Clive Barker
Umęczone Dusze: Legenda Primordium
Księga Pierwsza
SEKRETNE OBLICZE RODZAJU
I
Jest transformatorem ludzkiego ciała; twórcą potworów. Jeśli Suplikant
przychodzi do niego z wystarczającą potrzebą, odpowiednim głodem zmian - wiedząc,
jak bardzo bolesne będą to zmiany - dostarcza je. Stają się obiektami perwersyjnego
piękna w jego rękach; ich ciała ulegają zmianie w fasonach, jakie sami sobie nie są
w stanie narzucić.
Przez lata, właściwie przez stulecia, ta postać pojawiała się pod wieloma różnymi
imionami. Ale my nazwiemy go pierwszym mu przypisanym: AGONISTES.
Gdzie może odnaleźć go Suplikant? Zazwyczaj w miejscach, które on nazywa
„płonącymi”: na przykład, na pustyniach. Jednak niekiedy może on znaleźć takie
„płonące miejsce” w naszym własnym rozpalonym mieście: miejscach, gdzie
desperacja wypaliła całą wiarę w nadzieję i miłość.
I tam przybywa, cichy, nienaganny, jego obecność jest znana jedynie
w pogłoskach. I czeka tam na tych, którzy chcą go odnaleźć.
Kiedy Suplikant znajduje jego lub zostaje odnaleziony, nie ma w tym przymusu.
Nie ma przy tym przemocy, przynajmniej do czasu, gdy Suplikant zapisuje jego lub jej
ciało. Wtedy owszem, pojawiają się pewne wątpliwości, gdy rozpoczyna się praca.
Prawdę mówiąc, w wielu sytuacjach Suplikant błaga o śmierć w obliczu kontynuacji
„upoważniania” do dalszych działań Agonistesa. To zbyt wielki ból, mówią mu, gdy
jego skalpele i pochodnie wykonują makabryczną pracę na nich. Ale w czasie całej
swej wędrówki po świecie Agonistes tylko raz pozwolił umrzeć zmieniającemu zdanie
Suplikantowi. Tym człowiekiem był Judasz Iskariota, jęczący tak bardzo, że Agonistes
powiesił go na drzewie. Pozostali, na których pracował, pomimo tych narzekań,
czasami trwających dzień i noc, powracali do jego laboratorium po zagojeniu ran
i mógł wtedy dalej przekształcać ich ciała.
Są niekiedy pewne małe rekompensaty bólu dostarczanego przez Agonistesa
Suplikantom w czasie jego pracy. Na przykład, śpiewa dla nich, a mówi się, że zna
każdą kołysankę napisaną w jakimkolwiek języku na świecie; piosenki kołyski i piersi,
kojące mężczyzn i kobiety, przetwarzane w postaci ich własnego strachu.
I jeśli z jakiegoś powodu czuje częściowe współczucie dla Suplikanta, Agonistes
może nawet dać swej ofierze kawałek własnego ciała do zjedzenia: tylko pasek,
odcięty za pomocą jednego ze swych najlepszych skalpeli, z delikatnego ciała jego
biodra bądź dziąsła. Według legendy, nie ma bardziej komfortowego ani pożywnego
mięsa niż mięso Agonistesa. Najzwyklejszy jego kawałek na języku Suplikanta
pozwala jemu lub jej zapomnieć o doświadczanych właśnie mękach i dostarcza im
momenty rajskiego spokoju.
Jak tylko klient jest ukojony, Agonistes kontynuuje swoją pracę, tnąc, zszywając,
wypalając, przyżegając, rozciągając, skręcając, rekonfigurując.
Niekiedy przynosi lustro, aby pokazać Suplikantowi, co już do tej pory stworzył.
Często jednak ogłaszają, że chcą, aby rezultat pozostał niespodzianką; wówczas
Suplikantom pozostają jedynie wyobrażenia poprzez męki bólu, w co ich zmienia
Agonistes.
II
Sztuką jest to, co osiąga Agonistes.
Uważa, że jest to Pierwsza Sztuka, ta kreacja nowego ciała, będąca sztuką, którą
Bóg używał do powoływania życia. Agonistes wierzy w Boga, modli się do niego
wieczorami i rankami, dziękując mu za stworzenie świata, w którym jest tak dużo
beznadziejności i tak głębokiego głodu zemsty, że Suplikanci sami go szukają
i błagają o przekonfigurowanie ich w oblicza własnego monstrualnego ideału.
I wydawało się, że Bóg najwyraźniej nie znajdował w działaniu Agonistesa nic
zdrożnego, skoro ten przez dwa i pół tysiąca lat wędrował po planecie, odtwarzając
coś nazywanego przez siebie świętą sztuką, i nie doznawał żadnej krzywdy. W istocie
zaś dobrze mu się wiodło.
Niektórzy ludzie trafiający pod jego nóż, jak Poncjusz Piłat, znaleźli miejsce
w historii naszej kultury. Wielu pozostało anonimowymi. Przekształcił wielu
potentatów, gangsterów, upadłych aktorów i architektów, kobiety oszukane przez
swych mężów i pragnące odszukać nową formę dla kochanków w małżeńskich łożach;
nauczycielki i perfumerki, treserów psów i palaczy kotłowych. Potężni i niezauważeni,
bogacze i nędzarze. Tak długo jak są oddanymi Suplikantami, a ich błagania brzmią
szczerze, Agonistes zwraca na nich swoją uwagę.
Kim on jest, ten Agonistes? Ten artysta, wędrowiec, przekształcacz ludzkiego
ciała i kości?
Prawdę mówiąc, nikt tak dokładnie nie wie. Istnieje w Bibliotece Watykanu
heretycka księga zatytułowana „Pułapki bożego szaleństwa”, napisana przez kardynała
Gaillemię w połowie XVII wieku. Gaillemia zaprzecza w niej wyliczeniom
dotyczącym kreacji świata w Księdze Rodzaju, podając kilka przykładów: kardynał
spiera się m.in. o to, jakoby Bóg siódmego dnia nie miał odpoczywać. Zamiast tego,
doprowadzony do swoistej twórczej ekstazy przez wytwory swej Kreacji, nadal
pracował. Jednak twory, jakim dał życie w stanie swojego wyczerpania, nie były
istotami podobnymi tym, którymi zasiedlił Eden. Jednego dnia i nocy, wędrując
między nowo stworzonymi cudami, stworzył formy zaprzeczające wszelkiemu pięknu
jego wcześniejszych dzieł. Niszczyciele i demony, były antytezą wszystkich stworzeń
ożywionych w czasie poprzednich sześciu dni.
Jednym z tworów Jehowy - jak twierdzi kardynał - był Agonistes. Stąd też może
on modlić się do swojego Ojca W Niebiosach i może liczyć na wysłuchanie. Jest on -
przynajmniej według obliczeń Gaillemii - jednym z własnych tworów Boga.
I nie ma wątpliwości co do tego, że Agonistes w pewien perwersyjny sposób
spełnia swoją funkcję. Przez lata, stulecia, był odpowiedzią na niezliczone modły,
zanoszone przez bezsilnych.
Słowa mogły ulegać zmianie z modlitwy na modlitwę, jednak ich sedno było
zawsze takie samo:
O Agonistesie, mroczny dostarczycielu, stwórz mnie na podobieństwo koszmarów
moich wrogów. Pozwól mojemu ciału być materią, z której wyrzeźbisz ich strach;
pozwól mojej czaszce być dzwonem o dźwięku ich modłów o śmierć. Daj mi pieśń do
wyśpiewania, która będzie melodią ich rozpaczy, i daj mi obudzić ich i pozwolić im
odnaleźć mnie śpiewającego na dnie ich łóżek.
Zdeformuj mnie, zwiąż mnie, przekształć mnie.
A jeśli nie możesz zrobić tego dla mnie, Agonistesie, daj mi być ekskrementem;
daj mi być niczym, mniej niż niczym.
Albowiem chcę być przerażeniem moich wrogów, lub chcę zapomnienia.
Wybór, Panie, jest twój.
Księga Druga
ZABÓJCA PRZEMIENIONY
I
Miasto Primordium zostało założone wcześniej niż jakiekolwiek w mitycznej
historii. Jest, według wielu źródeł, pierwszym miastem kiedykolwiek założonym.
Przed Troją, przed Rzymem, przed Jerozolimą było Primordium.
Do czasu, gdy zostało opanowane przez dynastię cesarzy, których urzędowanie
stopniowo wytwarzało poziom okrucieństwa, przewyższający najgorsze ekscesy
skorumpowanych władców Rzymu. Przykładowo, Cesarz Perfetto XI, który rządził
Primordium przez szesnaście lat do czasu Wielkiej Insurekcji, był człowiekiem
znającym wszelkie korupcje umysłu i ducha. Żył w wystawnym luksusie w pałacu,
który uważał za niezdobyty, niewiele lub wcale troszcząc się o dwa miliony siedemset
pięćdziesiąt tysięcy ludzi zamieszkujących Primordium.
Ostatecznie, to okazało się jego zaniedbaniem.
Ale dojdziemy do tego.
II
Po pierwsze, pozwólcie mi opowiedzieć o Zarlesie Kreigerze, który pochodził
z najniższej warstwy społecznej miasta. Jako dziecko często jadał w Vomitorium,
gdzie - jak w starożytnym Rzymie - pożywne jedzenie odrzucone przez bogaczy
można było nabyć za małe pieniądze i ponownie skonsumować. Szczęśliwy dla
Kreigera był fakt, że życie w takiej nędzy nie doprowadziło do jego śmierci. Swoistym
fizycznym paradoksem było to, że doświadczenia czyniące z większości ludzi
zredukowane cienie ich poprzednich sylwetek,
służyły wzmacnianiu Zarlesa. W wieku
13 lat był już większy od swych starszych braci. A z fizyczną przemianą przyszło też
coś innego - ciekawość, jak też nieskończenie skorumpowane miasto, w którym
zamieszkiwał, mogło funkcjonować. Bez zrozumienia pułapki, w którą został złapany,
reasumował, nie będzie w stanie z niej uciec.
W wieku 14 lat został gońcem gangstera Wschodniego Miasta, zwanego Durafem
Cascarellianem, i szybko piął się w hierarchii zatrudnienia, głównie dlatego, że robił
wszystko, o co go proszono. W podzięce, Cascarellian traktował Kreigera jak syna,
chronił przed odkryciem poprzez wysyłanie ludzi do sprzątania po morderstwach
Kreigera. Kreiger był bałaganiarskim mordercą. Nie dla niego było proste
poderżnięcie gardła. Lubił używać kosy, najpierw rozcinając brzuch a następnie
dusząc delikwenta jego wnętrznościami.
