Wright Laura Potęga uczucia

background image

Laura Wright

Potęga uczucia

background image

PROLOG

Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer

stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze­

stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie­

lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo

to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim

garniturze.

Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla­

tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra­

wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim

telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą

dłonią tarł brodę.

Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien

pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu­

arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym

grymasie.

- Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alys-

sa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie

śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej

wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele­

ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz­

cze bardziej.

Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się

na oparcie fotela.

background image

- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso?

Głośno wypuściła powietrze.

- Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego

dziecka.

- Mam już dość dzieci.

- Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed­

nego.

- Ja nie mam serca.

- Spencerze, proszę...

- Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał

z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam

mieć pewność, że nosisz moje dziecko?

Zacisnęła szczęki.

- Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie.

- Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar­

dzo łatwo.

Wydała z siebie coś jakby łkanie.

- Nie rozumiem - szepnęła.

- Co tu jest do rozumienia?

- Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ­

rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał

o mnie... Człowiek, którego poko...

- Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie:

- Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś

więcej, dobrze?

Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem

uniosła brodę i powiedziała cicho:

- A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two­

jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie.

Zachichotał.

- Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-

background image

na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro

w różnych kałamarzach.

- I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw­

da? - rzuciła arogancko.

- Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim­

no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. -

Nikt.

Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło

się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko

kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło­

ne ślady na marmurze.

- Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie.

- Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen­

cerze Ashton.

Prychnął pogardliwie.

- Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska­

zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się

o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy

z mojej strony.

Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu.

- Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki

i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je­

śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje­

go biura, każę cię aresztować.

Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia

drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały

uśmiech.

- Kocham cię, mamo.

Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek,

pomyślała z czułością.

Jej synek.

Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż

naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem

jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in­

teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra­

giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie

bardzo bliscy. I to było wspaniałe.

Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację,

ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie

musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my­

ślała o tym i zamknęła malca w objęciach.

Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na

jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa­

dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca

pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze.

Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa­

łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było,

że spełniała wszystkie zachcianki siostry.

background image

Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi­

wą przyjemność.

- Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy

zrobiły mu się wielkie z emocji.

Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak

biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że

było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było

szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines

z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto

był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na­

trętnych pytań.

Pojawiły się też pogróżki.

Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo

Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi.

Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards.

Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie­

dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości.

Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna

siebie i tak wiele dłużna innym.

Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące

się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio­

ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho­

wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka

z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy­

obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat.

- Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack.

- Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się

czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol­

wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana.

Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją

rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?

background image

Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu.

- Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej

po trawie.

Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni­

czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną,

że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno

wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor­

derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana.

Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo­

wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo

tęsknić.

Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała,

czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który

gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka

i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my­

ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki,

szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy.

Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo­

minała własne imię.

W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu­

pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz

jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś­

cią siebie.

Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko.

Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw­

no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu

w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości,

czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza­

sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz­

nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu

Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała

background image

na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa­

no Spencera Ashtona.

Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo

złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi

i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka

ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu­

cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że

powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już

Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie

jej serce.

Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez

siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła­

hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień

rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo­

liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi

przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen­

cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę.

Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku.

- Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie­

działa.

- Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując

paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły­

szał, co do niego powiedziała.

- Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda?

- Niebieski, niebieski.

- Tak, synku.

- Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały

paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę.

- Tak, kochanie - powiedziała.

Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu­

siła się do słabego uśmiechu.

background image

- Witaj, Grant.

Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł­

nę. Zawsze mówił, co myślał.

- Unikasz mnie? - rzucił.

- Nie - skłamała.

-Nie?

- Noo, niezupełnie.

- Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali

dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka.

- Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek.

-To nie jest gierka.

- W takim razie co? O co chodzi?

Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie.

- Po prostu chciałam dać ci trochę swobody.

- Swobody? Po co?

- Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją

sytuacją, gdy twój ojciec...

- Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez

zaciśnięte zęby.

- Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro­

chę spokoju.

- Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad­

nymi uczuciami.

Pociągnęła nosem.

- Nie wierzę.

- Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa?

- Chociażby.

- Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje­

chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen­

cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też.

Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie

background image

ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała

się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót­

ki związek.

- Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie.

Grant przyglądał jej się uważnie.

- Jesteś bardzo blada.

- Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję.

Zerwał się szybko.

- Źle się czujesz? - spytał.

- Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona.

Nie uwierzył jej.

- Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział.

Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło­

żyć.

- Po co? - spytała.

- Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód?

W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko­

ju.

- Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli­

wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca­

ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz­

czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam

być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do

ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się.

- Czego?

- Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję.

- Anno...

- Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło­

wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie

mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag­

nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...

background image

Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany?

Łagodnie wziął ją za ramiona.

- Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego

pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym

chciał, ale teraz...

- Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę

tego usłyszeć.

Pokiwał głową i westchnął ciężko.

- Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo­

dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów.

- Wiem.

- W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera­

ża cię to?

- Nie - odparła zdecydowanie.

- A mnie bardzo.

- W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę­

ła się od niego.

- Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał.

- Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. -

Musisz sobie z tym jakoś poradzić.

Zacisnął szczęki.

- Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć?

- To było wyjątkowo egoistyczne pytanie.

Zmarszczki na jego czole pogłębiły się.

- Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo

egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je­

steś dobrą kobietą, Anno.

Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by­

ły tylko dreszcze?

- Muszę już iść - powiedziała.

- Pomogę ci.

background image

- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską

minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo

źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po­

łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego

dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie

nad własnym sercem.

- Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy­

wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack.

- Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą

w stronę domu.

- Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam

obojgu.

Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać

wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo­

ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała,

że nie usłyszała ostatnich słów Granta.

Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta

zostawiły głębokie ślady.

Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia,

pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia­

ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem­

nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne.

Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że

jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro­

wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline.

I Spencera Ashtona.

Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na

rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu

zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze

jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-

background image

nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za

to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których

wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An­

na i Jack.

Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne-

brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do­

piero teraz mógł to w pełni docenić.

Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego

przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka.

Ani Anny Sheridan.

Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy.

Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie­

go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed

oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko­

nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień­

stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu.

A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro­

dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko­

rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem

wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił,

nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo­

im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych

decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt

wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był

tego najlepszym przykładem.

Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad­

ku Anny i Jacka.

Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot­

wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po­

trafi przestać jej pragnąć.

background image

- Naprawdę czuję się podle.

Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce

z niepokojem.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała.

Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła

się z gorąca.

- Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może

mogłabyś go zabrać na noc do siebie?

- Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku­

je się tobą?

- Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie

chciałabym tylko, żeby Jack zachorował.

- Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza­

leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy.

- Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo

tosty, albo...

- Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę

i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra­

wiać jej kłopotu.

Jillian przewróciła oczami.

- Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za­

dzwonisz, dobrze?

Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi.

- Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała

gniewnie.

Anna uśmiechnęła się słabo.

- Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam.

- Dobrze. - Jillian uspokoiła się.

- Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po­

pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń

i spojrzał na Annę pytająco.

background image

- Mama?

Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się

taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała

przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze.

- Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam.

- Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko­

cham cię.

- I ja ciebie kocham.

Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi.

Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa­

motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś­

nie czy serce.

Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz­

ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła

się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po­

myślała.

Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko

jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad­

ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów

zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot

wystąpił na czoło.

Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale

zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem.

Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był

Grant.

- Jesteś naprawdę chora.

- Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale

było jej to obojętne.

- Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona.

- Naprawdę?

- Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?

background image

- Wiesz dlaczego.

- Wchodzę.

-Nie.

-Tak.

- Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus.

- Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał

groźnie.

- Jesteś śmieszny.

- A ty uparta jak dziecko.

Ustąpiła i cofnęła się o krok.

- Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna

fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę.

Podbiegł i chwycił ją w ramiona.

- Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę.

Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia­

ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego,

ona była zakochana.

- Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach.

Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez­

pieczeństwa. Anna rozluźniła się.

- To nie jest dobry pomysł - mruknęła.

- Jesteś chora, Anno.

- Wiem.

- Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po­

za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po­

zwól mi sobie pomóc.

Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo­

gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed­

ną noc?

Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko.

Tak. Tym razem mogła.

background image

- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy.

Z radością opadła na miękki materac.

- Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem

strasznie słaba.

Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem.

- Zjadłaś coś niedobrego?

- Raczej nie. To chyba tylko grypa.

Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po­

ważnym głosem:

- Anno?

-Tak?

- Jesteś pewna, że to jest grypa?

- Co masz na myśli?

- Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli.

Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości...

Pokręciła głową.

- Grant...

- To ma sens.

- Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić

o żebra.

Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz­

czały.

- Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie­

ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat­

kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby

jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im

dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat­

ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła

je. Grant wychował je jak własne.

Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej

brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale

mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania­

łych ludzi.

Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze

raz tego dokonać.

Nie był pewien, czy chciałby.

- Grant.

Znów popatrzył jej w oczy.

- Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka.

- Skąd taka pewność?

- Zawsze byliśmy ostrożni.

- Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają.

Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza­

leństwa.

- Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.

background image

Pochylił się, pogłaskał ją po głowie.

- Jesteś bardzo blada.

- Komplemenciarz z ciebie.

Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło.

Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze

postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja­

ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była

wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się

kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało

się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był

przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą­

dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho­

dziło to łatwiej. Naturalniej.

Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie

miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której

chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko.

- Jesteś zbyt blisko, Grancie.

- Słucham?

- Zarazisz się.

- Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka

i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować.

Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy.

- Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy...

- Musisz poleżeć.

- Przecież leżę.

- Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka.

- Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko.

- Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią

ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc.

- Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two­

ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.

background image

Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział:

-Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko,

zwłaszcza w początkowych tygodniach...

- Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie.

Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej.

- Przekonamy się - powiedział.

- Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko...

Położył ją na łóżku.

- Nie martwię się.

Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je­

go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od­

powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy­

chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich

także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy

przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt

w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił

przewidzieć przyszłości.

Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło­

wiekiem się stał.

Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała­

ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko.

Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna

była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to

i przerażało zarazem.

Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do

piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia­

ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak

młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy­

czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność.

Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,

background image

a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi

i popędziła dalej.

Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za­

pach jego wody po goleniu.

- Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie

krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest

mój. Mój!

Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech.

Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie.

- Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go!

- Anno! Anno?

Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra­

miona.

- Anno, obudź się.

Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser­

ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od

potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli­

nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro­

skane oczy.

- Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się.

- Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło.

- To był znowu on.

- Spencer?

- Chciał mi zabrać Jacka.

- Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię

nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka.

- To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze­

go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado­

wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy.

Otarła pot z czoła.

- O Boże! Mam gorączkę.

background image

- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy­

pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to.

- Co to jest?

- Połknij. - Podał jej szklankę z wodą.

Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi­

ła, co kazał.

Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się

w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie.

Grant patrzył na to zaskoczony.

-Co...

- Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg­

nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo

słaba. Opadła w ramiona Granta.

- Pomogę ci, kochanie - powiedział.

Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło

się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te­

raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze.

Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez

głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją

na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy.

Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze,

westchnęła cichutko.

Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę.

Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po­

myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje.

- Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo­

lą mnie nawet włosy.

Grant otulił ją szczelnie kołdrą.

- Tak lepiej? - spytał.

- Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać.

Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-

background image

ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale

nie były rzadkie.

Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego

suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle

lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera­

jącego się Granta.

- Co robisz? - spytała.

- Kładę się z tobą do łóżka.

- Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja...

- Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz

się lepiej.

Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął

w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo

oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego

podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro­

biło jej się ciepło.

- Przepraszam za to - mruknął.

- Nie przepraszaj.

- Kiedy jestem tak blisko ciebie...

- Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple­

cach.

Objął ją mocniej i powiedział:

- Zaśnij, kochanie.

Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że

się uspokoiła. I usnęła.

O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej­

ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie

był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to

jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie

były skutkiem ciąży.

background image

Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale

tak się nie stało. Dziwne.

Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło­

sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo­

wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce.

Bardzo.

Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni­

żej. Na brzuch.

Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd.

Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć

nie będzie.

Ale ręki nie cofnął.

Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym

ciałem, z ręką na jej brzuchu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew

i wślizgiwał się przez okno do pokoju.

Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe­

żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz­

cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już

bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy.

Była okropnie głodna.

Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny.

Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach.

Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się.

Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo

był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski,

troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być

uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym

i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił

wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie­

woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być

może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie.

Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust.

Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po

szyi, po piersi.

- Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora -

wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.

background image

Zaśmiała się cicho.

- Obudziłam cię?

- Oczywiście. - Uśmiechnął się szeroko.

- Przepraszam.

- Nie masz za co.

Spojrzała mu w oczy. Pomyślała, że chciałaby mieć

w nich swoje miejsce na zawsze.

- Jak się czujesz? - spytał. Pogładził ją po ramieniu.

- Lepiej.

- Na pewno?

- A nie widać? - droczyła się z nim. - Nie jestem już

blada ani szara. Nie...

- Wyglądasz bardzo ponętnie.

- Naprawdę?

- Jeśli natychmiast nie wyjdę z tego łóżka, będę musiał

coś z tym zrobić.

- Co na przykład? - Zaśmiała się wesoło.

- Nie igraj z ogniem.

Odrzuciła kołdrę, oplotła go w talii nogami i przytuliła

się do niego. Czuła go na podbrzuszu bardzo wyraźnie.

- Chyba jednak trochę poigram - wyszeptała.

Oczy zalśniły mu pożądaniem.

- Jesteś pewna?

- Owszem. Absolutnie.

Chwycił ją za biodra, ścisnął.

- Jesteś szalona, Anno Sheridan.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Objęła go za szyję, pochyliła się i pocałowała. De­

likatnie i ostrożnie, a jednak na moment straciła dech

w piersiach. Obsypała go deszczem lekkich jak muśnię­

cie motylich skrzydeł pocałunków. W końcu jęknął cicho

background image

i mocniej zacisnął dłonie na jej pośladkach. Oblała ją fala

gorąca. Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim.

Grant odpowiedział namiętnym pocałunkiem. Zwy­

kle był człowiekiem skrytym, nie okazywał uczuć. An­

na uwielbiała te chwile, kiedy odkrywał przed nią i tylko

przed nią diaboliczną stronę swojego charakteru.

- Mmm - mruknęła jak kotka.

- Wiem - szepnął prosto w jej usta. Czubkiem języka

musnął jej dolną wargę.

- Jeszcze?

-Tak.

Pocałował ją mocniej, głębiej. Przywarła do nie­

go całym ciałem. Marzyła, by trwało to wiecznie. Na

zawsze. Zakręciło jej się w głowie, ale zignorowała to.

Przecież nic nie jadła już prawie dwadzieścia cztery

godziny. Wystarczy trochę pokarmu i wszystko będzie

dobrze. Na razie Grant zapewniał jej strawę, jakiej

potrzebowała.

Kiedy ją całował, czuła bicie jego serca. Czuła pod

piersiami jego gwałtownie przyspieszające tętno. Zasta­

nawiała się, czy pragnął jej równie mocno jak ona jego.

Niespodziewanie przerwał pocałunek. Pochylił gło­

wę i jego wargi znalazły się przy jej piersi. Gwałtownie

wciągnęła powietrze, kiedy jego język zaczął raz po raz

trącać twardniejący sutek. Jeszcze, jeszcze, wołało jej cia­

ło. Serce tłukło o żebra. Rozpalała się coraz bardziej.

Grant przetoczył się nad nią i wsunął dłonie między jej

uda. Ustami znowu wpił się w jej wargi. Kiedy jego palce

zaczęły pieszczoty, wyprężyła się. Miała wrażenie, że całe

podbrzusze zajęło się żywym ogniem. Anna zawsze uwa­

żała siebie za raczej pasywną w łóżku. Grant sprawił, że

background image

zaczęła aktywnie uczestniczyć w rozkoszach. I pokochała

własną kobiecość.

Uniosła powieki i napotkała spojrzenie jego zielonych

oczu. Lśniły rozpalającymi go namiętnościami. Znała te

oczy. Kochała go.

Fala za falą targały nią coraz gwałtowniejsze spazmy

rozkoszy, aż krzyknęła głośno, a pod powiekami rozbły­

sły sztuczne ognie.

- Anno, kochanie - powiedział Grant miękko. - Jestem

przy tobie.

Dygotała. Całe jej ciało pulsowało, wciąż jeszcze

wstrząsane słodką torturą, lecz ciągle było jej mało.

- Wejdź we mnie - wyszeptała chrapliwie, z trudem ła­

piąc oddech. Jej dłoń szukała go gorączkowo.

-Nie.

-Co?

- Innym razem.

- Grant...

Pocałował ją, uwolnił się z jej zaciśniętej dłoni.

- Anno, ta noc i ten poranek były dla ciebie. Żebyś po­

czuła się lepiej, zgoda?

- Nie. Nie zgadzam się.

Usiadł.

- Będzie jeszcze mnóstwo okazji.

Akurat! - pomyślała Anna. Nie będzie więcej okazji.

Może jeszcze tylko kilka nocy, może kilka cudownych ty­

godni, ale nawet tego nie mogła być pewna. On wkrótce

wróci do siebie, do domu. Do swojego życia.

Przyglądała się, jak wkładał dżinsy i koszulę. Tylko

mocno zaciśnięte szczęki wskazywały, ile wrzało w nim

niespełnionej namiętności.

background image

- Dokąd idziesz? - spytała.

- Mam spotkanie.

-Z kim?

- Z jednym z pracowników Spencera.

Szok i przerażenie ścisnęły jej serce.

- Jedziesz do San Francisco?

-Tak.

Westchnęła. Jeszcze przed chwilą pełna zapału, teraz

poczuła strach.

- Grant, czemu nie zostawisz rozwiązania tej sprawy

policji?

- Bo nie mogę.

- A jeśli znów wpadniesz w tarapaty?

Podszedł do niej niecierpliwie.

- Posłuchaj, Anno, nie mogę nic zrobić, dopóki nie

oczyszczę się z podejrzeń o morderstwo.

- Czego nie możesz zrobić? Wrócić do domu?

-Tak.

Poczuła w sercu bolesne ukłucie.

- A nie myślałeś o kochaniu się ze mną? To też musi

poczekać?

Mocno zacisnął szczęki.

- Przecież powiedziałem ci, o co mi chodziło. Masz

grypę-

Pominęła milczeniem te kiepskie wykręty i od razu

przeszła do rzeczy.

- Czego ci jeszcze potrzeba? Przecież już oczyszczono

cię z podejrzeń o zabicie Spencera.

