Jack Higgins
Rok tygrysa
Year of the tiger
Przeło ył
Jerzy Gochnio
AMBER 1994
1. Etap drugi
Wrzucono go do celi jak worek. Chavasse przetoczył si przez jakie ciało i r bn ł w przeciwległ
cian . Z trudem si podniósł na kolana i stoj c na czworakach kilka razy gł boko odetchn ł. Po chwili
oprzytomniał i rozejrzał si dokoła.
Cela miała nie wi cej ni cztery metry kwadratowe. W sk pym wietle łojówki, umieszczonej w
niszy nad jego głow , wida było stłoczonych ludzi. Cuchn li okropnie. Kilka par oczu zwróciło si ku
nowemu wi niowi, by po chwili znowu patrze przed siebie z t p oboj tno ci .
Byli to w wi kszo ci tybeta scy chłopi, okutani szczelnie w serdaki z owczej skóry. W jednym z
k tów siedział buddyjski kapłan. Z twarz pooran zmarszczkami, owini ty w ółt tog , podart i
brudn , patrzył w cian i, przebieraj c palcami paciorki ró a ca, powtarzał monotonnym, niskim gło-
sem ci gle te same słowa modlitwy:
— Om ma-ni pad-me hums... om ma-ni pad-me hurns.
Było przera liwie zimno, a przez kraty niewielkiego okna, znajduj cego si wysoko ponad głowami,
wpadały krople deszczu. Chavasse podniósł si , przest pił przez ciało jakiego wstrz sanego dreszcza-
mi biedaka w łachmanach i wspi ł si na palce, aby wyjrze przez okno.
Mur ogradzaj cy podwórze był cz ciowo zrujnowany i przez jego wyłomy wida było miasto.
Szalej ca po płaskich dachach Changu wichura przygnała tu ze stepów Mongolii wczesn zim . Do-
tkni cie jej lodowatych palców zmroziło twarz Chavasse'a. Zadr ał mimo woli. Przenikn ło go jakie
mroczne uczucie, jakby zobaczył własny otwarty grób.
Naprzeciwko otworzyły si drzwi i podwórze rozja nił strumie wiatła, od którego ostro odcinała
si sylwetka chi skiego ołnierza. ołnierz odwrócił si i krzykn ł co do swych towarzyszy, znaj-
duj cych si w rodku. Odpowiedział mu wybuch miechu. Potem Chi czyk zamkn ł za sob drzwi i, z
głow pochylon przed zacinaj cym deszczem, przebiegł przez podwórze.
Chavasse odsun ł si od okna. Wstrz sany dreszczami n dzarz j czał nieustannie jak ranne zwierz ,
ci gni te bólem wargi odsłaniały mocno zaci ni te z by. Chavasse, staraj c si nie nadepn na pi-
cych ludzi, przeszedł ku wolnemu miejscu w rogu celi, przy drzwiach. Cofn ł si jednak natychmiast,
uderzony fal smrodu ludzkich ekskrementów.
Wrócił na poprzednie miejsce i przykucn ł na zmi tej słomie. Obok, oparty plecami o cian , przy-
siadł wysoki Tybeta czyk w podartym chałacie i sto kowatym kapeluszu. Patrzył na Chavasse'a uwa-
nie, drapi c si nieustannie, gdy dokuczały mu wszy. Po chwili wyci gn ł spod fałdów ubrania kawa-
łek czampy — ugniecionego z łojem wielbł dziego nawozu — odłamał połow i podał j cudzoziemco-
wi. Chavasse odmówił, zmuszaj c si do u miechu. Człowiek wzruszył ramionami, a potem zacz ł
prze uwa swój przysmak.
Chavasse odwrócił si , czuj c jak zimno bezlito nie przenika całe jego ciało. Dr c opasał si , jak
mógł najszczelniej, ramionami i przymkn ł oczy, my l c o tym, co si stało i jak, u diabła, wygrzeba
si z tego. Ale nie miał adnego pomysłu. Po chwili zapadł w niespokojny sen.
Wprawdzie słyszał zgrzyt przekr canego w zamku klucza i otwieranych drzwi, ale na dobre roz-
budziło go dopiero uderzenie w twarz. Czyja r ka schwyciła go mocno za poły kurtki, zmusiła do po-
wstania i pchn ła przez cel za drzwi.
Na wyło onym kamiennymi płytami korytarzu czekali dwaj szeregowcy i sier ant. Wszyscy w
takich samych prostych mundurach ze zgrzebnego płótna, na których odcinała si jaskraw czerwieni
pi cioramienna gwiazda armii Chi skiej Republiki Ludowej. Sier ant odwrócił si bez słowa i ruszył
korytarzem przed siebie, Chavasse za nim, a dwaj szeregowcy, z gotowymi do strzału automatami, za-
mykali pochód.
Po kamiennych wy lizganych schodach weszli na pierwsze pi tro. Zatrzymali si przed jakimi
drzwiami. Sier ant zapukał, odczekał chwil , a potem wprowadził Chavasse'a do rodka.
Pokój najwidoczniej słu ył za kwater jakiej bardzo wa nej osobisto ci. Drewniane ciany były
pi knie zdobione, na podłodze le ał wełniany dywan, a na du ym kamiennym kominku paliło si kilka
polan. Zielony kredens w rogu pokoju i biurko stoj ce na samym rodku wygl dały jako niestosownie,
kłóc c si z całym otoczeniem.
Za biurkiem siedział pułkownik Li, trzymaj c w r ku maszynopis raportu. Nie odrywał oczu od tek-
stu, wi c Chavasse stan ł nie opodal biurka, chwiej c si na nogach ze zm czenia. Przez chwil przy-
gl dał si swemu odbiciu w w skim lustrze w złotych ramach, wisz cym za plecami pułkownika.
Przystojna, arystokratyczna twarz wi nia była wymizerowana i ci gni ta ze zm czenia, oczy pod-
kr one i wpadni te w oczodoły, a z rany na czole s czyła si wolno krew. Kiedy podniósł dło , aby j
obetrze , pułkownik Li rzucił raport na biurko i spojrzał na Chavasse'a.
W oczach pułkownika pojawił si nagle wyraz zainteresowania. Zmarszczył brwi.
— Có oni z tob wyrabiali, chłopie? — odezwał si nieskaziteln angielszczyzn .
— Wzrusza mnie twoja troskliwo — odparł Chavasse.
Li odchylił si , oparł wygodnie i u miechn ł si k cikiem ust.
— Wi c rozumiesz po angielsku. A zatem zrobili my krok do przodu.
Chavasse zakl ł w duchu. Był zm czony bardziej ni kiedykolwiek przedtem i dlatego dał si złapa
na ten prosty, podr cznikowy trik.
— Punkt dla ciebie — wzruszył ramionami.
— Oczywi cie — odparł Li beznami tnie, odsyłaj c ołnierzy gestem r ki.
Panuj ce w pomieszczeniu ciepło sprawiło, e wi niowi pociemniało w oczach. Zachwiał si lekko,
wi c by nie straci równowagi oparł si o kraw d biurka. Pułkownik Li natychmiast si poderwał.
— My l , e lepiej b dzie, je li usi dziesz, przyjacielu — zaproponował.
Chavasse opadł na krzesło, a Li podszedł do kredensu, otworzył go i wyj ł butelk oraz dwie szkla-
neczki. Postawił je na biurku, szybko obie napełnił i jedn pchn ł po blacie ku wi niowi. Ten czekał,
a Chi czyk napije si pierwszy.
Li u miechn ł si lekko i jednym haustem wychylił zawarto szklaneczki.
— Wypij, przyjacielu — powiedział. — To niespodzianka.
Była to pierwszorz dna szkocka i Chavasse zakrztusił si troch pierwszym łykiem. Si gn ł po
butelk i nalał sobie jeszcze.
— Ciesz si , e trunek znalazł twoje uznanie — oznajmił Li.
Chavasse milcz co przepił do niego i opró nił szklank . Kr
cy w yłach alkohol poprawił mu
samopoczucie.
— Mieszkanie ze wszystkimi wygodami, co? — powiedział, rozsiadaj c si wygodnie. — To z pew-
no ci za t ci k prac w słu bie proletariatu. Ale, ale, czy nie masz równie czego takiego jak
papierosy? Twoi ludzie oczy cili mnie bardzo dokładnie. Wygl da na to, e niezbyt cz sto wypła-
casz im ołd.
Pułkownik Li wyj ł z kieszeni paczk ameryka skich papierosów i prztykni ciem palców pchn ł j
w kierunku rozmówcy.
— Jak widzisz, mog spełni wszystkie twoje yczenia. Chavasse wyci gn ł z paczki papierosa i
si gn ł po zapalniczk .
— A có si stało z wasz własn produkcj ? — zapytał.
— Papierosy Yirginia s bardzo dobre. — Chi czyk u miechn ł si przyja nie. — I kiedy przyjdzie
czas, z pewno ci we miemy je wszystkie na potrzeby krajowe.
— Zalecałbym ostro no — ostrzegł go Chavasse. — W Pekinie takie zachwyty nad kapitalistycz-
nym produktem nazwano by zdrad .
— Ale nie jeste my w Pekinie — odparł pułkownik Li, umieszczaj c papierosa w eleganckim,
rze bionym ustniku. — Tutaj, mój drogi, ja stanowi prawa.
Głos pułkownika nadal był przyjazny, a sposób bycia uprzejmy, ale Chavasse rozpoznał ju przyj t
metod działania i zrozumiał, e znalazł si w r kach prawdziwego specjalisty.
— Co zamierzasz ze mn zrobi ? — zapytał.
— To zale y wył cznie od ciebie, przyjacielu — wzruszył ramionami Li. — Je eli b dziesz z
nami współpracował, to wszystko b dzie dobrze.
Chavasse z zainteresowaniem przyj ł do wiadomo ci, e mo liwe jest jakie porozumienie. Jednak e
w słowach pułkownika kryły si znajome akcenty. U miechn ł si do Chi czyka zza kł bów
tytoniowego dymu.
— To znaczy, e mam szans ? — zapytał.
— Ale naturalnie — odparł Li. — Musisz tylko powiedzie mi, kim naprawd jeste i w jakim celu
znalazłe si w Changu.
— I co si wtedy stanie?
Li wzruszył ramionami.
— Jeste my pobła liwi dla tych, którzy dobrowolnie przyznaj si do bł dów.
Chavasse za miał si gorzko i zdusił niedopałek papierosa w popielniczce.
— Je eli to wszystko, co masz mi do zaproponowania, to nie mamy o czym mówi .
— Wielka szkoda — odparł w zamy leniu Chi czyk, postukuj c w blat biurka wypiel gnowan
r k .
Wprawdzie w tonie jego głosu brzmiała szczera troska, ale Chavasse słuchał go dziwnie oboj tnie,
zastanawiaj c si , jaki mo e by nast pny ruch tamtego.
— Co ci tak zmartwiło?
— Fakt, e znale li my si po przeciwnych stronach. Nie jestem idealist ani politycznym fa-
natykiem. Jestem po prostu człowiekiem, który zawsze stara si dostosowa do okoliczno ci.
— Mam nadziej , e ci si to opłaca — odezwał si Chavasse z odcieniem ironii w głosie.
— Och, z pewno ci . — Li u miechn ł si skromnie. — Poniewa ja wybrałem t stron , która
pr dzej czy pó niej zwyci y, przyjacielu. — Poprawił papiery, le ce w stercie na biurku. — Masz
jeszcze czas, eby to przemy le i przej na t sam stron .
Chavasse westchn ł, potrz saj c przecz co głow .
— Nie skorzystam z tej propozycji, pułkowniku. Lepiej przejd my do drugiego etapu.
— Do drugiego etapu? — Li zmarszczył brwi. — Nie rozumiem.
— Nie przykłada si pan nale ycie do obowi zkowych lektur — stwierdził Chavasse. — Mam na
my li najnowszy biuletyn Komitetu Centralnego. Przesłuchiwanie wi niów politycznych i ich sojusz-
ników. Zalecenie jest wyra ne: wobec pojmanego najpierw b d miły, a nast pnie tak przykry jak tylko
mo na. Z wykorzystaniem do wiadcze towarzysza Pawłowa, naturalnie.
Teraz westchn ł z kolei pułkownik Li.
— Ci gle nas nie rozumiecie. — Nacisn ł przycisk na biurku. Prawie natychmiast otworzyły si
drzwi i stan ł w nich sier ant.
— A co teraz? — zapytał Chavasse, podnosz c si ci ko z krzesła.
— To zale y od ciebie. — Pułkownik wzruszył ramionami. — Mog da ci kilka godzin do namy-
słu. Potem... — Raz jeszcze wzruszył ramionami i si gn ł po nast pny raport.
Obydwaj szeregowcy czekali na zewn trz. W tym samym szyku co przedtem przemaszerowali z
wi niem do schodów prowadz cych w dół, a nast pnie zwrócili si w kierunku jasno o wietlonego
korytarza. Wzdłu jednej ze cian ci gn ł si rz d ci kich, drewnianych drzwi. Sier ant otworzył jedne
z nich i wepchn ł Chavasse'a do rodka.
Była to niewielka kamienna cela bez okien, a przy przeciwległej cianie stała elazna prycza. Drzwi
zatrzasn ły si za wi niem i otoczyła go kompletna ciemno . Macaj c po o lizgłych od wilgoci
cianach, dotarł do pryczy. Nie było na niej materaca, ale był w takim stanie, e mógłby zasn cho by
na podłodze. Poło ył si i natychmiast poczuł, jak zardzewiałe spr yny wpijaj mu si w plecy. Za-
patrzył si w ciemno .
A wi c postanowili da mu troch oddechu. Nie rozumiał dlaczego, ale od razu si odpr ył. Był
przecie tak zm czony. R ce i nogi darły go niezno nie, a tkwi cy w samym rodku czoła ból dokuczał
uporczywie. Odetchn ł gł boko i zamkn ł oczy. W tym samym momencie cela wypełniła si przera li-
wym hałasem.
Zerwał si na równe nogi, dr c na całym ciele. ródłem hałasu był spory dzwonek zawieszony nad
drzwiami, widoczny teraz w zapalaj cym si i gasn cym co chwil czerwonym wietle.
Stał osłupiały, z głow zadart ku górze, czuj c mdło ci. Wiedział, e rozpocz ł si wła nie nast pny
etap. Po chwili klucz zazgrzytał w zamku, drzwi otworzyły si i stan ł w nich sier ant.
U miechał si grzecznie z r koma wspartymi na biodrach. Chavasse wyszedł z celi. Eskortowało go
dwóch szeregowców. Kiedy sier ant otworzył zamykaj ce korytarz drzwi, powitały ich strugi ulewnego
deszczu. Wyszli w noc.
Kazano mu czeka na rodku podwórza w asy cie obydwu ołnierzy, podczas gdy sier ant poszedł w
kierunku ci arówki zaparkowanej obok wartowni. Chavasse czuł przeszywaj ce jak ciosy bagnetu
uderzenia zimnego, stepowego wiatru. My lał o tym, co si stanie. Nagle dwie o lepiaj ce strugi wiatła
z wł czonych reflektorów ci arówki wydobyły go z mroku podwórza.
Sier ant wrócił i podnosz c w gór automat, dał pozostałym jaki sygnał. Odst pili w ciemno .
Chavasse czekał, usiłuj c wyobrazi sobie dalszy ci g. Przez chwil wydawało si , e na całym pod-
wórzu s tylko oni dwaj. Ostro nie, nie spuszczaj c oczu z automatu, post pił krok naprzód i w tej
samej chwili uderzył go od tyłu strumie lodowatej wody.
Sił uderzenia mo na by porówna do ciosu maczugi. Ledwie utrzymał si na nogach. Odwrócił si i
kolejny strumie wody trafił go w twarz. ołnierze stali ze stra ackimi sikawkami w r kach, za miewa-
j c si do rozpuku.
Ciało Chavasse'a zdawał si wykr ca spazm, wyciskaj cy powietrze z jego płuc, podczas gdy lodo-
waty wiatr przewiewał na wylot mokre ubranie i k sał ciało. Usiłował zrobi jeden chwiejny krok ku
prze ladowcom. Wyci gn ł r ce przed siebie, ale sier ant waln ł go kolb w nerki. Powalony na ziemi ,
nie miał ju sił, aby przeciwstawia si razom i kopniakom.
Kiedy odzyskał przytomno , le ał na rodku podwórza twarz do ziemi. Otworzył oczy. O lepiły go
wiatła reflektorów. Usłyszał jakie głosy. Podniesiono go z kału y i powleczono w kierunku o wietlo-
nych od wewn trz drzwi.
Bez w tpienia znowu, podtrzymywany przez ołnierzy, znajdował si przed biurem pułkownika Li.
Sier ant zapukał, otworzył drzwi i weszli do rodka.
Stał w asy cie obydwu szeregowców przed biurkiem i po raz drugi tej samej nocy miał okazj przyj-
rze si swemu odbiciu w lustrze oprawionym w złote ramy. Wygl dał raczej niezwykle. Czarne włosy,
zlepione wod , opadały mu na czoło. Jedno oko gin ło w opuchli nie, a cała prawa połowa twarzy była
nabrzmiała i zeszpecona przez wielki, czerwony siniak. Krew kapi ca z rozbitych warg plamiła przód
porozdzieranej koszuli.
Pułkownik Li spojrzał na Chavasse'a i westchn ł.
— Jest pan straszliwie upartym człowiekiem, przyjacielu. I po co to wszystko?
Butelka whisky stała ci gle na blacie biurka. Chi czyk napełnił szklank i postawił przed wi niem.
ołnierze opu cili Chavasse'a na krzesło, a sier ant uj ł naczynie, zbli aj c je do ust wi nia.
Chavasse j kn ł z bólu, gdy od alkoholu zapiekły go poranione wargi, ale po chwili fala ciepła prze-
nikn ła jego ciało i Anglik poczuł si troch lepiej.
— Urz dziłe sobie niezłe widowisko — wycharczał.
— Naprawd wyobra asz sobie, e gustuj w czym takim? — Twarz pułkownika wykrzywił spazm
zło ci. — Czy uwa asz mnie za barbarzy c ? — Nacisn ł przycisk dzwonka na biurku. — Ale dosy
ju zabawy w kotka i myszk . Wiem, kim jeste , przyjacielu. Wiem wszystko.
Drzwi otworzyły si i weszła młoda Chinka z plikiem dokumentów. Zło yła je na blacie biurka. Cha-
vasse zauwa ył, e mundur le y na niej jak ulał, a skórzane, rosyjskie botki doskonale pasuj do zgrab-
nych, smukłych nóg.
— Wszystko tu mamy. — Pułkownik Li wskazał na segregator. — Poł czyłem si przez stolic
prowincji z naszym wywiadem w Pekinie. Z Lhasy do Pekinu daleka droga, ale te materiały nadeszły
natychmiast. Nie wierzysz?
— To si oka e. — Chavasse wzruszył ramionami. Pułkownik Li otworzył segregator i zacz ł czy-
ta .
— „Paul Chavasse, urodzony w Pary u w 1928 roku. Ojciec Francuz, matka Angielka. Studiował na
Sorbonie, potem w Cambridge i w Harvardzie. Doktoryzował si w j zykach nowo ytnych. Wykładow-
ca na uniwersytecie w Manningham do 1954 r. Zatrudniony nast pnie jako agent przez Biuro — tajn
organizacj , któr posługuje si rz d brytyjski w swej nieustannej, podziemnej walce przeciwko wol-
nym, komunistycznym krajom".
Chavasse u wiadomił sobie ze zdziwieniem, e to, i tak du o o nim wiedz , nie wstrz sn ło nim.
Ani nawet nie przestraszyło. Po prostu całe jego ciało przeszywał ból i jedyne, co był w stanie uczyni ,
to trzyma oczy otwarte.
— Macie wi ksz wyobra ni ni s dziłem — oznajmił.
Pułkownik Li zerwał si oburzony.
— Dlaczego zmusza mnie pan do zastosowania brutalnych rodków! — zawołał. — Czy tak po-
st puje dobrze wychowany człowiek? — Obszedł biurko i usiadł na jego kraw dzi naprzeciw wi nia.
Potem odezwał si łagodnie, jakby próbował przekona krn brne dziecko.
— Prosz tylko powiedzie , co pan tu robi. To wszystko, co chc wiedzie . Potem zajmie si panem
lekarz. Dostanie pan ciepłe łó ko i po ywienie. I wszystko, czego pan b dzie sobie yczył.
Chavasse miał uczucie, e podłoga usuwa mu si spod nóg. Jego powieki stały si nagle niewiary-
godnie ci kie, a twarz pułkownika wydawała si puchn do olbrzymich rozmiarów. Usiłował otwo-
rzy usta, ale nie wydobył si z nich aden d wi k.
Pułkownik przysun ł si bli ej.
— Powiedz mi to, Chavasse. To wszystko, czego chc od ciebie. Zaopiekuj si tob . Przyrzekam
ci.
Wi zie zdołał jeszcze splun mu w twarz. Po chwili w jego głowie eksplodowały kolorowe
wiatła, a on sam zanurzył si w wielkim morzu ciemno ci.
2. Człowiek nazwiskiem Hoffner
Chavasse stał w drzwiach klubu „Caravell" na Great Portland Street i patrzył ponuro na si pi cy
deszcz. Zd ył przywykn do kapry nej londy skiej pogody i nawet polubi to miasto, ale teraz
stwierdził, e godzina czwarta rano w listopadowy mokry dzie potrafi zmrozi nawet najcieplejsze
uczucia.
W takim nastroju zszedł ze schodów na chodnik. W ustach czuł niesmak po zbyt wielu wypalo-
nych papierosach, a w głowie kł biło mu si wspomnienie stu pi tnastu funtów, pozostawionych
przy zielonym stoliku. To nie poprawiało humoru. Najwyra niej zbyt długo pozostawał ju w tym
mie cie. Min ły dwa miesi ce, odk d wrócił z urlopu po sprawie Caspara Schultza. Szef uparł si ,
eby zakosztował nieco papierkowej roboty, któr równie dobrze mógłby wykonywa zwykły
urz dniczyna.
My l c o swej sytuacji i zastanawiaj c si , co dalej pocz , Chavasse znalazł si na rogu Baker
Street. Spojrzał przypadkowo w gór i zobaczył, e w oknach jego mieszkania pali si wiatło.
Wobec tego przeszedł szybko przez jezdni i pchn ł obrotowe wej ciowe drzwi do budynku. Hol
był pusty i nigdzie nie było wida nocnego portiera. Chavasse stał przez chwil , rozmy laj c ze
zmarszczonymi brwiami, co powinien zrobi . W ko cu zdecydował si wej na trzecie pi tro
piechot , rezygnuj c z windy.
Na korytarzu panowała kompletna cisza. Zatrzymał si przed drzwiami mieszkania, chwil nad-
słuchiwał, a potem poszedł w kierunku kuchennego wej cia, wyjmuj c po drodze klucz.
Kobieta, siedz ca na brzegu kuchennego stołu, przegl dała jakie czasopismo, czekaj c a za-
gotuje si woda na kaw . Była pulchna i atrakcyjna pomimo ciemnych i raczej niezgrabnych okula-
rów.
Chavasse zamkn ł cicho drzwi, przeszedł na palcach przez pomieszczenie i pocałował j w
szyj .
— Zastanawiałem si wła nie, czy nie zadzwoni do jakiej laleczki, pomimo niezbyt stosownej
pory, bo akurat jestem wi cej ni potrzebuj cy — o wiadczył, szczerz c z by w u miechu.
Jean Frazer odwróciła si i spojrzała na niego chłodno.
— Nie podlizuj si , tylko powiedz, gdzie, u diabła, byłe ? Szukałam ci od ósmej wieczorem,
jak Londyn długi i szeroki, od Soho do West Endu.
— Czy wydarzyło si co nadzwyczajnego? — Czuł narastaj ce
podniecenie.
— To ty mi powiesz. — Potrz sn ła głow . — Lepiej id zaraz do salonu. Szefostwo wysiaduje
w nim od północy, czekaj c kiedy raczysz si zjawi .
— A kawa?
— Przynios , kiedy b dzie gotowa. — Poci gn ła nosem. — Znowu piłe ?
— Moja słodka, nie zachowuj si , jak jaka cholerna ona — odparł zm czonym głosem i
wszedł do bawialni.
Przy kominku dwóch m czyzn rozgrywało parti szachów. Jednego z nich Chavasse nie znał.
Siwy, grubo po sze dziesi tce, w okularach w złotej oprawce, uwa nie przygl dał si szachownicy.
Ten drugi wygl dał, na pierwszy rzut oka, na typowego wy szego urz dnika pa stwowego. Do-
brze ostrzy ony, miał na sobie nienagannie skrojony ciemnoszary garnitur i krawat, który tradycyj-
nie nosili wychowankowie szkoły w Eton *(
* Miejscowo słyn ca ze szkoły o wiekowej tradycji.
).
Szpakowate włosy dopełniały cało ci obrazu.
Jednak e w chwili, w której szybkim ruchem odwrócił głow , podobie stwo do urz dnika znikło
bez ladu. Nie był to z pewno ci człowiek przeci tny. Jego twarz wyra ała błyskotliw inteligen-
cj , a chłodne, szare oczy poczucie realizmu.
— Słyszałem, e pan mnie poszukuje — odezwał si Chavasse, zdejmuj c mokry płaszcz.
Szef u miechn ł si lekko.
— To mo e nie do mocne okre lenie — odparł. — Podejrzewam, e znalazłe sobie jak
now zabaw .
— Zgadza si — przytakn ł Chavasse — to klub ,,Caravell" przy Great Portland Street. Daj
tam wyborny stek i... maj sal , gdzie głównie grywa si w ruletk i szmendefera.
— Czy to rzeczywi cie a tak interesuj ce miejsce?
— Wła ciwie nie — za miał si Chavasse. — Taka sama nuda jak gdzie indziej, a ponadto cho-
lernie drogo. Najwy szy czas, ebym zaj ł si czym bardziej atrakcyjnym.
— My l , e mamy co dla ciebie, Paul — ale teraz chciałbym, eby poznał profesora Craiga.
Profesor z u miechem u cisn ł dło Chavasse'a.
— Wi c to pan jest tym poliglot ? — Du o o panu słyszałem, młody człowieku.
— Mam nadziej , e nic złego — odparł Chavasse, wyj ł papierosa z pojemnika na stoliku i
przysun ł sobie krzesło.
— Profesor Craig jest prezesem mi dzynarodowego programu badania kosmosu, zainicjowane-
go ostatnio przez NATO — o wiadczył szef. — Przybył do nas z do niezwykł spraw . Mówi c
szczerze, uwa am, e jeste jedynym agentem Biura, który ma szans wykona takie zadanie.
— No có . Ten wst p mi pochlebia. Ale co to za sprawa? Szef uwa nie osadzał tureckiego
papierosa w eleganckiej, srebrnej
cygarniczce.
— Kiedy byłe ostatni raz w Tybecie? — zapytał wreszcie.
— Wie pan równie dobrze, jak ja. — Chavasse zmarszczył brwi. Dwa lata temu, kiedy ewaku-
owali my Dalaj Lam .
— A czy miałby ochot tam powróci ? Chavasse wzruszył ramionami.
— Nie zapomniałem j zyka, którym si posługuj Tybeta czycy, wi c si dogadam. Niepokoi
mnie tylko, e nie jestem do nich zbyt podobny.
— Ale, je li dobrze zrozumiałem, dwa łata temu dopomógł pan Dalaj Lamie bezpiecznie opu-
ci Tybet — wtr cił profesor Craig. — Zgadza si — przytakn ł Chavasse — ale to było co inne-
go. Mo na było załatwi spraw w ci gu kilku dni. Akcja spaliłaby na panewce, gdybym musiał po-
zostawa tam przez dłu szy czas. Nie wiem, czy pan słyszał, e podczas wojny w Korei aden
schwytany przez komunistów ołnierz aliancki nie próbował podejmowa ucieczki. Powody były
oczywiste. Zrzu cie mnie do Rosji w odpowiednim ubraniu, a gotów jestem przespacerowa si
cho by pod Kremlem. W Pekinie czułbym si jak raróg.
— Jasno powiedziane — stwierdził szef. — A je li, mimo twoich zastrze e , zdecydujemy si
wzi t spraw ?
— To pozostaj jeszcze Chi czycy. Znacznie umocnili si w Tybecie po stłumieniu powstania.
Chocia mo liwo dokładnej kontroli lak rozległego, górskiego obszaru jest raczej w tpliwa —
Chavasse zawahał si , a po chwili zapytał. — Czy to co szczególnie wa nego?
Szef z powag skin ł głow .
— Jest to chyba najwa niejsze zadanie, jakie kiedykolwiek ci proponowałem.
— Wobec tego powiedzcie mi, o co wła ciwie chodzi.
— A jak my lisz, co — szef oparł si wygodnie w fotelu — jest obecnie najwa niejszym
problemem w skali mi dzynarodowej? Bomba atomowa?
— Nie — potrz sn ł głow Chavasse. — Nie s dz . Raczej wy cig o opanowanie kosmosu.
Przeło ony przytakn ł.
— Zgadzam si z tob . Fakt, e John Glenn i jego nast pcy tak skutecznie przy mili wyczyn
Gagarina i Titowa, napawa naszych rosyjskich przyjaciół wielk trosk . Pozostawiamy ich coraz
bardziej w tyle i oni o tym wiedz .
— Czy mog na to cokolwiek poradzi ? — zapytał Chavasse.
— Pracuj nad tym i s nie le zaawansowani. Zreszt posłuchaj profesora Craiga. Jest specjali-
st w tej dziedzinie.
Profesor zdj ł okulary i zacz ł czy ci szkła chusteczk .
— Najwi kszym problemem pozostaje zawsze nap d, panie Chavasse — o wiadczył. — Budo-
wanie wi kszych lub lepszych rakiet nie satysfakcjonuje dzisiaj nikogo. Czy chodzi o podró na
Ksi yc, czy o dalsze wycieczki.
— I Rosjanie ju co wymy lili? — domy lał si Chavasse.
— Jeszcze nie. — Profesor potrz sn ł przecz co głow . — S jednak tego bliscy. Od 1956
pracuj nad rakiet jonow , która mogłaby wykorzystywa energi emitowan przez gwiazdy, jako
podstawowy nap d.
— To mi wygl da na w tek z powie ci fantastyczno-naukowej — skomentował Chavasse.
— Chciałbym, eby tak było, młody człowieku. Na nieszcz cie, jest to twarda rzeczywisto i
je eli nie znajdziemy szybko innego rozwi zania, to wkrótce zostaniemy pokonani.
— I, jak rozumiem, istnieje inne rozwi zanie? — cicho zapytał Chavasse.
Profesor zało ył na powrót okulary i kiwn ł twierdz co głow .
— W normalnych warunkach powiedziałbym, e nie. Jednak e w wietle informacji, które
ostatnio do mnie dotarły, s dz , e mamy pewn szans .
Szef biura pochylił si ku nim.
— Dziesi dni temu pewien młody tybeta ski szlachcic przedostał si do Srinagar, stolicy
Kaszmiru. Zaopiekował si nim Ferguson, nasz rezydent w tym mie cie. Oprócz wielu cennych in-
formacji o sytuacji w zachodnim Tybecie, młody człowiek przywiózł list zaadresowany do profe-
sora Craiga. Nadawc był niejaki Karol Hoffner.
— Słyszałem o nim. — Chavasse zmarszczył brwi. — Czy to nie jest misjonarz, zajmuj cy si
równie medycyn ?
— Tak — potwierdził szef — jest to cudowny facet, o którym całkiem zapomniano. Jego kariera
przypomina nieco ycie Alberta Schweitzera. Lekarz i muzyk w jednej osobie. Ponadto matematyk
i filozof. Po wi cił czterdzie ci lat ycia Tybetowi.
— I jeszcze yje? — zdziwił si Chavasse.
— Tak — odparł szef — egzystuje w male kiej mie cinie Changu, poło onej w odległo ci
około stu pi dziesi ciu mil od granicy z Kaszmirem. Od czasu zagarni cia Tybetu przez Chiny
trzymaj go w areszcie domowym. Tak mi doniesiono.
— A ten list? — Chavasse zwrócił si do Craiga. — Dlaczego zaadresował go wła nie do pana?
— Studiowali my razem i przez kilka lat wspólnie prowadzili my badania. — Profesor wes-
tchn ł ci ko. — To jeden z najwi kszych umysłów epoki, panie Chavasse. Mógł zyska sław
Einsteina, u zagrzebał si w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zak tku wiata.
— Ciekaw jestem, co do pana napisał.
— Nic takiego, co mogłoby by wa ne dla naszego zadania. Po prostu list do starego
przyjaciela. Dowiedział si , e ów młody tybeta czyk zamierza zbiec do Indii, wi c zdecydował si
wykorzysta okazj , aby skre li do mnie par słów. Prawdopodobnie po raz ostatni. Jest bowiem
słabego zdrowia.
— A jak go traktuj ?
— Chyba nie le. Zawsze budził w ludziach miło i szacunek. S dz , e komuni ci posługuj
si nim jako pewnego rodzaju symbolem. Zmuszony pozostawa w domu, po wi cił si bez reszty
matematyce, która zawsze była jego najwi ksz miło ci .
— Aha, wi c to o to chodzi! — wykrzykn ł Chavasse.
— Karol Hoffer jest przypuszczalnie najwi kszym matematykiem wszystkich czasów —
o wiadczył uroczy cie profesor Craig. — le eli panowie nie maj nic przeciwko temu, przejd do
technicznego meritum sprawy.
Chavasse u miechn ł si przyja nie.
— Prosz bardzo.
— Nie mam poj cia, na ile orientujecie si w podstawowych zagadnieniach tej nauki — zacz ł
Craig — jednak e, jak przypuszczam, pami tacie ze szkoły przynajmniej to, co stwierdził Einstein
na temat wzajemnych powi za energii i materii?
— E = mc
2
— za miał si Chavasse. — Na razie nad am.
— Otó Karol Hoffner, jeszcze jako młodzieniec, dowodził w pracy doktorskiej, e przestrze
kosmiczna jest energi i e mo na energi , tak rozumian , uj w pewien wzór. Dowód tego twier-
dzenia poci gał za sob miałe przekształcenie geometrii nie-euklidesowej, równie rewolucyjne jak
teoria wzgl dno ci Einsteina.
— Teraz ju mi pan całkiem zamieszał w głowie — przyznał Chavasse.
— Nie szkodzi — u miechn ł si Craig. — Przypuszczam, e jedynie sze umysłów na
wiecie jest w stanie poj owo twierdzenie w całej rozci gło ci. Wywołało w swoim czasie znacz-
ne zainteresowanie w kr gach akademickich, ale pó niej zostało zapomniane. W ko cu to była czy-
sta teoria. Uwa ano, e prowadzi donik d i e nie ma adnych praktycznych zastosowa .
— A obecnie Hoffner rozwin ł j — domy lił si Chavasse. — Czy do tego pan zmierza, profe-
sorze?
Craig przytakn ł ruchem głowy.
— Wspomniał o tym, całkiem przypadkowo, w swoim li cie. Stwierdził od niechcenia, e znala-
zł ostateczne rozwi zanie problemu. Udowodnił, e kosmosem mo na manipulowa , je eli potrak-
tuje si go jako pole energetyczne.
— Czy to takie istotne?
— Istotne? — achn ł si Craig. — Po pierwsze, takie odkrycie sprawia, e cała fizyka j drowa
przechodzi do prehistorii. Po drugie, rzuca całkowicie nowe spojrzenie na problem podró y
kosmicznych. Mogliby my produkowa energi potrzebn do nap du rakiet i statków mi dzy-
gwiezdnych z samej przestrzeni kosmicznej i byłoby to rozwi zanie o wiele bardziej efektywne od
pomysłu Rosjan, którzy zamierzaj w tym celu wykorzysta nap d jonowy.
— Czy, pana zdaniem, Hoffner zdaje sobie spraw z wagi swego odkrycia?
— Nie jestem pewien. — Craig potrz sn ł głow . — Obawiam si , e nie ma poj cia, i do-
konywane s loty orbitalne. Gdyby wiedział, e ludzie przekroczyli ju granice kosmosu, to z pew-
no ci umiałby te oceni warto swej teorii.
— To niewiarygodne — zdumiał si Chavasse — całkiem niewiarygodne.
— Jeszcze bardziej wstrz saj cy jest fakt, e to kolosalne odkrycie nie przyniesie nam adnego
po ytku tak długo, jak długo pozostanie zamkni te w umy le chorego, starego człowieka, prze-
bywaj cego w domowym areszcie w kraju podbitym przez komunistów. Musimy go stamt d wydo-
sta , Paul — odezwał si szef.
Chavasse westchn ł.
— No có , sam si prosiłem o nowe zadanie, wi c je mam, chocia sam diabeł wie, jak si do
niego zabra .
— Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. — Szef zdj ł ze stolika szachownic i rozwin ł na
nim map . — To ten obszar, Kaszmir i zachodni Tybet. Jak powiedziałem, Changu znajduje si w
odległo ci około stu pi dziesi ciu mil od granicy. Zauwa cie panowie, e około pi dziesi ciu mil
w gł b Tybetu le y osiedle
Rudok. Ferguson doniósł mi, i jak go poinformował miody Tybeta czyk, Chi czycy nie kontro-
luj w pełni tego terytorium. Ponadto klasztor poło ony w pobli u Rudok jest ci gle jeszc/e gniaz-
dem zbrojnego oporu. Gdyby zdołał tam dotrze , to miałby jakie zaplecze. Ale oczywi cie dalej
musisz kierowa si wył cznie wyczuciem sytuacji.