Takie zachowanie nie pozostało długo niezauważone, nawet w tak
przepełnionym ekscesami mieście jak Primordium. A reputacja Kreigera stopniowo
wzrastała poprzez fakt, że zlecane mu przez Cascarelliana zabójstwa miały często
podłoże polityczne. Sędziowie, kongresmani, dziennikarze krytykujący Cesarza: to
były często ofiary Kreigera. Osobiście, nie dbał wcale o powiązania swych ofiar. Krew
była krwią, tak długo jak pozostawał o tym przekonany, a czerpał równą przyjemność
z wykrwawiania republikanina jak rojalisty.
Wtedy spotkał kobietę o imieniu Lucidique i wszystko uległo zmianie.
III
Lucidique była córką senatora, który ostatnio narzekał na publicznym forum na
fakt, że miasto popada w stan dekadencji. Dynastia Perfettów używa podatków ludzi
do hołdowania własnym przyjemnościom, argumentował senator: to musi być
zatrzymane.
Rozkaz szybko przyszedł od Cesarza: usunąć tego senatora.
Cascarellian, niedbający o filozoficzne zawiłości, ale szczęśliwy z zadowolenia
Cesarza, posłał Kreigera w celu zabicia kłopotliwego polityka. Kreiger wpadł do
posiadłości senatora, złapał go w ogrodzie między różami, zadźgał i zabrał do środka.
Był w trakcie usadzania ciała senatora przy stole jadalnym, gdy weszła Lucidique.
Była naga, prosto po kąpieli; ale
równocześnie przygotowana na nadejście intruza -
niosła dwa noże. Okrążyła Kreigera i stanęła pomiędzy krwią a wnętrznościami ojca.
- Jeśli się ruszysz, zabiję cię - powiedziała.
- Dwoma nożami kuchennymi? - powiedział Kreiger, przecinając powietrze swymi
kosami. - Wracaj do kąpieli i zapomnij o tym, że tu byłem.
- Zamordowałeś właśnie mojego ojca.
- Tak, widzę podobieństwo.
- Sądziłam, że człowiek jak ty pomyśli dwa razy, zanim przytknie nóż do gardła
mojego ojca. On chciał ocalić Imperium, by tacy jak ty i tobie podobni nie byli
wyzyskiwani.
- Ja i mnie podobni? Nic o mnie nie wiesz.
- Zgaduję - powiedziała Lucidique. - Urodziłeś się w nędzy i żyłeś w niej tak długo, że
nie dostrzegasz, co się dzieje tuż przed twoimi oczami.
Zmienił się wyraz twarzy Kreigera.
- Więc może i nieco wiesz - powiedział nieswoim głosem. Pewność siebie kobiety
zmieniła jego nerwy. - Pozwolę ci na pogrzebanie ojca - stwierdził, odchodząc od
stołu.
- Stój - powiedziała kobieta. - Nie tak szybko.
- Co to znaczy, stój? Mógłbym cię zabić w ułamku chwili, gdybym chciał.
- Ale nie chcesz, inaczej już byś to zrobił.
- Jak masz na imię?
- Lucidique.
- Więc, czego chcesz ode mnie?
- Chcę, abyś poszedł ze mną w najgorsze ulice Primordium.
- Uwierz mi, widziałem je.
- Więc mi je pokaż.
IV
To był najdziwniejszy spacer kobiety z mężczyzną. Choć Kreiger zmył krew
senatora ze swej twarzy, rąk i ramion, nadal cuchnął mordem. I oto on, idący obok
córki mężczyzny, którego właśnie zabił, owiniętej w czarne płótno.
Razem widzieli najgorsze rzeczy Primordium: choroby, przemoc i harówkę,
niewyzwoloną nędzę. I wtedy, i wcześniej, Lucidique wskazałaby ściany i wieże
Zimowego Pałacu Cesarza, którego każdy pokój zawierał wystarczające dla
uprzątnięcia slumsów i nakarmienia każdego głodującego dziecka bogactwo.
I po raz pierwszy od wielu, wielu lat Kreiger czuł pewien stopień prawdziwych
emocji, pamiętając o okolicznościach własnego dorastania, siedzenia w rynsztokach
ulic Primordium, gdy jego matka sprzedawała swe zniszczone narkotykami ciało
strażnikom Cesarza. Był w nim gniew, gdy tak szedł. I gniew ten narastał.
- Co chcesz, bym uczynił? - zapytał, sfrustrowany przez to, co czuł i swoją bezsilność.
- Nie dostanę się do Cesarza.
- Nie bądź taki pewny.
- Co masz na myśli?
- Masz rację, Dynastia jest nietykalna tak długo, jak jesteś tylko człowiekiem -
zawszonym, małym zabójcą, najętym do zabijania nadgorliwych senatorów. Ale
gdybyś miał być czymś więcej? Wtedy zniszczyłbyś Dynastię.
- Jak?
Lucidique spojrzała na Kreigera z ukosa.
- Nie mogę ci nic tutaj pokazać. Poza tym, muszę pochować ojca. Jeżeli chcesz
wiedzieć więcej, spotkaj się ze mną jutrzejszej nocy przed Zachodnimi Brzegami.
Przyjdź sam.
- Jeśli to jakaś pułapka… - powiedział Kreiger - …sposób na pomszczenie twego
ojca… to zanim mnie dopadną, wykłuję twoje oczy.
Lucidique uśmiechnęła się.
- Pięknie adorujesz.
- Mówię serio.
- Wiem. I nie jestem tak głupia, by konspirować przeciw tobie. Wręcz przeciwnie.
Wierzę, że mieliśmy się poznać. Miałam mówić z tobą po zabiciu ojca, a ty miałeś się
powstrzymać przed zabiciem mnie. Jest między nami jakaś więź. Czujesz to, prawda?
Kreiger spojrzał na dzielącą ich brudną ulicę. Ta noc napełniła go uczuciami,
jakich nie spodziewał się doznać. A to było kolejnym, przyznanie do dziwnego
odczucia w związku z córką zamordowanego przez siebie człowieka.
- Tak - rzekł. - Czuję to. - Potem, po długim milczeniu: - Jutro w nocy, o której?
- Po pierwszej - oznajmiła Lucidique.
- Będę tam.
V
W kolejnych dniach ulice Primordium wrzały od plotek i spekulacji: śmierć
senatora uruchomiła wszystkie rodzaje pogłosek. Czy było to pierwsze oznajmienie, że
Cesarstwo nie podejmie kolejnych kroków w stronę demokratyzacji miasta?
Wierzono, że będzie to sprawa, w wyniku której wielu członków senatu szybko opuści
miasto, na wypadek gdyby byli na liście zabójstw Cesarza. Wszędzie panowało
generalne uczucie niepokoju .
A w Kreigerze głębokie uczucie oczekiwania. Prawie nie spał, myśląc
o wydarzeniach poprzedniej nocy. Nie, nie tylko poprzedniej. Myślał o życiu: gdzie go
do tej pory zaprowadziło, i gdzie - jeśli obietnica Lucidique była prawdą - znajdzie się
potem.
Wtedy i obecnie spoglądał na ściany pałacu (który miał od wczoraj podwojoną
liczbę strażników), zastanawiając się, co miała na myśli, mówiąc o znalezieniu drogi
do zniszczenia Dynastii przez jednego człowieka.
VI
O godzinie pierwszej, milę przed Zachodnią Bramą Primordium, usiadł na
kamieniu i czekał. Dziewięć minut po pierwszej pojawiła się para koni (nie z miasta,
kierunku jakiego Kreiger oczekiwał na jej przybycie, ale z Pustyni, która – obszerna
i w większości niezbadana – leżała na zachód i południowy zachód od miasta.)
Zbliżyli się i zsiedli z koni.
- Kreiger…
- Tak?
- Chcę, abyś poznał Agonistesa.
Kreiger słyszał pogłoski o tym człowieku. Był to rodzaj opowieści wymienianych
między zabójcami, bardziej legendarnych niż rzeczywistych.
Ale oto był. Tak prawdziwy jak kobieta która go przywiodła.
- Słyszałem, że chcesz uczynić Primordium republiką - powiedział Agonistes. - Jedną
ręką.
- Ona przekonała mnie, że to możliwe - odparł Kreiger. - Ale… ja w to nie wierzę.
- Powinieneś mieć więcej wiary, Kreiger. Mogę uczynić cię przerażeniem Cesarzy,
jeśli cholernie tego chcesz. To należy do ciebie. Zdecyduj się szybko, bo mam lepszy
interes gdzieś indziej tej nocy, jeśli nie chcesz mych usług. Słyszę setki modlitw
wypływających z Primordium w tej chwili; ludzie chcą, abym dał im siłę na zmianę
ich świata.
Lucidique położyła dłoń na twarzy Kreigera
- Teraz jest ta chwila, widzę, że jej nie chcesz - rzekła. - Boisz się.
- Nie boję się - zaprzeczył Kreiger. Pomyślał o swojej matce, śmierci, swoich braciach
zabitych na ulicach jako dzieci przez konie przejeżdżających bogaczy, o swojej
siostrze w domu wariatów, nigdy więcej normalnej.
- Weź mnie - zdecydował.
- Jesteś tego pewien? - zapytał Agonistes. - Pamiętaj, nie ma odwrotu.
- Nie chcę wracać. Weź mnie. Przemień mnie.
Spojrzał na Lucidique. Uśmiechała się.
- Zabierz konie – nakazał jej Agonistes. – Nie będziemy ich potrzebować.
Razem, Kreiger i Agonistes, odwrócili się i skierowali na pustynię
VII
Następnego dnia Lucidique pochowała ojca. Pogłoski nieco ucichły w mieście,
ale wciąż były jak nurt wody, łagodny lecz dominujący: Primordium było w bardzo
zmiennym stanie, jak ładunek wybuchowy, który można podpalić za pomocą wstrząsu.
Osiem nocy po zabraniu Kreigera przez Agonistesa na pustynię, Lucidique –
której dom znajdował się blisko pałacu Cesarza – obudziły odgłosy kroków.
Wstała i podeszła do okna. Światła paliły się we wszystkich pałacowych oknach.
Bramy były szeroko otwarte. Strażnicy biegali wokół zmieszani.
Ubrała się i wyszła na ulicę. Hałas obudził miasto; i chociaż strażnicy Cesarstwa
biegali we wszystkie strony, starając się zarządzić natychmiastową godzinę policyjną,
nikt nie zwracał na nich uwagi.
