Romans historyczny
MARY BALOGH
Sezon Na Panny Młode
Londyn, ostatnia dekada panowania królowej Wiktorii Ależ jak bym mogła? - spytała lady Agatha
Whyte Henriego Arnoux ściszonym głosem, aż do bólu świadoma obecności innych pasażerów w
poczekalni dworca kolejowego. - Bigglesworthowie liczą na mnie. Oba- wiają się, że jeśli ceremonia
zaślubin i uroczystości weselne nie będą wystarczająco wspaniałe, tak by mogli pokazać, ile są warci,
rodzina mar- kiza Cottona nigdy nie uzna młodziutkiej panny Bigglesworth za równą sobie. - Ale
właściwie dlaczego miałabyś się tym martwić, moja droga, ko- chana lady Agatho? - spytał z
przejęciem monsieur Arnoux z cudownym francuskim akcentem. Lady Agatha spojrzała na niego
bezradnie, próbując znaleźć sposób, by opisać swoją pozycję w towarzystwie i płynącą z niej władzę.
Nieskrom- nie byłoby podkreślać swe zasługi, ale z drugiej strony musiała sprawić, by zrozumiał, jak
jest teraz potrzebna, nieprawdaż? A może się tylko łudzę, pomyślała z obawą, i moja rola wcale nie
jest taka znaczna... - Bigglesworthowie są przekonani, że tylko moje zaangażowanie otwo- rzy pannie
Angeli drzwi do towarzystwa. Właściwie mówią- dodała, jakby się usprawiedliwiając - że jedynym
powodem, dla którego towarzystwo
wybierze się na tak odległą prowincję, jak Little Bidewell, będzie fakt, że to ja zaplanuję uroczystości
weselne. Tak jak to zrobiłam dla pańskiej cór- ki, sir. Poczuła rumieniec na policzkach. Kiedy ostatni
raz się rumieniła? - I rzeczywiście uroczystości wypadły wspaniale - zapewnił ją Hen- ri Arnoux. -
Lecz przyszłe szczęście mojej córki nie zależało od ich świetności. Jednak to, o co panią proszę, leży
u podstaw przyszłego szczę- ścia mojego i, jak śmiem przypuszczać, w jakiejś mierze również pani.
Jeśli oczywiście pani choć w części podziela względy, które ja mam dla pani, moja droga lady
Agatho. - Ujął jej dłoń w rękawiczce i podniósł do ust. Obiekcje lady Agamy zaczęły topnieć. Mówił
tak szarmancko, był taki poważny i, czyż to nie romantyczne, odprowadził ją aż na stację! Nie- mniej
jak mogła choćby pomyśleć o ucieczce do Francji z monsieur Ar- noux zamiast podróży do Little
Bidewell, zwłaszcza że już miała kupiony bilet? Żałowała, że w ogóle się zgodziła. Ale ciotka panny
młodej, panna Eglan- tyna Bigglesworth, była dawną szkolną koleżanką ulubionej kuzynki lady
Agathy. I kiedy droga Helena ją poprosiła, wszystko wyglądało na historię jak z bajki: prosta
dziewczyna z prowincji poślubia mężczyznę pochodzą- cego z najstarszej rodziny arystokratycznej,
jednej z najlepszych w wyż- szych sferach. - Obawiam się, że panna Bigglesworth może dotkliwie
odczuć moją nieobecność, a ja nie wybaczyłabym sobie, gdyby... - Och, w życiu nie słyszałam takich
bzdur - wymamrotała z niesma- kiem jakaś kobieta za plecami monsieur Arnoux. - Bez obrazy,
paniusiu, ale wierz mi, jeśli tej panience udało się złowić markiza, to nie potrzebuje od ciebie żadnej
pomocy. Zażenowana lady Agatha wychyliła się, aby spojrzeć za monsieur Ar- noux, i ze zdziwienia
szeroko otworzyła oczy. Osoba, która tak bezcere- monialnie wygłosiła swoją opinię, nie była
prostaczką, jaką spodziewała się ujrzeć lady Agatha. Na ławce siedziała z wdziękiem młoda,
elegancka i zamożnie wyglądająca dama. Miała jakieś dwadzieścia kilka łat i była na swój sposób
bardzo ładna, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ostro zarysowanym podbródkiem. Miała ciepłe,
brązowe oczy, głęboko osadzone pod ciężkimi powiekami, brwi cienkie, proste i ciemne. Tylko usta
jak na damę były zbyt szerokie i pełne, by można je było uznać za ładne. Lady Agatha obejrzała
ozdobny kapelusz przypięty na czubku zaczesa- nych do góry kasztanowatych włosów. Jedwabne
gałązki bzów tkwiły wśród
prążkowanych wstążek, a długie purpurowe pióro kołysało się zalotnie przy skroni. Przedziwna
dekoracja głowy. Strój wprawdzie nie nadawał się na podróż, ale był uszyty według naj- nowszej
mody i najwyraźniej sporo kosztował. Od smukłej szyi do wą- skich nadgarstków delikatna kremowa
koronka okrywała dopasowany sta- nik z liliowego jedwabiu. Suknia opinała wąską talię, rozszerzała
się na biodrach i luźno opadała do ziemi, prawie zasłaniając półbuty z koźlej skórki. Taka suknia
kosztowała co najmniej dwadzieścia pięć gwinei. Z pewnością nie byłoby na nią stać dziewczyny z
przedmieścia. Lady Agatha rozejrzała się szybko w poszukiwaniu innej kobiety, która mogłaby
wypowiedzieć te słowa. Jednak w pobliżu nie było nikogo inne- go- Młoda dama uśmiechnęła się
promiennie. - Do licha, kochanieńka, gdyby taki nadziany jegomość jak ten popro- sił mnie, żebym z
nim uciekła, pognałabym, aż by się kurzyło! - Mrugnęła szelmowsko. - Trzeba się cieszyć życiem,
złociutka. - Że co, proszę? - Agatho, posłuchaj jej - nalegał Arnoux.. - Jedź ze mną. - Ale... - Agatha
ponownie skupiła chwilowo rozproszoną uwagę na monsieur Arnoux. - Przecież się zobowiązałam.
Nie mogę tak po prostu zostawić biednej, osieroconej przez matkę dziewczyny i jej ojca... - Go-
rączkowo szukała odpowiednich słów. - ...na lodzie? - usłużnie dopowiedziała kobieta z
kasztanowatymi wło- sami i zdegustowana potrząsnęła głową. - Hal To zwykła wymówka. Przej-
rzałam cię. Przesadnie podkreślasz swoją rolę. Zrobiłaś z tego swojego niewielkiego talentu nie
wiadomo co i właściwie dlaczego, pytam? Bo boisz się, że bez niego będziesz nikim. - Agatha
milczała. Słowa tej mło- dej kobiety były wiernym echem jej własnych myśli. - Cóż, w porządku,
jeśli to wszystko, co potrafisz. Ale ty możesz więcej. Masz jego. - Młoda dama wskazała palcem
Henriego Arnoux, który ochoczo przytaknął. -Po- słuchaj mojej rady i nie bądź głuptasem. Życie daje
ci zbyt mało cukier- ków, żebyś jeszcze mogła grymasić. Jeśli ten jegomość chce ci usłać życie
różami, to mu na to pozwól. Teraz albo nigdy, kochana. - Zadziwiająca osóbka pochyliła się do
przodu, a jej ciemne oczy zabłysły. Elegancka arystokratyczna panna zmieniła się nagle w czarującą
psotnicę. - Poza tym nie trzeba być geniuszem, by widzieć, że jesteś w nim zakochana, a on dla
ciebie zupełnie stracił głowę. Do Agathy wreszcie coś dotarło i spłonęła rumieńcem. Kobieta, która
nieproszona udzielała jej rad, miała dodać coś jeszcze, ale nagle obok przemknął kudłaty piesek,
który do tej pory węszył wokół
kosza na śmieci. Trzymał w pysku zatłuszczony papier po kanapce. Młoda dama z okrzykiem
chwyciła go za kark i zaczęła mu wyrywać zdobycz. - Ty głupi kundlu! Tam może być trutka na
szczury! Kundel zawarczał, młoda kobieta zaczęła nim potrząsać, a... ...a monsieur Henri Arnoux
pocałował lady Agathę Whyte na oczach wszystkich podróżnych stojących na stacji! Ostatni raz ktoś
pocałował lady Agathę kilka, nie, ponad dziesięć lat temu. Kolana się pod nią ugięły. Zatrzepotała
powiekami i zamknęła oczy. Nagle powody, dla których miałaby mu odmówić, wydały się jej żałosne,
a rada młodej kobiety miała w sobie mądrość Salomona. - Któż by pomyślał, gdy brałaś w swoje ręce
przygotowania do ślubu mojej córki, że weźmiesz w nie również moje serce? - powiedział Ar- noux,
cofając się o krok. - Kocham cię, Agatho. Zostań moją żoną. Teraz, dzisiaj. Wyjedź ze mną do Francji.
Jak przez mgłę Agatha usłyszała, że jej doradczyni wzdycha z zachwy- tu. - Jest tak, jak mówi ta
młoda dama, Agatho. Musisz zdecydować teraz, zaraz - mówił to z takim przekonaniem, a jego czarny
wąsik drżał tak namiętnie, ajednak... a jednak... - Ależ monsieur Arnoux, co z Neli? - Agatha
wskazała w kierunku, w którym dyskretnie oddaliła się jej pokojówka. - Co z moimi kuframi i
rzeczami? Poza kilkoma osobistymi drobiazgami wszystko inne jest już wLittle... Położył delikatnie
palec na jej ustach. - Neli, oczywiście, pojedzie z nami. Co się tyczy twoich bagaży, jeśli masz tam
coś, do czego jesteś bardzo przywiązana, to poślemy po nie póź- niej. Ale na razie, Agatho, pozwól,
bym to ja kupował ci różne rzeczy. Pozwól mi cię ubrać, ozdobić klejnotami i rozpieszczać... - A
niech mnie, pozwól mu! Młoda kobieta trzymała pieska w mocnym uścisku, połowę tłustego pa-
pierka miała w ręce, druga połowa tkwiła w pysku psa. Oboje, kobieta i pies, nawet na chwilę nie
spuszczali brązowych oczu z Agathy. - Naprawdę? - wyszeptała Agatha, zaskoczona, że szuka rady u
dziw- nej nieznajomej. - Bez wahania. Wątpliwości Agathy zniknęły i poczuła się najszczęśliwszą
kobietą na świecie. Henri Arnoux ujął jej twarz w dłonie. - Czy wyjdziesz za mnie, ma chere, mon
coeurl - Bez wahania - odpowiedziała.
Pocałował ją mocno i obejmując w talii, pośpiesznie wyprowadził, ze stacji. Lady Agatha była tak
oszołomiona i szczęśliwa, że nawet nie za- uważyła, jak bilet wyleciał jej z ręki i spadł na ziemię
niczym konfetti na ślubie. Ale zauważyła to kobieta siedząca na ławce. - Cóż, powiedziałabym, że
spełniliśmy dzisiaj nasz dobry uczynek, co, Mikrusie? - rzekła Letty Potts do psa. Z jej głosu znikły
wszelkie ślady prymitywnego akcentu. Patrzyła na parę wychodzącą z londyńskiej stacji. Za nią
pośpiesznie dreptała pulchna kobieta, zapewne owa Neli, która wkrótce miała zostać emigrantką. -
Czyż miłość nie jest piękna? - spytała Letty, znów z akcentem. - Słodka jak ulepek. Aż zęby bolą. Ale
błysk w jej oczach przeczył zgryźliwej uwadze. Serdecznie pocało- wała psa w nos i schyliła się, żeby
podnieść upuszczony bilet. Spojrzała na wypisaną na bilecie stację docelową. - Little Bidewell,
Northumberland - przeczytała. - Hm, to chyba dość daleko. Jak myślisz, gdzie to jest? Nie żeby to
miało jakieś znaczenie, co, Mikrusie, mój piesku? - Mikrus ujej boku zamerdał ogonem. - Jeśli mamy
bilet do Little Bidewell, to tam właśnie pojedziemy. Uśmiech powoli zniknął z jej twarzy. Rozrywka,
której dostarczała jej wysoka, chuda, rudowłosa kobieta i jej wybranek, skończyła się. Dziew- czyna
wróciła myślami do własnych problemów. Nick będzie jej wkrótce szukać. Ale jeszcze nie teraz. Na
razie pewnie siedzi w swoim „biurze", czeka na jej powrót. Gdy podpalił pensjonat, w którym się
zatrzymała, zniszczył nie tylko jej dom, ale wszystko, co posiadała, z wyjątkiem sukni, którą miała na
sobie. Ta jedyna naprawdę elegancka suknia też by pewnie spłonęła, gdyby Letty nie ubrała się w nią
w próżnej nadziei, że zdoła zrobić dobre wrażenie na dyrektorze teatrzyku muzycznego Goodwina. Po
dwóch tygodniach poszukiwania pracy wiedziała już, że to bezcelo- we. Nick przekonał dyrektorów
wszystkich londyńskich teatrów, by jej nie zatrudniali, mimo że była jedną ze wschodzących gwiazd
rewii. Albo mogłaby być, gdyby tylko dano jej szansę. Z czasem przekonaliby się do niej także
krytycy. Już się im spodobał jej głos; wcześniej czy później dostałaby rolę, dzięki której by zobaczyli,
że potrafi też śpiewać z uczuciową głębią, a nie tylko w komediowy sposób. Na razie jednak
wyglądało na to, że przyjdzie jej jeszcze trochę poczekać na ów przełom w karierze. Uśmiechnęła się
gorzko. Nick zapewne jest z siebie zadowolony - nie posuwając się do zbrodni, nie zostawił jej innego
wyjścia, poza powrotem
do niego na kolanach i wzięciem udziału w ohydnym oszustwie, które planował. Jednak nie wróciła
do niego na kolanach. Prosto spod płonącego pensjo- natu poszła na stacją kolejową St Pancras, gdzie
przeliczyła resztę swoich pieniędzy i spytała kasjera, dokąd może za to dojechać. Odpowiedź była
przygnębiająca: nawet nie do Chelsea. Dopiero wtedy zaczęła tracić odwagę. Usiadła, żeby pomyśleć,
walcząc z nieznaną jej dotąd bezsilnością. Do licha, przecież była Letty Potts. Znaną z niepokornego
ducha i ciętego dowcipu. Szykowną, zuchwałą Letty Potts. Nie wróci do Nicka. Nie weźmie udziału
w jego najnowszym oszustwie. To już nie było zwykłe okpienie jakiegoś przekarmionego,
wystrojonego młodzika z arystokracji, włóczącego się po slumsach. Ostatni pomysł Ni- cka był
okrutną grą, polegającą na wyłudzaniu od niezamożnych wdów ich skromnych majątków. Do tego nie
przyłoży już ręki. I właśnie wtedy, kiedy tak siedziała, zjawiła się ta para z wyższych sfer i dosłownie
upuściła jej pod nogi rozwiązanie wszystkich problemów. Mog- ła pojechać do Little Bidewell i tam
się ukryć. Może nawet znajdzie pracę jako modystka, jeśli to miasto było wystarczająco duże. A
przynajmniej zniknie z oczu Nickowi Sparkle'owi. Mogła liczyć tylko na siebie. Łaskawości anioła
stróża spodziewała się równie często jak śniegu w lipcu. Jednak wystarczająco wiele w życiu widziała,
by wiedzieć, że od czasu do czasu los lekko uchyla drzwi, przez które tylko głupi nie próbowałby się
wśliznąć. Wzięła Mikrusa pod pachę i wstała z miejsca, rozglądając się za peronem, którego numer
był wypisa- ny na bilecie. Letty Potts nie była głupia. Z jeśli w pierwszym akcie pojawia się jakaś nic
nieznacząca postać, to w ostatnim z pewnością będzie miała nóż w ręce. Niie ustąpię moich
serwitutów jakiemuś przeklętemu torysowi! - dzie- dzic Arthur Himplerump stuknął laską o peron. Sir
Elliot March położył rękę na ramieniu starszego pana. Postanowił zakończyć cały ten nonsens raz na
zawsze, jak tylko znajdą się z dala od
dam. Stary zrzęda zauważył Elliota podwożącego panie Bigglesworth na stację i natychmiast
przeszedł na drugą stronę ulicy, aby z nim porozma- wiać. A raczej wygłosić mu kazanie. Urokiem,
ale też problemem mieszkania w tak małym mieście jak Little Bidewell było to, że jeśli się tylko
wystawiło nogę za próg, było się skaza- nym na spotkanie z sąsiadami. - To oczywiście pańska
decyzja - powiedział sir Elliot, patrząc spokoj- nie w zaczerwienioną twarz Himplerumpa. - Ale,
Arthurze, nawet jeśli masz prawo odmówić Burkettowi przejazdu przez twój grunt, zostało ono
ustanowione nie po to, by karać człowieka za jego polityczne przekona- nia, ale by bronić twoich
interesów. Policzki Himplerumpa zatrzęsły się z oburzenia. - Wiem, Arthurze, że nie jesteś mściwy. W
zasadzie Elliot wiedział, że jest odwrotnie, ale gotów był poświęcić prawdę dla zgody. Z oddali
rozległ się gwizd lokomotywy. - A niech to - powiedział, oglądając się na wjeżdżający pociąg, a po-
tem z powrotem na swego rozmówcę. - Przynajmniej odczekaj chwilę, zanim zrobisz coś, czego
będziesz potem żałował. A teraz wybacz, muszę przywitać damę wynajętą przez pannę Bigglesworth
do przygotowania uroczystości weselnych Angeli. Ale Himplerump nie zamierzał tak łatwo
rezygnować. - Kip mówi, że powinienem obstawać przy swoim. Kip, jedyny syn i dziedzic Arthura,
był przystojnym młodzieńcem, który na nieszczęście zbyt wcześnie zaczął podziwiać w lustrze własne
odbicie. Łagodny głos Elliota stał się twardy jak stal. - Wierz mi, najlepiej będzie, jeśli twoje poglądy
nie nadwerężą zarów- no twojego sumienia, jak i portfela Burketta. - No dobrze - zagrzmiał dziedzic
Himplerump. - Ale tylko dlatego, że ty to mówisz, Elliocie. Ty, tak jak ja, w przeciwieństwie do
innych, jesteś dżentelmenem. Elliotowi zadrżały kąciki ust, ale zdołał odpowiedzieć z powagą: - Na
pewno bardzo staram się nim być, Arturze. Himplerump odwrócił się z pogardliwym prychnięciem i
pomaszero- wał z powrotem w stronę peronu, przy którym z łoskotem zatrzymał się pociąg z
Londynu. Eglantyna i Angela Bigglesworth przepchnęły się do przodu, z niepokojem oczekując
pojawienia się kobiety, która miała czy- nić cuda. Lady Agatha Whyte musiałaby zaiste być
cudotwórczynią, by Sheffieldowie, czyli rodzina markiza Cottona, zmiękli w swej zarozu- miałości i
serdecznie powitali w swym gronie młodziutką Angelę Big- glesworth.
Elliot poznał Sheffieldów dawno temu, kiedy przez jeden krótki sezon bawił w towarzystwie. Nie
zrobił na nich dobrego wrażenia. A ściślej mówiąc, jego brak tytułu zrodził w Sheffieldach
przekonanie, że należą mu sią od nich jedynie chłodne uprzejmości. Nie, oni tak łatwo nie przyjmą do
rodziny dziewczyny, która jest nikim, a przez małżeństwo wchodzi w ich świetne towarzystwo. Nie
miało znaczenia, że Bigglesworthowie już daw- no mieszkali na tej ziemi, gdy Sheffieldowie byli
jeszcze chłopami pańsz- czyźnianymi. Elliot spojrzał na Eglantynę Bigglesworth. Jej pospolita, wąska
twarz była pełna obawy. Obok stała siostrzenica Eglantyny, jasnowłosa i śliczna Angela. Można by ją
uznać za uosobienie angielskiej rozkwitającej kobie- cości, gdyby nie zaciśnięte różowe usta i lekkie
cienie pod oczami. Eglantyna zauważyła zainteresowanie Elliota i uśmiechnęła się lekko. Ponieważ
stangret Bigglesworthów miał podagrę, a ojciec Angeli, Anton, został w domu, by dopilnować
przygotowań na przyjęcie gościa, poprosiła Elliota, by użyczył powozu i przywiózł do dworu Hollies
osobę, która zaplanuje wesele. Nie mógł odmówić. Przede wszystkim dlatego, że był dżentelmenem.
Poza tym bardzo lubił Bigglesworthów. Eglantyna bardzo mu pomogła po śmierci matki. Miał
nadzieję, że lady Agatha uczyni chociaż jedną dzie- siątą tego, czego spodziewała się po niej
Eglantyna. Konduktor otworzył drzwi, wyskoczył na peron i odwrócił się, by wy- stawić schodki. -
Stacja Little Bidewell! Proszę wysiadać! Pojawiło się kilku pasażerów - gospodyni pastora z dwójką
chichoczą- cych kuzynek, ubrany w kraciasty płaszcz dżentelmen w średnim wieku, przyciskający do
piersi odrapany kuferek. A za nim... już nikt. Konduktor zerknął na wyjęty z kieszonki zegarek i
pośpiesznie ruszył w stronę stacji, mamrocząc coś o filiżance herbaty. Eglantyna i Angela wymieniły
zaniepokojone spojrzenia. - Cóż... - Angela przełknęła z wysiłkiem. - Jestem pewna, że wszystko się
wyjaś... - Tam jest! - zawołała Eglantyna. - Halo! Lady Agatho! Sir Elliot March spojrzał w kierunku
wagonów pierwszej klasy. Za okna- mi wagonu przesuwała się wzdłuż korytarza kobieta. Na głowie
miała ja- kąś ogromną konstrukcję. Wątpił, by to był kapelusz. Kobieta otworzyła drzwi na końcu
wagonu i zatrzymała się na chwilę, podświetlona od tyłu zachodzącym słońcem. Elliot skupił na niej
wzrok. Miała figurę i styl, który niedawno został wylansowany przez jakiegoś Amerykanina, czy nie
nazywał się Gibson?
Dopasowana koronkowa suknia podkreślała sylwetkę, opinając niczym druga skóra zmysłowe
kształty. Kobieta najwidoczniej nie usłyszała Eglantyny, bo nie odpowiedziała na powitanie. Spojrzała
za siebie, obróciła się na pięcie i zgięła wpół, bardzo prowokacyjnie ukazując ładnie zaokrąglone
biodra. Stojący obok Elliota pan Himplerump wstrzymał oddech. - Halo, lady Agatho! Lady Agatho!
Ciągle schylona lady Agatha odwróciła się wolno. Szerokie rondo wiel- kiego kapelusza zasłaniało
większą część jej twarzy, ale dojrzeli stanow- czy podbródek, ostro zarysowaną szczękę i
niespodziewanie duże usta. Była młodsza, niż to wcześniej sugerowała Eglantyna. Dużo młodsza.
Przyjrzał się uważniej. Gdy dowiedział się od Eglantyny, że zamierza zatrudnić do przygotowania
wesela domniemaną córkę diuka, dyskretnie zasięgnął informacji. Dowiedział się, że lady Agatha
Whyte z firmy Uro- czystości Weselne Lady Whyte rzeczywiście jest damą, najstarszą córką
zubożałego diuka Lally. Powinna mieć ponad trzydzieści lat. Lady Agatha chwyciła na ręce czarnego,
podejrzanie wyglądającego pie- ska, ukrytego dotąd w fałdach jej sukni, wyprostowała się i odwróciła.
Słońce oświetliło jej twarz, ukazując największy jej atut, głębokie, ciem- nobrązowe oczy. Nie była
klasyczną pięknością ale jej uroda przyciągała uwagę. - Przepraszam - powiedziała schrypniętym
głosem. - Nie zorientowa- łam się, że pani woła do mnie. Nazywam się... - Nie ma potrzeby
przepraszać, droga pani - przerwała jej entuzjastycz- nie Eglantyna. - Strasznie trudno coś usłyszeć w
tym hałasie, prawda? - Rzeczywiście. Ale widzi pani, ja nie jestem... Słowa lady Agathy zostały
zagłuszone przeraźliwym gwizdem lokomo- tywy. - Tak się cieszymy, że pani tu jest. Przyznaję, że
trochę się już dener- wowaliśmy, bo pociąg się spóźnił. Ale teraz już koniec zmartwień, praw- da?
Przyjechała pani i wszystko jest w porządku! -zawołała głośno Eglanty- na i zaczerwieniła się, gdy
gwizd nagle się urwał, a ona dalej krzyczała. Odchrząknęła i powiedziała: - Pani bagaże przyjechały
kilka dni temu. Lady Agatha znieruchomiała w trakcie układania psa na rękach. - Moje bagaże? - Tak
- powiedziała Angela, odzyskując głos. - Różnego rodzaju ku- fry, pudła i torby. - Naprawdę? -
zapytała z niedowierzaniem lady Agatha. - To nie znaczy, że byłyśmy wścibskie - pośpiesznie
zapewniła Eglan- tyna. - Po prostu widziałyśmy, jak wnoszono je po schodach.
Patrzyły wyczekująco, Eglantyna z nieśmiałym uśmiechem, a biedna Angela z taką miną, jakby
chciała się zapaść pod ziemię. - Elliot! Elliot obejrzał się i zobaczył Paula i Catherine Bunting
idących w jego stronę. - Zobaczyłem cię z ulicy - rzekł Paul. - Postanowiłem podejść i się przywitać.
Catherine stwierdziła, że ma wielką ochotę na deser z melasy, ale podejrzewam, że tak naprawdę
chodziło jej o to, by zerknąć na lady Agathę. - Nachylił się nieco i niewiele ciszej zapytał: -
Przypuszczam, że jesteś tu, by ją zawieźć do Hollies, prawda? - Tak - potwierdził Elliot, wracając
spojrzeniem do kobiety o kasztano- wych włosach. Usłyszała głośną wypowiedź Paula i spojrzała
prosto na Elliota. Wyda- wało mu się, że wyczuła jego zażenowanie i że ją to rozbawiło. Skłonił
głowę. I wtedy się uśmiechnęła. Elliot zapomniał o dobrych manierach. Zapomniał o Paulu i Catherine
Bunting. Stał i po prostu się na nią gapił, bo ten uśmiech ją całą odmie- nił. W jej twarzy pojawiła się
dojrzałość, widoczna w kpiąco uniesionej brwi, w nieopanowanym drżeniu dolnej wargi. Były w tym
uśmiechu przewrot- ne poczucie humoru i figlarność, ale też pewna nieuchwytna słodycz. Wyglądało,
jakby nie chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła się powstrzy- mać. Sprawiała wrażenie, że zna pyszny
sekret, którym chciała się podzie- lić. Jej ciemne oczy się zaiskrzyły, a na policzkach nieoczekiwanie
poja- wiły się dołeczki. Spojrzała na Bigglesworthów. - O, jak to miło z państwa strony, że osobiście
witacie mnie na stacji - zaszczebiotała. Przytuliła twarz do psa. - Spójrz, Pimpuś, jacy wspaniali
ludzie. Postawiła psa na ziemi i wyciągnęła rękę w geście powitania. W drugiej dłoni miała
chusteczkę, którą powoli podniosła do oczu. Była teraz uoso- bieniem sentymentalnej kobiety,
wzruszonej tak miłym przyjęciem. Jed- nak temu gestowi przeczyły jej figlarne oczy. - Dziękuję.
Och, taka jestem wdzięczna. Elliota znów ogarnęły wątpliwości. Według jego informacji lady Agatha
Whyte unikała rozgłosu. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, gdyż uważa- ła to za wulgarne. Nigdy
nie pozwoliła na zamieszczenie w gazetach swo- jej podobizny. A tu stała i przyjmowała pochwały
Eglantyny z widoczną przyjemnością.
Uśmiechnęła się kokieteryjnie i spłynęła po schodach. Dosłownie spłynęła. Stała u szczytu
schodków, a chwilę potem była już na peronie. Nigdy nie widział, żeby dama tak się poruszała.
Próbował się opanować. Zachowywał się absurdalnie i... wielki Boże! Paul i Catherine pewnie uznają
go za ostatniego głupca. Odwrócił się, by zagadnąć Paula, ten jednak również zdawał się być
urzeczony młodą damą. - Więc pani jest lady Agathą? - spytała Eglantyna, a gdy rudowłosa kobieta
przytaknęła, ciągnęła z entuzjazmem: - Oczywiście że to pani! Ale kiedy pani nie zareagowała, cóż,
pomyślałam... to zresztą nieważne. Droga lady Agatho! Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie i
nie była zbyt męcząca. Pofatygowała się pani w nasze skromne progi. I co też sobie pani o nas
pomyśli? Pozwoli pani, że się przedstawię. Eglantyna Biggles- worth, miałam przyjemność
korespondować z panią. Miło mi w końcu panią poznać! - Cała przyjemność po mojej stronie -
odpowiedziała lady Agatha z wiel- ką szczerością, choć na jej szerokich, wydatnych ustach wciąż
błąkało się rozbawienie. - A to - oczy Eglantyny zalśniły z dumy - to jest nasza przyszła panna młoda,
nasza mała Angela. - Jestem oczarowana, panno Bigglesworth - zachwyciła się lady Aga- tha, biorąc
Angelę za rękę. - Jaka z ciebie śliczna panienka. Twój narze- czony jest szczęściarzem! Eglantyna
zauważyła państwa Bunting z Elliotem i kiwnęła ręką, żeby podeszli. - O, świetnie się składa! Oto
nasi sąsiedzi. Mam przyjemność przedsta- wić lorda Paula Buntinga i jego żonę Catherine. Catherine
kiwnęła głową nieco sztywno, pomyślał Elliot. Oby tylko nie oznaczało to jakiejś choroby. Mimo że
ich zaręczyny zostały zerwane wie- le lat temu, nadal była mu droga. Paul skłonił się radośnie. - A to
szczęśliwy traf! Państwo Vance! Halo, panno Elizabeth! Chodź- cie, poznacie lady Agathę. Eglantyna
pomachała do Vance'ów, którzy powoli szli chodnikiem koło dworca. Twarz Beth była tak przesadnie
obojętna, że ich nagłe pojawienie się przed stacją kolejową nie mogło być przypadkowe. Stary
pułkownik Vance pochylił się do nieco podstarzałej córki i krzyk- nął: - Co? Co ona powiedziała?! -
Lady Agatha, ojcze! - głośno i spokojnie odpowiedziała Beth. - Przy- jechała przygotować piękne
wesele panny Angeli! - Panna Angie jest piękna bez niczyjej porno...
Beth gwałtownie poczerwieniała i objąwszy ramieniem starszego pana, pośpiesznie poprowadziła go
dalej, zanim zdążył dokończyć zdanie. - Proszę nam wybaczyć. Obawiam się, że papa nie czuje się
najlepiej - powiedziała przez ramię. - Do zobaczenia później! - Egiantyna odetchnęła z ulgą i
spojrzała na Elliota. - Ach, jak mogłam zapomnieć. Pozwolę sobie przedstawić nasze- go drogiego
przyjaciela, sir Elliota Marcha. Podszedł powoli, mając nadzieję, że jego utykanie nie jest zbyt
widocz- ne. Noga często mu sztywniała, gdy było zimno. Egiantyna stała pochylo- na w stronę lady
Agathy. Usłyszał jej szept: - To pamiątka z wojny. Zdjął kapelusz i ukłonił się, czując się podwójnie
niezręcznie. Och, gdy- by tylko mógł wyperswadować Eglantynie jej egzaltowane wyobrażenia o jego
wojskowej karierze. Podniósł głowę i napotkał spojrzenie rudowłosej kobiety. Jej oczy otwo- rzyły
się szerzej, jakby go rozpoznały. Były niezwykle brązowe, głębokie i odurzające, jak dobre porto. -
Bardzo mi miło - usłyszał swój głos, jakby z pewnego oddalenia. - Sir... - szepnęła bez tchu. - Sir
Elliot mieszka z ojcem na kawalerskim gospodarstwie, niecały kilometr od Hollies - trajkotała
Egiantyna. - Obawiam się, że okropnie nadużywamy ich uprzejmości. - Wcale nie - mruknął Elliot,
urzeczony lekkim rumieńcem, który wy- płynął na policzki lady Agathy. - Stanowczo tak -
powiedziała Egiantyna. - Sir Elliot był tak uprzejmy, że zaofiarował się zawieźć nas do domu, w
zastępstwie naszego chorego stangreta. - Ma podagrę - oznajmiła Angela. - Strasznie cierpi. Młoda
śliczna kobieta niechętnie przesunęła spojrzenie z niego na An- gelę. - Z mojego doświadczenia
wynika, że osoby z podagrą mają skłonno- ści do picia. Moja pokojówka piła jak gąbka. - Pokiwała
głową ze zrozu- mieniem. Na te słowa Angela parsknęła zduszonym śmiechem. Ten dźwięk ucie-
szył Elliota. Już dawno nie słyszał śmiechu Angeli. Lady Agacie zaiskrzyły oczy. - A jak się napiła,
zachowywała się okropnie. Uświadomiłam sobie, jaki to problem dopiero wczoraj, gdy pojawiła się na
stacji tak pijana, że nie była w stanie wsiąść do pociągu. - Zmrużyła oczy. - Nie muszę chyba mówić,
że ją odprawiłam.
Eglantyna wspominała, że lady Agatha ma opinię ekscentryczki. Jak widać, zasłużoną. Żadna ze
znanych mu dam nie mówiłaby spokojnie o ta- kich sprawach. Nie wyobrażał sobie, by Catherine
mogła powiedzieć sło- wa „jak gąbka" nawet w odniesieniu do gąbki. Catherine w ogóle była dziwnie
milcząca. Eglantyna nie zauważyła niczego dziwnego. Ale też była niesłychanie prostoduszna. -
Obawiam się, że nasz Ham ma ten sam problem - przyznała. - Ale nie może przestać. Więc co
możemy zrobić? - Zwolnić go? - zasugerowała lady Agatha. - No tak - westchnęła Eglantyna. - Ale
co by się z nim wtedy stało? Nikt go już nie zatrudni. Elliot omal się nie uśmiechnął na widok
zakłopotanej miny lady Agathy. Mieszkańcy Little Bidewell mieli zdecydowane, choć nietypowe
poglądy odnośnie swoich obowiązków wobec społeczeństwa. - Niech się pani nie obawia -
powiedziała Eglantyna, mylnie rozumie- jąc minę lady Agathy. - Do wesela Ham na pewno dojdzie do
siebie. Nie zawiedzie naszej rodziny przy naprawdę ważnej okazji... - urwała zażeno- wana. ~ Co nie
znaczy, lady Agatho, że pani przyjazd nie jest ważnym wydarzeniem! Lady Agatha przytuliła psa do
twarzy. - Jakie to miłe! Słyszysz, Pimpusiu? Jesteśmy wydarzeniem. - Tak jest w istocie -
powiedziała Eglantyna, biorąc lady Agathę pod rękę. - Paul i Catherine, mam nadzieję, że nam
wybaczycie. Lady Agatha jest z pewnością zmęczona po podróży. Elliot zgodził się w duchu z
Eglantyna. W tym tempie wkrótce zjawi się tu całe miasteczko. - Oczywiście - wymruczał Paul,
patrząc z podziwem. - To dla mnie zaszczyt poznać panią, lady Agatho. - Jest pan zbyt uprzejmy,
lordzie Paul - odparła. - Lepiej miejcie się na baczności, bo jeśli uwierzę w wasze zapewnienia, to
zostanę tu na zawsze. - Słucham? - spytał zmieszany Paul. Roześmiała się cicho. - Cóż, zaledwie
kilka minut po przyjeździe zostałam ogłoszona wydarze- niem i zaszczytem. Czyż mogłabym pokazać
się z lepszej strony? - Spojrzała na Elliota, a jej oczy zabłysły wesoło, przekornie i... tak,
prowokacyjnie. Spodziewał się kogoś innego. To było interesujące, choć wiedział z do- świadczenia,
że to, co interesujące, zazwyczaj przynosi kłopoty. Czekała na jego odpowiedź. Ale zanim zdążył coś
powiedzieć, jedwabi- ście gładkim głosem odezwała się Catherine:
- Niech się pani nie obawia, lady Agatho. Jestem przekonana, że przej- dzie pani samą siebie. Kiedy
w (przedstawieniu wszystko już się układa, właśnie wtedy ktoś na widowni zaczyna kichać. _L-/etty
nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Najpierw trafił się jej bi- let na pociąg, a potem te miłe
głuptasy wzięły ją za lady Agathę. Z tru- dem powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Cóż, jeśli ży- cie dalej będzie jej dawać w prezencie kwiaty, wkrótce uzbiera spory bu- kiet.
Wystarczy jej dzień lub dwa, by się rozejrzeć, a potem zapakuje co cen- niejsze rzeczy lady Agathy i -
adieu Little Bidewell! Zacierała ręce z ra- dości. Na dodatek okolica była zdecydowanie ładniejsza,
niż można się było spodziewać po takim prowincjonalnym miasteczku. Sir Elliot był, krótko mówiąc,
smakowitym kąskiem. Naprawdę zapie- rał dech w piersiach elegancją i sposobem bycia. Siedząc w
powozie na- przeciw pań Bigglesworth, z trudem odrywała oczy od jego szerokich ra- mion.
Reagowała półsłówkami sugerującymi zainteresowanie, jednak drzewa nie przyprawiały jej o szybsze
bicie serca, bo pierwsze osiem lat życia spędziła na wsi. Natomiast ciemne kręcone włosy sir Elliota
muskające kołnierzyk jego śnieżnobiałej koszuli... tak, to mogło wywołać drżenie serca. Zawsze miała
słabość do wytwornych brunetów, ale ten... hm, wy- rastał urodą ponad przeciętność.
Niebieskozielone oczy, ciemne włosy, zmysłowe usta i klasyczny nos. • Nie była kobietą, która
romansuje z pierwszym lepszym mężczyzną tyl- ko dlatego, że jest przystojny. Wielu dżentelmenów,
szukających pod te- atrem łatwej rozrywki, spotykało się z odmową. Zresztą sir Elliot wcale nie musi
mieć ochoty na romansowanie akurat z nią. Zmarszczyła brwi. Chociaż mogła to uznać za mało
prawdopodobne i nie było w tym ko- biecej próżności. Parafrazując wieszcza: „Mężczyzna był
mężczyzną i jest mężczyzną". Jak przyjdzie co do czego, sir Elliot March będzie taki jak
wszyscy. Każdy z nich chciał tego samego, tyle że niektórzy grzeczniej o to prosili. I lepiej przy tym
wyglądali. Westchnęła i w tej samej chwili powóz podskoczył na wybojach. Eglantyna pisnęła cicho,
a Angeia głośno nabrała powietrza. Sir Elliot natychmiast wstrzymał konie i odwrócił się zatroskany. -
Przepraszam. Czy nikomu nic się nie stało? - Nie, Elliocie. - A pani, ladyAgatho? - Ze mną wszystko
w porządku. Odwrócił się, popuścił cugli i zaprzęg ruszył ponownie. Dobre maniery były takie...
pociągające. A sir Elliot miał naprawdę nienaganne maniery. Oczywiście, pomyślała Letty, z
wysiłkiem tłumiąc entuzjazm, w takim miejscu można bez przeszkód ćwiczyć się w eleganckiej
powściągliwości. Gdyby sir Elliot miał wygłosić więcej niż kilka zdań, zapewne szybko zapadłoby
milczenie. Siedziała teraz na skraju ławeczki, tak że widziała profil sir Elliota. Ostat- nie promienie
zachodzącego słońca ślizgały się po powierzchni jego oczu, okolonych czarnymi gęstymi rzęsami.
Wyraźny zarys ust i zdecydowana linia szczęki były podświetlone słońcem. Ale to nos zdradzał
pochodzenie. To był zgrabny, mocny nos. Prosty, agresywny, z rozszerzonymi noz- drzami. Z takim
nosem można było patrzyć na innych z góry. Zapewne właśnie tak patrzyli jego przodkowie na jej
przodków. Ta myśl otrzeźwiła Letty. Usta zadrgały jej i smutkiem, i rozbawieniem. Jeśli poza
katastrofalnym poczuciem humoru miałajeszcze choć odrobinę zdrowego rozsądku, powinna omijać
sir Elliota z daleka. Zdążyła już za- uważyć, że on jeden nie uległ czarowi lady Agathy Whyte, która
przybyła, by przygotować wesele Bigglesworthów. Mógł zwrócić uwagę na jakieś jej towarzyskie
potknięcia. Gdy powóz znów podskoczył na wybojach, Mikrus, niedawno prze- chrzczony na
Pimpusia, spadł na podłogę. Eglantyna cmoknęła współczu- jąco. Mikrus natychmiast wykorzystał
okazję, wskoczył jej na kolana i spoj- rzał żałośnie w oczy. Eglantyna popatrzyła oczarowana. Z
głębokim westchnieniem Mikrus ułożył głowę na jej piersi. Biedaczka nie miała wyjścia. Pies
wyćwiczył swoje rozbrajające spojrzenie na najtwardszych sercach w teatrze. Eglan- tyna po chwili
wahania zaczęła głaskać go po łebku. Oto kolejny śmiertelnik trafiony strzałą miłości do psa! -
pomyślała Letty o najnowszym podboju swojego towarzysza i zajęła się planem, który przy- szedł jej
do głowy, gdy usłyszała, jak Eglantyna mówi o rzeczach lady Agathy.
Jedyną przeszkodą mógłby być list od lady Agathy, wyjaśniający, że właśnie spędza miesiąc
miodowy. Ten list i tak w końcu nadejdzie. Nie trzeba było dużej wnikliwości, by zauważyć, że lady
Agatha jest kobietą z zasadami, co zresztą czyniło ją bezbronną wobec takich osób jak Letty. Zawsze
można było przewidzieć jej zachowanie. Lecz zanim list nadejdzie, upłyną jeszcze trzy lub cztery dni,
a wtedy Letty będzie już daleko. Mimo wszystko Letty była zadowolona, że nie zobaczy
rozczarowania Eglantyny. Dla tej miłej kobiety weselne przygotowania były bardzo waż- ne. Letty
bezlitośnie zdusiła wyrzuty sumienia. Ci ludzie z pewnością nie potrzebowali rzeczy lady Agathy, a
Letty bardzo się one przydadzą. W su- mie Bigglesworthowie nic na tym nie stracą, że wzięli ją za
lady Agathę, a Letty dużo zyska. Jeżeli tylko jej się uda. A uda się, jeżeli będzie ostrożna. I będzie
trzy- mać się z dala od przystojnych mężczyzn z szerokimi ramionami, smukły- mi dłońmi i ładnymi
oczami, na których dnie żyło jeszcze wspomnienie śmiechu. Dlaczego tylko wspomnienie? -
zastanawiała się. Eglantyna dotknęła jej ramienia, rozpraszając te głupie myśli. - Już prawie jesteśmy
na miejscu, lady Agatho. Niech pani patrzy, oto Hollies. Jechali topolową aleją, minęli klomb
kwitnących rododendronów i ich oczom ukazał się Hollies położony na porośniętym trawą pagórku.
Dwór miał ładną, dużą bryłę, która wyglądała, jakby była dziełem przypadku. Boczne skrzydła,
gzymsy i werandy wskazywały na wieloletnią rozbu- dowę, czynioną wprawdzie z zamiłowaniem, ale
spontanicznie. Część ścian była porośnięta bluszczem, resztę muru nagryzł już ząb czasu. Rząd wie-
życzek zwieńczony był kopułami z miedzianej blachy, a liczne okna lśniły czerwonymi błyskami
zachodzącego słońca. - Mam nadzieję, że dom jest wystarczająco duży, by mogła pani zreali- zować
swoje pomysły - powiedziała Eglantyna. - Otworzyliśmy wszyst- kie pokoje, nawet te od dawna
nieużywane. Przepraszam, że taki tu bu- dowlany galimatias. Ale w sumie to tylko wiejski dom. Mam
nadzieję, że rodzina markiza nie będzie rozczarowana - westchnęła z troską. - Markiza - powtórzyła
Letty. To zaczynało być interesujące. Eglantyna spojrzała na nią w przypływie natchnienia. - Nigdy
przedtem nie przyszło mi to do głowy. Jakie to głupie z mojej strony. Pani pewnie zna Sheffieldów.
Sheffieldów? Oczywiście słyszała o nich. Mieli mnóstwo pieniędzy i okropnie zadzierali nosa.
Teatrzyk muzyczny nie był dla nich wystarcza- jąco godnym miejscem. - Nie, obawiam się, że nigdy
nie dostąpiłam tego zaszczytu - mruknęła Letty, spoglądając na Angelę. Twarz dziewczyny ładnie się
zaróżowiła i właściwie nic dziwnego. Przecież ta śliczna mała zdobyła markiza Cot- tona. A wygląda
na naiwną, zwyczajną gąskę. No, no, kto by pomyślał? Letty spojrzała na ślicznotkę z uznaniem. -
Jestem pewna, że dom świetnie się nada - powiedziała do Eglantyny. Tylko wiejski dom? - pomyślała
Letty. Chociaż wychowała się w jednej z najświetniejszych angielskich rezydencji, była nieślubnym
dzieckiem służącej, tolerowanym jedynie dlatego, że jej matka miała niezrównany talent do szycia.
Nigdy nie mogła zbliżać się do tej części domu, w której mieszkali państwo Fallontrue. Do tej pory
jeszcze nie gościła w tak wiel- kim domu jak Hollies. Zmieściłby się w nim cały szereg domków, w
któ- rych Letty wynajmowała pokoje. Dopóki nie spalił ich Nick. Na pewno już jej szuka.
Wystarczy, że zada kilka pytań na właściwej stacji kolejowej i wpadnie na jej ślad. I tym razem nie
cofnie się przed zrobieniem komuś krzywdy, by zmusić ją do posłuszeństwa. Może nawet jej zrobi
krzywdę. Przez pewien czas była tak podekscytowana, że wzięto ją za lady Aga- thę, a potem
zafascynowana przystojnym sir Elliotem, że zapomniała, po co tu przyjechała. Zdążyła oprzytomnieć,
zanim powóz objechał wysadza- ny lipami podjazd. - Zwykle używamy wschodniego wejścia -
wyjaśniła Eglantyna. - Pro- wadzi do najstarszej części domu. Bardzo lubimy główny hol. Pewnie
wyda się to pani głupie i feudalne. - Nie - odpowiedziała szybko Letty, by uciszyć obawę w głosie
Eglan- tyny. - Właściwie styl feudalny to ostatni szał w Londynie. - Szał? - p o wtórzyła jak echo
Eglantyna. - Tak, szał. To znaczy krzyk mody, fanaberia, nowinka - wyjaśniła Let- ty. - Naprawdę? -
włączyła się Angela, szeroko otwierając oczy ze zdzi- wienia. Letty zawahała się, chcąc zaprzeczyć
własnym słowom. Ale obie kobie- ty patrzyły na nią z taką ufnością. Wystarczyło jedno kłamstewko,
by je uszczęśliwić. Poza tym może rzeczywiście styl feudalny cieszył się wzię- ciem w towarzystwie.
Nie takie rzeczy się zdarzały.
- O, stanowczo tak. - Bez wątpienia zastąpił zeszłoroczną modę na gladiatorów - powie- dział sir
Elliot. Letty szybko spojrzała mu w oczy. Uniósł jedną brew. Najwyraźniej potrafił posługiwać sienie
tylko zdawkowymi zwrotami. I jeszcze mówił takim głosem. Bogowie, to nie w porządku, żeby przy-
stojny mężczyzna był na dodatek obdarzony tak pięknym tembrem głosu. Gdyby dźwięk mógł
głaskać, już by mruczała z rozkoszy. Był jedwabisty i łagodny, a jednocześnie męski. Zdecydowanie
męski. Sir Elliot skrzywił usta w dziwnym grymasie, zsiadł z kozła i podszedł do drzwi powozu.
Nawet porusza się elegancko, pomyślała Letty. Nie jak młodzik z arystokracji, leniwie ociężały albo
arogancko rozluźniony. Ten porusza się z precyzją i gracją żołnierza. W mundurze musiał wyglądać
pięknie. Otworzył drzwi powozu i wystawił schodki. - Czy to prawda, lady Agatho? - wyszeptała
Eglantyna, którą Letty określiła w duchu naiwną. - Chodzi mi o tych gladiatorów. Letty zamyśliła się
przez chwilę. Przypuszczalnie nie. Co sir Elliot mógł wiedzieć o czymkolwiek, tkwiąc w tej dziurze?
A może jednak coś wie- dział? Do licha. - Cóż, hm. Elliot pomógł wysiąść Eglantynie i wyciągnął
rękę do Letty. Spojrzał jej prosto w oczy. Miał rzęsy, na których widok każda dziewczyna łkałaby z
zazdrości, a wzrokiem jasno wskazywał, że nie wierzy w ani jedno jej słowo. Muszę pamiętać,
pomyślała zapatrzona Letty, że dżentelmen mieszkają- cy w prowincjonalnym miasteczku nie musi
być naiwny. Mikrus, zmęczony czekaniem, przecisnął się pod jej spódnicą i zwę- szywszy królika,
pognał za nim. - Lady Agatho! - krzyknęła Eglantyna. - Pani piesek! Ale Letty nie mogła oderwać
oczu od sir Elliota. Zresztą nie miała ku temu specjalnych powodów. Mikrus przeszedł szkołę w
Londynie. Króli- czek nie stanowił dla niego zagrożenia. - Pieskowi nic się nie stanie - mruknęła.
Dużą, ciepłą dłonią nakrył jej rękę. Zapatrzyła się na niego. - Lady Agatho? Serce zatrzepotało jej w
piersi, a na policzkach poczuła ciepło. Ze zgro- zą uświadomiła sobie, że się czerwieni. Do licha! Nie
rumieniła sięjuż od lat! Zerwała się z siedzenia, wyrwała rękę i zeszła po schodkach.
Sir Elliot pomógł wysiąść z powozu Angeli Bigglesworth. Letty skupiła wzrok na Angeli i na chwilę
zapomniała o sir Elliocie. Angela Bigglesworth nie wyglądała jak dziewczyna, którą wkrótce czekał
ślub. Zamiast napawać się swoim triumfem, wyglądała tak, jakby spotkała ją przykra niespodzianka
zamiast oczekiwanego słodkiego deseru. To intrygujące. - Elliocie, zostaniesz na obiedzie, prawda? -
spytała Eglantyna i Letty ponownie skierowała uwagę na sir Elliota. - Niestety muszę odmówić,
panno Bigglesworth. Mam trochę pracy. - Cóż, w takim razie spotkamy się jutro na pikniku.
Przypomnij pro- fesorowi, że Grace upiekła bułeczki z szafranem, które on tak lubi. - Eglantyna
pochyliła się w stronę Letty i dodała: - Profesor to ojciec sir Elliota. - Pani jest dla nas zbyt łaskawa -
powiedział Elliot i Letty przez chwilę widziała przywiązanie, które czuł do ojca. Nie wiedziała,
dlaczego prze- szedł ją dreszcz. Zwykle reagowała w taki sposób na mężczyzn z bliznami po
bijatykach, groźnie uśmiechniętych i ponuro przystojnych. Mężczyzn takich jak Nick, zadrwił
wewnętrzny głos. Musiała oszaleć. Pożar, brak pracy i Nick Sparkle - wszystko się sprzy- sięgło, by
pozbawić jązmysłów. To tylko dlatego, że sir Elliot wydawał się inni niż poznani dotąd mężczyźni.
W tym stanie równie dobrze mogłaby się zakochać w ogrodniku. - Mam nadzieję, że to niezbyt
poważna sprawa? - spytała Eglantyna. - Och nie. To drobiazg, który muszę sprawdzić, i lepiej żebym
się nie- zwłocznie do tego zabrał - powiedział Elliot. - Panie wybaczą? - Oczywiście. Jeszcze raz
przesunął wzrokiem po twarzy Letty, którą ogarnęła niezro- zumiała chęć, by poprawić włosy i
przypudrować nos. Uniósł kapelusz i wspiął się na kozioł. - Do widzenia, panno Bigglesworth, lady
Agatho, panno Angelo. - Jaka szkoda, że sir Elliot musiał nas opuścić - westchnęła Letty, pa- trząc,
jak odjeżdża. - Będzie wam brak jego towarzystwa. - O tak - kiwnęła głową Eglantyna. - Ale tak już
jest, gdy sumienny człowiek sprawuje odpowiedzialny urząd. - O jaki urząd chodzi? - Och, nie
powiedziałam? Sir Elliot jest miejscowym sędzią. Podlegają mu wszystkie sprawy kryminalne... -
przerwała. - Lady Agatho! Moja droga, czy pani się dobrze czuje? Miejscowym sędzią? - powtórzyła
jak echo słabym głosem Letty. Do diabła! Sędzią i sądem w jednej osobie dla całego okręgu?!
Zakręciło się jej w głowie. Nagle zrozumiała znaczenie ukradkowych spojrzeń i uniesionych w
zdziwieniu brwi sir Elliota. Nie miały żadnego związku z jej nieodpartym kobiecym urokiem. I gdy
już miała zbesztać się za próżność, z pomocą przyszło jej poczucie humoai i omal się nie roze-
śmiała. - Tak. Pracował jako adwokat, zanim kilka lat temu objął to stano- wisko. W końcu Little
Bidewell jest stolicą okręgu - wyjaśniła Eglan- tyna. A kto tutaj mógł być jego klientelą? -
zastanawiała się Letty, biorąc Eglantynępod rękę. Pewnie miejscowy żywy inwentarz. Była
zdziwiona, że w takim małym miasteczku adwokat mógł się utrzymać. Ale może nie musiał pracować
na życie. Ubierał się pięknie i kosztownie. Weszły po schodach i otworzyły się przed nimi drzwi.
Przytrzymywała je mała rudowłosa, zaróżowiona na buzi służąca. Gdy zobaczyła Letty, cofnęła się
szybko i zatrzasnęła drzwi. - Meny - westchnęła Eglantyna i zdecydowanie zapukała do drzwi. -
NasząMerry przerażają goście z wyższych sfer - wyjaśniła Angela. - Gdy sir Elliot otrzymał tytuł
szlachecki, dopiero po trzech miesiącach zdo- łała otworzyć mu drzwi. Drzwi gwałtownie się
otworzyły, jednak w pobliżu nie było Merry. Pim- puś, dawniej Mikrus, pojawił się nie wiadomo skąd
i wbiegł do środka. Letty weszła za nim, rozglądając się z zachwytem. Feudalne? To miejsce było
jedyne w swoim rodzaju. Nad głową na wy- sokości dwóch pięter wznosił się sufit z dębowymi
kasetonami, pod stopa- mi leżał ogromny orientalny dywan, który mienił się kolorami w ostatnich
promieniach słońca. Z galerii dla minstreli zwisały gobeliny, kołysząc się na wieczornym wietrze.
Spomiędzy licznych donic z palmami nieśmiało wyłaniał się szyszak zbroi. - Anton, przestań się
chować za drzwiami - powiedziała Eglantyna, przerywając Letty oglądanie wspaniałego wnętrza. - A
niech to, Eglantyno, wcale się nie chowałem.
W bocznych drzwiach holu pojawił się niewysoki dżentelmen o rzad- kich białych włosach.
Krzaczaste, uniesione do góry brwi nadawały jego twarzy wyraz ciągłego zdziwienia. Pod nimi
błyszczały małe, ciemne jak rodzynki oczy. Białe puszyste bokobrody sięgały mu do ramion.
Odkaszlnął. - Lady Agatho, pozwoli pani, że przedstawię mojego brata - powiedziała Eglantyna. -
Anton Bigglesworth. Anton, to jest lady Agatha Whyte. Anton przeszedł hol pośpiesznym krokiem i
zanim Letty zorientowała się w jego zamiarach, chwycił jej rękę i mocno nią potrząsnął. - Bardzo mi
przyjemnie, lady Agatho. To niezwykle uprzejme z pani strony... To znaczy, diablo miło... eee...
Zaczerwienił się po uszy. Biedny stary safanduła. Nie miał pojęcia, jak się zachować. Ona zresztą też
nie. Chociaż towarzysko stał niżej od niej, a ściślej od lady Agathy, to jednak był jej, a właściwie lady
Agathy, pracodawcą i towarzyskie niuanse tej sytuacji były dla niego zbyt skomplikowane. -
Chciałem powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt... Odda nam pani wiel- ką przy słu... Nie mogła
pozwolić, by stary cymbał jeszcze bardziej się zaplątał. - Nie ma o czym mówić, panie Bigglesworth.
Z przyjemnością zajmę się weselem. Uśmiechnął się z ulgą. - Dziękuję. Przypuszczam, że
powinniśmy przejść teraz do gabinetu i omówić kwestię pani zapłaty? - Ojcze! - przerwała zgorszona
Angela. - Nie teraz! Lady Agatha ma za sobą długą podróż. Musi być bardzo zmęczona. Zapewne
chciałaby się rozgościć w swoich pokojach i odpocząć przed kolacją. - Właśnie, Anton - dodała
równie zaszokowana Eglantyna. - Jutro bę- dzie można porozmawiać o... hm, interesach. Rumieniec,
który powoli zaczął już znikać z sympatycznej twarzy Anto- na, powrócił ze zdwojoną siłą. -
Oczywiście! To niewybaczalne z mojej strony. Merry! - krzyknął, ale przypomniał sobie o oporach
Merry wobec osób utytułowanych. - Do li- cha! Grace! W drzwiach natychmiast pojawiła się wysoka,
żwawa kobieta w śred- nim wieku, z nienaturalnie czarnymi włosami, wycierająca duże, silne ręce w
fartuch. - Tak? - To jest Grace Poole, nasza gospodyni i kucharka. Grace szybko dygnęła.
- Miło mi panią poznać, lady Agatho. - Gdzie jest Cabot? - spytał Anton. Grace zrobiła kwaśną minę. -
W piwnicy, nakleja etykiety na butelki z winem, sir. - Zwróciła się do Letty i powiedziała: - Pewnie
chce się pani dowiedzieć, jak idą przygoto- wania. W zeszłym tygodniu był tu pani człowiek z
Londynu, psze pani, i dzięki pani instrukcjom wykonaliśmy z nim kawał dobrej roboty. Letty
zmartwiała. Lady Agatha przysłała tu do pracy swojego człowie- ka. Do diabła! Z trudem się
opanowała. Będzie musiała stąd uciec, zanim pojawi się ten człowiek. - Grace, proszę - powiedział
surowo Anton. - Lady Agatha jest zmę- czona. Bądź uprzejma zaprowadzić ją do jej pokoju. - Lady
Agatho, proszę za mną. - Dziękuję - powiedziała półgłosem Letty. - Istotnie jestem zmęczona. -
Oczywiście - powiedziała Eglantyna, uśmiechając się. - Nie spodzie- wamy się pani towarzystwa dziś
wieczorem. Kolacja zostanie przyniesio- na do pokoju, a spotkamy się jutro rano. Jeśli właśnie będzie
uciekać na wybrzeże, to raczej jej nie zobaczą. - Wczesnym rankiem - obiecała rozpromieniona i
zwróciła się do go- spodyni: - Idziemy? Grace wyszła z pokoju, Letty krok za nią. Rozglądała się
gorączkowo, w każdej chwili spodziewając się, że napotka człowieka lady Agathy, któ- ry ją
zdemaskuje. Święci Pańscy, miejcie mnie w swojej opiec! Strach, który ogarnął ją na wieść o tym, że
sir Elliot jest sędzią, jeszcze bardziej się wzmógł. Być może przy odrobinie szczęścia jej pokoje będą
na pierwszym piętrze, a wtedy, jak tylko zapadnie zmrok, mogłaby uciec przez okno. Ale ze strachem
pojawił się błysk zuchwalstwa. A gdyby było trzeba, jak długo zdołałaby unikać spotkania z
człowiekiem lady Agathy? Szła o zakład, że przez jakiś czas by się jej to udało... Drogie dziewczę,
skarciła się ostro, to przekonanie, że życie jest tylko grą, w której mierzysz się z lepszymi od siebie,
będzie przyczyną twojej zguby. Właśnie dlatego uczestniczyła w oszustwach Nicka. Poza możliwością
podreperowania finansów dawały jej szansę zagrania na nosie wielkiemu światu. Nie żałowała
naiwniaków wystrychniętych przez Nicka na dudka. Widziała, na co trwonią pieniądze. Konie, walki
kogutów i psów, kobiety, opium... Mogłaby wyliczać w nieskończoność. Kilka szylingów oddanych
na fundusz Letty Potts nie robiło im różnicy. Jednak z czasem Nick zrobił się chciwy i okrutny, a
naiwniacy stali się
ofiarami. Różnie mówili o Letty Potts, że ma twarde serce, że jest oportu- nistką, i może było to
prawdą, ale trzymała się pewnych zasad. Była niezłą oszustkąi dobrą śpiewaczkąrewiową, ale nie była
kryminałistką. Zabiera- nie tym, którzy wiele nie mieli, przestało być zabawne. Jak w przypadku tych
Bigglesworthów. Och, finansowo na pewno wy- trzymają spotkanie z Letty Potts, ale mimo wszystko
ucierpią. Byli tacy ufni, a ich drogi życia skrzyżowały się zupełnie przypadkiem. W niczym jej nie
zawinili. I na tym polegała różnica. A przynajmniej tak to wyglądało, upomniała siebie Letty. Lady
Fallon- true wydawała się miła i szczera, jeśli nie mieszkałaś w jej domu. Twoja własna matka
musiała wymuszać szantażem, byś mogła przysłuchiwać się lekcjom, udzielanym przez guwernantkę
córkom lady Fallontrue. Mając w pamięci to ponure wspomnienie, Letty porzuciła myśli o moralnej
stro- nie swoich poczynań i zajęła się bardziej praktycznymi sprawami. Miała pecha. Grace
poprowadziła ją w górę krętymi schodami, a potem długim holem. Nici z ucieczki przez okno, chyba
że pod nim będzie rosło drzewo. Letty przez jeden sezon tańczyła na linie i nawet była w tym do-
bra, ale potem górna część jej ciała stała się dla widzów bardziej interesu- jąca i Alf, ojczym, zakazał
jej występów. W połowie korytarza Grace otworzyła drzwi. Mikrus wcisnął się w szcze- linę i
wkroczył do pokoju. Rzucił jedno spojrzenie na łoże z baldachimem zasłane bielutką pościelą i
wskoczył na sam jego środek. Natychmiast się położył i zaczął chrapać. Najwidoczniej Mikrus,
zaprzyjaźniony z kome- diantami, zamierzał całym sercem wcielić się w rolę Pimpusia, rozpiesz-
czonego pokojowego pieska. Letty rozejrzała się dookoła. Pokój był duży i przestronny, miał białe
ściany i wyściełane ciemnożółtym pluszem meble. Pod jedną ścianą stała duża szafa, naprzeciw niej
był marmurowy kominek, a po obu jego stro- nach stały krzesła z obiciami w żółto-niebieskie paski.
Wysokie okna wy- chodziły na tyły domu, a między nimi stała elegancka toaletka. Znalazło się
jeszcze miejsce na otomanę, lekki podręczny stolik i cały stos bagaży. Były tam ze trzy kutry i z pół
tuzina pokaźnych skórzanych walizek, stojących równym szeregiem pod ścianą. Letty z wysiłkiem
odwróciła wzrok, z obawy że rzuci się na nie bez opamiętania. - Łazienka jest za tymi drzwiami. W
środku wiszą świeże ręczniki. Grace nacisnęła mały guzik w ścianie. Żyrandol nad ich głowami roz-
błysnął światłem. Letty zmrużyła oczy przed tą nagłą jasnością. - Pan Bigglesworth jest bardzo
postępowy. Mamy prąd z własnego generatora już od dziesięciu lat - powiedziała Grace z dumą. - I
oczy- wiście jest zimna i gorąca woda. Chociaż może nie powinnam mówić
oczywiście, bo nie każdy porządny dom w Little Bidewell może się tym pochwalić. Grace była
gadatliwa. Dzięki Bogu. Teraz trzeba zgromadzić trochę wia- domości. Letty odwróciła się z
odpowiednim uśmiechem na twarzy. Mimo że strasz- nie chciała już zająć się bagażami, nie mogła
przepuścić takiej okazji. Informacja zawsze mogła się przydać, zwłaszcza w jej sytuacji. - Czy w
Little Bidewell jest dużo porządnych domów? Grace przytaknęła. - O, jest ich trochę. Dom profesora
Marcha jest całkiem nowoczesny i dom lorda Paula. Grange z zewnątrz jest bardzo piękny, choć
wewnątrz, jak na mój gust, trochę zapuszczony. I dom dziedzica Himplerampa nie- daleko nas jest
bardzo okazały, choć nie ma elektryczności. Założę się, że dom markiza nie jest lepiej oświetlony. - Z
pewnością masz rację - powiedziała Letty, rozpinając rękawiczki w kolorze lawendy. - Chyba jesteście
wszyscy bardzo podekscytowani zbli- żającym się weselem. - O tak - westchnęła Grace. - To historia
jak z bajki, prawda? - Jak to się stało? - zapytała Letty zachęcająco. - No więc - zaczęła gospodyni,
splatając ręce na piersiach - w zeszłym roku panna Angela dostała zaproszenie od jednej ze swoich
szkolnych kole- żanek, bo to wie pani, ona chodziła do bardzo dobrej szkoły dla panien, zaproszenie
na wspólne wakacje z tą koleżanką i jej rodziną w pensjonacie nad jeziorem w Cumbrii. Następnego
ranka po przyjeździe poszła nad jezio- ro z wędką na ryby. I tam dosiadł się do niej bardzo przystojny
młody czło- wiek. Ale szybko się okazało, że on się wcale nie zna na wędkowaniu, i pan- na Angela,
która jest bardzo uprzejma, zaofiarowała się, że będzie mu zakładać przynętę na haczyk. On się
zgodził. Przedstawił się jako Hugo Sheffield i nawet nie bąknął, że jest markizem. I jak to zwykle
bywa, sprawa miała dalszy ciąg, młodzi się poznali i polubili. - Grace szybko podniosła ciemne oczy.
- Oczywiście absolutnie platonicznie i niewinnie. Między młodzieńcem i dziewczyną sprawy rzadko
są niewinne, już nie mówiąc o absolutnie niewinnych, pomyślała Letty, ale powiedziała tylko: - Jakie
to romantyczne! - I będzie jeszcze bardziej - odparła Grace. - Minął miesiąc i markiz, o którym panna
Angela ciągle nie wiedziała, że jest markizem, wyjechał, a ona wróciła do domu i snuła się smutna, aż
inna jej szkolna przyjaciółka, której rodzina ma wysoką pozycję w towarzystwie, zaprosiła ją na sezon
do Londynu. Panna Eglantyna przekonana, że trochę rozrywki poprawi
humor pannie Angeli, wysłała ją w drogę. I niech pani zgadnie, co się stało dalej? - Spotkała
swojego księcia? A raczej markiza. - Domyśliła się Letty. Grace energicznie przytaknęła. - Tak, i on
powiedział, że szukał jej wszędzie, w całym mieście i już myślał, że jakaś podła macocha ukryła ją w
kuchni, niczym Kopciuszka, żeby obierała dynie, i że będzie musiał szukać jej dom po domu, a prze-
cież nie miał szklanego pantofelka do przymierzania. Czyż to nie piękne? - Grace westchnęła. -
Dlaczego nie dowiedział się o jej adres w pensjonacie? - spytała Let- ty. - Tam zawsze pytają o adres,
pod który należy odesłać ewentualnie pozostawione rzeczy. Markiz powinien to wiedzieć. Grace
nachmurzyła się, otworzyła usta, potem je zamknęła i nachmu- rzyła się jeszcze bardziej. -
Przypuszczam, że nie myślał rozsądnie, bo oszalał z miłości i tak da- lej - stwierdziła kategorycznym
tonem. O jejku, pomyślała Letty. No to po wszystkim. Romantycy nie cierpią, gdy ktoś logicznymi
argumentami burzy ich wyobrażenia. - Niewątpliwie ma pani rację - powiedziała uspokajająco.
Głębokie zmarszczki na czole Grace się wygładziły. - To rzeczywiście śliczna histo- ria.
Przypuszczam, że po ich spotkaniu to była kwestia już tylko kilku tygodni, zanim markiz wyznał, że
jest dziedzicem wspaniałej fortuny, i po- prosił pannę Angelę o rękę. - Tak było! - przyznała
zachwycona Grace. - I domyślam się, że z początku panna Angela powiedziała „nie", bo uznała, że
jej pozycja w towarzystwie jest dużo niższa niż jego? - No właśnie! - Grace krzyknęła z wrażenia. -
Ale on przezwyciężył jej obawy i w końcu ją przekonał, że tylko z nią może być szczęśliwy! -
zakończyła Letty dramatycznie. - Skąd pani wiedziała? - spytała zdziwiona Grace. Stąd, że trzy
czwarte operetek wystawianych w Londynie miało libretta identyczne jak ta historia. W paru nawet
zaśpiewała w chórze. Uśmiechnęła się do Grace z wyższością, ale poczuła zadowolenie, że
prawdziwe życie czasem układa się według takich scenariuszy. To dawało jej odrobinę nadziei.
Oczywiście gdyby jakiś mężczyzna z tytułem i kieszeniami pełnymi zło- ta poprosił ją o rękę, nie
wahałaby się ani chwili. Nie była głupia. - W swojej karierze wiele widziałam - powiedziała
wymijająco i za- częła odpinać kapelusz.