— Dwa zasadnicze pytania — odezwał si Chavasse. — Jak si tam dostan i w jaki sposób
przekonam miejscowych patriotów, eby mi pomogli?
— To ju zostało załatwione — oznajmił szef. — Od wczoraj wieczorem, kiedy to profesor Cra-
ig przyszedł do mnie i poinformował, e w li cie Hoffnera kryje si co wi cej ni to wida na
pierwszy rzut oka, ł czyłem si z Fergusonem w Srinagarze co najmniej cztery razy, korzystaj c z
zastrze onego pasma. On wszystko zorganizował. B dzie ci towarzyszył ów młody Tybeta czyk.
— A jak si tam dostaniemy?
— Załatwimy wam specjalny przelot.
— Czy jest pan pewien — Chavasse zmarszczył brwi — e taki lot z Kaszmiru jest mo liwy?
Przecie Ladakh to s cholernie wysokie góry.
— Ferguson wytrzasn ł sk d niesamowitego pilota. Nazywa si Jan Kerensky. To Polak, który
latał w RAF-ie podczas wojny. Obecnie pracuje dla rz du indyjskiego, wykonuj c w tym obszarze
loty rozpoznawcze. Jest tam stary pas startowy RAF-u, nie opodal miejscowo ci Leh, który ten
człowiek wykorzystuje jako lotnisko. To tylko sto czterdzie ci, góra sto pi dziesi t kilometrów od
granicy z Tybetem. Zaoferowali my mu pi tysi cy funtów za dostarczenie ci do klasztoru w po-
bli u Rudok i drugie pi za zabranie ciebie z powrotem dokładnie tydzie pó niej.
— Uwa a, e da rad ?
— Tak — szef skin ł głow . — Powiedział, e zadanie jest wykonalne. Oczywi cie musicie
mie piekielnie du o szcz cia.
— Mów do mnie jeszcze... — Chavasse wzruszył ramionami. — Kiedy mam si zbiera ?
— Bombowiec typu Wulkan startuje z lotniska RAF-u w Fdgeworth o dziewi tej. Poleci do Sin-
gapuru. Wysi dziesz w Adenie, a stamt d polecisz do Kaszmiru.
Szef biura podniósł si .
— To chyba wszystko, profesorze. Odwioz pana do domu. Najwy szy czas, aby poło ył si
pan do łó ka.
Kiedy Craig zbierał si do wyj cia, Chavasse przypomniał sobie o czym bardzo wa nym.
— Chwileczk , panie profesorze — rzekł. — Je eli pan nie ma nic przeciwko temu, chciałbym
jeszcze o co zapyta .
Craig usiadł ponownie, a Chavasse kontynuował:
— Pozostaje pytanie, w jaki sposób mam zdoby zaufanie pana Hoffnera. Jak udowodni swoj
to samo ? Co zrobi , eby nie było cho by cienia w tpliwo ci, e jestem tym, za kogo si podaj .
Czy mo e mi pan co doradzi w tym wzgl dzie?
Craig patrzył przez chwil w milczeniu przed siebie, marszcz c brwi. Potem, całkiem
nieoczekiwanie, u miechn ł si .
— Jest co w przeszło ci Karola, o czym wiemy tylko my dwaj. Kochali my si w tej samej
dziewczynie. Pewnego majowego wieczora byli my w jego pokoju w Cambridge i zdecydowali my
si załatwi t spraw raz na zawsze. Przedmiot naszych westchnie oczekiwał w ogrodzie. Rzu-
cali my monet , który z nas ma i do niej pierwszy. Wyszło na Karola. Nigdy nie zapomn wyrazu
jego twarzy, kiedy wrócił. Potem, gdy ju przyj ła moje o wiadczyny, zostałem jeszcze z ni w
ogrodzie, a Karol usiadł w ciemnym pokoju i zagrał dla nas Sonat Ksi ycow . Jak pan wie, jest
doskonałym pianist .
— Dzi kuj panu — powiedział cicho Chavasse.
— To było bardzo, bardzo dawno, młody człowieku, ale jestem pewien, e Karol pami ta ka dy
szczegół tego wieczoru. — Craig wyci gn ł r k na po egnanie. — Mog tylko yczy panu
szcz cia, panie Chavasse. Mam nadziej , e si wkrótce znowu spotkamy.
Zapi ł płaszcz i ruszył ku drzwiom. Szef Biura odwrócił si nagle i u miechn ł:
— No có , Paul, to nie b dzie łatwa sprawa. Pami taj jednak, jak jest wa na dla nas wszystkich.
Jean pozostanie, aby przyrz dzi ci jaki ludzki posiłek. Potem odwiezie ci do Edgeworth i po-
macha chusteczk na po egnanie. Przykro mi, e nie b d mógł ci osobi cie po egna , ale o
dziewi tej trzydzie ci mam wa n narad w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
— W porz dku, szefie — odparł Chavasse.
Dyrektor biura otworzył profesorowi drzwi i odwrócił si , jakby chciał jeszcze co powiedzie .
Po chwili jednak rozmy li! si i wyszedł, cicho zamykaj c je za sob .
Chavasse stał przez dłu szy czas na rodku pokoju, mi c papierosa. Potem poszedł do kuchni.
Jean Frazer przyrz dzała wła nie jajka na bekonie. Na odgłos kroków odwróciła si i poci gn ła
nosem.
— Mo e wreszcie zdecydowałby si wzi prysznic? Pachniesz równie okropnie, jak wy-
gl dasz.
— Te by tak wygl dała, gdyby ci zlecono podobne zadanie — odgryzł si . — Miała by
kawa, o ile pami tam.
— Nie chciałam wam przeszkadza . — Zawahała si , a potem podeszła ku niemu, wygładzaj c
nerwowym ruchem sukienk na biodrach. — Co jest nie w porz dku, Paul, czy tak?
— Ta sprawa mierdzi. Mówi c ogl dnie. — U miechn ł si cierpko. — Czasami zastanawiam
si , co ja wła ciwie robi w tym całym cyrku!
Nieoczekiwanie w jej oczach pojawiły si łzy. Pochylił si szybko i pocałował dziewczyn w
usta.
— Daj mi dziesi minut na prysznic i przebranie. Potem zjemy razem niadanie i mo esz za-
wie mnie ku memu przeznaczeniu.
Odwróciła si szybko, aby otrze oczy, a on przeszedł do salonu i zacz ł zdejmowa krawat. Po-
tem otworzył okno i stan ł w nim, oddychaj c przez chwil wie ym powietrzem. Nagle poczuł
podniecenie — niesamowite podniecenie. Takie, jakiego doznawał wył cznie przed wykonaniem
kolejnego zadania. Pierwszy raz od dwóch miesi cy oddychał pełn piersi . Kieruj c si ku łazien-
ce, pogwizdywał wesoło.
3. Na antypodach
Nast pnego ranka Chavasse przechodził ju przez hal przylotów portu lotniczego w Srinagar.
Ferguson czekał na niego przy wyj ciu. Był to wysoki, siwiej cy m czyzna około czterdziestki,
chłodny i opanowany. Wygl dał doskonale w białym, lnianym garniturze.
Na widok przyjaciela u miechn ł si ciepło.
— Ile to lat min ło, Paul. Jak si miewasz?
Chavasse czuł si nieswojo, niewyspany i wymi toszony. Mimo to spróbował odwzajemni
u miech.
— Kiepsko, chyba to po mnie wida . Przyleciałem do Adenu na czas, ale potem wpadli my w
burz , w zwi zku z czym nie zd yłem na lot do Delhi. Poniewierałem si na lotnisku przez długie
godziny, oczekuj c na poł czenie.
— Wobec tego musisz natychmiast wzi prysznic i napi si czego mocniejszego — rzekł Fer-
guson. — Masz jaki baga ?
— Tym razem podró uj ze szczoteczk do z bów. — Chavasse uniósł w gór niewielk
płócienn torb . — Licz na ciebie. Mam nadziej , e wyposa ysz mnie stosownie do okoliczno ci.
— Wszystko jest przygotowane — odparł Ferguson. — Chod my st d. Zaparkowałem nie
opodal auto.
Kiedy wjechali do Srinagar, Chavasse zapalił papierosa i przygl dał si przez okno auta
wspaniałym, białym szczytom gór rysuj cym si niby koronki na tle intensywnie bł kitnego nieba
— Wi c to jest ta słynna dolina Kaszmiru?
— Rozczarowałe si ?
— Przeciwnie — zachwycał si Chavasse. — Nic, co czytałem na temat tego miejsca, nie odda-
je dostatecznie jego urody. Jak długo ju tu jeste ?
— Jakie osiemna cie miesi cy. — Ferguson pokazał w u miechu z by. — Odstawiono mnie od
czynnej słu by, ale nie narzekam. Jestem teraz spokojnym urz dnikiem.
— A jak noga?
Ferguson wzruszył ramionami.
— Mogło by gorzej. Czasami mam uczucie, jakby mi odrosła. Lekarze mówi , e takie halucy-
nacje mog mnie nawiedza jeszcze przez kilka lat.
Zjechali ni ej. Ferguson zr cznie prowadził auto przez kr te i w skie uliczki w okolicy bazaru, a
Chavasse, przygl daj c si g stniej cemu tłumowi ludzi, rozmy lał nad losem Fergusona. Zr czny,
skuteczny agent, jeden z najlepszych w Biurze, a do tej nocy w Algierze, kiedy kto wrzucił przez
okno granat do jego sypialni. To mo e si zdarzy ka demu. Bez wzgl du na to, jak jeste dobry,
jak ostro ny, pr dzej czy pó niej los padnie na ciebie.
Odrzucił od siebie złe my li i zapalił nast pnego papierosa.
— A ten lotnik — Kerensky? Czy to rzeczywi cie odpowiedzialny facet?
— To jeden z najlepszych pilotów, jakich znam — odparł Ferguson. — Dowódca eskadry RAF-
u w czasie wojny. Ma wszystkie mo liwe alianckie odznaczenia. Ponadto przebywa w Kaszmirze
ponad pi lat.
— Jak si sprawia?
— Jest nadzwyczajny. Latanie nad górami jest niezwykle trudne. I wierz mi, Kerensky nie musi
si ba konkurencji.
— Naprawd uwa a, e mo e mnie dostarczy bezpiecznie w okolic Rudok?
Ferguson u miechn ł si .
— Za te pieni dze, które mu płacimy, poleciałby do piekła i z powrotem. Nie boi si niczego.
— Czy mieszka w Srinagar?
— Tak. Ma własn łód mieszkaln na rzece. Prawd mówi c, to tylko pi minut drogi od
mego mieszkania.
Wjechali do przeciwległej cz ci miasta i Ferguson, zwolniwszy, skr cił w wewn trzn drog
prowadz c do uroczego, białego bungalowu. Słu cy, ubrany w szkarłatny turban i biał koszul ,
zbiegł ze schodów werandy i uwolnił go cia od torby.
Wewn trz, dzi ki aluzjom, było chłodno i mroczno. Ferguson pokazał przyjacielowi drog do
łazienki, wyło onej białymi, l ni cymi kafelkami i zaskakuj cej nowoczesnym wyposa eniem.
— Znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba — oznajmił. — Poleciłem chłopcu, aby przy-
gotował wie e ubranie. Ja b d na tarasie.
Kiedy wyszedł, Chavasse przyjrzał si swemu odbiciu w lustrze. Białka oczu miał przekrwione,
a twarz wymi t . Zarost wymagał niezwłocznego zgolenia. Agent Biura westchn ł ci ko i zacz ł
si rozbiera .
Dwadzie cia minut pó niej zjawił si na tarasie, ubrany w czyste, bawełniane spodnie i nieskazi-
telnie biał koszul . Włosy miał jeszcze mokre od k pieli, ale czuł si ju jak nowo narodzony. Fer-
guson siedział przy niewielkim stoliku w cieniu parasola. Poni ej obszerny ogród ci gn ł si a do
brzegu rzeki Jhelum.
— Masz st d pi kny widok — stwierdził Chavasse.
— Wieczorem jest jeszcze pi kniej — odparł zadowolony Ferguson. — Kiedy sło ce chowa si
za szczytami gór, widok jest wprost wspaniały. Mo esz mi wierzy .
Pojawił si słu cy z tac , na której stały dwie wysokie szklanki wypełnione zamro onym pły-
nem. Chavasse poci gn ł spory łyk i westchn ł z zadowoleniem, wiadom doznawanej przyjemno-
ci.
— Wła nie tego potrzebowałem. Czuj si znowu ludzk istot .
— Miło mi to słysze — o wiadczył Ferguson. — A mo e zjadłby co nieco?
— Jadłem w samolocie — odparł Chavasse — a ponadto chciałbym jak najpr dzej pozna tego
Kerensky'ego, je eli ci to nie przeszkadza.
— Ale oczywi cie. — Ferguson powstał z krzesła i poprowadził go cia w dół, po kamiennych
schodach, w stron spalonego przez sło ce trawnika.
Kiedy wyszli z ogrodu przez tyln furtk i szli kamienist cie k ku rzece, Chavasse poprosił
Fergusona, by ten powiedział mu co na temat tybeta skiego szlachcica, który miał by jego prze-
wodnikiem.
— Joro? — upewnił si Ferguson. — My l , e b dziesz zaskoczony. Ma około trzydziestu lat,
jest nieprzeci tnie inteligentny i mówi doskonale po angielsku. Zdaje si , e gdy był jeszcze dziec-
kiem, Hoffer wysłał go na trzy lata do szkół w Delhi. Joro darzy go niemal synowskim uczuciem.
— Gdzie jest teraz?
— Mieszka w obozie przesiedle ców poza miastem ze swoimi rodakami. Ostatnio bardzo wielu
Tybeta czyków wybrało wolno , przekradaj c si przez granic . — Ferguson nagle przerwał i
wskazał r k przed siebie. — A tu mieszka Kerensky.
Jakie czterdzie ci metrów przed nimi widniała czerwono-złota mieszkalna łód , przycumowana
do nabrze a. M czyzna stoj cy na dachu kabiny ubrany był tylko w k pielówki. Zanim podeszli
bli ej, wskoczył eleganck jaskółk do wody.
Ferguson, ze wzgl du na swoj nog , miał pewne kłopoty z pokonaniem w skiego trapu, wi c
Chavasse, wyprzedziwszy go, wyci gn ł ku niemu dło . Wyszorowany do czysta pokład i cała łód
były w znakomitym stanie.
— A jak jest wewn trz? — zapytał zdziwiony Chavasse.
— Pierwszorz dnie — odparł Ferguson. Ludzie co roku płac wielkie pieni dze, eby móc
sp dzi wakacje na czym takim.
Kilka krzeseł z wyplatanej trzciny i taki stół stały nie opodal steru, wi c usiedli i czekali na
gospodarza, który ju ich spostrzegł i wracał do łodzi szybkim, swobodnym kraulem. Wskoczył na
pokład wsparłszy si o brzeg łodzi. Woda ciekała po jego muskularnym torsie. Wyszczerzył do
nich z by w przyjaznym u miechu.
— Ach, to pan Ferguson, facet z wielk fors . My lałem ju , e zrezygnował pan.
— Mój przyjaciel spó nił si na samolot do Delhi — wyja nił Ferguson.
Jan Kerensky był ujmuj co brzydki. Jego czoło osłaniała stalowoszara grzywa włosów, kiedy za
si u miechał, cał twarz pokrywała siateczka drobniutkich zmarszczek.
— Mam nadziej , e ma pan mocne nerwy — zwrócił si do go cia. — B dzie ich pan po-
trzebował.
Chavasse od pierwszej chwili poczuł do tego człowieka sympati .
— Ferguson powiada, e oddaje mnie w dobre r ce. Kerensky znowu u miechn ł si szeroko.
— Nie wypada mi mówi , e podzielam jego zdanie. Pozostawi to pa skiej ocenie — odparł.
— Przepraszam panów na chwil .
Przeszedł przez pokład i znikn ł w gł bi kabiny.
— Twardziel — zauwa ył Chavasse.
— I jeszcze jaki! — stwierdził z przekonaniem Ferguson. — Je eli w ogóle takie przedsi wzi-
cie jest mo liwe, to on tego dokona.
Kerensky wrócił z tac , na której widniały drinki. Rozło ył na stole map i usiadł.
— To mro ona wódka, panowie. Najlepszy napój pod sło cem. Chavasse łykn ł zdrowo.
— To polska wódka? — zapytał.
— Oczywi cie — odparł pilot. — Uwa am, e jest najlepsza. W takim klimacie jak ten, czło-
wiek musi o siebie dba . — Poklepał si po torsie. — Nie le jak na czterdzie ci pi lat, no nie?
Chavasse starał si ukry rozbawienie, cho przychodziło mu to z trudno ci .
— Wygl da pan jak kulturysta — o wiadczył. Kerensky usun ł ze stołu tack i pochylił si nad
map .
— Przyst pmy do sprawy. Ferguson mówił, e pan ju był kiedy w Tybecie?
— Znam, jako tako, jedynie południowo-wschodni Tybet — przyznał Chavasse.
— Zachodni bardzo si ró ni. Prawie cały poło ony jest na wysoko ci od czterech i pół do
pi ciu tysi cy metrów nad poziomem morza. Bardzo dziki i skalisty kraj.
— My li pan, e mamy szans dosta si tam?
— Spróbujemy. — Kerensky wzruszył ramionami. — Niedaleko miejscowo ci Leh znajduje si
pas startowy, z którego korzystam w nagłych wypadkach. Ta miejscowo , to wła ciwie wioska
poło ona na poziomie prawie trzech i pół tysi ca metrów, niedaleko wschodniego Indusu. Stamt d
do Rudok jest ju tylko niecałe dwie cie kilometrów.
— A co z l dowaniem?
— Rozmawiałem ju z Tybeta czykiem, który wraz z panem leci. Opisał mi doskonale l dowi-
sko, jakie trzyna cie kilometrów na wschód od Rudok. Płaski, piaszczysty teren nad jeziorem.
— To mi si podoba — o wiadczył Chavasse. — Jakim samolotem polecimy?
— B dzie to Havilland Beaver. Tylko mały i lekki samolot, łatwy w manewrowaniu, daje szans
powodzenia w wysokich górach — odparł Kerensky. — Wlecimy do Tybetu przez przeł cz Pan-
gong Tso. Ma około czterech i pół tysi ca metrów, ale jako prze lizgniemy si nad ni na brzuchu.
Jednak musz pana ostrzec. Nie jedziemy na majówk . Na przeł czy grub warstw zalega nieg i
lód. Je eli chce si pan wycofa , to ma pan jeszcze czas.
— Miałbym psu panu frajd ? — achn ł si Chavasse. — Kiedy lecimy?
— Podoba mi si pan, przyjacielu. — Polak znowu wyszczerzył z by. — Niewiele brakowało, a
przewiózłbym was bez forsy, tylko dlatego, e kocham lata . Niestety, jak zwykle, zwyci yła ta
bardziej wyrachowana strona mojej natury. Polecimy do Leh jeszcze tego popołudnia. W nocy jest
pełnia ksi yca. Je eli niebo b dzie czyste, spróbujemy od razu przedosta si nad Rudok, ale przy
zachmurzeniu nie zdołamy pokona gór.
— Jak ci to odpowiada, Paul? — zapytał Ferguson. Chavasse wzruszył ramionami.
— Im wcze niej polecimy, tym wcze niej wrócimy. O której odlot?
— Spotkajmy si o trzeciej na lotnisku — zdecydował Kerensky. — A co z tym Tybeta czy-
kiem?
— Zaraz si z nim skontaktujemy — odparł Ferguson. — B dzie na czas.
Wstali. Kerensky wzi ł szklank i wzniósł toast.
— Jak to mówi w Polsce: „Oby nam si lekko umierało!" Jego twarz pozostawała przez chwil
powa na, potem wychylił
zawarto szklanki do dna i u miechn ł si .
— Teraz, je eli panowie nie maj nic przeciwko temu, chciałbym doko czy trening.
Zrzucił błyskawicznie ubranie i wskoczył ponownie do wody. Chavasse i Ferguson przeszli po-
mostem na nabrze e i skierowali si z powrotem do bungalowu.
W drodze ze Srinagaru do obozu dla uchod ców, Ferguson milczał ze ci gni t twarz .
— Co ci dr czy? — zapytał go Chavasse.
— Wła ciwie nic takiego. — Ferguson wzruszył ramionami. — Odniosłem tylko wra enie, e
Kerensky wcale nie jest tak zadowolony z zadania, jak twierdzi.
— Ostatecznie, adne pieni dze nie s warte ycia — zauwa ył Chavasse.
— A ty, Paul? — Ferguson obrzucił go uwa nym spojrzeniem. — Jak ty si czujesz?
— Sam wiesz najlepiej. Po co pytasz? Jad tam, dok d posyła mnie Biuro. To tylko nast pne za-
danie, mo e troch bardziej ryzykowne ni inne. I tyle.
— I nie przera a ci my l, e masz tam jecha ? — sondował dalej Ferguson.
— Jasne, e przera a — u miechn ł si Chavasse. — W przeciwnym razie nie podj łbym si
tego.
Ferguson skr cił z szosy w boczn drog . Jechali ni jeszcze kilkana cie kilometrów. Najpierw
teren był płaski, potem droga zacz ła si wspina w ród ł k, a wreszcie znale li si na szczycie
niewielkiego wzniesienia i Chavasse ujrzał dwadzie cia, mo e trzydzie ci namiotów, rozbitych w
dolinie wzdłu strumienia.
Widok był sielski. Tu i ówdzie wiły si ku górze dymy z ognisk, przy których przygotowywano
straw . Kilkana cie kobiet, stoj c po kolana w wodzie, prało w strumieniu bielizn , zatkn wszy za
pasy ko ce długich wełnianych chałatów. Bosonogie dzieci bawiły si w chowanego, napełniaj c
dolink wesołymi okrzykami.
Namioty to były typowe tybeta skie jurty. Zszyte ze sob skóry jaków naci gni te były na
okr gły szkielet z gi tkiej dr gowiny, otoczony niewysokim wałem z kamieni.
Cały obóz miał w sobie delikatny, pełen prostoty urok. Chavasse u miechn ł si , gdy chłopiec,
który pierwszy zauwa ył ich przybycie, krzykn ł do swych przyjaciół, e nadchodz go cie. Po
chwili cała gromada biegła na przeciw, z wielkim podnieceniem wołaj c swoje matki stoj ce w
strumieniu.
Kobiety rozprostowały si i patrzyły w ich kierunku osłaniaj c dło mi oczy przed sło cem. W
tej samej chwili, jakie pi dziesi t metrów od nich, przegalopował przez wzgórze je dziec. Roz-
praszaj c stado pas cych si jaków, wjechał do obozu.
Miał na sobie chałat w szerokimi r kawami i serdak z owczej skóry, rozpi ty na jego szerokim
torsie a do pasa, oraz wysokie, oliwkowozielone, juchtowe buty. Włosy, zaplecione w warkoczyki
po obu stronach głowy, przykryte były sto kowatym kapeluszem. W jego lewym uchu połyskiwał
du y, srebrny kolczyk.
Przybysz ci gn ł cugle, zeskoczył ze swego małego, tybeta skiego konika i ruszył ku nim. Wy-
gl dał jak jaki redniowieczny rycerz. Był wysoki i muskularny, a jego mocno opalona twarz
wcale nie miała wschodnich rysów. Szczupłe ko ci policzkowe i wydatny nos nadawały mu ary-
stokratyczny wygl d. Dzieci kłaniały mu si z szacunkiem.
— Joro — odezwał si Ferguson — to jest pan Chavasse.
— Ciesz si , e pan ju jest. — Młody Tybeta czyk wyci gn ł r k na przywitanie.
Na agencie Joro wywarł niezwykłe wra enie. I to nie tylko doskonał angielszczyzn . To było
co znacznie wi cej. Ten młodzieniec mógłby z powodzeniem obraca si w najlepszym towarzy-
stwie. Był inteligentny i opanowany. Urodzony przywódca. Nie wygl dał na człowieka, który
unikaj c walki z wrogiem, wybrał bezpieczniejsz drog emigracji. „Intryguj ca posta ", pomy lał
agent Biura.
Przeszli poza teren obozu i usiedli na trawie w pobli u strumienia. Chavasse pocz stował
Tybeta czyka papierosem, a podaj c młodzie cowi ogie , zapytał go wprost:
— Ferguson mówił mi, e chcesz wróci do Tybetu, i e zaofiarowałe mi wszechstronn po-
moc. Dlaczego?
— Z dwóch powodów — odparł Joro. — Po pierwsze, wiadomo mi, e był pan jednym z tych,
którzy dopomogli Dalaj Lamie w ucieczce. Po drugie, dlatego e chce pan teraz pomóc w ten sam
sposób doktorowi Hoffnerowi.
— A dlaczego opu ciłe Tybet? Czy miałe jakie kłopoty z Chi czykami?
— Nie. — Joro potrz sn ł głow przecz co. — Nie podejrzewali mnie o nic, je eli to pan ma na
my li. Nie, panie Chavasse. Moi rodacy nie boj si wroga, ale nie mo emy walczy z Chi czy-
kami mieczami i muszkietami. Potrzebujemy nowoczesnych karabinów i broni automatycznej.
Przeniosłem przez przeł cz Pangong Tso złoto wszyte w serdak. Zamierzam kupi tak bro , a pan
Ferguson obiecał mi w tym dopomóc.
— Zabierzecie j ze sob — wtr cił Ferguson. — Załatwiłem wszystko, co trzeba. To karabinki
snajperskie, amunicja, kilka lekkich karabinów maszynowych i skrzynia granatów. To wszystko, co
zd yłem załatwi . Rozmawiali my wła nie z Kerenskym. Chce lecie do Leh dzi po południu.
Czy jeste gotów?
Młodzieniec kiwn ł głow .
— Nie widz powodów do zwłoki, je li tylko pan Chavasse si zgadza.
— O ile b dzie odpowiednia pogoda, Kerensky spróbuje przedosta si do Rudok dzisiejszej
nocy — dodał Chavasse — wi c nie mamy zbyt wiele czasu. Chciałbym zapyta ci o kilka spraw.
Przede wszystkim, jak przedstawia si teraz sytuacja w Tybecie Zachodnim?
— Całkiem inaczej ni w reszcie kraju. Chi czycy zbudowali drog , aby poł czy Gartok z Jar-
kandem przez sporne terytorium Aksai Chin. Twierdz , e płaskowy jest ich pradawnym dziedzic-
twem, a Indie bezprawnie wł czyły go do swego obszaru. Jest to najrzadziej zaludniony obszar
Tybetu. Chi czycy utrzymuj władz tylko w miastach, a i to nie we wszystkich.
— A zatem rozumiem, e istniej tam grupy zbrojnego oporu?
— Wi kszo moich rodaków — u miechn ł si lekko Joro — to pasterze, którzy nieustannie
w druj ze swoimi stadami w poszukiwaniu pastwisk. To dumni górale. Oni nigdy nie przywykn
do chi skiej brutalno ci. Zreszt , nale ało si tego spodziewa .
— My lałem, e jako wierni wyznawcy buddyzmu, Tybeta czycy s przeciwni odpowiadaniu
gwałtem na gwałt — zauwa ył Ferguson.
— Tak było. Teraz jednak, kiedy czerwoni zabijaj naszych m czyzn i gwałc nasze kobiety,
przypomnieli my sobie, e zanim Budda przyniósł nam błogosławiony spokój, byli my wojow-
nikami. Chi czycy sprawili, e odło yli my wi te prawdy wiary na bok.
— Tak — rzekł Chavasse do Fergusona. — Kiedy byłem na południu, bili si nawet buddyjscy
mnisi.
— I jak si bili! — o wiadczył Joro. — W okolicy Rudok znajdziemy wielu przyjaciół. Mnisi z
klasztoru Yalung Gompa pomog nam równie .
— Opowiedz mi jeszcze o Hoffnerze — poprosił Chavasse. — Jak si czuł, kiedy go widziałe
po raz ostatni?
— Był bardzo chory. Wła nie dlatego go odwiedziłem. Powiedziałem mu, e wybieram si do
Kaszmiru, i wtedy poprosił, abym wzi ł list.
— Wynika z tego, e nie pilnuj go zbyt surowo?
— Nie. — Joro potrz sn ł głow . — Pozwolono mu mieszka w jego starym domu w Changu.
To takie starodawne, otoczone murem miasto, w którym yje nie wi cej ni pi tysi cy ludzi.
Rezyduje tam komendant całego rejonu, pułkownik Li.
— Ale jednak Hoffner jest zamkni ty w swym domu. Czy tak?
— Nie całkiem. Czasami wychodzi na spacer, ale nie wolno mu opuszcza miasta. Nie pilnuj
go specjalnie surowo, je eli to pan chce wiedzie . A zreszt dok d mógłby uciec stary, chory czło-
wiek?
— To znaczy, e sprawa mo e nie by wcale tak trudna, na jak z pocz tku wygl dała — do-
szedł do wniosku Chavasse. — Problem polega tylko na tym, jak wywie profesora z Changu, by
go dostarczy na to l dowisko, które wypatrzyłe w pobli u Rudok. Je eli Kerensky jest takim do-
brym pilotem, na jakiego wygl da, zadanie wykonamy raz-dwa.
— Mog zaistnie nieprzewidziane trudno ci — o wiadczył Joro. — Problemem numer jeden
jest gospodyni Hoffnera. Obawiam si , e współpracuje z Chi czykami. Na szcz cie nie było jej w
domu podczas mojej ostatniej wizyty. Nie dowierzam jej.
— Dlaczego?
— Dla wszystkich mo liwych powodów. Przede wszystkim jest Chink . A raczej Chink była
jej matka. Ojciec był Rosjaninem i to te nie wró y niczego dobrego. Nazywa si Katia Stranow.
Podró owała z ojcem z Sing Jang do Lhasy. W podró y umarł.
— I wtedy zaopiekował si ni Hoffner?
— Tak. Taki ju jest, e musi pomaga innym bez wzgl du na koszty.
Chavasse my lał przez chwil , marszcz c brwi.
— Z tego, co mówiłe , wynika tylko jedno — powiedział w ko cu. — Nie ufasz jej, ale nie
masz adnych konkretnych dowodów. Mo emy równie dobrze przyj , e ta dziewczyna jesl
całkowicie nieszkodliwa.
— To prawda — odparł niech tnie Joro.
— Wi c musimy da jej szans . Kiedy przedostaniemy si do klasztoru, pojedziesz do Changu
na przeszpiegi, aby wybada teren. Szczegóły uzgodnimy pó niej.
Ferguson powstał. — Je li nie macie teraz nic wi cej do omówienia, to wracajmy do Srinagar.
Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia przed waszym odlotem, a ty, Paul, powiniene troch od-
pocz .
— To najlepszy ze wszystkich twoich pomysłów — zgodził si Chavasse. U miechn ł si i wy-
ci gn ł r k do Jora. — A zatem, do zobaczenia.
Pozostawili Tybeta czyka siedz cego na trawie, obok strumienia, a sami przeszli przez obóz do
auta. W drodze powrotnej Ferguson spytał Chavasse'a, co o nim s dzi.
— Jest dokładnie taki, jak mówiłe . Nie mógłbym sobie yczy lepszego towarzysza.
— Słuchaj c go, odniosłem wra enie, e cała sprawa jest łatwiejsza, ni si z pocz tku wydawa-
ło. Co prawda, mo e by problem z t kobiet , ale s dz , e jest raczej nieszkodliwa.
— Prawdopodobnie — zgodził si Chavasse i ziewn ł.
Za ka d spraw zdaje si zawsze kry jaka kobieta. Ale tym razem jest to kobieta, z któr na-
prawd nie ma artów. Zreszt czas poka e. Chavasse usiadł wygodniej, nasun ł kapelusz na czoło i
przymkn ł oczy.
4. Obszar zamkni ty
Przestało pada i srebrny promie ksi yca o wietlił łó ko. Chavasse trwał w pół nie, półjawie,
patrz c na sufit.
Po jakim czasie spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Jeszcze chwil le ał na plecach,
spocony jak mysz, po czym odsun ł kołdr i wyskoczył z łó ka.
Szybko wytarł si r cznikiem i przyodział. Zanim otworzył okno i wyszedł na taras wło ył jesz-
cze gruby, wełniany sweter.
Płaskie dachy domów w Leh opadały ku Indusowi. Na tle nieba czerwieniły si wysokie ciany
rozpadlin i w wozów. Wokół panował spokój i tylko odległe ujadanie psa niosło si znad rzeki
niczym głuchy dzwon nocy.
Chavasse zapalił papierosa, dło mi osłaniaj c płomie przed podmuchami wiatru. Kiedy odrzu-
cał spalon zapałk , chmury odsłoniły całkiem tarcz ksi yca i jego ostre, białe wiatło w jednej
chwili rozja niło cał okolic . Nocne niebo było niewiarygodnie pi kne. Gwiazdy wypełniały je a
po horyzont, gdzie ju czekały na nie wzniesione wysoko ramiona górskich szczytów.
Wdychał gł boko powietrze, pachn ce mokr od deszczu ziemi , i zastanawiał si , dlaczego
wszystko nie mo e by tak proste, jak ta cudowna chwila. Przecie to, co najcenniejsze, jest wła ci-
wie za darmo. Wystarczy przystan , tak jak tu, i patrze , a dostaje si tak wiele za jedn chwil
refleksji.
Lekki podmuch wiatru musn ł go chłodnym dotykiem w policzki, przywołuj c mroczne prze-
czucia zwi zane z blisko ci granicy. To tylko pół godziny lotu poprzez mrok. Wiatr wydawał si
woła do niego, j cz c złowró bnie w ród domostw. Chavasse odwrócił si i wszedł do rodka.
Hotel spowijała cisza. Kiedy agent Biura schodził na dół, uderzyła go fala ciepłego, dusznego
powietrza, dolatuj ca z niewielkiego holu, gdzie całkiem bezu ytecznie wirował pod sufitem jaki
przedpotopowy wentylator.
Hinduski nocny portier spal sobie w najlepsze przy swoim pulpicie, oparłszy głow na r kach.
Chavasse cicho min ł kontuar i wszedł do baru.
Kerensky siedział przy stoliku obok okna, z serwetk zatkni t pod brod . Był jedynym klien-
tem, wi c kelner siedział bezczynnie, przypatruj c si ze zdumieniem, jak z talerza Polaka znika
ogromny pieczony kurczak.
Chavasse podszedł do baru i nalał sobie du szkock z niewielkim dodatkiem zimnej wody.
Kiedy podszedł do stolika, przy którym po ywiał si Kerensky, Polak spojrzał na niego z
u miechem.
— O, jest pan. Wła nie zamierzałem pana obudzi . Zje pan co ?
— Nie, dzi kuj . — Chavasse potrz sn ł głow .
— Jak tam samopoczucie?
— Doskonale. — Chavasse stan ł przy oknie i popatrzył na rozgwie d one niebo. — To chyba
idealna noc na tak wycieczk .
— Nie mogła by lepsza — o wiadczył ze miechem w głosie Kerensky. — W wietle ksi yca
przelecimy nad przeł cz bez kłopotów, a to przecie najtrudniejszy odcinek. Dzi to b dzie ciastko
z kremem.
— Mam nadziej , e ma pan racj — odparł Chavasse.
— Zawsze mam racj . W czasie wojny brałem udział w ponad stu lotach bojowych. Kiedykol-
wiek sprawy miały przybra kiepski obrót, czułem pismo nosem. Mam w sobie po k dzieli
odrobin cyga skiej krwi, wi c potrafi przewidywa przyszło . Zapewniam pana, e wszystko
pójdzie jak z płatka.
Przechylił si przez stół, by napełni pust szklank rozmówcy.
— Wypij pan i pójdziemy do maszyny. Pół godziny temu wysłałem na pas startowy Jora w
towarzystwie miejscowego znajomka.
Chavasse spojrzał na dno szklanki i zmarszczył lekko brwi. Gdzie w gł bokiej cz ci jego jeste-
stwa odzywał si głos instynktu, który posiadaj potomkowie starych narodów, co , co odziedziczył
by mo e po swych breto skich przodkach. Ten głos mówił mu, e na przekór prognozom Keren-
sky'ego, przyszło nie zapowiada si wcale tak dobrze.
Przyjmuj c do wiadomo ci te złe przeczucia, u wiadomił sobie, e ogarnia go dziwny spokój
wobec nieuchronno ci tego, co ma si zdarzy . Podniósł szklank i u miechaj c si , opró nił j jed-
nym haustem.
— Jestem gotów — oznajmił.
Pas startowy le ał z pół mili poza osiedlem, na płaskim wzniesieniu nad rzek . Na pierwszy rzut
oka wida było, e zbudowany był na potrzeby lotnictwa wojskowego i e obecnie nie jest u ywa-
ny.
Stał tam zaledwie jeden hangar, zbudowany ze zbrojonych, betonowych płyt, na których pozo-
stały lady szaro-zielonej maskuj cej farby. Dach najwyra niej był nieszczelny, jako e kiedy we-
szli do rodka z sufitu kapała jeszcze deszczówka.