- Wcale nie. Policjanci stale mnie śledzą. Jestem tego pe­

wien. A moi bracia i siostry, chociaż byli wspaniali, czasami

przyglądają mi się podejrzliwie albo odwracają wzrok.

background image

- Głupstwa wygadujesz. Przecież są dla ciebie cudowni.

- Ale są tylko w dziewięćdziesięciu dziewięciu procen­

tach pewni, że jestem niewinny.

- Nie zgadzam się. Ten portret pamięciowy i cała ta hi­

storia z szantażem rzuca na dochodzenie zupełnie nowe

światło.

- Nie nowe, ale może inne. I to jest właśnie to, co mu­

szę zrobić. - Pocałował ją.

Przez kilka słodkich sekund trwał tuż przy jej twarzy,

czekając, by odwzajemniła pocałunek albo uśmiechnęła

się do niego, albo dała jakikolwiek znak wsparcia i zro­

zumienia.

Zawsze mógł liczyć na Annę. Wiedział to na pewno.

Uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku.

- Powodzenia - powiedziała. - Mam nadzieję, że od­

kryjesz coś wartościowego.

Spojrzenie Granta złagodniało. Pocałował ją jeszcze

raz.

- Kiedy znów cię zobaczę? - spytał.

- Dziś wieczorem?

Twarz mu pojaśniała.

- A co mnie spotka, jeśli dam ci trochę spokoju?

- Nigdy nie chciałam, żebyś dawał mi spokój. Robiłam

to dla ciebie.

- To już przestań. - Droczył się z nią.

Roześmiała się. Kochała Granta, a niewiele czasu już

jej zostało.

- Zatem dziś wieczorem? - spytała. - Kolacja?

- Jesteś pewna, że tego chcesz?

- Jestem pewna.

- Może przywiozę coś...

background image

- Nie. - Usiadła i podciągnęła kołdrę pod brodę. - Czu­

ję się doskonale. Chcę sama coś ugotować.

- Uwielbiam twoją kuchnię.

A ja uwielbiam ciebie, pomyślała.

- Przyjadę o szóstej - powiedział i pocałował ją na po­

żegnanie.

Anna wstała z łóżka. Trochę kręciło jej się w głowie

od przeżytych niedawno rozkoszy i niezwykłej nocy, ja­

ką miała za sobą. Szkoda, że ten poranek skończył się tak

szybko. Usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi. Grant

wyszedł z domu. Powodzenia, posłała mu w duchu ży­

czenie.

Samolubnie pomyślała jednak, że może nie znajdzie

niczego nowego. Pragnęła go, chciała, by był bezpiecz­

ny. Z nią. I szczerze się bała, że nowy ślad w sprawie

śmierci Spencera, na który natrafi, może zniszczyć jego

przyszłość.

- Ma pan jego oczy.

Słyszałem to już wiele razy, pomyślał Grant ponu­

ro. Nerwowo poprawił się w fotelu. Miał ochotę walnąć

pięścią w ścianę. Czy to takie dziwne, że miał oczy takie

same jak jego ojciec? Chyba że w tym stwierdzeniu kry­

ło się drugie dno: pytanie o to, co jeszcze, oprócz oczu,

mieli wspólnego.

- Nie chodzi o ich wyraz, ale o kolor.

Naprzeciwko Granta, po drugiej stronie olbrzymiego,

mahoniowego biurka, w ciemnym, małym gabinecie na

ostatnim piętrze budynku Ashton-Lattimer Corporation

siedział młody, ponad trzydziestoletni mężczyzna, który

dzień wcześniej zgodził się porozmawiać z najstarszym

background image

dzieckiem Spencera. Był jedynym pracownikiem, który

zechciał się spotkać z Grantem.

Young Pritchard przygładził rzadkie włosy i uśmiech­

nął się blado.

- Wyraz? - powtórzył Grant.

- Ma pan tak samo poważne spojrzenie, jak pan Ashton

pod koniec życia, ale nie ma w nim tej arogancji.

Spencer arogancki? Nie takich informacji Grant ocze­

kiwał. Potrzebował czegoś, co być może przeoczyła poli­

cja, a co rzuciłoby na sprawę nowe światło.

- Wie pan - Young pochylił się, jakby zamierzał zdra­

dzić mu jakiś sekret - on bardzo często mówił o swoim

pierworodnym. O najstarszym synu.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Zawsze sądziłem, że chodziło mu o syna

Caroline. - Pokręcił głową. - Kto mógł przypuszczać...

- Spencer był niezwykle tajemniczym człowiekiem

- powiedział Grant. - Ale mimo wszystko wątpię, żeby

mówił o mnie. Jestem przekonany, że chodziło o Eliego

albo Colea.

Małe oczka Younga zwęziły się jeszcze bardziej.

- Ma pan siostrę bliźniaczkę, prawda?

- To prawda. - Grant zawahał się. Niechętnie rozmawiał

o Grace i był zdziwiony, że Spencer wspomniał o niej.

- W takim razie mówił o panu. I to całkiem niedawno.

Wspomniał coś, że jesteście podobni jak dwie krople wo­

dy, ale zupełnie inni.

Grant mocno zacisnął szczęki.

- Nie wyrażał się o niej zbyt pochlebnie - ciągnął męż­

czyzna.

Też mi nowina, pomyślał Grant. Ta rozmowa nie pro-

background image

wadziła do niczego. Potrzebował odpowiedzi na tak wie­

le pytań. Wciąż wielką zagadką była sprawa szantażu. Kto

szantażował Spencera? I dlaczego? Niepotrzebnie tu przy­

jechałem, pomyślał.

- Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze? - spytał.

- Nie. Obawiam się, że nie. Bardzo mi przykro.

- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać. - Grant

wstał i energicznie potrząsnął ręką Younga.

- Powodzenia. Bardzo mi przykro z powodu pańskie­

go ojca.

- Tak. - Tylko na tyle Grant się zdobył.

Pięć minut później wsiadł do windy i zjechał na par­

ter. Wiedział, że na zewnątrz, w samochodzie zaparko­

wanym po drugiej stronie ulicy, czekał detektyw Ryland.

Wiedział, że będzie za nim jeździł bez przerwy. I że zaraz

pośle któregoś ze swoich ludzi, żeby sprawdził, z kim się

spotkał i po co.

Ogarnął go gniew. Nie dość, że nie zdobył żadnych in­

formacji, to jeszcze musiał wracać z niechcianą eskortą.

Najchętniej wskoczyłby do samolotu i poleciał do domu,

do Nebraski, gdzie było jego miejsce, gdzie wszystko znał

i rozumiał i gdzie wszystko było proste. Gdzie żyła rodzi­

na, którą kochał.

Ale przecież...

Oczyma wyobraźni zobaczył kobietę i małego chłopca.

Nawet gdyby mógł wybierać, nie mógłby tak po prostu

ich opuścić. Jeszcze nie teraz.

Kiedy wyszedł przed budynek, poczuł wiatr znad zatoki.

Spojrzał na starającego się być niewidocznym w nieoznako-

wanym samochodzie detektywa i pomachał mu.

background image

Wcześniej poszła do miasteczka na targ i teraz na ku­

chennym blacie pyszniły się piękna fasolka, pomidory,

bazylia, czosnek, kurczak i koszyk jabłek.

Wyglądało to tak uroczo, że uśmiechnęła się.

W ciasnym mieszkanku w San Francisco, w kuchni,

której prawie nie było, starała się stworzyć sobie i Jackowi

prawdziwy dom. Ciepły i przytulny. I nawet jej się udało,

ale tylko trochę. Pracująca na pełnym etacie nauczycielka

nie ma zbyt wiele czasu, więc domowe posiłki nie zdarza­

ły się codziennie. Zwykle jadali pizzę albo coś z kuchni

chińskiej na wynos.

Życie pracującej matki nie było usłane różami. Przypo­

minało raczej walkę o przetrwanie.

Na szczęście były weekendy. Wtedy miała Jacka tyko

dla siebie. Bawili się, śpiewali, czytali książeczki. I wtedy

przygotowywała posiłki w domu.

Anna wybrała tuzin jabłek i zabrała się za ich obieranie.

Włączyła cicho muzykę i spojrzała na swojego chłopca,

który leżał na podłodze i oglądał książeczkę. Uśmiechnę­

ła się. Życie w Napa było cudownie inne niż jej szara co­

dzienność. Owszem, brakowało jej szkoły i uczniów, ale

każdego dnia uczyła swojego syna i tego nie dało się z ni­

czym porównać.

- Mama?

- Tak, kochanie?

- Książka?

Anna nigdy nie odmawiała, kiedy Jack prosił, żeby mu

poczytała. Przerywała każdą czynność. Teraz też usiadła

obok niego, a on uśmiechnął się radośnie i wdrapał się jej

na kolana. Kiedy kończyli czytać trzecią książeczkę, po­

wieki Jacka zaczęły opadać.

background image

Anna ułożyła go w łóżeczku i wróciła do pieczenia cia­

sta. Wkrótce ktoś energicznie zastukał do drzwi.

- Cześć! Wcześnie wróciłeś - powiedziała.

Grant miał posępną minę. Wzruszył ramionami.

- Ruch na drodze był mały. Jak się czujesz?

- Doskonale.

Uśmiechnął się i musnął jej wargi ulotnym pocałun­

kiem.

- Tak, to prawda - szepnął.

Roześmiała się głośno.

- Jak tam Jack?

- Dobrze, śpi.

Grant przycisnął ją do drzwi.

