background image

Edmund Niziurski 
„Biała Noga i chłopak z Targówka" 
13   I/ 
© by Edmund Niziurski 
© illustrations by Bohdan Butenko 
ISBN 83-87080-93-4 
Wydawnictwo LITERATURA. Łódź, 1999 
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax (0-42) 630-23-81 
Akc z*\vx>° 
ф 
Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, 
myśleliśmy, Ŝe jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu 
nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację. 
Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego 
wzrostu i nie przywiózł ze sobą Ŝadnego bagaŜu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. 
Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na 
apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod 
poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. 
Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, Ŝe nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś 
model odrzutowca, starą sfatygowaną ksiąŜkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz 
fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, 
zwłaszcza nad fotografią, i odłoŜyliśmy wszystko na miejsce. 

Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. 
Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchalski i liczył sobie 
juŜ chyba z piętnaście lat albo i więcej. 
Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą 
tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te 
kolonie. 
Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóŜku pod oknem i wygłosił 
do nas małe przemówienie. 
Oświadczył, Ŝe jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno Ŝyczenie: śeby mu nikt nie wchodził 
między okno i łóŜko i nie zasłaniał światła. Poza tym moŜemy robić, co nam się Ŝywnie 
podoba. Hałas mu nie przeszkadza, moŜemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy. 
Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do 
uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. MoŜemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać 
głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to 
daremne. On się z góry wyłącza   i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu". 
Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych Ŝyczeń i będzie szurał w jego kącie i 
zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, 
jest dobry, ale tylko do czasu. 
To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliŜył, 
Puchacz - bo tak go od razu przezwaliśmy - jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go 
sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóŜku z takim rozmachem, Ŝe aŜ spręŜyny jęknęły, 
a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie. 
Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy Ŝyczenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy 
się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, Ŝe Puchacz jest na sali. Było 
to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień. 
Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. śeby je zrozumieć, trzeba sobie 
uzmysłowić, co to jest Makolągiew. 

background image

Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo połoŜona w 
Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przewaŜnie przez ogrodników i 
rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla 
dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno 
kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z 
dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciąŜliwe dla spokojnych mieszkańców 
Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, 
nadzwyczaj zresztą szkodliwy, Ŝe od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle 
rosną, a nawet gniją. Na próŜno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca 
kolonijny, tłumaczył, Ŝe w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i Ŝe krzyk 
młodzieŜy sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem 
ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując 
zdjęcie z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących 
dostojnie, z   piszczałkami, plantacje. 
Argumenty te zupełnie nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, Ŝe 
doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, 
pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od 
hałasu gniją. 

с 
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliŜszy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, 
zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i 
oświadczył ponuro, Ŝe nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika 
Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuŜ 
koło płotu jego, Piecza-by, posiadłości. 
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, Ŝe młodzieŜ nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu 
jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułoŜyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem 
Pieczaba. 
Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony,  
ze skargą,  Ŝe chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe 
papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu 
oskarŜeniu. Nie zauwaŜyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a juŜ 
zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, poniewaŜ otrzymują 
pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas kaŜdego po-—^          siłku i 
zapotrzebowanie orga- 
y_           m*_s          nizmu młodzieŜy na witaminy 
jest w pełni zaspokajane. - Panowie ich jeszcze nie znają - rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba.  
- Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, Ŝe są zielone. MłodzieŜ lubi kwas. Ja jeszcze 
schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie 
przekonają. 
■ 
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteŜ wszyscy byli zaskoczeni, kiedy juŜ 
następnego dnia Pie-czaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, 
tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, 
poniewaŜ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do 
pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, Ŝe to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński 
zaprotestował stanowczo. Dopiero bliŜsze oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej 
na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, Ŝe stojące przed 
wychowawcami Ŝałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta 
niezwykła pucoło-watość? 

background image

Щт 

Dopiero Pieczaba wyjaśnił, Ŝe to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka 
jajek z kurnika, a takŜe prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, poniewaŜ nie dała ani kropli 
mleka na południe. 
- Tak się obŜarł łobuz, Ŝe nie mógł uciekać - zakończył Pieczaba - schwytałem go między 
krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał Ŝreć. 
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. 
OskarŜenia były miaŜdŜące i nie dające się w Ŝaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna 
Ŝarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie. 
ZaŜądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie Ŝywy i wciąŜ trzymający się za brzuch, 
zaprzeczył gołosłownym oskarŜeniom. Jąkając się tłumaczył, Ŝe puszczał model odrzutowca i 
samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W 
trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, Ŝe na 
obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił duŜo 
zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A 
jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie. 
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze 
bardziej rozgniewały wychowawców. 
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, Ŝe podobny wypadek juŜ się nie 
powtórzy i Ŝe Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. śeby ułagodzić jakoś Pieczabę, 
chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, 
powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany, 
groŜąc, Ŝe pójdzie na policję. 
12 
Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy 
tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki. 
Pan kierownik powiedział, Ŝe to z przejedzenia i Ŝe Wąsik najlepiej sam siebie ukarał. 
Przez następne dwa dni był spokój, moŜe dlatego, Ŝe Wąsika wciąŜ bolał brzuch. Wezwano 
lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną 
głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, poniewaŜ 
zachodzi obawa, Ŝe Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki. 
Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I 
tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian 
i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód. 
Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i 
pokpiwali z niego wykrzykując: 
- Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi! 
Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko 
prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak 
wyglądał bez przerwy. 
13 
Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak 
zwykle na obiad wesołą rozbawioną gromadą. Ja szedłem razem z Tadkiem Piskorem. Nagle 
Tadek trącił mnie łokciem w Ŝebro i pokazał na okno facjatki Wąsika. 
- Ty, Edek, popatrz, co tam wisi. 
Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „więzienia" Wąsika zwisało coś długiego i białego. 
Wszyscy przystanęli i ze zdumieniem gapili się w okno. Mieliśmy złe przeczucie. Czym 
prędzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na poddasze. Była pusta. Ubranie 
Wąsika wisiało na krześle. Pudełko od butów, z ksiąŜką, modelem i fotografią, stało na stole. 

background image

W ogóle wszystko znajdowało się na swoim miejscu, z wyjątkiem pościeli na łóŜku. Oba 
prześcieradła, podpinka na poduszkę i ręcznik skręcone były w coś na kształt sznura, którego 
jeden koniec przywiązany był do nogi łóŜka, a drugi zwisał nisko z okna... na zewnątrz 
budynku. 
Zrozumieliśmy od razu. Wąsik Eugeniusz za pomocą tej improwizowanej liny uciekł z 
izolatki, nie zauwaŜony przez nikogo. 
Pan Klapczyński przez chwilę stał jak ogłuszony, a potem wyszeptał zbielałymi wargami: 
-  Co on zrobił... co on zrobił... to przecieŜ niemoŜliwe, Ŝeby uciekł. 
-  Dlaczego niemoŜliwe, proszę pana - zauwaŜył Pis-kor - pewnie znów wybrał się na te 
jabłka. 
Nie zwlekając pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do ogrodu Pieczaby. 
JuŜ pod płotem zauwaŜyliśmy porozrzucane papierówki, jedna z nich była świeŜo 
nadgryziona. Nieco dalej na ścieŜce leŜało rozbite jajko kurze. Dzikie wino pnące się na 
płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od strony podwórza, dochodziło przeraźliwe 
gdakanie kur. 
Popędziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamknięte. Nikt się nie odezwał na 
dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przeraŜone kury biegały po podwórzu, krzycząc 
wniebogłosy. 
Zawróciliśmy. Chłopcy wspięli się na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na grządkach widać 
było świeŜe ślady stóp. 
W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu swojego łóŜka i 
ukrył twarz w dłoniach. 
-  Wstrętny, podstępny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego jest nałogowe. 
Zaniedbany, zwichnięty charakter. 
-  Niech pan się nie martwi - powiedział Jasio Nowak - znajdziemy go i oddamy w ręce 
Pieczaby. Niech Piecza-ba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy, Ŝe to nie nasza wina, Ŝe 
znalazł się taki jeden wyrodek na kolonii... 
16 
■ 


-  Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik 
Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja 
namówiłem pana Matysa, Ŝeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na 
koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, 
bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę 
zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. 
Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten 
niezwykły wypadek z Wąsikiem. 
-  Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. 
-  Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. 
-  Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - PrzecieŜ pan Klapczyński powiedział wyraźnie, 
Ŝe Wąsik jest 
z Targówka. 
-  Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? 
-  Jak to,  co? Na Targówku  są sami złodzieje.   Nie wiesz? 
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. 
Odwróciliśmy głowy. 
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał cięŜko i 
stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. 

background image


-   Nie tylko o to chodzi - powiedział smutno pan Klapczyński. - Widzicie, pan kierownik 
Matys nie chciał przyjąć Wąsika. Wąsik nie jest z naszego rejonu. On jest z Targówka. To ja 
namówiłem pana Matysa, Ŝeby go przyjął. Chłopak jest sierotą i nigdy jeszcze nie był na 
koloniach. Więc w końcu pan Matys się zgodził, ale za to nie pojechał na kolonie inny, 
bardzo porządny i zdyscyplinowany chłopiec. I jak ja teraz wyglądam? No, trudno, muszę 
zawiadomić pana Matysa. Naradzimy się, co robić z tym fantem. 
Kiedy wyszedł, od razu podniosła się wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrząsali ten 
niezwykły wypadek z Wąsikiem. 
-  Tak, on to musi mieć we krwi - powiedział Tadek Piskor. 
-   Głupstwa gadasz - wzruszyłem ramionami. 
-   Dlaczego głupstwa? - oburzył się Tadek. - PrzecieŜ pan Klapczyński powiedział wyraźnie, 
Ŝe Wąsik jest z Targówka. 
-  Tak, z Targówka - przytaknąłem - ale co z tego? 
-  Jak to, co? Na Targówku są sami złodzieje. Nie wiesz? 
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot. 
Odwróciliśmy głowy. 
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoją zagipsowaną nogę na podłogę. Wstał cięŜko i 
stukając gipsem podszedł pomału do Piskora. 
-   Zdaje się, Ŝe mówiłeś coś o Targówku - zapytał, rozwlekając słowa - czy się nie 
przesłyszałem? - przymruŜył dziwnie oczy. 
Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał. 
-   No, odpowiedz. Mówiłeś? - wycedził Puchacz. 
-   No to co, Ŝe mówiłem? - nastroszył się Piskor. 
-  Ja teŜ jestem z Targówka - rzekł głośno Puchacz. 
Zapanowała cisza. Czuliśmy, Ŝe draka wisi w powietrzu. 
-   Nie... nie wiedziałem, Ŝe ty teŜ jesteś z Targówka -wykrztusił Piskor. 
-   No, więc się dowiedz i wypluj to, coś powiedział. 
-  Ja... ja nie myślałem o tobie, tylko o Wąsiku... Bo przecieŜ Wąsik... 
- Co, Wąsik? 
-   No... u Pieczaby w ogrodzie... 
-  Jesteście tępymi gnypkami - Puchacz uśmiechnął się wzgardliwie. - Tylko zupełnie tępe 
gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałem, co mówicie. I 
śmiałbym się, jak nigdy w Ŝyciu, gdyby nie to, Ŝe zaczepialiście chłopca z Targówka. 
-  Więc ty nie wierzysz, Ŝe Wąsik?...  - zapytałem. Puchacz wzruszył ramionami i znów się 
uśmiechnął 
z politowaniem. 
-   Pewnie, Ŝe nie. Nie tylko nie wierzę, ale nawet wiem, Ŝe on tego nie mógł zrobić. Ani 
teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko z palca, bo Wąsik wam 
podpadł. Więc huzia na niego. Przykro było słuchać. Banda nierozgarniętych szczurów. 
-  Jak to... przecieŜ dowody... - próbował bronić się Piskor. 
18 
^       І 
-  Jakie dowody? O czym one świadczą? Powtarzam: Pomyłka w śledztwie. Dyskwalifikacja. 
Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głowę bym dał za niego. 
-  Znasz go? 
-  Nie znam go. Nie wszyscy na Targówku się znają -dodał z uśmiechem - ale wystarczy 
pomyśleć. 
-  Nie rozumiem - powiedział Jasio Nowak - przecieŜ Wąsik zniknął... a w ogrodzie... 

background image

-  Zastanówcie się. Gdyby on naprawdę chciał uciec, to przecieŜ nie uciekałby tak, na 
wariata... 
-  Dlaczego? 
-  Pamiętacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście się z niego, Ŝe 
chciało mu się na kolonię przytaszczać z sobą takie pudełko i te wszystkie śmieszne rzeczy, 
które tam były. Myślicie, Ŝe uciekając nie zabrałby tego pudełka z sobą? Tam przecieŜ były 
wszystkie jego skarby, wszystko co miał. Rozumiecie? Wszystko. I fotografia matki. 
-  Matki? 
-  No, przecieŜ powinniście się domyślić, Ŝe była to fotografia matki. 
-   PrzecieŜ to jakaś dziewczyna. Taka młoda. 
-  KaŜda matka była kiedyś młoda. A matka Wąsika juŜ się nie starzeje. Ona przecieŜ nie 
Ŝyje. 
Zapanowała cisza. 
-  A ubranie? Sami mówiliście, Ŝe Wąsik zniknął w   gimnastycznym   kostiumie. 
 
Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak się ma jedną parę spodni i marynarkę. 
Jak się ma jedną parę spodni, nie zapomina się o nich. Chyba Ŝe człowiek jest czymś 
przypilony, ale Wąsik nie był przecieŜ niczym przy-pilony... Zresztą, jak mi nie wierzycie, 
zbadajcie ślady pod płotem ogrodu. Zobaczycie, Ŝe to nie są ślady Wąsika. 
-  Ślady? - spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o winie Wąsika, Ŝe 
zapomnieliśmy zupełnie o śladach. 
-  No, przecieŜ złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, Ŝe w nocy padał deszcz 
i ziemia jest wilgotna. 
Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, Ŝe chcemy zbadać ślady pod 
ogrodem. Pan Klapczyński machnął tylko ręką, ale kiedy wyjaśniliśmy całą sprawę i 
poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył natychmiast na salę. 
-  Czy jesteś pewien, Ŝe to nie Wąsik spustoszył ogród? - zapytał Puchacza, patrząc mu 
uwaŜnie w oczy. 
-  Daję rękę uciąć. On nie po to się wymknął. Nie w tym rzecz, proszę pana, nie w tym rzecz. 
-Więc w czym? 
Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. 
-  Myślisz, Ŝe on nie uciekł? 
-  Na pewno nie. Niech pan się nie obawia. Ja to przecieŜ wytłumaczyłem naukowo. 
-  To co to wszystko ma znaczyć? 
-  To nie moja rzecz - Puchacz wzruszył ramionami -zastanawiać się nad tym. 
-  No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem. 
-   Och, ja mam dosyć myślenia, proszę pana. Przez dziesięć miesięcy w szkole zmuszano 
mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubionych głuptasów. JuŜ i tak 
za duŜo powiedziałem, proszę pana. Ja przepraszam, ale ja się wyłączam. 
20 
й 
-  Myślałem, Ŝe się przejąłeś tą sprawą - rzekł niemile zdziwiony pan Klapczyński. - PrzecieŜ 
wystąpiłeś w obronie Wąsika. 
-  Bo nie lubię, jak ktoś szarga Targówek, proszę pana - odparł Puchacz i jak gdyby nigdy nic 
usadowił się z powrotem na swoim legowisku i zabrał do czytania „Morderstwa na 
poddaszu". 
Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił się do nas: 
-  Dobrze. Zabierzemy się do tego sami. Zbadajcie ślady. 
-  Czy pan zwolni nas z obiadu? - zapytał Piskor. -To moŜe potrwać. Bo jak znajdziemy ślady, 
to pójdziemy za nimi. KaŜda chwila moŜe być droga, no nie? - spojrzał na nas. 

background image

-  Tak, kaŜda chwila moŜe być droga - proszę pana -przytaknął Jasio Nowak. 
-  Dobrze - powiedział pan Klapczyński -kaŜę zostawić dla was obiad. 
-  Wystarczy deser i owoce, proszę pana - rzekł Piskor - dziś na obiad jest kasza z sosem. 
Pan Klapczyński uśmiechnął się. 
-  UwaŜajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, Ŝeby nie było znów kłopotu. I tak 
nie wiem, czy dobrze robię, Ŝe wam pozwalam. 
-  Spokojna głowa, proszę pana. 
Pobiegliśmy we trzech: Piskor, Jasio Nowak i ja. 
21 
Niestety, o Ŝadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie 
zadeptaliśmy je przedtem. JuŜ się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać 
tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął 
swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina. 
-  Patrzcie! 
- Gdzie? 
-  No, tutaj... tutaj coś jest pod liśćmi na płocie. Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego 
wina. Pod 
liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy. 
• *** 
Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił 
stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku 
opony samochodowej. 
-  To są wibramy... no, takie buty turystyczne - powiedział Jasio Nowak. 
-  Co teraz zrobimy? - zapytałem. 
-  No, trzeba zbadać, dokąd prowadzi ten ślad - od--parł Jasio. 
-  A Wąsik? Mieliśmy przecieŜ szukać Wąsika. 
22 
- Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród Pieczaby, to moŜe 
on nam powie, czy widział Wąsika. Szkoda takich śladów. 
Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, więc po krótkiej naradzie 
postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie widać - musiały 
zostać juŜ zatarte - ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliśmy na wilgotnej ścieŜce 
znów taki sam odcisk turystycznego buta. ŚcieŜka skręcała na tyły zabudowań Makolągwi. 
Najwidoczniej złodziej bał się uciekać ulicą i pobiegł opłotkami. To była okoliczność 
pomyślna, gdyŜ błotnistą ścieŜką z tyłu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie 
wyraźne. 
 
Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi. 
Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A 
więc złodziei było dwu. 
-  Tu jeszcze ktoś trzeci szedł - zauwaŜył nagle Piskor - zobaczcie, ślady wibramów zatarte są 
miejscami przez odcisk czyichś małych stóp... 
-  Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach o ledwie widocznym wzorze podeszwy - 
powiedziałem. 
23 
Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym. 
-  To przecieŜ ślady Wąsika - szepnął wreszcie Jasio, przecierając szkła. 
-  No, widzicie, mówiłem, Ŝe on w tym musiał maczać palce - rzekł z satysfakcją Piskor. 
-  Myślisz, Ŝe zwąchał się z jakimiś tutejszymi złodziejami? - zapytał z niedowierzaniem 
Jasio. 

background image

-  A co? Pewnie, Ŝe tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówię, Ŝe on przyłączył się do 
jakiejś bandy obra-biaczy sadów. 
Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie. 
Przez chwilę myśleliśmy, Ŝe juŜ ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieŜce zauwaŜyliśmy 
kilka rozrzuconych jabłek. 
-  Dobra jest - powiedział Jasio - to ich jabłka, musieli tędy zwiewać. 
Byliśmy juŜ dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, moŜe po 
kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieŜka rozchodziła się w 
trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było Ŝadnych śladów. 
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś 
ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej 
schodów ktoś siedział. Kto to?! WytęŜyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecieŜ 
Wąsik   Eugeniusz. 
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. 
Podbiegliśmy do niego. 
- Wąsik! Co tutaj robisz? 
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. 
-  Nie wasza rzecz -  odparł, zaciskając zęby. 
—   Tak myślisz? — przymruŜył oczy Piskor. — Ty złodzieju! 
Wąsik   zKsrwTał   гзі«г   s=<=    stopnia    i  jEjams    łto^liin    snossotoem 
rąbnął    PiSkora    głową   w   Ŝołądek,    aŜ    Piskor    zwinął    się 
wpół. 
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś 
ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej 
schodów ktoś siedział. Kto to?! WytęŜyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocniej. To przecieŜ 
W ą-sik   Eugeniusz. 
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma. 
Podbiegliśmy do niego. 
- Wąsik! Co tutaj robisz? 
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca. 
-  Nie wasza rzecz - odparł, zaciskając zęby. 
-  Tak myślisz? - przymruŜył oczy Piskor. - Ty złodzieju! 
Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w Ŝołądek, aŜ 
Piskor zwinął się wpół. 
-  Bierzcie go - wykrztusił - nie dość, Ŝe narozrabiał, jeszcze się rzuca... 
Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem. 
-  Nie jestem złodziejem - zasapał - właśnie to wam chciałem udowodnić. Złodziej jest tu - 
pokazał na drzwi kaplicy.  - Chcecie go zobaczyć? Proszę. 
Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. 
-  PokaŜ! - powiedziałem. 
-   Chodźcie - Wąsik uchylił drzwi. 
W progu ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony. 
Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał 
rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą. 
Piskor, wciąŜ jeszcze trzymając się za Ŝołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i 
obejrzał, tak jak kowal ogląda podkowę konia. 
-  Zgadza się. To wibramy. I ten sam deseń. 
-  Zostawcie go teraz - powiedział Wąsik - widzicie, Ŝe się myje. 
Istotnie, zauwaŜyliśmy, Ŝe przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm 
napełniony wodą. 

background image

&     &     Sk    &      &»&t *         „,   &        & 
&&  ****** &     ***** 

щ 
-  Co to wszystko znaczy? - zapytał Jasio, patrząc z rozczarowaniem na wystraszonego malca. 
Nie tak sobie wyobraŜaliśmy złodzieja sadów. - I gdzie jest ten drugi? PrzecieŜ było ich dwu. 
-  Trzech, jeśli chodzi o ścisłość - poprawił Wąsik. -Ten, którego tu widzicie, właściwie nie 
kradł. Był chory i miał otartą nogę. Kradli tamci. Teraz juŜ ich nie ma. 
- A gdzie się podzieli? 
-  Zaraz wam wszystko opowiem - odparł Wąsik. Usiedliśmy na stopniach. 
-  Ja nie kłamałem wtedy - zaczął Wąsik. - To nie ja obrobiłem starego Pieczabę. Tylko 
dlatego znalazłem się w ogrodzie, Ŝe wpadł mi tam model. Bałem się prosić Pie-czaby, Ŝeby 
mi go wydostał... wiecie, jaki on jest, więc postanowiłem sam go wydostać. Kiedy 
przeszedłem na drugą stronę płotu, zobaczyłem, Ŝe niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo 
grządki były zadeptane i owoce leŜały na ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aŜ do pasieki. Kiedy 
się tam zbliŜyłem, napadły na mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu 
porozrzucane. 
ir & & & & 
5.  8» 
A potem wszystko tak wyglądało, Ŝe to ja... Taki pech. No i nikt nie uwierzył w moje 
tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, Ŝe jeśli nie złapię prawdziwych 
sprawców, nie przekonam nikogo, Ŝe to nie ja... i Ŝe jestem niewinny. Miałem tylko jedną 
nadzieję. śe złodzieje jeszcze raz zakradną się do ogrodu i Ŝe ich wtedy złapię. Przez całe 
dwa dni, kiedy byłem zamknięty w pokoju na poddaszu, wyglądałem przez okno i patrzyłem 
na ogród. Nareszcie dziś rano zobaczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak 
przeleźli przez płot. Skorzystali z tego, Ŝe Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić. 
Skręciłem linę z pościeli i spuściłem się przez okno. Na mój widok rzucili się do ucieczki. Po 
drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie zgubiłem ślad. 
Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem juŜ tylko tego małego. 
-  No, dobrze - powiedziałem trochę oszołomiony -ale co to byli za jedni? 
-  Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak się przekonał, Ŝe nie mam zamiaru go oskalpować, 
wyspowiadał się ze wszystkiego przede mną. Oni są z Kościerzyny. To dwadzieścia 
kilometrów stąd. Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał tylko na wakacje do ciotki, 
która jest wdową, i spotkał go paskudny wypadek. Bawili się w wojsko i strzelali z proc, a on 
strzelił tak nieszczęśliwie, Ŝe pocisk wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł 
telewizor. 
-  Telewizor, o choina! - zagwizdał Tadek Piskor. 
-  Tak, stłukł telewizor i bardzo się przestraszył tego, x) zrobił, bo jego ciotka jest surowa. I 
tamci jego koledzy lamówili go, Ŝeby zwiał. Bo oni właśnie mieli się wybrać v podróŜ, tak na 
wariata, do jednego kolegi do Stegny lad morzem. Więc wszyscy trzej wypuścili się po 
kryjomu v tę podróŜ. Za zaoszczędzone pieniądze dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha. 
Okazało się, Ŝe ten kolega aku-at wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy 
gdzieś tam. Więc zostali na lodzie, tym bardziej Ŝe órsa im się skończyła. No, ale nic, 
postanowili pojechać lutostopem do tego Karpacza. CóŜ, kiedy okazało się, Ŝe likt nie chciał 
ich brać do wozu, jako nieletnich, rozu-niecie. Jeden szofer ich zabrał, jadą,?aŜ tu on nagle 
pod )osterunkiem policji staje. Wydać ich chciał policji. Led-vie się wymknęli. Potem kilka 
dni ukrywali się w lesie, bo 

bali się, Ŝe policja ich tropi. Wreszcie się odwaŜyli i wsiedli na gapę do pociągu. Ale wpadli 
w ręce konduktora. Zamknęli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szczęściem, udało im się 

background image

otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechotą, Ŝywiąc się jagodami, wreszcie zabrali ich na 
autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz. I od Kartuz idą piechotą, 
cały czas głodni. Tutaj się zatrzymali, bo juŜ nie mieli sił iść dalej i chcieli się trochę 
podreperować. ZauwaŜyli, Ŝe tu niedaleko w Makolą-gwi są bogate ogrody i kurniki, więc 
postanowili się trochę odkarmić. No, i wiecie, jak to odkarmianie wyglądało. 
Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im się dalszej drogi do tego Karpacza. Sił nie pokrzepili, 
pochorowali się tylko na Ŝołądki, a poza tym... poza tym stąd mieli niedaleko do rodzinnych 
domów i chyba dlatego tak się ociągali. Bo naprawdę to chcieli juŜ tylko jednego: wrócić jak 
najprędzej do domu. Tylko wstydzili się do tego przyznać przed sobą, zresztą bali się, Ŝe po 
tej podróŜy starzy dadzą im porządny wycisk w chacie. Więc nie wiedzieli, co robić. Dopiero 
dzisiaj, jak im napędziłem strachu i zobaczyli, Ŝe są zdemaskowani...  - Wąsik urwał, bo 
drzwi ka- 
30 
зіісу otworzyły się i stanął w nich mały zbieg z hełmem liemieckim w rękach, wylał brudną 
wodę i chciał wracać i o kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go. 
- No, to co z tobą zrobić, koleś? 
Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świe-:le dnia wydawał się jeszcze bardziej 
zabiedzony niŜ v półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i popękane, peł-10 sińców i zadrapań 
na całym ciele. Patrzył na nas іа pół przytomnie. 
-  Co on taki dziwny? - zapytał z niepokojem Jasio. -Wygląda na nienormalnego. 
Wąsik wzruszył ramionami. 
-  To z tej podróŜy. Oni wszyscy trochę ogłupieli. Tyle ini o głodzie i pod ciągłym strachem, 
pomyśl, bracie, icieczka, nielegalne Ŝycie, kradzieŜe. Teraz to on jeszcze wygląda jak 
człowiek, bo mu kazałem się umyć i uczesać, ile Ŝebyś widział go przedtem. LeŜał na 
podłodze, na ku-Die liści, umorusany jak nieszczęście. Jak mnie zobaczył, serwał się i chciał 
uciekać, ale zaraz za progiem nogi się Dod nim ugięły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci 
trzy-nali się lepiej, ale teŜ byli ogłupiali ze strachu. śebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili 
wszystkie jabłka po dro-ize, dwa razy się przewracali, ale zrywali się znowu. Był-эут ich 
dopędził, gdyby nie to, Ŝe sam byłem słaby po :horobie, no i Ŝe straciłem ich trop w lesie. 
 


-   Gdzie oni teraz są, mały? - zapytał Piskor chłopca. - Dokąd uciekli, no, gadaj! 
-  Nie bój się Jurek - powiedział Wąsik - to moi koledzy. Nic ci nie zrobią. No gadaj. 
-   Oni... oni...  - wykrztusił Jurek - oni... 
-  Podobno postanowili się oddać w ręce opieki domowej - rzekł Wąsik - nie widzieli innego 
wyjścia. Tak twierdzi Jurek. 
Jurek skinął głową. Pomału pozbywał się strachu. Patrzył na nas coraz przytomniej. 
-  Tak - powiedział zachrypłym głosem. - Ty ich strasznie przeraziłeś... Wpadli tu do mnie 
ledwie Ŝywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszystko przepadło. Widział nas. Nie 
moŜemy tu zostać... uciekamy". „Dokąd?" - pytam ich. „Jak to, dokąd - mówią. - Do chaty". 
„Jak się dostaniecie?" - pytam. „Autostopem". „Zabiorą was?" - pytam. „Jak powiemy, Ŝe 
zabłądziliśmy i chcemy się dostać do naszej chaty do Kościerzyny - zabiorą. Do domu kaŜdy 
samochód zabierze". Chcieli mnie wziąć z sobą, ale... aleja... ja przecieŜ nie mogłem - dodał 
cicho.  - Oni nic nie zrobili, a ja... 
-  WciąŜ jeszcze boisz się ciotki? - zapytał Piskor. Jurek skinął ponuro głową. 
-  Ile ty właściwie masz lat? 
-  Prawie jedenaście. 
-  A naprawdę to dziesięć, co? - skrzywił się Piskor. -Co za czasy. Niedługo przedszkolaki 
zaczną się wypuszczać na autostop. 

background image

-  Co z nim zrobimy? - zapytał Jasio Nowak. 
-  Przede wszystkim naleŜy go pokazać Pieczabie, Ŝeby zrozumiał, Ŝe to ci z Kościerzyny 
rozrabiali, a nie Wąsik -powiedział Piskor. 
-  Szkoda fąfla - mruknął Wąsik. - Stłuc telewizor, bracie, to jest większy pech. 
-  Pech czy głupota? Pod domem nie strzela się z procy- 
-  Zapłacił juŜ za głupotę. Spójrz, jak on wygląda. 
32 
Jasio Nowak połoŜył rękę na ramieniu Jurka. 
-  No nic, bracie. Pieczabie to my cię nie wydamy, ale do ciotki musisz wrócić. 
-  Nie... nie... tylko nie do ciotki! - przestraszył się Jurek. 
-  Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka - skrzywił się Jasio i popatrzył z zakłopotaniem na 
Jurka. 
-  Jedno jest jasne - wtrąciłem - Wąsik  musi   natychmiast wrócić na kolonię, Ŝeby uspokoić  
Ciało. 
-   Racja - powiedział    Piskor.  - Trzeba    najpierw uspokoić Ciało. 
-  Jakie ciało? - zaniepokoił się Wąsik. 
-  Ciało, czyli grono - powiedziałem. 
-  No,  dobrze - zawahał się Wąsik - ale co z Jurkiem. 
-  Musimy coś wykombinować - rzekłem. 
-  Niech Biała Noga coś wymyśli - dodał Jasio. 
-  Tak, Puchacz powinien coś wymyślić - mruknąłem. - Idę z tobą, Wąsik. 
-  Ja teŜ idę - powiedział Jasio Nowak - a ty, Piskor, poczekaj tu z małym, aŜ Biała Noga coś 
wymyśli. 
Wąsik patrzył na nas zdumiony. 
-   Odkąd to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, Ŝe wy z nim nie tego... 
-  Tego, nie tego, ale on się zna na rzeczy. Najlepszy dowód, Ŝe kiedy wszyscy na ciebie... to 
on jeden cię bronił. 
-   Bronił mnie? - powtórzył zdumiony Wąsik i zamrugał śmiesznie oczami. 
Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten poglądowy chwyt   na   początku,   Wąsik nie 
miał do niego za grosz zaufania. 
Pobiegliśmy we trzech - Wąsik, Jasio Nowak i ja. Pod bramą kolonii rozdzieliliśmy się. 
Wąsik poszedł zameldować się panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić, jak sprawy stoją, a my, nie 
zwlekając, od razu ruszyliśmy do Puchacza. 
Puchacz leŜał w swoim kącie pogrąŜony całkowicie w lekturze. Najpierw w zwięzłych 
słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wąsika. Myśleliśmy, Ŝe go to rozrusza, ale on 
nie przerywał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego pytania, skrzywił się tylko i mruknął: 
-  No, dobrze... dobrze, a teraz zróbcie spływ - i sięgnął po koreczki douszne. 
My jednak nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora, Jurka i ciotki, 
która nie jest aniołem. 
Puchacz poruszył niecierpliwie białą nogą i przerwał nam: 
-  Co mnie obchodzi jakiś fąfel? Oddać go złemu Pie-czabie na poŜarcie i kwita. 
- Wymyśl coś. 
-  Nie przyjechałem tu myśleć. 
-  Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym? 
-  Spytajcie się mojej nogi. 
Na nic się zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko. 
-  Nie przeszkadzajcie mi! - krzyknął. - Czytam właśnie, jak zbrodniarz goli się zatrutą 
Ŝyletką. Obchodzi mnie tylko, czy uda się zemsta Mulata. 

background image

Nie sposób było oderwać go od ksiąŜki. Myślałem juŜ, Ŝe nasza misja skończy się 
niepowodzeniem, ale, na szczęście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnął do mnie 
znacząco okiem i spróbował ostatniego sposobu. 
-  Puchacz - powiedział poufnym tonem - ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ten mały... no, 
wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka. 
Patrzyliśmy w napięciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od ksiąŜki. Widać było, Ŝe 
czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało się, Ŝe „zemsta Mulata" zwycięŜy. 
Nagle cisnął ksiąŜkę na podłogę i jęknął: 
-  śeby was Mulat golił! Niech pchły obsiada wszystkich chłopaków z Targówka. Wszędzie 
się pętają! Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, Ŝeby być mamką nieletnich. śebym 
ja przez takiego fąfla nie mógł dokończyć „Morderstwa na poddaszu"! Niesłychana rzecz! 
Gderając bez przerwy, wygramolił się ze swoją białą nogą z legowiska, przejrzał w lusterku, 
przygładził włosy i włoŜył but na zdrową nogę. 
-   Gdzie jest ten łobuz? 
-   Czeka w lesie z Piskorem. 
-  Idziemy - warknął Puchacz. - Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla głodomora. 
Po drodze wstąpił do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wąsik w otoczeniu wychowawców. 
-  Panie wychowawco - rzekł z goryczą w głosie do pana Klapczyńskiego - wychodzę 
załatwić pewne sprawy nieosobiste.  - Wyjaśnił krótko, o co chodzi. 
Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony. 
-  Ty? Myślałem, Ŝe cię to nic nie obchodzi. 
-  Nic mnie nie obchodzi - rzekł ze złością Puchacz -ale nie mogę oddać chłopaka z Targówka 
na poŜarcie złemu Pieczabie i ciotce, która nie jest aniołem. 
- Co   chcesz   zrobić? - uśmiechnął się pan Klapczyński. 
- Większą    politykę.    Oczywiście w granicach rozsądku i prawa. 
Słuchaliśmy z podziwem Puchacza.  Umie mówić.  Mógłby zrobić karierę   przywódcy   
wszystkich chłopaków  na   kolonii,   gdyby nie był taki leniwy. 
Pan Klapczyński znów się uśmiechnął i powiedział: 
- 2YCZC c, Po 
4, 

-  AleŜ, kolego Klapczyński - wmieszał się zaniepokojony pan kierownik - to zbyt powaŜna 
sprawa. Tego nie moŜna oddawać w ręce Puchackiego. 
-  Niech pan kierownik pozwoli, na moją odpowiedzialność. Niektóre sprawy chłopcy 
powinni uczyć się załatwiać sami. Skoro juŜ zaczęli tak pomyślnie... Zresztą wierzę w talent 
Puchackiego. 
-  Dziękuję za zaufanie - chrząknął Puchacki i odszedł, stukając swoją białą nogą. 
Skonstatowaliśmy, Ŝe mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej kondycji fizycznej. 
Zasuwał tak szybko przez las, Ŝe ledwie mogliśmy dotrzymać mu kroku. 
Piskor z jeńcem czekał juŜ na nas niecierpliwie. 
Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział: 
-  Dać mu bułkę i idziemy. 
Jurek spojrzał na niego przestraszony. 
-  Tylko nie do ciotki... 
-  Nie bój się, zaprowadzimy cię do anioła. 
-  Do anioła? 
-  Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem. 
Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, więc wzięliśmy go pod rękę i zaczęliśmy prowadzić jak 
inwalidę. PoniewaŜ miał obtartą nogę, więc musiał zdjąć buty i iść boso. Szedł, sycząc z bólu 
i pojękując, bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie stopy. 

background image

Na szczęście, o dziesięć minut drogi była szosa i przystanek PKS. 
37 
Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie. 
Tutaj kupiliśmy małemu nową bułkę i butelkę kefiru, a następnie zostawiliśmy go na ławce w 
parku pod opieką Piskora. Sami zaś poszliśmy szukać domku ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy 
w spodniach zbiega, między róŜnymi szpargałami, na jednej kopercie z listem od rodziców. 
Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwonej cegły. Kiedy 
weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu cięŜki kosz z bielizną, Ŝeby powiesić uprane 
rzeczy na sznurach między drzewami. 
-  Czy moŜemy pani pomóc? - zapytał Puchacz. Ciotka drgnęła, obróciła się do nas, 
popatrzyła i otarła 
szybko oczy. 
- Uciekajcie stąd! 
Uciekajcie mi stąd zaraz! 
-   Co się stało?...  - zapytał Puchacz. 
-   Ile razy spojrzę na takich chłopców jak wy, przypomina mi się mój siostrzeniec - 
powiedziała. - JuŜ tydzień, jak zginął. Nie wiem, co się z nim stało, czy go kto porwał, czy 
sam uciekł. Nic nie wiem. 
-   Pewnie uciekł - powiedział Puchacz - teraz jest sezon na ucieczki, proszę pani. 
-  Ale dlaczego uciekł? PrzecieŜ był zadowolony, starałam się, jak mogłam, Ŝeby mu 
dogodzić... Pierogi ze śmietaną dostawał i omlety z konfiturami. Więc dlaczego uciekł? 
-  MoŜe coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dlatego uciekają. Ze 
strachu. 
Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry. 
-  MoŜe tak i bywa - powiedziała - ale mój przecieŜ nic nie stłukł, więc dlaczego...  - otarła 
oczy chusteczką. 
38 
Spojrzeliśmy po sobie. 
-  Nic nie stłukł? - zdumiał się Puchacz. - Naprawdę nic się nie stłukło w tym okresie, kiedy 
uciekł? Niech sobie pani przypomni. 
Wdowa wzruszyła ramionami. 
-  No... stłukł się flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon za dziesięć 
złotych. Więcej było strachu niŜ zmartwienia. Bo jak on się stłukł, to ja właśnie drzemałam na 
kanapie. A juŜ było ciemnawo. A ten flakon, widzicie, stał na telewizorze i okno było 
otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i strącił ten flakon, dość, Ŝe usłyszałam okropny brzęk w 
tamtej stronie. Myślałam, Ŝe telewizor się stłukł, i zerwałam się z kanapy z krzykiem: „Matko 
Boska, telewizor się stłukł!... telewizor!" i zaczęłam płakać, Ŝe taki drogi telewizor się stłukł, 
a szkło chrupało pod moimi stopami. Dopiero jak zapaliłam światło, patrzę, telewizor stoi na 
swoim miejscu, a tylko flakon rozbił się w drobne kawałki. 
Wdowa znów otarła oczy. 
-  Ale to był znak boŜy. Nic, tylko znak boŜy, bo tego samego wieczoru Jurek zginął. Co ja się 
namartwiłam -i na policję chodziłam, i w radio, i w gazetach ogłosiłam. I wyrzucam sobie, Ŝe 
widać byłam za ostra dla niego, a moŜe tych pierogów miał za mało. Dobrze, Ŝe jego rodzice 
nic jeszcze o tym nie wiedzą, boby chyba umarli z rozpaczy. Ale juŜ niedługo wrócą z tej 
turystyki zagranicznej i przyjadą tu po niego i wtedy co ja im powiem - wdowa ukryła twarz 
w rękach. 
Zrobiło nam się jej strasznie Ŝal. Z trudem powstrzymywaliśmy się, Ŝeby jej od razu nie 
powiedzieć prawdy. 
Ciekaw byłem, jak się teraz zachowa Puchacz. A on odchrząknął i powiedział. 

background image

-  Widzę, Ŝe rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wrócić. JednakŜe 
chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mną raz mój stryjek, kiedy byłem 
40 
'  І    І    І  N \1    ,    (     {    І     «    \   t 
УК 
і   f 
І   t 
\(( Ґ   <l    i Vł  '   І f  t , 
cały dzień poza domem. OtóŜ mój stryjek, zamiast się ucieszyć z mego powrotu, od razu 
dobrał się do mojej skóry. Wobec tak zniechęcających perspektyw zbiegła młodzieŜ boi się 
wracać na łono rodziny i rozgoryczona tuła się po lasach, Ŝywiąc się poziomkami. 
 