Lucidique weszła do pałacu. Krzyki teraz nieco ucichły, ich miejsce zajęły
częściowo szeptane modlitwy.
Ale nie zajęło jej wiele czasu odkrycie, co uczyniło stworzenie będące niegdyś
Zarlesem Kreigerem. Zewsząd była śmierć. A jego rzeź nie miała granic: mężczyźni
i kobiety, ale także ich dzieci, narodzone i nienarodzone.
Imperium Perfettów nie mogło rządzić tą nocą Primordium. Nie było komu tego
uczynić. Kreiger zabił ich wszystkich.
Gdy Lucidique stała w Wielkim Hollu pałacu, w kałuży krwi która sięgała ścian,
dostrzegła odbicie. Odwróciła się.
Był tam. Przetworzony Kreiger. MISTRZ OSTRZ. Nie zostało w nim prawie nic
z człowieka, którego znała: rękodzieło Agonistesa przetworzyło skromnego zabójcę
w coś, co miało być koszmarami koszmarów i ulic Primordium przez najbliższe lata.
Zauważył ją. Zastanawiała się, czy to jej ostatnie chwile, jeśli ma zamiar zabić ją
równie dokładnie jak zniweczył innych. Lecz nie. Nachylił się i wyszeptał jej do ucha:
- Nie możesz sobie wyobrazić…
I odszedł, pozostawiając za sobą rzeź, wędrując w noc, zatrzymując się tylko
w celu obmycia ostrz w jednej z wielu fontann na podwórzu.
Księga Trzecia
MŚCICIEL
I
Zarles Kreiger był kiedyś człowiekiem. Jako zabójca pracujący dla gangstera
Duarfa Cascarelliana, Kreiger mógł zrobić wszystko dla pieniędzy. Ale są pewne
zadania mające niewidzialną cenę, a to okazało się jednym z nich. Złapany na
gorącym uczynku przez córkę senatora, wytworną Lucidique, Kreiger został
przekonany, że tym razem sam jest ofiarą. Władcy miasta w którym żyli –
zdegenerowanego, chorego Primordium – byli prawdziwymi winowajcami i dopóki
dynastia nie zostanie zniszczona, nastąpi kontynuacja krwawego zmieszania w którym
ludzie tacy jak Kreiger zachowywali się jak chore zwierzęta a kobiety jak Lucidique
traciły swych ukochanych.
Trzeba to było skończyć. A Lucidique wiedziała jak. Przekonała Kreigera do
oddania się w ręce starożytnego bytu zwanego Agonistesem, który miał go
przekonfigurować. Zrobił tak, jak sugerowała, i po ośmiu dniach i nocach na pustyni
powrócił do Primordium jako Władca Ostrz: mocarny silnik zniszczenia, który
w ciągu kilku godzin unicestwił dynastię Perfettów.
Przed zniknięciem na pustyni wypowiedział do Lucidique cztery drażliwe słowa:
- Nie możesz sobie wyobrazić…
II
Nazwali tę noc – noc zamordowania Cesarza i jego rodziny – Wielką Insurekcją.
W jej trwaniu miało miejsce kilka mniejszych insurekcji, gdyż wybuchły stare waśnie.
Władcze postaci, które używały aktualnych rządów Imperium Perfettów jako
przykrywki dla własnych korupcji – sędziowie, biskupi, członkowie duchowieństwa,
przywódcy cechów i związków zawodowych – byli teraz bez ochrony i stawali oko
w oko z wykorzystywanymi przez siebie ludźmi.
Nawet ci pośród klasy kryminalistów, którzy mieli prywatne armie do ochrony
przed takimi okolicznościami, żyli teraz w strachu.
Choćby, dla przykładu, Cascarellian. Nie był głupcem. Fakt, że Zarles Kreiger,
jego zabójca, zniknął w noc Insurekcji, uczynił go mocno podejrzliwym, że los
Kreigera był powiązany z niemal nadnaturalnym upadkiem Cesarstwa. W rzeczy
samej, jeden ze szpiegów Cascarelliana , który był strażnikiem w pałacu w noc rzeźni,
widział stwora którego wszyscy zwali Mistrzem Ostrz, obmywającego swą broń
w jednej z fontann pałacowych. Informator uszedł z masakry bez uszczerbku
i stwierdził, że prawdopodobnie nieprzypadkowo półmityczna postać Mistrza Ostrz
miała pewne delikatne lecz niezaprzeczalne podobieństwo do Kreigera. Czy było
możliwym – zastanawiał się Cascarellian – że zaginiony zabójca i Mistrz Ostrz byli tą
samą osobą? Czy jakieś bezkompromisowe zmiany spotkały ciało Kreigera,
zamienionego w niepowstrzymanego zabójcę? I jeśli tak, to jaką rolę Lucidique –
widziana w krótkiej rozmowie z Mistrzem Ostrz – grała w tym procesie?
III
Cascarellian nie spał dobrze. Miał koszmary, w których Mistrz Ostrz rozwalał
drzwi Pałacu Cesarza, zabijając jego pułkowników i strażników pałacowych,
a następnie podchodził do stóp jego łóżka – tak jak zabójca podszedł do łoża Cesarza,
zabijając go kawałek po kawałku.
Zdecydował, że najlepszą drogą obrony przed nieznaną siłą będzie Lucidique.
Posłał trzech swoich synów do złapania córki senatora, rozkazując im złagodzenie jej
gniewu. W głębi serca (choć nie przyznawał tego nikomu, nawet księdzu) nieco bał się
Lucidique. Należało ją traktować z większym respektem niż inne znane mu kobiety.
Niestety, jego potomkowie nie byli równie bystrzy jak ojciec. Chociaż nakazał im
szacunek wobec złapanej, wykorzystali pierwszą sposobność do sprawdzenia granic
cierpliwości swego ojca. Lucidique była krępowana, obrażana, upokarzana. Bez
wątpienia spotkałby ją gorszy los, gdyby Cascarellian nie wrócił tego dnia wcześniej,
przeszkadzając synom w upokarzaniu kobiety.
Lucidique nieustannie żądała wyjaśnienia powodów przetrzymywania. Jeśli
Cascarellian miał zamiar ją zabić, dlaczego tego nie czynił? Była chora i zmęczona -
nim, jego synami, życiem samym w sobie. Widziała zbyt wiele krwi.
- Byłaś w pałacu, czyż nie? W Noc Wielkiej Insurekcji?
- Byłam.
- Masz coś do czynienia z tym stworem, Mistrzem Ostrz?
- To moja sprawa.
- Mogę cię oddać moim synom na pół godziny. Wyciągną to z ciebie!
- Twoi synowie mnie nie zastraszą. Podobnie jak ty.
- Nie chcę, byś czuła dyskomfort. Jesteś tu pod moją ochroną, to wszystko. Wiesz, co
dzieje się na ulicach? Pandemonium! Miasto pęka w szwach!
- Sądzisz, że trzymanie mnie tu ochroni cię przed twoim przeznaczeniem? - zapytała.
Rodzaj zabobonnego strachu objawił się na twarzy Cascarelliana.
- Co ma mnie spotkać? Wiesz coś o mojej przyszłości?
- Nie - odparła ze znużeniem. - Nie jestem prorokiem. Nie wiem, co się zdarzy
i, prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to. Jeśli świat skończy się jutro, nie sądzę, by
spotkał cię łagodny osąd, lecz - wzruszyła ramionami - co mnie to obchodzi? Nie będę
patrzeć, jak cierpisz w Piekle.
Cascarellian pobladł i spocił się, gdy Lucidique mówiła. Wiedziała tylko
częściowo, co z nim czyni, lecz czerpała z tego przyjemność. To człowiek, który ją
osierocił; czemu nie rozkoszować się jego zabobonnym strachem?
- Sądzisz, że jestem głupcem?
- Bojąc się tak jak teraz? Tak. Sądzę, że to żałosne.
- Nie chcę twojej pogardy - rzekł z dziwną szczerością. - Mam wielu wrogów.
- Nie jestem jednym z nich. Daj mi odejść. Pozwól mi zobaczyć niebo!
- Wypuszczę cię, jeśli tego chcesz.
- Zrobisz to?
- Tak. Pójdziemy, dokąd zechcesz.
- Chcę iść na pustynię. Poza miasto.
- Naprawdę? Czemu?
- Powiedziałam ci. Chcę ujrzeć niebo…
IV
Następnego dnia konwój trzech samochodów jechał przez chaotyczne ulice
Primordium i kierował się w stronę zachodniej Bramy. W pierwszym z nich, dwóch
najlepszych ludzi Cascarelliana – lojalni ochroniarze, którzy widzieli go w wielu
sytuacjach życiowych. W tylnym samochodzie trzech braci, zastanawiających się
(podobnie jak w trzech poprzednich dniach), jaki rodzaj szaleństwa opętał ich ojca.
Dlaczego pobłażał kaprysom tej Lucidique? Czy nie rozumiał, że miała ona powody
do nienawiści, do spiskowania przeciw niemu? W środkowym samochodzie,
prowadzonym przez Mariusa, od trzydziestu lat kierowcy Cascarelliana, siedział sam
Don w towarzystwie Lucidique.
- Usatysfakcjonowana? - zapytał, gdy byli poza bramami, widząc otwarte niebo.
- Nieco dalej, proszę….
- Niech ci się nie wydaje, że mnie oszukasz, kobieto… Możesz być sprytniejsza od
innych twojego rodzaju, ale nie uciekniesz mi, jeśli taki miałaś zamiar!
Przez pewien czas jechali w milczeniu.
- Sądzę, że dojechaliśmy odpowiednio daleko. I widziałaś już wystarczająco dużo
nieba!
- Czy mogę wysiąść i przejść się?
- Teraz chcesz pochodzić, tak?
- Proszę. Nie ma w tym szkody. Zobacz… otacza nas otwarta przestrzeń.
Cascarellian zastanowił się przez moment. Potem nakazał zatrzymanie się
konwoju. Na horyzoncie pojawiła się burza piaskowa, wolno osiągająca drogę.
- Lepiej się pospiesz! - zakomenderował jej Don.
Lucidique patrzyła na zbliżającą się ścianę piasku, potem zerknęła na ludzi
wysiadających z samochodów – zwłaszcza na braci. Uśmiechali się obleśnie, gdy na
nich spoglądała. Jeden z nich wysunął język z warg w obscenicznym wyrazie.
To był gwóźdź do trumny. Lucidique odwróciła się od niego - nich - i zaczęła iść
w stronę burzy.
Litanie ostrzeżeń natychmiast pojawiły się w ślad za nią.