Po rodku hangaru l nił srebrno-czerwony samolot, o wietlony przez dwa reflektory podwieszo-
ne na elaznych krokwiach. Jagbar, mechanik Kerensky'ego, siedział przy tablicy rozdzielczej
maszyny, z wyrazem intensywnego skupienia na twarzy. Nadsłuchiwał brzmienia silnika. Joro zaj-
mował miejsce obok niego.
W ko cu obydwaj zeskoczyli na dół.
— Jak tam? — zapytał Kerensky.
— W porz dku, sahibie.
Hindus u miechn ł si szeroko, odsłaniaj c poczerniałe pie ki z bów.
— Paliwo?
— Zatankowałem do pełna bak główny i zapasowy. Kerensky pokiwał z uznaniem głow i
poklepał skrzydło samolotu.
— Spraw si dobrze, mój aniele — powiedział po polsku, a potem odwrócił si do Chavasse'a.
— Jestem gotów.
Chavasse spojrzał na Tybeta czyka i u miechn ł si .
— Musz si jeszcze przebra w to, co dla mnie przygotowałe .
Joro przytakn ł i wyci gn ł z samolotu zawini tko z odzie . Był w nim br zowy wełniany cha-
łat, serdak z owczej skóry, kapelusz i para tybeta skich juchtowych butów.
Chavasse szybko zmienił ubranie i odwracaj c si do Kerensky'ego, spytał:
— Czy nie wygl dam na mieszka ca Tybetu?
Polak przytakn ł ruchem głowy.
— Z daleka jest pan nie do odró nienia. Musi pan jednak pami ta , aby nie pokazywa twarzy.
Jest równie francuska jak paczka gauloisów albo plac Pigalle w sobotni noc. Od razu wida , e nic
jej nie ł czy z tybeta skim stepem.
— B d o tym pami tał — u miechn ł si Chavasse.
Wsiadł wraz z Jorem do samolotu, a po chwili Kerensky zaj ł miejsce pilota. Wyj ł map i roz-
ło ywszy j , wr czył Tybeta czykowi.
— Jeste pewien co do tych patroli granicznych?
— Tak. Maj obowi zek patrolowa przeł cz Pangong Tso codziennie, ale ostatnio stało si to
zbyt niebezpieczne. To tylko dziesi ciu ołnierzy i sier ant. Trzymaj si jak najbli ej Rudok.
Polak wychylił si z kabiny do swego mechanika.
— Czekaj na mnie za jakie dwie godziny, Jagbar!
Mechanik kiwn ł głow i odepchn ł schodki. Kerensky wolno wyprowadził maszyn z hangaru i
wykr cił pod wiatr. Chwil pó niej wydawało si , e koniec pasa startowego ruszył im na spo-
tkanie. Pilot poci gn ł ku sobie dr ek sterowy i samolot uniósł si nad rozpadlin . Zobaczyli skali-
st cian po drugiej stronie.
Góry rosły przed nimi gigantyczne, budz ce groz . Wznosili si coraz wy ej, by wreszcie prze-
lecie łagodnym łukiem pomi dzy dwoma bli niaczymi szczytami, a nast pnie obrali kurs ku
granicy.
Strome ciany gór znajdowały si tak niebezpiecznie blisko, e Chavasse odwrócił wzrok i zasta-
nawiał si , czym by zaj uwag , aby nie patrze na nie. Joro siedział obok, z pistoletem maszyno-
wym na kolanach, uwa nie załadowuj c magazynek.
Chavasse wyci gn ł wobec tego własn bro . Był to mauzer z tłumikiem, narz dzie do za-
bijania, u ywane z upodobaniem przez agentów SS w czasie wojny. Sprawdził mechanizm ładowa-
nia i regulacj spustu. Prawd mówi c, nie u ywał tej broni zbyt cz sto, nawet b d c w prawdzi-
wych opałach. Wsun ł mauzera w skórzany futerał na biodrze i si gn ł po drugi pistolet maszyno-
wy.
Pół godziny pó niej sprawiali wra enie całkowicie zagubionych w ród ksi ycowego krajobra-
zu. Ze wszystkich stron tłoczyły si ku nim pokryte grubym niegiem szczyty gór. Kerensky pilo-
tował samolot z genialn zr czno ci , mkn c do przodu w nie ko cz cym si labiryncie. Pomi dzy
szczytami, jak drogocenne klejnoty wpi te w czarny aksamit, połyskiwały gwiazdy. Chavasse nie
miał poj cia, e mog one wieci tak jasno.
Co pewien czas zapadali si nagle w pró ni . W pewnym momencie, kiedy przelatywali po-
mi dzy dwoma szczytami, Chavasse mógłby przysi c, e jedno ze skrzydeł samolotu dotkn ło
skalistej ciany. Przelecieli jednak bez szwanku, a Polak nawet nie mrugn ł i prowadził dalej
samolot pewn dłoni .
Nagle, prze lizgn wszy si nad grzbietem opasłej góry, jakie sto metrów ni ej zobaczyli l ni ce
w wietle ksi yca jezioro.
— Pangong Tso! — Joro usiłował przekrzycze ryk silnika.
Na ich spotkanie podniosła si rozległa przeł cz. Pilot poci gn ł wolno dr ek ku sobie i
samolot poszybował wy ej, ale wydawało si , e pokryta lodem skalista ziemia wzniosła si
tak e.
Chavasse wstrzymał oddech oczekuj c katastrofy, jednak nic takiego nie nast piło. Z zapasem
jakich pi tnastu metrów przelecieli nad pokryt niegiem przeł cz , omijaj c z jednej strony lodo-
wiec, a z drugiej pot n skalist cian .
Pod nimi, daleko jak okiem si gn , rozci gał si zimny, ciemny płaskowy . Kerensky odwrócił
si z u miechem, widocznym w wietle emanuj cym z tablicy rozdzielczej.
— Je eli chcecie wiedzie , jeste my ju nad Tybetem! — wrzasn ł. — Teraz zmieni nieco
kurs, aby omin Rudok. Nie warto zbytnio pcha si na afisz!
Samolot skr cił ostro na wschód, a potem wzniósł si wy ej. Widok był wspaniały. Pofałdowany
step si gał a po horyzont. Tu i ówdzie kryły si w nim ciemne doliny i rozpadliska, do których nie
docierało wiatło ksi yca, łagodnie pieszcz ce wszystkie wyniosło ci terenu.
Po chwili pojawiło si jezioro, potem drugie. Joro poklepał pilota po ramieniu. Polak kiwn ł gło-
w i samolot pocz ł si zni a .
Płaski, piaszczysty teren na wschodnim brzegu jeziora był doskonale widoczny w jasnym wietle
ksi yca. Kerensky zatoczył koło, by łagodnie podej do l dowania. Nagle szarpn ł gwałtownie
dr ek i samolot ostro wyrwał w gór .
— Co jest?! — krzykn ł Chavasse.
— Chyba widziałem wiatło na wzgórzu nad jeziorem! Jeszcze raz zakr c , a wy obserwujcie
teren. — Samolot wykonał pełne okr enie, ale nigdzie nie było wida nic podejrzanego.
— I co o tym my licie?
Chavasse spojrzał pytaj cym wzrokiem na Jora, ale Tybeta czyk wzruszył ramionami.
— Je eli było jakie wiatło, to mogło to by jedynie ognisko pasterzy. Na tym terenie Chi czy-
cy nie odwa yliby si sp dza nocy pod gołym niebem.
— No to w porz dku. — Chavasse klepn ł Polaka po ramieniu. — L duj.
Kerensky kiwn ł głow . Raz jeszcze okr ył jezioro i kieruj c samolot pod wiatr, elegancko wy-
l dował na brzegu. Chavasse nie tracił ani chwili. Kiedy samolot jeszcze kołował, on ju otworzył
drzwiczki, wyskoczył na ziemi i za chwil odbierał od Jora skrzynie z broni i amunicj .
Wzniecony wiruj cym migłem p d powietrza owin ł ich tumanem drobnego piasku. Mimo to
wszystkie skrzynie w kilka chwil znalazły si na ziemi, a Joro stan ł obok Chavasse'a. Kerensky
wyci gn ł r k , aby zamkn drzwiczki kabiny.
— Za tydzie od dzi . W tym samym miejscu, o tej samej porze — wrzasn ł, przekrzykuj c ryk
silnika. — I niech pan przyb dzie punktualnie. Cholernie mnie dra ni czekanie.
Chavasse i Joro szybko usun li skrzynie z drogi i patrzyli, jak Kerensky kołuje na przeciwległ
stron pola i wykr ca pod wiatr. Po chwili samolot przelatywał ju nad jeziorem, nabieraj c wy-
soko ci. Potem pilot skierował maszyn na północny zachód i samolot znikn ł w ciemno ci.
Chavasse odwrócił si do Jora, czuj c wci w głowie huk Hilnika.
— Mo e ukryjmy gdzie te skrzynie, zanim twoi przyjaciele z Yalung Gompa zgłosz si po
nie?
Poszedł w kierunku w skiego lebu, przecinaj cego wzgórze czterdzie ci metrów dalej, zdzi-
wiony, e huk silnika tak długo utrzymuje si w jego uszach. Doszedł do wniosku, e ten leb
b dzie wła ciw kryjówk .
Odwrócił si , aby zawoła do Jora. W tym samym momencie, jak za dotkni ciem czarodziejskiej
ró d ki, na wierzchołku wzgórza pojawił si d ip.
Natychmiast, w pierwszej, mro cej krew w yłach chwili strachu, dostrzegł wysokie czap-
ki ołnierzy i długi ryj karabinu maszynowego zamontowanego na platformie. W sekund potem
biegł w stron lebu, si gaj c jednocze nie po mauzera. — Joro! Uwa aj! — krzykn ł.
Ci kie pociski z karabinu maszynowego wznosiły ju tumany piasku wokół Tybeta czyka, a
błysk serii rozdarł ciemno .
Joro odskoczył na bok i miotał si rozpaczliwie, aby unikn kul. Chavasse przykl kn ł na jedno
kolano i oddał kilka strzałów, ci gaj c ogie na siebie.
Joro poderwał si na nogi i znikn ł w ród głazów, pi trz cych si na brzegu jeziora. Karabin wy-
celowany był teraz w Chavasse'a, który wycofał si do lebu. Przywarł płasko do jego dna, podczas
gdy kule waliły o skały tu za nim.
Odłamek kamienia ugodził go w policzek, a kiedy powstał, aby spróbowa wycofa si pod
osłon ciemno ci, jeden z pocisków zranił go w lewe rami .
Chavasse upadł znowu na ziemi i czekał, co b dzie dalej. Wreszcie wstrzymano ogie i wokół
zapanowała cisza, jeszcze trudniejsza do zniesienia. Ostro nie powstał na nogi, kiedy nagle rozległ
si huk i ostre białe wiatło rakiety o wietliło cały leb.
Patrzył bez ruchu na opadaj c rac . Nie było sensu dok dkolwiek biec. Wkrótce kamienie za-
chrz ciły i na kraw dzi lebu ukazało si dwóch chi skich ołnierzy z gotowymi do strzału au-
tomatami. Kiedy podniósł mauzera, aby wystrzeli , pojawił sic pomi dzy nimi trzeci człowiek.
Lekko u miechni ty stał tak blisko, e Chavasse widział nie tylko piórko zdobi ce tyrolski kapelusz
ale nawet ka dy włosek futrzanego kołnierza jego my liwskiej kurtki.
— Niech pan nie b dzie głupcem — odezwał si po angielsku. — To nie ma sensu!
Chavasse patrzył na niego zdziwiony, a potem, pomimo bólu w ramieniu, za miał si gło no.
Noc była pełna niespodzianek.
— To znaczy, e macie jeszcze co w odwodzie — powiedział i odrzuciwszy mauzera, stał spo-
kojnie, czekaj c, a do niego podejd .
5. Upadek ksi cia ciemno ci
Stepowy wiatr hulał po niewielkiej kotlinie, chwytaj c Chavasse'a w zimne szpony. Dr ał na
całym ciele. Posługuj c si jedn , zdrow r k , naci gn ł na głow serdak z owczej skóry.
Ostre, zimne powietrze znieczuliło ból w krwawi cym ramieniu, Chavasse czuł jednak rozsadza-
j cy czaszk ucisk w tyle głowy i lekkie mdło ci. Prawdopodobnie były to dolegliwo ci zwi zane z
niedostateczn aklimatyzacj .
Siedział, oparty plecami o koło d ipa. Kilka stóp dalej, przy wej ciu do niewielkiego namiotu,
wiatr igrał z płomieniem spirytusowej maszynki. Ogrzewało si przy niej dwóch chi skich o-
łnierzy. Jeden z nich, poło ywszy sobie na kolanach automat, palił papierosa, podczas gdy drugi
podgrzewał kaw w aluminiowym kociołku.
Chavasse zastanawiał si , co teraz robi Joro. Przynajmniej temu chłopcu udało si uj cało,
wi c mo na powiedzie , e zasadzka nie całkiem si powiodła. Jednak e trudno było przypuszcza ,
e bezbronny, samotny Tybeta czyk b dzie mógł mu jako pomóc. Chyba, e zdoła skontaktowa
si ze swoimi przyjaciółmi. To by zmieniło posta rzeczy.
Płachta namiotu uchyliła si i wyszedł z niego człowiek w tyrolskim kapeluszu. Trzymał w r ku
przeno n apteczk pierwszej pomocy.
Przykucn ł obok je ca, u miechaj c si sympatycznie.
— Jak pan si czuje? Chavasse wzruszył ramionami.
— My l , e wy yj . Je eli o to panu chodzi. M czyzna wyci gn ł ku niemu paczk
papierosów.
— Niech si pan pocz stuje. Poczuje pan ulg .
Miał około trzydziestu pi ciu lat: wysoki, dobrze zbudowany Płomie zapałki wyodr bnił z
ciemno ci siln , wyrazist twarz ze zmysłowymi ustami.
Chavasse zaci gn ł si i zakaszlał, kiedy dym podra nił mu gardło.
— Rosyjskie! — wykrzykn ł, podnosz c w gór papierosa. Sprawy zacz ły si wyja nia .
— Naturalnie — u miechn ł si tamten. — Andriej Siergiejewicz Kurbski, do usług.
— Mam nadziej , i nie obrazi si pan, je eli nie zrewan uj si podobnie grzecznym gestem?
— To całkiem zrozumiałe. — Kurbski roze miał si dobrodusznie. — Mo na powiedzie , e nie
miał pan do nas szcz cia.
— Skoro ju o tym mówimy — zagadn ł Chavasse. — To co wła ciwie robicie w tej okolicy?
Przecie to niezbyt bezpieczny obszar.
— Byłem w drodze do Changu. Silnik nam nawalił i wła nie usiłowali my znale przyczyn .
Poniewa zrobiło si ciemno, postanowiłem, e rozbijemy obóz. Nagle całkiem niespodziewanie
wprasza si pan w go cin . Byłem jeszcze bardziej zaskoczony, słysz c jak krzyczy pan do swego
towarzysza po angielsku.
— Chyba si starzej — westchn ł Chavasse. — Wi c to wasze wiatła widzieli my.
— Przerwali cie mi kolacj — potwierdził Kurbski. — Naturalnie, jak tylko zauwa yli my was,
zgasiłem płomie maszynki. Zamierzali cie l dowa , wi c nie chcieli my was onie miela .
— A my my leli my, e to ognisko pasterzy — oznajmił Chavasse z gorycz w głosie.
— Na wojnie trzeba mie szcz cie... du o szcz cia. — Rosjanin otworzył apteczk . — Je eli
nie ma pan nic przeciwko temu, rzuc teraz okiem na pa sk r k .
— To tylko dra ni cie — stwierdził Chavasse. — Pocisk jedynie musn ł moje rami .
Kurbski przyjrzał si ranie, a potem wprawnie nało ył opatrunek I zabanda ował rami elastycz-
n opask .
— Widz , e zna si pan na rzeczy — rzekł Chavasse.
— Byłem korespondentem wojennym w Korei — u miechn ł nic Rosjanin. — Przeszedłem
tward szkoł .
— A co pan robi w Tybecie? Czy chce pan si osobi cie przekona , jak bardzo wdzi czni s
Chi czykom mieszka cy tego kraju za wyzwolenie ich od nich samych?
— Co w tym rodzaju. — Kurbski wzruszył ramionami. — Mam status stałego korespondenta.
Pisz dla „Prawdy", ale moje artykuły ukazuj si we wszystkich czasopismach i gazetach
Zwi zku Radzieckiego.
— Wcale si temu nie dziwi .
— Ta przygoda bardzo o ywi moj relacj . Ludzie ch tnie czytaj takie historyjki — kontynu-
ował Rosjanin. — Tajemniczy Anglik, taki jak pan, l duje w rodku nocy z broni w r ku w
Tybecie, przebrany za miejscowego górala. Szkoda, e nie jest pan Amerykaninem, to zabrzmiałoby
jeszcze bardziej sensacyjnie.
Płomie maszynki zadr ał na wietrze. W jego migotliwym wietle wida było figlarne błyski w
oczach dziennikarza. Mimowolny u mieszek pojawił si w k cikach ust Chavasse'a. Starał si po-
kry go ziewni ciem. Trudno było nie polubi takiego faceta.
— Co b dzie ze mn ? — zapytał.
— Fili anka kawy, lekka kolacja i zdrowy sen, je eli zdoła pan zasn .
— A jutro?
— No có — westchn ł Kurbski. — Jutro pojedziemy do Changu, aby odwiedzi pułkownika
Li, dowódc tego okr gu. — Pochylił si i zni aj c głos, dodał powa nym tonem: — Gdybym był
na pa skim miejscu, powiedziałbym mu od razu wszystko, co b dzie chciał wiedzie , bez niepo-
trzebnego, heroicznego zad cia. Powiadaj , e to twardy człowiek.
Zapanowała chwila milczenia, a potem Kurbski klepn ł si otwart dłoni po udzie.
— Ale teraz zjedzmy kolacj .
Skin ł r k i jeden z ołnierzy przyniósł kaw oraz paczk biszkoptów.
— Tylko prosz mi nie mówi , e to armia Chi skiej Republiki Ludowej podejmuje mnie tak
go cinnie.
Kurbski potrz sn ł przecz co głow .
— To moje prywatne zapasy. Daj słowo. Doszedłem kiedy do wniosku, e odrobina luksusu
bardzo ułatwia przystosowanie si do trudnych warunków w obcym, dzikim kraju.
Chavasse przełkn ł łyk kawy. Była na tyle dobra, e nie mógł powstrzyma si od wyra enia po-
dziwu.
— Wykorzystuje pan do wiadczenia budowniczych imperium to tak, jak przebieranie si w
smoking do kolacji podczas safari w czarnej Afryce.
— Dzi ki ci, panie Bo e, e stworzył Anglików — odparł Kurbski z pewnym namaszczeniem.
— Dali przynajmniej wiatu poczucie godno ci i szacunku.
— W dzisiejszych czasach to raczej w tpliwe zalety — o wiadczył Chavasse i obaj wybuchn li
miechem.
— Co słycha w Londynie? — zapytał Kurbski.
Chavasse zawahał si przez chwil , a potem wzruszył ramionami. Wła ciwie co za ró nica, jak
odpowie na to pytanie.
— Kiedy opuszczałem Londyn, wiała przera liwie mokra bryza od rzeki, co wró y raczej
paskudn zim . Na drzewach w Regent Park nie pozostał ju ani jeden li , a pi ciu zwolenników
rozbrojenia nuklearnego przykuło si kajdankami do barierki przed domem numer 10 na Downing
Street *.(
* Siedziba premiera Wielkiej Brytanii.
)
— Nie ma jak Londyn — westchn ł Kurbski. — Byłem tam w zeszłym roku. Widziałem Johna
Gielguda w „Wi niowym sadzie". Niezapomniany spektakl. Oczywi cie, ze wzgl du na to, e An-
glicy grali Czechowa. Potem byłem na kolacji w tej słynnej restauracji u Helen Cordet.
— Jak na Rosjanina, mieszkaj cego stale w swym kraju, odwiedził pan najwła ciwsze miejsca
w Londynie — o wiadczył Chavasse.
Kurbski wzruszył ramionami.
— Nale y to do moich obowi zków. Musz poznawa jak najwi cej rodowisk i próbowa zro-
zumie , co my l przedstawiciele poszczególnych warstw społecze stwa. Jak e inaczej mogli-
by my was zrozumie ?
— Podoba mi si pa ski sentyment do mego kraju — powiedział Chavasse — ale musz przy-
zna , e rzadko spotykałem si z podobnym nastawieniem u pana kolegów.
— Najwidoczniej obracał si pan w niewła ciwych kr gach — dyplomatycznie odpowiedział
Kurbski.
Jeden z ołnierzy przyniósł dzbanek ze wie o zaparzon kaw . Kiedy wrócił do ognia, Chavas-
se zaryzykował pytanie:
— Jedno mnie dziwi. My lałem, e stosunki pomi dzy Moskw a Pekinem s raczej napi te.
Jak to si dzieje, e Chi czycy pozwalaj panu swobodnie podró owa po terenie ich najbardziej
strze onej prowincji?
— Od czasu do czasu powstaj mi dzy nami drobne nieporozumienia wiatopogl dowe, nic
wi cej. To si zdarza w najlepszej rodzinie.
Chavasse potrz sn ł głow .
— Niech pan nie udaje naiwnego. Wy, Rosjanie, tr bicie wokół o niewyrobieniu politycznym
Stanów Zjednoczonych, a tymczasem tamci maj przynajmniej tyle politycznego zmysłu, e potra-
fili u wiadomi reszcie wiata, kto naprawd zagra a pokojowi. Chiny natomiast w tym samym
stopniu s problemem dla was, co i dla nas. Rozumiał to nawet Chruszczow.
— Polityka i religia to sprawy, o które sprzeczaj si i najlepsi przyjaciele — odparł Kurbski —
ale my l , e ju najwy szy czas spa , kolego.
Pomimo ciepłego piwora, który po yczył mu Kurbski, Chavasse zmarzł na ko . Głow rozsa-
dzał mu przykry ból i znowu czuł nudno ci.
Patrzył na zewn trz przez płacht zasłaniaj c wyj cie z namiotu. Usiłował skoncentrowa uwa-
g na płomieniu spirytusowego piecyka, aby usn . Jeden z ołnierzy, opatuliwszy si w owcz
bund , spał w najlepsze obok piecyka, podczas gdy drugi, pełni c wart , chodził tam i z powrotem,
stukaj c obcasami po zamarzni tej ziemi.
Chavasse my lał o Kurbskim. Przypominał sobie jego słowa i ten u miech nieustannie obecny w
szarych oczach Rosjanina. Naprawd sympatyczny facet. W innych warunkach mogliby zosta
przyjaciółmi.
Zasn ł wreszcie, ale w niecał godzin pó niej obudził si , szcz kaj c z bami, zlany zimnym
potem. Obok niego kl czał Kurbski z kubkiem w r ce.
Chavasse usiłował usi
, ale Rosjanin lekko popchn ł go z powrotem.
— Nie ma powodu do niepokoju. Cierpi pan na chorob wysoko ciow . Prosz to połkn . Po-
mo e panu.
Chavasse wzi ł pigułk trz s cymi si palcami i popił j zimn kaw z kubka, który Kurbski
przytrzymywał przy jego ustach.
Ponownie schował r ce w piworze i skrzy ował je, aby powstrzyma dreszcze. Spróbował si
u miechn .
— Trz s si tak, jakbym miał malari .
— Rankiem poczuje si pan o wiele lepiej — pocieszał go dziennikarz.
Wyszedł na zewn trz, pozostawiaj c Chavasse'a zapatrzonego w ciemno . Anglik z wolna do-
chodził do wniosku, e człowiek ci gle uczy si czego nowego. Ostatnim Rosjaninem, z jakim
miał tak bliski kontakt, był agent osławionej organizacji Smiersz, która dopuszczała si krwawych
zbrodni, dopóki nie rozwi zał jej Chruszczow.
Tamten człowiek tak bardzo ró nił si od Kurbskiego, jakby nie byli synami tego samego na-
rodu.
Trudno było zrozumie , dlaczego tak si dzieje. W ogóle trudno cokolwiek zrozumie . Chavasse
zamkn ł oczy. Działanie pigułki było zdumiewaj ce. Ból głowy znikł, jak r k odj ł, a całe ciało
powoli ogarn ło przyjemne ciepło. Chavasse naci gn ł na głow kaptur piwora i prawie natych-
miast zapadł w sen.
Poranne niebo było niewiarygodnie niebieskie, ale wiatr przera aj co zimny. Chavasse stał obok
d ipa i przygl dał si dwu ołnierzom zwijaj cym obóz. Czuł si o dziesi lat starszy i zupełnie
opu ciła go jakakolwiek ch działania.
Kurbski tak e jakby si zmienił. W jego oczach nie było ju iskierek humoru, a na twarzy ry-
sowało si znu enie. Prawdopodobnie równie le spał tej nocy. Kiedy byli gotowi do odjazdu,
zwrócił si do Chavasse'a i nieledwie przepraszaj cym gestem zaprosił go do łazika. Agent Biura
wdrapał si na tylne siedzenie i zaj ł wolne miejsce obok podstawy karabinu maszynowego.
Przed nimi rozci gał si pofałdowany i poprzecinany skalistymi grzebieniami step. Koła pojazdu
rozgniatały z trzaskiem zmro one nz.ronem, rzadkie k py złotych traw.
Po trzydziestu minutach wyjechali na autostrad zbudowan przez Chi czyków jeszcze w 1957
roku w celu łatwego przerzucania wojska z Sing Lang do Yarkand. Ta inwestycja dopomogła im na-
st pnie w stłumieniu powstania w Kambas.
— Trzeba przyzna , e to godne podziwu osi gni cie. Nie s dzi pan? — zagadn ł Kurbski, spo-
gl daj c na gładk nawierzchni ksi ycowo pustej autostrady.
— To zale y od punktu widzenia — odparł Chavasse. — Mnie raczej interesuje, ile tysi cy
Tybeta czyków straciło ycie przy tej budowie.
Przez twarz Kurbskiego przesun ł si cie . Rosjanin warkn ł po chi sku jaki rozkaz i łazik ru-
szył szybciej w step, pozostawiaj c widmow autostrad za sob .
Wygl dało na to, e opinia je ca zniech ciła go do dalszej rozmowy. Wobec tego Chavasse roz-
parł si wygodnie i z zainteresowaniem obserwował krajobraz. Z jednej strony wznosił si ku
bł kitnemu niebu płaskowy Aksai Chin, przed nimi za falował bezkresny step.
Po pewnym czasie zjechali nieco ni ej na rozległ i płask pustyni . wir i piach tworzyły twar-
de, mocno zbite podło e i kierowca ostro nacisn ł pedał gazu.
D ip wystrzelił do przodu i kiedy zimny p d powietrza uderzył Chavasse'a w twarz, Anglik po-
czuł powracaj c ch ycia. Najwyra niej przychodził do siebie. Wkrótce dotarli do kra ca pu-
styni, kierowca zwolnił i pojazd zacz ł wspina si na niewielkie wzniesienie. Gdy si ju na nim
znale li, Chavasse dostrzegł klasztor W rozci gaj cej si przed nimi dolinie.
Ledwie potrafił ukry zaskoczenie. Samochód zje d ał w dolin , a w nim podniecenie mieszało
si z obudzon na nowo nadziej . Zwrócił si do Kurbskiego i jakby mimochodem zapytał:
— Czy zatrzymamy si w klasztorze?
Rosjanin spokojnie skin ł głow .
— Nie widz powodu, dla którego nie mieliby my sobie na to pozwoli . Opracowuj wła nie
seri artykułów o buddyzmie, a to jest jeden z niewielu jeszcze czynnych klasztorów w tej cz ci
Tybetu. Kilka godzin postoju nie zrobi nam adnej ró nicy.
Przez jedn niebezpieczn chwil Chavasse miał na ko cu j zyka słowa, które mogły go zdra-
dzi . Przecie to mogło by tylko jedno miejsce: klasztor, do którego zmierzali z Jorem — Yalung
Gompa, główny o rodek oporu przeciwko chi skim okupantom. Było to zatem ostatnie miejsce na
ziemi, które powinien odwiedzi Rosjanin z dwójk chi skich ołnierzy. Tym razem czarna r ka
przeznaczenia wskazała na Kurbskiego i od tego wyroku nie było ju odwołania. Chavasse, czuj c
co w rodzaju alu, siedział spokojnie i czekał na dalszy rozwój wypadków.
Yalung Gompa to było kilka pomalowanych ochr budynków o płaskich dachach, które wbudo-
wano w jedno ze zboczy, otaczaj cych dolin . Cało otoczona była wysokim murem, a podwójne
ci kie wrota, rozwarte szeroko, zapraszały do rodka na rozległy dziedziniec.
Pod murem pasły si jaki i małe tybeta skie koniki. Wokół strumienia za rozsiadły si paster-
skie jurty z szarej skóry.
Było to miejsce przepełnione spokojem. Unosił si nad nim dym palonych ognisk. Wiatr
przyniósł im zapach warzonej nad ogniskiem strawy, co w jaki niezwykły sposób obudziło w An-
gliku wspomnienia obozowisk z jego młodzie czych lat.
Przed bram zgromadziła si grupa około sze dziesi ciu ludzi, zwróconych twarzami w stron
dziedzi ca. Nagle miejsce to wypełnił pot ny, gł boki d wi k odbijaj cy si echem od cian doli-
ny.
— Niech pan spojrzy! — wykrzykn ł podekscytowany Rosjanin. — Tam, na najwy szym dachu.
Mnich dmie w radong. D wi k tego instrumentu niesie si wiele, wiele mil.
Tłum przy wrotach zwrócił si ku nim. Byli to głównie pasterze. Twarze stwardniałe od sło ca i
wiatru. Owcze serdaki i krótkie miecze zatkni te za pas. Spogl dali z otwart wrogo ci . Chi czycy
natychmiast zareagowali. Jeden z ołnierzy powstał, opu cił nieco luf karabinu maszynowego i
szcz kn ł odbezpieczonym zamkiem. D ip zwolnił, kierowca zmienił bieg i tłum, rozst piwszy si ,
przepu cił ich do wewn trz.
To, co zobaczył Chavasse na dziedzi cu klasztoru, spowodowało, i zapomniał przez chwil o
swej sytuacji.
Grupa lamaickich kapłanów we wspaniałych, tradycyjnych szatach odprawiała wła nie po rodku
dziedzi ca liturgiczn ceremoni . Był to niezwykły, gro nie wygl daj cy taniec. Mnisi w swoich je-
dwabnych niebieskich, czerwonych i zielonych togach oraz wielkich maskach wyobra aj cych twa-
rze demonów, wirowali nieustaj co w jakich miertelnych zmaganiach, wznosz c ponad głowami
wielkie miecze.
— Mamy szcz cie! — wykrzykn ł Kurbski. — Słyszałem o tej ceremonii. Niewielu pod-
ró ników miało okazj j podziwia . To „Upadek ksi cia ciemno ci".
Otworzył torb i wyj wszy z niej aparat fotograficzny, pocz ł tak szybko, jak to było mo liwe,
fotografowa mnichów. Dla Chavasse'a było co przera aj cego i fascynuj cego zarazem w fakcie,
e oto siedzi tu i biernie czeka na to, co musi si zdarzy . Nagle poczuł w głowie pustk i po chwili
znowu ogarn ły go lekkie mdło ci.
Demony wirowały coraz szybciej, wyskakuj c co chwila wysoko w gór . Tradycyjne fartuchy, z
wymalowanymi na nich ludzkimi ko mi, powiewały przy ka dym takim skoku. Muzyka z muszli i
b bnów stawała si coraz bardziej przera aj ca; Chavasse spostrzegł, e ołnierz przy karabinie, za-
pominaj c o niebezpiecze stwie, pochylił si do przodu, otwieraj c szeroko usta ze zdziwienia.
Potem u wiadomił sobie, e demony stopniowo otaczaj pojazd, przysuwaj si coraz bli ej i
bli ej, z ka d chwil zacie niaj c kr g, a tłum, który do tej pory czekał przed wrotami, wbiega na
dziedziniec.
Tymczasem Kurbski i jego ludzie niczego nie zauwa yli. W pewnej chwili Rosjanin zakl ł i
przerwał na moment fotografowanie, aby zmieni film. Po chwili znowu robił zdj cia tak szybko,
jak tylko to mo liwe.
Uwag Chavasse'a zwrócił jeden z m czyzn wyst puj cy w roli pierwszego tancerza. Miał na
sobie szkarłatn tog i mask tego samego koloru z białym rysunkiem, przyozdobion czarnym
ko skim ogonem.
Miecz w jego r ku wirował jak ywy, rzucaj c wokół szybkie błyski. Nagle ta cz cy znalazł si
tu obok d ipa. Jego prawa r ka, mkn c błyskawicznym ruchem od lewego ramienia, zadała jeden
straszliwy cios. Ciało ołnierza, który stał przy karabinie maszynowym, osun ło si tu obok Cha-
vasse'a z na wpół odci t od tułowia głow i upadło na piasek dziedzi ca.
Wydawało si , e cały wiat zastygł w bezruchu. Ale trwało to tylko ułamek sekundy. Zaraz
potem tłum rykn ł i ruszył na d ipa. Szkarłatny demon zdj ł mask i Chavasse zapomniał na
chwil o wszystkim. Patrzył w zimn i bezlitosn twarz zabójcy. To był Joro.
Drugi ołnierz krzykn ł nieludzko, kiedy dziesi tki r k wyci gały go z auta, i uczepił si kurczo-
wo kierownicy. Kurbski stał nieruchomo, z twarz skamieniał ze strachu, ci gle jeszcze wznosz c
nad sob aparat. Zd ył rzuci swemu je cowi zaledwie jedno miertelnie przera one spojrzenie,
zanim r ce tłumu tak e i jego wyci gn ły z auta.
Chavasse widział jeszcze przez moment skrwawion twarz dziennikarza. W chwil pó niej
Rosjanin znikn ł pod kł bi cymi si ciałami, jakby zalały go rozszalałe fale oceanu.
Anglik u wiadomił sobie nagle, e wychodzi z d ipa w ten tłum, i e z otwartymi w bezgło nym
krzyku ustami próbuje utorowa sobie w ywym ludzkim murze drog do swego towarzysza.
Spostrzegł zwrócone ku sobie sko nookie twarze: za lepione w ciekło ci oczy, obna one, bez-
z bne dzi sła. Kiedy dziesi tki r k zacz ły szarpa jego ubranie, uderzył na o lep w najbli sze usta.
Zaraz potem poczuł w głowie piek cy ból i pogr ył si w ciemno .
6. Moskwianka
Powoli otworzył oczy. Przez chwil czuł w głowie kompletn pustk . Uniósł si na łokciu z
uczuciem narastaj cej paniki.
Le ał na w skim łó ku, w rogu ciemnego pomieszczenia bez okien. Na rodku sufitu wisiała za-
czepiona na ła cuchu lampa naftowa, a ze cian, pokrytych starodawnymi kilimami, spogl dały na
Chavasse'a wszystkie dobre i złe bóstwa buddyjskiego panteonu.
Aby nie patrze na wyłaniaj ce si z mroku ogromne, demoniczne twarze, zamkn ł na chwil
oczy i wtedy usłyszał niski głos, powtarzaj cy monotonnie te same słowa. Spojrzał wi c jeszcze raz
i uprzytomnił sobie, e w tym mroku, zaledwie par stóp od niego, cały czas siedział buddyjski
kapłan w sto kowatym kapeluszu i szacie o barwie szafranu. Jego modlitwie towarzyszył stukot
szybko przesuwanych paciorków buddyjskiego „ró a ca".
Kiedy Chavasse poruszył si , mnich przerwał modlitw , powstał z kl czek i podszedł ku niemu.
Wydawał si niewiarygodnie stary. Jego ółta, zniszczona twarz pokryta była tysi cami zmarszczek.
Nagle u miechn ł si i odchyliwszy kilim, wisz cy w nogach łó ka, znikn ł w niskim, łukowato
sklepionym przej ciu.
Chavasse poczuł si całkiem nie le. Nawet utrzymuj cy si od przybycia do Tybetu lekki ból
głowy znikn ł. Odsun ł owcze skóry i opu cił nogi na podłog . W tej samej chwili kilim za łó kiem
został ponownie odsuni ty i do rodka wszedł Joro.
Tybeta czyk, ubrany tak, jak w czasie przeprawy: w br zowy chałat i owczy serdak, u miechał
si przyja nie. Ten drugi Joro, ten, który nosił mask ksi cia ciemno ci, był chyba przywidzeniem.
— Jak pan si czuje? — zapytał.
— Wydaje mi si , e całkiem nie le — odparł Chavasse. — Sam nie wiem, co sprawiło, e si
tak zachowałem. Musiałem mie chyba gor czk , czy co?
— Tak, to tylko górska gor czka, nic wi cej. Powoduje, e człowiek wyprawia dziwne rzeczy.
Nasz kapłan podał panu specjalne lekarstwo.
— Zaskoczyli cie ich kompletnie — stwierdził Chavasse.