- Słyszałam, że pani nie ma swojej pokojówki - powiedziała Grace. - To może przyślę do pani jednąz
dziewcząt, żeby pomogła... - Nie! Letty zerwała kapelusz z głowy i rzuciła go obok Mikrusa. W
którym z tych bagaży są ubrania lady Agathy? - Muszę się zorientować, co gdzie jest. To jeden z
powodów, dla któ- rych wylałam, to znaczy zwolniłam swoją pokojówkę. Nie potrafiła utrzy- mać
rzeczy w porządku. - Aha. - Chyba ten jeden raz poradzę sobie sama. Wspomniała pani o człowie- ku,
którego przysłałam. - Letty spróbowała skierować rozmowę na bez- pieczniejsze tory. - Kuchmistrz?
Całkiem miły jak na cudzoziemca. Zna się na robocie i w ogóle. Zostawił dla pani mnóstwo notatek. -
Zostawił? To znaczy, że go tu nie ma? - Pan Beauford trzy dni temu wrócił do Londynu -
odpowiedziała zain- trygowana Grace. - Pani o tym nie wiedziała? No, ładny z niego pomoc- nik.
Letty omal nie padła na kolana z wdzięczności. Pan Beauford był kuch- mistrzem! Ulga jednak szybko
znikła. - Przypuszczam, że wkrótce wróci? - spytała. - Na trzy dni przed weselem, żeby przygotować
jedzenie i pouczyć per- sonel. Tak jak zazwyczaj, powiedział - odparła Grace. - A, to dobrze -
powiedziała zadowolona Letty, klepiąc gospodynię po ramieniu. Na razie była bezpieczna. Nie musi
się śpieszyć. Może zjeść kolację podaną do łóżka, przespać się na puchowym materacu, a jutro
przeszukać kufry lady Agathy. Żeby jej ucieczka nie wzbudziła podejrzeń, wszystko musi wyglądać
tak, jakby lady Agatha porzuciła Bigglesworthów, zabierając część swo- ich rzeczy. Musi uważać, by
nawet po jej wyjeździe dalej uważali ją za lady Agathę. Nie chciała, by oprócz Nicka Sparkle'a, deptał
jej po piętach także sir Elliot. - Grace - powiedziała - ponieważ j esteś naj starsza rangą wśród służby
wHollies... - Nie ja, psze pani. To Cabot. - Cabot? - Główny lokaj. Panna Eglantyna sprowadziła go w
zeszłym roku z Lon- dynu, zaraz po zaręczynach panny Angeli. Powiedziała, że to doda rodzi- nie
szyku. - O, to miłe.
- Może i tak - odparła sztywno gospodyni. - Aleja myślę, że prawdzi- wy dżentelmen nie potrzebuje
szyku. Proszę spojrzeć na sir Elliota. On nie sprowadzi sobie jakiegoś zarozumiałego lokaja, żeby mu
mówił, jak ma się ubierać albo jakie ma pić wino. Letty krążyła po pokoju, podsumowując w
myślach wartość różnych kosztownych drobiazgów, ale zatrzymała się na te słowa. - Sir Elliot.
Grace przytaknęła. - To prawdziwy dżentelmen. - Rzeczywiście. - Letty z udaną nonszalancją
podeszła do łóżka i pod- niosła kapelusz. Poprawiła gałązkę bzów. To było w pełni uzasadnione, by
w tym momencie zainteresować się miejscowym sędzią. - Sir Elliot wyda- je się bardzo miły. - I taki
właśnie jest - odparła Grace entuzjastycznie. - Chyba że stoi się przed nim w sądzie. Mówią, że potrafi
sprowadzić człowieka na uczciwą drogę samymi słowami i dowcipem. Ciekawe gdzie sobie ten
dowcip wyostrzył, pomyślała Letty ironicznie. Pewnie wymieniając uwagi z miejscowym
kłusownikiem? - Ma też bardzo miłą powierzchowność. - O tak, pewnie! Teraz nawet bardziej, niż
gdy był młody. - Grace po- chyliła się i wyszeptała: - Dojrzał do niego. - Do czego? - Do nosa. -
Ach, rozumiem. Tak, domyślam się, że taki wspaniały rys nie pasował do twarzy młokosa, chociaż
nie wydaje mi się, by sir Elliot mógł kiedykol- wiek być młokosem...? - zawiesiła głos. - Nigdy -
powiedziała Grace. - Zawsze był pierwszy, by spełnić swój obowiązek. Nigdy nie widziałam, by
uchylał się od odpowiedzialności lub unikał spraw, które są trudne. - O, do diabła. - Słucham? - A
to plama! - wykrzyknęła Letty, podnosząc przednią łapkę Mikrusa. - Ma mokre łapy. Zostawił ślady
na kapie. O czym to my rozmawiałyśmy? A, prawda, sir Elliot March. Przyznam, to dla mnie
zadziwiające, że taki wzór cnót jeszcze nie złapał się w małżeńskie sieci, które na pewno na niego
zarzucano - dodała z niewinną miną. - To fakt. Panie szaleją za sir Elliotem. Ale żadna nie ma szans,
by go, eee... złapać. - Nie? Grace zrobiła smutną minę i potrząsnęła przecząco głową.
- A to dlaczego? - Ma złamane serce, psze pani - westchnęła gospodyni. - To stało się wiele lat temu i
do tej pory nikt go nie zdołał poskładać. - Kto je złamał? - spytała Letty. - Catherine Bunting. - Ta
kobieta z ziemistą cerą, żona czarującego blondyna? Grace się zakrztusiła i Letty klepnęła ją w plecy.
Po minucie gospodyni odzyskała oddech i ciągnęła dalej: - Właśnie ta, psze pani. Zanim sir Elliot
wyjechał za granicę, by wal- czyć dla Jej Wysokości, on i pani Bunting, która wtedy nazywała się Ca-
therine Meadows, byli jakby po słowie. - Byli zaręczeni? Grace niepewnie przestąpiła z nogi na
nogę. - W zasadzie tak. A przynajmniej wszyscy spodziewali się, że się po- biorą. Ale sir Elliot wrócił
z tych barbarzyńskich krajów chudy jak patyk i blady jak kreda. I od tego czasu utyka, wie pani. Rana
z wojny. Jak to utyka? - A wtedy, zanim żeśmy się obejrzeli, Catherine Meadows zaręczyła się z
najlepszym przyjacielem sir Elliota, lordem Paulem, a sir Elliot został jego drużbą. Ale wie pani, on
się zmienił. Gdy wyjeżdżał, był beztroskim urwisem, a wrócił jako doświadczony mężczyzna. - Grace
pociągnęła no- sem, spojrzała z ukosa na Letty i dodała: - Nie powiem, i Catherine Bun- ting miała w
tym swój udział. Letty mogłaby wiele powiedzieć, ale się powstrzymała. Biedny sir El- liot. Jak on
się musiał czuć? Wrócił z wojny jako bohater, a ukochana zostawiła go dla jego najlepszego
przyjaciela. Chociaż nadal było dla niej zagadką, jak którakolwiek kobieta mogłaby wybrać Paula
Buntinga za- miast sir Elliota Marcha. - To naprawdę święta kobieta - przerwała jej rozmyślania
Grace. - Opie- kuje się biednymi, odwiedza chorych, organizuje doroczny kiermasz ko- ścielny i
dekoruje kwiatami ołtarz. Gdyby jeszcze popierała prawo głosu dla kobiet... - Gospodyni wzruszyła
ramionami. - Hm - mruknęła dyplomatycznie Letty. Kilka minut później Grace wyszła. Letty, czując
dziwne niezadowole- nie, ale nie mogąc określić jego przyczyny, postanowiła wyjść i rozejrzeć się
wokół domu. Warto poznać wszystkie drogi ucieczki, a teraz był na to najlepszy moment, jako że
Bigglesworthowie jedli kolację. Otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Nie widząc nikogo,
wymknęła się do holu i poszła drogą, którą przyszła. Pomyślała, że sir Elliot powi- nien się nauczyć
podstawowej zasady dotyczącej spraw sercowych. Nie
ma sensu rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Zwłaszcza że raz rozlane za- czyna się psuć. Zatrzymała
się nagle. Dlaczego w ogóle o nim myśli? Powinna sobie gratulować, że tak świet- nie odgrywa lady
Agathę, albo planować, co będzie robić, gdy już wyje- dzie z Little Bidewell. Nie powinna
zastanawiać się, jak rozbudzić na- miętność w mężczyźnie, który był dla niej zagrożeniem.
Mężczyźnie, który wsadziłby ją do więzienia, gdyby tylko znał jej zamiary. Ruszyła dalej. Ale choć
bardzo się starała, nie mogła zapanować nad swoją wyobraź- nią. Zgadnijcie, gdzie byłam. - Grace
oparła się o drzwi w pomieszczeniu dla służby, przyciskając ręce do serca. - Gdzie? - spytała Merry,
zatrzymując filiżankę z herbatą w pół drogi do ust. Reszta służby, siedząca wokół stołu, czekała. -
Zagadywał mnie nie kto inny, tylko sama lady Agatha Whyte, bo to u niej byłam. - Niemożliwe! -
Naprawdę. Grace wskazała parujący imbryk z herbatą. Merry natychmiast nalała filiżankę i postawiła
ją przy miejscu gospodyni u szczytu stołu. Na jego przeciwległym końcu lokaj Cabot udawał, że go to
nie interesuje. Ale Grace nie dała się nabrać. Usiadła na swoim miejscu i ułożyła fałdy spódnicy, a
osiem par oczu wpatrywało się w nią wyczekująco. - No? - zapytała zdenerwowana Merry. - Jaka ona
jest? - Wcale nie jest zarozumiała - powiedziała Grace, popijając herbatę małymi łyczkami. Nie tylko
Cabot potrafił zachowywać się przy stole. - Rozumiem, dlaczego tak dobrze jej idzie. Jest
bezpośrednia i skora do rozmowy, i wydaje się taka zwyczajna. Cabot parsknął z dezaprobatą.
- W najlepszym tego słowa znaczeniu - ciągnęła Grace, ignorując go. - Zadała mi mnóstwo pytań. -
Jakich pytań? - spytał chłopiec od czyszczenia butów. - Na temat panny Angeli i markiza, oczywiście,
ale najbardziej intere- sował ją... - odstawiła filiżankę, położyła dłonie na stole i pochyliła się do
przodu - sir Elliot. - Mów dalej - westchnęła pomocnica kucharki. Grace oparła się na krześle. - Tak
właśnie. I myślę sobie, że skoro sir Elliot ma otrzymać tytuł baro- na, a ona jest córką diuka, to
nadawałaby się na jego żonę. - Żartujesz - powiedział Cabot. - Chyba nie myślisz poważnie, by ze-
swatać sir Elliota z lady Agathą? Grace prychnęła. - A jeśli tak, to co w tym złego? Jeżeli nic z tego
nie wyjdzie, to i tak za parę tygodni łady Agathy już tu nie będzie. A jeśli wszystko pójdzie do- brze,
to czy waszym zdaniem sir Elliot nie zasługuje na córkę diuka? Przyszpiliła Cabota spojrzeniem, a
reszta służby, urażona domniema- nym lekceważeniem okazanym miejscowemu bohaterowi, poszła za
jej przykładem. - Nie chodzi o to, na co sir Elliot zasługuje, a na co nie - odparł Cabot. - To jest
wtrącanie się w życie innych ludzi. - Phi! - Grace machnęła ręką. - Kto z nas byłby tu, gdzie jest,
gdyby ktoś rozsądny kiedyś nie wtrącił się w jego życie? Ten logiczny wywód skutecznie stłumił
protesty Cabota i rozmowa ze- szła na szczegóły owego wtrącania. - Elliot! - zawołał profesor Atticus
March, słysząc trzaśniecie fronto- wych drzwi. Wiatr poruszył zasłony na drzwiach balkonowych w
bibliote- ce i Atticus zadrżał. Zrobiło się chłodno, a on był już stary. Zwalczył odruch, by poczekać na
Elliota i poprosić go o zamknięcie drzwi. Z wysiłkiem wstał i zamknął je sam. Od jego ataku serca,
kiedy to Elliot wrócił do domu, minęło osiemnaście miesięcy. To już wystarczają- co dużo czasu.
Wrócił do swego fotela i zaczął siadać, gdy poczuł, że ktoś podtrzymuje mu ramię. Elliot w swój
zwykły dyskretny sposób pomógł mu usiąść. - Właśnie pomyślałem, by napić się whisky z wodą
sodową, ojcze - powiedział. - Może dasz się skusić?
- Z przyjemnością-odparł Atticus. Elliot podszedł do małego kredensu i zajął się karafką i syfonem.
Na tym polega problem, pomyślał Atticus, obserwując syna, że przy Elliocie kłopoty stają się lżejsze.
On po prostu bierze wszelkie trudności na swoje barki, nieza- leżnie od tego, czy są to jego własne
sprawy, czy innych ludzi. Osoba, którą się opiekował, nie musiała wiele robić, poza złożeniem swoich
trosk w jego ręce. Czy Elliot był zawsze taki odpowiedzialny? - zastanawiał się Atticus, patrząc na
swoje jedyne pozostałe przy życiu dziecko. Chyba nie. Elliot zawsze był uprzejmy i sumienny, ale
dopiero po śmierci Terry'ego nabrał tego dystansu, przez który trudno było zobaczyć człowieka. Ta
elegancka ogłada Elliota była zdradliwa. Po śmierci Terry'ego Elliot, wiedziony niewłaściwym
poczuciem winy, porzucił swoją praktykę adwokacką i wstąpił do armii. Wrócił ranny, ob- sypano go
honorami i nadano tytuł szlachecki. Od tamtej pory nigdy nie zszedł z drogi, na której postawiło go
przezna- czenie. Całą swoją energię skupił na reformie sądownictwa. Kilka tygodni temu rozeszła się
wieść, że premier przedstawił jego kandydaturę do tytu- łu barona. To oznaczało, że Elliot będzie
mógł zasiadać w Izbie Lordów i w końcu osiągnąć odpowiednią pozycję w sądzie apelacyjnym.
Strach, że Elliot będzie musiał sprostać nowym wyzwaniom, spędzał Atticusowi sen z powiek. Nie
żeby sam Elliot miał coś przeciw tym obcią- żeniom. On uważał je za zaszczyt i jego obowiązkiem
było ten zaszczyt przyjąć. Atticus był bardzo dunrny z syna. To, że czuł niepokój, ilekroć myślał o
jego przyszłości, w zasadzie nie miało sensu. Elliot był lubiany i szanowany, chociaż niektórzy
uważali, że jest zbyt skryty i powściągliwy. Sam Elliot sprawiał wrażenie zadowolonego. Nie ma nic
złego w poczuciu zadowolenia. Atticus uważał je za dobre zwień- czenie długiego życia. Ale on miał
lat siedemdziesiąt, a Elliot trzydzieści trzy. Był zbyt młody, by odczuwać tylko zadowolenie,
rezygnując z na- miętności. Może w tym tkwił problem. Elliot pojawił się u jego boku i przerwał
zatroskane rozważania Atticu- sa. Podał ojcu whisky i usiadł naprzeciw niego, wyciągając przed siebie
długie nogi. Był trochę nachmurzony i roztargniony, niewątpliwie zamy- ślony nad wydarzeniami
dnia. Atticus przypomniał sobie, że tego dnia Elliot odbierał ze stacji kolejo- wej kobietę, która miała
Eglantynie przygotować wesele. Miał nadzieję, że Angela zdawała sobie sprawę, jakie wyzwania staną
przed nią, gdy poślubi markiza, zwłaszcza że jej przyszła teściowa to straszna jędza. Dziewczyna była
jeszcze taka młoda, miała niespełna osiemnaście lat. W ostatnią niedzielę w kościele wyglądała na
bladą i zmęczoną.
- Jak ona się miewa? - przerwał ciszę Atticus. Zmieszany Elliot podniósł oczy. - Trudno powiedzieć
- odparł powoli. - Myślę, że można by ją zapytać - rzekł zdziwiony Atticus. - Prawie jej nie znam -
wymamrotał Elliot. Wzrok miał nieobecny, jakby patrzył na jemu tylko widoczny obraz, który
równocześnie martwił go i bawił, bo usta mu złagodniały w mimo- wolnym uśmiechu. Atticus
dopiero po dłuższej chwili się zorientował, że syn mówi o kobie- cie, która ma przygotować wesele. -
Jest zupełnie inna, niż się spodziewałem - powiedział Elliot. - Tak? - spytał Atticus, badając grunt. -
Jest za młoda i zbyt... - Elliot podniósł dłoń w geście zniecierpliwie- nia, poszukał słowa i nie
znalazłszy go, powtórzył: - Jest inna, niż można by się spodziewać. - Młoda? - przypomniał Atticus,
zaintrygowany emocjami, które ta kobieta, „inna, niż można się było spodziewać", wzbudziła w jego
synu. - I piękna? Elliot spojrzał na niego. - Nie - powiedział. - Tak. Nie. Nie wiem. Nie jest tak
piękna jak Ca- therine. - Ale pociągająca. - Tak, na Boga! - Atticus uniósł brwi. - Ma w twarzy coś
takiego, co czyni ją niezwykle atrakcyjną- mówił dalej Elliot. - Jakby smutną radość. I porusza się w
taki sposób... jakby tańczyła. Ale nie jak baletnica. Raczej jak hiszpańska tancerka flamenco. - Nie
przypomina żadnej ze znanych mi dam - przyznał z żalem Atti- cus. Nie znosił sztywnej pozy
narzuconej kobietom przez te wszystkie gorsety, które nosiły pod ubraniem. - To prawda - zgodził
się Elliot. - Wyraża się poprawnie. Doskonale moduluje głos i mówi z akcentem właściwym
arystokracji. - Ale...?-ponagliłAtticus. - Ale czasem używa bardzo potocznych zwrotów. -
Wulgarnych? - Nie, niezupełnie. Ale to nie wszystko - ciągnął Elliot. - Nie ma poko- jówki.
Przyjechała tylko z pieskiem. - Jak ma na imię ta zadziwiająca kobieta? - Agatha. Lecz nie wygląda
mi na Agathę - mruknął z niezadowole- niem Elliot. - Jeszcze coś ciekawego?
- Tylko ta jej niezwykła żywość... - urwał i zamknął na chwilę oczy. Mój syn jest przystojnym
mężczyzną, pomyślał Atticus, jednak wydaje się zupełnie tego nieświadomy. Owszem, Elliot dbał o
swój wygląd, ale Atticus wiedział, że wypływa to z chęci okazania innym szacunku, nie zaś z
pragnienia, by zrobić dobre wrażenie. Nagle Elliot zerwał się na nogi. - Co się stało, Elliocie? -
Zupełnie zapomniałem o osobistym bagażu lady Agathy. - Zdaje mi się, że kilka dni temu przyjechał z
tuzin jej kufrów - powie- dział zaskoczony Atticus. Elliot uśmiechnął się lekko. - Najwyraźniej były to
tylko, że tak powiem, jej narzędzia pracy. Rze- czy osobiste przywiozła ze sobą. - Rozumiem. - Już je
pewnie zdążyli wyładować. Obiecałem Eglantynie, że wrócę po nie, zaraz po przywiezieniu pań do
Hollies. Powinienem zabrać bagaże i zawieźć je tam jak najszybciej. - To zrozumiałe - zgodził się
Atticus. Elliot przytaknął i ruszył przez pokój, zatrzymując się przed małym lu- strem w pozłacanej
ramie. Przygładził rękami włosy, zmarszczył się na widok swojego krawata i szybko go poprawił,
wyrównał mankiety i od- wrócił się. Uśmiechnął się szeroko do Atticusa. - Zaraz wracam. - Nie śpiesz
się. Wieczór jest taki piękny - powiedział Atticus. Gdy chwilę później usłyszał trzaśniecie frontowych
drzwi, uśmiechnął się nad swoją szklaneczką whisky. Do tej pory zamieszanie związane ze ślubem
Angeli nie robiło na nim wrażenia, jednak teraz zaczęło go intry- gować. -Letty patrzyła na oświetlone
okno swojej sypialni. Mogła je rozpoznać po własnym kapeluszu leżącym na parapecie. Zacisnęła
dłoń na solidnym,
grubym pędzie, pnącym się w górę po kamiennej fasadzie i mocno pociąg- nęła. Wytrzymał, ale
oczywiście był tylko jeden sposób, by mieć absolut- ną pewność. Wcisnęła nosek pantofla pomiędzy
liście, chwyciła mocniej i wspięła się na konar. Podskoczyła na wszelki wypadek. - LadyAgatho? To
był jego głos, głęboki, pełen niedowierzania. Co za pech! Przytrzymując się ręką pnącza, odwróciła
się na palcach. Uśmiech mia- ła przyklejony do twarzy. Elliot stał niedaleko, jego ciemne ubranie i
czar- ne jak noc włosy skrywał mrok. Nic dziwnego, że go nie zauważyła. Prze- brał się w strój
wieczorowy. Widać było tylko jego koszulę, prawie błękitną w świetle księżyca. Natomiast ona się nie
przebrała. Ciągle miała na sobie lawendową suknię. - O, sir Elliot! - zawołała z udawaną wesołością. -
Śliczny wieczór, nieprawdaż? - Całkiem, całkiem - jego ton niewiele jej powiedział, a prawie nie
widziała jego twarzy. - Czy mogę pani pomóc w... tym, co pani właśnie robi, cokolwiek to jest? Tak
naprawdę pytanie brzmiało: „Co pani robi, do diabła?" Jednak był dżentelmenem i musiał
powstrzymywać się od takiego komentarza. - Owszem, może pan - odpowiedziała żywo. - Jak się
nazywa ta nad- zwyczajna roślina? - Bluszcz. - Jego niedowierzanie było ledwo widoczne. Nie mógł
prze- cież powiedzieć: „Co za bzdura!", choć miał na to wielką ochotę. - To ciekawe - zamyśliła się. -
Wie pan, tak mocno przyrasta do muru, że utrzymuje mój ciężar. Nie mogę w to uwierzyć, wydaje się
taki delikatny. - Taaak, potrafi zwieść. - Powiedział pan, bluszcz? Po prostu nie mogłam się
powstrzymać, żeby się nie wspiąć na niego i nie sprawdzić, jaki jest wytrzymały. W ramach
poszerzania mojej wiedzy z botaniki, rozumie pan. - Co za bzdura - powiedział pod nosem. Była
pewna, że się przesłyszała. - Słucham? Milczał. Podszedł jednak bliżej i podniósł głowę. Światło
padające z okien oświetliło złociście kontury jego twarzy. Gęste rzęsy kładły mu na policzkach cienie
w kształcie półksiężyca, ciemne włosy lśniły. Pochylił głowę i miała wrażenie, że ukrywa uśmiech. -
Może teraz, skoro już pani sprawdziła to pnącze, zechce pani zejść na dół? Przytaknęła. Trudno było
odgrywać wielką damę, wisząc jak nietoperz na ścianie budynku. Opuściła stopę, szukając gruntu i...
Chwycił ją w talii, podniósł i powoli postawił na ziemi, ale sienie odsu- nął. To ona się odsunęła,
ostrzeżona dreszczem lęku, który ją przeszedł, gdy spojrzała mu w oczy. Mroczne, tajemnicze i
zniewalające. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu i wpadła na ścianę pokrytą blusz- czem. Wyrwał jej
się krótki, nerwowy śmiech. Elliot uniósł brwi pytająco. Rozpaczliwie usiłowała opanować sytuację,
przebiegając w myślach wszystkie znane złote myśli, aż znalazła odpowiednią: „Zakłopotany męż-
czyzna jest miękki jak wosk". - Co pana sprowadza o tak późnej porze do Hollies? Lubi pan się tu
czaić po zmroku? - spytała zimnym tonem. Zmrużył swoje piękne oczy. - Jak mogła się już pani
zapewne domyślić, czaiłem się w pobliżu w na- dziei, że spotkam panią, lady Agatho. Do licha! Sir
Elliota nie uda się zbyć zaledwie kilkoma słowami. - Doprawdy? - Cóż, rzeczywiście nie
przyjechałem tu na spacer. Podjechałem pod frontowe drzwi w całkiem innych zamiarach. - Jego
uśmiech był jedno- cześnie uprzejmy i przebiegły. - Odebrałem pani osobisty bagaż ze stacji i akurat
gdy miałem polecić, żeby go zaniesiono do pani sypialni, zoba- czyłem, jak pani znika za rogiem
domu. Krótko mówiąc, lady Agatho, podszedłem, by powiedzieć, że przyjechały pani rzeczy.
Oskarżenie o szpie- gowanie jest bezpodstawne. Ten bezpośredni atak prawie odebrał jej oddech.
Elliot nie trzymał się reguł! Oszukiwał. Dżentelmen nie zarzuciłby damie, że oskarża go o szpie-
gowanie. Nawet gdyby rzeczywiście go oskarżała! Psiakrew! Zaśmiała się sztucznie. - O la la! Cóż to
za dziwaczny pomysł. Pan sobie ze mnie, oczywiście, żartuje. Pan z pewnością wie, że prowadzę
niezwykle nudne i monotonne życie. Gdyby mnie pan naprawdę szpiegował, szybko umarłby pan z
nudów. - O, szczerze w to wątpię - powiedział, uśmiechając się lodowato. - Pan jest zbyt uprzejmy.
To zaczynało być niebezpieczne. Przeszła obok niego, zamierzając po- ciągnąć go do domu, gdzie
obecność innych rozładuje napięcie między nimi. Ruszył za nią. - A pani, lady Agatho? - spytał
zwykłym tonem, co wydało jej się po- dwójnie podejrzane. - Wyszła pani po prostu na wieczorny
spacer i nagle obudziła się w niej ciekawość przyrodnicza? - Właśnie. Jeśli będzie szła szybciej,
wpadnie w trucht. Świadomość tego gwałtow- nie ją zatrzymała.
Złota myśl numer dwa: „Człowiek, który biegnie, zawsze wygląda, jak- by miał powód do..."
Potknęła się i zaczepiła stopą o spódnicę. Natych- miast chwycił ją pod ramię i podtrzymał. Nie
spojrzała na niego i szła dalej. Nadal trzymał ją za ramię. Uścisk był lekki i podobał się jej. Ale nie
podobało się jej, że się jej to spodobało. - Po tak długiej podróży nie mogłam nawet myśleć o
jedzeniu. A poza tym nie miałam serca, by zostać w domu w tak piękny wieczór - powie- działa,
zadowolona ze swoich wyjaśnień. - Rzeczywiście, noc jest przepiękna - zgodził się. Potem, po
drugim wahaniu dodał: - Zechce pani kontynuować spacer w moim towarzy- stwie? - Tak - wyrwało
się jej, zanim zdążyła pomyśleć. Uśmiechnął się, odwracając wzrok. Wydawał się speszony i jakby
mile połechtany. Zadziwiające. Gdzie były kobiety z Little Bidewell, że ten mężczyzna wciąż był
wolny? Ach, prawda. Nie chodziło ogólnie o kobiety z Little Bidewell, ale o tę jedną szczególną.
Catherine Bunting. Ta myśl zepsuła Letty nastrój. - Ufam, że wszystko w Hollies spotkało się z pani
aprobatą? - Tak, jest wspaniale. - Poznała już pani Antona? - Tak, to czarujący człowiek. Szli dalej
w milczeniu. Letty nie odzywała się z obawy, że zdemaskuje ją każdy temat, który poruszy, natomiast
sir Elliot nic nie mówił z sobie tylko znanych powodów. Od momentu gdy wyszła na dwór, powietrze
się ochłodziło, a na trawie pojawiła się rosa, która przemoczyła podeszwy jej cienkich pantofli. -
Czy pani nieobecność w Londynie przez tak długi czas nie stanowi problemu? - przerwał ciszę. - Nie,
właściwie chciałam wyjechać. - Podoba się pani na wsi? Postanowiła być szczera. - Jako dziecko
mieszkałam na wsi, ale muszę przyznać, że wolę miasto. Jestem, pan rozumie, kobietą światową. -
To oczywiste. Spojrzała na niego ostro, mając wrażenie, że w jego głosie słyszy śmiech. Wydawał
się jednak zupełnie poważny. - Dziękuję panu. I jako kobieta światowa wiem, że to, co mi najbar-
dziej odpowiada, znajdę wśród jasnych świateł cywilizacji. - Tak?
- Och, przyznaję, życie na prowincji jest bardzo spokojne i ciekawe. Przypuszczam, że jeśli się wraca
do zdrowia po chorobie albo cierpi na rozstrój nerwowy, życie na wsi jest... odpowiednie, ja jednak
mam się całkiem nieźle i nerwy mi nie dokuczają. - A ja myślałem, że wszystkie kobiety, nawet te
światowe, chciałyby wyglądać na słabe i delikatne. Lady Fallontrue, jeśli chciała coś uzyskać od
swego męża, zawsze skar- żyła się na taką czy inną dolegliwość. Letty gardziła nią za takie zachowa-
nie. Manipulowanie mężczyzną w równej rozgrywce to jedno, natomiast żerowanie na jednej z
niewielu przyzwoitych cech jego charakteru to coś zupełnie innego. - Co pociągającego jest w
słabości? - spytała, zatrzymując się nagle. Zanim odpowiedział, przyglądał się jej przez chwilę. - Pani
jest bardzo szczera w tym, co mówi, lady Agatho. To intrygują- ce. - Myślę, że bierze się to z
prowadzenia interesów. Wie pan, tej wesel- nej firmy. - Zawahała się, a potem popychana
pragnieniem, by zaintrygo- wać sir Elliota, powiedziała: - Doświadczenie nauczyło mnie, że szcze-
rość w rozmowie, choć nie zawsze dyplomatyczna, przynosi wiele korzyści. Ledwie wypowiedziała te
słowa, uświadomiła sobie własną hipokryzję. Ucieszyła się, że mrok skrywa jej rumieniec. - Postaram
się zapamiętać pani radę. - Cofnął rękę, gdy się zatrzymali, i brakowało jej jego dotyku. - Uważa się
mnie za osobę roztropną - powiedziała skromnie. - Naprawdę? Kto tak uważa? Rzuciła mu ostre
spojrzenie, ale uprzejmy wyraz jego twarzy uspokoił rodzące się w niej podejrzenia, że stroi sobie z
niej żarty. - Och, różni ludzie. Kupcy, służące, aktorki, aktorzy, śpiewaczki, arty- ści... Przychodzą do
mnie, opowiadają o swoich troskach i pytają o radę. W jej głowie pojawił się pewien plan. Nie
powinna się nad nim zastana- wiać, a tym bardziej go realizować, ale takie argumenty nigdy przedtem
jej nie powstrzymały i nie powstrzymają teraz. Elliot był zbyt przystojny, by do końca życia
opłakiwać utratę świętej Catherine. - Tak. Ot, choćby nie dalej jak przedwczoraj pani Dodgson... Na
pew- no zna pan żonę pana Elmore'a Dodgsona, prawda? Nie? O, musi pan ją poznać, czarująca
kobieta. No więc przedwczoraj pani Dodgson zadręcza- ła się losem swojego syna Charlesa. -
Pochyliła się w jego stronę. Ładnie pachniał. Wyczuwała mydło o męskim zapachu. - Oczywiście
mówię to panu w najgłębszej tajemnicy. - Oczywiście.
- Otóż Charles darył uczuciem pewną młodą damę i miał wszelkie powody przypuszczać, że ona
odwzajemnia to uczucie i sprawa skończy się... - szukała w myślach ostatecznego celu dla Charlesa. -
Na ślubnym jak mu tam? - podpowiedział usłużnie sir Elliot. - Właśnie! I gdy znajomość już gładko
się rozwijała, jej ojciec zażądał, by wyjechała na długi czas za granicę. A kiedy wróciła, Charles
odkrył, że jej uczucia się zmieniły. - Spojrzała na niego wymownie. - Od tamtej pory jest pogrążony w
rozpaczy. - Biedny chłopiec. Oboje się zatrzymali. Spojrzała mu prosto w oczy. - Jaki tam biedny -
powiedziała. - Litujący się nad sobą, głupi chło- piec. Bezsensownie rozpaczający po latawicy, która
okazała się płytka i nie- dojrzała. Zdusił w gardle jakiś dźwięk. A, więc jednak zrozumiał jej aluzję.
- Nie sądzi pani, że ten bie... żałosny Charles, tak długo opłakując utra- coną miłość, dowiódł, hm,
głębi swojego uczucia? - spytał. - Wzdychanie przez wiele miesięcy albo i lat do tego, co jest
niemożli- we, wcale nie świadczy o głębokiej miłości, jedynie o skłonności do płyt- kiego
sentymentalizmu. A na scenach i tak pełno jest łzawych melodrama- tów, w których aktorzy nie
wysilają się zbytnio. I właśnie to powiedziałam pani Dodgson. Chyba nie była wystarczająco subtelna
w swojej historyjce i spodziewa- ła się złowrogiej ciszy. On jednak wybuchnął śmiechem. Głębokim
gło- śnym śmiechem. - Droga lady Agatho, śmiem twierdzić, że nikt nie może pani zarzucić
płytkiego sentymentalizmu. Gdzie się pani nauczyła tak bezlitośnie pa- trzeć na życie? Bezlitośnie?
Sądzi, że jest bezlitosna? To ją zabolało. Uważała, że jest praktyczna, ale jednak pełna optymizmu.
Nigdy nie myślała o sobie, że jest bezlitosna. To Nick był bezlitosny. Ogromnie jej się nie podobało
to słowo użyte w stosunku do niej, więc szybko zareagowała. - Musiałam. - Po tym słowie
uświadomiła sobie, że lady Agatha w ca- łym swoim życiu nigdy nic nie musiała. - To znaczy, w
ciągu wielu lat pracy przy przygotowaniu ceremonii ślubnych widziałam różne pary za- wierające
małżeństwo. Niech mi pan wierzy, to nie były historie jak z baj - ki. Jeśli wystarczająco często widzi
się niepowodzenia miłosne, to po ja- kimś czasie przestaje się mieć jakiekolwiek złudzenia. Ze
zmarszczoną brwią przysunął się do niej bliżej. Chwilę patrzył w mrok, a potem powiedział:
- Ale zrobi pani wszystko, by ślub Angeli był jak z bajki, prawda? - Oczywiście. Ruszyła do przodu,
ale zatrzymał ją dotknięciem ręki. Odwróciła się, a on cofnął rękę. - Proszę mi wybaczyć. Zauważyła
pytanie w jego oczach. - Obiecuję, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby ten ślub był wy- jątkowy
i przebiegł gładko i spokojnie. W tym przypadku będzie to oznaczać jej natychmiastowy wyjazd z
Hol- lies. Ale skoro obiecała, przed wyjazdem zostawi Bigglesworthom list z su- gestią, by znaleźli
kogoś innego do przygotowania wesela. To powinno go zadowolić. To i tak więcej niż zrobiła
prawdziwa lady Agatha, by zapew- nić właściwy przebieg zaślubin Angeli Bigglesworth. Tamta nawet
nie napisała. Jeszcze nie. Sir Elliot podał jej ramię i przyjęła je, mając wrażenie, że wymógł na niej
obietnice, których nie zamierzała złożyć. - Pan musi być w jakiś sposób związany z Bigglesworthami,
skoro tak pan o nich dba. - Nie przez więzy krwi, ale długą znajomość - rzekł. - Wychowałem się w
majątku, który jest położony między tym domem a posiadłością Him- plerampów. Moja matka
zmarła, gdy byłem mały. Bigglesworthowie pra- wie adoptowali mojego brata i mnie, gdy nasz ojciec
nie mógł sobie pora- dzić z nową sytuacją. Anton był idealnym przyszywanym wujkiem, a Eglantyna
w stosunku do nas była zawsze bardzo opiekuńcza i nigdy nie próbowała zająć miejsca mojej matki.
Bardzo doceniam ich wysiłki - do- kończył cicho. - Czy pański brat również je docenia? - zapytała
zaciekawiona Letty. - Terry nie żyje - odpowiedział Elliot. - Zginął w Afryce, podczas mi- sji
wojskowej. - Tak mi przykro. - Dziękuję - odparł, łagodząc jej przeczucie, że niechcący dotknęła
bolesnych spraw. - Pani rodzina z kolei jest całkiem spora, lady Agatho. Ten komentarz ją zaskoczył.
Czy mówił tak, bo wiedział na pewno, że rodzina lady Agathy jest duża, czy tylko tak przypuszczał? -
W sumie jest rzeczywiście spora. - Tak mi się wydawało. Do licha! Dlaczego musiał cokolwiek
wiedzieć o rodzinie lady Agathy? Bo każdy w towarzystwie znał wszystkich innych z towarzystwa,
oto dla- czego. Zapewne wszystkie wolne wieczory spędzali nad spisem parów Wielkiej Brytanii
Burke'a. Powinna o tym pamiętać.
Uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. - Domyślam się też, że z powodu osobistych
doświadczeń patrzy pani ze współczuciem na małżeństwa osób pochodzących z różnych klas - do- dał
poważnie. O jakich osobistych doświadczeniach on myśli? Czy chodzi o jakiś kon- kretny przypadek?
Czy to lady Agatha omal nie zawarła katastrofalnego w skutkach małżeństwa? Czy dlatego była starą
panną? - Historia pani babki była bardzo pouczająca. Więc to babka lady Agathy! ~ pomyślała Letty
z chwilową ulgą. Nie miała bladego pojęcia ani o grzeszkach lady Agathy, ani tym bardziej jej babki.
Czekał. A niech to licho porwie! Musi coś powiedzieć. - Nie wiedziałam, że jeszcze się o... tym
mówi. - Głos miała lodowaty. - To było tak dawno temu. Natychmiast okazał skruchę. - Proszę mi
wybaczyć. Nie miałem zamiaru sprawić pani przykrości. Nie jestem snobem i nie chciałbym, żeby
mnie pani za takiego uważała. Snob? Zatem babcia Whyte musiała zrobić coś skandalicznego. Coś,
co kosztowało jąutratępozycji towarzyskiej. Co to mogło być? Nieślubne dziec- ko? Oszukiwała przy
grze w karty? Dała się przyłapać z kochankiem? - Och, to żadna przykrość. Po prostu dziwię się, że
coś tak... - postano- wiła zaryzykować, opierając się na jego sformułowaniach - ...sensacyjne- go
mogło pana zainteresować. Rzucił jej szybkie spojrzenie. - Obawiam się, że posunąłem się za daleko
i wprawiłem panią w zakło- potanie. Przepraszam. - To drobnostka. - W duchu odetchnęła z ulgą.
Jednak żeby uniknąć takich rozmów, będzie musiała wydobyć z Bigglesworthów informacje, jaki
grzech miała na swoim sumieniu babcia Whyte. O czym ona myśli? Nie zostanie tu na tyle długo, by
mogło to mieć jakieś znaczenie. Jeszcze dzień, najwyżej dwa. Wybrnięcie z tej kłopotliwej rozmowy
wprawiło Letty w dobry humor. Wspomniała przestrogę, której udzieliła sobie wcześniej tego
wieczoru, ale szybko uznała poprzednie obawy za objaw tremy. Wieczór był piękny, uwolniła się od
Nicka Sparkle'a, sir Elliot był nią zauroczony i miała przed sobą cały dzień, kiedy będzie udawać
dowcipną, elegancką i podziwianą lady Agathę. No, może dwa dni, pomyślała, pa- trząc na wyraźny
profil sir Elliota. W milczeniu odprowadził ją do wejścia. Stojąc przy drzwiach, odwróci- ła się do
niego i uśmiechnęła. - Dziękuję za spacer, sir Elliocie. Było mi bardzo miło.
- Mnie również. - Zatem zobaczymy pana jutro? - Z całą pewnością- powiedział cichym, głębokim
głosem, od którego przeszedł jej po plecach rozkoszny dreszczyk. Podniósł do ust jej dłoń i schylił
głowę, by musnąć ją pocałunkiem. Usta miał ciepłe i miękkie, tak ciepłe i miękkie, że nie zauważyła
chłodu w jego uśmiechu, gdy się żegnał. Jeśli nie jest lady Agathą Whyte, to w takim razie kim jest?
Po co ktoś miałby się pod nią podszywać? Musiał się mylić... Elliot przegarnął palcami włosy. Już
dawno nie był tak poruszony obecnością kobiety. Podniósł rękę i zo- baczył zarys swych opalonych
palców na koronce jej sukni. Pod dłońmi czuł jej kibić, gdy zdejmował ją ze ściany. Słyszał jej
śmiech, widział we- sołą linię ust, czuł zapach ciepłej skóry... Potrząsnął ręką, jakby w ten sposób
mógł uwolnić się od wspomnienia o niej. To niemożliwe, by była oszustką i zwykłąnaciągaczką.
Usiłował znaleźć inne wytłumaczenie jej dziwnego zachowania. Może przyjechała ta, by wygrać
zakład. Pamiętał dni spędzone w towarzystwie i wiedział, że to całkiem możliwe, by ktoś, może
nawet sama lady Agatha, z nudy, rzuciła jej wyzwanie, by wcieliła się w rolę lady Agathy. A może
naprawdę nią była - niepoprawną ekscentryczką? Dotarły prze- cież do niego podobne informacje. To
mogło tłumaczyć, że od czasu do czasu posługiwała się ulicznym żargonem. Chociaż nie wyjaśniało
kwestii sukni. Wiedział, że nawet najbardziej zdziwaczała dama prędzej by umar- ła, niż chodziła w
sukni, w której podróżowała, choćby chwilę dłużej niż to było absolutnie konieczne. A jak
wytłumaczyć jej młody wygląd? Nie było na świecie kremu ani balsamu, który mógłby przywrócić
sprężystość jej krokom, blask oczom i piękny połysk włosom. I wreszcie, co najbardziej
zastanawiające, jak to możliwe, by lady Aga- tha nie wiedziała, że jej babka, ósma córka mało
znaczącego irlandzkiego
ziemianina, dzięki rozsądnym radom i nieposzlakowanej reputacji stała się jedną z dam dworu
królowej Wiktorii? Ta lady Agatha najwyraźniej myślała, że rozmawiają o czymś, co zhań- biło jej
babkę. A przecież nic takiego nie miało miejsca. On nawiązał do faktu, że chociaż babka lady Agathy
zaczęła równie skromnie jak Angela, osiągnęła w towarzystwie tak wysoką pozycję, że nie tylko ją
zaakceptowano, ale wręcz darzono szacunkiem. Nigdy nie padł na nią choćby cień skandalu, a w jej
życiu nie było niczego, co można by określić jako sensację. Ta kobieta musi być oszustką. Chyba że...
miała na myśli swoją drugą babkę, o której nic nie wiedział. Wyszedł ze stajni, kierując się w stronę
domu. Twarz miał poważną. Jutro zatelegrafuje do Londynu i dyskretnie zdobędzie informacje. Wie-
dział, że będzie musiał poczekać na odpowiedź. Tymczasem będzie się trzymał jak najbliżej owej
damy. Kimkolwiek była. Letty szeroko rozłożyła ramiona i padła na plecy, zagłębiając się w pu-
chowym materacu. Mikrus obudzony brutalnym wstrząsem mruknął i z po- wrotem ułożył się do snu.
Spojrzała na zegar stojący na kominku. Druga w nocy, właśnie skończy- ła rozpakowywać kufry lady
Agathy. Była zbyt ożywiona po wieczornym spacerze z sir Elliotem, by myśleć o zaśnięciu.
Rozejrzała się wokół zado- wolona. Na każdej wolnej powierzchni rozrzucone były suknie i materiały,
jedne zwinięte w bele, inne zawinięte w bibułkę i powiązane w paczki. Cieniutki batyst, gruby gładki
brokat, lśniąca tafta i połyskliwy jedwab, gęsto tkana błysz- cząca satyna, prążkowana chińska krepa i
zwiewny muślin, szyfon i siatka, mora i tiul. Ich różnorodność była zdumiewająca, a barwy
niezliczone. Letty nigdy nie myślała, że istnieje tyle odcieni bieli. Biały lśniący per- łowym blaskiem i
biały miękki jak skrzydło gołębicy; biały jaskrawy jak śnieg i biały w kolorze kości słoniowej. Mocny
kredowobiały i delikatny mlecznobiały. Srebrzystobiały i biały chłodny jak alabaster. Po materiałach
przyszła kolej na kufry. Wypakowała wszystkie dekora- cyjne drobiazgi, jakie kobieta mogłaby sobie
wymarzyć. Były tam ręka- wiczki z koźlęcej skórki w sześciu kolorach, jedwabne pończochy, tak
cienkie, że wydawały się przezroczyste, jedwabne chwościki do kapelusza i ptasie skrzydełka do
przybrania fryzury, pelerynki i szaliki do udrapowa- nia wokół szyi, szarfy i wstęgi do przewiązania
talii. Lady Agatha nie skąpiła też na spodnią odzież. W pokoju stały liczne pudła pełne bielizny z
falbankami, poduszek i turniur do zaokrąglenia bio- der, koszulek i gorsetów uwydatniających biust.
Były tam też halki, ślicz- ne, delikatne haleczki, kuszące wyobraźnię każdego, kto zdoła zobaczyć ich
plisowane rąbki. Matka Letty zemdlałaby z zachwytu. Veda zawsze twierdziła, że została u lady
Fallontrue, ponieważ w uznaniu jej talentów pozwolono, by Letty pobierała nauki wraz z jej dziećmi.
Letty jednak podejrzewała, że rzeczywi- stym powodem, dla którego Veda znosiła cięty język tej
kobiety i nędzne wynagrodzenie, było to, że lady Fallontrue dawała Vedzie wolnąrękę w two- rzeniu
tych wszystkich cudownych kreacji, które roiły się w jej głowie. Oprócz swoich licznych wad lady
Fallontrue miała dwie zalety: od jed- nego spojrzenia umiała rozpoznać geniusz i była na tyle
rozsądna, by nie przeszkadzać w tworzeniu. Któż inny pozwoliłby Vedzie, która właściwie była nikim,
realizować swoje wizje? Na pewno nie właściciele teatrzyków rewiowych, z ich tanim welwetem i
jeszcze tańszym perkalem. Tam właśnie skończyła Veda. Została projektantką kostiumów dla arty-
stów z drugorzędnych rewii. Choć na początku nie były drugorzędne, uczci- wie przyznała Letty. Gdy
lady Fallontrue zaangażowała Zadziwiającego Algernona jako atrakcję na jednym ze swoich
wieczorków, był on u szczy- tu kariery, przystojnym, czarującym akrobatą i iluzjonistą. Nie tylko lady
Fallontrue była nim oczarowana. Veda rzuciła na Zadzi- wiającego Algernona, czyli Alfiego Pottsa,
tylko jedno spojrzenie i po raz drugi w życiu się zakochała. Ale tym razem miała więcej szczęścia. Nie
żeby Letty nie była oczkiem w głowie matki, ale szczerze mówiąc, a Veda była szczera aż do bólu,
Letty była chyba jedynym dobrem, które wynikło ze spotkania Vedy z ojcem Letty, wicehrabią
Napierem. Dwadzieścia cztery godziny po popisie Alfa, o który to występ Letty nigdy nie miała
odwagi zapytać, Veda oświadczyła lady Fallontrue, że odchodzi. Reszta, jak to się mówi, jest historią.
Alfie i Veda wzięli ślub i uszczęśliwiony Alf wcielił się w rolę ojczyma. Cała trójka przeniosła się do
Londynu i odtąd Letty się wychowywała za szkarłatnymi kurtynami, kołysana do snu frywolnymi
piosenkami, szkoląc się w licznych, mniej lub bardziej legalnych teatralnych rzemiosłach. A potem,
sześć lat temu, Veda zachorowała na zapalenie płuc i umarła. Zrozpaczony Alfie porzucił scenę. Veda
by mu tego nigdy nie darowała. Nienawidziła mięczaków, którzy się szybko poddają. Często mówiła:
„Lepszy silny charakter niż miękkie serce". Tuż przed śmiercią zdołała jeszcze powiedzieć: - Nie
płacz, Letty, łzy są dla mięczaków, a tacy przegrywają. Letty nie chciała wyjeżdżać z Alfem z
Londynu. Była dobrą śpiewaczką i, wbrew temu, co mówili krytycy, także niezłą aktorką. Zaczynali
na nią zwracać uwagę ludzie, którzy mogli jej pomóc w karierze. Jak Nick Sparkle... Letty
przewróciła się na brzuch, nie chcąc myśleć o Nicku Sparkle'u i o rym, jak bardzo się co do niego
pomyliła. Popatrzyła w zamyśleniu na kaskady materiałów. Och, jakie cuda zrobiłaby z tego jej
matka! Uśmiechnęła się do swoich myśli. Veda nie była święta i, Bóg świadkiem, Letty też nie. Ale
zawsze trzy- mały się razem. Zwłaszcza od momentu, gdy w ich życiu pojawił się Alf. Alf je połączył
i uczynił z nich rodzinę. Już tak dawno się z nim nie widziała. Może odwiedzi go w jego małym
domku na wsi, gdy już skończy sprawę z Nickiem. Alf powiedział, że dla niej drzwi będą zawsze
otwarte. Nie mogła jednak ściągać ojczymowi na głowę swoich kłopotów. Pojedzie gdzieś indziej,
może do Francji. Ale na taką podróż potrzebowała pieniędzy. Może je zdobyć, sprzedając kilka sukni
i część tych kosztownych błyskotek. Jeśli znajdzie na nie kupca. Usiadła. Przede wszystkim powinna
utrzymywać tych ludzi w przeświadczeniu, że jest lady Agathą. Zwłaszcza sir Elliota. To oznaczało,
że musi bardzo zadbać o swój wygląd. Spojrzała na swoją niegdyś śliczną lawendową suknię.
Koronka była zdeformowana, a halka poplamiona. Nie mogła jej ponownie włożyć. Westchnęła.
Spojrzała na błogo śpiącego Mikrusa. Głupi kundel ani na chwilę nie opuścił łóżka. Niech no lepiej
nie przyzwyczaja się do życia w luksusie, pomyślała. Chociaż stanowczo na nie zasłużył. Ją i Mikrusa
chyba połączyło przeznaczenie. Któregoś wieczoru po przed- stawieniu wyszła tylnymi drzwiami i
natknęła się na bandę łobuziaków znęcających się nad małym pieskiem. Nie mogła patrzeć na
osaczone stwo- rzenie. Rzuciła się na nich z pięściami, kopała i krzyczała. Uciekli ze strachu przed
policjantem. Poturbowany piesek czmychnął za nią. do teatrzyku. Od tamtej pory są nierozłączni. Nie
był jej własnością, nie czuła się za niego odpowiedzialna. Po prostu z nią był. - No dobrze -
wyszeptała. - Dopóki nie wrócimy do Londynu, powiedz- my, żejestes na wakacjach. Ale nie
przyzwyczajaj się za bardzo, mój mały, bo to tymczasowe.
Wstała po koszyczek z przyborami do szycia, znaleziony w jednym z ku- frów. Wygrzebała z niego
nożyczki, igły i nici. Potem ze znawstwem przej- rzała wypakowane suknie, szukając takiej, którą
najłatwiej będzie dopa- sować do jej niższego wzrostu i pełniejszej figury. Spodobała jej się biała ze
zwiewnego muślinu, ze spódnicą w czarne kropki i stanikiem lamowanym czarnym aksamitem.
Przyłożyła ją do sie- bie, przytrzymując w talii, i popatrzyła na swoje odbicie w dużym lustrze. Suknia
była śliczna, uszyta według najnowszej mody. Musi tylko pogłębić zaszewki na biuście i w talii. Sir
Elliot nawet nie spojrzy na swoją dawną narzeczoną, gdy zobaczy ją w tym stroju. No, przyznała po
chwili, oczywiście, że spojrzy na Catherine Bunting. I zamieni z nią słowo. I może zatańczy z nią raz
czy dwa. Był dżentelme- nem, a dżentelmeni zawsze obdarzali znajome damy jednakową uwagą. W
dodatku, nawet gdyby chciał, dżentelmen nie powinien skupiać się tyl- ko na jednej wybranej damie.
A jednak, pomyślała Letty, falując dookoła spódnicą, czy nie byłoby ekscytujące, gdyby dotrzymywał
towarzystwa tylko mnie? Dzień dobry, panno Bigglesworth. Eglantyna, która już od dziewiątej
czekała w pokoju śniadaniowym na swego znamienitego gościa, a tak naprawdę pracownika, wstała z
miejsca. - Dzień dobry, lady Agatho... - głos jej zamarł. Lady Agatha, dramatycznie upozowana w
drzwiach, uśmiechnęła się lekko. - Coś nie tak? - Nie, wcale nie - zapewniła Eglantyna. - Po prostu
pani suknia jest taka... taka... wyjątkowa. Czarne lamówki na staniku uwydatniały to, czym w górnej
części ciała natura szczodrze obdarzyła lady Agathę. Suknia, dopasowana niczym rę- kawiczka,
podkreślała biodra, a spódnica spadała do ziemi kaskadą czar- nych kropek.
Lady Agatha rozpromieniła się zadowoleniem. Obróciła się dookoła, a spódnica zawirowała jej wokół
kostek pianą falbanek. - To ostatni krzyk mody w mieście. Eglantyna opadła na krzesło ze słabym
uśmiechem. Dobry Boże, miała nadzieję, że lady Agatha nie zaproponuje, by suknia ślubna Angeli
wyglą- dała podobnie. Lady Agatha podeszła do bufetu i spojrzała na resztki śniadania sprzed kilku
godzin. Wzięła wysuszony tost. - Wydaje mi się, że wczoraj wspominała pani temu czarującemu sir
Elliotowi o dzisiejszym pikniku? - Tak - odparła Eglantyna, mając nadzieję, że lady Agatha lubi
rozryw- ki na powietrzu. Z pewnością wyglądała na, hm, zdrową kobietę. - Goście przyjadą około
czwartej. - Wspaniale - uśmiechnęła się uszczęśliwiona lady Agatha. Podeszła do stołu, kołysząc
biodrami z wyjątkowym wdziękiem. Chociaż właści- wie nie musiała się poruszać, żeby zwracać
uwagę. Nie w tej sukni, pomy- ślała Eglantyna, czując rumieniec wypływający jej na policzki. Lady
Agatha zaczęła nucić jakąś wesołą melodyjkę, która brzmiała do- syć frywolnie. Eglantyna,
oszołomiona piosenką i suknią, chwyciła dzwo- nek i potrząsnęła nim energicznie. Nie mogła się
doczekać Cabota. Cabot będzie wiedział, co zrobić i jak zareagować. Był świetnym lokajem. Ona nie
miała pojęcia, jak odpowiadać damom z towarzystwa i o czym z nimi rozmawiać. Ta cała afera z
zatrudnie- niem arystokratki, rychłym przyjazdem wyniosłej rodziny markiza, zbliża- jącym się
ślubem Angeli, która potem wyjedzie i już nigdy nie wróci... Eglantynie napłynęły łzy do oczu.
Ogarnęło ją okropne przeczucie, że wszystko skończy się katastrofą. Nagle lady Agama usiadła na
krześle obok, delikatnie kładąc rękę na jej ramieniu. - Co się stało, złot... moja droga? - Nic -
odpowiedziała Eglantyna, ale nieoczekiwane współczucie w gło- sie lady Agathy omal nie zburzyło
jej opanowania. Nie mogła przecież zwierzyć się zupełnie obcej osobie. - Jest pani pewna? -
delikatnie nalegała lady Agatha. Spokojnie pa- trzyła brązowymi oczami, które zdawały się
rozbawione, choć nie szyder- czo, raczej pocieszająco, jakby największe troski na świecie można było
pokonać śmiechem. - Tak się cieszę, że pani tu jest - wybuchnęła Eglantyna. - Czuję, że nie podołam
tej całej przykrej... Och! - powiedziawszy to straszne słowo, za- raz tego pożałowała. Poczuła gorąco
na policzkach. - Pani na pewno my- śli, że jestem okropna!
- Z jakiego powodu? - spytała lady Agatha. Eglantyna spojrzała na nią z wdzięcznością za to, że
grzecznie zignoro- wała aż nadto oczywisty fakt nazwania zbliżających się zaślubin drogiej, kochanej
Angeli „tą całą przykrą sytuacją". Tak jakby to była jakaś nie- przyjemna praca, jak szorowanie
podłogi albo pastowanie butów, a nie powód do świę... święto... Eglantyna wybuchnęła płaczem.
Letty spojrzała na nią speszona. Nie mogła zrozumieć zachowania Eglan- tyny. Nie żeby jato
obchodziło, bo niby dlaczego? Eglantyna miała wszyst- ko, czego dusza zapragnie. Właściwie tylko z
ciekawości, by dowiedzieć się, dlaczego ta bogata kobieta szlocha tak żałośnie, Letty objęła ramie-
niem starszą panią i lekko ją uścisnęła. Eglantyna uniosła twarz. Miała czerwone, spuchnięte oczy i
kapało jej z nosa. Letty przekonana, że Eglantyna nie użyłaby rękawa, wzięła ze sto- łu czystą
serwetkę, rozłożyła ją i podała Eglantynie. - Proszę, wydmuchaj nos, kochanie. Grzeczna
dziewczynka... Może teraz opowiesz mi, skąd te łzy? - Naprawdę nie powinnam pani tym obarczać...
- Nonsens. To moja praca... To znaczy, przygotowanie wesela. Jeśli coś jest nie tak, wtedy nie mogę
dobrze wykonać swojej pracy, prawda? - Zapewne nie. Ale właściwie wszystko jest w porządku,
naprawdę. Tylko... sama nie wiem. Chyba po prostu jestem głupią, samolubną, starą kobietą. Pragnę
szczęścia Angeli jak niczego na świecie, ale... Och, tak strasznie będzie mi jej brakowało... Znów
wybuchnęła płaczem. - Oczywiście, że będzie pani za nią tęsknić - wymruczała Letty, obej- mując
Eglantynę ramieniem i lekko ją kołysząc. Gdy drżenie Eglantyny nieco się uspokoiło, wcisnęła jej do
ręki zmiętą serwetkę. - To wcale nie znaczy, że jest pani samolubna, tylko że pani ją bardzo kocha. -
O tak, bardzo ją kocham! - Eglantyna wydmuchała nos. - I jak długo była pani dla niej mamą? -
Ponad osiemnaście lat, od momentu, gdy jej matka zmarła przy poro- dzie. - Uśmiechnęła się z
drżeniem. - Była taką słodką kruszynką i naj- milszym stworzonkiem, jakie można sobie wyobrazić.
Po prostu nie mog- łam zostawić jej pod opieką kogoś, komu płacilibyśmy za... - Zaczerwieniła się. -
Och, nie miałam na myśli, że jeśli się komuś płaci, to jego wysiłek jest mniej wart! - To nieistotne,
kochana - uspokoiła ją Letty. - Nie obraziłam się i cał- kowicie panią rozumiem. Można wynająć
czyjeś talenty, ale nie da się kupić jego uczuć, a pani się wyraźnie zakochała w tym małym szkrabie.
- Szkrabie? - Dzieciątku. - Niech mnie pani zrozumie. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa, a tak się
boję, że moje opory wobec jej małżeństwa z markizem biorą się z ego- istycznego pragnienia
zatrzymania jej przy sobie. Letty poklepała japo ramieniu. - Niech się pani nie obawia. Jestem pewna,
że Angela będzie szczęśli- wa w swoim wspaniałym zamku. - Ja bym była. - Jako markiza nie będzie
miała nic do roboty poza rozkazywaniem licznej służbie i liczeniem ro- dzinnych portretów. Co
wieczór na kolację będzie jadła kawior i popijała szampana, i będzie miała dość sukien, by zmieniać je
co godzinę przez cały okrągły tydzień. Eglantyna roześmiała się cicho, pociągając nosem. - Och, lady
Agatho, to miło z pani strony, że mnie pani rozśmiesza. Rozśmiesza? Wcale nie chciała żartować.
Eglantyna spoważniała. - Nie miałabym takich oporów, gdybym była pewna, że Angela ocze- kuje
tego ślubu z radością. Jednak ostatnio nie jest już tą samą szczęśliwą dziewczyną, którą znałam
wcześniej. Wydaje się zamyślona, a czasami wręcz przygnębiona. - To tylko nerwy przed ślubem.
Eglantyna potrząsnęła głową. - Angela nigdy nie była trzpiotką. Gdy opowiedziała nam o oświadczy-
nach Hugh Sheffielda, była naprawdę w siódmym niebie. Tylko dlatego Anton zgodził się na to
małżeństwo. - Może ma wątpliwości. To zupełnie naturalne. - Też tak myślałam, ale kiedy ją
zapytałam, czy wolałaby jednak nie wychodzić za markiza, wybuchnęła płaczem i zarzekała się, że o
niczym innym nie marzy, jak tylko zostać jego żoną. No, pomyślała Letty, dziewczyna przynajmniej
nie straciła rozumu. - Ja myślę - powiedziała Eglantyna - że to ci Sheffieldowie. - To znaczy? - Już
dość wyraźnie okazali, jak bardzo Hugh się zniża, żeniąc się z An- gela. Nie chcę nikogo oskarżać, ale
moim zdaniem jego matka robi wszyst- ko, by trzymać go z dala od Hollies i Angeli. Niech mnie pani
źle nie zrozumie, lady Agatho, niewiele wiem na temat towarzystwa, ale to raczej dziwne, gdy
narzeczony nie odwiedza najbliższej rodziny swojej wybran- ki. Czy to rzeczywiście dziwne? - No
cóż, niekoniecznie - odparła ostrożnie Letty.
- Naprawdę? - ucieszyła się Eglantyna. - Pani dodaje mi otuchy. Zresztą - ciągnęła jakby do siebie - to
prawda, że Hugh przyjedzie pod koniec mie- siąca, a jego rodzina, w odpowiedzi na moje zaproszenie,
wkrótce potem. Letty uśmiechnęła się promiennie. - Wszystko zdaje się w najlepszym porządku.
Eglantyna spojrzała na nią z nadzieją. - Hugh naprawdę bardzo zależy na Angeli. Codziennie do niej
pisze. Chociaż ona ostatnio jakby mniej chętnie czyta jego listy. - Posmutniała. - Może Angelę
martwi, że oni nas wezmą za prowincjuszy i będzie nam z tego powodu przykro? Albo myślą, że
przyjęcie weselne będzie zbyt skromne? Albo że my wyglądamy biednie? Nie możemy źle wypaść!
Lady Agatho, musi nam pani pomóc. Wyciągnęła rękę w błagalnym geście. Mówiła żarliwie, na jej
twarzy widać było mieszaninę miłości, czułości i zdenerwowania. Letty całkiem się wzruszyła.
Przywołała się jednak do porządku. Zaczynała się rozklejać, chyba zbli- żała się jej comiesięczna
przypadłość. - Oczywiście, że wam pomogę - powiedziała Letty, rozstrojona tymi nagłymi uczuciami.
- Zamiast martwić się, czy Angela zasługuje na Shef- fieldów, niech pani lepiej pomyśli, czy
ShefFieldowie zasługują na nią. Na tę delikatną sugestię Eglantyna szeroko otworzyła oczy i
przycisnęła ręce do piersi. - Lady Agatho., nigdy nie spojrzałam na to z tej strony! Teraz rozu- miem,
co jest źródłem pani sukcesu. Pani jest wzorem cnót, a zarazem wspaniałą powierniczką i skarbnicą
dobrych rad. Gdyby jeszcze... - Za- milkła. - Gdyby jeszcze co? - spytała Letty, pełna życzliwości dla
tej niespo- dziewanie mądrej kobiety. - Nie mogę się narzucać. - Panno Bigglesworth, nie ma we
mnie fałszywej dumy - powiedziała Letty. - Nie waham się pani przypomnieć, że jest pani
mojąpracodawczy- nią. Słowa Letty, zamiast zachęcić Eglantynę, miały odwrotny skutek. Jej różowa,
upudrowana twarz zmarszczyła się żałośnie. - Ma pani rację. Nie powinnam wykorzystywać tej
sytuacji. Letty westchnęła. Ojejku, ależ ci bogacze niepotrzebnie utrudniają so- bie życie! - W takim
razie może jako pani przyjaciółka zdołam panią ośmielić. - Och, dziękuję! - Eglantyna chwyciła Letty
za ręce. - Chodzi mi o to, że jest pani zbliżona wiekiem do Angeli i jako kobieta światowa będzie
pani mogła jej dobrze doradzić, przynajmniej taką miałam nadzieję. Te uwagi byłyby dla niej
bezcenne. Gdyby pani podzieliła się z nią swoim doświadczeniem i życiową mądrością, zyskałaby to,
czego ja, biedna pro- wincjonalna stara panna, nigdy nie mogłam jej dać. Jej doświadczenie? Cóż
mogłaby powiedzieć tej dziewczynie? Nigdy nie była mężatką. Właściwie nigdy nawet nie... Ale któż
powiedział, że kobiety światowe muszą być rozwiązłe? Spojrzała na Eglantynę. Starsza pani patrzyła
na nią z niepokojem. O, do diabła. Cóż to szkodzi, jeśli obieca, że doradzi dziewczynie? Nie zostanie
tu na tyle długo, by wyrządzić małej większą krzywdę. Może nawet trochę jej to pomoże, jeśli usłyszy
kilka prostych prawd. Letty ska- pitulowała. - Ależ oczywiście, panno Bigglesworth. Będę szczęśliwa,
mogąc jej pomóc i wesprzeć przed ślubem. - Jak zdołam się pani odwdzięczyć? Pani jest dla mnie
natchnieniem. - Eglantyna przesunęła wzrokiem po sylwetce Letty. - Wystarczy na pa- nią spojrzeć,
lady Agatho, by wiedzieć, że pani wie, czego chce, i gwiż- dże na wszystkich, którzy spróbująpani
mówić, jak się zachowywać i jak żyć. - To prawda - przyznała Letty, mile połechtana. - Nie pozwala
pani, by konwenanse i małostkowość ograniczały pani życie - ciągnęła ożywiona Eglantyna. - O tak -
powiedziała Letty. - Nie dba pani o to, co ludzie powiedzą o pani strojach i zachowaniu! - Pewnie,
że... - Letty urwała. Nie dbała? A powinna. Lady Agatha by się tym przejmowała. - Co pani ma na
myśli? - No cóż, większości dam nawet nie przyszłoby do głowy, aby włożyć coś tak interesującego. I
nie miałyby dość odwagi, jeśli pani wybaczy ten zwrot. Myślę, że w tej sukni wywoła pani niezłe
poruszenie w naszej ma- łej społeczności. - Naprawdę? Panie będą plotkować? - Tak, i to z zazdrością.
- A sądzi pani, że panom się spodoba? - Śmiem twierdzić, że tak! - Nawet... sir Elliotowi? - Hm -
zastanowiła się Eglantyna. - Cóż, sir Elliot to zupełnie inna historia, prawda? - Tak?-zapytałaLetty. -
Jest bardzo zamknięty w sobie - wyznała Eglantyna. - Nie żeby był niemiły. Właściwie ma wszystkie
cechy, których można się spodziewać po
dżentelmenie. Wydając opinią o jakiejś damie, nigdy nie sugerowałby się jej wyglądem. Letty
spojrzała na Eglantynę, próbując zgadnąć, czy starsza pani żartu- je. Mówiła jednak poważnie.
Naprawdę w to wierzyła. - Sir Elliot jest przecież mężczyzną, czyż nie? - O tak - powiedziała
Eglantyna w zadumie. Gdyby tylko była dwadzieścia lat młodsza... - W takim razie niech mi pani
wierzy, panno Bigglesworth, jego zainte- resowanie damą stanowczo zależy od tego, jak ona
wygląda. Żaden męż- czyzna, nie ważne dżentelmen czy nie... - Panno Bigglesworth? - przerwał jej
głos lokaja. - Cabot! - Eglantyna odwróciła się w kierunku drzwi z cichym wes- tchnieniem ulgi. Nie
była pewna, czy chciała usłyszeć to, co lady Agatha miała właśnie powiedzieć na temat mężczyzn. -
Czy mógłbyś dopilno- wać, żeby Grace zaparzyła dla naszego gościa świeżą kawę? Zwróciła się do
lady Agathy, by zapytać, jaką kawę pije. W tym momen- cie Pimpuś, jej piesek, wkroczył z holu i
jakby ten wysiłek go wyczerpał, usiadł Cabotowi na nodze. - Proszę go zepchnąć - powiedziała lady
Agatha, zerkając na Pimpu- sia. - On... - urwała nagle, spojrzawszy na Cabota i szeroko otworzyła
oczy. Cabot, zwykle niewzruszony, przełknął ślinę z wysiłkiem. - Cabot? - spytała Eglantyna. Co się
stało? Cabot wyglądał, jakby zo- baczył ducha. - Halo, Cabot, dobrze się czujesz? - Wszystko w
porządku, proszą pani - odparł Cabot. - Czy coś jesz- cze? Eglantyna spojrzała z ukosa na lady
Agamę. Wyglądało na to, że doszła już do siebie po chwilowym zakłopotaniu, cokolwiek je wywołało.
- Może są jeszcze truskawki? - spytała z przesadną skromnością. - Oczywiście, proszę pani - rzekł
Cabot. - Czy coś jeszcze, panno Big- glesworth? - Tak - powiedziała Eglantyna, natchniona pewną
myślą. Najlepiej nie czekać, by rozwinąć znajomość między lady Agatha i Angelą. - Cabot, powiedz
pannie Angeli, by przyszła... - Hm. Eglantyna odwróciła się do lady Agathy. - Tak? - Czy nie lepiej,
żeby pani sama ją tu przyprowadziła, panno Biggles- worth? Badzie miała pani okazją, by
przygotować grunt pod naszą poga- wędką. - Spojrzała na Cabota czekającego ze stoickim spokojem.
