Bolesław Prus KONKURS ŻNIWIAREK

background image

KONKURS ŻNIWIAREK

Już bardzo żółty i we cztery bardzo wysokie konie zaprzężony omnibus wyminął
Kopernika, już zatłuszczony furman po raz trzeci usiłował wystrzelić z bardzo
długiego bata, kiedy nagle brzęknął dzwonek, stuknęły głowy pasażerów i
uciekające ku Zygmuntowi kamienice Krakowskiego Przedmieścia zatrzymały się.
— Stój! stój!...— wołano z ulicy. — A czy to do Rakowca?...
— Do Rakowca, panie! niech pan siada — odpowiedział przylepiony do tyłu
powozu konduktor.
Jednocześnie otworzyły się drzwiczki i ukazał się w nich spotniały, zadyszany,
przynajmniej dziesięciopudowy wańtuch z ludzką powierzchownością, z nosem
przypominającym tegoroczną drożyznę buraków i z dwoma fularami w rękach.
Pod jego kolosalną nogą zgrzytnął stopień i wygięły się resory powozu.
— A pfu!... otom się zmachał... Panowie do Rakowca?... i ja też do Rakowca, na
konkurs... z moim parobkiem. Czterdzieści mil drogi jak orzech zgryzł, dwa dni i
trzy noce bez snu i dobrego jadła, a wszystko, ażeby stanąć na czas... Józiek,
bałwanie!... siadaj mi tu zaraz, bo ci kości na nic pogruchoczę...
Na to uprzejme wezwanie, jakby z pod ziemi zjawił się opalony wiejski młodzian,
w dość starannie połatanej sukmance i dość obficie dziegciem wysmarowanych
butach. Ledwie jednak oparł rękę na antabie wehikułu, z zamiarem wejścia do
środka, kiedy popędliwy pan jego huknął znowu:
— To tu twoje miejsce, kanaljo? a na kozioł nie łaska. Ja ci!...

Skonfundowany młodzieniec zniknął, omnibus za chwilę ruszył, a otyły przybysz
ciągnął dalej znacznie już spokojniejszym głosem:
— Jestem Walenty... obywatel ziemski i umyślnie o czterdzieści mil przyjechałem
na konkurs z moim parobkiem, ażeby przyjąć udział w ceremonji, obchodzącej
rolnictwo krajowe... Dwa dni i trzy noce nie spałem i jestem jak zbity... To też
pozwolicie, panowie... że się chwilkę zdrzem...
Nim dokończył, już żółty fular z lewej ręki leżał na ławce, ponsowy fular z prawej
na podłodze, słomiany kapelusz na nosie, a krótko ostrzyżona i krzaczastemi
wąsami ozdobiona głowa miłośnika krajowego rolnictwa z gorączkowym
pośpiechem zaczęła wybijać takty na ścianach omnibusu. Teraz dopiero reszta
podróżnych przekonała się, że nowy członekamator konkursu dźwiga na sobie
płócienną otwartą marynarkę, płócienną otwartą kamizelkę i parę innych również
płóciennych i otwartych szczegółów, i że wielka ilość spowijających go tkanin
nasuwa pytanie: czy właściciel ich przyjechał tylko oglądać żniwiarki, czy też
zareklamować fabrykę płótna, z której jego garnitur pochodził?
— Już śpi... co za szczęśliwe usposobienie! — westchnął jakiś warszawiak, którego
najwydatniejsze przymioty osobiste koncentrowały się w jedwabnym cylindrze i
śnieżnej białości muszkieterach.

