Edmund Niziurski
„Biała Noga i chłopak z Targówka"
13 I/
© by Edmund Niziurski
© illustrations by Bohdan Butenko
ISBN 83-87080-93-4
Wydawnictwo LITERATURA. Łódź, 1999
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax (0-42) 630-23-81
Akc z*\vx>°
ф
Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie,
myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu
nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację.
Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego
wzrostu i nie przywiózł ze sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach.
Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na
apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod
poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka.
Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś
model odrzutowca, starą sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz
fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami,
zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce.
5
Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie.
Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchalski i liczył sobie
już chyba z piętnaście lat albo i więcej.
Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą
tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te
kolonie.
Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił
do nas małe przemówienie.
Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie: śeby mu nikt nie wchodził
między okno i łóżko i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie
podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy.
Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do
uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać
głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to
daremne. On się z góry wyłącza i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu".
Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i
zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki,
jest dobry, ale tylko do czasu.
To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył,
Puchacz - bo tak go od razu przezwaliśmy - jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go
sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jęknęły,
a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie.
Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy
się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Puchacz jest na sali. Było
to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień.
Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. śeby je zrozumieć, trzeba sobie
uzmysłowić, co to jest Makolągiew.
Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w
Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i
rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla
dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno
kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z
dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców
Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd,
nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle
rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca
kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk
młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem
ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując
zdjęcie z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących
dostojnie, z piszczałkami, plantacje.
Argumenty te zupełnie nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że
doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych,
pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od
hałasu gniją.
8
с
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba,
zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i
oświadczył ponuro, że nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika
Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuż
koło płotu jego, Piecza-by, posiadłości.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu
jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem
Pieczaba.
Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony,
ze skargą, że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe
papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu
oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już
zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują
pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego po-—^ siłku i
zapotrzebowanie orga-
y_ m*_s nizmu młodzieży na witaminy
jest w pełni zaspokajane. - Panowie ich jeszcze nie znają - rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba.
- Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze
schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie
przekonają.
■
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już
następnego dnia Pie-czaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej,
tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne,
ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do
pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński
zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej
na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed
wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta
niezwykła pucoło-watość?
Щт
O
Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka
jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ nie dała ani kropli
mleka na południe.
- Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać - zakończył Pieczaba - schwytałem go między
krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał żreć.
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć.
Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna
żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie.
Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch,
zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i
samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W
trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na
obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił dużo
zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A
jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie.
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze
bardziej rozgniewały wychowawców.
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, że podobny wypadek już się nie
powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. śeby ułagodzić jakoś Pieczabę,
chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty,
powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany,
grożąc, że pójdzie na policję.
12
Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy
tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki.
Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał.
Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano
lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną
głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ
zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki.
Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I
tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian
i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód.
Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i
pokpiwali z niego wykrzykując:
- Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi!
Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko
prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak
wyglądał bez przerwy.
13
Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak
zwykle na obiad wesołą rozbawioną gromadą. Ja szedłem razem z Tadkiem Piskorem. Nagle
Tadek trącił mnie łokciem w żebro i pokazał na okno facjatki Wąsika.
- Ty, Edek, popatrz, co tam wisi.
Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „więzienia" Wąsika zwisało coś długiego i białego.
Wszyscy przystanęli i ze zdumieniem gapili się w okno. Mieliśmy złe przeczucie. Czym
prędzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na poddasze. Była pusta. Ubranie
Wąsika wisiało na krześle. Pudełko od butów, z książką, modelem i fotografią, stało na stole.
W ogóle wszystko znajdowało się na swoim miejscu, z wyjątkiem pościeli na łóżku. Oba
prześcieradła, podpinka na poduszkę i ręcznik skręcone były w coś na kształt sznura, którego
jeden koniec przywiązany był do nogi łóżka, a drugi zwisał nisko z okna... na zewnątrz
budynku.
Zrozumieliśmy od razu. Wąsik Eugeniusz za pomocą tej improwizowanej liny uciekł z
izolatki, nie zauważony przez nikogo.
Pan Klapczyński przez chwilę stał jak ogłuszony, a potem wyszeptał zbielałymi wargami:
- Co on zrobił... co on zrobił... to przecież niemożliwe, żeby uciekł.
- Dlaczego niemożliwe, proszę pana - zauważył Pis-kor - pewnie znów wybrał się na te
jabłka.
Nie zwlekając pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do ogrodu Pieczaby.
Już pod płotem zauważyliśmy porozrzucane papierówki, jedna z nich była świeżo
nadgryziona. Nieco dalej na ścieżce leżało rozbite jajko kurze. Dzikie wino pnące się na
płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od strony podwórza, dochodziło przeraźliwe
gdakanie kur.
Popędziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamknięte. Nikt się nie odezwał na
dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przerażone kury biegały po podwórzu, krzycząc
wniebogłosy.
Zawróciliśmy. Chłopcy wspięli się na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na grządkach widać
było świeże ślady stóp.
W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu swojego łóżka i
ukrył twarz w dłoniach.
- Wstrętny, podstępny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego jest nałogowe.
Zaniedbany, zwichnięty charakter.
- Niech pan się nie martwi - powiedział Jasio Nowak - znajdziemy go i oddamy w ręce
Pieczaby. Niech Piecza-ba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy, że to nie nasza wina, że
znalazł się taki jeden wyrodek na kolonii...
16
■
-
*
- Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik
Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja
namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na
koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny,
bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę
zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem.
Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten
niezwykły wypadek z Wąsikiem.
- Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor.
- Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami.
- Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie,
że Wąsik jest
z Targówka.
- Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego?
- Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz?
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot.
Odwróciliśmy głowy.
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i
stukając gipsem podszedł pomału do Piskora.
*
- Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik
Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja
namówiłem pana Matysa, żeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na
koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny,
bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę
zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem.
Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten
niezwykły wypadek z Wąsikiem.
- Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor.
- Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami.
- Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - Przecież pan Klapczyński powiedział wyraźnie,
że Wąsik jest z Targówka.
- Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego?
- Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz?
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot.
Odwróciliśmy głowy.
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał ciężko i
stukając gipsem podszedł pomału do Piskora.
- Zdaje się, że mówiłeś coś o Targówku - zapytał, rozwlekając słowa - czy się nie
przesłyszałem? - przymrużył dziwnie oczy.
Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał.
- No, odpowiedz. Mówiłeś? - wycedził Puchacz.
- No to co, że mówiłem? - nastroszył się Piskor.
- Ja też jestem z Targówka - rzekł głośno Puchacz.
Zapanowała cisza. Czuliśmy, że draka wisi w powietrzu.
- Nie... nie wiedziałem, że ty też jesteś z Targówka -wykrztusił Piskor.
- No, więc się dowiedz i wypluj to, coś powiedział.
- Ja... ja nie myślałem o tobie, tylko o Wąsiku... Bo przecież Wąsik...
- Co, Wąsik?
- No... u Pieczaby w ogrodzie...
- Jesteście tępymi gnypkami - Puchacz uśmiechnął się wzgardliwie. - Tylko zupełnie tępe
gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałem, co mówicie. I
śmiałbym się, jak nigdy w życiu, gdyby nie to, że zaczepialiście chłopca z Targówka.
- Więc ty nie wierzysz, że Wąsik?... - zapytałem. Puchacz wzruszył ramionami i znów się
uśmiechnął
z politowaniem.
- Pewnie, że nie. Nie tylko nie wierzę, ale nawet wiem, że on tego nie mógł zrobić. Ani
teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko z palca, bo Wąsik wam
podpadł. Więc huzia na niego. Przykro było słuchać. Banda nierozgarniętych szczurów.
- Jak to... przecież dowody... - próbował bronić się Piskor.
18
^ І
- Jakie dowody? O czym one świadczą? Powtarzam: Pomyłka w śledztwie. Dyskwalifikacja.
Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głowę bym dał za niego.
- Znasz go?
- Nie znam go. Nie wszyscy na Targówku się znają -dodał z uśmiechem - ale wystarczy
pomyśleć.
- Nie rozumiem - powiedział Jasio Nowak - przecież Wąsik zniknął... a w ogrodzie...
- Zastanówcie się. Gdyby on naprawdę chciał uciec, to przecież nie uciekałby tak, na
wariata...
- Dlaczego?
- Pamiętacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście się z niego, że
chciało mu się na kolonię przytaszczać z sobą takie pudełko i te wszystkie śmieszne rzeczy,
które tam były. Myślicie, że uciekając nie zabrałby tego pudełka z sobą? Tam przecież były
wszystkie jego skarby, wszystko co miał. Rozumiecie? Wszystko. I fotografia matki.
- Matki?
- No, przecież powinniście się domyślić, że była to fotografia matki.
- Przecież to jakaś dziewczyna. Taka młoda.
- Każda matka była kiedyś młoda. A matka Wąsika już się nie starzeje. Ona przecież nie
żyje.
Zapanowała cisza.
- A ubranie? Sami mówiliście, że Wąsik zniknął w gimnastycznym kostiumie.
Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak się ma jedną parę spodni i marynarkę.
Jak się ma jedną parę spodni, nie zapomina się o nich. Chyba że człowiek jest czymś
przypilony, ale Wąsik nie był przecież niczym przy-pilony... Zresztą, jak mi nie wierzycie,
zbadajcie ślady pod płotem ogrodu. Zobaczycie, że to nie są ślady Wąsika.
- Ślady? - spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o winie Wąsika, że
zapomnieliśmy zupełnie o śladach.
- No, przecież złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, że w nocy padał deszcz
i ziemia jest wilgotna.
Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, że chcemy zbadać ślady pod
ogrodem. Pan Klapczyński machnął tylko ręką, ale kiedy wyjaśniliśmy całą sprawę i
poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył natychmiast na salę.
- Czy jesteś pewien, że to nie Wąsik spustoszył ogród? - zapytał Puchacza, patrząc mu
uważnie w oczy.
- Daję rękę uciąć. On nie po to się wymknął. Nie w tym rzecz, proszę pana, nie w tym rzecz.
-Więc w czym?
Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział.
- Myślisz, że on nie uciekł?
- Na pewno nie. Niech pan się nie obawia. Ja to przecież wytłumaczyłem naukowo.
- To co to wszystko ma znaczyć?
- To nie moja rzecz - Puchacz wzruszył ramionami -zastanawiać się nad tym.
- No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem.
- Och, ja mam dosyć myślenia, proszę pana. Przez dziesięć miesięcy w szkole zmuszano
mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubionych głuptasów. Już i tak
za dużo powiedziałem, proszę pana. Ja przepraszam, ale ja się wyłączam.
20
й
- Myślałem, że się przejąłeś tą sprawą - rzekł niemile zdziwiony pan Klapczyński. - Przecież
wystąpiłeś w obronie Wąsika.
- Bo nie lubię, jak ktoś szarga Targówek, proszę pana - odparł Puchacz i jak gdyby nigdy nic
usadowił się z powrotem na swoim legowisku i zabrał do czytania „Morderstwa na
poddaszu".
Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił się do nas:
- Dobrze. Zabierzemy się do tego sami. Zbadajcie ślady.
- Czy pan zwolni nas z obiadu? - zapytał Piskor. -To może potrwać. Bo jak znajdziemy ślady,
to pójdziemy za nimi. Każda chwila może być droga, no nie? - spojrzał na nas.
- Tak, każda chwila może być droga - proszę pana -przytaknął Jasio Nowak.
- Dobrze - powiedział pan Klapczyński -każę zostawić dla was obiad.
- Wystarczy deser i owoce, proszę pana - rzekł Piskor - dziś na obiad jest kasza z sosem.
Pan Klapczyński uśmiechnął się.
- Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie było znów kłopotu. I tak
nie wiem, czy dobrze robię, że wam pozwalam.
- Spokojna głowa, proszę pana.
Pobiegliśmy we trzech: Piskor, Jasio Nowak i ja.
21
Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie
zadeptaliśmy je przedtem. Już się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać
tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął
swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina.
- Patrzcie!
- Gdzie?
- No, tutaj... tutaj coś jest pod liśćmi na płocie. Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego
wina. Pod
liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy.
• ***
Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił
stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku
opony samochodowej.
- To są wibramy... no, takie buty turystyczne - powiedział Jasio Nowak.
- Co teraz zrobimy? - zapytałem.
- No, trzeba zbadać, dokąd prowadzi ten ślad - od--parł Jasio.
- A Wąsik? Mieliśmy przecież szukać Wąsika.
22
- Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród Pieczaby, to może
on nam powie, czy widział Wąsika. Szkoda takich śladów.
Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, więc po krótkiej naradzie
postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie widać - musiały
zostać już zatarte - ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliśmy na wilgotnej ścieżce
znów taki sam odcisk turystycznego buta. Ścieżka skręcała na tyły zabudowań Makolągwi.
Najwidoczniej złodziej bał się uciekać ulicą i pobiegł opłotkami. To była okoliczność
pomyślna, gdyż błotnistą ścieżką z tyłu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie
wyraźne.
Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi.
Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A
więc złodziei było dwu.
- Tu jeszcze ktoś trzeci szedł - zauważył nagle Piskor - zobaczcie, ślady wibramów zatarte są
miejscami przez odcisk czyichś małych stóp...
- Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach o ledwie widocznym wzorze podeszwy -
powiedziałem.
23
Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym.
- To przecież ślady Wąsika - szepnął wreszcie Jasio, przecierając szkła.
- No, widzicie, mówiłem, że on w tym musiał maczać palce - rzekł z satysfakcją Piskor.
- Myślisz, że zwąchał się z jakimiś tutejszymi złodziejami? - zapytał z niedowierzaniem
Jasio.
- A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówię, że on przyłączył się do
jakiejś bandy obra-biaczy sadów.
Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie.
Przez chwilę myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce zauważyliśmy
kilka rozrzuconych jabłek.
- Dobra jest - powiedział Jasio - to ich jabłka, musieli tędy zwiewać.
Byliśmy już dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, może po
kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieżka rozchodziła się w
trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było żadnych śladów.
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś
ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej
schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież
Wąsik Eugeniusz.
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma.
Podbiegliśmy do niego.
- Wąsik! Co tutaj robisz?
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
- Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby.
— Tak myślisz? — przymrużył oczy Piskor. — Ty złodzieju!
Wąsik zKsrwTał гзі«г s=<= stopnia i jEjams łto^liin snossotoem
rąbnął PiSkora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się
wpół.
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś
ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej
schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecież
W ą-sik Eugeniusz.
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma.
Podbiegliśmy do niego.
- Wąsik! Co tutaj robisz?
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
- Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby.
- Tak myślisz? - przymrużył oczy Piskor. - Ty złodzieju!
Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w żołądek, aż
Piskor zwinął się wpół.
- Bierzcie go - wykrztusił - nie dość, że narozrabiał, jeszcze się rzuca...
Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem.
- Nie jestem złodziejem - zasapał - właśnie to wam chciałem udowodnić. Złodziej jest tu -
pokazał na drzwi kaplicy. - Chcecie go zobaczyć? Proszę.
Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
- Pokaż! - powiedziałem.
- Chodźcie - Wąsik uchylił drzwi.
W progu ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony.
Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał
rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą.
Piskor, wciąż jeszcze trzymając się za żołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i
obejrzał, tak jak kowal ogląda podkowę konia.
- Zgadza się. To wibramy. I ten sam deseń.
- Zostawcie go teraz - powiedział Wąsik - widzicie, że się myje.
Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm
napełniony wodą.
& & Sk & &»&t * „, & &
&& ****** & *****
f
щ
- Co to wszystko znaczy? - zapytał Jasio, patrząc z rozczarowaniem na wystraszonego malca.
Nie tak sobie wyobrażaliśmy złodzieja sadów. - I gdzie jest ten drugi? Przecież było ich dwu.
- Trzech, jeśli chodzi o ścisłość - poprawił Wąsik. -Ten, którego tu widzicie, właściwie nie
kradł. Był chory i miał otartą nogę. Kradli tamci. Teraz już ich nie ma.
- A gdzie się podzieli?
- Zaraz wam wszystko opowiem - odparł Wąsik. Usiedliśmy na stopniach.
- Ja nie kłamałem wtedy - zaczął Wąsik. - To nie ja obrobiłem starego Pieczabę. Tylko
dlatego znalazłem się w ogrodzie, że wpadł mi tam model. Bałem się prosić Pie-czaby, żeby
mi go wydostał... wiecie, jaki on jest, więc postanowiłem sam go wydostać. Kiedy
przeszedłem na drugą stronę płotu, zobaczyłem, że niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo
grządki były zadeptane i owoce leżały na ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aż do pasieki. Kiedy
się tam zbliżyłem, napadły na mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu
porozrzucane.
ir & & & &
5. 8»
A potem wszystko tak wyglądało, że to ja... Taki pech. No i nikt nie uwierzył w moje
tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, że jeśli nie złapię prawdziwych
sprawców, nie przekonam nikogo, że to nie ja... i że jestem niewinny. Miałem tylko jedną
nadzieję. śe złodzieje jeszcze raz zakradną się do ogrodu i że ich wtedy złapię. Przez całe
dwa dni, kiedy byłem zamknięty w pokoju na poddaszu, wyglądałem przez okno i patrzyłem
na ogród. Nareszcie dziś rano zobaczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak
przeleźli przez płot. Skorzystali z tego, że Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić.
Skręciłem linę z pościeli i spuściłem się przez okno. Na mój widok rzucili się do ucieczki. Po
drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie zgubiłem ślad.
Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem już tylko tego małego.
- No, dobrze - powiedziałem trochę oszołomiony -ale co to byli za jedni?
- Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak się przekonał, że nie mam zamiaru go oskalpować,
wyspowiadał się ze wszystkiego przede mną. Oni są z Kościerzyny. To dwadzieścia
kilometrów stąd. Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał tylko na wakacje do ciotki,
która jest wdową, i spotkał go paskudny wypadek. Bawili się w wojsko i strzelali z proc, a on
strzelił tak nieszczęśliwie, że pocisk wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł
telewizor.
- Telewizor, o choina! - zagwizdał Tadek Piskor.
- Tak, stłukł telewizor i bardzo się przestraszył tego, x) zrobił, bo jego ciotka jest surowa. I
tamci jego koledzy lamówili go, żeby zwiał. Bo oni właśnie mieli się wybrać v podróż, tak na
wariata, do jednego kolegi do Stegny lad morzem. Więc wszyscy trzej wypuścili się po
kryjomu v tę podróż. Za zaoszczędzone pieniądze dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha.
Okazało się, że ten kolega aku-at wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy
gdzieś tam. Więc zostali na lodzie, tym bardziej że órsa im się skończyła. No, ale nic,
postanowili pojechać lutostopem do tego Karpacza. Cóż, kiedy okazało się, że likt nie chciał
ich brać do wozu, jako nieletnich, rozu-niecie. Jeden szofer ich zabrał, jadą,?aż tu on nagle
pod )osterunkiem policji staje. Wydać ich chciał policji. Led-vie się wymknęli. Potem kilka
dni ukrywali się w lesie, bo
P
bali się, że policja ich tropi. Wreszcie się odważyli i wsiedli na gapę do pociągu. Ale wpadli
w ręce konduktora. Zamknęli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szczęściem, udało im się
otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechotą, żywiąc się jagodami, wreszcie zabrali ich na
autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz. I od Kartuz idą piechotą,
cały czas głodni. Tutaj się zatrzymali, bo już nie mieli sił iść dalej i chcieli się trochę
podreperować. Zauważyli, że tu niedaleko w Makolą-gwi są bogate ogrody i kurniki, więc
postanowili się trochę odkarmić. No, i wiecie, jak to odkarmianie wyglądało.
Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im się dalszej drogi do tego Karpacza. Sił nie pokrzepili,
pochorowali się tylko na żołądki, a poza tym... poza tym stąd mieli niedaleko do rodzinnych
domów i chyba dlatego tak się ociągali. Bo naprawdę to chcieli już tylko jednego: wrócić jak
najprędzej do domu. Tylko wstydzili się do tego przyznać przed sobą, zresztą bali się, że po
tej podróży starzy dadzą im porządny wycisk w chacie. Więc nie wiedzieli, co robić. Dopiero
dzisiaj, jak im napędziłem strachu i zobaczyli, że są zdemaskowani... - Wąsik urwał, bo
drzwi ka-
30
зіісу otworzyły się i stanął w nich mały zbieg z hełmem liemieckim w rękach, wylał brudną
wodę i chciał wracać i o kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go.
- No, to co z tobą zrobić, koleś?
Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świe-:le dnia wydawał się jeszcze bardziej
zabiedzony niż v półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i popękane, peł-10 sińców i zadrapań
na całym ciele. Patrzył na nas іа pół przytomnie.
- Co on taki dziwny? - zapytał z niepokojem Jasio. -Wygląda na nienormalnego.
Wąsik wzruszył ramionami.
- To z tej podróży. Oni wszyscy trochę ogłupieli. Tyle ini o głodzie i pod ciągłym strachem,
pomyśl, bracie, icieczka, nielegalne życie, kradzieże. Teraz to on jeszcze wygląda jak
człowiek, bo mu kazałem się umyć i uczesać, ile żebyś widział go przedtem. Leżał na
podłodze, na ku-Die liści, umorusany jak nieszczęście. Jak mnie zobaczył, serwał się i chciał
uciekać, ale zaraz za progiem nogi się Dod nim ugięły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci
trzy-nali się lepiej, ale też byli ogłupiali ze strachu. śebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili
wszystkie jabłka po dro-ize, dwa razy się przewracali, ale zrywali się znowu. Był-эут ich
dopędził, gdyby nie to, że sam byłem słaby po :horobie, no i że straciłem ich trop w lesie.
o
o
- Gdzie oni teraz są, mały? - zapytał Piskor chłopca. - Dokąd uciekli, no, gadaj!
- Nie bój się Jurek - powiedział Wąsik - to moi koledzy. Nic ci nie zrobią. No gadaj.
- Oni... oni... - wykrztusił Jurek - oni...
- Podobno postanowili się oddać w ręce opieki domowej - rzekł Wąsik - nie widzieli innego
wyjścia. Tak twierdzi Jurek.
Jurek skinął głową. Pomału pozbywał się strachu. Patrzył na nas coraz przytomniej.
- Tak - powiedział zachrypłym głosem. - Ty ich strasznie przeraziłeś... Wpadli tu do mnie
ledwie żywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszystko przepadło. Widział nas. Nie
możemy tu zostać... uciekamy". „Dokąd?" - pytam ich. „Jak to, dokąd - mówią. - Do chaty".
„Jak się dostaniecie?" - pytam. „Autostopem". „Zabiorą was?" - pytam. „Jak powiemy, że
zabłądziliśmy i chcemy się dostać do naszej chaty do Kościerzyny - zabiorą. Do domu każdy
samochód zabierze". Chcieli mnie wziąć z sobą, ale... aleja... ja przecież nie mogłem - dodał
cicho. - Oni nic nie zrobili, a ja...
- Wciąż jeszcze boisz się ciotki? - zapytał Piskor. Jurek skinął ponuro głową.
- Ile ty właściwie masz lat?
- Prawie jedenaście.
- A naprawdę to dziesięć, co? - skrzywił się Piskor. -Co za czasy. Niedługo przedszkolaki
zaczną się wypuszczać na autostop.
- Co z nim zrobimy? - zapytał Jasio Nowak.
- Przede wszystkim należy go pokazać Pieczabie, żeby zrozumiał, że to ci z Kościerzyny
rozrabiali, a nie Wąsik -powiedział Piskor.
- Szkoda fąfla - mruknął Wąsik. - Stłuc telewizor, bracie, to jest większy pech.
- Pech czy głupota? Pod domem nie strzela się z procy-
- Zapłacił już za głupotę. Spójrz, jak on wygląda.
32
Jasio Nowak położył rękę na ramieniu Jurka.
- No nic, bracie. Pieczabie to my cię nie wydamy, ale do ciotki musisz wrócić.
- Nie... nie... tylko nie do ciotki! - przestraszył się Jurek.
- Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka - skrzywił się Jasio i popatrzył z zakłopotaniem na
Jurka.
- Jedno jest jasne - wtrąciłem - Wąsik musi natychmiast wrócić na kolonię, żeby uspokoić
Ciało.
- Racja - powiedział Piskor. - Trzeba najpierw uspokoić Ciało.
- Jakie ciało? - zaniepokoił się Wąsik.
- Ciało, czyli grono - powiedziałem.
- No, dobrze - zawahał się Wąsik - ale co z Jurkiem.
- Musimy coś wykombinować - rzekłem.
- Niech Biała Noga coś wymyśli - dodał Jasio.
- Tak, Puchacz powinien coś wymyślić - mruknąłem. - Idę z tobą, Wąsik.
- Ja też idę - powiedział Jasio Nowak - a ty, Piskor, poczekaj tu z małym, aż Biała Noga coś
wymyśli.
Wąsik patrzył na nas zdumiony.
- Odkąd to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, że wy z nim nie tego...
- Tego, nie tego, ale on się zna na rzeczy. Najlepszy dowód, że kiedy wszyscy na ciebie... to
on jeden cię bronił.
- Bronił mnie? - powtórzył zdumiony Wąsik i zamrugał śmiesznie oczami.
Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten poglądowy chwyt na początku, Wąsik nie
miał do niego za grosz zaufania.
Pobiegliśmy we trzech - Wąsik, Jasio Nowak i ja. Pod bramą kolonii rozdzieliliśmy się.
Wąsik poszedł zameldować się panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić, jak sprawy stoją, a my, nie
zwlekając, od razu ruszyliśmy do Puchacza.
Puchacz leżał w swoim kącie pogrążony całkowicie w lekturze. Najpierw w zwięzłych
słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wąsika. Myśleliśmy, że go to rozrusza, ale on
nie przerywał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego pytania, skrzywił się tylko i mruknął:
- No, dobrze... dobrze, a teraz zróbcie spływ - i sięgnął po koreczki douszne.
My jednak nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora, Jurka i ciotki,
która nie jest aniołem.
Puchacz poruszył niecierpliwie białą nogą i przerwał nam:
- Co mnie obchodzi jakiś fąfel? Oddać go złemu Pie-czabie na pożarcie i kwita.
- Wymyśl coś.
- Nie przyjechałem tu myśleć.
- Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym?
- Spytajcie się mojej nogi.
Na nic się zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko.
- Nie przeszkadzajcie mi! - krzyknął. - Czytam właśnie, jak zbrodniarz goli się zatrutą
żyletką. Obchodzi mnie tylko, czy uda się zemsta Mulata.
Nie sposób było oderwać go od książki. Myślałem już, że nasza misja skończy się
niepowodzeniem, ale, na szczęście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnął do mnie
znacząco okiem i spróbował ostatniego sposobu.
- Puchacz - powiedział poufnym tonem - ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ten mały... no,
wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka.
Patrzyliśmy w napięciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od książki. Widać było, że
czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało się, że „zemsta Mulata" zwycięży.
Nagle cisnął książkę na podłogę i jęknął:
- śeby was Mulat golił! Niech pchły obsiada wszystkich chłopaków z Targówka. Wszędzie
się pętają! Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, żeby być mamką nieletnich. śebym
ja przez takiego fąfla nie mógł dokończyć „Morderstwa na poddaszu"! Niesłychana rzecz!
Gderając bez przerwy, wygramolił się ze swoją białą nogą z legowiska, przejrzał w lusterku,
przygładził włosy i włożył but na zdrową nogę.
- Gdzie jest ten łobuz?
- Czeka w lesie z Piskorem.
- Idziemy - warknął Puchacz. - Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla głodomora.
Po drodze wstąpił do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wąsik w otoczeniu wychowawców.
- Panie wychowawco - rzekł z goryczą w głosie do pana Klapczyńskiego - wychodzę
załatwić pewne sprawy nieosobiste. - Wyjaśnił krótko, o co chodzi.
Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony.
- Ty? Myślałem, że cię to nic nie obchodzi.
- Nic mnie nie obchodzi - rzekł ze złością Puchacz -ale nie mogę oddać chłopaka z Targówka
na pożarcie złemu Pieczabie i ciotce, która nie jest aniołem.
- Co chcesz zrobić? - uśmiechnął się pan Klapczyński.
- Większą politykę. Oczywiście w granicach rozsądku i prawa.
Słuchaliśmy z podziwem Puchacza. Umie mówić. Mógłby zrobić karierę przywódcy
wszystkich chłopaków na kolonii, gdyby nie był taki leniwy.
Pan Klapczyński znów się uśmiechnął i powiedział:
- 2YCZC c, Po
4,
J
- Ależ, kolego Klapczyński - wmieszał się zaniepokojony pan kierownik - to zbyt poważna
sprawa. Tego nie można oddawać w ręce Puchackiego.
- Niech pan kierownik pozwoli, na moją odpowiedzialność. Niektóre sprawy chłopcy
powinni uczyć się załatwiać sami. Skoro już zaczęli tak pomyślnie... Zresztą wierzę w talent
Puchackiego.
- Dziękuję za zaufanie - chrząknął Puchacki i odszedł, stukając swoją białą nogą.
Skonstatowaliśmy, że mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej kondycji fizycznej.
Zasuwał tak szybko przez las, że ledwie mogliśmy dotrzymać mu kroku.
Piskor z jeńcem czekał już na nas niecierpliwie.
Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział:
- Dać mu bułkę i idziemy.
Jurek spojrzał na niego przestraszony.
- Tylko nie do ciotki...
- Nie bój się, zaprowadzimy cię do anioła.
- Do anioła?
- Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem.
Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, więc wzięliśmy go pod rękę i zaczęliśmy prowadzić jak
inwalidę. Ponieważ miał obtartą nogę, więc musiał zdjąć buty i iść boso. Szedł, sycząc z bólu
i pojękując, bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie stopy.
Na szczęście, o dziesięć minut drogi była szosa i przystanek PKS.
37
Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie.
Tutaj kupiliśmy małemu nową bułkę i butelkę kefiru, a następnie zostawiliśmy go na ławce w
parku pod opieką Piskora. Sami zaś poszliśmy szukać domku ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy
w spodniach zbiega, między różnymi szpargałami, na jednej kopercie z listem od rodziców.
Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwonej cegły. Kiedy
weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu ciężki kosz z bielizną, żeby powiesić uprane
rzeczy na sznurach między drzewami.
- Czy możemy pani pomóc? - zapytał Puchacz. Ciotka drgnęła, obróciła się do nas,
popatrzyła i otarła
szybko oczy.
- Uciekajcie stąd!
Uciekajcie mi stąd zaraz!
- Co się stało?... - zapytał Puchacz.
- Ile razy spojrzę na takich chłopców jak wy, przypomina mi się mój siostrzeniec -
powiedziała. - Już tydzień, jak zginął. Nie wiem, co się z nim stało, czy go kto porwał, czy
sam uciekł. Nic nie wiem.
- Pewnie uciekł - powiedział Puchacz - teraz jest sezon na ucieczki, proszę pani.
- Ale dlaczego uciekł? Przecież był zadowolony, starałam się, jak mogłam, żeby mu
dogodzić... Pierogi ze śmietaną dostawał i omlety z konfiturami. Więc dlaczego uciekł?
- Może coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dlatego uciekają. Ze
strachu.
Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry.
- Może tak i bywa - powiedziała - ale mój przecież nic nie stłukł, więc dlaczego... - otarła
oczy chusteczką.
38
Spojrzeliśmy po sobie.
- Nic nie stłukł? - zdumiał się Puchacz. - Naprawdę nic się nie stłukło w tym okresie, kiedy
uciekł? Niech sobie pani przypomni.
Wdowa wzruszyła ramionami.
- No... stłukł się flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon za dziesięć
złotych. Więcej było strachu niż zmartwienia. Bo jak on się stłukł, to ja właśnie drzemałam na
kanapie. A już było ciemnawo. A ten flakon, widzicie, stał na telewizorze i okno było
otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i strącił ten flakon, dość, że usłyszałam okropny brzęk w
tamtej stronie. Myślałam, że telewizor się stłukł, i zerwałam się z kanapy z krzykiem: „Matko
Boska, telewizor się stłukł!... telewizor!" i zaczęłam płakać, że taki drogi telewizor się stłukł,
a szkło chrupało pod moimi stopami. Dopiero jak zapaliłam światło, patrzę, telewizor stoi na
swoim miejscu, a tylko flakon rozbił się w drobne kawałki.
Wdowa znów otarła oczy.
- Ale to był znak boży. Nic, tylko znak boży, bo tego samego wieczoru Jurek zginął. Co ja się
namartwiłam -i na policję chodziłam, i w radio, i w gazetach ogłosiłam. I wyrzucam sobie, że
widać byłam za ostra dla niego, a może tych pierogów miał za mało. Dobrze, że jego rodzice
nic jeszcze o tym nie wiedzą, boby chyba umarli z rozpaczy. Ale już niedługo wrócą z tej
turystyki zagranicznej i przyjadą tu po niego i wtedy co ja im powiem - wdowa ukryła twarz
w rękach.
Zrobiło nam się jej strasznie żal. Z trudem powstrzymywaliśmy się, żeby jej od razu nie
powiedzieć prawdy.
Ciekaw byłem, jak się teraz zachowa Puchacz. A on odchrząknął i powiedział.
- Widzę, że rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wrócić. Jednakże
chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mną raz mój stryjek, kiedy byłem
40
' І І І N \1 , ( { І « \ t
УК
і f
І t
\(( Ґ <l i Vł ' І f t ,
cały dzień poza domem. Otóż mój stryjek, zamiast się ucieszyć z mego powrotu, od razu
dobrał się do mojej skóry. Wobec tak zniechęcających perspektyw zbiegła młodzież boi się
wracać na łono rodziny i rozgoryczona tuła się po lasach, żywiąc się poziomkami.
- Myślisz, że mój Jurek też się tuła po lasach? - za-chlipała biedna kobieta.
Nie dziwiłbym się, gdyż obawia się pewnie, że pani postąpi z nim tak, jak ze mną mój stryjek.
Niech pani nam odradzi w sekrecie, gdyby tak się nagle tu zjawił, pani by nie wytrzymała i
przetrzepałaby mu skórę?
- Oj, nie wytrzymałabym - westchnęła wdowa i odruchowo skręciła ręcznik w gruby gałgan,
aż nam zrobiło się zimno i dreszcz nam przeszedł po skórze.
- Więc pani sama widzi, że zbiegła młodzież ma trochę -acji, tułając się po lesie i żywiąc się
grzybami, często tru-ącymi.
11
- O, Boże - przestraszyła się wdowa - myślicie, że on mógł zrywać trujące grzyby?
- To się zdarza, proszę pani. Kiedyś czytałem, że w lesie znaleziono trupa chłopca, który
zatruł się wilczymi jagodami. Chłopiec ten bał się wrócić do domu, bo stłukł butelkę mleka.
- Butelkę mleka! - wykrztusiła wdowa.
- Tak, a wszystko to, proszę pani, dlatego, że rodzice nie wytrzymują nerwowo, tak jak
dawniej i nie umieją już przyjmować marnotrawnych synów.
- Och, przewraca wam się w głowach, może jeszcze rodzice mają ich całować i ściskać.