- Dobry pomysł, lady Agatho - zgodziła się Eglantyna i wstała. - Zaraz po nią pójdę. Gdy mijała
Cabota, on odwrócił się, by też wyjść. I wtedy odezwała się lady Agatha: - O, nie odchodź jeszcze,
Cabot. To naprawdę ty, Sammy? - Letty ze zdumieniem patrzyła na korpulent- nego, poważnie
wyglądającego lokaja. - Tak, Letty. To ja - powiedział ściszonym głosem. Pobiegła i chwyciła go w
ramiona. Niezgrabnie odwzajemnił uścisk, jak mężczyzna nieprzyzwyczajony do okazywania uczuć.
Zaśmiała się. Ten sam stary Sammy. Ostatni raz widziała go sześć lat temu, gdy Veda i Alf pracowali
przy sobotnich przedstawieniach rewii rozmaitości w teatrze Pałace. Znali w niej wszystkich artystów,
włącznie z Sammym, który od lat występował na pokazach osobliwości jako Sam-Sam, Chłopiec z
Twarzą Spaniela, Natu- ralna Krzyżówka Człowieka i Psa. Uśmiechnęła się, kryjąc twarz na jego
ramieniu. Patrząc na niego, nikt by się nie zorientował, że kiedyś jego twarz pokrywała gęsta sierść. A
te- raz... podniosła głowę i patrzyła z zachwytem na gwałtownie czerwienią- cego się lokaja. Do licha!
Chłopiec z Twarzą Spaniela zaczynał łysieć! - Letty Potts - westchnął Sammy, cofając się o krok i
biorąc ją za ra- miona. Przez chwilę wyraz jego twarzy był łagodny i serdeczny, ale zado- wolenie
zaraz znikło, a uśmiech zgasł. - Co ty tu robisz? I dlaczego uda- jesz lady Agathę? Gdzie jest
prawdziwa lady Agatha? - Cicho! - Szybko zamknęła drzwi. - Wejdźmy trochę dalej, a wszyst- ko ci
opowiem. Lokaj poszedł za nią powoli. - Letty, ostatnie wieści o tobie głosiły, że skumałaś się z tym
łajdakiem Sparkle'em. - Troska na jego twarzy zastąpiła wcześniejszą radość. - Ostrzegam cię, Letty,
jeżeli to jest jakaś jego gierka, by oszukać tych lu- dzi...
- Nikt nie zamierza nikogo oszukać - powiedziała Letty, machając ręką, by go uciszyć. Nie przekonała
go. Zabolało jato, bo kiedyś byli przyjaciółmi. Dzięki jego sugestiom tak świetnie opanowała rolę
wielkiej damy. Sam- my, gdy nie występował, warcząc i łasząc się do zachwyconych pań w
pierwszym rzędzie, zawsze zachowywał się jak pierwszorzędny dżen- telmen. A raczej jak
pierwszorzędny lokaj, uświadomiła sobie. Nigdy się nie dowiedziała, skąd się wzięły jego nienaganne
maniery. Ci, którzy żyli z występów na scenie, rzadko kiedy pytali innych o ich przeszłość. - Sammy,
to znaczy Cabot, co się stało? Gdzie się podziała twoja... twoja... - Sierść? - Tak. Nie poznałam cię. I
dlaczego odgrywasz lokaja? - To nie jest rola - powiedział Cabot. - Letty, mój ojciec był lokajem u
lorda Prescotta. Od najmłodszych lat uczył mnie, jak być lokajem. Na pytające spojrzenie Letty
odpowiedział śmiechem. - Przecież nie urodziłem się pokryty włosami. Ale gdy zacząłem dora- stać,
robiłem się coraz bardziej owłosiony. Wkrótce stało się oczywiste, że z powodu swojego wyglądu nie
będę mógł pójść w ślady ojca. Więc poje- chałem do Londynu, gdzie zacząłem pracować w
teatrzykach rewiowych. I tak poznałem twojąmatkę i ojczyma. To były wspaniałe czasy - rozrzew- nił
się. - Jednak lata mijały i zaczęły mi wypadać włosy. Doszło do tego, że przyklejałem sobie nitro na
twarzy, żeby wyglądać tak, jak na plaka- tach. W końcu, cztery lata temu, musiałem ostatecznie
pożegnać się ze sceną. - Tak mi przykro - powiedziała cicho Letty. Cabot spojrzał na nią zdziwiony. -
A mnie nie. Mogłem wreszcie poszukać pracy jako lokaj. Odwiedzi- łem kilka agencji, ale nikt nie
chciał zatrudnić pięćdziesięcioletniego lo- kaja bez doświadczenia. Aż pewnego dnia poszedłem na
spotkanie w spra- wie pracy i rozmawiałem z pewną miłą, prostoduszną kobietą, która potrzebowała
prawdziwego londyńskiego lokaja dla swojego brata. Poda- łem nazwisko lorda Prescotta jako
rekomendację i... znalazłem się tutaj. - I to ci się podoba? - spytała zaciekawiona Letty. - Nie tęsknisz
za światłami wielkiego miasta, za starymi znajomymi? - Nie za bardzo - odparł. - Chociaż wciąż mam
kontakt ze starym Ben- nym. - Tak przyjaciele nazywali Bena Blacka, Ludzkie Dynamo. - Mam
wszystko, czego pragnę, Letty. Ludzie, którym jestem równy, szanują mnie, a przynajmniej większość
z nich, dbam o piękny dom i, co najważniejsze, zajmuję się tym, co zawsze chciałem robić.
Pokiwała głową w zamyśleniu. - Zazdroszczę ci. Przekrzywił głowę pytająco. - A to dlaczego? -
Wiesz, kim jesteś, i zawsze to wiedziałeś. - Och, Letty, przecież ty wiesz, kim jesteś - powiedział
serdecznie. Potrząsnęła głową. - Kim jestem, owszem. Ale nie wiem, gdzie jest moje miejsce na
ziemi. - Ależ Letty! - Gorączkowo szukał odpowiedzi na jej niewypowiedzia- ne pytanie. - Twoje
miejsce jest na scenie, by dawać ludziom radość. Jak nikt inny potrafisz sprawić, by widzowie śmiali
się i przytupywali w takt piosenki. - Dawać radość ze sceny - wyszeptała. - To tam jest moje miejsce?
- Spojrzała mu w oczy. - Obawiam się, że tam też nie. Przynajmniej dopóki pewni ludzie w Londynie
myślą inaczej. - Do czego skłonił ich Nick Sparkle? - zapytał Cabot bez ogródek. Nie będzie winić
Nicka za to, co zrobiła z własnej nieprzymuszonej woli. Gdyby miała wybierać jeszcze raz, zrobiłaby
to samo. Czyżby? Zakłułoją sumienie, ale przekornie podniosła podbródek. Zrobiła to, co zrobiła, i nie
miała zamiaru za to przepraszać. - Nie chcę rozmawiać o Nicku. Niech ci wystarczy, że jego tu nie
ma i nie będzie. I na tym koniec. - Zmusiła się do uśmiechu. - Ciągle nie mogę uwierzyć, że podoba ci
się życie na wsi, w tej dziurze z dala od wszystkiego. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie. - Taka
jest prawda. Jedyna troska, która mąci moje szczęście, to obawa, że któregoś dnia ktoś odkryje, że
doskonały lokaj Cabot był kiedyś Sam- -Samem, Chłopcem o Twarzy Spaniela. - Straszne z nich
snoby, prawda? - spytała Letty. - Okropne - potwierdził Cabot. No pewnie, pomyślała Letty.
Bigglesworthowie byli arystokracją, nawet jeśli nie mieli tytułu. To, że Eglantyna była taka
praktyczna i bezpośred- nia, wcale nie oznaczało, że nie zadziera nosa jak pierwsza lepsza arysto-
kratka. Letty dobrze znała ten typ. Szczególnie dobrze zapamiętała pewnego młodzika włóczącego
się za kulisami. Miał takie dobre maniery i odnosił się do niej z wielkim szacunkiem, dopóki w
restauracji, do której zaprosił Letty na obiad, nie zjawiła się jego znajoma. O, wtedy nie tylko
zapomniał imienia Letty, ale wręcz nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że jedli przy tym samym
stole. Po tym wydarzeniu Letty odrzucała następne propozy-
cje wspólnych obiadów i kolacji, trzymała się własnych znajomych. A jed- nak poczuła
rozczarowanie. Myślała, że może Bigglesworthowie są inni. No cóż. - Do diabła z nimi - powiedziała
do Cabota. - Żadna strata. - Łatwo ci mówić - odparł z westchnieniem Cabot. - Ty nie musisz z nimi
pracować. - Pracować z nimi? No, no, jakie zgrabne określenie. - Staram się dawać dobry przykład -
rzekł Cabot. - Jeśli będę ich trakto- wać jak równych sobie, to mogę mieć nadzieję, że w końcu zaczną
się tak samo odnosić do innych. Zwłaszcza ta wiedźma kucharka, Grace Poole... - Grace Poole? O kim
ty mówisz? - spytała zdezorientowana Letty. - O służbie - odparł Cabot. - A niby o kim? - To o służbie
mówiłeś, że są snobami? - spytała zdziwiona Letty. - Nie o Bigglesworthach? - Bigglesworthowie to
najbardziej życzliwi i wielkoduszni ludzie, ja- kich znam. Ale ich służba to zupełnie inna sprawa. Są
wielcy w swym snobizmie. - Uśmiechnął się. - Przy okazji, Letty, doskonale odegrałaś rolę wielkiej
damy. Nie waham się stwierdzić, że wszystkich nabrałaś. - Naprawdę? - ucieszyła się Letty. - O tak.
Zawsze byłaś dobra w naśladowaniu innych. Wielka szkoda, że wykorzystałaś swoje talenty w
podejrzanych przedsięwzięciach Nicka Sparkle'a. Letty przestała się uśmiechać. - Wydawało mi się,
że uzgodniliśmy, aby ten temat... - Pewnie nie mam prawa cię osądzać - przerwał jej Cabot. - Ale
byłaś takim miłym dzieckiem, Letty. Psotnica, lecz z dobrym sercem. - Dobre serce mam w dalszym
ciągu - oświadczyła Letty. - Więc nie mów nic służbie o mojej wcześniejszej karierze. Nie daliby mi
żyć. - Nie powiem, jeśli ty nie zdradzisz mojego sekretu - przyrzekła Letty. - Tego nie mogę ci obiecać
- rzekł powoli Cabot. - Jestem winien Big- glesworthom lojalność, Letty. Oni uważają, że wszyscy
ludzie są uczciwi. Widzisz więc, że to ja muszę dbać o ich interesy, bo oni sami tego nie potrafią. -
Przecież nie zrobię im krzywdy - powiedziała Letty. Cabot nie był co do tego przekonany. - Wierzę ci
na słowo. Ale co ze Sparkle'em? - Przysięgam ci, że Nick nie ma z tym nic wspólnego. Absolutnie nic.
- Wahała się przez chwilę, czy powiedzieć mu więcej na temat jej rozstania z Nickiem. Nie było teraz
na to czasu. Wkrótce nadejdą Egłantyna i Angela.
Musiała go jakoś przekonać. - W Londynie wpadłam w tarapaty, Sammy, to znaczy Cabot. Poszłam
na stację St Pancras bez grosza przy duszy, nie miałam dokąd pójść. Zastała mi tylko nadzieja na cud.
I cud się zdarzył! Gdy tam siedziałam, zobaczyłam, jak prawdziwa lady Agatha wyrzuca swój bilet
kolejowy. Więc go podniosłam. - I przyjechałaś tutaj - dopowiedział Cabot. Letty przytaknęła. - Nie
miałam zamiaru udawać lady Agathy, chciałam tylko wykorzy- stać swoją szansę. Zostanę tu dzień
albo dwa i wyjadę. Nie będę cię oszu- kiwać, zabiorę ze sobą trochę rzeczy lady Agathy, ale obiecuję,
że nie tknę niczego, co należy do Bigglesworthow. Przez chwilę Cabot uważnie się jej przyglądał. - A
gdzie jest lady Agatha? - W podróży poślubnej. - Letty uśmiechnęła się melancholijnie na wi- dok
zdziwionej miny Cabota. -• Właśnie dlatego wyrzuciła bilet. Jej przy- * szły mąż pognał za nią aż na
stację kolejową. Skończony romantyk. „Zo- staw wszystko i jedź ze mną, Agatho, teraz albo nigdy!"
Cabot potrząsnął głową. - Biedni Bigglesworthowie. Letty skrzywiła się, rozdrażniona. - Mówiłam ci,
że nie zrobię... - Nie chodzi mi o ciebie, tylko o lady Agathę. Wybrała najgorszy mo- ment na
ucieczkę. Bigglesworthowie bardzo liczyli, że dopilnuje, by we- sele panny Angeli odbyło się zgodnie
z wszelkimi regułami. - Przecież to nie mój problem, prawda? - powiedziała Letty na swoje
usprawiedliwienie. - Czy jestem tu, czy nie, Bigglesworthom nie robi to najmniejszej różnicy. - Gdyby
wiedzieli, że lady Agatha ich zawiodła, mieliby jeszcze czas, by znaleźć kogoś innego. - Dwa dni
niczego nie zmienią. - Spojrzała na niego błagalnie. - No dobrze, Letty - powiedział zrezygnowany
Cabot. - Dopóki bę- dziesz się trzymać z daleka od tego, co należy do Bigglesworthow, nic nie
powiem. A lady Agatha będzie miała za swoje za tak niegodziwe potrak- towanie szczęścia panny
Angeli. Jeśli za trzy dni jeszcze tutaj będziesz, pójdę do sir Elliota. - Zrób to, co uważasz za stosowne.
Nie odpowiedział. - Co ma zrobić Cabot? - spytała Eglantyna. Letty odwróciła się i zobaczyła
Eglantynę i Angelę stojące w drzwiach. Jej twarz wygładziła się w uprzejmym wyrazie.
- Ma poszukać dla mnie świeżych truskawek. Najwyraźniej pani ku- charka skrzętnie je ukrywa. -
Aha. - Eglantyna lekko pchnęła Angelę do pokoju. - Cabot, proszę znaleźć truskawki dla lady Agathy.
- Natychmiast, proszę pani. - Cabot ukłonił się i wyszedł. Eglantyna spojrzała na zegarek. - Och,
któraż to godzina! - zawołała. - Goście zjawią się lada moment, a tyle jest jeszcze do zrobienia.
Angelo, może dotrzymasz towarzystwa lady Agacie, podczas gdy ja sprawdzę, czy należycie
przygotowano pole do krokieta? Letty powstrzymała się od uśmiechu. Eglantyna mogła być bardziej
sub- telna przy aranżowaniu ich spotkania. Biedna Angela zarumieniła się, gdy Eglantyna uciekła z
pokoju. - Przepraszam, jeśli się narzucam - powiedziała Angela. - Wcale nie, panno Bigglesworth -
odparła Letty. - Usiądzie pani ze mną? Angela usiadła z miną tak szczęśliwą, jakby właśnie stanęła
przed in- kwizycją. Wokół ust miała drobne linie i ciemne cienie pod oczami z bez- senności.
Eglantyna miała rację. Stanowczo coś było nie tak z przyszłą panną młodą. - Mam nadzieję, że
niczego pani nie brakuje - przerwała w końcu ciszę Angela. - Wszystko jest wspaniałe. Dziękuję.
Uśmiechnęły się do siebie niepewnie. - Proszę bardzo, proszę pani. - Do pokoju wkroczyła Grace
Poole, po- pychając wózek, na którym stała misa z truskawkami, gęsta śmietana, ra- cuszki i dzbanek
z kawą. Ślinka napłynęła Letty do ust. Ostatni raz jadła wczoraj rano i był to kawałek tłustej ryby
kupiony na ulicznym straganie. - Nie mogę się doczekać, by obejrzeć materiały, o których pisała pani
w listach - powiedziała Angela. - Mmm - przytaknęła entuzjastycznie Letty, gdy Grace wskazała owo-
ce i uniosła pytająco brew. - Szkoda, że moja suknia musi być biała. W białym nigdy nie wygląda-
łam dobrze. Letty uniosła do góry trzy palce w odpowiedzi na bezgłośne pytanie o ilość kostek cukru
do kawy, a potem pomyślała nad słowami Angeli. W teatrze każdy rozumiał, jak ważny jest kolor w
scenografii. A czymże był ślub, jeśli nie przedstawieniem, z publicznością siedzącą w ławkach
kościelnych?
- Każdy odcień białego wygląda inaczej w zależności od cery, panno Angelo. - Naprawdę? - spytała z
nadzieją Angela. - Naprawdę. Letty przyjrzała się dziewczynie. Angela miała racją. W połączeniu z
in- tensywną bielą o niebieskim odcieniu jej cera stanie się ziemista, a jasne włosy zblakną. Dla pani,
panno Angelo, najlepszy będzie biały z delikat- nym odcieniem różu, pomyślała, przypominając sobie
piękny jedwab, który wypakowała wczoraj wieczorem. Pod lśniącą powierzchnią miał delikat- ny
odcień różowej perłowej muszli. Wyraźny i miękki. Dziewiczy, ale sty- lowy. W głowie
zadźwięczały jej ostrzegawcze dzwonki. Zignorowała je i od- parła: - Mam w pokoju coś, co będzie
się świetnie nadawało. - Tak? - twarz Angeli była pełna ufności. - Aha. Sięgnęła po racuszek i
ugryzła kawałek. Pyszny! Zamknęła oczy i wyda- ła pomruk zachwytu w kierunku Grace. Grace
spokojnie przyjęła pochwa- łę i wyszła z pokoju. Dopiero po kilku minutach Letty uświadomiła sobie,
że tylko ona pała- szuje wszystko, co ma na talerzu, a Angela przygląda się jej w zaskocze- niu. -
Zdrowy apetyt jest oznaką szczodrości charakteru - zacytowała Letty sentencję. - Zatem pani apetyt
musi być całkiem spory. - Angela zmarszczyła brwi, jakby niezupełnie zabrzmiało to tak, jak
zamierzała. Zarumieniła się i ciąg- nęła: - Chciałam powiedzieć, że to bardzo wspaniałomyślne z pani
strony zrezygnować z przyjemnego życia towarzyskiego, by przyjechać do nas do Little Bjdewell. -
Droga panno Angelo, czyż może być przyjemniejsze towarzystwo niż pani markiz? Angela skrzywiła
się. - Ależ moja droga, co się dzieje? - zdziwiła się Letty. - Nie wygląda pani na szczęśliwą. - Och,
jestem szczęśliwa, naprawdę - zaprotestowała szybko Angela. - Z całego serca chcę zostać żonąHugh.
Tak go kocham. Ale wszystko by- łoby dużo prostsze, gdyby on nie był markizem. Pani sobie nawet
nie wy- obraża, jak to jest, lady Agatho. Ilekroć przebywam wśród jego rodziny, jestem przerażona,
że popełnię jakieś niewybaczalne faux pas i uznają, że jestem zwykłą prostaczką.
- O, wierz mi - mruknęła Letty. - Ja to rozumiem. - Źle się czuję, udając kogoś, kim nie jestem -
wyznała Angela. Nareszcie temat, na który Letty mogła sporo powiedzieć. Machnęła wi- delczykiem,
instruując: - Po pierwsze i najważniejsze, musisz wierzyć w rolę, którą grasz. Jak przyjdzie co do
czego, zwykłą pewnością siebie możesz zamaskować nie- jedno potknięcie. - Nie wierzę, by pani
kiedykolwiek zdarzyło się potknięcie, lady Agatho. - Cóż... - Letty skromnie spuściła wzrok. - Na
pewno kiedyś popełni- łam jakieś błędy. . - Nie uda mi się być wielką damą. Te wszystkie zasady,
kodeksy i zwy- czaje... - Po prostu kieruj się zdrowym rozsądkiem i, oczywiście, dyskretnie
obserwuj tych, których chciałabyś naśladować, a wszystko się uda. - Próbowałam się tego nauczyć -
powiedziała Angela, wyjmując z kie- szeni spódnicy wygniecioną broszurkę. Podała ją Letty. Dobre
obyczaje. Etykieta i maniery panny z dobrego domu. - Ale widzę, że lepsza jest pani rada. Będę
obserwować, jak pani wszystko robi, i zachowywać się podob- nie. Tylko najwyższy wysiłek woli
uchronił Letty przed udławieniem się śnia- daniem. - Panno Angelo, nie to miałam na myśli -
wymamrotała. Dobry Boże! Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli niechcący spowoduje, że dziewczyna ze-
rwie zaręczyny. - Jestem pewna, że mogłabyś znaleźć bardziej odpowied- nie przykłady dobrych
manier. W końcu moje obyczaje mogły... - gorącz- kowo szukała odpowiedniego słowa - ucierpieć
przez to, że pracuję na utrzymanie. - Na pewno nie - powiedziała z oddaniem Angela. Letty
uśmiechnęła się słabo. - Poza tym ty już jesteś tak dobrze wychowaną i godną podziwu dziew- czyną,
że Sheffield ma wielkie szczęście, że zostaniesz jego żoną. Angela patrzyła na nią przerażona, jakby
ją zaatakowano z najmniej spo- dziewanej strony. - Angelo, co się stało? - spytała zatrwożona Letty.
Twarz dziewczyny była blada, a usta drżały. - Nic - powiedziała pośpiesznie Angela, odwracając
głowę. - Ja wcale nie jestem taka dobra, jak pani... albo... albo Hughie myśli. - Głos jej się załamał na
imieniu narzeczonego i zaczęła szybko mrugać oczami. To było coś więcej niż przedślubne
zdenerwowanie. Jednak Angela nie była gotowa na zwierzenia. Jeszcze nie, ale... Letty w myślach
wymierzyła
sobie mocny policzek. Co też ona wymyśla: „jeszcze nie"? Jak dobrze pójdzie, to nigdy. Ale też nie
zaszkodzi, jeśli sprawi tej małej trochę radości, prawda? Zde- cydowała, że pokaże Angeli jedwab,
który był w jej sypialni. Wcale nie z powodu ckliwej sentymentalności czy chęci spełniania dobrego
uczyn- ku. Nie, zrobi to tylko z artystycznej ciekawości. Żeby zobaczyć, czy na- dal ma takie dobre
oko, jak kiedyś sugerowała jej matka. - Już wiem - powiedziała. - Zanim zjawią się goście na piknik,
może pójdziemy na górę i obejrzymy ten materiał, o którym mówiłam? Jej propozycja zadziałała jak
zaklęcie. Która kobieta oparłaby się poku- sie przebierania w materiałach i przeglądania żurnali?
Dziesięć minut póź- niej były już na górze, Angela, z oczami suchymi jak piasek pustyni i błysz-
czącymi jak gwiazdy, oglądała wszystkie cudeńka, które pokazywała jej Letty. Po południu była ładna
pogoda. Błękit nieba mąciło jedynie kilka chmu- rek. Ożywczy wiaterek z początku igrał ze strojnymi
kapeluszami pań, ale z czasem ucichł. Pole do krokieta zostało przygotowane na trawniku na tyłach
domu. Przy jednym z jego boków służący ustawili markizy. Pod ich pasiastą osłonę zapraszały stoły i
krzesła, a na otwartej przestrzeni rozłożono pledy. Przy każdym miejscu stał wiklinowy kosz
wypełniony po brzegi mięsnymi plac- kami i owocami, galaretką i kruchymi racuszkami, świeżym
serem i zapo- wiedzianym przepysznym deserem z truskawkami. Obok stały pokryte kroplami rosy
metalowe pojemniki z lemoniadą dla tych, którzy stronili od alkoholu, oraz piwem dla tych, którzy go
nie unikali. Lady Agatha, stojąca obok witających gości Antona i Eglantyny, należa- ła do tych
drugich. Chyba nie pierwszy raz, gdyby sądzić po tym, jak swo- bodnie pociągała piwo z
porcelanowego kufla i oblizywała pianę z ust. Sir Elliot przybył z ojcem i po przywitaniu z
Bigglesworthami z trudem starał się powstrzymać od spoglądania na Letty. Jej oczy błyszczały we-
wnętrznym śmiechem, a ciemne kasztanowate włosy płonęły w jasnym
popołudniowym słońcu. Ubrała się w powiewną, dobrze dopasowaną suk- nię, a każdy jej ruch
podkreślał obfitą... Przywołał się do porządku i pochylił nad dłonią pani domu. Eglantyna odwróciła
się do lady Agathy i przypomniała, że wczoraj już się poznali. I zaraz potem stał przed nią, unosząc
jej rękę do ust. Podniósł wzrok, cału- jąc wierzch jej dłoni. Oczyjej pociemniały, austa się rozchyliły.
Usłyszał, jak cicho nabiera powietrza. Wyprostował się ze spokojnym uśmiechem, chociaż czuł
przyspieszone tętno. Uśmiechnęła się pewnie, a zarazem nieszczerze. Cienki materiał okrywający jej
piersi drżał. Instynktownie zareagował na to całym ciałem. Już dawno żadna kobieta nie podziałała na
niego tak fizycznie. Razem z Atticusem przesunęli się dalej i weszli na trawnik, kierując się do Paula
i Catherine Bunting. Atticus milczał i Elliot był mu za to wdzięcz- ny. Czy lady Agatha jest oszustką,
czy kobietą, za którą się podaje? Nie ufał własnemu osądowi. - Lady Agatha to bardzo przystojna
młoda kobieta - powiedział Atti- cus, gdy zbliżali się do Buntingów. - Bardzo żywiołowa. Pewnie
przez te rude włosy - ze znawstwem pokiwał głową. - To zawsze zdradza ognistą naturę. - Pewnie tak.
- Przypuszczam, że dlatego jest niezamężna. Zbyt niestała w uczuciach. - Hm. Atticus spojrzał na
niego zdziwiony. - Jesteś innego zdania? - Myślę, że to ma więcej wspólnego z brakiem pieniędzy
niż z wybuja- łą namiętnością. - Wybujałą namiętnością? - Atticus zmarszczył brew. - No to
żywością. To miała być ironia, ojcze. W końcu trudno komuś zarzucać, że jest zbyt żywy, prawda?
Jego ojciec się uśmiechnął. - Zdziwiłbyś się, jak dziwne poglądy mają niektórzy mężczyźni na te- mat
płci pięknej. Nie wątpię, że są mężczyźni, którzy uznaliby, hm, wital- ność lady Agathy za godną
potępienia. - W takim razie są głupcami - uciął Elliot. Głęboko ukłonił się Catherine i pocałował jej
dłoń, później uścisnął rękę Paula. Catherine, z natury serdeczna i czuła, wzięła go pod ramię. - Kto
jest głupcem, Elliocie? - Mężczyźni, którzy nie rozumieją, na czym polega urok lady Agathy -
odpowiedział jego ojciec.
- Elliocie, uważasz ją za czarującą? - W głosie Catherine słychać było zdziwienie. Mówienie o swoich
odczuciach nigdy nie przychodziło mu łatwo, a zwłaszcza teraz, gdy nie był pewien, co czuł do lady
Agathy. - Bigglesworthowie uważają, że jest zachwycająca. - Ach! - Catherine uśmiechnęła się
uprzejmie. - Bigglesworthowie to tacy mili, niewybredni ludzie. Zanim Elliot zdążył zareagować,
żartobliwie dotknęła jego policzka. - A ty, Elliocie, nie masz w ogóle doświadczenia, jeśli chodzi o
kobiety. Chodź, poszukamy wazy z ponczem, a ja opowiem ci wszystko o sztucz- kach przeciętnej
kobiety. Chwyciła go pod ramię i pociągnęła tak zdecydowanie, że nie miał wy- boru, jak tylko iść za
nią do miejsca, gdzie służący rozlewał poncz. Paul patrzył za nimi bez specjalnego zainteresowania,
gdy podeszła do niego lady Agatha w towarzystwie doktora Beacona i jego żony. Przywi- tała się z
Paulem i Atticusem i rozglądała się dookoła z zainteresowa- niem. - Do licha - powiedział doktor
Beacon. - Elliot mi uciekł. - Przypuszczam, że zaraz wróci - odpowiedział Paul. - Poszedł spełnić
jakąś zachciankę Catherine. Atticus spojrzał na lady Agathę. Powinien czy nie powinien? Chyba tak. -
Często to robi, prawda? - powiedział spokojnie Atticus. - Nieustannie - odparł Paul. - Pewnie wciąż
ma do niej sentyment, a Catherine zawsze bardzo się stara, by okazywać mu specjalne względy. Ma
takie dobre serce - dodał z dumą. Spojrzał na Atticusa. - Oczywiście wiem, że intencje Elliota są w
pełni szlachetne. - Oczywiście - zgodził się natychmiast Atticus i z satysfakcją zauważył chłód na
twarzy lady Agathy. - Na szczęście dla Elliota Catherine nie przeszkadza, że znajduje się w centrum
uwagi zarówno dawnego adorato- ra, jak i kochającego męża. - Zawsze powtarza, jak ważne jest, by
Elliot czuł, że jest mile widziany - powiedział Paul. - Może po prostu lubi robić szum wokół własnej
osoby? - zasugerowa- ła lady Agatha. - Może - wzruszył ramionami Paul. Obojętność w jego
odpowiedzi wywołała błysk rozdrażnienia lub dez- aprobaty w oczach lady Agathy. Uśmiechnęła się
sztucznie. - Doktorze Beacon, czy to nie pańska urocza siostra tam stoi? Chciała- bym ją bliżej
poznać.
Atticus zdołał powstrzymać szeroki uśmiech, dopóki lady Agatha i Jim Beacon nie odeszli.
Kosztowało go to sporo wysiłku. Elliot przyniósł Catherine poncz i odprowadził ją z powrotem do
męża. Już miał dołączyć do lady Agathy, gdy zauważył Elizabeth Vance z ojcem, siedzących samotnie
pod markizą. Skierował kroki w ich stronę. — Panno Vance, czy pani i pułkownik pozwolą, że
dołączę do nich na czas posiłku? Chciałbym zasięgnąć jego opinii na temat obecnej sytuacji na wojnie
z Burami. — Oczywiście, mój chłopcze! - Pułkownik stuknął laską w wolne krze- sełko. - Elizabeth,
idź lepiej do swoich przyjaciółek. Sir Elliot chce u mnie zasięgnąć rady. Jestem pewien, że ciebie to
nie zainteresuje. — Też się tego obawiam - zgodził się przepraszająco sir Elliot. Elizabeth szybko
zapewniła, że wkrótce wróci, i czym prędzej się odda- liła. Elliot usiadł wygodnie, przygotowany na
długą opowieść. Zazwyczaj lubił słuchać historii starszego pana, dzisiaj jednak często kierował wzrok
na trawnik, gdzie słońce przeświecało przez świeże listki, a pod drzewami przechadzały się pary,
śmiejąc się, przekomarzając i flirtując. Miał trzydzieści trzy lata. Kiedyś też był taki swobodny i
beztroski jak ludzie wokół niego. Później obowiązki przydały mu powagi i zmieniły jego charakter.
Pech, przerażająca pomyłka sądu wojskowego i szabla derwisza przy- spieszyły jego przemianę. W
kolczastych zaroślach dziesięć kilometrów od Nilu został raniony szablą w nogę. Nie czuł bólu, tylko
furię wywołaną haniebną i rażącą niesprawiedliwością, którą odkrył poprzedniej nocy. Zdołał ocalić
swój oddział, zwolniono go ze służby, a w nagrodę otrzymał szlachectwo. Przysiągł sobie wtedy
nigdy nie wierzyć, że sprawiedliwość jest jednakowa dla wszystkich. Zrobi jednak wszystko co w jego
mocy, by taka się stała. Od tamtej pory swoje życie podporządkował walce, by uczynić system
prawny przejrzysty i uczciwy. Wyglądało na to, że rozważne życie i skru- pulatne pełnienie
sędziowskich obowiązków przyniosą wreszcie nagrodę, na którą czekał. Sam premier potwierdził, że
w Nowy Rok Elliot otrzyma z rąk królowej tytuł para. Powinien być szczęśliwy i już układać w
myślach listę reform i popra- wek. Ale nie mógł się skupić. Jego uwagę rozpraszała lady Agatha,
która
siedziała na dużym kocu i kończyła posiłek w towarzystwie Johna i Rosę Jepsonów, Jima Beacona,
jego siostry Florence oraz syna dziedzica Him- plerumpa, Kipa. - Zgadza się pan ze mną, sir? - głos
pułkownika Vance'a powoli przy- brał na sile. - Absolutnie - potwierdził, nie mając pojęcia, o co
chodzi. John Jepson nie odezwał sięnawet słowem od chwili, gdy usiadła z nimi lady Agatha.
Uśmiechał się tylko do Rosę. Oboje rumienili się z zadowo- lenia, że znaleźli się w tak znamienitym
towarzystwie. Jim siedział obok lady Agathy, szarmancko zrywając stokrotki do obróżki, którą plotła
dla swojego psa. Kip leżał na brzuchu, z bezczelnym uśmiechem, który szpe- cił jego przystojną
twarz. Elliot zauważył, jak lady Agatha woła do Angeli, żeby się do nich dosiad- ła. Dziewczyna
zrobiła krok w ich stronę, potem gwałtownie zmieniła zda- nie i odwróciła się z jakąś wymówką. Kip
wstał i pobiegł za nią. Elliot miał nadzieję, że chłopak zdoła się dowiedzieć, co trapi Angelę. Byli
przecież przyjaciółmi od dziecka. Właściwie Angela była jedną z nie- wielu osób, poza zaślepionymi
rodzicami Kipa, która wierzyła, że chłopak ma dobre serce. Przy kolejnej przerwie w rozmowie wzrok
Elliota jakby przyciągany magnesem znów skierował się na lady Agathę. Głos pułkownika Vance'a
zabrzmiał w ciszy jak syrena okrętowa. - Też bym się gapił, gdybym widział choć w połowie tak
dobrze jak kiedyś! Na Boga, jest na co popatrzeć! Aż ślinka cieknie. Elliot zamknął oczy i zapragnął
znaleźć się daleko stąd. Usłyszał czyjś nerwowy chichot. Otworzył oczy. Archibald zupełnie
nieświadom zamie- szania, które wywołał, opierał się o stół i patrzył na niego z natarczywym
pytaniem w oczach. - No, Elliocie - domagał się odpowiedzi. - Czy nie jest apetyczna? A może nie
masz ochoty na tę dzierlatkę? Dobry Boże, czy może być jeszcze gorzej? - Ojcze! - Elizabeth zjawiła
się akurat w tym momencie, by usłyszeć komentarz ojca i przerażona zakryła ręką usta. Zupełnie
zbladła. - Och, sir Elliocie! - wyszeptała. - Proszę, niech pan jemu wybaczy, nam, mnie. Nie
powinnam go zostawiać... Była bliska łez. Ojciec patrzył na nią zmieszany. Elliot musiał coś szyb- ko
zrobić, aby następnym razem wstyd nie powstrzymał Elizabeth przed przyjęciem kolejnego
zaproszenia. Jej życie towarzyskie było już i tak mocno ograniczone przez ubóstwo i obowiązek
opieki nad ojcem. Oczy- wiście, jeśli będzie ten następny raz.
Spojrzał w twarz pułkownika Vance'a. Musi wziąć na siebie winę za jego słowa, ale żeby wszyscy
uwierzyli, powinien udawać, że nie wie, iż znaleźli się w centrum zainteresowania. Uśmiechnął się,
choć wątpił, by skrzywienie jego ust przypominało uśmiech. Głośno i wyraźnie powiedział: - A, więc
jednak pan mnie usłyszał. Jak już wcześniej powiedziałem, jest rzeczywiście bardzo smakowita. -
Usłyszał damskie westchnienie, ale brnął dalej. - To nie zdarza się zbyt często na wiejskim pikniku.
Nadal ma pan świetne oko. Cóż, pomyślał Elliot, teraz mam już nikłe szanse, by zawrzeć bliższą
znajomość z tajemniczą lady Agathą. Potraktuje mnie jak świnię. Mówić o niej, jakbym miał ją
skonsumo... - O, toż to pułkownik Vance! - Gardłowy głos przerwał mu tok myśli. - Nie mylę się,
pułkownik Vance, prawda? I sir Elliot. Zmartwiał, słysząc jej głos, ale przyszło mu z pomocą
doświadczenie z wojska. Wstał i się odwrócił. Miała wszelkie prawo wygłosić reprymen- dę, na
którą zasłużył. - Lady Agatho - pochylił głowę, nie zdradzając w głosie pogardy, którą czuł dla
siebie. Przekrzywiła na bok twarz, uniosła brew i uśmiechnęła się szeroko. W jej oczach zobaczył
zrozumienie tego, co się stało, i wesołość. W rękach nio- sła szklaną misę pełną biszkoptów i
truskawek. - Niechcący podsłuchałam rozmowę panów - powiedziała, spogląda- jąc na Archibalda.
Stary łobuz miał choć tyle przyzwoitości, by odwrócić oczy. Popatrzyła na Elliota. - Całą rozmowę-
powiedziała głośno, tak by wszyscy obecni usłyszeli. Jednak głos sugerował pewną intymność, jakby
mówiła tylko do niego. Sprytna sztuczka, pomyślał, zastanawiając się przez chwilę, gdzie mog- ła się
jej nauczyć. Przysunęła się bliżej. - Proszę wybaczyć podsłuchiwanie, ale dzięki temu dowiedziałam
się, jak bardzo lubią panowie ten przepyszny deser truskawkowy. Zauważyłam też, że na waszym
stole go nie ma, i podzieliłam się tym spostrzeżeniem z moimi towarzyszami. - Gestem ręki wskazała
stojącą za nią grupę, która patrzyła z powątpiewaniem. - Są tacy wspaniałomyślni, że zrezygnowali z
własnych porcji, żeby pan mógł się nim nacieszyć, pułkowniku Vance - zatrzepotała niewinnie
rzęsami. - O, i pan oczywiście też, sir Elliocie. Gapił się na nią w osłupieniu. Doskonale wiedziała, że
nie mówili o de- serze. Widział to w jej oczach i szelmowskim uśmiechu. Wiedziała też, że
skoro stwierdziła, iż słyszała ich rozmowę, nikt nie zaprotestuje, że nie mówili o deserze, bo wtedy
zarzuciłby lady Agacie kłamstwo. Uśmiechnął się, ujęty jej wielkodusznością. Jednak widząc jej
uniesio- ną brew, uświadomił sobie to, co ona zrozumiała już wcześniej. Miał teraz u niej dług
wdzięczności. Proszę - powiedziała lady Agatha, podając mu misę. - Lady Agatho, pani jest zbyt
wspaniałomyślna - wymamrotał. - Czyżby? - odpowiedziała bez namysłu. - Elliocie, myślałam, że nie
lubisz truskawek - odezwała się obok nie- go Catherine. Nawet nie zauważył, kiedy podeszła. - Może
kiedyś, teraz już owszem - powiedział, patrząc na lady Agathę ponad ramieniem Catherine. - Ostatnio
mam na nie ogromną ochotę. To zdumiewające, czego można się o sobie dowiedzieć, i to w
najdziwniej- szych okolicznościach. Lady Agatha zdławiła śmiech. - Bzdura - stwierdziła surowo
Catherine. Wzięła deser truskawkowy i postawiła przed Archibaldem, który mil- czał z niezwykłąjak
na niego roztropnością. Ujęła Elliota pod rękę i lekko uścisnęła. - Pamiętasz, jak byliśmy mali,
kucharka dawała nam w nagrodę mi- seczki z truskawkami? Zawsze oddawałeś mi swoje. Tak się
zastanawiam, że może zawsze je lubiłeś, ale chciałeś być w stosunku do mnie rycerski. - Rycerski? Ja?
To niemożliwe - rzekł w stronę lady Agathy. - Chociaż ktoś mi ostatnio pokazał, że rycerskość jeszcze
nie umarła. Lady Agatha lekko się zarumieniła. - Ale przyznaj, że zawsze miałeś dla mnie specjalne
względy, prawda, Elliocie? - powiedziała Catherine z naciskiem. Spojrzał na jej pełną wyczekiwania,
ładną twarz. - Łatwo cię było rozpieszczać, Catherine. Roześmiała się, ściskając mocniej jego ramię i
zwróciła się do lady Agathy:
- Chyba nadal jestem rozpieszczana. Paul i Elliot... och, bezwstydnie mnie psują. - Niech się pani nie
martwi, moja droga - powiedziała lady Agatha. - Zapewniam, że świetnie ukrywa pani ewentualne
wady charakteru, które takie dogadzanie często za sobą pociąga - przerwała na chwilę. - Poza tym
jestem pewna, że pani trochę przesadza. Elliot spojrzał na nią szybko. Jej słowa były pocieszające, ale
ich ton lekko ironiczny. I choć czuł, że jest nielojalny, uważał, że Catherine na to zasłużyła. Z
niewiadomych powodów od momentu poznania lady Agathy Cathe- rine robiła wszystko, by gość
Eglantyny i Angeli poczuł się intruzem. Dzi- siaj też już słyszał kilka kąśliwych uwag na temat
„interesującego sposobu ubierania się" i „dziwacznego, choć czarującego, stylu konwersacji".
Oczywiście, może źle interpretował to, co się działo. Obie panie nie miały powodu, by czuć do siebie
niechęć. Jednak głos Catherine brzmiał lodowato. - Pani jest zbyt uprzejma. Lady Agatha nie
zaprzeczyła. Uśmiechnęła się promiennie. - Wiele osób mi to mówiło. Elliot omal nie wybuchnął
śmiechem. Lady Agatha była groźnym prze- ciwnikiem. Całkiem nieźle odgryzła się Catherine i choć
powinien kibico- wać swojej dawnej narzeczonej, z trudem powstrzymał się od szerokiego uśmiechu.
Napięcie w ich gronie rozładowała Eglantyna, podchodząc wraz z Grace Poole i młodym stajennym
Hobbsem, który popychał wózek ze sprzętem do krokieta. - Widzisz, Grace? Jest dużo jedzenia -
powiedziała Eglantyna. Spoj- rzała na nienaruszony deser truskawkowy. - A to co tutaj robi? Niech
pan nie mówi, że jeszcze nie jadł deseru, pułkowniku Vance! Panno Vance? Elliocie? Cóż, chyba
poproszę was o odłożenie tej przyjemności na póź- niej, bo ominie was turniej. Elliocie, jesteś mi
bardzo potrzebny, żeby nikt nie został bez pary. - Oczywiście. - Dziękuję. Klasnęła w dłonie, żeby
zwrócić na siebie uwagę reszty uczestników pikniku. - Proszę państwa! Urządzamy turniej krokieta z
nagrodami dla zwy- cięzców - ogłosiła. - Proszę się podobierać w pary. Jest jeden warunek. -
Żartobliwie pogroziła Catherine palcem. - Nie wolno być w parze ze swo- im mężem.
- Och, Elliocie! - zawołała Catherine - Pamiętasz, jak wygraliśmy tur- niej tenisa na trawie w Tumley?
- Pamiętam - odparł Elliot. Wiedział, do czego zmierza, jednak nie śpieszył się z propozycją. Stoją- ca
obok Grace szeptała coś Eglantynie do ucha. Spojrzał na lady Agathę. Odwróciła się z lekko znudzoną
miną. Catherine patrzyła na niego wyczekująco. Odchrząknął. - Catherine, czy byłabyś... - Ja powiem
- wtrąciła się nagle Eglantyna. Grace Poole splotła ręce na brzuchu z nadzwyczaj zadowoloną miną. -
Czy byłabyś tak uprzejma, Catherine, i zechciała zagrać w parze z Antonem? Wiesz, jak się wstydzi
swoich miernych umiejętności, a twojego talentu powinno starczyć dla was obojga na dłużej niż
pierwszą rundę. Będziesz tak miła? Uśmiech Catherine zgasł na chwilę. - Oczywiście, moja droga.
Jeśli uważasz, że on naprawdę chce zagrać... - Jestem tego pewna - odparła Eglantyna i zawołała
głośno: - Halo, Anton! Anton, który właśnie rozmawiał z Atticusem i pastorem, obejrzał się. - Mam
świetną nowinę! - zawołała Eglantyna ze sztucznym entuzja- zmem. - Catherine właśnie mi
powiedziała, że bardzo chętnie zagra z tobą w parze! - Naprawdę? - zapytał Anton. - Tak! Chodź no
tutaj. Nie każ jej czekać. Anton podszedł pośpiesznie z oszołomieniem malującym się na rumia- nej
twarzy. Eglantyna odwróciła się do Elliota. - Ach, Elliocie! Właśnie wpadłam na świetny pomysł! Ty
mógłbyś za- grać z lady Agathą. - Z przyjemnością-odparł bez namysłu. - Och, nie! - zawołała lady
Agatha. - To znaczy, jestem pewna, że sir Elliot jest świetnym graczem, ale problem w tym, że ja nie
jestem. Nigdy dotąd nie grałam w krokieta. - Nigdy? - powtórzyła z niedowierzaniem Eglantyna. -
Jestem... bardzo zajęta, a w dzieciństwie graliśmy w inne gry. - Cóż, najwyższy czas się nauczyć -
powiedziała Eglantyna. - To świetna gra, spodoba się pani. Elliot szybko panią nauczy, jak zdobywać
kolejne bramki. Wyciągnęła z wózka dwa drewniane młotki, dwie kule i bezceremonial- nie podała je
Elliotowi. Lady Agatha spojrzała na niego spod rzęs. Wydała mu się trochę nie- pewna i
niespodziewanie bardzo młoda i nieśmiała, co przeczyło jej czę-
sto powtarzanym zapewnieniom, że jest kobietą światową. Już kilkakrot- nie był świadkiem, jak nagle
zaskoczona, zachowywała się dosyć naiwnie. Było coraz mniej prawdopodobne, że jest wytrawną
oszustką. - Nie chciałabym sprawić kłopotu - powiedziała. - Zapewniam, że to będzie dla mnie
przyjemność - odparł. - Droga Eglantyno, Elliocie - wtrąciła się współczująco Catherine. - Jeśli lady
Agatha nie chce grać, to chyba nie powinniśmy jej do tego zmu- szać. - Och, oczywiście - zgodziła
się Eglantyna, zawstydzona i skruszona. - Przepraszam, nie chciałam się narzucać. Lady Agatha
jeszcze raz pomogła wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Roze- śmiała się, ujęła rękę Eglantyny i
potrząsnęła nią lekko. - Moja droga, nie przejmuj się. Po prostu trochę się ociągałam - przy- znała z
czarującą naturalnością i uśmiechnęła się, ukazując śliczny dołe- czek. - Po cichu już się cieszę, że
nauczę się grać. Zawsze ciekawiej jest brać udział w grze - wyprostowała się i prześliznęła wzrokiem
po Cathe- rine - niż siedzieć na trybunach. Zgodzi się pani ze mną, panno... Och, proszę mi wybaczyć,
jestem takim głuptasem. Pani jest mężatką, prawda? Zgodzi się pani ze mną, pani Bunting? - Tak -
rzuciła zimno Catherine. - Chodźmy, Antonie, po nasz sprzęt do gry, a Elliot poinstruuje lady Agathę.
Chociaż nie wątpię, że ona też mogłaby go sporo nauczyć. Wygląda na bardzo wysportowaną, nie są-
dzisz? - Odwróciła się w stronę Letty. - Nie mogę się doczekać spotkania z panią na polu do gry, lady
Agatho. - Nie bardziej niż ja, pani Bunting - odpowiedziała Letty. - Co się stało? - spytała Eglantyna,
patrząc, jak Catherine ciągnie za sobą Antona. - Nic - odparła krótko lady Agatha. - Więc zostawiam
panią w dobrych rękach. Elliocie, masz kwadrans, żeby uczynić z niej pierwszorzędnego gracza. Ach!
- Uniosła głowę jak pies gończy na widok królika. - Doktorze Beacon! Potrzebuję jeszcze jednego
dżentelmena! - zawołała, śpiesząc za nim. - Halo, doktorze Bea- con! Elliot odwrócił się do lady
Agathy. Uśmiechała się, obserwując Eglanty- nę, jakby za chwilę miała krzyknąć zachęcająco: „Goń!"
- Ten podarowany deser, to było bardzo miłe z pani strony. - Drobiazg. - Wzięła młotek, który jej
podał. - Jak to się trzyma? Jak kij do golfa? Nie było w niej fałszywej skromności. Naprawdę
uważała własną wspa- niałomyślność za nic godnego uwagi.
- Jestem przeciwnego zdania. Podniosła głowę znad młotka, którym machnęła na próbę, celując w ja-
kieś zielsko. Uważała temat za skończony i zdziwiła się, że on go wciąż porusza. Jej oczy zalśniły
łobuzersko, gdy ściągnęła w zamyśleniu cudow- nie ruchliwe usta. - Sir Elliocie, jestem kobietą
bywałą w świecie. Powstrzymał się od uśmiechu, ale humor zaraz ustąpił zupełnie innemu odczuciu,
gdy położyła rękę na biodrze i zakołysała młotkiem, jakby to była elegancka laseczka. Jej figlarny
nastrój był zaraźliwy. - Doprawdy, sir Elliocie, cóż innego mogłam zrobić? - powiedziała z błyskiem
w oku, a jej biodra... Na Boga, jak ona nimi ruszała! - Spojrza- łam, zrozumiałam, co się dzieje, i
uświadomiłam sobie, że jego komenta- rze bardziej wprawią w zakłopotanie to dumne, pruderyjne
biedactwo niż mnie. - Oparła się na młotku i wyglądała jak komiczna karykatura londyń- skiego
dandysa. - To było takie proste, wybawić go od tej udręki. Zwłasz- cza że jego domniemana zbrodnia
nie była aż tak straszna, by musiał tyle cierpieć. - Pani jest wcieloną dobrocią, lady Agatho -
powiedział Elliot. - świet- nie określiła pani charakter pułkownika Vance'a. On rzeczywiście zadrę-
czyłby się... - Och, nie mówiłam o pułkowniku - przerwała mu szybko. Upłynęło całe dziesięć sekund,
zanim zrozumiał, o co jej chodziło, a wte- dy tylko raz spojrzał na jej śliczną, figlarną twarz i
wybuchnął śmie- chem. Liczni przyjaciele i sąsiedzi sir Elliota obejrzeli się zdziwieni. Już daw- no nie
słyszeli, żeby się tak serdecznie śmiał, i widząc uśmiech na jego twarzy, sami też się uśmiechnęli.
Kilkadziesiąt metrów dalej Eglantyna i Grace Poole wymieniły porozu- miewawcze spojrzenia.
Atticus, pochłonięty rozmową z pastorem, słysząc rozbawienie Elliota, przerwał na chwilę i także się
uśmiechnął. Nawet Cabot, podający nadąsanej Catherine Bunting szklankę mrożonej herbaty, zawahał
się i szybki uśmiech przemknął po jego surowym obliczu. Tylko lady Agatha nie pojęła, jakiego
dokonała cudu. W odpowiedzi na jego reakcję, uśmiechnęła się impertynencko, jakby przez całe życie
prze- rzucali się żarcikami. W tym momencie wiatr zwiał jej na twarz pasemko włosów. Uśmiechnięty
Elliot bez namysłu wyciągnął rękę i je odsunął. Jak tylko dotknął palcami jej ciepłego policzka,
zrozumiał swoją nieostrożność. Zwykły gest natychmiast przerodził się w coś na kształt pieszczoty i
ode- brał mu spokój.
Patrzył w jej oczy, nagle szeroko otwarte i pytające, niewinne i... przera- żone. Opuścił rękę. Cofnął
się o krok i kiwnął, by szła za nim. - Chodźmy na pole do gry - powiedział, nienawidząc swojego
sztyw- nego tonu. Ale nie rezygnowała. Twarz się jej wypogodziła, oczy zabłysły. - Mam wrażenie, że
już zaczęliśmy grę - wymruczała, wywołując u nie- go kolejny wybuch śmiechu. Jakieś głęboko w
nim ukryte emocje szukały ujścia. Znalazł się w tarapatach. Lubił ją. Ogromnieją lubił, a to niepokoiło
go o wiele bardziej, niż gdyby jej tylko pragnął. Digglesworthowie mają na tyle duży trawnik, że
można zagrać w kro- kieta z sześcioma bramkami, chociaż na brzegu pola trzeba uważać - po- kazał
gestem wzgórze, nieco oddalone od miejsca, gdzie stali. - Tam jest skarpa. Kiedyś były to mokradła,
ale zarosły wiele lat temu. Lady Agatha obserwowała teren. - Bramka to ten metalowy łuk? -
zapytała. - Tak. Celem gry jest posłanie w określonym porządku kul, nasze są czarno-niebieskie, przez
bramkę i uderzenie w tamten słupek na końcu pola. - Wskazał miejsce, gdzie Hobbs wbijał w ziemię
kołek. - A potem musimy w odwrotnej kolejności cofnąć się na ten kraniec pola i uderzyć w słupek
tutaj. - To nie wydaje się zbyt skomplikowane - uznała niepewnie. Uśmiechnął się pobłażliwie. -
Wyzwaniem jest obecność innych graczy. Trzeba przejść wszystkie bramki w jak najmniejszej ilości
uderzeń, a każda para po kolei ma tylko jedno uderzenie. Puszczając jednak kulę przez bramkę,
zdobywa się do- datkową kolejkę. Zmarszczyła brwi, więc zdecydował, że nie będzie komplikować
spra- wy wyjaśnianiem, co to jest krokietowanie, a co skrokietowanie. Wytłu- maczy jej to dopiero
wtedy, gdy zajdzie potrzeba, co było raczej mało prawdopodobne. Towarzystwo w Little Bidewell
było znane z tego, że grało aż do znudzenia uczciwie. - Świetnie - powiedziała. - Co dalej? - Kulę
uderza się płaską stroną młotka. Może spróbuje pani kilka razy przećwiczyć uderzenie? Proszę wziąć
go w obie dłonie i machnąć parę razy, by go poczuć w rękach. Chwyciła rączkę na samym końcu,
jakby to była laska. - W ten sposób? - Niezupełnie. Obiema rękami. Pokazał na własnym młotku.
Chwyciła młotek pośrodku, jakby miała mu skręcić kark. - Proszę się odsunąć, gdy będę uderzać
kulę. Posłuchał, a ona zamachnęła się młotkiem tak, że wyleciał jej z rąk, uderzył o ziemię i potoczył
po trawniku. Zmarszczyła nos. - Rozumiem, że nie w ten sposób? - Raczej nie. - Obawiam się, że
nie dam rady - westchnęła ciężko. Przyjrzał siej ej uważnie. Wczoraj wieczorem wspinała się po
bluszczu, a dzisiaj twierdzi, że nie da rady? Odsunął podejrzenia. Nadal czekał na odpowiedź na
telegram, który rano wysłał do Londynu. Dopóki nie nadej- dzie, nie powinien jej podejrzewać. I czyż
nie jest to świetna wymówka? - drażniło się z nim sumienie, gdy odwracał oczy od jej kobiecej
sylwetki. Uniosła szelmowsko brwi. Doskonale wiedziała, jak działa na niego i wszystkich innych
dżentelmenów z Little Bidewell. Była przyzwyczajo- na do tego, że mężczyźni się za nią oglądali. -
Czy mogę wziąć pani rękę? - Wyciągnął swoją, a ona bez słowa po- dała mu dłoń. - Proszę tę rękę
ułożyć o tak. - Przesunął jej palce prawie na koniec młotka, oplatając je wokół trzonka. - A tę rękę
tutaj. Jedną dłonią prawie zakrywał jej obie. Miała drobne palce, skórę ciepłą i gładką. - Świetnie. -
Zabrał rękę i cofnął się. - Dziękuję. Tak jest dużo lepiej - powiedziała, nieudolnie uderzając w kępkę
trawy. Zmarszczył brwi. Chwyt miała mniej więcej poprawny, ale nie potrafiła uderzyć młotkiem tak,
jak należało. - Pan marszczy brwi! - zawołała. - Proszę mnie nie oszczędzać, sir Ellio- cie.
Najbardziej na świecie nie znoszę nieudolności. W czym tkwi problem? - Pani zamach. - Mój
zamach?
- Jest nierówny. Musi się pani bardziej pochylić, tak by pani ramiona zwisały z barków... nie, nie tak -
powiedział, gdy idąc za jego instrukcją, zgarbiła się nad kulą jak kura na grzędzie. - Proszę się
odsunąć od kuli... chociaż może lepiej nie. Zrobiła duży krok do tyłu i teraz była zgięta wpół. W tej
pozycji jej pośladki były wypięte, a dopasowana jak rękawiczka suknia jeszcze je uwydatniała.
Zaschło mu w ustach. Wyprostowała się. W jej postawie, a nawet linii brwi widać było znie- chęcenie.
Ale było coś jeszcze. Śmiech. Cała ta sytuacja ogromnie ją ba- wiła, gotów był się założyć o całą
bibliotekę swojego ojca. - Hm, czy mógłby mi pan to jakoś pokazać? - spytała szorstko. O tak,
mógłby. Nie byłoby to przyzwoite, ale miał wrażenie, że ona świa- domie go prowokowała. W
młodości bardzo lubił te gierki między męż- czyznami i kobietami. Był w nich całkiem niezły. - Więc?
- Będę musiał skorygować pani postawę - ostrzegł ją. - Rozumiem. - I stanąć bliżej. Uśmiechnęła się
pewna siebie. - Jestem kobietą światową, sir Elliocie. Zapewniam pana, że nie uznam pana bliskości
za brak taktu. - Oczywiście, że nie. Proszę wybaczyć, że zachowuję się tak niezręcz- nie. Ale jestem
tylko prostym, prowincjonalnym dżentelmenem - dodał pokornie, aż spojrzała na niego ostro. - Czy
mogłaby się pani odwrócić? Posłuchała. Stanął za nią otaczając ją ramionami. I natychmiast zrozu-
miał swój błąd. Z chwilą gdy ją objął, całe jego ciało napięło się, a gdy się lekko poruszyła,
mimowolnie musnęła jego lędźwie. Napięcie stało się bolesne. Zignorował je, zaciskając zęby. Z
wysiłkiem poprawił chwyt, ale przez to musiał się do niej przysunąć. Otoczył ją całą szerokością
pleców, pokrył ramionami. Pokrył ją... Urodził się i wychował na wsi, i te dwa proste słowa wywołały
w jego wyobraźni liczne obrazy samca i samicy, pierwotnej siły pokonującej wszystkie inne instynkty.
Rozpaczliwie próbował się opanować, ostudzić zmysły. Jednak ona... swoimi śmiałymi oczami i
szerokimi, figlarnymi ustami rozbudziła w nim namiętność. Mógł tylko mieć nadzieję, że warstwy jej
spódnicy nie pozwoliły, by wyczuła, jakie wywarła na nim wrażenie. Jednocześnie nie potrafił się
powstrzymać przed rozkoszowaniem się tą sytuacją. Po chwili oporu poddał się, smakując każde
wrażenie: ciepły,
kwiatowy zapach otulający jej skórę, dotyk jej łopatek na swojej piersi, muśnięcia jedwabistych
pasemek tycjanowskich włosów na ustach... - Uwaga! - rozległ się krzyk. Instynktownie uniósł ją w
ramionach, przyciągnął do siebie i obrócił, gdy kula do krokieta przeleciała obok jej stóp. Pomyślał,
że nie chce już jej wypuszczać. Chciał czuć jej napięte ciało, przyciśnięte do siebie. Przez krótką
chwilę trwała bez ruchu, a potem zaczęła się gwałtownie szarpać, ze złością marszcząc brwi i
próbując się uwolnić. Natychmiast oprzytomniał, wyzywając się w myślach od łajdaków. Postawił ją
na zie- mi. - Bardzo panią... - Chciała mnie uderzyć! - wykrzyknęła lady Agatha zdumiona i zła.
Odwróciła się do niego, furkocząc spódnicą. - Sam pan widział, sir Ellio- cie. Próbowała mnie
uderzyć kulą! Dwadzieścia metrów od nich stała Catherine z twarzą pełną skruchy, a obok niej
Anton, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia. - Tak mi przykro, lady Agatho! - powiedziała
Catherine, podchodząc z pośpiechem. - Ćwiczyłam uderzenie i cóż, byłam trochę niezręczna. Pani na
pewno rozumie. Lady Agatha odwróciła się z powrotem do niego. - Czy ona rzeczywiście spodziewa
się, że uwierzymy... Cokolwiek chciała powiedzieć, słowa zamarły jej na ustach. Patrzyła na niego z
wyrazem rosnącego niedowierzania. Nie rozumiał dlaczego. Prze- cież Catherine przeprosiła za ten
incydent. - Lady Agatho? - ostrożnie odezwała się Catherine. - Wybaczy mi pani? Lady Agatha
rzuciła Elliotowi piorunujące spojrzenie. - Oczywiście, moja droga. Zadziwiające, że jej głos
zabrzmiał tak miło. Elliot mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą zamierzała obrzucić Catherine
obelgami. Albo się mylił, albo lady Agatha Whyte była lepszą aktorką, niż przypuszczał. - Sądzę, że
z wiekiem rzeczywiście człowiek robi się niezręczny - do- dała i zaraz westchnęła: - Ojej! To źle
zabrzmiało. Chciałam powiedzieć, że trzeba ciągle ćwiczyć umiejętności. I teraz to ja muszę panią
prosić o przebaczenie. Catherine skrzywiła usta w czymś, co przypominało uśmiech. - Oczywiście.
Elliot przysłuchiwał się zupełnie zdezorientowany. Na litość boską, prze- cież to była tylko kula do
krokieta, a nie pocisk armatni. - Jeszcze raz bardzo przepraszam - powiedziała Catherine. - Życzę
powodzenia w turnieju, lady Agatho.
- Proszę już sobie tym nie zawracać głowy. Powodzenia, pani Bunting - odparła lady Agatha i
odwróciła się, Catherine zaś wzięła Antona pod rękę i poszła szukać swojej żółtej kuli. - Jestem
pewien, że zrobiła to niechcący - rzekł Elliot. W mgnieniu oka spokój na twarzy lady Agathy ustąpił
rozdrażnieniu. - Catherine szyje pieluszki dla przykościelnego sierocińca - wyjaśnił. - Regularnie
zanosi biednym żywność i koce. Samodzielnie zorganizowała czytelnię dla żołnierzy wracających z
wojny. Czyż taka kobieta naprawdę celowo uderzyłaby inną kobietę kulą do krokieta? - spytał
pojednawczo. Jego słowa przynajmniej zgasiły w niej irytację. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę
ze zdziwioną miną, potem potrząsnęła głową i schyliła się po swój młotek. Usłyszał, jak mamrocze
przy tym tylko jedno słowo: - Mężczyźni! Turniej krokieta u Bigglesworthów przeszedł do historii
jako najdłuższa i najciekawsza rozgrywka w dziejach Little Bidewell. Z początku wyglą- dało na to,
że wygrają sir Elliot March i lady Agatha Whyte. Sir Elliot był doświadczonym graczem, a lady
Agatha, mimo wcześniejszych wymó- wek, okazała się bardzo utalentowana i spisywała się całkiem
nieźle. Mia- ła celne oko i grację akrobatki. Zdecydowanie uderzała swoją niebiesko- -czarną kulę i
posyłała ją przez kolejne bramki. Wkrótce było jasne, że nikt nie dorówna parze Whyte i March.
Potem jednak, gdzieś w połowie gry, akurat gdy lady Agatha zgrabnie skończyła grę do drugiej
bramki, Catherine Bunting uderzyła w kulę lady Agathy, przesuwając ją o trzy metry. Lady Agatha,
która, czekając na swo- ją kolej, bawiła grupę dżentelmenów opowieścią o swoich przygodach w
Paryżu, obejrzała się. Szybko oceniła sytuację i uprzejmie zawołała do pani Bunting, by się tym nie
przejmowała. Pani Bunting nie wyglądała na specjalnie skruszoną. Prychnęła, co El- liot słyszał u
niej chyba po raz pierwszy w życiu, i powiedziała lady Aga- cie, że wcale nie zamierza się
przejmować. Ustawiła swoją kulę obok kuli lady Agathy i oddała najdłuższy strzał, jaki Little
Bidewell kiedykolwiek widziało. Kula lady Agathy poszybowała w powietrzu i spadła na najbar-
dziej oddalony koniec pola. Lady Agatha, która obserwowała poczynania pani Bunting ze zdumie-
niem, była zszokowana. Dopiero gdy jej kula w końcu się zatrzymała mię- dzy pokrzywionymi
korzeniami dębu, odwróciła się do Elliota.
- Czy ona może tak zrobić? - spytała z powagą. - Tak - powiedział Elliot z poczuciem winy. - To się
nazywa skrokieto- wanie. Gdy przymierzając się do uderzenia, ustawiła swoją kulę koło pani kuli,
zrobiła coś, co się nazywa krokietowaniem. - Ach, rozumiem, stąd i nazwa gry - pokiwała głową. -
Tak. Próbowała się uśmiechnąć, ale wargi tylko jej zesztywniały. - A mogę spytać, dlaczego nie
powiedziano mi o tej zasadzie? Nie mógł jej przecież powiedzieć, że dlatego, iż gracze w Little Bide-
well uważali skrokietowanie za brak dobrych manier. Co innego przy- padkiem trafić w kulę
przeciwnika, ale celowo w nią uderzać... To co by- ło dopuszczalne gdzie indziej, w Little Bidewell po
prostu nie uchodzi- ło. A przynajmniej nie uchodziło do tej pory. - Powinienem pani powiedzieć -
rzekł. - To moje zaniedbanie i proszę o wybaczenie. Patrzyła na niego ze zdziwieniem i determinacją.
Znał to spojrzenie, widział je na twarzach żołnierzy ruszających do walki. - Wszystko w porządku.
Proszę mi tylko powiedzieć, kiedy będzie moja kolej. Reszta, jak mówią, jest już historią. Nim turniej
dobiegł końca, sposób gry w krokieta w Little Bidewell zmienił się na zawsze. Z początku obie panie
w pogoni za kulą przeciwniczki przynajmniej starały się uderzać w kierunku bramki. Wkrótce jednak
obie porzuciły wszelkie pozory i biegały z jednego końca pola na drugi, uderzając swoje kule, podczas
gdy najsłabsza para dawno osiągnęła ostatni słupek i skoń- czyła grę. Kobiety uśmiechały się przy tym
sztucznie i wymieniały uprzej- mości, ociekające trucizną i miodem. - Ach, pani Bunting, jak to się
dzieje, że ciągle uderzam w pani nie- szczęsną kulę? - wypowiedź lady Agathy usłyszał jeden z
dżentelmenów. Pani Bunting odpowiedziała z piskliwym śmieszkiem: - Nie śmiem zgadywać, lady
Agatho, ale ten przewrotny chochlik, któ- ry kieruje pani kulą, musi być rozdrażniony. Nie potrafię
uderzyć własnej kuli, nie trafiając jednocześnie w pani. I tak przez cały czas. Początkowo zarówno
Anton Bigglesworth, jak i sir Elliot March, próbo- wali zakończyć grę. W końcu obaj panowie poddali
się i zeszli z pola, ustępując go swoim partnerkom. O szóstej większość gości tłoczyła się przy tylnym
wejściu do Hollies, Eglantyna, trzymając na rękach Pimpusia, pieska lady Agathy, rzucała nie-
spokojne spojrzenia w stronę kuchni, skąd słychać było coraz głośniejsze komentarze Grace Poole o
rozgotowanym jedzeniu. W tym momencie już tylko sir Elliot jeszcze interesował się wynikiem gry.
Znalazł składane krzesełko i ustawił je na skraju pola. Założył nogę na nogę i patrzył z miną pełną
kpiny i męskiej dumy. Gdyby nie dziedzic Himplerump, gra mogłaby trwać aż do zmroku. Nikt z
dobrze wychowanego towarzystwa Little Bidewell nie chciał urazić ani pełnej cnót żony lorda Paula
ani żywiołowej, wysoko urodzonej lady Agathy. Dziedzic miał jednak ogromny apetyt. W
poszukiwaniu jedzenia zawę- drował pod markizę, gdzie znalazł porzucony deser lady Agathy stojący
na najdalszym końcu stołu. Z lenistwa sięgnął po niego przez cały stół, stracił równowagę i runął do
przodu. Stół nie miał szans utrzymać stu dwudziestu kilogramów żywej wagi. Załamał się z głośnym
trzaskiem i dziedzic wylądował na ziemi. Natych- miast wszyscy odwrócili się w stronę, skąd
dochodził ryk dziedzica, i po- śpieszyli z pomocą. Wszyscy z wyjątkiem Letty Potts. Stała na skarpie,
gdzie właśnie dopadła żółtej kuli Catherine Bunting. Zamierzała wysłać jąna przeciwny koniec pola,
jednak słysząc trzask pę- kającego drewna, dostrzegła szansę, by wreszcie zakończyć grę, i to włas-
nym zwycięstwem. W końcu, myślała, trudno wygrać, jeśli nie możesz znaleźć swojej kuli. Niewiele
myśląc, zamachnęła się młotkiem aż na plecy i uderzyła z osza- łamiającą siłą, tak wspaniale i
potężnie, że impet uderzenia, nie trafiając w żółtą kulę, zwalił ją z nóg. Spadała w dół skarpy, tocząc
się niczym kłębek falbanek, potarganych włosów i rozrzuconych rąk i nóg, aż zatrzymała się na dole.