- To znaczy, że jesteśmy sami - powiedział.

- W pewnym sensie.

Czuła na sobie ciężar jego ciała. Jego kolano mię­

dzy udami. To było tak cudowne, że prawie straciła

oddech. Pochylił się ku niej pomału. Pomyślała, że na

pewno znowu ją pocałuje. Ale on schylił głowę do jej

piersi.

- Jak dobrze wrócić tutaj - powiedział.

- W mieście straszny rejwach?

- Jak zawsze.

- Chłopak ze wsi, jak ty, potrzebuje otwartych prze­

strzeni.

Pogłaskał ją po karku.

- To prawda, proszę pani.

Zadygotała i poczuła mrowienie w ciele.

- Ale już niedługo wrócisz na swoją farmę. Jestem te­

go pewna.

W głębi duszy Anna modliła się, żeby zaprzeczył. Ale

background image

los nie dał mu szansy, gdyż w tej właśnie chwili usłysze­

li krzyk Jacka.

- Mama, mama, mama!

- Niezbyt długa ta drzemka - powiedział Grant.

- Dzieci są nieprzewidywalne.

- Pamiętam. Ale to jest w nich wspaniałe, prawda?

- Owszem.

- Pójdę po niego. - Uśmiechnął się.

Po kilku minutach wrócił z zaspanym malcem w ra­

mionach. Poszli do kuchni. Anna zabrała się do pracy,

a chłopcy przyglądali się jej.

- Ta kuchnia jest cudowna - powiedziała Anna.

Grant rozejrzał się dokoła wzrokiem dość sceptycznym.

- Trochę za mała jak dla mnie.

- Za mała? Żartujesz?

- W moim domu kuchnia jest przynajmniej dwa razy

większa. Jest tam kominek i dwie kuchenki.

- Kominek? - powtórzyła ze zgrozą.

- Oczywiście. Zimy bywają srogie. Trzeba mieć miej­

sce, gdzie można usiąść, wypić kubek gorącej kawy i po­

patrzeć, jak za oknem pada śnieg.

- Oczywiście. - Roześmiała się.

Jack zaczął się wiercić i wyrywać, więc Grant postawił

go na podłodze obok skrzynki z klockami.

- Jest tam też wielki kredens i stojak na wino. A w ok­

nie mały inspekt. Zawsze mamy świeże zioła.

- Torturujesz mnie. - Spojrzała nań z udawaną srogoś-

cią. - Założę się, że gdy już przygotujesz cudowny posi­

łek na jednej z dwóch wspaniałych kuchenek i usiądziesz

przy fantastycznym kominku, to masz za oknem prze­

piękną śnieżycę... I, oczywiście, jest Wigilia.

background image

- Oczywiście. - Nonszalancko wzruszył ramionami. -

Zawsze mamy białe Boże Narodzenie.

- Och! Tak ci zazdroszczę, że zaraz się rozchoruję.

Podszedł bliżej, stanął za nią i objął ją w talii.

- Zawsze uważałem, że dziewczęta z Kalifornii są zbyt

delikatne, żeby mogły znieść śnieżyce w Nebrasce.

- Ale nie ta dziewczyna z Kalifornii, mój miły. Zabierz

mnie do domu, a przekonasz się, do czego jestem zdol­

na.

Przestała oddychać. Ostrożnie zerknęła na niego przez

ramię. To był tylko żart, ale czy do końca? Wiele by dała,

żeby poznać jego myśli. Ale też bała się ich. Dlatego od­

wróciła się do stołu i powiedziała:

- Szef kuchni musi się wziąć do roboty, bo nikt nie do­

stanie deseru.

Szybko cofnął ręce.

- Nie może być! - powiedział. - Jack, chcesz ciasto,

prawda?

- Mniam - zawołał chłopiec.

Kilka minut później Anna odwróciła się i zobaczyła Ja­

cka i Granta bawiących się na podłodze. Budowali zamki

z klocków. Bawili się tak wspaniale, że aż coś ścisnęło ją za

gardło. Miała wrażenie, że znalazła się w raju. Zaczęła się

zastanawiać, co mogłoby się zdarzyć, gdyby naprawdę była

w ciąży. Czy Grant zechciałby ich wtedy? Czy zechciałby za­

łożyć rodzinę? Czy kiedykolwiek poprosi ją o rękę?

Wróciła do pracy ze ściśniętym gardłem. Miłość Gran­

ta i jej ciąża były dla niej jednakowo niemożliwe. Z rozpa­

czą w sercu przypomniała sobie, co powiedział jej lekarz

przed rokiem. Jej szanse na zajście w ciążę były prawie

żadne.

background image

Włożyła ciasto do piekarnika.

- Nie martwcie się, chłopcy - powiedziała spokojnie.

- Ciasto jest już w piecyku. Teraz czas na kurczaka.

- Pi, pi - zawołał Jack.

- Założę się, że Grant ma kurczaki na swojej farmie,

Jack - powiedziała Anna.

- Może kilka. - Grant pokiwał głową.

Anna uśmiechnęła się.

- Opowiedz nam więcej o Nebrasce - poprosiła.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Trochę ponad pół godziny później Anna kończyła szy­

kować posiłek, a Grant radował się leniwym zakończe­

niem dnia w towarzystwie swojego małego braciszka. Po

raz kolejny potoczył piłkę po trawie i patrzył, jak malec

z ochotą za nią pędził. Patrzył z czułością, jakiej nie czuł

już od bardzo dawna. Przypomniały mu się cudowne dni

z Fordem i Abigail. Zachichotał na samo wspomnienie.

Był wtedy taki nieporadny, tak mało wiedział o dzieciach.

Ale uczył się bardzo szybko. Nie minął rok, a potrafił już

przygotować wielką kanapkę z masłem orzechowym dla

jednego dziecka, opowiadając równocześnie drugiemu

bajkę na dobranoc. Nauczył się nigdy nie skarżyć i nie na­

rzekać, nawet gdy miał ochotę rwać włosy z głowy. Na­

uczył się czuwać przy chorych dzieciach całymi nocami.

To była najtrudniejsza i najwspanialsza praca na świecie.

- Hej tam!

Grant podniósł głowę. To był Eli, jego przyrodni

brat. Był wielkim, potężnie zbudowanym mężczyzną.

Bardziej pasował do pracy na farmie niż do zarządza­

nia winnicą.

- Co słychać? - spytał Grant.

Ale Eli nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Jack rzucił

się biegiem do Granta i mocno chwycił go za nogi.

background image

- Będzie z ciebie świetny piłkarz, Jack - powiedział

Eli.

- Piłka, piłka, piłka - skandował chłopiec i wyciągał do

Granta ręce z piłką. - Jeszcze, jeszcze.

Mężczyźni roześmiali się. Grant posłusznie rzucił pił­

kę, a Jack popędził za nią z radosnym piskiem.

- Trzeba mieć dla niego mnóstwo sił - powiedział Eli.

- O, tak. Dobrze, że Anna ma ich dosyć.

- A jak tam Anna? Słyszałem, że chorowała.

- Najgorsze już minęło - Grant wzruszył ramionami.

- Ona tak twierdzi.

- Tak twierdzi? - spytał Eli podejrzliwie.

Grant pokręcił głową.

-Nie, nie. Wierzę jej. Wygląda dobrze, wspaniale...

pięknie. - Urwał. W oczach Eliego zamigotały radosne

iskierki. - Chodzi mi o to, że nie jest już taka blada.

- Dobrze. - Na małym ogrodowym stoliku Eli posta­

wił butelkę wina, którą trzymał za plecami. - A co u cie­

bie? Trzymasz się?

- Pewnie.

- Wszystko się wkrótce wyjaśni. Testament, śmierć

Spencera, swary rodzinne... Wszystko. I wszystko znów

będzie normalnie.

- Normalnie? - parsknął Grant. - A cóż to znaczy?

- Nie mam pojęcia.

Jack przybiegł z piłką. Grant zachichotał.

- Masz ochotę na trochę futbolu? - spytał Eliego.

- Z moimi braćmi? Zawsze.

Grant poczuł ucisk w piersi. Odkąd sięgał pamię­

cią, zawsze był sam. Bo trudno powiedzieć, że Grace

z nim była. I oto wszystko się zmieniło. Miał rodzinę.

background image

Kochającą go szczerze i martwiącą się o niego. On sam

starał się trzymać na dystans, gdyż wciąż jeszcze ciąży­

ły na nim podejrzenia o zamordowanie Spencera. Cały

czas czuł, że jest obserwowany i oceniany. Nawet jeśli

tak nie było, sytuacja, w jakiej się znalazł, krępowała

go bardzo.

Eli kopnął piłkę do Jacka. Chłopiec pisnął radośnie

i kopnął ją z powrotem.

To były cudowne chwile. Czas płynął im miło, aż Anna

zawołała ich na kolację.

Grant wziął Jacka na ręce.

- Zostaniesz z nami na kolacji? - zwrócił się do Eliego.

- Mógłbyś pobiec po Larę? Razem wypilibyśmy to wino.

- Może innym razem. Wygląda na to, że Anna chce

mieć swojego mężczyznę dla siebie tej nocy.

Grant zaśmiał się cicho.

- Nie, to nie tak - powiedział.

- Na pewno tak. - Eli uśmiechnął się szeroko. - Do zo­

baczenia, chłopaki.

- Do zobaczenia.

Eli pomachał im i ruszył w kierunku głównego domu.

A Grant i Jack poszli na kolację.