-  Myślisz, Ŝe mój Jurek teŜ się tuła po lasach? - za-chlipała biedna kobieta. 
Nie dziwiłbym się, gdyŜ obawia się pewnie, Ŝe pani postąpi z nim tak, jak ze mną mój stryjek. 
Niech pani nam odradzi w sekrecie, gdyby tak się nagle tu zjawił, pani by nie wytrzymała i 
przetrzepałaby mu skórę? 
-  Oj, nie wytrzymałabym - westchnęła wdowa i odruchowo skręciła ręcznik w gruby gałgan, 
aŜ nam zrobiło się zimno i dreszcz nam przeszedł po skórze. 
-  Więc pani sama widzi, Ŝe zbiegła młodzieŜ ma trochę -acji, tułając się po lesie i Ŝywiąc się 
grzybami, często tru-ącymi. 
11 
-  O, BoŜe - przestraszyła się wdowa - myślicie, Ŝe on mógł zrywać trujące grzyby? 
-  To się zdarza, proszę pani. Kiedyś czytałem, Ŝe w lesie znaleziono trupa chłopca, który 
zatruł się wilczymi jagodami. Chłopiec ten bał się wrócić do domu, bo stłukł butelkę mleka. 
-  Butelkę mleka! - wykrztusiła wdowa. 
-  Tak, a wszystko to, proszę pani, dlatego, Ŝe rodzice nie wytrzymują nerwowo, tak jak 
dawniej i nie umieją juŜ przyjmować marnotrawnych synów. 
-   Och, przewraca wam się w głowach, moŜe jeszcze rodzice mają ich całować i ściskać. 
-  Nie, całowanie moŜemy sobie darować - powiedział Puchacz - ale gdyby na przykład 
spotkało ich... milczenie. Rozumie pani, pełne głębi, wymowne milczenie, które juŜ Adam 
Mickiewicz, proszę pani, bardziej cenił od słowa. 
-  Milczenie? O, co to, to nie! - zaprotestowała nieszczęsna kobieta. - Jeśli juŜ mam się 
powstrzymać i nie garbować mu skóry mokrym gałganem, to muszę się przynajmniej wyŜalić 
na niecnotę. śeby tak bez słowa odejść sobie od starej ciotki - wdowa załkała Ŝałośnie. -Co za 
niedobre dziecko... co za niedobre, okrutne dziecko! 
-  Trudno jest wychować dziecko - rzekł filozoficznie Puchacz - ale nie naleŜy się zniechęcać. 
Ja teŜ robiłem róŜne rzeczy, a, jak pani widzi, wyrosłem na powaŜnego człowieka. 
-  Hm - wdowa z powątpiewaniem spojrzała na Puchacza, a jej wzrok zatrzymał się 
podejrzliwie na jego nodze w gipsie. 
Puchacz, nieco speszony taką lustracją, cofnął zagip-sowaną kończynę i wyjaśnił pośpiesznie: 
-  To skutek nieszczęśliwego wypadku, proszę pani. Na człowieka na kaŜdym kroku czyhają 
nieszczęśliwe wypadki, nawet na zupełnie prostej drodze, ja na przykład pośliznąłem się na 
lodzie. 
42 
-  Na lodzie w lipcu? - zdziwiła się wdowa. Ale Puchacz nie dał się zbić z tropu. 
-  Zwiedzałem chłodnie mięsne i potknąłem się, proszę pani. 
- Potknąłeś się? 
Tak, na sercu, proszę pani. 
-  Na czym? 

background image

-  Na zamroŜonym sercu wołu, proszę pani, które na skutek karygodnego niedbalstwa obsługi 
wypadło w czasie transportu na beton. Ja potknąłem się, a następnie pośliznąłem. 
-  To jakiś niezwykły wypadek - dziwiła się wdowa. 
-  Tak, to dosyć niezwykłe - rzekł skromnie Puchacz. 
-  Trudno ci wierzyć, mój chłopcze. 
-  Jeśli mnie pani nie wierzy, niech pani spojrzy na tero kolegę - pokazał na mnie - on teŜ 
jeszcze w zeszłym oku robił róŜne głupie rzeczy, a teraz spowaŜniał i pisze ksiąŜkę. 

-   Piszesz ksiąŜkę, w tym wieku? - zapytała zaskoczona. 
-  Tak proszę pani, piszę ksiąŜkę o koloniach szkolnych - odparłem, jak tylko mogłem 
powaŜnie. 
-  Tak więc sama pani widzi - ciągnął Puchacz - Ŝe jesteśmy powaŜnymi ludźmi i moŜna na 
nas polegać. I kto wie, czy nie moglibyśmy czegoś zrobić dla pani i Jurka. Ja osobiście jestem 
przekonany, Ŝe gdyby on wiedział, iŜ... 
-  Pani go przyjmie z otwartymi rękami - dokończyłem. 
-  I z sercem na dłoni! - dodał Puchacz. 
-  I z tortem! - rzekł Jasio. 
-  I z kakao!... 
-  I z pierogami ze śmietaną!... 
-  I z marynatą w occie!... 
-  I z lodami!... 
-Iw ogóle... 
-  I w ogóle... - powtórzył Puchacz - to wtedy wróciłby do pani jeszcze dzisiaj. 
-  A ty skąd o tym wiesz? - zapytała z nagłą podejrzliwością wdowa. 
-  Prowadzę badania nad duszami przestępców, proszę pani - odrzekł bez zająknięcia Puchacz. 
-  Ale w jaki sposób Jurek się moŜe dowiedzieć, Ŝe ja go przyjmę z otwartymi rękoma? - 
zafrasowała się ciotka. 
-  O... to nic trudnego. MoŜemy go po prostu spotkać. 
-  Spotkać? 
-  Tak... włóczymy się przecieŜ po okolicy. 
-   I nawet spotkaliśmy juŜ jakiegoś chłopca w lesie. 
-  Który to chłopiec moŜe jest Jurkiem. 
-  Więc jeśli pani napisze oświadczenie, Ŝe przyjmie go z otwartymi ramionami... 
44 
Wdowa zaczerwieniła się. 
-  Oświadczenie? AleŜ to są kpiny! Ja wam pokaŜę drwić sobie ze starej kobiety - rozzłościła 
się nagle. 
-  My nie drwimy. 
-  Zmiatać mi z oczu!... Głowę tylko zawracają. JuŜ was nie ma, bo miotłą przepędzę! 
I nie zwlekając chwyciła za odnośne narzędzie. PrzeraŜeni rzuciliśmy się do ucieczki. CzyŜby 
polityka 3iałej Nogi zawiodła? 
Ale jeszcze nie wybiegliśmy za furtkę, kiedy ciotka biedaczka zawołała: 
- Zaczekajcie! 
Widocznie zrozumiała, w czym rzecz. Zawróciliśmy. 
-  No, dobrze - powiedziała - napiszę oświadczenie, ale jeden z was zostanie u mnie 
zamknięty w komórce jako zakładnik, dopóki nie przyprowadzicie tu Jurka. 
-  Niech i tak będzie - powiedział Puchacz. - Edek -zwrócił się do mnie - będziesz 
zakładnikiem. 
Zostałem zamknięty w komórce pod schodami jako zakładnik, a ciotka napisała: 
^ o wic *ііг. teCŁą jfyt^taZcL , 

background image

-ć   o£/rZAj*tfŁCL   ООІЄ   Ото/Пев 
do -іии&хелшх. і_ 
2j \KJxMojO ^ 
s) lody С$00%) 
Wywalczyła tylko klauzulę końcową, treści następującej: 
Puchacz i Jasio Nowak porwali oświadczenie i popędzili do Jurka. 
Okazało się jednak, Ŝe przesoliliśmy. Oświadczenie pisemne ciotki zawierało treści, które 
nieszczęsnemu zbiegowi nie mogły się pomieścić w głowie. Po prostu nie potrafił sobie 
wyobrazić, Ŝeby ciotka mogła coś takiego napisać. Węszył zasadzkę i podstęp. Nie pomogły 
nasze wyjaśnienia, Ŝe telewizor nie poniósł Ŝadnego szwanku i Ŝe przemieniliśmy ciotkę w 
anioła. Musieliśmy nieszczęsnego zbiega sprowadzić do domu pod przymusem. 
Nie uwierzył nawet wtedy, kiedy w otwartych drzwiach powitała go ciotka nie uzbrojona, bez 
miotły, ścierki i innych nieprzyjemnych instrumentów w dłoni. Przeciwnie, niesłychane 
zachowanie starszej pani jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Bał się, Ŝe jest to przysłowiowa 
cisza przed burzą i Ŝe czeka go specjalne garbowanie skóry połączone z odpowiednim 
paternoster. 
ToteŜ, kiedy biedna wdowa, jedną ręką ocierając oczy, drugą wyciągnęła do niego, aby 
przytulić skruszonego zbiega do piersi, nie ryzykował dłuŜej i dał niespodziewanie drapaka. 
47 
Schwytaliśmy go dopiero na podwórzu i nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, wepchnęliśmy 
siłą w ramiona wdowy. Uspokoił się nieco dopiero wtedy, kiedy zauwaŜył, Ŝe telewizor 
istotnie stoi na miejscu, nienaruszony i cały. 
Czujnie obserwowaliśmy spod drzwi scenę przywitania, bacząc czy przebiega ona zgodnie z 
umową. Trzeba przyznać, Ŝe wdowa wypełniła przyjęte zobowiązanie uczciwie. Nie robiła 
Jurkowi Ŝadnych wymówek i pozwoliła się przeprosić w spokoju. Ciągle tylko ocierała oczy, 
patrząc na wychudłą twarz siostrzeńca, i Jurek teŜ ocierał, a potem siedli sobie na kanapie 
przed telewizorem i płakali oboje po cichutku. 
JuŜ mieliśmy się wycofać dyskretnie, gdy nagle do uszu dobiegł nas pieszczotliwy głos ciotki: 
-  NajdroŜszy... okropny... okrutny nicponiu, a swoją drogą to warto by ci lanie spuścić. Takie 
maleńkie, serdeczne lanie. 
Jurek spojrzał na nas z niepokojem, a Puchacz uznał za wskazane interweniować. 
-   Przepraszam - chrząknął - ale pani miała nic nie mówić. 
-  Ja tylko tak... pieszczotliwie...  - otarła oczy ciotka. 
-  JednakŜe to go denerwuje. Jurek jest wraŜliwym chłopcem. 
-  Kochany, wraŜliwy urwis z Łodzi, westchnęła ciotka i na dowód, Ŝe nie ma złych 
zamiarów, pogłaskała siostrzeńca po głowie. 
-  Przepraszam, tak nie moŜna - rzekł Puchacz. - Jurek nie jest złodziejem. 
-  Złodziej? - zdziwiła się wdowa. - Ja przecieŜ nie mówię, Ŝe złodziej, tylko Ŝe z miasta 
Łodzi, a dokładnie to z Bałut. 
-  Co takiego? - uniósł do góry brwi Puchacz. - Co pani powiedziała? Niech pani powtórzy! 
-  Powiedziałam, Ŝe Jurek jest kochanym urwisem z Bałut. 
48 
-  Z jakich Bałut? - zdenerwował się Puchacz. - On przecieŜ jest z Targówka. 
-  A któŜ to wam powiedział? - uśmiechnęła się ciotka. - Ja przecieŜ wiem najlepiej. Jurek jest 
z Bałut. 
Puchacz wbił w nas cięŜki wzrok. Zrozumieliśmy, Ŝe czeka nas coś w rodzaju „zemsty 
Mulata". 
-  Ha, łotry... - zasapał. 
-  Co pan mówi? - ciotka spojrzała na niego ze strachem. 

background image

-  Mówię, Ŝe na świecie roi się od łotrów. TakŜe i w krótkich spodenkach - wycedził patrząc 
na nas strasznym wzrokiem. 
Nie wytrzymaliśmy tego spojrzenia i daliśmy czym prędzej nogę. 
Puchacz wybiegł za nami. Stukając swoją białą nogą po bruku, sadził wielkimi krokami 
krzycząc: 
Ale my uciekaliśmy zdrowo. Strach przypiął nam skrzydła. Właśnie PKS ruszał z przystanku. 
Wskoczyliśmy w biegu. Przez szybę zobaczyliśmy zadyszaną Białą Nogę. Groził nam 
bezsilnie z daleka. 
Pan Klapczyński czekał juŜ na nas niecierpliwie. Wyjaśniliśmy niechętnie, Ŝe wszystko 
załatwione pomyślnie. 
-  A gdzie Puchacki? - zapytał, przyglądając się nam podejrzliwie. 
-  Spóźnił się na PKS - odparliśmy. 
-   Czemu macie takie miny? - wciąŜ patrzył na nas nieufnie. - Wy coś ukrywacie. Mieliście 
jakieś przykrości? 
-  Nie... skąd...  - mruknął Jasio. 
-  Spać nam się chce - dodał Piskorz i ziewnął ostentacyjnie. 
Chcieliśmy się ulotnić, ale pan Klapczyński zatrzymał nas i zmusił do zjedzenia kolacji. 
Kończyliśmy właśnie posiłek, kiedy na korytarzu rozległ się znajomy stukot i do sali wszedł 
zadyszany Puchacz. Zdrętwieliśmy. On tymczasem ledwie Ŝywy opadł na krzesło i jęknął: 
-  Och, mam tego wszystkiego dosyć! Wykończyli mnie, proszę pana. To okropne i 
wyczerpujące... załatwiać poślizgi Ŝyciowe patałachów i naprawiać rozróbki mazgaja, który w 
dodatku nie jest nawet chłopakiem z Targówka. Nie dość, Ŝe wyczerpała mnie ta okropna 
ciotka, to jeszcze ci smarkacze... Niech pan sobie wyobrazi, uciekli mi sprzed nosa i zostawili 
mnie samego w Kościerzynie! 
-  Chłopcy, czy to prawda? - zgorszył się pan Klap-czyński. 
Spuściliśmy głowy w milczeniu. 
-   Dlaczego zostawiliście Puchackiego? - zapytał surowo pan Klapczyński. - Czy to ładnie 
opuszczać chorego kolegę. 
Co 
-  Mieli nieczyste sumienie, proszę pana - uśmiechnął się Puchacki. - Nie chciałem im pomóc, 
więc oszukali mnie, Ŝe Jurek jest chłopakiem z Targówka, boja im kiedyś powiedziałem, Ŝe 
teŜ jestem z Targówka. Więc jak się wydało, Ŝe Jurek jest z Bałut, to się zlękli. Głuptasy, 
proszę pana, a najśmieszniejsze to, Ŝe ja... - Puchacki przerwał i z szyderczą miną popatrzył 
po nas - Ŝe ja, proszę pana - parsknął śmiechem - Ŝe ja... wcale nie   jestem   z   Targówka. 
Zerwaliśmy się z miejsc. 
-  Co powiedziałeś? - wykrztusił Piskor. 
-  Powiedziałem, Ŝe nie jestem z Targówka. 
-   Czy to prawda, proszę pana? - zapytał Piskor pana Klapczyńskiego. 
-  Tak - odparł pan Klapczyński - o ile dobrze pamiętam, Puchacki jest z Pyr. 
-  Zgadza się - odparł Puchacki - jestem z Pyr. Patrzyliśmy na niego osłupiali, nic nie 
rozumiejąc. 
-  No, to dlaczego tak powiedziałeś? - zapytałem. 
-  Właśnie! Dlaczego powiedziałeś nam, Ŝe jesteś z Targówka? - wyjąkał zdumiony Piskor. 
-  Dlaczego... dlatego, Ŝe... Och, dajcie mi spokój -rozzłościł się nagle Puchacz - pomyślcie 
lepiej, co wykombinować z ogrodnikiem Pieczabą, Ŝeby znów nie było na nas. 
 
 
Szukałem was wszędzie, niestety, nigdzie nie mogłem znaleźć. W końcu wpadłem w ręce 
Manioch. One wylądowały po drugiej stronie wyspy juŜ dwie godziny temu. Ale co się z 
wami działo? Zabłądziłyście? 

background image

-  Nie - odparłam - my równieŜ uciekłyśmy od Grochulskiej . 
Maniochy przysłuchiwały się nam ciekawie, a kiedy skończyłyśmy wzajemne wyjaśnienia, 
najstarszy Manio-cha powiedział do pozostałych Manioch: 
-  Nie będziemy juŜ chyba przesłuchiwać tych smarkul. Jeśli tak było naprawdę, a chyba 
moŜna im wierzyć, to dostały juŜ za swoje od Grochulskiej. Ona dała im szkołę! A poniewaŜ 
się zbuntowały, więc nie naleŜą do jej bandy i moŜna je puścić. 
-  Jesteście wolne - zwrócił się do nas. - O Grochul-ską teŜ się nie martwcie. Nie jesteśmy 
ludoŜercami i nasz słuŜbowy odwiezie ją zaraz do domu. A wy moŜecie tu zostać z nami aŜ 
do jutra. Będziemy się razem bawić. Mamy prowiant i namioty. Chcecie? 
Potrząsnęłyśmy przecząco głowami. Maniochy spojrzały na nas zdziwione. 
-  Nie chcecie? Czemu? To taka piękna   wyspa! 
Uśmiechnęłyśmy się gorzko. Wiedziałyśmy, Ŝe będziemy musiały poszukać innej wyspy. Ta 
juŜ nigdy dla nas nie będzie  piękna. 
 