background image

— A hem!... a hum!... — odkaszlnęli w odpowiedzi dwaj siedzący naprzeciw siebie
obywatele ziemscy, jeden w wypłowiałej czapce i przenicowanym surducie, drugi
zaś w wypłowiałym surducie, a przenicowanej czapce.
— Jakież urodzaje?... — ciągnął wykwintny mieszczuch.
— Nędzne wogóle — odparł jeden.
— W ogólności niezłe — odpowiedział drugi.
— Panowie zapewne nie z jednych stron?... — spytał jedwabny cylinder.
— Ja jestem z Lubelskiego — mruknęła czapka przenicowana.
— A ja jestem... z Lubelskiego — objaśniła czapka wypłowiała.
Starannie ubrany warszawiak, przypuszczając, że dwaj jego czuwający towarzysze
muszą się z sobą procesować, umilkł i zatonął w głębokich i powikłanych
kombinacjach intelektualnych. Z łatwością, cechującą wszystkie umysły bystre,
zauważył on, że baszta straży ogniowej na Nowym Świecie jest wyższą zbliska niż
zdaleka, że aleja Jerozolimska jest dłuższą niż się wydaje z pod werendy
Semadeniego, i że po jednej stronie przebywanej drogi jest bardzo wiele wagonów
niewiadomo z jakiej racji pomalowanych na ciemno-czerwony kolor. Wyjechawszy
za rogatki miasta z szybkością dziesięciu kłapnięć zębami na jedną sekundę, bez
trudu odgadł, że szosa jest haniebna, że długi szereg drewnianych i obrzydliwych
budynków stanowi przedmieście Warszawy, i że istnieje pewien związek między
szczególnym zapachem tutejszych pól, a gęsto napotykanemi po drodze aparatami
Bergera.
Wyznać jednak należy, że ta nużąca praca umysłowa, podsycana upałem,
zaprawiona kurzem, milczeniem towarzyszów czuwających, chrapaniem śpiącego i
turkotem omnibusu, — wyczerpała jego siły duchowe. Nie dziw zatem, że
olśniewającej białości muszkietery poczęły przybierać kolor jasno-szary, szary,
ciemno-szary i już przechodziły w czarny, gdy nagłe zatrzymanie powozu
rozbudziło strudzoną, choć warszawską świadomość, która w jednej chwili
dostrzegła jedwabny cylinder pod nogami płóciennego garnituru i kilka
urzędowych fizjognomij w otwartem oknie omnibusu.
— Co to jest?... Józiek, barania głowo!... — wrzeszczał wańtuch.
Silna woń smarowidła zdradziła obecność wiernego sługi przy drzwiczkach.
— Co to znaczy?... czego oni stanęli?... — pytał zaniepokojony właściciel ładnej
tuszy i opalonego Józka.
— Bilety!... bilety!... — objaśniał konduktor. — Niech pan kupi bilety dla siebie i
dla służącego.
— Aha!... Cóż się należy?...
— Czterdzieści kopiejek — po dwadzieścia kopiejek od sztuki...
— Co?... co?... — huknął z gniewem płócienny garnitur. — Za mój bilet tyle, co i
za jego?... To nie może być!... za niego nie dam więcej jak dziesięć kopiejek!...
— To też — uspakajał konduktor — niech pan za dwa bilety da czterdzieści
kopiejek, a w tem będzie trzydzieści za pana i dziesięć za niego...
— No, tak to rozumiem!... Masz tu...
— A teraz, niech pan zapłaci pół rubla za jazdę, to w tem będzie czterdzieści
kopiejek od pana, a dziesięć od parobka...