Leżała na plecach w gęstej, wysokiej trawie, oddychając gwałtownie. Nad jej głową chmury wirowały
jak szalone. Ostrożnie przesunęła rękami wzdłuż tuło- wia. Niczego sobie nie złamała, ale wyglądała
dość nieprzyzwoicie ze spód- nicą skłębioną pod siedzeniem. Spróbowała usiąść, by ją poprawić, lecz
opadła z powrotem na plecy. Gwiazdy zawirowały jej pod powiekami. Z daleka dobiegł ją kobiecy
głos: - Co się stało z lady Agathą? Krew odpłynęła jej z twarzy. Umrze z upokorzenia, jeśli ta blada
roz- pieszczona Catherine Bunting zobaczy ją w takim stanie, z gołymi nogami i włosami pełnymi
trawy i gałązek. Z jękiem przekręciła ostrożnie głowę i spojrzała na wzgórze. W miejscu, gdzie
poprzednio stała, zobaczyła męską sylwetkę odwró- coną plecami. Było coś znajomego w szerokich
ramionach, w ciemnych
włosach sięgających sztywnego białego kołnierzyka... Sir Elliot. Oczywi- ście. Wstrzymała oddech i
modliła się, żeby sobie poszedł. Niech lepiej już zobaczy ją Catherine Bunting niż on. Rozglądał się
nerwowo po polu. - Zdaje się, że jej tu nie ma! - zawołał. - No, Catherine, lady Agatha chyba ustąpiła
ci pola. - Schylił się po żółtą kulę i zaśmiał się, podrzuca- jąc ją lekko w dłoni. - Proszę, oto twoja
kula. Cóż, pewnie zrozumiała, że przegrała. Tylko najwyższym wysiłkiem woli Letty zdusiła w sobie
warknięcie. Nie słyszała słów Catherine, ale nie było potrzeby. Wjej tonie wyraźnie słychać było
upojenie zwycięstwem. Znów usłyszała Elliota, odpowiadał na pytanie jakiegoś mężczyzny. -
Oczywiście. Poczekam tylko chwilę na ojca. Wymknął się do stajni, zobaczyć przychówek Taffy.
Powinien wrócić za kilka minut. Słyszała przez jakiś czas inne głosy, które w końcu ucichły.
Policzyła do stu, a następnie do pięciuset. Konik polny przebiegł jej po ramieniu i omal nie
krzyknęła. Zaczynały jej drętwieć nogi. W końcu sir Elliot wsunął ręce do kieszeni i ruszył skrajem
wzgórza w kierunku domu. Letty bezgłośnie odetchnęła z ulgą. Zatrzymał się. - Halo! - odwrócił
głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Może pomóc pani się stamtąd wydostać? Letty grała raz rolę
dziewczyny, która mdlała, ilekroć znalazła, się w kło- potliwej sytuacji. W tej chwili nic lepszego nie
przyszło jej do głowy. Uniosła więc dłoń do skroni i zamknęła oczy. - Och -jęknęła cicho. - Och...
ojej... Czy mógłby pan? Proszę... Tro- chę... kręci mi się w głowie... Niewiara na twarzy sir Elliota
ustąpiła miejsca trosce. Zbiegł ze strome- go wzgórza i padł przy niej na kolana. Próbowała się
podnieść, ale przy- trzymał j ą zdenerwowany.
- Proszę się nie ruszać - powiedział, a w jego głosie było tyle prawdzi- wego zatroskania, że Letty
poczuła dziwnie nieprzyjemne ukłucie... właś- ciwie czego? Po krótkiej chwili zrozumiała, co jest
źródłem tego przykre- go uczucia i ją to zaskoczyło. Uświadomiła sobie, że jest zawstydzona. Nie
miała oporów, by wykorzystywać męską próżność i małostkowość dla własnych celów. Nie powinno
się jednak karać dżentelmena za to, że jest... hm, uprzejmy. Poza tym, pomyślała, nie mogła pozwolić,
by te świetnie skrojone spodnie pobrudziły się od trawy. - Czy mam zawołać doktora Beacona? -
zapytał Elliot. - Nie. - Ale pani właśnie zemdlała. Niechętnie ustąpiła swojemu głupiemu sumieniu.
Uniosła się na łok- ciach i zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów. - Niemi nie jest. - Ale powiedziała
pani, że kręci jej się w głowie. Patrzył na nią ciągle nie rozumiejąc. Ale przecież, pomyślała ze
smutkiem, pominąwszy jego obowiązki sę- dziego, był tylko prostym, prowincjonalnym
dżentelmenem, bezbronnym wobec sztuczek wyrafinowanej światowej kobiety, takiej jak ona. - Nic z
tego - naciągnęła spódnicę na kolana. - Gdyby moja delikat- ność uczuć była bardziej skora do
współpracy, zasłabłabym w momencie, gdy zorientowałam się, że widać mi halkę. Niestety, nie
jestem aż tak wraż- liwa, a z moją głową już jest wszystko w porządku. Uśmiechnęła się do niego
krzywo, a on zamiast robić jej wyrzuty, czego się spodziewała, wybuchnął śmiechem. Podobał jej się
ten śmiech, zmarszczki w kącikach jego oczu, gęste rzęsy skrywające niebieskozielo- ne oczy i
dołeczki w szczupłych policzkach. Ale najbardziej podobał się jej dźwięk jego śmiechu i
pobrzmiewająca w nim radość. Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją. Miał dużą dłoń z długimi palca-
mi. - Przypuszczam, że uważa mnie pan za straszną trzpiotkę - powiedzia- ła. - Nie. Uważam, że jest
pani czarująca. Pomógł jej wstać. Wyprostowała się i od razu potknęła o kępę darni. Upadła mu
prosto w ramiona, opierając ręce na jego muskularnej piersi. Spojrzała na niego. Jego uśmiech zgasł, a
serce biło wolno i mocno pod jej dłońmi. Poczuła, jak ciepło jego ciała wnika w jej ręce i płynie do
ramion. Uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. On ją zaraz pocałuje.
Pochylił się do niej. Zamknęła oczy. Tak! Chciała, by ją pocałował, tylko... tylko... W radosnym
oczekiwaniu poczuła ukłucie paniki. Jak, do diabła, całuje się dama? Jeśli pocałuje go tak, jak
dyktowało jej ciało, usta, serce, on odgadnie, że jest oszustką. Dobrze wychowana dama nie całowała
się tak, jak ona pragnęła go pocałować. Jej reakcja na pewno ją zdradzi. Więc jak ca- łu... Musnął ją
delikatnie ustami. Były ciepłe, mocne i aksamitne. Jej obawy znikły wobec słodyczy odczucia. Więc
tak całują się ludzie z wyższej sfery, pomyślała, czując jego palący pocałunek. Mocniej przywarł
ustami do jej warg. Westchnęła, pragnąc je otworzyć, choćby odrobinę, by poczuć pocałunek
wrażliwym wnętrzem ust. Ta potrzeba wydawała się tak naturalna... Jednak dama nie otworzyłaby ust,
upomniała się surowo i mocno zacis- nęła wargi. Roześmiał się przy jej ustach. Roześmiał się!
Łagodnie, kusząco, tak samo jak całował. Lekko ją obrócił i przechylił do tyłu, podtrzymując
ramieniem. Pochylił się nad nią. Drażnił jąłagodnością i jednocześnie kusił grzeszną obietnicą. Wolną
ręką ujął jej brodę i musnął kciukiem dolną wargę, całując powoli wzdłuż zarysu podbródka i
nieubłaganie zmierzając do ust. Dotknął ich kącika czubkiem języka. Przeszedł ją zmysłowy dreszcz.
Jej postanowienie, by zachowywać się jak dama, stało się ulotne jak mgła. Znów ją pocałował, tym
razem mocno, z otwartymi ustami, spra- gniony i nienasycony. Wszystkie myśli w jej głowie spłonęły,
zostawiając tylko cudowną świadomość siły jego ramion, pożądania, które przepływa- ło i rozlewało
się między nimi. A gdy otworzyła usta... o Boże! Wsunął język między jej wargi, męski i władczy,
dotknął jej języka i z mi- strzostwem wziął całe jej usta w posiadanie. Dotychczas nie spotkała się z
czymś tak zmysłowym. Błyski światła zapłonęły pod jej powiekami i bez wahania zanurzyła się w
rozkoszy. Gorące usta, mocno bijące serce i stalowe ramiona. I te dźwięki! Słodkie dźwięki
całkowitego oddania. Głęboko w jej gardle zrodziło się upajające mruczenie. Szukając oparcia,
chwyciła się jego silnych ramion, by nie za- tracić się w nim bez reszty. Uniósł głowę, owiewając jej
twarz urywanym oddechem. Podniosła ręce i przeczesała palcami jego krótkie, jedwabiste włosy,
próbując z powro- tem przyciągnąć jego głowę. On jednak się opierał.
Otworzyła oczy, czując słabość, oszołomienie i namiętność, ale nade wszystko pragnienie, by wciąż
ją całował. Niewinnie, grzesznie i cudow- nie. - Proszę mi wybaczyć, lady Agatho - powiedział
ochrypłym głosem. Pierś unosiła się mu i opadała w głębokim, gwałtownym rytmie. - Jestem w końcu
tylko prostym prowincjonalnym dżentelmenem, nienawykłym do obcowania z tak światową damą jak
pani. Zamrugała niepewnie, ciągle oszołomiona namiętnością. Prostym pro- wincjonalnym...?
Zmarszczyła brwi, a on się uśmiechnął. Zrozumiała natychmiast. On z niej drwił! Odepchnęła go z
całej siły, ale on tylko uśmiechnął się jeszcze szerzej. To było najgorsze. Ten uśmiech nie był
ironiczny ani okrutny, ale pobłaż- liwy i... i pełen łagodności! Och! - Proszę mnie natychmiast
puścić! Jego rozbawienie znikło. - Agatho, proszę. Nie miałem zamiaru... - Nie! - zawołała
przenikliwym tonem. - Jeśli jest pan dżentelmenem, za którego uważa pana całe Little Bidewell,
proszę natychmiast zabrać ręce! Był kompletnie zaskoczony. O tak, pomyślała z goryczą, mógł sobie
do woli drwić z dziewczyny, ale niech no tylko ktoś rzuci obelgę na jego święty honor dżentelmena!
Cofnął się o krok i opuścił ręce wzdłuż ciała. - Agatho... Tego było za wiele. Nawet nie ją całował! -
Proszę nie mówić do mnie Agatho! Pochylił głowę. Cokolwiek czuł, było teraz ukryte za poważnym
wyra- zem twarzy. - Proszę o wybaczenie, lady Agatho. Wiem, że mi pani nie wierzy, ale daję pani
słowo, że nie mam w zwyczaju - przełknął ślinę z wysiłkiem i jedynie to mogło świadczyć, że
rzeczywiście czuł skruchę- narzucać się ze swoimi względami niechętnym kobietom. - O, więc na
ogół narzuca się pan tylko chętnym kobietom? - spytała wyniośle. - Jakie to szlachetne z pana strony.
Zaczerwienił się, ale brnął dalej. - Chyba zasłużyłem na taką ocenę. Wcale nie zasłużył. Nie miała
nic przeciwko jego względom. Nie mogła mu jednak wybaczyć, że z niej szydził zaraz po tym, jak te
jego przeklęte
względy sprawiły jej taką przyjemność. Oczywiście nie mogła mu tego powiedzieć. - Proszę, niech
pani zrozumie - rzekł. - Jestem... Spiorunowała go wzrokiem, uciszając tak skutecznie, jakby nałożyła
mu kaganiec. - Jeśli jeszcze raz pan powie, że jest tylko prostym prowincjonalnym dżentelmenem, to
ja... ja... nie wiem, co zrobię, ale na pewno zrobię to z wielkim hukiem! Ściągnął brwi i spochmurniał.
Otworzył usta, zamknął je, spojrzał na nią badawczo. - Proszę wybaczyć, że jestem taki niezdarny. Ale
czy mogę spytać, za co właściwie mam paniąprzeprosić? Za pocałunek czy też za kpiny z niej? -
Kpiny? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Kpiny? Sir, ja bym to na- zwała naśmiewaniem się w żywe
oczy. - Jestem łotrem pozbawionym sumienia. Nie powinienem kpić, ale... Nie wyglądał na łotra bez
skrupułów. Uśmiechnięty, z potarganymi wło- sami, wyglądał pociągająco. Nie było w nim nawet
śladu skruchy. Przypo- minał zaspokojonego drapieżnika. Nie powiedział wszystkiego. Mogła się
założyć o całą miesięczną pen- sję. Oczywiście gdyby miała pracę. - Nie powinien pan kpić, ale...? -
dopytywała się zniecierpliwiona. Pochylił się ku niej i dwoma palcami podniósł jej podbródek.
Zadrżała. Niech diabli porwą jej zdradliwe ciało. Uśmiechał się leniwie, ale wzrok miał przenikliwy.
- Ale nie mogłem się oprzeć. - Czemu się oprzeć? - spytała, przeklinając swój cienki, zdyszany głos. -
Oprzeć się pokusie udowodnienia pani, że jej światowość jest fikcją - wyszeptał. - Mówiąc potocznym
językiem, z którym wydaje się pani tak za- dziwiająco obeznana, lady Agatho, pani wcale nie jest taka
doświadczona. - Matko Boska! - westchnęła Grace Poole, wychylając się z okna na drugim piętrze z
lornetką pana Biggleswortha przy oczach. - Daj mi popatrzeć! - zażądała Meny, ciągnąc kucharkę za
rękaw. - Teraz moja kolej! - Ojej! - westchnęła Eglantyna, załamując ręce. U jej stóp kochany mały
Pimpuś ziewnął. - To nie tylko jest nieprzyzwoite, ale zapewne tak- że niemoralne, aby szpiegować
ich w ten sposób.
- Żadne tam szpiegowanie, psze pani - wyjaśniła Meny. - Sprawdza- my tylko, jak skuteczne są nasze
wysiłki. Skąd by my wiedzieli, co dalej robić, jeśli byśmy nie wiedzieli, jak daleko zaszły sprawy?
Stanowczym ruchem biodra Meny odepchnęła Grace Poole od okna, jednocześnie wyrywając jej
lornetkę z ręki. Grace, z okrągłymi śladami odciśniętymi wokół oczu, nawet nie zaprotestowała.
Chwiejąc się, ode- szła od okna i przycisnęła rękę do serca. - Aż mam palpitacje! - szepnęła. - Chyba
się nie pobili? - spytała Eglantyna. Meny jej nie usłyszała. Stała w oknie, gapiąc się przez lornetkę i
mam- rocząc przez cały czas: - Ooo... ojej...jej... Eglantyna wahała się, co zrobić. Goście przenieśli
się do domu i zajadali przysmaki z bufetu. Gdy za- uważyła nieobecność Agathy, poszła jej szukać.
Ale w sypialni na górze znalazła tylko swoją krnąbrną służbę, jak szpiegowała... to znaczy spraw-
dzała skutki swojego swatania. Eglantyna ciągle nie wiedziała, jak to się stało, że włączyła się w ich
plany. Niewątpliwie był to skutek tych wszystkich przygotowań weselnych. Mó- wiło się tylko o
narzeczonych i o tym, że będą żyli długo i szczęśliwie. Nikt natomiast nie myślał o tym, że dla tych,
których narzeczona opuszczała, wcale nie było to szczęśliwe zakończenie. Że dziewczynka, którą
kochałaś i uwiel- białaś, której włosy zaplatałaś w warkoczyki i której bandażowałaś zadrapane
kolana, opuści swój dom rodzinny i już nigdy do niego nie wróci. Eglantyna pociągnęła nosem, a gdy
poczuła na spódnicy dotknięcie łap- ki, spojrzała w dół. Pimpuś szczerzył się do niej z głupawo
wywieszonym różowym jęzorem. Znów pacnął łapką rąbek jej sukni. Ojej, chyba chciał, żeby go
wziąć na ręce. Pochyliła się i go podniosła. Polizał szybko jej policzek. Uśmiechnęła się, dziwnie
ukojona ciepłym ciałkiem, trzymanym w ramionach. Smutne myśli. Oczywiście z miejsca zgodziła
się pomóc Grace i Merry w wyswataniu sir Elliota i lady Agathy. Bardzo lubiła Elliota. W młodości
był czarującym urwisem i wyrósł na szlachetnego i odpowiedzialnego mężczyznę. Czasami
zastanawiała się, czy nie nadmiernie odpowiedzialnego. W swej powadze wydawał się taki bezbronny
i osamotniony. Któż inny, jeśli nie żywiołowa lady Agatha poradzi sobie z jego charak- terem? Z
pewnościąjej swobodne zachowanie dobrze na niego podziała- ło. Już dawno nie widziała go w tak
dobrym i radosnym nastroju, tak szcze- rze roześmianego.
Na pierwszy rzut oka było widać, że pasowali do siebie idealnie. I wy- raźnie byli sobą
zainteresowani. Ale jak bardzo? Nie wolno jej teraz stchó- rzyć. Stanowczym gestem postawiła
Pimpusia na ziemi i wyciągnęła rękę. - Meny, proszę mi podać lornetkę. Merry natychmiast odsunęła
się od okna i oddała lornetkę. Eglantyna podniosła ją do oczu i po chwili zobaczyła na skarpie... O nie!
Nigdy nie przypuszczała, że jest do tego zdolny! Miły, porządny, szar- mancki Elliot napastował lady
Agathę! Całował ją, głową zasłaniając widok Eglantynie. Jedną ręką trzymał ją w talii, a drugą
przytrzymywał jej głowę. Jej rozsypane kasztanowate wło- sy opadały aż na trawę, a ręce zaciśnięte w
pięści trzymała przy jego pier- si, chociaż, co dziwne, nie wyglądało na to, że się przed nim broni.
Potem, niespodziewanie, sir Elliot postawił lady Agathę prosto. W tej samej chwili lady Agacie chyba
wróciła przytomność, bo uderzyła pię- ściami w pierś Elliota. Elliot natychmiast ją puścił. Wyglądała
na wściekłą. Przez chwilę nie- pewnie chwiała się na nogach, a potem zadarła podbródek, zbywając
El- liota wyniosłym gestem i pomaszerowała pod górę. Najpierw w jedną stro- nę, potem w drugą,
jakby nie była do końca pewna, gdzie jest dom. Co wydawało się dosyć dziwne, ale trzeba też wziąć
pod uwagę, że była w szo- ku. Eglantyna spojrzała na Merry i Grace. Grace, ciągle się wachlując,
stała oparta o ścianę. Merry wyglądała przez okno, patrząc przez zwiniętą w ru- lon kartkę papieru.
Obie wydawały się mocno zakłopotane. Chyba nic nie wyjdzie z ich swatania. - Och, Elliocie, jak
mogłeś? - wyszeptała. - Mogłeś co? - spytała Merry. - Chyba nie przepadają za sobą. - Co? - spytała
z niedowierzaniem Grace, ale przecież nie widziała, jak sir Elliot napastował lady Agathę. Eglantyna
nie zamierzała jej o tym opo- wiadać. Jako odpowiedzialna chlebodawczyni miała obowiązek chronić
swoich służących przed taką wiedzą. - Rozstali się i wracają do domu oddzielnie - powiedziała. - Co?!
- spytała Merry. Eglantyna jeszcze raz spojrzała przez lornetkę. Lady Agatha, nadal się chwiejąc, szła
w górę skarpy, wreszcie we właściwym kierunku. Elliot stał bez ruchu na dole z rękami założonymi na
piersi. Zapewne teraz czuje wyrzuty sumienia, współczująco pomyślała Eglan- tyna, równie
zatrwożona jego zachowaniem co lady Agatha. Zapew- ne uważał, że jego zachowanie wobec lady
Agathy było niewybaczalne.
I słusznie. Chyba jest zrozpaczony. Na pewno czyni sobie gorzkie wy- rzu... Eglantyna szeroko
otworzyła oczy. Sir Elliot odwrócił się, by popatrzeć za odchodzącą lady Agathą. Eglantyna wreszcie
mogła zobaczyć jego twarz. On się uśmiechał bezczelnie od ucha do ucha. Raz na wozie, raz pod
wozem. M usi się stąd wydostać. Teraz. Zaraz. Najpóźniej dziś w nocy. W osta- teczności jutro.
Sprawy zaczęły się za bardzo komplikować. Letty otworzyła drzwi tarasu i weszła do pokoju, gdzie
tłoczyli się gra- cze w krokieta. Twarze zbliżały się do niej i cofały, słyszała oderwane głosy.
Gwałtownie skręciła. Nie mogła się skupić na tym, co mówili ani o co pytali. Musi stąd uciec, zanim
wszystko się wyda. Przecież to absurdalne. Nigdy nie pomyliła kwestii, nigdy nie wypadła z roli... Aż
do teraz. Nie mogła dalej grać. Gdzie była jej dublerka? Rozpaczliwie potrzebowała chwili
samotności. Jej sypialnia. Jak tonący na widok brzytwy, rzuciła się do drzwi po przeciwnej stronie i
wybiegła do holu. Do diabła! Przy schodach prowadzących do sypialni kręciła się grupa ludzi.
Obrócili się w jej stronę z zainteresowaniem, więc odpowiedziała na ich uśmiechy ze sztuczną
wesołością i pobiegła do zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Otworzyła je, wpadła do środka i
zatrzasnęła drzwi za sobą. Przekręciła klucz i usłyszała kojący dźwięk zamykanej zasuwki. Oparła się
o drzwi i odetchnęła głęboko, rozglądając się dookoła. Znajdowała się w niewiel- kim pokoju rannym.
Na środku stała kanapa i para krzeseł po obu jej stro- nach. Na razie jest bezpieczna. Musi pomyśleć,
zaplanować. Dokąd iść? Co zabrać? Jej gorączkowe rozmyślania przerwało gwałtowne szlochanie.
Oprócz niej ktoś tu jeszcze był. Omal sama nie rozpłakała się ze zdenerwowania. Nie, nie da rady. Nie
ma na to siły. Odwróciła się do drzwi, ale za ni- mi czekały przyjazne, pełne zainteresowania twarze...
Nie mogła wyjść.
Odwróciła się ponownie i zobaczyła wyłaniającą się zza oparcia kanapki głowę z jasnymi lokami. -
Przepraszam, lady Agatho. - Angela pociągnęła nosem i otarła ręką zaczerwienione oczy. - Nie
przypuszczałam, że ktoś tu wejdzie. Tam na zewnątrz są ludzie, z którymi nie... nie chcę w tej chwili
rozmawiać. - Proszę, nie tłumacz - powiedziała Letty. Nie chciała być przyjaciółką tej dziewczyny.
Miała tu pracować, a nie słuchać zwierzeń. Psiakrew, właściwie nawet nie była pracownicą! Była
naciągaczką. Oszustką. - ...jeśli nie ma pani nic przeciwko. Letty skupiła uwagę na dziewczynie. -
Słucham? - Wolałabym poczekać tutaj, aż ci ludzie sobie pójdą- przeprosiła dziew- czyna. Letty,
chociaż bardzo się starała, nie mogła zignorować nieszczęścia Angeli. Podeszła kilka kroków. W ten
sposób przynajmniej skupi się na kimś innym niż Elliot... i tym, co sobie o niej pomyślał. - To pani
dom, panno Angelo. Poza tym obawiam się, że jesteśmy w po- dobnej sytuacji. Ja również chcę
uniknąć tych ludzi. - Pani? - spytała Angela z ciekawością. - Dlaczego pani miałaby szu- kać
samotności? - Zdziwiłabyś się- mruknęła Letty. - Pewnie tak - odparła Angela grzecznie, a potem
nagle jej jasne oczy wezbrały łzami, dolna warga zadrżała, a głowa znikła za oparciem kanapy, skąd
rozległo się łkanie. Powinnam usiąść na krześle i zostawić ją samą. Damy nie cierpią prze- żywać
swoich słabości przy świadkach. „Głowa do góry i udawaj, że nic się nie stało" - takie było kredo
angielskiej damy. Na pewno mi nie po- dziękuje, jeśli spytam, co się stało. Jednak przeszła przez
pokój i stanęła za kanapą. Delikatnie położyła rękę na drżących plecach dziewczyny. Angela
zaszlochała jeszcze gło- śniej. Letty głaskała ją uspokajająco po plecach. - Co się stało? Angela
uniosła mokrą, nieładną teraz buzię z zaczerwienionym nosem. - Nie mogę pani powiedzieć. Nie
śmiem. Pani pomyśli, że jestem okropna. - Na pewno nie. Nigdy - obiecała Letty. W jakie tarapaty
wpakowało się to dziecko? W jakie tarapaty w ogóle można się wpakować w takim miejscu jak Little
Bidewell?
- O tak, zobaczy pani. I będzie pani miała... absolutną rację! - Angela znów schowała głowę w
ramiona. - Cokolwiek zrobiłaś, a może wydaje ci się, że zrobiłaś, na pewno nie jest tak okropne, by
mogło zmienić moje zdanie o tobie. - Och! Pani nie rozumie. Tak... mi... wstyd! Letty szukała
odpowiedniej historii z własnego życia, na którą mogłaby się powołać, żeby pocieszyć dziewczynę. A
było ich sporo, i to w całkiem nieodległej przeszłości. - Czasami - zaczęła niepewnie - robimy rzeczy
bez namysłu. - Jakie rzeczy? - spytała płaczliwie Angela. - Założę się, że nie mówi pani o takich
rzeczach, które ja zrobiłam. - Cóż... - zaczęła Letty, ważąc ostrożnie każde słowo. Czuła się, jakby
stąpała po bardzo niebezpiecznym gruncie. - Robimy te rzeczy, te po- chopne, nieprzemyślane rzeczy,
nie uświadamiając sobie jak... jak niego- dziwe mogą się wydać, a nawet są - brnęła, czując, jak pot
występuje jej na czoło. - A potem patrzymy na nie z pewnego dystansu i wtedy jest nam... jest nam
wstyd. I z całego serca żałujemy, że zrobiliśmy to, co zro- biliśmy, ale wtedy już nic nie można
poradzić, bo wszystko już się stało! Wreszcie się przyznała... to znaczy wyrzuciła to z siebie.
Odetchnęła głęboko. Od razu poczuła się lepiej. - Czy coś z tego rozumiesz, kochanie? Angela
spojrzała na nią z powątpiewaniem. - Troszkę. - Oczywiście, że rozumiesz. Chodzi o to, że co się
stało, to się nie od- stanie i nie należy się tym zamartwiać. Nie chcesz przecież, żeby twój markiz, jak
mu tam, był smutny, bo jego śliczna narzeczona dręczy się jakąś swoją gafą popełnioną dawno temu?
Pogłaskała Angelę po głowie i uśmiechnęła się, dodając jej otuchy, na co Angela zbladła jak ściana,
padła na sofę i zaczęła jeszcze głośniej szlo- chać. Cóż, chyba jej się nie udało pocieszyć Angeli.
Widać nadszedł czas na zdecydowane działania. Chwyciła Angelę za ramiona i pociągnęła tak, by
usiadła. Zaskoczona Angela przestała płakać. - No, dalej! Mów, co zmalowałaś, pannico! -
powiedziała Letty bardzo surowym tonem, którego tak skutecznie użyła w roli Marvelle Magwhite,
srogiej guwernantki w Figlarnej pannie Sally. To była niewielka, ale sma- kowita rólka. - Mówię
poważnie, Angelo. Albo powiesz mi, jaka jest przy- czyna tego potoku łez, albo uznam - szukała w
myślach czegoś, co dla Angeli będzie nie do zniesienia - że bawisz się moim kosztem!
Angela wydawała się dotknięta. Po chwili jednak chwyciła obie ręce Letty i mocno je ścisnęła. - Niech
pani przysięgnie, że mnie pani nie potępi - błagała. - Oczywiście. Dziewczyna wyprostowała się. -
Więc dobrze, chodzi o to, że kiedyś... darzyłam Kipa Himplerumpa więcej niż siostrzanym uczuciem.
Kip Himplerump, Kip Himplerump... - To ten naburmuszony syn dziedzica? Angela przytaknęła. No,
no, zaczynało się robić ciekawie. - I on też mnie darzył uczuciem. A przynajmniej tak mi się
wydawało. - Rozumiem. Jeszcze jak rozumiała! Wspomnienia jej własnej reakcji na sir Elliota
napłynęły szeroką falą. - No... Widzę, że teraz myśli pani o mnie jak najgorzej, prawda? - Oczywiście,
że nie - powiedziała Letty. Bardzo współczuła Angeli. Biedna mała, wbrew sobie porwana uczuciem,
na łasce niepowstrzymanej siły, uniesiona falą pożądania. Przecież gdyby ona i sir Elliot nie stali na
polu, na oczach wszystkich, kto wie, co mogłoby się wydarzyć. Dziękowała niebiosom, że nic
wielkiego się nie stało. A przynajmniej powinna dziękować. - No dobrze, moja droga - powiedziała. -
Wszystko już wyznałaś i te- raz o tym zapomnij. - Chciałabym, ale... Letty odsunęła Angelę na
odległość ramienia i spojrzała na nią poważ- nie. - Co, Angelo? - Kip ma list, który do niego
napisałam. Okropny, obciążający list! Och, umrę, jeśli mój ukochany Hugh go zobaczy. - Dlaczego
miałby go zobaczyć? - spytała Letty, ale już wiedziała. Bo Kip groził, że go ujawni i tym szantażował
biedną dziewczynę. Tak jak Nick szantażował tych wszystkich „bogatych, bezimiennych, bezwar-
tościowych bubków", którzy wpadli mu w łapy. Tyle że teraz już nie byli bezimienni i
bezwartościowi. Mieli imię i wartość tej dziewczyny. Nawet gdyby Letty nie brała udziału w
oszustwach Nicka, wiedziała, skąd pochodziły pieniądze, które na nią wydawał. Zachowując
milczenie,, stała się współwinna jego przestępstw. Poczuła wstręt, głębokie obrzydze- nie do samej
siebie.
- Ile chce? - Ile chce? Czego? - powtórzyła jak echo zdziwiona Angela. - Pieniędzy. Angela wydawała
się wstrząśnięta. - On nie chce pieniędzy. - Więc o co mu chodzi? - Chce, żebyśmy się spotkali przy
drzewie czarownic i pożegnali. Chłopakowi nie chodzi o pieniądze? Tym lepiej, już po kłopocie. - No
cóż, jeśli nie chcesz się z nim spotkać, to tego nie rób. - On mówi, że jeśli nie przyjdę, prześle mój list
do państwa Sheffiel- dów, a wtedy Hugh się dowie. - Łzy znów zaczęły jej płynąć po twarzy. - Czy
pani mogłaby... - Angela spuściła wzrok. - Czy poszłaby tam pani ze mną? Czułabym się o wiele
pewniej w pani towarzystwie. Obawiam się, że on będzie chciał czegoś więcej niż tylko się
pożegnać... - Angela urwa- ła i ogniście się zarumieniła. Więc to jednak był szantaż. - Angelo, jest
tylko jeden sposób postępowania z takim łajdakiem. Musisz wytrącić mu broń z ręki. - Widząc
zdziwioną minę Angeli, wyjaś- niła: - Powiedz wszystko swojej rodzinie. - Nie mogę! - zawołała
Angela. - Nie mogę powiedzieć papie. Zranię go tak samo jak Hugh. A ciotka Eglantyna umrze ze
wstydu. Jak daleko zaszły sprawy między Kipem i Angela? - Angelo, to bardzo ważne, odpowiedz mi
szczerze. Co ty i Kip Him- plerump zrobiliście? Jak daleko zaszły sprawy między wami? - Ja...
pozwoliłam mu... się pocałować! - Dziewczyna zakryła oczy rę- kami, zbyt zawstydzona, by spojrzeć
Letty w twarz. - A potem o tym do niego napisałam! Że poczułam się jak... kobieta! Letty patrzyła na
nią beznamiętnie. - Pocałowałaś go? - Tak! - Raz? - Kilka razy! Proszę już o tym nie mówić. Nigdy
nie powinnam cało- wać innego mężczyzny oprócz mojego ukochanego Hugh. - Spuściła gło- wę. -
Poślubię mojego Hugh, będąc kobietą zbrukaną. Letty omal się nie roześmiała. Przez chwilę myślała,
że dziewczyna ma rzeczywiście powód do płaczu. Ale przecież już od dawna wiedziała, że osoby z
wyższej sfery miały zupełnie inne zmartwienia niż ludzie tacy jak ona. Chociaż jeśli sądzić po
tragicznej minie Angeli, te problemy wyda- wały się im równie poważne.
- Och, daj spokój, mała - powiedziała Letty, łaskocząc ją pod brodą. - Przyznaj, że mocno
przesadziłaś, co? Jestem pewna, że nawet jeśli Hugh przeczyta twój liścik... - Nie może go
przeczytać! Naprawdę, to go... bardzo zrani! - Och, Angelo... - Letty potrząsnęła głową. - Nie zrani,
wierz mi. Jako kobieta bywała w świecie... - Ale właśnie o to chodzi. On nie jest światowcem. Jest
miły, uczciwy i ufny. On wcale nie jest taki, jak pani! Ten niezamierzony policzek natychmiast Letty
otrzeźwił. Angela była tak zdenerwowana myślą o ewentualnym rozczarowaniu swojego marki- za, że
chyba nie wiedziała, co mówi. Ale jej krytyczne słowa głośno za- dźwięczały w głowie Letty. Ta
ocena wcale nie mijała się z prawdą. Letty zasłużyła na nią o wiele bardziej, niż się Angeli wydawało.
Boże, jak bardzo te słowa ją zabolały. Wstała, ciągle trzymając Angelę za ręce. - Może masz rację,
mała - powiedziała cicho. - Ale nawet miły, skrom- ny, niebywały w świecie mężczyzna nie potępi
dziewczyny za chwilę sła- bości. - Pani nie rozumie! Letty puściła ręce dziewczyny i cofnęła się o
krok. Angela znów miała rację. W tym właśnie tkwił problem, że dla niej i wszystkich ludzi w Little
Bidewell to była rzeczywistość. Uczucia, lojal- ność, zaufanie i nawet zdrada. A dla Letty to była
tylko komedia. zawsze tak będzie, dopóki będzie udawać kogoś, kim nie jest. - Ależ ja naprawdę
rozumiem - odpowiedziała spokojnie. - Ponieważ jestem właśnie taka, a nie inna, miałam do czynienia
z mężczyznami po- kroju Kipa Himplerumpa. Nie rozzuchwalaj go, biegnąc na każde jego skinienie.
Bo inaczej łatwo staniesz się jego ofiarą. Położyła rękę na klamce, chcąc jak najszybciej wyjść. - Nie
pomoże mi pani? - zapytała zrozpaczona Angela. Letty zatrzymała się. - Wydawało mi się, że już ci
pomogłam. Co jeszcze mogła jej powiedzieć? Dlaczego w ogóle udzielała jej rad? Angela nie
musiała uciekać z domu i szukać innego życia z powodu włas- nych nieprzemyślanych decyzji. Nie
mogła jednak znieść poczucia, że zawiodła dziewczynę. Poszukała słów, które pozwoliłyby jej zyskać
na czasie. - Zastanowię się, co mogłabyś zrobić. Obiecaj mi jednak, że pomyślisz nad tym, co ci
powiedziałam.
Nie czekając na odpowiedź Angeli, otworzyła drzwi i wyszła pośpiesz- nie na korytarz. Zdyszana i
zmęczona ruszyła w stronę holu. Ta sztuka trwała już za długo, fabuła wymykała się spod kontroli.
Młoda subretka zaczynała grać dużo większą rolę, niż wyznaczyła jej Letty. Rola lady Agathy Whyte
okazała się trudniejsza, niż myślała. A im bardziej Letty angażowała się w życie Bigglesworthów, tym
rola robiła się niebez- pieczniejsza. Pojawiało się coraz więcej pułapek i sytuacji, w których jej
oszustwo mogło wyjść na jaw. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał następny akt ani jaką kwestię
wypo- wie, ale jednego była pewna. Jeśli ta przeklęta kurtyna wkrótce nie zapad- nie, to ostatni akt
rozegra się w więziennej celi. Merry, kochana, widziałaś dziś lady Agathę? - spytała Eglantyna na
widok pokojówki wyłaniającej się zza drzwi. Nie spotkała ich gościa i za- razem pracownicy od
wczorajszego turnieju krokieta. - No. - Merry machała miotełką do kurzu jak pałką. - Gdy poszłam do
jej pokoju, by posprzątać, gdzieś godzinę temu, była na górze i pakowała torbę. - Pakowała się? To
dziwne. Czy powiedziała dlaczego? Merry spojrzała na nią takim wzrokiem, jakby usłyszła kiepski
dowcip. - Ja tam z nią nie gadam - powiedziała tonem, jakby przysięgała w ko- ściele. - Zajrzałam,
zobaczyłam, że jest jeszcze w pokoju, i uciekłam. - Rozumiem. Eglantyna zauważyła ruch na
szczycie schodów. Chwilę później zoba- czyła zgarbioną sylwetkę w podróżnym płaszczu. - Lady
Agatho! - zawołała. Postać się powoli wyprostowała. Merry, widząc, że to rzeczywiście lady Agatha,
natychmiast czmychnęła do kuchni. - Tak, panno Bigglesworth? - odpowiedziała lady Agatha. - W
czym mogę pani pomóc? Eglantyna zaczerwieniła się.
- Zastanawiałam się... to znaczy, Anton jest w bibliotece i mieliśmy nadzieję, że... To jest,
myśleliśmy, że byłoby miło, gdybyśmy, hm, gdyby- śmy zaczęli omawiać przygotowania do wesela. -
Wesela? - Tak. - Eglantyna przytaknęła zachęcająco, ale lady Agatha wciąż nie rozumiała. - Wesela
Angeli. Biedna lady Agatha, pomyślała Eglantyna, wszystkie te wesela, które przygotowuje, na
pewno jej się mylą. I jeszcze gdzieś się wybierała. - Oczywiście, jeśli nie wzywają pani ważne
sprawy w mieście. - Wmieście? Lady Agatha podeszła do szczytu schodów i zatrzymała się. - Tak -
rzekła Eglantyna. - Meny powiedziała, że pani spakowała tor- bę i ubrała się w płaszcz podróżny. - O!
- Lady Agatha spojrzała po sobie i otworzyła szeroko oczy, jak- by zdziwiona, że włożyła płaszcz. -
Ach, to! Hm, eee, nie, to może pocze- kać. Ja... ja właśnie się wybierałam do Little Bidewell, żeby
zobaczyć, czy... uda mi się... - uśmiechnęła się i odchrząknęła - znaleźć koronkę pasującą do pewnych
materiałów, które zapakowałam do torby - zakoń- czyła triumfalnie. - Ale to nic pilnego. - Rozpięła
płaszcz i przerzuciła go przez poręcz schodów. - Jak skończymy rozmawiać, wrócę tu, żeby go zabrać.
Zeszła energicznie po schodach. - To dokąd idziemy? - Do biblioteki. Tam proszę - powiedziała
Eglantyna, pokazując w głąb holu. Weszły do biblioteki. Anton, próbując wyglądać na osobę
odpowiedzialną za finanse, siedział na krześle za biurkiem. Była tu także Angela. Zjawiły się więc
wszystkie osoby potrzebne do przedyskutowania przebiegu uro- czystości weselnych. Eglantyna z
przyjemnością zauważyła, że był nawet Pimpuś zwinięty w kłębek przy oknie. - Lady Agatho, jak to
miło, że pani przyszła - powiedział Anton, wsta- jąc z miejsca. - Zechce pani usiąść? Lady Agatha
usiadła bez słowa, układając fałdy porannej sukni w brązo- wo-różową kratkę. Nikt inny o
kasztanowatych włosach nie odważyłby się na takie połączenie kolorów, na lady Agacie wyglądało
ono szykownie. Eglantyna usiadła na parapecie, podnosząc Pimpusia. Posadziła go so- bie na
kolanach i w zamyśleniu zaczęła głaskać jego jedwabiste uszy. Jak ktoś o tak niepodważalnym smaku
mógł nazwać swojego pieska, stworzenie wyjątkowe i inteligentne, takim ckliwym imieniem? m
Podniosła wzrok. Anton patrzył na nią bezradnie. Zerknęła na wpatrują- cą się w swoje ręce Angelę. -
A zatem... - Anton się uśmiechnął. - No cóż - odchrząknął - chyba najlepiej będzie, jeśli się do
wszystkiego przyznamy, nie? Na te słowa lady Agatha poderwała głowę. - Co? - Tak - przytaknął
szybko Anton i brnął dalej. - Więc tak. Jesteśmy prostymi ludźmi z prowincji, lady Agatho. Nie
wiemy nic o towarzystwie, do którego Angela wejdzie po ślubie. Chociaż - zapewnił, widząc, jak
dolna warga Angeli zaczyna drżeć - jesteśmy pewni, że nowa rodzina naszej kochanej dziewczynki
będzie z niej dumna. Na te słowa z kolei Eglantynie zadrżały usta. Naprawdę, mężczyźni potrafią być
tacy gruboskórni. Jakby trzeba jej było jeszcze przypominać, że wkrótce straci ukochane dziecko.
Anton z trwogą spoglądał na Angelę i Eglantynę. - Tak jak jest dumą naszej rodziny. - I nadal będzie -
powiedziała lady Agatha. •- Wychodzi za mąż za markiza, a nie wstępuje do klasztoru. Anton spojrzał
na nią z wdzięcznością. - O właśnie! Ale ponieważ poślubia markiza, chcielibyśmy, żeby pani nami
pokierowała, lady Agatho. Wszyscy nas zapewniali, że najlepsze, co możemy zrobić, to oddać się
całkowicie w pani ręce. Więc jesteśmy. W pani rękach. Całkowicie zdani na panią. - Nie usłyszawszy
odpowiedzi, z de- terminacją ciągnął dalej: - Proszę nie myśleć o kosztach. Cokolwiek pani powie,
będzie dla nas rozkazem. Spojrzał na Eglantynę, która kiwnęła głową z aprobatą. Powiedział wszystko
jak należało, tak jak to wcześniej przećwiczyli. Reszta zależała teraz od lady Agathy. - Świetnie -
powiedziała lady Agatha. Anton zatarł ręce niczym oracz szykujący się do długiej pracy. - Angela
powiedziała nam, że pani już wybrała materiał i model sukni ślubnej. Skontaktowaliśmy się z
krawcową, którą pani poleciła. Przyje- dzie pod koniec przyszłego tygodnia. Więc, od czego
zaczniemy? Lady Agatha zastanowiła się przez chwilę. - Od jedzenia? Anton i Eglantyna wymienili
spojrzenia. - Ale przecież... przyjedzie kuchmistrz. Wydawało się nam, że to on przygotuje całe
jedzenie. Po twarzy lady Agathy przemknął lekki rumieniec. Trudno było ocenić, czy był to skutek
rozdrażnienia, czy jakichś innych emocji.
- Hm, no tak. On przygotuje jedzenie i oczywiście zapewni zwykły ze- staw dań, ale my musimy
pomyśleć o... daniu głównym. Zawsze nalegam, by wybrać je wspólnie z moimi klientami. - Aha -
powiedział Anton, roztropnie kiwając głową. - Co pani propo- nuje? - To nie moje wesele -
powiedziała lady Agatha z zachwycającą skrom- nością. - Czego by sobie życzyła nasza panna młoda?
Trzy pary oczu zwróciły się ku Angeli. - Wszystko mi jedno. - Tak. A co z panem młodym? Co on
lubi? - spytała lady Agatha. Znów wszyscy spojrzeli wyczekująco na Angelę. - On lubi proste jedzenie
- powiedziała wreszcie. - Proste, zwyczajne, porządne jedzenie! - Odwróciła się szybko w stronę okna
i zamrugała oczami. - To świetnie. Będzie rzepa i kapusta - powiedziała obojętnym tonem lady
Agatha. Na te słowa Angela gwałtownie odwróciła głowę i rozdziawiła usta. Spojrzała lady Agacie
prosto w oczy i zaczerwieniła się. - No więc? - spytała prowokująco lady Agatha. - Może ryba, na
przykład turbot - wyszeptała Angela nieśmiało. - I... - uśmiechnęła się zachęcająco lady Agatha. -
Kraby są świetne o tej porze roku. - Tak? Tak - odetchnęła głęboko lady Agatha. Po raz pierwszy od
wej- ścia do pokoju zapłonęła jej w oczach iskra. - Motyw ryby? - wymamro- tała. - To mogłoby być
interesujące. Albo plaża. Ustawilibyśmy na sce- nie... to znaczy na trawniku pasiaste parasole.
Przerwała i zastanawiała się dłuższą chwilę. - Nie, to za mało. Potrzebujemy czegoś bardziej
egzotycznego, żeby zrobić wrażenie na wid... witanych gościach. Cudownie było patrzeć na lady
Agatha pochłoniętą własnymi pomysła- mi. Zmarszczyła brwi w koncentracji i zadumała się z
błyskiem w oku. - Coś z rybą, ale egzotycznego, co by to mogło być? - mamrotała do siebie. - Może
ślub jak na plaży w Brighton? - Pytanie było wyraźnie skierowane pod własnym adresem, podobnie
jak grymas, który po nim nastąpił. - O czym ja myślę? Regencja już się do znudzenia opatrzyła,
prawda? Pozostali niepewnie pokiwali głowami. Lady Agatha bębniła palcami w poręcz krzesła.
Nagle wyprostowała się, otwierając szeroko oczy, jakby miała wizję. - Mam! Zrobimy to jak w
Mikadziel
- Wspaniale - powiedziała Angela. - Czarująco! -poparłająEglantyna. - A co to jest „mikadzie"? -
spytał Anton. Dzięki Bogu, że jej brat się o to spytał, pomyślała Eglantyna. Słowo „mikadzie" było jej
skądś znajome, ale nie potrafiła powiedzieć, gdzie je słyszała, a tym bardziej, co ono znaczy. Lady
Agatha zaniosła się śmiechem. - Mikado to farsa muzyczna, autorstwa pana Gilberta i sir Arthura Sul-
livana. Na pewno słyszeli państwo piosenkę Sikoreczkal - Tak! - zawołał uszczęśliwiony Anton. -
Chwytliwa melodyjka, nie? Ale co to ma wspólnego z uroczystościami weselnymi Angeli? - To
będzie punkt wyjścia - powiedziała lady Agatha. - Temat, wokół którego będziemy pracować i który
spoi wszystkie elementy. Spójność jest bardzo ważna. Nie chcemy przecież, żeby nam się tu kręciło
mnóstwo pobocznych wątków, prawda? - Wątków? Pobocznych? - spytał Anton, wyraźnie
zagubiony. Eglan- tyna też nie była specjalnie pewna, o co chodzi. - Fragmenty niepasujące treścią-
wyjaśniła uprzejmie lady Agatha. - Rzeczy, które odwracają uwagę... gości od głównego wydarzenia.
Pochyliła się na krześle, podekscytowana. W jej głosie brzmiała szcze- rość. Ona to uwielbia,
pomyślała Eglantyna. Nic dziwnego, że jest dobra w tym, co robi. Jej entuzjazm jest zaraźliwy i tak
fascynująco wszystko wyjaśnia! Eglantyna poczuła podniecenie. Anton był pod wrażeniem. I nawet
An- gela, która, sądząc po jej dotychczasowym zachowaniu, musiała chyba cierpieć z powodu
miesięcznej przypadłości, wyglądała na zaintrygowa- ną. - Widzicie - ciągnęła podekscytowana lady
Agatha - wszystko musi do siebie pasować i zmierzać do wielkiego finału, w którym na cześć głów-
nych postaci... to znaczy państwa młodych... grono rozradowanych współ- biesiadników wznosi toast.
Wszystko, dekoracje, kostiumy, oświetlenie, musi współgrać ze sobą. Inaczej całość będzie tylko
drugorzędnym przed- stawieniem. - Zdegustowana machnęła ręką. - Nie miałam pojęcia - westchnęła
Eglantyna. Lady Agatha uśmiechnęła się z zadowoleniem i opadła na oparcie krze- sła. - Niewielu
gości to rozumie, ale tylko umiejętna inscenizacja sprawia, że wszystko idzie gładko. Jeśli spektakl
wygląda lekko i przyjemnie, wte- dy wiadomo, że się udało.
- Ach! - powiedział Anton, uśmiechając się i zacierając ręce. - Na Jowi- sza, widzę, że pani jest
prawdziwym skarbem, lady Agatho. Proszę robić to, na co pani ma ochotę... - urwał nagle, zerkając
najpierw na Angelę, a potem na Eglantynę. - To znaczy, jeśli tylko Angeli i Eglantynie się to podoba...
- Jak najbardziej! - zgodziła się Eglantyna. - O tak! - zawołała Angela. - Ojej! - szepnęła lady Agatha.
Następnego dnia po pikniku, wczesnym popołudniem, Elliot otrzymał informacje na temat lady
Agathy. Wyszedł z biura telegrafu i wetknął do kieszeni telegram przysłany z firmy Uroczystości
Weselne Lady Whyte. W tym momencie w drzwiach budynku stacji pojawiła się lady Agatha.
Ciągnęła za sobą pieska. Próbowała iść wyprostowana, ale nieporęczny sakwojaż obijał się jej o nogi.
Wiatr, który wzmagał się już od rana, szar- pał jej śmieszny, choć niezwykle twarzowy kapelusz. Była
tak zajęta swoim bagażem, że go nie zauważyła. - Ja się tym zajmę. Pochylił się, żeby chwycić za
rączkę. Torba głucho uderzyła o ziemię. Lady Agatha poderwała głowę, zaczepiając rondem
kapelusza o jego pod- bródek. - SirEUiot! Krew odpłynęła jej z twarzy. - Lady Agatho... Czy ciągle
jeszcze myślała o ich pocałunkach? Przez cały ranek siedział nad stosem notatek i petycji, nie mogąc
się skupić na żadnej z nich. Czuł, jaka była delikatna i uległa w jego ramionach, z rozchylonymi
wargami tuż przy jego ustach. Nigdy wcześniej nie zareagował tak instynktownie jak wtedy, gdy ją
pocałował. To było tak do niego niepodobne, jak przeklinanie w obecno- ści kobiety. I obudziło w nim
szaleńcze pożądanie.
- Ojej, podrapałam panu twarz kapeluszem. - Przez chwilę trzymała rękę kusząco blisko jego brody,
ale w końcu ją opuściła. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo oczekiwał tego dotknięcia. -
Przepraszam. - Drobiazg - powiedział. Bezwiednie wyciągnął rękę i poprawił kape- lusz na jej
kasztanowatych włosach. Znów zachował się instynktownie, nie zwracając uwagi na konwenanse czy
pozory. Ona właśnie tak na niego działała i jeśli dalej będzie tak na niego patrzeć, to on... - Pozwoli
pani, że ja się tym zajmę. - Sięgnął po sakwojaż, zerkając przezornie na jej kape- lusz. Pośpiesznie
złapała uchwyt obiema rękami i podniosła bagaż na wyso- kość talii. - Nie ma potrzeby - wyjąkała. -
Już sobie poradziłam. - Dokąd się pani wybiera? - zapytał. Przestraszyła go myśl, że mogłaby stąd
wyjechać i go opuścić. - Wybieram? - zamrugała niewinnie. - Skąd ten pomysł? - Wyszła pani ze
stacji kolejowej. Ma pani ze sobą bagaż. - Ach, to? - spojrzała na swoją torbę. - Chciałam pojechać do
tego małego miasteczka na wybrzeżu, kilka kilometrów stąd na północ. Jak ono się nazywa?
Whitlock? - Whitlock leży pięćdziesiąt kilometrów stąd. - Naprawdę? - spytała niewinnie. Pot
wystąpił jej na czoło. Stęknęła cicho, poprawiając bagaż. - To zresztą nieważne. Pociąg do Whitlock
dzi- siaj nie kursuje. - Pociąg pocztowy jeździ codziennie, ale pasażerski tylko co drugi dzień -
wyjaśnił. - Little Bidewell to bardzo małe, leżące na uboczu miasteczko. - Zdążyłam się zorientować.
- A właściwie po co chciała pani jechać do Whitlock? Nie powinien pytać, i to z taką arogancją. Znów
złamał zasady etykiety, ale trudno mu było pozbyć się śledczych nawyków. A interesowało go
wszystko, co ta kobieta robiła. - Wspólnie z Bigglesworthami zdecydowaliśmy, jaki będzie temat
prze- wodni przyjęcia weselnego, więc postanowiłam pojechać do Whitlock... po muszelki do
dekoracji. -Była bardzo zadowolona z siebie. - Więc jeśli zniknę na dzień lub dwa, to będę właśnie
tam. Zbierając duże, piękne muszle w Whitlock. A poza tym moje wyjazdy i przyjazdy nie powinny
pana interesować, sir Elliocie. Spojrzał na nią niepewnie. Trzymał ją w ramionach i całował, a ona od-
wzajemniała pocałunki. W świetle tego jej uwaga wydawała się nieszczera. - Pani siebie nie docenia,
lady Agatho, i założę się, że nie zdarza się to pani często.
- Założy się pan? - zatrzepotała rzęsami. - Naprawdę nie wiem, co pan ma na myśli, sir Elliocie, ale
jeśli chodzi panu o wczoraj... - Przepraszam, że panią wypytuję. Jako prawnik nabyłem nieprzyjem-
nych nawyków - przerwał jej. Nie był gotowy, by rozmawiać na tamten temat. Jeszcze nie. - Chciałem
tylko zaoferować pomoc. Jeśli życzy sobie pani pojechać do Whitlock, chętnie ją zawiozę. - Nie!
Powiedziała to tak gwałtownie, że Elliot się speszył. Przypomniał sobie jednak, że ona ma wszelkie
powody, by unikać jego towarzystwa. Wczoraj uwagami o jego prowincjonalności uraziła go. To
głupie, że dał się sprowokować. Nie sądził, by którejkolwiek kobiecie mogło się to udać. Chciał jej
udowodnić, że nie brakuje mu doświadczenia i wyrafino- wania. Przy okazji odkrył w niej femme
fatale, która lgnęła do niego. Był tym zaskoczony, prawie tak samo jak pożądaniem, które w nim się
zrodzi- ło. Nie potrafił ocenić, które z nich było bardziej wstrząśnięte tym epizo- dem, wiedział
jednak, że jemu lepiej udało się ukryć własną reakcję. Po- minąwszy jej przeszłość, wcale nie była
taka twarda, za jaką chciała ucho- dzić. Musi bardzo uważać. Była o wiele bardziej wrażliwa, niż
dałaby po sobie poznać. Teraz już o tym wiedział. - Obiecuję pani, że wbrew jej uzasadnionym
obawom, w moim towa- rzystwie nic pani nie grozi. Spojrzała na niego z powątpiewaniem,
przekładając walizkę do drugiej ręki. Boleśnie uderzyła się w nogę i jęknęła. - Proszę pozwolić, bym
ja to poniósł - powiedział. - Torba wygląda na ciężką. Zatrzymała się, nie mogąc się zdecydować. -
Będę zobowiązana. Rzeczywiście jest dość ciężka. Po drodze na sta- cję nakupiłam w miejscowych
sklepach różnych rzeczy, które przydadzą się na stoły, ale od tego sakwojaż zrobił się bardzo
nieporęczny. Sięgnął po torbę i podniósł ją. Dobry Boże! Czyżby planowała przystro- ić stoły
weselne u Biggłesworthów kamieniami? - Dokąd to zanieść? - Właściwie nie wiem - odparła. - Ham
wrócił do Hollies. A ja miałam ten dzień spędzić w Whitlock. - Pani pozwoli, że ją odwiozę. - Pan,
sir Elliocie? - Przyjrzała mu się bardzo powoli i dokładnie, jak- by oglądała na targu niezbyt świeżą
rybę. Nawet leżący ujej stóp piesek, spojrzał na niego podejrzliwie. - Hm.
Celowo próbowała wprawić go w zakłopotanie. Powinien być urażony, zamiast tego czuł rozbawienie.
Najwyraźniej musiała nabrać przekonania, że najwięcej zyska, stawiając innych w kłopotliwej
sytuacji. - Zaryzykuję - powiedziała w końcu i szybko wzięła go pod rękę. - Powinniśmy się
pośpieszyć - rzekł, próbując nie zwracać uwagi na to, że przytuliła się do jego boku. - O ile się nie
mylę, znad morza idzie zmiana pogody - wskazał niebo na zachodzie. Spojrzała na horyzont. - W
takim razie chodźmy prędzej, gdyż podejrzewam, że w kwestii pogody „prości prowincjonalni
dżentelmeni" mają doświadczenie. Och, ślicznotko, pomyślał Elliot. Lepiej uważaj, gdy się ze mną
draż- nisz, bo wtedy z trudem mogę ci się oprzeć. - Pani jest zbyt łaskawa - odpowiedział. - Mój
powóz stoi przy biurze telegrafu. Spojrzała na psa. - Chodź Pimpusiu. Wracamy do wygód i
smakołyków. Pies zerwał się na nogi i popędził ulicą, jakby dokładnie wiedział, gdzie Elliot zostawił
powozik. I rzeczywiście czekał przy nim, gdy podeszli. Elliot z wysiłkiem postawił bagaż lady
Agathy na podłodze. Pimpuś wskoczył i usadowił się na torbie. Elliot odwrócił się do lady Agathy. -
Przepraszam, ale nie ma oddzielnego siedzenia dla woźnicy. Mam nadzieję, że nie przeszkadza to
pani, że usiądzie koło mnie? - Ani trochę. Odwróciła się do niego tyłem i czekała, że podsadzi ją do
powozu. Szczu- płe plecy przechodziły w proste ramiona, które akurat nie były w modzie. Ale już
wąska talia i ekstrawagancko zaokrąglona linia bioder były zdecy- dowanie interesujące. Obejrzała
się przez ramię. - Coś nie tak, sir Elliocie? Podobała mu się jej pewność siebie i radość, jaką czerpała
z własnej ko- biecości. I nawet bezpośredniość, z jaką wykorzystywała swój urok, by uzy- skać
przewagę. Roztropna kobieta, która znała swoją wartość. Elliota za- wsze pociągała inteligencja
połączona z praktycznoscią. Właściwie wszystko mu się w niej podobało. Jaka szkoda, że już wkrótce
jej tu nie będzie. - Wszystko w porządku, lady Agatho. Chwycił ją w talii i podniósł. Nie była
piórkiem, ale też nie ważyła wiele. Poszedł odwiązać konia. Wdrapał się na ławkę, chwycił lejce i
cmoknął. Koń ruszył, niespokojnie wstrząsając głową w przeczuciu nadchodzącej zmiany pogody.
Przejechali parę kilometrów. W powietrzu czuć było zapach słonej wody. Nad głowami na tle
zasnutego chmurami nieba krążyły mewy unoszone silnym wiatrem od morza. Droga zwęziła się i
koń zrobił się nerwowy. Jechali przez sad pełen ja- błoni, gdy nagle zerwał się wiatr. Strząsał kwiaty z
ciężkich kwitnących gałęzi i obsypywał ich deszczem różowawych płatków. Lady Agatha za- śmiała
się, uniosła twarz do góry i zamknęła oczy jak dziecko czekające na buziaka. Elliot patrzył urzeczony,
a zarazem zaniepokojony siłą jej zachwytu. Kołysząca się gałąź jabłoni zaczepiła o rondo jej
kapelusza i strąciła go. Jej włosy się rozsypały i rozwiały za nią, porwane niewidzialnymi palcami
wiatru. - Kocham burze! - zawołała, chwytając swój kapelusz. - To uczucie jest odwzajemnione -
powiedział. Uniosła brwi na ten spontaniczny żart, ale zaraz się roześmiała i mach- nęła ręką, jakby
wykonywała ukłon. Kapelusz wymknął jej się z dłoni. Wiatr porwał go i poniósł na pole. Zerwała się,
nie bacząc na niebezpieczeństwo i westchnęła z żalu. Elliot chwycił ją za rękę i pociągnął z powrotem
na ławkę. - Proszę nie wstawać! - krzyknął. Sprowadził stawiającego opór konia z drogi na pole i
machnięciem bata pognał go za koziołkującym kapelu- szem. Niezupełnie był to pościg jak w
dziewczęcych marzeniach. Po stu me- trach kapelusz zatrzymał się na krzaku janowca. Elliot mógł
teraz łatwo wychylić się z powozu i chwycić niesforne nakrycie głowy. Wstrzymał konia. Otrzepał
kapelusz z gałązek i trawy i podał go jej z nieśmiałym uśmiechem. - Dziękuję - wyszeptała lady
Agatha z błyskiem w oku. Popatrzył na nią i krew napłynęła mu do twarzy. Wprawiała go w za-
żenowanie. Przed chwilą była zuchwałą psotnicą, a teraz uśmiechała się do niego, jakby nikt przed
nim nie zrobił dla niej niczego tak rycer- skiego. - Nie ma za co - powiedział onieśmielony. Przesunął
ręką po włosach. - Byłoby zbrodnią stracić taki piękny kapelusz. Patrzyła na niego jeszcze przez
chwilę, a potem zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. - Mój bohaterze! Aż się rwał,
żeby odwzajemnić jej uścisk, ale nie miał odwagi. Nie chciał jej wystraszyć. Po raz pierwszy, od
chwili gdy ją poznał, sprawiała wraże- nie swobodnej, beztroskiej i szczęśliwej. Lekko odsunęła się od
niego i za-
jęła poprawianiem wstążek i kwiatów na wygniecionym kapeluszu. Uśmie- chała się szeroko. To już
trwa za długo. - Lady Agatho, musimy porozmawiać. - Nie, nie musimy. - Letty spojrzała na niego
ostro. Wiedział. Dowiedział się, że nie jest lady Agathą. W panice poczuła dławienie w gardle.
Znikła jego rozbrajająca i urokliwa bezbronność. Obok niej siedział su- rowy, zdeterminowany, choć
nadal niezwykle atrakcyjny mężczyzna. Wpa- trywał się w nią z takim skupieniem, że miała wrażenie,
jakby czytał w jej myślach. - Zresztą tutaj nie możemy spokojnie rozmawiać - powiedziała poważ-
nie. - Może byśmy... - Proszę wybaczyć, że nalegam, ale i tak zbyt długo zwlekałem. Letty
popatrzyła na grzbiet spokojnego konia. Dlaczego to przeklęte zwie- rzę nie poniesie, nie zacznie teraz
wierzgać? Dlaczego Mikrus się nie obu- dzi i nie wyskoczy z powozu? Szturchnęła go stopą, ale tylko
zamruczał przez sen, przewrócił na plecy i zaczął chrapać. - Jestem pani winien przeprosiny.
Znieruchomiała. - Słucham? - Chciałbym panią przeprosić. Oczywiście, był dżentelmenem. Jak
mogła zapomnieć? Zamknęła oczy w rozkosznej uldze. - Ach - odetchnęła. - Chodzi o pocałunek?
Proszę o tym zapomnieć. Przyjmuję pańskie... - Nie. - Wiatr targał jego ciemne włosy, uwalniając
loki, które starał się utrzymać w ładzie. Wyglądał teraz jak chłopiec. Zwłaszcza gdy uśmiechał się w
ten szczególny sposób. - Przykro mi, jeśli pani się zdenerwowała, ale nie żałuję naszych pocałunków. -
Poczuła dreszczyk rozkoszy. - To nie to - mówił dalej. - Chciałem przeprosić, że byłem podejrzliwy
wobec pani. Znieruchomiała. Znów zerwał się wiatr i zaczął targać jej spódnicą. Koń poruszył się i
został uspokojony jednym ruchem silnych rąk sir Ellio- ta. - Tak?
- Kiedy pani przyjechała, była pani... inna, niż się spodziewałem. Za- telegrafowałem więc do pani
biura w Londynie, poprosiłem o potwierdze- nie pani miejsca pobytu i przysłanie krótkiego opisu pani
wyglądu. - I...? Spojrzał na nią ironicznie. - Świetnie zna pani odpowiedź. „Lady Agatha obecnie w
Northumber- land. Stop. Rysopis. Stop. Rude włosy, pod trzydziestkę. Kropka". Pod trzydziestkę? -
pomyślała Letty z niedowierzaniem. Lady Agatha miała przynajmniej trzydzieści pięć lat, a może i
więcej. Ale dzięki Bogu za jej próżność. Gdyby przyznała się do swojego prawdziwego wieku, Letty
nie mogłaby się za nią podawać... Szybko jednak jej rozbawienie przeszło w oburzenie. Lady Agacie
może odpowiada podawanie się za dwudziestodziewięciolatkę, ale ona skończyła dopiero dwadzieścia
pięć lat. O rany, co się stało sir Elliotowi, że nie rozpoznał jej prawdziwego wie- ku? Może jednak
wcale nie był taki doskonały? Najwyraźniej potrzebo- wał okularów. - Coś nie tak? - Opalone
policzki mu pociemniały. - Oczywiście, jest pani przykro. Potraktowałem panią jak zwykłego
włóczęgę, mówiącego złodziejską gwarą, który nagle pojawił się w miasteczku. Letty patrzyła na
walizkę, w którą spakowała rzeczy lady Agathy. Po- jawiło się w niej przykre, choć dotąd na szczęście
nieznane poczucie wi- - Proszę się nie zadręczać. Jestem pewna, że miał pan swoje powody. - Chociaż
nie miała pojęcia, co wzbudziło jego podejrzenia. Przecież świet- nie odegrała rolę lady Agathy. -
Więc jakie to były powody? - Nie śmiem ich wyjawić - odparł zmieszany. - Pewnie miałam więcej
szyku, niż się pan spodziewał po córce diuka. - Tak - nadzwyczaj chętnie zgodził się z jej sugestią. - O
właśnie. Oparła się na siedzeniu. - No cóż. W takim razie pańska ostrożność była zupełnie zrozumiała.
W końcu jest pan sędzią. - Pani jest nie tylko wspaniałomyślna, ale też łaskawa. Jednak moje
postępowanie jest niewybaczalne. - Jestem innego zdania. Wybaczam panu. - Machnęła ręką na jego
po- wagę. - Widzi pan? Nic się nie stało. - Jednak się stało - nalegał. - Lady Agatho, podejrzliwość i
ostrożność były moimi talizmanami, wierzyłem w nie, bo się nauczyłem, że lepiej jest zbłądzić
niedowierzaniem niż zaryzykować ludzkie życie z powodu ślepe- go zaufania.
Wzmagający się wiatr szarpał mu klapy marynarki. Nawet tego nie za- uważył. Była pewna, że mówił
o jakimś konkretnym przypadku. W głowie zadzwoniły jej ostrzegawcze dzwonki. Nie chciała nic
więcej o nim wiedzieć... Nie, to nieprawda. Chciała wiedzieć o nim wszystko, i to ją przerażało.
Nigdy nie spotkała mężczyzny takiego, jak on. I pewnie już nie spotka. - Gdzie pan się tego nauczył?
Przez chwilę myślała, że Elliot nie odpowie i w delikatny sposób zmieni temat. - W wojsku. W
Sudanie. Służyłem pod rozkazami... człowieka znane- go ze swego geniuszu taktycznego. Byłem
dumny, że jestem jego młod- szym oficerem. - Cały zesztywniał. - I on pana zdradził. - Byłem
naiwnym idealistą. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się prze- praszająco. - Mój brat Terence zginął w
wojnie zuluskiej. Gdy dowie- działem się o jego śmierci, natychmiast zaciągnąłem się do wojska.
Wy- słano mnie na Środkowy Wschód... Poznała pani mojego ojca. - Wzrok mu złagodniał. - Może
się pani domyślać, jak zostaliśmy wychowani. Od kołyski uczono nas, że Anglia jest
najwspanialszym krajem na świecie, a fundamentem jej wielkości jest sprawiedliwość wobec
wszystkich oby- wateli. - Tak. Sprawiedliwość. - Oficer, o którym mówiłem, dużo pił, ale nigdy na
polu bitwy. Z jed- nym wyjątkiem. - Czekała. - Było późno i mój oddział stał na szpicy piętnaście
kilometrów w głąb terytorium nieprzyjaciela. Nie spodziewali- śmy się ataku. Od kilku dni nic się nie
działo. Jednak tej nocy jeden ze zwiadowców doniósł, że nieprzyjaciel grupuje siły na wschód od
naszego głównego obozu. Natychmiast wysłałem łącznika z informacją. - Do dowódcy. - Tak. Nie
było odpowiedzi. Następnego dnia, jak się tego spodziewali- śmy, nieprzyjaciel zaatakował jego
żołnierzy. Przybyliśmy już po bitwie. To była... masakra. Tylu zabitych i rannych. - W jego oczach
pojawiło się przerażenie. - Odszukałem dowódcę, by ustalić, co się stało. Twierdził, że nie otrzymał
mojej wiadomości. - Tym razem gdy na nią spojrzał, na jego twarzy pojawiło się rozgoryczenie. -
Odnalazłem łącznika, żołnierza, któ- remu bezgranicznie ufałem. Był w szpitalu polowym. Został
okropnie oka- leczony podczas walki i bardzo cierpiał. Było jednak coś, co bolało go bardziej. Plama
na żołnierskim honorze. Przysięgał, że dostarczył wiado- mość, ale dowódca był zbyt pijany, by ją
przeczytać, więc mój zwiadowca przeczytał mu ją na głos. Zarzekał się również, iź wiadomość
otrzeźwiła
oficera na tyle, że był w stanie działać sam lub przynajmniej wezwać ko- goś, kto go zastąpi. Mylił
się. Problem w tym, że wszystko odbyło się bez świadków, dowódca był sam. - To okropne -
westchnęła Letty. - Tak. To była zdrada, nie tylko żołnierza, za którego ten oficer był
odpowiedzialny, ale też wszystkich zasad, o które walczyliśmy. I dowódca nie poniósł konsekwencji.
Wie pani, że zamierzał tego łącznika postawić przed sądem wojskowym, tyle że biedak wcześniej
zmarł? - W tonie jego głosu brzmiało głębokie zadziwienie i poczucie osobistej porażki. - I co pan
zrobił? - Skonfrontowałem go. Był... bardzo poruszony tym, że uwierzyłem słowom swojego
żołnierza, i na początku upierał się przy swojej wersji. Nie rezygnowałem. Wiedziałem, że publicznie
nie przyzna się do kłam- stwa, ale chciałem odkryć prawdę. Dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy na
nią spojrzał. - I udało się? - Tak. Przyznał mi się, że „może nie był w stanie właściwie wypełnić
swoich obowiązków", ale upierał się, że nie pamięta wiadomości ode mnie. Oczywiście moja notatka
zniknęła. Powiedział też, i to najbardziej utkwi- ło mi w pamięci, że angielska armia nie może sobie
pozwolić na utratę jego wojskowego geniuszu i że poświęcenie jednego żołnierza było tego warte.