74 
-  Grochulska powiedziała... 
-  Nie wspominaj mi o Grochulskiej - przerwał mi gwałtownie Chudzielec, po czym krzyknął: 
- Precz z Grochulska! 
-  Uspokój się - uciszyłam go - i mów, co się stało! 
-  Co się stało?! Nie chcę jej znać! Kiedy wyście nie wracały, Grochulska kazała mi iść 
zapolować na kaczki. Poszedłem, ale Ŝadnej nie mogłem trafić. Kiedy wróciłem z niczym, 
Grochulska bardzo się rozzłościła i kazała mi natychmiast iść na ryby. To ja mówię: „dobrze, 
pójdę, ale najpierw odpocznę, bo jestem zziajany jak pies i coś zjem, bo jestem głodny jak 
wilk". A ona podaje mi butlę z tranem i mówi: „pij". To ja mówię, Ŝe tran piję tylko na deser i 
Ŝe najpierw muszę coś przekąsić. A ona mówi, Ŝe juŜ nic nie ma do jedzenia. „Jak to - mówię 
- nie ma?" i biorę się do szukania. No i rzeczywiście nic nie było. Grochulska sama wszystko 
poŜarła. „Tak się nie robi - mówię -co z ciebie za komendant" i jeszcze jej coś wygarnąłem, a 
ona ze złości bęc! - flaszką tranu o kamień. To ja miałem wszystkiego dosyć i powiedziałem, 
Ŝe zabieram was i odpływam. To ona poczęła mnie gonić, ale uciekłem. 
-  Strasznie obłoŜony - rzekła Maniocha. - Co ją boli? - zapytała nas. 
-  Brzuch - powiedziała skwapliwie Шага - trzebc jej dać duŜo rycynusu. Całą flachę. Ona się 
obŜarła. Zjadła nam całą kiełbasę i dziewięć jaj na twardo. 
Maniocha skrzywiła się z niesmakiem. 
-  Tak, to chyba z Ŝołądka. Zaraz jej dam lekarstwo. To mówiąc wyciągnęła z torby olej 
rycynowy i jakieś 
krople, a ja pomyślałam, Ŝe to chyba nieprawda, co Gro-chulska plotkowała o Maniochach. 
One wcale nie są takie straszne, ani tak „obrzydliwe", jak mówiła. 
-   Chodź teraz - powiedział do mnie starszy Maniocha - weźmiemy cię na przesłuchanie. I ty 
mała teŜ chodź -wziął za rękę Шаге. 
Odprowadzono nas w zarośla. Siedziała tam reszta Ma-nioch w wojennych strojach, a między 
nimi... - nie chciałam uwierzyć oczom - Chudzielec we własnej osobie. 
-  Nie zdąŜyłeś odpłynąć? - zapytałam. 
-   Odpłynąć? - zmarszczył brwi Chudzielec - jak mogłem odpłynąć, przecieŜ... 

О 
Obejrzałam się. Zza krzaków wyglądały groźnie indiańskie pióropusze i czerwone dresy. O 
rany! Serce mi zamarło. To Maniochy! 
-  Ręce do góry! - usłyszałam rozkaz. Podniosłam posłusznie. Wtedy z zarośli wybiegły dwie 
Maniochy, płci męskiej chyba, bez warkoczy. W rękach trzymały łuki gotowe do strzału. 
-   Oddaj broń! 

background image

-  Nie mam broni. 
Zabrali mi nóŜ fiński, po czym oświadczyli: 
-  Jesteś jeńcem. 
-  Proszę bardzo - wzruszyłam ramionami. Doprawdy było mi juŜ wszystko jedno. 
-   Gdzie jest Grochulska? - pytali groźnie. 
-  LeŜy przy strumieniu. 
-  LeŜy? Jak to leŜy? - spojrzeli na mnie zaskoczeni. 
-  Jest chora. Ma czterdzieści stopni gorączki. 
Nie od razu mi uwierzyli. Zaczęli podchodzić ostroŜnie w stronę strumyka, pchając mnie 
przed sobą jak tarczę. Dopiero widok wijącej się z bólu Grochulskiej upewni] ich, Ŝe nie jest 
groźna. Starszy Mamocha wziął ją za przegub dłoni i zbadał puls. 
-  Wezwij sanitariusza - rzekł do towarzysza. Mniejszy Maniocha wydobył z kieszeni bluzy 
potęŜny 
gwizdek uwiązany na sznurze i dał przeraźliwy, potrójny długi sygnał. 
Wtedy z zarośli wyskoczyła błyskawicznie Maniocha płci Ŝeńskiej, sądząc po warkoczach. 
Na rękawie miała opaskę Czerwonego KrzyŜa, a przez ramię przewieszona, torbę sanitarną z 
takim samym znakiem. 
Patrzyłam zdumiona. To jest dopiero organizacja! 
Tymczasem Maniocha-sanitariuszka usiadła przy Grochulskiej i powiedziała: 
- PokaŜ język! 
Grochulska wyciągnęła bardzo brzydki język, cały pokryty białym nalotem. 
70 
Ledwo mnie poznała. Policzki miała rozpalone, wzrok jakiś błędny, usta wykrzywione z bólu. 
Musiała ją trawić gorączka. 
-  To na pewno z obŜarstwa - powiedziała Klara, po czym nachyliła się nad Grochulską i 
pomacała jej Ŝołądek. 
-  Czy boli cię brzuch? Grochulską jęknęła Ŝałośnie. 
-  Tak, boli ją brzuch - skonstatowała Klara - to na pewno od tych jaj na twardo. 
-   Słuchaj, Grochulską - potrząsnęłam ramieniem chorej - nie wiesz, gdzie jest Chudzielec? 
-  Nnniewwwiem - wyjąkała słabym głosem - chchchy-ba odpłynął. 
-   Odpłynął?! 
-  Zbuntował się i... i odpłynął - wymamrotała. -Chciałam go gonić, ale nie mogłam. Dostałam 
bólów. 
-  Dawno? 
-  Była chyba... jedenasta - wykrztusiła. Spojrzałyśmy po sobie wystraszone. Jak się teraz 
dostaniemy do domu? I co zrobić z Grochulską? 
-  Zaczekaj tu przy niej - powiedziałam do Klary -pójdę na brzeg i spróbuję rozpalić ogień. 
Będę dawała znaki SOS, moŜe ktoś zauwaŜy. 
-  Nie martw się - pocieszała mnie Klara - jak Chudzielec wróci do Paprotni, to wszyscy się 
dowiedzą, gdzie jesteśmy i przypłyną nas zabrać z tej okropnej wyspy. 
-  Nie wiem, czy moŜna liczyć na Chudzielca - mruknęłam ponuro i ruszyłam w kierunku 
brzegu. 
Dochodziłam juŜ do drugiego końca polany, gdy wtem rozległ się ostry głos: 
Stój! 
69 
Koło drzewa przy strumieniu leŜała skurczona Grochulska i pojękiwała cicho Uklękłyśmy 
przy niej. - Chora jesteś? 
 
Nagle znieruchomiałam. W zaroślach coś się poruszyło Ŝółtego. Nie chciałam wierzyć 
własnym oczom. AleŜ to płótno naszego namiotu. Chwiało się lekko na wietrze, zaczepione 

background image

na krzaku jałowca. Obejrzałam je dokładnie. Niestety było rozerwane w kilku miejscach 
przez lochę. Zostawiłam je na miejscu, dałam znak Юагге і czołgałyśmy się dalej. 
Niebawem zza gałęzi wyjrzała polana. Rozejrzałyśmy się czujnie. Całe obozowisko widać 
było jak na dłoni. JakiŜ tu panował bałagan! Jakby sztorm przeszedł. Bezładnie rzucone koce, 
plecaki, łuki i oszczepy, dalej puszki po konserwach, papiery i... stłuczona butla tranu. 
Grochul-skiej i Chudzielca nigdzie nie było widać. 
Wygramoliłyśmy się z zarośli i pokuśtykałyśmy pośpiesznie do plecaka. Niestety, był 
opróŜniony doszczętnie. Klara oblizała spieczone wargi. 
- Co za świnie! Wszystko zŜarły! Wszystko! - wykrztusiła rozŜalona. 
Zabrałyśmy koce i juŜ chciałyśmy się wycofać, gdy wtem dobiegł nas wyraźny jęk. 
Rozejrzałyśmy się zdziwione. Zdawało nam się, Ŝe po drugiej stronie polany za drzewem coś 
mignęło. Pobiegłyśmy w tamtą stronę i stanęłyśmy osłupiałe. 
ЩШьл 
ша±ш 
///////'//////////mwu ym/t /ГТТиТ^ 
, ytnii Иіі/пиіЩик((ИІ u іпггм 
.        .       I       I ,       i        I       I        t        I       .        I       ,     .       s       .    .     .        \       ш                                                                                            
i      V    1,     1 
Starałam się nie słuchać Шагу. Wiedziałam, Ŝe nie ma racji. Ja nie miałam pretensji do 
wyspy... Wyspa była naprawdę ciekawa, ciekawsza nawet niŜ myślałam... Była woda, słońce, 
pogoda, drzewa, bagna, łąki - wszystko tu było. Z przybrzeŜnych zarośli podrywały się 
zupełnie niesamowite ptaki, o dziwnych, długich dziobach, chyba bekasy i stada kurek 
wodnych, kaczki i inne, o których nie miałam pojęcia. 
Nie, to nie na tym polegało, Ŝe wyspa nie była ciekawa, Ale mimo to pomyślałam, Ŝe chyba 
lepiej było tu nigdy nie przyjeŜdŜać i patrzeć tylko z daleka. 
Nawet najdłuŜsza droga ma swój koniec. Ale kiedy ujrzałyśmy znajomą, piaszczystą 
zatoczkę, w której Gro-chulska tak zdradziecko się obeszła z Maniochami, wcale nie 
odetchnęłyśmy. Najtrudniejsze zadanie było dopiero przed nami. 
Odebrać Grochulskiej nasze koce i resztę prowiantu to jeszcze głupstwo, ale wydobyć od 
Chudzielca klucz wykraść łódź? Ciarki mnie przechodziły na samą myś o tym. 
Nie miałyśmy jednak innego wyboru i z determinacje poczęłyśmy przekradać się przez 
krzaki, umyślnie wybierając co gęstsze zarośla, Ŝeby nie było nas widać. 
-  Mówiłam ci, Ŝe tu wszystko jest. 
-  Tak, tu wszystko jest. Brakuje tylko walizki Stracho-wica i Ŝółwi. 
-  One teŜ są, tylko trzeba ich poszukać. 
-  Tak, trzeba tylko poszukać - ziewnęła. 
-  Nie śpij - powiedziałam - sukienki juŜ przeschły, moŜemy iść. 
-  Nie chce mi się nigdzie iść. 
-   Musisz, moŜe być burza. 
- Dokąd mamy iść? 
-  Zakradniemy się do namiotu. 
-  Namiotu juŜ nie ma. 
-   Prawda, zapomniałam, ale weźmiemy coś do jedzenia. 
-   One juŜ wszystko na pewno zŜarły. 
-  Ale warto wziąć koce. Pomyśl, co będzie w nocy. 
-   Lepiej zabrać łódź i odpłynąć - powiedziała Шага. 
-  Nie zabierzesz. Łódź jest przypięta łańcuchem do drzewa, a Chudzielec ma klucz od kłódki. 
-  Ja tu nie chcę zostać, zabierz klucz Chudzielcowi. 
-  Jak mu zabrać, on jest silny. 
-  Spróbuj. 

background image

-  Dobrze, spróbuję, ale chodź. 
-  JuŜ idę. 
Ubrałyśmy się w sukienki. Wyglądały okropnie, ale by-:o nam juŜ wszystko jedno. śeby nie 
zbłądzić, poszłyśmy wzdłuŜ brzegu... Droga dłuŜyła nam się jak nigdy... 
-  Ten brzeg chyba nie ma końca, albo ta wyspa jest tata wielka jak Madagaskar. 
-  To dlatego, Ŝe jesteśmy zmęczone. 
-  Nigdy nie szłam tak nudną drogą. 
-  Ta droga wcale nie jest nudna - starałam się ją Dodtrzymać na duchu. - Turyści słono płacą, 
Ŝeby mo-*li iść taką drogą z takimi widokami. 
-  Co mnie obchodzą turyści, ja nie cierpię tej wyspy. 
І5 
Rozwiesiłyśmy je więc zrezygnowane na słońcu w takim stanie jak były i uszyłyśmy sobie z 
wielkich liści łopianu i sitowia prowizoryczne sukienki. Wyglądałyśmy w nich jak dzikuski. 
Ale nie było nam do śmiechu. 
PółŜywe wyciągnęłyśmy się na słońcu i odpoczywałyśmy czekając, aŜ sukienki wyschną. 
Słońce teŜ było jakieś nijakie, raz po raz zakrywały je chmury. Patrzyłarr na nie z lękiem. Co 
będzie, jeśli w dodatku zaskoczy nas burza lub deszcz? Gdzie się wtedy schowamy? 
Rozglądałam się po zatoce, czy nie widać gdzieś kajaka lub łodzi. Na próŜno. Jezioro było 
puste i skrzyło się w słońcu. Nagle ujrzałam mały biały Ŝagiel. Serce zabił с mi w piersiach. 
Płynął wprost na nas. Czekałam z zapartym tchem... Niestety, to nie był Ŝagiel. W chwilę 
późnie-mogłam juŜ poznać dokładnie. To płynął biały, wielk ptak. Patrzyłam na niego z 
rozczarowaniem. 
-  Patrz, łabędź - powiedziałam obojętnie. Klara otworzyła oczy. 
-  Gdzie? 
-  Tam. 
Klara spojrzała leniwie. 
-  Tak, łabędź - powtórzyła sennie. 
A potem poczęłam ciągnąć. 
Zdawało mi się, Ŝe wszystko nadaremnie i Ŝe Шага nie rusza się w ogóle z miejsca. Ale to nie 
była na szczęście prawda. Pomałutku, centymetr po centymetrze przyciągałam ją do siebie. 
Mocowałam się tak pół godziny, odpoczywając i znowu ciągnąc. Jakieś wielkie czarne 
ptaszyska poczęły krąŜyć niespokojnie nad nami, rozpościerając szeroko swe Ŝałobne 
skrzydła. Odgarnęłam spocone włosy z oczu i uniosłam głowę. Tak, to były czarne bociany, 
ale nie miałam ani czasu, ani chęci im się przyjrzeć. 
Wreszcie podciągnęłam Шаге na tyle, Ŝe mogłam podać jej ręce i wydobyć ją na pomost. 
Nie mogłyśmy siebie poznać. Od stóp do głów pokrywało nas czarne lepkie błoto i jakieś 
ziela. Słaniając się na nogach, obeszłyśmy dookoła bagno i okręŜną drogą dotarłyśmy do 
zatoki. Wykąpałyśmy się w wodzie. Chciałyśmy takŜe wyprać sukienki, niestety, brud nie 
chciał zejść i wciąŜ wyglądały jak szmaty, choć tarłyśmy je z całej siły. Potrzebowały mydła i 
gorącej wody. 
- UwaŜaj! - krzyknęłam. - Rzucam ci pływaki. 
Wycelowałam w nią uwaŜnie. Pęk wikliny upadł tuŜ koło niej. Rzuciłam drugi. TeŜ celnie. 
Шага dosięgła oba ręką. Kazałam jej podłoŜyć je sobie pod pachy. 
- A teraz spróbuję cię wydostać. 
Niestety, na próŜno starałam się wymacać nogą twarde miejsca w gruncie. Gdziekolwiek 
nacisnęłam nogą, bagnista ziemia i zielska uginały się pode mną z nieprzyjemnym bulgotem. 
Zawróciłam więc i poczęłam ścinać co grubsze i dłuŜsze gałęzie i układać z nich rodzaj 
pomostu. Wreszcie odwaŜyłam się wejść z długim kijem w ręce. Gałęzie uginały się pod 
moimi stopami, zapadałam się powyŜej kostek, parę razy pośliznęłam się i upadłam, w końcu 
jednak zbliŜyłam się na tyle do Klary, Ŝe mogłam podać jej kij. 

background image

- Złap go z całej siły i nie puszczaj! - powiedziałam. 
- Nie szarp się - zawołałam - bo cię bagno wciągnie jeszcze szybciej. Zaraz cię wyłowię, 
tylko stój spokojnie i nie krzycz! 
Rozglądałam się rozpaczliwie. Przypomniałam sobie, Ŝe w takich wypadkach trzeba narwać 
pęki sitowia lub trzciny, związać i podłoŜyć tonącemu pod pachę. Niestety, trzciny ani sitowia 
nie było nigdzie blisko. Rosły tylko te olbrzymie kępy wiklin. Rzuciłam się do nich i 
poczęłam pospiesznie ścinać finką gałęzie. Potem związałam jeszcze długi kij i poczęłam 
ostroŜnie podchodzić do Шагу, starając się wyszukiwać jakieś mniej grząskie miejsca. 
Klara była juŜ zanurzona do pasa. Jej okrągłe oczy napełniał strach. Ale nie krzyczała juŜ, 
tylko w napięciu obserwowała moje wysiłki. 
śeby nie zmylić kierunku i nie kołować w miejscu, obserwowałam uwaŜnie pnie drzew. Po 
północnej stronie były wyraźnie omszone. PoniewaŜ chciałam iść na południe, starałam się 
stale tę omszoną stronę pni mieć przed sobą. 
To była okropna przeprawa. Gałęzie biły nas po twarzy, a kolczaste krzaki jeŜyn drapały po 
nogach. Po drodze spotykałyśmy wciąŜ stare dęby, niektóre miały nawet dziuple. 
Zaglądałyśmy do nich, bez większych nadziei zresztą i tylko dla porządku, ale walizki 
Strachowica nie było. Nie martwiło nas to zresztą specjalnie. Zrozumiałyśmy, Ŝe z tą walizką 
to trudniejsza sprawa niŜby się mogło zdawać i aby ją znaleźć, trzeba mieć duŜo czasu i 
szczęścia i namęczyć się przy tym co niemiara. A my i tak byłyśmy juŜ ledwie Ŝywe. 
Las przerzedzał się stopniowo. Miejsce dębów zajmowały olchy, wierzby i delikatne osiki, 
które śmiesznie potrząsały srebrnymi listkami, choć nie było prawie wcale wiatru. W końcu 
zza drzew i bujnych kęp wikliny ukazała się błyszcząca tafla wody. Czy to staw, czy zatoka? 
Przyspieszyłyśmy kroku. Ziemia tu była grząska, raz po raz woda chlupotała pod nogami. 
Klara biegła przodem. 
-  Tu są na pewno błotne Ŝółwie! - wołała przeskakując z jednej kępki trawy na drugą. 
Nagle usłyszałam jej krzyk. Spojrzałam. Stała w miejscu. 
-   Co się stało? 
-  Nie mogę się ruszyć! 
-  Jak to nie moŜesz? 
-  No, nie mogę wyciągnąć nogi. Ojej! Zapadam się! Zrozumiałam od razu. To  bagno! Oblał 
mnie zimny 
pot. 
W pierwszej chwili straciłam głowę. Chciałam biec do Klary, ale ledwie zrobiłam dwa kroki, 
poczułam, Ŝe sama grzęznę. Cofnęłam się szybko. Tymczasem Klara wciąŜ krzyczała 
przeraźliwie, na próŜno usiłując wydostać się z bagna. Była juŜ zanurzona prawie po kolana. 
60 
-  Jak? 
-  No... swobodnie i wesoło. 
-  Nie, juŜ nie będzie. 
-   Czemu? 
-  Będziemy się jej bać... Poza tym nic nie mamy z sobą, ani nawet koców, wszystko   zostało   
przy   Grochulskiej.   A jak wrócimy do domu? Nie,  teraz juŜ wszystko przepadło. Wracamy. 
-   Grochulska znów kaŜe nam polować i znów będzie krzyczeć, jak nic nie przyniesiemy. 
-  ZłoŜyłyśmy przysięgę - powiedziałam. - Ona jest komendantem. 
-  To co?! Choćby nawet była królem! Czy nie ma Ŝadnego sposobu na złego króla? 
-  Jest - powiedziałam - jak król jest zły, to robi się rewolucję. 
-  To zróbmy rewolucję! Dorotko kochana, zróbmy. ChociaŜ taką maleńką rewolucyjkę na 
próbę. 
Myślałam przez chwilę. To pewne, Ŝe nie mogłam juŜ patrzeć na Grochulska i myśl, Ŝe muszę 
do niej wrócić, napełniała mnie wstrętem. 