background image

— Bardzo dobrze, mój człowieku!... Masz twoje pół rubla i na piwo...
Omnibus ruszył.
— A może to już po konkursie?... — znowu zaczął rozbudzony tłuścioch.
— Gdzież tam! — uspokoił go warszawiak — dopiero jutro się skończy.
— Bardzo słusznie! bo i po jakiego djabła tłukłbym się czterdzieści mil drogi, nie
śpiąc i nie jedząc przez dwa dni i trzy noce zrzędu?...
Wehikuł stanął znowu, tym razem już u celu.
— Słuchaj-no, kochanku — spytał gruby pan Walenty konduktora, wskazując na
gromadę ludzi i powozów — a co to za zbiegowisko?...
— To, proszę łaski pana, patrzą, jak się kosi żniwiarkami...
— Baranie głowy! a wszakże to już i mój Józek zna takie rzeczy... Przecież
widziałeś, gapiu, jak tnie żniwiarka?
— Juści ze widziałem u pono Hamajdowico — potwierdził Józek.
— Znaczy, że jeszcze za wcześnie — mruknął pan Walenty. — Nim zaczną
konkurs, rozejrzę się tymczasem po polu. Chodź tu, ośla głowo!
Po półgodzinnem pracowitem przebieraniu nogami pan Walenty, w towarzystwie
nieodstępnego Józka i jego wonnych butów, znalazł się na otwartem polu, zdala od
ludzi i powozów, i mógł już przystąpić do swoich ciekawych obserwacyj.
Zwróciwszy oczy w stronę północno-wschodnią, pan Walenty dostrzegł zdaleka
kilka budynków z wysokiemi kominami, lecz zato w stronie północno-zachodniej
parę budynków z wysokiemi i kilka z niskiemi kominami. W stronie południowo-
zachodniej zauważył wiatrak, kilka budynków z niskiemi kominami, kilka drzew,
płócienny namiot formy przewróconego nabok koryta i sznur ludzi,
przypatrujących się robocie żniwiarek. W tej samej pozycji miał on po prawej ręce
ciągnącą się od północy ku południowi drogę, którą przyjechał, a pod nogami
ciągnącą się od zachodu ku wschodowi drogę, na której stał obecnie i skąd widział
przed sobą ogromny łan żółtej pszenicy. Prócz tego z niemałem ukontentowaniem
poznał, że otaczające go pole ma formę olbrzymiego koła, które ze wszech stron
zamykają drzewa, i którego matematyczny środek zajmuje on, pan Walenty,
obywatel ziemski, miłujący rolnictwo krajowe, przykryty z wierzchu niezmiernem
sklepieniem niebieskiem, przez które dobrze urodzeni mieszkańcy innych planet
będą mogli bezpłatnie podziwiać jego udział w konkursie, jego płócienny garnitur i
fularowe chustki.
— Hola, gapiu! — przerwał milczenie pan Walenty — a jakie tam żniwiarki?
— Cerwone!... rychtyg jak u pono Hamajdowico — odparł Józek.
— Widzisz, że szczekasz, bo są i niebieskie...
— Juści, ze prowdo!... ale ony tak machają, jak i te cerwone, a chłop tyz pogienia z
boku...
— Aha!... Ależ, gamoniu jakiś, wszakże tam są i żółte?!
— Woceiście, ze som, ale tyz takie jak wiotrok...
— Nic osobliwego!... — mruknął do siebie pan Walenty — trzeba czekać na
konkurs. A ty, gapiu — dodał głośno — ruszaj po gałąź na muchy i przyjdź do
mnie, bo się zdrzemnę trochę w pszenicy. Machaj!...

background image

Józek machnął, a oglądając się, zauważył, że pan jego kołysze się ku środkowi
łanu, później staje, skraca swoją postać o trzecią część... o połowę, a wreszcie...
zupełnie niknie między falami gęstej pszenicy.

Mimo to, konkurs, na wyniki którego obie półkule oczekiwały z biciem serca, był
już w pełnym rozwoju.
Nad polem, ozdobionem tablicami z „upraszaniem o nieprzekraczanie granic",
znęcało się sześć żniwiarek, każda w asekuracji trzech biegłych, dwóch koni,
jednego furmana i jednego dozorcy. Szerzące dzieło zniszczenia machiny
zachowywały się jak wietrzne młyny, których skrzydła przy każdym obrocie
doświadczają gwałtownych kurczów; huśtający się na żelaznych koziołkach
woźnice gorliwie pracowali batami, ich dozorcy darli się jak opętani, podczas gdy
biegli na piersiach i kapeluszach piastowali różowe i białe kokardy, z powagą ludzi,
czuwających w obliczu Europy nad długim łańcuchem interesów, których
pierwszem ogniwem jest obywatel ziemski, a ostatniem piekarz.
Tymczasem szanowna publiczność, która z wysokości zabudowań folwarcznych
bardzo podobną musiała być do szarańczy, publiczność, złożona z dam i
mężczyzn, patrzyła, podziwiała, paliła papierosy i właziła w szkodę, wypowiadając
przytem mnóstwo uwag, mających bliższy lub dalszy związek z rolnictwem wogóle
i konkursem w szczególności.
Grupa I. — Dużo cię też kosztuje ten parasol?
— Sześć rubli — ale ma podszewkę!
— A prawda! No, i rączka jest doić gustowna.
Grupa II. — Spóźniasz się pan!...
— Co pan chcesz?... jemu dali najlepsze konie i furmana, któryby mógł w cyrku
pokazywać, a mnie chabety... Niesprawiedliwość i koniec!...
Grupa III. — Więc żeni się z tą zezowatą?
— Cóż ma robić?... Stary nie daje ani gronia, a tu posucha, drogi robotnik,
zaległości...
Grupa IV. — Jakże Warszawianka?
— Wierutne paskudztwo, blaga...
— O mój panie!... przepraszam, że się wtrącę, ale trzeba być kpem, żeby tak mówić
o wyrobach krajowych...
— Ja... ja... nic!... Ja tylko słyszałem, że się strasznie rozgrzewa przy robocie...
— I panbyś się rozgrzał, gdybyś robił!
— Właśnie... właśnie!... Ja to samo mówiłem, ale... No, zawsze Warszawianka ma
przyszłość przed sobą.
Poza ruchomym szeregiem publiki umieścił się jakiś zakład dobroczynny, darmo
częstujący głodnych i spragnionych przekąskami i piwem.
Ten ciemno-bursztynowy napój dziwnie rozjaśnił umysły dwu dorożkarzy, którzy
po pierwszym kuflu jednomyślnie zaopinjowali, że żniwiarka Wooda zupełnie nie
męczy koni, a po drugim gotowi już byli przysiąc, że nietylko ich nie męczy, ale
nawet popycha naprzód.