- Ani kroku dalej! - krzyknął jeden z braci. - Albo cię zastrzelę.
Odwróciła się do niego i rozłożyła szeroko ramiona.
- Więc strzelaj! - I zaczęła iść dalej.
- Wracaj tu, kobieto! - wrzeszczał Don. - Tam nie ma nic poza piaskiem.
Wiatr burzy uderzał teraz we włosy Lucidique. Wyglądało to jak ciemna aureola
wokół jej głowy.
- Słyszysz mnie? - krzyczał w ślad za nią Don.
Lucidique spojrzała przez ramię.
- Chodź ze mną - zaprosiła.
Starzec zaciągnął się cygarem i poszedł za kobietą.
Jego synowie zaczęli narzekania: co on robi? Czy zwariował? Ignorował ich. Po
prostu podążał w ślad za Lucidique. Zerknęła na niego, mającego teraz ciekawski
wyraz twarzy. W dziwny sposób był teraz szczęśliwy; szczęśliwszy niż przez wiele
poprzednich lat, z gorącym piaskiem wokół twarzy i piękną kobietą wołającą do
pójścia za nią.
Widząc, że jej słucha, zwróciła się ku burzy piaskowej, będącej teraz nie więcej
niż 100 jardów przed nią. Coś poruszało się w jej sercu. Nie była zaskoczona. Choć
nie planowała zjednoczenia z tym, co było przed nią, mimowolnie wiedziała, że
nadchodzi. Jej życie od chwili wkroczenia do sali śmierci ojca i ujrzenia
„pracującego” Kreigera było jak dziwny sen, który usiłowała ukształtować bez
większego powodzenia. Stanęła. Cascarellian złapał ją i objął jej ramię. W drugiej ręce
miał nóż. Przycisnął go do jej piersi.
- Więc tu się ukrywa! - powiedział Cascarellian, wpatrując się w wielkiego czarnego
giganta w sercu burzy. - Twój Mistrz Ostrz.
Gdy mówił, burza gwałtownie zerwała się i przybliżyła do nich.
- Nie podchodź bliżej! - Don ostrzegł stwora w burzy. - Zabiję ją!
Przycisnął nóż do skóry Lucidique, upuszczając nieco krwi.
- Powiedz mu, żeby trzymał się z daleka - ostrzegł.
- To nie Kreiger. To człowiek zwany Agonistesem. Ma na sobie boskie znamiona.
Herezja ta wzburzyła żołądkiem Cascarelliana.
- Nie mów tak! - krzyknął i szybko oraz dokładnie przeniósł nóż ku jej sercu. Sięgnęła
i dotknęła rany, a potem powiodła palcami po czole. Znamię śmierci.
Cascarellian pozwolił ciału opaść na ziemię i postanowił szybko uciec do
samochodu, zanim dosięgnie go burza. Ten ponury interes nie był zakończony,
ponieważ ona była martwa. Wiedział, że to był dopiero początek.
Zamienił dom w fortecę. Wprawił w oknach kraty i namaścił je święconą wodą.
Ocementował kominy. Straże i psy patrolowały jego posiadłość nocą i dniem. Po
tygodniu zaczął wierzyć, że być może wiara i podarunki dla diecezji, kupujące
zgromadzenia modlące się za jego bezpieczeństwo, przynosiły jakiś efekt. Zaczął się
odprężać.
Wtedy, popołudniu ósmego dnia, z zachodu zerwał się wiatr: piaskowy wiatr.
Ś
wiszczał przez zamknięte drzwi i okna. Przewiewał przez korytarze. Starzec wziął
dwie tabletki na uspokojenie oraz kieliszek wina i poszedł do łazienki.
Przyjemne odrętwienie przeszło go, gdy siedział w ciepłej wodzie. Jego oczy,
mrugając, zamykały się.
I wtedy - jej głos. Jakimś cudem dostała się do środka. Przeżyła pchnięcie nożem
w serce i dopadła go.
- Spójrz na siebie - zakpiła. - Nagi jak niemowlę.
Chwycił ręcznik, by się okryć, ale zaraz, jak to zrobił, wyszła z cienia i ukazała
mu się, w całej swej okrutnej chwale. Nie była Lucidique, którą znał - nie dosłownie.
Całe jej ciało było przetworzone. Stała się teraz żywą bronią.
- Jezu pomóż mi… - zamruczał.
Podeszła i wykastrowała go jednym pociągnięciem ostrza. Przytknął swe
zakrwawione ręce do ust, aby wzmocnić krzyk i złagodzić upadek, wołając o pomoc.
Ale dom od sufitów po piwnice był pusty. Wołał imienia swych synów, jednego po
drugim. Nie zjawił się nikt. Jedynie jego stary pies, Malleus, odpowiedział na
wezwanie i kiedy przebiegał, pozostawiał czerwone ślady łap na białym dywanie. Jadł
coś ludzkiego.
- Wszyscy nie żyją - powiedziała Lucidique.
Potem, bardzo łagodnie, chwyciła szyję Cascarelliana w sposób, w jaki kocie
matki chwytają nieposłuszne dzieci i uniosła ją bez wysiłku.
Wbiła ostrze w klatkę piersiową i wycięła jego serce. Potem pozwoliła jego ciału
stoczyć się po schodach.
Następnie, gdy wiatr ustał i mogła zobaczyć wyraźnie gwiazdy, wyszła na ulicę,
pozostawiając drzwi do posiadłości Cascarelliana szeroko otwartymi, więc
okrucieństwo szybko miało być odkryte. Potem skierowała się przez wiele innych
bocznych uliczek i alejek do zachodniej bramy, i przez nią w kierunku oczekującej
pustyni.
Księga Czwarta
CHIRURG ŚWIĘTEGO SERCA
I
Z Cesarzem i jego rodziną martwymi z ręki Mistrza Ostrz i głównym Donem
Primordium, Durafem Cascarellianem, zamordowanym przez Lucidique (pośród
większości jego synów i ochroniarzy), niełatwy spokój ogarnął miasto. Mniejsze
potyczki i bitwy, które wybuchły po Wielkiej Insurekcji ucichły. Jak sądzono, nikt nie
chciał zwracać na siebie uwagi; nie z taką wielką liczbą morderczych sił na ulicach
miasta. Wojskowa junta objęła przywództwo w mieście podczas kryzysu, prowadzona
przez triumwirat generałów: Bogoto, Urbano i Montefalco. Byli ani lepsi ani gorsi
w porównaniu z innymi ich typu: ludzie, którzy osiągnęli szczyty rzemiosła
wojennego przez użycie wielkiej zdolności w okrucieństwie i kontroli. Ale pod
instytucjonalnym sadyzmem i szaleńczym zapędem do przemocy, dwiema
zdolnościami długo ukrytymi w swadach generałów, istniały także zdolności, jakich
wstydzili się przyznać do posiadania: jedną - chory sentymentalizm (skupiony
w matkach Bogoto i Urbano oraz sześciu lub siedmiu córkach Montefalco); drugą -
przerażającą skłonność do przesądów.
Przeszło to bez echa, jednak każdy z nich wiedział, że inny też był dotknięty
przez głęboki strach przed nieznanym. A nie było teraz miasta bardziej zalanego
nieświętymi sprawami niż Primordium. Pogłoski były tu powszechne, a ich przedmiot
rzadko racjonalny. Opowieści przekazywane przez żołnierzy przy ognisku ( wcześniej
czy później sięgające uszu generalskich), traktowały o nienaturalnych horrorach
i rzeczach przeczących rozsądkowi. Opowieści o potworach spłodzonych przez
lędźwia Mistrza Ostrz, o mściwych duchach dzieci; o sukkubach, ich seksualnych
detalach, dyskutowanych w sposób lepki, lecz konkretny.
Pewnej nocy, po ostrej libacji, trzech mężczyzn ujawniło swe strachy.
- Sądzę - powiedział Urbano - że to przeklęte miasto jest nawiedzone.
Dwaj pozostali przytaknęli milcząco.
- Co sugerujesz, aby z tym zrobić? - zapytał Bogoto.
Odpowiedział Montefalco:
- Na początek… gdybym miał swoje prawa wyboru, spaliłbym kwatery nielegalnych
emigrantów. Oni są zaangażowani w większość tych złych działań.
- Ale siła robocza… - zripostował Bogoto. - Kto oczyści nasze szamba? Kto pochowa
trędowatych?
Montefalco musiał zgodzić się z tym zarzutem:
- Powinniśmy chociaż namierzyć jakiekolwiek elementy podejrzane o związek
z siłami zła.
- Dobrze, dobrze - przytaknął Urbano. - Czujność…
- I kara - wtrącił Montefalco. - Surowe drakońskie sposoby…
- Publiczne egzekucje.
- Tak!
- Spalenia?
- Nie, zbyt teatralne. Rozstrzelania są czyste i szybkie. I nie śmierdzą.
- To cię niepokoi? - spytał Bogoto.
Montefalco wzdrygnął się.
- Odraża mnie zapach spalonych ciał.
II
Podczas gdy generałowie debatowali relatywne aspekty różnych rodzajów
egzekucji, Lucidique spała - próbowała spać - w domu zbudowanym przez jej ojca lata
temu dla matki. Jej drzemki były niełatwe. Tyle wspomnień, tyle zaniechań. Zwykle
we wcześniejszych, prostszych czasach, gdy odechciewało jej się spać, wychodziła na
spacer. Teraz, oczywiście, nie mogła chodzić za dnia. Transformacja jej ciała
dokonana przez Agonistesa przyniosła rezultat w postaci silnego, giętkiego
i mocarnego ciała, które przerażało wielu widzących ją. Gdy wychodziła - nawet
w najczarniejszą noc - starała się wybierać tylne uliczki Primordium, gdzie nie byłaby
widziana.
Tej nocy, nie mogąc już zasnąć, wałęsała się tymi alejkami i wyczuła, że jest
ś
ledzona. Po krótkiej chwili wyczuła rytm kroków i zdała sobie sprawę, że zna
tożsamość podążającego. Było to Zarles Kreiger, zabójca zmieniony w Mistrza Ostrz.
Zatrzymała się i odwróciła. Mistrz Ostrz stał w pewnej odległości od niej. Jego
ciało miało ten sam chory odblask jak jej: bakteriopodobna jasność, będąca częścią
rękodzieła Agonistesa. Im bardziej surowe rany (a część ciał obojga miała się już
nigdy nie zagoić), tym bardziej palący ich odblask.
- Sądziłam, że opuściłeś miasto - powiedziała.
- Tak zrobiłem. Na chwilę. Poszedłem na pustynię. Medytowałem nad swoim
zmienionym stanem.