- Nie, całowanie możemy sobie darować - powiedział Puchacz - ale gdyby na przykład
spotkało ich... milczenie. Rozumie pani, pełne głębi, wymowne milczenie, które już Adam
Mickiewicz, proszę pani, bardziej cenił od słowa.
- Milczenie? O, co to, to nie! - zaprotestowała nieszczęsna kobieta. - Jeśli już mam się
powstrzymać i nie garbować mu skóry mokrym gałganem, to muszę się przynajmniej wyżalić
na niecnotę. śeby tak bez słowa odejść sobie od starej ciotki - wdowa załkała żałośnie. -Co za
niedobre dziecko... co za niedobre, okrutne dziecko!
- Trudno jest wychować dziecko - rzekł filozoficznie Puchacz - ale nie należy się zniechęcać.
Ja też robiłem różne rzeczy, a, jak pani widzi, wyrosłem na poważnego człowieka.
- Hm - wdowa z powątpiewaniem spojrzała na Puchacza, a jej wzrok zatrzymał się
podejrzliwie na jego nodze w gipsie.
Puchacz, nieco speszony taką lustracją, cofnął zagip-sowaną kończynę i wyjaśnił pośpiesznie:
- To skutek nieszczęśliwego wypadku, proszę pani. Na człowieka na każdym kroku czyhają
nieszczęśliwe wypadki, nawet na zupełnie prostej drodze, ja na przykład pośliznąłem się na
lodzie.
42
- Na lodzie w lipcu? - zdziwiła się wdowa. Ale Puchacz nie dał się zbić z tropu.
- Zwiedzałem chłodnie mięsne i potknąłem się, proszę pani.
- Potknąłeś się?
Tak, na sercu, proszę pani.
- Na czym?
- Na zamrożonym sercu wołu, proszę pani, które na skutek karygodnego niedbalstwa obsługi
wypadło w czasie transportu na beton. Ja potknąłem się, a następnie pośliznąłem.
- To jakiś niezwykły wypadek - dziwiła się wdowa.
- Tak, to dosyć niezwykłe - rzekł skromnie Puchacz.
- Trudno ci wierzyć, mój chłopcze.
- Jeśli mnie pani nie wierzy, niech pani spojrzy na tero kolegę - pokazał na mnie - on też
jeszcze w zeszłym oku robił różne głupie rzeczy, a teraz spoważniał i pisze książkę.
3
- Piszesz książkę, w tym wieku? - zapytała zaskoczona.
- Tak proszę pani, piszę książkę o koloniach szkolnych - odparłem, jak tylko mogłem
poważnie.
- Tak więc sama pani widzi - ciągnął Puchacz - że jesteśmy poważnymi ludźmi i można na
nas polegać. I kto wie, czy nie moglibyśmy czegoś zrobić dla pani i Jurka. Ja osobiście jestem
przekonany, że gdyby on wiedział, iż...
- Pani go przyjmie z otwartymi rękami - dokończyłem.
- I z sercem na dłoni! - dodał Puchacz.
- I z tortem! - rzekł Jasio.
- I z kakao!...
- I z pierogami ze śmietaną!...
- I z marynatą w occie!...
- I z lodami!...
-Iw ogóle...
- I w ogóle... - powtórzył Puchacz - to wtedy wróciłby do pani jeszcze dzisiaj.
- A ty skąd o tym wiesz? - zapytała z nagłą podejrzliwością wdowa.
- Prowadzę badania nad duszami przestępców, proszę pani - odrzekł bez zająknięcia Puchacz.
- Ale w jaki sposób Jurek się może dowiedzieć, że ja go przyjmę z otwartymi rękoma? -
zafrasowała się ciotka.
- O... to nic trudnego. Możemy go po prostu spotkać.
- Spotkać?
- Tak... włóczymy się przecież po okolicy.
- I nawet spotkaliśmy już jakiegoś chłopca w lesie.
- Który to chłopiec może jest Jurkiem.
- Więc jeśli pani napisze oświadczenie, że przyjmie go z otwartymi ramionami...
44
Wdowa zaczerwieniła się.
- Oświadczenie? Ależ to są kpiny! Ja wam pokażę drwić sobie ze starej kobiety - rozzłościła
się nagle.
- My nie drwimy.
- Zmiatać mi z oczu!... Głowę tylko zawracają. Już was nie ma, bo miotłą przepędzę!
I nie zwlekając chwyciła za odnośne narzędzie. Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki. Czyżby
polityka 3iałej Nogi zawiodła?
Ale jeszcze nie wybiegliśmy za furtkę, kiedy ciotka biedaczka zawołała:
- Zaczekajcie!
Widocznie zrozumiała, w czym rzecz. Zawróciliśmy.
- No, dobrze - powiedziała - napiszę oświadczenie, ale jeden z was zostanie u mnie
zamknięty w komórce jako zakładnik, dopóki nie przyprowadzicie tu Jurka.
- Niech i tak będzie - powiedział Puchacz. - Edek -zwrócił się do mnie - będziesz
zakładnikiem.
Zostałem zamknięty w komórce pod schodami jako zakładnik, a ciotka napisała:
^ o wic *ііг. teCŁą jfyt^taZcL ,
-ć o£/rZAj*tfŁCL ООІЄ Ото/Пев
do -іии&хелшх. і_
2j \KJxMojO ^
s) lody С$00%)
Wywalczyła tylko klauzulę końcową, treści następującej:
Puchacz i Jasio Nowak porwali oświadczenie i popędzili do Jurka.
Okazało się jednak, że przesoliliśmy. Oświadczenie pisemne ciotki zawierało treści, które
nieszczęsnemu zbiegowi nie mogły się pomieścić w głowie. Po prostu nie potrafił sobie
wyobrazić, żeby ciotka mogła coś takiego napisać. Węszył zasadzkę i podstęp. Nie pomogły
nasze wyjaśnienia, że telewizor nie poniósł żadnego szwanku i że przemieniliśmy ciotkę w
anioła. Musieliśmy nieszczęsnego zbiega sprowadzić do domu pod przymusem.
Nie uwierzył nawet wtedy, kiedy w otwartych drzwiach powitała go ciotka nie uzbrojona, bez
miotły, ścierki i innych nieprzyjemnych instrumentów w dłoni. Przeciwnie, niesłychane
zachowanie starszej pani jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Bał się, że jest to przysłowiowa
cisza przed burzą i że czeka go specjalne garbowanie skóry połączone z odpowiednim
paternoster.
Toteż, kiedy biedna wdowa, jedną ręką ocierając oczy, drugą wyciągnęła do niego, aby
przytulić skruszonego zbiega do piersi, nie ryzykował dłużej i dał niespodziewanie drapaka.
47
Schwytaliśmy go dopiero na podwórzu i nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, wepchnęliśmy
siłą w ramiona wdowy. Uspokoił się nieco dopiero wtedy, kiedy zauważył, że telewizor
istotnie stoi na miejscu, nienaruszony i cały.
Czujnie obserwowaliśmy spod drzwi scenę przywitania, bacząc czy przebiega ona zgodnie z
umową. Trzeba przyznać, że wdowa wypełniła przyjęte zobowiązanie uczciwie. Nie robiła
Jurkowi żadnych wymówek i pozwoliła się przeprosić w spokoju. Ciągle tylko ocierała oczy,
patrząc na wychudłą twarz siostrzeńca, i Jurek też ocierał, a potem siedli sobie na kanapie
przed telewizorem i płakali oboje po cichutku.
Już mieliśmy się wycofać dyskretnie, gdy nagle do uszu dobiegł nas pieszczotliwy głos ciotki:
- Najdroższy... okropny... okrutny nicponiu, a swoją drogą to warto by ci lanie spuścić. Takie
maleńkie, serdeczne lanie.
Jurek spojrzał na nas z niepokojem, a Puchacz uznał za wskazane interweniować.
- Przepraszam - chrząknął - ale pani miała nic nie mówić.
- Ja tylko tak... pieszczotliwie... - otarła oczy ciotka.
- Jednakże to go denerwuje. Jurek jest wrażliwym chłopcem.
- Kochany, wrażliwy urwis z Łodzi, westchnęła ciotka i na dowód, że nie ma złych
zamiarów, pogłaskała siostrzeńca po głowie.
- Przepraszam, tak nie można - rzekł Puchacz. - Jurek nie jest złodziejem.
- Złodziej? - zdziwiła się wdowa. - Ja przecież nie mówię, że złodziej, tylko że z miasta
Łodzi, a dokładnie to z Bałut.
- Co takiego? - uniósł do góry brwi Puchacz. - Co pani powiedziała? Niech pani powtórzy!
- Powiedziałam, że Jurek jest kochanym urwisem z Bałut.
48
- Z jakich Bałut? - zdenerwował się Puchacz. - On przecież jest z Targówka.
- A któż to wam powiedział? - uśmiechnęła się ciotka. - Ja przecież wiem najlepiej. Jurek jest
z Bałut.
Puchacz wbił w nas ciężki wzrok. Zrozumieliśmy, że czeka nas coś w rodzaju „zemsty
Mulata".
- Ha, łotry... - zasapał.
- Co pan mówi? - ciotka spojrzała na niego ze strachem.
- Mówię, że na świecie roi się od łotrów. Także i w krótkich spodenkach - wycedził patrząc
na nas strasznym wzrokiem.
Nie wytrzymaliśmy tego spojrzenia i daliśmy czym prędzej nogę.
Puchacz wybiegł za nami. Stukając swoją białą nogą po bruku, sadził wielkimi krokami
krzycząc:
Ale my uciekaliśmy zdrowo. Strach przypiął nam skrzydła. Właśnie PKS ruszał z przystanku.
Wskoczyliśmy w biegu. Przez szybę zobaczyliśmy zadyszaną Białą Nogę. Groził nam
bezsilnie z daleka.
Pan Klapczyński czekał już na nas niecierpliwie. Wyjaśniliśmy niechętnie, że wszystko
załatwione pomyślnie.
- A gdzie Puchacki? - zapytał, przyglądając się nam podejrzliwie.
- Spóźnił się na PKS - odparliśmy.
- Czemu macie takie miny? - wciąż patrzył na nas nieufnie. - Wy coś ukrywacie. Mieliście
jakieś przykrości?
- Nie... skąd... - mruknął Jasio.
- Spać nam się chce - dodał Piskorz i ziewnął ostentacyjnie.
Chcieliśmy się ulotnić, ale pan Klapczyński zatrzymał nas i zmusił do zjedzenia kolacji.
Kończyliśmy właśnie posiłek, kiedy na korytarzu rozległ się znajomy stukot i do sali wszedł
zadyszany Puchacz. Zdrętwieliśmy. On tymczasem ledwie żywy opadł na krzesło i jęknął:
- Och, mam tego wszystkiego dosyć! Wykończyli mnie, proszę pana. To okropne i
wyczerpujące... załatwiać poślizgi życiowe patałachów i naprawiać rozróbki mazgaja, który w
dodatku nie jest nawet chłopakiem z Targówka. Nie dość, że wyczerpała mnie ta okropna
ciotka, to jeszcze ci smarkacze... Niech pan sobie wyobrazi, uciekli mi sprzed nosa i zostawili
mnie samego w Kościerzynie!
- Chłopcy, czy to prawda? - zgorszył się pan Klap-czyński.
Spuściliśmy głowy w milczeniu.
- Dlaczego zostawiliście Puchackiego? - zapytał surowo pan Klapczyński. - Czy to ładnie
opuszczać chorego kolegę.
Co
- Mieli nieczyste sumienie, proszę pana - uśmiechnął się Puchacki. - Nie chciałem im pomóc,
więc oszukali mnie, że Jurek jest chłopakiem z Targówka, boja im kiedyś powiedziałem, że
też jestem z Targówka. Więc jak się wydało, że Jurek jest z Bałut, to się zlękli. Głuptasy,
proszę pana, a najśmieszniejsze to, że ja... - Puchacki przerwał i z szyderczą miną popatrzył
po nas - że ja, proszę pana - parsknął śmiechem - że ja... wcale nie jestem z Targówka.
Zerwaliśmy się z miejsc.
- Co powiedziałeś? - wykrztusił Piskor.
- Powiedziałem, że nie jestem z Targówka.
- Czy to prawda, proszę pana? - zapytał Piskor pana Klapczyńskiego.
- Tak - odparł pan Klapczyński - o ile dobrze pamiętam, Puchacki jest z Pyr.
- Zgadza się - odparł Puchacki - jestem z Pyr. Patrzyliśmy na niego osłupiali, nic nie
rozumiejąc.
- No, to dlaczego tak powiedziałeś? - zapytałem.
- Właśnie! Dlaczego powiedziałeś nam, że jesteś z Targówka? - wyjąkał zdumiony Piskor.
- Dlaczego... dlatego, że... Och, dajcie mi spokój -rozzłościł się nagle Puchacz - pomyślcie
lepiej, co wykombinować z ogrodnikiem Pieczabą, żeby znów nie było na nas.
Szukałem was wszędzie, niestety, nigdzie nie mogłem znaleźć. W końcu wpadłem w ręce
Manioch. One wylądowały po drugiej stronie wyspy już dwie godziny temu. Ale co się z
wami działo? Zabłądziłyście?
- Nie - odparłam - my również uciekłyśmy od Grochulskiej .
Maniochy przysłuchiwały się nam ciekawie, a kiedy skończyłyśmy wzajemne wyjaśnienia,
najstarszy Manio-cha powiedział do pozostałych Manioch:
- Nie będziemy już chyba przesłuchiwać tych smarkul. Jeśli tak było naprawdę, a chyba
można im wierzyć, to dostały już za swoje od Grochulskiej. Ona dała im szkołę! A ponieważ
się zbuntowały, więc nie należą do jej bandy i można je puścić.
- Jesteście wolne - zwrócił się do nas. - O Grochul-ską też się nie martwcie. Nie jesteśmy
ludożercami i nasz służbowy odwiezie ją zaraz do domu. A wy możecie tu zostać z nami aż
do jutra. Będziemy się razem bawić. Mamy prowiant i namioty. Chcecie?
Potrząsnęłyśmy przecząco głowami. Maniochy spojrzały na nas zdziwione.
- Nie chcecie? Czemu? To taka piękna wyspa!
Uśmiechnęłyśmy się gorzko. Wiedziałyśmy, że będziemy musiały poszukać innej wyspy. Ta
już nigdy dla nas nie będzie piękna.
74
- Grochulska powiedziała...
- Nie wspominaj mi o Grochulskiej - przerwał mi gwałtownie Chudzielec, po czym krzyknął:
- Precz z Grochulska!
- Uspokój się - uciszyłam go - i mów, co się stało!
- Co się stało?! Nie chcę jej znać! Kiedy wyście nie wracały, Grochulska kazała mi iść
zapolować na kaczki. Poszedłem, ale żadnej nie mogłem trafić. Kiedy wróciłem z niczym,
Grochulska bardzo się rozzłościła i kazała mi natychmiast iść na ryby. To ja mówię: „dobrze,
pójdę, ale najpierw odpocznę, bo jestem zziajany jak pies i coś zjem, bo jestem głodny jak
wilk". A ona podaje mi butlę z tranem i mówi: „pij". To ja mówię, że tran piję tylko na deser i
że najpierw muszę coś przekąsić. A ona mówi, że już nic nie ma do jedzenia. „Jak to - mówię
- nie ma?" i biorę się do szukania. No i rzeczywiście nic nie było. Grochulska sama wszystko
pożarła. „Tak się nie robi - mówię -co z ciebie za komendant" i jeszcze jej coś wygarnąłem, a
ona ze złości bęc! - flaszką tranu o kamień. To ja miałem wszystkiego dosyć i powiedziałem,
że zabieram was i odpływam. To ona poczęła mnie gonić, ale uciekłem.
- Strasznie obłożony - rzekła Maniocha. - Co ją boli? - zapytała nas.
- Brzuch - powiedziała skwapliwie Шага - trzebc jej dać dużo rycynusu. Całą flachę. Ona się
obżarła. Zjadła nam całą kiełbasę i dziewięć jaj na twardo.
Maniocha skrzywiła się z niesmakiem.
- Tak, to chyba z żołądka. Zaraz jej dam lekarstwo. To mówiąc wyciągnęła z torby olej
rycynowy i jakieś
krople, a ja pomyślałam, że to chyba nieprawda, co Gro-chulska plotkowała o Maniochach.
One wcale nie są takie straszne, ani tak „obrzydliwe", jak mówiła.
- Chodź teraz - powiedział do mnie starszy Maniocha - weźmiemy cię na przesłuchanie. I ty
mała też chodź -wziął za rękę Шаге.
Odprowadzono nas w zarośla. Siedziała tam reszta Ma-nioch w wojennych strojach, a między
nimi... - nie chciałam uwierzyć oczom - Chudzielec we własnej osobie.
- Nie zdążyłeś odpłynąć? - zapytałam.
- Odpłynąć? - zmarszczył brwi Chudzielec - jak mogłem odpłynąć, przecież...
%
О
Obejrzałam się. Zza krzaków wyglądały groźnie indiańskie pióropusze i czerwone dresy. O
rany! Serce mi zamarło. To Maniochy!
- Ręce do góry! - usłyszałam rozkaz. Podniosłam posłusznie. Wtedy z zarośli wybiegły dwie
Maniochy, płci męskiej chyba, bez warkoczy. W rękach trzymały łuki gotowe do strzału.
- Oddaj broń!
- Nie mam broni.
Zabrali mi nóż fiński, po czym oświadczyli:
- Jesteś jeńcem.
- Proszę bardzo - wzruszyłam ramionami. Doprawdy było mi już wszystko jedno.
- Gdzie jest Grochulska? - pytali groźnie.
- Leży przy strumieniu.