Trzy kołysanki, odrobina kołysania, buziak w czoło

i Jack odpłynął do krainy snów.

Anna po cichu wyszła z sypialni i poszła do salonu.

Grant zdążył już rozpalić ogień na kominku i ustawić ta­

lerzyki z ciastem na stoliku do kawy. Siedział na kanapie.

Kiedy weszła, uśmiechnął się i gestem zaprosił, by usiad­

ła obok niego.

Sielankowy obrazek: szczęśliwe dziecko śpi w łóżeczku,

background image

ona wypoczywa z Grantem po długim dniu. Odrobina

ciasta, leniwa pogawędka, delikatny romans.

Niemal zapomniała, że to nie może trwać wiecznie.

Niemal.

Uśmiechnięta usiadła obok niego z podwiniętymi no­

gami.

Grant podał jej talerzyk z dużym kawałkiem ciasta.

- Napracowałaś się dzisiaj. Na pewno dobrze się czu­

jesz?

- Oczywiście.

- Nie chcemy żadnych nawrotów choroby. - Uniósł wi-

delczyk. - A może chcemy?

- To bardzo egoistyczna uwaga.

- Ostrzegałem cię. Kiedy idzie o ciebie, Anno Sheridan,

jestem obrzydliwym samolubem.

- I co z tym zrobimy?

Wzruszył ramionami. Wziął kolejny kęs ciasta.

- Jesteś doskonałą kucharką.

- Dziękuję - powiedziała z udawaną lekkością. - Potra­

fię sprzątać, cerować i gotować. Lubię większość dyscy­

plin sportowych i mogę udawać, że lubię pozostałe.

-O...

- Tak. Myślisz, że mogłabym być dobrą żoną?

Żartowała, oczywiście. Ale Grant potraktował to py­

tanie serio.

Zrobił się bardzo poważny.

Odstawił talerzyk na stolik i westchnął ciężko.

- Jesteś zachwycającą kobietą. Każdy mężczyzna byłby

z tobą szczęśliwy.

- Dla mnie najważniejszy jest Jack - powiedziała,

siląc się na obojętny ton. - Uważam, że zasługuje na

background image

rodzinę i ojca... I chyba będę musiała pod tym kątem

patrzeć na sprawy.

- Oczywiście. Każde dziecko zasługuje na rodzinę.

I dwoje rodziców. - Odetchnął głęboko i opadł na opar­

cie kanapy. - Kiedy moja siostra zostawiła swoje dzieci,

były jeszcze zbyt małe, by zrozumieć, że straciły matkę

i rodzinę.

Anna nawet nie umiała sobie tego wyobrazić.

- To okropne - powiedziała.

- Było ciężko. Żadne dziecko nie powinno być pozba­

wiane rodziny. - Powiedział to przez mocno zaciśnięte

szczęki. - Przez dwa lata pytali o nią każdego dnia.

- Och, Grant! - Chwyciła go za rękę. Splotła palce z je­

go palcami.

- Sam byłem jeszcze prawie dzieckiem. Nie wiedziałem,

co robić. Starałem się po prostu bardzo je kochać, stwo­

rzyć im rodzinę. Starałem się być dla nich jak najlepszy

ojciec.

- I byłeś. Wciąż jesteś. - Po raz pierwszy tak bardzo się

przed nią otworzył. Chciała, żeby to trwało jak najdłu­

żej. Dla dobra ich obojga. Mieli za sobą bardzo podobne

przeżycia. Oboje musieli się zaopiekować swoimi mały­

mi kuzynami. - Wspaniały ojciec i brat. Chciałabym być

tak silna jak ty.

Wysoko uniósł brwi.

- O czym ty mówisz? - spytał.

- Alyssa. Gdybym pilnowała jej lepiej...

- Anno...

- Była bezmyślna, ale miała dobre serce. Wierzę w to

szczerze. Stale myślę, że gdybym potrafiła utrzymać ją

z daleka od Spencera, sprawy potoczyłyby się...

background image

Nim zdołała dokończyć myśl, Grant chwycił ją za rękę,

poderwał z kanapy i pociągnął na korytarz. Przed drzwia­

mi sypialni Jacka przyłożył palec do ust i po cichu weszli

do środka. Przez szpary w zasłonach do sypialni wpadało

jasne światło księżyca.

Stanęli przy łóżeczku. Grant wskazał ślicznego chłopca

tulącego we śnie ulubiony samochodzik i wyszeptał:

- Gdybyś utrzymała ją z daleka od Spencera, nie mia­

łabyś jego.

Anna poczuła ucisk w gardle. Cóż mogła powiedzieć?

Otarła łzy z oczu. Grant miał rację. Jeszcze jak! Co się sta­

ło, już się nie odstanie. Alyssa sama dokonała wyboru.

Po cichu wyszli z pokoju, ale nie wrócili już do salonu.

Zatrzymali się w mroku i popatrzyli po sobie.

- Dziękuję - szepnęła.

- Za co? - spytał równie cicho.

- Za to, że przypomniałeś mi, co jest naprawdę ważne.

Przyszłość i teraźniejszość. Nie przeszłość.

- Może i tak. Oboje powinniśmy o tym pamiętać. -

W skupieniu wpatrywał się w jej usta.

- Robię, co w mojej mocy, Grancie. - Jego bliskość

działała na nią uspokajająco.

- Wiem.

- Ale przypomniałeś mi o tym.

- Och, Anno. Ja wciąż nie potrafię zapomnieć o prze­

śladującej mnie przeszłości.

Umilkli. Anna stała oparta o ścianę, a Grant był tak

blisko, że jej serce zaczęło uderzać gwałtownie.

- Chyba już pójdę - odezwał się Grant.

Pokiwała głową.

- Dobrze. - Usiłowała ukryć rozczarowanie.

background image

- Myślę, że ze względu na Jacka to nie jest najlepszy

pomysł...

- Oczywiście.

Czekała, żeby się ruszył. Żeby odszedł.

Nie doczekała się.

- Nie skończyłeś ciasta - rzuciła niemądrze.

- Zachowasz je dla mnie? - Wpatrywał się w nią w na­

pięciu.

- Dobrze. - Cofnęła się o krok. - Jak długo, Grancie?

- Słucham? - spytał zdziwiony.

- Jak długo mam je zachować? - powtórzyła. Wyczuł,

że nie niedojedzone ciasto miała na myśli.

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- Też bym tego chciała. - Odepchnęła się od ściany

i poszła do salonu, i dalej do frontowych drzwi.

Poszedł za nią.

- Zobaczymy się jutro? - spytał.

- Nie sądzę.

- Dlaczego?

Otwarła drzwi.

- Jutro Caroline urządza piknik.

- Racja. Wybieracie się tam z Jackiem?

-Tak.

- Ja też.

Przyglądała mu się zdenerwowana. Potrafił tak non­

szalancko traktować jej uczucia. Teraz jej pragnął, ale nie

miał nic do powiedzenia na temat przyszłości. A ona nie

wiedziała, jak długo jeszcze potrafi znosić te jego odejścia

i powroty. Te tortury, jakich doznawała, gdy patrzyła na

niego, kiedy jej dotykał, był z nią... I zastanawiała się, czy

kochał ją tak jak ona jego.

background image

A na początku wszystko było takie proste. Krótka przy­

goda bez zobowiązań, bez miłości. Tylko pożądanie, cu­

downe pogawędki, przyjaźń. Z biegiem czasu przerodziło

się to jednak w coś poważniejszego.

- No, dobrze - powiedziała chłodno. - Lepiej już pójdę

szykować kosz na jutrzejszy piknik charytatywny. Konku­

rencja będzie duża, a ja chciałabym zebrać dla fundacji

Caroline jak najwięcej.

Powinna teraz powiedzieć coś na pożegnanie, ale

Grant nie ruszał się z miejsca.

- Upieczesz jeszcze szarlotkę? - spytał.

Wzruszyła ramionami. Wstrzymała oddech, żeby nie

wąchać jego wody po goleniu.

- Możliwe - bąknęła.

Schylił się. Zatrzymał usta tuż przed jej wargami. Zerk­

nął za drzwi, potem znowu na nią.

- Kiedy jestem z tobą, Anno, czuję się jak nastolatek.

- Co masz na myśli?

- Że przez cały czas mam ochotę cię całować, głaskać

i czuć w dłoniach ciężar twoich piersi. Chciałbym prze­

gadać z tobą całą noc o wszystkim i o niczym. Chciałbym,

żebyś zawsze była moją pierwszą. - Parsknął śmiechem.

- Gadam jak idiota.

Anna nie wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować.

Irytowało ją jego wahanie, ale ujęły bardzo jego słowa.

Tylko dlaczego nie potrafił zrozumieć, że takie słowa jesz­

cze bardziej pchały ją ku niemu? Ku mężczyźnie, który na

koniec może wcale jej nie zechcieć.

Nachylił się do jej ucha.

- Nic już nie wiem. Jestem zupełnie skołowany. Kiedy

byłem w domu, życie było takie proste. Wiedziałem, co

background image

mam robić. Wiedziałem, że nigdy się nie ożenię, że nigdy

nie spotkam kogoś takiego jak...

Urwał. Cofnął głowę. Oczy miał pełne pożądania i nie­

pewności. Bardzo dziwna kombinacja.

Anna wspięła się na place i pocałowała go w policzek.

- Myślę, że powinieneś już pójść.

- Anno...

Potrząsnęła głową. Nie chciała słyszeć już nic więcej.