Zapytał mnie, czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że tamten umarł, zanim zaczęło się
dochodzenie. I czyż może być piękniejsza śmierć niż w służbie ojczyźnie? - Oczywiście pan się z tym
nie zgodził. Spojrzał na nią z wdzięcznością. - Oczywiście. Ten żołnierz zginął, walcząc za kraj,
który obiecał mu sprawiedliwość i honor, a w rzeczywistości został zdradzony, gdyż nie
dotrzymaliśmy danych mu obietnic. Postawiłem sobie jako cel życia spra- wić, by sprawiedliwość nie
była złudną wartością. Musimy służyć spra- wiedliwości, by mieć do niej prawo. Nie można uważać,
że się nam ona po prostu należy. Między nimi zapadło milczenie. Nawet wiatr ucichł. Jedynie lekki
sze- lest traw mącił ciszę. - A co się stało z dowódcą? - Przeprowadzono śledztwo. Niestety, nie
znaleziono żadnych dowo- dów winy. Sprawa nigdy nie trafiła na wokandę. Kilka lat później ten ofi-
cer zmarł śmiercią naturalną. - Spojrzał na nią z powagą. - Nie opowie- działem tej historii, by mi
pani współczuła, ale żeby wyjaśnić swoje postępowanie w stosunku do niej. To także mnie nie
usprawiedliwia. Bar- dzo panią przepraszam. - Ależ nie ma potrzeby. - Jednak jest - zaprzeczył.
Przerwał na chwilę i wpatrywał się w nią zdziwiony. Głos mu złagodniał. - To idiotyczne
podejrzewać, że żywioło- wa kobieta nie jest osobą, za którą się podaje, tylko dlatego że nie spotka-
łem dotąd nikogo podobnego do niej. Nie, tylko nie to. Letty poruszyła się niespokojnie. -
Ostrożność nie jest zbrodnią, sir Elliocie. - Nie, ale bezpodstawne śledztwo łatwo może się przerodzić
w prześla- dowanie. Dziękuję, że mi pani o tym przypomniała, zanim wyrządziłem krzywdę osobie
niewinnej. Poczucie winy odebrało jej mowę. Powinien być ostrożny. Powinien pamiętać lekcję,
którą życie mu dało kilka lat temu. Nie powinien ufać nikomu, a zwłaszcza jej. Najgorsze, że gdy w
końcu odkryje oszustwo, a odkryje to z pewnością, już nigdy nikomu nie zaufa. Jak jednak mogła mu
powiedzieć i nie narazić się na niebezpieczeństwo? Nawet myśl o tym była szaleństwem... - Myślę, że
miał pan rację, zasięgając o mnie informacji - wyrzuciła z siebie. No, już dość powiedziała.
Wystarczy. - Słucham? - Nie należy ufać pozorom. Ja to wiem, niech mi pan wierzy. - Na Boga,
czemu nie mogła przestać mówić? - Trzeba zawsze być pewnym kart, które nam rozdano. I dokładnie
przyjrzeć się wszystkiemu, co wygląda podejrzanie. - Dobry Boże, chyba oszalała! - Powinien pan być
ostrożny. Świat pełen jest oszustów, kłamców i złodziei. I nie mają przecież na pier- siach tabliczek z
wypisanymi zamiarami. Miał pan rację, sprawdzając mnie. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. -
Wolałbym, by pani nie wiedziała. - Spojrzał na nią łagodnie. - Słucham? - Z pani pewności w głosie
wnioskuję, że pani albo bliska jej osoba została zdradzona. Tak mi przykro. W ostatniej chwili
opamiętała się, by nie otworzyć ust ze zdziwienia. Dobry Boże, on to mówił poważnie. Nie była w
stanie nic powiedzieć. Mogła tylko gapić się na niego i żałować, że nie jest taką kobietą, za jaką ją
uważa. Nie zasłużyła na jego czułość i troskę. Była jedną wielką blagą, zlepkiem drugorzędnych
postaci z prostac- kich fars. Wszyscy reżyserzy mieli rację, nigdy nie będzie gwiazdą. Nie
jest w stanie wyrazić głębszych uczuć, bo ich nie zna. Jest tylko świet- ną dublerką. Pustym
naczyniem, napełniającym się emocjami innych lu- dzi. - Przykro mi, Agatho. - Letty - wyszeptała
żałośnie. - Że co proszę? Ocknęła się. Nie mogła uwierzyć, że popełniła taki błąd. Jeśli zamierza
dalej zachowywać się jak idiotka, to lepiej od razu przyznać się do wszyst- kiego. A przecież wcale
nie miała takiego zamiaru. Była po prostu prze- męczona. Musi uwolnić się od tego zgubnego
nastroju. Przywołała uśmiech na twarz. - Dla przyjaciół jestem Letty. - Letty - powtórzył powoli. -
Pasuje do pani. To zdrobnienie? - Drugie imię. Trudno jej było pozostać kobietą praktyczną, gdy
uśmiechał się do niej w ten sposób. Miał takie piękne oczy i czuły uśmiech. Wyciągnął rękę i
odgarnął pasmo włosów z jej czoła. Nie cofnął palca, tylko przesunął nim po skroni, wzdłuż linii
policzka i zarysu podbródka. Roziskrzone, palące pożądanie zaczęło się rozlewać po jej ciele. Zapo-
mniała o swoich obawach. Lekko pochyliła głowę, poddając sięjego piesz- czocie. - Obawiam się, że
przez większość spędzonego z tobą czasu będę mu- siał cię przepraszać - powiedział, ale nie wydawał
się skruszony. - Dlaczego? - Bo przy tobie nie potrafię utrzymać rąk przy sobie. - O! Serce waliło jej
w piersi. Przesunął rękę na jej kark. Zamknęła oczy. Delikatnie musnął jej usta miłym, słodkim,
wzbudzającym namiętność pocałunkiem. Lekko rozchyliła wargi, odgięła głowę do tyłu i czekała na
więcej. Ale nic więcej nie było. Otworzyła oczy. Oparł się na siedzeniu i patrzył na nią z pełnym
rozba- wienia natężeniem. Uniósł kącik ust w ironicznym uśmiechu. Czy robił z niej głupca, czy się z
nią drażnił, czy też, choć wydawało się to nieprawdopodobne, miała do czynienia z czymś, co ją
przerastało? - Czy to jakaś gierka? - zażądała wyjaśnień. - Co pan właściwie wy- prawia? - Och,
Letty, ja po prostu staram się o twoje względy - odpowie- dział. Nie możesz wyjechać - powiedział
Cabot. Stał przy drzwiach jej sypialni, a policzki zwisały mu jeszcze bardziej niż zwykle. - Cabot,
moje złotko, kto by pomyślał, że się we mnie podkochujesz? - Letty odgryzła kawałek nitki i wrzuciła
szpulkę do koszyczka z robótkami lady Agathy. - Żarty ci w głowie, Letty, a ja mówię poważnie. Nie
możesz wyjechać z Hollies. Letty uniosła igłę do światła i zmrużywszy oczy, zręcznie nawlokła nit-
kę. - Ja nie wyjeżdżam, tylko szyję. I nie skończę tej sukni przed kolacją, jeśli będziesz mi
przeszkadzać. Uniosła kupon muślinu w ciemnozielone i liliowe paski. Wolałaby, żeby Cabot sobie
poszedł. O co właściwie chodziło sir Elliotowi, gdy mówił, że będzie się starał ojej względy? Bo
przecież nie to, o czym pomyślała. Może jest jakieś inne wytłumaczenie? Może w jego towarzystwie
„starać się" znaczyło coś zupełnie innego niż w jej środowisku? Nie mógł chyba naprawdę zamie- rzać
tego, co jej się wydawało, że zamierza... bo jeśli tak, to wtedy... Nie, po prostu chodziło mu o coś
innego i tyle! - ...spaliłem go, żeby cię ochronić. Poprzez własne myśli usłyszała ostatnie słowa
Cabota. - Co spaliłeś? - List lady Agathy do panny Bigglesworth. - Co? - Sukienka wyśliznęła się
Letty z rąk. - Jaki list? - List, który panna Bigglesworth otrzymała od lady Agathy wczoraj po
południu, gdy ty byłaś w Little Bidewell. Na litość boską, Letty, to jest ważne. Musisz się naprawdę
skupić i mnie posłuchać. Letty nie zwróciła uwagi na jego poirytowany ton. Skoro chciała uciec,
musiała wiedzieć, ile ma jeszcze czasu. - Co było w tym liście, Cabot? - To prywatna
korespondencja. Nigdy bym... - prychnął.
Letty nie dała się oszukać. - Jeśli nie wahałeś się spalić listu, nie sadzę byś miał opory przed jego
otwarciem. Więc co ona tam napisała? Cabot, to dla mnie ważne. Cabot westchnął. - List był bardzo
krótki. Przeprosiła za kłopoty, które sprawiło jej za- mążpójście, i załączyła czek na kwotę wpłaconej
przez Bigglesworthów zaliczki. Wymieniła kilka firm w Londynie, których usługi mogłaby pole- cić,
i zakończyła informacją, że przez parę miesięcy nie będzie jej w kraju, bo właśnie jest w podróży
poślubnej. Letty odetchnęła z ulgą. Świetnie. Lady Agatha jest daleko, a Biggles- worthowie nic nie
wiedzą. Uśmiechnęła się, czując, że bezpośrednie za- grożenie minęło. Wróciła do szycia. - I życzmy
jej szczęścia - powiedziała. - Życzmy jej szczęścia - powtórzył Cabot. - To jednak oznacza nie-
szczęście dla panny Angeli. - Też racja - przyznała Letty, zręcznie poruszając igłą. Mała Angie
zostaje na lodzie, a i tak miała już dość kłopotów z dawnym ukochanym. Ale to w końcu nie jej
sprawa. Wygładziła nowy szew palca- mi. Kawałek koronki przykryje zaszewkę i przyozdobi
sukienkę. - I właśnie dlatego powinnaś tu zostać i przygotować wesele panny Angeli - rzekł Cabot. -
Czyś ty oszalał? - zapytała Letty, nie podnosząc oczu. - Mnie tu jutro nie będzie. Nie byłoby mnie już
dzisiaj, gdyby przeklęty pociąg jeździł według normalnego rozkładu. Obrzuciła czujnym spojrzeniem
torbę, która stała tam, gdzie ją postawi- ła. Nie było sensu jej rozpakowywać. Letty kupiła już nawet
bilet na po- ciąg. Nie do Whitiock, jak powiedziała sir Elliotowi, ale na południe do Yorku. Jeszcze
przez jedną noc będzie damą. Jeszcze przez jedną noc... I jeszcze jeden wieczór. On pewnie nie
przyjdzie. - Letty, naprawdę nie możesz wyjechać. - A bo co? - spytała z nagłą melancholią. Odcięła
kawałek koronki i przypięła go szpilkami do szwu. - Jeśli wyjedziesz, pójdę natychmiast do sir Elliota
i powiem mu, kim jesteś. Przerwała szycie. - Człowiek, którego kiedyś znałam, nie szantażował
przyjaciół - po- wiedziała. - Nie mam wyboru. - Cabot spojrzał jej w oczy. Ona pierwsza spuściła
wzrok. Była wobec niego niesprawiedliwa. On tylko troszczył się o rodzinę, u której pracował. Trudno
mieć do niego
pretensje, że zasugerował właśnie to, co sama miała wielką ochotę zrobić. Co nie znaczy, że będzie
dla Bigglesworthów ryzykować życie. - Nie wygłupiaj się, Cabot - powiedziała. - Dotrzymałam
swojej czę- ści umowy. Od początku mówiłam, że zostanę tu tylko kilka dni. Nie pro- testowałeś. lnic
sienie zmieniło. A Bigglesworthowie nic nie stracili. List od lady Agathy dostaliby dopiero dzisiaj.
Teraz mają tylko kilka dni mniej na znalezienie innej osoby, która przygotuje im wesele. - A jak
myślisz, co zrobią, gdy odkryją, że weselna cudotwórczym zo- stawiła ich na lodzie, a kobieta, którą
postawili na piedestale, oszukała? - zapytał. Zabolały ją jego słowa. Jednak zaczynała się już
przyzwyczajać do ran na sercu. Nie ma znaczenia, że cierpisz, jeśli inni nie widzą twojej słabo- ści. A
jej słabości Cabot nigdy nie zobaczy. - Po prostu będą musieli znaleźć kogoś innego - stwierdziła. -
Anton ma tyle pieniędzy, że na pewno znajdzie się w Londynie ktoś, kto zapędzi jego służbę do
roboty. Chciałaby w to wierzyć. Spojrzał na nią wymownie, ale powstrzymał się od komentarza.
Nienawidziła tego nieznanego dotąd okropnego, obezwładniającego poczucia winy. Nie było
powodów, by czuła się winna... no, właściwie niewiele. - Poza tym Bigglesworthowie nie będą
żałować, że tu przyjechałam, zwłaszcza gdy zobaczą suknię ślubną uszytą według mojego projektu.
Angela będzie w niej wyglądać jak księżniczka z bajki - powiedziała na swoją obronę. - Wiem.
Właśnie dlatego powinnaś zostać. - Cabot usiadł koło niej na kanapce i wziął ją za rękę. - Uda ci się,
Letty. Wiem, że dasz radę. Masz oko swojej matki, jeśli chodzi o styl, i wyczucie dramatyzmu
swojego ojczyma. Spojrzała na niego z kwaśną miną. - To, że zostałam wychowana za kulisami
teatrów muzycznych West Endu przez pierwszorzędną projektantkę kostiumów teatralnych i drugo-
rzędnego magika, nie daje mi kwalifikacji do przygotowania wesela w wy- ższych sferach, Sammy.
Uniósł spódnicę sukni, którą szyła. - Popatrz tylko, co zrobiłaś dla panny Angeli, i na to, co tu
szyjesz. Masz taki sam talent do igły jak twoja matka, Letty. I nie musisz się mar- twić o jedzenie,
zastawę, kelnerów i resztę pomocników. O to już zadba wynajęty kuchmistrz. - Nie odezwała się, więc
ciągnął dalej: - Słyszałem, jak panna Bigglesworth mówiła Grace Poole o twoim pomyśle na dekora-
cje w stylu orientalnym. Jest pełna entuzjazmu.
- Dobry Boże! - westchnęła cicho Letty. Zrobiło jej się słabo. Dała się ponieść swojej roli i tyle.
Poniosło ją wy- zwanie i radość, że bierze udział w czymś uczciwym. - Ja tylko tak sobie gadałam, by
pomyśleli, że wiem, o czym mówię - powiedziała. - Ty wiesz - nalegał Cabot. - Słyszałem, co
mówiłaś o skupieniu uwagi widowni. Miałaś rację. Wesele jest tylko przedstawieniem podobnym do
tych, w których brałaś udział. Pamiętam, że w naszych sztukach przesta- wiałaś dekoracje. - Ja tylko
się bawiłam. A poza tym to było na scenie - zaprotestowała desperacko. Boże miej ją w opiece!
Zaczynała wierzyć, że mogłoby się jej udać. Gdyby tak się stało, byłoby to największe oszustwo jej
życia. A nagroda? Szczęście pewnej dziewczyny. I jeszcze kilka dni z nim. - Letty... - Cabot ścisnął
jej rękę. - Daj mi chwilę spokoju! Szaleństwem było nawet o tym myśleć. Uwolniła dłoń i chwyciła
się obiema rękami za głowę, mocno zaciskając powieki. Natychmiast stanął jej przed oczami Elliot, z
czarnymi włosami rozwianymi przez wiatr, z tym swoim uśmiechem i spojrzeniem pełnym szacunku.
Nigdy wcześniej nie spotkała mężczyzny, przy którym serce biłoby jej szybciej, który by sprawił, że
zapragnęłaby się zmienić. Mężczyźni, których znała, byli szorstcy, nieokrzesani, głodni smaku krwi i
zapachu strachu. W sir Elliocie nie było przemocy i ordynarności. Jęknęła cicho. Jeśli teraz zostanie,
to jak będzie wyglądał moment jej odjazdu? Jak to oboje zniosą? Przez ostatnie sześć lat myślała
tylko o sobie, dbała wyłącznie o własne interesy. Poczuła się nieswojo na myśl, że jego dobro chce
przedłożyć nad swoje. Ta skłonność mogłaby ją osłabić, uczynić nieostrożną. A zresztą, pomyślała,
dlaczego mój pobyt tutaj miałby wyrządzić mu jakąś szkodę? Przecież sir Elliot March był bogaty,
miał posiadłość ziemską i odda- nych, kochających przyjaciół. Zacisnęła oczy jeszcze mocniej,
próbując się uwolnić od kłębowiska sprzecznych emocji. - Letty... - Ktoś się zorientuje. Ktoś się na
pewno dowie - powiedziała zdespero- wana, otwierając oczy. - Nie. Wyjedziesz stąd za tydzień, na
długo przed przyjazdem ludzi, którzy mogliby znać prawdziwą lady Agathę. Ślub jest dopiero za dwa
miesiące. Wszystko zaplanujesz, wyślesz instrukcje do firm wskazanych
przez lady Agathę, a potem wyjedziesz. Ja ci pomogą. I Grace Poole też. Dasz sobie radę, Letty.
Zobaczysz. - A co z lady Agathą? Co się stanie, gdy ona wróci? - spytała szorstko Letty. - Angela
stanie się pośmiewiskiem całego miasteczka, jeśli ktoś odkryje, że jej wesele przygotowała...
swawolna aktoreczka. Znów ta dziwna uporczywa myśl, że przejmuje się problemami innych. - A kto
wygada? - spytał Cabot z powagą. - Nie ma żadnych zdjęć lady Agathy. Mówiłem ci, co napisała. Nie
będzie jej przez kilka miesięcy. Gdy wróci, jeśli nawet ktoś wspomni o weselu, ona nie ośmieli się
powiedzieć, że jej tu nie było. Jej reputacja byłaby zrujnowana, jeśliby się wydało, że z powodu jej
zaniedbania słodka, niewinna dziewczyna... - urwał raptow- nie i mocno się zaczerwienił. - ...padła
ofiarą oszustki i naciągaczki? - dopowiedziała słodko Letty. Roześmiała się cicho, z wysiłkiem. -Nie
przejmuj się, Cabot. Masz rację. Nie ma się co oszukiwać, że mogłabym się zmienić. Nie zaprzeczył.
Co dziwne, to zabolało ją jeszcze bardziej. Kiedyś, sły- sząc taką opinię o sobie, roześmiałaby się i
przytaknęłaby z ochotą. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego ty musisz to zrobić, Letty - rzekł
Cabot. - Tak? Poza tą drobnostką, że doniesiesz na mnie sir Elliotowi, jeśli tego nie zrobię? -
Wbrewtemuco sądzisz, ja wiem, że jeśli ty tego nie zrobisz, nie znaj- dzie się nikt inny. - Znów wziął
ją za rękę. - Więc co, zrobisz to, Letty? Próbowała znaleźć inny powód niż pragnienie, by ktoś starał
się o jej względy. Szukała powodu, który by bardziej pasował do tego, kim była Letty Potts. I znalazła
go. To byłby wspaniały numer! Najlepszy w jej karierze. Dobrze, że Sammy w porę przypomniał jej,
kim była: Letty Potts, która z uśmiechem na ustach ważyła się na wszystko. - Światło, scena,
kostiumy. Zaplanować wejścia, nauczyć pannę młodą kilku sztuczek i to wszystko? - zapytała
szorstko. - Tak. Zrobisz to? Proszę. Oddam ci nawet czek przesłany przez lady Agathę. Już wiedziała,
że jeśli teraz chciałaby uciec, Cabot by na nianie doniósł. Nie miał na to dość odwagi. Był
mięczakiem. A ona nie. Wiedziała też, że Cabotowi nigdy nie przyjdzie do głowy, że pomogłaby
Bigglesworthom ze zwykłej przyzwoitości, sympatii i współczucia. Taki- mi uczuciami kierują się sir
Elliot, Bigglesworthowie i doktor Beacon. Cabot myślał, że ona jest bez serca. I miał rację. Więc
dlaczego chciało jej się płakać?
- Letty... - Głos miał cichy i błagalny. Zamrugała, by ukryć zdradzieckie łzy, i odwróciła się do niego.
- Więc mam tu zostać i pomóc tym ludziom w przygotowaniu wesela, a w międzyczasie spać pod
puchową pierzyną? - Tak. - Ubierać się w kosztowne suknie? - Tak. - Jeść frykasy i pić dobre wino? -
Tak. - I na koniec za fatygę dostać pełną sakiewkę? - Tak. I być z nim. - Dobra. Nie takie rzeczy się
robiło - powiedziała. Cabot, mamrocząc podziękowania, uciekł z jej pokoju, zanim zdążyła- by
zmienić zdanie. Niecałe dwadzieścia minut później rozległo się puka- nie do drzwi. Usiadła na łóżku,
zamknęła książkę i wsunęła ją pod po- duszkę. - Proszę. Weszła Angela z Mikrusem na rękach. Pies
wyraźnie się zaokrąglił i był o wiele bardziej zadbany niż kilka dni temu. - Ciocia Eglantyna
poprosiła, żebym przyniosła do pani Pimpusia. - Dziewczyna posadziła psa na poduszce. Mikrus
spojrzał przelotnie na Letty, zeskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Usiadł i obejrzał się na nią. - On
chyba lubi ciocię Eglantynę - stwierdziła Angela. Dlaczego miałby nie lubić? - zadała sobie pytanie
Letty. Pierwszy raz w życiu był najedzony, bezpieczny i zadowolony. I po raz pierwszy w ży- ciu nie
zagrażał mu londyński ruch uliczny albo przymusowy udział w nie- legalnych walkach psów w jakiejś
mordowni. Nie mogła być zła na małego gałgana, że wykorzystywał sytuację. W koń- cu sama też to
robiła. Ona i Mikrus byli do siebie podobni. Oboje przyjęli
fałszywe imitna, wcielili się w swoje role i pragnęli, by trwało to wiecz- nie. - A ciocia iglantyna
uwielbia go aż do przesady - powiedziała Angela. - Więc pozvólmy im nacieszyć się swoim
towarzystwem - odparła Letty. - Czy mogłabyś go wypuścić? Jestem pewna, że sam znajdzie do niej
drogę. Pod tyn względem jest wyjątkowo bystry. - Dziękuję pani. - Angela uśmiechnęła się łagodnie. -
Ciocia Eglanty- na bardzo potzebuje towarzystwa. Nigdy się do tego nie przyzna, ale wy- daje mi się,
ŻJ będzie samotna, gdy wyjadę. Otworzyła Irzwi. Mikrus wstał i wybiegł, nie oglądając się za siebie.
- Nie przeizkadzam pani? - Nie. - Ljtty opuściła nogi na podłogę i podniosła zeszyt, w którym
robiłanotatki Żeby nie myśleć o Elliocie, zajęła się przeglądaniem Dobrych obyczajów Aigeli. -
Zapisywałam różne pomysły na twoje wesele. - Przepraszam, że przerywam, ale szukam swojej
książki i chciałam zapytać, czy ej pani nie widziała. - Książki?- Letty wsunęła Dobre obyczaje głębiej
pod poduszkę. Nie mogła przecisż przyznać, że książka jest u niej. Która córka diuka czytała- by takie
rzecry? - Jakiej książki? - Och, tej głupiej książki o obyczajach towarzyskich - powiedziała Angela
zakłopotana. - Na pewno wkrótce się znajdzie. - Oczywićie. Po połudnu, gdy skończę ją czytać. Kto
by pomyślał, że życie w towa- rzystwie ma yle reguł? Dziewczyna zwlekała z wyjściem. Letty
przypomniała sobie, jak młoda i nieśmiała jst Angela. - Miałaś jikieś wieści od Kipa Himplerumpa? -
Nie. - Aigela mocno się zarumieniła. - Nie? No proszę - powiedziała zadowolona Letty. - Gad
spróbował szantażu, pogroził ci, a gdy zobaczył, że się nie ugięłaś, podkulił ogon i uciekł. - Naprawię
tak pani myśli? - spytała Angela z nadzieją. - Oczywiście. Angie, zapomnij o całej sprawie. Ciesz się
życiem i nie zadręczaj tatóm głupstwem. - Pani nierozumie. - Czego? - Kip jest Dkropnie zaborczy.
On uważa, że między nami coś było. - No to sę pomylił. Szantażyści są tchórzami. Jeśli tylko stawisz
im czoło, od razi się wycofują. Przestań się tym martwić - rezolutnie odparła Letty.
Gorzej, jeśli szantażystą był Nick Sparkłe. Zadrżała. Już dawno o nim nic myślała. Miała nadzieję,
wręcz modliła się, żeby już jej nie szukał. - A jeśli on nie zrezygnuje? - zapytała Angela. - Angeio,
będziesz markizą. - Letta wzięła dziewczynę za ręce i popa- trzyła jej z powagą w oczy. - Jeśli Kip
Himplerump czegoś od ciebie chce, po prostu odpowiednio go potraktuj. Dziewczyna pobladła, ale nie
zaprotestowała. Kiwnęła głową. - Brawo, Angie - powiedziała życzliwie Letty. - Będzie z ciebie
świet- na markiza. Angela uśmiechnęła się z drżeniem. - Spróbuję - obiecała. - To dobrze. - Letty
poklepała miejsce obok siebie na łóżku. - Usiądź koło mnie. Właśnie zapisywałam różne pomysły
dotyczące twojego we- sela. - Tak? Letty uśmiechnęła się krzywo. - Och, Angie. Musisz się trochę
bardziej postarać. „Przyszła panna młoda, nie posiadając się z radości z powodu zbliżającego się
ślubu, mówi z entuzjazmem o przygotowaniach" - zacytowała didaskalia do jednoak- tówki, w której
wystąpiła w zeszłym roku. Angela, zaskoczona podniosłym tonem Letty, wybuchnęła śmiechem. - Jak
pani to robi? - O, ja jestem prawdziwą kopalń iąnieodkrytych talentów - powiedzia- ła Letty. I muszę
bardzo uważać, żeby przez te talenty nie wylądować w więzie- niu. - Nad czym się pani zastanawiała?
- spytała Angela. - Rozmyślałam nad różnymi rozrywkami. - Rozrywkami? - Tak. Orkiestra jest dobra
na przeciętne wesele. Ale po eleganckim ślubie powinny nastąpić atrakcje, które wszystkich zaskoczą.
- Naprawdę? - Angela szeroko otworzyła oczy. - Oczywiście. A przynajmniej na tym weselu tak
będzie, jeśli tylko Letty coś wymyśli. Jak już się w coś zaangażowała, wkładała w to całe serce. Jak
się powie- działo A, trzeba też powiedzieć B, mawiała Veda. No, Letty posunęła się w alfabecie dużo
dalej. Przede wszystkim doszła do wniosku, że prawie trzysta nieznanych so- bie osób, pochodzących
z różnych sfer, wśród nich prowincjonalna szlachta i światowi bywalcy, wymagało ciekawszej
rozrywki niż kilka walczyków.
Tylko zabawa, która ich porwie, będzie miała sens. Letty skłonna była przyznać, że ślub powinien
odbyć się uroczyście i zgodnie z ceremonią, ale też była przekonana, że wesele musi być huczne i...
wesołe. - Stanowczo nietuzinkowe atrakcje. - Jakie? Pomyślała o trupie artystów, którzy byli
gwiazdami rewii rozmaitości w teatrze Grandeur. Ostatniej zimy teatr zamknięto z powodu braku po-
zwolenia na sprzedaż alkoholu. Od tamtej pory artyści nie mieli stałego zatrudnienia. Nie zwlekaliby z
przyjazdem, nawet zawiadomieni w ostat- niej chwili, i nie wzięliby dużo za występ. - Co powiesz na
karzełki? - spytała Letty, przeciągając każde słowo. Wygląda jak prawdziwa księżniczka, słowo daję -
westchnęła Grace. Stojąca za nią Meny kiwnęła aprobująco głową. - Prześliczna - szepnęła panna
Eglantyna. - Mam nadzieję, że on doce- nia jej urodę. Cała trójka patrzyła ponad balustradą galerii na
stojącą piętro niżej lady Agathę, która z niezadowoloną miną spoglądała w lustro, szykując się na
wieczorne przyjęcie u państwa Bunting. Nie miała powodu narzekać. Była ubrana w wieczorową
suknię z bladożółtej satyny, która znakomi- cie podkreślała jej wspaniałą figurę. Z ramion opadały
powiewne rękawy z delikatnego, przejrzystego muślinu. Szyja, ramiona i biust wyłaniały się z
głębokiego dekoltu. Połyskliwa satyna spływała z jej piersi jak płynny miód, owijała wąską talię i
spadała szerokimi fałdami na podłogę. Lady Agatha lekko obróciła się wkoło, obserwując, jak
wygląda jej elegancki kok. Obfita halka z tafty zaszeleściła zalotnie. — No, lalunia, spokojna głowa -
powiedziała Grace. - Musiałby chyba być jedną nogą w grobie, żeby nie być... eee... pod wrażeniem.
Użyła określenia „pod wrażeniem", choć jej zdaniem bardziej pasowa- łoby „napalony jak ogier".
Lady Agatha uniosła smukłe ręce w długich białych rękawiczkach i upięła niesforny loczek.
- Nie będzie mógł utrzymać rąk przy sobie - wyrwało się Merry. - Cicho! - szepnęła zgorszona
Eglantyna, a potem spytała: - Naprawdę tak myślisz? Bardzo polubiła lady Agathę i myśl, że mogłaby
zyskać taką miłą są- siadkę, nieco złagodziła ból związany z rychłym wyjazdem Angeli. Ale
oczywiście, pozostawała jeszcze kwestia, hm, zapału Elliota, chociaż lady Agatha musiała przyjąć
jego przeprosiny. - Oczywiście - powiedziała Merry tonem znawcy. Eglantyna nawet nie chciała
wiedzieć, skąd u niej takie doświadczenie w tych sprawach. - Na pewno - zgodziła się Grace. -
Wczoraj przyjechał tylko po to, by się zobaczyć z lady A. A Sal doktora Beacona słyszała, jak po
mszy w ostat- nią niedzielę zaprosił lady Agathę na przejażdżkę, na którą nie pojechała. A to dlatego,
że się zaharowuje przy weselu panny Angeli. - Ale sama mówiłaś, że Cabot uważa nasze... - Eglantyna
odchrząknę- ła delikatnie - ...wysiłki, by ich skojarzyć, za daremne. - Cabot to stara baba - stwierdziła
zdegustowana Merry. Lady Agatha uśmiechnęła się do lustra i przechyliła głowę na bok, by obejrzeć
zęby. Merry zdusiła chichot. - Nie wiedziałam, że damy też tak robią! Eglantyna tym razem jej nie
uciszyła. Była zbyt zajęta myślami o sir Elliocie i lady Agacie. Gdyby tylko miała w sobie więcej
optymizmu. Nie żeby lady Agatha wyglądała na obojętną wobec sir Elliota. Nie, była nim wręcz
oczarowana. Rumieniła się, oczy jej błyszczały i promienia- ła, gdy była koło niego, a on... Sposób, w
jaki na nią patrzył, wprawiał Eglantynę w zakłopotanie, jakby była świadkiem czegoś bardzo intym-
nego. W reakcji lady Agathy był jednak jakiś ukryty ton, którego Eglantyna nie umiała nazwać.
Tłumił on radość i zadowolenie, jakie lady Agatha okazywała w jego towarzystwie. I bardzo
przypominał rozpacz. Atticus wszedł do holu i zastał tam syna oglądającego sobie zęby w lu- strze.
Zadziwiające. Elliot zwykle się tak nie zachowywał. - Ufam, że nie zostało tam nic z obiadu? - zapytał
Atticus spokojnie. Elliot był w takim stanie, że nie zwrócił uwagi na żart w słowach ojca, tylko
spojrzał uważniej w lustro i wymamrotał: - Boże, mam nadzieję, że nie.
Przygładził i tak już przygładzone włosy i wyrównał nienagannie wy- równane mankiety. Wyglądał
jak podekscytowany, zniecierpliwiony koń wyścigowy. Atticus bardzo się z tego cieszył. Podobał mu
się ogień w oczach syna, zaborczość, z jaką patrzył na lady Agathę, i głęboki tembr głosu, gdy o niej
mówił. Dobrze, że lady Agatha spodobała się Atticusowi. Miała wesołe, otwar- te spojrzenie, była
spostrzegawcza i błyskotliwa w rozmowie. Nie wyglą- dała na osobę, która obraża się o drobiazgi i
angażuje tylko powierzchow- nie. I o ile się nie mylił, chyba nie dawało jej spokoju to, co czuje do
Elliota. To bardzo dobrze, pomyślał zadowolony Atticus. Miłość nie powinna być spokojna. Zapewne
w tym tkwił problem związku Catherine i Elliota. On ją darzył spokojnym uczuciem. Przynajmniej tak
uważał Atticus, ponieważ jego szarmancki, powściągliwy syn nigdy nie powiedziałby niczego, co
mogło- by wprawić damę w zakłopotanie. Atticus był przekonany, że przyczyną takiego zachowania
Elliota wobec Catherine było poczucie winy z powo- du ulgi, którą poczuł, gdy zerwała ich zaręczyny.
Atticus nie sądził, by lady Agatha wywoływała w mężczyźnie „spo- kojne" odczucia. Ale jeśli Elliot
płonął ogniem i niecierpliwił się, lady Agatha była tak samo poruszona. Dowcipna i impertynencka,
od razu tra- ciła przytomność umysłu, gdy pojawiał się przy niej Elliot. To bardzo do- brze. - Jesteś
gotów? - spytał Elliot, przerywając rozważania ojca. Atticus wygładził ubranie. - Chyba wszystko jest
na miejscu. Spodnie, koszula, kamizelka, mary- narka, krawat. Na Boga, nie zapomniałem nawet o
butach. Tak, Elliocie, jestem gotowy. - To dobrze. Atticus potrząsnął głową, wychodząc za synem do
powozu. Już nieraz widział mężczyznę tak pochłoniętego kobietą, że tracił poczucie rzeczy- wistości.
Tyle że nigdy nie widział, by przytrafiło się to Elliotowi. Uśmiechnął się szeroko. Catherine Bunting
miała wysoki, świetnie ustawiony i okropnie bez- barwny sopran, którym po dziesięciu minutach
uprzejmej zachęty uraczy- ła swych gości. I raczyła przez następne trzy kwadranse.
Letty była tak znudzona, że z trudem powstrzymywała ziewanie. Mogła tylko siedzieć i patrzeć, jak
Mikrus rozkochuje w sobie Eglantynę. Nikt nie śmiał rozmawiać w trakcie zawodzenia Catherine.
Została też pozbawiona przyjemności siedzenia obok Elliota. Catherine nie zadowoliła się trzymaniem
go przy sobie przez cały czas od momentu przybycia Letty, ale zaangażowała go też w przewracanie
nut, gdy grała na pianinie. O tak, umiała całkiem nieźle grać. Zalety tej kobiety były liczne, jeśli nawet
ilość nie przekładała się na jakość. Wreszcie Catherine wyczerpała swój repertuar, na koniec
szczebiocząc słodką piosenkę o króliczkach, cykających pasikonikach i robaczkach mieszkających w
stercie drewna na polu. - Och nie, nie powinnam się już wam dłużej narzucać - powiedziała skromnie.
- Na pewno są wśród nas inne śpiewaczki... - Lekceważąco przesunęła wzrokiem po Letty. Ta kobieta
była okropnie irytująca. Ciągle ją obserwowała, szczególnie gdy Letty próbowała choć na chwilę
znaleźć się blisko Elliota. Ale nie mogli być sami nawet przez moment. Widywali się codziennie od
chwili, gdy oświadczył, że będzie się starał o jej względy. Ale ani razu nie powtórzył swej deklaracji
ani pocałunku. Zawsze ktoś był w pobliżu. Wyglądało na to, że on to zaplanował. Zacho- wywał się
jak zakichany dżentelmen i doprowadzał ją tym do szaleństwa! - Florence? - spytała Catherine,
wypatrzywszy wśród gości siostrę Ja- mesa Beacona. - Moja droga, masz taki piękny głos! Może
zaśpiewasz Słodki ptaszku, przyleć do mniel Jak to szło... - Zaczęła nucić refren. Tym razem Letty
nie zdołała opanować ziewnięcia. Catherine przestała śpiewać. Letty przyłapana na tej chwili słabości
spojrzała z poczuciem winy na zaróżowioną twarz gospodyni. No cóż, przynajmniej zakryła usta
dłonią... - Ach, lady Agatho! Czy pani machała do mnie? - spytała słodko Ca- therine. Letty
odchrząknęła. - Nie. Ja... - Powinnam wiedzieć, że pani także śpiewa - powiedziała Catherine. - Przy
pani widocznych -przeciągnęła lekko słowo, prześlizgując się wzro- kiem po piersiach Letty -
walorach. - Twarz Letty stężała. - O, niech nam pani zaśpiewa! - poprosiła Catherine. Inni goście
odwrócili się na krzesłach i zaczęli delikatnie klaskać, pa- trząc na nią z wyczekiwaniem. Tylko Elliot
wyglądał, jakby miał wątpli- wości. Dlaczego? Czy uważał, że żadna kobieta nie dorówna jego byłej
narzeczonej?
Nie tylko by jej dorównała, ale jeszcze bez wysiłku zdystansowała. Kró- liczki, też coś! - Cóż, skoro
pani nalega - powiedziała i wstała z krzesełka. - Nalegam. Oboje nalegamy, prawda, Elliocie? -
Catherine położyła dłoń na jego ręce. - Jeśli tylko lady Agatha nie ma nic przeciwko temu -
odpowiedział taktownie Elliot. - Ale mili państwo wybaczą mi fałszywą nutkę tu i tam? - skromnie
spytała Letty. Usłyszawszy zapewnienie zgromadzonych, uśmiechnęła się i przeszła z podniesioną
głową przez środek sali. - Czy mam pani akompaniować? - zaofiarowała się Catherine, ciągle w roli
uprzejmej gospodyni. - Nie, dziękuję. Letty ominęła ją i usiadła na środku ławki przy pianinie. Nie
grała za dobrze, bo jej instrumentem był głos, ale znała akordy i miała niezłe po- czucie rytmu.
Catherine odsunęła się niepewnie. Elliot usiadł pod ścianą, czekał zain- trygowany. Letty przebiegła
palcami po klawiszach i zagrała wesołą melodię. Po- tem uśmiechnęła się szeroko do publiczności i
zaczęła śpiewać: Nad rzeką na drzewie sikoreczka Śpiewa: Wierzba ma, ćwir, ćwir, listeczka!
Spytałam: Głu-ptaku, czemu tu siedzisz I o ćwir, ćwir, listeczkach ciągle bredzisz? Czy to z intelektu
braku, ptaku? Czy to czkawka po robaku? On zaś, skacząc mi po gałązeczkach, Ćwierknął: Wierzba
ma, ćwir, ćwir, listeczka! Słuchacze byli zachwyceni. Ale w końcu każdy Brytyjczyk uwielbia
Gilberta i Sullivana. Zadziwiająca. Elliot odchylił się na oparcie krzesła. Siedząc bokiem do widowni,
mógł się Letty przyglądać, nie zwracając na siebie uwagi. Była wspaniała. Miała
czysty, głęboki, dźwięczny mezzosopran. Jednak największe wrażenie spra- wiał jej sposób
śpiewania. Gdy doszła do słów o „braku intelektu" sikorki, zrobiła minę zdziwionego prostaczka.
Publiczność wybuchnęła śmiechem, bawiąc się razem z nią. Ma wielki dar, pomyślał Elliot. Umie
rozbawić ludzi, wciągnąć ich do magicznego kręgu, w którym czują się swobodni i szczęśliwi.
Przyglądał się, jak odrzuciła głowę i szerokim gestem ręki zaprosiła słu- chaczy, by śpiewali razem z
nią, a oni dołączyli do niej. Zauważył, że nawet jedna ze służących Buntingów, pośpiesznie zbierając
puste filiżan- ki, podśpiewuje Sikoreczkę. Letty zachęcona pochwałami gładko przeszła do starego
muzycznego szlagieru Szampański Charlie. Jej żywa, ruchliwa twarz nabrała dobrotliwego wyrazu i
rubaszności, a głos stał się niewyraźny i łobuzerski, doskonale naśladując charakter i ak- cent
chłopaka z nizin, tytułowego bohatera piosenki. Publiczność zaczęła . klaskać w takt muzyki. Jego
sąsiedzi klaskali! Jakby byli w piwiarni, a nie w salonie lorda Paula Buntinga. Zresztą sam Paul nie
miał nic przeciw temu. Klaskał ze wszyst- kimi. Florence Beacon wystukiwała rytm stopą, a Rosę
Jepson podrygi- wała. Tylko Cathenne tkwiła nieruchomo z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Letty doszła do refrenu i zaśpiewała: - „Na imię mi Szampański Charlie!" - A potem przyłożyła dłoń
do ucha, jakby nasłuchiwała. Goście nie zawahali się dośpiewać z entuzjazmem: - „Szampański
Charlie, tak mnie zwą!" Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z nieudawaną radością. Ciągle się
śmiejąc, spojrzała w tłum. Nagle urwała i szeroko otworzyła oczy. Elliot obrócił się na krześle.
Niczego tam nie było, a jednak wpatrywała się w je- den punkt, jakby zobaczyła ducha. Dotknęła
skroni i uśmiechnęła się nerwowo. - Bardzo przepraszam, chyba zapomniałam następnej zwrotki.
Rozbawiony tłum wydał zgodny jęk zawodu. - O, państwo są nadzwyczaj łaskawi, ale muszę już
skończyć. Wstała, ukłoniła się szybko i pobiegła na koniec sali. Kim była? Wiedział, że nazywa się
Agatha Letitia Whyte. Dla przyja- ciół Letty. I choć z każdym dniem dowiadywał się więcej o Letty,
miał dziwne wrażenie, że coraz mniej wie o lady Agacie.
Letty chwyciła Mikrusa na ręce. Mało brakowało! Bawiła się w najlep- sze, gdy nagle zobaczyła
gałgana stojącego w samym środku przejścia między rzędami krzeseł. Stał na tylnych łapach i
szykował się do przemaszerowania do niej środ- kiem sali. Co gorsza, zamierzał to zrobić z torebką
Catherine Bunting w zę- bach. Powinna się domyślić, że wykręci taki numer. Aktor zawsze pragnie
skupić na sobie uwagę publiczności, a Mikrus był urodzonym aktorem. Wystarczyły oklaski, a on
zaczynał swój popis. Sa- ma go tego nauczyła. Także kraść torebki paniom na widowni. Nigdy by nie
pomyślała, że połączy obie umiejętności. Dzięki Bogu nikt nie zauwa- żył. Rzuciła torebkę na ziemię i
kopnęła pod rząd krzeseł. Służba znajdzie ją później podczas sprzątania. Odwróciła się, trzymając
wyrywającego się jej z rąk Mikrusa. Za nią zebrał się już spory tłumek ludzi. - Lady Agatho, pani ma
prześliczny głos! - Już dawno tak dobrze się nie bawiłem. - Lady Agatho, pani ma prawdziwy talent.
Nie sądzi pan, sir Ellio- cie? - Nadzwyczajny. Odwróciła głowę. Stał obok niej. - Lady Agatho -
pozwoli pani, że pogratuluję występu? Był zachwyca- jmy. - Sir Elliocie. - Czy to możliwe, by ten
zdyszany szept należał do niej? O Boże. Niech on przestanie tak na nią patrzeć, bo kręci jej się w
głowie i traci rozum, i... Odsunął się, a jego miejsce zajął kolejny dżentelmen. Gdy uniosła wzrok
ponownie, Elliota już nie było. Dopiero po piętnastu minutach udało się jej uwolnić od wielbicieli.
Ruszyła przez tłum, by go odszukać, dziękując uśmiechem za życzliwe uwagi. W końcu znalazła go
w zatłoczonym przedpokoju. Siedział przy oknie z łokciem opartym na poręczy krzesła, uważnie
słuchając chudego niskie- go mężczyzny. Zobaczyła, jak od tyłu podchodzi drugi mężczyzna i doty-
ka jego ramienia. Elliot uniesioną dłonią dał znak, by im nie przeszkadzał, i mężczyzna odszedł.
Wkrótce na jego miejsce zjawi się kolejny. Elliot, gdziekolwiek się zjawił, przyciągał ludzi jak
magnes opiłki żelaza. Podniósł wzrok - chyba wyczuł jej spojrzenie - i popatrzył jej w oczy. Przez
chwilę było tak, jakby w pokoju byli tylko oni dwoje. Nie słyszała nic poza biciem swojego serca.
Usta mu złagodniały, układając siew obiet- nicę uśmiechu.
- LadyAgatho? Ktoś dotknął jej łokcia. Zamrugała, uwalniając się od wszechogarniają- cego
poczucia jego obecności, od świadomości, co z nią wyprawiał ledwie cieniem uśmiechu. - Tak?
Odwróciła się do pana Jepsona, mocno zaczerwienionego na twarzy. - E, hm, chyba nie zamierzała
pani tam wejść, lady Agatho? - zapytał niezręcznie. - Oczywiście, że nie - powiedziała Letty
wyniośle. - A dlaczego nie? - Bo to... hm... jest... eee... palarnia. No tak. Nawet idiota by to
zauważył. Dym wisiał w powietrzu jak nie- bieska zasłona. Połowa mężczyzn miała w rękach cygara,
pozostali kie- liszki brandy. Kobiety... Kobiet nie było. Och... - Proszę mi wybaczyć. Szukałam
toalety dla pań. Boże spraw, by tu taką mieli. - Ach tak! - zawołał pan Jepson. - Prosto korytarzem i
pierwsze drzwi na lewo. Zanim odeszła, zerknęła na Elliota, pochłoniętego teraz rozmową ze
szczupłym, siwym mężczyzną. Zawróciła do bawialni, ale przyszło jej na myśl, że pogawędka z
miejscowymi plotkarkami może być całkiem za- bawna. Poszła więc za wskazówkami pana Jepsona i
zobaczyła uchylone drzwi do damskiej toalety. Podeszła bliżej, spodziewając się w progu ob- łoczku
pachnącego pudru i już miała wejść, gdy usłyszała głos Catherine Bunting. - Nie, nie powiedziałabym
„wulgarna". Letty się zatrzymała. - Ale można by powiedzieć „pospolita" - padła odpowiedź. To
była Dottie, żona dziedzica Himplerumpa. Nie odezwała się do Letty nawet słowem, poza
wymamrotanym: „Jak się pani miewa?" - Wiesz, co mówią ludzie? - spytała Dottie dramatycznym
tonem. - Kochanie, wiesz, że nie słucham plotek - odparła Catherine. - Oczywiście, że nie, ale
właściwie to są bardziej spekulacje niż plotki. - Ach tak. No cóż. W takim razie co ludzie spekulują?
- Mówią, że sir Elliot, że użyję wulgarnego określenia, całkiem zgłu- piał na jej punkcie. Letty się
uśmiechnęła. Naprawdę tak mówią? Catherine roześmiała się. Uśmiech Letty zbladł. - Elliot?
Zgłupiał? To idiotyczne! - Z pewnością jest nią oczarowany - powiedziała Dottie. No, no!
- Moja droga, czy muszę ci przypominać, że byłam z nim zaręczona? Nie chcę być niemiła, ale Elliot
nie jest typem, który daje się ponieść emo- cjom. Jego na to nie stać. Jeżeli teraz Catherine była
niemiła, Letty wolałaby nie natknąć się na nią, gdy będzie naprawdę uszczypliwa. Chciała odejść, była
bowiem pew- na, że jeśli zostanie trochę dłużej, zrobi coś, czego będzie żałować. - Ty naprawdę nie
widzisz, co się dzieje? - Catherine spytała Dottie. - Cóż, wydaje mi się, iż on myśli, że ona ma ładną
figurę. Mój syn tak uważa. Mówi, że... - Nie - ucięła Catherine. - Elliot nie o tym myśli. - Westchnęła.
- Od razu to zauważyłam. Uważam, że dla kobiety tak spostrzegawczej jak ty, Dottie, będzie to
oczywiste. Jeśli nie, to nie powiem ani słowa. Moim zdaniem jednak Elliot popełnia błąd. - Och,
powiedz, o co chodzi! - Nie, nie powinnam nawet tak myśleć. - Jestem pewna, że chodzi ci jedynie o
dobro sir Elliota. - Oczywiście, że tak! - Więc co podejrzewasz? - Cóż - powiedziała wolno
Catherine, a Letty prawie sobie wyobraziła, jak przysuwa swój kościsty tyłek do miejsca, gdzie
siedziała Dottie. -Przez ostatnich kilka lat Elliot piął się w górę po szczeblach kariery, prawda? - Tak.
- Zawsze był ambitny, a od swojego powrotu ze wschodu bardzo się zaangażował w politykę. Wierz
mi, on się nie zadowoli tytułem szlachec- kim. - Nie? - Na pewno nie. A czy jest lepszy sposób, by
poprawić swoją pozycję, niż ożenić się z córką diuka? - Catherine odczekała chwilę, zanim przypo-
mniała sobie, by jęknąć. - Ojej, jednak ci powiedziałam, a teraz czuję się okropnie! Droga Dot, wiesz,
że nie powiedziałabym tego nikomu. - Oczywiście, że nie - odparła Dottie z powagą. - Mam tylko
nadzieję, że on wie, w co się pakuje z tą kobietą. A musisz wiedzieć - dodała szybko Catherine - że
chodzi mi nie tylko o dobro na- szego kochanego Elliota. - Oczywiście. Oczywiście, pomyślała
posępnie Letty. A jeśli w to wierzysz, Dottie, to następnym razem uwierzysz, że twój syn będzie
kolejnym premierem. Albo już w to wierzysz. - Lady Agatha nie doceni intelektu Elliota. Błyskotliwi
mężczyźni rzadko nawiązują głębokie emocjonalne więzi. Całą swoją energię kierują w stronę
własnych ambicji. Co pewnie byłoby do przyjęcia dla kobiety myślącej podobnie jak on, ale dla istoty
tak... rozerotyzowanej jak lady Agatha może to być bardzo trudne. Rozerotyzowanej? - pomyślała
Letty z wewnętrznym dreszczem. Po- wtórzyła nieznane słowo. Brzmiało prawie jak „lubieżna". - Ona
właśnie taka jest, prawda? - wyszeptała Dottie zachwyconym tonem plotkarki. - Gorąca kobieta. Gdy
jest w towarzystwie sir Elliota, powietrze prawie się żarzy od spojrzeń, które przelatują między nimi.
Nie- mal dostaję spazmów - dokończyła z zazdrością. - Hm, powiedziałabym, że spojrzenia biegną
raczej od lady Agathy w stronę sir Elliota niż w odwrotnym kierunku - odparła Catherine lodo- watym
tonem. - Prawdę mówiąc, jest mi jej żal. - Naprawdę? - O tak. Myślę, że najwyraźniej cierpi na
kobiecą histerię z powodu staropanieństwa i tak dalej. Biedactwo. - Catherine, jesteś święta. Letty
mocno wbiła zęby w zaciśniętą pięść, by nie wybuchnąć potokiem przekleństw. Gdy usłyszała ruch w
toalecie, uniosła satynową spódnicę i skręciła za róg, a stamtąd w stronę bawialni. Catherine kłamała.
Elliot nie interesował się nią dlatego, że była córką diuka. Tak samo jak ona był namiętny, a nie
rozerotyzowany, niech diabli porwą Catherine za to słowo! Nie napalony! Tak samo jak ona, czuł
napię- cie między nimi. Niemożliwe, żeby udawał. Nie był aż tak dobrym akto- rem. Ale, do diabła,
jeśli nie mógł się jej oprzeć, dlaczego jej ponownie nie pocałował? ZO Nikt nigdy nie zakochał się z
wdziękiem. IZi lliot podniósł wzrok i zobaczył, że lady Agatha patrzy na niego. Spo- tkali się
spojrzeniami. Widział, jak rozszerzają się ciemne głębie jej źre- nic, jak delikatny rumieniec pełznie w
górę po jej szyi, a światło połyskuje we włosach.
Gdy odeszła, z trudem skupił ponownie uwagę na Willu Macataiem. Nawet teraz nie wiedział, co
obiecał zrobić, ale zapewne dostatecznie wie- le, skoro Macalvie odszedł zadowolony. Puste miejsce
po nim natychmiast zajął Henry Smith. Elliot nie zamierzał jednak składać więcej pochopnych
obietnic, więc umówił się z nim na spotka- nie w następny poniedziałek w swoim biurze. A potem
poszedł szukać Letty. Znalazł ją w salonie. Stała głównie w otoczeniu mężczyzn, co mu sienie
spodobało. Czarowała błyskotliwą konwersacją i przychodziło jej to z ła- twością. Zatrzymał się, by
przemyśleć następny krok. Najmądrzej byłoby, gdyby utrzymywał między nimi bezpieczny dystans.
W bladożółtej miękkiej sa- tynie, z białymi piersiami otulonymi lśniącym materiałem, z błyszczącymi
oczami i zalotnym uśmiechem... Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy zdoła oprzeć się jej
dzisiejszego wieczoru. Jeśli przez kolejną godzinę będzie musiał przestrzegać krępujących to-
warzyskich zasad umizgów, gdy tak jej pożąda, to załamie się i poprosi ją o rękę. Ona oczywiście nie
zdaje sobie z tego sprawy. Nie ma pojęcia, jak silnie i instynktownie on na nią reaguje. To przecież
nie jej wina. Ze względu na nią starał się panować nad sobą. Byłoby mu jednak łatwiej, gdyby choć
odrobinę okazała, że widzi i doce- nia jego wysiłki. Ale ona wcale nie wyglądała na zachwyconą jego
po- wściągliwością. Była tym raczej zmieszana i nawet trochę zirytowana. Podniosła wzrok i
spojrzała mu w oczy. Coś było nie tak. Podszedł do niej, przywitała go zuchwałym, fałszywym
uśmiechem, nie przestając cza- rować stojących wokół mężczyzn. Przyglądał się jej z boku. Choć
była bardzo swobodna i kokietowała całe towarzystwo, czuł się z niego wyklu- czony. To mu się nie
podobało. Rozległ się gong sygnalizujący przygotowanie bufetu. Grupa wokół Letty rozproszyła się,
panowie ruszyli szukać swoich towarzyszek, a damy po- zwoliły się odnaleźć. Letty stała przy nim w
ciszy. - Idziemy? - zapytał. - Może za chwilę. Jest mi trochę gorąco. Nie wiadomo dlaczego mocno się
zarumieniła. - Czy mogę dotrzymać pani towarzystwa? - Nie trzeba. Zmarszczył brwi. Chyba się
przesłyszał. - Zapewniam panią, że nie czuję żadnego przymusu. To dla mnie przy- jemność. Spojrzała
na niego ostro.
- Sir Elliocie, jestem panu winna przeprosiny. - Za co? - Gdy tu przyjechałam, mieszkańcy miasteczka
wydali mi się prosto- duszni, prowincjonalni i prości. Pan jednak, sir, w potyczkach słownych
dorównuje biegłością mieszczuchom. Spojrzał na nią uważnie. - Biegłością czy zdawkowością?
Spuściła wzrok. - Nie mnie oceniać. - Ale pani już oceniła i nadal ocenia, i bardzo chciałbym
wiedzieć, co zrobiłem źle, czemu straciłem w pani oczach. - Stracił pan? Pan wręcz zyskał w moich
oczach, sir. Jestem pod wraże- niem pańskiej elokwencji. - Nie chodzi mi o twoją ocenę mojej
elokwencji, Letty. Jeszcze nigdy nie widział, by unikała mówienia prawdy, aż do teraz. - Nie wiem, o
co panu chodzi. Prawie się nie znamy. Właściwie wcale pana nie znam. Patrzył na nią zmieszany.
Czuł, jakby znał ją od zawsze, jakby tylko czekał na nią, aż się pojawi. Całe życie szukał takiej
kobiety, jak ona. Nie przyszło mu do głowy, że ona nie czuje tego samego. - Chciałbym to zmienić -
zapewnił ją. W jej oczach zapalił się prowokujący błysk. - Naprawdę? - Naturalnie. Jeśli pozwoli pani
towarzyszyć sobie podczas kolacji, postaram się panią bliżej ze sobą zapoznać. - A jak ja mogę pana
zaznajomić ze sobą? - zapytała. Zrobił krok w jej stronę. Zapach jaśminu otulał ją jak welon. Ciepło
jej ciała przepływało między nimi. - Przecież ja już cię znam - powiedział. - Znam cię. Zadrżała i
odsunęła się od niego. - Nie. Nie znasz mnie. Wydawała się spłoszona, a przecież nie o to mu
chodziło, więc nie nalegał. - Przy kolacji to nadrobimy. Zawahała się. Wyczuł to i przez chwilę
wydawała się wzruszająco bez- bronna. A potem jej słabość znikła i ustąpiła miejsca obojętności. -
Mam lepszy pomysł. Nie jestem głodna, a wieczór jest taki piękny. Nie widziałam jeszcze słynnego
ogrodu różanego pani Bunting. Zechce mi pan towarzyszyć? Rzuciła tę propozycję jak wyzwanie i
uświadomił sobie, że zrobiła to świadomie. Mógł albo pozwolić jej pójść samej, co byłoby
nierozważne,
gdyż było ciemno, albo towarzyszyć jej, co również byłoby głupie, ponie- waż... było ciemno. Ona
jest niezamężna, a on jest kawalerem. Nie byli w Londynie. To małe, prowincjonalne miasteczko,
gdzie obyczaje towa- rzyskie niewiele się zmieniły od połowy wieku. - Więc? - Może poszukamy
jeszcze kilku osób... - Nie mam ochoty szukać innych osób, sir Elliocie. Ale nie chcę się też panu
narzucać. Proszę, niech pan idzie na kolację. Ryzykowała, że wywołająskandal. Powinien odmówić
dla jej własnego do- bra. Ale jeśli pozwoli jej pójść, narazi ją na niewybredne spekula-cje. - Niech
pani nie żartuje - powiedział ponuro. - Z przyjemnością będę pani towarzyszył. Proszę. - Podał jej
ramię. - Och, jest pan czarujący! - Uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w po- liczkach. Wzięła go pod
rękę. - Jak mogłabym się oprzeć pańskiej propo- zycji? Potrząsnął głową w poczuciu bezsilności.
Była uparta i nierozsądna. Ale mimo że cała sytuacja zdawała się szaleństwem, rozluźnił się. Powinien
nacieszyć się tym nierozważnym spacerem, ile tylko mógł. Miał wrażenie, że mężczyzna, który spędza
w towarzystwie lady Agathy trochę czasu, musi się przyzwyczaić do uczucia, że balansuje na cienkiej
linie. Minąwszy kilku spóźnionych gości, skierowała się do przeszklonych drzwi, wychodzących na
tyły domu. Na dworze trawa i liście zaczynały ginąć w mroku, kolory stawały się niewyraźne na tle
ciemniejącego nieba. Poprowadził ją żwirową ścieżką. - Lubi pani róże? - Są prześliczne. - Czy ma
pani ogród różany? Z niewiadomego powodu wybuchnęła śmiechem. - Jedyne róże, jakie
kiedykolwiek miałam, to róże na tapecie - powie- działa, a potem spoważniała. - Nie mam czasu na
róże i ogrody. Jestem bardzo zajęta. - Ach tak. Jaka szkoda. Chociaż... - Urwał i przyjrzał się jej
uważnie. - Jakoś nie widzę pani pielęgnującej róże w ogrodzie. - Nie? - Nie. Wydaje się, że dla pani
to zbyt... - szukał właściwego słowa - pretensjonalne zajęcie. Zbyt nudne. - Więc nie jestem nudna? -
spytała ostrożnie. - Pani jest cudownie spontaniczna - odpowiedział równie ostrożnym tonem. -
Znów mnie pan zadziwia, sir Elliocie. - Elliocie. Proszę. Spojrzała na niego ostro. - Elliocie. -
Dlaczego? - Zazwyczaj... Och, przepraszam, nie powinnam używać tego słowa w odniesieniu do
mnie i do ciebie. - Którego słowa? - spytał zmieszany. - Mój drogi chłopcze - powiedziała przesadnie
wyniosłym tonem. - Zbyt krótko się znamy, by między nami mogło być jakieś „zazwyczaj".
Przysunęła się bliżej niego. Przewrotnie i skutecznie potraktowała go z udawaną poufałością, by
uzyskać potrzebny dystans. Była denerwująco nieuchwytna. Uparcie próbował pamiętać ojej słabo-
ści, która go tak głęboko wzruszyła parę minut wcześniej. - Powiedziała pani, że ją zadziwiam.
Czym? - spytał, usiłując zignoro- wać dotyk jej piersi na swoim ramieniu. - Och, tylko tym, że
zazwyczaj spodziewałabym się po dżentelmenie takim jak pan przeprosin za tak osobiste komentarze.
Zesztywniał. - Najmocniej przepraszam, jeśli uważa pani, że posunąłem się za daleko. - Dobry Boże!
- westchnęła, a ton jej głos już nie był poufały. - Czy zawsze i wszędzie jest pan dżentelmenem? Czy
to, co wypada, a co nie, jest dla pana ważniejsze niż to, co pan czuje? Nareszcie. To była prawdziwa
Letty. W jej głosie brzmiało rozczarowa- nie, a półuśmiech był smutny. Nie wiedział, co
odpowiedzieć. Jak mogła pomyśleć, że dobre maniery są dla niego ważniejsze niż uczucia? Ale czyż
nie miała racji? Czy przez ostatnie kilka lat nie przedkładał rozsądku nad emocje? Patrzyła na niego
rozdrażniona, a potem odwróciła wzrok. Wysunęła rękę spod jego ramienia. Powinien jej pozwolić
wrócić do domu, zanim ktoś zauważy ich nieobecność. - Letty... - Chwycił jej rękę, by ją zatrzymać.
Odwróciła się do niego i przysunęła bliżej, kładąc mu dłoń na sercu. Patrzył na nią, próbując odczytać
wyraz jej twarzy. Każdym nerwem od- czuwał kształt i ciepło jej ręki, odcisk każdego palca. Czuł, jak
jej dłoń unosi się i opada na jego piersi w rytm jego urywanego oddechu. - Tak? Tłumaczył sobie, że
nie próbował powtórnie jej pocałować, bo nie chciał, by zwątpiła w jego intencje i miała powód, by go
odtrącić. To jednak była tylko część prawdy.
Nie pocałował jej ze strachu. Bał się, że jej namiętność zapali iskrę i wy- woła pożar, który strawi ich
oboje. Pięć dni temu całował ją, odchyloną na jego ramieniu i potrzebował całej siły woli, żeby
przestać. Cudem obrócił to w żart, ale nie mógł się uwolnić od świadomości, że obudziło się w nim
pożądanie, ta żarłoczna i niebezpieczna bestia. Znów jąpoczuł, tutaj i teraz. Stał w łagodnym
wieczornym wietrze, Let- ty oparła dłoń na jego piersi, a on cały drżał z pragnienia. Nigdy przedtem
nie pragnął niczego tak bardzo. - Tak? - powtórzyła miękko, oddechem pieszcząc mu szyję. Przykrył
jej rękę swoją i zdołał oderwać ją od siebie. - Letty, powinniśmy wracać. - Powinniśmy? Prowokowała
go głosem, prawie widział w ciemności jej uśmiech. Wy- sunęła rękę z jego uścisku i wsunęła ją pod
koszulę, opuszkami palców muskając skórę. Ten dotyk go obezwładniał. - Przestań - tylko tyle zdołał
powiedzieć ochrypłym szeptem, broniąc się przed wszechogarniającym pożądaniem. Zawahała się.
Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz cofnie rękę, wpra- wiając ich oboje w zakłopotanie. Jednak nie
zrobiła tego. - Pani Bunting mówi, że jesteś zimny. - O Boże! - Nie wierzył własnym uszom. Wsunęła
mu palce głębiej pod koszulę. Opuścił ręce wzdłuż ciała, zaci- skając dłonie w pięści. - I pozbawiony
uczuć. Brakowało mu słów. Gorączkowo ich szukał, by móc odpowiedzieć. - Letty, proszę. - I mówi
też, że interesujesz się mną, bo jestem córką diuka - zająknęła się przy tych słowach, ale to nie miało
znaczenia. I tak z trudem je rozu- miał. Całym ciałem, każdym zmysłem skupił się na jej dwóch
palcach, kreślących kółka na jego piersi. - Że córka diuka mogłaby ci pomóc w ka- rierze. Usłyszał
szelest jej halki, gdy przesunęła się, by stanąć bliżej niego. - Czy to prawda? - spytała. - Nie. Stała tuż
przy nim, mógł z bliska zobaczyć ciemną linię jej ust, szerokie kości policzkowe i ostry zarys
podbródka. Uniosła głowę. To nierozsądne, pomyślał. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe.
- Nie jesteś tylko bezdusznym sędzią? - Przesunęła paznokciem po jego sutku. Zadygotał. - Albo
człowiekiem pozbawionym uczuć? Musnęła ustami jego brodę. Chwycił ją za ramiona, przytulił
mocno do siebie i ustami zakrył jej usta. Pieściła jego pierś. Chwilę później porwał ją w ramiona i
zaniósł pod jarzębinę. Postawił na ziemi i oparł o drzewo. Całował ją łapczywie, pło- nął namiętnością
i pragnął jej całej. Wsunął język głęboko w jej usta, na- tarczywie badając ich wnętrze; domagał się
uległości i wzajemności. Objęła go za szyję. Uniósł ją do góry i przycisnął swym ciałem do drze- wa.
Kora drapała jej nagie ramiona, ale nie zwracała na to uwagi. Pragnął tylko Letty. Nic nigdyjej tego
nie odbierze. Pragnął właśnie jej. Nie zależało mu na pozycji towarzyskiej ani na jej tytule. Oderwał
od niej usta i oparł czoło w zagłębieniu jej szyi, a drżenie przebiegło mu po ple- cach i ramionach.
Przylgnęła do niego. Był potężniejszy, niż myślała. Wyższy i silniejszy. Mocne mięśnie ramion
napiąły się pod jej dłońmi. Silne bicepsy, twarde mięśnie ud, całe to naprężone męskie ciało było
zakryte świetnie skrojoną białą koszulą i nienagannie wyprasowanymi spodniami. Teraz jednak wy-
czuwała jego wielkość, siłę i gwałtowność. - Żądam, byś odwołała swoje komentarze - wyszeptał
przy jej szyi. - Dobrze - odpowiedziała. - Nie jesteś ani zimny ani pozbawiony uczuć. Zaśmiał się
desperacko. - Dobry Boże, oczywiście, że nie. Nie przy tobie. Uniosła rękę i dotknęła jego
podbródka. Odwrócił twarz i pocałował wnętrze jej dłoni. Wzdłuż jej ręki przepłynął prąd i skupił się
w podbrzu- szu. Dobrze, że trzymał ją w ramionach, bo nogi się pod nią ugięły. Odsunął się od niej, a
chłodne powietrze wkradło się między nich jak przyzwoitka. Czuła, że Elliot odzyskuje zmysły.
Utracił kontrolę nad sobą tylko chwilowo. Z powrotem okiełznał całą tę męską siłę. - Ale panujesz
nad sobą. - Nie tak bardzo, jak bym chciał - powiedział z żalem, przesuwając dłońmi po jej nagich
ramionach. Znów go pragnęła, jego ramion wokół niej, ust otwartych na jej war- gach, wyrywającego
się do niej ciała.
Wspięła się na palce, opierając mu ręce na piersi. Serce zadało kłam jego opanowaniu. Waliło szybko
i mocno pod jej dłońmi. Ugryzła go deli- katnie w brodę. - Mogłabym sprawić, byś stracił nad sobą
panowanie. Zamknął oczy. - Nie rób tego. Wiedział, że mogłaby to uczynić. Sprawiło jej to
przyjemność. Coś czuł. Coś, czego nie czuł do Catherine Bunting. Coś, czego nie czuł do żadnej
innej kobiety. Zapamięta i będzie pielęgnować to wspomnienie. Że pe- wien uczciwy, dobry,
szlachetny mężczyzna kiedyś pragnął jej tak, że aż cały drżał. - A dlaczego nie? - spytała. Otworzył
te swoje piękne oczy. W słabym świetle lśniły jak czarne dia- menty. Uśmiechnął się smutno. - To
zbyt łatwe - powiedział. - Nie będę się bronił. Wiatr ucichł. Z gałęzi jarzębiny sfrunął trznadel.
Dźwięk stłumionych głosów, brzęk szkła płynął z otwartych okien i niósł się po ogrodzie. Pa- trzyła
na jego ukrytą w cieniu twarz, próbując odczytać jej wyraz. «* Dlaczego? - spytała cicho. - Bo cię
kocham. M Publiczność nigdy nie wygwiżdże chóru. L>hyb a mogła to lepiej rozegrać. Wątpiła, czy
prawdziwa lady Agatha, słysząc wyznanie miłości, podka- sałaby spódnicę i uciekła. Zresztą
wygadana, sprytna Letty Potts też by tak nie zareagowała. Problem w tym, myślała Letty, opierając się
podrapany- mi plecami o drzwi sali bilardowej, że ostatnio wcale nie czuła się jak Letty Potts. Musi
się wziąć w garść, spojrzeć na wszystko z dystansu. Już to kiedyś widziała, jak aktorzy i aktorki byli
tak pochłonięci swoimi rolami, że gra- nica między tym, kim byli i kogo odgrywali, zaczynała się
zacierać. Dała się ponieść emocjom. Nic dziwnego. Oszukała ich wszystkich, a zwłaszcza Elliota. Czy
to takie zaskakujące, że okłamała również siebie?