- I nauczyłeś się czegoś ze swych medytacji?
Kreiger pokiwał głową.
- Więc wróciłeś?
- Wróciłem.
III
Kilka dni później, po tym jak trzech generałów wymieniło swe obawy na temat
obecności nieustraszonych sił w Primordium, Montefalco zgromadził ich ponownie
razem na wyprawę o północy.
- Dokąd idziemy?
- Jest człowiek, zwany doktorem Talisaciem, który w moim imieniu prowadzi od kilku
lat eksperymenty.
- Jakie eksperymenty? - dopytywał się Urbano.
- Liczyłem, że stworzy idealnego żołnierza. Wykreuje maszynę do walki, nie znającą
strachu.
- Czy udało mu się?
- Jak na razie nie. I obecnie nie żywię wielkich z nim nadziei. Jest uzależniony od
wielu ze swych lekarstw i… sami zobaczycie. Ale jeden z jego błędów może być dla
nas teraz użyteczny.
- Użyteczna pomyłka? - zapytał Bogoto, zadziwiony tym paradoksem.
- Potrzebujemy stwora, który wywiedzie nieświęte elementy z Primordium. Wierzę, że
ma taką istotę.
- Ach… - westchnął Urbano.
- Zobaczycie go razem ze mną?
- Gdzie on jest?
- Ukryłem go w Hospicjum Świętego Serca na Dreyfus Hill.
- Sądziłem, że to opuszczone miejsce.
- Takie miało być przekonanie świata. Kiedy ktoś znalazł się tam, kazałem go zabić
i wrzucić do kanału.
- To spotkało zakonnice?
Montefalco uśmiechnął się.
- Nic ludzkiego, obawiam się. Żołnierze potrafią być bydlętami, gdy daje im się wolną
rękę.
Na tym poprzestali rozmawiać i skierowali się w stronę Dreyfus Hill.
IV
Zarles Kreiger rozciągnął się nagi na łóżku Lucidique. Patrzyła na niego
kusicielsko: na mrowie ran, na skomplikowane machinacje jego ciała, będące efektem
własnych wizji Agonistesa. Srebro połączone z kośćmi i nerwami; podobnie brąz
i złoto. Wspięła się na niego. Promienie elektryczne zaistniały między nimi: sutek do
sutka, oko do oka.
Co to był za czas! Pomyślała: oto spotyka się z mężczyzną, będącym zabójcą jej
ojca. W pewnym sensie było między ich intymnością coś więcej niż tylko tabu. Oboje
pochodzili od tego samego ojca. Oboje byli dziećmi Agonistesa.
- Zastanawiasz się, czy to zaaprobuje? - powiedziała.
- Mówisz o Agonistesie?
- Tak.
Kreiger nie odpowiedział. Lucidique zrozumiała, że zależność jej kochanka od
Agonistesa była duża.
- Widziałeś go na pustyni?
- Tak.
- I odesłał cię tutaj.
- Tak.
- Aby mnie odnaleźć?
- Abym był z tobą. Powiedział, że jesteś jedyną rzeczą, która uczyni mnie
szczęśliwym.
V
Hospicjum Świętego Serca było niezwykłym gmachem, którego górne piętra
skrywała ciemność. Ale generałowie nie musieli długo czekać na przewodnika. Po
kilku minutach kobieta-karzeł – przedstawiająca się jako Camille – przybyła ze
ś
wiecami. Eskortowała trio w uniformach przez korytarze (wypełnione sporą ilością
brudu) i dwie kondygnacje w dół po stromych schodach do laboratorium doktora
Talisaca. Jego pracownia była wykopana w ziemi, aby pomieścić skalę
eksperymentów doktora i zachować tajność jego położenia. W miejscu podłogi była
twarda, udeptana ziemia, a ściany były pokryte brudem. Cuchnęło tu zimną ziemią, co
służyło dopełnieniu sceny. Jeśli odór pochodził z grobu, zwiastowało to wiele
widoków przed nimi. Umarli byli surowcami Talisaca, leżeli wszędzie wokół,
w różnych stadiach rozkładu. Był nieekonomicznym konsumentem. W wielu
przypadkach ciału brakowało tylko tkanek, albo ich części, w jednym przypadku oka,
wargi w innym.
- Gdzie on jest? - chciał wiedzieć Urbano.
Camille wskazała drogę ponad dywanem z ciał do ciemnego rogu wielkiego
pomieszczenia, gdzie oczekiwał na nich Talisac. Wyglądał, ku zaskoczeniu
generalskich oczu, jak jedna ze swoich ofiar; przerażający, odpychający eksperyment
doprowadzony do granic wyobrażalnego ludzkiego rozkładu. Zwisał na czymś, czego
pochodzenie znajdowało się poza pojmowaniem generałów, jego usta były
zahaczykowane jak rybie. W swojej perwersji - lub geniuszu - lub ich obu, wykreował
swoisty ekstremalny grobowiec dla siebie samego. Półprzezroczysta macica zwisała
z niższej części jego brzucha, pomiędzy pająkowatymi nogami. We wnętrzu było coś
ż
ywego.
- Mongroid - wyszeptała Camille.
Montefalco odwrócił swe oczy od obłędnych ścian grobowca i jego drażniącej
zawartości, i zwrócił się do ich właściciela:
- Talisac? - zapytał. - Potrzebujemy czegoś od ciebie.
Talisac zwrócił swe drgające oczy w kierunku Montefalco. Gdy mówił
okaleczoną formą swych ust, jego słowa były werbalnie niezrozumiałe. Potrzebował
Camille jako tłumaczki.
- Mówi: Czego? Czego potrzebujesz?
- Potrzebujemy drapieżcy, aby tchnął strach w serce samego diabła - zdecydował
Montefalco. - Bestii pośród bestii. Czegoś, co przerazi potwory miasta przez bycie
jeszcze bardziej monstrualnym.
Talisac wydał dziwny dźwięk - który mógł być śmiechem; trzęsąc się, zwisał ze
swych haków. Stwór w jego łonie reagował na ruchy ojca spazmem.
- Jak doprowadził się do takiego stanu? - mruczał Bogoto do Urbano, zasłaniając usta
dłonią.
- Nie szepcz - syknęła Camille. - Nie cierpi tego.
- Zastanawiałem się, w jaki sposób Talisac zaszedł w ciążę - rzekł Urbano.
Tym razem Talisac nacisnął posłusznie swe wargi w celu odpowiedzi dla samego
siebie. Odpowiedzią było jedno słowo:
- Nauka.
- Naprawdę? - zapytał Urbano, wystarczająco pewny siebie, aby przejść przez niektóre
zniekształcone ciała i bliżej przyjrzeć się Talisacowi. - Miło mi to słyszeć. Byłbym
w kropce, gdyby chodziło tu o jakieś seksualne niewłaściwości.
Ponownie Talisac zaśmiał się, chociaż żaden z generałów nie był w nastroju do
ż
artów. Jego śmiech umilkł, i przemówił ponownie. Tym razem wymagało to
tłumaczenia Camilli.
- On ma golema, który może przysłużyć się waszej sprawie - rzekła karlica. - Prosi
tylko o jedną rzecz w zamian…
- Co to jest? - zapytał Montefalco.
- Aby nie służył do krzywdzenia żadnego z jego dzieci.
- W rodzaju tych? - Montefalco wskazał w stronę wykrzywionego łożyska.
- Powiedział, że to jego dziecko.
Montefalco wzdrygnął się.
- Tego Mongroida nie spotka żadna krzywda, jeśli otrzymamy drapieżcę jego rodzaju -
stwierdził Montefalco. - Osobiście to gwarantuję.
- Dobrze - powiedziała Camille. Następnie, choć Talisac nie przemówił, dodała: -
Wolałby, żebyście nie przychodzili tu ponownie. Tylko generał Montefalco.
- Nie będę się z tym sprzeczał - zapewnił Bogoto, kiwając ręką na grozę, gdy
wychodził. - Jeśli da nam potwora, to może rodzić tysiące małych bachorów tak długo,
jak nie mam nic przeciwko temu. Tylko niech je trzyma z daleka ode mnie.
VI
Lucidique leżała na przesiąkniętym krwią i potem łóżku obok swego kochanka
i obserwowała księżyc przez okno.
- To nie może trwać długo, wiesz o tym. To coś między nami.
- Czemu nie?
- Dwoje takich jak my ma znaleźć szczęście w byciu razem? - zapytała. - To wbrew
naszej naturze. Zabiłeś mego ojca. Powinnam cię nienawidzić.
- A ty wydałaś mnie na piekielne męki z rąk Agonistesa. Też powinienem cię
nienawidzić.
- Cóż z nas za para.
- Może powinniśmy wrócić na pustynię - zastanawiał się Kreiger. - Będziemy tam
bezpieczniejsi.
Lucidique wybuchła śmiechem.
- Posłuchaj sam siebie. Bezpieczniejsi! Czy świat ma się nas nie obawiać? Nie ma
innej możliwości.
- Chcę się po prostu tego trzymać… nadziei, którą odczuwam.
Lucidique powiodła swym ostrzem wzdłuż ramienia Kreigera.
- Nie możemy opuścić Primordium.
- Czemu nie? Ono spłonie, wcześniej czy później. Niech i tak się stanie.
- Ale, kochany, my wywołaliśmy ten pożar, ty i ja. Powinniśmy zaczekać tu
i zobaczyć koniec.
Kreiger przytaknął.
- Jeśli tego chcesz.
- To droga, jaką coś ma się zakończyć.
- Koniec? Czemu o tym mówisz?
- Cicho, ukochany. Lepiej będzie w ten sposób, zobaczysz.
Położyła się na nim i pocałowała.
- Zrób to dla mnie.
- To najlepszy z powodów, o jakich słyszałem - zgodził się Kreiger.
- Więc zostajesz.
- Tak.
Księga Piąta
UPIÓR PRIMORDIUM
I
Po zawarciu układu z Talisaciem na dostarczenie im stwora, trzech generałów
powróciło do kwatery dowodzenia wojska i czekało. Bogoto był z nich najbardziej
niespokojny. Widział swój udział w scenach bitewnych; ciała rozerwane na strzępy,
smród palonych włosów i kości, ale groteskowość laboratorium Talisaca pozostawiło
go zniesmaczonym i nerwowym. Zdecydował, by zrobić to, co często robił, gdy jego
ż
ycie stawało się skomplikowane: pojechał przez miasto w nocy na spotkanie
z kobietą zwaną Greta Sabatier, wróżką. Choć byłby przerażony, gdyby dowiedział się
o tym, że zna ją też któryś z pozostałych generałów, rady Sabatier stały za wieloma
czynami Bogoto w ostatnich latach: kogo faworyzować wśród podwładnych, kogo
traktować z pogardą, i nawet - w niektórych przypadkach – jak dowodzić kampaniami
wojskowymi. I gdy wydarzenia w Primordium stały się stopniowo bardziej szalone,
Bogoto coraz mocniej polegał na wiedzy Sabatier. Jej karty, którym wierzył,
przynosiły witalne tropy dla jego przeznaczenia. W świecie, gdzie szaleństwo
nieustannie wisiało w powietrzu i nikomu oraz niczemu nie można było ufać,
posiadało paradoksalny sens szukanie oświecenia u kobiety, czytającej przyszłość
z paczki brudnych kart.