background image

Grupa V. — Więc nie pijesz?... Pamiętaj jednak, że tu przedewszystkiem są dobre
chęci.
— Przyznaję to, choć z drugiej strony chęci te miałyby nierównie większą
doniosłość, gdyby pobierano opłatę naprzykład na pogorzelców.
Grupa VI. — Niech mi kto będzie łaskaw wytłomaczyć, na czem u licha polegają
te stopnie, dawane przez sędziów żniwiarkom?
— Na wewnętrznem przeświadczeniu sędziów...
— No dobrze, ale skąd oni naprzykład wiedzą, komu dać sześć, a komu osiem?...
— O skąd! Naturalnie, że z wewnętrznego przeświadczenia.
Grupa VII. — Jaki massif chłop ten Anglik! Wiesz, że gdyby tak usiadł na
koziołku, toby chyba żniwiarkę i konie do góry nogami przewrócił.
— A jak pije!... Na jedynastym zakręcie wysuszył butelkę wiśniaku.
— To tak z gorąca!...
Chór. — Warszawianka klapła!...
— Coś się zepsuło!...
— Coś jej pękło!...
Na to hasło trzydziestu sześciu znawców, miłośników rolnictwa i protektorów
rzeczy krajowych podskoczyło do machiny przyszłości, trzydzieści sześć par rąk i
prawie tyleż oczów poczęło śledzić najskrytsze jej tajniki, i trzydzieści sześć więcej i
mniej głośnych inteligencyj poczęło rozmyślać nad przyczyną wypadku, nad
trudnością żniwa mechanicznego, nad sposobami poprawienia żniwiarek, nad
sposobami usunięcia pauperyzmu, nad wpływem księcia kanclerza niemieckiego na
tegoroczną suszę i nad mnóstwem innych rzeczy. Ale choć języki trzydziestu
sześciu miłośników rolnictwa obracały się szybciej niż skrzydła pięciu pozostałych
żniwiarek, niż ogony dwunastu koni, niż baty sześciu furmanów, choć z trzydziestu
sześciu głów wysypało się więcej prawd naukowych, niż otrąb z trzydziestu sześciu
pytlów, — mimo to Warszawianka stała,. Warszawianka nie żęła, Warszawianka
musiała odejść na stronę. Talerz jej pękł i koniec! Odlew był kiepski i basta!
Grupa VIII. — A co? czy nie mówiłem, że to blaga? czy nie mówiłem, że to
wyzyskiwanie?
— Ja to samo! Ta żniwiarka jest zbudowana wbrew zasadom mechaniki...
— Naturalnie!... Wężownica w bębnie jest zanadto spiczasta...
— Słowem: nic z niej nie będzie!...
— Panowie, pozwólcie... panowie!... Po co się tu rzucać, poco besztać?
Wszakżeście ją sami najgłośniej reklamowali, a dziś najgłośniej potępiacie! Że
wykonanie jest złe, że może za wcześnie podjęli się obstalunków, na to zgoda; ależ
nie zapominajcie, że poza obstalunkiem i wykonaniem jest jeszcze pomysł dobry.
Dajcież mu się czas rozwinąć...
— No, co tam!... Najważniejsza rzecz w obecnej chwili jest ta, że nas proszą na
śniadanie. Ruszajmy więc!
Po konkursie żniwiarek, nastąpił konkurs biegłych, w którym przy trzech stołach
sędziowie, wystawcy, a nawet Bogu ducha winni amatorowie, z niesłychaną
szybkością, prostotą i dokładnością zdobywali po dziesięć punktów.