To była prawdziwa tortura... Dla nich obojga. Kochać się

to jedno. Czysta przyjemność. Ale taka rozmowa o lękach

i pragnieniach z głębi serca... Tego było za wiele.

Anna tak mocno zacisnęła dłoń na klamce, że aż zbie­

lały jej kostki.

- Do zobaczenia - powiedziała.

Grant wyraźnie nie miał ochoty odchodzić. Stał przez

chwilę bez ruchu. W końcu jednak, zrezygnowany, poki­

wał głową.

- Do zobaczenia jutro, Anno.

I odszedł.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego ranka Anna, prowadząc Jacka za rękę,

ruszyła w kierunku głównego domu. Dzień był chłod­

ny, rześki i wspaniały. Czuło się nadchodzącą zimę.

Anna uwielbiała tę porę roku, chociaż święta spędzała

zwykle samotnie, jedynie marząc o tym, by w tym cza­

sie znaleźć się w gronie licznej rodziny. Każdego roku

z niecierpliwością czekała na kolejne święto Dziękczy­

nienia.

- Dom, mama? - Jack ścisnął jej dłoń.

- Tak, kochanie.

Na niedużym, starannie wypielęgnowanym trawniku

przed głównym domem, na podeście pod olbrzymimi dę­

bami, Caroline, jej córki i służba naszykowali przystrojo­

ne lnianymi obrusami stoły, na których stały wspaniałe

koszyki piknikowe. Czekały na aukcję charytatywną na

rzecz sierocińca.

Vines było imponującą posiadłością. Zadbaną i per­

fekcyjnie utrzymaną w każdym szczególe. Dom i pergole

wokół porośnięte były dzikim winem.

Anna rozejrzała się dookoła. Wyglądało na to, że zja­

wili się wszyscy możni mieszkańcy okolicy. I wciąż się

schodzili, a na stołach przybywało udekorowanych ko­

szyków.

background image

Jack spostrzegł w oddali Setha z Jillian i małą Rachel

i aż pisnął z uciechy. Rzucił się ku nim biegiem. Anna

z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu spotkali się

wszyscy na trawniku przed głównym wejściem do domu.

Jillian, wysoka, smukła brunetka, uśmiechnęła się do

Anny i dotknęła je) ramienia.

- Lepiej się już czujesz? - spytała.

- O wiele - odparła Anna szczerze. - Jeszcze raz dzię­

kuję, że zaopiekowałaś się Jackiem.

Jillian uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Rachel uwielbia się bawić z Jackiem. Jeśli jeszcze kie­

dyś będziesz potrzebowała opiekunki do dziecka, jeste­

śmy zawsze gotowe.

- Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony.

- Ależ to żaden kłopot.

Seth, Jack i Rachel biegali w koło za piłką.

- W takim razie, jeśli będę potrzebowała, na pewno

dam ci znać - powiedziała Anna.

- świetnie. - Jillian uśmiechnęła się leciutko. - A może

się gdzieś wybierzesz?

- Oczywiście - rzuciła Anna od niechcenia.

- Na randkę czy coś takiego...

- Coś takiego? - Anna wysoko uniosła brwi.

Jillian wzruszyła ramionami.

- Mogłoby być przyjemnie.

Pewnie tak, pomyślała Anna smutno. Ileż to już ra­

zy marzyła o wyjściu z Grantem. Ale ani przed, ani po

śmierci Spencera publiczne pokazywanie się razem z nim

nie było rozważne. A teraz sprawy między nimi skom­

plikowały się jeszcze bardziej. Musieli jasno sprecyzować,

w jakim punkcie się znaleźli. Jeśli się znaleźli.

background image

- Jak długo to już trwa, Anno?

Pytanie Jillian wyrwało Annę z zamyślenia.

- Co jak długo trwa?

- Kiedy ostatnio byłaś na randce?

Anna zaczerwieniła się po same uszy.

- O Boże! - Ściszyła głos, jakby się obawiała, że ktoś

usłyszy. - Nie byłam na randce już trzy lata.

- Żartujesz! - Jillian wyglądała na wstrząśniętą.

- Obawiam się, że nie.

Jillian otwarła już usta, żeby coś powiedzieć, ale nie

zdążyła.

- Czego się obawiasz, Anno? - usłyszały za plecami

męski głos.

Anna obróciła się na pięcie. To był Grant. Stał tuż za

nimi i przysłuchiwał się ich prywatnej i trochę krępującej

rozmowie. Może tylko jej końcówce? - pomyślała z na­

dzieją. Tego dnia był jeszcze bardziej przystojny. Jakby

chciał do reszty zawrócić jej w głowie.

-Ja... Obawiam się, że chyba przypaliłam trochę

moje ciasteczka czekoladowe. Za późno wyjęłam je

z piecyka.

Jillian zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.

Grant nie odrywał oczu od Anny.

- A co z szarlotką? - spytał.

- Rozmyśliłam się.

- Dlaczego?

- Postanowiłam spróbować czegoś nowego.

- Czegoś nowego? - powtórzył z napięciem w głosie.

Chyba znowu nie rozmawiali o szarlotce.

- Była już zbyt stara jak dla ciebie, tak?

- Nie. - Zirytowała się. - Ale jabłka trochę skwaśniały.

background image

- Nie, na pewno nie rozmawiali o cieście. - Na pewno nie

nadawały się do niczego.

Grant ściągnął brwi. Był zły i może trochę zaskoczo­

ny. Ale nie dbała o to. Chciała, żeby zrozumiał, że to on

sam chciał, żeby ten ich niby-związek trwał krótko. Że to

on nie chciał, by byli dla siebie kimś więcej niż tylko ko­

chankami.

A skoro przyszło jej mówić o tym pod pretekstem roz­

mowy o szarlotce, trudno!

Grant potarł się po brodzie.

- ślicznie wyglądasz - powiedział.

- Dziękuję.

- Mówię poważnie. Zbyt pięknie.

- Co się dzisiaj z tobą dzieje?

- Nic - burknął. - Który koszyk jest twój?

- Czemu pytasz?

- Wiesz, czemu, Anno Sheridan. Przestań się ze mną

bawić. - Uśmiechnął się leciutko. - Jesteśmy na to za

starzy.

- My jesteśmy za starzy? - rzuciła z udawaną suro­

wością.

- No, dobrze. Może tylko ja. Ale czy to nie śmieszne?

Jesteśmy przyjaciółmi...

- Przestań. - Stłumiła śmiech. Nie miała powodu, żeby

się na niego złościć. Nawet jeśli szło o sprawę tak poważ­

ną, jak jej przyszłość. Grant miał rację. Byli przyjaciółmi.

Aż i tylko przyjaciółmi.

Odwróciła się i wskazała na stół z koszykami.

- Tamten.

- Który?

- Ten biały z czerwoną wstążką. Pachnący czekoladą.

background image

- Dziękuję. - Westchnął ciężko.

- Jesteś pewien, że masz dzisiaj ochotę na czekoladę,

Grancie?

- O, tak. Jestem pewien. - Jego zielone oczy pociem­

niały.

- Dwadzieścia pięć dolarów pozwoli schronisku ku­

pić prezenty dla dzieci na Boże Narodzenie - zawołała

Caroline, zachęcając zgromadzonych do dalszej licyta­

cji. - Dalej, Jaredzie, wiem z dobrego źródła, że Merce­

des przygotowała w tym koszyku wszystko, co potrzebne

na romantyczny wieczór w domku za miastem.

Zanim Jared zdołał się odezwać, zza pleców zgroma­

dzonych rozległ się głos kogoś, kto najwyraźniej nic nie

wiedział o stanie Mercedes i jej niedawnym zamążpój-

ściu.

- Ja mam domek za miastem - krzyknął nieznajomy.

- Daję sto dolarów.

- Nikt nie kupi mojej żony - mruknął Jared ponuro.

Oczy mu się zaświeciły. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów!

- Rozejrzał się dookoła. - Są jeszcze jakieś oferty? - W je­

go głosie pobrzmiewały groźne nuty.

Nie było.

Caroline odchrząknęła i szybko zawołała:

- Dwieście pięćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi,

po raz trzeci. Sprzedane.

Mercedes uśmiechnęła się do Jareda i objęła go czule.

- Zostało jeszcze tylko kilka koszyków - oznajmiła Ca­

roline. - Teraz zajmiemy się tym ślicznym żółtym. Jest

mój, więc mój mąż na pewno zacznie. A że dobrze wie,

co jest w środku... Co powiesz, Lucasie?

background image

Mężczyzna stojący w pierwszym rzędzie podniósł rękę

i głębokim głosem zawołał:

- Pięćset dolarów!

- Sprzedane! - krzyknęła Caroline, zanim ktokolwiek

zdołał przebić ofertę Lucasa. - Temu przystojnemu dżen­

telmenowi.

Lucas podskoczył do stołu i porwał koszyk. Wszyscy

roześmiali się i zaczęli bić brawo.

Po krótkiej chwili Caroline odezwała się głośno.

- Uwaga, wszyscy. Teraz przyszła kolej na ten uroczy

biały koszyk. Muszę powiedzieć, że cudownie pachnie

z niego czekoladą.

Anna wstrzymała oddech, kiedy Caroline postawiła na

stoliku przed sobą jej koszyk. Była podniecona i zdener­

wowana jak wówczas, gdy w szóstej klasie wystartowała

w konkursie gimnastycznym.

- Dwadzieścia pięć dolarów - zawołał jakiś mężczy­

zna.

