją siły.
Jakże wolno szły! W serce
Wirginii wstąpił nagle spokój.
Wirginia bacznie śledziła każdy
ich krok i starała się wyczytać
z ich twarzy, co jej przynoszą.
Helena pierwsza zbliżyła się
do niej. Niedbale rzuciła na
trawę kapelusz i rękawiczki.
Nigdy jeszcze nie wydawała się
tak piękna. Widoczne było, że
jest bardzo wzruszona i rozumie,
czym są dla przyjaciółki
wiadomości, które przynosi.
- Clifton kocha cię, Wirginio!
- powiedziała miękko.
Spodziewała się usłyszeć te
słowa raczej z ust Ethel, ale
dobrze się stało, że powiedziała
je Helena. W jej poważnych
ustach słowa te zabrzmiały tak,
jak powinny - nieomal
uroczyście. Ethel przysunęła się
z drugiej strony i w milczeniu
patrzyła na Wirginię, która
przytuliła je obie.
- Cliff jest cudownie
odmieniony - powiedziała Helena.
- Modlę się o to, aby ta wasza
pustynia uzdrowiła również
mojego brata. Cliftonowi
przyniosła coś więcej niż
zdrowie i siły. Postawiła go oko
w oko ze śmiercią. Ileż on tam
musiał wycierpieć! Ale odnalazł
tam samego siebie, pokonał w
sobie zło, poznał, jak czcze i
bezwartościowe jest nasze życie.
Stał się teraz jakby cieniem
tego pasterza, o którym mówiono
nam w dzieciństwie. Czułam się
przy nim zawstydzona swym
podstępem. Tak, przecież
bezwstydnie pojechałyśmy z Ethel
zajrzeć w jego serce. Ale gdy
tylko zostało wymówione twoje
imię, Wirginio, Clifton sam
zdradził swoją tajemnicę. Jakże
mogłaś nie wiedzieć, że cię
kocha? Przecież ten człowiek
kocha cię całą duszą! Zdaje mi
się, że rozumiem mężczyzn. Ten,
któremu oddałam swoje serce,
poszedł na wojnę tak jak i
Clifton - pełen sił, szczęśliwy,
trochę lekkomyślny. Ale wojna
odmieniła go. Jego listy mówiły
o wstrząsie, jaki przechodziła
cała jego osobowość. To one
utrzymały mnie przy życiu po
jego stracie. Clifton musiał
przejść przez to samo, o czym
pisał mi Ryszard. Ci ludzie
stanęli niejako poza nawiasem
życia. Trudno jest nam ich
zrozumieć. Wojna jedno
zbudowała, drugie zniszczyła.
Więcej zniszczyła. Nie rozumiem
wprawdzie pustyni, ale nigdy nie
zapomnę Cliftona Forresta.
Wirginia, zalana łzami,
przytuliła do siebie Helenę w
niemym uścisku.
- Dziękuję wam - powiedziała
po chwili, gdy nieco się
uspokoiła.
- To wszystko, o czym z takim
uczuciem zadeklamowała ci
Helena, jest z pewnością piękne
i wzniosłe, ale to zawracanie
głowy. Prawdę mówiąc, nieco go
wyidealizowała, choć
rzeczywiście jest w nim teraz
coś takiego... Rozumiesz mnie?
- Rozumiem również to, że za
chwilę zaczniesz po swojemu
rzecz upiększać i przekręcać,
aby mnie tylko oszczędzić.
Powiedz mi lepiej uczciwie i bez
wykrętów, co ty o tym myślisz.
- Sycamore jest wspaniałe!
Dlaczego nigdy nas tam nie
zawiozłaś? To wszak blisko.
Clifton mieszka w bardzo
schludnym obozie. Urządził się
uroczo! Zajrzałam do jego
namiotu. Aż mnie zatkało. Żadna
dziewczyna nie mieszka tak
pięknie i poetycznie! Na ziemi
dywany z owczych skór. Pod
posłaniem pachnące gałęzie
cedrowe. Czysty piasek...
- Dziewczyno, zacznijże mówić
o nim! - zawołała Wirginia.