- Leży? Jak to leży? - spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Jest chora. Ma czterdzieści stopni gorączki.
Nie od razu mi uwierzyli. Zaczęli podchodzić ostrożnie w stronę strumyka, pchając mnie
przed sobą jak tarczę. Dopiero widok wijącej się z bólu Grochulskiej upewni] ich, że nie jest
groźna. Starszy Mamocha wziął ją za przegub dłoni i zbadał puls.
- Wezwij sanitariusza - rzekł do towarzysza. Mniejszy Maniocha wydobył z kieszeni bluzy
potężny
gwizdek uwiązany na sznurze i dał przeraźliwy, potrójny długi sygnał.
Wtedy z zarośli wyskoczyła błyskawicznie Maniocha płci żeńskiej, sądząc po warkoczach.
Na rękawie miała opaskę Czerwonego Krzyża, a przez ramię przewieszona, torbę sanitarną z
takim samym znakiem.
Patrzyłam zdumiona. To jest dopiero organizacja!
Tymczasem Maniocha-sanitariuszka usiadła przy Grochulskiej i powiedziała:
- Pokaż język!
Grochulska wyciągnęła bardzo brzydki język, cały pokryty białym nalotem.
70
Ledwo mnie poznała. Policzki miała rozpalone, wzrok jakiś błędny, usta wykrzywione z bólu.
Musiała ją trawić gorączka.
- To na pewno z obżarstwa - powiedziała Klara, po czym nachyliła się nad Grochulską i
pomacała jej żołądek.
- Czy boli cię brzuch? Grochulską jęknęła żałośnie.
- Tak, boli ją brzuch - skonstatowała Klara - to na pewno od tych jaj na twardo.
- Słuchaj, Grochulską - potrząsnęłam ramieniem chorej - nie wiesz, gdzie jest Chudzielec?
- Nnniewwwiem - wyjąkała słabym głosem - chchchy-ba odpłynął.
- Odpłynął?!
- Zbuntował się i... i odpłynął - wymamrotała. -Chciałam go gonić, ale nie mogłam. Dostałam
bólów.
- Dawno?
- Była chyba... jedenasta - wykrztusiła. Spojrzałyśmy po sobie wystraszone. Jak się teraz
dostaniemy do domu? I co zrobić z Grochulską?
- Zaczekaj tu przy niej - powiedziałam do Klary -pójdę na brzeg i spróbuję rozpalić ogień.
Będę dawała znaki SOS, może ktoś zauważy.
- Nie martw się - pocieszała mnie Klara - jak Chudzielec wróci do Paprotni, to wszyscy się
dowiedzą, gdzie jesteśmy i przypłyną nas zabrać z tej okropnej wyspy.
- Nie wiem, czy można liczyć na Chudzielca - mruknęłam ponuro i ruszyłam w kierunku
brzegu.
Dochodziłam już do drugiego końca polany, gdy wtem rozległ się ostry głos:
Stój!
69
Koło drzewa przy strumieniu leżała skurczona Grochulska i pojękiwała cicho Uklękłyśmy
przy niej. - Chora jesteś?
Nagle znieruchomiałam. W zaroślach coś się poruszyło żółtego. Nie chciałam wierzyć
własnym oczom. Ależ to płótno naszego namiotu. Chwiało się lekko na wietrze, zaczepione
na krzaku jałowca. Obejrzałam je dokładnie. Niestety było rozerwane w kilku miejscach
przez lochę. Zostawiłam je na miejscu, dałam znak Юагге і czołgałyśmy się dalej.
Niebawem zza gałęzi wyjrzała polana. Rozejrzałyśmy się czujnie. Całe obozowisko widać
było jak na dłoni. Jakiż tu panował bałagan! Jakby sztorm przeszedł. Bezładnie rzucone koce,
plecaki, łuki i oszczepy, dalej puszki po konserwach, papiery i... stłuczona butla tranu.
Grochul-skiej i Chudzielca nigdzie nie było widać.
Wygramoliłyśmy się z zarośli i pokuśtykałyśmy pośpiesznie do plecaka. Niestety, był
opróżniony doszczętnie. Klara oblizała spieczone wargi.
- Co za świnie! Wszystko zżarły! Wszystko! - wykrztusiła rozżalona.
Zabrałyśmy koce i już chciałyśmy się wycofać, gdy wtem dobiegł nas wyraźny jęk.
Rozejrzałyśmy się zdziwione. Zdawało nam się, że po drugiej stronie polany za drzewem coś
mignęło. Pobiegłyśmy w tamtą stronę i stanęłyśmy osłupiałe.
ЩШьл
ша±ш
///////'//////////mwu ym/t /ГТТиТ^
, ytnii Иіі/пиіЩик((ИІ u іпггм
. . I I , i I I t I . I , . s . . . \ ш
i V 1, 1
Starałam się nie słuchać Шагу. Wiedziałam, że nie ma racji. Ja nie miałam pretensji do
wyspy... Wyspa była naprawdę ciekawa, ciekawsza nawet niż myślałam... Była woda, słońce,
pogoda, drzewa, bagna, łąki - wszystko tu było. Z przybrzeżnych zarośli podrywały się
zupełnie niesamowite ptaki, o dziwnych, długich dziobach, chyba bekasy i stada kurek
wodnych, kaczki i inne, o których nie miałam pojęcia.
Nie, to nie na tym polegało, że wyspa nie była ciekawa, Ale mimo to pomyślałam, że chyba
lepiej było tu nigdy nie przyjeżdżać i patrzeć tylko z daleka.
Nawet najdłuższa droga ma swój koniec. Ale kiedy ujrzałyśmy znajomą, piaszczystą
zatoczkę, w której Gro-chulska tak zdradziecko się obeszła z Maniochami, wcale nie
odetchnęłyśmy. Najtrudniejsze zadanie było dopiero przed nami.
Odebrać Grochulskiej nasze koce i resztę prowiantu to jeszcze głupstwo, ale wydobyć od
Chudzielca klucz wykraść łódź? Ciarki mnie przechodziły na samą myś o tym.
Nie miałyśmy jednak innego wyboru i z determinacje poczęłyśmy przekradać się przez
krzaki, umyślnie wybierając co gęstsze zarośla, żeby nie było nas widać.
- Mówiłam ci, że tu wszystko jest.
- Tak, tu wszystko jest. Brakuje tylko walizki Stracho-wica i żółwi.
- One też są, tylko trzeba ich poszukać.
- Tak, trzeba tylko poszukać - ziewnęła.
- Nie śpij - powiedziałam - sukienki już przeschły, możemy iść.
- Nie chce mi się nigdzie iść.
- Musisz, może być burza.
- Dokąd mamy iść?
- Zakradniemy się do namiotu.
- Namiotu już nie ma.
- Prawda, zapomniałam, ale weźmiemy coś do jedzenia.
- One już wszystko na pewno zżarły.
- Ale warto wziąć koce. Pomyśl, co będzie w nocy.
- Lepiej zabrać łódź i odpłynąć - powiedziała Шага.
- Nie zabierzesz. Łódź jest przypięta łańcuchem do drzewa, a Chudzielec ma klucz od kłódki.
- Ja tu nie chcę zostać, zabierz klucz Chudzielcowi.
- Jak mu zabrać, on jest silny.
- Spróbuj.
- Dobrze, spróbuję, ale chodź.
- Już idę.
Ubrałyśmy się w sukienki. Wyglądały okropnie, ale by-:o nam już wszystko jedno. śeby nie
zbłądzić, poszłyśmy wzdłuż brzegu... Droga dłużyła nam się jak nigdy...
- Ten brzeg chyba nie ma końca, albo ta wyspa jest tata wielka jak Madagaskar.
- To dlatego, że jesteśmy zmęczone.
- Nigdy nie szłam tak nudną drogą.
- Ta droga wcale nie jest nudna - starałam się ją Dodtrzymać na duchu. - Turyści słono płacą,
żeby mo-*li iść taką drogą z takimi widokami.
- Co mnie obchodzą turyści, ja nie cierpię tej wyspy.
І5
Rozwiesiłyśmy je więc zrezygnowane na słońcu w takim stanie jak były i uszyłyśmy sobie z
wielkich liści łopianu i sitowia prowizoryczne sukienki. Wyglądałyśmy w nich jak dzikuski.
Ale nie było nam do śmiechu.
Półżywe wyciągnęłyśmy się na słońcu i odpoczywałyśmy czekając, aż sukienki wyschną.
Słońce też było jakieś nijakie, raz po raz zakrywały je chmury. Patrzyłarr na nie z lękiem. Co
będzie, jeśli w dodatku zaskoczy nas burza lub deszcz? Gdzie się wtedy schowamy?
Rozglądałam się po zatoce, czy nie widać gdzieś kajaka lub łodzi. Na próżno. Jezioro było
puste i skrzyło się w słońcu. Nagle ujrzałam mały biały żagiel. Serce zabił с mi w piersiach.
Płynął wprost na nas. Czekałam z zapartym tchem... Niestety, to nie był żagiel. W chwilę
późnie-mogłam już poznać dokładnie. To płynął biały, wielk ptak. Patrzyłam na niego z
rozczarowaniem.
- Patrz, łabędź - powiedziałam obojętnie. Klara otworzyła oczy.
- Gdzie?
- Tam.
Klara spojrzała leniwie.
- Tak, łabędź - powtórzyła sennie.
A potem poczęłam ciągnąć.
Zdawało mi się, że wszystko nadaremnie i że Шага nie rusza się w ogóle z miejsca. Ale to nie
była na szczęście prawda. Pomałutku, centymetr po centymetrze przyciągałam ją do siebie.
Mocowałam się tak pół godziny, odpoczywając i znowu ciągnąc. Jakieś wielkie czarne
ptaszyska poczęły krążyć niespokojnie nad nami, rozpościerając szeroko swe żałobne
skrzydła. Odgarnęłam spocone włosy z oczu i uniosłam głowę. Tak, to były czarne bociany,
ale nie miałam ani czasu, ani chęci im się przyjrzeć.
Wreszcie podciągnęłam Шаге na tyle, że mogłam podać jej ręce i wydobyć ją na pomost.
Nie mogłyśmy siebie poznać. Od stóp do głów pokrywało nas czarne lepkie błoto i jakieś
ziela. Słaniając się na nogach, obeszłyśmy dookoła bagno i okrężną drogą dotarłyśmy do
zatoki. Wykąpałyśmy się w wodzie. Chciałyśmy także wyprać sukienki, niestety, brud nie
chciał zejść i wciąż wyglądały jak szmaty, choć tarłyśmy je z całej siły. Potrzebowały mydła i
gorącej wody.
- Uważaj! - krzyknęłam. - Rzucam ci pływaki.
Wycelowałam w nią uważnie. Pęk wikliny upadł tuż koło niej. Rzuciłam drugi. Też celnie.
Шага dosięgła oba ręką. Kazałam jej podłożyć je sobie pod pachy.
- A teraz spróbuję cię wydostać.
Niestety, na próżno starałam się wymacać nogą twarde miejsca w gruncie. Gdziekolwiek
nacisnęłam nogą, bagnista ziemia i zielska uginały się pode mną z nieprzyjemnym bulgotem.
Zawróciłam więc i poczęłam ścinać co grubsze i dłuższe gałęzie i układać z nich rodzaj
pomostu. Wreszcie odważyłam się wejść z długim kijem w ręce. Gałęzie uginały się pod
moimi stopami, zapadałam się powyżej kostek, parę razy pośliznęłam się i upadłam, w końcu
jednak zbliżyłam się na tyle do Klary, że mogłam podać jej kij.
- Złap go z całej siły i nie puszczaj! - powiedziałam.
- Nie szarp się - zawołałam - bo cię bagno wciągnie jeszcze szybciej. Zaraz cię wyłowię,
tylko stój spokojnie i nie krzycz!
Rozglądałam się rozpaczliwie. Przypomniałam sobie, że w takich wypadkach trzeba narwać
pęki sitowia lub trzciny, związać i podłożyć tonącemu pod pachę. Niestety, trzciny ani sitowia
nie było nigdzie blisko. Rosły tylko te olbrzymie kępy wiklin. Rzuciłam się do nich i
poczęłam pospiesznie ścinać finką gałęzie. Potem związałam jeszcze długi kij i poczęłam
ostrożnie podchodzić do Шагу, starając się wyszukiwać jakieś mniej grząskie miejsca.
Klara była już zanurzona do pasa. Jej okrągłe oczy napełniał strach. Ale nie krzyczała już,
tylko w napięciu obserwowała moje wysiłki.
śeby nie zmylić kierunku i nie kołować w miejscu, obserwowałam uważnie pnie drzew. Po
północnej stronie były wyraźnie omszone. Ponieważ chciałam iść na południe, starałam się
stale tę omszoną stronę pni mieć przed sobą.
To była okropna przeprawa. Gałęzie biły nas po twarzy, a kolczaste krzaki jeżyn drapały po
nogach. Po drodze spotykałyśmy wciąż stare dęby, niektóre miały nawet dziuple.
Zaglądałyśmy do nich, bez większych nadziei zresztą i tylko dla porządku, ale walizki
Strachowica nie było. Nie martwiło nas to zresztą specjalnie. Zrozumiałyśmy, że z tą walizką
to trudniejsza sprawa niżby się mogło zdawać i aby ją znaleźć, trzeba mieć dużo czasu i
szczęścia i namęczyć się przy tym co niemiara. A my i tak byłyśmy już ledwie żywe.
Las przerzedzał się stopniowo. Miejsce dębów zajmowały olchy, wierzby i delikatne osiki,
które śmiesznie potrząsały srebrnymi listkami, choć nie było prawie wcale wiatru. W końcu
zza drzew i bujnych kęp wikliny ukazała się błyszcząca tafla wody. Czy to staw, czy zatoka?
Przyspieszyłyśmy kroku. Ziemia tu była grząska, raz po raz woda chlupotała pod nogami.
Klara biegła przodem.
- Tu są na pewno błotne żółwie! - wołała przeskakując z jednej kępki trawy na drugą.
Nagle usłyszałam jej krzyk. Spojrzałam. Stała w miejscu.
- Co się stało?
- Nie mogę się ruszyć!
- Jak to nie możesz?
- No, nie mogę wyciągnąć nogi. Ojej! Zapadam się! Zrozumiałam od razu. To bagno! Oblał
mnie zimny
pot.
W pierwszej chwili straciłam głowę. Chciałam biec do Klary, ale ledwie zrobiłam dwa kroki,
poczułam, że sama grzęznę. Cofnęłam się szybko. Tymczasem Klara wciąż krzyczała
przeraźliwie, na próżno usiłując wydostać się z bagna. Była już zanurzona prawie po kolana.
60
- Jak?
- No... swobodnie i wesoło.
- Nie, już nie będzie.
- Czemu?
- Będziemy się jej bać... Poza tym nic nie mamy z sobą, ani nawet koców, wszystko zostało
przy Grochulskiej. A jak wrócimy do domu? Nie, teraz już wszystko przepadło. Wracamy.
- Grochulska znów każe nam polować i znów będzie krzyczeć, jak nic nie przyniesiemy.
- Złożyłyśmy przysięgę - powiedziałam. - Ona jest komendantem.
- To co?! Choćby nawet była królem! Czy nie ma żadnego sposobu na złego króla?
- Jest - powiedziałam - jak król jest zły, to robi się rewolucję.
- To zróbmy rewolucję! Dorotko kochana, zróbmy. Chociaż taką maleńką rewolucyjkę na
próbę.
Myślałam przez chwilę. To pewne, że nie mogłam już patrzeć na Grochulska i myśl, że muszę
do niej wrócić, napełniała mnie wstrętem.
- No, dobrze - powiedziałam wreszcie - możemy spróbować. Ale co to pomoże? Już i tak
wszystko jest popsute.
- Och, przestań - zniecierpliwiła się Шага - chodźmy lepiej zobaczyć łabędzia.
- Chodźmy - powiedziałam bezbarwnie.
Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, gdzie może na wyspie być łabędź. Pewnie w jakiejś
zatoce nad jeziorem. A może w jakimś stawie w środku wyspy? Postanowiłam, że pójdziemy
na przełaj przed siebie. Jeśli nawet nie trafimy na staw, to z pewnością dotrzemy na brzeg
wyspy.
59
- Wiesz - rzekła zniechęcona - tej walizki to chyba nie ma.
- Na pewno jest - powiedziałam. - Na tej wyspie jest wszystko, co myślałam.
- Nieprawda - zaprzeczyła gwałtownie Шага - wcale nie wszystko. Nie ma takich motyli, jak
mówiłaś, ani kwiatów, ani tych wielkich żołędzi z wężami w środku. Wszystko jest
zwyczajne.
Zaśmiałam się.
- Głupia, przecież tamto mi się tylko śniło!
- A ryby, które można łapać ręką? A dzikie kaczki, które się nie płoszą?
- To się śniło Chudzielcowi.
- A łabędź? Chciałabym chociaż zobaczyć łabędzia i czarne bociany, i żółwie. Czy one też
się tylko śniły?
- Nie, one są naprawdę.
- Gdzie?
- Tam, w środku wyspy.
- Chodźmy tam!
- Musimy wracać do Grochulskiej - spojrzałam na zegarek.
Klara umilkła. Przez chwilę zaciskała wargi, a potem wybuchła:
- Ja nie chcę do Grochulskiej! Ona nam wszystko popsuła! Czy musiałyśmy tu przyjechać z
tą wstrętną Gro-chulską?
- Inaczej byśmy w ogóle tu nie przyjechały.
- Trzeba było zaczekać. I tak miałyśmy tu przyjechać później!
Wzruszyłam ramionami.
- Łatwo ci tak mówić. Zresztą kto mógł wiedzieć, że Grochulska jest taka...
- Ona jest zła - zacisnęła wargi Klara.