Przez jedną chwilę chciała mu odpowiedzieć: „Kocham cię". Omal tego nie wyznała. Dzięki Bogu.
On przecież tak naprawdę jej nie kochał, bez względu na bzdury, które sobie wmawiała, że jej pragnie,
a nie wyimaginowanej córki diuka. To wszystko było tylko częścią przedstawienia. Mężczyźni
przychodzący za kulisy zawsze kochali się w postaci stwo- rzonej przez autora sztuki, reżysera i
sztuczki oświetleniowca. Co z tego, że tym razem ona sama pisała swoje dialogi i prowadziła siebie na
scenie? To wciąż była gra. Śmieszne. Omal sama nie uwierzyła w to złudzenie. Czemu nie? Było jej
dobrze. Pożyczona osobowość, przerobione ubrania i mężczyzna, któ- ry się zakochał w nieistniejącej
kobiecie. Jak długo mogłaby udawać? Gdy- by się mocno postarała, jak długo mogłaby być taką
kobietą, za jaką ją uważał Elliot? Kobietą, którą pokochał? Serce zabiło jej szybciej. W końcu i tak
się dowie, że nie jest lady Agathą. Niemożliwe, by jego uczucia do niej przetrwały to odkrycie. A
jeśli tak? Czy nie znalazłoby się jakieś rozwiązanie? Już prawie uwierzyła, że jest taką kobietą, za
jaką uważa ją Elliot. Jak trudno byłoby przeobrazić się w nią do końca? Może to nawet już się stało.
Nie musieliby mieszkać w Little Bidewell. Nikt by się nie dowiedział. Wyjechaliby na kilka lat.
Mogłaby ufarbować włosy, przytyć lub schud- nąć, zmienić akcent i wtedy by wrócili. Oddychała
szybko. Nieświadomie zacisnęła ręce w niemej modlitwie. Może jest dla nich szansa. - Nigdy nie
widziałem go tak poruszonego. Słysząc męski głos, Letty odwróciła się gwałtownie. Przy oknie,
pleca- mi do niej stał Atticus March. Nie zauważyła go, gdyż jego ciemny wie- czorowy strój prawie
ginął w cieniu. - Sir? Skinął w kierunku okna. - Mojego syna. Chodzi po ogrodzie tam i z powrotem.
- Och. Uśmiechnął się do niej. Wyglądał mizernie, miał pochylone plecy, ale wciąż piękną twarz.
Elliot był do niego podobny. - Moja droga, wytrąciłaś go z równowagi. Mam szczerą nadzieję, że
wkrótce skończysz jego mękę. - Spojrzała na niego ostrożnie. - Chyba cię nie zaszokowałem?
Widzisz, obserwowałem cię. Nie wyglądasz na kobie- tę, która się obraża, gdy mówi się bez ogródek.
- Czy to dobrze, czy źle? Nie była pewna, więc się nie odezwała. - Spójrz sama.
Wskazał w kierunku okna. Podeszła i wyjrzała do ogrodu. Elliot stał pod oknem. Wzmagający się
wiatr targał połami jego fraka i rozwiewał mu włosy. Niebo za nim pociemniało i wyglądało jak
czarny aksamit. Daleko na horyzoncie zalśniła błyskawica. Nadciągała burza. Będzie dla Elliota
dobrym kompanem. Twarz miał skupioną i bladą w słabym świetle pochodni umieszczonych na
zewnętrznej ścianie domu. Patrzył ponuro na drzwi, przez które uciek- ła, widocznie zastanawiając się,
co ma dalej robić. Jeżeli pobiegnie za nią, jak ona zareaguje? - Spójrz na nieszczęsnego drania. Jest
potargany, niepewny, wściekły i zmieszany. - Atticus pochylił się i zmrużył oczy. - Do licha, chyba
zapo- mniał zapiąć guzika przy szyi! - Potrząsnął głową. - Miejmy nadzieję, że jego obecna
niedbałość w ubiorze minie. Wątpię, by królowej spodobało się, że niedawno mianowany baron
składa jej ukłon w rozpiętej koszuli. Królowa? Baron? Atticus mówił tak, jakby to było dla niej
oczywiste. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Spojrzał na nią ironicznie. - Ty nic nie wiesz, prawda?
Nie powiedział ci. Wybacz, moja droga. Powinienem się domyślić, że nic nie powie, ale uznałem... -
Wyciągnął do niej rękę. - Może sprawisz staremu człowiekowi trochę radości, dotrzy- mując mu
towarzystwa? Chodźmy tam i usiądźmy. Poprowadził ją do skórzanej sofy. Usiedli obok siebie. - W
zasadzie to nie ja powinienem ci o tym mówić, bo to tajemnica. Ale w Little Bidewell i tak już
wszyscy wiedzą. Każdy mógłby ci powie- dzieć. - O czym? - spytała Letty. - W Nowy Rok premier
przedstawi królowej kandydaturę Elliota do tytułu barona. Ale to by znaczyło... Nie. Nie. - A jeśli
królowa nie wyrazi zgody? - spytała. - Jeśli zdecyduje się postąpić wbrew sugestiom premiera?
Atticus się uśmiechnął. - Dlaczego miałaby to zrobić? Marchowie nie wywodzą się ze szlachty, ale to
stary, zasłużony ród. Mój syn ma kryształową przeszłość, nieskazi- telny charakter, kontakty osobiste
bez zarzutu i robi karierę. Nie przypusz- czam, by królowa sprzeciwiała się nadaniu mu tej godności.
- W jego głosie zabrzmiała nieskrywana duma. Letty usłyszała jedynie „kontakty osobiste bez
zarzutu". Tak było, zanim zawarł znajomość z artystką teatru rewiowego. Gdyby prawda o niej
kiedykolwiek wyszła na jaw... Z trudem przełknęła ślinę.
Przyszłość, rysująca się jeszcze przed chwilą jasno i wyraźnie, zbladła i znikła, zdmuchnięta jak
płomień świecy. O ile była niewielka szansa na to, że sir Elliot March związałby się z aktorką
rewiową, o tyle lord March już nie mógłby tego zrobić. Nawet jeśli Elliot wybaczyłby jej przeszłość,
królowa nigdy tego nie uczyni. Odwróciła się do Atticusa i spytała z rozpaczą w głosie: - Elliot nie
musi przyjmować tytułu, prawda? Zmarszczył brwi. - Oczywiście. Mógłby zrezygnować z tego
zaszczytu - rzekł spokojnie. - Ale skoro przez tyle lat pracował, czekając na taką sposobność, nie są-
dzę, by odmówił. - Ale przecież ma już tytuł szlachecki - zaoponowała. - To wystarcza- jący honor.
Tytuł barona niczego nie zmieni! - Oczywiście, że nie - powiedział Atticus spokojnym tonem, choć
spoj- rzenie miał zatroskane. - Ale znając Elliota, chyba rozumiesz, że jemu nie chodzi o tytuł, ale o
możliwości, które się przed nim otworzą. Patrzyła na niego, a stopniowo rodzące się w niej
zrozumienie odebrało jej mowę. Oczywiście. - Jako członek Izby Lordów może dojść do wysokiego
stanowiska w są- downictwie... ale przecież ty to rozumiesz. Na pewno wiesz, jakie to waż- ne dla
niego i, śmiem nieskromnie twierdzić, dla naszego kraju. - Pokle- pał jej rękę i uśmiechnął się. - Z
tego, co zauważyłem, mój syn nie popisał się elokwencją. Ale trzeba wziąć pod uwagę okoliczności
łagodzące. - Mrugnął do niej. - Musisz uwierzyć mi na słowo, że Elliot jest bardzo utalentowanym i
przekonującym mówcą. Ma wiele do powiedzenia na temat reformy sądownictwa. Przed swoim
powrotem tutaj zasłynął w Old Bailey, głównym więzieniu karnym w Londynie. - Old Bailey? -
Myślała, że poza pobytem w Sudanie Elliot całe życie spędził w Little Bidewell. - Elliot mieszkał w
Londynie? - Dziesięć lat - powiedział Atticus. Jakaż była głupia, żartując sobie z jego
prowincjonalizmu, gdy przez cały czas... Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Elliot
powiedział kiedyś, że cena, jaką zapłacili angielscy żołnierze, tylko wtedy będzie usprawiedliwiona,
jeśli okupi sprawiedliwość i wol- ność. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Rozumiesz? To nie ambicja
popy- cha Elliota do działania, ale zaangażowanie w sprawę. Dzięki swojemu tytułowi będzie mógł
zdziałać wiele dobrego. Wiele dobrego. - Uśmiech- nął się z dumą. - Czy choć przez chwilę w to
wątpiłaś?
- Nie. Nie wątpiła, że uczciwość Elliota, jego prawość i determinacja, jego umiłowanie
sprawiedliwości będą służyły w dobrej sprawie. Poczuła dumę. Lord Elliot March, mężczyzna,
którego kochała. Kochała Elliota. Był wspaniałomyślny, szlachetny i uczciwy. Nie wie- rzyła dotąd,
że takie cechy istnieją, więc pogardzała nimi. Elliot był deli- katny wobec Elizabeth Vance i współczuł
jej ojcu. W rozmowie nigdy nikogo nie poniżał, nie zbywał zdawkową odpowiedzią. Był sumienny w
swoim dbaniu o sprawiedliwość i cierpliwy wobec tych, którzy się z nią mijali. Ale kochała go także
za to, że swoimi pocałunkami budził w niej na- miętność, pragnienie i siłę. Że kiedy jej dotykał, drżała
na całym ciele. Kochała go, bo to był Elliot, niepodobny do żadnego wcześniej spotkane- go
mężczyzny. Atticus przyjrzał się jej uważnie. Potem, jakby czytał w jej myślach i wiedział, jak bardzo
kocha jego syna, uśmiechnął się figlarnie i czarują- co. - Wiedząc to, co pani teraz już wie, jakie
właściwie ma pani zamiary wobec mojego syna, lady Agatho? To też mogłam lepiej rozegrać,
pomyślała Letty, biegnąc korytarzem. Nie powinnam wołać: „Nie mam żadnych zamiarów!" i uciekać
jak spło- szony królik. O tego rodzaju zamiarach nie mogła przecież powiedzieć ojcu swojego
przyszłego kochanka. Kochanka. Letty miała wiele okazji, by mieć ko- chanka, ale nigdy z tego nie
skorzystała. Nigdy wcześniej nie kochała i nie rozumiała, dlaczego rozsądna i inteligentna kobieta
traci rozum z powodu mężczyzny. Aż do teraz. Wiedziała, że dla niej i Elliota nie ma przyszłości. Ale
to bez znaczenia. Chciała się kochać z mężczyzną, którego kocha. Przynajmniej na tyle za- sługiwała,
prawda? Nie spotka już drugiego takiego mężczyzny, jak El- liot. Przez całe życie może szukać
podobnego do niego i już nie znaleźć. Taka okazja nie trafia się często. A mnie się przytrafiła,
pomyślała żarliwie. Nie zamierzam z niej utracić ani chwili szczęścia.
Uwiedzenie Elliota może być trudne, ale spróbuje. Musiała go tylko prze- konać, że zgodnie z jego
przeświadczeniem wspólna noc jest wstępem do ich małżeństwa. Zwolniła kroku i zatrzymała się,
zdziwiona własną śmiałością. Nie może. On tego nie zrobi. Nie powinna. Co się z nią dzieje, że
planuje takie sza- leństwo? Dręczyło ją, że dopuściła, by sprawy zaszły tak daleko. Ściskało się jej
serce, a głowa pulsowała od nadmiaru myśli. Nienawidziła się za to, że sprawiła mu ból. Musi pójść
do niego i skraść każdą możliwą chwilę szczę- ścia. Przecież była tylko złodziejką. Rozejrzała się
dookoła jakby przebudzona z niespokojnego snu. Obe- szła salon i znalazła się przy drzwiach, przez
które weszła z ogrodu. Z ja- dalni zaczęli wychodzić goście. Wiedziała, że musi odnaleźć Elliota. Ktoś
chwycił ją za rękę. Odwróciła się zaskoczona. Obok niej stała An- gela. - On chce się ze mną spotkać
dziś w nocy przy drzewie czarownic! - Kip? Przecież nawet go tu nie ma - żachnęła się Letty,
wypatrując w tłumie ciemnej głowy. - Rodzice przepraszali Buntingów w jego imie- niu. Sama
słyszałam. Elliot musi gdzieś tu być. Nie zostawiłby ojca. Czy był zły? Oburzony? - Dostałam od
niego wiadomość tuż przed wyjściem - powiedziała dziewczyna. - Napisał, że jeśli się z nim nie
spotkam, jutro wyśle mój list do Hugh poranną pocztą! Muszę się z nim ostro rozprawić, tak jak pani
mówiła, prawda? Letty spojrzała niewidzącym wzrokiem na twarz Angeli. Musi się dowiedzieć, co
myśli Elliot. Nie wolno zostawić go w prze- świadczeniu, że ona nie chce jego miłości. Nie powinien
tak myśleć. - LadyAgatho? Nie może odjechać i nie zobaczyć się z nią. - Tak - wymamrotała. -
Naprawdę? - naciskała Angela. - Co? Jak przyjdzie co do czego, tak. Ale dzisiejszej nocy nic się nie
zdarzy - stwierdziła w roztargnieniu. - Zbliża się burza. - Pani go nie zna - wyszeptała Angela, ale
Letty już jej nie słyszała. Dostrzegła sylwetkę Elliota i pośpieszyła przez tłum. Jetty dotarła do drzwi
frontowych w chwili, gdy powóz Elliota właśnie odjechał. Po raz pierwszy nie wiedziała, co robić. Ta
sztuka nie miała następnego aktu. Krążyła po pokojach, uśmiechając się i wymieniając uprzejmości.
Biła się z myślami, co chciałaby i co powinna zrobić. W końcu zakręciło się jej w głowie od napięcia i
zdenerwowania. Poszła szukać Eglantyny, by zapy- tać, czy Ham mógłby ją odwieźć do Hollies.
Eglantyna rozmawiała z pań- stwem Bunting. - Przykro mi, Letty - powiedziała, słysząc jej prośbę. -
Angelę rozbo- lała głowa, więc Ham niedawno zabrał ją do domu i jeszcze nie wrócił. Zresztą
powiedziałam mu, że nie musi się śpieszyć, bo jeszcze trochę tu zabawimy. Angela odjechała. Letty
poczuła ukłucie lęku. Spojrzała w okno. Deszcz migotliwie spływał po szybach. W oddali w
ciemnościach widziała kępę kołyszących się cyprysów, szarpanych wzmagającym się wiatrem. Angela
chyba nie pojechała w taką pogodę na spotkanie z Kipem? Przy- pomniała sobie pełen determinacji
wzrok dziewczyny, jej ostry głos i prze- raziła się. - Jeśli pani źle się czuje, proszę zostać u nas na noc
- zaproponował Paul Bunting. - Prawda, Catherine? - Tak - drewnianym głosem zgodziła się
Catherine. - Nie - powiedziała Letty. - To znaczy, nie mogę nadużywać państwa gościnności. Widzą
państwo, od czasu do czasu miewam ataki i gdy zbliża się kolejny, jedyne, co mogę zrobić, to wziąć
krople. - Ach tak, krople - przytaknęła Catherine. - Moja droga, bardzo pani współczuję. Słyszałam, że
wiele dam z towarzystwa cierpi na... nadpobu- dliwość. - Posłała Dottie Himplerump spojrzenie pełne
złośliwej satys- fakcji. - Musi pani natychmiast wracać do Hollies. Paul, każ przygotować nasz powóz.
Letty podziękowała jej wylewnie. Niech się Catherine rozkoszuje trafnością własnych spostrzeżeń,
pomyśla- ła, ja mam ważniejsze rzeczy na głowie. Zastanawiała się, czy powiedzieć
Eglantynie o swoich obawach dotyczących Angeli, ale zrezygnowała. Je- śli się myliła, tylko
niepotrzebnie zdradzi sekret dziewczyny. Najlepiej sama wróci do Hollies. Angela, biedactwo,
pewnie już się po- łożyła spać. Mikrusa zostawiła pod czułą opieką Eglantyny, a sama odjechała
powo- zem Buntingow. Deszcz, niesiony wzmagającym się wiatrem, uderzał z ogłuszającym hałasem
o dach powozu. Letty ciaśniej owinęła się płasz- czem, spoglądając w kotłującą się ciemność. Powoli
przejechali niewielki mostek prowadzący do głównej drogi. W oddali zobaczyła oświetlony
błyskawicą uschnięty dąb zwany drze- wem czarownic. Niecałe pół kilometra za nim stał dom
Himplerumpów, a trochę dalej widoczny był zarys rezydencji Marchów. W oknach na par- terze
świeciło się światło. Więc jeszcze nie spał. Zraniła go? Czy też może jej ucieczka przywróci- ła mu
rozsądek i właśnie gratulował sobie pomyślnego obrotu spraw? Wkrótce potem stała, ociekając wodą,
w Hollies. Merry, zanim uciekła, miała przynajmniej tyle odwagi, by wpuścić ją do środka. Gdy Letty
zdej- mowała płaszcz, Merry wróciła, prowadząc zdyszanego Cabota i Grace Poole. Oboje mieli
wystraszone miny. - Co się stało? - spytała Letty bez ogródek. - Panna Angela. Wzięła konia i
odjechała. Nie chciała brać ze sobą żadnego stajennego. - Och, nie -jęknęła Letty. Spełniały się jej
najgorsze obawy. - Nie wiem, dokąd pojechała! - powiedziała Grace Poole z rozpaczą. - Nie mogłam
jej powstrzymać. Próbowałam, lady Agatho, ale się uparła. Nigdy nie widziałam u niej takiej
desperacji. Poszła do stajni i kazała osiod- łać konia. - Kiedy odjechała? - Będzie z kwadrans, nie
więcej. Wyślę stajennego do Buntingow, by powiedział... - Nie! Angela umrze z upokorzenia, jeśli
ktokolwiek się dowie. Teraz najważ- niejsze było jej bezpieczeństwo. Burza przybierała na sile.
Angela powin- na wrócić do domu i Letty ją tu sprowadzi. - Kto wie, że pojechała? - Tylko Grace
Poole, Merry i ja - odparł Cabot, nerwowo zagryzając wargę. - Bo co? - Słuchajcie - powiedziała
Letty. - Wiem, gdzie jest Angela. Wiem, dokąd pojechała, ale nie mogę wam powiedzieć dlaczego.
Jedno wam po- wiem: to niezwykle ważne, by sprawa została między nami. Nikt poza nami nie może
się dowiedzieć. Zrozumiano?
Niewiele dbała o etykietę, ale nie była aż tak naiwna, by wierzyć, że spotkanie zaręczonej dziewczyny
z mężczyzną, który nie był jej narzeczo- nym, nie wywoła okropnego skandalu. Cabot i Grace Poole
przytaknęli, a Meny powiedziała: „No!" i z deter- minacją wysunęła bródkę. - Od tego zależy jej
szczęście - dodała Letty. Jeszcze tydzień temu nie wygłosiłaby tak melodramatycznej kwestii. Ale
teraz wierzyła w to, co mówi. Jej samej nie obchodził ani Kip ze swoim szantażem, ani markiz Angeli
zjego subtelnymi uczuciami. Jednak przez ostatni tydzień czegoś się nauczyła. Jeżeli coś nie jest
ważne dla niej, wca- le nie musi być nieważne dla innych. - Pojadę i przywiozę ją z powrotem. Jeśli
będziemy miały szczęście, wrócimy przed Bigglesworthami. Z każdą minutą burza była coraz
głośniejsza. Deszcz lał obfitymi struga- mi. - Ale nie ma powozu! - zawołał Cabot. - Ham pojechał z
powrotem po Bigglesworthów. - Wezmę wierzchowca. - Wykrzywiła się na widok miny Cabota. - Jak
myślisz, kto odstawiał numer Najwspanialsze Bułanki Sułtana Ara- bii, gdy stary Bill był zalany w
trupa? - Zignorowała zdziwione spojrze- nie Grace i zmieszaną minę Merry. - Wyślij kogoś do stajni,
by przypro- wadzono mi konia... - Hobbs czeka z osiodłanym koniem przy drzwiach kuchennych - po-
wiedział Cabot. - Miałem go wysłać do Buntingów, jak tylko napiszę wia- domość. - Dobrze. -
Ruszyła przez hol w kierunku kuchni, a Grace i Merry po- biegły za nią. - Nie ma czasu do stracenia. -
To ja powinienem pojechać - odezwał się nagle Cabot. - Jestem męż- czyzną. O Boże! Nie ma na to
czasu. - Słuszna uwaga, ale w złym momencie. Jeśli Angela zobaczy ciebie, może uciec. Tylko ja
wiem, gdzie ona jest i dlaczego. Poza tym - burknęła - ona mi ufa. Cabot zawahał się, ale zszedł jej z
drogi. - Nic nam się nie stanie, Cabot - obiecała Letty. - A teraz byłabym wdzięczna za jakieś
porządne ubranie. Cabot otworzył wąskie drzwi schowka i wyciągnął płaszcz przeciwdesz- czowy. -
Proszę, to najlepiej osłoni przed ulewą. Podziękowała mu i włożyła obszerny płaszcz. Nie oglądając
się za sie- bie, pobiegła do chłopca czekającego z koniem.
Koń był niespokojny. Wśród wirujących liści i płonących błyskawic Letty nie musiała zachęcać go
do biegu. Mocno przylgnęła do konia i pochyla- jąc się nad jego szyją, skierowała go w stronę drzewa
czarownic. Dzięko- wała Bogu, że kiedyś pomagała ujeżdżać konie w teatrzyku rozmaitości. Już po
chwili ciężka satynowa spódnica nasiąkła wodą, a wiatr zerwał Letty kaptur z głowy, rozwiewając
szykowną fryzurę i chłoszcząc twarz pasmami mokrych włosów. Nie zwracała uwagi na wiatr ani na
deszcz. Skupiła się tylko na tym, by jechać i odnaleźć Angelę. Gdy dotarła do drzewa czarownic, była
przemo- czona i dygotała przy każdym uderzeniu pioruna. Wjechała na szczyt wzniesienia i
wstrzymała zdyszanego konia przy drzewie. Wytężyła wzrok, ale nigdzie nie widziała konia Angeli.
Uniosła się w strzemionach. Nic. Narastał w niej strach, powoli przeradzający się w panikę. Nie
zdziwiła się, że nie widzi tu Kipa. Tylko głupiec odważyłby się wyjść z domu w ta- ką noc. Głupiec
albo zdesperowana dziewczyna. Angela musi gdzieś tu być. Letty ruszyła do przodu, okrążając
drzewo szerokim łukiem. Przejechała pięćdziesiąt metrów, gdy dostrzegła na zie- mi ciemny kształt.
Natychmiast zsunęła się z siodła i potykając się, dotarła do leżącej nie- ruchomo postaci. Upadła na
kolana. To była Angela. Pewnie spadła z ko- nia. W świetle błyskawicy Letty zobaczyła bladą twarz
dziewczyny z ciemną strużką spływającą z czoła. Boże, spraw, by nic złego się jej nie stało! Wsunęła
drżącą rękę pod płaszcz dziewczyny, szukając pulsu. Zdusiła szloch, gdy go poczuła. - Angelo! -
krzyknęła. - Angelo, ocknij się! Dziewczyna poruszyła się lekko. - Agatha? - Tak. Tak, kochanie, to
ja. - Letty wyrwał się kolejny szloch. Angela coś szeptała. Letty pochyliła się niżej, by ją usłyszeć. -
Miała pani rację. Nie przyjechał. Płacz Letty zamienił się w śmiech. - No pewnie. Nie chciał
nadstawiać karku. Mówiłam ci, że to tchórz. - Pani wie wszystko - wymamrotała słabo Angela. -
Postaram się... zapamiętać.
- Cicho, Angelo. Leż spokojnie. - Jeśli będę... spokojnie leżeć... zaleje nas woda - wyszeptała dziew-
czyna. - Obawiam się, że masz rację - powiedziała Letty. - Możesz chodzić? - Chyba tak. Letty
pomogła jej usiąść i poczuła, jak dziewczyną wstrząsają dreszcze. Stanęła za Angela, objęła ją w talii i
zapierając się nogami, pociągnęła do góry. Angela westchnęła z bólu, ale próbowała wstać.
Bezskutecznie. Z ci- chym jękiem osunęła się na ziemię. Zabiję ją w taki sposób, pomyślała Letty z
rozpaczą. Gorączkowo zasta- nawiała się, co robić. Chciała sprowadzić pomoc, lecz bała się zostawić
An- gelę. Dziewczyna była ledwo żywa, zmarznięta i przemoczona. Ale nie mogły tu zostać. Angela
nie wytrzyma długo w zimnym, lejącym deszczu. Powiedziała Cabotowi, że znajdzie Angelę i
bezpiecznie sprowadzi ją do domu. Zawiodła. Trzeba było pozwolić Hobbsowi pojechać do Buntin-
gów z wiadomością. Padła na kolana i obejmując ramionami nieprzytomną Angelę, przyciąg- nęła ją
mocniej do siebie. Sztywnymi z zimna palcami rozpięła swój płaszcz i rozpostarła go nad nieruchomą
dziewczyną. Pochyliła się, by osłonić ją od deszczu. Zaczęła płakać. Łzy płynęły powoli. Najpierw
powoli, jakby zaczynał kro- pić deszcz, potem coraz szybciej, aż rozlały się strumieniem po
policzkach i szyi. Tama puściła. Po jej twarzy płynęły niewypłakane przez całe życie łzy,
nieoczekiwane, bo zawsze zakazane. Veda mówiła, że nie wolno jej płakać. Mówiła jej, żeby nie
płakała, gdy lady Fallontrue zakazała nauczycielo- wi czytać Letty wiersze. I także tamtego dnia, gdy
Veda zabrała Letty na spotkanie z wicehrabią, który był jej ojcem. Stał za biurkiem, kasztanowe włosy
lśniły mu w słońcu i na widok włosów Letty zdziwił się, a potem z zachwytem domyślił, kim jest.
Jednak spojrzawszy Vedzie w oczy, po- wiedział: „Nie udowodnisz, że jest moja". Nawet wtedy Veda
zabroniła jej płakać. I już na łożu śmierci, gdy został z niej tylko szkielet obciągnięty skórą, zakazała
Letty płakać. Bo łzy oznaczały słabość, łzy mówiły, że przegrała. Ale chociaż Letty niczym się nie
przejmowała, gdy chodziło ojej włas- ne życie, teraz śmiertelnie bała się o tę dziewczynę. Uniosła
głowę i krzyknęła: - Pomocy! Ratunku! Na pomoc! Z ciemności wynurzył się Elliot March na koniu.
Na niebie zapłonęła błyskawica i oświetliła twarz Elliota. Letty wolałaby jej nie widzieć. Łagodny sir
Elliot March nie wyglądał teraz łagodnie. Przypominał ra- czej demona z wodnego piekła, który
przybył rozprawić się z grzesznika- mi. Po twarzy spływała mu woda. Zmarszczył brwi i patrzył z
furią, usta zaciskał w wąską, twardą linię. Ogromny czarny wałach parskający rozdętymi chrapami
zatańczył pod nim, rzucając wielkim łbem. Elliot bez wysiłku przytrzymał konia i pięta- mi
podprowadził go bliżej. Rękami mocno ściskał cugle, jakby chciał udusić konia... albo ją. - Nie
mogłem uwierzyć, gdy mi powiedzieli, że pojechałaś w taką po- godę! - ryknął, przekrzykując wiatr. -
Na Boga, kobieto! Czyś ty postra- dała rozum? A gdzie jest Angela? Letty osłoniła twarz przed
deszczem, spoglądając na niego i delikatnie odchyliła płaszcz. - Chyba spadła z konia. Próbowałam ją
podnieść, ale zdaje się, że ze- mdlała. - Dobry Boże! - wyszeptał Elliot. Zeskoczył z konia i uklęknął.
Do- świadczonymi rękami delikatnie przesunął po potylicy, a potem po szyi i ramionach Angeli. -
Może mieć wstrząs mózgu. Mój dom jest najbliżej. Tam ją zabierzemy. Przytrzymaj mi konia, gdy
będę wsiadał z Angelą, dobrze? Letty przytaknęła, bezgranicznie szczęśliwa, że tu był i zapanował
nad sytuacją. Były bezpieczne. Nikt nie umrze. On na to nie pozwoli. Chwyciła cugle i stanęła przy
łbie konia. Elliot wsunął nogę w strzemię. Oparł Angelę na swoim biodrze i pochylił się do przodu,
przenosząc cię- żar na strzemię. Ręka Angeli opadła i uderzyła konia po kłębie. Przestra- szony
wałach wzniósł się na tylnych nogach, pociągając Elliota unieru- chomionego stopą w strzemieniu.
Na chwilę skrzywił się w grymasie bólu. Letty z trudem ściągnęła łeb konia w dół. Gdy podniosła
wzrok, Elliot siedział już w siodle, trzymając przed sobą Angelę. Popatrzył na nią i z jego twarzy
wyczytała, że nie chce zostawiać jej samej.
- Jedź! - krzyknęła, osłaniając ręką oczy przed deszczem. - Muszę znaleźć swojego konia. Pojadę
zaraz za wami. Nie martw się. Świetnie jeżdżę konno! - Nie mogę cię tu zostawić! - odkrzyknął. -
Musisz! Musisz zabrać Angelę! Jedź już! Nie protestował. Z niezrozumiałym okrzykiem ścisnął konia
piętami i od- jechał w burzę. Letty patrzyła, jak się oddala. Nic Angeli nie będzie. Elliot zrobił, co do
niego należy, a teraz ona, na Boga, zrobi to, co należy do niej. - Kip, obudź się! - zawołała Letty. -
Co? Chłopak przewrócił się na plecy, ciągnąc za sobąpościel. Nawet nie chciało mu się rozebrać,
zauważyła Letty z niesmakiem. Zmarszczyła nos, czując zapach przetrawionego piwa, który się
rozszedł po głośnym beknięciu. - Obudź się, ty głupcze! To go otrzeźwiło. Otworzył mętne,
przekrwione oczy. Świetnie. Pójdzie jej łatwiej, bo jest pijany. - Co? Kim pani jest? Co pani tu robi?
Zaczął się wygrzebywać z łóżka, ale złapała za prześcieradło, które miał zaplątane wokół nóg, i
pociągnęła je z powrotem. - No, no. Nie ruszaj się, chłoptasiu. - LadyAgatha! - Bystry chłopiec. - Co
pani tutaj robi? - Był zdezorientowany. W zamglonych oczach pojawiło się pytanie. - Jak się pani tu
dostała? Przekupiła pani odźwier- nego? - Nie - odparła niecierpliwie Letty. - Nikt nie wie, że tu
jestem. Wdra- pałam się po bluszczu. Najwyraźniej nie wierzył, ale nie zważała na to. - Chyba nie ma
znaczenia, jak się tu dostałam, co? Powinno ci wystar- czyć, że nikt o tym nie wie. Zmarszczył brwi,
a potem na jego twarzy pojawił się wyraz zadowole- nia. Przytaknął, wyszczerzył zęby w uśmiechu i
podniósł palec do ust. - Nikomu nie powiem. - Wiem. - Przestąpiła z nogi na nogę, a woda
zachlupotała jej w panto- flach. - Przyszłam po list, który napisała do ciebie Angela, ty nędzny, podły
szantażysto.
- Ej! - uśmiech zadowolenia ustąpił oburzeniu. — Nie ma pani prawa tak do mnie mówić! -
Oczywiście, że mam. Jesteś ohydnym szantażystą, który wykorzystu- je marzenia niewinnej
dziewczyny do własnych obrzydliwych celów. Kip próbował usiąść. - Jej marzenia? A co z moimi?
Mieliśmy się pobrać. - Chyba w twojej wyobraźni. Naburmuszony Kip wydął dolną wargę. - No, nie
poprosiłem jej jeszcze o rękę, co nie znaczy, że nie miałem takiego zamiaru. Wydawał się naprawdę
zraniony i przez chwilę było jej go żal. - Kip, ona nie chce za ciebie wyjść. Opadł na plecy,
zakładając ręce za głowę. Skrzywił się w uśmieszku. - Tak? Ale czegoś ode mnie chciała, zapewniam
panią. Oto czułe serce Kipa. Letty oparła ręce na biodrach. - Ty bezczelny smarkaczu! Coś ci
wytłumaczę. Angela, jak każda mło- da, zdrowa dziewczyna, była ciekawa, jak wygląda pocałunek.
Jednak w przeciwieństwie do większości młodych, zdrowych, ciekawych dziew- cząt, jest miłą,
niewinną i dobrze wychowaną panienką. Uznała więc, że musi być w tobie zakochana, skoro chce się
z tobą całować. - Zaśmiał się szyderczo. - Tak - powiedziała Letty. - Oboje wiemy, że to bzdura,
prawda? Angela szybko to zrozumiała. Jednak nie dość szybko. Zdążyła do ciebie wysłać list. I teraz
chce, żebyś go zwrócił. Więc oddaj mi jej list i całą tę próbę skrzywdzenia Angeli uznamy za błąd
młodości, do- brze? Zmrużył oczy i ze złością założył ręce na piersi. - Powiedziałem jej, że może list
odzyskać. Musi tylko po niego przyjść. Nie zdarzyłoby się nic, co nie zdarzyło się już wcześniej. No,
może odro- binę więcej. - Mrugnął pożądliwie. - Przysłała mnie. - Jej błąd. Letty miała już dosyć
Kipa Himplerumpa. Stała w kałuży wody, prze- moczona i zmarznięta. Miała zesztywniałe nogi,
zgrabiałe ręce i przed sobą pięć kilometrów konnej jazdy w burzy. Mokra suknia balowa z każdą
chwilą ciążyła jej bardziej. - Twój błąd. Natychmiast oddasz mi ten list, bo jeśli nie, zniszczę ci
reputację. - Uśmiechnęła się złowrogo, widząc jego zdziwione spojrze- nie. - Tak, prostacki młokosie,
twoją reputację. A gdy już z tobą skończę, żadna kobieta w Londynie, nie mówiąc już o Little
Bidewell, nawet na
ciebie nie spojrzy. Przyjaciele będą się z ciebie wyśmiewać, a twoi rodzice spalą się ze wstydu. -
Pochyliła się do przodu i dźgnęła go palcem w pierś. - Powiem, że próbowałeś mnie uwieść. -
Naprawdę? - spytał skwapliwie Kip. Kryjąc zadowolenie, oparł się na łokciach i z udawaną
nonszalancją zaczął oglądać paznokcie. -Proszę bardzo. Niech pani wszystkim powie. - Spojrzał na nią
złośliwie. - Nic mnie nie obchodzi, czy całe Little Bidewell, York, Manchester czy Lon- dyn uzna
mnie za samego markiza de Sade'a. Mam w nosie swoją reputa- cję. - Myślę, że jednak o nią dbasz. -
Powiedzieć, że był głupi to mało. - Nie słuchasz mnie, Kip. Powiedziałam, że rozgłoszę wszystkim, iż
próbo- wałeś mnie uwieść. - Zmarszczył brwi. Powoli znaczenie jej słów zaczęło do niego docierać. -
Powiem - pochyliła się, przysuwając usta blisko jego ucha ~ że nie mogłeś. - Zesztywniał. -
Sflaczały... - W porę się wyprosto- wała, unikając uderzenia, gdy gwałtownie usiadł. - Obwisły... -
Gapił się na nią z niedowierzaniem. - Miękki... - Z jękiem odrzucił pościel, zerwał się z łóżka i pobiegł
przez pokój. - Zwiędły... - Padł na kolana przy biurku i wyszarpnął dolną szufladę. - Krótko mówiąc,
impotent. Zanurzył rękę w szufladzie i z triumfalnym okrzykiem wyciągnął koper- tę. Zerwał się na
nogi, przybiegł z powrotem do Letty i wcisnął jej list do ręki. Prawie mu współczuła. Prawie. Włożyła
list do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko. - Dzięki, przyjacielu. Odwróciła się. ~ Dziwka - rzucił
szeptem. Spojrzała przez ramię. - Zwiotczały. Pobladł. Zachichotała. - Nabrałam cię, Kip. Połóż się
teraz grzecznie do łóżka - powiedziała spokojnie. - A jeśli piśniesz słówkiem na temat Angeli, jeśli z
lekceważe- niem wypowiesz choćby jej imię... No, na twoim miejscu bym tego nie robiła. Nie
odezwał się, tylko wsunął się pod koc i rzucił jej złowrogie spojrze- nie. - Grzeczny chłopiec.
Otworzyła podwójne okno, mrużąc oczy przed deszczem. Burza trochę osłabła, ale i tak w ulewie
ledwie widać było niewyraźne zarysy drzew. Spojrzała w dół. Ściana pod nią ginęła w ciemności.
Wzięła głęboki oddech, by uspokoić nerwy. Chodziła już kiedyś po li- nie, prawda? Co za różnica,
przejść sześć metrów po żywej drabinie czy po grubej dwucentymetrowej linie na wysokości
dziesięciu metrów nad ziemią? Siatka zabezpieczająca, ot i cała różnica. Cóż, siatki nie było, ale nie
chciała ryzykować, że zobaczą ją służący Himplerumpów. Nie namyślając się wiele, wspięła się na
parapet. Upew- niła się, że Kip ma dość rozsądku, by nie ruszać się z łóżka, i ostrożnie opuściła się w
dół. Znalazła oparcie dla stopy, ale skórzane podeszwy jej pantofli były śliskie od wody i noga jej się
obsunęła. Przez pół minuty wisiała na rękach sześć metrów nad ziemią, mokra suknia ciągnęła ją w
dół, a deszcz siekł po twarzy. Zastanawiała się, czy nie wezwać Kipa na pomoc, ale zrezygnowała.
Pewnie by zepchnął na dół. Nie spadnie. Musi się zobaczyć z Elliotem. Gorączkowo poszukała no-
gami oparcia wśród liści bluszczu, stanęła na gałęzi i powoli przeniosła na nią ciężar ciała. Deszcz,
zalewając jej twarz, utrudniał drogę, ale powoli zeszła po po- krytej bluszczem ceglanej ścianie. W
końcu, gdy spojrzała w dół, zoba- czyła grunt tuż pod sobą. Puściła się ściany, uderzyła o ziemię i
padła na kolana. Nie bolało. Już nic nie mogło zaboleć. Żyła. Angela też. I odzyskała list. Teraz musi
tylko znaleźć konia i już jej tu nie będzie. Uniosła twarz ku niebu, z którego lały się strugi wody.
Uśmiechnęła się szeroko z ulgi i oszałamiającego poczucia zwycięstwa. Wkrótce potem spojrzała
prosto w rozwścieczoną twarz Elliota Marcha. Przypuszczam, że się piekielnie dobrze bawisz -
wycedził Elliot przez zaciśnięte zęby. Jeżeli przedtem był zły, teraz był wściekły. Jego oczy stały się
bezbarwne i blade, wyglądały okropnie. Letty przełknęła ślinę. Nim się zorientowała, co chce zrobić,
pochylił się i wbił jej palce w ramiona, przyciągając do siebie.
- Boże, gdy zobaczyłem, jak zwisasz z krawędzi parapetu... - Zdusił w gardle resztę tego, co miał
powiedzieć. - Angela? Co z nią? - spytała. - Nic jej nie będzie. Zacisnął zęby i odwrócił się, ciągnąc
Letty brutalnie za sobą. Mocno utykając, pociągnął ją do miejsca, gdzie był uwiązany jej wałach.
Obok stał czarny koń Elliota. Bez słowa podsadził ją do siodła, potem sam wsiadł na konia. Spojrzał
na nią ze złością. - Pojedziesz za mną do domu? Przytaknęła. W strugach deszczu ruszył przodem w
stronę rezydencji Marchów. Gdy dojechali, zsunął się z siodła i zaklął, bo ugięła się pod nim noga.
Błyskawicznie zeskoczyła na ziemię i podbiegła do niego, ale spoj- rzał na nią z taką wściekłością, że
nie zaproponowała pomocy. Chwycił lejce i z bolesnym wysiłkiem pociągnął konie do stajni. Nie
obejrzał się. - Drzwi są otwarte. Wejdź. Posłusznie weszła do środka. Oto była w domu Elliota.
Rezydencja z czerwonej cegły zbudowana była wokół głównego holu i pięknych schodów, które pięły
się zygzakiem między trzema piętrami. Korytarz za nimi prowadził na tyły domu. Po obu stronach
holu były drzwi. Spostrzegła, że te po lewej są lekko uchylone. Zajrzała do środka. To był
najwyraźniej pokój kobiecy. Stały w nim dwie sofy i podnóżek obite biało-czerwonym kwiecistym
perkalem. Na filigra- nowych stolikach tłoczyły się okrągłe słoiczki z różnobarwnymi motylami i
porcelanowe figurki. Nad kominkiem wisiał olejny obraz przedstawiają- cy ciemnowłosą kobietę i
dwóch kędzierzawych chłopców po obu jej stro- nach. Starszy wydawał się spokojny i zamyślony,
młodszy był wesoły i czymś zaciekawiony. Drzwi frontowe za plecami Letty otworzyły się. Wszedł
Elliot i otrząs- nął się z wody jak wielki spaniel, potrząsając głową i rękami. Ściągnął marynarkę i
rzucił na poręcz schodów. - Buntingowie godzinę temu przysłali tu chłopca z wiadomością - po-
wiedział. - Dzięki Bogu, przynajmniej oni wykazali się odrobiną rozsąd- ku. Był kompletnie
przemoczony. Biała koszula i kamizelka kleiły mu się do rąk i piersi. Przez materiał widać było
napięte mięśnie ramion. Odwró- ciła wzrok, czując ciepło na policzkach. - Przepraszam, co
powiedziałeś?
- Most na drodze do Buntingów jest zalany i nie przejadą po nim powo- zy. Goście zostaną u nich do
rana - spojrzał na nią ponuro. - Angela odzy- skała przytomność, jak tylko tu dotarliśmy. Nie patrz tak
na mnie. Wiem, co mówię. Nic jej nie będzie. Zapewniam cię. Kiwnęła głową. Jeśli Elliot mówił, że
Angeli nic nie będzie, mogła mu wierzyć. Elliot nigdy by jej nie okłamał. W przeciwieństwie do niej. -
Skąd wiedziałeś, dokąd pojechałam? - spytała. Nie przyszło jej do głowy zapytać, skąd w ogóle
wiedział, że obie z An- gela były przy drzewie czarownic. Potrzebowała go i zjawił się w odpo-
wiednim momencie. - Jak tylko przyniosłem Angelę do domu i oddałem pod opiekę mojej gospodyni,
zorientowałem się, że nie przyjechałaś za nami. - Rzucił jej potępiające spojrzenie. - Wróciłem pod
drzewo czarownic, ale ciebie już tam nie było, więc pojechałem do Hollies. Tam również ciebie nie
zasta- łem, lecz dowiedziałem się sporo od Cabota, choć niewiele z tego mi się spodobało. Nie
śmiałem przypuszczać, że moje podejrzenia okażą się słusz- ne, nie miałem jednak żadnych innych
wskazówek, więc skierowałem się do domu Himplerumpów. Możesz sobie wyobrazić moje
zaskoczenie, gdy zobaczyłem, jak schodzisz po ścianie. Właściwie nie powinienem się dzi- wić. W
końcu już kiedyś wykazałaś spore zainteresowanie wspinaczką po bluszczu - dokończył przez
zaciśnięte zęby. Przełknęła ślinę. Wyglądało na to, że jest bardzo, bardzo zły. - Musiałam... wrócić po
coś, co... - zająknęła się. - Angela opowiedziała mi o liście - przerwał jej. Oczywiście. Wszyscy mogli
liczyć na sir Elliota Marcha. Wszyscy po- wierzali mu swoje tajemnice i dawne wykroczenia, swoje
obawy i drobne grzeszki. Wszyscy, tylko nie ona. Ale jej grzechy były bardziej godne po- tępienia niż
innych. - Opowiedziała mi o żądaniu Kipa. Ta burza może nas jeszcze urato- wać. Mamy szczęście.
Po ostatnich słowach zrozumiała, że już wziął na siebie odpowiedzial- ność i uznał, że sam rozwiąże
ich problemy. - Pomówiłem z Grace i Cabotem. Bardzo chcą pomóc i chętnie będą opowiadać
historyjkę, że nie chciałem, byście obie z Angela były same w Hollies w taką noc i dlatego zabrałem
was tutaj. Rozumiesz mnie? Zga- dzasz się? - spytał szorstko. Przytaknęła. Kątem oka zobaczyła
swoje odbicie w lustrze. Wyglądała okropnie. To nie w porządku, że on przypominał Posejdona,
podczas gdy ona morską wiedźmę. Spod jej przemoczonego płaszcza wystawała w ubło-
conych fałdach spódnica. Potargane włosy zwisały w mokrych kosmy- kach i opadały na szyję. Była
tak blada, że aż sina. - Może mi powiesz, co wyprawiałaś na ścianie domu Himplerumpów? - zapytał z
wysiłkiem. Spojrzała mu w lustrze w oczy. Po raz pierwszy nie była w stanie wymy- ślić żadnej
historyjki, by wytłumaczyć swoje postępowanie. Nawet nie próbowała. Była zmęczona recytowaniem
roli i unikaniem słownych puła- pek. - Poszłam do Kipa odzyskać list Angeli i udało mi się. - Czy
Kip cię widział? - Kiwnęła głową. - Powie komuś o tym? - Zapewniam cię, że nie. - Traktował ją z
rezerwą. Był chłodny i rze- czowy. Zraniła go. A przecież nie chciała. - Elliocie, muszę ci coś powie-
dzieć. Zareagowałam tak na to, co powiedziałeś dzisiejszego... - To dobrze - przerwał jej.
Najwyraźniej nie chciał od niej usłyszeć żadnych osobistych wyznań. - Ale żeby się upewnić,
powinienem jutro rano złożyć wizytę mojemu młodemu sąsiadowi. Dobry Boże, pomyślała bez tchu,
może on żałuje, że wyznał jej miłość. Poczuła pustkę w sercu. - Wszystko sie_ dobrze skończy -
wydusiła z siebie. - Chciałbym jednak - powiedział ostrożnie - naprawdę bardzo chciał- bym się
dowiedzieć, dlaczego ryzykowałaś zdrowie i życie, by zakraść się do tego... tego... młodziana. Mogłaś
się zabić! - Ostatnie słowa wymó- wił z taką siła, że aż się wzdrygnęła. Zauważył to i zaklął
siarczyście pod nosem, przeciągając ręką po włosach. - Gdzie się nauczyłaś tak wspi- nać? A jednak
mu na niej zależało. Świadomość tego przyprawiła ją o zawrót głowy. - W czasie młodzieńczych
wypraw. - Nie zniżę się, by zareagować na tę odpowiedź - wycedził. - Czy mógł- bym zaproponować,
byś zdjęła ten mokry płaszcz? Spróbowała to zrobić, ale tak bardzo trzęsła się z zimna, że aż
szczękała zębami. Zgrabiałymi palcami niezdarnie szarpała się z zapięciem. Zanim uświadomiła sobie,
co on zamierza, odsunął jej ręce i sprawnie rozpiął guziki płaszcza. Chwycił ją za ramię i obróciwszy
tyłem do siebie, ściąg- nął z niej okrycie. Bez emocji. - Dziękuję. Zesztywniał. - Nie potrzebuję
twojej wdzięczności. - Wydawało się, że chce powie- dzieć więcej, ale powstrzymał się i rzucił jej
płaszcz na swój. - Musisz się
przebrać. Mamy tylko gospodynię, panią Nichols. Siedzi teraz przy Ange- li, ale na pewno ci pomoże.
- Dam sobie radę - powiedziała. - Naprawdę. Angeli bardziej przyda się jej opieka. - Świetnie. Skinął
ręką, żeby szła przed nim po schodach. Jej mokra suknia plaśnię- ciami uderzała o stopnie. Za sobą
słyszała kroki Elliota. U szczytu scho- dów się odwróciła. Twarz miał zszarzałą, a w kącikach oczu i
ust widocz- ne było napięcie. Cierpiał. - Elliocie, powiedz, proszę. Czy jest coś, co mogłabym dla
ciebie zrobić? W mgnieniu oka jego twarz stała się obca. Przybrał minę typowego bry- tyjskiego
dżentelmena, zaciskającego zęby i udającego, że wszystko jest w porządku nawet w piekle. - Nic.
Dziękuję za troskę. Angela jest w sypialni na końcu holu po le- wej - pokazał krótki korytarz. - Twój
pokój jest wcześniej. Zawahała się. - Elliocie, proszę... - Jestem pewien, że sobie poradzisz -
powiedział i odszedł w przeciw- ną stronę holu. Nie obejrzał się. Elliot przeszedł przez sypialnię w
kierunku małej szafki. Wyjął z niej butelkę z brązowego szkła i odmierzył do szklanki dwie łyżki
płynu. Skrzy- wił się i odchyliwszy głowę, wypił lekarstwo. Morfina. Nie znosił skutków jej
działania. Mąciła mu myśli i oszukiwała zmysły, ale jako środek przeciwbólowy była niezawodna. A
tej nocy, o Boże, bar- dzo jej potrzebował. Przyszło mu do głowy, że może powinien się skupić na
bólu w nodze, by odwrócić uwagę od innych myśli. Wątpił jednak, by mu to pomogło, więc wybrał
narkotyk. Jeśli się uda, pomoże mu zapomnieć, że ona jest w jego domu, śpi w jego łóżku, tak blisko
miejsca, gdzie pragnął ją widzieć. Po raz pierwszy od momentu odnalezienia Angeli i Letty przy
drzewie czarownic pomyślał o wypadkach, które zmusiły go do opuszczenia przy- jęcia u Buntingów.
Wyznał jej miłość. Przed nianie powiedział tego żadnej kobiecie, a ona na to zbladła i była wyraźnie
wstrząśnięta. Podobnie zresztąjak on. Ale jak tylko wypowiedział te słowa, wiedział, że to prawda.
Głęboka, nieza- przeczalna prawda.
Na jej twarzy przez chwilkę zabłysło coś, co napełniło go szczęściem, zaraz potem widział już tylko
jej przerażone oczy. A potem uciekła. Zacis- nął ręce w pięści. Nie mógł już zostać na przyjęciu.
Myśl, że Letty będzie go unikać i śmiać się nerwowo w jego towarzystwie, była nie do zniesienia. Ale
w domu nie uwolnił się od niej. Po godzinie nieustannego chodze- nia po pokoju zrozumiał
podstawową prawdę: wolał cieszyć się przyjaź- nią Letty, niż stracić ją na zawsze. Napisał do niej
list, w którym zapewniał, że nigdy więcej nie nadużyje przyjaźni, która się między nimi nawiązała i
na której szczerze mu zależało. Nie musi się martwić, że jeszcze kiedyś będzie się jej narzucał. Taki
przy- najmniej miał zamiar i modlił się do Boga, by miał siłę w nim wytrwać. Nie chcąc tracić ani
chwili, pojechał do Hollies, zamierzając oddać list Cabotowi. I tu sprawy zaczęły się komplikować.
Elliot nalał sobie pół szklanki brandy i wypił ją jednym haustem, spłu- kując z ust gorzki smak
morfiny. Wiedział z doświadczenia, że alkohol wzmacnia działanie narkotyku. Nie mógł się
doczekać, aż zacznie działać. Zdjął kamizelkę i rzucił na krzesło. Rozluźnił krawat, odpiął kołnierzyk
i rozpinając koszulę, podszedł do okna. Zapatrzył się w mrok. Angela powiedziała mu o liście Kipa,
jak tylko odkryli, że Letty nie jedzie za nimi. Nie mógł uwierzyć, że Letty włamała się do domu
Himple- rumpów, żeby zdobyć ten przeklęty świstek. Mimowolnie się uśmiechnął. Myślał, że jest
zuchwała? Chyba raczej lekkomyślna. Jego uśmiech zbladł na wspomnienie paraliżującego strachu,
który ogar- nął go na widok Letty zwisającej z parapetu. Nigdy przedtem nie czuł takiego
przerażenia. Gdy już znalazła się na ziemi, musiał się z całej siły powstrzymywać, by nie porwać jej w
ramiona. Nie miał do tego prawa. Nie życzyła sobie tego. List, w którym obiecy- wał, że już nigdy nie
będzie się jej narzucał, leżał w jego kieszeni jak gorzkie przypomnienie obietnicy. Przyjaźń z Letty
przypuszczalnie go zabije. Ale, na Boga, co miał robić? Już nie mógł jasno myśleć. Myśli odpłynęły,
podobnie jak ból w nodze, wskutek działania morfiny. Oparł dłonie na parapecie. Ona pewnie już śpi,
kasztanowe włosy rozsypały się na białej pościeli, skóra była ciepła i zaróżowiona. Przycisnął czoło
do zimnej szyby. Przez całe życie podporządkowywał emocje rozumowi, próbując ze wszystkich sił
zachować równowagę, postępować rozsądnie i rozważnie. Uśmiechnął się gorzko. Po trzydziestu
trzech latach życia przebudził się i serce mu pękło ze słodyczy i goryczy. Ile lat będzie musiało
jeszcze upły- nąć, zanim przestanie boleć?
- Elliocie. - To jej głos. - Elliocie. Proszę, odwróć się. - Po co? Jesteś nierealna - powiedział rzeczowo,
rozsądny nawet pod wpływem narkotyku. - Jesteś tylko mieszaniną morfiny i brandy. I prag- nienia -
dodał po namyśle. - Nieznośnego pragnienia. - Ależ to ja. Proszę. To dla mnie trudne. Odwróć się. Co
za różnica? Odwrócił się i szybko nabrał powietrza. Stała przy drzwiach jego pokoju, ubrana w stary
szlafrok jego ojca. Piękne, rozpusz- czone włosy spływały jej po plecach i ramionach. Spod wytartego
rąbka wystawały bose stopy. Szczupłe i wąskie, delikatne jak skrzydła ptaka. Nie powinna tu być. Ale
przecież nie wiedziała o morfinie i brandy. Nie wiedziała, że opanowanie, które zawsze było dla niego
poważnym wy- zwaniem, teraz przestało już być istotne. - Wracaj do swojego pokoju. Nie poruszyła
się. Ciemny rumieniec wypłynął jej na szyję i zabarwił policzki. - Nie mogę - wyszeptała. Zacisnął
ręce na parapecie za sobą. - Szukasz przygód? - Chciał, by zabrzmiało to lekko, ale wyszło szorstko. -
Chyba tak. Nie wyglądała na poszukiwaczkę przygód. Wydawała się zagubiona i równie spragniona
miłości jak on. - Boże, Letty. Nie masz w sobie ani krzty rozwagi? - Chyba nie. Ona nie chce twojej
miłości, upomniał siebie z wściekłością. Miał na- dzieję, że świadomość tego da mu siłę, by mógł się
jej oprzeć. Bo ona była wyraźnie zdecydowana go uwieść. Nawet młokos by się zorientował. Była
pełna obawy, niespokojna i płochliwa, ale równocześnie wyczekująca i go- towa. Podeszła do niego, a
jej piersi zakołysały się pod ciemnoczerwonym jedwabiem. Na Boga, pod szlafrokiem była naga. -
Zimno mi. Nie zrobi tego. Nie zrobi. To wbrew wszystkim zasadom, które wyzna- wał. Miał w sobie
dosyć siły. - Znajdę ci dodatkowy koc. - A mnie się podoba ten - wskazała niebieski pled na jego
łóżku. - Proszę - powiedział krótko, przeszedł przez pokój i chwycił za róg koca. Rzucił go w jej
stronę, ale nawet nie próbowała go złapać, więc spadł na podłogę. Schyliła się powoli. Jedwabny
szlafrok przylgnął do jej zaokrągleń. Spoj- rzała na Elliota przez ramię. Włosy prowokująco opadły jej
na twarz.
- Przestań. - Wsunęła włosy za ucho i uśmiechnęła się do niego, mą- dra, pewna siebie i bezlitosna. -
Letty, ty nie rozumiesz. Walczył, by zachować spokój. Bez względu na okoliczności zawsze był
opanowany. Nigdy przedtem nie został jednak wystawiony na takąpróbę. Pragnął jej. Pożądał aż do
bólu. - Nie chciałabym, żebyś z mego powodu cierpiał niewygodę. Podniosła koc. Zbyt późno
zorientował się, że dał jej pretekst, by mogła się zbliżyć. Podeszła do łóżka i zatrzymała się metr od
niego, wciąż zagad- kowo się uśmiechając. Owionął go jej zapach... Nie wiedział, co się właściwie
stało. Mijała go, a chwilę później trzymał ją w ramionach. Uniósł ją do góry i popchnął do tyłu, z
ustami otwartymi na jej wargach, a przepełniające go pożądanie ogarnęło ją i zniewoliło. Przywarła
do niego całym ciałem i rozchyliła wargi. Przesuwała dłońmi po jego ciele, dotykając ramion, rąk,
piersi. Wsunęła je pod rozpięte brze- gi koszuli, rozpalając w nim ogień. Rozluźnił pasek zawiązany
w jej talii i rozsunął jedwabne poły, zdejmu- jąc szlafrok z jej ramion. Odchyliła się do tyłu i spojrzała
mu w oczy, ajej wzrok nie był już świadomy ani taki pewny, ani bezlitosny. Widział w jej oczach
zagubienie. - Może jednak... nie powinnam... nie powinniśmy... - Za późno. - Teraz nie było już
żadnych zasad i reguł. Jedynie pożąda- nie i miłość. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Jego
uścisk złagodniał i powoli zsunęła się wzdłuż jego ciała. Poczuła twardy dowód jego pożądania.
Przesunęła piersiami po jego koszuli, szla- frok zahaczył o pasek jego spodni i skłębił się wokół jej
ud. Letty zadrżała. Palcami stóp dotykała podłogi, jednak nogi uginały się pod nią. Opuścił ręce, ale
się nie odsunął. Z każdym jego oddechem ich ciała dotykały się na krótką prowokującą chwilę.
Spojrzała mu w oczy. Musi się czegoś przytrzymać. Zacisnęła palce na połach rozpiętej koszuli,
przyciskając nadgarstki do napiętych mięśni na jego piersi. - Jeśli chcesz wyjść, idź. Ostatnia szansa,
Letty. Dla nas obojga. - Po- chylił się i musnął jej usta pocałunkiem. - Myślę jednak, że powinnaś
zostać. - Odsunęła się nieco. Podążył za nią, schylając głowę i przysuwa- jąc usta do jej ucha. -
Zostań. Pieścił jej ucho oddechem, wywołując gęsią skórkę na jej szyi i ramio- nach. Nie dotykał jej,
nie dotknął jej od chwili, gdy rozluźnił uścisk, a jed- nak otaczał ją sobą, spowijał pożądaniem,
spragnioną przykuwał do miej- sca...
Musnął palcami bok jej piersi i z lekkością obrysował jej kształt od dołu. Przesunął palce na sutek i
zaczął nimi okrążać jedwabistą otoczkę. Przez cały czas nie odrywał wzroku od jej twarzy. Patrzył z
wilczą żarłoczno- ścią, niezachwiany, hipnotyzujący. Nie poznawała go. Powściągliwy, łagodny sir
Elliot zniknął, a w jego miejsce pojawił się nieznajomy, który igrał z jej ciałem, a głodnym wzro-
kiem wysysał z niej duszę. - Proszę - szepnęła. Na wpół rozpięta biała koszula odsłaniała przed nią
kuszący widok napiętych mięśni i ciemnych włosów pokrywających pierś. - Letty, po co tu przyszłaś?
- wyszeptał, całując lekko kącik jej ust. Nie mogła mu powiedzieć prawdy, że przyszła się z nim
kochać. Bo jeśli powie mu, że go kocha, będzie miał prawo oczekiwać uczciwego związ- ku. Będzie
myślał, że nic nie stoi na przeszkodzie ich małżeństwu. Bo w świecie Elliota ludzie, którzy się kochali,
brali ślub. Powinna odejść, wyrwać się stąd, ale nie mogła. Pragnęła go całą sobą. Cała drżała w
oczekiwaniu. Gorące pożądanie spływało między jej uda i do czubków piersi. A jeśli każe jej odejść?
Jak będzie mogła dalej żyć, nie dowiedziawszy się, jakie to uczucie? - Przyszłam się zabawić. -
Zabrzmiało to trochę desperacko. Znieruchomiał. Jedno uderzenie serca. Następne. I kolejne.
Wstrzymała oddech, próbując odczytać nieodgadniony wyraz jego twarzy. Dlaczego jej nie dotknie?
Nie powie słowa? Czegoś nie zrobi? W końcu powiedział bez ogródek: - Chcesz namiętności?
Namiętność jest łatwa. Nie odrywając wzroku od jej twarzy, rozpiął spodnie jednym krótkim ruchem.
Nim się zorientowała w jego zamiarach, szarpnął na boki poły jej szlafroka i pochylił się, jedną dłonią
chwytając ją za udo, drugą obejmując jej pośladki. Podniósł ją do góry, opierając jej nogę na swoim
biodrze, otwierając ją w najbardziej intymnym, wrażliwym miejscu tuż przy roz- pięciu swoich
spodni. Jęknęła na tę nagłą zmysłową bliskość i zarzuciła mu ręce na szyję, by nie upaść. Pozycja
była szokująca. Czuła przyciśniętą do siebie długą twar- dość. Jego zamiar był brutalny i
podniecający. Skórę miał rozpaloną, ciało napięte. - Elliocie... Nie zwrócił na nią uwagi,
spojrzeniem odebrał jej głos. Było w nim pierwotne, skupione pożądanie. Trzymając ją w ramionach,
przeszedł przez pokój i oparł ją o ścianę. Przytulił głowę do jej ramienia, otwierając usta na jej szyi.
Mocniej przycisnął się do niej biodrami. i
Poruszył się, powoli unosząc lędźwie, budząc odbierający myśli stru- mień rozkoszy w całym jej
ciele. Zacisnęła palce na białym płótnie okry- wającym jego barki. Zalała ją fala dzikiego pożądania.
Przerażona, unie- siona radością, pragnęła odwzajemnić wszystko, co z taką łatwością w niej
wyzwolił. Czuła pod koszulą ruch jego gładkich, twardych mięśni. Zakołysał człon- kiem tuż przy jej
ciele. Westchnęła, a on zadrżał. Poruszał się raz po raz, drobnymi pulsującymi pchnięciami
wyzwalając w niej eksplozje rosnącej rozkoszy. Zaczął ją unosić i opuszczać w rytmie przeciwnym do
swych ruchów, zwiększając udrękę i napięcie aż do bólu. - Och, Elliocie - dyszała. Nie odezwał się.
Twarz miał nieruchomą i zaciętą. Skupił się tylko na jednym, cały był pochłonięty cielesnym
zaspokojeniem. Letty nie była w stanie myśleć, mogła tylko czuć. Dotąd nie uświada- miała sobie,
jaki jest potężny i silny. Miała wrażenie, że ogarnia ją ze wszystkich stron. Czuła gorącą, jedwabiście
gładką skórę, sztywno wy- krochmaloną koszulę, chłodne, wilgotne włosy. Pragnęła więcej. Chciała,
by w nią wszedł, by ją wypełnił. Chciała do- prowadzić ten rytualny taniec do końca. Zamknęła oczy.
Biodrami odnalazła zaczęty przez niego rytm i porusza- ła się w nim. Z ustami przy jej szyi ostro
wciągnął powietrze i nagle sięg- nął w dół. Chwycił jej drugie udo i uniósł ją wyżej, aż oparła się na
jego talii. Była teraz otwarta i odsłonięta, a on... Z drżeniem rozpoznała przyciś- nięty do niej twardy
kształt. Mimowolnie zacisnęła nogi. Jęknął. Uniósł głowę i otwierając usta, zaczął ją gwałtownie,
zachłan- nie, prawie ze złością całować. Odwzajemniła jego pocałunki, czując ro- snący głód. Wsunął
się pchnięciem w jej gładkie, nabrzmiałe wnętrze. Oderwał od niej usta. Słyszała jego urywany
oddech, poczuła, jak ujmuje jej twarz w dłonie, jak przyciska do ściany. Pieścił jej usta oddechem.
Spragniona i podniecona, spojrzała na niego nieprzytomnie. Rozżarzonym wzrokiem popatrzył jej w
oczy. - Chcę cię widzieć. Chcę patrzeć, jak mnie przyjmujesz w siebie. Wsuwał się powoli.
Otworzyła szeroko oczy. Był duży, nabrzmiały i otwierał ją. Westchnęła z bólu, gdy jej ciało
próbowało go przyjąć. Coś błysnęło w jego oczach. Znieruchomiał, pierś unosiła się mu w gwał-
townym oddechu, twarz pociemniała, a całe ciało pokryło się potem. Jednak bezruch był gorszy od
bólu. - Nie.
Poruszyła się. Zacisnął mocno szczęki i zamknął oczy. Ale nawet nie drgnął. Zsunęła się odrobinę w
dół. Rozchylił usta w grymasie. Poruszyła się znowu, biorąc go w siebie głębiej, poza granicę bólu,
czując już tylko nabrzmiały kształt zanurzony w jej wnętrzu. Pragnienie wróciło ze zdwo- joną siłą.
Przesunęła się dalej w dół. - Proszę, zrób to jeszcze raz - wyszeptała. - Porusz się we mnie. - Boże!
Okrzyk, który wyrwał mu się z ust, zburzył jego opanowanie. Wbijał się w nią głęboko, gwałtownymi
uderzeniami. Wsuwał się w nią i wysuwał, od nowa wzmagając jej pragnienie, unosząc ją do miejsca,
z którego nie było już powrotu. - Poddaj się temu - ponaglił chrapliwie, naprężając się ze wszystkich
sił. Posłuchała. Odrzuciła głowę do tyłu i poczuła go wokół siebie, w sobie, nad sobą, poruszającego
się w niej, obsypującego ją pieszczotami. Roz- kosz ogarnęła ją i przeszyła na wylot, zakwitła w niej
jak kwiat i rozeszła się falami, aż Letty zaszlochała z zachwytu nad jej pięknem, a po jej przej- ściu
opadła bez sił, jak domek z kart zmieciony wiatrem. Gdy już było po wszystkim, wysunął się z niej,
wciąż nabrzmiały i nie- zaspokojony. Zaniósł ją do łóżka. Oszołomiona i niepewna, patrzyła, jak
wyprostował się i skończył roz- pinać białą koszulę. Zdjął ją jednym ruchem i rzucił za siebie. Był tak
piękny, jak go sobie wyobrażała, atletyczny, szczupły i zgrabny. Ciemne włosy porastające mu pierś
zwężały się w wąską linię idącą w dół płaskie- go, umięśnionego brzucha. Zsunął spodnie z bioder i
jej zachwyt nad jego ciałem przerodził się w lęk. - Co ty robisz? - To dopiero początek - powiedział
posępnie. - Teraz przez resztę nocy będziemy się kochać. Eliot nigdy w życiu nie był bardziej
wściekły. Stała tam drżąca i mówi- ła mu, że chce się zabawić. Jakby był jakimś kochasiem, którego
mogła
wykorzystać, a nie mężczyzną, który kochał ją ciałem i duszą, sercem i umy- słem. Nie chciał, by
sprawy zaszły tak daleko, jednak tęsknota, desperacja i po- żądanie sprzysięgły się przeciw niemu,
zostawiając mu w głowie jedną myśl, jeden zamiar. Chciała namiętności? Świetnie. Nie zapomni tego
do końca życia. Jednak w największej ciemności nocy, zanim burza wreszcie ucichła, oboje odnaleźli
miłość. Spojrzał na nią, leżącą obok, pogrążoną w głębokim śnie. Światło lamp- ki spowijało ją
miękkim płaszczem rozproszonego blasku i zapalało w jej włosach płomienne refleksy. Złota poświata
ślizgała się po jej jedwabi- stym nagim ramieniu. Śnieżnobiałe prześcieradła kłębiły się wokół jej bio-
der. Leżała z wyciągniętą szczupłą ręką i wygiętą szyją, zastygła w rozko- szy. Znów poczuł przypływ
pożądania. Spędzili w łóżku wiele godzin i nie powinien znów jej budzić. W jej pragnieniu miłości
wyczuł rozpacz, któ- rej nie potrafiła ukryć. Bez względu na przyczynę tej rozpaczy, on ją prze-
zwycięży. Kochał Letty i, na Boga, wiedział, że ona też go kocha. Nie wyznała mu tego, ale jej
ramiona, usta i pieszczoty powiedziały o wiele więcej niż słowa. W Letty na nowo odkrył własne
serce, miarę rozkoszy, bólu i namiętno- ści. Już nie mógł być taki jak dawniej. I nie będzie, na Boga.
Nie teraz, kiedy wie, że ona go kocha. Przytulił ją do siebie, chcąc się nacieszyć dotykiem jej ciała.
Zamknął oczy. Wkrótce wyczerpanie i namiętność, w połączeniu z morfiną, ode- brały mu
świadomość i w końcu sam też zasnął. Poranek zalał pokój bladą poświatą. Letty się obudziła, czując,
jak pani- ka dławi ją w gardle, a udręka przeszywa ciało niczym prąd elektryczny. Leżała w ramionach
Elliota, obejmując go nogą. Przez jedną, zbyt krótką chwilę nie myślała o niczym, chłonąc twardość
męskiego ciała i ciężar szczupłego, muskularnego ramienia obejmującego ją w talii. Jednak myśli,
zakłócające jej przyjemne doznania, zmuszały, by spojrzała mu w twarz. Był piękny. Poranny zarost
ocieniał mu brodę, rzęsy grubymi kreskami rysowały się na policzkach. Niewielka zmarszczka
pojawiła się między brwiami, kąciki ust były opuszczone, jakby męczył go zły sen.