— No có . — Joro wzruszył ramionami. — Mieli karabin maszynowy, wi c trzeba było zaara-
n owa zasadzk , tak aby unikn mo liwych strat. Na szcz cie wszystko poszło zgodnie z pla-
nem. Biegłem przez cał noc, by zd y na czas. Wiedziałem, e zawioz pana do Changu, a to
znaczyło, e b d musieli t dy przeje d a .
— A co z Rosjaninem? Nie yje?
— To oczywiste — przytakn ł beznami tnie Joro. — Dla moich ludzi Rosjanie i Chi czycy to
tylko dwie strony tego samego medalu.
— Szkoda — w głosie Chavasse'a brzmiała nuta szczerego alu. — Był to całkiem fajny facet,
niezale nie od punktu widzenia.
— Nie z mojego — odparł Joro. — Dla mnie był wrogiem, a tu toczy si wojna i tyle. Kiedy
moi rodacy ruszaj do walki, nie jestem w stanie ich powstrzyma . Z trudem udało mi si uratowa
pana.
— Przyjmij moje podzi kowanie.
— Nie jest potrzebne. — Joro potrz sn ł z przekonaniem głow . — Spłaciłem po prostu dług.
Tam, nad jeziorem, pan uratował mi ycie. Jest pan szybki.
— Mam nadziej , e znale li cie bro ? — zmienił temat Chavasse. — Była w baga niku d ipa.
— Tak, w s siednim pomieszczeniu moi ludzie czyszcz j wła nie, przygotowuj c do u ycia.
Chod my do nich. Jest tam ogie i dostanie pan fili ank herbaty... niestety, tybeta skiej, ale w
ko cu musi pan do niej przywykn .
Odchylił kilim i poprowadził swego go cia do obszernego, ale niskiego pomieszczenia z
w skimi okienkami, umieszczonymi tu pod sufitem. Karabiny le ały na długim drewnianym stole,
a trzech tybeta skich partyzantów zajmowało si nimi z profesjonaln zr czno ci .
— Wygl da na to, e znaj si na rzeczy — zauwa ył Chavasse.
— Tybeta czycy s bardzo zdolni. To jest co , czego Chi czycy jeszcze nie zauwa yli.
Na wielkim, kamiennym palenisku jasnym płomieniem paliło si łajno jaków. Podczas gdy Cha-
vasse oswajał si z otoczeniem, Joro skruszył spor gar zbitej w kostk herbaty i wsypał j do
kociołka z wrz tkiem. Nast pnie dodał jeszcze nieco tłuszczu i odrobin soli.
— A nie masz przypadkiem czego takiego jak papierosy? — zapytał Chavasse.
— Jeden z moich ludzi opró nił kieszenie Rosjanina — skin ł głow Joro. — To, co w nich
znalazł, le y na stole, o tam! Zdaje si , e s tam równie trzy czy cztery paczki papierosów.
Chavasse podszedł do stołu i przez chwil stał, przygl daj c si temu, co pozostało po czło-
wieku. Portfel, dokumenty i papierosy.
Zapalił jednego i powrócił do ognia z portfelem i dokumentami. Usiadł na twardej, drewnianej
ławie i poddał je fachowej lustracji.
Portfel zawierał plik chi skich banknotów, kilka listów, najwyra niej od przyjaciół z Rosji, oraz
kart członkowsk moskiewskiego klubu prasowego. Nie było tam na szcz cie czego takiego, jak
zdj cie ony czy dzieci i Chavasse, czuj c ogromn ulg , zacz ł przegl da dokumenty.
Było pomi dzy nimi standardowe zezwolenie na wjazd do Chin, a tak e specjalna, ostemplowa-
na w Pekinie wiza, zezwalaj ca Kurbskiemu na swobodne poruszanie si po Tybecie. Zezwolenie to
podpisał równie komendant prowincji, rezyduj cy w Lhasie. Wszystko było powalane krwi i
zniszczone uderzeniem no a, jednak e fotografia Rosjanina w paszporcie pozostała nienaruszona.
Chavasse, patrz c na te papiery, pogr ył si w rozmy laniach tak gł boko, e nie usłyszał Jora
zapraszaj cego go do wypicia herbaty. Nawet, gdy Tybeta czyk wcisn ł mu do r ki metalowy ku-
bek, opró nił go zupełnie mechanicznie.
— Jak panu smakowała nasza herbata? — u miechn ł si Joro.
Chavasse spojrzał na pusty kubek w swoich r kach, zmarszczył brwi, a potem wyszczerzył z by
w u miechu.
— Sam nie wiem, kiedy j wypiłem — odparł. — Prosz jeszcze.
Herbata, niespodziewanie, od wie yła go całkowicie. Poczuł, e krew znowu kr y w nim y-
wiej.
— Daleko st d do Changu? — zapytał, zapalaj c kolejnego papierosa.
— Około dziewi dziesi ciu mil — odparł Joro. — Dwa dni wyt onej konnej jazdy.
— Wi c mo e pojechaliby my tam d ipem?
— To chyba niemo liwe — stwierdził Joro. — W Changu stacjonuje co najmniej dwustu o-
łnierzy, a najbli sza okolica jest regularnie patrolowana. Gdyby my nawet zdołali zbli y si do
miasta, natychmiast nas zaaresztuj .
— A gdyby my d ipem wjechali do miasta?
— Jak to? — Joro zmarszczył brwi w wyrazie nie tajonego niedowierzania.
— Mógłbym im powiedzie , e nazywam si Andriej Siergiejewicz Kurbski i jestem rosyjskim
dziennikarzem, zwiedzaj cym Tybet na podstawie zezwolenia wydanego przez Komitet Centralny
w Pekinie. Powinienem chyba doda , e mówi płynnie po rosyjsku.
— A jak pan zamierza wytłumaczy brak eskorty?
— ołnierze zostali zamordowani przez bandytów podczas noclegu. Ty jeste przewodnikiem,
którego wynaj łem w Lhasie i który ocalił mi ycie, nakłaniaj c napastników do pozostawienia
mnie przy yciu dla okupu.
— Rozumiem. — Joro pokiwał wolno głow . — I kiedy reszta spała, nam udało si uciec d i-
pem. Czy tak?
— Te jeste szybki — u miechn ł si Chavasse.
— Zapomniał pan o jednym. — Joro potrz sn ł głow . — Na tych dokumentach jest jego
zdj cie.
Jednym szybkim gestem Chavasse wrzucił do paleniska poplamione krwi dokumenty. Jeszcze
ostatni raz Kurbski spojrzał na niego, by po chwili znikn w płomieniach.
— Powiemy, e bandyci opró nili mi kieszenie — tłumaczył Chavasse. — Czy masz jeszcze
jakie zastrze enia?
— Tylko takie, e to wielkie ryzyko. — Joro wzruszył ramionami. — Ale jest co , co działa na
nasz korzy . Jeden z moich ludzi wrócił z Changu ostatniej nocy. Pułkownik Li wybrał sic wła-
nie na inspekcj daleko poło onych garnizonów. Zast puje go młody i niedo wiadczony kapitan
Tsen.
— To si wietnie składa — o wiadczył Chavasse. — Nawet je eli poł czy si z Lhas , to nie
zyska nic wi cej jak to, e b dzie musiał przeprosi mnie w imieniu chi skiej władzy za nie-
przyjemne zdarzenie, które spotkało mnie na strze onym przez niego terytorium. Potwierdz tylko,
e Kurbski faktycznie podró uje po Tybecie.
— Co zrobimy dalej, zakładaj c, e Tsen pu ci nas wolno?
— Przecie Kurbski szukał tematu do korespondencji — zastanawiał si Chavasse — wi c nie
widz powodu, dla którego nie miałbym przyjecha do Changu wła nie po to, aby przeprowadzi
wywiad z doktorem Hoffnerem.
Tybeta czyk u miechn ł si i w jego oczach pojawiły si iskry.
— Wypłataliby my doprawdy niezłego figla Chi czykom. Znaj c pana Hoffnera, przypusz-
czam, e zaproponuje panu go cin u siebie w domu — mówił Joro, a u miech z wolna znikał z
jego twarzy. — Jednak e musieliby my załatwi wszystko do czasu powrotu pułkownika Li. Za-
pewniam pana, e ten człowiek nie da si tak łatwo oszuka .
— Wi c wyruszajmy jak najpr dzej.
Pozostawił Tybeta czykowi przygotowania do wyprawy, a sam wyszedł na zewn trz, stan ł u
szczytu schodów i popatrzył na piaszczysty podwórzec klasztoru.
Był całkiem opustoszały i tylko mnisi, siedz c rz dem pod cian , modlili si wspólnie, nape-
łniaj c cisz monotonnym mruczeniem.
Wydawało si całkiem niewiarygodne, e tak niedawno miejsce to nawiedziła gwałtowna mier ,
jednak kiedy szedł w stron d ipa, spostrzegł wielkie, czerwone plamy krwi, która jeszcze nie
zd yła całkiem wsi kn w ziemi .
Usiadł za kierownic , zapalił papierosa i zacz ł rozmy la . Pi tysi cy lat temu, który z
proroków ze Starego Testamentu podsumował ten rodzaj ludzkich do wiadcze trafniej ni mógłby
si o to pokusi ktokolwiek ze współczesnych intelektualistów: „Nie poznasz ani dnia swego ani
godziny".
Kurbskiego, który prze ył zapewne w swym yciu wiele niebezpiecznych sytuacji, mier za-
skoczyła na tym pełnym spokoju dziedzi cu, tysi ce mil od miejsc, w których mógłby si
jej spodziewa .
Chavasse mimowolnie zadr ał. Ta ostatnia refleksja wstrz sn ła nim i zastanawiał si nad tym
wszystkim, dopóki z klasztoru nie wyszedł Joro. Chwil pó niej wyje d ali do Changu.
Przez pierwsze kilka godzin jechali zawianym przez piaski starodawnym szlakiem karawan, roz-
je d onym obecnie przez g sienice i koła chi skich pojazdów wojskowych.
Widzieli w kilku miejscach pas ce si stada i wyprzedzili dług karawan ci ko obładowanych
jaków i mułów. Otaczał ich surowy pejza dzikich, pofałdowanych stepów, ci gn cych si w nie-
sko czono , a po sam horyzont. Tu i ówdzie widniały na tle nieba dziwaczne kamienne kopce z
erdziami, na których powiewały strz py papieru z wypisanymi na nich modlitwami.
Po czterech godzinach od opuszczenia Yalung Gompa, Chavasse zahamował ostro i dotkn ł ra-
mienia Jora, drzemi cego obok na siedzeniu d ipa.
Miasto Changu poło one było w rozległej dolinie nad rzek . Płaskodache domostwa wspinały
si rz dami na przeciwległe zbocze doliny. W samym rodku staro ytnego, otoczonego murem
miasta wznosił si imponuj cy, pomalowany na czarno, czerwono i zielono klasztor.
— Czy ten klasztor pozostaje nadal otwarty? — zapytał Chavasse i wł czywszy niski bieg, za-
cz ł zje d a w dół.
Młody człowiek potrz sn ł głow .
— Zmienił swe przeznaczenie. Zaj ł go pułkownik Li. W całym Tybecie funkcjonuje zaledwie
kilka klasztorów. A Yalung Gompa pozostał na razie nietkni ty ze wzgl du na swe odosobnienie od
reszty kraju.
Miasto otaczały znajome jurty koczowników. Wkrótce, budz c w ród pasterzy niezwykłe zainte-
resowanie, znale li si razem z karawan jaków przy jego murach. Wjechali do rodka przez wy-
soko sklepion bram główn .
Tu za ni stał, nie pasuj cy do jej architektury, biały betonowy budyneczek. Trzech ołnierzy w
mundurach z surowego płótna grało w ko ci, przykucn wszy obok wej cia.
— Najlepszy dowód, e pułkownik Li znajduje si poza miastem — zauwa ył Joro.
Chavasse nie tracił czasu na zatrzymywanie si przy niesumiennych ołdakach. Kiedy spojrzeli
na niego z przestrachem, zatr bił gło no i ruszył do przodu, rozp dzaj c ludzi i płosz c zwierz ta. Z
rozp dem wjechał na dziedziniec klasztoru. Zahamował gwałtownie na samym rodku podwórca,
maj c nadziej , e ten manewr wypadł dostatecznie nonszalancko.
Drzemi cy w cieniu ołnierz zerwał si na nogi i zdj ł z ramienia automat.
— Mam i z panem? — zapytał Joro.
— Nie. — Chavasse potrz sn ł przecz co głow . — Pozosta w aucie. B dziesz miał szans
ucieczki, je eli nie uda mi si ich przekona .
Wysiadł i wszedł szybkim, energicznym krokiem na schody klasztoru, zapalaj c jednocze nie
papierosa.
ołnierz zrobił krok do przodu, cały czas trzymaj c palec na spu cie, a wtedy Chavasse warkn ł:
— Zaprowad mnie do pułkownika Li, no ju !
Stanowczy ton jego głosu wywarł odpowiednie wra enie na chi skim ołnierzu. Opu cił bro i
po piesznie wyja nił, e pułkownika nie ma, ale zast puje go kapitan Tsen. Zaproponował, e na-
tychmiast zaprowadzi do niego przybysza.
Ruszyli wzdłu wyło onego kamiennymi płytami korytarza, wspi li si na schody i innym kory-
tarzem przeszli a pod ci kie drewniane drzwi. Wartownik otworzył je i cofn ł si z szacunkiem,
eby przepu ci Chavasse'a przodem.
Przej ty rol kapral, wygl daj cy raczej na ucznia ni ołnierza, spojrzał na nich ze zdziwieniem
znad biurka. Na widok Chavasse'a jego oczy stały si bardziej okr głe ni okulary. Zerwał si na
równe nogi.
— Gdzie jest kapitan Tsen? — Zapytał z gniewem w głosie Chavasse.
Kapral otworzył usta, aby co powiedzie , zamkn ł je ponownie i zwrócił si instynktownie w
stron drzwi w tyle pomieszczenia. Chavasse wymin ł go, otworzył drzwi i wszedł do rodka.
Młodziutki oficer za biurkiem mógł mie około dwudziestu pi ciu lat. Powstał na widok go cia,
zmieszany. Chavasse zauwa ył od razu, e wzrostu ma nie wi cej ni metr pi dziesi t.
— Czy to wy jeste cie Tsen? — zapytał ostro. — Mój Bo e, na co wy tu pozwalacie! ołnierze
graj w ko ci przy bramie do miasta, a wartownicy podpieraj ciany, podczas gdy buntownicy
galopuj dokoła, gdzie tylko chc , i morduj waszych ludzi.
Tsen usiłował zachowa resztk autorytetu. Wyszedł zza biurka i zapinaj c kołnierzyk, zwrócił
si gniewnym tonem do kaprala stoj cego w otwartych drzwiach:
— Co tu si dzieje? Kim jest ten człowiek?!
— Kim jestem?! — przerwał mu Chavasse. — Dobry Bo e! Człowieku, jestem Kurbski. Czy
Lhasa nie zawiadamiała was przez radio, e mam przyby ?!
— Kurbski? — Powtórzył bezmy lnie Tsen. — Lhasa?
— Jestem dziennikarzem, durniu! — Rykn ł Chavasse. — Stałym korespondentem! Mam napi-
sa seri artykułów o sytuacji w Tybecie. I mog ci powiedzie , jaka b dzie tre pierwszego: przez
kilkana cie godzin byłem wi niem morderczej bandy. Ludziom z mojej eskorty poder ni to gar-
dła!! I to si wszystko uka e w „Prawdzie". Nie obchodzi mnie, kto jest odpowiedzialny za taki ob-
rót sprawy, ale gdy Komitet Centralny w Pekinie dowie si o tym, głowy polec , to pewne!
Twarz kapitana Tsena poszarzała. Szybkim ruchem podsun ł przybyszowi krzesło.
— Prosz , usi d cie, towarzyszu. Nie miałem poj cia, e...
— Nie w tpi — o wiadczył z gorycz w głosie Chavasse. — Mam nadziej , e macie tu
przynajmniej co mocniejszego.
Tsen spojrzał wymownym wzrokiem na kaprala, który natychmiast podszedł do kredensu i wyj ł
z niego ciemn butelk . Napełnił jedn szklank .
— Có to jest? — zawołał Chavasse, kiedy płyn zapiekł go w gardło. — Benzyna?!
Tsen próbował si u miechn , ale raczej bez powodzenia. Powrócił za biurko.
— Czy mógłbym zobaczy wasze dokumenty, towarzyszu Kurbski?
— Dokumenty?! — zawołał Chavasse, prawdziwie zdumiony. — Dobry Bo e, człowieku, prze-
cie odarli mnie ze wszystkiego. Mam szcz cie, e uszedłem z yciem. Poł cz si jak najpr dzej z
Lhas i dowiesz si o mnie wszystkiego, co trzeba.
Kapitan u miechał si z za enowaniem.
— Oczywi cie, towarzyszu, zaraz si poł czymy. Ale bardzo prosz opowiedzie mi najpierw,
co wła ciwie zaszło.
Chavasse pokrótce opowiedział mu swoj histori .
— A ten Tybeta czyk, o którym, towarzyszu, wspominali cie, e uratował wam ycie, to jest
jeszcze z wami?
— Zostawiłem go w d ipie — przytakn ł Chavasse — ale nie róbcie z niego bohatera. Pomógł
mi tylko dlatego, e wiedział, co mu si opłaca. Ci Tybeta czycy to cholerna hołota. Je eli nie chce-
cie mie problemów, musicie trzyma ich za mord . I to mocno trzyma .
— Całkowicie si z wami zgadzam, towarzyszu — odrzekł z zaanga owaniem kapitan. — Jed-
nak e Komitet Centralny nakazuje, aby my post powali z nimi na razie tak łagodnie, jak si da.
— Najwy szy czas ich przycisn . Chavasse powstał. — Je eli nie macie wi cej pyta , to
chciałbym si nieco od wie y i co zje .
Kapitan Tsen patrzył na niego, zmieszany.
— Dok d zamierzacie si uda , towarzyszu? Z przyjemno ci zaoferuj wam kwater u nas.
Przybysz nieco złagodniał.
— To ładnie z waszej strony, towarzyszu kapitanie, ale mam nadziej , e ten Hoffner przyjmie
mnie na noc. To przecie ze wzgl du na niego nadstawiałem karku.
Kapitan Tsen porwał si na nogi. Twarz miał pełn u miechów.
— Teraz rozumiem! Przybyli cie do Changu, aby napisa dla waszej gazety artykuł o Dobrym
Lekarzu?
— Nie przypuszczałem, eby cokolwiek innego mogło mnie zainteresowa w tym okr gu —
odparł z przekonaniem Chavasse. — W Lhasie powiedziano mi o Hoffnerze i doszedłem do
wniosku, e to nadzwyczajny człowiek.
— O tak, rzeczywi cie jest niezwykły, towarzyszu — stwierdził Tsen. — Wie niacy oddaj mu
prawdziw cze i to nam bardzo pomaga. — Si gn ł po czapk . — Osobi cie zaprowadz was do
niego.
Przybysz zmarszczył brwi.
— Ten, jak mówicie, Dobry Lekarz, pomaga wam utrzyma In porz dek? W jaki sposób?
— To proste — zacz ł tłumaczy Tsen. — To człowiek bardzo oddany ludziom. Nasz pułkow-
nik bardzo si z nim zaprzyja nił. Graj cz sto w szachy.
Kiedy przechodzili przez sekretariat, Tsen zatrzymał si na chwil i powiedział co szybko do
kaprala, który schwycił czapk i wybiegi z biura.
— Wysłałem go przodem, aby uprzedził towarzyszk Stranow, e przyjdziemy.
— Stranow? — zdziwił si znowu przybyły.
— To gospodyni doktora Hoffnera — wyja nił kapitan. — Jej ojciec był waszym rodakiem, a
matka Chink . To cudowna kobieta.
W jego głosie zabrzmiało nieoczekiwane ciepło, wi c Chavasse u miechn ł si .
— Wobec tego chciałbym j jak najszybciej pozna .
Skin ł r k : Joro zrobił miejsce kapitanowi na przednim siedzeniu i przeniósł si sam do tyłu.
Zaraz potem wyjechali z dziedzi ca wi tyni, kieruj c si w skimi uliczkami w dół miasta. Przeje-
chali obok bazaru, gdzie handlarze dywanów rozkładali swój towar niemal pod nogami przechod-
niów, a szewcy i złotnicy na oczach gapiów, siedz c pod gołym niebem, trudzili si nad swymi wy-
robami. Kiedy Chavasse naciskał klakson, ludzie rozpraszali si , rzucaj c im wrogie spojrzenia.
Dom Hoffnera nale ał do najwi kszych w mie cie. Dwupi trowy, z typowym płaskim dachem,
otoczony był wysokim murem. Chavasse, kieruj c si wskazówkami kapitana sprawnie wjechał
przez w sk bram i zatrzymał auto przy drzwiach domu.
Wył czył silnik, wygramolił si zza kierownicy i poszedł w kierunku frontowych drzwi. Tu za
nim prawie biegi Tsen. W tym momencie drzwi si otworzyły i stan ła w nich młoda, wysmukła
kobieta.
Miała na sobie długie, w skie, pikowane spodnie i rosyjsk , wypuszczan na wierzch koszul z
czarnego, lamowanego srebrem jedwabiu, zapi t wysoko pod szyj . Jej jasne włosy pi knie kon-
trastowały z typowym dla Euroazjatek kremowym odcieniem skóry. Pełne wargi nadawały jej lekko
zmysłowy wygl d.
Przedstawiała sob ten typ zapieraj cej dech w piersiach urody, klóremu zawsze towarzyszy
prostota. Chavasse zadr ał nagle i z całkiem niewiadomego powodu przeszedł go zimny dreszcz.
Stała przed nim, odwa nie patrz c mu prosto w oczy. Polem u miechn ła si , promieniuj c we-
wn trznym ciepłem.
— Miło mi was tu widzie — odezwała si po rosyjsku. Chavasse zwil ył wyschni te wargi.
— Ciesz si , e tu jestem — odparł i gdy mijał j , wchodz c do domu, u wiadomił sobie, e
powiedział to szczerze.
7. Melodia majowego wieczoru
Pokój go cinny był okazały. ciany zdobiły freski, a na drewnianej podłodze le ały wełniane
dywany. A co najwa niejsze, wygl dało na to, e łó ko jest bardzo wygodne.
Zanurzony po szyj w gor cej wodzie Chavasse siedział w du ej drewnianej balii stoj cej koło
rozpalonego kominka. Chavasse popalał w najlepsze rosyjskie papierosy Kurbskiego i my lał o
Katii Stranow.
Była z pewno ci szalenie kobieca. Postanowił zachowywa si bardzo ostro nie. Powitała go
yczliwie, poniewa rosyjska krew w jej yłach przewa ała nad azjatyck domieszk , to oczywiste.
Uwa ała si za Europejk i pewnie czuła si obco na Dalekim Wschodzie.
Zastanawiało go, w jaki sposób zaspokaja potrzeb m skiego towarzystwa. Bóg jeden wie. Hoff-
ner jest zbyt stary, a kapitan Tsen zbyt młody i naiwny. Pozostawał jeszcze pułkownik Li. No có ,
to, czego nie znamy, wydaje si nam najbardziej interesuj ce.
Otworzyły si drzwi i ukazał si w nich Joro. Niósł przed sob stos czystych ubra . Zło ył je na
krze le i przykucn wszy obok balii, u miechn ł si przyja nie.
— Ta kobieta powiedziała, eby przynie panu czyste ubranie.
— My lałem wła nie, jakby si tu z tob skontaktowa — powiedział Chavasse. — Jak ci trak-
tuj ?
— Mam spa w kuchni. No có , jest tam przynajmniej cieplej ni w stajni — machn ł r k z
rezygnacj , potem zmarszczył czoło i mówił dalej: — Od czasu, kiedy tu byłem po raz ostatni, na-
st piły pewne zmiany.
— Jakie? — Chavasse si gn ł po r cznik, wstał i zacz ł si wyciera .
— Nie ma ju nikogo, kto mógłby mnie rozpozna , i to dobrze. Ta Stranow te mnie nigdy
przedtem nie widziała. Jest tu teraz poza ni jedynie para słu cych.
— Wi c co ci niepokoi?
— To, e oboje s Chi czykami i najwyra niej pogardzaj Tybeta czykami. Dali mi to wyra nie
do zrozumienia.
— Uwa asz, e pracuj dla pułkownika Li?
— Nie mam pewno ci, ale powinien pan na nich bardzo uwa a .
— Nie martw si — odrzekł z przekonaniem Chavasse — b d ostro ny.
Ubrał si szybko w czarn jedwabn koszul , któr przysłała mu Katia wraz z bielizn . Tak
sam jak ta, w której wyszła mu na powitanie. Wło ył tak e mi kkie spodnie i gruby wełniany
sweter.
Zlustrował uwa nie swe odbicie w lustrze, przeczesał włosy i odwrócił si do Jora.
— Jak wygl dam?
— Jest pan przystojnym m czyzn , towarzyszu Kurbski. — Joro wyszczerzył do niego z by w
u miechu. — Zrobi pan na niej wra enie.
— Miejmy nadziej — odparł Chavasse. — To mo e okaza si potrzebne. A teraz wracaj ju
do kuchni, Tybeta czyku. Zobaczymy si pó niej.
Kiedy schodził na dół, otworzyły si jakie drzwi i do holu weszła Katia Stranow. Usłyszawszy
jego kroki, zatrzymała si i spojrzała na niego błyszcz cymi w wietle lampy oczami.
Miała na sobie dług obcisł sukni z czarnego jedwabiu, chi sk w kroju, obramowan
szkarłatnym haftem. Sukienka była tak doskonale dopasowana, e wygl dała jak druga skóra. Zapi-
ta wysoko pod szyj miała z obu stron dwa dyskretne rozci cia, które odsłaniały na mgnienie oka
smukłe nogi dziewczyny, gdy szła przez hol, aby powita Chavasse'a.
— Wygl dacie o wiele lepiej po k pieli — oznajmiła. — Teraz przydałaby si szklaneczka
czego mocniejszego i dobre jedzenie.
— Przepadam za czym takim — odparł — ale najpierw pozwólcie, e przyjrz si wam przez
chwil . Cudowna suknia.
Mógłby przysi c, e si zaczerwieniła. Jednak e nie miał całkowitej pewno ci, jako e wiatło
lampy było zbyt słabe. Uj ła go za rami i u miechn ła si .
— Doktor Hoffner ju na was czeka.
Otworzyła drzwi i wprowadziła go cia do obszernej, wygodnej bawialni. Jej ciany od podłogi
po sufit zabudowane były półkami pełnymi ksi ek, ale stół na rodku nakryty był do posiłku. W
wielkim, otwartym piecu wesoło buzował ogie , którego rozta czone płomienie odbijały si w
błyszcz cej, czarnej pokrywie fortepianu, stoj cego przy oknie. W tym niezwykłym salonie pano-
wał cudowny spokój i cisza.
Starszy pan, siedz cy w fotelu przy piecu, odło ył jak lektur i powstał na przywitanie. Był to
jeden z najpot niejszych m czyzn, z którymi Chavasse kiedykolwiek si zetkn ł. Miał niezwykle
szerokie ramiona i g ste nie nobiałe włosy, zaczesane za uszy. Nosił welwetow star marynark i
koszul bez krawata. Ale uwag Chavasse'a przyci gn ły przede wszystkim jego niezwykłe oczy:
ciemne, gł bokie, wypełnione niewiarygodnym spokojem.
Przez chwil obaj m czy ni badali si wzrokiem. Przez czoło uczonego przebiegł lekki cie , ale
zaraz potem Hoffner wyci gn ł do go cia r k .
— To dla mnie wielka przyjemno , towarzyszu Kurbski. Naprawd ogromna. Rzadko mamy
okazj przyjmowa kogokolwiek.
— Nie mogłem doczeka si spotkania z panem — odparł Chavasse. — Mówi pan wietnie po
rosyjsku.
— To zasługa Katii, nie moja. — Hoffner spojrzał z uczuciem na dziewczyn . — Kiedy przy-
była tu rok temu, nie znałem jeszcze tego j zyka.
Podeszła do niego i pocałowała w policzek.
— Prosz do stołu — zaprosiła. — Towarzysz Kurbski jest pewnie głodny. B dziecie, panowie,
mieli jeszcze wiele czasu, aby porozmawia do woli.
Zadała sobie najwyra niej wiele trudu, eby przygotowa tak uczt . Zapalone wiece stwarzały
miły nastrój, a jedzenie było doskonałe przyrz dzone. Rosół z kury, baranina, ry ugotowany na
sypko i chi ska sałatka z jarzyn. Na deser podano gruszki w syropie. Nie zabrakło nawet butelki
niezłego wina.
Po tej uczcie Hoffner westchn ł, potrz sn ł głow i wstał.
— Nie mam poj cia, sk d ona to wszystko wytrzasn ła, szanowny towarzyszu.
— Nasz drogi doktor jest odrobin hipokryt — zwróciła si Katia do go cia. — Co tydzie po-
zwala temu biednemu pułkownikowi Li wygra jedn parti szachów, co wprawia naszego go cia w
tak dobry humor, e niczego nie jest w stanie mi odmówi .
— Pułkownik Li jest jednym z najlepszych szachistów, z którymi zdarzyło mi si potyka —
odparł Hoffner — wi c wcale nie musz mu pomaga w wygranej. Ale trzeba przyzna , e mamy z
tego tytułu pewne przywileje.
Usiedli nie opodal otwartego pieca, podczas gdy Katia przyrz dzała kaw przy małym spiry-
tusowym podgrzewaczu. Wygl dała uroczo, kiedy odbicia płomieni igrały refleksami w jej jasnych
włosach. Patrz c na ni , Chavasse u wiadomił sobie, e opada z niego całe napi cie i e czuje si
zupełnie swobodnie.
Zapalił jednego ze swych rosyjskich papierosów i delektuj c si nim, wydmuchn ł kł b dymu.
Katia poci gn ła nosem i westchn ła:
— Jaki przyjemny zapach. Nic nie mo e równa si z nim. Przypomina mi dom rodzinny.
— Prosz si pocz stowa .
— Lepiej nie — potrz sn ła przecz co głow . — Mogłabym si przyzwyczai i co wtedy? Od-
jedziecie... Gdzie dostałabym takie papierosy? — Nalała kawy do fili anek z najdelikatniejszej por-
celany i podała mu jedn . — Co słycha w Moskwie?
— No có . — Go wzruszył ramionami. — Na przedmie ciach powstały wielkie osiedla
mieszkaniowe, ale poza tym wszystko jest takie, jak było. Szczerze mówi c, rzadko mam okazj
pozostawa w naszej pi knej stolicy. Wi cej czasu sp dzam za granic .
— ycie zagranicznego korespondenta musi by bardzo interesuj ce — westchn ła. — Ci gle
nowe miejsca, nowe twarze.
— Trzeba przyzna , e moja praca ma dobre strony — u miechn ł si Chavasse. — Na całe nie-
szcz cie nigdy nie mam na tyle czasu, aby dogł bnie pozna to, co najpi kniejsze.
— A dlaczego teraz postanowili cie pozna Tybet?
— Nasi rodacy interesuj si tym, co si tu dzieje, a dobry dziennikarz powinien by zawsze
tam, gdzie wietrzy okazj do napisania czego ciekawego.
— Czy ju znale li cie jaki temat?
— Na pocz tek mam histori o moich własnych wczorajszych przygodach — o wiadczył Cha-
vasse. — I mam nadziej , e doktor Hoffner podsunie mi wiele innych pomysłów.
Hoffner, który mił fajk , przysłuchuj c si ich rozmowie, podniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
— My lałem, e ju wszyscy o mnie zapomnieli.
— Jest pan zbyt skromny — stwierdziła Katia i zwróciła si znowu do go cia. — Czy dacie
wiar , e nasz doktor w wieku siedemdziesi ciu pi ciu lat ka dego dnia przyjmuje chorych? Czy o
tym powiedziano wam w Lhasie? Oddał całe swoje ycie Tybetowi, cho mógł otrzyma , gdyby tyl-
ko zechciał, katedr na ka dym z europejskich uniwersytetów.
— Daj spokój, moja droga — wtr cił Hoffner. — Nie powinna przypina mi za ycia aureoli
wi tego pustelnika. Jestem, jaki jestem.
— Prawd mówi c, wła nie tak o panu mówi — oznajmił Chavasse. — Uwa aj pana, je eli
nie za wi tego, to w ka dym razie za wielkiego misjonarza.
— Te sprawy — westchn ł uczony — ostatnimi laty bardzo zaniedbałem.
— Czy wolno zapyta dlaczego?
— To proste. — Hoffner pochylił si do przodu i spojrzał w płomienie. — Przybyłem tu jako
lekarz i misjonarz. Zamierzałem ratowa zarówno dusze, jak i ciała. Jednak e szybko stwierdziłem,
e znalazłem si w ród ludzi gł boko religijnych, do tego przywi zanych do swojej wiary w sposób
zupełnie niepoj ty dla wi kszo ci Europejczyków. Có mógłbym im zatem da od siebie w sferze
ycia duchowego?
— Rozumiem — zgodził si Chavasse. — Jakie miejsce znalazł pan zatem w ród nich?
— Postanowiłem, e b d słu ył im jedynie m wiedz medyczn — odparł Hoffner. — Kiedy
b d mnie potrzebowali. Oprócz lego cały czas starałem si ich zrozumie i by ich przyjacielem.
— Niech mi pan wybaczy pytanie, które mo e zakłóci atmosfer naszej rozmowy, ale
chciałbym mie w miar pełny obraz sytuacji. Czy Chi czycy nie przeszkadzaj panu w tej sielan-
ce?
— Prawd mówi c, pomagaj mi nawet — o wiadczył uczony. — Moja klinika jest przepe-
łniona bardziej ni kiedykolwiek. Wprawdzie nie pozwolono mi opuszcza granic miasta, ale to tyl-
ko ze wzgl du na moje bezpiecze stwo. W całym tutejszym regionie wci jest bardzo niespokoj-
nie. Zreszt przekonał si pan o tym na własnej skórze.
— Czy chce pan powiedzie , e zmiana władzy wyszła tym ludziom na dobre?
— Zdecydowanie tak. Niech pan we mie na przykład zaopatrzenie w leki. Dawniej wszystko,
czego potrzebowałem, musiałem sprowadza z Indii, korzystaj c z kursuj cych rzadko karawan.
— A teraz?
— Otrzymuj wszystko, bez adnych trudno ci, od pułkownika Li. Chi czycy opanowali kraj
pogr ony w mrokach redniowiecza. Ludzie s zacofani i ciemni. Teraz wszystko to si zmienia.
Chavasse u miechn ł si grzecznie, chocia w gł bi ducha był przera ony pewno ci , z jak wy-
głaszał swe s dy stary pan. Zanim podj ł ten temat, Katia wstała i wymawiaj c si obowi zkami
opu ciła bawialni .
Kiedy zamkn ły si za ni drzwi, Chavasse natychmiast zmienił temat.
— Nieprzeci tna dziewczyna — zauwa ył.
— O tak — zgodził si Hoffner. — Jej ojciec był archeologiem. Pracował dla rz du chi skiego
w Pekinie przy wykopaliskach pradawnego pałacu cesarskiego. Pozwolono mu odwiedzi Lhas
przed powrotem do domu, ale zmarł po drodze. Katia przybyła do miasta z karawan w tydzie po
pogrzebie. Była chora, biedne dziecko, wi c udzieliłem jej takiej pomocy, na jak mogłem sobie
pozwoli .
— I zdecydowała, e pozostanie w Changu?
— Pułkownik Li powiedział, e mo e zorganizowa jej powrót do Zwi zku Radzieckiego —
odparł Hoffner — ale akurat miałem powa ne kłopoty sercowe i ta dziewczyna piel gnowała mnie
przez pół roku, dopóki nie doszedłem do siebie. Od tego czasu nie było ju mowy o opuszczeniu
Changu.
— To wszystko pasuje mi do interesuj cego artykułu — stwierdził Chavasse. — A zatem,
uogólniaj c, jest pan zadowolony ze swego pobytu tutaj?
— Oczywi cie! — Hoffner wskazał na ciany obstawione półkami pełnymi ksi ek. — Mam
ksi ki, fortepian, no i pomagam ludziom w klinice.
— Szczególnie interesuje mnie ten fortepian — o wiadczył Chavasse. — To raczej rzadki in-
strument w tak zapadłym k cie wiata. Mówiono, e jest pan doskonałym pianist ?
— To lekka przesada — odrzekł Hoffner — ale byłoby dla mnie wielkim ciosem, gdybym nie
mógł pogra sobie czasem. Sprowadziłem ten instrument karawan jeszcze przed wojn . W tym
wietle prezentuje si znacznie lepiej ni w rzeczywisto ci, ale zar czam, e ton fortepianu jest na-
prawd doskonały.
Podniósł si , przeszedł kilka kroków i usiadł za klawiatur . Zagrał kilka akordów z poloneza
Szopena i spojrzał na go cia.
— Czy ma pan jaki ulubiony utwór?
Chavasse stał przy piecu. Aby zyska na czasie zapalił papierosa. Potem zaci gn ł si gł boko i
powiedział od niechcenia po angielsku:
— Sam nie wiem. Mo e mogłaby to by jaka melodia odpowiednia do słuchania w majowy
wieczór w Oksfordzie?