- Gdy wyszedł z wąwozu, wcale
go nie poznałam. Wiedziałam, że
to on, ale jakby inny. Wydawał
mi się bardzo wysoki, może
dlatego, że trzyma się teraz
prosto. Jego skóra ma odcień
ciemnozłoty. Ramiona i szyja
gołe. Na spodniach mnóstwo łat,
niektóre z owczej skóry. Poznał
nas od razu. Podbiegłam do
niego, krzyknęłam i... Heleno,
czy mogę powiedzieć co zrobiłam?
- Zdaje się, że będfziesz
musiała - powiedziała Helena z
uśmiechem.
- Po prostu pocałowałam go.
Doznałam dziwnego wrażenia, jak
gdyby... hm, dość, że
pocałowałam go... Ale drugi raz
chyba nie odważyłabym się.
Zapytał, dlaczego nie
przyjechałaś z nami... Zrobił to
chłodno, ale jakoś naturalnie,
jak brat, który pyta o siostrę.
- W taki sam sposób
zaproponował mi, żebym została
jego żoną - szepnęła Wirginia.
- Słuchaj, jeżeli teraz
spojrzysz na niego i dotkniesz
go choćby małym palcem, to chyba
zje cię z Miłości!
- Zamilcz już! - zawołała
słabym głosem Wirginia. - Nie
mówcie mi już nic więcej. Wierzę
wam, zrobię wszystko, czego ode
mnie żądacie. Ale jeżeli się
mylicie, to marny mój los.
Ethel krzyknęła z radości i
uścisnęła obie naraz i każdą z
osobna.
- Przecież ja od początku
wiedziałam, że on ją kocha.
Pozostawcie wszystko mnie.
Biedny Clifton nie miał
słodkiego życia ani tu, ani na
wojnie, ani na pustyni, która
jest piekłem. Da mu je dopiero
kobieta.
- A więc wszystko załatwione -
powiedziała Helena. - Jutro jadę
do Pheonix, a w czerwcu
zobaczymy się wszystkie w
Denver, gdzie ta szalona para
złoży ślubowanie na lepszą lub
gorszą przyszłość, żeby niebawem
przekonać się, że to jednak
mężczyźni są panami świata.
Przywiozę ze sobą brata, może
znajdę mu jakąś dzielną
dziewczynę?
- Gadanie! - roześmiała się
Ethel.
Wirginia niby we śnie jechała
pastwiskami, mając u boku wierną
Ethel. Syrus nie był koniem
nadającym się do jazdy w stanie
takiego oszołomienia. Wymagał
żelaznej ręki, której w tej
chwili bynajmniej nie czuł. Całe
szczęście, że droga prowadziła
pod górę, co pochłaniało nadmiar
jego energii.
Jechała zapatrzona w daleki
wyłom między górami, gdzie
widniała stroma skała, jej
ukochany zakątek nad
Szmaragdowym Jeziorem, jechała
pokorna i stęskniona.
- Pojedziemy pod osłoną tych
cedrów - powiedziała ŃEthel - by
nagle wyłonić się w Sycamore.
Wirginia patrzała na rozległą
zieloną dolinę i pasące się na
niej owce, jej owce. Ale gdzie
jest pasterz?
- Chodź, wołam cię już drugi
raz! - niecierpliwiła się Ethel.
- Musimy okrążyć ten pagórek i
zostawić za nim konie. Owce
wracają już do obozu, nie mamy
chwili do stracenia, jeśli
chcemy tam być przed Cliftonem.
Wydawało się to wiekiem, choć
trwało zaledwie kwadrans, gdy
Wirginia, idąc za Ethel,
znalazła się w wąskim parowie, z
którego wydostały się na pagórek
i zobaczyła w purpurze
zachodzącego słońca biały
płócienny namiot.
- Boże! - szepnęła do siebie
Ethel. - Jakże jej błyszczą
oczy! No, Wirginio, droga wolna.
Ja schowam się tu i będę
czekała. Dalej musisz iść sama.
- Dokąd mam iść? - zapytała
onieśmielona Wirginia.
- Dokąd? Gdziekolwiek, byle
tylko spotkać Cliftona. Czy nie
uczyłam cię sto razy? Wyłoń się
spod ziemi, spadnij z nieba.
Zjaw się skąd chcesz, na twoim
miejscu schowałabym się w
namiocie i tam czekała.
- Nie mam odwagi.
- Wirginio, musisz to zrobić.
Słyszysz? Szczekają psy. Gdyby
cię tu zobaczyły, rzuciłyby się
na ciebie. Prędko,
biegnij do namiotu! Jesteś
przecież jego żoną, pamiętaj o
tym!