background image

-   No, dobrze - powiedziałam wreszcie - moŜemy spróbować. Ale co to pomoŜe? JuŜ i tak 
wszystko jest popsute. 
-  Och, przestań - zniecierpliwiła się Шага - chodźmy lepiej zobaczyć łabędzia. 
-  Chodźmy - powiedziałam bezbarwnie. 
Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, gdzie moŜe na wyspie być łabędź. Pewnie w jakiejś 
zatoce nad jeziorem. A moŜe w jakimś stawie w środku wyspy? Postanowiłam, Ŝe pójdziemy 
na przełaj przed siebie. Jeśli nawet nie trafimy na staw, to z pewnością dotrzemy na brzeg 
wyspy. 
59 
-  Wiesz - rzekła zniechęcona - tej walizki to chyba nie ma. 
-  Na pewno jest - powiedziałam. - Na tej wyspie jest wszystko, co myślałam. 
-  Nieprawda - zaprzeczyła gwałtownie Шага - wcale nie wszystko. Nie ma takich motyli, jak 
mówiłaś, ani kwiatów, ani tych wielkich Ŝołędzi z węŜami w środku. Wszystko jest 
zwyczajne. 
Zaśmiałam się. 
-   Głupia, przecieŜ tamto mi się tylko śniło! 
-  A ryby, które moŜna łapać ręką? A dzikie kaczki, które się nie płoszą? 
-  To się śniło Chudzielcowi. 
-  A łabędź? Chciałabym chociaŜ zobaczyć łabędzia i czarne bociany, i Ŝółwie. Czy one teŜ 
się tylko śniły? 
-  Nie, one są naprawdę. 
-  Gdzie? 
-  Tam, w środku wyspy. 
-   Chodźmy tam! 
-   Musimy wracać do Grochulskiej - spojrzałam na zegarek. 
Klara umilkła. Przez chwilę zaciskała wargi, a potem wybuchła: 
-  Ja nie chcę do Grochulskiej! Ona nam wszystko popsuła! Czy musiałyśmy tu przyjechać z 
tą wstrętną Gro-chulską? 
-  Inaczej byśmy w ogóle tu nie przyjechały. 
-  Trzeba było zaczekać. I tak miałyśmy tu przyjechać później! 
Wzruszyłam ramionami. 
-  Łatwo ci tak mówić. Zresztą kto mógł wiedzieć, Ŝe Grochulska jest taka... 
-   Ona jest zła - zacisnęła wargi Klara. 
-  Tak, ona jest zła - powtórzyłam zamyślona. 
-  Wiesz co - rzekła nagle podniecona Klara -ucieknijmy   od niej. Wtedy będzie zupełnie 
inaczej. 
58 
luj 
\)l) (IlllWt 
■ !,/_ 
11 
ul 
vW//n\Hl // / / И \ І/////П1//// 1)1!/ 
w walizce Strachowica. Omijałyśmy z daleka te sieci, bo to było strasznie nieprzyjemne 
poczuć na twarzy mokry dotyk pajęczyny. Rozglądałyśmy się za dębami. 
- To musi był wielki dąb i wielka dziupla, jeśli się tam zmieściła walizka - powiedziała 
zamyślona Шага oglądając się za mną. - Co się tak wleczesz jak mucha w smole. Pospiesz 
się, bo inaczej nie zdąŜymy do wieczora. Patrz, ile tych dębów! 
Aleja wcale nie przyspieszyłam kroku, bo tak naprawdę, to nie chciałam teraz znaleźć tej 
walizki i pomyślałam sobie, Ŝe taka dziwna rzecz jak walizka Strachowica nie zawsze nadaje 

background image

się do szukania, a z pewnością nie nadaje się do szukania na rozkaz Grochulskiej. A potem 
pomyślałam, Ŝe gdybym nawet teraz znalazła tę walizkę, tobym ją zostawiła na miejscu i nic 
o niej nie powiedziała Grochulskiej, tylko przyjechałabym na wyspę jeszcze raz sama i 
dopiero wtedy bym ją zabrała z sobą. Ale nie ma obawy. Nie znajdę tej walizki. Byłam o tym 
przekonana. 
Las stawał się coraz gęstszy i wspanialszy. Nie było juŜ widać nieba, tylko zielone, coraz 
wyŜsze piętra gałęzi. Z kaŜdym krokiem trudniej było posuwać się naprzód, krzewy 
zagradzały drogę. A dębów z dziuplami jak nie było, tak nie było ani na lekarstwo. 
Wreszcie wyszłyśmy na małą polanę pełną czarnych jagód i malin. Bardzo mi się chciało jeść 
i pić, więc poczęłam je zrywać łapczywie. Klara z początku gniewała się na mnie, Ŝe 
przestałam szukać walizki, ale i ją zmógł głód i zabrała się do jedzenia jagód, i jadła jeszcze 
łapczywiej ode mnie. A potem juŜ jakoś i jej odechciało się szukania tej piekielnej walizki. 
57 
\ s 
Al 
шхаь: 
Щт       _                 ____ _ 
/У//// \łl ///IIH^H///|\W//,|ll|1/l 
-  MoŜe byś najpierw dała nam coś do zjedzenia. Grochulska chrząknęła i spojrzała na 
zegarek. 
-  UłoŜyłam rozkład dnia - powiedziała. - Teraz jest godzina piąta. Będziecie szukać do 
dziewiątej. O dziewiątej piętnaście pójdziecie łowić ryby i polować, o jedenastej wrócicie, 
rozpalicie ogień i upieczecie upolowaną zwierzynę. Przez ten czas z kolei jaz Chudzielcem 
zabiorę się do szukania walizki. 
-   Czy nie mogłabym robić co innego zamiast szukać walizki? - powiedziałam. 
-  Nie chcesz szukać walizki? Walizki Strachowica?! 
-   Czemu? - zdziwiła się Grochulska. Spojrzałam na nią wrogo i milczałam. 
-  Tylko bez fochów, moja droga - zdenerwowała się Grochulska. - Zapomniałaś o 
przysiędze? Jesteś w wojsku. To jest rozkaz. 
Obudziłam Klarę i poszłyśmy szukać walizki Strachowica. 
Była rosa i zdjęłyśmy pantofle, Ŝeby nam nie przemokły. Między drzewami wisiały 
pajęczyny, ale pająków nie było widać. Zamiast nich chwiały się na sieciach brylanty.  
Szkoda, Ŝe fałszywe.  Prawdziwe miały być dopiero 
56 
-  Zbudź zaraz tego ohydnego pulpeta, twoją siostrę i doprowadź do   stanu   uŜyteczności - 
rzekła ostro Grochulska.  - Dzisiaj od rana zaczynamy normalne poszukiwania. 
-  Poszukiwania? Czego? 
-  Nie rób z siebie idiotki - warknęła               \ Grochulska. - Czy myślisz, Ŝe przybyłam tu         
\ słuchać śpiewu łabędzia?                                          V 
-  Nie... nigdy by mi to nie przyszło na myśl...        \ 
-  OtóŜ nie przyjechałam tu, moja droga, słuchać śpiewu łabędzia ani treli słowików. Jeśli się 
zdecydowałam na tę przykrą wyprawę i do tego z takimi niedorajdami jak ty i twoja siostra, 
ten ohydny pulpet, to tylko z powodu walizki Strachowica, słyszałaś chyba o tej walizce? 
Znieruchomiałam. Jak to? Więc Grochulska teŜ wie o walizce? Nie rozumiałam dlaczego, ale 
wydało mi się to niestosowne, niesprawiedliwe nawet, Ŝeby taka Grochulska teŜ wiedziała o 
walizce, a co gorsza przybywała jej szukać... 
-  Walizka jest schowana w dziupli starego dębu -mówiła dalej Grochulska. - Musicie 
obszukiwać po kolei wszystkie dęby. Tu masz kredę - sięgnęła do kieszeni szortów. - 
Obszukane drzewa będziecie znaczyć krzyŜykami, Ŝeby wam się nie pomyliły. 
55 

background image

Dopiero po chwili zrozumiałam. Locha porwała namiot i popędziła w las. Kiedy umilkły 
wreszcie kroki owej sympatycznej rodzinki, obie kopki, to znaczy Grochulska i Chudzielec, 
zachwiały się i z głośnym westchnieniem zwaliły się na ziemię. Podbiegłam i zerwałam z 
nich koce. Grochulska oddychała szybko. Całą twarz miała zlaną potem. 
-   Czy coś się wam stało? - zapytałam z niepokojem. 
-  Nie, nic. Miałam tylko przykry sen... Śniło mi się, Ŝe dziki wpadły do namiotu. 
-To straszne... 
-  Tak, to straszne - powiedziała Grochulska, przecierając oczy. 
Nagle znieruchomiała. 
-   Co to ma znaczyć! Gdzie ja jestem? Nie ma namiotu! 
-  Rzeczywiście, nie ma namiotu - przytaknęłam zgodnie. 
-  Co się z nim stało? 
Chciałam powiedzieć, Ŝe to właśnie dziki, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. 
Grochulska skoczyłaby na mnie, Ŝe źle pilnowałam. 
-  Doprawdy nie wiem... - odparłam - przed chwilą jeszcze był. Pewnie go wiatr porwał. 
To kłamstwo nic mi jednak nie pomogło. Grochulska ściągnęła brwi. 
-  Jak to? Nie zauwaŜyłaś? 
-  Nie zauwaŜyłam. 
-  Spałaś. 
-  Nie... skąd? 
-  Jak to nie! Ten pulpet, twoja siostra, wciąŜ jeszcze śpi. Spałyście obie... Nawet ogień wam 
wygasł... 
Obejrzałam się. Istotnie, ten pulpet, moja siostra, wciąŜ jeszcze spała! 
54 
Serce stanęło mi w piersiach. W namiocie rozległ się mroŜący krew w Ŝyłach krzyk 
Grochulskiej i Chudzielca. Zrobiło mi się słabo. Zamknęłam oczy, a kiedy je znów 
otworzyłam, zobaczyłam niesamowity widok. 
Grochulska i Chudzielec opatulone kocami klęczały skamieniałe jak dziwne kopki na 
rozrzuconych posłaniach, a namiot uciekał w las, ścigany przez gromadę warchlaków. 
W końcu rozgrzałyśmy się jednak i nie wiem nawet kiedy zmorzył nas sen. Obudziło mnie 
zimne dotknięcie. Otworzyłam oczy. Było juŜ jasno, ale słońce nie świeciło jeszcze. 
Powiodłam oczami dookoła i nagle zastygłam z przeraŜenia. Koło mnie stał szczeciniasty 
potwór, podobny do świni, ale cały czarny i dotykał mnie poufale ryjem w prawe ramię. 
Obok spacerowało sześć, moŜe siedem małych śmiesznych, pasiastych warchlaków. Goniły 
się wokół namiotu i pochrząkiwały wesoło. Raz po raz któryś z nich próbował wsadzić ryjek 
pod płótno namiotu. 
Zdrętwiałam z przeraŜenia i bałam się poruszyć. To mnie chyba ocaliło. Locha, nasyciwszy 
swoją świńską ciekawość i uznawszy, Ŝe nie jestem zbyt apetyczna, fuk-nęła rozczarowana, 
zaświeciła na poŜegnanie krzywymi kłami i przeszła przeze mnie okrakiem. Uwagę jej 
zwróciły teraz warchlaki, które bawiły się pustymi puszkami po konserwach, oblizując je, 
zakładając je sobie na nos i rzucając do siebie jak piłki. 
Zabawa ta nie znalazła uznania w oczach matki. Locha fuknęła gniewnie i zaczęła spędzać 
małe do lasu. Okazało się jednak, Ŝe posłuszeństwo rzadko bywa cnotą takŜe u warchlaków. 
Jedno prosię okazało się szczególnie uparte i nie zwaŜając na pochrząkiwania matki pakowało 
wciąŜ nachalnie ryjek pod namiot, niuchając ciekawie. Kiedy zaś zdenerwowana locha trąciła 
go łbem w pośladki, malec ruszył truchtem dookoła namiotu. Przy wejściu znalazł dziurę i nie 
namyślając się wiele, wdarł się do środka. Locha skoczyła za nim. 
і * [її і і / «f / / \ її 
 

background image

dzone w ciemny las przez macochę. Ale co miałyśmy robić? Bałyśmy się Grochulskiej i 
Chudzielca, one były bardzo silne. 
Na szczęście świecił księŜyc, a w lesie było pełno suchych gałęzi. Dygocąc z zimna, a jeszcze 
więcej ze strachu, uzbierałyśmy wielkie naręcza i potykając się o korzenie wróciłyśmy do 
obozowiska. 
Potem rozpaliłyśmy ognisko. Siedziałam zapatrzona w Ŝółte płomienie i pomyślałam sobie: 
„Mój BoŜe, nieraz przecieŜ marzyłam, Ŝeby siedzieć przy ognisku. No i mam teraz ognisko i 
mogę całą noc siedzieć, nikt mnie nie zawoła do domu... a przecieŜ wcale nie jestem 
szczęśliwa, przeciwnie, jestem smutna jak nigdy. Na czym to wszystko polega?..." 
A jednak nie odpłynęły, wróciły do nas w środku nocy i obudziły brutalnie. Z pewnością 
czekały ze strachem na puchliznę, a gdy puchlizna nie wystąpiła, doszły w końcu do wniosku, 
Ŝe to jednak nie Ŝmija, tylko komary. Upokorzone i wściekłe spędziły nas z legowisk. 
- Ach, więc to tak! - krzyczała Grochulska. - Śpicie sobie w najlepsze! Teraz juŜ wiem na 
pewno, Ŝe nas oszukałyście. Umyślnie i złośliwie nas oszukałyście! Odpokutujecie za to! Za 
karę będziecie całą noc trzymać wartę i palić ognisko, Ŝeby nas dziki nie napadły. 
Nie dała sobie nic wytłumaczyć i wypędziła nas do lasu szukać chrustu na ognisko. Klara 
popłakiwała rozespana, dygocąc z zimna. Ja teŜ byłam zupełnie załamana. Czułyśmy się 
nieszczęśliwe, jak siostry z bajki wypę- 
-   Czekaj - wykrztusiłam przez ściśnięte gardło - to przecieŜ nie moŜe być wąŜ... To przecieŜ 
piszczy. 
-   Piszczy? 
-   No, posłuchaj. 
Istotnie, to „coś" piszczało. Podeszłam z bijącym ser-зет do koca i jednym ruchem 
ściągnęłam go z posłania. Na materacu z mchu gramolił się niezdarnie mały jeŜ wielkości 
pudełka pasty do butów. 
аЬ^ШІІі. 
-  Więc one spały na jeŜu! - roześmiała się Шага. 
-  Tak by wynikało. 
-   Musiałyśmy przynieść go z mchem i liśćmi. On jest jeszcze taki maleńki. 
-   Dziwne, Ŝe nas nie pokłuł. 
-   Och, moŜe i pokłuł, ale i tak nic nie czułyśmy, bo rę-:e nas piekły od pęcherzy i w ogóle 
wszystko nas kłuło. 
-  To prawda, wszystko nas kłuło. On moŜe zresztą spał. JeŜe śpią w dzień. 
-   MoŜe spał - zgodziłam się. - A teraz zapadł zmrok, лгіес wybrał się na polowanie. 
-   Co my z nim zrobimy? 
-   Niech lepiej ucieka stąd. Byle szybko. Gdyby się ^rochulska dowiedziała, mogłaby go 
zabić. 
-   Pewnie, Ŝe by go zabiła, z samej złości. Wzięłyśmy jeŜa przez koc i zwiniętego w 
kolczasty kłę- 
эек wypchałyśmy przez szparę między ziemią a dolną krawędzią płótna na dwór. Niech idzie 
w las. 
-  A teraz moŜemy spokojnie iść spać - powiedziałam. - Grochulska i Chudzielec chyba juŜ 
nie wrócą. Są tak przeraŜone, Ŝe będą chciały jak najszybciej wracać do Pa-Drotni. Pewnie 
juŜ są w łodzi! 
19 
і 
:; 
Grochulska i Chudzielec krzyknęły przeraŜone i wybiegły z namiotu. Klara chciała uciekać za 
nimi, ale zatrzymałam ją gwałtownie, choć mnie samą dreszcz przebiegł ze strachu. 
 

background image

 
Chciałam jej powiedzieć, Ŝe nie tak się wiąŜe, ale nim coś wyjąkałam, Grochulska podstawiła 
mi swoją grubą tydkę pod usta. 
-  Co ty wyrabiasz? - wykrztusiłam. 
-  Musisz mi wyssać. 
-  Co wyssać? 
-  Jad. Słyszałam, Ŝe jad trzeba wyssać. Odsunęłam się ze wstrętem. 
-  Ja... ja... nie mogę, mam skaleczony język. Słowo daję! Niech ci Chudzielec wyssie. 
-  Chudzielec, chodź ssać moją łydkę! 
-  Ale ty wyssiesz mi ucho. 
-  Dobrze... tylko nie tutaj... Tu jeszcze nie jest bezpiecznie, tu jeszcze moŜe być ta Ŝmija... O 
rany, tam się coś rusza! - pokazała nagle palcem na posłanie. Istotnie, koc unosił się i opadał, 
słychać było równieŜ podejrzane szmery. 
47 
-  O rety, mnie juŜ puchnie! Co teraz robić? Ja chyba umrę. 
-  Trzeba zawiązać  nogę mocno  powyŜej   ukąszenia, najlepiej czymś elastycznym, i wyssać 
jad. 
Grochulska drŜącymi rękami zaczęła ściągać szelki z Chudzielca, który wciąŜ jeszcze spał w 
najlepsze. 
-  Co się stało, czemu mnie łechcesz! - zaśmiał się piskliwie Chudzielec, siadając zdumiony 
na posłaniu. 
-  Cicho bądź, nie chichocz jak głupia i dawaj szelki! 
- Szelki? Po co szelki? 
-  Tu jest wąŜ! Właśnie mnie ukąsił i muszę zawiązać sobie nogę. Ciebie teŜ chyba ukąsił. Nic 
nie czujesz? 
-  Nie. Ale co ma wąŜ do szelek? I w ogóle jaki wąŜ? 
-  śmija. I naprawdę nic cię nie swędzi? 
-  Swędzi mnie w uchu. 
-  Czy moŜliwe, Ŝeby Ŝmija ugryzła go w ucho? - zapytała mnie Grochulska. 
-  śmija wszędzie moŜe ugryźć - powiedziałam z przekonaniem. 
-  JuŜ mnie nie swędzi w uchu - oświadczył Chudzielec. 
-  To dobrze - odparłam. 
-   Niezupełnie - mruknął   Chudzielec - teraz   mnie swędzi za uchem. 
Grochulska odgarnęła mu nerwowo warkocz i krzyknęła. 
-  To samo co u mnie, ślad ukąszenia i czerwone miejsce! Ale jak go przewiązać za uchem? 
-  Nie da rady. PrzewiąŜ lepiej swoją łydkę. 
-  Prawda,  zupełnie zapomniałam,  a jad pewnie juŜ idzie. 
-  Pewnie, Ŝe idzie! - przytaknęłam. 
Grochulska pospiesznie zawiązała sobie szelkę Chudzielca pod kolanem na węzeł i kokardkę. 
46 
-   No tak, ale ta łobuzica mnie szprycowała. 
-   Nie, to było zimno od węŜa. 
-  Ale tam jest mokro. 
-  WąŜ jest mokry. Poza tym to moŜe od jadu. Jad teŜ iest mokry. 
-   Co ty opowiadasz! - Grochulska zbladła i poczęła 3glądać sobie ciało. - Jak myślisz, chyba 
nie jestem ukąszona? 
-   Nie wiem. Musiałaś chyba coś poczuć. 
-   No, poczułam zimno. 
-  A ukłucie? 