Twarz starego człowieka wygładziła si i przez chwil było tak cicho, e Chavasse słyszał deli-
katny szum wiatru poruszaj cego za cianami domu gał zie drzew.
— Jak tylko wszedł pan do bawialni — o wiadczył, równie po angielsku Hoffner —
wiedziałem, e nie jest pan tym, za kogo si podaje.
— Niedawno wysłał pan do swego przyjaciela list — oznajmił Chavasse. — Mo e mnie pan
uwa a za odpowied .
— Wi c Joro dotarł szcz liwie do Indii — ucieszył si uczony.
— Wygrzewa si obecnie w pa skiej kuchni. To on jest wła nie tym tybeta skim przewod-
nikiem, który rzekomo uratował mnie z r k morderców. Zobaczy si pan z nim wkrótce.
— Dlaczego pan prosił, abym zagrał melodi stosown na majowy wieczór w Oksfordzie?
— Dawno temu, wła nie w taki majowy wieczór, rzucał pan monet z Edwinem Craigiem o to,
kto pierwszy o wiadczy si dziewczynie, oczekuj cej na was w ogrodzie. Los wskazał na pana, ale
ona wybrała jego, i potem grał pan dla nich jak melodi .
— Czasami — westchn ł Hoffner — wydaje mi si , e to zdarzenie miało miejsce tysi ce lat
temu. Kiedy indziej czuj jeszcze zapach mokrego po deszczu bzu. Oczywi cie pami tam, co wtedy
grałem.
Zacz ł wystukiwa pierwsze akordy dziewi tej symfonii Beethovena, ale Chavasse potrz sn ł
przecz co głow .
— Myli si pan, panie doktorze, to była Sonata Ksi ycowa.
Przez dłu sz chwil uczony patrzył na niego badawczo, a potem promienny u miech rozja nił
mu twarz. Wstał i wyci gn ł r k do go cia.
— Mój drogi chłopcze, nawet nie wiesz, jak bardzo si ciesz z twego przybycia.
Wrócili do pieca. Hoffner przysun ł swoje krzesło. Siedzieli teraz bardzo blisko, niemal do-
tykaj c si głowami. Dopiero wtedy Hoffner zapytał:
— Jak si ma mój przyjaciel?
— Jest w wietnej kondycji i marzy o tym, eby pana zobaczy . Wła nie dlatego przybyłem do
Tybetu.
— Spotka si ze mn ? — Wyraz niedowierzania pojawił si na twarzy uczonego. — Przecie
to niemo liwe. Chi czycy nigdy mnie st d nie wypuszcz .
— Na razie mniejsza o to — odparł Chavasse. — Czy zaryzykowałby pan, gdyby okazało si to
mo liwe? Odniosłem wra enie, e aprobuje pan zmiany, jakie nast piły w tym kraju?
— Czego, u diabła — odchrz kn ł uczony — oczekiwał pan ode mnie, skoro przedstawił si
pan jako korespondent tej zakłamanej „Prawdy"? To prawda, e pułkownik Li okazuje mi wiele
uprzejmo ci. I nie mog zaprzeczy , e robi, co mo e, eby nie brakowało lekarstw w mojej klinice.
— Komuni ci raczej rzadko bywaj filantropami — zauwa ył Chavasse.
— To proste — odparł Hoffner. — Zasiedziałem si tutaj i jestem czym w rodzaju symbolu.
Tutejsi ludzie mi wierz . Fakt, e klinika funkcjonuje oznacza dla nich, i nie sabotuj nowej wła-
dzy, a nawet w jaki sposób z ni kooperuj . I taki stan rzeczy dogadza Chi czykom.
— A z drugiej strony, zaprzestanie pracy byłoby równoznaczne z pozbawieniem tego regionu je-
dynej pomocy medycznej — zrozumiał Chavasse. — Pułkownik Li wie jak łowi ludzi w swe sieci.
— T umiej tno posiadało wielu prawdziwych komunistów — zauwa ył Hoffner.
— I dlatego wła nie musz jeszcze raz pana zapyta : czy jest pan zdecydowany opu ci Tybet,
je eli nadarzy si okazja?
Uczony wystukał popiół z fajki do paleniska i pocz ł j na nowo napełnia tytoniem. Zmarszczył
brwi i milczał przez chwil .
— Młody człowieku — odezwał si wreszcie. — Jestem ju stary i chory. Nie po yj długo. Nie
aprobuj komunistycznych rz dów nad tym krajem, ale przynajmniej pozwalaj mi pomaga temu
biednemu ludowi. S dz , e jest moim obowi zkiem kontynuowa moj prac przez te kilka lat,
które mi jeszcze pozostały.
— A je eli udowodni panu, e poza granicami Tybetu jest pan jeszcze bardziej potrzebny? —
zapytał Chavasse. — A skala pa skiej przydatno ci jest niewyobra alnie wielka?
— Mo e zechciałby pan wyja ni , co ma pan na my li — zapytał Hoffner i u miechn ł si na-
gle. — A w ogóle powinien mi si pan wreszcie przedstawi .
Go wzruszył ramionami.
— Moje nazwisko nic panu nie powie, ale prosz bardzo: Chavasse. Paul Chavasse.
— Oo! Francuz — stwierdził uczony. — To interesuj ce, wolałbym jednak, eby my na razie
mówili po angielsku. Sprawia mi to prawdziw przyjemno .
Chavasse zapalił papierosa i pochylił si do przodu zni aj c głos.
— Przed wieloma laty, w pracy z zakresu matematyki teoretycznej, wyst pił pan z interesuj c
hipotez : dowodził pan mo liwo ci okre lenia energii w kosmosie za pomoc pewnego wzoru...
— Sk d pan o tym wie? — uczony zmarszczył brwi.
— Wspomniał pan o tym w swym li cie. Pisał pan te , e wyprowadził pan obecnie ostateczne
rozwi zanie tego wzoru. Innymi słowy, udowodnił pan, e przestrze kosmiczna sama w sobie
mo e zosta przemieniona w pole energetyczne.
— Zgoda — odezwał si zdziwiony Hoffner — ale nie rozumiem, dlaczego Edwin Craig tak si
tym wszystkim nagle zainteresował. W najlepszym wypadku jest to tylko frapuj ca koncepcja mate-
matyczna. Nie ma praktycznego zastosowania. Zapewniani pana.
— Mo e by tak było, gdyby nie to, e Rosjanie wysłali w kosmos człowieka — wypalił Chavas-
se — a zaraz potem nast pnego, aby udowodni wiatu, e to nie kaczka dziennikarska.
Hoffner wła nie zbli ał zapalon drzazg do fajki. Znieruchomiał w tym ge cie i wydawało si ,
e w jego oczach co zabłysło.
— Mam nadziej , e pan sobie ze mnie nie artuje? — zapytał w ko cu.
— Gdzie bym miał — zaprzeczył Chavasse. — Amerykanie tak e poczynili znaczne post py
w tej samej dziedzinie. Maj mo e mniej spektakularnych sukcesów, ale za to pracuj dokładniej i
mniej nerwowo. Nie umiałbym powiedzie , kto b dzie pierwszy na ksi ycu. Chocia jednego je-
stem pewien. To na pewno nie b dzie Chi czyk. W tym wy cigu oni si nie licz .
— I dlatego jeste my tu odci ci od jakichkolwiek informacji. — Hoffner zerwał si na równe
nogi i zdenerwowany podszedł do okna. Odwrócił si . — Po raz pierwszy w yciu jestem naprawd
w ciekły. Nie tylko jako naukowiec, ale jako człowiek. Pomy le , e podczas gdy tutaj nic si nie
zmieniało, tam gdzie człowiek zrobił pierwszy krok w kosmos. A to jest przecie najpi kniejsza
przygoda, o jakiej mo e marzy ludzko .
Wrócił do swojego fotela i usiadł. Jego twarz si o ywiła, oczy błyszczały.
— Opowiedz mi, chłopcze, wszystko, co wiesz na ten temat. Jakiego nap du u ywaj ?
— Stosowane s zarówno stałe, jak i ciekłe paliwa — odparł Chavasse — a same rakiety s
wielostopniowe.
— Ale mój drogi, to jest bardzo prymitywne rozwi zanie — zw tpił Hoffner. — Wystrzeli
satelit na orbit ziemsk to nie to samo, co dotrze na ksi yc lub dalej...
— I wła nie dlatego wysłano mnie do pana — tłumaczył Chavasse. — Rosjanie pracuj od lat
nad tak zwan jonow rakiet , która ma wykorzystywa jako nap d energi gwiazd. W tych bada-
niach mocno zdystansowali Zachód. Je eli zdołaj zrealizowa wyniki bada , wiat znajdzie si
pod komunistyczn dominacj .
— A Craig uwa a, e moja teoria mo e odwróci role i pozbawi ich tej przewagi?
Chavasse przytakn ł.
— Nie jestem naukowcem, ale rozumiem, e gdyby udało si znale zastosowanie pa skiej
teorii w praktyce, to mogliby my budowa statki kosmiczne czerpi ce energi z kosmosu jako
takiego, czyli z tych sił, które nim powoduj . Czy tak?
Uczony powa nie skin ł głow .
— Redukcja masy umo liwiłaby osi ganie takich pr dko ci, o których nigdy nam si nie niło.
A to jest podstawowy warunek penetracji kosmosu.
Po chwili milczenia Chavasse podsumował:
— Teraz pan rozumie, dlaczego jest pan tak bardzo potrzebny po drugiej stronie Himalajów.
— Rzeczywi cie. — Hoffner ci ko westchn ł i wytrz sn ł popiół z fajki. Zamy lony wpatry-
wał si w ogie , wreszcie spojrzał na swego go cia i u miechn ł si . — Nie mam najmniejszego
wyobra enia, jak ma si pan zamiar do tego zabra , młody człowieku, ale chciałbym wiedzie ,
kiedy wyruszamy? — Nagle zmarszczył brwi.
— A co z Kati ? Nie mog jej tu pozostawi .
— Naprawd s dzi pan, e chciałaby wyjecha ? — zapytał zaskoczony Chavasse.
— Jest tylko biednym, politycznie ogłupiałym zwierz tkiem — westchn ł Hoffner — i nie ma
adnej rodziny ani jakichkolwiek wi zów, które ł czyłyby j z tym krajem czy z Rosj .
— To si mo e okaza nieco kłopotliwe — zastanawiał si Chavasse — ale pomy l nad tym.
Jednak e, na Boga, niech pan jej nie mówi ani słowa. Tego, czego nie b dzie wiedziała, nie wydr z
niej adnymi torturami. Pełna konspiracja jest zawsze konieczna w takich sprawach jak ta, ze
wzgl du na mo liwo wsypy. Zreszt na razie nie musimy si pieszy . Do wyjazdu mamy jeszcze
pi okr głych dni. Problem b dzie polegał jedynie na tym jak wydosta pana z Changu w stepy.
Nagle Chavasse u wiadomił sobie, e od kilku dobrych chwil czuje lekki powiew na prawym po-
liczku. Odwrócił si i ujrzał Kati Stranow stoj c w otwartych drzwiach z tac w r ku. Przyniosła
gor ce mleko.
Zastanawiał si , jak długo tam stała i, co wa niejsze, ile usłyszała z tego, co mówili. Nie dala
tego pozna po sobie. Weszła i podała uczonemu kubek z mlekiem.
— Czas do łó ka, panie doktorze — powiedziała po rosyjsku spokojnym głosem. — To był bar-
dzo pracowity dzie .
Hoffner upił łyk mleka i zrobił sztuback min .
— Widzisz, przyjacielu? Moje ycie wróciło do punktu wyj cia. Jak jaki uczniak musz robi
to, co mi ka .
— Jestem przekonany, e towarzyszka Stranow dobrze wie, jaki tryb ycia jest dla pana wskaza-
ny — odparł Chavasse.
Katia spojrzała na niego z nieodgadnionym u miechem w oczach.
— Naturalnie, towarzyszu Kurbski. Wiem to bardzo dobrze.
Przez chwil w jej oczach migotał jaki dziwny błysk. Nie trwało to długo, ale agent Biura do-
wiedział si tego, o czym chciał wiedzie , zanim dziewczyna odwróciła si i wyszła z salonu.
8. mier sama wyznacza spotkania
W sypialni panowało przyjemne ciepło. Najwidoczniej kto rozkazał słu bie napali w piecu.
Chavasse umie cił naftow lamp na stole przy łó ku, otworzył drzwi i wyszedł na co w rodzaju
kru ganka opasuj cego dom. Przez chwil obserwował ogród.
Deszcz ju nie padał, ale wiatr był wilgotny. Chavasse z przyjemno ci wdychał wie e po-
wietrze. Potem poczuł senno i postanowił pój spa .
Kiedy zacz ł si rozbiera , usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Po chwili wszedł do rodka Hoff-
ner. Na ramieniu trzymał m ski szlafrok. Z u miechem poło ył go w nogach łó ka.
— Pomy lałem, e b dzie pan potrzebował czego takiego. W jego głosie była jaka niepo-
koj ca nuta.
— Czy co si stało? — zapytał Chavasse, zmarszczywszy brwi.
— Katia wie o wszystkim — westchn ł w strapieniu uczony i przysiadł na łó ku.
Chavasse spokojnie zapalił papierosa.
— Lepiej, eby pan powiedział mi wi cej o swoim spostrze eniu.
— To proste. Usłyszała wi cej z naszej rozmowy, ni s dzili my. Nie mówiłem panu, ale ona
zna bardzo dobrze angielski i jest nieprzeci tnie inteligentna. Przyszła do mnie po pana wyj ciu.
Prosiła, ebym jej powiedział, co tu si dzieje i kim pan naprawd jest.
— I co pan na to?
— No có ? — Uczony wzruszył ramionami — Powiedziałem jej, e jestem starym, zm czonym
człowiekiem, który chciałby umrze w ród przyjaciół i e to wła nie oni wysłali pana, aby mi po-
mógł wyjecha z Tybetu.
— I nic wi cej?
— Nie. W takiej sytuacji uznałem za wła ciwe powiedzie tylko tyle.
— Słusznie — zgodził si Chavasse. — Jest mimo wszystko radzieck obywatelk . Pomaga
panu w domowych sprawach, ale pomoc w ucieczce z Tybetu, która w konsekwencji ma doprowa-
dzi do przegranej jej rodzinnego kraju, to co innego. Musiałaby dokona trudnego wyboru. W
ka dym razie, jak ju . przedtem mówiłem, im mniej b dzie wiedziała, tym lepiej.
— Racja — odparł Hoffner — ale my l , e nie ma powodu do zmartwienia. Ona zupełnie nie
interesuje si polityk . Nawet nie wst piła do partii.
— Je eli b dzie jaka wpadka i spece chi skiego wywiadu dostan j w łapy, to b dzie tym,
czym sobie za ycz — o wiadczył ponuro Chavasse.
— Musz si z panem zgodzi . — Hoffner wstał. — Dobrze byłoby, eby rano porozmawiał
pan z ni sam. Jest wi cie przekonana, e ta podró to po prostu samobójstwo. Uwa a, e moje
serce tego nie wytrzyma.
— Porozmawiam — przyrzekł Chavasse. — ycz dobrej nocy. Niech pan si niczym nie mar-
twi. Wszystko b dzie dobrze. Obiecuj to panu.
Drzwi zamkn ły si cicho za starym człowiekiem. Chavasse stał przez chwil nieruchomo, za-
stanawiaj c si nad nieoczekiwanym obrotem sprawy, a potem senno pozwoliła mu zapomnie o
niebezpiecze stwie. Ledwie zd ył zrzuci ubranie i wpakowa si do łó ka. Zdmuchn ł lamp i
jeszcze przez chwil obserwował gr wiateł i cieni na suficie, czuj c, jak rozlu niaj si jego
zm czone, obolałe mi nie. Po chwili spał jak zabity.
Nie był całkiem pewien, czy ju si obudził. Wiedział, gdzie le y i czuł, e ogie w piecu wy-
gasł, ale mógł by to równie dobrze zwodniczy sen. Podniósł do oczu przegub r ki, aby spojrze na
fluoryzuj ce wskazówki zegarka. Było kilka minut po drugiej, zatem nie spał wi cej ni cztery
godziny, a mimo to był całkiem wypocz ty.
Poczuł, e powietrze jest dziwnie naelektryzowane i wypełnione energi , jakby wszystko wokół
yło jakim własnym yciem, czekaj c na co , co musi si zdarzy .
Gdzie w oddali gro nie zamruczał grom. Chavasse, w ułamku sekundy, zobaczył w wietle bły-
skawicy wn trze pokoju.
Usiadł, dotkn ł nogami podłogi, a nast pnie wstał i zakładaj c szlafrok podszedł do okna. Otwo-
rzył drzwi, wychylił si na kru ganek i w tej samej chwili lun ł ulewny deszcz, napełniaj c nocne
powietrze gwałtownym szumem.
Było cholernie zimno, ale jeszcze przez chwil stał nieruchomo w otwartych drzwiach, wdy-
chaj c gł boko w płuca cudowne powietrze. Wypełniało go osobliwe uczucie wewn trznego nie-
pokoju. Nagle tu obok rozległ si cichy głos:
— Nocne powietrze na tej wysoko ci nie jest zbyt bezpieczne dla cudzoziemców, panie Chavas-
se.
Trze wiej c w mgnieniu oka, powoli si odwrócił. To Katia Stranow popisywała si niezł an-
gielszczyzn , stoj c par metrów dalej tu przy balustradzie kru ganka. Kiedy nast pna błyskawica
rozdarła ciemne niebo, jej twarz wynurzyła si z cienia. Wysoko uniesione ko ci policzkowe pod-
kre lały gł bi czarnych oczu. Włosy zdawały si płyn ku jej ramionom.
Nagle z pewnego rodzaju zdumieniem u wiadomił sobie, jak bardzo pi kna jest ta dziewczyna.
Wprawdzie od pierwszej chwili wiedział, e jest bardzo ładna i atrakcyjna, ale w tym momencie, w
ułamku sekundy zrozumiał co wi cej.
Otaczała j jaka aura niewinno ci, któr rozpaczliwie usiłowała pogodzi z brutalno ci realiów
ycia. A to obudziło w nim bolesne wspomnienie całkiem innej dziewczyny w innym czasie i miej-
scu.
— Nie mo e pani spa ? — zapytał.
— To chyba dlatego, e za du o my l .
— Wobec tego najlepiej b dzie, je eli wejdziemy do mnie i przedyskutujemy wszystko od razu
— o wiadczył bez wahania. — Ogie ju wygasł, ale w pokoju jest jeszcze przyjemnie ciepło.
Pod yła za nim bez słowa. Weszli do rodka, a on starannie zamkn ł za nimi drzwi. Kiedy obej-
rzał si na dziewczyn , podkładała drwa do pieca, rozniecaj c w nim na nowo ogie .
Usiadła na dywanie i wyci gn ła r ce ku palenisku, aby je ogrza , a on przysun ł sobie krzesło.
— Widziałam, jak wieczorem doktor Hoffner wychodził z pana pokoju. Domy lam si , e po-
wiedział panu o naszej rozmowie — odezwała si , nie patrz c na m czyzn .
— Na temat tego, co pani podsłuchała, gdy rozmawiałem z nim po kolacji?
Odwróciła szybko głow , ale zd ył zauwa y iskry w jej oczach.
— Wcale mi nie wstyd, e podsłuchiwałam. To stary, chory człowiek, i nie ma nikogo poza
mn .
W jej głosie brzmiała tak wielka determinacja, e Chavasse doszedł do wniosku, i powoduje ni
siła wi ksza od tej, której si spodziewał. U miechn ł si wi c i podniósł w gór obie r ce na znak,
e si poddaje.
— W porz dku, jestem po tej samej stronie.
— Przepraszam — powiedziała nagle całkiem przyja nie — ale on zast pił mi ojca. To cudow-
ny, starszy pan. Chc dla niego tego, co najlepsze.
— Wi c jak dotychczas mamy te same motywy.
— Czy by? — zapytała. — Uwa a pan, e starszy człowiek, grubo po siedemdziesi tce, do tego
chory na serce, ma cho by najmniejsz szans wytrzymania takiej podró y, jak pan dla niego wy-
my lił?
— Oczywi cie, pod warunkiem, e wszystko przebiega b dzie zgodnie z zało eniami — odparł
Chavasse.
— Ale on naprawd jest bardzo chory — upierała si . — Czy pan jest w stanie wyobrazi go
sobie na ko skim grzbiecie, przemierzaj cego niebotyczne góry w najdzikszym kraju pod sło cem?
— By mo e nie b dzie musiał podró owa w ten sposób.
— Obawiam si , e nie rozumiem — zmarszczyła brwi.
— I nie musi pani. Doktor Hoffner te nie wie nic na ten temat. — Pochylił si do przodu z
u miechem. — Zajm si szczegółami, wi c niech si pani odpr y. Przyrzekam, e wszystko pój-
dzie jak z płatka.
Potrz sn ła głow , nieprzekonana.
— Panu wszystko wydaje si tak łatwe, jak mojemu ojcu. Je eli co postanowił, to tak wła nie
musiało by .
— Bardzo dobry sposób na ycie.
— Tak pan uwa a? — westchn ła. — Powiedział, e najlepiej b dzie, je eli pojedziemy do Lha-
sy karawan . e to nic trudnego i e to b dzie podró jego ycia. W swoich planach nie wzi ł pod
uwag mo liwo ci zara enia si tyfusem. I umarł.
— A jak e mógł przewidzie co takiego? — zauwa ył łagodnie Chavasse. — Przecie mier
ma ten przykry zwyczaj, e sama wyznacza nam spotkanie.
Po krótkiej chwili milczenia Chavasse wyj ł papierosy i pocz stował nimi dziewczyn . Wzi ła
jednego bez wahania, a on podał jej ogie .
— Ten prawdziwy Kurbski nie yje, prawda?
— Niestety — schylił głow ze smutkiem.
— Czy to pan go zabił?
— Naprawd zaatakowali go partyzanci. Zabili go razem z jego chi sk eskort , poniewa
Rosjan uwa aj , na równi z Chi czykami, za swych wrogów.
— Rozumiem — odparła. — Wi c pan po prostu przej ł jego dokumenty? A czy ci partyzanci
byli... pa skimi przyjaciółmi?
— To zale y od tego, kogo uwa a si za przyjaciół — wzruszył ramionami. — Je eli wydaje si
pani, e mogłem uratowa Kurbskiemu ycie, to si pani myli. Nie mam na nich takiego wpływu.
— A ten Tybeta czyk, który przybył razem z panem? Zdaje si , e nazywa si Joro. Czy nie
mógł mu pomóc?
— Słuchaj, dziewczyno. Twoje my li pod aj niewła ciwym torem. Je li chodzi o tych ludzi,
to dla nich trwa wojna. Oni walcz przeciwko brutalnym naje d com, którzy chc sił całkowicie
zmieni sposób, w jaki yli od setek lat, którzy niszcz ich unikaln kultur i zabijaj ich rodaków.
— Prosz nie mówi do mnie jak do dziecka! — zawołała oburzona. — Doskonale wiem, e
Chi czycy robili tu czasami ró ne okropne rzeczy, ale te wszystkie morderstwa i ten cały przelew
krwi — wstrz sn ła si — ta łatwo , z jak szasta si ludzkim yciem.
— Racja — odparł — ale pami tajmy, co powiedział Lenin: „Odpowiedzi na terror jest terror".
Jest to jedyny sposób, w jaki niewielki naród mo e walczy przeciwko imperium.
— Mój ojciec mówił, e aden człowiek nie mo e przywłaszcza sobie boskich praw — odparła
— a ju najmniej Lenin. Obawiam si , e mój ojciec miał go po prostu w nosie.
— Wygl da na to, e bardzo przypadłby mi do gustu — o wiadczył, szczerze zdziwiony, Cha-
vasse. — Niech mi pani o nim opowie.
— Teraz wydaje si , e jest tak niewiele do powiedzenia — wzruszyła ramionami. — Jak pan
wie, był akademikiem. W ogóle nie interesował si polityk czy rz dem. Zaj ł si archeologi ,
poniewa jest to dziedzina, w któr nie wtykaj nosa. yli my swoim własnym yciem
— A matka?
— Umarła, wydaj c mnie na wiat. Dzieci stwo sp dziłam w Moskwie u jednej z ciotek mojego
ojca. Tam chodziłam do szkoły. Kiedy troch podrosłam, zabierał mnie na ekspedycje. Przez ostat-
nie trzy lata jego ycia mieszkali my stale w Pekinie.
— Dlaczego tak bardzo zale ało mu na odwiedzeniu Lhasy?
— Sama nie wiem. Była od dawna jego marzeniem. Chciał koniecznie odwiedzi j przed po-
wrotem do domu.
— A czy nie my lała pani o powrocie?
— Nie bardzo — odparła. — Troch mi szkoda teatrów, ksi ek, ró nych takich przyjemno ci,
ale ciotka umarła tak e i nie mam wła ciwie nikogo bliskiego...
— Z wyj tkiem doktora Hoffnera w Tybecie — doko czył mi kko Chavasse.
Spojrzała na niego i u miechn ła si ciepło.
— To prawda. Z wyj tkiem doktora. Przyj ł mnie do siebie, kiedy byłam chora, samotna i zroz-
paczona. Przywrócił do ycia. Zrobił dla mnie bardzo wiele.
On my li o pani w ten sam sposób — zauwa ył Chavasse. — Czy powiedział, e chce koniecz-
nie zabra pani ze sob ?
— Chciałabym, eby pan uwierzył, e niczego nie pragn bardziej, ni by przy nim. Ale to
wszystko wydaje mi si zupełnie niewykonalne.
— A pani musi mi uwierzy , e to jest wykonalne. Ta podró jest całkiem bezpieczna — prze-
konywał j Chavasse. Ale prosz na razie o tym w ogóle nie my le . Lepiej zastanówmy si , jak
sp dzi tych kilka dni, które nas dziel od wyjazdu.
— Rozumiem — podniosła si — e mamy cierpliwie czeka , a zechce nas pan łaskawie wta-
jemniczy w swoje plany.
Jej o wiadczenie wygłoszone było w tonie nieco nerwowym, wi c Chavasse wstał tak e i
u miechn ł si .
— Nie podchodzimy do tego w ten sam sposób. Chodzi o to, eby si wam nie stała jaka
krzywda. Dopóki nic nie wiesz, nie jeste winna. — Poło ył r k na jej ramieniu. — Naprawd ,
teraz jedynym problemem jest wła nie to, jak sp dzi czas, który nam pozostał. Co robisz, kiedy
masz ochot troch si rozerwa ?
— Nic szczególnego — wzruszyła ramionami. — Je eli pogoda jest odpowiednia, je d
czasem konno za murami miasta.
— No prosz ! To wła nie co , za czym przepadam. Nagle rozlu niła si i u miechn ła.
— No to mo e chciałby pan mi towarzyszy ? Mo e zaraz po niadaniu... to znaczy po lunchu?
Czy dobrze je dzi pan konno?
— Nie le — wyszczerzył z by w u miechu. — To jedna z moich mocnych stron.
— Słyszałam, e ma pan ich wiele. — Pochyliła głow z powag . — S dz , e niewiele osób
potrafi mówi tak dobrze po chi sku i jednocze nie po rosyjsku jak rodowity moskwianin.
— A ty? — odparł Chavasse. — Przecie znasz te dwa j zyki jak własne, a w dodatku mówisz
wietnie po angielsku?
— Zacz łam si uczy angielskiego, kiedy miałam sze lat. Obecnie jest to obowi zkowy
j zyk we wszystkich szkołach w Rosji. Ale z panem to inna sprawa. Wyczuwam tu co szczególne-
go. Jestem absolutnie pewna, e jest pan kim wi cej, ni tylko zwykłym poszukiwaczem przygód.
— Ale zapewniam ci , e si mylisz. Jestem awanturnikiem, i tyle. Potrz sn ła uparcie głow .
— Nie wierz . Co si za tym wszystkim kryje.
Nagle ol niła j jaka my l i jej renice rozszerzyły si . Podeszła do niego i jedn r k złapała za
klap jego szlafroka.
— Jest co wi cej, prawda? Co , co ma zwi zek z doktorem?
Nie miał wyj cia. Mógł zrobi tylko jedno. Obj ł dziewczyn w pasie i pocałował w usta.
Całe jej ciało jakby o yło nagle wewn trznie. Zadr ała. Przez chwil trzymał j jeszcze w ra-
mionach, a potem lekko odepchn ła go od siebie.
Kiedy spojrzała na niego, jej oczy były ciemne i zakłopotane, a twarz oblana rumie cem.
— Lepiej ju pójd — powiedziała.
Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzie , wi c tylko otworzył drzwi i przepu-
cił Kati przed sob . Ci gle padał ulewny deszcz. Odwróciła si i popatrzyła na niego, a potem
całkiem nieoczekiwanie wyci gn ła r k i dotkn ła jego policzka. I zaraz wyszła.
Chavasse stał przez chwil , zaskoczony, dr c z podniecenia, czuj c lekki powiew wiatru na ob-
na onym torsie. Wreszcie zamkn ł drzwi i poszedł spa .
9. Sprawa ycia i mierci
Dzie był pogodny, a powietrze od wie ało, jak łyk dobrej brandy z lodem. Dopiero co min ło
południe, kiedy wyje d ali konno za główn bram miasta. Bł kitne niebo a po horyzont rozci-
gało si czyste i bezchmurne.
Dosiadali małych, pełnych wigoru tybeta skich koników. Katia ponagliła swego wierzchowca
do galopu i szybko wysforowała si naprzód. Ubrała si w bryczesy i zgrabne, rosyjskie buty do
konnej jazdy, wło yła te kapelusz i kurtk z czarnego astracha skiego sukna.
Natomiast Chavasse wdział tybeta skie juchtowe buty i chałat, w którym przybył do Changu.
Pogalopował za dziewczyn , rozpraszaj c po drodze stado jaków, pas cych si pod murami miasta.
Szafranowo- ółty step nabierał w sło cu blasku złota. Chavasse ci gn ł cugle, gdy mijał oczko
kryształowo czystej wody, gromadz cej si u stóp wysokich skał. Wiatr cicho szemrał, poruszaj c
suche trawy. Ponad zboczem z gło nym krzykiem przeleciał spłoszony ptak i Chavasse poczuł, jak
ogarnia go nagle niewytłumaczalny smutek.
Zadr ał na całym ciele, lecz w tym momencie wiatr przyniósł głos Katii. Wołała go z przeciw-
ległego pagórka, wi c ponaglił konia i pogalopował ku niej.
Tu i ówdzie wznosiły si nad ziemi smugi lekkiej mgiełki, utrudniaj cej prawidłow ocen od-
legło ci. Wiatr zmienił w nocy kierunek i teraz pie cił jego twarz ciepłymi podmuchami. Chavasse
zatrzymał si na wierzchołku pagórka. Zobaczył rzek , płyn c meandrami w gł bokiej rozpadlinie,
i Kati , stoj c na "skraju urwiska.
Pogalopował w dół zbocza, zsiadł z konia i klepn wszy go po zadzie, pu cił wolno. Zatrzymał
si na chwil , aby zapali papierosa. Gdy podniósł wzrok Katia ju zawróciła w jego kierunku.
Szła do niego przez suche trawy, a sło ce, o wietlaj c j od tylu złotym blaskiem, zacierało
kontury i sprawiało, e wydawała si nierealna, eteryczna i niebia ska. Jak jakie ulotne zjawisko,
które w ka dej chwili mogło si rozwia jak mgła. Ale gdy przemówiła, to dziwne wra enie znikło.
— Usi d my, Paul.
Rozło yli si wygodnie na krótkiej, spr ystej trawie. Po chwili zamkn ł oczy i z wolna odpr ał
si po wysiłku konnej jazdy. Było naprawd bardzo przyjemnie le e tak na sło cu w miłym towa-
rzystwie i nic nie robi .
Zdecydował, e trzeba jednak pogada z Kati . Otworzył oczy, bo nagle co połaskotało go w
nos. Było to d bło trawy w drobnej r czce dziewczyny.
— Wyobra sobie, e od lat nie wypoczywałem na łonie natury — powiedział.
— A powiniene . Przecie masz tylko jedno ycie.
— Racja — zgodził si . — Kłopot w tym, e odnosz wra enie, jakbym nigdy nie miał czasu.
Przypuszczam, e to jaka skaza w mojej osobowo ci pcha mnie ci gle to tu, to tam.
— Nie wierz — achn ła si . — Czy czułe to samo, b d c chłopcem?
Zmarszczył brwi i mru c oczy, starał si zmierzy wzrokiem niesko czon gł bi nieba.
— Nie bardzo pami tam. Mój ojciec był Francuzem, a matka Angielk . Zgin ł pod Arras w
1940, kiedy to pancerne hordy hitlerowców rozci ły Belgi i Francj jak nó rozcina masło. Wkrót-
ce potem matka ewakuowała si ze mn , uczepionym jej spódnicy, spod Dunkierki.
— Pewnie j bardzo kochasz?
— Sk d wiesz? — zapytał zdziwiony.
— Bo kiedy mówisz o matce, zmienia ci si głos — odparła. — A co si działo po przyje dzie
do Anglii?
Spostrzegł, e otwiera si jak nigdy przedtem, przed nikim. Zagł bił si my lami w przeszło ci i
na wpół zapomniane zdarzenia ponownie stan ły mu przed oczyma.
Opowie o przebytej drodze, a do tych dwóch lat, które przepracował jako wykładowca na
uniwersytecie w Manningham, zaj ła mu prawie godzin .
Kiedy przerwał na chwil , spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Jest co , czego nie rozumiem. Miałe , co chciałe , a w perspektywie akademick karier .
Dlaczego rzuciłe to wszystko?
— Zmieniłem chyba pogl d na ycie — odparł. — Pewnego słonecznego lata, podczas wakacji,
dopomogłem jednemu z moich przyjaciół w wydostaniu zza elaznej kurtyny, z Czechosłowacji,
kogo z jego rodziny. I doszedłem do wniosku, e ta przygoda sprawiła mi wielk przyjemno .
Westchn ła i pokiwała głow , jakby był małym chłopcem, któremu musi wytkn niem dre po-
st powanie.
— I dlatego zdecydowałe , e b dziesz to robił stale?
— Mog si pochwali , e jestem ekspertem w tej dziedzinie. W zeszłym roku brałem udział w
zorganizowaniu ucieczki Dalaj Lamy do Indii.
— A co na to twoja matka? U miechn ł si lekko.
— Jest przekonana, e jestem po prostu urz dnikiem pa stwowym. Po trosze zreszt nim je-
stem.
— Odpowiada ci takie ycie? — Katia patrzyła na niego zakłopotana. — Przecie nieustannie
ryzykujesz! Kładziesz głow pod topór i nie wiesz, kiedy on spadnie.
— Eee... Nie zawsze s to specjalnie ryzykowne zadania — odparł. — Praca dla mego Biura
jest bardzo ró na. Od takich zada jak to, po ochron towarzysza Chruszczowa, aby włos nie spadł
z jego głowy podczas wizyty w Londynie. Czy tak prac aprobujesz?
— Sprawa nie polega na tym, czy si takie zaj cie pochwala, czy nie — odparła szybko. — Z
pracy dla rz du czy polityków nic nie powstaje. Z mojego punktu widzenia najwi kszym nie-
szcz ciem, jakie mo e spotka człowieka, jest zmarnowanie talentów czy zdolno ci.
Przymkn ł oczy, przypominaj c sobie, e kiedy kto bardzo mu drogi przemawiał do niego w
ten sam sposób. Katia mówiła dalej. Jej głos wznosił si i opadał, a wreszcie Chavasse odniósł
wra enie, e zlał si z szumem trawy, wtopił w dziki, pi k y krajobraz i stał si jego cz ci .
Otworzył oczy. Ponad jego głow przepływały chmury, zapowiadaj ce zmian pogody. Był sam.
Zerwał si i pocz ł wypatrywa Katii.
Nigdzie jej nie było, wi c troch si przestraszył. Rzucił si prawie biegiem na kraw d urwiska.
Stała tu nad rzek , ciskaj c w jej nurty kamienie. Kiedy schodził do niej, krusz c skałki podeszwa-
mi butów, przerwała zabaw i odwróciła głow .
— Opu ciła mnie — o wiadczył. — Kiedy si obudziłem, nie było ci ju przy mnie. Znikła
jak tatarska ksi niczka z bajki.
Zeskoczyła z głazu i zachwiała si niebezpiecznie. W jednej chwili był przy niej i chwycił j
mocno.
— Nic ci si nie stało?
— Och, Paul. Jak ebym chciała, eby to wszystko było bajk — szepn ła. — eby czas stan ł
w miejscu i eby my mogli by na zawsze razem.
W jej głosie było tyle wzruszenia i gł bi, e Chavasse poczuł ucisk w krtani. Przez chwil
patrzył jej w oczy, a potem delikatnie pocałował w usta. Przywarła do niego całym ciałem i nagle
poczuł, e ziemia poruszyła si wokół. Potem dziewczyna uwolniła si z jego obj i poszła cie k
ku górze.
Kiedy dotarł na szczyt urwiska, siedziała ju w siodle. Pogalopowała, nie patrz c za siebie. Spo-
ro czasu zabrało mu schwytanie swego konia.