background image

Przy głównym stole siedemnaście nadziei społeczeństwa przegląda się w
siedemnastu talerzach, lub podziwia się nawzajem przez siedemnaście butelek; a
choć w liczbie siedemnastu czynników ekonomicznej pomyślności kraju jeden jest
tylko literat, z jego strony przecież najwięcej światła pada na obecnych, co
nieobeznani z posłannictwem prasy perjodycznej, przypisują szeroko otwartym
drzwiom i oknom.
Zdumiewają się stołki nad niezwykłym ciężarem gości, rumienią się skromne
szynki i ozory, bledną butelki, a pieczone kurczęta zdają się poto tylko mieć nogi i
skrzydła, aby łatwiej mogły dostać się do wnętrza indywidualności znawców i
przyjąć bezpośredni udział w kwestjach, dotyczących konkursu. O rozrzewniające i
jedyne widowisko! podczas którego nietylko szlachetny sok winnej jagody, ale
nawet chmiel, jęczmień, musztarda i wędliny, jakby pod dotknięciem różdżki
czarodziejskiej, przekształcają się we wzniosły entuzjazm dla ogólnego dobra i
szczytne, a w następstwa płodne zamiłowanie rolnictwa...
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że wymiary są niedokładne: tamten ma
osiemdziesiąt trzy kroków szerokości, a ten tylko dwadzieścia sześć...
— Może pan cielęciny?...
— Będę musiał zaprotestować...
— Proszę o kawałek chleba...
— Upał istotnie wielki...
— Może czerwonego wina?...
— Mnóstwo much!... ciekawym, poco muchy są na świecie?
— To dla wentylacji...
— Lubliniankę lada kowal może poprawić...
— Cudowna! ale ozór wolę...
— Według Galia, czaszka muchy podobna jest do czaszki upartego człowieka...
— Niektórzy zamiast kokardy, dla zaimponowania, przypinają sobie czerwoną
makówkę, a to w każdym razie jest nadużycie...
— Uprzejmie dziękuję... najmocniej!...
— O panie! ja tylko dolewam...
— Trzeba obejrzeć dynamometr...
— Kieliszeczek węgierskiego?...
— To blagier!... na czem on się zna?...
— Na jarmarku dałem osiemdziesiąt rubli...
— Pan taki łaskaw...
Trzem stenografom, notującym każdy wyraz tej obchodzącej ludzkość rozmowy,
poczyna się mieszać w głowie; luzują ich trzej inni, którym również miesza się w
głowie. Sala kongresowa poczyna przypominać młynek zbożowy, w którym
pomimo dostatecznych cugów niepodobna oddzielić plew od ziarna, ponieważ
wszystko, cokolwiek się tu sypie, jest jak najczystszem ziarnem.
Gwałtowne parcie uczucia obowiązku wyrzuca kilka osób z sali jadalnej do altany,
gdzie na stole, obok umyślnie na ten cel sporządzonych portfelów, leży umyślnie
na ten cel sprowadzony dynamometr z Londynu. Biegli badają go, biegli probują
go, biegli sądzą go; ciężkie jednak, choć użyteczne narzędzie nie może jakoś