- Widziałeś kogoś potężnego - Greta powiedziała mu tej nocy, wskazując odwróconą
właśnie kartę. - Nie mogę powiedzieć, czy to mężczyzna czy kobieta.
Bogoto opisał Talisaca, zwisającego z haków, z okrutnym łożyskiem między
nogami.
Sabatier badała jego twarz.
- Wiesz, o jakiej osobie mówię?
Bogoto skinął głową.
- Więc nie potrzebujesz więcej ostrzeżeń ode mnie. On czy ona - czym to jest?
- Mężczyzną.
- Ma przyjaciół… sojuszników… trudno jednoznacznie powiedzieć, kim lub czym
są…. karty są niejasne. Ale z tego źródła przyjdzie krzywda, czymkolwiek ono jest.
- Krzywda dla mnie?
- Dla świata.
- Aha.
- To mniej cię obchodzi, tak?
- Oczywiście. Sądzisz, że powinienem rozważyć opuszczenie miasta?
- Jesteś wojskowym. To nie pierwszy przypadek, że widzę śmierć w twoich kartach,
generale - po raz pierwszy Greta wspomniała o profesji generalskiej. Czy wiedziała to
z kart, czy informacji prasowych, w których był wysławiany - nikt nie wiedział. - Ale
nie sądzę, żebym widziała ją TAK BLISKO obok ciebie - kontynuowała, patrząc
w karty.
- Rozumiem.
- Więc tak, powinieneś rozważyć wyjazd. Przynajmniej dopóki nie zakończy się ta
niespokojna era astronomiczna.
- Zatem to nie tylko karty, ale też gwiazdy?
- One odbijają się w sobie: karty, gwiazdy, dłonie. To ta sama opowieść, gdzie by nie
patrzeć.
Sortowała karty podczas mówienia i upuściła jedną na stół przed Bogato. Była to
karta zwana Wieżą i reprezentowała – w nawet największym uproszczeniu – wieżę
trafioną przez błyskawicę. Jej górna część wybuchała, spadały ciała i gruzy; dolna
część zaś była pęknięta i gotowa do rozdwojenia.
- To Primordium? - zapytał Bogoto.
- To przyszłość miasta - zgodziła się Greta. - Albo chociaż jednego z nich.
- Więc też odejdziesz? - zapytał Bogoto, myśląc o wzięciu jej ze sobą. Greta była stara
jak antyczny stół na którym czytała swe karty, a jej nogi były w zasadzie mało
posłuszne. Nie opuści nigdy Primordium - tak myślał.
- Tak, odchodzę. Widzisz mnie po raz ostatni, generale, chyba że przenosisz się do
Calyx.
- Jedziesz do Calyx?
- Jutro. Zanim sprawy się pogorszą.
II
Dom na Diamanda Street, który kiedyś należał do zamordowanego senatora, miał
opinię przeminionego.
Wewnątrz byli kochankowie, takie chodziły plotki - a przynajmniej kilkoro
z nich. W nocy i w dzień przechodnie słyszeli odgłosy miłości: westchnienia, szlochy,
żą
dania nie do odparcia. Domy obok były opuszczone, ich właściciele wyjechali
z Primordium do bezpieczniejszych miast, albo raczej do innych krajów. Życie na
farmie świń może być nudne, ale chociaż daje szansę na przetrwanie. Ostatnio jednak
ludzie przychodzili na Diamanda Street, głównie aby posłuchać odgłosów rozkoszy
z jasnego domu. Nie, nie tylko aby słuchać. Było odczucie związane z tym miejscem,
podskórne odczucie. Energia wypływająca z otwartych okien była wystarczająca, aby
zwabić tysiące świetlików każdego zmierzchu, tworzących wyśmienite arabeski
w pościgu za sobą, powietrze tak lepkie od ich pasji i ich światło tak nalegające, że
dom był oświecony torami ich lotów, które pozostawały długo po wykonaniu
pościgów a insekty leżały wyczerpane w wysokiej trawie.
Czasem ludzcy wojeryści, którzy ociągali się w cieniach pobliskich domów,
mając nadzieję na uchwycenie mignięcia kochanków, byli upewniani o konieczności
bycia i widzenia tego. Jak sugerowała dziwna siła kochanków, nie byli zwykłymi
stworzeniami, pod żadnym pozorem. Zdawali się być hybrydami; w jednej trzeciej
ludzcy, jednej trzeciej metaliczni, w jednej trzeciej byli ziemią niczyją i narzędziami
do rozbierania, cięcia i czyszczenia. Krwawili, gdy wyrastali z małżeńskiego łoża,
całując wzajemnie swe rany, jak długo byli niekonsekwentni, jak długo te klapsy, rany
i otwory były dowodami dewocji.
Słowa szybko krążyły. Nie trwało długo, gdy generał Montefalco usłyszał
o domu na Diamanda Street i osiągniętej przez niego reputacji. Poszedł na to miejsce
późno pewnej nocy. Rzeczy ukazane były w pełnej krasie: powietrze wypełnione
ś
wiatłami, domy jęczące i trzęsące się. Wtem krzyki strasznej rozkoszy z wnętrza
oświetlonego domu, i ślepe cienie, przemieszczające się z pokoju do pokoju aż pasja
kochanków zmusiła je do krążenia wokół budynku. Montefalco nigdy nie widział,
słyszał ani czuł czegoś takiego. Fala przesądu przeszła jego ciało, osłabiając jego
wnętrzności i powodując stanie włosów na karku.
Zaczął wycofywać się z domu, mając spocone dłonie. Gdy to robił, usłyszał głos
za sobą. Odwrócił się. Był tam Urbano. Wyglądał na człowieka, który odkrył właśnie
coś naprawdę przerażającego o sobie lub Bogu, lub obu.
- Zabijemy ich - powiedział łagodnie Montefalco.
Urbano zaczął przytakiwać, ale to poruszenie było zbyt wielkie dla jego chorego
systemu. Puścił żółtawego pawia, który rozprysnął się po jego wypolerowanych
butach. Wyciągnął chusteczkę i otarł usta, potem powiedział:
- Tak.
- Tak?
- Tak. Zabijemy ich.
Później, tej nocy, Montefalco wrócił do Talisaca. Poszedł sam, co okazało się być
mądrym krokiem. Ani Urbano ani Bogoto nie mieli wystarczających nerwów, aby
znieść to, co go oczekiwało. Miejsce pogorszyło się zdecydowanie przez czterdzieści
osiem godzin, od kiedy przekroczył jego próg: ciała wciąż były wszędzie, ale
w nowym stanie. Wyglądało, jakby cała wilgoć, cała energia została z nich wyssana,
pozostawiając je wyschnięte. Oczy wyszły z orbit, a usta odsłaniały zęby, dając im
wszystkim wygląd ślepych, skrzeczących małp. Ciało z ich korpusów obeschło kości,
podobnie jak mięso na ich ramionach i nogach. Skóra sama w sobie była teraz jak
cienka powłoka wysuszonej tkaniny, pokrywająca strukturę kości. Kiedy karlica
Camille pojawiła się, aby pozdrowić Montefalco i wyrzucić kilka ciał na zewnątrz,
wytaczały się od jej kopnięć jak papierowe manekiny.
- Czy to jest uczynione? - zapytał ją Montefalco.
- O tak, jest uczynione - powiedziała z zanikającym uśmiechem. - I sądzę, że będziesz
bardzo zadowolony.
Głos dochodził z cienia, wypowiadając niezrozumiałe dla Montefalco słowa.
- Prosi mnie, abym to uwolniła - powtórzyła Camille.
Generał ogarnął wzrokiem pokój, szukając czegoś, czym „to” mogło być; i wtedy
na końcu komnaty dostrzegł monumentalną formę, pokrytą wytartym obiciem,
najwyraźniej wziętym z wyższego piętra.
- To? - zapytał, nie czekając na potwierdzenie przed zaakceptowaniem. Gdy kroczyło
przez ciała, pękały pod jego stopami, wybuchając w pył i fragmenty. Wkrótce pokój
wypełniony był spiralnymi kawałkami białych ludzkich szczątków. Montefalco
złapał kawałek okrycia. Gdy to zrobił, Camille nazwała rzecz: SPRZEDAJNĄ
ANATOMIĄ.
Generał oderwał kawałek okrycia i ukazał wnętrze. Jak można było zgadnąć po
skali dywanu, był to stwór heroicznych rozmiarów, dziewięcio - a może więcej -
stopowy. Miał oblicze śmierci i był wyekwipowany w różnorodne średniowieczne
ś
miercionośne bronie. Gwoździe były okrutnie powbijane w jego ramiona i nogi.
Krew zakrzepła wokół gwoździ, ale kiedy Anatomia zaczęła się ruszać (jak teraz)
ś
wieża krew bąblowała z ran i ściekała wzdłuż ciała.
- Czy to mnie zna? - zapytał generał.
- Tak - powiedziała Camille - i jest gotowe, aby wykonywać twe polecenia.
Talisac przemówił, a Camille tłumaczyła:
- Mówi, że nie ma lojalności wobec swego twórcy, jedynie wobec ciebie, generale
Montefalco.
- Dobrze to słyszeć. - Montefalco przywołał istotę. - Chodź więc.
Kreatura wykonała posłuszny krok. Potem następny.
- Czy mogę iść z tobą? - spytała Camille.
Montefalco spojrzał na jej nagość.
- Tylko jeśli się ubierzesz.
Uśmiechnęła się i odeszła po swe pogryzione przez pchły futro. Wyszli w noc
razem: w trójkę. Generał, karlica i Sprzedajna Anatomia. Do świtu nie było blisko.
Podobnie jak do końca pewnych rzeczy. Chociaż Greta Sabatier została zabita przez
bandytów na drodze do Calcyx - los, którego nie przewidziała - miała wiele racji.
Nadchodził koniec ery: a była to Era Kochanków.