Sło ce przesłoniły gnane wiatrem chmury i szeroka smuga cienia zacz ła przesuwa si przez
step. Zobaczył Kati cwałuj c w tamt stron i ponaglił wierzchowca, poniewa jaki irracjonalny
impuls nakazywał mu zrówna si z ni , zanim ogarnie j ta ciemna smuga.
Jednak e był oddalony jeszcze ze trzydzie ci do czterdziestu metrów, kiedy Katia wjechała w
mrok. Wstrzymał konia. Po chwili i jego obj ł ten ponury cie . Poczuł nagły chłód i jaki niewytłu-
maczalny l k zmroził jego serce lodowatymi palcami.
Przez chwil przysłuchiwał si cichn cemu w oddali t tentowi kopyt jej konia. Wkrótce znikn ła
za kolejnym wzgórzem. Wtedy ponownie popu cił wodze i pogalopował w stron miasta.
We wrotach domu przywitał go zafrasowany Joro. Kiedy Chavasse zsiadł z konia i oddał mu
wodze, Tybeta czyk oznajmił, e pytał o niego kapitan Tsen.
— O co mu chodzi?
— Otrzymał z Lhasy jak informacj — odparł Joro. — Przepytywał mnie przez pół godziny.
Powiedziałem mu, e obozowali my niedaleko Rudok i tam nas zaatakowano. I e ciała tych dwóch
ołnierzy wrzucono do jakiej dziury.
— Całkiem dobrze to wymy liłe — o wiadczył Chavasse. — A gdzie on jest teraz?
— W domu. Wła nie miał wychodzi , kiedy przyjechała ta Stranow. Czy pokłócili cie si ?
— Nie. cigali my si w powrotnej drodze, ale mój konik niósł zbyt du y ci ar — odparł Cha-
vasse i zapalił papierosa. — Jak dot d wszystko idzie gładko — dodał szybko. — Oboje z doktorem
zgadzaj si opu ci Tybet.
Joro zmarszczył brwi.
— Naprawd uwa a pan, e mo na jej ufa ?
W tym momencie otworzyły si drzwi i pojawił si w nich kapitan Tsen, a za nim Katia.
— Wkrótce si przekonamy — powiedział Chavasse i poszedł w ich stron .
Katia wydawała si całkiem spokojna i odpr ona, a kapitan u miechał si grzecznie.
— Jak si udała przeja d ka, towarzyszu? — zapytał.
— W tak czaruj cym towarzystwie? Oczywi cie, e było wspaniale. — Chavasse zwrócił si
nast pnie do Katii: — Nie nad yłem za wami, poniewa mój wierzchowiec miał mnie najwyra-
niej dosy .
— Mo e nast pnym razem znajdziemy dla was silniejszego konia. — odparła. — Zdaje mi si ,
e kapitan Tsen chciałby zamieni z wami kilka słów.
— Ale nie ma po piechu. — Tsen podniósł r ce do góry. — Chciałbym tylko, eby cie mi,
towarzyszu, jeszcze raz opowiedzieli dokładnie, co si zdarzyło. Lhasa domaga si szczegółów.
Gdy na was czekałem, nasz Dobry Lekarz zaprosił mnie na kolacj . By mo e zatem mogliby my
porozmawia o tym dzisiaj wieczorem?
— Prosz bardzo — zgodził si Chavasse.
— A zatem do zobaczenia — u miechn ł si Chi czyk. Zasalutował Katii i trzasn wszy obcasa-
mi jak pruski ołdak, poszedł przez podwórze do wyj cia.
— Przepraszam, e nie dotrzymam wam towarzystwa, ale musz dopilnowa przygotowa do
kolacji.
Katia powiedziała to bardzo oficjalnym, nieomal zimnym tonem i zanim Chavasse zdołał cokol-
wiek odpowiedzie , odwróciła si i znikła wewn trz domu. Anglik stał jeszcze przez chwil , marsz-
cz c brwi, a potem pod ył za ni .
Hoffner był w bibliotece. Siedział na wprost ognia płon cego na kominku z ksi k na kolanach
i popijał herbat z porcelanowej fili anki.
— Jak si udała przeja d ka? — zapytał. Chavasse zbli ył r ce do ognia.
— Było oczywi cie przyjemnie, ale krajobraz jest nieco monotonny. My l , e nie mógłbym za-
mieszka w Changu na dłu ej.
— Bywa tu czasami naprawd pi knie — odparł Hoffner. — Czy widział si pan z kapitanem?
— Spotkałem go po drodze. Rozmawiał przedtem z Jorem. Na razie chyba nie ma czym si
przejmowa . Chce tylko wysła do Lhasy formalny raport. Zaproponował mi, eby my po kolacji
porozmawiali o tym, co si stało.
— Katia wydała mi si bardzo poruszona, kiedy tu przygalopowała — zasugerował uczony. —
Doszedłem do wniosku, e pewnie pan z ni szczerze porozmawiał?
Chavasse usiadł naprzeciw uczonego i nalał sobie herbaty.
— Nie jest zachwycona całym przedsi wzi ciem, ale zdecydowała si nam towarzyszy .
— Rozumiem, e nie mówił jej pan o prawdziwych powodach mej decyzji opuszczenia Tybetu?
— Nie ma potrzeby — odparł Chavasse. — Powody, które pan przedstawił, s zupełnie logicz-
ne. — Zawahał si , a potem mówił dalej: — Skoro ju o tym mówimy, panie doktorze. Gdyby spra-
wa przybrała zły obrót i Chi czycy pana przepytywali, niech im pan powie to samo, co Katii: e
jest pan tylko starym, chorym człowiekiem, który chciałby umrze w swoim kraju. Prawda zawarta
w takim o wiadczeniu jest bardzo przekonuj ca. Powinni zadowoli si tym.
— Mam całkowit pewno , e wszystko pójdzie dobrze. — Doktor Hoffner u miechn ł si
ciepło.
W tej samej chwili usłyszeli odgłos auta hamuj cego pod drzwiami domu. Hoffner zmarszczył
brwi i odstawił fili ank .
— Któ to mo e by ?
Chavasse zerwał si na równe nogi. Do pokoju wpadła Katia, blada jak papier. Jej czarne oczy
powleczone były cieniem.
— Pułkownik Li — powiedziała szybko po rosyjsku.
Chavasse u wiadomił sobie blado jej twarzy i posłał dziewczynie przelotny, porozumiewaw-
czy u miech. Poczuł jednak zimny dreszcz, ostrzegaj cy go o niebezpiecze stwie. Skoncentrował
si i podniósł do ust fili ank .
— Co za niespodziewana przyjemno — stwierdził spokojnie.
W holu rozległy si szybkie kroki i kto zatrzymał si pod drzwiami. Zapukał i wszedł. Był to
m czyzna mniej wi cej tego samego wzrostu co Chavasse, ubrany w idealnie dopasowany do
smukłej sylwetki mundur. Jego ramiona okrywał elegancki płaszcz koloru khaki, z futrzanym
kołnierzem. W ur kawiczonych dłoniach trzymał szpicrut . Dotkn ł ni — w ge cie powitania —
daszka wojskowej czapki.
— Jak to dobrze widzie pana w dobrym zdrowiu, doktorze — u miechn ł si .
Mówił po chi sku miłym, gł bokim głosem i od pierwszego wejrzenia wida było, e płynie w
nim odrobina europejskiej krwi. Jego oczy były nieco sko ne, ale patrzyły otwarcie w br zowej,
opalonej twarzy, nos miał prosty, a ładnie wykrojone usta wiadczyły o wrodzonej dobroduszno ci i
humorze.
— Nie spodziewali my si pana przed ko cem tygodnia, pułkowniku — odparł spokojnie Hoff-
ner.
— Tak wypadło, jak mówi Anglicy — oznajmił pułkownik, odwracaj c si do Katii. — Ale ty
jeste pi kna, jak zwykle — dodał i pocałował j w r k .
Zdołała si u miechn .
— Mamy całkiem niespodziewanego go cia. Niech mi pan pozwoli przedstawi sobie towarzy-
sza Kurbskiego, korespondenta zagranicznego moskiewskiej „Prawdy". Przybył, aby zrobi wy-
wiad z doktorem.
Pułkownik odwrócił si do Chavasse'a, który wyci gn ł do niego r k , mówi c:
— Miło mi, pułkowniku.
Li u miechn ł si dobrodusznie i potrz sn ł jego dłoni .
— Tylko, e ja ju miałem przyjemno pozna towarzysza Kurbskiego — o wiadczył.
Nast piła chwila ciszy, w której cały wiat zdawał si wstrzymywa oddech.
— Nie rozumiem — powiedział Chavasse ostro nie.
— Ale musicie pami ta , drogi towarzyszu. — Usta pułkownika Li wykrzywiły si w jeszcze
szerszym u miechu. — Przecie cztery noce temu byli my razem w Rangongu. Mieszkali my w
jednej gospodzie. Wstr tna dziura, no nie?
Chavasse wykonał szybki krok do przodu, kopni ciem podci ł pułkownikowi nogi, jednocze nie
mocnym ciosem przerzucaj c go przez krzesło Hoffnera.
Wybiegł do holu, wyci gaj c mauzera. Nie czas my le o Katii i starym uczonym. Była to ju
sprawa ycia i mierci. A w yciu, jak i na wojnie, wygrywa ten, kto umie działa szybko i z za-
skoczenia.
Jaki d ip stał zaparkowany przy schodach domu. Czterech ołnierzy gaw dziło przy nim bez-
trosko. Spojrzeli na niego zaskoczeni, wi c cofn ł si do holu.
Pułkownik pojawił si w drzwiach biblioteki z automatem w r ku. Chavasse podniósł mauzera i
nacisn ł spust. Bez skutku. Spróbował jeszcze raz, a potem rzucił bezu yteczn broni w pułkow-
nika. Przeskoczył przez parapet i znalazł si na podwórzu.
Wyl dował fatalnie, trac c równowag , a podnosz c si poczuł nagły ból w kostce. Zazgrzytał
z bami i pobiegł do bramy.
W lad za nim zastukały buty ołnierzy. Usłyszał, jak pułkownik Li woła, eby nie strzelali.
Był niecały metr od wyj cia, kiedy kto podci ł mu nogi. Run ł na ziemi , instynktownie zasła-
niaj c twarz r koma i przekr caj c si , aby unikn kopni . Ale ju czyja noga dosi gła jego
boku, a kolejny cios trafił go w twarz. Zdołał jednak podnie si na nogi i stan plecami do muru.
W ułamku sekundy pochwycił przera one spojrzenie Katii Stranow, stoj cej w otwartych
drzwiach domu wraz z Hoffnerem. Zaraz potem czterech ołnierzy ruszyło na niego. Jeden z nich
uniósł wysoko wojskow pałk i wymierzył cios w głow . Chavasse uchylił si , a kiedy pałka
uderzyła w mur, kopn ł napastnika w krocze. Pałka upadła na ziemi , a ołnierz zemdlał.
Trzech pozostałych zawahało si , a nast pnie jeden z nich nasadził na karabin bagnet i ruszył do
przodu. Przez podwórze p dził pułkownik Li krzycz c: — Nie! Chc go ywego!
Chavasse przykl kn ł i podniósłszy pałk , trzasn ł ni w rami ołnierza. Ko p kła jak sucha
gał , a Chi czyk zawył z bólu, wypuszczaj c bagnet z bezwładnej dłoni. Kiedy Chavasse podnosił
si z kl czek, dopadło go dwu pozostałych. Pierwszy zdołał kopn go w ebra. Agent Biura padł
pod murem, ale nie poddaj c si schwycił ołnierza za nog . Przez chwil walczyli zaciekle, przeta-
czaj c si po ziemi. Kiedy Anglik znalazł si na wierzchu, pułkownik Li, który wła nie nadbiegł,
podniósł pałk i zadał mu od tyłu tylko jedno celne uderzenie w kark.
10. Plac w Sela
Potykaj cy si na ko cu kolumny Chavasse przedstawiał sob ałosny widok. Jego oczy wpadły
w gł bokie ciemne oczodoły, brod miał brudn i zmierzwion , a wychudzone ciało okrywał stary,
zawszony serdak.
Obie r ce je ca zwi zano z przodu i podwi zano do długiej liny przymocowanej do siodła stra-
nika.
Upadał ze znu enia. Deszcz przemoczył go do suchej nitki, a wiatr był lodowato zimny. Nie jadł
od tak dawna. Zwolnił nieco, ale natychmiast stra nik szarpn ł za sznur i agent Biura upadł twarz
w błoto.
Chi czyk, w ciekły, wrzasn ł co w swym j zyku, wi c Chavasse podniósł si z wysiłkiem i po-
ku tykał przed siebie.
— Dobra, skurwielu! — krzykn ł po angielsku. — Nie gor czkuj si tak!
Widział pułkownika Li jad cego na przodzie kolumny zło onej z trzydziestu ludzi. Wszyscy do-
siadali tybeta skich koników, ale przez plecy mieli przewieszone nowoczesne, automatyczne
pistolety. I Chavasse znowu zadumał si nad t niezwykł koegzystencj tradycji i zaawansowanej
techniki, tak typow dla komunistycznych Chin.
Pomimo e obszar nadzorowany przez pułkownika Li był bardzo rozległy, garnizon był wy-
posa ony zaledwie w dwa d ipy i jedna ci arówk . Kiedy wi c chi ski komendant udawał si w
gł b tego terytorium i ze wzgl dów bezpiecze stwa potrzebował silnej eskorty, wsadzał wszystkich
swoich ludzi na konie.
Deszcz wzmagał si . Zimno przenikało Chavasse'a do szpiku ko ci. Szedł z coraz wi kszym tru-
dem. Ogarn ło go skrajnie przygn bienie. Jeszcze nigdy w yciu nie był w tak krytyczne i sytuacji.
Pułkownik nie miał poj cia, jak bliski załamania był jego wi zie . Europejczyk podniósł zwi zane
r ce, aby otrze twarz, i znowu si potkn ł.
Przez prawie trzy tygodnie bito go, poniewierano i poni ano na wszelkie mo liwe sposoby. Noc
po nocy dzwonek w celi ryczał, a czerwone wiatło migotało, pozbawiaj c go poczucia rzeczywi-
sto ci. Nigdy nie było wiadomo, kiedy ponownie wezm go na przesłuchanie.
Wszystko przebiegało według jakiego ustalonego planu, opartego na doskonałej znajomo ci
psychologii i fizjologii. Tak eksperymentował kiedy na psach akademik Pawłów, wł czaj c dzwo-
nek w trakcie posiłków. W podobny sposób, zmieniaj c ci gle nast pstwo wydarze , mo na do-
prowadzi ofiar do kompletnego nerwowego załamania. Człowiek upadał nie tylko fizycznie, ale i
moralnie. I dopiero wtedy zaczynał si proces powtórnych narodzin. Kiedy doprowadzono go
do ko ca, Partia powi kszała swoje szeregi o kolejnego lojalnego i oddanego zombie *(
* Trup przy-
wrócony do ycia za pomoc praktyk czarnoksi skich.
).
Chavasse zastanawiał si , co stało si z Kati , z doktorem Hoffnerem i oczywi cie z Jorem. Jak
dot d pułkownik Li nie uczynił najmniejszej wzmianki o chłopcu, wi c przynajmniej to napawało
Chavasse'a jak tak nadziej .
Zacinaj cy deszcz bezlito nie ci ł go po twarzy. Chavasse przestał wreszcie zwraca na uwag ,
wycofuj c si w gł b siebie, jakby do ostatniego sza ca, gdzie ju nikt nie mógł go dopa . Był to
sekretny sposób, który pozwolił mu przetrwa minione dwadzie cia jeden dni.
Przez chwil pomy lał z alem o celi. Było tam przynajmniej sucho i od czasu do czasu dawano
mu je . Ale ju po chwili wstrz sn ł si na my l o dwudziestoczterogodzinnym przesłuchaniu,
które pewnego dnia zaaplikował mu Li wraz z kapitanem Tseneni oraz na wspomnienie pewnej
nocy, kiedy to ołnierze osiem razy wyprowadzali go z celi. Zastanawiał si , dlaczego pułkownik
zabrał go ze sob w t podró . Podejrzewał jaki nowy podst p, jako e pod pozorami dobrych
manier i dobroduszno ci krył si w Chi czyku zło liwy szatan.
Chavasse spróbował wyobrazi sobie, w jaki sposób go zabije. Takie rozmy lania urozmaicały
mu bezsenne noce, ale teraz był zbyt wyczerpany i zbyt zmarzni ty, aby si skoncentrowa na
czymkolwiek.
Znowu si potkn ł i przewrócił, ale tym razem nie było gniewnego poci gni cia za lin , gdy
cała kolumna przystan ła pod osłon skalnego nawisu. Dalej widniała niewielka dolina, w której
znajdowało si jakie osiedle. W powietrzu unosił si zapach dymu.
Stra nik odwi zał lin od siodła i rzucił j w błoto. Chavasse, nie zatrzymywany, odszedł w bok
i usiadłszy pod skał oparł głow na kolanach.
Kamienie zachrz ciły pod obcasami butów. Potem do jego uszu dotarł głos pułkownika Li.
— Paul, mój drogi — powiedział po angielsku — wygl dasz okropnie. Chyba jeste chory. Czy
mog co dla ciebie zrobi ?
Sprawiał wra enie naprawd zatroskanego. Chavasse spojrzał mu w oczy i powiedział leniwie:
— Rób co do ciebie nale y.
Pułkownik za miał si grzecznie, usiadł obok i nalał do plastikowego kubeczka gor cej herbaty.
Podał naczynie wi niowi.
— Napij si troch , Paul.
Chavasse zastanawiał si chwil , a potem porwał kubek, eby pułkownik nie zd ył si rozmy-
li i szybko go opró nił.
Herbata była tak gor ca, e poparzył sobie gardło. Zakrztusił si i trac c oddech, zaniósł kasz-
lem. Chi czyk poklepał go po plecach, aby mu ul y .
— Zaraz poczujesz si lepiej.
Po chwili Chavasse uspokoił si i oddał mu kubek
— Ciekaw jestem, co kryje si za twoim u mieszkiem — zagadn ł. — Przypuszczam, e nie
prowadzisz mnie tu, ebym si przewietrzył dla zdrowia.
— Dla zdrowia twojej duszy, Paul — odparł Li — dla dobra twojej nie miertelnej duszy.
— Oczywi cie takiej, jak j sobie wyobra aj komuni ci.
Pułkownik u miechn ł si słabo i zacz ł umieszcza papierosa w cygarniczce.
— Wiesz dobrze, Paul, e bardzo ci polubiłem przez te trzy tygodnie. Jestem zdecydowany
zrobi wszystko, aby przeszedł na nasz stron . Szkoda, by si zmarnował.
— Pr dzej ci diabli wezm — stwierdził Chavasse.
— Nie s dz . — Li potrz sn ł z uporem głow . — Chyba zapomniałe , e mam pewien iry-
tuj cy nawyk: zawsze osi gam to, co chc .
— Tylko ci si tak zdaje — odparł Chavasse.
— Ale tak jest! Przypomnij sobie, jak na pocz tku nie chciałe mi powiedzie , kim jeste . Zdo-
byłem te dane od naszego wywiadu z Pekinu. Potem chciałem wiedzie , po co tu przybyłe ...
— Chcesz si tego dowiedzie od trzech tygodni — przerwał mu Chavasse. — Jak ci si
wiedzie?
— Ale wiem to od pocz tku — za miał si Li. — Katia powiedziała mi to jeszcze tamtego
wieczoru. Zamierzałe pomóc doktorowi Hoffnerowi wydosta si do Indii.
— Katia ci to powiedziała? — powtórzył t po Chavasse.
— Naturalnie. To było bardzo proste. Natychmiast zrozumiałem, e musiałe mie jaki powód,
aby przyby do domu doktora jako Kurbski. Poprosiłem naszego Dobrego Lekarza, eby po-
wiedział mi wszystko, co wie. Odmówił mi, poniewa nie chciał ci skrzywdzi . Powiedziałem, e
nasze wzajemne stosunki mog ulec znacznemu pogorszeniu. Wtedy Katia natychmiast zdecydowa-
ła si wszystko opowiedzie , aby oszcz dzi staremu człowiekowi nieprzyjemno ci.
— Wi c ju wiesz — stwierdził Chavasse. — Ciesz si , e miała na tyle rozumu, aby ci o tym
powiedzie . Co z nimi zrobiłe ?
— Na razie pozostali nadal w domu Hoffnera w Changu. Ale obawiam si , e b d musiał wy-
sła ich do Lhasy, a stamt d ostatecznie do Pekinu. Jednak e dopiero wtedy, kiedy cała sprawa
wyja ni si do ko ca.
— A có jeszcze chciałby wiedzie ? — zapytał Chavasse.
— Jest tego sporo. — Li wzruszył ramionami. — Jak przedostałe si do Tybetu. Kto ci w tym
pomagał, a tak e co si stało z Kurbskim i jego eskort .
— Pytałe mnie o to przez trzy tygodnie — odparł Chavasse — i dok d ci to zaprowadziło?
Czy nie zamierzasz da za wygran ?
— Nie, mój drogi. Ja nigdy nie daj za wygran ! — Głos pułkownika stał si nagle lodowato
zimny. — Po pierwsze, nie jestem takim głupcem, jak ci si wydaje. W tej sprawie co mi mierdzi.
Wi c chc wiedzie co.
— Równie dobrze mo esz mnie zabi i wreszcie sko czy z tym wszystkim — za miał si Cha-
vasse.
— Nie zrobi tego. Wierz mi, Paul. Zanim sko cz z tob , powiesz mi prawd . Prawd i tylko
prawd . I zrobisz to z własnej woli. Potem wy l ci do Pekinu, gdzie, jak przypuszczam, Komitet
Centralny znajdzie w tobie dzielnego współpracownika.
— Zabij mnie — powiedział powa nie wi zie . — Zaoszcz dzisz nam obu wielu kłopotów.
— Nie mog . — Li potrz sn ł głow . — Ja naprawd chc ci pomóc, Paul. Na przekór tobie
samemu.
Wstał i odszedł szybko. W chwil pó niej siedział ju na koniu i ruszył na czele kolumny. Nad-
szedł stra nik, ponownie przymocował lin do siodła i Chavasse poku tykał za nim.
Kiedy zbli yli si do osiedla, wybiegły psy. Obszczekiwały ich, to wskakuj c w rodek kolumny,
to znowu wyskakuj c, a ołnierze kln c zacz li chłosta je pejczami.
Kilkoro obszarpanych i niedo ywionych dzieci pokazało si za kolumn i, utrzymuj c pewien
dystans, towarzyszyło im a do wsi.
Chavasse doszedł do wniosku, e trudno wyobrazi sobie bardziej mizern egzystencj ni to y-
cie po ród zalanych błotem uliczek i n dznych bud skleconych wokół rozległego placu, pełnego
cuchn cych kału . Wlókł si na ko cu kolumny, obskakiwany przez ujadaj ce psy. Dzieci wrzesz-
cz c pod ały tu za nim.
Na rodku placu znajdowała si kamienna platforma. Oczekiwał na niej sołtys z kilkoma star-
szymi. Pułkownik Li ci gn ł wodze i czekał, dopóki jego ołnierze, galopuj c po uliczkach
osiedla, nie zbior na placu wszystkich mieszka ców.
Po upływie dziesi ciu minut zadanie zostało wykonane i około stu pi dziesi ciu ludzi stało na
placu, mokn c w strugach deszczu. Li dał znak i ołnierz popchn ł Chavasse'a do platformy.
Anglik przygl dał si smutnym, apatycznym twarzom, ołnierzom otaczaj cym ten tłum i zasta-
nawiał si , po co to wszystko.
Na odpowied nie czekał długo. Pułkownik wzniósł w gór r k .
— Ludzie z Sela! — zawołał. — Nieraz mówiłem wam, e cudzoziemskie diabły s waszymi
miertelnymi wrogami. Zachodni wiat wysyła ich, aby was krzywdzili. Dzisiaj przyprowadziłem
wam jednego z nich, eby cie go sobie obejrzeli z bliska.
W tłumie nast piło małe poruszenie, ale nikt nie wyraził na głos zainteresowania. Pułkownik
mówił zatem dalej:
— Mógłbym powiedzie wam wiele złego o tym człowieku.
Mógłbym powiedzie , e zamordował kilku waszych rodaków i e chciał wyrz dzi wam wiele
krzywd, lecz jedna z jego zbrodni jest o wiele wi ksza i bardziej szata ska ni wszystkie inne ra-
zem wzi te.
Zapanowała zupełna cisza, a potem Li powiedział, wolno akcentuj c słowa:
— Na tym człowieku ci y współodpowiedzialno za porwanie Dalaj Lamy, który jest ywym
Bogiem. Zmusił go sił do przeprowadzenia si do Indii, gdzie obecnie jest wi ziony w poha-
bieniu.
Za plecami wi nia rozległ si czyj krzyk, po chwili jeszcze kto co wrzasn ł i cały tłum run ł
do przodu. W powietrzu za wistały kamienie. Chavasse usiłował uchyla si przed nimi, ale mimo
to, po upływie minuty jego twarz broczyła krwi .
Nieczysto ci, odchody i wszelkie plugastwa wyci gano z błota i ciskano nimi w wi nia, tak e
po chwili był oblepiony tym wi stwem od stóp do głów.
Pułkownik, gdy tylko tłum ruszył, wycofał si ze swoim koniem, ale teraz zawołał:
— Jaka kara nale y si temu potworowi? Tłum zamarł, a potem kto wrzasn ł:
— Zabij go! Zabij!!
Chavasse wierzgn ł w panice, kiedy jaka r ka schwyciła za kraw d podartego chałatu. Kto
inny złapał za lin , która ci gle kr powała mu dłonie, i poci gn ł Anglika w tłum.
To szarpni cie powaliło go na ziemi . Le ał twarz w błocie, otoczony lasem nóg. Strach dławił
go za gardło, wi c zacz ł rzuca si na wszystkie strony z sił , której sam si po sobie nie spo-
dziewał, dopóki kawalerzy ci nie rozproszyli tłumu.
Ludzie z wolna uformowali koło i wtedy podniósł si na nogi. Patrzyli na niego w milczeniu, z
nienawi ci w oczach. Pułkownik podjechał do niego.
— Nie, towarzysze. mier tego gada nie powinna by lak lekka. Najpierw musimy mu pomóc,
by zrozumiał swój bł d. eby stał si taki jak my. eby my lał tak jak my. Zgoda?
Tłum zaszemrał, ale kawalerzy ci naparli na ko mi i ucichło
— Widzisz, Paul? Gdyby nie ja, rozszarpaliby ci na kawałki. Czy nie jestem twoim
przyjacielem? — u miechn ł si pułkownik Li.
Chavasse nic nie powiedział. Spogl daj c na niego, czuł tylko rosn c nienawi .
11. Wyrok s du
Le cego w ciemno ci Chavasse'a zbudził z gor czkowego letargu dzwonek brz cz cy gdzie w
jego głowie, gdy wn trze celi rozbłysło szkarłatnym wiatłem.
Miał wra enie, e skóra na twarzy napi ła si i e wszystkie receptory nerwowe poddawane s
elektrowstrz som.
Le ał dalej, patrz c w sufit. elazne spr yny łó ka bole nie wpijały mu si w plecy. Czekał,
kiedy po niego przyjd .
Usłyszał odgłos kroków po kamiennym korytarzu, a potem zgrzyt klucza w zamku. Odsuni to
rygiel. Drzwi otworzyły si z wolna i jasne wiatło dnia wdarło si do celi.
Wolniutko opu cił nogi na podłog i wstał. Przy drzwiach był tylko niski sier ant, który szybkim
ruchem głowy nakazał wi niowi wyj na zewn trz.
Chavasse szedł za nim korytarzem poprzez, jak mu si zdawało, delikatne firanki szarych, poły-
skliwych paj czyn. Wlókł si , ci gn c nogi za sob . Przez trzy ostatnie dni nie dostał nic do je-
dzenia i teraz miał wra enie, e ka dy ruch wykonuje jak na zwolnionym filmie.
Wewn trz czuł zupełny spokój. Odwrócił si i u miechn ł do sier anta, kiedy znale li si na
ko cu korytarza i zacz li wchodzi po schodach. Tamten spojrzał na niego dziwnym wzrokiem, w
którym czaiło si co w rodzaju strachu.
„Dlaczego miałby si mnie ba ?", pomy lał Chavasse. Gdy zatrzymał si przed znajomymi
drzwiami i czekał, a sier ant je otworzy, u miechn ł si ponownie.
W sekretariacie siedziała przy biurku młoda, zgrabna kobieta i szybko co notowała. Spojrzała
na nich, kiwn ła głow i ołnierz otworzył wewn trzne drzwi, przepuszczaj c Chavasse'a przed
sob do rodka.
Za biurkiem pułkownika Li siedział kapitan Tsen. Czytał jaki raport wypisany na maszynie, nie
zwracaj c na przybyłych uwagi.
Chavasse wcale si tym nie przejmował. Spoza paj czynowych zasłon, z lustra w złotych ramach
patrzył na niego jaki wymizerowany, zaro ni ty człowiek. Chavasse u miechn ł si do niego i nie-
znajomy odwzajemnił u miech. Za obcym koło drzwi stał sier ant, a w jego oczach znowu wida
było strach.
„Czegó on si boi?". Obcy człowiek w lustrze zmarszczył czoło, jakby równie rozwa ał ten
problem. Po chwili jasne wiatło rozproszyło paj czyny przed oczyma Chavasse'a.
Zrozumiał.
Nic mu nie mog zrobi .
Wygrał.
Kapitan Tsen spojrzał na niego beznami tnie. Otworzył usta. Jego głos zdawał si dochodzi
gdzie z daleka, jakby z drugiego ko ca długiego tunelu.
Chavasse u miechn ł si grzecznie, a Tsen podniósł dokument i zacz ł czyta gło no jego tre .
Tym razem Chavasse słyszał ka de słowo.
„Obywatelu Paulu Chavasse. Zostali cie uznani przez s d specjalny Głównego Komitetu Wy-
wiadu w Pekinie winnym ci kiej zbrodni przeciwko Chi skiej Republice Ludowej".
Sensowne o wiadczenie. Nie mógłby mu niczego zarzuci . No, mo e poza małym drobiazgiem,
e nie był obecny na swym procesie. Jednak e taki nieistotny detal nie miał znaczenia dla przebiegu
sprawy.
Czekał, a Tsen kontynuował:
„Z wyroku s du wi zie zostaje skazany na mier przez rozstrzelanie. Wyrok b dzie wykonany
natychmiast".
Odniósł wra enie, e przerwano jak tam i rado wypełniła mu serce. Rozpłakał si .
— Dzi kuj wam — powtarzał. — Serdecznie wam dzi kuj . Tsen zmarszczył brwi i patrzył na
niego w osłupieniu.
— Zostaniecie straceni. Rozumiecie?
— Doskonale! — zapewnił go Chavasse.
— W porz dku — wzruszył ramionami Tsen. — Zdejmujcie ubranie.
Chavasse powoli, dr cymi palcami zacz ł si rozbiera . Nie szło mu, ale obcy człowiek w
lustrze u miechn ł si zach caj co, dodaj c mu sił. Kiedy agent Biura zrzucił z siebie brudn
koszul , Tsen rozkazał sier antowi, aby przeszukał ubranie.
— To konieczne na wypadek, gdyby chciał popełni samobójstwo.
Chavasse stał przed biurkiem, goły jak go Pan Bóg stworzył. Patrzył t po na sier anta, który
kl cz c na podłodze starannie przegl dał jego łachmany.
Tsen nacisn ł guzik przy biurku i pogr ył si w lekturze raportu. Weszła ta sama kobieta w
mundurze. Nie zwracała uwagi na nagiego m czyzn . Odebrała od kapitana dokumenty, podeszła
do zielonej szafki i zacz ła układa je starannie.
Gdy Chavasse cierpliwie czekał, a sier ant sko czy przeszukiwa jego ubranie, nagle drzwi
otworzyły si i skazaniec zobaczył w lustrze pułkownika Li.
Na twarzy komendanta pojawił si wyraz zaskoczenia, który szybko zamienił si w gniew. Prze-
szedł gabinet w dwu krokach i przep dził Tsena ze swego fotela.
— Ty głupia winio! — wrzasn ł. — Czy ten człowiek nie nacierpiał si ju dosy ?! Czy musi-
cie go jeszcze tak poni a ?
— Ale to przecie zwykłe, regulaminowe przeszukanie stosowane przed egzekucj — tłumaczył
si Tsen. — Zalecenia Komitetu w tym wzgl dzie s oczywiste.
— Zejd mi z oczu! — wrzeszczał pułkownik. — I zabierz ze sob t cholern bab !
Kapitan i Chinka po piesznie opu cili pomieszczenie, a sier ant zacz ł pomaga wi niowi w
ubieraniu si .
— Jest mi bardzo przykro, Paul — powiedział ciszonym głosem pułkownik Li. — Naprawd .
— Nie ma sprawy — odparł Chavasse. — Nic ju nie ma znaczenia.
— Wi c ju wiesz?
— Wygrałem. Prawda?
Na twarzy pułkownika odmalował si prawdziwy smutek.
— Nie miałem adnego wpływu na to, co si stało — o wiadczył. — Ju nie odpowiadam za
spraw . Zostałe skazany na mier przez Komitet i to jest koniec wszystkiego.
— To dziwne — odrzekł Chavasse — ale naprawd bardzo si ciesz , e tak si wszystko po-
toczyło. I nawet jestem zadowolony, e mój mauzer si wtedy zaci ł i e nie mogłem wpakowa ci
kuli mi dzy oczy. B dziesz miał do czasu, aby samemu doj do wniosku, e si mylisz. e wy
wszyscy si mylicie.
Li j kn ł, powstał i podszedł do ognia. Przez chwil patrzył w płomienie, a potem odwrócił si
do wi nia.
— eby dali mi odrobin wi cej czasu — powiedział. — Cho by tylko kilka dni. Zbli yliby my
si , Paul. Bardziej ni my lisz.
— Olej i woda nie mieszaj si — zaprzeczył Chavasse spokojnie. — Takie s prawa fizyki.
Wszystko nas dzieli. Teraz i zawsze.
— Tylko, e to my mamy racj , Paul — u miechn ł si Li. — Nasze zwyci stwo jest pewne.
Ono wynika z prawa natury. To my wygramy. Was czeka kl ska.
— Nie bierzecie pod uwag człowieka jako takiego, a to najbardziej zmienny czynnik w
kosmosie. W yciu, niewa ne, moim czy twoim, czy czyimkolwiek nic nie jest pewne.
— Widz , e trac czas, usiłuj c dotrze do ciebie. — Li wyprostował si , trzasn ł obcasami i
wyci gn ł r k do wi nia. — egnaj, Paul.
Chavasse mechanicznie u cisn ł r k pułkownika. Wszelkie gesty równie straciły dla niego
znaczenie. Potem odwrócił si i sier ant wyprowadził go z gabinetu.
Szli znajomym korytarzem. Chavasse stan ł przy swojej celi, ale sier ant kazał mu przej dalej
pod inne drzwi. Otworzył je i wepchn ł wi nia do rodka.
W celi było kompletnie ciemno. Chavasse zatrzymał si , wyci gn ł r ce przed siebie i ostro nie
ruszył naprzód. Nagle uderzył nog o elazn prycz . W tej samej chwili zapaliło si ostre, białe
wiatło.
M czyzna le cy na pryczy był cały we krwi. R ce skrzy owano mu na piersiach, jakby był
martwy. Oczy miał zamkni te, a z jego opuchni tych ust nie wydobywał si aden d wi k. Twarz
miał jak z wosku, za skóra na niej była tak przezroczysta, i mo na było przysi c, e prze wiecaj
przez ni ko ci. Kryło si w niej niewypowiedziane cierpienie.
Chavasse ukl kł obok pryczy, nie dowierzaj c własnym oczom.
— Joro! — zawołał cicho. — Joro! — Delikatnie, samymi opuszkami palców dotkn ł twarzy
storturowanego.
Oczy Joro otworzyły si niewiarygodnie wolno i martwo patrzyły na Chavasse'a. Potem pojawiła
si w nich iskierka ycia. Tybeta czyk poruszył ustami, ale nie wydobył si z nich aden d wi k.
Ponownie zamkn ł oczy.
Wszystko wokół stało si nierealne. Chavasse siedział obok bezwładnego ciała młodzie ca, za-
patrzony w cian . Po chwili rozległy si kroki i otworzono drzwi.
Ł cznie z sier antem było ich pi ciu. Dwóch z nich powlokło Tybeta czyka. Chavasse szedł z
tyłu z pozostałymi ołnierzami.
Gdy wyszli na zewn trz, powitał ich ostro zacinaj cy deszcz. Było zimno i ponuro. Niebo zasnu-
wały czarne, ci kie chmury. Wszystko ton ło w mrocznym wietle przed witu.
Na rodku dziedzi ca oczekiwał ich kapitan Tsen z sze cioma ołnierzami. Wida było, e
chciałby sko czy z tym jak najszybciej.
Nieco dalej widniały dwa drewniane słupy wkopane w ziemi . Chavasse czekał, a w tym czasie
przywi zywano nieprzytomnego Jora do jednego z nich.