- Pięćdziesiąt dolarów - krzyknął inny.

- Siedemdziesiąt pięć.

Anna prędko zapomniała o konkursie gimnastycznym

i uśmiechnęła się z dumą.

- Sto dolarów.

- Sto dwadzieścia pięć.

- Tysiąc dolarów.

Anna dłonią zasłoniła usta. Tłum westchnął głośno.

Zewsząd rozległy się gorączkowe szepty. Wszyscy zaczęli

się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu tego, który zgło­

sił tak niebywałą ofertę.

- Cóż za hojność - powiedziała Caroline. Ona także

rozglądała się wśród zgromadzonych.

background image

Nie było więcej ofert. Prawdę mówiąc, zrobiło się tak

cicho, że słychać było tylko szum drzew na wietrze i na­

woływania ptaków.

- Czy ktoś da więcej? - spytała Caroline. I po chwili

dodała uroczystym głosem: - Dobrze. Tysiąc dolarów po

raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Sprzedane.

Przez cały ten czas Anna trwała bez ruchu. Zastana­

wiała się, z kim przyjdzie jej zjeść lunch tego dnia. Do­

skonale wiedziała, z kim chciałaby. Ale na to liczyć nie

mogła...

- Proszę podejść po swój koszyk, proszę pana - powie­

działa Caroline, wciąż przeszukując wzrokiem tłum.

Jak Morze Czerwone rzesze ludzi rozstąpiły się, bijąc

brawo. Dumnym krokiem do podium podszedł Grant

Ashton i sięgnął po koszyk. Anna otwarła usta ze zdu­

mienia. Grant podziękował Caroline, podszedł do Anny

i gestem zachęcił, by poszła za nim.

Anna nerwowo zerknęła na Jillian. Ta uśmiechnęła się

i pokazała, że zajmie się bawiącymi się nieopodal dziećmi.

Anna ruszyła za Grantem.

- Coś ty zrobił? - spytała, kiedy znaleźli się na placu

piknikowym starannie przygotowanym przez Caroline

i jej ludzi na innym trawniku.

- O co ci chodzi? - spytał Grant. Postawił koszyk na

przygotowanym kocu. Usiadł. - Przecież wiedziałaś, że

mam zamiar wylicytować twój koszyk.

- Tysiąc dolarów, Grancie?

- To w dobrej sprawie.

-Ale...

Popatrzył na nią poważnie.

- Nie jestem ubogim farmerem, Anno.

background image

Umilkła. Czuła się bardzo zakłopotana. Uśmiechnęła

się słabo.

- Dziękuję - powiedziała. - I dzieci ci dziękują.

Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę.

- Usiądź przy mnie.

Niebieski koc wyglądał miękko i zachęcająco. Usiadła.

- Wiesz, że w ten sposób oznajmiłeś całej rodzinie, że

jesteśmy... hm, przyjaciółmi.

Grant zachichotał.

- Jakby tego nie wiedzieli - mruknął.

Prawda.

- No cóż. Jeśli tobie to nie przeszkadza, to mnie ani

trochę.

- Nie przeszkadza mi - powiedział stanowczo.

- Muszę przyznać, że czuję olbrzymią presję - powie­

działa.

- Dlaczego?

- Zapłaciłeś olbrzymie pieniądze za kawałek pieczone­

go kurczaka, sałatkę ziemniaczaną, grzanki i trochę cze­

koladowych ciasteczek.

- I tamten kawałek szarlotki.

-Ale...

Uniósł rękę.

- Zupełnie nie dbam o to, jak bardzo skwaśniała.

- W porządku.

- A ty? Dla ciebie ma to jakieś znaczenie?

Anna pokręciła głową. Pod spojrzeniem jego zielonych

oczu nie mogła pozbierać myśli.

- Nie. Dla mnie też nie ma - powiedziała.

Nie całkiem jednak była to prawda. Miało dla niej zna­

czenie, co się wydarzy rano i następnego dnia, i jeszcze

background image

następnego. Ale nie zamierzała się z nim spierać. Bar­

dziej zależało jej na tym, żeby być z nim choć trochę. Bez

względu na to, czy miałoby to jakiekolwiek szanse na

przyszłość, czy nie.

Przybiegł Jack. Wyglądał na bardzo głodnego.

- Jeść.

Anna roześmiała się.

- Tu jesteś, Jack - powiedział Grant. - Spróbuj trochę

kurczaka, którego upiekła twoja mama.

Po chwili nadeszła Jillian z Sethem i Rachelą.

- Przepraszam, że przeszkadzam wam w posiłku - po­

wiedziała Jillian. - Ale Seth powiedział mi właśnie... bar­

dzo to jest podejrzane... że nie jest głodny. Dlatego zapo­

minamy o moim koszyku i idziemy sobie.

- Naprawdę zjadłem bardzo obfite śniadanie, kochanie,

to wszystko - powiedział Seth. Miał jeszcze tyle przyzwo­

itości, że starał się wyglądać na zakłopotanego.

JUlian przewróciła oczami.

- Będę musiała pójść na kurs gotowania - powiedzia­

ła. - Mniejsza z tym. Zanim pójdziemy, Rachel chciałaby

o coś poprosić.

Anna uśmiechnęła się do dziewczynki.

- O co chodzi, kochanie?

- Czy Jack może dzisiaj zostać u nas na noc?

- Hm. Sama nie wiem - powiedziała Anna.

Rachel klęknęła na kocu, przychyliła główkę na bok

i zawołała:

- Proooooszę!

Anna roześmiała się głośno.

- On jest jeszcze taki malutki i ja...

- Wiem - przerwała jej Jillian. - My, Seth i ja, pomy-

background image

śleliśmy tylko, że mogłabyś wyjść gdzieś tej nocy czy coś

takiego.

Anna patrzyła na przyjaciółkę bez słowa. „Czy coś ta­

kiego". To o tym rozmawiały wcześniej.

Grant szturchnął ją lekko.

- Wiesz, mogłabyś zrobić sobie wolne tej nocy.

- Już miałam wczoraj.

- Ale byłaś chora. To się nie liczy.

- To ci dobrze zrobi - powiedział Seth z ciepłym uśmie­

chem.

To była zmowa. Spisek. Ale może nie taki zły? Anna

spoglądała to na Setha, to na Jillian.

- Jesteście pewni, że to dobry pomysł?

- Oczywiście! - zawołała Jillian radośnie.

Anna wzruszyła ramionami.

- Niech będzie.

Rachel pisnęła radośnie i zaczęła głośno wyliczać, co

ona i mały Jack będą robić. Anna czuła na sobie spojrze­

nie Granta.

- Przyprowadzimy go rano - powiedziała Jillian. - Po­

wiedzmy o dziesiątej? - Powiodła spojrzeniem od Granta

do Anny. - Nie za wcześnie?

Grant zakasłał gwałtownie.

Anna zarumieniła się.

- Dziesiąta będzie doskonała - powiedziała.

- A teraz usiądźcie - powiedział Grant - i zjedzcie z na­

mi lunch. Mamy tu kurczaka i mnóstwo grzanek.

Seth usiadł obok Granta.

- Uwielbiam grzanki - powiedział.

Jillian skrzyżowała ramiona i surowym głosem powie­

działa:

background image

- Wydawało mi się, że zjadłeś obfite śniadanie.

Seth z taką miną spojrzał ma żonę, że Anna parsknę­

ła śmiechem.

- Kocham cię, najdroższa - powiedział.

Jillian przewróciła oczami i usiadła. Anna podała jej

grzankę i trochę sałatki. Wspólnie zjedli lunch, rozkoszu­

jąc się wspaniałym popołudniem.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Było już wpół do piątej, kiedy Grant odprowadził An­

nę do domu. Towarzyszył jej przez cały czas od pikniku.

I był z tego bardzo zadowolony. Anna z trudem zgodziła

się rozstać z Jackiem na noc. Długo musiał jej tłumaczyć,

jak ważna jest dla rodziców umiejętność zrobienia sobie

od czasu do czasu przerwy. Przy ostrożnej pomocy Jillian

i entuzjastycznej zachęcie ze strony Rachel Anna pogo­

dziła się w końcu z sytuacją.

Grant z zachwytem przyglądał się, jak szła przed nim,

wymachując pustym koszykiem. Sama wyglądała jak

dziecko. Szczęśliwa i spokojna. Kompletnie obojętna na

otaczające ją bogactwo. On sam zawsze bardzo zwracał

uwagę na otaczający go świat.

Chciałby posiadać odrobinę jej umiejętności.

Anna otwarła frontowe drzwi. Obróciła się do niego.

- Dziękuję - powiedziała.

- Za co?

- Za wiele rzeczy. Ale przede wszystkim za olbrzymią

sumę, którą ofiarowałeś dzieciom. To było...

- Normalne. Nic wielkiego.

Miała w oczach prawdziwe pragnienie. Nigdy w życiu

żadna kobieta nie patrzyła na niego w taki sposób. Jak-

background image

by był mężczyzną z krwi i kości, naprawdę wartościo­

wym.

- Poza tym - powiedział - dostałem w zamian trochę

wspaniałych ciasteczek.

- To prawda. - Pokiwała głową.

Zdusił śmiech.

- To jakie masz plany na wolną noc? - spytał.

Anna postawiła koszyk na małym stoliku przy

drzwiach.

- Obejrzę jakiś film, poczytam, może pójdę wcześnie

do łóżka.

-Nie.

W pierwszej chwili wydawało się, że go nie zrozumiała.