- Tak, ona jest zła - powtórzyłam zamyślona.
- Wiesz co - rzekła nagle podniecona Klara -ucieknijmy od niej. Wtedy będzie zupełnie
inaczej.
58
luj
\)l) (IlllWt
■ !,/_
11
ul
vW//n\Hl // / / И \ І/////П1//// 1)1!/
w walizce Strachowica. Omijałyśmy z daleka te sieci, bo to było strasznie nieprzyjemne
poczuć na twarzy mokry dotyk pajęczyny. Rozglądałyśmy się za dębami.
- To musi był wielki dąb i wielka dziupla, jeśli się tam zmieściła walizka - powiedziała
zamyślona Шага oglądając się za mną. - Co się tak wleczesz jak mucha w smole. Pospiesz
się, bo inaczej nie zdążymy do wieczora. Patrz, ile tych dębów!
Aleja wcale nie przyspieszyłam kroku, bo tak naprawdę, to nie chciałam teraz znaleźć tej
walizki i pomyślałam sobie, że taka dziwna rzecz jak walizka Strachowica nie zawsze nadaje
się do szukania, a z pewnością nie nadaje się do szukania na rozkaz Grochulskiej. A potem
pomyślałam, że gdybym nawet teraz znalazła tę walizkę, tobym ją zostawiła na miejscu i nic
o niej nie powiedziała Grochulskiej, tylko przyjechałabym na wyspę jeszcze raz sama i
dopiero wtedy bym ją zabrała z sobą. Ale nie ma obawy. Nie znajdę tej walizki. Byłam o tym
przekonana.
Las stawał się coraz gęstszy i wspanialszy. Nie było już widać nieba, tylko zielone, coraz
wyższe piętra gałęzi. Z każdym krokiem trudniej było posuwać się naprzód, krzewy
zagradzały drogę. A dębów z dziuplami jak nie było, tak nie było ani na lekarstwo.
Wreszcie wyszłyśmy na małą polanę pełną czarnych jagód i malin. Bardzo mi się chciało jeść
i pić, więc poczęłam je zrywać łapczywie. Klara z początku gniewała się na mnie, że
przestałam szukać walizki, ale i ją zmógł głód i zabrała się do jedzenia jagód, i jadła jeszcze
łapczywiej ode mnie. A potem już jakoś i jej odechciało się szukania tej piekielnej walizki.
57
\ s
Al
шхаь:
Щт _ ____ _
/У//// \łl ///IIH^H///|\W//,|ll|1/l
- Może byś najpierw dała nam coś do zjedzenia. Grochulska chrząknęła i spojrzała na
zegarek.
- Ułożyłam rozkład dnia - powiedziała. - Teraz jest godzina piąta. Będziecie szukać do
dziewiątej. O dziewiątej piętnaście pójdziecie łowić ryby i polować, o jedenastej wrócicie,
rozpalicie ogień i upieczecie upolowaną zwierzynę. Przez ten czas z kolei jaz Chudzielcem
zabiorę się do szukania walizki.
- Czy nie mogłabym robić co innego zamiast szukać walizki? - powiedziałam.
- Nie chcesz szukać walizki? Walizki Strachowica?!
- Czemu? - zdziwiła się Grochulska. Spojrzałam na nią wrogo i milczałam.
- Tylko bez fochów, moja droga - zdenerwowała się Grochulska. - Zapomniałaś o
przysiędze? Jesteś w wojsku. To jest rozkaz.
Obudziłam Klarę i poszłyśmy szukać walizki Strachowica.
Była rosa i zdjęłyśmy pantofle, żeby nam nie przemokły. Między drzewami wisiały
pajęczyny, ale pająków nie było widać. Zamiast nich chwiały się na sieciach brylanty.
Szkoda, że fałszywe. Prawdziwe miały być dopiero
56
- Zbudź zaraz tego ohydnego pulpeta, twoją siostrę i doprowadź do stanu użyteczności -
rzekła ostro Grochulska. - Dzisiaj od rana zaczynamy normalne poszukiwania.
- Poszukiwania? Czego?
- Nie rób z siebie idiotki - warknęła \ Grochulska. - Czy myślisz, że przybyłam tu
\ słuchać śpiewu łabędzia? V
- Nie... nigdy by mi to nie przyszło na myśl... \
- Otóż nie przyjechałam tu, moja droga, słuchać śpiewu łabędzia ani treli słowików. Jeśli się
zdecydowałam na tę przykrą wyprawę i do tego z takimi niedorajdami jak ty i twoja siostra,
ten ohydny pulpet, to tylko z powodu walizki Strachowica, słyszałaś chyba o tej walizce?
Znieruchomiałam. Jak to? Więc Grochulska też wie o walizce? Nie rozumiałam dlaczego, ale
wydało mi się to niestosowne, niesprawiedliwe nawet, żeby taka Grochulska też wiedziała o
walizce, a co gorsza przybywała jej szukać...
- Walizka jest schowana w dziupli starego dębu -mówiła dalej Grochulska. - Musicie
obszukiwać po kolei wszystkie dęby. Tu masz kredę - sięgnęła do kieszeni szortów. -
Obszukane drzewa będziecie znaczyć krzyżykami, żeby wam się nie pomyliły.
55
Dopiero po chwili zrozumiałam. Locha porwała namiot i popędziła w las. Kiedy umilkły
wreszcie kroki owej sympatycznej rodzinki, obie kopki, to znaczy Grochulska i Chudzielec,
zachwiały się i z głośnym westchnieniem zwaliły się na ziemię. Podbiegłam i zerwałam z
nich koce. Grochulska oddychała szybko. Całą twarz miała zlaną potem.
- Czy coś się wam stało? - zapytałam z niepokojem.
- Nie, nic. Miałam tylko przykry sen... Śniło mi się, że dziki wpadły do namiotu.
-To straszne...
- Tak, to straszne - powiedziała Grochulska, przecierając oczy.
Nagle znieruchomiała.
- Co to ma znaczyć! Gdzie ja jestem? Nie ma namiotu!
- Rzeczywiście, nie ma namiotu - przytaknęłam zgodnie.
- Co się z nim stało?
Chciałam powiedzieć, że to właśnie dziki, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam.
Grochulska skoczyłaby na mnie, że źle pilnowałam.
- Doprawdy nie wiem... - odparłam - przed chwilą jeszcze był. Pewnie go wiatr porwał.
To kłamstwo nic mi jednak nie pomogło. Grochulska ściągnęła brwi.
- Jak to? Nie zauważyłaś?
- Nie zauważyłam.
- Spałaś.
- Nie... skąd?
- Jak to nie! Ten pulpet, twoja siostra, wciąż jeszcze śpi. Spałyście obie... Nawet ogień wam
wygasł...
Obejrzałam się. Istotnie, ten pulpet, moja siostra, wciąż jeszcze spała!
54
Serce stanęło mi w piersiach. W namiocie rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk
Grochulskiej i Chudzielca. Zrobiło mi się słabo. Zamknęłam oczy, a kiedy je znów
otworzyłam, zobaczyłam niesamowity widok.
Grochulska i Chudzielec opatulone kocami klęczały skamieniałe jak dziwne kopki na
rozrzuconych posłaniach, a namiot uciekał w las, ścigany przez gromadę warchlaków.
W końcu rozgrzałyśmy się jednak i nie wiem nawet kiedy zmorzył nas sen. Obudziło mnie
zimne dotknięcie. Otworzyłam oczy. Było już jasno, ale słońce nie świeciło jeszcze.
Powiodłam oczami dookoła i nagle zastygłam z przerażenia. Koło mnie stał szczeciniasty
potwór, podobny do świni, ale cały czarny i dotykał mnie poufale ryjem w prawe ramię.
Obok spacerowało sześć, może siedem małych śmiesznych, pasiastych warchlaków. Goniły
się wokół namiotu i pochrząkiwały wesoło. Raz po raz któryś z nich próbował wsadzić ryjek
pod płótno namiotu.
Zdrętwiałam z przerażenia i bałam się poruszyć. To mnie chyba ocaliło. Locha, nasyciwszy
swoją świńską ciekawość i uznawszy, że nie jestem zbyt apetyczna, fuk-nęła rozczarowana,
zaświeciła na pożegnanie krzywymi kłami i przeszła przeze mnie okrakiem. Uwagę jej
zwróciły teraz warchlaki, które bawiły się pustymi puszkami po konserwach, oblizując je,
zakładając je sobie na nos i rzucając do siebie jak piłki.
Zabawa ta nie znalazła uznania w oczach matki. Locha fuknęła gniewnie i zaczęła spędzać
małe do lasu. Okazało się jednak, że posłuszeństwo rzadko bywa cnotą także u warchlaków.
Jedno prosię okazało się szczególnie uparte i nie zważając na pochrząkiwania matki pakowało
wciąż nachalnie ryjek pod namiot, niuchając ciekawie. Kiedy zaś zdenerwowana locha trąciła
go łbem w pośladki, malec ruszył truchtem dookoła namiotu. Przy wejściu znalazł dziurę i nie
namyślając się wiele, wdarł się do środka. Locha skoczyła za nim.
і * [її і і / «f / / \ її
dzone w ciemny las przez macochę. Ale co miałyśmy robić? Bałyśmy się Grochulskiej i
Chudzielca, one były bardzo silne.
Na szczęście świecił księżyc, a w lesie było pełno suchych gałęzi. Dygocąc z zimna, a jeszcze
więcej ze strachu, uzbierałyśmy wielkie naręcza i potykając się o korzenie wróciłyśmy do
obozowiska.
Potem rozpaliłyśmy ognisko. Siedziałam zapatrzona w żółte płomienie i pomyślałam sobie:
„Mój Boże, nieraz przecież marzyłam, żeby siedzieć przy ognisku. No i mam teraz ognisko i
mogę całą noc siedzieć, nikt mnie nie zawoła do domu... a przecież wcale nie jestem
szczęśliwa, przeciwnie, jestem smutna jak nigdy. Na czym to wszystko polega?..."
A jednak nie odpłynęły, wróciły do nas w środku nocy i obudziły brutalnie. Z pewnością
czekały ze strachem na puchliznę, a gdy puchlizna nie wystąpiła, doszły w końcu do wniosku,
że to jednak nie żmija, tylko komary. Upokorzone i wściekłe spędziły nas z legowisk.
- Ach, więc to tak! - krzyczała Grochulska. - Śpicie sobie w najlepsze! Teraz już wiem na
pewno, że nas oszukałyście. Umyślnie i złośliwie nas oszukałyście! Odpokutujecie za to! Za
karę będziecie całą noc trzymać wartę i palić ognisko, żeby nas dziki nie napadły.
Nie dała sobie nic wytłumaczyć i wypędziła nas do lasu szukać chrustu na ognisko. Klara
popłakiwała rozespana, dygocąc z zimna. Ja też byłam zupełnie załamana. Czułyśmy się
nieszczęśliwe, jak siostry z bajki wypę-
- Czekaj - wykrztusiłam przez ściśnięte gardło - to przecież nie może być wąż... To przecież
piszczy.
- Piszczy?
- No, posłuchaj.
Istotnie, to „coś" piszczało. Podeszłam z bijącym ser-зет do koca i jednym ruchem
ściągnęłam go z posłania. Na materacu z mchu gramolił się niezdarnie mały jeż wielkości
pudełka pasty do butów.
аЬ^ШІІі.
- Więc one spały na jeżu! - roześmiała się Шага.
- Tak by wynikało.
- Musiałyśmy przynieść go z mchem i liśćmi. On jest jeszcze taki maleńki.
- Dziwne, że nas nie pokłuł.
- Och, może i pokłuł, ale i tak nic nie czułyśmy, bo rę-:e nas piekły od pęcherzy i w ogóle
wszystko nas kłuło.
- To prawda, wszystko nas kłuło. On może zresztą spał. Jeże śpią w dzień.
- Może spał - zgodziłam się. - A teraz zapadł zmrok, лгіес wybrał się na polowanie.
- Co my z nim zrobimy?
- Niech lepiej ucieka stąd. Byle szybko. Gdyby się ^rochulska dowiedziała, mogłaby go
zabić.
- Pewnie, że by go zabiła, z samej złości. Wzięłyśmy jeża przez koc i zwiniętego w
kolczasty kłę-
эек wypchałyśmy przez szparę między ziemią a dolną krawędzią płótna na dwór. Niech idzie
w las.
- A teraz możemy spokojnie iść spać - powiedziałam. - Grochulska i Chudzielec chyba już
nie wrócą. Są tak przerażone, że będą chciały jak najszybciej wracać do Pa-Drotni. Pewnie
już są w łodzi!
19
і
:;
Grochulska i Chudzielec krzyknęły przerażone i wybiegły z namiotu. Klara chciała uciekać za
nimi, ale zatrzymałam ją gwałtownie, choć mnie samą dreszcz przebiegł ze strachu.
Chciałam jej powiedzieć, że nie tak się wiąże, ale nim coś wyjąkałam, Grochulska podstawiła
mi swoją grubą tydkę pod usta.
- Co ty wyrabiasz? - wykrztusiłam.
- Musisz mi wyssać.
- Co wyssać?
- Jad. Słyszałam, że jad trzeba wyssać. Odsunęłam się ze wstrętem.
- Ja... ja... nie mogę, mam skaleczony język. Słowo daję! Niech ci Chudzielec wyssie.
- Chudzielec, chodź ssać moją łydkę!
- Ale ty wyssiesz mi ucho.
- Dobrze... tylko nie tutaj... Tu jeszcze nie jest bezpiecznie, tu jeszcze może być ta żmija... O
rany, tam się coś rusza! - pokazała nagle palcem na posłanie. Istotnie, koc unosił się i opadał,
słychać było również podejrzane szmery.
47
- O rety, mnie już puchnie! Co teraz robić? Ja chyba umrę.
- Trzeba zawiązać nogę mocno powyżej ukąszenia, najlepiej czymś elastycznym, i wyssać
jad.
Grochulska drżącymi rękami zaczęła ściągać szelki z Chudzielca, który wciąż jeszcze spał w
najlepsze.
- Co się stało, czemu mnie łechcesz! - zaśmiał się piskliwie Chudzielec, siadając zdumiony
na posłaniu.
- Cicho bądź, nie chichocz jak głupia i dawaj szelki!
- Szelki? Po co szelki?
- Tu jest wąż! Właśnie mnie ukąsił i muszę zawiązać sobie nogę. Ciebie też chyba ukąsił. Nic
nie czujesz?
- Nie. Ale co ma wąż do szelek? I w ogóle jaki wąż?
- śmija. I naprawdę nic cię nie swędzi?
- Swędzi mnie w uchu.
- Czy możliwe, żeby żmija ugryzła go w ucho? - zapytała mnie Grochulska.
- śmija wszędzie może ugryźć - powiedziałam z przekonaniem.
- Już mnie nie swędzi w uchu - oświadczył Chudzielec.
- To dobrze - odparłam.
- Niezupełnie - mruknął Chudzielec - teraz mnie swędzi za uchem.
Grochulska odgarnęła mu nerwowo warkocz i krzyknęła.
- To samo co u mnie, ślad ukąszenia i czerwone miejsce! Ale jak go przewiązać za uchem?
- Nie da rady. Przewiąż lepiej swoją łydkę.
- Prawda, zupełnie zapomniałam, a jad pewnie już idzie.
- Pewnie, że idzie! - przytaknęłam.
Grochulska pospiesznie zawiązała sobie szelkę Chudzielca pod kolanem na węzeł i kokardkę.
46
- No tak, ale ta łobuzica mnie szprycowała.
- Nie, to było zimno od węża.
- Ale tam jest mokro.
- Wąż jest mokry. Poza tym to może od jadu. Jad też iest mokry.
- Co ty opowiadasz! - Grochulska zbladła i poczęła 3glądać sobie ciało. - Jak myślisz, chyba
nie jestem ukąszona?
- Nie wiem. Musiałaś chyba coś poczuć.
- No, poczułam zimno.
- A ukłucie?
- Nie pamiętam, ale to możliwe... O Boże, patrz, tu nam ślad - pokazała zaczerwienione
miejsce na łydce.
- Boli cię?
- Strasznie. Nie mogę chodzić! - poczęła skakać іа jednej nodze.
Teraz nawet ja zaczęłam się naprawdę bać.
- Może to od komara. Piecze cię, czy kłuje?
- Piecze i kłuje, i w ogóle wszystko... To po tym się poznaje?
- Po tym. I że zaczyna puchnąć.
W tej samej chwili wzrok jej padł na Klarę, która nie mogła się powstrzymać i flegmatycznie
wysączała resztki wody z syfonu.
- Ach, ty szczeniaczko! To ty mnie szprycowałaś! -rzuciła się na moją młodszą siostrę i
oderwała ją od syfonu. - Wszystko wypiła! Zapłacicie mi za to. A w ogóle kto wam pozwolił
iść spać! Najpierw musicie usmażyć ryby na kolację.
- Ryby? - chrząknęłam. - Jakie ryby?
- No te, które złowiłaś.
- Nic nie złowiłam.
- Jak to nic nie złowiłaś? Musiałaś coś złowić! Zacisnęłam zęby. Nie wiedziałam co
powiedzieć...
- Złowiłam tylko węża - wykrztusiłam wreszcie desperacko pierwsze słowo, jakie mi
przyszło do głowy.
- Węża? - Grochulska wytrzeszczyła oczy.
- Tam nie ma ryb, są tylko węże.
- Może węgorze?
- Nie, węże. Kąpią się tam - mówiłam coraz śmielej.
- Jakie węże? śmije?
- Może żmije.
- I gdzie ten wąż?
- A tutaj.
- Gdzie tutaj?
- No, w namiocie.
- Przyniosłaś go do namiotu?
- Tak, był okręcony na wędce... Nie mogłam go odczepić.