Kiedy przyszła kolej na niego, u wiadomił sobie, e si nie boi. Nie czuł nawet bólu w ra-
mionach od zbyt mocno ci gni tych wi zów.
Sko czono wreszcie przygotowania i wszyscy ołnierze zaj li miejsca w szeregu. Oczekiwano
jeszcze na co .
Po chwili na schodach głównego wej cia pojawił si pułkownik Li. Miał na sobie wojskow
czapk i białe r kawiczki, wszystko zgodnie z regulaminem. Kapitan Tsen zasalutował.
Li zacz ł wolno schodzi w dół. Stan ł obok skazanych i zało ywszy r ce do tyłu spojrzał prze-
ci gle na Chavasse'a, a potem trzasn ł obcasami, zasalutował i odszedł.
Tsen warkn ł krótki rozkaz i ołnierze podnie li karabiny. Chavasse widział wszystko, co si
wokół działo, jakby przez odwrotn stron lornetki. Tak e d wi ki były przytłumione i dochodziły
go z daleka. Zobaczył otwarte usta kapitana, a polem machni cie r k i w tej samej chwili zamkn ł
oczy.
W dolinie zabrzmiała salwa. Chavasse czekał na mier , która jednak nie nadchodziła.
W otaczaj cej go ciszy usłyszał odgłos kroków i otworzył oczy. Ciało Tybeta czyka, przywi za-
ne sznurami do pala, zwisało bezwładnie. Pułkownik Li stał obok, oboj tnie stwierdzaj c zgon.
Chavasse patrzył na niego kompletnie zdezorientowany. Niezdolny do my lenia, nie chciał si
pogodzi z tym, co si wydarzyło. Tsen rzucił nast pny rozkaz i sier ant z czwórk ołnierzy wy-
st pił do przodu. Gdy odwi zywali Chavasse'a, wi zie wpatrywał si w zmasakrowane ciało Jora i
w mokry bruk, na który ci kimi kroplami spływała krew z twarzy Tybeta czyka.
Li podszedł do niego, zachowuj c si chłodno i z dystansem.
— Masz racj , Paul. Przyjrzyj si dobrze. To ty jeste winien, e ten biedny, nie wiadom
niczego głupiec teraz tu wisi. Tylko ty.
Wi zy opadły. Chavasse dygotał.
— Dlaczego? — wycharczał. — Dlaczego?
Pułkownik z uwag osadzał papierosa w cygarniczce. Przerwał, by podzi kowa za podany mu
przez sier anta ogie , zaci gn ł si i, wydmuchuj c chmur dymu, u miechn ł si łagodnie.
— Ale Paul, mój drogi, chyba nie s dziłe , e chcemy z tob sko czy ?
Gdzie w gł bi eksplodował w nim straszliwy, bezgło ny krzyk i Chavasse rzucił si na pułkow-
nika. Wyci gn ł r ce, by chwyci go za gardło, osłoni te wojskowym kołnierzem. Ale nie udało mu
si . Otrzymał pot ny cios w kark, kto podci ł mu nogi, zwalił si na bruk.
12. Noc jest przyjacielem
wiatło pojawiło si tu przy nim, a potem znowu zapanowała ciemno . Powtórzyło si to
kilkakrotnie i w ko cu Chavasse'a to zirytowało. Ale kr ciło mu si w głowie i nie mógł otworzy
oczu.
Kiedy si wreszcie obudził, stwierdził, e le y na w skim, czystym łó ku. Pomieszczenie, w
którym si znajdował, było małe i ciasne. Unosił si w nim ów specyficzny, szpitalny zapach rod-
ków czyszcz cych i dezynfekuj cych.
Wokół było do mroczno. W pokoju znajdowała si tylko jedna, przysłoni ta aba urem lampka,
przy której chi ska piel gniarka czytała ksi k . Kiedy próbował si podnie , dziewczyna wstała i
wyjrzała na korytarz.
— Zawołaj doktora — zagadała do kogo niewidocznego, znajduj cego si na zewn trz i za-
mkn ła z powrotem drzwi.
Chavasse u miechn ł si słabo.
— Czy bym wci był mi dzy ywymi? ycie jest pełne niespodzianek.
Poło yła mu chłodn , mi kk r k na czole. Przymkn ł powieki.
— Odpoczywajcie — powiedziała. — Nie powinni cie mówi .
Jednak otworzył oczy, bo do pokoju wszedł lekarz. Zobaczył nad sob smagł , uprzejm twarz.
Skóra na niej, pokryta g st siatk zmarszczek, zdawała si by naci gni ta na wystaj ce ko ci po-
liczkowe. Lekarz sprawdził jego puls i spytał:
— Jak pan si czuje?
— Wszawo — odparł Chavasse. Lekarz u miechn ł si .
— Ma pan zdumiewaj co silny organizm. Wi kszo ludzi na pa skim miejscu dawno gryzłaby
ju ziemi .
— Nie miałbym im tego za złe. Przekonałem si na własnej skórze jak traktujecie wi niów.
— Prosz pana! Ja naprawd nie interesuj si tymi sprawami. B dzie pan ył i to jest najwa-
niejsze.
— To zale y od punktu widzenia — zauwa ył Chavasse. Kto zapukał do drzwi i piel gniarka
otworzyła.
— Przyszedł pułkownik Li.
Lekarz odwrócił si i powiedział do wchodz cego:
— Ale tylko pi tna cie minut, pułkowniku. Pacjent musi jeszcze du o spa , eby przyj
całkiem do siebie. — Spojrzał na Chavasse'a yczliwie. — Jutro rano przyjd do pana znowu.
Wyszedł wraz z piel gniark . Li podszedł bli ej do łó ka. Wygl dał wspaniale, a mundur le ał
na nim jak ulany.
— Cze , Paul. Jak si czujesz?
— Chc papierosa — odparł Chavasse. — Mo esz mnie pocz stowa ?
Li kiwn ł głow i przysun wszy sobie krzesło do łó ka, usiadł i otworzył papiero nic . Chavas-
se z przyjemno ci zaci gn ł si dymem.
— O wiele lepiej — stwierdził.
— I o to chodzi, czy nie? — rozpogodził si Li. — Czyste prze cieradło, wygodne łó ko, a
kiedy trzeba nawet ci tyłek obmyj .
— A jak długo to potrwa?
— Ale , mój drogi — Li wzruszył ramionami. — Przecie dobrze wiesz, e wszystko zale y od
ciebie.
— Tak przypuszczałem — powiedział Chavasse z gorycz . — Przestraszyłe si , e mog
umrze . St d te luksusy. Kiedy tylko b d mógł si podnie na nogi, zabierzesz mnie do mojej
uroczej, przytulnej celi i wszystko zacznie si od nowa.
— Masz racj , Paul — odparł Li spokojnie. — Zaczniemy wszystko od pocz tku. Na twoim
miejscu przemy lałbym to sobie.
— Na pewno to zrobi — powiedział Chavasse.
— A propos — rzekł Li, zmierzaj c ju do drzwi. — znajdujesz si na trzecim pi trze klasztoru.
Na korytarzu s wartownicy. Nie próbuj adnych sztuczek.
— Nie mógłbym doj nawet do toalety. Li u miechn ł si lekko.
— Prze pij si teraz. Zajrz tu jutro.
Drzwi si zamkn ły i Chavasse został sam. Patrzył w sufit i próbował zebra my li. Jednego był
pewien. Raczej umrze, ni pozwoli si znowu torturowa . A skoro tak, to nie ma czasu do stracenia.
Odrzucił kołdr i opu cił nogi na podłog . Wzi ł gł boki oddech, wstał i zacz ł i .
Miał okropne zawroty głowy. Przez kilka chwil czuł si tak, jakby podłoga była z waty. Wreszcie
dotarł do przeciwległej ciany. Odpocz ł chwil i ruszył z powrotem.
Usiadł na brzegu łó ka, a potem znowu spróbował. W k cie stała szafka. Otworzył j pełen na-
dziei. Znajdowała si w niej tylko pi ama i para szpitalnych kapci, nic wi cej. Zamkn ł drzwi, pod-
szedł do okna i ostro nie wyjrzał na zewn trz.
Kiedy jego oczy przywykły do ciemno ci, stwierdził, e pokój szpitalny znajduje si jakie dwa-
na cie metrów nad ziemi . Zrobiło mu si słabo i wrócił do łó ka. Ledwie przykrył si kołdr , do
pokoju weszła piel gniarka.
Poprawiła mu poduszki i wygładziła po ciel.
— Jak si pan czuje?
Zaj czał cicho i odpowiedział słabym głosem:
— Niedobrze mi. Chciałbym troch pospa . Kiwn ła głow i spojrzała na niego z lito ci .
— Zajrz do was potem. Odpoczywajcie.
Opu ciła pokój tak samo bezszelestnie jak do niego weszła.
Chavasse u miechn ł si sam do siebie. „Jak na razie nie le". Odsun ł kołdr i podszedł do
drzwi. Z korytarza dochodziły jakie głosy. Usłyszał jak piel gniarka mieje si i mówi do kogo :
— Zanudzisz si na mier , siedz c tu cał noc.
— Ale sk d, mój kwiatuszku — odparł m ski głos. — Jak ebym mógł nudzi si w twoim
towarzystwie.
Piel gniarka znowu wybuchn ła miechem.
— Wróc tu przed północ , aby do niego zajrze . Je eli b dziesz, grzeczny, przynios ci co
do picia — powiedziała i odeszła ołnierz widocznie usiadł, bo zaskrzypiało krzesło.
A zatem Chavasse miał teraz jedn , jedyn szans . Zaskoczenie. Je eli nie ucieknie teraz, nie
zrobi tego nigdy. Dzisiejsza noc stwarzała niepowtarzaln okazj . Pilnowano go mniej czujnie, w
przekonaniu, e jest zbyt chory i słaby, by cokolwiek przedsi wzi . Ucieczka w takim stanie —
miechu warte.
Wło ył pi am i kapcie wzi te z szafy. Zgasił wiatło i przeszedł do okna.
Nieco w prawo, jakie dziewi metrów ni ej, znajdowało si główne wyj cie z budynku. Na e-
laznym ła cuchu kołysała si przy nim lampa o wietlaj ca cie k . W jej ółtym blasku si pi cy
teraz deszcz wygl dał jak srebrna mgła. Chavasse otworzył okno i wychylił si na zewn trz.
Po obu stronach ci gn ły si rz dy okien. Długie, ółte palce wiateł przes czaj cych si przez
szpary w okiennicach si gały daleko w noc. Przej cie t dy było wi c niemo liwe. Tak e gór nie
udałoby si opu ci klasztoru, bowiem dach zako czony był szerokim okapem. Jego kraw d znaj-
dowała si stanowczo zbyt daleko.
Chavasse poczuł na twarzy zimne i wilgotne uderzenie wiatru, gdy tylko wychylił si bardziej z
okna. W oknie poni ej jego pokoju było ciemno.
Nie zastanawiał si nad niebezpiecze stwem. Zwi zał dwa prze cieradła i poszw . Pod parape-
tem biegła elazna rynna odprowadzaj ca wod z dachu. Jeden koniec zaimprowizowanej liny
przywi zał starannie do rynny, a drugi opu cił ni ej. Trzymaj c si mocno prze cieradła, Chavasse
wyszedł z okna i zacz ł ze lizgiwa si w dół. Lodowaty wiatr przenikał przez lekki materiał pi a-
my, a deszcz zalewał oczy uciekiniera, ale wkrótce namacał on stopami parapet pod oknem na
ni szym pi trze. Był na razie bezpieczny.
Przez chwil kołysał si na linie uczepiony jej tylko jedn , dr c r k , gdy drug usiłował
otworzy zamkni te okno. Wreszcie z rozmachem pchn ł je łokciem, a wist wiatru uderzaj cego o
róg budynku zagłuszył brz k tłuczonej szyby. Wło ył ostro nie r k w wybity otwór i odemkn ł
okno. Po chwili, skurczony, przyczaił si w ciepłym mroku.
Okazało si , e jest to co w rodzaju magazynu. Wokół cian pi ły si drewniane półki wypchane
stosami kołder, koców i prze cieradeł. Szpar pod drzwiami s czyło si wiatło. Chavasse powoli
nacisn ł klamk i wyszedł na opustoszały korytarz.
Zamkn ł drzwi za sob i bacznie rozgl daj c si poszedł wolno przed siebie. Nie miał poj cia,
co zrobi. Liczył na łut szcz cia. Był jednak spokojny. Miał przeczucie, e w jaki dziwny sposób
wyrwie si st d.
Kiedy był ju na ko cu korytarza, usłyszał przyciszon rozmow i, wychyliwszy si zza w gła,
zobaczył dwóch ołnierzy, siedz cych na ławie z automatami na kolanach. Najwidoczniej pułkow-
nik Li nie zdawał si na los szcz cia, je eli chodzi o rodki bezpiecze stwa. Chavasse cofn ł si i
nagle zamarł, słysz c głosy dochodz ce z przeciwnego kra ca korytarza. Za jego plecami znajdo-
wały si jakie małe drzwi. Otworzył je szybko i wszedł do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia.
Była to zapasowa klatka schodowa, która wiła si w dół kr tymi schodami w niszy wykutej w
zewn trznej, grubszej cianie. Zszedł na sam dół. Otworzył kolejne drzwi i znalazł si na długim,
bielonym wapnem korytarzu.
Poszedł nim tak szybko, jak mógł, sprawdzaj c po drodze wszystkie pomieszczenia. W jednym z
nich dwóch ołnierzy siedziało przy drewnianym stole jedz c co i gaw dz c ze sob wesoło. Min ł
ten pokój i skr cił w w szy korytarz, z którego prowadziło dalej dwoje drzwi.
Otworzył pierwsze i okazało si , e wiodły do łazienki. Drugie natomiast stwarzały wi cej
mo liwo ci. W pomieszczeniu za nimi stały cztery łó ka, a przy cianach elazne szafki. Najpraw-
dopodobniej była to kwatera stra ników.
We wszystkich szafkach znajdowało si to samo. Zapasowe mundury, gumiaki i ró ne osobiste
drobiazgi. Zdj ł z wieszaka mundur, który wydawał mu si by odpowiedni miar , wyci gn ł gu-
miaki i zacz ł si szybko przebiera .
Potem przejrzał si w pop kanym lustrze. Ubrany w ten sposób miał wi cej szans. Potrzebny był
tylko jeszcze jeden drobiazg. Znalazł go w ostatniej szafce. Była to czapka z czerwon gwiazd ar-
mii komunistycznych Chin. Naci gn ł j na czoło, tak gł boko, jak to było mo liwe. W tym samym
momencie do pokoju wszedł ołnierz. Był to młody, krzepki wie niak. Miał nieco kabł kowate nogi
i spracowane r ce. Na widok Chavasse'a otworzył usta w niemym zdumieniu.
Chavasse nie miał sił ani warunków, aby walczy z nim uczciwie. Schwycił jakie stare, poła-
mane krzesło le ce obok i r bn ł nim niefortunnego intruza w głow .
ołnierz j kn ł i osun ł si na kolana, ale po chwili usiłował wsta i złapał przeciwnika za
spodnie. Chavasse odwrócił si i kopn ł go w oł dek. Chi czyk przewrócił si na podłog , a jego
twarz spurpurowiała.
Wtedy agent Biura wyszedł i zamkn wszy za sob drzwi szybko ruszył przed siebie. Wszedł po
schodach, które były na ko cu i otworzył nast pne drzwi. Znalazł si w w skim przej ciu, prowa-
dz cym do głównego holu.
Przy wyj ciu, w oszklonej dy urce, dwóch stra ników siedziało i s czyło w najlepsze gor c
herbat . Przeszedł obok, zwiesiwszy głow . Jeden ze stra ników zawołał co za nim, a potem ro-
ze miał si , ukazuj c zepsute ółte z by. Chavasse machn ł im r k i wyszedł w noc.
Przed budynkiem stał pusty d ip. Płócienny dach osłaniał wn trze przed deszczem. Uciekinier
zawahał si , a potem szybko zbiegł po schodach i wskoczył za kierownic . Silnik załapał za pierw-
szym obrotem kluczyka. Chavasse zwolnił hamulec i samochód zacz ł wolno zje d a z pochyło-
ci. Agent nasłuchiwał, ale nic si nie działo. Nikt nie podnosił alarmu. ołnierz na warcie przy bra-
mie, machn ł r k , polecaj c mu jecha dalej. Wyjechał zatem z dziedzi ca klasztoru i skierował
si w stron domu Hoffnera.
Zaparkował d ipa na podwórku. Wci si pił deszcz. Było zimno i nieprzyjemnie. Ucieczka
okazała si łatwa — stanowczo zbyt łatwa. I gdy wchodził po schodach nie czuł radosnego pod-
niecenia. Był tylko zm czony, przera liwie zm czony i znowu kr ciło mu si w głowie.
Poci gn ł za dzwonek. W domu było ciemno. Oparł si o drzwi i gdy nagle je otwarto, nieomal
wpadł do rodka.
Dopiero wtedy zrozumiał, e jest bezpieczny — naprawd bezpieczny. Przed upadkiem
ochroniły go wyci gni te ku niemu ramiona — delikatne, a przecie wystarczaj co silne, by da mu
oparcie. Z półmroku wyłoniła si twarz Katii Stranow. Czuła i ciepła, i pełna miło ci.
13. Dług do spłacenia
Było tak przyjemnie le e na mi kkiej sofie i słucha jak krople deszczu b bni po okiennicach.
Chavasse odpoczywał, przygl daj c si Katii. Przygotowywała herbat , krz taj c si w salonie.
Hoffner uwa nie osłuchiwał Chavasse'a stetoskopem. Po chwili wyprostował si i potrz sn ł
głow .
— Powiniene by w szpitalu, Paul. Jeste w bardzo złym stanie.
— I na pewno nie b d w lepszym, je eli zostan tu jeszcze troch — odparł agent Biura. —
Potrzebuj czego , co cho na krótko postawiłoby mnie na nogi. Mo e mi pan pomóc?
— Owszem — kiwn ł głow Hoffner — ale to lekarstwo b dzie działa tylko przez okre lony
czas. — Otworzył swoj czarn torb i wyj ł z niej ampułk i strzykawk .
— To znaczy: jak długo?
— W zwykłych warunkach około doby — odrzekł Hoffner — ale w twoim stanie niczego nie
mo na by pewnym. Dam ci t dawk , a potem jeszcze jedn . To ci pomo e na jakie dwa dni. Po-
tem nie b dziesz mógł ruszy ani r k , ani nog .
— Ale wtedy b d ju bezpieczny w Kaszmirze.
Ledwie poczuł ukłucie i natychmiast zacz ł si ubiera . Katia podała mu gor c herbat w porce-
lanowej czarce. Chciwie opró nił miseczk .
— Kiedy zamierzasz nas opu ci ? — zapytała.
— Kiedy ja zamierzam?... — Chavasse zmarszczył brwi. — Wszyscy opuszczamy Tybet.
Poło yła mu r k na kolanie.
— Rozumiem, e ty musisz natychmiast opu ci Tybet, Paul. Ale doktor Hoffner jest starym,
chorym człowiekiem. Do granicy jest ponad dwie cie kilometrów. Droga wiedzie przez dziki,
surowy kraj. On tego nie wytrzyma.
— Na podwórzu stoi wojskowy d ip zatankowany do pełna — odparł Chavasse. — Pojedziemy
nim do Rudok, zostawimy auto u stóp przeł czy Pangong Tso, a sami przejdziemy przez ni pieszo.
To jakie trzy lub cztery kilometry i ju jest granica.
— Jego serce nie wytrzyma wysiłku na takiej wysoko ci — upierała si dziewczyna.
Hoffner poło ył jej r ce na ramionach.
— Katiu — o wiadczył — ja musz i . Zrozum to. I pragn , jak niczego innego na wiecie,
aby poszła z nami.
Chavasse zapi ł swoj pikowan kurtk i wstał.
— Nie zapominajcie, e nie mamy du o czasu. Mog odkry moj nieobecno w ci gu najbli-
szej pół godziny.
— Ale dlaczego musi pan i , doktorze? — potrz sn ła głow . — Czego tu nie rozumiem.
Hoffner spojrzał na go cia pytaj co i Chavasse kiwn ł głow . Uczony, patrz c na Kati , po-
wiedział łagodnie:
— Rzeczywi cie, nie byłem z tob szczery, moje dziecko. Dokonałem pewnego odkrycia.
Mo na powiedzie , e jest to znacz cy wkład w zrozumienie wiata.
— To odkrycie epoki — dodał Chavasse.
— Wyniki moich bada sprawiaj , e jestem potrzebny ojczy nie i całemu zachodniemu wiatu
— ci gn ł Hoffner, ignoruj c uwag agenta.
Przez chwil twarz Katii pozostawała bez wyrazu. Potem pojawił si w niej ból.
— Dlaczego nie powiedzieli cie mi tego wcze niej? Czy nie ufali cie mi? Czy tak niewiele dla
ciebie znacz ? — zwróciła si do Chavasse'a. — Dla was obydwu?
— Było wiele powodów — odparł Hoffner. — Musiałaby odwróci si od swych rodaków. Do
ko ca ycia pozostawa mi dzy obcymi.
Podniosła jego r k do swego policzka.
— Nie mam nikogo oprócz was dwóch — powiedziała z u miechem. — Nikogo, tylko pana i
Paula. Któ inny mógłby mnie obchodzi ?
Chavasse obj ł dziewczyn i całuj c, poczuł, e jej twarz jest mokra od łez. U miechn ła si ra-
do nie, patrz c na niego. Nagle u miech znikł z jej ust. Zadr ała.
Poczuł zimny podmuch powietrza na karku. Odepchn ł Kati i odwrócił si wolno. W drzwiach
stał kapitan Tsen. Tu za nim słu cy doktora z automatem w r ku.
Na twarzy kapitana Tsena malowała si niesamowita rado .
— Wi c w ko cu znamy prawd , panie Chavasse — oznajmił. — Przyzna pan, i nasza strate-
gia okazała si skuteczna. Gra sko czona.
„Powinienem si domy le !", powiedział sobie cierpko Chavasse. To wszystko poszło zbyt ła-
two. Jego ucieczka została zaplanowana przez pułkownika Li. Był to zatem tylko nast pny ruch w
grze. Szach i mat!
Do przodu wyst pił Hoffner i zasłonił sob Paula.
— Niech pan posłucha, kapitanie — zacz ł.
— Prosz nie rusza si z miejsca — chłodno powiedział kapitan.
Przez chwil oczy słu cego spocz ły na Hoffnerze. To Chavasse'owi wystarczyło. Wypchn ł
Kati poza pole strzału i dał nura za sof .
Słu cy poci gn ł seri po cianie. Pociski rozłupały boazeri . Katia rzuciła si w stron zbiega.
— Nie, Paul! Nie! — krzykn ła i upadła na dywan.
W wietle ognia, płon cego na kominku, widział jak z rany na czole spływa po jej twarzy krew.
Wychylił głow zza brzegu sofy.
Słu cy i Tsen stali ci gle w otwartych drzwiach. Hoffner kl czał przy Katii.
— Nie uciekniesz, Chavasse! — zawołał Tsen. — Wyjd z r kami na karku.
Chavasse przeczołgał si za zabytkow otoman i ze stoj cego za ni stołu zdj ł niedu y,
dekoracyjny przycisk. Wa ył go w r ku przez chwil .
— Zaczynam traci cierpliwo ! — krzykn ł kapitan Tsen.
Chavasse rzucił przyciskiem w przeciwległy ciemny k t pokoju. Słu cy odwrócił si i wy-
strzelił dwukrotnie w stron , z której doszedł go hałas. Agent Biura w trzech skokach był przy nim
Uderzył go kantem dłoni w kark i błyskawicznie chwycił automat, który wypadł z bezwładnych r k
Chi czyka.
Tsen zdołał tylko wyci gn z kabury pistolet. Rzucił go pospiesznie. Chavasse schylił si , pod-
niósł pistolet i wsun ł go do kieszeni.
— Tylko jedno trzyma ci przy yciu. Fakt, e b dziesz mi potrzebny — o wiadczył. — Zdejm
pas i odwró si .
Tsen wykonał rozkaz. W jego oczach nienawi mieszała si ze strachem. Chavasse zwi zał mu
r ce na plecach jego własn koalicyjk i pchn ł na fotel. Potem podszedł do Hoffnera, kl cz cego
wci nad dziewczyn . Lekarz delikatnie cierał krew z jej twarzy.
— Co z ni ?
— Miała szcz cie — odparł Hoffner. — Pocisk tylko j musn ł. Pozostanie przez pewien czas
nieprzytomna, a kiedy si ocknie dozna szoku, ale jej yciu nie zagra a niebezpiecze stwo.
— Czy mo e jecha ?
— Musi. — Starzec owijał głow Katii banda em. — Nie mo emy jej teraz zostawi .
— Wobec tego id po ciepłe ubrania i niezb dne drobiazgi. Zostawiam panu pistolet na wy-
padek, gdyby nasz przyjaciel zacz ł sprawia kłopoty.
Wrócił par minut pó niej, nios c ze sob kilka ko uchów i pikowanych kurtek. Hoffner ju za-
banda ował Katii głow , a teraz robił jej zastrzyk. Zło ył torb i powstał.
— Przygotowałem j najlepiej, jak tylko mo na — oznajmił.
Wspólnie ubrali dziewczyn w ciepł kurtk , na to gruby ko uch, a na głow naci gn li jej
kaptur. Chavasse zaniósł j do d ipa, a Hoffner zadbał o swoje ubranie. Wci padało i d ł zimny
wiatr. Chavasse uło ył dziewczyn na tylnym siedzeniu auta tak wygodnie, jak było to mo liwe, i
pobiegł do domu.
Hoffner stał na rodku biblioteki, ubrany w długi barani ko uch z futrzanym kapturem. Trzy-
maj c w r ku pistolet, rozgl dał si wokół, jakby czego szukał.
Zmarszczył brwi, a potem podszedł do biurka, otworzył jedn z szuflad i wyj ł z niej niewielk
skórzan teczk .
— O tym nie wolno mi zapomnie — rzekł.
— Praca? — zapytał Chavasse, a kiedy stary pan przytakn ł, dodał: — Co jeszcze?
Hoffner rozejrzał si dokoła i westchn ł.
— Tyle lat — potrz sn ł głow z niedowierzaniem. — Niech to wszystko pozostanie tak, jak
jest. Nigdy nie marzyły mi si pomniki, ale prawd mówi c jestem ju zbyt stary, eby zaczyna
wszystko od nowa.
Tsen, skulony bez ruchu na fotelu, spojrzał na nich ze zło liwym u mieszkiem.
— Nigdy si st d nie wydostaniecie.
— Mylisz si — odparł Chavasse — poniewa ty b dziesz siedział przy mnie, gdy b dziemy
przeje d a przez główn bram . Tsen patrzy! na niego takim wzrokiem, jakby go mdliło, ale Cha-
vasse przypomniał sobie o .Toro i opu ciła go wszelka lito . Silnym pchni ciem skierował
Chi czyka do holu i te ruszył za nim.
Kiedy dotarli do d ipa, Chavasse usadowił uczonego z tyłu obok dziewczyny, a sam zaj ł miej-
sce za kierownic . Tsen usiadł obok niego.
Ulice były całkiem opustoszałe. Kiedy zbli yli si do bram miasta, Chavasse wyj ł pistolet z
kieszeni i ukrył pod poł ko ucha.
— Pami taj, eby mówił dokładnie to, co trzeba — ostrzegł Tsena
Nie było tam wartowni i ołnierz, stoj cy pod latarni przy zamkni tej bramie, zmarzni ty, prze-
moczony do suchej nitki, przedstawiał sob obraz n dzy i rozpaczy.
Chavasse zwolnił i wartownik podszedł bli ej. Jego bro l niła w wietle lamp auta.
— Otwieraj, ty głupcze! — wrzasn ł Tsen. — Spiesz si !
ołnierzowi z wra enia opadła szcz ka. Szybko podniósł wielk sztab , przytrzymuj c wrota,
po czym otworzył bram tak szybko, jak potrafił. Kiedy przeje d ali obok niego, Chavasse pochylił
głow , by daszek jego wojskowej czapki osłaniał twarz. Po chwili spojrzał za siebie — brama za-
mykała si powoli. Chavasse wrzucił najwy szy bieg. Ruszyli w noc.
Obszczekiwani przez psy min li osiedle tubylców i wspi li si nad wzgórze ponad dolin , zosta-
wiaj c pogr one w ciemno ciach Changu za sob . Dwadzie cia minut pó niej Chavasse zatrzymał
si i rozkazał Tsenowi, aby wysiadł z auta.
— Ale ja mam zwi zane r ce — j kał si Tsen. — Jak mog tak wróci ?
— Powiedziałem. Wysiadaj!
Kapitan Tsen wygramolił si pospiesznie z d ipa i ruszył w drog powrotn . Po chwili Chavasse
wyszedł za nim. Doganiaj c Chi czyka zawołał:
— Kapitanie Tsen! Zapomniałem o czym . Wydaje mi si , e jestem panu co winien za mój los
i za losy wielu innych ludzi.
Kiedy Tsen odwrócił si posłusznie, agent Biura wyci gn ł z kieszeni pistolet i dwukrotnie z bli-
ska strzelił mu w głow .
Stał przez chwil nad ciałem, a potem wrócił do d ipa. Nie zwa aj c na pełne dezaprobaty spoj-
rzenie Hoffnera, ruszył przed siebie.
14. Mury klasztoru Yalung Gompa
W szarym wietle poranka mury klasztoru Yalung Gompa ja niały ywymi kolorami na tle ciem-
nych burzowych chmur. Chavasse zmarszczył czoło. Co było nie w porz dku, ale dopiero kiedy
zjechali w gł b doliny, zrozumiał w czym rzecz. Brakowało jurt tubylczego osiedla.
Całemu temu miejscu towarzyszył dziwny nastrój zaniedbania. Jak gdyby zbli ali si do ruin
jakiego staro ytnego, martwego miasta. Przez otwart bram wolno wjechał na dziedziniec i na-
tychmiast zahamował.
Pod murem klasztoru le eli rz dem mnisi w szafranowych strojach. Niektórzy z nich wbili palce
w ziemi , inni podkurczyli pod siebie nogi, jak gdyby walczyli do ostatka.
— Mój Bo e — zawołał Hoffner ze zgroz w głosie.
— To jedynie niewielka próbka tego, jak post puj Chi czycy w okupowanym kraju — stwier-
dził Chavasse. — Niech pan tu zostanie, a ja pójd si rozejrze .
Ju wcze niej w schowku pod tablic rozdzielcz odnalazł doskonał sztabow map okolic
przeł czy, dwa granaty i pas z amunicj . Wyci gn ł karabin maszynowy, szybko go załadował i
wrzucił do kieszeni kilka dodatkowych magazynków. Nast pnie poszedł przez dziedziniec ku głów-
nym drzwiom klasztoru.
Wewn trz było ciemno i zimno. Ostro nie posuwał si kamiennymi korytarzami. Nagle doszedł
go monotonny głos, powtarzaj cy magiczne formuły modlitwy. Pchn ł niewielkie drzwi i znalazł
si w samym sercu wi tyni.
Na podniesieniu widniała otoczona płon cymi wiecami złota figurka Buddy, a przed ni kl czał
mnich, wznosz c modlitwy. Wstał i odwrócił si do przybysza. Był to ten sam pomarszczony, stary
mnich, który czuwał przy jego łó ku, gdy po mierci Kurbskiego Chavasse budził si z gł bokiego
snu, całe wieki temu.
— Miło mi ci znowu widzie , Angliku — oznajmił spokojnym głosem.
— Ja te si ciesz . Co tu si stało?
— Chi czycy ogłosili, e trzeba zamkn wszystkie klasztory. Wiedzieli my, e pr dzej czy
pó niej, przyjdzie nasza kolej. Przyszli wczoraj. Du y oddział kawalerii.
— Czy nie mogli was obroni partyzanci Jora? Starzec pokr cił przecz co głow .
— Odeszli ze dwa tygodnie temu, aby przył czy si do wi kszego oddziału. — Przez chwil
patrzył bacznie na Chavasse'a, a potem poło ył mu r k na ramieniu. — Ale ty, synu, bardzo si
zmieniłe . Jeste innym człowiekiem. Wygl da na to, e przeszedłe przez piekło.
— Joro nie yje.
— Ka dy musi opu ci t ziemi . Nie ma przed tym ucieczki.
Czy mog ci w czym pomóc?
— Chyba ju nie. Próbuj z dwojgiem przyjaciół przedosta si do Kaszmiru. My lałem, e
b d mogli mi pomóc ludzie Jora.
— Pewna rodzina przekradała si t dy ze dwa dni temu — oznajmił mnich. — Byli to Kazacho-
wie z Sing Lang. Wódz plemienia z on i dwojgiem dzieci. Zamierzali równie dotrze do Kasz-
miru. Prowadz konie, co niew tpliwie opó nia ich marsz w górach. By mo e uda si wam ich do-
goni .
— To dobra informacja — przytakn ł Chavasse. — Musz ju i . — Zawahał si jeszcze. —
Czy mógłbym zrobi co dla waszej wi tobliwo ci?
Mnich u miechn ł si i potrz sn ł głow przecz co.
— Nie, mój synu.
Potem odwrócił si i ukl kn wszy zaintonował ponownie modlitw . Jego głos rozbrzmiewał głu-
cho w pustym klasztorze.
Chavasse, wsiadaj c do d ipa, popatrzył na Kati .
— Co z ni ?
— Zasn ła tak gł boko — odparł uczony — e obudzi si dopiero za kilka godzin. Czy znala-
złe kogo w klasztorze, Paul?
— Tak, pewnego starego mnicha. Postanowił tam zosta . — Zapu cił silnik. — Musimy jecha
natychmiast dalej. Pułkownik Li z pewno ci depcze ju nam po pi tach.
— Czy s dzisz, e wzi ł ze sob wszystkich swoich ludzi?
— Nie — zaprzeczył Chavasse. — Ma szans nas dogoni tylko wtedy, je eli we mie d ipa, a
zostały mu dwa samochody. Mo e wi c zabra nie wi cej ni dziesi ciu ludzi.
— A garnizon w Rudok?
— Joro mówił, e jest tam dziesi ciu ołnierzy i sier ant, a e okolica jest bardzo niespokojna,
wi c raczej nie oddalaj si od swej siedziby.
— A je eli pułkownik Li dogada si z nimi przez radio?
— Nie maj w ogóle czego takiego. Czasami zastanawiam si , dlaczego Chi czycy s w nie-
których dziedzinach tacy prymitywni. — Agent Biura wzruszył ramionami. — Ponadto nie łatwo
b dzie nas znale w ród tych rozległych stepów.
— Rozumiem — zmarszczył brwi Hoffner. — Czy naprawd uwa asz, e mamy szans wydo-
stania si z Tybetu?
— Ludziom to si jako udaje — odparł Chavasse. — Kaszmir p ka w szwach od uciekinierów.
Ten stary mnich mówił, e zaledwie dwa dni temu pewna kazachska rodzina z Sing Lang zd ała
równie w stron granicy. Mo e zdołamy ich dogoni i sforsowa przeł cz razem. To byłoby znacz-
ne ułatwienie.
— Nie rozumiem — powiedział Hoffner — dlaczego decyduj si opu ci Sing Lang. Przecie
Kazachowie mieszkaj tam od stuleci.
— Pułkownik Li potrafił rzeczywi cie odci pana od wszelkich wiadomo ci, panie doktorze —
stwierdził Chavasse. — W 1951 Kazachowie próbowali utworzy własny rz d. Chi czycy zaprosili
co znaczniejszych wodzów na rozmowy i wszystkich wymordowali.
Hoffner zmarszczył brwi.
— I co było potem?
— Kazachowie zacz li tłumnie opuszcza prowincj . Jeszcze teraz uciekaj pojedyncze rodzi-
ny. Wi kszo z nich przedostaje si potem do Turcji. Za zgod władz osiedlaj si głównie w
Anatolii. Ale w Kaszmirze te pozostało wielu Kazachów.
— Widz , e odci to mnie od wiata bardziej, ni przypuszczałem — stwierdził uczony z
gorycz . Usiadł znowu gł biej i zamilkł.
Dwie godziny pó niej padaj cy wielkimi płatkami nieg oblepił okno tak, e Chavasse musiał
wł czy wycieraczki.
Przeci li widmow autostrad wiod c do Yarkand. Niedługo potem Anglik zobaczył po prawej
stronie jezioro, przy którym Kerensky wyl dował swym samolotem. Wydarzenia tamtej nocy wyda-
wały si dzisiaj tak odległe...
Chavasse zastanawiał si chwil , czy Polak zdołał dolecie szcz liwie do swej bazy. Potem
u miechn ł si na my l, e ch tnie napiłby si jeszcze kiedy z tym człowiekiem.
Na tylnym siedzeniu d ipa rozległ si nagle j k Katii. Przeci gn ła si . Hoffner dotkn ł ramienia
swego towarzysza. — Ona si budzi, Paul.
Chavasse zatrzymał auto i odwrócił si . Rumie ce jeszcze nie wróciły na jej policzki i twarz
Katii zupełnie gin ła pod banda ami. Wielka narzuta z owczych skór wydawała si zbyt du a jak na
jej okrycie. Chavasse u miechn ł si ciepło.