background image

-   Nie pamiętam, ale to moŜliwe... O BoŜe, patrz, tu nam ślad - pokazała zaczerwienione 
miejsce na łydce. 
-   Boli cię? 
-   Strasznie. Nie mogę chodzić! - poczęła skakać іа jednej nodze. 
Teraz nawet ja zaczęłam się naprawdę bać. 
-   MoŜe to od komara. Piecze cię, czy kłuje? 
-   Piecze i kłuje, i w ogóle wszystko... To po tym się poznaje? 
-   Po tym. I Ŝe zaczyna puchnąć. 
W tej samej chwili wzrok jej padł na Klarę, która nie mogła się powstrzymać i flegmatycznie 
wysączała resztki wody z syfonu. 
-  Ach, ty szczeniaczko! To ty mnie szprycowałaś! -rzuciła się na moją młodszą siostrę i 
oderwała ją od syfonu. - Wszystko wypiła! Zapłacicie mi za to. A w ogóle kto wam pozwolił 
iść spać! Najpierw musicie usmaŜyć ryby na kolację. 
-   Ryby? - chrząknęłam. - Jakie ryby? 
-   No te, które złowiłaś. 
-   Nic nie złowiłam. 
-  Jak to nic nie złowiłaś? Musiałaś coś złowić! Zacisnęłam zęby. Nie wiedziałam co 
powiedzieć... 
-   Złowiłam tylko węŜa - wykrztusiłam wreszcie desperacko pierwsze słowo, jakie mi 
przyszło do głowy. 
-  WęŜa? - Grochulska wytrzeszczyła oczy. 
-  Tam nie ma ryb, są tylko węŜe. 
-   MoŜe węgorze? 
-   Nie, węŜe. Kąpią się tam - mówiłam coraz śmielej. 
-  Jakie węŜe? śmije? 
-   MoŜe Ŝmije. 
-   I gdzie ten wąŜ? 
-  A tutaj. 
-   Gdzie tutaj? 
-   No, w namiocie. 
-   Przyniosłaś go do namiotu? 
-  Tak, był okręcony na wędce... Nie mogłam go odczepić. 
Grochulska spojrzała z przestrachem na wędkę opartą o słupek namiotu. 
-  Tam nie ma węŜa - rzekła niepewnym głosem. 
-  Widocznie wypluł haczyk i zszedł. 
-   Gdzie zszedł? 
-   Nie wiem, chyba na posłanie. PrzecieŜ mówiłaś, Ŝe czujesz zimno. 
-   Cicho bądź, Doroto niecnoto - szepnęła kładąc pa-ec na ustach. - Napiję się tylko wody. 
-  Ani się waŜ, Grochulska się wścieknie! - złapałam ą za nogę i przyciągnęłam do siebie, ale 
bestia zdąŜyła uŜ porwać syfon. Chciałam go wyrwać z jej ręki, zaczęłyśmy się szamotać i 
wtedy zdarzyło się to najstraszniejsze. Klara niezdara nacisnęła syfon w jego czułe miejsce i 
prysznic spienionej wody trysnął wprost w rozdziawione usta Grochulskiej. 
Zastygłam z przeraŜenia. Grochulska zrazu oblizała się tylko, zamruczała przez sen. 
Odetchnęłam z ulgą i myśla-tam, Ŝe będzie spać dalej, ale widać zimna woda musiała jednak 
polecieć jej za kark i jeszcze niŜej, bo przez ciało Grochulskiej poczęły przebiegać drŜenia, 
wreszcie usiadła przeraŜona. 
-   Och, Ŝeby złowić więcej! - westchnęła Klara. 
-  Nie da rady. JuŜ zaraz zapadnie wieczór i nie znajdziemy drogi do bazy. Ruszamy. 
Kiedy przybyłyśmy do namiotu, Grochulska i Chudzie-lec spały na wznak, chrapiąc z 
otwartymi ustami. Obie puszki od konserw były puste, wypiły takŜe pół syfonu wody. 

background image

Rozrzucone skorupy jaj wskazywały, iŜ nabiał takŜe nie był w pogardzie. Nie namyślając się 
wiele połoŜyłyśmy się przy obu obŜartuchach. Usypiałam juŜ, gdy nagle usłyszałam szelest. 
CzyŜby wąŜ się zakradł? 
Otworzyłam oczy. To Klara niezdara czołgała się na czworakach między posłaniami 
Grochulskiej i Chu-dzielca. 
-  Co robisz, Klaro niezdaro? - syknęłam przestraszona. 
przyjemne. No, ale nie po to tyle zniosłam, nie po to mam pęcherze na rękach i obolałe 
mięśnie, Ŝeby odczuwać takie nędzne przyjemności, to mogłam mieć i w Paprotni. Jeśli tyle 
się namęczyłam, to po to, Ŝeby móc poznać wyspę, oglądać ją na własne oczy. Tymczasem 
siedzę tu głodna na brzegu i nawet nie mogę dobrze się przypatrzeć okolicy, bo oczy mi się 
kleją, głowa ciąŜy i wszystko widzę jak przez jakąś mgłę. 
Ale to nic, pocieszałam się. Zaraz odpocznę, złowię taaa-ką rybę, zjem ją i będę silna. 
Niestety, nie mogłam jakoś ani odpocząć, ani złowić ryby. Okazało się wierutnym kłamstwem 
twierdzenie, jakoby na Wyspie Strachowica ryby moŜna było łapać ręką. Nie tylko, Ŝe nie 
było mowy o łapaniu ryb ręką, ale nawet na haczyk nie chciały się brać. Słońce juŜ pochyliło 
się nisko i pnie drzew zrudzia-ły od zachodniej strony, a my wszystkiego miałyśmy w kuble 
dwie małe rybki długości dłoni. 
-  Nie ma co dłuŜej tracić czasu - powiedziałam do Klary. 
-  Nazbieraj chrustu, rozniecimy małe ognisko i usmaŜymy ryby na patyku. 
-  Grochulska będzie się złościć - zauwaŜyła Klara. 
-  Nic na to nie poradzę - powiedziałam - mój Ŝołądek to większy pan niŜ Grochulska. 
Ryby smakowały nam jak nic na świecie. Zjadłyśmy je razem z łbami i ośćmi. 
Tak,   Ŝe   wszech   miar  brudna - mruknęłam.  -Chodźmy się umyć. 
Resztę dnia Grochulska i Chudzielec spędzili na fetowaniu zwycięstwa. Objawiało się to 
przede wszystkim w obŜarstwie... Ile dokładnie zjadły, nie byłam w stanie sprawdzić, 
poniewaŜ Grochulska zaraz po bitwie wręczyła mi wędkę z kubełkiem i powiedziała: 
- Teraz pójdziecie łowić ryby. 
Poszłyśmy z ochotą, bo miałyśmy juŜ dosyć towarzystwa Grochulskiej, zresztą takŜe i 
Chudzielca. Myślałam, Ŝe powie coś Grochulskiej na temat jej zdradzieckiego podstępu. 
Tymczasem on nie tylko nic nie powiedział, ale jeszcze skakał z radości, a teraz objada się 
naszym prowiantem i ani mu przyjdzie do głowy, Ŝe my teŜ moŜemy być głodne. 
-  Jak to jest moŜliwe - myślałam - Ŝeby ten sam Chudzielec, który tak pięknie opowiadał o 
wyspie, postępował tak nieszlachetnie. Ale widać to było moŜliwe. 
Gdy tylko namiot zniknął nam z pola widzenia, miałam straszną ochotę skorzystać z tego, Ŝe 
Grochulska nas nie widzi i zapuścić się w głąb wyspy, ale Шага nie chciała o tym słyszeć. 
-  Najpierw złówmy jakąś rybę i zjedzmy! Jestem taka głodna - jęknęła. 
Mnie teŜ kiszki marsza grały, więc z westchnieniem porzuciłam myśl o zwiedzeniu wyspy i 
skierowałam się na wybrzeŜe. Tutaj znalazłam miejsce wolne od szuwarów, poszukałam 
robaków, załoŜyłam jednego na haczyk i zarzuciłam wędkę. 
Wyciągnęłyśmy się na cienistym brzegu. Z daleka dochodziło stukanie dzięciołów... Nad 
wodami unosiły się chmary wodnego ptactwa... Byłoby bardzo przyjemnie, gdyby nie to, Ŝe 
w głowie mi się kręciło ze zmęczenia i głodu. Przymykałam więc oczy i wtedy zdawało mi 
się, Ŝe cały świat kręci się razem ze mną. To teŜ było z początku 
40 
mej sekundy raziły straszliwie wrogów. Bici z odległości kilku zaledwie metrów, oślepieni i 
zdezorientowani kłębili się bezradnie w ciasnej zatoce. Krzycząc rozpaczliwie, usiłowali 
wycofać się przez ciasne przejście. Kajaki najeŜdŜały jeden na drugi, zderzały się z sobą, 
wiosła łamały. 

background image

A my nie przerywałyśmy bombardowania. Wkrótce nasi biedni wrogowie przestali być 
podobni do ludzi i zanim zdołali przedrzeć się przez przesmyk na pełne wody, zamienili się 
wszyscy w Ŝałosne bryły błota. 
Wiosłując rozpaczliwie odpłynęli czym prędzej. Gro-^hulska wydała triumfalny okrzyk i 
zaczęła podskakiwać z radości. 
Chudzielec teŜ podskakiwał, tylko mnie jakoś nie cieszyło zwycięstwo. Nie tak chciałabym 
zwycięŜać. Spojrza-tam na swoje upaprane ręce. 
- To była brudna robota - powiedziała Klara. 
Spojrzałam na nią osłupiała. Nie przypuszczałam, Ŝe jest aŜ tak podstępna. 
-   Co się tak gapisz! - krzyknęła na mnie wściekła. -Bij! 
-  Miałaś z nimi gadać. 
-  Idiotko! Nasza odpowiedź to kule! Bij! - To mówiąc razem z Cłiudzielcem poczęła miotać 
pociskami w Manio-chy. 
-  No, bij! Bo cię rozstrzelam! - wrzasnęła mi nad uchem. 
DrŜącymi rękoma porwałam kule i rozpoczęłam na oślep bombardowanie wroga. 
-   Celniej! Marnujesz amunicję! - wściekła się Gro-chulska. 
Poczęłam mierzyć starannie. Шага poszła za moim przykładem. Wśród zaskoczonych 
Manioch zapanował popłoch. Nasze kule miotane po cztery naraz w ciągu jed- 
- Dobra, ale chodźcie bliŜej - zawołała Grochulska. - Zaraz sobie pogadamy. 
Chłopiec dał znak. Kajaki przepłynęły jeden za drugim przez wąskie przejście między 
trzcinami aŜ do niewielkiej, wolnej od szuwarów zatoki przy „porcie". Grochulska poczekała, 
aŜ wszystkie kajaki znajdą się w zatoce, potem na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech i 
syknęła: 
-  Alarm! Do broni! - krzyknęła Grochulska. Porwała oszczep i łuk z kołczanem i wybiegła. 
Wybiegłyśmy za nią. 
-  Maniochy w polu widzenia - krzyknął z drzewa Chudzielec. 
-  Ile kajaków? 
-   Cztery! 
-   Przygotować się... - powiedziała Grochulska. -Atakujcie dopiero, jak dam znak. 
Czekałyśmy w napięciu, ściskając lepkie kule błota w rękach. 
Nie upłynęło pięć minut, gdy wśród trzcin przybrzeŜnych pojawiły się cztery kajaki. Płynęły 
w jednej linii, szukając miejsca, gdzie mogłyby wylądować. Potem zauwaŜyły kawałek 
otwartego brzegu i poczęły płynąć wprost na nas. Ale przejście było tak wąskie, Ŝe musiały 
zmienić szyk. Ustawiły się jeden za drugim i poczęły zbliŜać ostroŜnie. W kaŜdym z kajaków 
znajdowały się dwie sztuki Manioch... Wszyscy, zarówno dziewczęta, jak chłopcy, ubrani 
byli jednakowo w czerwone dresy, mieli pióropusze indiańskie na głowach, a twarze 
pomalowane w czerwone pręgi. Wyglądali bardzo groźnie, tym bardziej Ŝe kaŜde z nich miało 
przy sobie łuk i tomahawk. 
-  Atakujemy? - zapytałam niecierpliwie, bojąc się, Ŝe wkrótce będzie za późno. 
Grochulska potrząsnęła głową. 
-  Nie. Niech podpłyną bliŜej. 
A potem krzyknęła do Chudzielca: 
-  Złaź z drzewa i zajmij stanowisko bojowe! 
-  Z drzewa lepiej ich kropić - powiedział Chudzielec. - Będę ich praŜyć z łuku. 
-  Szkoda strzał na tych patałachów - powiedziała Grochulska. - Na razie wystarczy błoto. 
Tymczasem Maniochy zauwaŜyły juŜ nas na brzegu i zatrzymały się niepewnie. Chłopiec z 
pierwszego kajaku podniósł rękę do góry i zawołał: 
-   Chcemy mówić z waszym wodzem. 
36 
- Potem zjecie! 

background image

11 І//XI t W   V f  !   і   І\\\1//'ІІі'/ґсі(і|  Г ( i ( ( 
Zabrałyśmy się spiesznie do roboty. Miałyśmy praktykę. JuŜ nieraz pomagałyśmy rodzicom 
w rozbijaniu namiotu. Potem Grocłiulska kazała nam przynieść suchego mchu i zrobić 
posłania. Kiedy posłania były gotowe, przykryła je kocami, wyciągnęła się na nich z ulgą i 
zabrała do jedzenia. 
Ja teŜ chciałam sięgnąć do plecaka, ale dostałam po łapach. 
-  Nie wolno ci samej nic ruszać. Mamy skąpe zapasy. Po czym dała nam jajko na nas dwie i 
cienką kromkę 
chleba. 
-  Pamiętaj - powiedziała - Ŝe daję wam pierwszy i ostatni raz coś do jedzenia. Potem będziesz 
jadła tylko to, co upolujesz. Uprzedzałam cię przecieŜ. 
Zrobiło mi się trochę nieswojo, ale pomyślałam, Ŝe moŜe rzeczywiście coś upoluję. 
Zresztą nie było teraz nawet czasu na większy posiłek. Nie przełknęłyśmy jeszcze z Klarą 
ostatniego kęsa chleba, kiedy od strony brzegu rozległ się głośny gwizd Chudzielca. 
35 
 
-   Co mamy robić? - zapytałam oblizując spieczone wargi. 
-  Pociski. 
-  Pociski? - zdumiałam się.  - Na co? 
-  Na Maniochy. 
-  A jak się robi pociski? - zapytała Шага. 
-  Bierze się błoto i lepi z niego kule - powiedziała Grochulska. 
Zabrałyśmy się niechętnie do fabrykowania pocisków. Wkrótce obie z Шага byłyśmy 
umorusane jak świnki, ale przed kaŜdą z nas wyrosła góra kul. 
-  Dobrze, teraz rozbijecie namiot - mruknęła Grochulska.  - Chodźcie za mną. 
Wybrała miejsce niedaleko od brzegu, na małej polanie. W pobliŜu sączył się leniwie 
strumyk. Dopadłyśmy do niego z Klarą i nie zwracając uwagi na krzyk Grochul-skiej piłyśmy 
łapczywie. Potem umyłyśmy ręce i twarze. 
-  No, juŜ dosyć tego pluskania - przepędziła nas Grochulska - rozbijać namiot, szybko! 
-  MoŜe byśmy coś zjadły, zupełnie nie mamy sił. 
34 
>ardzo długo, potykając się o korzenie drzew i kamienie, o znów grzęznąc w miękkiej ziemi. 
A pić to nam się chciało bardziej niŜ po śledziu. 
Wreszcie dotarłyśmy na północny brzeg wyspy, sądząc ю kierunku cieniów, które topiły się 
teraz w jeziorze. Tu Dyło chłodniej. Grochulska zatrzymała nas pod wysokim iębem. 
-   Maniochy nadpłyną na pewno od tej strony. Widzicie ;ę piaszczystą zatokę na lewo? To 
jest jedyne miejsce po :ej stronie wyspy, gdzie moŜna wylądować i nie ugrzęznąć лг mule. 
Chudzielec, właź na ten dąb i patrz, czy Manio-:hy nie podpływają. Jak podpłyną, alarmuj! 
Byłyśmy bardzo ciekawe, czy Chudzielec potrafi wejść na drzewo. Wnet okazało się, Ŝe 
potrafi i to wręcz wspaniale. 
-  Jak długo będziecie się gapić?! - usłyszałyśmy gniewny głos Grochulskiej. 
-  Pić nam się chce - powiedziałam. - MoŜe najpierw napijemy się wody. 
-  Tu nie ma wody do picia. Potem poszukamy źródła. 
-   Masz przecieŜ syfon. 
-   Syfon jest na ostatnią godzinę - odparła Grochulska.  - A teraz brać mi się za robotę. 
 
To była straszna męka... Pęcherze na rękach piekły nas niemiłosiernie, a ramiona omdlewały 
z bólu. śeby choć chwilę odpocząć!... Wiosłowałyśmy z Klarą na zmianę i łódź posuwała się 
bardzo powoli. 

background image

Wreszcie po godzinie pokazały się pierwsze szuwary. Spłoszone stado wodnych ptaków 
wzbiło się w powietrze. Serce mi mocno zabiło. Za chwilę wylądujemy na wyspie! 
Grochulska z lornetką rozglądała się ciekawie po brzegu. 
-  Zdaje się, Ŝe jesteśmy pierwsze. Manioch ani śladu! 
Wybrała na brzegu miejsce wolne od trzcin i skierowała tam łódź. Kiedy poczęłyśmy 
szorować dnem o piasek, Grochulska kazała nam wyskoczyć i wyciągnąć łajbę na brzeg. 
Zanurzone po pas w wodzie pchałyśmy centymetr po centymetrze łódź. Grochulska widząc, 
Ŝe nie bardzo dajemy sobie radę, teŜ wyskoczyła i wyzywając nad od oszustek, poczęła pchać 
razem z nami. 
Po blisko półgodzinnych wysiłkach, słaniając się ze zmęczenia, umocowałyśmy wreszcie 
łajbę łańcuchem do drzewa i stanęłyśmy suchą nogą na brzegu. Brzeg wyglądał rzeczywiście, 
jakby go nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Zarastały go czarne olchy i wiklina. Dalej widać 
było majestatyczny dębowy las... 
Ale nie miałyśmy siły juŜ tam iść. Rzuciłyśmy się na trawę i wyciągnęłyśmy zmęczone, ale 
szczęśliwe. Męka juŜ za nami! Przypłynęłyśmy i jesteśmy. 
Grochulska nie dała nam jednak odpoczywać. 
-  Co wy wyrabiacie! W kaŜdej chwili mogą nadpłynąć Maniochy. Najpierw musimy zająć 
stanowiska. 
Podniosłyśmy się niemrawo. Grochulska załadowała na nas bagaŜe, sama wzięła toporek i 
łuki, a Chudzielec koce i oszczepy. Szłyśmy wzdłuŜ brzegu. Z pewnością było tu pięknie, ale 
mało co z tego widziałyśmy, bo pot zalewał nam oczy, a zmęczenie zamgliło wzrok. Szłyśmy 
32 
Ale juŜ po kilku minutach wszystko się popsuło. W pewnej chwili usłyszałam głuchy stukot. 
To moje wiosła uderzyły o wiosła Шагу. Шага przestała wiosłować i obróciła do mnie 
wykrzywioną bólem twarz. 
-   Co się stało? 
-  Ja juŜ nie mogę. Ręce mi mdleją i mam pęcherze na dłoniach. 
Dopiero teraz poczułam, Ŝe ja teŜ wiosłuję resztkami sił. Rzuciłam wiosła i powiedziałam do 
Grochulskiej: 
-  Teraz ty wiosłuj. Nas juŜ bolą ręce. Grochulska przestała śpiewać. 
- Co takiego? 
-  Bolą nas ręce. 
-  Nie zawracajcie głowy i bierzcie się za wiosła. Nie zrobiłyśmy nawet jednej dziesiątej 
drogi! 
Wiosłowałyśmy jeszcze kawałek, ale wkrótce siły nas opuściły zupełnie... Mara pochlipywała 
cichutko. 
-  Naprawdę juŜ nie moŜemy. Grochulska zasapała. 
-  Podła oszustko! - powiedziała do mnie. - Chwaliłaś się, Ŝe wszystko potrafisz! Ale mogłam 
przewidzieć, Ŝe tak będzie, skoro wzięłam na pokład takie fajtłapy. A moŜe sobie myślałaś, Ŝe 
przefruniesz na wyspę jak łabędź?! Nie, moja droga, nie jesteś łabędziem! Chyba wiesz, Ŝe 
nie jesteś łabędziem? 
-  Wiem, Ŝe nie jestem łabędziem - odparłam ze łzami w oczach. 
-  Tak, moja droga, dostać się na wyspę, to nie to, co przejechać hulajnogą z jednej ulicy na 
drugą. Gdyby to było takie łatwe, toby tam kaŜdy popłynął - zrzędziła zdenerwowana. - Aleś 
mnie urządziła, idiotko! Do czego to podobne, Ŝeby Komendant wiosłował! Chudzielec, 
przestań cmokać z butelki i bierz się za wiosła! 
Przez pięć minut wiosłowała razem z Chudzielcem, a potem znów zagnała nas do pracy. 
Zrozumiałam, dlaczego dawniej zbrodniarzy skazywano na galery. 
30 