Grochulska spojrzała z przestrachem na wędkę opartą o słupek namiotu.
- Tam nie ma węża - rzekła niepewnym głosem.
- Widocznie wypluł haczyk i zszedł.
- Gdzie zszedł?
- Nie wiem, chyba na posłanie. Przecież mówiłaś, że czujesz zimno.
- Cicho bądź, Doroto niecnoto - szepnęła kładąc pa-ec na ustach. - Napiję się tylko wody.
- Ani się waż, Grochulska się wścieknie! - złapałam ą za nogę i przyciągnęłam do siebie, ale
bestia zdążyła uż porwać syfon. Chciałam go wyrwać z jej ręki, zaczęłyśmy się szamotać i
wtedy zdarzyło się to najstraszniejsze. Klara niezdara nacisnęła syfon w jego czułe miejsce i
prysznic spienionej wody trysnął wprost w rozdziawione usta Grochulskiej.
Zastygłam z przerażenia. Grochulska zrazu oblizała się tylko, zamruczała przez sen.
Odetchnęłam z ulgą i myśla-tam, że będzie spać dalej, ale widać zimna woda musiała jednak
polecieć jej za kark i jeszcze niżej, bo przez ciało Grochulskiej poczęły przebiegać drżenia,
wreszcie usiadła przerażona.
- Och, żeby złowić więcej! - westchnęła Klara.
- Nie da rady. Już zaraz zapadnie wieczór i nie znajdziemy drogi do bazy. Ruszamy.
Kiedy przybyłyśmy do namiotu, Grochulska i Chudzie-lec spały na wznak, chrapiąc z
otwartymi ustami. Obie puszki od konserw były puste, wypiły także pół syfonu wody.
Rozrzucone skorupy jaj wskazywały, iż nabiał także nie był w pogardzie. Nie namyślając się
wiele położyłyśmy się przy obu obżartuchach. Usypiałam już, gdy nagle usłyszałam szelest.
Czyżby wąż się zakradł?
Otworzyłam oczy. To Klara niezdara czołgała się na czworakach między posłaniami
Grochulskiej i Chu-dzielca.
- Co robisz, Klaro niezdaro? - syknęłam przestraszona.
przyjemne. No, ale nie po to tyle zniosłam, nie po to mam pęcherze na rękach i obolałe
mięśnie, żeby odczuwać takie nędzne przyjemności, to mogłam mieć i w Paprotni. Jeśli tyle
się namęczyłam, to po to, żeby móc poznać wyspę, oglądać ją na własne oczy. Tymczasem
siedzę tu głodna na brzegu i nawet nie mogę dobrze się przypatrzeć okolicy, bo oczy mi się
kleją, głowa ciąży i wszystko widzę jak przez jakąś mgłę.
Ale to nic, pocieszałam się. Zaraz odpocznę, złowię taaa-ką rybę, zjem ją i będę silna.
Niestety, nie mogłam jakoś ani odpocząć, ani złowić ryby. Okazało się wierutnym kłamstwem
twierdzenie, jakoby na Wyspie Strachowica ryby można było łapać ręką. Nie tylko, że nie
było mowy o łapaniu ryb ręką, ale nawet na haczyk nie chciały się brać. Słońce już pochyliło
się nisko i pnie drzew zrudzia-ły od zachodniej strony, a my wszystkiego miałyśmy w kuble
dwie małe rybki długości dłoni.
- Nie ma co dłużej tracić czasu - powiedziałam do Klary.
- Nazbieraj chrustu, rozniecimy małe ognisko i usmażymy ryby na patyku.
- Grochulska będzie się złościć - zauważyła Klara.
- Nic na to nie poradzę - powiedziałam - mój żołądek to większy pan niż Grochulska.
Ryby smakowały nam jak nic na świecie. Zjadłyśmy je razem z łbami i ośćmi.
Tak, że wszech miar brudna - mruknęłam. -Chodźmy się umyć.
Resztę dnia Grochulska i Chudzielec spędzili na fetowaniu zwycięstwa. Objawiało się to
przede wszystkim w obżarstwie... Ile dokładnie zjadły, nie byłam w stanie sprawdzić,
ponieważ Grochulska zaraz po bitwie wręczyła mi wędkę z kubełkiem i powiedziała:
- Teraz pójdziecie łowić ryby.
Poszłyśmy z ochotą, bo miałyśmy już dosyć towarzystwa Grochulskiej, zresztą także i
Chudzielca. Myślałam, że powie coś Grochulskiej na temat jej zdradzieckiego podstępu.
Tymczasem on nie tylko nic nie powiedział, ale jeszcze skakał z radości, a teraz objada się
naszym prowiantem i ani mu przyjdzie do głowy, że my też możemy być głodne.
- Jak to jest możliwe - myślałam - żeby ten sam Chudzielec, który tak pięknie opowiadał o
wyspie, postępował tak nieszlachetnie. Ale widać to było możliwe.
Gdy tylko namiot zniknął nam z pola widzenia, miałam straszną ochotę skorzystać z tego, że
Grochulska nas nie widzi i zapuścić się w głąb wyspy, ale Шага nie chciała o tym słyszeć.
- Najpierw złówmy jakąś rybę i zjedzmy! Jestem taka głodna - jęknęła.
Mnie też kiszki marsza grały, więc z westchnieniem porzuciłam myśl o zwiedzeniu wyspy i
skierowałam się na wybrzeże. Tutaj znalazłam miejsce wolne od szuwarów, poszukałam
robaków, założyłam jednego na haczyk i zarzuciłam wędkę.
Wyciągnęłyśmy się na cienistym brzegu. Z daleka dochodziło stukanie dzięciołów... Nad
wodami unosiły się chmary wodnego ptactwa... Byłoby bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że
w głowie mi się kręciło ze zmęczenia i głodu. Przymykałam więc oczy i wtedy zdawało mi
się, że cały świat kręci się razem ze mną. To też było z początku
40
mej sekundy raziły straszliwie wrogów. Bici z odległości kilku zaledwie metrów, oślepieni i
zdezorientowani kłębili się bezradnie w ciasnej zatoce. Krzycząc rozpaczliwie, usiłowali
wycofać się przez ciasne przejście. Kajaki najeżdżały jeden na drugi, zderzały się z sobą,
wiosła łamały.
A my nie przerywałyśmy bombardowania. Wkrótce nasi biedni wrogowie przestali być
podobni do ludzi i zanim zdołali przedrzeć się przez przesmyk na pełne wody, zamienili się
wszyscy w żałosne bryły błota.
Wiosłując rozpaczliwie odpłynęli czym prędzej. Gro-^hulska wydała triumfalny okrzyk i
zaczęła podskakiwać z radości.
Chudzielec też podskakiwał, tylko mnie jakoś nie cieszyło zwycięstwo. Nie tak chciałabym
zwyciężać. Spojrza-tam na swoje upaprane ręce.
- To była brudna robota - powiedziała Klara.
Spojrzałam na nią osłupiała. Nie przypuszczałam, że jest aż tak podstępna.
- Co się tak gapisz! - krzyknęła na mnie wściekła. -Bij!
- Miałaś z nimi gadać.
- Idiotko! Nasza odpowiedź to kule! Bij! - To mówiąc razem z Cłiudzielcem poczęła miotać
pociskami w Manio-chy.
- No, bij! Bo cię rozstrzelam! - wrzasnęła mi nad uchem.
Drżącymi rękoma porwałam kule i rozpoczęłam na oślep bombardowanie wroga.
- Celniej! Marnujesz amunicję! - wściekła się Gro-chulska.
Poczęłam mierzyć starannie. Шага poszła za moim przykładem. Wśród zaskoczonych
Manioch zapanował popłoch. Nasze kule miotane po cztery naraz w ciągu jed-
- Dobra, ale chodźcie bliżej - zawołała Grochulska. - Zaraz sobie pogadamy.
Chłopiec dał znak. Kajaki przepłynęły jeden za drugim przez wąskie przejście między
trzcinami aż do niewielkiej, wolnej od szuwarów zatoki przy „porcie". Grochulska poczekała,
aż wszystkie kajaki znajdą się w zatoce, potem na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech i
syknęła:
- Alarm! Do broni! - krzyknęła Grochulska. Porwała oszczep i łuk z kołczanem i wybiegła.
Wybiegłyśmy za nią.
- Maniochy w polu widzenia - krzyknął z drzewa Chudzielec.
- Ile kajaków?
- Cztery!
- Przygotować się... - powiedziała Grochulska. -Atakujcie dopiero, jak dam znak.
Czekałyśmy w napięciu, ściskając lepkie kule błota w rękach.
Nie upłynęło pięć minut, gdy wśród trzcin przybrzeżnych pojawiły się cztery kajaki. Płynęły
w jednej linii, szukając miejsca, gdzie mogłyby wylądować. Potem zauważyły kawałek
otwartego brzegu i poczęły płynąć wprost na nas. Ale przejście było tak wąskie, że musiały
zmienić szyk. Ustawiły się jeden za drugim i poczęły zbliżać ostrożnie. W każdym z kajaków
znajdowały się dwie sztuki Manioch... Wszyscy, zarówno dziewczęta, jak chłopcy, ubrani
byli jednakowo w czerwone dresy, mieli pióropusze indiańskie na głowach, a twarze
pomalowane w czerwone pręgi. Wyglądali bardzo groźnie, tym bardziej że każde z nich miało
przy sobie łuk i tomahawk.
- Atakujemy? - zapytałam niecierpliwie, bojąc się, że wkrótce będzie za późno.
Grochulska potrząsnęła głową.
- Nie. Niech podpłyną bliżej.
A potem krzyknęła do Chudzielca:
- Złaź z drzewa i zajmij stanowisko bojowe!
- Z drzewa lepiej ich kropić - powiedział Chudzielec. - Będę ich prażyć z łuku.
- Szkoda strzał na tych patałachów - powiedziała Grochulska. - Na razie wystarczy błoto.
Tymczasem Maniochy zauważyły już nas na brzegu i zatrzymały się niepewnie. Chłopiec z
pierwszego kajaku podniósł rękę do góry i zawołał:
- Chcemy mówić z waszym wodzem.
36
- Potem zjecie!
11 І//XI t W V f ! і І\\\1//'ІІі'/ґсі(і| Г ( i ( (
Zabrałyśmy się spiesznie do roboty. Miałyśmy praktykę. Już nieraz pomagałyśmy rodzicom
w rozbijaniu namiotu. Potem Grocłiulska kazała nam przynieść suchego mchu i zrobić
posłania. Kiedy posłania były gotowe, przykryła je kocami, wyciągnęła się na nich z ulgą i
zabrała do jedzenia.
Ja też chciałam sięgnąć do plecaka, ale dostałam po łapach.
- Nie wolno ci samej nic ruszać. Mamy skąpe zapasy. Po czym dała nam jajko na nas dwie i
cienką kromkę
chleba.
- Pamiętaj - powiedziała - że daję wam pierwszy i ostatni raz coś do jedzenia. Potem będziesz
jadła tylko to, co upolujesz. Uprzedzałam cię przecież.
Zrobiło mi się trochę nieswojo, ale pomyślałam, że może rzeczywiście coś upoluję.
Zresztą nie było teraz nawet czasu na większy posiłek. Nie przełknęłyśmy jeszcze z Klarą
ostatniego kęsa chleba, kiedy od strony brzegu rozległ się głośny gwizd Chudzielca.
35
- Co mamy robić? - zapytałam oblizując spieczone wargi.
- Pociski.
- Pociski? - zdumiałam się. - Na co?
- Na Maniochy.
- A jak się robi pociski? - zapytała Шага.
- Bierze się błoto i lepi z niego kule - powiedziała Grochulska.
Zabrałyśmy się niechętnie do fabrykowania pocisków. Wkrótce obie z Шага byłyśmy
umorusane jak świnki, ale przed każdą z nas wyrosła góra kul.
- Dobrze, teraz rozbijecie namiot - mruknęła Grochulska. - Chodźcie za mną.
Wybrała miejsce niedaleko od brzegu, na małej polanie. W pobliżu sączył się leniwie
strumyk. Dopadłyśmy do niego z Klarą i nie zwracając uwagi na krzyk Grochul-skiej piłyśmy
łapczywie. Potem umyłyśmy ręce i twarze.
- No, już dosyć tego pluskania - przepędziła nas Grochulska - rozbijać namiot, szybko!
- Może byśmy coś zjadły, zupełnie nie mamy sił.
34
>ardzo długo, potykając się o korzenie drzew i kamienie, o znów grzęznąc w miękkiej ziemi.
A pić to nam się chciało bardziej niż po śledziu.
Wreszcie dotarłyśmy na północny brzeg wyspy, sądząc ю kierunku cieniów, które topiły się
teraz w jeziorze. Tu Dyło chłodniej. Grochulska zatrzymała nas pod wysokim iębem.
- Maniochy nadpłyną na pewno od tej strony. Widzicie ;ę piaszczystą zatokę na lewo? To
jest jedyne miejsce po :ej stronie wyspy, gdzie można wylądować i nie ugrzęznąć лг mule.
Chudzielec, właź na ten dąb i patrz, czy Manio-:hy nie podpływają. Jak podpłyną, alarmuj!
Byłyśmy bardzo ciekawe, czy Chudzielec potrafi wejść na drzewo. Wnet okazało się, że
potrafi i to wręcz wspaniale.
- Jak długo będziecie się gapić?! - usłyszałyśmy gniewny głos Grochulskiej.
- Pić nam się chce - powiedziałam. - Może najpierw napijemy się wody.
- Tu nie ma wody do picia. Potem poszukamy źródła.
- Masz przecież syfon.
- Syfon jest na ostatnią godzinę - odparła Grochulska. - A teraz brać mi się za robotę.
To była straszna męka... Pęcherze na rękach piekły nas niemiłosiernie, a ramiona omdlewały
z bólu. śeby choć chwilę odpocząć!... Wiosłowałyśmy z Klarą na zmianę i łódź posuwała się
bardzo powoli.
Wreszcie po godzinie pokazały się pierwsze szuwary. Spłoszone stado wodnych ptaków
wzbiło się w powietrze. Serce mi mocno zabiło. Za chwilę wylądujemy na wyspie!
Grochulska z lornetką rozglądała się ciekawie po brzegu.
- Zdaje się, że jesteśmy pierwsze. Manioch ani śladu!
Wybrała na brzegu miejsce wolne od trzcin i skierowała tam łódź. Kiedy poczęłyśmy
szorować dnem o piasek, Grochulska kazała nam wyskoczyć i wyciągnąć łajbę na brzeg.
Zanurzone po pas w wodzie pchałyśmy centymetr po centymetrze łódź. Grochulska widząc,
że nie bardzo dajemy sobie radę, też wyskoczyła i wyzywając nad od oszustek, poczęła pchać
razem z nami.
Po blisko półgodzinnych wysiłkach, słaniając się ze zmęczenia, umocowałyśmy wreszcie
łajbę łańcuchem do drzewa i stanęłyśmy suchą nogą na brzegu. Brzeg wyglądał rzeczywiście,
jakby go nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Zarastały go czarne olchy i wiklina. Dalej widać
było majestatyczny dębowy las...
Ale nie miałyśmy siły już tam iść. Rzuciłyśmy się na trawę i wyciągnęłyśmy zmęczone, ale
szczęśliwe. Męka już za nami! Przypłynęłyśmy i jesteśmy.
Grochulska nie dała nam jednak odpoczywać.
- Co wy wyrabiacie! W każdej chwili mogą nadpłynąć Maniochy. Najpierw musimy zająć
stanowiska.
Podniosłyśmy się niemrawo. Grochulska załadowała na nas bagaże, sama wzięła toporek i
łuki, a Chudzielec koce i oszczepy. Szłyśmy wzdłuż brzegu. Z pewnością było tu pięknie, ale
mało co z tego widziałyśmy, bo pot zalewał nam oczy, a zmęczenie zamgliło wzrok. Szłyśmy
32
Ale już po kilku minutach wszystko się popsuło. W pewnej chwili usłyszałam głuchy stukot.
To moje wiosła uderzyły o wiosła Шагу. Шага przestała wiosłować i obróciła do mnie
wykrzywioną bólem twarz.
- Co się stało?
- Ja już nie mogę. Ręce mi mdleją i mam pęcherze na dłoniach.
Dopiero teraz poczułam, że ja też wiosłuję resztkami sił. Rzuciłam wiosła i powiedziałam do
Grochulskiej:
- Teraz ty wiosłuj. Nas już bolą ręce. Grochulska przestała śpiewać.
- Co takiego?
- Bolą nas ręce.
- Nie zawracajcie głowy i bierzcie się za wiosła. Nie zrobiłyśmy nawet jednej dziesiątej
drogi!
Wiosłowałyśmy jeszcze kawałek, ale wkrótce siły nas opuściły zupełnie... Mara pochlipywała
cichutko.
- Naprawdę już nie możemy. Grochulska zasapała.
- Podła oszustko! - powiedziała do mnie. - Chwaliłaś się, że wszystko potrafisz! Ale mogłam
przewidzieć, że tak będzie, skoro wzięłam na pokład takie fajtłapy. A może sobie myślałaś, że
przefruniesz na wyspę jak łabędź?! Nie, moja droga, nie jesteś łabędziem! Chyba wiesz, że
nie jesteś łabędziem?
- Wiem, że nie jestem łabędziem - odparłam ze łzami w oczach.
- Tak, moja droga, dostać się na wyspę, to nie to, co przejechać hulajnogą z jednej ulicy na
drugą. Gdyby to było takie łatwe, toby tam każdy popłynął - zrzędziła zdenerwowana. - Aleś
mnie urządziła, idiotko! Do czego to podobne, żeby Komendant wiosłował! Chudzielec,
przestań cmokać z butelki i bierz się za wiosła!