— Jak si masz, aniołku? W jej czarnych oczach pojawiło si niezmierne zdziwienie.
Próbowała wyswobodzi si spod narzuty, jednak e Hoffner uło ył j delikatnie z powrotem.
— Musisz odpocz , Katiu — stwierdził. — Zbieraj siły, przed nami daleka droga.
Dziewczyna odepchn ła jego r ce, usiadła i zdumiona patrzyła na dzik okolic i padaj cy nieg.
— Nie rozumiem, gdzie jeste my?
— Na północ od Rudok, jakie pi dziesi t kilometrów od granicy — odparł Chavasse,
u miechaj c si do niej. — Niedługo b dziemy w domu, cali i zdrowi.
Zmarszczyła brwi, dotykaj c banda y.
— Co mi si stało w głow ?
— W moim domu rozegrała si prawdziwa bitwa i jeden z pocisków otarł si o ciebie — poin-
formował j Hoffner. — Nic powa nego, lecz musisz jeszcze pole e , eby zebra siły na finisz.
Skuliła si w rogu, wtulaj c twarz w futro. Chavasse si gn ł r k do stacyjki, ale Hoffner klepn ł
go po ramieniu.
— Chwileczk , wydaje mi si , e co słyszałem.
Chavasse czekał, zmarszczywszy brwi, a wiatr przyniósł z oddali ryk silnika.
— Co to? — Katia pochyliła si do przodu.
— Pułkownik Li znalazł nasz lad — odparł Chavasse przygn biony i ruszył szybko do przodu.
— P dzi na złamanie karku! — zawołał Hoffner, przekrzykuj c łoskot d ipa.
— To jasne! — odkrzykn ł Chavasse. — Je eli uda nam si uciec, jego kariera b dzie sko czo-
na. Znajdzie si w niełasce i mo e przypłaci to yciem.
— Obawiam si , e to ostatnie niewiele dla niego znaczy — zauwa ył Hoffner.
Chavasse nie zamierzał kontynuowa tej rozmowy, jako e cał uwag po wi cał teraz drodze.
Prowadz c przez w wóz starodawn tras karawan zawiewał nieg. Łatwo było zjecha w jak
odnog , która mogła by lepym zaułkiem. Potem w wóz rozszerzył si i droga zacz ła opada w
dół w kierunku wielkiej rozpadliny. W oddali wida było most.
Chavasse zatrzymał si na chwil , aby spojrze na map , a potem wł czył ni szy bieg i zacz ł
ostro nie sprowadza d ipa po pochyło ci. Podparty dwoma filarami most był przera liwie w ski.
Zahamował i wyskoczył z auta. Przeszedł na rodek mostu. Kilka metrów ni ej, w ród rumowi-
ska skał, pieniła si rzeka. Było jednak dosy miejsca, mógł przejecha , Chavasse wrócił do d ipa.
— Wytrzyma? — spytał Hoffner.
— elazobeton — za artował Chavasse, staraj c si , aby zabrzmiało to przekonuj co. — Utrzy-
ma co najmniej trzy tony.
Wjechali powoli na most. Z ka dej strony było zaledwie pół metra wolnej przestrzeni. Poczuł
pot, spływaj cy mu ciurkiem po plecach, gdy bale na rodku zatrzeszczały złowieszczo, ale ju po
chwili znale li si na drugim brzegu. Jednak miał jeszcze co do zrobienia. Zatrzymał auto, wyj ł
ze schowka jeden z granatów i wrócił do mostu. Wyci gn ł zawleczk i rzucił granat. Padł na nieg,
gdy huk wybuchu rozdarł cisz .
Kawałki skał i drewnianych bali wyleciały wysoko w powietrze. Chavasse spojrzał za siebie.
rodkowa cz
mostu zapadła sic w przepa . Podszedł bli ej i czekał, a opadnie dym, eby
przyjrze si dokładnie. W tym samym momencie w w wozie na drugim brzegu rzeki pokazały si
dwa d ipy i zacz ły zje d a z pochyło ci. W pierwszym z nich siedziało sze ciu ołnierzy. Z tyłu
zamontowany był karabin maszynowy. Chavasse, wiadom niebezpiecze stwa, pobiegł do auta.
Koła zabuksowały na niegu. Kierowc ogarn ła panika, ale po chwili wyjechał z rozpadliny.
Natychmiast przerzucił d wigni na wy szy bieg i przycisn ł gaz do dechy. D ip frun ł wszystkimi
czterema kołami nad nierówno ci drogi, gdy seria z karabinu maszynowego uderzyła w cian
skaln po lewej stronie. Zaraz potem nast pował zakr t. Chavasse przyspieszył, spogl daj c za
siebie, aby sprawdzi , czy jego pasa erów nie dosi gły kule. Katia krzykn ła ostrzegawczo. Naci-
sn ł pedał hamulca.
Było jednak za pó no. D ip wyleciał z traktu na ostro nachylone zbocze prowadz ce w przepa
i zacz ł ze lizgiwa si w dół. Chavasse rozpaczliwie zaci gn ł r czny hamulec. Przez chwil miał
nadziej , e stan , ale po chwili d ip si przechylił i jedno z przednich kół zawisło w powietrzu.
Nie było czasu do namysłu. Chavasse zeskoczył na ziemi i szybko wyci gn ł Kati z auta. Ho-
ffner, wydostawszy si o własnych siłach, przyciskał do piersi wielk , czarn torb .
Zaraz potem rozległ si zgrzyt i d ip wolno ruszył w przepa . Chavasse zdołał jeszcze wyci-
gn z niego pistolet maszynowy i granat. Odskoczył w ostatnim momencie, zanim d ip run ł w
dół.
Po chwili rozległy si raz za razem trzy potworne uderzenia elaza o kamienne zbocze i zapano-
wała ponownie cisza.
Chavasse wrócił do zakr tu i wyjrzał zza skały. nie na zawieja okryła dolin wielk , biał kur-
tyn , ale agent Biura zdołał dostrzec dwa d ipy, zaparkowane po drugiej stronie mostu, i ołnierzy
schodz cych ku rzece.
Wrócił do swych partnerów.
— Kiepska sprawa — powiedział. — Zamierzaj pieszo przej przez rozpadlin i rzek .
Katia wygl dała na zdenerwowan , ale Hoffner był rzeczowy.
— Co robimy, Paul?
— Według mapy pozostało nam jeszcze jakie pi tna cie kilometrów do granicy — odparł Cha-
vasse. — Je eli zboczymy teraz ze szlaku i pójdziemy gór , trawersuj c zbocze, to znajdziemy si
wkrótce na przeł czy Pangong Tso. Trzy kilometry dalej znajduje si budynek nale cy kiedy do
tybeta skiej stra y granicznej. Mog tam by Chi czycy, ale musimy zaryzykowa .
— To niemo liwe, Paul! — krzykn ła Katia. — W tym stanie nie przejd nawet jednego kilo-
metra. Doktor Hoffner tak e!
Wzi ł j pod rami i pomógł wej na zbocze.
— Nie mamy wyboru.
Hoffner uj ł dziewczyn pod drugie rami i ruszyli w gór . Pochylali głowy przed sypi cym im
w oczy niegiem. Kiedy zatrzymali si na chwil na niewielkiej półce, Hoffner spojrzał nagle na
Chavasse'a przera onym wzrokiem.
— Moja teczka, Paul! Pozostała w d ipie!
Chavasse patrzył pustym wzrokiem na uczonego, dławiła go w ciekło . Nie mógł wydoby z
siebie głosu. Przecie wła nie dla tej cholernej teczki tyle si nacierpiał. I teraz wszystko na nic?!
Hoffner dotkn ł jego ramienia.
— Nie martw si , Paul. To, co najwa niejsze i tak mam w głowie.
— Czy nie rozumie pan, e wszystko diabli wezm , je eli te dokumenty wpadn w r ce pu-
łkownika Li? — Chavasse odzyskał głos. Wcisn ł do r ki uczonego granat. — Niech pan to
we mie. Niewiele pan si zna na broni. Ale to bardzo proste. Je eli was tu znajd , trzeba wyrwa
zawleczk i rzuci w nich tym elastwem.
Odwrócił si . Trzymaj c pistolet maszynowy w lewej r ce zbiegł ku drodze. Potem ze lizgn ł si
bez wahania stromym zboczem kilkana cie metrów w dół. Tam, mi dzy dwoma pot nymi głazami,
zaklinował si rozbity d ip.
Szybko odnalazł czarn teczk . Le ała, wci ni ta pod zgnieciony fotel kierowcy, jakby nigdy
nic. Wyci gn ł j i zacz ł si wspina z powrotem. Serce waliło mu jak młot, a w ustach czuł słod-
kawy smak krwi, lecz nie wypuszczał z lewej r ki pistoletu i teczki. Pomagaj c sobie woln praw
r k parł do przodu jak oszalały.
Przeszedł przez drog i pi ł si wy ej. W pewnym momencie po lizgn ł si , upadł na kolana i
wtedy usłyszał głosy nawołuj ce w ród zamieci.
Odwrócił si i spostrzegł kilku ołnierzy wybiegaj cych zza zakr tu. Przykl kn ł na jedno kola-
no, podniósł wy ej pistolet i wygarn ł cały magazynek w ich kierunku. Potem, nie bacz c na
wynik, kontynuował wspinaczk , zziajany jak zgonione zwierz .
Słyszał krzyki goni cych go m czyzn, a zaraz potem pot n eksplozj . Kiedy przebrzmiała,
zamiast odgłosów pogoni słycha było tylko j ki rannych i rz enie umieraj cych.
Opadł z sił. Przez chwil le ał w bezruchu z twarz w niegu. Nagle nieg wokół niego zacz ł
si osuwa .
Z trudem wstał na nogi. Usłyszał stukot ko skich kopyt na kamieniach, a po chwili zobaczył
konia z je d cem, zje d aj cych ku niemu po zboczu.
Nieznajomy miał na sobie futro z irbisa, nie nej pantery zamieszkuj cej te wysokie góry, taki
futrzany kapelusz i mi kkie czarne buty do konnej jazdy. Trzymał w r ce pot ny karabin maszyno-
wy.
Chavasse patrzył osłupiałym wzrokiem na przybysza, którego przystojn , niad twarz rozja nił
nagle szeroki u miech.
15. Niepoj ta wola Allaha
nieg sprawiał wra enie ogromnego białego ptaka, gnanego przez wicher wiej cy znad stepów.
Jednak e w niszy, któr tworzyło par wysokich skał, było niezwykle spokojnie.
Chavasse siedział oparty plecami o cian , z obna onym ramieniem, podczas gdy doktor Hoffner
robił mu drugi zastrzyk. Osman Sherif, kazachski przywódca, przykucn ł obok z karabinem na
kolanach i u miechał si .
— Niepoj ta jest wola Allaha, mój przyjacielu — powiedział po chi sku. — Wydaje mi si , e
tym razem yczy sobie, aby my odbyli razem ostatni etap naszej wyprawy.
Tu za Kazachem stała jego ona, trzymaj c wodze koni. Rozmawiała z Kati . Nieco dalej bawi-
ło si w niegu dwoje dzieci zakutanych w futra.
Chavasse opu cił r kaw i wstał.
— Je eli nie wyruszymy natychmiast, to mo emy w ogóle nie dotrze do granicy — oznajmił.
Osman popatrzył poprzez padaj cy nieg na niebo i potrz sn ł głow z wyrazem niech ci.
— Fortuna kołem si toczy. To, co si miało zdarzy , ju si zdarzyło. Zamierzałem przenoco-
wa w tym miejscu. Doskonały biwak.
— Pod warunkiem, e nie masz oddziału Chi czyków na karku — zauwa ył Chavasse.
— I tak nie dojdziemy do granicy przed noc — odparł Kazach.
— Nie musimy — tłumaczył mu Chavasse. — Je eli zdołamy przej przez grzbiet tej góry,
znajdziemy si na przeł czy Pangong Tso. Trzy kilometry od granicy znajduje si opustoszały
budynek tybeta skiej stra y granicznej. St d nie b dzie dalej ni dziewi , dziesi kilometrów.
Tam wypoczniemy, a rano ruszymy dalej.
— A je eli b d tam Chi czycy?
— Musimy si z tym liczy , ale nie b dzie ich tam wi cej ni z pół tuzina. — Odwrócił si do
Hoffnera. — Co pan o tym s dzi?
Uczony wzruszył ramionami.
— To chyba nasza jedyna szansa.
— Wszystko jest w r ku Allaha. — Kazach kiwn ł głow na zgod . — Wygl da na to, e musi-
my zostawi tu wi kszo naszych rzeczy, eby cie mogli dosi
koni.
— Nie martw si tym, Osmanie — pocieszył go Chavasse. — Kiedy b dziemy w Kaszmirze,
zaopiekuj si tam wami. Dopilnuj osobi cie, eby zaopatrzono was we wszystko, co trzeba i wy-
słano pierwszym transportem do Turcji. Wkrótce poł czycie si z waszymi rodakami w Anatolii.
W oczach Kazacha pojawił si błysk rado ci.
— Trzeba było od razu tak mówi , mój przyjacielu. — Zało ył karabin na rami i zacz ł rozła-
dowywa wierzchowce.
Chavasse podszedł do Katii i u miechn ł si do niej.
— Jak si czujesz?
Była bardzo blada i miała podkr one oczy.
— W porz dku, Paul. Nie martw si o mnie. Ale czy zdołamy przej ?
— Nie przejmuj si . Wszystko b dzie jak nale y.
Poklepał j po r ce i pospieszył z pomoc Osmanowi.
Kiedy kilka minut pó niej wyruszyli z kryjówki, niewielk karawan prowadził Kazach. Chavas-
se pilnował tyłów.
Konie zapadały si po p ciny w nieg, a Chavasse, jad c na koniu, pochylał głow pod wiatr,
sam na sam ze swymi my lami. Przestał ju obawia si o powodzenie wyprawy. Nawet Chi czycy,
pod aj cy zapewne ich ladem, nie wydawali mu si ju gro ni.
Powrócił my l do pułkownika Li. Przypomniał sobie nieko cz ce si przesłuchania i zasta-
nawiał si nad dziwaczn , przewrotn za yło ci , któr pułkownik próbował tworzy mi dzy nimi.
Cho by to, e Chi czyk od samego pocz tku zwracał si do niego po imieniu, jak gdyby byli
przyjaciółmi. Jakby ich ze sob co ł czyło. Jasne, e wszystko było z góry ukartowane. Jeszcze
jedna psychologiczna sztuczka, która si nie udała, a przecie komendant sprawiał wra enie, e jest
nieomal szczery wobec Anglika. To wła nie było najbardziej niewiarygodne w całej tej historii.
Chavasse'a przeszył nagły ból. Zatrzymał konia i ze zdumieniem stwierdził, e ko prawie po
kolana zanurza si w nieg. Gdy zrzucił r kawic i dotkn ł twarzy, poczuł bryłki niegu i lód na po-
liczkach, a w kilku miejscach skóra była bole nie sp kana.
Zmarszczył brwi i z powrotem wło ył r kawice. I nagle, podniósłszy głow , u wiadomił sobie z
przera eniem, e jest sam w zapadaj cym zmierzchu.
Stał przy czarnej stercz cej skale, która jak samotny, milcz cy stra nik gór wznosiła si przy
szlaku. Wiatr zasypywał niegiem lady małej karawany. Kiedy Chavasse przynaglił konia, lady te
znikły całkiem.
Czas jazdy dłu ył mu si niemiłosiernie. Jechał przed siebie na o lep, polegaj c na instynkcie
wierzchowca. Wiatr owiewał głow je d ca i ci ł go po policzkach tak, e w ko cu stracił czucie.
Podniósł głow , gdy jego ko si zatrzymał. Z mroku wynurzała si wzniesiona wysoko,
owiewana niegiem samotna czarna skała, ta sama, któr min ł godzin temu. Zatoczył wi c koło.
Schylił si przed nagłym podmuchem wiatru i spostrzegł na niegu du e, nieco ju zawiane la-
dy. Przynaglił wierzchowca, by pój za nimi zanim całkiem znikn .
Wiatr wył jak stado wilków, zmro ony nieg oblepiał go ze wszystkich stron, ale Chavasse upar-
cie, nisko pochylony, jechał po nikn cych ladach. Po chwili zobaczył futrzan r kawiczk .
Był zdr twiały z zimna i wydawało mu si , e jego mózg pracuje na zwolnionych obrotach.
Uniósł w gór dłonie, aby si przekona , e ma na nich obie r kawice. Do kogo nale ała zatem ta,
która le ała w niegu?
Nieco dalej trafił na futrzany, chi ski wojskowy kaptur. Zsiadł, by go podnie i ogl dał, nic nie
rozumiej c, a wtedy jaka posta wyłoniła si z g stniej cego mroku i zatoczyła na Anglika.
Chavasse miał przed sob zamarzni t biał mask , a gdy spojrzał w dół, na dło , która oparła
si o jego rami , spostrzegł, e była goła i odmro ona. Anglik podniósł r k i nie zdejmuj c r kawi-
cy otarł twarz przybysza ze niegu. Patrzyły na niego nieobecne, pozbawione wszelkiego wyrazu
oczy pułkownika Li. Chavasse stał bez ruchu przygl daj c mu si przez chwil , a potem zdj ł
r kawiczk i si gn ł do prawej kieszeni. Wyci gn ł z niej pistolet kapitana Tsena.
Przycisn ł wylot lufy do piersi pułkownika i namacał zdr twiałymi palcami spust. Po chwili z
powrotem wsun ł bro do kieszeni.
„Dlaczego ci nie zabijam, skurwielu?! Dlaczego nie mog ci zabi ?" Nie było odpowiedzi na
to pytanie. W ka dym razie nie było takiej, która miałaby jaki sens. Chavasse wlókł bezwładne
ciało pułkownika do konia, a potem usiłował przeło y je przez siodło.
Ale to nie było takie łatwe. Był bardzo osłabiony. Obj ł ciało Chi czyka i oparłszy si o bok
konia znowu spróbował. Miał jednak wra enie, e siodło znajduje si niesko czenie wysoko i czuł,
e opuszczaj go resztki sił.
Ale ci gle jeszcze tlił si w nim płomie wewn trznej pasji, jakby kwintesencja m stwa, która
nie pozwoliła mu podda si . Wzi ł gł boki oddech i najwy szym, ostatnim wysiłkiem d wign ł
ciało wroga ma ko ski grzbiet. Gdy sam wdrapał si na wysokie, drewniane siodło i przynaglał
wierzchowca do marszu, zobaczył w ród nie nej zamieci jad cego mu na spotkanie Osmana Sheri-
fa.
16. Czas prawdy
Budynek stra y był to niski bunkier zbudowany z pot nych bloków skalnych. Na zewn trz
wicher szalał i wył na przeł czy, nios c z Mongolii ci kie niegowe chmury. Wokół murów stra-
nicy utworzyły si wielkie niegowe zaspy.
Wn trze bunkra przypominało stajni . Zm czone konie zajmowały ponad połow tego pomiesz-
czenia. Chavasse siedział jeszcze wci oszołomiony, pokrzepiaj c si gor c herbat , a jego
ko uch parował od ciepła.
Po drugiej stronie ogniska spała kompletnie wyczerpana Katia, obj wszy dwoje dzieci, których
matka cierpliwie pilnowała ognia, gotuj c wod w blaszanym kociołku.
W rogu najbardziej oddalonym od drzwi, w niszy o wietlonej łojówk , Hoffner i Osman kl czeli
nachyleni nad pułkownikiem Li, usiłuj c przywróci go do ycia. Od czasu do czasu Li j czał cicho
i wówczas Hoffner przemawiał do niego delikatnym głosem. W pewnej chwili Chi czyk usiłował
zerwa si na nogi, ale Kazach przygniótł go z powrotem do podłogi.
Kiedy uczony powrócił do ogniska, Osman okrył pułkownika owcz skór .
— Co z nim? — zapytał Chavasse.
— Amputowałem mu trzy palce lewej r ki — westchn ł Hoffner. — To drastyczne posuni cie,
ale lepsze ni gangrena. Cale szcz cie, e ten Kazach odnalazł ci w ród niegów.
Wiatr ryczał przera liwie w gardzieli przeł czy i Chavasse wzdrygn ł si .
— Nie przetrwaliby my długo przy takiej pogodzie. Osman jest bardzo odwa nym m czyzn .
eby wyj w tak potworn zamie na poszukiwania, trzeba mie naprawd niezwykły charakter.
Zgubiłem wasz lad i kr ciłem si w kółko. Wtedy znalazłem pułkownika Li.
Hoffner wolno napełniał fajk .
— S dziłem, e go do dobrze rozumiem, ale teraz nie jestem tego pewien. Co nim kierowało,
e cigał nas pieszo w tak okropn pogod ?
— Bóg jeden wie. Komunistyczna mentalno jest zbyt skomplikowana, jak na moje mo liwo-
ci.
Osman Sherif przykucn ł obok nich. U miechn ł si szeroko, gdy ona podała mu czark z her-
bat .
— Wy, ludzie Zachodu, lubicie wszystko komplikowa . Tymczasem nasze ycie jest o wiele
prostsze, a nasze warto ci bardziej podstawowe. My liwy ciga zwierz , dopóki go nie dogoni, albo
sam nie padnie martwy.
— Nie — Hoffner pokr cił głow przecz co. — W tym przypadku chodzi z pewno ci o co
wi cej. Musiała zadziała jaka silniejsza motywacja.
— To proste — odparł Chavasse. — Chodziło o pa sk teczk .
— Ale sk d mógłby o niej wiedzie ? Przecie kapitan Tsen nie był w stanie zameldowa o tym,
czego si dowiedział. — Hoffner potrz sn ł głow . — My l , e chciał schwyta ciebie, Paul.
— Chodziło mu o nas wszystkich — powiedział Chavasse. —
Przecie to oczywiste.
— Czego w tym wszystkim nie rozumiem — oznajmił Hoffner — ale mniejsza o to. — Poło ył
si , oparł głow na swojej teczce i naci gn ł na siebie ko uch. — Chciałbym troch si zdrzemn .
Chavasse wyci gn ł si obok niego, zapatrzony w ogie .
Próbował znale jak sensown odpowied , ale adnej odpowiedzi nie było. A mo e tylko ad-
na nie przychodziła mu do głowy. Po chwili zasn ł.
Obudził si nagle i le ał chwile w bezruchu, patrz c w sufit. Z trudem przypomniał sobie, gdzie
si znajduje. „Byłem w tylu miejscach, my lał, w tak wielu ró nych miejscach. A gdzie jestem
teraz?". Potem usiadł.
R ce miał spuchni te, a twarz paliła go ywym ogniem. Dotkn ł policzków i odniósł wra enie,
e palce napotkały ywe mi so.
Wszyscy zapadli w gł boki sen. Pochylił si , aby podsyci ogie . Płomienie na nowo roz wietli-
ły wn trze bunkra i wtedy dostrzegł Kati , kl cz c nad pułkownikiem Li.
Była blada i wygl dała le. Przeszedłszy ostro nie nad ciałami pi cych ludzi, siadła obok Paula,
wyci gaj c r ce do ognia.
— Jak si czujesz? — zapytała.
— Prze yj — odparł. — A co z naszym przyjacielem?
— Obudziłam si i usłyszałam j ki — odparła. — Pomy lałam, e powinnam zajrze do niego.
Co si stało z jego lew r k ?
— Odmro enie — odparł Chavasse. — Doktor Hoffner musiał amputowa mu trzy palce.
Zauwa ył, e dziewczyna oddycha ci ko, wi c obj ł jej ramiona.
— Wiem dobrze, e to wszystko jest jak zły sen, ale to nie potrwa długo. Jak tylko si wy-
pogodzi, przejdziemy przez granic .
Milczała przez chwil .
— Jak my lisz, Paul, dlaczego on nie zaprzestał po cigu, cho szedł sam i w dodatku pieszo w
tak okropn pogod ?
— Jakakolwiek jest przyczyna jego zaciekło ci, pr dzej czy pó niej z arłaby go sama —
o wiadczył Chavasse. — Hoffner uwa a, e jemu przede wszystkim chodzi o mnie.
— Jak to?
— Li jest człowiekiem, który yje wiar , tak jakby był jej kapłanem, tylko e jest to wiara w po-
lityczne dogmaty. I one nadaj jego yciu sens.
— Ale co to ma wspólnego z tob ?
— Mog tylko zgadywa . Przypuszczam, e z dziwnych pobudek osobistych najwa niejsze sta-
ło si dla niego to, ebym nie tylko si przyznał do zbrodni, popełnionych przeciw komunistycz-
nym Chinom, ale tak e przeistoczył si przy jego pomocy w szczerego komunist .
— Dlaczego tak uwa asz?
— Bo wydaje mi si , e mnie polubił. Bo e, zmiłuj si nad nim — westchn ł Chavasse. —
S dz zreszt , e w innych okoliczno ciach mogliby my zosta przyjaciółmi.
Zapadło długie milczenie, wreszcie Katia cicho zapytała:
— I co z nim b dzie?
— Nie mam poj cia — Chavasse wzruszył ramionami. — Zachwiałem w nim wiar w jego
warto ci, poniewa nie przyj łem ich nawet pod przymusem. Nie mo e funkcjonowa z zam tem w
głowie. Ale nie ma te wyboru. Je eli nie zniszczy mnie — zniszczy siebie.
— To dziwne — powiedziała dziewczyna. — Mówisz o nim słowami, które oznaczaj
współczucie, a twój głos brzmi twardo.
— Współczucie jest ostatni rzecz , na któr zasługuje. Ma zbyt du o niewinnie przelanej krwi
na sumieniu.
— Co zamierzasz z nim zrobi , kiedy b dziemy st d wyje d a ?
— Dam mu konia i troch ywno ci. Je eli b dzie chciał, dotrze z łatwo ci do Rudok. Nie za-
mierzam go zabija , je eli o to pytasz. Nie ma potrzeby.
— Poniewa i tak ju go zniszczyłe ?
— Co w tym rodzaju — kiwn ł twierdz co głow . Zapatrzyła si w ogie .
— A co ze mn , Paul? Co si ze mn stanie, kiedy znajdziemy si w Kaszmirze? — spytała po
chwili.
U miechn ł si i pocałował j w policzek.
— Jestem pewien, e znajdziesz co dla siebie.
— My lisz, e mo emy mie jak nadziej ? — Patrzyła mu prosto w oczy dziewcz cym, nie-
winnym spojrzeniem.
— Zawsze jest jaka nadzieja, Katiu. Dzi ki temu ycie ma sens.
Poło yła mu głow na ramieniu, a on obj ł j mocniej. Po chwili zasn ła. Siedział dalej, patrz c
w ogie , czekaj c a si rozwidni.
Tu przed witem wiatr ucichł. Osman wyszedł na zewn trz. Wrócił u miechni ty.
— Ju nie pada. Przejdziemy przez granic bez trudno ci.
Kiedy zacz ł wyprowadza konie, wszyscy si pobudzili. ona Kazacha podkładała na ogie
suche szczapy, aby zagrza wody na herbat .
Chavasse wyszedł, by pomóc Osmanowi przy siodłaniu koni. Powiedział, e chciałby wyekspe-
diowa na jednym z nich pułkownika Li.
— Szkoda konia — stwierdził Kazach.
— Uwa asz, e mo e doj do Rudok na piechot ?
— Nie o to chodzi. — Osman potrz sn ł głow . — Patrzyłem w jego oczy, mój przyjacielu. To
ywy trup.
Chavasse wrócił do bunkra i usiadł obok Hoffnera popijaj cego herbat . Stary człowiek zszarzał
i wyn dzniał, ale nie stracił wigoru.
— Có to za pos pna mina, Paul? — zapytał.
— Pan tak e nie prezentuje si najlepiej — odparł Chavasse, wyci gaj c r k po miseczk z
herbat , podan przez on Osmana.
Katia siedziała pomi dzy dzie mi po drugiej stronie ognia, patrz c pustym wzrokiem w pło-
mienie. Wygl dała le. Zbladła jeszcze bardziej, a przezroczysta skóra jakby opinała jej ko ci po-
liczkowe.
— Ju niedługo — łagodnie zwrócił si do niej Chavasse.
Wyrwana ze swych rozmy la , wzdrygn ła si . Przez chwil patrzyła na niego, jakby go zoba-
czyła po raz pierwszy w yciu. Zmarszczyła brwi, a potem u miechn ła si . Ale był to dziwny,
smutny u miech, który budził w nim zapomniane uczucia.
Wypił resztk herbaty, napełnił czark na nowo i podszedł do siedz cego w k cie pułkownika Li.
Przykucn ł przy nim.
Li obanda owan dło oparł na piersi. Sprawiał wra enie, i jest zupełnie spokojny, cho był
bardzo blady. U miechn ł si , przyjmuj c herbat .
— Powinienem ci chyba pogratulowa , Paul — powiedział.
— Dziwi mnie — zagadn ł Chavasse — dlaczego Tsen nie wzi ł ze sob wi cej ludzi, zasta-
wiaj c na mnie pułapk w domu doktora?
— Sze ciu ołnierzy miało si zgłosi do niego o północy, ale szybko , z jak zdołałe
uciec, pomieszała im szyki. — Li u miechn ł si słabo. — Czy kto jeszcze prze ył? Kiedy
podchodziłem pod to zbocze, szło za mn jeszcze trzech ołnierzy.
— Nie widzieli my adnego — odparł Chavasse. — Znalazłem ci przypadkiem, poniewa za-
bł dziłem w zamieci. Potem Osman odnalazł nas obu. Zawdzi czasz mu ycie.
Pułkownik opró nił czark i postawił j ostro nie na ziemi.
— Zapewne nie na długo — stwierdził. Chavasse potrz sn ł głow .
— Nic nie rozumiesz. Zostawiam ci konia i odrobin jedzenia. Powiniene bez przeszkód do-
trze do Rudok.
Pułkownik skrzywił si nieznacznie, a na jego czoło nagle wyst pił pot.
— Nie masz zamiaru mnie zastrzeli ?
— Nie ma potrzeby, pułkowniku Li. Jeste sko czony, jak mówi Amerykanie. — Chavasse
wstał.
— Nie całkiem, Paul — rozległ si za nim cichy głos. Odwrócił si bardzo wolno. Po drugiej
stronie ogniska stała
Katia z pistoletem maszynowym w r ku. Pierwszy odzyskał mow Hoffner.
— Katia! Na rany Chrystusa! Co to znaczy?
Niezwykła blado uczyniła j pi kniejsz ni zwykle, ale w jej czarnych, smutnych oczach
wida było udr k , której Chavasse nie miał ju nigdy zapomnie .
Ruszył wolno w jej kierunku z r kami ukrytymi w kieszeniach ko ucha. U miechał si spokoj-
nie.
— Powiedz mu, mój aniele. Powiedz mu wszystko. W jej oczach pojawiła si zgroza.
— Wiedziałe ? — szepn ła. — Cały czas wiedziałe , kim jestem?
— Oczekiwałem na twój ruch od czasu, kiedy odzyskała przytomno — odparł Chavasse. —
Zdradził ci twój ukochany, je eli ci to interesuje. Kiedy mnie zdemaskował w domu doktora, po-
wiedział, e spotkał Kurbskiego w Randongu. Na wasze nieszcz cie Kurbski mówił mi, e jeszcze
nie poznał pułkownika.
— Ka dy popełnia bł dy — odparła.
— Ale nie w tej grze, je eli chcesz y — zauwa ył Chavasse. — A wy zrobili cie dwa. Kiedy
wybrali my si na przeja d k , powiedziałem ci, e pomagałem Dalaj Lamie w wydostaniu si za
granic Tybetu. Wiem, e Pekin nigdy nie odkrył mego uczestnictwa w tej akcji. A pułkownik Li
wiedział, e brałem udział w porwaniu. W obydwu przypadkach tylko ty mogła by ródłem infor-
macji. Jeste cie siebie warci, moja droga.
— Li jest moim bratem — o wiadczyła z dum w głosie. — Dobrze wiemy, co robimy i dla-
czego.
— Na Boga, oszcz d mi tych frazesów. Flaki mi si przewracały przez ostatnie tygodnie, kiedy
słuchałem twego braciszka. Powiedz lepiej, dlaczego tak hołubili cie doktora Hoffnera.
— Był dla nas wa ny jako symbol. Ludzie mu ufali, wi c szanowali nas, jako jego przyjaciół —
wzruszyła ramionami. — Dlatego Li tak cz sto u niego go cił. Za porwanie doktora udowodniło,
e moja obecno w jego domu była konieczna.
— Zastanawiałem si jeszcze nad czym — powiedział Chavasse z namysłem. — Kiedy za-
mierzałem wystrzeli do twego brata, mój mauzer okazał si bezu yteczny. Nigdy przedtem mnie
nie zawodził.
— Po prostu, poprzedniej nocy opró niłam magazynek z kul — odparła.
— Doskonałe zagranie — westchn ł. — A czy pomy lała , co si z nami stanie, gdy zabierzecie
nas z powrotem? Wiesz, jak b dziemy traktowani?
— Potraktuj was tak, jak to b dzie konieczne dla dobra pa stwa — odrzekła. — Ani lepiej, ani
gorzej.
— Katiu! — W głosie Hoffnera zabrzmiał ból. — Czy nic dla ciebie nie znacz ?
— Nic mnie pan nie obchodzi, doktorze — o wiadczyła sucho.
— Nie wierz ci.
Hoffner ruszył ku niej dookoła ogniska. Podniosła ostrzegawczo pistolet.
— Cofnij si , doktorze! — zawołała. — Bo b d strzela . Me artuj .
— I zniszczysz jego genialny mózg — zadrwił z niej Chavasse.
— Wszystko, co wymy lił, jest w tej teczce — stwierdziła spokojnie. — Niewielka strata.
Hoffner szedł wolno z wyci gni tymi ku niej r kami.
— Katiu, posłuchaj mnie, prosz .
— Ostrzegam ci !
Chavasse przez cały czas nie spuszczał oka z jej wskazuj;|iv}',o palca, spoczywaj cego na spu-
cie. W kieszeni trzymał mały pistolet Tsena. Kiedy kostki jej r ki pobielały, wystrzelił dwukrotnie
przez skórzan kiesze ko ucha.
Siła, z jak uderzyły dziewczyn dwa pociski, odrzuciła j na cian . Upu ciła karabin i wolno
osun ła si na ziemi .
Hoffner z krzykiem podniósł r ce ku twarzy. Chavasse odepchn ł go na bok i ukl kł przy Katii.
Patrzyła na niego, marszcz c brwi w charakterystyczny dla siebie sposób. Nagle zakaszlała i krew
ukazała si na jej ustach. Kiedy delikatnie opuszczał jej głow na ziemi , ju nie yła.
Osman Sherif pospiesznie wyganiał on i dzieci na zewn trz, a Chavasse podniósł si i spojrzał
prosto w twarz uczonego.
— Jest mi niezmiernie przykro, doktorze — powiedział. — Wiem, jak wiele dla pana znaczyła.
Hoffner potrz sn ł głow .
— Nie miałe innego wyj cia. Po raz pierwszy w yciu u wiadamiam sobie, jak bardzo wiat
jest podzielony. My l , e powinni my co z tym zrobi .
Podniósł teczk , lekarsk torb i pod ył za innymi. Chavasse, id c w lad za nim, spojrzał po
raz ostatni na Kati .
Kl czał przy niej pułkownik Li. Po chwili wstał i przemówił zmienionym głosem:
— Jeste twardym człowiekiem, Paul — o wiadczył. — Nie przypuszczałem, e ktokolwiek
mo e by a tak twardy.
— Jestem profesjonalist — odparł Chavasse. — Nie jeste w stanie tego poj , ale ona to ro-
zumiała. Była jedn z nas, cho po przeciwnej stronie.
Ruszył ku wyj ciu, lecz Li schwycił go za r kaw.
— Zabij mnie, Paul!
Chavasse oswobodził si lekko i wyszedł bez słowa. Niebo było szare, ale tu i ówdzie zaczynało
si przeja nia i nieg stał si o lepiaj co biały.
Wszyscy byli ju na koniach. Osman trzymał wodze lu nego wierzchowca. Chavasse chwycił
ł k wysokiego, drewnianego siodła i podci gn ł si . Nie przyszło mu to łatwo, ale w ko cu dosiadł
swojego konia. Ruszyli.
Wiedział, e pułkownik potykaj c si wyszedł z bunkra i stan ł obok sp tanego konia, którego
mu zostawili. Ale nie zadał sobie trudu, by si na niego obejrze .
Ostatni zastrzyk doktora Hoffnera nie wystarczył na długo. Jego działanie ju słabło i czuł si
okropnie zm czony, ale teraz to nie miało znaczenia. W ogóle nic nie miało znaczenia, z wyj tkiem
tego, e oto w jaki niezwykły sposób ycie zaczynało si na nowo.
Godzin pó niej osi gn li grzbiet przeł czy. Niespodziewanie wydało mu si , e słyszy d wi k
swego imienia dochodz cy gdzie z daleka. Odwrócił si i spojrzał po raz ostatni za siebie. Zoba-
czył male k figurk , czerniej c na tle niegu obok bunkra. Przynaglił konia i pojechał za innymi
w dół, do Kaszmiru.