Księga Szósta
PONOWNE NADEJŚCIE
I
W swoim azylu brudu i ciał Talisac oczekiwał samotnie, podczas gdy jego ciało -
będące czymś bezprecedensowym - drżało, skakało i spazmowało. Wewnątrz niego
było dziecko - MONGROID, niemowlak Ponownego Nadejścia. A w zasadzie tak
wierzył po latach spędzonych na eksperymentach na innych - i sobie. Nie było tak do
czasu, gdy stworzył homunkulusa, będącego według wszelkich przewidywań jego
dzieckiem, jego ciałem stworzonym z tego samego DNA, które, jak wierzył, będzie
czymś świętym w zbliżającym się Nadejściu. To było kolejne Niepokalane Poczęcie.
Było tylko kwestią godzin, kiedy znajdzie się w jego ramionach. Nie miał z kim
dzielić swego sukcesu, ale niech tak będzie. Był sam przez całe życie, nawet
w towarzystwie swych ludzkich kompanów; sam ze swoją ambicją, sam ze swymi
błędami, sam z dziwnymi snami znajdującymi go w środku nocy; snami o dziecku,
mówiącym do niego, powiadającym o końcu świata, ale to nie miało znaczenia, gdyż
będą razem, Człowiek i Dziecko, do Końca Czasu. Czuł dziecko walczące
o wydostanie się. Mógł słyszeć jego piskliwy, wysoki głosik – gdy pracowało nad
uwolnieniem się. Ból był ogromny: podły halucynogen. Łkał i krzyczał. Konwent
nigdy nie słyszał takich przekleństw jak teraz. Ale ostatecznie łono rozdarło się, gdy
Ś
więte Dziecko wypełzło swymi małymi rączkami, małymi gwoździkami,
i w wytrysku krwawych fluidów Mongroid wydostał się z czeluści na grunt między
ciała.
II
- Kreiger?
Lucidique podeszła do okna i zawołała w dół do ogrodu wokół domu jej ojca.
Zarles Kreiger, który ostatnio został kochankiem Lucidique, wyszedł do ogrodu po
kilka pachnących kwiatów dla niej. Sypialnia cuchnęła zużytym olejem, który
wydzielały ich zmienione ciała. Był to nieco nieprzyjemny zapach, nie ten słonawy
zapach naturalnego seksu. Ale ogród był pełen pachnących kwiatów, które mogły
osłodzić gorycz; niektóre z najdziwniejszych zapachów pochodziły od kwiatów
otwartych po zmroku. Była teraz niemal druga w nocy, a zapach unoszący się znad
ciemnego ogrodu był zawrotnie silny. Wezwała ponownie imię Kreigera. Potem
zdawało jej się, że go widzi: ciemną obecność przemieszczającą się przez krzaki. Jeśli
był to w istocie Kreiger, czemu nie odpowiadał na wezwania? Może to nie był on.
Będąc teraz cicho, spełzła po schodach i weszła do ogrodu. Tej nocy powiew
wiatru był łagodny i balsamiczny, wzburzał krzaki i drzewa. Ogród był rozległy, ale
bawiła się w nim od czasów dzieciństwa. Mogła odnaleźć boczną drogę w dół ostrych,
labiryntowatych ścieżek, wokół rosnących dróżek i ukrytych lasków z zamkniętymi
oczyma. Szła bezpośrednio do miejsca, gdzie sądziła, że zobaczy mężczyznę
wypatrywanego z okna sypialni. Pomimo słodkości miodu i jaśminu, jej nozdrza
wyczuły zapach nie będący gorzkim zapachem jej własnego ciała, albo ciała Kreigera.
To było coś innego, coś pachnącego jej zniszczeniem, korupcją, śmiercią. Stała bardzo
spokojnie. Coś poruszyło się w pobliskich krzakach. Widziała jego formę, sylwetkę na
tle bezgwiezdnego nieba: rozległą zniekształconą głowę, uzbrojone ramiona, klatkę
wołu. Im bliżej podchodziło do niej, tym silniejszy był zapach korupcji. Osobnik ten
był z pewnością jego źródłem.
Wtedy z pobliskiej ciemności rozległ się głos jej kochanka:
- Lucidique! Uciekaj stąd! Szybko! – Było coś niedobrego w jego głosie.
- Co ci się stało? - zapytała, obawiając się odpowiedzi.
Słysząc głos, intruz spojrzał w jej kierunku. Część ciała zsunęła się ślisko z tylnej
części jego twarzy, odsłaniając jej szkieletową konstrukcję. Był to - jak i oni - potwór.
Ale jednak nie był tym, co oni. W każdym razie nie rękodziełem Agonistesa. Nie
produktem niesławnego architekta Edenu. Intruz był dzieckiem prosektorium, jeśli
takie istniało. Był stworzony z części zgniłego mięsa, nerwów i kości, wszystkich
przybitych razem i obdarzonych wrogim oddechem.
Wycofała się, gdy kroczył w jej kierunku. Wiedziała, jak zabijać; nie było co do
tego wątpliwości. Ale stworzenie wciąż napawało ją obawą. To była maszyna,
nieczuła - jak zgadywała - na każdy ból, jaki może jej zadać.
- Idź! - usłyszała krzyczącego do niej Kreigera. Jej oczy drgnęły w jego kierunku
i przez światło dochodzące z okna sypialni zobaczyła go na ziemi, krwawiącego.
- Chryste!
Zaczęła iść w jego kierunku, ale intruz poruszył się, aby ją wyczuć, ze swymi
niekształtnymi łapskami gotowymi na rozdarcie jej gardła. Ale zamierzała uciec
z ogrodu; nie z kochankiem, leżącym tam w brudzie, krwawiącym ze stu miejsc.
Odwróciła się i odciągnęła rzeź od Kreigera, przemieszczając się przez ogród,
używając swej wiedzy o jego budowie dla podwojenia dystansu między nimi. To
wciąż za nią podążało, przeskakując przez plątaninę ciernistych krzaków, emitując
gardłowy hałas, niczym odgłos pewnego ogromnego mechanizmu, który nieumiejętnie
kopiował dźwięk rozrywanego zwierzęcia, być może byka, pod rzeźnickim młotem.
Był to okropny dźwięk.
Przyszła do miejsca, gdzie spodziewała się przechytrzyć tropiciela: drzewo, na
które wspinała się tysiące razy jako dziecko, a teraz robiła to ponownie, tak szybko że
zanim intruz pojawił się w zasięgu wzroku, znajdowała się już ukryta w jego
obrośniętym sklepieniu. Teraz, jak sądziła, jeśli bestia zechce wspiąć się po drzewie,
ona może ją przypuszczalnie zabić. Wyskoczyć z gałęzi i rozciąć jego gardło… Jeśli
nawet to coś było stworzone z martwych resztek, oddychało - a jeśli mogła podciąć jej
gardło od ucha do ucha, będzie martwe jak każda inna istota z taką raną.
Ale około sześciu stóp od drzewa stworzenie się zatrzymało i wąchało powietrze,
rozglądając się podejrzliwie wokół. Czy wyczuło, że w pobliżu była pułapka? Nie
mogła uwierzyć w to, że był to stwór na tyle rozumny, by być przezornym. A jednak
zatrzymał się, prawda? I wycofał się spod drzewa, wydając niski, ledwo słyszalny głos
z gardła, wydzierający się w ciemność.
Ostrożnie odsłoniła listowie, aby zobaczyć, czy mogła odkryć co zamierzało. Był
jakiś dźwięk ze strony, z której przyszła i słyszalne mruczenie Kreigera.
O Boże, nie - pomyślała. - Nie pozwól intruzowi być wystarczająco cwanym do
użycia Kreigera jako przynęty.
Jej strachy zostały ujawnione moment potem, gdy stworzenie pojawiło się
ponownie między ciernistymi krzakami, ciągnąc za sobą ciężar. To był oczywiście
Kreiger. Jej kochanek, teraz zmniejszony do rozmiaru mniejszego niż worek,
holowany za bezimiennym drapieżcą, będący jeszcze niedawno grozą na własnym
prawie. Jako zabójca, Zarles Kreiger kiedyś nawiedzał miasto Primordium od bud po
pałace. Potem, po transformacji dokonanej na nim przez Agonistesa, jako Mistrz Ostrz
wyciął klasę rządzącą w mieście jednej szkarłatnej nocy.
Ale teraz spójrzcie na niego! Jego twarz była rozdarta, jakby drapieżnik po prostu
włożył palce w usta Kreigera (których wargi Lucidique całowała godzinę wcześniej)
i rozpruł je jak papierową torbę. Reszta jego ciała była równie okrutnie potraktowana;
ciało rozprute od pasa, ukazujące klatkę piersiową, żebra i długą kość udową. Upływ
krwi z tych ran był traumatyczny. Zastanawiała się, czy Kreiger nadal żył. Ale jednak
- zaskoczony w ogrodzie podczas spokojnego zrywania kwiatów - walczył, dopóki nie
miał dalszych sił, przez co jego napastnik po prostu czekał w ogrodzie, podczas gdy
jedna z jego ofiar wolno się wykrwawiała, wiedząc, że druga zaraz się pojawi. I tak się
stało. Bez wątpienia, stworzenie liczyło na mord w ułamku chwili; teraz było
zobligowane do wypłoszenia jej z kryjówki za pomocą krwawego zakładnika. Złapał
kark Kreigera i podniósł go jedną ręką, przedzierając jego zmasakrowaną twarzą przez
drzewo. Głowa Kreigera wisiała na karku, jego oczy wytoczyły się z orbit. Był tak
blisko śmierci, że nie sprawiało to różnicy.
Wtedy zabójca uwolnił swą drugą dłoń i nawoływał kobietę siedzącą na drzewie.
Gdy to robił, głowa Kreigera skakała w tył i w przód jak u lalki. Dla Lucidique było to
nieme cierpienie: widzieć jej kochanka, człowieka, który zniszczył dynastię,
podskakującego jak kukła. Sprawiło to, że straciła rozsądek. Choć wiedziała, że intruz
na dole ma dość siły, by ją zabić, nie mogła patrzeć na ostatnie chwile Kreigera,
traktowanego jak upokorzona pacynka podczas show. Opadła z drzewa z krzykiem
wściekłości i zanim stwór zdołał opuścić przyłbicę swego ciała, miał rozcięte oba
swoje oczy za pomocą oślepiającej go broni. Upuścił Kreigera i wydał hałas, brzmiący
jak odgłos paniki. Podreptała pod jego wiotczejącymi ramionami i podeszła do
Kreigera.
Nie żył.