Przez pięć minut wiosłowała razem z Chudzielcem, a potem znów zagnała nas do pracy.
Zrozumiałam, dlaczego dawniej zbrodniarzy skazywano na galery.
30
po powierzchni, chlapiąc i pryskając niemiłosiernie, to snów któraś z nas zanurzała je za
głęboko i wtedy nie niosła wydźwignąć ich z wody, spóźniała się i gubiła rytm.
No, ale koniec końcem łódź jakoś posuwała się do przodu, a my mimo wszystko byłyśmy
zadowolone... Płynęłyśmy przecież na wyspę. śałowałyśmy tylko, że nie mogłyśmy na nią
patrzeć, bo siedziałyśmy tyłem do dzio-эи łodzi. Widziałyśmy za to, jak oddala się brzeg,
przystań i nasz dom w zielonej koronie drzew.
Powietrze było przezroczyste i jeszcze rześkie, niebo czyste, ani jednej zmarszczki na
jeziorze. Nawet Grochul-skiej udzielił się wreszcie nastrój beztroskiej wycieczki... Przestała
zrzędzić i nuciła jakieś sentymentalne melodie, niedbale manipulując sterem. Co do
Chudzielca, to od-korkował butlę z tranem i raz po raz pociągał po małym tyku. Starałyśmy
się na to nie patrzeć.
- Przyrzekamy - powtórzyłyśmy.
- śe będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej...
- śe będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej...
- śe nie zdradzimy jej nigdy...
- i że nie zdradzimy jej nigdy...
- Amen.
- Amen.
- Dobra - powiedziała Grochulska - a teraz siadajcie na tamtej ławce i obie do wioseł!
Nie dałyśmy sobie dwa razy powtarzać rozkazu. Zawsze obie z Klarą marzyłyśmy o
wiosłowaniu... Zanurzyłyśmy wiosła w wodę, niestety tak głęboko, że nie mogłyśmy nimi
poruszyć.
- Nie tak! Wiosła płytko. Tylko żeby pióra się zanurzyły.
- Jakie pióra?
- Pióra wioseł... to, co jest na końcu.
Tym razem poszło nam lepiej, ale nie wiadomo dlaczego łódka zamiast płynąć prosto, poczęła
dziwnie chwiać się i zakręcać.
- Co wy robicie! - krzyknęła Grochulska. - Ciapie-cie się jak praczki w balii. Razem musicie
zanurzać wiosła i razem wyjmować.
- Ja nie widzę, jak ona wyjmuje, bo ona siedzi za mną - jęknęła Klara.
- Ty, Dorota, musisz dostosować się do niej - powiedziała Grochulska. - Najlepiej uchwyć
rytm. Raaaz, dwaaa, raaaz, dwaaa. No już lepiej, tylko zanurzajcie stale jednakowo głęboko...
Ale to wcale nie było łatwe. Już samo poruszanie ciężkimi wiosłami sprawiało nam nie lada
trudność, a cóż dopiero pilnowanie, żeby zanurzać je prawidłowo. Raz wsadzałyśmy je w
wodę za płytko i wtedy prześlizgiwały się
28
се łodzi. - Biorę was tylko pod warunkiem, że będziecie mało jadły i tylko to, co upolujecie.
Będziecie musiały polować.
- Ma się rozumieć, będziemy polować - rzekłam, wsadziłam Klarę do łódki i sama chciałam
zająć miejsce.
- Gdzie się pchasz! - krzyknęła Grochulska. - Musisz najpierw zepchnąć łódź z mielizny.
Wyskoczyłam i zaczęłam pchać z całej siły łódkę. Ani drgnęła. Dopiero kiedy Grochulska
wstała i odepchnęła się wiosłem od brzegu, przeklęta łajba natychmiast skoczyła naprzód, a ja
wpadłam twarzą do wody. Grochulska i Chudzielec parsknęły śmiechem i wcale nie miały
zamiaru zatrzymać łodzi. Brodząc po kolana, a potem po pas w wodzie dopadłam je wreszcie.
Dopiero wtedy wciągnęły mnie na pokład.
- Chrzest żeglarski już masz - powiedziała Grochulska. - A teraz do przysięgi.
- Do jakiej przysięgi?
- Myślisz, że cię zabiorę bez przysięgi?! Musicie przysiąc, że będziecie mi wierne i
posłuszne. Ty i ta mała grubaska, twoja siostra. Wstańcie i nie ruszajcie się.
Wstałyśmy, ale nie mogłyśmy się utrzymać na nogach, ponieważ Chudzielec złośliwie
rozkołysał łódź... Raz po raz traciłyśmy równowagę i o mało nie wpadłyśmy do wody.
- No, co z wami. Nie kiwajcie się jak muzułmanie - krzyczała Grochulska. - Chudzielec,
przestań już! A teraz wy, smarkule, powtarzajcie:
- Przyrzekamy...
0
- No, dobra, możemy płynąć! Na stanowiska! - zakomenderowała.
Popchnęłam naprzód Шаге, ale Grochulska zatrzymała ją.
- A ta mała po co?
- Ona płynie z nami.
- Wykluczone, po pierwsze takich szkrabów nie biorę, to trudna wyprawa, po drugie ona jest
za gruba. Pewnie dużo je, a my mamy mało prowiantu.
- Ona bardzo mało je, a poza tym jest bardzo zaradna i zręczna, prawda, Klaro niezdaro?
Za późno ugryzłam się w język, ale Grochulska na szczęście nie zauważyła tego
demaskującego przezwiska.
- Tak, ja bardzo mało jem - wycedziła flegmatycznie Шага - tylko dwie kromki i jedną
puszkę konserw na raz, a potem mogę nawet przez całe dwie godziny nic nie jeść. Jakoś
wytrzymuję.
- Co takiego! - nastroszyła się Grochulska.
- Ona żartuje - zapewniłam pospiesznie.
- Ja wcale nie żartuję, ja bardzo mało jem... - wyde-klamowała Шага.
Grochulska przyjrzała jej się uważnie.
- Co to jest? - pomacała zaciekawiona bluzkę Klary.
- To jest nylon - powiedziałam.
- Nylon. Daj przymierzyć. - Zaczęła ściągać swoją kretonową bluzkę.
Klara spojrzała na mnie pytająco.
- Daj jej - powiedziałam.
Klara ściągnęła bluzkę. Grochulska włożyła ją i przejrzała się w lusterku zadowolona.
- Całe szczęście, że jesteś gruba i że to jest elastyczna bluzka. Prasuje na mnie jak ulał.
Zamienimy się, dobrze? - nie czekając na odpowiedź rzuciła Klarze swój kreto-nik, po czym
zajęła wraz z Chudzielcem miejsce na ław-
26
ficznym w ręce. - Uśmiechnij się teraz, dziewczynko i pij! - wycelował na mnie aparat.
Czułam, że jeszcze chwila i koniec ze mną. Łzy stanęły mi w oczach, mój szlachetny żołądek
buntował się oburzony, aleja postanowiłam, że wszystko zrobię dla wyspy. Uśmiechnęłam się
więc tak, jak się uśmiecha Audrey Hepburn na okładce „Filmu" i wypiłam.
Aptekarz zrobił zdjęcie i zatarł ręce.
- Ta fotka zrobi karierę w świecie aptekarsko-lekar-skim, tudzież pedagogicznym, moje
dziecko. Tygodniki będą sobie wyrywać ją z rąk.
Tymczasem ja, trzymając się dyskretnie za żołądek, wykrztusiłam. - Ile płacę, proszę pana,
za tę butlę?
- Dwadzieścia złotych!
- Dwadzieścia! To strasznie drogo. Mam tylko pięć!
Aptekarz westchnął. Podszedł do szafki z napisem „spiritus vini", wyciągnął z niej małą
szklaneczkę i powiedział:
- Daję ci ten tran za darmo. Ja rozumiem ludzi z nałogiem - dodał ze smutnym uśmiechem.
Podziękowałam serdecznie poczciwemu aptekarzowi, porwałam butlę i w parę minut potem
znalazłam się przed obliczem Grochulskiej i Chudzielca. Pokaźne rozmiary butli zrobiły na
nich jak najlepsze wrażenie.
- Nic, ani buteleczki?
- Mam jedną buteleczkę, ale trzymam ją w lodówce aż do jesieni. Teraz tran nikomu
niepotrzebny.
- Mnie bardzo potrzebny... ja tak bardzo lubię tran. Aptekarz spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Naprawdę lubisz?
- Przepadam. Jak nie piję, to mnie mdli.
Aptekarz wyszedł, po chwili wrócił z butlą tranu, od-korkował ją, powąchał, otrząsnął się ze
wstrętu, nalał mi pełną łyżkę i powiedział:
- No, to pij!
Na sam widok żółtego leniwego płynu poczęło mnie mdlić, ale opanowałam się całą siłą woli.
Zrobię wszystko, żeby się dostać na wyspę. Uśmiechnęłam się, przełknęłam tran, a żeby
zupełnie przekonać aptekarza, wylizałam jeszcze łyżkę, choć mama mnie uczyła, że to
brzydko.
Aptekarz przyglądał mi się z zaciekawieniem... Zdjął okulary, otarł czoło... znów włożył
okulary, po czym ku mojemu przerażeniu nalał mi nową łyżkę, podał do prawej ręki, a do
lewej włożył butelkę.
- Poczekaj chwilę, moje dziecko - powiedział, potem wybiegł za portierę i wrócił po chwili z
aparatem fotogra-
- No i co, jest silny? - powiedziała zadowolona Gro-:hulska.
- Tak, bardzo.
- Nie wygląda na takiego... Ale on jest strasznie silny, o dlatego, że pił bez przerwy tran. Ale
właśnie! Czy przy-liosłaś tran?
Zupełnie zapomniałam o tranie.
- A po co tran?
- Przecież mówię ci, że Chudzielec pije tran.
- Teraz też?
- Oczywiście.
- Może się obejdzie przez ten czas.
- Nie... On się tak przyzwyczaił, że nie może się obejść эег tranu i wciąż pije. Codziennie
wypija ćwierć litra.
- Ja muszę mieć tran - oświadczył Chudzielec stanowczo.
- Skąd my ci weźmiemy?
- To ja nie płynę i zabieram łódkę. Ja muszę popijać, inaczej mnie mdli.
- No, widzisz sama - zwróciła się do mnie zagniewana Grochulska. - Zapomniałaś
najważniejszego.
- Może masz w domu? - zapytałam Chudzielca.
- Nie, wczoraj wypiłem resztę - odburknął Chudzielec.
- Musisz pobiec do apteki - powiedziała do mnie Grochulska.
Westchnęłam i pobiegłam bez zwłoki. Na szczęście w Paprotni znajdował się punkt apteczny.
Gdy poprosi-tam o tran, aptekarz spojrzał na mnie zdumiony, a potem powiedział:
- Nie dam ci tranu. Ja was znam, wykupujecie tran, a potem smarujecie nim buty i uprząż.
Tran jest tylko do picia.
-„Nie, proszę pana... słowo daję.
- Nie ma tranu.
- Słabeusz?! - zaśmiała się Grochulska - zaraz zobaczysz, czy on jest słabeusz. O, właśnie
nadchodzi.
Istotnie zbliżał się do nas na swoich szczudłowatych jak u bociana, choć opalonych na brąz
nogach, Chudzielec. Miał na sobie bardzo krótką kraciastą spódniczkę na szelkach, niebieską
bluzkę z krótkimi rękawami. Miedziane bransoletki na jego cienkich rękach dzwoniły ponuro.
Bardzo jasne warkocze spadały mu na ramiona koloru czekolady.
- Chudzielec, pokaż, jaki jesteś silny.
Dziewczynisko bez słowa chwyciło Шаге za rękę i wykręciło ją do tyłu, aż moja młodsza
siostra krzyknęła z bólu. Chudzielec wyszczerzył zęby, potem ujął Шаге za boki i podniósł z
łatwością wysoko do góry. Wreszcie dał jej kuksańca w żołądek i odstawił na bok zapłakaną.
Nie bardzo mi się to wszystko podobało, ale wstydziłam się zaprotestować.
22
A więc z prowiantem koniec. Teraz broń. Chwyciłam pas harcerski i przypasałam do niego
finkę, potem wybiegłam na podwórze i pożyczyłam sobie małą siekierkę, którą pan
Mikołajski rąbał drzewo. Znów wpadłam do domu, ściągnęłam dwa koce z łóżek,
spakowałam namiot.
Czy jeszcze czegoś nie zapomniałam? Prawda! Owies dla łabędzia. Porwałam wielką
papierową torbę, poleciałam do stajni, nabrałam kilka garści owsa ze żłobu, po czym
podeszłam do okna kuchni. Zajrzałam.
- Jaja gotowe?
Шага siedziała na ławie i beczała.
- Co się stało?
- Poparzyłam sobie palce!
- Ach, ty Klaro niezdaro! Wyjmij jajka łyżką i pakuj do torby.
Шага pochlipując poczęła ostrożnie wyciągać jaja z wrzącej wody. Oczywiście trzy z nich
stłukła. Ale na szczęście były ugotowane na twardo, więc tylko skorupka się stłukła.
- Och, byłabym zapomniała! - krzyknęłam. - Weź jeszcze wędkę tatusia.
Wreszcie Шага wybiegła. Zamknęłyśmy okna i drzwi, wręczyłam Klarze koce i paczkę z
namiotem, sama zarzuciłam sobie plecak na ramiona i obładowane jak muły ruszyłyśmy na
przystań.
- Spóźniłaś się pięć minut - powiedziała surowo Gro-chulska. - Uprzedzałam cię, żeby to się
więcej nie powtórzyło. Jesteś szeregowcem i musisz spełniać dokładnie wszystkie moje
rozkazy.
- Dobrze.
- Mówi się „Tak jest, komendancie" - poprawiła mnie ostro. - To jest wyprawa wojenna i
rygor obowiązuje.
- Tak jest, komendancie - powtórzyłam.
- Stań na baczność, kiedy mówisz ze mną.
20
- Doprawdy, nie wiem...
- Postaraj się.
- Zrobię, co będę mogła...
- Prócz tego musisz przynieść wędkę.
- Dobrze.
- Namiot.
- Zrobi się.
- Dwa koce.
- Tak jest.
- Owies dla łabędzia.
- Dla łabędzia?
- Na wyspie przecież jest łabędź.
- Przyniosę.
- No, to leć i wracaj szybko. Za pół godziny odpływamy.
Pobiegłam do domu.
- Ruszaj się! - krzyknęłam do Klary. - Za pół godziny odpływamy.
- Naprawdę? - wykrztusiła przerażona Klara.
- Tak jest, musimy tylko przynieść prowiant, broń i sprzęt. Ogień pod blachą jest?
- Jest.
- To wsadź do garnka dwadzieścia jaj i ugotuj na twardo.
- Dwudziestu nie ma. Jest tylko dziewięć.
- To wsadź dziewięć.
Porwałam plecak, podbiegłam do szafy i poczęłam ładować wszystko, co było do jedzenia.
Ale nie było tego wiele. Jeden wianek suchej kiełbasy, dwie puszki konserw „turystycznych",
napoczęty bochenek chleba. Ryb wędzonych ani żółtego sera nie było. Sięgnęłam do
portmonetki. Było tam tylko pięć złotych i dwadzieścia groszy. Nic się za to nie kupi. Miałam
wprawdzie książeczkę PKO, a w niej dwieście złotych oszczędności, ale poczta była dopiero
w sąsiedniej wsi. Nie ma mowy, żebym zdążyła podjąć.
19
Chłopak spojrzał zakłopotany. - Ja właśnie... eee... tego...
- Gadaj szybko.
- Bo my... my nie możemy.
- Jak to nie możecie?
- Nie jesteśmy w kondycji... Przetrenowaliśmy się wczoraj... i w ogóle mamy bąble.
-Bąble?!
- Słońce nas spiekło, nie wierzysz, zobacz.
- Nie bujaj, po prostu starzy was nie puszczają.
- Nie... to znaczy... mamy pewne... eee... trudności...
- Spływaj i powiedz swoim bratkom, że nie chcę ich znać... Smarkacze! Tchórze!
Maminsynki!
Wsysak spłynął.
Grochulska chwilę jeszcze sapała gniewnie, miotając obelgi na Wsysaków i odsądzając ich od
wszelkiej czci i wiary, a potem spojrzała na mnie i powiedziała.
- Możesz zdobyć prowiant?
- Tak jest - powiedziałam pospiesznie.
- Potrzebuję dwadzieścia jaj na twardo, wędzone ryby, dwa kilo suchej kiełbasy, gomółę
żółtego sera, cztery kilo chleba i jak najwięcej konserw w puszkach.
Ogrom prowiantu przestraszył mnie, wykrztusiłam jednak pospiesznie:
- Postaram się.
- Prócz tego pół litra tranu.
Zdziwiłam się, ale nie śmiałam zapytać, po co.
- No i oczywiście broń. Jaką masz broń?
Nie miałam żadnej broni prócz noża fińskiego.
- Mam finkę - powiedziałam.
- Potrzebuję oszczepu, łuku, dwu proc i toporka.
18
- Co to za jedni?
- Nie wiesz? Przyjechali wczoraj. Trzech braci, w tym dwu bliźniaków. Mają tak jak ja
dwanaście lat, są silni l uzbrojeni. - Spojrzała na zegarek. - Strasznie się spóźniają.
- A twoi starzy cię puszczą?
- No pewnie... Jestem już prawie dorosła, może nie? Spojrzałam na nią zdziwiona, ale
przytaknęłam szybko.
- Oczywiście.
Grochulska spojrzała na zegarek.
- Z Wsysakami coś się musiało stać. Powinni już dawno być.
- Słuchaj, weź mnie z sobą - powiedziałam błagalnie.