background image

wyrozumieć, o co tu chodzi? — prawdopodobnie z powodu trudności
lingwistycznych. Lecz wy, złośliwi profani, wy, ciekawi literaci, omijajcie wrota
altany, choć zamiast armat Kruppa strzeże ich tylko dziecinny welocyped, a zamiast
stugłowego smoka, leży mały, łagodny, ciemno-czekoladowy piesek, który
zapewne skutkiem wrodzonej mu uprzejmości, wszystkim przechodzącym okazuje
swój długi i czerwony język.
Po południu jury, pragnąc widocznie uniknąć zarzutu jednostronności nawet
wobec własnego sumienia, postanowiły jak najradykalniej zmienić porządek
konkursu, i w tym celu wyciągnęły sznur machin nie od północy ku południowi,
ale od zachodu ku wschodowi. Śmiały ten, jakkolwiek nie bezprzykładny w
dziejach manewr zdumiał, ale też i podniecił publiczność. Wytrawni taktycy z pism
codziennych przypominali sobie wprawdzie, że tak gwałtownych zmian frontu
unikał nawet Napoleon I, zgadzali się jednak na to, że w wyjątkowych
okolicznościach można, potrzeba, a nawet koniecznie potrzeba coś zaryzykować.
Biegli rolnicy półgębkiem odzywali się, że niedojrzałe społeczeństwo nasze nie
powinnoby puszczać się na oryginalne doświadczenia, twierdzili też jednak, że
niespodziewany zwrot w konkursie może podnieść niejedną zaletę machin
krajowych i zadać śmiertelny cios niejednej żniwiarce zagranicznej.
Niepodobna zaprzeczyć, aby tu i owdzie nie odzywały się głosy, dowodzące, że
znaczenie reformy sprowadza się do zera, ponieważ żniwiarki jak pierwej tak i teraz
obchodzą dokoła swoje udziały w kierunku ruchu słońca; na chlubę jednak
obecnych wyznać należy, że wątpliwości te umilkły dosyć prędko.
I istotnie nie mogło być inaczej, ponieważ sznur publiczności rozciągał się od
zachodu ku wschodowi, a więc nie tak jak rano, i zakład dobroczynny, rozdający
darmo piwo i przekąski, stał od strony północnej, a więc znowu nie tam, gdzie
rano. Nie dziw zatem, że wobec tak stanowczych argumentów, opozycja musiała
się cofnąć, i że na miejsce jej, w dobranem zgromadzeniu, zapanowała
najzupełniejsza wiara w wielkie znaczenie zmiany frontu dla interesów europejsko-
ekonomicznych wogóle, a miejscowo-rolniczych w szczególności.
Nie koniec jednakże na tem.
Pewna liczba osób, które, skutkiem dłuższego pobytu w średnich zakładach
naukowych, posiadały dość znaczne ukształcenie humanitarne, a skutkiem
wieloletnich stosunków z komornikami nabyły dużo biegłości śledczej, otóż pewna
liczba tych osób wykryła podstęp w konkursie:
— Sąsiedzie! — mówił jeden. — Czy uważasz, dlaczego ta Amerykanka tak dobrze
kosi?...
— No?... może dlatego, że dobrze zbudowana?...
— Ho! ho!... złapali cię, ptaszku, tak jak i sędziów. Oto widzisz dlatego, że fornal,
co ją powozi, to nie fornal, ale jakiś majster, nawet kto wie, czy uniwersytetu nie
skończył, a może i sam z Ameryki przyjechał...
— Bój się Boga, co gadasz?... I po czemżeś ty to poznał?...
— Aha... widzisz! poznałem po moim sprycie. Słuchaj-no: uważasz ty tego
Amerykanina, co chodzi za żniwiarką?...
— Uważam. Jego tu przysłał fabrykant....