background image

po powierzchni, chlapiąc i pryskając niemiłosiernie, to snów któraś z nas zanurzała je za 
głęboko i wtedy nie niosła wydźwignąć ich z wody, spóźniała się i gubiła rytm. 
No, ale koniec końcem łódź jakoś posuwała się do przodu, a my mimo wszystko byłyśmy 
zadowolone... Płynęłyśmy przecieŜ na wyspę. śałowałyśmy tylko, Ŝe nie mogłyśmy na nią 
patrzeć, bo siedziałyśmy tyłem do dzio-эи łodzi. Widziałyśmy za to, jak oddala się brzeg, 
przystań i nasz dom w zielonej koronie drzew. 
Powietrze było przezroczyste i jeszcze rześkie, niebo czyste, ani jednej zmarszczki na 
jeziorze. Nawet Grochul-skiej udzielił się wreszcie nastrój beztroskiej wycieczki... Przestała 
zrzędzić i nuciła jakieś sentymentalne melodie, niedbale manipulując sterem. Co do 
Chudzielca, to od-korkował butlę z tranem i raz po raz pociągał po małym tyku. Starałyśmy 
się na to nie patrzeć. 
-   Przyrzekamy - powtórzyłyśmy. 
-  śe będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej... 
-  śe będziemy bezwzględnie posłuszne Komendantowi Grochulskiej... 
-  śe nie zdradzimy jej nigdy... 
-  i Ŝe nie zdradzimy jej nigdy... 
-  Amen. 
-  Amen. 
-  Dobra - powiedziała Grochulska - a teraz siadajcie na tamtej ławce i obie do wioseł! 
Nie dałyśmy sobie dwa razy powtarzać rozkazu. Zawsze obie z Klarą marzyłyśmy o 
wiosłowaniu... Zanurzyłyśmy wiosła w wodę, niestety tak głęboko, Ŝe nie mogłyśmy nimi 
poruszyć. 
-   Nie tak! Wiosła płytko. Tylko Ŝeby pióra się zanurzyły. 
-  Jakie pióra? 
-  Pióra wioseł... to, co jest na końcu. 
Tym razem poszło nam lepiej, ale nie wiadomo dlaczego łódka zamiast płynąć prosto, poczęła 
dziwnie chwiać się i zakręcać. 
-  Co wy robicie! - krzyknęła Grochulska. - Ciapie-cie się jak praczki w balii. Razem musicie 
zanurzać wiosła i razem wyjmować. 
-  Ja nie widzę, jak ona wyjmuje, bo ona siedzi za mną - jęknęła Klara. 
-  Ty, Dorota, musisz dostosować się do niej - powiedziała Grochulska. - Najlepiej uchwyć 
rytm. Raaaz, dwaaa, raaaz, dwaaa. No juŜ lepiej, tylko zanurzajcie stale jednakowo głęboko... 
Ale to wcale nie było łatwe. JuŜ samo poruszanie cięŜkimi wiosłami sprawiało nam nie lada 
trudność, a cóŜ dopiero pilnowanie, Ŝeby zanurzać je prawidłowo. Raz wsadzałyśmy je w 
wodę za płytko i wtedy prześlizgiwały się 
28 
се łodzi. - Biorę was tylko pod warunkiem, Ŝe będziecie mało jadły i tylko to, co upolujecie. 
Będziecie musiały polować. 
-   Ma się rozumieć, będziemy polować - rzekłam, wsadziłam Klarę do łódki i sama chciałam 
zająć miejsce. 
-  Gdzie się pchasz! - krzyknęła Grochulska. - Musisz najpierw zepchnąć łódź z mielizny. 
Wyskoczyłam i zaczęłam pchać z całej siły łódkę. Ani drgnęła. Dopiero kiedy Grochulska 
wstała i odepchnęła się wiosłem od brzegu, przeklęta łajba natychmiast skoczyła naprzód, a ja 
wpadłam twarzą do wody. Grochulska i Chudzielec parsknęły śmiechem i wcale nie miały 
zamiaru zatrzymać łodzi. Brodząc po kolana, a potem po pas w wodzie dopadłam je wreszcie. 
Dopiero wtedy wciągnęły mnie na pokład. 
-   Chrzest Ŝeglarski juŜ masz - powiedziała Grochulska.  - A teraz do przysięgi. 
-  Do jakiej przysięgi? 
-  Myślisz, Ŝe cię zabiorę bez przysięgi?! Musicie przysiąc, Ŝe będziecie mi wierne i 
posłuszne. Ty i ta mała grubaska, twoja siostra. Wstańcie i nie ruszajcie się. 

background image

Wstałyśmy, ale nie mogłyśmy się utrzymać na nogach, poniewaŜ Chudzielec złośliwie 
rozkołysał łódź... Raz po raz traciłyśmy równowagę i o mało nie wpadłyśmy do wody. 
-  No, co z wami.  Nie kiwajcie się jak muzułmanie - krzyczała     Grochulska.   -  Chudzielec,     
przestań    juŜ! A teraz wy, smarkule, powtarzajcie: 
-  Przyrzekamy... 

 
-  No, dobra, moŜemy płynąć! Na stanowiska! - zakomenderowała. 
Popchnęłam naprzód Шаге, ale Grochulska zatrzymała ją. 
- A ta mała po co? 
-   Ona płynie z nami. 
-  Wykluczone, po pierwsze takich szkrabów nie biorę, to trudna wyprawa, po drugie ona jest 
za gruba. Pewnie duŜo je, a my mamy mało prowiantu. 
-  Ona bardzo mało je, a poza tym jest bardzo zaradna i zręczna, prawda, Klaro niezdaro? 
Za późno ugryzłam się w język, ale Grochulska na szczęście nie zauwaŜyła tego 
demaskującego przezwiska. 
-  Tak, ja bardzo mało jem - wycedziła flegmatycznie Шага - tylko dwie kromki i jedną 
puszkę konserw na raz, a potem mogę nawet przez całe dwie godziny nic nie jeść. Jakoś 
wytrzymuję. 
-   Co takiego! - nastroszyła się Grochulska. 
-  Ona Ŝartuje - zapewniłam pospiesznie. 
-  Ja wcale nie Ŝartuję, ja bardzo mało jem... - wyde-klamowała Шага. 
Grochulska przyjrzała jej się uwaŜnie. 
-   Co to jest? - pomacała zaciekawiona bluzkę Klary. 
-  To jest nylon - powiedziałam. 
-  Nylon. Daj przymierzyć. - Zaczęła ściągać swoją kretonową bluzkę. 
Klara spojrzała na mnie pytająco. 
-  Daj jej - powiedziałam. 
Klara ściągnęła bluzkę. Grochulska włoŜyła ją i przejrzała się w lusterku zadowolona. 
-   Całe szczęście, Ŝe jesteś gruba i Ŝe to jest elastyczna bluzka. Prasuje na mnie jak ulał. 
Zamienimy się, dobrze? - nie czekając na odpowiedź rzuciła Klarze swój kreto-nik, po czym 
zajęła wraz z Chudzielcem miejsce na ław- 
26 
ficznym w ręce. - Uśmiechnij się teraz, dziewczynko i pij! - wycelował na mnie aparat. 
Czułam, Ŝe jeszcze chwila i koniec ze mną. Łzy stanęły mi w oczach, mój szlachetny Ŝołądek 
buntował się oburzony, aleja postanowiłam, Ŝe wszystko zrobię dla wyspy. Uśmiechnęłam się 
więc tak, jak się uśmiecha Audrey Hepburn na okładce „Filmu" i wypiłam. 
Aptekarz zrobił zdjęcie i zatarł ręce. 
-  Ta fotka zrobi karierę w świecie aptekarsko-lekar-skim, tudzieŜ pedagogicznym, moje 
dziecko. Tygodniki będą sobie wyrywać ją z rąk. 
Tymczasem ja, trzymając się dyskretnie za Ŝołądek, wykrztusiłam.  - Ile płacę, proszę pana, 
za tę butlę? 
-  Dwadzieścia złotych! 
-  Dwadzieścia! To strasznie drogo. Mam tylko pięć! 
Aptekarz westchnął. Podszedł do szafki z napisem „spiritus vini", wyciągnął z niej małą 
szklaneczkę i powiedział: 
-  Daję ci ten tran za darmo. Ja rozumiem ludzi z nałogiem - dodał ze smutnym uśmiechem. 
Podziękowałam serdecznie poczciwemu aptekarzowi, porwałam butlę i w parę minut potem 
znalazłam się przed obliczem Grochulskiej i Chudzielca. Pokaźne rozmiary butli zrobiły na 
nich jak najlepsze wraŜenie. 

background image

 
-  Nic, ani buteleczki? 
-  Mam jedną buteleczkę, ale trzymam ją w lodówce aŜ do jesieni. Teraz tran nikomu 
niepotrzebny. 
-  Mnie bardzo potrzebny... ja tak bardzo lubię tran. Aptekarz spojrzał na mnie podejrzliwie. 
-  Naprawdę lubisz? 
-  Przepadam. Jak nie piję, to mnie mdli. 
Aptekarz wyszedł, po chwili wrócił z butlą tranu, od-korkował ją, powąchał, otrząsnął się ze 
wstrętu, nalał mi pełną łyŜkę i powiedział: 
- No, to pij! 
Na sam widok Ŝółtego leniwego płynu poczęło mnie mdlić, ale opanowałam się całą siłą woli. 
Zrobię wszystko, Ŝeby się dostać na wyspę. Uśmiechnęłam się, przełknęłam tran, a Ŝeby 
zupełnie przekonać aptekarza, wylizałam jeszcze łyŜkę, choć mama mnie uczyła, Ŝe to 
brzydko. 
Aptekarz przyglądał mi się z zaciekawieniem... Zdjął okulary, otarł czoło... znów włoŜył 
okulary, po czym ku mojemu przeraŜeniu nalał mi nową łyŜkę, podał do prawej ręki, a do 
lewej włoŜył butelkę. 
-  Poczekaj chwilę, moje dziecko - powiedział, potem wybiegł za portierę i wrócił po chwili z 
aparatem fotogra- 
-  No i co, jest silny? - powiedziała zadowolona Gro-:hulska. 
-  Tak, bardzo. 
-  Nie wygląda na takiego... Ale on jest strasznie silny, o dlatego, Ŝe pił bez przerwy tran. Ale 
właśnie! Czy przy-liosłaś tran? 
Zupełnie zapomniałam o tranie. 
-  A po co tran? 
-  PrzecieŜ mówię ci, Ŝe Chudzielec pije tran. 
-  Teraz teŜ? 
-   Oczywiście. 
-  MoŜe się obejdzie przez ten czas. 
-  Nie... On się tak przyzwyczaił, Ŝe nie moŜe się obejść эег tranu i wciąŜ pije. Codziennie 
wypija ćwierć litra. 
-  Ja muszę mieć tran - oświadczył Chudzielec stanowczo. 
-  Skąd my ci weźmiemy? 
-  To ja nie płynę i zabieram łódkę. Ja muszę popijać, inaczej mnie mdli. 
-  No, widzisz sama - zwróciła się do mnie zagniewana Grochulska. - Zapomniałaś 
najwaŜniejszego. 
-  MoŜe masz w domu? - zapytałam Chudzielca. 
-  Nie, wczoraj wypiłem resztę - odburknął Chudzielec. 
-  Musisz pobiec do apteki - powiedziała do mnie Grochulska. 
Westchnęłam i pobiegłam bez zwłoki. Na szczęście w Paprotni znajdował się punkt apteczny. 
Gdy poprosi-tam o tran, aptekarz spojrzał na mnie zdumiony, a potem powiedział: 
-  Nie dam ci tranu. Ja was znam, wykupujecie tran, a potem smarujecie nim buty i uprząŜ. 
Tran jest tylko do picia. 
-„Nie, proszę pana... słowo daję. 
-  Nie ma tranu. 
-  Słabeusz?! - zaśmiała się Grochulska - zaraz zobaczysz, czy on jest słabeusz. O, właśnie 
nadchodzi. 
Istotnie zbliŜał się do nas na swoich szczudłowatych jak u bociana, choć opalonych na brąz 
nogach, Chudzielec. Miał na sobie bardzo krótką kraciastą spódniczkę na szelkach, niebieską 

background image

bluzkę z krótkimi rękawami. Miedziane bransoletki na jego cienkich rękach dzwoniły ponuro. 
Bardzo jasne warkocze spadały mu na ramiona koloru czekolady. 
-   Chudzielec, pokaŜ, jaki jesteś silny. 
Dziewczynisko bez słowa chwyciło Шаге za rękę i wykręciło ją do tyłu, aŜ moja młodsza 
siostra krzyknęła z bólu. Chudzielec wyszczerzył zęby, potem ujął Шаге za boki i podniósł z 
łatwością wysoko do góry. Wreszcie dał jej kuksańca w Ŝołądek i odstawił na bok zapłakaną. 
Nie bardzo mi się to wszystko podobało, ale wstydziłam się zaprotestować. 
22 
A więc z prowiantem koniec. Teraz broń. Chwyciłam pas harcerski i przypasałam do niego 
finkę, potem wybiegłam na podwórze i poŜyczyłam sobie małą siekierkę, którą pan 
Mikołajski rąbał drzewo. Znów wpadłam do domu, ściągnęłam dwa koce z łóŜek, 
spakowałam namiot. 
Czy jeszcze czegoś nie zapomniałam? Prawda! Owies dla łabędzia. Porwałam wielką 
papierową torbę, poleciałam do stajni, nabrałam kilka garści owsa ze Ŝłobu, po czym 
podeszłam do okna kuchni. Zajrzałam. 
-  Jaja gotowe? 
Шага siedziała na ławie i beczała. 
- Co się stało? 
-  Poparzyłam sobie palce! 
-  Ach, ty Klaro niezdaro! Wyjmij jajka łyŜką i pakuj do torby. 
Шага pochlipując poczęła ostroŜnie wyciągać jaja z wrzącej wody. Oczywiście trzy z nich 
stłukła. Ale na szczęście były ugotowane na twardo, więc tylko skorupka się stłukła. 
-   Och, byłabym zapomniała! - krzyknęłam. - Weź jeszcze wędkę tatusia. 
Wreszcie Шага wybiegła. Zamknęłyśmy okna i drzwi, wręczyłam Klarze koce i paczkę z 
namiotem, sama zarzuciłam sobie plecak na ramiona i obładowane jak muły ruszyłyśmy na 
przystań. 
-  Spóźniłaś się pięć minut - powiedziała surowo Gro-chulska. - Uprzedzałam cię, Ŝeby to się 
więcej nie powtórzyło. Jesteś szeregowcem i musisz spełniać dokładnie wszystkie moje 
rozkazy. 
-  Dobrze. 
-  Mówi się „Tak jest, komendancie" - poprawiła mnie ostro.  - To jest wyprawa wojenna i 
rygor obowiązuje. 
-  Tak jest, komendancie - powtórzyłam. 
-  Stań na baczność, kiedy mówisz ze mną. 
20 
 
-  Doprawdy, nie wiem... 
-  Postaraj się. 
-  Zrobię, co będę mogła... 
-  Prócz tego musisz przynieść wędkę. 
-  Dobrze. 
-  Namiot. 
-  Zrobi się. 
-  Dwa koce. 
-  Tak jest. 
-   Owies dla łabędzia. 
-  Dla łabędzia? 
-  Na wyspie przecieŜ jest łabędź. 
-  Przyniosę. 
-  No, to leć i wracaj szybko. Za pół godziny odpływamy. 

background image

Pobiegłam do domu. 
-  Ruszaj się! - krzyknęłam do Klary. - Za pół godziny odpływamy. 
-  Naprawdę? - wykrztusiła przeraŜona Klara. 
-  Tak jest, musimy tylko przynieść prowiant, broń i sprzęt. Ogień pod blachą jest? 
-  Jest. 
-  To wsadź do garnka dwadzieścia jaj i ugotuj na twardo. 
-  Dwudziestu nie ma. Jest tylko dziewięć. 
-  To wsadź dziewięć. 
Porwałam plecak, podbiegłam do szafy i poczęłam ładować wszystko, co było do jedzenia. 
Ale nie było tego wiele. Jeden wianek suchej kiełbasy, dwie puszki konserw „turystycznych", 
napoczęty bochenek chleba. Ryb wędzonych ani Ŝółtego sera nie było. Sięgnęłam do 
portmonetki. Było tam tylko pięć złotych i dwadzieścia groszy. Nic się za to nie kupi. Miałam 
wprawdzie ksiąŜeczkę PKO, a w niej dwieście złotych oszczędności, ale poczta była dopiero 
w sąsiedniej wsi. Nie ma mowy, Ŝebym zdąŜyła podjąć. 
19 
Chłopak spojrzał zakłopotany. - Ja właśnie... eee... tego... 
-   Gadaj szybko. 
-  Bo my... my nie moŜemy. 
-  Jak to nie moŜecie? 
-  Nie jesteśmy w kondycji... Przetrenowaliśmy się wczoraj... i w ogóle mamy bąble. 
-Bąble?! 
-  Słońce nas spiekło, nie wierzysz, zobacz. 
-  Nie bujaj, po prostu starzy was nie puszczają. 
-  Nie... to znaczy... mamy pewne... eee... trudności... 
-  Spływaj i powiedz swoim bratkom, Ŝe nie chcę ich znać... Smarkacze! Tchórze! 
Maminsynki! 
Wsysak spłynął. 
Grochulska chwilę jeszcze sapała gniewnie, miotając obelgi na Wsysaków i odsądzając ich od 
wszelkiej czci i wiary, a potem spojrzała na mnie i powiedziała. 
-  MoŜesz zdobyć prowiant? 
-  Tak jest - powiedziałam pospiesznie. 
-  Potrzebuję dwadzieścia jaj na twardo, wędzone ryby, dwa kilo suchej kiełbasy, gomółę 
Ŝółtego sera, cztery kilo chleba i jak najwięcej konserw w puszkach. 
Ogrom prowiantu przestraszył mnie, wykrztusiłam jednak pospiesznie: 
-  Postaram się. 
-  Prócz tego pół litra tranu. 
Zdziwiłam się, ale nie śmiałam zapytać, po co. 
-  No i oczywiście broń. Jaką masz broń? 
Nie miałam Ŝadnej broni prócz noŜa fińskiego. 
-  Mam finkę - powiedziałam. 
-   Potrzebuję oszczepu, łuku, dwu proc i toporka. 
18 
-  Co to za jedni? 
-  Nie wiesz? Przyjechali wczoraj. Trzech braci, w tym dwu bliźniaków. Mają tak jak ja 
dwanaście lat, są silni l uzbrojeni. - Spojrzała na zegarek. - Strasznie się spóźniają. 
-  A twoi starzy cię puszczą? 
-  No pewnie... Jestem juŜ prawie dorosła, moŜe nie? Spojrzałam na nią zdziwiona, ale 
przytaknęłam szybko. 
- Oczywiście. 
Grochulska spojrzała na zegarek. 

background image

-  Z Wsysakami coś się musiało stać. Powinni juŜ dawno być. 
-  Słuchaj, weź mnie z sobą - powiedziałam błagalnie. 
-   Ciebie? - Grochulska zaśmiała się nieprzyjemnie. 
-  Ja wszystko potrafię. Zobaczysz, ja się przydam. 
-  Nie, ty się nie nadajesz, zresztą nie ma miejsca i w ogóle... - urwała, bo w tym momencie na 
zakręcie drogi ukazał się zadyszany, piegowaty chłopak o kono-piastej czuprynie. 
-  JuŜ biegną - powiedziała Grochulska i wstała. -No, nareszcie - zwróciła się do chłopaka - a 
gdzie bracia? 
 