- Ciebie? - Grochulska zaśmiała się nieprzyjemnie.
- Ja wszystko potrafię. Zobaczysz, ja się przydam.
- Nie, ty się nie nadajesz, zresztą nie ma miejsca i w ogóle... - urwała, bo w tym momencie na
zakręcie drogi ukazał się zadyszany, piegowaty chłopak o kono-piastej czuprynie.
- Już biegną - powiedziała Grochulska i wstała. -No, nareszcie - zwróciła się do chłopaka - a
gdzie bracia?
- Masz już łódź?
- Mam - i pokazała mi klucz od kłódki, która spinała łańcuch mocujący łodzie.
- Skąd masz? Grochulska wzruszyła ramionami i zrozumiałam, że
nie powinnam pytać o takie delikatne szczegóły.
- I naprawdę popłyniesz?
- Powinnam. Wiesz, że Maniochy chcą zająć wyspę?
- Maniochy?
- Tak... Moi szpiedzy donieśli, że Maniochy od wczoraj robią przygotowania. Smarują kajaki
smołą, wiesz, ich kajaki przeciekały, i nakupiły w sklepie soli, pięć puszek zgęszczonego
mleka, dziesięć zapasowych bateryjek do lamp, nóż kuchenny i całą masę pumpernikla,
zapałki i pogrzebacz.
o--------o
- Po co pogrzebacz?
- Jak to po co? Rozprostują go, zaostrzą i zrobią z niego rożen. Będą na wyspie łowić ryby,
polować na kaczki i piec je na rożnie. Poza tym kupiły czerwoną farbę. Jak myślisz, po co im
czerwona farba?
- Będą malować twarze na kolor wojenny - odparłam.
- Właśnie. Wszystko wskazuje na to, że chcą zająć wyspę. Już dawno chwaliły się, że zajmą
wyspę i że będą tam koczować. Rozumiesz chyba, że nie mogę do tego dopuścić.
- Rozumiem.
- Zaraz tam płynę. Łódź już gotowa. Widzisz ją, to tamta na cztery wiosła. Czekam tylko na
Wsysaków.
=©
16
- Nie boisz się? - wykrztusiła Klara.
- Boję się, ale musimy tam Dopłynąć - powiedziałam -naczej nie miałabym spokoju,
ich, zawsze bym żałowała, do koń-:& życia, że tam nie popłynęłam. Tam zresztą musi być
pięknie. Pomyśl! Nikt lie odwiedza tej wyspy.
- Ale bagno.
- Bagno też jest piękne - powiedziałam z przekona-liem.
- Ale tam są dziki.
- Och, daj mi spokój, jeśli się boisz, to możesz zostać. Klara ściągnęła brwi, ale nic nie
powiedziała, tylko wykręciła się na pięcie i pobiegła do Grochulskiej.
Byłam już ubrana, kiedy wróciła z wypiekami na twa--zy.
- Załatwiłaś?
- Grochulska powiedziała, że ze mną nie będzie roz-nawiać, bo... - Klara urwała i wygięła
usta w podkowie.
- Bo co?
- Bo jestem za mała. Kazała, żebyś ty przyszła.
- Dobrze, już lecę.
Pobiegłam na przystań. Grochulska siedziała na pomoście przystani w szortach i smarowała
grube ramiona тетет, nucąc altem „Que sera, sera".
- Podobno jedziesz na wyspę - powiedziałam.
- Możliwe, że popłynę - powiedziała Grochulska.
15
- Wstawaj, Doroto niecnoto!
- powiedziała. - Coś się stało, Klaro niezdaro?
- Mam dwie nadzwyczajne nowiny. Ale bądź opanowana.
- Jestem opanowana.
- Siostra pani Mikołajskiej umarła i pani Mikołajska wyjechała do Giżycka. W całym domu
nie ma nikogo. To jedna nowina.
- A druga?
- Grochulska odpływa dziś na Wyspę Strachowica. Zerwałam się z łóżka.
- Skąd wiesz?
- Widziałam, jak szła z kołem ratunkowym ścieżką do przystani.
- To jeszcze o niczym nie świadczy.
- A ja ci mówię, że świadczy. Powzięłam natychmiast decyzję.
- Słuchaj, Klaro niezdaro, pobiegniesz zaraz na przystań i namówisz Grochulska, żeby nas
wzięła.
- Chcesz popłynąć na Wyspę Strachowica?
- Oczywiście... Sam los nas do tego składnia. Wszystko się tak układa, że możemy popłynąć
nareszcie na Wyspę Strachowica i zobaczyć, jak tam naprawdę jest.
- To prawda, wszystko się składa. Ale Grochulska nas nie weźmie, szkoda gadać! Wiesz,
jaka jest Grochulska.
- Musisz ją przekonać. Powiedz... powiedz jej - rzekłam nieco drżącym głosem - że gotowe
jesteśmy na wszystko, że mamy prowiant i sprzęt.
14
ków, te, które widziałam przyszpilone w gablotach muzeum przyrodniczego, tylko jakby
odkurzone i pomalowane na nowo.
Jeziorka były ciche i gładkie jak lustra. Widać w nich było niebo. Pływały po nich kaczki
krzyżówki i wcale nie
11
12
13
17
19
uciekały przede mną. Karmiłam je z ręki przypalonymi naleśnikami pani Mikołajskiej.
Bardzo im smakowały te naleśniki. i
Potem z lasu wyszły małe pasiaste warchlaki i bawiłam się z nimi... Nagle usłyszałam warkot
samochodu i czyjś śmiech. Zobaczyłam, że na wyspę wjechali mercedesem Grochulscy...
Warchlaki uciekły przerażone, Grochulscy ruszyli w pogoń, pokładając się ze śmiechu.
Na próżno biegłam za nimi i krzyczałam, żeby dali spokój... Wreszcie Grochulska odwróciła
się i wymierzyła do mnie z łuku... Czułam, że padam... ale w tejże samej chwili ktoś złapał
mnie za ramię.
Zobaczyłam nad sobą pucułowatą buzię Klary. Jej spokojne zazwyczaj, okrągłe niebieskie
oczy błyszczały w podnieceniu.
13
Pani Mikołajska, widząc nasze osowiałe miny, pocieszała nas, że będziemy z nią chodzić do
lasu na grzyby. No cóż, w tej sytuacji dobre byłyby i grzyby, niestety okazało się, że są to
obiecanki cacanki. I pod tym względem szczęście nam nie dopisało. Zaraz na drugi dzień rano
po wyjeździe rodziców pani Mikołajska przyszła do naszego pokoju zapłakana i powiedziała,
że chyba zamiast na grzyby wybierze się na pogrzeb, bo jej siostra z Giżycka poszła do
szpitala na trzecią operację i chyba już tym razem nie wyjdzie żywa z tego szpitala.
Cały dzień szyła sobie czarną suknię, a na obiad podała przypalone naleśniki, czarne i
żałobne, stosownie do okoliczności. Kolacji w ogóle nie było, też chyba z powodu tej żałoby.
Nic nie powiedziałyśmy i w żałobnym nastroju poszłyśmy spać.
Już kilka nocy pod rząd śniła mi się Wyspa Strachowi-ca, piękna, straszna i kusząca, ale tej
nocy śniła mi się najpiękniejsza i najstraszniejsza. Rosły tam olbrzymie dęby. Liście miały
podobne do ludzkich palców i poruszały nimi bez przerwy, a wśród nich kołysały się wielkie
żołędzie jak ciche dzwony. Co jakiś czas jedna żołądź spadała na ziemię, rozłupywała się i
wychodził z niej wąż. Stada czarnych bocianów rzucały się na te węże, napełniając klekotem
powietrze i znów zrywały się do góry, a każdy z nich unosił w dziobie jednego węża, tak że
mogłam bezpiecznie przechadzać się po lesie.
Tu i ówdzie las się przerzedzał i widać było małe polanki z jeziorkami pośrodku. Powietrze tu
było orzeźwiające jak po burzy i pachniało fiołkami, chociaż nigdzie nie widziałam fiołków.
Zamiast nich rosły tutaj niezwykłe kolorowe kwiaty, takie same, jak rysowałam koleżankom
w pamiętnikach, tylko większe i żywe, a nad nimi unosiły się bezszelestnie motyle samych
najrzadszych gatun-
- I со?
- Łódź zatonęła. Ale starzy Mazurzy mówią, że on się uratował i z jedną najcenniejszą
walizką ukrywał się na wyspie.
- I co się z nim stało?
- Podobno potem udało mu się przepłynąć na drugi brzeg jeziora. Oczywiście nie mógł z
sobą zabrać walizki. Ludzie mówią, że ukrył ją w dziupli starego dębu.
- Pan myśli, że ona tam jeszcze jest?
- Chyba tak.
- Nikt jej nie szukał?
- O, z początku szukali... Jeszcze jak... Ale potem zniechęcili się i przestali wierzyć w
walizkę Strachowica, od dziesięciu lat mało kto odwiedza wyspę. To niegościnna, zupełnie
dzika wyspa.
- A pan tam był kiedy?
- Dziesięć lat temu... Kusiła mnie wtedy przygoda. Oglądałem tę wyspę z daleka, kiedy
wypływałem na połów i myślałem sobie, jak piękna musi być ta wyspa. I raz popłynąłem.
-I co?
W odpowiedzi Ernest ściągnął koszulę i pokazał wielką bliznę ciągnącą się łukiem od
prawego boku do lewej pachy.
- O Boże, pan był ranny!
- To od kłów lochy.
- Lochy?
- śony dzika. Rozorała mnie gruntownie. Ledwie uszedłem z życiem. Uratował mnie mój
pies... Ale sam zginął w walce.
Tak więc coraz bardziej ciągnęło nas na tę wyspę piękną i straszną zarazem, a tu masz! Z
powodu nagłego wyjazdu rodziców wszystko się odwlekało.
Snułyśmy się więc znudzone z kąta w kąt i nic nas nie bawiło, tylko wciąż myślałyśmy o tej
wyspie.
- Nie.
- A nie powiecie nikomu?
- Nie.
- Przyrzeknijcie.
- Przyrzekamy.
- Na świętego Polikarpa?
- Na świętego Polikarpa. Ernest ściszył głos.
- Tara jest walizka Strachowica.
- Walizka?
- Tak, walizka.
- A kto to był Strachowic?
- Junkier.
- A kto to jest junkier?
- To był dawny pan Paprotni. Niemiecki pułkownik. Kiedy na początku 1945 roku wojska
hitlerowskie zostały tu okrążone i rozbite, Strachowic zabrał co droższe rzeczy ze swojego
zamku i przebrany za rybaka próbował uciekać na łodzi przez jezioro...
- A byłeś tam kiedy? Potrząsnął smutno głową.
- Nie, nie byłem, ale już niedługo popłynę. Na pewno popłynę.
Nie wiedziałyśmy, czy można wierzyć Chudzielcowi i spytałyśmy pana Mikołajskiego, który
był człowiekiem solidnym. Pan Mikołajski pyknął z fajki gryzącym dymem i powiedział:
- Wyspa Strachowica? - machnął lekceważąco ręką. - Gąszcza i bagno.
Słuchałyśmy go niechętnie.
- Ale pan tam nie był.
- Nie byłem. A po co? Tam są komary i żmije. Zapytałyśmy wreszcie rybaka Ernesta, tego,
który był
wujkiem Chudzielca.
Rybak uśmiechnął się i zmrużył oko.
- Nie wiecie, naprawdę nie wiecie, co jest na Wyspie Strachowica.
9
Pani Mikołajska straszyła Wyspą Strachowica dzieci. Gdy które coś zbroiło, mówiła:
- Czekaj, czekaj, zobaczysz! Wywiozę cię na Wyspę Strachowica i zostawię!
Kiedy zaś spytałyśmy Chudzielca, jak jest naprawdę na wyspie, jego piegowata i skrzywiona
zwykle twarz rozjaśniła się w uśmiechu i robiła prawie ładna.
- Tam jest pięknie - mówił rozmarzony.
- Co to znaczy pięknie? - pytałyśmy niecierpliwie.
- No, po prostu pięknie.
Ale jak?
Chudzielec namyślał się przez chwilę, a potem powiadał:
- Zupełnie dziko. I pełno zwierząt, a ryby można łowić ręką. Polany mają niewydeptane,
soczyste trawy i tak mocno pachnące kwiaty, że aż głowa boli. I ani jednego papierka, ani
niedopałka, ani śladu ludzkiej stopy. A w sitowiu na brzegu dzikie kaczki, które nie boją się
człowieka, a pośrodku wyspy prawdziwe dziki i sarny, i dużo żółwi, i bociany, i łabędzie...
■•*.
-f/
Pan Mikołajski chrząkał wtedy gniewnie, a potem do późnego wieczoru słychać było, jak w
kuchni krzyczy na żonę, że letników mu wypłasza, że ich zniechęca i zatruwa im urlopy.
Ale rodzice śmiali się tylko i mówili, że to całe szczęście, że pani Mikołajska jest taka i że w
ogóle tylko dzięki tym okropnym nastrojom i przeczuciom pani Mikołajskiej można jeszcze
wynająć u niej pokój, bo gdyby nie wypłaszała letników, wszystkie pokoje byłyby dawno
zajęte.
A potem żartowali, że jutro na pewno będzie kura na obiad, dodatkowa zakąska i dubeltowy
deser, bo pani Mikołajska będzie chciała zatrzeć złe wrażenie.
I rzeczywiście wszystko się sprawdzało.
Ale ja i moja młodsza siostra Klara nie myślałyśmy wtedy ani o kurze, ani o dubeltowym
deserze, tylko o tej dziwnej Wyspie Strachowica, skąd przylatywały czarne bociany.
Starałyśmy się dowiedzieć czegoś o niej, ale różni ludzie różnie o niej mówili, zresztą okazało
się, że nikt z naszych znajomych tam jeszcze nie był. Ani pan Mikołajski, ani pani
Mikołajska, ani Grochulscy, ani nawet Chudzie-lec, chociaż miał wujka rybaka. Powtarzali
tylko różne plotki, jak im było wygodnie.
7
Wreszcie po dwu tygodniach nudy niebo się przejaśniło, ale wtedy jak na złość dostałyśmy
grypy i nie było mowy ani o kąpieli w jeziorze, ani nawet o spacerach do lasu. A kiedy
wyzdrowiałyśmy i zdawało się, że już wszystko będzie dobrze, rodzice dostali telegram z
Warszawy, żeby przyjechali natychmiast na trzy dni, bo wyszły jakieś pilne sprawy. Nasi
rodzice robili plany nowego osiedla i mieli z tym mnóstwo kłopotów. Zostawili więc nas
same na trzy dni i oddali pod opiekę pani Mikołajskiej, i pojechali.
Strasznie to nas przygnębiało, nie tylko dlatego, że z rodzicami zawsze raźniej, ale także
dlatego, że nasza wycieczka po jeziorach znów musiała być odłożona. A już miałyśmy
nadzieję, że przy sposobności zwiedzimy Wyspę Strachowica i nareszcie się dowiemy, jak
tam właściwie jest. Ta Wyspa Strachowica ciekawiła nas najbardziej od samego początku.
Widać ją było daleko na jeziorze. Wyglądała jak ciemnozielona, czasem zupełnie czarna kępa
wysokich drzew. Rodzice mówili, że tam się gnieżdżą czarne bociany. Niektóre z nich
przylatywały aż do Paprotni i z dziwnym upodobaniem krążyły nad naszym domem.
Wywoływało to zawsze niepokój pani Mikołajskiej, zwłaszcza jeśli przylatywały w piątek.
Pani Mikołajska żegnała się wtedy zabobonnie i mówiła do naszej mamy przy kolacji:
- Nieszczęście krąży nad nami. Czy państwo wszyscy czują się dobrze? Dziewczynki
wyglądają mi jakoś chorobliwie, a pani mąż znów nie miał apetytu. śeby nie było
nieszczęścia! śeby tylko nie było nieszczęścia, Matko Najświętsza!
Шк
1
шли
І
ó
ó
ó
Л. 0]
s і і
ÓS і t
■і у і І
О ó' 6 і А
З
&
і а і б * \
і і U s s\
и Чиї
чи чи
и и
і
6
є wakacje od razu zaczęły się nieszczęśliwie. Najpierw z powodu pogody. Od pierwszego
dnia naszego pobytu nad jeziorem lało niemiłosiernie i nosa z domu nie można było wychylić.
Turyści i letnicy w popłochu zwijali ma-natki i wkrótce w całej Paprotni zostaliśmy tylko my
w domu pani Mikołajskiej, Grochulscy u rybaka Babuli oraz Chudzielec u swojej ciotki
Dopustowej, jeśli nie liczyć obrzydliwej gromady Manioch. Ale gromada Ma-nioch
koczowała pod Starym Wiatrakiem kilometr od nas, a poza tym była obrzydliwa i zupełnie
nie mogła wchodzić w rachubę.
Potem okazało się, że także Grochulscy nie mogą wchodzić w rachubę, ponieważ oni mieli
mercedesa i tym mercedesem rozbijali się po całej okolicy od Giżycka do Olsztyna, a na nas
patrzyli z góry. Pozostawał tylko Chudzielec. Niestety, Chudzielec rzadko chciał się bawić z
nami. Wujek Chudzielca był rybakiem i Chudzielec dzień w dzień, niezależnie od pogody,
wypływał łodzią na jezioro i łowił ryby. Bardzo mu tego zazdrościłyśmy.
6 /
Edmund Niziurski „Wyspa Strachowica"
© by Edmund Niziurski illustrations by Bohdan Butenko
ISBN 83-87080-93-4
Wydawnictwo LITERATURA
Łódź, 1999
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19
tel. (0-42) 630-25-17
tel./fax 630-23-81