Dobry Boże, on ją znienawidzi, gdy odkryje, kim jest. Musi uciekać. Czuła łzy pod powiekami. Nie
wolno jej płakać. Nie może go obudzić. Po prostu zabierze, co będzie mogła, jak złodziej kradnący
chwile z poży- czonego życia i wymknie się niepostrzeżenie. Nie mogła zostać. Nie miała już żadnych
kłamstw. Tylko prawdę: kochała go. Nie zostanie tu na tyle długo, by widzieć, jak jego miłość
przeradza się w nienawiść. Była tchórzem. Zawsze była tchórzem, bała się kochać. W życiu pobrała
aż nadto lekcji, które nauczyły ją, że miłość jest niebezpieczna. Przekonała się, że lepiej iść przez
życie jako zuchwała oszustka i odgrywać każdą rolę, którą podsunie los, niż zaryzykować odtrącenie.
Tak bardzo obawiała się kochać, że nawet nie potrafiła przekonująco zaśpiewać piosenki o miłości.
Cholerna śpiewaczka rewiowa i tchórz. Oto i cała Letty Potts. Musi stąd uciec, zanim on się obudzi.
Ostrożnie przesunęła jego ramię i wstała z łóżka. Po cichu włożyła je- dwabny szlafrok i przewiązała
się paskiem. Wymknęła się z sypialni i po- śpieszyła pustym korytarzem do swojego pokoju. Po
dwudziestu minutach, ubrana w wilgotną, ubłoconą suknię balową, odnalazła swój płaszcz i poszła do
sypialni Angeli. Na krześle w rogu pokoju drzemała sympatyczna, siwowłosa kobieta. Zapewne
troskliwa pani Nichols. Letty podeszła na palcach do łóżka Angeli. Dziewczyna leżała spokoj- nie,
oddychając lekko, nieco zaróżowiona. Letty uśmiechnęła się. Przy- najmniej jej problemy udało się
rozwiązać. Dziewczyna poruszyła się i otworzyła oczy. - LadyAgatha? - Cicho. Nie chcemy obudzić
szacownej pani Nichols, prawda? A poza tym przyjaciele mówią do mnie Letty. Angela zarumieniła
się z radości. - Letty. Co się wczoraj w nocy z tobą stało? Tak się martwiłam, a sir Elliot wprost
umierał z niepokoju. Jeszcze parę dni temu myśl, że Elliot się o nią martwi, sprawiłaby jej
przyjemność. Teraz wzbudziła jedynie poczucie winy. Letty uśmiechnęła się szelmowsko. -
Pojechałam odebrać twój list, głuptasku-wyszeptała. -Nie możemy przecież pozwolić, by obciążająca
cię korespondencja krążyła po okolicy, prawda? - Naprawdę? - Angela otworzyła szeroko oczy. - . . .
i udało się? - Tak.
Letty wyjęła list z kieszeni płaszcza i oddała go Angeli. - A Kip? - spytała dziewczyna, wpatrzona w
papier. - Nie gniewa się? Pogodził się z tym, że kocham innego? Letty z wysiłkiem powstrzymała się
od ostrego komentarza na temat Kipa Himplemmpa. Nie będzie kwestionować znaczenia, jakie
Angela przy- wiązywała do dawnej przyjaźni z tym chłopcem. To jeszcze jedna nauka, którą zabierze
ze sobą z Little Bidewell. - W końcu zrozumiał. Twarz Angeli rozjaśniła się w uśmiechu. I wtedy
Letty poczuła radość, że zdobyła ten przeklęty list. Angela energicznie podarła przemoczoną kartkę na
drobne kawałeczki. - Jak mam pani... ci dziękować, Letty? - Na przyszłość dyktuj swoje listy
sekretarce - rzuciła sucho Letty. - Od tej pory będę pisać tylko do mojego Hughiego. - I nie nazywaj
swojego ukochanego markiza Hughiem - powiedziała Letty. - A przynajmniej nie w towarzystwie.
Angela przytaknęła uroczyście. - Widziałaś się z sir Elliotem? - spytała. Letty nie spodziewała się
tego pytania. Poczuła ciepło na policzkach, a zaciekawiony wzrok Angeli powiedział jej, że rumieniec
został dostrze- żony. Na szczęście Angela była zbyt dobrze wychowana, by skomentować jej reakcję.
- Tak, widziałam. I podziękowałam mu za pomoc. - Zdawała sobie spra- wę, że jej słowa brzmią
sztucznie, ale nic nie mogła na to poradzić. - Teraz jednak muszę natychmiast wracać do Hollies. -
Dlaczego? - Bo... bo... kiedy sir Elliot wymyślał swoją historyjkę o zabraniu nas z Hollies na czas
burzy, nie przypuszczał, że będę w takim żałosnym sta- nie. Trudno mi będzie wytłumaczyć, dlaczego
się nie przebrałam przed przyjazdem do niego. Widzisz więc, że muszę wrócić do Hollies, zanim
twój ojciec i ciotka przyjadą do domu. Dzięki Bogu, że zachowała jeszcze resztki przytomności. To
wytłuma- czenie miało nawet jakiś sens. - Ale co im powiesz? Z jakiego powodują tu zostałam? Do
tego sama! - Otworzyła szeroko oczy. - To znaczy, no, sir Elliot jest bardzo szlachet- ny, ale...
Gdybyś tylko wiedziała... - pomyślała Letty. - Angelo, nie martw się. Powiem wszystkim, że
wczorajszej nocy przyje- chałyśmy tu obie z sir Elliotem, ale ty pośliznęłaś się, wysiadając z powozu,
upadłaś i straciłaś przytomność. Wyjaśnią, że wróciłam o świcie, by cze- kać na twego ojca i ciotkę, i
o wszystkim im opowiedzieć. Angela podciągnęła się na poduszkach. - Jednak będę tu z nim sama.
Przecież jestem niezamężna, a on... - Pani Nichols była z tobą przez całą noc. I wciąż tu jest. I śpi...
Chyba że ją obudziłaś. Twoja reputacja nie ucierpiała. Dziewczyna westchnęła głośno. Spojrzała nieco
zakłopotana na gospo- dynię śpiącą w kącie pokoju. - Oczywiście. Ale ze mnie głuptas. Powinnam
wiedzieć, że sir Elliot zadba o wszystko, by uchronić damę przed kompromitacją. - Absolutnie
wszystko - zgodziła się Letty bezbarwnym tonem. - Właściwie - ciągnęła Angela, zaczynając
chichotać - gdyby tylko przeszło mu przez myśl, że naraził reputację damy na szwank, już w naj-
bliższą niedzielę dałby w kościele na zapowiedzi. On tak skrupulatnie prze- strzega wszelkich zasad.
Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że te słowa boleśnie zranią Letty. - Doprawdy? Powinnam ruszać w
drogę. Chciałabym wyniknąć się tyl- nymi schodami, zanim reszta służby się obudzi. A potem znaleźć
sobie cichy kącik, by w nim umrzeć. - Dobrze. - Angela impulsywnie wyciągnęła do niej ręce. Letty
po chwili zdziwienia i wahania, pochyliła się i objęła dziewczynę. - Teraz mogę już zapomnieć o
Kipie i tym liście, i myśleć tylko o two- ich cudownych planach związanych z weselem. Och, Letty,
niebo musiało cię nam zesłać. Udało ci się wszystko naprawić - wyszeptała Angela lek- ko łamiącym
się głosem. Chyba piekło ją tu przysłało. To było jedyne możliwe wytłumaczenie. Sprawiła, że Elliot
zapragnął jej aż do utraty tchu, dzieliła z nim każdą pieszczotę, otworzyła drzwi do jego serca i wzięła
je sobie na własność. A potem odeszła. Bez wyjaśnie- nia, bez słowa. Zostawiła wspomnienia ich
miłosnego uniesienia, które mąciły mu myśli, rozpalały krew i podsycały gniew. Elliotowi udało się
zachować spokój przed Angela, którą pani Nichols karmiła bulionem. - A czy lady Agatha mówiła, że
zamierza wrócić? - Nie wydaje mi się - powiedziała Angela. - Napomknęła, że musi się pośpieszyć,
by przed wyjazdem przygotować wszystko do wesela.
- Wyjeżdża? - Elliot spytał ostrożnie. Kąciki ust Angeli opadły w dół. - Tak. Musi zaplanować
kolejny ślub. Zostanie tu tylko do momentu ukończenia przygotowań, a potem chce niezwłocznie
wrócić do Londynu. - Doprawdy? - Elliot uśmiechnął się z zaciśniętymi zębami. - Cóż, najlepiej
będzie, jeśli zostawię panią, panno Angelo, by w spokoju wraca- ła pani do zdrowia. Zapewne wkrótce
przyjedzie z wizytą pani ojciec i ciot- ka. Przyprowadzę ich, jak tylko się zjawią. - Dziękuję. Elliot
ukłonił się, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Potem spokojnym, kulturalnym tonem
wypowiedział wszystkie wulgarne słowa, jakie znał. Jako były oficer dysponował sporym
repertuarem przekleństw. No , profesor March powinien być zadowolony z przyjęcia. Wszyscy się
świetnie bawią, a panna Angela wygląda przepięknie - wyszeptała Meny do Grace Poole, stojąc za
bufetem przykrytym białym obrusem. Ona, Cabot i Grace zostali niejako wypożyczeni z Hollies,
ponieważ służba w rezydencji Marchów była zbyt mała na tak duże przyjęcie. Pani Nichols, niech ją
Bóg błogosławi, to dobra gospodyni, ale niespecjalna kuchmistrzyni. Grace zaczęła się za taką
uważać, od kiedy lady Agatha powierzyła jej upieczenie ciast na wesele panny Angeli. Ponieważ
wszy- scy goście skupili się wokół panny Angeli, mogli we trójkę bez przeszkód cicho gawędzić. -
Nikt by nie powiedział, że kilka dni temu uderzyła się w głowę i mu- siała leżeć w łóżku, co? -
skomentowała cicho Grace, obserwując wynu- rzającą się spod obrusa rączkę, która zmierzała w
kierunku kandyzowa- nych winogron. Tommy Jepson, jeśli dobrze zgadła. - Już dawno nie widziałam
jej tak szczęśliwej - zgodziła się Meny. Ona też zauważyła skradającą się rękę i poczekawszy, aż
sięgnie po kiść winogron, trzepnęła ją po palcach. - Pewnie upadek wytrząsnął z niej wszystkie fochy.
- Szkoda, że sprawy między lady Agathą i sir Elliotem nie układają się zbyt dobrze - mruknęła Grace,
dokładając pasztecików na podgrzewaną srebrną tacę obok wazy z ponczem. Meny ściągnęła usta. -
Chyba się mylisz. Przecież to jasne jak słońce, że zakochał się w niej po uszy. Jak na nią patrzy, gdy
mu się wydaje, że nikt go nie obserwuje! Aż mnie ciarki przechodzą. - Zarumieniła się na samo
wspomnienie tych spojrzeń. - To prawda - zgodziła się Grace. - Nie ma jednak za wiele okazji, by na
nią popatrzeć. Pochłonięta pracą, przez cały tydzień prawie nie wycho- dziła z pokoju. A kiedy już
wychodziła, była blada i miała zaczerwienione oczy. Jak tak dalej pójdzie, rozchoruje się z
przepracowania. Zdjęła z tacy ciasteczko i podniósłszy obrus, zachęcająco pomachała nim pod stołem.
Znikąd pojawiła się rączka, porwała je i zniknęła. Spod stołu rozległy się zduszone chichoty. Tommy
Jepson i jego siostra Sara. - Hm, myślę, że lady Agatha trochę się boi sir Elliota - powiedziała Meny
cierpkim tonem. - Boi się? - zaśmiała się Grace. - Meny, ty naiwny głuptasie. Jest nim zafascynowana
i nieszczęśliwa z tego powodu. Chociaż dlaczego piękna kobieta miałaby być nieszczęśliwa z tego
powodu, że zaleca się do niej taki mężczyzna jak sir Elliot, przekracza moje pojęcie. - Może uważa, że
nie powinna wychodzić za mąż za kogoś, kto ma niższą pozycję od niej? - zasugerowała Meny. - Jaką
pozycję? - zasyczała zirytowana Grace. - Meny, jak się dobrze przyjrzeć, lady Agatha za pieniądze
świadczy usługi tym, których na nie stać. - Jak się dobrze przyjrzeć, ona jest córką diuka - odparła
Meny za- czepnym szeptem. - Tak, tak - powiedziała niecierpliwie Grace. - Ale wcale nie zadziera z
tego powodu nosa. Poza tym widać jak na dłoni, że jest w nim zakochana. - Skąd wiesz? - wyszeptała
Eglantyna, która podeszła do nich niepo- strzeżenie. Leżący na jej rękach Pimpuś łypnął z nadzieją na
paszteciki. - Jest nieszczęśliwa - powiedziała Meny. Eglantyna odwróciła głowę i spojrzała na lady
Agathę stojącą po drugiej stronie pokoju. Nie można było zaprzeczyć, że napięcie ostatnich dni zo-
stawiło ślad na jej twarzy. Pod oczami miała ciemne obwódki, a cera zrobiła się woskowa. Kosmyk
włosów wysunął się z ciężkiego koka. Wy- dawała się szczuplejsza, jakby straciła na wadze. - Za
ciężko pracuje - powiedziała Eglantyna. - Urabia ręce po łokcie - zgodziła się Grace Poole.
- Do późnej nocy - przytaknęła Meny. - Pewnie dlatego nie może znaleźć chwili dla mojego syna -
powie- dział cicho stojący za nimi Atticus. Kobiety podskoczyły. - Nie przypusz- czałem, że jesteś
taką poganiaczką niewolników. Ani Meny, ani Grace nie zareagowały na tę bezsensowną uwagę.
Wszy- scy w Little Bidewell doskonale wiedzieli, że Eglantyna Bigglesworth jest najłagodniejszą
osobą pod słońcem. - Och! - zawołała Eglantyna zawstydzona. - Pewnie pan uważa, że to okropne tak
plotkować. Niech nam pan wierzy, interesujemy się Elliotem i lady Agathą, bo bardzo ich lubimy.
Atticus machnął ręką na jej zaniepokojenie. - Nie ma potrzeby przepraszać ani tym bardziej zmieniać
fascynującego tematu rozmowy - zapewnił. - Można by powiedzieć, że sam jestem nim żywo
zainteresowany. I mam nadzieję, że nie uznacie tego za okropne z mo- jej strony, jeśli przyznam, że
mną kieruje ta sama ambicja, co wami. - Wszyst- kie trzy spojrzały na niego zdziwione. Pokiwał
głową. - Naprawdę. Przez ostatnie kilka dni wygłosiłem przy Elliocie tyle pochwał pod adresem lady
Agathy, że prawie sam siebie przekonałem, by się z nią ożenić. Eglantyna zachichotała, za to Merry
potrząsnęła głową. - Ona pana nie zechce. Woli Elliota. - Więc dlaczego go nie przyjmie? - zapytał
Atticus rozdrażnionym szep- tem. - Elliota tak zmęczyło słuchanie peanów na cześć lady Agathy, że w
końcu mi powiedział, jak sprawy stoją. Panie wybaczą, że użyję wul- garnych słów, ale cytuję mojego
syna, by oddać, jak bardzo został wytrą- cony z równowagi: „Do diabła, gdybym wiedział, co mam
zrobić, tobym to uczynił! Ta kobieta nie chce mnie widzieć!" - Ma pan rację - zgodziła się smętnie
Eglantyna. - Nie chce go wi- dzieć. Jeśli on zjawia się we frontowych drzwiach, ona ucieka tylnymi.
Jeśli gościmy go na obiedzie, jest zbyt zajęta, by zejść na dół. Dzisiaj jest tutaj tylko dlatego, że
powiedziałam jej, iż obowiązki sędziowskie we- zwały Elliota gdzie indziej. - Ależ nie wezwały. Jest
w holu i rozmawia z Antonem - powiedział Atticus. - Wiem - powiedziała spokojnie Eglantyna.
Dopiero po minucie zrozumieli znaczenie jej słów. - Panno Eglantyno, nigdy bym się tego po pani nie
spodziewała! - wes- tchnęła Grace Poole. Atticus zaśmiał się, a Merry uśmiechnęła z aprobatą. -
Nadchodzi - szepnęła nagle Merry. Elliot wszedł do pokoju z pochyloną głową, słuchając Antona i
marsz- cząc brwi. Eglantyna obserwowała, jak podniósł głowę i zobaczył lady Agathę. Zmrużył
oczy, skupił się i zebrał w sobie.
Eglantyna spojrzała na lady Agathę. Ona też zauważyła wejście Elliota. Na moment znieruchomiała.
Oczy jej pociemniały i stały się błyszczące. Rozchyliła usta, a potem nagle zaczęła się gorączkowo
rozglądać, jakby oceniała odległość do najbliższych drzwi. Cofnęła się. Nie odrywając od niej wzroku,
Elliot ruszył za nią. Nie miała dokąd uciec. Szybkim krokiem zmierzała w stronę drzwi do ogrodu, ale
drogę zagrodził jej pułkownik Vance, upuszczając pod jej nogi laskę. Nie miała wyjścia, jak tylko ją
podnieść, a kiedy w końcu oddała laskę w sękate dłonie, Elliot już był przy niej. Goście ucichli, jakby
świadomi rozgrywającego się wśród nich drama- tu. Nawet z tej odległości Eglantyna zauważyła, że
lady Agatha zbladła, w jej oczach pojawiło się napięcie. Elliot natomiast był wzorem opanowa- nia.
Ujął rękę, którą odruchowo do niego wyciągnęła. Pochylił ciemną głowę nad jej dłonią i podniósł ją
do ust. Powoli i z rozmysłem złożył na jej drżących palcach najgorętszy pocałunek, jaki towarzystwo
w Little Bi- dewell kiedykolwiek widziało. Przyglądające się temu damy zareagowały na różne
sposoby. Większość patrzyła z zadumą, niektóre były rozbawione, inne zaszokowane. Tylko lady
Agatha wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. - Obiad! - Grace głośno ponagliła Atticusa. - Co? -
spytał Atticus. - Proszę ogłosić, że podano do stołu! - powiedziała Grace pośpiesznie. - On jej poda
ramię, ona nie będzie miała wyjścia, jak tylko mu towarzy- szyć, a potem... - Aha! - przytaknął
Atticus. Wystąpił o krok i odchrząknął. - Drodzy przyjaciele! - zawołał. - Pozwólcie, że zaproszę was
do stołu. Elliot uśmiechnął się przebiegle do lady Agathy. Uniosła brodę, przyj- mując wyzwanie.
Choć Eglantyna nie mogła go usłyszeć, wyraźnie prosił lady Agathę, by mu towarzyszyła podczas
obiadu. Zobaczyła, jak lady Agatha zawahała się, a potem uniósłszy dłoń do skroni, potrząsnęła prze-
cząco głową. Elliot zesztywniał. Lady Agatha uciekła. Elliot zrobił jeden mimowolny krok za nią i za-
trzymał się. Jego twarz stała się obojętna i tylko sztywność postawy zdra- dzała narastające napięcie.
Eglantynie serce ścisnęło się ze współczucia. - Coś panią zmartwiło, panno Eglantyno? Catherine
Bunting, idąca razem z gośćmi w kierunku jadalni, zatrzyma- ła się przy bufecie. Eglantyna
odpowiedziała bez zastanowienia: - Obawiam się, że Elliot bardzo się przejmuje tym, że lady Agatha
go unika.
- Przejmuje? Elliot? Wątpię. - Catherine uśmiechnęła się spokojnie. - Może jego duma doznała
pewnego uszczerbku. Elliot jest bardzo dum- nym mężczyzną. Oczywiście, ma ku temu wszelkie
powody - dodała. - Moja droga, uważaj, by ludzie nie uznali cię za osobę pozbawioną uczuć -
powiedział Atticus cichym, chłodnym tonem. Usłyszał, jak Catherine zby- wa lekceważeniem ból jego
syna. Wyprowadziła go tym z równowagi. Odwróciła się do niego gwałtownie, z silnym rumieńcem
na ładnej buzi. - Zapewniam pana, to nie ja jestem pozbawiona uczuć. Oczy jej błyszczały. Boże,
była bliska łez. Atticus pośpiesznie podał jej ramię. - Czy przed obiadem mogłabyś rzucić okiem na
mój heliotrop? - spytał głośno. - Ostatnio zaczął się trochę płożyć. Zawahała się przez chwilę, ale
pozwoliła się wyprowadzić do ogrodu, gdzie mogli być sami. - Moja droga, tak mi przykro -
powiedział. -Nie zdawałem sobie spra- wy. Nie udawała, że nie wie, o co chodzi. Sprawy zaszły za
daleko. - Niech się pan nie przejmuje - powiedziała. - To zbyteczne. Jestem szczęśliwa z Paulem. -
Odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że wypowia- dając na głos swoje myśli, wreszcie się od nich
uwolni. - Przez lata Elliot podtrzymywał wrażenie, że dzielnie usunął się na bok, gdy zdecydowałam
się poślubić jego najlepszego przyjaciela. Chyba powinnam mu być za to wdzięczna. Wolałabym,
żeby ludzie myśleli, że złamałam mu serce, niż się nade mną litowali. - Roześmiała się krótko, widząc
minę Atticusa. - Widzę, że z niczego się panu nie zwierzył. To do niego podobne. - Atticus patrzył na
nią poważnie. - To ja z nim zerwałam. I powtarzałam sobie, że wojna uczyniła z niego człowieka,
którego nie mogłabym kochać. Prawda jest trochę trudniejsza do przełknięcia. Widzi pan, to ja jestem
kobietą, której on nie mógł pokochać. - Moj a droga - powiedział współczująco Atticus - wiem z całą
pewno- ścią, że Elliot cię kiedyś kochał. - Tak, kochał. Ale nawet wtedy, nawet gdy był młody...
Pamięta pan, z jaką namiętnością mówił o pewnych sprawach, jaką przyjemność zda- wał się czerpać
z najprostszych rzeczy? To był tylko sposób bycia, za któ- rym nie stały uczucia. - Moja droga... -
Atticus chciał pogładzić jej dłoń, ale się cofnęła. - Ja to wiem. Bo on... on nigdy nie stracił dla mnie
głowy. Zanim wyjechał do Sudanu, spotkała się z nim, mając nadzieję, że znaj- dzie w jego
ramionach to, co zawsze się jej wymykało, namiętność, której
skrzętnie strzegł, której nigdy nie doświadczyła, a tak bardzo pragnęła. Powiedział, że zbyt ją szanuje,
że nie pozwoli jej zaryzykować i ponieść konsekwencji takiego kroku. - Gdy wrócił z Sudanu
odmieniony, ucieszyłam się. Atticusie, czy mnie rozumiesz? Nigdy przedtem nie zwróciła się do niego
po imieniu. Nigdy się do sie- bie nie zbliżyli, mimo że oboje wiele znaczyli dla Elliota. - Chyba tak. -
Mężczyzna, którego kochałam, istniał tylko w mojej wyobraźni. Nie mogę się z tym pogodzić, że nie
potrafiłam wzbudzić w nim... - urwała. - I że ona dokona tego, co mnie się nie udało. - Nienawidziła
lady Agathy za jej śmiech, błyszczące oczy i swobodny sposób bycia. - Choć właści- wie nigdy się
porządnie nie postarałam. - Uniosła podbródek. - Zanim Elliot wrócił, zbliżyliśmy się z Paulem. On
kochał mnie z ogniem, którego pragnęłam u Elliota. - Popatrzyła na niego wyniośle. - Gdy Paul
wyznał, że mnie kocha, miał łzy w oczach. Czy wyobraża pan sobie Elliota, pła- czącego z jakiegoś
powodu? Z czyjegoś powodu? - Spojrzała na niego wyzywająco. Atticus patrzył na nią w milczeniu.
Już jej odpowiedział. Popełniła błąd, nie powinna przyznawać się do swoich uczuć. Po długiej chwili
odezwał się łagodnie: - Catherine, on tak długo był sam. Przez całe życie szukał kobiety, któ- rą
będzie mógł pokochać z takim ogniem, z jakim Paul kocha ciebie. - Paul. Nigdy nie wątpiła w jego
miłość. Wspierał ją, podziwiał i uwielbiał. - Może nadszedł już czas, by pozwolić odejść dawnej
miłości - dodał Atticus, a w jego starannie dobranych słowach zobaczyła tę samą rezerwę, którą
okazywał jej jego syn, gdy ona pragnęła namiętności. Pozwolić Elliotowi odejść? Nigdy nie należał do
niej. Ale w końcu mia- ła swoją dumę. I Paula. Do diabła, co myśli sobie lady Agatha? I co ona
wyrabia? Eglantyna znalazła się u boku Elliota, zanim uświadomiła sobie swój zamiar. Przez chwilę
myślała, że on przeprosi ją i odejdzie, ale był zbyt dobrze wycho- wany. Nie owijała w bawełnę.
Pamiętała moment, gdy pierwszy raz przesko- czył na koniu przeszkodę i jak trzepnęła go po rękach,
gdy kradł jabłka z jej spiżarni. Kochała go.
- Lady Agatha bardzo ciężko pracuje, by ukończyć przygotowania do uroczystości weselnych -
wyjaśniła. - Codziennie dostaje dziesiątki tele- gramów, zamówień i potwierdzeń. Osobiście
nadzorowała szycie setki je- dwabnych wachlarzy przewidzianych jako souveniry z wesela. - Z
pewnością jest wyczerpana - zgodził się Elliot. - O tak! - zawołała pośpiesznie Eglantyna. -
Zaprojektowała też deko- racje z kwiatów i zaplanowała, gdzie kto usiądzie na sali. Muszę przyznać,
że dosyć niekonwencjonalnie, ale też bardzo praktycznie. Wyjaśniła nam, że najlepsze miejsca, to
znaczy te z przodu, z których najlepiej będzie widać ceremonię zaślubin, powinny być zarezerwowane
dla rodziny mar- kiza. I dla nas, oczywiście. - Widzę, że jest bardzo zajęta. - Jestem pewna, że
opuściła przyjęcie twojego ojca tylko z tego powo- du. - Oczywiście, masz rację. Proszę, pomyślała
zadowolona Eglantyna. Już nie wydawał się taki spięty. Nawet się do niej uśmiechnął i znów był tym
uprzejmym, panującym nad sobą i sytuacją dżentelmenem. - Czy mógłbym panią na chwilę opuścić,
panno Eglantyno? - spytał. Kiwnęła głową. Wyszedł natychmiast z opustoszałego już salonu. Nie
skręcił w stronę jadalni, jak spodziewała się Eglantyna, ale ruszył do holu i dokładnie zamknął za sobą
drzwi. Usłyszała głośny huk i podskoczyła. Otworzyła drzwi i wyjrzała. Niko- go tam nie było, ale
wielka porcelanowa waza, zwykle stojąca na stole w holu, teraz leżała na podłodze, strzaskana na
tysiąc kawałków. Jakby ktoś rzucił nią o ścianę. Godzinę później Letty siedziała w bibliotece w
Hollies. Usłyszała, jak służąca rozmawia z kimś, kto miał głos bardzo podobny do Elliota. Wstała
szybko, a wachlarz, który obojętnie wyszywała, spadł na podłogę. Przez chwilę walczyły w niej
panika i zadowolenie, ale skapitulowały przed roz- sądkiem. Elliot nigdy by nie opuścił swoich gości.
Schyliła się po wachlarz. - Letty. Wyprostowała się błyskawicznie, przyciskając wachlarz do piersi jak
talizman. Przed nią stał Elliot. Był taki przystojny i poważny. Wpatrywał się w jej twarz i żałowała, że
nie może się dowiedzieć, co z niej wyczytał. Miała nadzieję, że udało się jej ukryć udrękę, którą czuła.
Chciała podbiec do niego i poczuć, jak chwyta ją w ramiona. W nich było wszystko, czego
kiedykolwiek pragnęła. Powstrzymała ją świadomość, że każda chwila radości w jego ramio- nach
będzie trwała krótko. Świat wokół nie zniknie, przeszłość sięgnie po nią i wyrwie z jego uścisku. A im
dłużej zostanie w Little Bidewell, tym rozstanie będzie bardziej bolesne... dla nich obojga. On ma tytuł
szlachecki, wkrótce zostanie baronem. Nie wolno mu spla- mić honoru rodowego nazwiska, zawieść
zaufania, które wiązało się z jego pozycją. - Tak dłużej być nie może - powiedział tonem
nieznoszącym sprzeci- wu. - To absurd. Miał rację, trzeba było to skończyć. Codziennie bezskutecznie
próbo- wała wymyślić dla nich jakieś szczęśliwe zakończenie. Musiało być jakieś wyjście. We
wszystkich popularnych sztukach biedna dziewczyna wbrew wszelkim przeciwnościom losu
zdobywała serce przystojnego arystokra- ty. Życie jednak nie było muzyczną farsą i szczęśliwe
zakończenie, które- go tak rozpaczliwie poszukiwała, nie chciało się urzeczywistnić. Ostrożnie
podszedł bliżej. - Letty, nie powiesz mi, że nie darzysz mnie uczuciem. Nie uwierzę w to. Nie skłamie.
Ani jemu ani sobie. Wyciągnął do niej rękę. Potrząsnęła głową, obawiając się, że jeśli on podejdzie
bliżej, zniknie jej postanowienie, by poświęcić ich związek. - Nie uciekaj przede mną, Letty. Nie
mogę tego znieść. Nie będę ci się narzucał - powiedział. - Wiem, że źle zrobiłem. I wiem, że kobieta
taka jak ty ma prawo spodziewać się odpowiedniego traktowania... - urwał nagle i odwrócił wzrok,
przeczesując dłonią włosy. - Do licha, Letty, nie ma drugiej kobiety takiej, jak ty - powiedział z
nieoczekiwaną gwałtownością. - Jak mogę postępować według jakichś norm, gdy wszyst- ko we mnie
mówi, bym robił to, co dyktuje serce? - Przygwoździł ją wzrokiem. - Czy wiesz, że od kiedy cię
pokochałem, nie żałuję ani jed- nego słowa, spojrzenia, dotknięcia? Jestem tak przekonany o swojej
mi- łości do ciebie, tak pewny jej i nas, że nie mogę uwierzyć, byś mogła czegoś żałować. - Roześmiał
się niewesoło. - Miłość do ciebie zrobiła ze mnie potwornego zarozumialca, kochanie. Nie boję się
zrobić błęd- nego kroku, nie wyobrażam sobie, bym mógł się aż tak pomylić, że od- wróciłabyś się
ode mnie. - Głos miał napięty. Pragnął ją przekonać do tego, co mówił. Jej jednak nie trzeba było
przekonywać. Letty wiedziała, że ją kocha. - Nigdy bym się od ciebie nie odwróciła - wyszeptała.
Nie usłyszał. Odszedł kilka kroków, znów przeczesując dłonią włosy. Gdy sią odezwał, jego
zdenerwowanie znikło, głos miał głęboki i dobitny. - Serce napełnione tak wielkim przekonaniem nie
może być samotną wyspą. Gdybyś mnie nie kochała, Letty, nie miałbym takiej pewności. Pro- szę cię
tylko, byś pozwoliła mi zabiegać o twoje względy. Powiedz mi, czego chcesz, a ja to zrobię. Ale nie
uciekaj przede mną. Nie zaprzeczaj temu i nie odbieraj nam naszej miłości. Dobry Boże, gdy tak
mówił, prawie wierzyła, że nie dbał o konwenanse, godność ani towarzystwo, że miłość do niej była
najważniejszą rzeczą w jego życiu. Zadrżała w przypływie nadziei. - Nie śmiem. Sprawy są dużo
bardziej skomplikowane, niżby się wyda- wało, i tak mi... tak mi wstyd. Twarz mu pociemniała. -
Nigdy się nie spodziewałem, że będzie nam łatwo, Letty. Powiedz mi wszystko, a przysięgam, że
wszystko naprawię. Nie wstydź się. Jestem pewien, że nie zrobiłaś niczego, co byłoby niewybaczalne.
Boże, miej mnie w swej opiece! - pomyślała Letty panicznie. Wierzyła mu. Musi mu tylko
powiedzieć. Wyciągnęła do niego rękę i już był przy niej, chwytał jej dłoń i podnosił do ust.
Pocałował wierzch, a potem odwró- cił i gdy rozprostował sztywne palce, przycisnął usta do wnętrza
jej dłoni. Bezwiednie podniosła drugą rękę ku jego pochylonej głowie. Palce jej zadrżały tuż nad
ciemnymi lokami, które chciała pogłaskać. - Letty, proszę, zaufaj mi - szepnął w jej otwartą dłoń. -
Ufam ci. Chcę. Ja... - Lady Agatho! — zagrzmiał od wejścia niespokojny głos Cabota. Letty obejrzała
się zmieszana. Nawet nie słyszała, jak pukał. Stał w otwar- tych drzwiach z przerażoną miną. Elliot
wyprostował się powoli. Twarz miał ściągniętą gniewem. - O co chodzi, Cabot? - Dżentelmen z
wizytą do pani, lady Agatho. - Dżentelmen? Kto taki? Za Cabotem pojawił się mężczyzna średniego
wzrostu, z wydatną klatką piersiową i szerokimi ramionami. Wchodząc, zdjął zgrabny melonik i jego
gęste jasne włosy zalśniły jak złoto w słońcu. Na widok Letty jego kwa- dratowa, tępa, choć
przystojna twarz rozpromieniła się w wyrazie nieza- przeczalnej radości. - Letty, kochanie -
powiedział głosem, z którego nigdy nie znikły ślady akcentu z nizin. - Nikt inny, tylko twój
narzeczony, Nick Sparkle. Jeśli widz przynosi do teatru pomidora, na pewno zamierza nim rzucić.
Aleś się tu urządziła, moja mała - powiedział Nick. Z rękami luźno splecionymi na plecach, chodził
niespokojnie po biblio- tece, oglądając i oceniając jej wyposażenie. Letty nie mogła od niego oderwać
wzroku. Czuła, jakby znalazła się w koszmarnym śnie. Nie mogła oddychać, tętno szybko pulsowało
jej w skroniach. Elliot pożegnał się w parę minut po wejściu Nicka. Gdy spojrzał na nią, przez chwilę
w jego oczach zobaczyła zawód, a potem Nick był już przy nim, przedstawiał się i potrząsał jego ręką.
Elliot odpowiedział tym sa- mym, z jego twarzy znikły wszelkie emocje. Letty zdawało się, że je sobie
tylko wyobraziła. Nawet gdy się żegnał, już na nią nie spojrzał. Coś w niej umarło. Bezpowrotnie
straciła coś cennego, delikatnego i waż- nego. - Tym razem ci się udało, Letty. Nic dziwnego, że
zadzierałaś nosa i pra- wiłaś morały. Miałaś inne plany, dużo ciekawsze od moich. - Jak mnie
znalazłeś? - spytała bezbarwnym tonem. - Pomógł mi w tym stary Sammy, kochanie - powiedział,
machając w stronę Cabota. - Przepraszam cię, Letty — powiedział Cabot. — Gdy pisałem do Bena,
nie przypuszczałem, że on mu cokolwiek powie. - No, Sammy, nie miej pretensji do starego durnia.
Musiałem go trochę przekonać, zanim niechętnie udzielił mi informacji. Cabot zrobił krok do przodu z
twarzą zaczerwienioną z gniewu. Przyjemny wyraz twarzy Nicka zniknął, ujawniając jego prawdziwą,
bezlitosną naturę. - Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Sammy. Wyprałbym ći flaki w ciągu minuty.
- On ma rację, Cabot! — zawołała Letty, stając między dwoma mężczy- znami. - Lepiej go posłuchaj.
Nick patrzył na Cabota z nadzieją. Gdy stało się jasne, że lokaj nie bę- dzie walczył, uśmiechnął się
pogardliwie i odwrócił do Letty. - Och, uspokój się - skrzywił się szyderczo. - Nawet nie tknąłem
głup- ca. Powiedziałem mu tylko, że robi się za stary na wygłupy na scenie i wy- starczy, że szepnę
słówko dyrektorowi, by znalazł się na ulicy, nim zapad-
nie zmrok. - Nick zrobił obrażoną minę. - Co ty se myślisz, Letty? Że zrobiłbym staruchowi krzywdę?
Powinnaś wiedzieć, że to nie w moim stylu. A może sądzisz, że facet musi nosić jedwabny krawat, jak
ten twój dżentelmeński przyjaciel, by żywić ludzkie uczucia? -zaśmiał się szyder- czo. Nie chciała z
nim mówić o Elliocie, więc odwróciła głowę. Chwycił ją za ramię, aż jęknęła. Cabot znów
zesztywniał. — Nic mi nie jest, Cabot-powiedziała szybko Letty. -Byłabym wdzięcz- na, gdybyś
wyszedł na korytarz i uważał na Bigglesworthów. Muszę po- mówić z Nickiem. Cabot nie był tym
zachwycony, ale zrobił, jak prosiła. Gdy tylko wy- szedł, Nick opadł na sofę obitą perkalem. W
kraciastym garniturze i ge- trach nie pasował do tego wnętrza prawie tak samo... jak śpiewaczka re-
wio wa, pomyślała ponuro. Myśli Letty musiały się jej odbić na twarzy, bo Nick uśmiechnął się
szerzej. — Moja mała, przyda ci się trochę dziegciu w tej beczce miodu. — Nick, musisz wyjechać.
To nie tak, jak myślisz. Ja niczego nie plano- wałam. Znalazłam bilet i przyjechałam tutaj, a ci ludzie
wzięli mnie za... — Za lady Agathę - przerwał jej Nick, kiwając głową. - Wiem wszyst- ko. Benny
pokazał mi list Sammy'ego. — Cabota - poprawiła Letty szeptem. - On się nazywa Samuel Cabot. —
Nazywaj go, jak chcesz. Dla mnie i reszty świata on jest Sam-Samem, Chłopcem o Twarzy Spaniela.
Tak jak ty jesteś Letty Potts, niekiedy śpie- waczką rewiową, lecz o wiele częściej artystką zupełnie
innego rodzaju, no nie? Zrobiło się jej niedobrze. Gdy usłyszała, jak o tym mówi głośno, zoba- czyła
wyraźnie, kim jest i kim zawsze była. Do tej pory uważała, że ich oszustwa to dobry kawał, który
robili ludziom cierpiącym na nadmiar pie- niędzy. Nigdy przedtem nie dotarło do niej, że to jest złe.
Dopiero teraz. Nie chodziło o pieniądze. Bigglesworthowie przeżyją stratę kilku srebr- nych
drobiazgów. Istotna była kradzież innego rodzaju, której sobie dotąd nie uświadamiała. Nadużyła ich
zaufanie. To odczuwa się najboleśniej. Nick potrząsnął głową. — Jedno muszę ci przyznać, Letty.
Zawsze ci się udawało wyjść pachnącą różami z nawet najbardziej śmierdzącego rynsztoka. Tak jest i
tym razem. — Pogroził jej palcem. - Ale nie próbuj mi wmówić, że nie miałaś zamiaru skorzystać z
takiej okazji, bo ja cię znam, Letty. Każdą nadarzającą się sytuację wykorzystujesz do cna. I zawsze
tak będzie. Gadaj więc, co to za numer?
Popatrzyła na niego z obrzydzeniem. Tym razem się mylił. Nie może skrzywdzić tych ludzi. Nie zrobi
tego. - Nie ma żadnego numeru, Nick. Ja tylko pomagam tym ludziom w za- mian za wygodne łóżko
do spania i dobre jedzenie. Jak skończę, wyjadę stąd. Taka jest prawda. Zadziorność znikła z twarzy
Nicka. - Nie wierzę. Wstał i podszedł do niej. Krótkim, grubym paluchem podniósł jej brodę do góry.
- Nie myśl se, że nie rozumiem, moja mała. Przyjeżdżasz se tu, traktują cię jak królewnę, wszyscy są
kochani i przyjaźni, i zaraz ci się wydaje, że oni są tacy porządni. I podoba ci się, że taka jesteś
wspaniałomyślna i do- bra. Od razu lepiej się czujesz we własnym towarzystwie. Patrzyła na niego
zafascynowana i przerażona. Jego słowa były bardzo bliskie prawdy. A jeśli to wszystko było
złudzeniem? A jeśli tylko sobie wmówiła, że może się zmienić? Nic jej to nie kosztowało, nikt nic na
tym nie tracił. Odczytał zmieszanie w jej oczach i uśmiechnął się. Była w nim brutal- ność i bystrość.
Dlatego był taki dobry w tym, co robił. - Łatwo jest być szlachetnym, gdy śpisz w puchach. Ale to
tylko sen, kochanie. Pora się obudzić, Letty. - Przysunął się bliżej. - Jak to się dzieje w bajkach?
Księżniczkę budzi się pocałunkiem. Chwycił ją za ramiona i pochylił się do niej. Stała nieruchomo,
starając sienie wzdrygnąć, gdy dotknął wargami jej ust. Całował ją już nie raz, ale teraz miała
wrażenie, że została zmuszona do zdrady. Nie tylko Elliota, ale także siebie samej. Odsunął się. Minę
miał paskudną i ochrypły głos. - Więc to tak? Ty i ten czarnowłosy sztywniak. Powinienem wiedzieć,
że trza ci czegoś więcej niż tylko miękkiego spania i słodkich ciastek, byś zapomniała o całym
świecie. Pytam się, ile więcej? Jak daleko zaszły spra- wy między nim a tobą, Letty? - Gadasz bzdury
- powiedziała sztywno. Zawsze był zazdrosny. Kiedyś pobił nawet jej zbyt wytrwałego adorato- ra.
Bała się pomyśleć, co mógłby zrobić Elliotowi, gdyby tylko przyszła mu na to ochota. Zmrużył oczy. -
Patrzajcie na nią. Wściekła jak osa, że skalałem jego imię. - Nie wygłupiaj się. On jest szlachcicem. -
A ciebie uważa za córcię diuka. I dobrze się składa, bo gdybym zoba- czył, że ma w sobie dość
gorącej krwi, by z tobą coś zakombinować, to-
bym go zabił. Boże! Nie patrz tak na mnie z powodu innego faceta! - W jego jasnych, zielonych
oczach pojawiło się prawdziwe cierpienie, twarz mu poczerwieniała. - Niech cię diabli porwą, Letty.
Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie, co? - Nick, nie - powiedziała, wyciągając rękę, by chwycić go za
ramię. - To nie tak... - Zamknij się! Odtrącił ją z taką siłą, że aż się zachwiała. Wyciągnął do niej
ramiona, jakby pożałował swego gestu, ale zaraz złość z powrotem wypłynęła mu na twarz i opuścił
ręce. - Kochałem cię, Letty. Nikt nigdy tak nie kochał kobiety, jak ja kocha- łem ciebie. - Nick... -
Traktowałem cię jak królewnę. Jak zakichaną damę. Nie zmuszałem, byś szła ze mną do łóżka, nie
prosiłem o więcej, niż dawałaś. Zawsze myślałem, że kiedyś się pobierzemy i będziesz moja, i
docenisz, że pocze- kałem. Bo mnie obchodziło, co sobie pomyślisz i czego chcesz. - Oczy nabiegły
mu krwią. - Nigdy nie skrzywdziłem tych, na których ci zależa- ło. Nawet gdy próbowałem cię
przekonać do swoich planów z tą ostatnią robotą. A mogłem. Tańczyłabyś tak, jak bym ci zagrał,
wystarczyłoby, że- bym komuś zrobił krzywdę. Ale nie zrobiłem tego. Bo nie chciałem, żebyś ty
cierpiała, Letty. Kochał ją. Przynajmniej na tyle, na ile w ogóle zdolny był kochać. Na- prawdę
wierzył, że poprzestanie na podpaleniu pensjonatu, w którym miesz- kała, i groźbach pod adresem
dyrektorów teatru było to z jego strony do- wodem uczucia. Ale Letty zrozumiała jego ból, ponieważ
kochała równie beznadziejnie jak on. - Nick-powiedziała-tak mi... - Nie mów tak! - przerwał jej
gwałtownie. - Nie zniosę niczyjej litości. Niczyjej. A już zwłaszcza głupiej, zadzierającej nosa krowy.
Myślisz, że on cię zechce, gdy dowie się, że jesteś tylko oszustką przebraną w ładne kiecki?
Roześmiał się nieprzyjemnie. - Wiem - przyznała Letty. - Wiem. Ale to niczego nie zmienia, Nick. I
tak ci nie pomogę. - Słuchaj - powiedział, nie zwracając na nią uwagi. - Mam swoje pla- ny i jest w
nich też rola dla ciebie. Przez kilka dni utrzymuj tych Biggles- worthów w błogiej nieświadomości, a
resztę zostaw mnie. - A jeśli tego nie zrobię? - No cóż, wtedy będę chyba musiał odjechać.
Spojrzała na niego z nadzieją. - Och, Nick! Pogłaskał ją kciukiem po twarzy. - Oczywista, będę musiał
napisać liścik do tego tam sir Elliota i Biggles- worthów, w którym opowiem, co robiła „lady Agatha"
przez ostatnie pięć lat. No wiesz, coś o tym odczytywaniu myśli w Kensington i grze w trzy karty... -
Doskonale cię rozumiem, Nick. Nie musisz kończyć. Uszczypnął ją w policzek. - I dobrze. Więc, jak
mówiłem, rób dalej swoje, a ja zajmę się resztą. Pasuje ci to, Letty? - Popatrzyła na niego z pogardą.
Połaskotał ją pod brodą. - Tak myślałem. Goście odjechali. Ogród spowijała ciepła, pachnąca noc.
Wspaniała noc, aby starać się o względy damy. Atticus miał nadzieję, że właśnie z tego powodu jego
syn opuścił przyjęcie. Przypuszczał, że Elliot podążył za lady Agatha. Chyba jednak się mylił, bo
Elliot dosyć szybko zjawił się z po- wrotem. Gdy Meny szepnęła mu do ucha, że Elliot wrócił, Atticus
spodziewał się, że syn zajmie się gośćmi. Tak się nie stało. Gdy Atticus wszystkich pożegnał, poszedł
szukać Elliota. Znalazł go w bibliotece, chodzącego ni- czym tygrys w klatce. - Wielka szkoda, że
lady Agatha źle się poczuła - powiedział ostroż-nie. Elliot zatrzymał się. - Tak. - Nie wygląda na
osobę słabego zdrowia. - Nie. Atticus znał swojego syna. Elliot był dumny i niezależny. Nigdy nie
obar- czał nikogo własnymi problemami i skrzętnie ukrywał swoje uczucia. Ona to zmieni. Ale teraz...
- Z kolei Eglantyna mówi, że lady Agatha bardzo ciężko pracowała, żeby skończyć wszystko przed
wyjazdem. Stąd zapewne ta niedyspozy- cja. - Z pewnością masz rację - wymamrotał Elliot, wpatrując
się niewi- dzącym wzrokiem w noc. - Czy poszedłeś zobaczyć, jak jej idzie praca? - zapytał spokojnie
Atti- cus. - Mam nadzieję, że zastałeś ją w dobrym zdrowiu.
Elliot spojrzał na niego, w zamyśleniu marszcząc brwi. - Przepraszam. Co powiedziałeś? - Co u lady
Agathy? - Nie co, tylko kto. Jej narzeczony. - Elliot zmarszczył brwi jeszcze bardziej. Pochłonięty
myślami, mówił trochę nielogicznie. - Nie, nie wy- gląda dobrze. Atticus otworzył usta ze zdziwienia.
Lady Agatha w żaden sposób nie dała do zrozumienia, że jest zaręczona. Jak śmiała tak igrać z
uczuciami Elliota? Jak śmiała udawać, że jest wolna? - Dobry Boże, Elliocie! - wykrzyknął
wstrząśnięty. - Nie wiedziałem. Nie... nie wiem, co powiedzieć. Nigdy by mi nie przyszło do głowy,
że ma narzeczonego. Elliot podniósł wzrok. - Nikomu innemu też nie - powiedział powoli. - Nikomu. -
Elliocie... - zaczął Atticus. Jego syn podniósł płaszcz z krzesła. - Idę do wsi. Nie czekaj na mnie. - Nie
możemy pozwolić, by okradł Bigglesworthów. Zwłaszcza że oznaj- mił wszystkim, iż jest
narzeczonym lady Agathy. - Cabot chodził nerwo- wo po pokoju Letty, zaciskając ręce tak mocno, że
aż zbielały mu kostki. - Wyobrażasz sobie, jaki będzie skandal? Bigglesworthowie staną się po-
śmiewiskiem. Najpierw dali się nabrać oszustce udającej córkę diuka, a po- tem zostali obrabowani
przez jej wspólnika. Nie zdziwiłbym się, gdyby ShefFieldowie odwołali ślub. Z poczucia winy i
wyrzutów sumienia Letty trzęsły się ręce, jakby była staruszką. Ściskając je i rozwierając, skupiła się
tylko na tym, by je uspo- koić i nie myśleć. Nie mogła zrobić nic więcej. Cabot przerwał chodzenie po
pokoju. - Wiesz, że właśnie teraz jest na dole z Bigglesworthami? Przedstawił się, nawet nie
mrugnąwszy okiem i jeszcze udawał zdziwienie, że im o nim nie powiedziałaś. Westchnął
zmartwiony. - On potrafi odgrywać dżentelmena, przecież wiesz. Bogaty nowocze- sny młodzieniec,
ale z dostatecznie dobrymi manierami, by był przekonu- jący. Sama go tego nauczyłaś. Letty
załamała ręce.
- Wiem. - Powiedział im, że nie mógł już ani chwili dłużej znieść rozłąki z tobą i ma nadzieję, że
zrozumieją. Przy okazji spytał, czy tu w okolicy jest jakaś gospoda, w której mógłby się zatrzymać.
Aż mi skóra ścierpła, gdy to usłyszałem. Panna Eglantyna zrobiła oczywiście to, co według niej po-
winna zrobić. Poprosiła, by zatrzymał się tutaj. - O nie! - wyszeptała Letty, opadając ciężko na brzeg
łóżka. - Biedna Eglantyna. - Tak - potwierdził Cabot. - I wyglądała, jakby była winna przestęp- stwa.
- Winna? - spytała zmieszana Letty. - A czemuż miałaby się czuć win- na? - Och, Letty - powiedział
zdesperowany Cabot. - Czy nie zauważy- łaś... Oczywiście, że nie, zbyt byłaś nim zajęta. Ale właśnie
o to im cho- dziło. - O czym ty mówisz? - Panna Eglantyna i reszta służby robili wszystko, żeby cię
zeswatać z sir Elliotem. Dobry Boże! Kochane głuptasy. - I ty im na to pozwoliłeś? - Nie miałem
wyboru - bronił się Cabot. - Jak miałem im wytłuma- czyć, że do siebie nie pasujecie? I skąd miałem
wiedzieć, że im się uda? - Podniosła na niego wzrok. - Nie zaprzeczaj, Letty. Widziałem, jak was
ciągnie do siebie. - Ojcowska dezaprobata nagle znikła, zostawiając jedy- nie rozdrażnienie. Usiadł
obok niej. - D o diabła, o czym ty myślałaś, dziew- czyno? - Nic nie myślałam. Ja tylko czułam. I
wciąż czuję, niech mnie Bóg ma w swej opiece. - I panna Eglantyna też w tym brała udział? -
zapytała. - Tak. I sądząc po jej minie, gdy poznała twojego „przyszłego męża", zaczęły ją dręczyć
wyrzuty sumienia, że wtrącała się w twoje życie. Wiesz, ona zwykle nie robi takich rzeczy. Musiała
być bardzo przekonana co do słuszności sprawy. - Jeśli próbujesz jeszcze bardziej wpędzić mnie w
poczucie winy, spóź- niłeś się - powiedziała Letty. - Jestem jednym wielkim wyrzutem sumie- nia.
Westchnął ciężko. - Wybacz mi, Letty. Jestem tak samo winny, jak ty. Ale nie możemy pozwolić, by
Nick ich skrzywdził bardziej niż... nie możemy i już!
Letty wstała. - On nie okradnie Bigglesworthów. Obiecuję ci to. Podniosła sakwojaż, do którego
zapakowała rztczy lady Agathy, i wy- sypała zawartość na łóżko. Zaczęła do niego wkładać inne
ubrania, ciepłą odzież, która przyda się jej na statku. - Co chcesz zrobić? - Napiszę do sir Elliota i
opowiem mu, kim jest Nick Sparkle. -I kimja jestem, dodała w myślach. - jakie miałam zamiary. -
Ależ Letty... - Pojadę do Little Bidewell wczesnym rankiem. Pociąg pasażerski od- jeżdża ze stacji o
dziesiątej. Zamierzam do niego wsiąść. - Zwinęła halkę. - Gdybyś poczekał do południa z wysłaniem
listu do sir Elliota, byłabym ci wdzięczna. Cabot zmarszczył brwi. - A co z Nickiem? Co zrobisz,
jeśli zacznie cię szukać? - Nie zrobi tego. Nick Sparkle nienawidzi wstawać rano. Jeśli się będzie o
mnie pytał, powiedz mu, że leżę chora w łóżku. Uwierzy w tę historyjkę. Cabot kiwnął głową. -
Dobrze. Nie dopuścisz, aby Nick okradł Bigglesworthów, ale co ze skandalem? Co z panną Angelą?
Czy nie było końca sprawom, którymi musiała się zająć? Na chwilę za- mknęła oczy. Głowa jej
pulsowała z bólu. Musi się skupić na Angeli. Nie wolno jej myśleć o Elliocie. O tym, jaką będzie miał
minę, gdy przeczyta jej list, jaką odrazę do niej poczuje, z jakim wstrętem wspomni, że wyznał jej
miłość. - Powiedz Bigglesworthom, że kiedyś pracowałam dla lady Agathy. Tobie uwierzą. -
Podniosła rękę, uprzedzając jego protest. - Sam mówi- łeś, że jeśli lady Agatha wróci do Anglii, w jej
interesie będzie podtrzy- mać moją wersję. A jeśli nie wróci, to kto podważy moje twierdzenie, że
kiedyś byłam jej asystentką? Nick? Jego spotkałam pięć lat temu. Ty znasz mnie znacznie dłużej.
Możesz potwierdzić moje słowa. Powiedz Biggles- worthom, że dopiero po śmierci matki wpadłam w
złe towarzystwo. Po- wiedz, że wiem, co robię i że wszystko pójdzie dobrze, jeśli tylko nie wspomną
o mnie przy Sheffieldach. - Nie sądzisz, że ktoś z Little Bidewell powie Sheffieldom? - spytał
nieprzekonany Cabot. - A z kim w Little Bidewell mama markiza Cottona utnie sobie poga- wędkę? -
zapytała stanowczo Letty. Zatrzasnęła torbę. — Nie, wystarczy, że ślub dojdzie do skutku, a wesele
będzie udane. Później, nawet jeśli coś
wyjdzie na jaw, to tylko doda to smaczku kolacyjkom u Sheffieldów. Skan- dal łatwiej przełknąć, jeśli
jest tylko anegdotą. Nieważne, że to było jej życie i jej serce, o których będą zdawkowo rozmawiać w
przerwie przed podaniem ryby. Cabot spojrzał jej w oczy i odwrócił wzrok. - Czy jest jakiś powód,
dla którego Bigglesworthowie nie powinni zre- alizować twoich planów związanych z weselem?
Zaczerwieniła się. - Wszystko jest prawie gotowe - powiedziała cicho. - Grace Poole i wy- najęty
kuchmistrz zajmą się jedzeniem i obsługą. Zamówiłam wszystkie dekoracje. Souveniry i girlandy są
gotowe. Angela, Eglantyna i ty wiecie, jak wszystko ma być zorganizowane, a służba na pewno zdoła
poustawiać dekoracje. Zostawiłam szkice. Merry zajmuje się sprzątaniem w moim pokoju, więc bez
trudu znajdzie wszystkie rachunki, kwity i koresponden- cję. Nie bój się, wszyscy, których wynajęłam
w Londynie, są godni zaufa- nia. Uświadomiła sobie, że to musi brzmieć zabawnie w ustach kogoś,
kto właśnie ucieka. Uśmiechnęła się. - Jestem dobrej myśli, Cabot. To nie będzie łatwe, ale powinno
się udać. Dzień był ponury, rosa osiadała na koniach stojących przed straganem z warzywami. Peonia
przed herbaciarnią uginała się pod ciężarem wilgo- ci, a koronkowe firanki w kawiarni zwisały
smętnie. Letty stała przed budynkiem stacji kolejowej z biletem w ręce. Ham przywiózł ją do
miasteczka pół godziny temu. Do odjazdu pociągu została jeszcze godzina. W taką pogodę niewielu
ludzi było na ulicach. Nastrój dnia nie prze- szkadzał Letty. Powietrze pachniało świeżością i
urodzajem. Ten zapach przywołał wspomnienia spaceru z matką wiejską drogą. Wtedy wydawało się
jej, że to jest jej miejsce na ziemi, dopóki Vernice Fallontrue nie wyprowadziła jej z błędu. Tak samo
wierzyła, że ojciec by ją pokochał, gdyby tylko miał szansę. I że rewia byłajej domem, a artyści
rodziną... dopóki nie umarła matka, a Alf był zbyt pogrążony w żalu, by pracować. Wtedy odkryła, że
w jej „domu" nie ma miejsca dla dziewczy- ny, która nie chce nosić trykotów i używa języka z
wyższych sfer. Znalazła więc pracę w teatrze muzycznym, gdzie dowiedziała się, że brakuje jej
emocjonalnej głębi, aby mogła być naprawdę dobrą śpiewaczką. Przez całe życie starała się widzieć
tylko dobre strony nawet najgor- szych sytuacji. Jednak pewnej nocy, wkrótce po śmierci matki, tej
samej nocy, gdy Nick po raz pierwszy poczęstował ją szampanem, tej zimnej, bezsennej nocy, gdy
jedna z chorzy stek rzuciła się do Tamizy, bo była w ciąży, właśnie wtedy Letty postanowiła, że sama
będzie kierować swo- im życiem. I temu postanowieniu pozostała wierna. Żadnej słabości, bo świat
nie jest dla słabych. Śmiać się przez cały czas, bo dopóki ty się śmiejesz, inni nie śmieją się z ciebie.
Pragnąć tylko tego, co jest w zasięgu ręki, bo los niczego innego nie da ci w prezencie. A
przynajmniej tak jej się wydawało. I oto znów stała ze spakowaną torbą, czekając na następny akt.
Była jednak tylko uczestnikiem zdarzeń. Ale życie wciąż jej nie pokonało. Uśmiechnęła się. Ciągle
mocno stała na nogach, ciągle biegła do przodu. Spojrzała w dół. Mikrus jednak nie miał ochoty ani
biec, ani iść, ani nawet stać. Skulił się u jej stóp i gapił się na nią niepocieszony. Nie chciał z nią iść.
Musiała go skusić kawałkiem kiełbasy, a potem ciąg- nąć za sobą na splecionym jedwabnym sznurku.
Coś ścisnęło ją w gardle. Mikrus nigdy nie nosił obroży. Nie musiała go zachęcać, by za nią szedł.
Zawsze jej towarzyszył, bo gdyby ona znikła, zostałby sam. Biedny mały gałgan. W całym wielkim
świecie mógł liczyć tylko na nią, więc trzymał się jej, nawet jeśli ona nie zwracała na niego uwagi.
Była pewna jego obecności. - No, Miki, to była świetna przygoda, co? - powiedziała ciepło. - bę-
dziemy ich mieli jeszcze mnóstwo, zobaczysz. Pojedziemy do Norwegii. Lubisz wędzone śledzie?
Poczekaj, aż spróbujesz łososia. Odwrócił łebek w lderunku Hollies i Eglantyny. A ciotka Angeli nie
była pewna jego sympatii! - To dla nas szansa, by zacząć wszystko od początku. Do licha, czy może
być większa przygoda? Mikrus wstał i odszedł na długość smyczy. Letty poczuła, jak uśmiech
zastyga jej na wargach. - Dzień dobry, lady Agatho! -Niania Jepsonów skinęła jej głową, mi- jając ją
w pośpiechu. Z wózka, który popychała, wydzierał się najmłodszy
Jcpsou. Nad ich słowami przeleciały krzykliwe mewy. Kot przebiegł przez ulicę, Mikrus patrzył za
nim niespokojnie. No dobrze wyszeptała Letty, zdejmując z jego szyi jedwabny sznu- rek . "tylko
opiekuj się Eglantyną, słyszysz? Mikrus zadarł na nią swój głupi, kudłaty pysk i patrzył poważnym,
jak /aws/c nieodgadnionym wzrokiem. Nie polizał jej po twarzy. Nieśmiało machnął ogonem i
truchcikiem ruszył ulicą z powrotem do Eglantyny, do domu. Ze łzami w oczach patrzyła, jak biegnie.
Tak mocno pragnęła pobiec ra- zem z nim, że miała wrażenie, jakby dusza się z niej wyrywała do lotu.
Ale nie mogła. Nie miała prawa. Nie była lady Agathą Whyte, ale Letty Potts. Pociągnęła nosem,
próbując się krzywo uśmiechnąć, ale się jej nie udało. Był tylko jeden sposób, by się przekonać, ile
lady Agathy było w Letty Potts i jak bardzo Letty Potts była lady Agathą. To idiotyczne. Spojrzała w
górę. Stadko mew, lecących nad morze, znikało na horyzon- cie. Biegnący Mikrus był już tylko
odległą czarną plamką. - No, dalej - szepnęła ochryple. - Biegnij szybciej, Miki. Mocno ścisnęła bilet
w ręce, czekając, aż ogarnie ją, tak jak wiele razy przedtem, podniecenie związane z ucieczką.
Oszałamiające uczucie, że udało j ej się przebiec przez zatrzaskuj ącą się bramę, że wymknęła się z za-
rzuconych na nią sieci, tym razem się nie pojawiło. Znów biegła, ale nie uciekała. Przestała uciekać
już dawno, dawno temu. Uświadomiła sobie, że ma tylko jedno wyjście. Przedarła bilet na pół,
poprawiła kapelusz i zeszła z peronu. Letty Potts nie była tchórzem. Zaaferowany urzędnik
wprowadził ją do biura Elliota. Syn Atticusa sie- dział za biurkiem zasłanym papierami i aktami.
Naprzeciw niego stał krzep- ki młody mężczyzna, w którym Letty rozpoznała miejscowego posterun-
kowego. Widząc ją, Elliot natychmiast wstał. Młody posterunkowy wyjąkał powitanie, po czym
szybko wyszedł. Elliot obszedł biurko i podszedł do niej. Patrzył na nią uważnie, ale za- chowywał się
jak zwykle nienagannie. Szukała w jego twarzy jakiejś oznaki bólu czy zdrady, które musiał poczuć,
gdy Nick przedstawił się jako jej narzeczony. Miał zmęczone oczy i napięte usta. - Lady Agatho,
zechce pani usiąść? - Wolę stać.
- W takim razie zechce pani poczekać, aż odprowadzę posterunkowe- go? To potrwa tylko kilka
minut. - Oczywiście. Zamknął za sobą drzwi, zostawiając ją samą w biurze. Weszła głębiej do pokoju
i rozejrzała się. To było czysto użytkowe pomieszczenie, umeblo- wane prosto i właściwie niezbyt
wygodnie. Zawartość wysypywała się z przypadkowo zestawionych regałów, na biurku leżała sterta
listów. Zerknęła na nie i ze zdziwieniem rozpoznała niektóre imiona. Listy były od polityków i
przywódców związków zawodowych. Comęła się o krok i zmarsz- czyła brwi. Nie miała pojęcia, że
Elliot jest tak dobrze znany wśród lon- dyńskiej elity politycznej. Ale czyjego ojciec właśnie tego nie
sugerował? Drzwi otworzyły się i wszedł Elliot. - Proszę, może jednak zechce pani usiąść?
Potrząsnęła głową. Nie chciała udawać, że to wizyta towarzyska. A w jej obecności on nie mógł
usiąść. - Jak pani sobie życzy. Brown, czy mógłbyś pójść do Shimptona i przy- nieść nam herbaty? -
zawołał do urzędnika, zanim skupił na niej uwagę. Wyglądał dokładnie tak samo jak pierwszego dnia,
kiedy go poznała. Sztywny kołnierzyk, szary jedwabny krawat. Szerokie ramiona okrywała granatowa
marynarka, której nie powstydziłby się żaden krawiec. Nawet włosy były nienagannie przygładzone.
Zmienił się tylko wyraz jego twarzy. Elliot był chłodny, uprzejmie zain- teresowany i ostrożny. Nawet
nie próbował zmniejszyć dystansu między nimi. Mogłaby być klientką którą widzi pierwszy raz, a nie
kobietą z któ- rą spędził noc. - Chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś sprawie, lady Agatho? -
spytał. Usłyszała w jego głosie, jak wiele wysiłku kosztowało go to opano- wanie. - Tak. - Wzięła
głęboki, uspokajający oddech. - Nie jestem lady Agathą Whyte. - Ściągnął brwi. Spodziewała się
jakiejś gwałtownej reakcji. Nic. - Nazywam się Letty Potts - mówiła pośpiesznie, z obawy, że jeśli
teraz prze- rwie, zabraknie jej odwagi, by dokończyć. - Jestem komediantką z teatru muzycznego. - Z
wysiłkiem spojrzała mu w oczy. Nie można było odczytać myśli ukrytych w jego uważnych oczach. -
Tym się głównie zajmuję. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. - A co pani robi wtedy, gdy nie
występuje na scenie? - spytał w końcu. Przełknęła ślinę. - Współpracuję z Nickiem Sparkle'em. Na
chwilę się zdradził, mimowolnie zaciskając szczęki. - Z pani narzeczonym?
- Nie! - wyrwało się jej gwałtownie. - Ja nigdy... Ty wiesz, że ja ni- gdy... Nigdy bym nie... - Nie
mogła dopuścić, by myślał, że jest do tego zdolna. - Nigdy bym się z tobą nie kochała, gdybym
przyrzekła zostać żoną innego. Mięsień zadrgał mu na policzku. - Letty... - Proszę, pozwól mi
skończyć. - Nie pozwoli mu myśleć, że chce wy- korzystać ich związek, aby uwolnić się od
przeszłości. - Nick i ja wyłu- dzaliśmy pieniądze. Ja udawałam damę, wciągając bogatych bubków w
szwindle, które robił Nick, a potem on ich szantażował. Nie mogłaby tego jaśniej powiedzieć ani
paskudniej sformułować. O to jej chodziło. - Rozumiem - rzekł. - A jaki szwindel planowaliście w
Little Bidewell? - Żadnego. To wszystko stało się przez przypadek. - Cofnął się, jakby go uderzyła.
Zbyt późno zorientowała się, co zasugerowała. Wyrwał się jej okrzyk rozpaczy. - Mój przyjazd tutaj to
przypadek - powiedziała. - Nick planował oszustwo, na które nie chciałam się zgodzić. Gdy odmówi-
łam, sprawił, że w całym mieście nie mogłam znaleźć uczciwej pracy. Kiedy dalej nie chciałam wziąć
w tym udziału, spalił pensjonat, w którym miesz- kałam, myśląc, że już nie będę miała wyboru. -
Słowo goniło słowo, serce waliło jej coraz szybciej. Tak mocno zacisnęła palce, że zaczynała w nich
tracić czucie. Ale nie chciała przerywać. Wbiła wzrok w podłogę, bo bała się, że jeśli na niego
spojrzy, opuści ją odwaga. - Więc uciekłam na stację kolejową. Ale nie miałam po pożarze pieniędzy
i nie mogłam kupić biletu, a wtedy weszła ta dama, a z nią ten Francuz i on ją namówił, by z nim
uciekła, a ona w drodze do wyjścia upuściła bilet i ja... - Podniosła wzrok. - Ja po prostu skorzystałam
z okazji. - Patrzył na nią spokojnie, z nieod- gadnionym wyrazem twarzy. - Nie miałam zamiaru się za
nią podawać - mówiła dalej. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, gdybym, wysiada- jąc z pociągu,
nie natknęła się na tych wszystkich ludzi wpatrujących się we mnie, jakbym była dla nich darem
niebios. I nawet wówczas nic bym nie zrobiła, gdyby ktoś z nich nie powiedział, że jej rzeczy już na
mnie czekają. Widzisz, ja nic nie miałam. Wszystko spłonęło w pożarze. To przesądziło sprawę, bo
nie jestem dobrym człowiekiem. - Dlaczego on się nie odezwie? - Tamtego dnia w powozie
próbowałam ci powiedzieć, że- byś mi nie ufał. Przysięgam ci, myślałam, że nikomu nie stanie się
krzyw- da. No, najwyżej ta lady Agatha straci swój bagaż, ale przecież go nie potrzebowała. Ja wręcz
przeciwnie. - Już. Opowieść, którą ćwiczyła przez całą drogę do jego biura, prawie dobiegła końca. -
Więc pojechałam do Hollies. Ale nic nie szło tak, jak zaplanowałam. Angela miała kłopot z tym
podłym chłopakiem, a Eglantynie serce pękało z tęsknoty za jej pisklę- ciem, zanim jeszcze wyleciało
z gniazda. Anton się zamartwiał, że nie dorównują Sheffieldom i... - I byłeś ty. Tego jednak nie
powiedziała. - Znałam Cabota jeszcze z czasów, gdy moi rodzice występowali w teatrzy- kach
rewiowych. Zdołał mnie przekonać, że potrafię zorganizować przy- jęcie weselne i nikomu nie stanie
się krzywda. Ale zjawił się Nick - skoń- czyła, zaciskając mocno powieki. Traciła odwagę. - Nikomu
nie stanie się krzywda - powtórzył dziwnym tonem. Otworzyła oczy. Twarz miał zesztywniała, oczy
błyszczały z nieukrywa- nego bólu. Nie mogła tego znieść. Podeszła do niego, wyciągając rękę, by go
dotknąć. Chwycił jąza ramiona, z wysiłkiem powstrzymując się, by nią nie potrząsnąć. - Myślisz, że
wyznałem ci miłość tylko po to, by cię zaciągnąć do łóż- ka? - zapytał. - Nie - zaprzeczyła
gwałtownie. - Nie! - Jak mogłaś myśleć, że nikomu nie stanie się krzywda, gdy pozwoliłaś mi się
pokochać, pozwoliłaś mi... Jak mogłaś pomyśleć, że to nikomu nie sprawi bólu? Twarz jej zszarzała,
w oczach pojawił się żal. On jednak nie mógł już więcej znieść. Nie był taki silny. Od chwili gdy
weszła do jego biura i postanowiła wszystko wyznać, nie potrafił rozsąd- nie myśleć. Z początku
wątpił, potem ostrożnie rozważał jej słowa. W końcu zobaczył, że jej udręka jest szczera, a
przyznanie do winy prawdziwe. A po- mijając w swojej opowieści fragmenty, którymi oczywiście
zyskałaby jego sympatię, sprawiła, że od nowa się w niej zakochał. Nie była lady Agathą Whyte i nie
miało to dla niego znaczenia. Była dziel- na i odważna, i tak bardzo się starała wszystko naprawić.