-  Masz juŜ łódź? 
-  Mam - i pokazała mi klucz od kłódki, która spinała łańcuch mocujący łodzie. 
-  Skąd masz? Grochulska wzruszyła ramionami i zrozumiałam, Ŝe 
nie powinnam pytać o takie delikatne szczegóły. 
-  I naprawdę popłyniesz? 
-  Powinnam. Wiesz, Ŝe Maniochy chcą zająć wyspę? 
-  Maniochy? 
-  Tak... Moi szpiedzy donieśli, Ŝe Maniochy od wczoraj robią przygotowania. Smarują kajaki 
smołą, wiesz, ich kajaki przeciekały, i nakupiły w sklepie soli, pięć puszek zgęszczonego 
mleka, dziesięć zapasowych bateryjek do lamp, nóŜ kuchenny i całą masę pumpernikla, 
zapałki i pogrzebacz. 
o--------o 
-  Po co pogrzebacz? 
-  Jak to po co? Rozprostują go, zaostrzą i zrobią z niego roŜen. Będą na wyspie łowić ryby, 
polować na kaczki i piec je na roŜnie. Poza tym kupiły czerwoną farbę. Jak myślisz, po co im 
czerwona farba? 
-  Będą malować twarze na kolor wojenny - odparłam. 
-  Właśnie. Wszystko wskazuje na to, Ŝe chcą zająć wyspę. JuŜ dawno chwaliły się, Ŝe zajmą 
wyspę i Ŝe będą tam koczować. Rozumiesz chyba, Ŝe nie mogę do tego dopuścić. 
-  Rozumiem. 
-  Zaraz tam płynę. Łódź juŜ gotowa. Widzisz ją, to tamta na cztery wiosła. Czekam tylko na 
Wsysaków. 
=© 
16 
-   Nie boisz się? - wykrztusiła Klara. 
-   Boję się, ale musimy tam Dopłynąć  -  powiedziałam  -naczej   nie   miałabym   spokoju, 
ich, zawsze bym Ŝałowała, do koń-:& Ŝycia, Ŝe tam nie popłynęłam. Tam zresztą musi być 
pięknie. Pomyśl! Nikt lie odwiedza tej wyspy. 
-  Ale bagno. 
-   Bagno teŜ jest piękne - powiedziałam z przekona-liem. 
-  Ale tam są dziki. 
-   Och, daj mi spokój, jeśli się boisz, to moŜesz zostać. Klara ściągnęła brwi, ale nic nie 
powiedziała, tylko wykręciła się na pięcie i pobiegła do Grochulskiej. 
Byłam juŜ ubrana, kiedy wróciła z wypiekami na twa--zy. 
- Załatwiłaś? 
-   Grochulska powiedziała, Ŝe ze mną nie będzie roz-nawiać, bo... - Klara urwała i wygięła 
usta w podkowie. 
-   Bo co? 
-   Bo jestem za mała. Kazała, Ŝebyś ty przyszła. 
-   Dobrze, juŜ lecę. 

background image

Pobiegłam na przystań. Grochulska siedziała na pomoście przystani w szortach i smarowała 
grube ramiona тетет, nucąc altem „Que sera, sera". 
-   Podobno jedziesz na wyspę - powiedziałam. 
-   MoŜliwe, Ŝe popłynę - powiedziała Grochulska. 
15 
- Wstawaj,   Doroto   niecnoto! 
-  powiedziała. - Coś się stało, Klaro niezdaro? 
-  Mam dwie nadzwyczajne nowiny. Ale bądź opanowana. 
- Jestem opanowana. 
-  Siostra pani Mikołajskiej umarła i pani Mikołajska wyjechała do GiŜycka. W całym domu 
nie ma nikogo. To jedna nowina. 
-  A druga? 
-  Grochulska odpływa dziś na Wyspę Strachowica. Zerwałam się z łóŜka. 
-  Skąd wiesz? 
-  Widziałam, jak szła z kołem ratunkowym ścieŜką do przystani. 
-  To jeszcze o niczym nie świadczy. 
-  A ja ci mówię, Ŝe świadczy. Powzięłam natychmiast decyzję. 
-  Słuchaj, Klaro niezdaro, pobiegniesz zaraz na przystań i namówisz Grochulska, Ŝeby nas 
wzięła. 
-   Chcesz popłynąć na Wyspę Strachowica? 
-   Oczywiście... Sam los nas do tego składnia. Wszystko się tak układa, Ŝe moŜemy popłynąć 
nareszcie na Wyspę Strachowica i zobaczyć, jak tam naprawdę jest. 
-  To prawda, wszystko się składa. Ale Grochulska nas nie weźmie, szkoda gadać! Wiesz, 
jaka jest Grochulska. 
-  Musisz ją przekonać. Powiedz... powiedz jej - rzekłam nieco drŜącym głosem - Ŝe gotowe 
jesteśmy na wszystko, Ŝe mamy prowiant i sprzęt. 
14 
ków, te, które widziałam przyszpilone w gablotach muzeum przyrodniczego, tylko jakby 
odkurzone i pomalowane na nowo. 
Jeziorka były ciche i gładkie jak lustra. Widać w nich było niebo. Pływały po nich kaczki 
krzyŜówki i wcale nie 
11 
12 
13 
17 
19 
uciekały przede mną. Karmiłam je z ręki przypalonymi naleśnikami pani Mikołajskiej. 
Bardzo im smakowały te naleśniki.        i 
Potem z lasu wyszły małe pasiaste warchlaki i bawiłam się z nimi... Nagle usłyszałam warkot 
samochodu i czyjś śmiech. Zobaczyłam, Ŝe na wyspę wjechali mercedesem Grochulscy... 
Warchlaki uciekły przeraŜone, Grochulscy ruszyli w pogoń, pokładając się ze śmiechu. 
Na próŜno biegłam za nimi i krzyczałam, Ŝeby dali spokój... Wreszcie Grochulska odwróciła 
się i wymierzyła do mnie z łuku... Czułam, Ŝe padam... ale w tejŜe samej chwili ktoś złapał 
mnie za ramię. 
Zobaczyłam nad sobą pucułowatą buzię Klary. Jej spokojne zazwyczaj, okrągłe niebieskie 
oczy błyszczały w podnieceniu. 
13 
 
Pani Mikołajska, widząc nasze osowiałe miny, pocieszała nas, Ŝe będziemy z nią chodzić do 
lasu na grzyby. No cóŜ, w tej sytuacji dobre byłyby i grzyby, niestety okazało się, Ŝe są to 

background image

obiecanki cacanki. I pod tym względem szczęście nam nie dopisało. Zaraz na drugi dzień rano 
po wyjeździe rodziców pani Mikołajska przyszła do naszego pokoju zapłakana i powiedziała, 
Ŝe chyba zamiast na grzyby wybierze się na pogrzeb, bo jej siostra z GiŜycka poszła do 
szpitala na trzecią operację i chyba juŜ tym razem nie wyjdzie Ŝywa z tego szpitala. 
Cały dzień szyła sobie czarną suknię, a na obiad podała przypalone naleśniki, czarne i 
Ŝałobne, stosownie do okoliczności. Kolacji w ogóle nie było, teŜ chyba z powodu tej Ŝałoby. 
Nic nie powiedziałyśmy i w Ŝałobnym nastroju poszłyśmy spać. 
JuŜ kilka nocy pod rząd śniła mi się Wyspa Strachowi-ca, piękna, straszna i kusząca, ale tej 
nocy śniła mi się najpiękniejsza i najstraszniejsza. Rosły tam olbrzymie dęby. Liście miały 
podobne do ludzkich palców i poruszały nimi bez przerwy, a wśród nich kołysały się wielkie 
Ŝołędzie jak ciche dzwony. Co jakiś czas jedna Ŝołądź spadała na ziemię, rozłupywała się i 
wychodził z niej wąŜ. Stada czarnych bocianów rzucały się na te węŜe, napełniając klekotem 
powietrze i znów zrywały się do góry, a kaŜdy z nich unosił w dziobie jednego węŜa, tak Ŝe 
mogłam bezpiecznie przechadzać się po lesie. 
Tu i ówdzie las się przerzedzał i widać było małe polanki z jeziorkami pośrodku. Powietrze tu 
było orzeźwiające jak po burzy i pachniało fiołkami, chociaŜ nigdzie nie widziałam fiołków. 
Zamiast nich rosły tutaj niezwykłe kolorowe kwiaty, takie same, jak rysowałam koleŜankom 
w pamiętnikach, tylko większe i Ŝywe, a nad nimi unosiły się bezszelestnie motyle samych 
najrzadszych gatun- 
-  I со? 
-  Łódź zatonęła. Ale starzy Mazurzy mówią, Ŝe on się uratował i z jedną najcenniejszą 
walizką ukrywał się na wyspie. 
-  I co się z nim stało? 
-  Podobno potem udało mu się przepłynąć na drugi brzeg jeziora. Oczywiście nie mógł z 
sobą zabrać walizki. Ludzie mówią, Ŝe ukrył ją w dziupli starego dębu. 
-  Pan myśli, Ŝe ona tam jeszcze jest? 
-  Chyba tak. 
-  Nikt jej nie szukał? 
-  O, z początku szukali... Jeszcze jak... Ale potem zniechęcili się i przestali wierzyć w 
walizkę Strachowica, od dziesięciu lat mało kto odwiedza wyspę. To niegościnna, zupełnie 
dzika wyspa. 
-  A pan tam był kiedy? 
-   Dziesięć lat temu... Kusiła mnie wtedy przygoda. Oglądałem tę wyspę z daleka, kiedy 
wypływałem na połów i myślałem sobie, jak piękna musi być ta wyspa. I raz popłynąłem. 
-I co? 
W odpowiedzi Ernest ściągnął koszulę i pokazał wielką bliznę ciągnącą się łukiem od 
prawego boku do lewej pachy. 
-  O BoŜe, pan był ranny! 
-  To od kłów lochy. 
-  Lochy? 
-  śony dzika. Rozorała mnie gruntownie. Ledwie uszedłem z Ŝyciem. Uratował mnie mój 
pies... Ale sam zginął w walce. 
Tak więc coraz bardziej ciągnęło nas na tę wyspę piękną i straszną zarazem, a tu masz! Z 
powodu nagłego wyjazdu rodziców wszystko się odwlekało. 
Snułyśmy się więc znudzone z kąta w kąt i nic nas nie bawiło, tylko wciąŜ myślałyśmy o tej 
wyspie. 
-  Nie. 
-  A nie powiecie nikomu? 
-  Nie. 
-  Przyrzeknijcie. 

background image

-  Przyrzekamy. 
-  Na świętego Polikarpa? 
-  Na świętego Polikarpa. Ernest ściszył głos. 
-  Tara jest walizka Strachowica. 
-  Walizka? 
-  Tak, walizka. 
-  A kto to był Strachowic? 
-  Junkier. 
-  A kto to jest junkier? 
-  To był dawny pan Paprotni. Niemiecki pułkownik. Kiedy na początku 1945 roku wojska 
hitlerowskie zostały tu okrąŜone i rozbite, Strachowic zabrał co droŜsze rzeczy ze swojego 
zamku i przebrany za rybaka próbował uciekać na łodzi przez jezioro... 
-  A byłeś tam kiedy? Potrząsnął smutno głową. 
-  Nie, nie byłem, ale juŜ niedługo popłynę. Na pewno popłynę. 
Nie wiedziałyśmy, czy moŜna wierzyć Chudzielcowi i spytałyśmy pana Mikołajskiego, który 
był człowiekiem solidnym. Pan Mikołajski pyknął z fajki gryzącym dymem i powiedział: 
-  Wyspa Strachowica? - machnął lekcewaŜąco ręką. - Gąszcza i bagno. 
Słuchałyśmy go niechętnie. 
-  Ale pan tam nie był. 
-  Nie byłem. A po co? Tam są komary i Ŝmije. Zapytałyśmy wreszcie rybaka Ernesta, tego, 
który był 
wujkiem Chudzielca. 
Rybak uśmiechnął się i zmruŜył oko. 
-  Nie wiecie, naprawdę nie wiecie, co jest na Wyspie Strachowica. 

 
Pani Mikołajska straszyła Wyspą Strachowica dzieci. Gdy które coś zbroiło, mówiła: 
-   Czekaj, czekaj, zobaczysz! Wywiozę cię na Wyspę Strachowica i zostawię! 
Kiedy zaś spytałyśmy Chudzielca, jak jest naprawdę na wyspie, jego piegowata i skrzywiona 
zwykle twarz rozjaśniła się w uśmiechu i robiła prawie ładna. 
-  Tam jest pięknie - mówił rozmarzony. 
-  Co to znaczy pięknie? - pytałyśmy niecierpliwie. 
-  No, po prostu pięknie. 
Ale jak? 
Chudzielec namyślał się przez chwilę, a potem powiadał: 
- Zupełnie dziko. I pełno zwierząt, a ryby moŜna łowić ręką. Polany mają niewydeptane, 
soczyste trawy i tak mocno pachnące kwiaty, Ŝe aŜ głowa boli. I ani jednego papierka, ani 
niedopałka, ani śladu ludzkiej stopy. A w sitowiu na brzegu dzikie kaczki, które nie boją się 
człowieka, a pośrodku wyspy prawdziwe dziki i sarny, i duŜo Ŝółwi, i bociany, i łabędzie... 
■•*. 
-f/ 
Pan Mikołajski chrząkał wtedy gniewnie, a potem do późnego wieczoru słychać było, jak w 
kuchni krzyczy na Ŝonę, Ŝe letników mu wypłasza, Ŝe ich zniechęca i zatruwa im urlopy. 
Ale rodzice śmiali się tylko i mówili, Ŝe to całe szczęście, Ŝe pani Mikołajska jest taka i Ŝe w 
ogóle tylko dzięki tym okropnym nastrojom i przeczuciom pani Mikołajskiej moŜna jeszcze 
wynająć u niej pokój, bo gdyby nie wypłaszała letników, wszystkie pokoje byłyby dawno 
zajęte. 
A potem Ŝartowali, Ŝe jutro na pewno będzie kura na obiad, dodatkowa zakąska i dubeltowy 
deser, bo pani Mikołajska będzie chciała zatrzeć złe wraŜenie. 
I rzeczywiście wszystko się sprawdzało. 

background image

Ale ja i moja młodsza siostra Klara nie myślałyśmy wtedy ani o kurze, ani o dubeltowym 
deserze, tylko o tej dziwnej Wyspie Strachowica, skąd przylatywały czarne bociany. 
Starałyśmy się dowiedzieć czegoś o niej, ale róŜni ludzie róŜnie o niej mówili, zresztą okazało 
się, Ŝe nikt z naszych znajomych tam jeszcze nie był. Ani pan Mikołajski, ani pani 
Mikołajska, ani Grochulscy, ani nawet Chudzie-lec, chociaŜ miał wujka rybaka. Powtarzali 
tylko róŜne plotki, jak im było wygodnie. 

Wreszcie po dwu tygodniach nudy niebo się przejaśniło, ale wtedy jak na złość dostałyśmy 
grypy i nie było mowy ani o kąpieli w jeziorze, ani nawet o spacerach do lasu. A kiedy 
wyzdrowiałyśmy i zdawało się, Ŝe juŜ wszystko będzie dobrze, rodzice dostali telegram z 
Warszawy, Ŝeby przyjechali natychmiast na trzy dni, bo wyszły jakieś pilne sprawy. Nasi 
rodzice robili plany nowego osiedla i mieli z tym mnóstwo kłopotów. Zostawili więc nas 
same na trzy dni i oddali pod opiekę pani Mikołajskiej, i pojechali. 
Strasznie to nas przygnębiało, nie tylko dlatego, Ŝe z rodzicami zawsze raźniej, ale takŜe 
dlatego, Ŝe nasza wycieczka po jeziorach znów musiała być odłoŜona. A juŜ miałyśmy 
nadzieję, Ŝe przy sposobności zwiedzimy Wyspę Strachowica i nareszcie się dowiemy, jak 
tam właściwie jest. Ta Wyspa Strachowica ciekawiła nas najbardziej od samego początku. 
Widać ją było daleko na jeziorze. Wyglądała jak ciemnozielona, czasem zupełnie czarna kępa 
wysokich drzew. Rodzice mówili, Ŝe tam się gnieŜdŜą czarne bociany. Niektóre z nich 
przylatywały aŜ do Paprotni i z dziwnym upodobaniem krąŜyły nad naszym domem. 
Wywoływało to zawsze niepokój pani Mikołajskiej, zwłaszcza jeśli przylatywały w piątek. 
Pani Mikołajska Ŝegnała się wtedy zabobonnie i mówiła do naszej mamy przy kolacji: 
- Nieszczęście krąŜy nad nami. Czy państwo wszyscy czują się dobrze? Dziewczynki 
wyglądają mi jakoś  chorobliwie,  a pani mąŜ znów nie miał apetytu. śeby nie było 
nieszczęścia! śeby tylko   nie   było   nieszczęścia, Matko Najświętsza! 
Шк 
 

шли 
І 
ó 
ó 
ó 
Л.  0] 
s і і 
ÓS і t 
■і у і І 
О ó' 6 і А 
З 

і а і б * \ 
і і U s s\ 
и Чиї 
чи чи 
и и 
і 

є wakacje od razu zaczęły się nieszczęśliwie. Najpierw z powodu pogody. Od pierwszego 
dnia naszego pobytu nad jeziorem lało niemiłosiernie i nosa z domu nie moŜna było wychylić. 
Turyści i letnicy w popłochu zwijali ma-natki i wkrótce w całej Paprotni zostaliśmy tylko my 

background image

w domu pani Mikołajskiej, Grochulscy u rybaka Babuli oraz Chudzielec u swojej ciotki 
Dopustowej, jeśli nie liczyć obrzydliwej gromady Manioch. Ale gromada Ma-nioch 
koczowała pod Starym Wiatrakiem kilometr od nas, a poza tym była obrzydliwa i zupełnie 
nie mogła wchodzić w rachubę. 
Potem okazało się, Ŝe takŜe Grochulscy nie mogą wchodzić w rachubę, poniewaŜ oni mieli 
mercedesa i tym mercedesem rozbijali się po całej okolicy od GiŜycka do Olsztyna, a na nas 
patrzyli z góry. Pozostawał tylko Chudzielec. Niestety, Chudzielec rzadko chciał się bawić z 
nami. Wujek Chudzielca był rybakiem i Chudzielec dzień w dzień, niezaleŜnie od pogody, 
wypływał łodzią na jezioro i łowił ryby. Bardzo mu tego zazdrościłyśmy. 
6 / 
Edmund Niziurski „Wyspa Strachowica" 
© by Edmund Niziurski illustrations by Bohdan Butenko 
ISBN 83-87080-93-4 
Wydawnictwo LITERATURA 
Łódź, 1999 
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 
tel. (0-42) 630-25-17 
tel./fax 630-23-81