Uścisnęła ją i lekko
popchnęła.
Wirginia została sama. Jedynym
jej pragnieniem było ukryć się
przed Cliftonem, a nie szukać
go. Zaczęła biec, czując, że
serce podchodzi jej do gardła.
Machinalnie dopadła namiotu i
wśliznęła się do środka.
Wyglądało tu wszystko tak, jak
opisała to Ethel i jak sama
sobie wyobrażała. Oto jego
posłanie z owczych skór
rozłożonych na drewnianych
kozłach. Leżał na nim równo
złożony koc. Dotknęła go
pieszczotliwie, jak gdyby był
cząstką samego Cliftona.
Na dworze zaszczekały psy.
Usłyszała beczenie owiec i
stukot drobnych kopytek. Nagle z
boku wyłonił się wysoki cień.
Zachodzące słońce oświetliło
smukłego pasterza z kijem w
ręku. Wyglądał niczym postać z
biblijnego obrazu.
Wirginia nie mogła oderwać od
niego oczu. Jaki był opalony i
gibki! Jak dziwnie wyglądały na
nim te połatane spodnie!
Podszedł bliżej i oparł swój kij
o drzewo, potem odwrócił się i
zobaczyła jego twarz. Clifton!
Taki sam, jakim widywała go w
marzeniach. Ugięły się pod nią
nogi. Padła na łóżko.
Nagle drżenie ciała ustało. Za
późno! Kroki rozległy się tuż
przy namiocie. Płócienne ściany
zafalowały.
- Panno Święta! - zawołał
zdumiony.
Zaległo milczenie. Wirginia
zwrócona była twarzą do płótna
namiotu i zdawała się nie
oddychać.
- Kim pani jest? Czy coś się
stało?
Ręce Cliftona dotknęły jej
ramienia. Dotyk ów przywrócił ją
do życia. Instynktownie
zasłoniła twarz.
- Kim pani jest?
- To ja, twoja żona!
Jakże głupio się odezwała!
Poczuła, że silne ramiona
podnoszą ją do góry. Tuż koło
swojej ujrzała rozpromienioną
twarz Cliftona. Pieszczotliwym
ruchem dotknęła jego policzka,
pogłaskała go po wijących się
włosach.
- To ty! Jakże jesteś
zdumiony! - szepnęła.
Otoczył ją ramieniem i
przyciągnął blisko do siebie.
Oswobodził jedną rękę, ujął ją
pod brodę i podniósł głowę.
- Wirginia! - szepnął
zdławionym głosem.
- Tak. Poznajesz mnie?
- Cóż to wszystko ma znaczyć?
Najpierw zjawia się ojciec i
opowiada mi o tobie. Później
twoje przyjaciółki, a wreszcie
przychodzisz ty sama.
- Czy jesteś zadowolny, że
mnie widzisz?
- Boże, dziewczyno! Nie igraj
z ogniem! Więc naprawdę nie
chciałaś się ode mnie uwolnić?
- Nigdy nie chciałam i nigdy
nie zechcę!
- Wirginio Lundeen!
- Nazywam się teraz Forrest!
- Nadal jesteś moją żoną? -
zapytał z niedowierzaniem.
- Tak, Cliff.
- Przecież wyszłaś za mnie
tylko dlatego, żeby odczepić się
od tego mieszańca Malpassa.
- To nie był główny powód.
- Więc dlaczego to zrobiłaś? -
zapytał nieufnie.
- Bo... bo chciałam należeć do
ciebie.
- Nie mogę w to uwierzyć! -
krzyknął.
- A jednak to prawda, Cliff.
Pragnęłam tego od lat. Gdy byłam
jeszcze podlotkiem. W każdym
razie od tego dnia, kiedy mnie
pocałowałeś.
- Czy i na statku? W pociągu?
W sklepie? I gdy znalazłaś mnie
pełznącego po drodze, prawie
umierającego?
- Tak! Tak! I wtedy, gdy
zaproponowałam ci, żebyś się ze
mną ożenił. I tego wieczora,
gdyśmy się pobrali. Cliff, od
dawna kochałam tylko ciebie!
- Boże mój! Więc to dlatego
walczyłem? Dlatego żyję?