Łatwo być uczci- wym, jeśli otrzymuje się za to nagrodę. Dużo trudniej, jeśli grozi za to kara. A
jednak stała tu i mężnie przyznawała się do winy. Uświadomił sobie, że nie chodziło jej o
przebaczenie. Chciała odpokutować swoje grzechy. Ale kiedy usłyszał, że według niej nikomu nie
stałaby się krzywda, po- rwał go gniew, podsycony jeszcze zazdrością, która śmiertelnie go zraniła,
gdy tamten mężczyzna stwierdził, że Letty jest jego. - Wybacz mi - rzekł sztywno. - Nie miałem
prawa... - Miałeś wszelkie prawo - powiedziała żarliwie. - Nie pomyślałam. Byłam samolubna.
Chciałam, żeby ten pierwszy raz... był z kimś, kogo kocham. I kto mnie kocha. - Skrzywiła się
ironicznie. - A przynajmniej kocha kobietę, za którą mnie uważa. Po tych słowach zniknęła jego
złość. Kochała go, nic innego nie miało znaczenia. Przesunął dłońmi po jej ramionach i ujął za ręce.
- Letty... - Odwrócił jej dłonie wnętrzem do góry. - Letty, ja... Zapomniał, co chciał powiedzieć,
wstrząśnięty widokiem purpurowych śladów na jej nadgarstkach. - On ci to zrobił? - To nieważne.
Próbowała się wyrwać. Widział, że się boi. Mógłby przysiąc, że zdarza- ło się to częściej. - Proszę-
wyszeptała. Strach o Elliota zaczął ją dławić w gardle. Po jego rozpalonych oczach, napiętych
mięśniach karku i ramion poznała, że chce się zemścić. Nie dał- by sobie rady. Nick był silny,
bezlitosny i nie walczył jak dżentelmen. - Proszę, to się stało przypadkiem. Nie chciał mi zrobić
krzywdy... Rozległo się krótkie pukanie do drzwi. Elliot puścił jej ręce i cofnął się o krok. - Proszę
wejść. Wszedł Nick Sparkle. Na jej widok przestał się uśmiechać, ale nie tracąc pewności siebie,
podszedł bliżej. - Agatho, kochanie, więc tu jesteś - odezwał się. - Stangret Biggles- worthów
powiedział, że przywiózł cię do Little Bidewell na cały dzień. Zastanawiałem się po co. Toż nie ma tu
co robić przez cały dzień. - Z bły- skiem w oku złośliwie zerknął na Elliota, który chłodno mu się
przyglądał. — A może jednak jest? W jego tonie czuć było dwuznaczność. Elliot zaczerwienił się, ale
Letty szybko stanęła między dwoma mężczyznami. W tym momencie wrócił urzędnik z drewnianą
tacą w rękach. Z nieśmiałym uśmiechem postawiłją na biurku Elliota. - Herbatka, jak miło -
powiedział Nick. - Jakie to do ciebie podobne, Agatho, tak szybko się zaprzyjaźnić w tak krótkim
czasie. - Nie podoba mi się ton pańskiego głosu, panie Sparkle - rzekł El- liot. - Doprawdy? A mnie
się nie podoba pańska zażyłość z moją przyszłą żoną. Letty uświadomiła sobie nagle, że Nick nie ma
pojęcia, po co tu przy- szła. Omal się nie roześmiała. Oczywiście, że nie wie. Nie przyszło mu do
głowy, że mogłaby ich oddać w ręce sprawiedliwości. Myślał, że ona ma tu schadzkę! - Zechce mi
pan wybaczyć na chwilę, panie Sparkle - powiedział El- liot. Gestem przywołał urzędnika. - Bądź tak
miły i pobiegnij do kuźni. Powiedz Kevinowi, że będę potrzebował jego pomocy z tym wałachem, o
którym mu wcześniej wspominałem.
Oczy młodego urzędnika zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Kiwnął gło- wą i wybiegł z pokoju. - Nie
chciałeś, żeby chłopak usłyszał, co tu wyprawialiście, co? - Nick zaśmiał się szyderczo. Przestał
udawać dżentelmena. Wyglądał naprawdę groźnie. - Nick, proszę - błagała Letty. Elliot ruszył do
przodu, ale jej głos go powstrzymał. Z westchnieniem odwrócił się tyłem do Nicka i stanął z drugiej
strony biurka, jakby potrze- bował jakiejś przeszkody między nimi. - Panie Sparkle, cokolwiek ta
młoda dama i ja wyprawialiśmy, nie po- winno to pana obchodzić - powiedział. - Cóż, to całkiem
odważny punkt widzenia. - Nick zaśmiał się gorzko. - Pewnikiem jestem cosik staromodny, ale nie
podoba mi się, że moja przyszła żona zabawia się z innym facetem. - Mnie też by się to nie podobało -
rzekł chłodno Elliot. - Jednak aku- rat ta dama twierdzi, że nie jesteście i nigdy nie byliście zaręczeni.
Słysząc to, Nick rzucił jej niepewne spojrzenie. - Więc co według niej nas łączy? W korytarzu rozległ
się ciężki tupot nóg. Drzwi się otworzyły. Stał w nich młody posterunkowy Brown, a za nim wielki,
potężny mężczyzna. - Ty też, Garth? To świetnie - powiedział Elliot, patrząc na Nicka z po- gardą. -
Odpowiem panu, panie Sparkle. Ta pani powiedziała, że jesteście wspólnikami w oszustwach. Ten
zarzut został potwierdzony w telegramie. - Podniósł z biurka jakąś kartkę. Zaskoczenie Nicka trwało
tylko kilka sekund. W swojej profesji nie prze- trwałby długo, gdyby nie miał refleksu. Odwrócił się,
ale drogę zagradza- ło mu dwóch potężnych, groźnie wyglądających mężczyzn. Jeden z nich trzymał
pałkę. - Panie Sparkle, jest pan aresztowany pod zarzutem planowania oszu- stwa - rzekł Elliot.
Chłodnym, nieodgadnionym wzrokiem spojrzał na Letty. - Pani również, panno Letty Potts.
Spodziewała się tego. Po to właśnie przyszła, żeby skończyć farsę i za- płacić rachunki. A mimo to
zakręciło się jej w głowie, a z piersi wyrwało głośne westchnienie. Była tak skupiona na Elliocie, że
nie zareagowała, gdy Nick rzucił się na nią, by wziąć jako zakładniczkę albo przynajmniej ukarać.
Elliot, zatrzymany przez stojące mu na drodze biurko, krzyknął. Kevin, który był najbliżej, chwycił
ramię Nicka i mocno wykręciłje do tyłu, a pałką zadarł mu głowę do góry. Równocześnie Garth
schwycił drugą rękę Ni- cka.
Nick szybko siępoddał. Nie był głupcem i wiedział, kiedy inni mająprze- wagę. Ale w spojrzeniu,
które rzucił Letty, było mnóstwo strasznych gróźb. - Ty głupia dziwko! - warknął. - Ty głupia,
bezużyteczna zdziro. Aż tak ci dogodził, że mnie sprzedałaś? Warto było? - Zamknij się pan, panie
Sparkle. Słowa te brzmiały cicho i spokojnie, a zarazem strasznie. Nawet Nick mu- siał wyczuć, że
Elliot powstrzymuje furię ostatnią resztką sił, więc chociaż patrzył na Letty z wściekłością i splunął jej
pod nogi, zachował milczenie. Dopiero gdy dwóch mężczyzn wyciągało go z biura, ośmielił się ode-
zwać ostatni raz: - Zapłacisz mi za to życiem, Letty. - Z całą pewnością warto było - odpowiedziała.
Elliot nakazał urzędnikowi, by pod eskortą odwiózł Letty z powrotem do Hollies i poprosił
Bigglesworthów, żeby została u nich do odwołania. Potrzebował kilku dni na przygotowanie
przesłuchania. Nie chciał tego, ale nie miał wyboru. Letty przyznała się do zamiaru popełnienia
przestęp- stwa, a on był sędzią. I chociaż mógłby ją puścić wolno, by poszła swoją drogą,
najwyraźniej oczekiwała, że pozostanie bezstronny. To dziwne, że właśnie jej niezachwiana wiara w
jego honor pomogła mu go ocalić. - Co z nim zrobimy? - spytał Kevin, wskazując głową
pomieszczenie na tyłach biura, gdzie zamknęli Nicka Sparkle'a. - Kevin, byłeś kiedyś w Londynie? -
spytał Elliot. - A gdzie tam. Całe życie mieszkałem tutaj i pan, sir Elliocie, dobrze o tym wie. - Więc
już najwyższy czas, byś pojechał. Chciałbym, żebyś poszedł na stację kolejową i kupił dwa bilety w
osobnym przedziale na wieczorny po- ciąg do Londynu. Po drodze wstąp do biura telegrafu i wyślij
depeszę na posterunek policji na Chapel Street, do porucznika Runcoma, z informacją, że jutro o
ósmej rano przyjedziesz na stację Paddington z więźniem Sparkle'em.
Młody człowiek zarumienił się z dumy. - O rany, sir. Naprawdę? - Tak. I kup też po drodze kłódki do
okien i drzwi. - Dobra. Posterunkowy Burns zgrabnie stuknął obcasami i wymaszerował z biu- ra.
Elliot uśmiechnął się, a potem nagle spoważniał, spoglądając w stronę pomieszczenia, gdzie siedział
Nick Sparkle. Wspomnienie siniaków na nadgarstkach Letty wywołało w nim gniew. Nagle drzwi do
składziku zatrzęsły się i usłyszał przekleństwa. - Sugeruję, żeby się pan uspokoił, panie Sparkle -
powiedział Elliot. - Doprawdy? — padła pogardliwa odpowiedź. - A jeśli nie, to co mi pan zrobi?
Jeszcze raz mnie aresztuje? Nick roześmiał się szyderczo. Chcąc dobitniej wyrazić swoją rację, znów
załomotał w drzwi, aż zatrzeszczały. Jak tak dalej pójdzie, facet kopniakami wyłamie drzwi, pomyślał
ucie- szony Elliot. Nie mógł mu przecież na to pozwolić. Jako sędzia miał obo- wiązek chronić
własność publiczną. Odsunął rygiel i otworzył drzwi. Nick stał na progu. Wbił w Elliota nie- nawistny
wzrok, a potem obrzucił spojrzeniem pusty korytarz. - Gdzie ten osiłek z pałą? - spytał niewinnie. -
Poszedł sobie - odparł Elliot. Nick pokiwał głową. Twarz miał pozornie spokojną, ale rozglądał się
uważnie dookoła. Oceniał swoje możliwości, porównując szerokość ra- mion Elliota z jego szczupłą
sylwetką, duże dłonie z nienagannym wyglą- dem. Najwyraźniej uznał, że ma szansę wygrać. Ale
postanowił ją zwięk- szyć. I tu popełnił błąd. - Siedziałem se tu i myślałem - powiedział, ściągając
usta. - Tak? Przytaknął i patrząc w zamyśleniu na sufit, podszedł do Elliota. - Pomyślałem se, że pan
mi pomoże. Wie pan, jak facet facetowi. Elliot stał nieruchomo. Ten człowiek był niesamowicie
przewidywalny. - I jak miałbym to zrobić, panie Sparkle? - No, tak se myślałem. - Nick wyszczerzył
się w dzikim uśmiechu. Przysunął się bliżej i gdy znalazł się na odległość ramion, zapytał: - Czy była
chociaż dobra w łóżku? Rzucił się do przodu, jednak Elliot przewidział ten ruch. Zrobił krok w bok i,
chwytając Nicka za ramię, obrócił go i z powrotem popchnął do pokoju. Zaskoczony Nick zatrzymał
się na przeciwległej ścianie. - Ludzie tacy jak pan, panie Sparkle... - zaczął Elliot i urwał. Krew się w
nim zagotowała. Nie mógł ścierpieć, że ten bydlak w taki sposób mówi
o Letty, że posiniaczył jej ręce. Całym sobą go nienawidził. - Ludzie tacy jak pan - powtórzył - którzy
ulegają popędom, zawsze popełniają błąd, myśląc, że inni ludzie postępują tak samo, jak oni. Słysząc
to, Nick rzucił się na niego, ale zatrzymał się. - Ma pan szczęście, że pańscy chłopcy są w pobliżu, sir
Elliocie, bo inaczej nauczyłbym pana kilku rzeczy o popędach. Letty też pokażę, jak tylko rozwalę
drzwi i dorwę tę dziwkę. Elliot przyglądał się mu, nagle spokojny i zdecydowany. - To był błąd -
wyszeptał. - Co? - zapytał Nick Elliot nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się nieprzyjemnie. -
Posterunkowy Burns jest na stacji kolejowej, gdzie będzie zajęty przez najbliższe pół godziny. Garth
jest w stajni. Musisz wiedzieć, mój chłop- cze, że ten budynek ma tylne wyjście. Niecałe pół kilometra
stąd biegnie droga na północ. Pełno na niej podróżnych w drodze nad morze, na pół- noc i południe.
Wystarczy, że ktoś cię podwiezie i za godzinę będziesz już daleko. Nick przyjrzał się mu uważnie. -
Co chcesz mi powiedzieć? - Mówię, że między tobą i wolnością stoję tylko ja. - A dlaczego
właściwie mi to mówisz? - spytał Nick, odruchowo zaci- skając dłonie w pięści. Będzie próbował
zaatakować mnie od dołu, ocenił Elliot, trafić w brzuch i obić nerki. Pochylił się więc do przodu, by
znów zrobić unik. - Bo chcę, żebyś spróbował ucieczki - rzekł szczerze. - Chyba niczego w życiu
bardziej nie pragnąłem. Nick wyszczerzył się w uśmiechu i pięścią uderzył Elliota prosto w szczę-
kę, rzucając go na kolana. - Służę panu uprzejmie - powiedział. W stępne przesłuchanie Letty miało
się odbyć u Bigglesworthów w głównym holu, ponieważ było to największe pomieszczenie w hrab-
stwie. Tylko tu było dosyć miejsca dla wszystkich, którzy chcieli uczestni- czyć w przesłuchaniu
oszustki. Zjawiła się cała społeczność Little Bide- well. Każdy chciał siedzieć jak najbliżej głównej
oskarżonej. Wszyscy głęboko współczuli ofiarom oszustwa, czyli Bigglesworthom. Wydawało się, że
skandal, który położy się cieniem na weselu panny An- geli, jest nieunikniony. Ci, którzy
przychylnym okiem spoglądali na ro- mans sir Elliota i „tej kobiety", odczuwali głęboki smutek.
Choć szczerze mówiąc, nie roztkli wiali się nad oskarżoną. Ta Letty Potts nie tylko zaryzykowała
przyszłość Angeli, ale jeszcze zwiodła ich czarują- cym sposobem bycia i swobodnym śmiechem.
Wszyscy czuli zakłopota- nie na myśl, że cały czas ich oszukiwała. Wszyscy z wyjątkiem Catherine
Bunting, która już od pierwszego dnia nie ufała pannie Potts. Cabot odgrodził koniec holu jedwabnym
sznurem. Ustawiono tam stół i dwa krzesła z wysokim oparciem -jedno za stołem dla sędziego, drugie
dla Letty, która będzie odpowiadać na pytania, mające ustalić, czy po- winna zostać aresztowana i
postawiona przed ławą przysięgłych. W pozo- stałej części pomieszczenia ustawiono rzędy krzeseł z
przejściem pośrod- ku. Gwar się wzmógł, gdy bocznymi drzwiami wszedł sir Elliot z dwiema
książkami pod pachą. Jak zawsze poruszał się z gracją, włosy miał gładko przyczesane, ubranie
nienaganne. Uwagę zwracała jego twarz. Na pod- bródku widać było duży, zaczynający żółknąć
siniak, pod prawym okiem ciemną opuchliznę. Głosy przycichły. Ta kobieta nadużyła ich zaufania,
ale sir Elliot był w niej zakochany. Który mężczyzna nie chciałby ukarać kobiety, która tak go
oszukała? Jednak znając sir Elliota, byli przekonani, że nie pozwoli, by jego uczucia wpłynęły na
wynik dochodzenia. Zdaniem mieszkańców Lit- tle Bidewell, Letty Potts miała wielkie szczęście.
Elliot położył książki na stole i zajął miejsce. Posterunkowy Burns po- śpieszył do tylnego wejścia i
wystawił głowę za drzwi. Chwilę później drzwi się otworzyły i wkroczyła Eglantyna Bigglesworth z
posępnym wy- razem twarzy. Za nią szła Letty Potts. Ubrana była w tę samą liliową suknię, w której
przyjechała. Przy jej bladej twarzy wielki ozdobny kapelusz na błyszczących, ciemnorudych włosach
wyglądał dziwnie pięknie. Szła patrząc prosto przed siebie. Z górnych okien padały na drewnianą
podłogę holu smugi jasnego światła. Wyraźnie oświetlały przechodzącą Letty, wydobywając z jej
twarzy napię- cie, w jakim żyła przez kilka ostatnich dni. Cerę miała woskową, a pod oczami błękitne
cienie. Z każdym jej krokiem w mijanych przez nią rzę- dach zapadała cisza.
Doszedłszy na koniec sali, Eglantyna zajęła miejsce tuż przed jedwab- nym sznurem. Letty usiadła na
przeznaczonym dla niej krześle. Dopiero wtedy podniosła oczy i zobaczyła siniaki na twarzy Elliota.
Na wpół uniosła się z krzesła, otwierając usta w niemym okrzyku rozpaczy. Odwróciła głowę i
spojrzała na Eglantynę, która pochyliła się w jej stronę. - Podobnojemuipanu Sparkle przydarzył się
wypadek-wyszeptała. - Jeśli to cię pocieszy, to doktor Beacon twierdzi, że pan Sparkle wygląda
gorzej. Musieli go zanieść na stację. Letty rozluźniła się nieco i uśmiechnęła z goryczą. - Jak mogę się
cieszyć, wiedząc, że Elliota spotkała krzywda ze strony człowieka, który się tu znalazł przeze mnie. -
Moja droga, rzadko kiedy potrafimy przewidzieć skutki naszego po- stępowania - powiedziała
łagodnie Eglantyna. Elliot skinął głową, posterunkowy wyszedł na środek sali i zawołał gło- śno, by
wszyscy usiedli. Elliot wstał. - To przesłuchanie ma ustalić, czy panna Letty Potts popełniła prze-
stępstwo - oznajmił. W sali rozległ się gwar. - Przez ostatnie cztery dni byłem w kontakcie z
przedstawicielami policji w Londynie w sprawie prze- stępstw pana Nicholasa Sparkle'a. Postawiono
mu już zarzuty i oczekuje na rozprawę. - Ponownie rozległy się głosy pełne zainteresowania. - Pro-
szę o ciszę! - zawołał Elliot. Rozmowy ucichły. - Otóż pan Sparkle pod- trzymuje oskarżenia, że
panna Potts pomagała mu w działalności prze- stępczej. Jednak londyńska policja nie znalazła ani
jednej osoby, która chciałaby wnieść oskarżenie przeciwko pannie Potts albo przynajmniej
potwierdziłaby jej współudział w wykroczeniach pana Sparkle'a. Słysząc to, Letty wstała. - To nie ma
znaczenia. Dobrowolnie przyznaję się do winy - powiedziała. Elliot spojrzał na nią obojętnie. - Panno
Potts, nie jesteśmy w Londynie. Proszę usiąść. Rozpatrywanie spraw niepodlegających mojej
jurysdykcji przekracza moje kompetencje. Mógłbym panią deportować i zrobiłbym to, gdyby była
pani ścigana w Lon- dynie. Ale tak nie jest. - Ale... - zaczęła. Elliot podniósł jednak rękę, by ją
uciszyć. Zachowywał się jak ktoś zupełnie obcy, jak ktoś władczy i kategorycz- ny. Powoli opadła na
krzesło. - Natomiast może być pani skazana za każde przestępstwo popełnione w Little Bidewell, jeśli
tylko zostanie ono udowodnione. Dziedzic Himplerump krzyknął: - Proszę, proszę! - Zaczynajmy -
rzekł Elliot, zwracając się do Letty.
Gdy po półgodzinie Elliot skończył przesłuchanie, Letty była wyczerpa- na. Jeśli poprzednio
obawiała się, że Elliot prześliżnie się nad prawdzi- wym powodem jej przyjazdu do Little Bidewell,
jeśli myślała, że ukryje fakt, iż zamierzała ukraść rzeczy należące do lady Agathy, niepotrzebnie się
martwiła. Spokojnie i beznamiętnie opowiedział o wydarzeniach z ostat- nich trzech tygodni,
zaczynając od pożaru w pensjonacie, a kończąc na przyjeździe Nicka do Little Bidewell. Widzowie
słuchali jak urzeczeni. Nie mogli uwierzyć, że Letty jest ak- torką rewiową. Część osób pokiwała
głowami z uznaniem. Kilkoro zacis- nęło usta, słysząc o planowanej przez nią ucieczce. Letty nie
mogła odgadnąć, co o niej myślą. Od momentu, gdy cztery dni temu posterunkowy odprowadził ją do
Hollies, rozmawiała tylko z Eglantyną, która nie umiała o niej źle myśleć. Ale Eglantyna taka właś-
nie była. Patrzyła po zaciekawionych widzach, zasłuchanych w mowę Elliota. An- gela wydawała się
tylko zaintrygowana, podczas gdy Anton był zdezo- rientowany. Siedzący za nim Atticus zmarszczył
brwi w zamyśleniu. Na twarzach doktora Beacona i jego siostry malowała się troska. Jepsonowie byli
najwyraźniej zasmuceni. Pułkownik Vance zasnął i spokojnie chra- pał, podczas gdy siedząca obok
niego Elizabeth załamywała ręce ze zde- nerwowania. Przy samym końcu sali stała oburzona Meny i
rozgniewana Grace Poole. Nawet Himplerumpowie zachowywali się spokojnie, ale to akurat Letty
potrafiła sobie wytłumaczyć. List Angeli był jedyną kwestią, która nie zo- stała poruszona w czasie
przesłuchania. Zapewne woleli, żeby tak pozo- stało. - Czy ktoś chce coś powiedzieć albo o coś
zapytać pannę Potts, zanim podejmę decyzję, czy ma stanąć przed sądem? Znów rozległ się szmer.
Letty czekała w niepewności. Sprawy układały się inaczej, niż sobie wyobrażała. Sądziła, że szybko
trafi do aresztu. Za- miast tego trzymano ją zaledwie w odosobnieniu, a i co do tego miała
wątpliwości. - Tak, pani Poole? - spytał Elliot. Grace przemaszerowała środkiem sali i odwróciła się.
Twarz miała za- czerwienioną, ale zachowywała się z godnością. - Po mojemu, gdybyśmy się mieli
trzymać prawa, nie było żadnego przestępstwa przeciw komukolwiek w Little Bidewell - powiedziała.
- Niezupełnie, pani Poole - odparł spokojnie Elliot. - Panna Potts przyznała się, że przerabiała i
używała strojów lady Agathy i wątpi, by lady Agatha mogła jeszcze z tych ubrań korzystać. Chyba że
- zerknął do
notatek - lady Agacie nagle wyrośnie biust, a ona zmaleje o prawie dzie- sięć centymetrów. W sali
rozległy się chichoty. Jednak Grace nie dała się tak łatwo zbyć. - Sir Elliocie, powiedziałam, że nie
popełniono przestępstwa przeciw komukolwiek, kto był w Little Bidewell. Mówiąc ściśle, sir, lady
Agatha nie mogłaby pannie Potts zarzucić niczego, ponieważ jej tu nie ma. Skoro nie jest obywatelką
naszego miasta, nie nasz interes, byśmy to robili w jej imieniu. Poza tym - prychnęła głośno - gdyby
lady Agatha zrobiła to, do czego wynajęli ją Bigglesworthowie, to wcale by nie było tej rozprawy,
nie? Na te słowa chichoty przerodziły się w wybuchy śmiechu. Ktoś z tyłu sali zawołał: „Pokaż im,
Grace!", na co gospodyni poczerwieniała i roz- promieniła się z zadowolenia. - Nie chciałbym być
pani oponentem w sądzie, pani Poole - powiedział Elliot. - Marne na to szanse, dopóki kobiety nie
mogą głosować - odparowała Grace. - No nie! - zawołał posterunkowy Burns. - Skończ z tymi
bzdurami sufrażystek, bo będę cię musiał aresztować za zakłócanie porządku. - A bo to pierwszy raz?
- wymamrotała Grace, wywołując kolejny wy- buch śmiechu. Letty rozglądała się dookoła
oszołomiona i zdziwiona. Gdzie jest ich wrogość? Cała rozprawa zaczynała przypominać widowisko
rozrywkowe. Powinni żądać, by zapłaciła za swoje oszustwa. Zmarszczyła brwi, nie wiedziała, co
myśleć. W środku niej rosło jakieś ciepło, któremu nie ufała, którego się obawiała. Ludzie nie
wybaczają tak łatwo. Przez cztery dni próbowała się przyzwyczaić do myśli o więzieniu, o zimnej,
zawilgoconej celi, o szarym stroju, o życiu bez muzyki i śmie- chu. I bez Elliota. - Proszę o ciszę! -
zawołał Elliot. - Pani Grace Poole ma rację. Czy ktoś z tu obecnych chciałby wystąpić w imieniu lady
Agathy i złożyć skar- gę na Letty Potts? Eglantyna Bigglesworth odchrząknęła i powoli wstała. Z jej
strony był to akt ogromnej odwagi, jako że była osobą bardzo nieśmiałą. Śmiech na sali ucichł i
wszyscy czekali na to, co powie. - Wydaje mi się, że to właśnie panna Potts wystąpiła w imieniu lady
Agathy. - Parę osób w zamyśleniu pokiwało głowami. - Lady Agatha zo- stawiła nas, jak zauważyła
pani Poole i jak barwnie określiłaby to panna Potts, na lodzie. Panna Potts, jak by to pewnie
powiedział pułkownik Van- ce, stanęła na szańcu. - Letty uniosła kąciki ust w uśmiechu. Kochana
kobieta, przy takim pomieszaniu przenośni nigdy nie napisałaby dobrej sztuki. - Wykonała za lady
Agathę całą pracę i nie dostała za nią pienię- dzy. Bez względu na to, czy czeka ją proces, czy nie,
powinniśmy być jej wdzięczni. Letty głośno westchnęła. Siedząca za nią Dorothy Himplerump także
westchnęła. Grace i Meny triumfowały. Anton wydął policzki i rzekł: - Dobra robota, Eggie. Angela
wstała i wzięła ciotkę pod rękę. - Ja zawdzięczam pannie Potts znacznie więcej - powiedziała. Doro-
thy Himplerump za plecami Letty nerwowo się poruszyła. - Stała się mo- ją przyjaciółką. Udzielała mi
bezcennych rad. I jeśli pan, sir Elliocie, oskar- ży ją o jakieś wykroczenie, osobiście dopilnuję, by
bronił jej najlepszy adwokat w Anglii. Elliot uniósł brew, przyglądał się dziewczynie przez chwilę, a
potem odwrócił wzrok. - Ktoś chciałby coś dodać? Pułkownik Vance wybrał akurat ten moment, by
się obudzić. Laska z je- go kolan z hukiem spadła na podłogę. Poderwał głowę, zamrugał oczami i
rozejrzał się dookoła nachmurzony. Zobaczywszy obok siebie córkę, krzyknął: - Co się dzieje?! Co
zrobią z tą dziewczyną, która była kiedyś lady Agathą? - Nic, ojcze - odpowiedziała głośno Elizabeth.
- Wciąż się zastana- wiają. - Nad czym się zastanawiają, na litość boską? - Czy jest kryminalistką! -
odkrzyknęła Elizabeth. - Oczywiście, że nie jest. Dała mi przecież deser truskawkowy, praw- da?
Który kryminalista podarowałby człowiekowi słodycze? - spytał z ta- kim oburzeniem, że wszyscy,
łącznie z Letty, nie mogli się powstrzymać od uśmiechu. Byli najżyczliwszymi, najbardziej
wspaniałomyślnymi ludźmi na świe- cie, ale nie mogła pozwolić, by jej tak łatwo przebaczyli.
Zasługiwała na karę. Może nawet jej potrzebowała. Odchrząknęła, ale zanim zdążyła coś powiedzieć,
odezwał się Atticus March. - Dobrze powiedziane, pułkowniku. - Wstał z wysiłkiem. - Elliocie, czy
mogę mówić? - Elliot przytaknął, uważnie obserwując ojca. - Wydaje mi się, że mamy tu dwie
kwestie - powiedział Atticus. - Pierwsza, doty- cząca domniemanego przestępstwa, które miała
popełnić panna Potts i za które Elliot ma obowiązek ewentualnie ją skazać, chyba już się wyjaśniła.
Nikt nie chce wnieść oskarżenia, a w świetle wysiłków panny Potts na
rzecz panny Angeli pojawia się pytanie, czy w ogóle byłoby to etyczne. Myślę, że wszyscy tu obecni
zgodzą się, że nie. W tłumie rozległ się powszechny pomruk zgody. Jedynie Catherine Bun- ting
zachowała milczenie. Letty patrzyła prosto przed siebie, oszołomiona ich wielkodusznością. - Druga
kwestia jest delikatniejsza, ponieważ może wywołać skandal. - Głosy gwałtownie ucichły. - Za nieco
ponad miesiąc do Little Bidewell zjedzie mnóstwo londyńczyków. Pobędą tu krótko, a potem wyjadą.
Za- biorą ze sobą Angelę, naszą córkę, bratanicę i przyjaciółkę. - Angela skrom- nie spuściła wzrok. -
Z pewnością każdy z nas pragnie jej szczęścia. - Wszyscy przytaknęli, uśmiechając się czule do
ślicznej, miłej dziewczyny. Nawet Kip Himplerump okazywał sympatię. - Dobrze wiemy, że jeżeli ci
goście usłyszą cokolwiek o przeszłości kobiety, która przygotowała wese- le Angeli, jeśli się
dowiedzą, kim jest i skąd pochodzi, ta uroczystość ślubna na zawsze będzie kojarzona ze skandalem. -
Widzowie zaczęli szemrać i rzucać sobie ponure spojrzenia, jakby już szukali tego drania, który wy-
gadał ich tajemnicę. - Nie możemy na to pozwolić, prawda? - Atticus odczekał minutę, aż ucichły
okrzyki. - Jeśli więc ta kobieta zostanie aresz- towana - wskazał gestem Letty - i zatrzymana do czasu
procesu, a potem postawiona przed sądem, cała historia na pewno się wyda. - Widzowie wymienili
nerwowe spojrzenia. -Natomiast jeśli nie postawimy jej żad- nych zarzutów, jestem pewien, że uda
nam się utrzymać całą sprawę w ta- jemnicy. Oczywiście - tu Atticus rozejrzał się po sali -jest pewien
szcze- gół. Jeśli ktokolwiek zapyta, choć to raczej mało prawdopodobne, musimy wszyscy twierdzić,
że panna Potts była tu z polecenia lady Agathy. Letty czekała. Rozumiała, dlaczego najlepiej będzie,
jeśli nie zostanie o nic oskarżona. Dla dobra Angeli warto puścić ją wolno. Ale sprawa była
beznadziejna. To nie mogło się udać. Letty wiedziała o kłamstwie więcej niż oni. Powinno być
nieskompliko- wane i znane jak najmniej licznemu gronu. A w tej sali było chyba z pięć- dziesiąt
osób. Wstała i głośno właśnie to im powiedziała. Atticus przyglądał się jej grzecznie, gdy tłumaczyła,
że ten plan jest sza- leństwem, a potem tak samo grzecznie poczekał, aż usiadła. - O ile troska panny
Potts dobrze o niej świadczy... - Letty jęknęła. Czemu z uporem przypisująjej cechy, których nie
posiada? - ...o tyle po- kazuje też, że nie rozumie zasad panujących w towarzystwie. Tego już za
wiele! Chciała wstać, ale Elliot powstrzymał ją spojrzeniem, więc tylko cicho wymamrotała coś pod
nosem i opadła na krzesło. - Szansa, że ktokolwiek z nas wda się w dłuższą konwersację z przy-
jaciółmi i rodziną markiza Cottona, jest niewielka. No, może z wyjątkiem Pau-
la i Catherine Bunting. - Atticus skinął głową w kierunku Buntingów. - Większość z nas nie zamieni z
gośćmi nawet jednego słowa. Musimy tylko zachować milczenie przez kilka dni. Uważam, że nam się
to uda. - Oczywiście, że tak! - krzyknął Paul Bunting. Jednak Atticus doskonale wiedział, kto był po
stronie Letty, a kto nie. - Co o tym myślisz, Catherine? - spytał, patrząc jej prosto w oczy. - Czy ze
względu na Angelę zachowamy milczenie? Catherine Bunting znalazła się w potrzasku. Uśmiechnęła
się sztywno. - Ależ oczywiście, że potrafimy - powiedziała dobitnie i głośno doda- ła: - Dla Angeli
zrobimy wszystko. Reszta dołączyła swoje głosy aprobaty i wkrótce cały hol rozbrzmiewał zgo- dą.
Atticus odwrócił się do Elliota, siedzącego w ponurym milczeniu. - A zatem co zrobimy, Elliocie?
Aresztujemy pannę Potts? Elliot wstał. Letty zadrżała pod jego spojrzeniem. Wyglądał, jakby chciał i
jednocześnie bał się ją wypuścić. Wstała i czekała na werdykt. - Panno Potts, jest pani wolna. U Nie
należy przerabiać tragedii na operetkę. M erry wpadła jak burza do jadalni Marchów. - Ona wyjeżdża
do Londynu pociągiem o dwunastej! Elliot wstał od śniadania. - Ham mnie tu przywiózł - mówiła
Mery. - A pan się lepiej pośpieszy, sir Elliocie, jeśli chce ją pan zatrzymać, proszę pana. - Ojcze,
prosze_zadzwoń na paniąNichols, żeby przyniosła Meny szklan- kę wody. Atticus sięgnął po
dzwonek, ale Meny potrząsnęła głową. - Uprzejmie dziękuję, proszę pana, ale nic mi nie będzie.
Muszę tylko złapać oddech i zaraz wracam, żeby ją opóźnić. A pan - spojrzała wy- mownie na Elliota
- niech się pośpieszy. Ona włożyła ten kapelusz! Zakręciła się na pięcie i zniknęła. Atticus spojrzał
zatroskany na syna. Nie wątpił, że Elliot kocha Letty, a z tego, co zaobserwował, ona czuła do niego to
samo. Jednak kwestia, czy zdecydują się pójść za głosem serca, pozostawała nierozstrzygnięta.
- Panna Potts to niezwykła kobieta - powiedział. - Miło mi usłyszeć twoją opinie. - odparł Elliot. -
O! - Atticus pokiwał głową. - Więc pewnie zastanawiałeś się nad jej przyszłością. - I to bardzo dużo. -
Elliot przyglądał mu się uważnie. - Właściwie powinna być w więzieniu. - Zapewne niektórzy tak
sądzą- przyznał Atticus. - Ja do nich nie należę - powiedział Elliot gwałtownie. - Tak? Ja też nie. -
To dobrze - odparł Elliot zdecydowanie, a potem uśmiechnął się do ojca. - Przepraszam. - Na jego
twarzy pojawiła się stanowczość. - Ojcze, kocham Letty. Nigdy tak żadnej kobiety nie kochałem i
zanim zaczniesz mnie ostrzegać, że fascynacja kobietą, która ma taką przeszłość, jest nie- bezpieczna,
zapewniam cię, że sam to sobie stale powtarzam. - Atticus miał nadzieję, że jego syn nie powiedział
tego pannie Potts. Jako wrażliwa kobieta mogłaby... - Ale to nieprawda - powiedział Elliot. - Nie
kocham jej za to, kim była, tylko za to, kim jest. - To znaczy? Elliot uśmiechnął się z takim
zachwytem, że Atticusowi zabrakło tchu. - Kobietą, która ofiaruje człowiekowi wiele słodyczy. Letty
położyła na biurku Eglantyny plik kartek, upewniwszy się, że wska- zówki dotyczące uroczystości
weselnych są przejrzyste. Spojrzała na ze- gar ścienny. Pociąg do Londynu odjeżdżał w południe. Do
tego czasu mogła tylko chodzić bez celu i czekać. Myśli o Elliocie towarzyszyły jej na każ- dym
kroku. Dokąd poszedł po wczorajszym przesłuchaniu? O czym myślał? Czy ża- łował, że się z nią
kochał? Czy go jeszcze kiedyś zobaczy? Jeśli kiedyś bę- dzie przechodzić koło budynku Izby Lordów,
czy zobaczy go, jak wychodzi i zatrzymuje powóz, by pojechać na kolację z jakąś damą? Prawdziwą
damą. - Panno Potts? Letty obejrzała się zaskoczona. Była tak pochłonięta myślami, że nie słyszała,
jak weszła Eglantyna z Mikrusem na rękach. - Słucham panią. Eglantyna podała jej psa. -
Przyniosłam pani Pimpusia. Przypuszczam, że w całym tym zamie- szaniu zapomniała pani o swoim
małym przyjacielu.
Jej poważna mina wyraźnie mówiła, co sądzi o takim zaniedbaniu. - On wabi się Mikrus -
powiedziała Letty, ale przypuszczam, że można na niego wołać dowolnym imieniem i po jakimś
czasie zacznie na nie reagować. To sprytny łobuziak. - Nabrała powietrza. - Nie zapomniałam o nim.
On chce tu zostać. - Eglantyna szeroko otworzyła oczy. - Nigdy nie był moją własnością. Nie
myślałam, że już zawsze będziemy razem, i wy- gląda na to, że miałam rację. - Letty uśmiechnęła się
do Eglantyny. - Po co ma ruszać w drogę, by szukać tego, co już znalazł? Kogoś, kto kocha go równie
mocno, jak on ją. - Och, panno Potts... - Letty, proszę. - Stroisz sobie ze mnie żarty. Psy nie potrafią
kochać. Letty potrząsnęła głową. - Jeśli czegoś się nauczyłam przez te ostatnie kilka dni, to właśnie
tego, że nikt z nas nie może powiedzieć, kto powinien kogo kochać. To się dzie- je samo. Miłość po
prostu przychodzi. - Jesteś pewna? - spytała Eglantyna. Mikrus przytulił się do jej szczu- płej piersi. -
Nieważne, czy ja jestem pewna - powiedziała szorstko Letty. - Wy- starczy, że on jest pewien. -
Dziękuję - wyszeptała Eglantyna. Oczy miała nienaturalnie błyszczą- ce, a jej ręce głaszczące łebek
Mikrusa drżały. - Bardzo ci dziękuję. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Eglantyna odwróciła się,
niezdol- na mówić z nadmiaru emocji, więc Letty zawołała: - Proszę wejść! Cabot otworzył drzwi i
usunął się na bok. - Sir Elliot. Nie spodziewała się, że go jeszcze zobaczy. Na jego widok serce jej
zamarło. Był taki piękny, męski i wytworny. Chociaż drobne szczegóły ubioru świadczyły o tym, że
przybył w pośpiechu. Mankiety były nierów- ne, a krawat lekko przekrzywiony. Chciała mu go
poprawić. Na jej widok znieruchomiał. Przeniósł wzrok z niej na Eglantynę. - Panno Eglantyno, czy
byłaby pani tak uprzejma i pozwoliła mi na kilka minut rozmowy z panną Potts? Głos miał spokojny,
dźwięczny i aksamitny. Letty dreszcz przeszedł po plecach. Eglantyna nie odpowiedziała. Tuląc do
siebie Mikrusa, prześliznęła się obok Elliota i zamknęła za sobą drzwi. Światło poranka, wpadające
przez okno, zapalało w jego włosach błysz- czące, granatowe refleksy. Zmarszczki w kącikach
pięknych oczu wydawały
się głębsze, podobnie jak linie biegnące od nosa do ust. Sińce na twarzy nieco zbladły i zaczęły
żółknąć. - Przykro mi, że cię pobił. - Zapewniam cię, że to była obustronna wymiana argumentów -
uśmiechnął się nieśmiało i rozbrajająco. - Chyba powinienem się wsty- dzić. To taki dziecinny sposób
wyrażania emocji. - Skrzywił się w uśmie- chu. - Ale jakże satysfakcjonujący. Nie mogła
powstrzymać się od śmiechu. Oczy mu się rozjaśniły. - Czy bardzo cię skrzywdził? - spytała. - Nie
bardzo. A co najgorsze, nie mogę się pochwalić, że tak po męsku pozbyłem się skur... skurczybyka. -
A dlaczego nie możesz? - spytała wciąż rozbawionym tonem. Wzruszył ramionami. - Tak się nie robi.
Pomyślisz, że jestem nieokrzesany. Przestała się uśmiechać. - Nigdy. Tym jednym słowem nagle
przywołała go do rzeczywistości i sytuacji, w której się znaleźli. Zacisnął ręce za plecami i wydawało
się, że nie wie, od czego zacząć ani co powiedzieć. Z pewnością takie niezdecydowanie było mu obce.
Nachmurzył się i spojrzał na nią. Zmarszczył brwi i prze- szedł kilka kroków. Zatrzymał się
gwałtownie. - Do diabła, to najbardziej atrakcyjny kapelusz, jaki kiedykolwiek wi- działem -
powiedział, spoglądając ponad jej twarzą. Nie spodziewała się takiego komentarza. Jej zdziwienie go
ośmieliło. Podszedł bliżej, patrząc z uznaniem na jej kapelusz. - Jest odważny, wręcz zuchwały, a
jednak niezwykle kobiecy. - Spoj- rzał jej w oczy. - Bardzo do ciebie pasuje. Nie wiedziała, co mu
odpowiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego on zmierza. Mogła tylko stać, tęsknić za uściskiem jego
ramion, pragnąć po- prawić mu krawat. - Meny powiedziała, że w południe wyjeżdżasz do Londynu. -
Przy- taknęła. - Czy to nie zbytni pośpiech? To znaczy, myślałem, że najpierw skończysz
przygotowania do ślubu Angeli. - Już prawie skończyłam. Zostawiłam szkice dekoracji i wszystkie
wska- zówki. Kuchmistrz i dostawca win są poinstruowani, dodatkowa pomoc wynajęta, a służba
poinformowana o swoich obowiązkach. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko gotowe. Nie wyglądał na
przekonanego.
- Czy nie powinien ktoś nad tym czuwać? Uśmiechnęła się. - Grace Poole i Meny świetnie sobie
poradzą. - Rozumiem. Nie wydawał się usatysfakcjonowany. Wiedziała, co jest źródłem jego
niezadowolenia. On nie znał obu kobiet tak dobrze, jak ona. - Wszystko się uda - obiecała. - Poza tym
dziś rano dostałam telegram. Mam zeznawać na wstępnej rozprawie Nicka Sparkle'a. Zmarszczył
brwi. - Zrobisz to? - Oczywiście, że tak. - Nie boisz się, że jeśli go wypuszczą, będzie chciał się
zemścić? - spytał z groźną miną, gniewnie marszcząc brwi. Czy to możliwe, że Elliotowi jeszcze na
niej zależy? - Nie - odparła bez tchu. - To znaczy, to mało prawdopodobne, że go wypuszczą. Elliot
podszedł do niej bliżej. Patrzył z powagą, wyraźnie zatroskany. Mimo tego, co zrobiła, co zamierzała
uczynić, mimo że skradła jego mi- łość tylko na jedną noc, ciągle mu na niej zależało. - A jeśli jednak
wyjdzie na wolność? Nie mogła się już dłużej powstrzymać. Podniosła ręce i poprawiła mu węzeł
krawata, żeby leżał równo. - Właśnie dlatego zamierzam zeznawać. Żeby go na pewno nie wypuścili. -
Gdybyś została moją żoną, zadbałbym o twoje bezpieczeństwo. Ręce jej znieruchomiały. Przykrył je
swoimi, ogrzewając je. Zauważyła drobne obtarcia na kostkach, delikatne ciemne włoski na grzbietach
dłoni. Uważaj, ostrzegła siebie, choć serce zaczęło jej walić i nogi się pod nią ugięły. Powinna się tego
spodziewać. Kochali się, ona była dziewicą. Nie miało dla niego znaczenia, że jest nieślubnym
dzieckiem i przestępczynią. Małżeństwo z niąuważał za swój obowiązek. Był przecież dżentelmenem.
- Letty, proszę, uczyń mi zaszczyt i zostań moją żoną. Cofnęła ręce. - Nie - powiedziała, siląc się na
lekki ton. - To niepotrzebne. Napraw- dę. Nick by mnie nigdy nie skrzywdził. Jest łobuzem
znęcającym się nad słabszymi, ale nie mordercą. Przypuszczam, że po procesie, nawet jeśli zostanie
uniewinniony, jego wpływy w Londynie znacznie zmaleją. Słuchał jej z poważną, skupioną twarzą.
- Źle się wyraziłem. Nie chcę się z tobą ożenić, żeby cię chronić. A właś- ciwie tak, to też, ale to nie
jest... - urwał nagle. Wyciągnął rękę i pogłaskał Letty. Bezwiednie zamknęła oczy. - Kocham cię,
Letty. - Elliocie - szepnęła jego imię z beznadziejną tęsknotą. - To prawda. Kocham cię. Pokochałem
cię w chwili, gdy zobaczyłem, jak się uśmiechasz. Letty, proszę, spójrz na mnie. - Otworzyła oczy i
zo- baczyła, że mówi szczerze. Ujął jej twarz w dłonie. - Kocham cię, Letty. Nie chcę bez ciebie żyć.
- Jak możesz mnie kochać? - zapytała, zmuszając się do mówienia słów, które zabiją czułość w jego
oczach. - Nawet nie wiesz, kim jestem. Znasz mnie tylko jako lady Agathę, rolę, którą zagrałam.
Potrząsnął głową na znak protestu. - Nie zakochałem się w roli, tytule ani profesji. Nie pokochałem
cię za twoją przeszłość. Kocham cię za twoją żywiołowość i namiętność. Spra- wiasz, że chcę być
lepszy, niż jestem, bo gdy widzę swoje odbicie w two- ich oczach, staję się lepszy. Kocham cię, bo
często i szczerze się śmiejesz, bo paskudnego kundla wniosłaś na salony, jakby był księciem, bo
staremu wiarusowi podarowałaś deser truskawkowy. Kocham ciebie, Letty. - Nie. Im bardziej chciała
mu uwierzyć, tym mocniej broniła się przed jego słowami. Powinien wybrać kogoś ze swojej sfery.
Kobietę, która będzie damą. I tak się stanie. - Pojedziesz do Londynu, otrzymasz tytuł barona i
spotkasz jakąś wy- tworną, piękną damę, którą będziesz mógł z dumą przedstawiać jako żonę, która
dorówna ci urodzeniem i szlachetnością. - Nie - powiedział poważnie. - Nie spotkam. Roześmiała się
sztucznie. - O tak, spotkasz. Zobaczysz. Przecież pogodziłeś się z małżeństwem Catherine. Nawet
mieszkacie w jednym mieście. A my nie będziemy się zbyt często widywać. Londyn jest taki duży.
Oczy zapałały mu gniewem. - Ty nie jesteś Catherine. Przysięgam ci, że nie ma na ziemi miasta, które
by mogło pomieścić nas oboje, jeżeli mi odmówisz. Cała przeklęta wyspa będzie za mała. - Elliocie...
- Proszę, przestań - przerwał jej szorstko. - Jeśli nie chcesz za mnie wyjść, powiedz mi to. Na jego
twarzy pojawił się niewzruszony spokój, ale zdążyła zauważyć, że go głęboko zraniła. Nawet gdyby
od tego zależało zbawienie jej duszy, nie mogła pozwolić, by myślał, że nie jest kochany.
- Elliocie, ja cię kocham. Patrzył na nią przenikliwie. - Więc wyjdź za mnie. Albo powiedz, że mnie
nie kochasz. - Nie mogę. - Letty, posłuchaj mnie. Nie chcę konwencjonalnego, letniego związ- ku. Nie
chcę wzoru cnót, który będę witał co rano i żegnał wieczorem pod drzwiami jej sypialni. Nie chcę
grzecznych, nijakich stosunków. - Chwy- cił ją nagle w ramiona i przyciągnął do siebie. Srebrne
szpilki wysunęły się z jej włosów i spadły na ciemnoczerwony dywan. Jego oczy pociem- niały i
nabrały łagodnego blasku, zmysłowe i pieszczotliwe jak jego do- tyk. - Pragnę cię, Letty, zawsze i
wszędzie. Prosto z kąpieli, gdy twoje wilgotne włosy owijają się wokół moich nadgarstków, a woda z
nich kapie mi na pierś. Dostojnej i chłodnej, przyziemnej i zuchwałej, gotującej się do walki i
onieśmielonej własnym temperamentem. Zarumienionej z wy- siłku i zaróżowionej od snu. Pragnę
ciebie żartobliwej i prowokującej, poważnej i zamyślonej. Chcę spędzić z tobą całe życie i poznać
każdy nastrój, smakować wszystkie spędzone wspólnie lata. Chcę, byś była obok, wspierała mnie i
kłóciła się ze mną, byś mi pomagała i pozwalała, bym się tobą opiekował. Chcę być twoim
towarzyszem i kochankiem, nauczycie- lem i uczniem. - A gdy zostaniesz baronem, będziesz chciał,
bym nosiła diadem? - spytała bez namysłu. - Oczywiście - odparł. W jego oczach zauważyła chwilę
wahania. Zrozumiała. Tak dobrze go znała. Z dumą podarowałby jej diadem baronowej. Ale nie
będzie żadne- go diademu. Królowa nie nada tytułu barona człowiekowi, który ożenił się z aktorką
rewiową. Wiedziała o tym od rozmowy z Atticusem. Od tamtej chwili nawet w naj- śmielszych
marzeniach nie potrafiła się uporać z tą przeszkodą. Zmusiła się, by spojrzeć na ich sytuację z
dystansu. Nie chodziło o to, że on był sędzią, a ona oszustką. Ważne było także, kim on będzie.
Baronem, członkiem Izby Lordów, „potężnym bojownikiem w dobrej sprawie". Jeśli wyjdzie za
niego, nie tylko pozbawi go tytułu barona, ale skrzyw- dzi również ludzi, w imieniu których miał
przemawiać. Długo ze smut- kiem patrzyła mu w oczy, a potem delikatnie dotknęła jego policzka. -
Kocham cię, Elliocie. Przysięgam, że zanim tu przyjechałam, nawet nie znałam znaczenia tego słowa.
Byłabym najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdybyś mnie poślubił. Ale nie mogę. - Na litość boską,
Letty, dlaczego? - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Jeśli się ze mną ożenisz, królowa nigdy nie uczyni cię baronem. Nie zaprzeczył. Chwycił jej dłoń i
przycisnął do niej usta w gorącym pocałunku. - Przeżyłem trzydzieści trzy lata bez tego tytułu.
Zapewniam cię, że nie jest mi potrzebny ten zaszczyt. - Ciepłym oddechem pieścił jej skórę. - Nie
wiem, czy przeżyję bez ciebie, ale wiem, że nie chcę bez ciebie żyć. Lekko przesunęła ręką po jego
chłodnych, jedwabistych włosach. - Nie możesz myśleć tylko o sobie, mój naj... Nie chodzi tylko o
ciebie. - Więc o kogo jeszcze? - Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - O tych, którzy
potrzebują cię, byś mówił w ich imieniu. O żołnierzy i dzieci, i kobiety w fabrykach, i mężczyzn w
kopalniach. Elliocie, jesteś potrzebny sprawiedliwości. Puścił jej rękę i cofnął się ze zdławionym
przekleństwem. - Nie wolno ci tego zrobić. Nie możesz nas pozbawić wspólnej przy- szłości ze
względu na anonimowych ludzi. Widziała, ile wysiłku kosztowały go te słowa. - Elliocie,
powiedziałeś, że dzięki mnie jesteś lepszy. Że widzisz siebie moimi oczami i stajesz się lepszym
człowiekiem. To samo dotyczy mnie, Elliocie. Nie odbieraj mi mojej godności. Nie spodziewaj się po
mnie mniej, niżbyś naprawdę chciał. Mniej niż mogę dać. Jak mogłabym choć przez chwilę czuć się
szczęśliwa, wiedząc, że zapłaciłam za to milczeniem tysiąca ludzi, że ich kosztem zyskałam tę radość?
Jak mogłabym cieszyć się szczę- ściem, mając świadomość, że zostając twoją żoną, umniejszyłam
ciebie? Twarz miał zrozpaczoną i pełną udręki. - A co ze mną, Letty? Dlaczego nie zapytasz, co ja
jestem gotów po- święcić dla szczęścia? Ile ja go w życiu zaznałem, poza odrobiną twojej miłości?
Czy to wszystko, cojest mi pisane? Ledwie przedsmak, który ma wystarczyć za wszystko? Tylko
wspomnienie, które przez resztę życia bę- dzie mi uświadamiać, co straciłem? - zakończył ochryple, z
tak głębokim gniewem i bólem w głosie, że Letty łzy napłynęły do oczu. - Nie wierzę. - Chwycił ją za
ramiona i potrząsnął lekko. - Na pewno jest jakieś wyjście. Musi być. - Co chcesz ode mnie usłyszeć,
Elliocie? - Cokolwiek, Letty. Daj mi chociaż cień nadziei. Mogła mu dać nadzieję. Będzie przez to
bardziej cierpiała, bo wiedzia- ła, że nic z tego nie będzie. On to też zrozumie, ale wtedy jego ból już
osłabnie. Nie mogła mu odmówić. Dosyć się nacierpiał. - Przyjdź do mnie, gdy już będziesz baronem.
Gdy zasiądziesz w Izbie Lordów, wtedy mnie odszukaj. Jeśli nadal będziesz chciał się ze mną oże-
nić, zostanę twoją żoną.
Wpatrywał się żarliwie w jej twarz. Zacisnął ręce na jej ramionach. - Przysięgasz? Obiecujesz, że
wyjdziesz za mnie, jak już zostanę człon- kiem Izby Lordów? - Tak. Puścił jąnagle. Cofnął się o krok,
z tą swoją wojskową gracją, którą tak w nim podziwiała. Ukłonił się sztywno, jakby przyjmował
rozkaz. Był bardzo poważny, z jego twarzy zniknęły emocje. - Trzymam cię za słowo. Na stronach
towarzyskich „Gońca Londyńskiego" ukazał się następu- jący artykuł: Ślub panny Angeli France
Bigglesworth z lordem Hugh Dentonem Shef- fieldem, markizem Cotton odbył się w sobotę w
Hollies, majątku rodowym ojca panny młodej, pana Antona Bartholomew Biggieswortha w Little
Bidewell, Northumberland. Na długiej liście zaproszonych gości znalazły się osobistości z
towarzystwa, a także wielu przyjaciół i znajomych pan- ny młodej z okolicznych majątków. (W tym
miejscu pomijamy trzy akapity, w których wymieniono nazwi- ska osób uczestniczących w ceremonii
ślubnej, oraz dwie kolumny po- święcone wnikliwej analizie strojów przybyłych gości). Wesele było
huczne, a także bardzo oryginalne, czego oczywiście nale- żało się spodziewać, skoro zostało
przygotowane przez firmę Uroczysto- ści Weselne Lady Whyte. Trzeba przyznać, że w tym przypadku
przero- sło pod względem nowatorstwa i stylu wszelkie oczekiwania. Po zaślubinach panna młoda i jej
wybranek odjechali spod kościoła prze- pięknym dwuosobowym powozikiem w kolorze hebanu, ze
świeżymi kwia- tami pomarańczy wprasowanymi w lakier. Dało to dekoracyjny efekt czar- nej
połyskliwej papier-mache intarsjowanej macicą perłową. Ten śliczny i zabawny orientalny akcent
nadał charakter całemu przyjęciu.
Gości przyjeżdżających do Hollies witała służba ubrana we wschodnie stroje. Kobiety w kimonach,
mężczyźni w luźnych spodniach i jedwab- nych bluzach kłaniali s i e w milczeniu. Ta przepysznie
udawana uniżoność trwała przez cały wieczór. Sprzed domu gości prowadzono ścieżką obsypaną
płatkami wonnego jaśminu, która biegła pod ukwieconymi łukami, udekorowanymi trzepo- czącymi
latawcami z jedwabiu, o cudownych kształtach jaskółek, złotych rybek i motyli. Na tyłach rezydencji
szanownych Bigglesworthów gości zaskoczył wi- dok szeregu pagód na szczycie trawiastego pagórka.
Bajecznie koloro- we pawilony z pasiastego jedwabiu zostały ustawione pod rozłożystymi gałęziami
buków i kwitnących jarzębin. Po malowniczym jeziorze służący żeglowali w maleńkich dżonkach. Z
wnętrza jednej z łódek sekstet śpie- waków niezwykle pięknie śpiewał znane ballady. W pawilonach
ustawiono stoły z chińską porcelanową zastawą w nie- bieskie listki i srebrnymi nakryciami. Przy
każdym miejscu umieszczono souveniry - dla panów czerwone jedwabne czapeczki z czarnym
pompo- nem, dla pań jedwabne wachlarze z prześlicznie namalowanymi widoka- mi okolicy. (W tym
miejscu pomijamy rozprawę na temat serwowanych potraw oraz kolumnę poświęconą tortowi
weselnemu, który przygotowała pani Grace Poole, jeden z nieodkrytych dotąd talentów sztuki
kulinarnej). Kadzidełka umieszczone w pomysłowych ceramicznych miseczkach dyskretnie
napełniały powietrze słodką wonią. Wzdłuż brzegów jeziora pływało stadko łabędzi. Wraz z
zapadnięciem zmierzchu zapalono pa- pierowe lampiony, które kołysząc się w lekkim wietrze, rzucały
figlarne cienie na cudowną orientalną krainę. To jeszcze nie koniec rozrywek, bo gdy tylko zapadły
ciemności, wśród rododendronów i sosnowych zagaj- ników, rosnących na skraju pagórka, zabłysły
magiczne światełka. Za- powiadały pojawienie się trupy orientalnych akrobatów, którzy tańcząc i
koziołkując, wspaniale zaprezentowali swoje gimnastyczne talenty w zadziwiających ewolucjach. Po
czym nastąpił widowiskowy finał, gdy na nocnym niebie zabłysły odbijające się w jeziorze wspaniałe
fajerwer- ki. Ci, którzy mieli szczęście znaleźć się wśród gości tej wyjątkowej i za- dziwiająco
oryginalnej fety, zgodnie przyznali, że podobna do tej uroczy- stość już się w tym roku nie powtórzy.
Mniej więcej sześć miesięcy po powyższym artykule, w „Kurierze Lon- dyńskim" w recenzji
Cyganki, znalazł się następujący fragment: ...Panna Letty Potts jest rewelacyjna w roli Arline. Pannę
Potts pamię- tamy z zeszłego roku z szeregu jednoaktówek, w których popisała się subtelnym
mezzosopranem i talentem komicznym. W ogólnej opinii bra- kło jej jednak głębi uczuciowej, którą
mogłaby porwać publiczność. Ta krytyka była najwyraźniej przedwczesna, skoro w roli cyganki i
arysto- kratki panna Potts śpiewa z żarliwością i szczerością, która oszałamia. Szczególnie jedna
pieśń, Śniło mi się, że mieszkam w marmurowym pałacu, nieodmiennie wzrusza widzów. Oczywiście
piosenka ta jest sen- tymentalnym szlagierem, jednak panna Potts wzbogaciła tę arię tak nie- ziemską
delikatnością uczuć i głębią wyrazu, że w oku każdego widza kręci się łza. Brawo, panno Potts!
Brawo! Miesiąc później w „Kurierze Londyńskim", przy końcu strony poświę- conej polityce, ukazała
się następująca notatka: Lord Elliot March, który niedawno otrzymał tytuł barona, uzyskał man- dat i
zasiądzie dzisiejszego popołudnia w Izbie Lordów podczas pierw- szej sesji parlamentu. Letty złożyła
gazetę i podała ją pucybutowi. ,- Dziękuję, że wyszedłeś na deszcz, by mi ją przynieść, Vinny. Bądź
taki kochany i zanieś ją teraz do mojej garderoby. Uważaj, żeby nie poło- żyć jej na szminkach, bo nie
chcę, żeby się umazała, dobrze? Chłopiec pobiegł wykonać polecenie. Letty patrzyła za nim, jej
udawa- na wesołość znikła. Właśnie dzisiaj Elliot zasiadł w Izbie Lordów i zajął się ważnymi spra-
wami.
Zerknęła na widownię zza kulis. Pomimo burzy teatr był pełny. Świetnie. Powinni oboje się cieszyć.
Elliot miał tytuł barona, a ona karierę, której zawsze pragnęła. Powinna być zadowolona. Była
zadowolona. Przecież nie spodziewała się, że jeszcze się spotkają. Była pewna, że on o niej zapomni.
I tak się stało. Nie próbował się z nią kontaktować, ani razu nie przyszedł obejrzeć jej występów.
Wiedziała o tym, bo specjalnie poprosiła dyrektora teatru, by go wypatry- wał na widowni. A kto jak
kto, ale dyrektor teatru, któremu zależało na przy- ciągnięciu eleganckiej publiki, nie przeoczyłby
obecności jednego z dobrze zapowiadających się londyńskich polityków. Nie, tutaj nie przyszedł, choć
pojawiał się w innych miejscach. Gazety uwielbiały o nim pisać. Widziano go, jak towarzyszył na
zakupach córce bogatego filantropa. Jadł obiad z wdową po wpływowym polityku. Bywał w operze i
w prawdziwym teatrze, ale nigdy nie zapuścił się do teatrzyków na West Endzie. Jakby chciał sobie
oszczędzić skrępowania, gdyby przypadkiem się spotkali. O tak, gazety kochały lorda Marcha. I nic
dziwnego, zaśmiała się w du- chu Letty. Ilustracje w gazetach nie oddawały w pełni jego urody, ale
na- wet na nich wyglądał przystojnie. Kiedy się uśmiechał, ujmował tym wszystkich. Choć nie
uśmiechał się czę- sto. W artykułach prasowych określano go jako rzeczowego, odpowiedzialne- go i
poważnego. Tak samo podchodził do życia i swoich obowiązków. Tego akurat żałowała. Ze względu
na niego samego. Bo przecież gdy byli razem, chętnie się śmiał. Szkoda by było, gdyby utracił tę
cechę. - Dwie minuty, panno Potts - powiedział szeptem inspicjent. Pierwszy akt zbliżał się do
końca. Obserwowała dramatyczne zakończe- nie sceny, w której mała dziewczynka zostaje z dworu
swojego ojca po- rwana przez Cyganów. Widownia westchnęła z przerażenia. Obsługa sceny uwiesiła
się na li- nach, by opuścić kurtynę. Po cichu ekipa pracowników weszła na sce- nę, by zmienić
dekoracje. Letty obciągnęła na piersiach wystrzępiony wzorzysty szal i potrząsnęła głową, aż włosy
ciemnej peruki rozsypały się jej na ramiona. Wyszła pośpiesznie na scenę i upadła na ziemię,
układając się na boku. Drugi akt zaczynał się dwanaście lat później. Zamknęła oczy, wczuwając się w
rolę. Była Arline, porwaną córką arystokraty, ukochanym przybra- nym dzieckiem Cyganów, dobrze
obeznanym z oszustwami. Ciągle jesz- cze pamiętała inne życie i dawne czasy. Poczuła powiew
powietrza, gdy kurtyna poszła w górę. Usłyszała szepty na widowni. Zaczekała na przygrywkę i
otworzyła oczy. Oślepiły ją świa- tła rampy. Cygańskie tancerki otoczyły ją wielobarwnym kręgiem.
Grała tę postać już ponad trzydzieści razy. W głębi serca wiedziała, że rola jest egzaltowana i
banalna, że jest kwintesencją tych wszystkich głu- pich, słodkich jak ulepek, sentymentalnych bzdur,
które jeszcze niedawno wyśmiewała. Jednak dzisiaj... dzisiejszego wieczoru... Może dlatego, że
straciła ostatnią nadzieję. Może dlatego, że wiedziała, iż osiągnął sukces, bo kochała go tak mocno, że
pozwoliła mu odejść. A może to pierwsze słowa arii, które opisywały jej przeżycia z Little Bide- well,
gdzie przez krótką chwilę, jak we śnie, była damą, a dżentelmen obdarzył ją miłością. A może dlatego,
że ona podobnie jak Arline przebu- dziła się ze snu, ale nie przestała kochać. Bez względu na
przyczynę, zaśpiewała tak, jakby pękało jej serce, jakby każde słowo było błaganiem, nasycone
nadzieją. Jej sen był taki piękny, taki cudowny, że nawet wspomnienie o nim napełniało jej serce
nieopisa- ną radością... i miłością. Gdy skończyła śpiewać, żaden szmer nie zakłócił ciszy na pełnej
wi- downi. Publiczność wstrzymała oddech, patrząc na intrygującą postać na środku sceny. Nagle
drzwi w końcu sali otwarły się z hukiem. Letty, zdziwiona nie- oczekiwanym hałasem, wpatrywała się
w ciemność. Nic nie widziała, sły- szała tylko szmer wśród zaciekawionej widowni i odgłos kroków,
zbliża- jących się do sceny. Wysoki mężczyzna stanął tuż przy proscenium, zaraz za światłami. Oparł
rękę na deskach, a potem wskoczył na scenę. To był Elliot. Biały krawat miał przekrzywiony. Czarne
włosy ociekały mu wodą. Płaszcz i spodnie miał przemoczone od deszczu. Oczy lśniły mu spomiędzy
czarnych rzęs, gdy patrzył na nią z zaciętym wyrazem twa- rzy. Spojrzała na niego zdumiona. Zrobił
krok w jej stronę, a cała widow- nia wstrzymała oddech. - Dzisiaj o piątej po południu zasiadłem w
Izbie Lordów i zostałem na wieczorną sesję - powiedział. - Gdy wyszedłem, nie mogłem znaleźć
dorożki, a nie chciałem czekać, więc musisz mi wybaczyć, że tak wyglą- dam. - Nie potrafiła
wymówić ani słowa. - Wybacz mi mój wygląd - ciągnął szorstko - i spełnij swoją obietnicę. -
Obietnicę? To nie mogło się dziać naprawdę. Reszta aktorów odsunęła się, zosta- wiając ich samych
na środku sceny. - Powiedziałaś, że mam przyjść do ciebie, jak zostanę członkiem Izby Lordów, i że
wtedy zostaniesz moją żoną. - Ale... Chyba śniła. Jego tu nie było. Przecież nawet do niej nie napisał.
- Nie odezwałeś się ani słowem - wymamrotała. Chwycił ją za ramiona, delikatnie, ale stanowczo. Na
Boga, nie wyda- wał się zjawą! Boże, on był z krwi i kości, pełen męskiej siły. - Nie miałem odwagi.
Wiedziałem, że gdy choć raz cię zobaczę, nie starczy mi siły ani stanowczości, by trzymać się od
ciebie z daleka. Wie- działem, że powinienem ci ofiarować jedynie to, co najlepsze, nie tylko dla
ciebie, ale i dla mnie. Więc nie pisałem i nie przychodziłem, ale Bóg wie, jaką to było męką i teraz
musisz ją zakończyć - powiedział z wysił- kiem, a w oczach miał namiętność i obietnicę. - Musisz! -
Nagle, nie tracąc już ani chwili, na oczach ośmiuset ludzi zgromadzonych na widow- ni, baron March
chwycił w ramiona Letty Potts, wschodzącą gwiazdę operetki. - Musisz za mnie wyjść. Musisz, moja
ukochana, piękna, śmiała Letty - rzekł, ściszając głos, by tylko ona mogła go usłyszeć. - A teraz
powiedz szybko, że się zgadzasz, zanim narobię ci wstydu, całując cię na oczach tych wszystkich
ludzi. Uśmiechnęła się szeroko, radośnie i zwycięsko, oszołomiona szczęściem, obsypując
pocałunkami jego twarz, podbródek, policzki, szyję i usta. - Och, tak - powiedziała. - Tak, tak, po
trzykroć tak. Letty Potts nie była głupia.
Koniec książki.