background image

— Aha!... A czy ty uważasz, że on z fornalem po amerykańsku gada?...
— Bój się Boga!...
— Posłuchaj tylko.
Jakby na potwierdzenie, żniwiarka, powożona przez zagadkowego fornala i
asekurowana przez niemniej zagadkowego Amerykanina — nadjeżdża. Obaj
przyjaciele nadstawiają uszu:
— Hala... hala... gul... gul!... — gulgocze Amerykanin.
— Skręć na prawo!... — woła ktoś do fornala i fornal skręca.
— Czy widzisz?... — pyta jeden przyjaciel.
— Dalibóg widzę!... — odpowiada drugi.
— Hala... hala... gul... gul... gul!... — woła znowu Amerykanin.
— Nie zjeżdżaj na lewo! — woła znowu ktoś do fornala, i ten... znowu stosuje się
do rozkazu.
— Czy widzisz?... — pyta znowu przyjaciel.
— A to okropność!... — odpowiada znowu drugi przyjaciel. — Teraz już wiem,
dlaczego inni przegrają...
— Wyraźna zdrada, niema co mówić... Wracajmy do Warszawy.
A tymczasem rozentuzjazmowana publiczność, nie domyślając się, nie
przeczuwając nawet ohydnego podstępu amerykańskich fabrykantów, pali
papierosy, dowcipkuje, udeptuje snopy pszenicy, wpada pod nogi koni i skrzydła
żniwiarek i wogóle zachowuje się, jak przystało na ludzi wysoce zadowolonych z
siebie. Tylko biegli ze spokojną godnością piastują swoje białe i różowe kokardy na
piersiach i kapeluszach, słońce przez delikatność okrywa się chmurkami, a figlarny
wiatr, zrozumiawszy nareszcie, o co chodzi, wydmuchuje pył z pod stóp
miłośników rolnictwa i płodny ten zasiew roznosi po całej Europie.
Mrok zapadł i tylko gwiazdy przypatrują się konkursowemu polu, uwielbiając
wielkość i prawidłowość snopów i unosząc się nad równością pokosów. Śpią na
podwórzu spracowane żniwiarki, co bynajmniej nie uwalnia ich od surowej, lecz
zapewne słusznej krytyki kur, kaczek i innych gospodarskich drobiazgów.
Znikł też w tumanach kurzu odkryty omnibus, uwożąc ostatni transport
członków-biegłych i członków amatorów, upakowanych w czworokątnej pace na
podobieństwo dziesięciu kolorowych syfonów z wodą sodową.
Turkoczą wozy i bryczki na odległym gościńcu i wyją psy na czterech rogach
ogromnego pola, po którem obecnie wałęsa się tylko chłodny wiatr wieczorny.
Ejże!... czy to tylko wiatr?...
— Józek!... Józek!... barania głowo, a co tu tak ciemno?... — huknął nagle potężny
bas gdzieś między najgęstszą pszenicą.
— A bo już noc, panie! — odpowiedział młodzieniec w dość starannie połatanej
sukmance i dość obficie wysmarowanych dziegciem butach.
— Noc, powiadasz, hultaju?... noc!... A dlaczegoś to ty mnie nie obudził, kiedy był
konkurs; hę?!...
— A kiej, panie, tamtego tu nie było, ino karbowy...
— Milcz, gapiu!... Jakże ja się teraz do Warszawy dostanę?...
— Możeby do dwora?...

background image

— Nie głupim! wolę już pójść piechotą... Ale słuchaj-no, gamoniu, jeżeli się kto
dowie o tem, co się stało, to ci kości nanic pogruchoczę... Rozumiesz?...
— Kto się ta ma dowiedzieć!... I poszli.
Tego jeszcze wieczora przesądnym wieśniakom zdawało się, że widzą kopę
pszenicy, chodzącą po polu i mruczącą niezrozumiałe dla nich zdania:
— Było też poco o czterdzieści mil przyjeżdżać?!... Ruszaj naprzód, ośla głowo, i...
milcz, choćby cię ze skóry obdzierali!...
Niewątpliwie musiał to być duch jakiegoś wynalazcy żniwiarki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Prus Bolesław, Konkurs żniwiarek
Omówienie lektur, Fortepian - Chopina Norwida, Bolesław Prus - „Lalka"
Kamizelka (2) , Kamizelka - Bolesław Prus
Omówienie lektur, Bolesław Prus - Lalka, Bolesław Prus “Lalka”
Lektury - streszczenia, Powracająca fala - Bolesław Prus, I
Powracająca fala (2) , Powracająca fala - Bolesław Prus
107 lektur streszczenia - podstawowa,gimnazjum,liceum, Lalka - Bolesław Prus, Rozdział pierwszy
Opracowania lektur, Bolesław Prus - Lalka
lektury ver. word 2003, Bolesław Prus - Lalka, Bolesław Prus - Lalka
OGNIEM I MIECZEM POWIEŚĆ Z DAWNYCH LAT HENRYKA SIENKIEWICZA ocenił BOLESŁAW PRUS
bolesław prus - lalka, Bolesław Prus “Lalka”
Opracowania lektur, Bolesław Prus - Kamizelka
Lalka , Lalka - Bolesław Prus
Bolesław Prus Egipt
Boleslaw Prus Z legend dawnego Egiptu
Boleslaw Prus Sen
Placówka Bolesław Prus

więcej podobnych podstron