Przepowiednia Ethel sprawdziła
się. Cliftona ogarnął płomień. W
jego uścisku Wirginia nie mogła
dobyć tchu, a wszelkie tęsknoty
za jego pocałunkami zostały
sowicie zaspokojone. Zapomniała
o całym świecie, a gdy oboje
wreszcie się opamiętali, usiadła
przy nim na posłaniu i spojrzała
na niego przytomniej.
- Cliff, jeszcze mi nie
powiedziałeś... - szepnęła.
- Kocham cię - odparł zgadując
jej pragnienie.
- Ty szczęściarzu! -
uśmiechnęła się promiennie. -
Nie musisz się nawet oświadczać,
bo i tak jestem twoją żoną.
- Trudno mi w to uwierzyć,
nawet teraz...
- Cliff, nareszcie jestem
szczęśliwa! Nie bądź taki
oszołomiony. Nie będę żądała,
abyś porzucił dla mnie pustynię
i owce. Teraz należą do ciebie,
gdyż wszystko, co mamy, jest
naszą wspólną własnością. Będę
kochała to, co ty kochasz. Twoje
życie będzie moim.
- Pozwolisz, bym dzielił swój
czas pomiędzy dom i pustynię?
- Czy pozwolę? Błagam cię o
to! Pamiętaj jednak, że ja i
twoi rodzice też potrzebujemy
ciebie.
- Wirginio! Nie zawstydzaj
mnie. Przecież pamiętam o tym.
Pocałowała go w policzek.
- Musisz nauczyć mnie kochać
pustynię. Zrozumiałam, jaką
męczarnią było dla ciebie życie
i w jaki sposób ziemia, żywioły,
samotność i niedostatek
zdziałały cud. W pustyni musi
być zaklęty jakiś bóg i dlatego
mam dla niej szacunek.
Otoczyła jego szyję ramieniem
i raz jeszcze przywarła wargami
do jego twarzy.
- Cliff, muszę ci jeszcze coś
wyznać...
- Wolę tego nie słyszeć, nie
teraz. Pozwól mi dalej marzyć.
Jestem jeszcze w Guadelupie, a
ty jesteś przy mnie.
- Czy zabierzesz mnie tam
kiedyś?
- Dziecino, nie zaszłabyś tak
daleko.
- Mogę pojechać konno!
Obiecaj! - nachyliła się do jego
ust i całowała je dopóty, dopóki
nie zgodził się.
- Słuchaj, Cliff. Oszukałam
cię.
- Ty? W jaki sposób?
- Sądzisz, że jestem uboga,
prawie na skraju nędzy?
- Cóż za pytanie!
- Twój ojciec i Ethel
powiedzieli ci, że nie mam
prawie nic, prawda?
- Tak.
- To kłamstwo. Jestem bogata,
bardzo bogata. Udawałam tylko
biedną, ale przed tobą nie mogę
i nie chcę kłamać.
Odziedziczyłam ogromny majątek.
Spłaciłam wszystkie zobowiązania
ojca, nawet te wątpliwe, i
zostało mi jeszcze bardzo dużo.
Co o tym sądzisz?
- Sam nie wiem - odparł
zaskoczony.
- Czy będziesz mnie kochał
mniej, wiedząc, że nie jestem
ubogą Wirginią?
- Nigdy i za nic nie będę cię
kochał mniej.
- Pozwolisz mi zatrzymać ten
majątek? - zapytała poważnie.
- Czy ci pozwolę? Ależ
Wirginio, cieszę się, że go
masz. Nigdy nie byłoby mnie na
to stać, aby otoczyć cię
takim zbytkiem, na jaki
zasługujesz. Czyż mógłbym ci
kupować piękne suknie?
Utrzymywać twoje wspaniałe
konie?
- Cicho! Nie mówmy już o tym!
Za namiotem rozległ się wesoły
srebrzysty śmiech.
- To Ethel. Przyjechała ze
mną. A teraz podsłuchuje!
- Niech słucha - odpowiedział
radośnie i podniósł głos. -
Biedaczka zadała sobie tyle
trudu, aby przekonać mnie o
twoim ubóstwie. O, znów się
śmieje! A więc, Wirginio
Lundeen_forrest, możesz kupić
wszystkie stada z okolic, a ja
będę szczęśliwy, pasąc je dla
ciebie.
Wirginia nachyliła się nad nim
i czule szepnęła:
- Mój ty pasterzu...