Zerknęła na zabójcę, który był w stanie dziecinnego terroru. Jego ryk zmienił się
w skowyty bliskie opadnięciu w skomlenie.
Mogła go z łatwością ponownie zranić i przypuszczalnie po jednym lub dwóch
tuzinach ran mogła odebrać mu życie. Ale nie miała czasu do stracenia z oślepionym.
Musiała zabrać Kreigera gdzieś, gdzie miała nadzieję na zmartwychwstanie.
Na pustynię. Odnaleźć Agonistesa.
Przerzuciła ciało kochanka przez plecy (był lżejszy, niż oczekiwała; problemem
było to, że masa jego ciała odeszła z nim i nigdy nie powróci, nawet cudem). Nie
pozwoliła jednak takiemu pesymizmowi zaistnieć w umyśle. Pozostawiając ślepego
intruza wściekłego wśród róż, skierowała się na przednią część domu. Delikatnie
ułożyła ciało w tyle samochodu i odjechała z miasta w poszukiwaniu burzy piaskowej.
III
Talisac spoglądał na stworzenie, które wypadło z jego ciała: jego Mongroida.
Widział piękniejsze rzeczy, ale również brzydsze. Miało więcej samodzielności niż
jakakolwiek inna istota po pięciu minutach życia; chodziło niczym krab, na czterech
rękach; czyniło podstawowe próby wyrażenia siebie. Zawołał je, jakby było psem, ale
nie przyszło. Było zbyt zainteresowane leżącymi wszędzie w komorze ciałami,
badając je za pomocą odwracającej się głowy, wąchając zgniłe okazy. Zdawało się
mieć dobrze uformowaną głowę, na ile mógł stwierdzić Talisac. Było pewne rodzinne
podobieństwo, sądził. Zaprzestał prób zwrócenia jego uwagi, ale teraz - paradoksalnie
- oczy dziecka spoczęły na nim i swym niepewnym, nierównym chodem zbliżyło się
do niego. Zerknął na Prosektorium jak i ono, myśląc o perfekcyjnie czystym procesie.
Tworzyło pierwsze rozróżnienie w swym młodym bycie: między życiem a śmiercią.
- To prawda… - powiedział Talisac, przyjmując zachęcający ton. - Są martwi. Dla
ciebie bezużyteczni. Ja ci pomogę. Jestem twoim ojcem.
Ile z tego - jeśli cokolwiek - Mongroid zrozumiał, Talisac nie wiedział. Sądził, że
bardzo mało. Ale jakoś musieli zacząć. To będzie długi, nużący proces -
ukształtowanie tej rzeczy. Miał nadzieję urodzić coś bardziej cennego, coś, co mógł
pokazać Montefalco i w efekcie mogło posłużyć do dalszych, bardziej ambitnych
badań.
Teraz musiał szybko porozmawiać z generałem o swojej wizji rzeczy. Krabowaty
homunkulus, wyprodukowany z jego worka nasienia i morskiej wody, daleki był od
ideału, bestialskiego dzieła, jakie chciał wyprodukować: hymn ku chwale testosteronu.
Ale nieważne, będą inni. Po czasie ujarzmi tego i dokona wiwisekcji dla sprawdzenia,
czy może odkryć źródło błędów. Potem spróbuje ponownie. Stwór trzymał się kilka
jardów przed nim i studiował łożysko, w którym był przetrzymywany przez
siedemnaście miesięcy. Krew wciąż z niego wypływała na brudną podłogę. Podpełzło
do niego i wetknęło język do środka, smakując fluid.
- Nie - powiedział Talisac, mdlejący wręcz na widok buntu. - Nie rób tego.
Nie chciał, by nabrało nienaturalnego apetytu: na krew, mięso lub jakiekolwiek
inne soki wypływające z niego, gdy tak zwisał.. Był w całości zbyt podatny na
zranienia w obecnym stanie.
- Źle - powiedział, osiągając ton obrzydzenia. - Źle.
Ale stwór nie był zainteresowany zakazami czegokolwiek. Był istotą instynktu,
a instynkt podpowiadał mu, że był tu posiłek, który mógł spożyć. Namierzył źródło
sadzawki zwisającego ciała, które było jego zastępczym łożyskiem. Nie podobało mu
się spojrzenie w oczach istoty. Ani też sposób rozciągnięcia jego brzucha, zmiany
anatomicznej spowodowanej przypuszczalnie przez rosnący apetyt. Mongroid ciągnął
za luźne krwawe skrawki ciała, skóra jego brzucha obscenicznie nabrzmiewała.
- Camille! - wrzasnął Talisac, zapominając w strachu, że karlica opuściła go
w towarzystwie generała Montefalco.
Był sam.
A teraz, gdy tu wisiał, bez szans, brzuch jego potomka otworzył się, ukazując
obszerne usta, kompletnie przystrojone w oślizgłe zęby.
- Jezu! O, Jezu! - To były ostatnie słowa, wypowiedziane przez Talisaca. Używając
swych czterech rąk dla wspięcia się w górę w kierunku łożyska, z którego był ostatnio
wydalony, istota zacisnęła swe przepastne usta na pachwinie swego rodzica, jej zęby
grzebały głębiej w ciele Talisaca. Błagania Jezusa stały się solidnym krzykiem.
Mongroid wziął zdrowy kęs wnętrzności, męskości i łożyska, i spadł na ziemię
ponownie, aby pożreć to, co odgryzł. Przyrodzenie Talisaca ze swoją usuniętą dolną
częścią po prostu wypadło z jego ciała: w ślad za nim także wątroba, nerki i śledziona.
Geniusz Hospicjum Uświęconego Serca przestał krzyczeć.
IV
Oto jednej nocy Primordium straciło dwójkę nawiedzających ulice potworów
i zyskało dwójkę nowych.
Sprzedajna Anatomia - albo Ślepy, jak był nazywany, był, prawdę mówiąc,
czymś w rodzaju żartu. Pomimo swej wielkości i fenomenalnej siły nigdy nie uzyskał
rekompensujących umiejętności, jakie zazwyczaj przychodzą po oślepnięciu. Zawsze
ż
ył tak, jakby dopiero co stracił wzrok. Zawsze cepowaty, zawsze miotający się,
zawsze brutalny.
Montefalco jednakże zaopiekował się nim, kierowany dziwacznym poczuciem
lojalności. Rozkazał, aby ktokolwiek, czyniący docinki niegdyś wielkiej Sprzedajnej
Anatomii, został bezzwłocznie rozstrzelany. Po tuzinie podobnych egzekucji,
wiadomość dotarła do tych, którzy lubili torturować stwora. Ślepy został pozostawiony
w spokoju, dręczył kostnice miasta, zjadając świeżo zmarłych.
V
Lucidique nigdy nie znalazła Agonistesa. Choć jeździła przez kilka dni, szukając
burzy piaskowej dla ukrycia siebie, pustynia była nadnaturalnie spokojna. Nie jak
podmuch, poruszający tak wiele jak ziarnko piasku; o wiele mniej niż burza.
Po tygodniu, kiedy ciało Mistrza Ostrz zaczęło cuchnąć, wykopała dziurę gołymi
rękoma i włożyła go do niej. Nawet, gdy siedziała tuż obok kopca, przejęta, sądziła, że
słyszy Agonistesa, wzywającego jej imię, i wstawała gotowa do natychmiastowego
podniesienia Kreigera z jego suchego łoża i pozwolenia dokonania czarów
lazareńskich geniuszowi Edenu na jej kochanku.
Ale nie o rezurekcji słyszała. Był to tylko psikus wiatru. W rzeczy samej, ani
razu w następnych czterdziestu jeden latach, podczas których rzadko oddalała się
więcej niż ćwierć mili od miejsca, gdzie leżał Zarles Kreiger, pojawił się Agonistes.
Pewnego dnia, budząc się pod tym samym jasnym niebem co przez ponad cztery
dekady - została nawiedzona przez pożądanie ujrzenia Primordium.
Dom wybudowany przez jej ojca nadal stał, co ją zaskoczyło: pozostawiony przez
władze zbyt przesądne, by go zburzyć. Zamieszkała w nim znów, i po kilku nocach
spania na gołej posadzce przemogła strach przed wspomnieniami, rozwiązującymi jej
szaleństwo i przeniosła się na zaplamione, starożytne łoże, w którym ona i Kreiger
kochali się tyle razy wcześniej. Nie było koszmarów. Był z nią tutaj częściej, niż
kiedykolwiek na pustyni. Trzymał ją, w jej snach, i szeptał niegodziwości, które
niekiedy wykonywała, przez pamięć dawnych czasów. Pozwalała płynąć krwi, gdy ją
to bawiło. Nikt nie był bezpieczny. Z radością zabiłaby świętego, gdyby spojrzał na
nią w pewien irytujący sposób.
Pewnej nocy, tak dla zasady, zabiła trzech generałów - Montefalco, Bogoto
i Urbano, którzy byli teraz grubi i starzy, słabo protestujący przed jej przybyciem.
Innym razem poszła znaleźć zabójcę Kreigera, Ślepego.
Znalazła go na cmentarzu, łkającego ze swych wyciętych oczu, żałosne łzy
człowieka, łkającego każdą noc, ale nie miała dla nich lekarstwa. Patrzyła na niego
przez moment, gdy płakał i zjadał umarłych. Potem pozostawiła go jego cierpieniu.
Był to oczywiście okrutne, pozwolić mu żyć, gdy mogła go uwolnić od
nieszczęścia za pomocą trafnego uderzenia. Ale czemu miała wymierzać miłosierdzie,
kiedy nikt nie był dla niej miłosierny? Poza tym radował ją fakt istnienia trzech
monstrów w Primordium. Mongroid (którego także widziała w jego ekskrementalnym
królestwie) w ściekach, Sprzedajna Anatomia w Prosektorium, ona w posiadłości ojca.
Była w tym oczywista gustowność.
Czasem, gdy czuła się samotna, zastanawiała się nad pójściem na pustynię
i położeniem obok zmumifikowanego ciała Kreigera, pozwalając piaskowi ją okryć.
Ale coś ją od tego powstrzymywało. Być może musiała wcześniej zobaczyć spłonięcie
Primordium, lub poczuć szaleństwo pełznące po jej kręgosłupie. Do tego czasu będzie
ż
yła poza pustynią w krwi, łzach i samotności; z wiedzą, że jest wymieniana
w modłach dziesiątek i tysięcy bogobojnych obywateli każdej nocy, błagających Pana
o bezpieczeństwo ich i ich twarzy od niej.
To była kraina nieśmiertelności.
Rautha 2011