Po chwili uśmiechnęła się niepewnie.

- Co znaczy „nie"? - spytała.

- Książka? Wcześnie do łóżka? I to ma być wolna noc?

- Masz lepszy pomysł? - Zaśmiała się.

- Tak. Zabieram cię ze sobą.

Delikatny rumieniec pojawił się na jej policzkach.

Podniosła wysoko brodę. Usiłowała wyglądać na niepo-

ruszoną.

- Czy to ma być propozycja?

Pomału pokiwał głową. W jej obecności stale czuł się

jak uczniak.

- Trochę to zwariowane - powiedziała i zmarszczyła

nos. - To znaczy, że nie mam wyboru?

- Bardzo mi przykro.

- Nieprawda.

- To prawda.

- W porządku. - Ze wszystkich sił starała się ukryć

uśmiech. Skrzyżowała ramiona na piersi. - Dokąd mnie

background image

zawieziesz, panie Ashton, kiedy już wywleczesz mnie za

włosy z mojej jaskini? Chciałabym wiedzieć, jak mam się

ubrać.

- Przepraszam. Nie mogę powiedzieć.

-Ale...

- Bądź gotowa o wpół do ósmej, panno Sheridan. -

Odwrócił się i odszedł.

- Tiramisu, galaretka czekoladowa i ten cudowny ser­

nik w polewie karmelowej...

Kiedy kelnerka skrupulatnie recytowała dostępne w kar­

cie desery, Anna zerknęła na swojego partnera. Zawsze my­

ślała, że Grant nie może już być bardziej przystojny.

Myliła się.

Tego wieczora miał na sobie białą koszulkę i dżinsy.

Ale było w nim coś innego. Przechyliła głowę i przyglą­

dała mu się w zadumie. Może zmienił coś w uczesaniu?

A może sprawiła to biel koszulki tak podkreślająca jego

opaleniznę?

Cokolwiek to było, Anna miała nadzieję, że Grant po­

jedzie do niej po kolacji.

- ...i tort dyniowy - skończyła kelnerka z uśmiechem,

dumna, że zdołała wszystko zapamiętać.

- Brzmi wspaniale. - Anna spojrzała pytająco na

Granta.

Ten skinął głową.

- Tak, brzmi wspaniale - powiedział - ale wolelibyśmy

coś bardziej tradycyjnego.

- Jak już powiedziałam, mamy galaretkę. - Kelnerka

pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie: - No i mogą

być jeszcze lody.

background image

Grant uśmiechnął się do dziewczyny tak uroczo, że

Anna poczuła ukłucie zazdrości.

- Dziękujemy - rzucił. I znów wrócił spojrzeniem do

Anny. - Nie macie przypadkiem kawałka zwykłej szar­

lotki?

Anna poczuła dziwne mrowienie w żołądku.

- Nie - odparła kelnerka. - Bardzo mi przykro.

- Nic się nie stało - powiedziała Anna. - Poprosimy o

rachunek.

- Zaraz przyniosę.

Kiedy kelnerka odeszła, Anna pochyliła się nad stoli­

kiem i szepnęła:

- Masz już chyba obsesję na punkcie mojej szarlotki.

Myślisz, że to jest normalne?

Zielone oczy Granta zamigotały.

- Może i nie. Ale każdy nałóg ma swoje przyczyny.

- Jaka jest przyczyna tego?

- Rozpaczliwa potrzeba smakowania raz za razem bez

możliwości zaspokojenia. Zawsze mam ochotę na jesz­

cze więcej.

Anna poczuła dreszcz emocji. Na chwilę zabrakło jej

oddechu.

- Ten problem wygląda naprawdę poważnie.

-Tylko wtedy, gdy obiekt pragnień jest poza zasię­

giem.

- Uważasz, że pewnego dnia może się tak stać?

- Przyszłość zawsze jest nieznana. - Jego spojrzenie nie

wyrażało niczego.

- To prawda - powiedziała. - Ale tak wcale nie mu­

si być.

Wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt. Ten

background image

niewinny flirt mógł zmienić miły, romantyczny wieczór

w coś znacznie poważniejszego, a tego nie chciała. Przy­

najmniej nie tym razem.

Przyniesiono rachunek. Grant zapłacił i wyszli z re­

stauracji. Wolnym krokiem szli przez parking do samo­

chodu.

Anna pierwsza przerwała milczenie.

- To był uroczy wieczór - powiedziała. - Dziękuję.

Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę.

- Nie ma za co - powiedział. - To jeszcze nie koniec.

- Co ci chodzi po głowie? - Uśmiechnęła się samymi

kącikami warg.

- Nic szczególnie szalonego.

- O, kurczę!

Zachichotał i otworzył przed nią drzwi samochodu.

- Może później. Teraz chcę ci tylko coś pokazać.

- Chciałabym dostawać tylko centa za każdym razem,

kiedy to słyszę...

światło wielkiego, żółtego księżyca sprawiało, że ol­

brzymi, stary dom wyglądał miło i przytulnie. Zachęcał,

by w nim zamieszkać.

Stał na końcu cichej uliczki na obrzeżach miasta. Z jed­

nej strony roztaczał się piękny widok na pobliskie wzgó­

rza, z drugiej na winnice. Wokół rosły stare jodły, dęby

i klony. Z tyłu zaś był uroczy taras.

Grant zatrzasnął drzwi i spojrzał na Annę wyczeku­

jąco.

- Co o tym myślisz? - spytał.

- No cóż. Szkoda, że jest tak ciemno. Ale to, co wi­

dzę, wygląda cudownie. Wymaga trochę pracy, ale to jest

background image

śliczne miejsce. - Niepewnie spojrzała mu w twarz. - Po

co tu przyjechaliśmy?

- Tak tylko żeby zobaczyć. - Tyle chciał jej w tym mo­

mencie powiedzieć i rad był, że nie zadawała więcej pytań,

chociaż był pewien, że miała ochotę.

Wziął ją za rękę i poprowadził za dom. Wielkie okna

na tarasie porastał gęsty bluszcz.

- Możemy się tak tutaj kręcić? - spytała Anna niespo­

kojnie. - Wiem, że dom jest na sprzedaż, ale czy właś­

ciciele nie będą mieli nam za złe, że depczemy im traw­

nik?

- Ten dom miał tylko jedną właścicielkę, która umarła

sześć lat temu - powiedział Grant. - Zapisała go przyja­

cielowi, ale umarł wkrótce po niej. Daleki krewny walczył

o ten dom w sądzie ponad dwa lata.

- O !

Grant parsknął szyderczo.

- Wcale nie chciał domu. Chodziło mu tylko o pienią­

dze.

- Zastanawiam się, jak długo już jest na sprzedaż? -

spytała Anna, kiedy znaleźli się na małym, kamiennym

patio.

- Prawie dwa lata.

Przyglądał się jej uważnie. Z zainteresowaniem podzi­

wiała murowane palenisko do barbecue.

- Dlaczego tak długo nikt go nie kupił? - spytała. - Coś

jest z nim nie tak?

- Wymaga wiele pracy. Właściciele zatrudniali ogrod­

nika, żeby dbał o dom. Teraz nie sądzę, żeby znalazło

się wielu chętnych do wykonania takiej pracy, gdy za

podobne albo i mniejsze pieniądze można kupić now-

background image

szy dom. - Wzruszył ramionami. Powiódł spojrzeniem

po farbie odpryskującej z okiennych framug. - Trze­

ba szczególnego człowieka, żeby zechciał kupić taki

kawałek ziemi, w który będzie musiał włożyć tyle pra­

cy. Rozumiesz?

Wpatrywała się w niego w skupieniu, jakby usiłowała

odgadnąć jego myśli.

- Skąd wiesz o kuzynie i ogrodniku?

- Rozmawiałem z agentem nieruchomości.

- Po co? - spytała wyraźnie zaskoczona.

- Z ciekawości.

Nie uwierzyła mu.

- Zaczekam, aż będziesz chciał mi powiedzieć, chociaż

czuję, że to nie nastąpi. Po co właściwie tu przyjechali­

śmy?

Grant przeczesał palcami włosy.

- Zamierzasz zamieszkać w Napa, kiedy skończy się to

całe zamieszanie? - ciągnęła z błyskiem w oku.

- Nie, ależ skąd!

Anna wydęła wargi. Nawet jeden mięsień nie drgnął

w jej twarzy. Grant nie był spokojny. Nie przyjeżdżał

w to miejsce tyle razy dlatego, że czuł się w Napa tro­

chę samotny, a ono przypominało mu dom rodzinny.

Wmawiał to sobie tylko, żeby usprawiedliwić przed

samym sobą te wizyty. Tak naprawdę bywał tam dlate­

go, że oczarowała go nowa rodzina i że poznał kobietę,

która sprawiła, że...

Odetchnął głęboko. Nie, nie mógł pozwolić sobie

na takie myśli. Miał swoje życie i dom w Nebrasce.

Tam były jego dzieciaki, których nie chciał opuścić jak

Grace. Owszem, byli już dorośli, mieli swoje życie, ale

background image

nadal go potrzebowali. A on już dawno przyrzekł sobie,

że ich potrzeby zawsze będzie przedkładał ponad włas­

ne.

- Grant, co się dzieje? - spytała łagodnie.

Wyrwany z zamyślenia rzucił pierwsze, co mu przy­

szło na myśl:

- Ostatnio zatęskniłem za domem, to wszystko. A to

miejsce najbardziej przypomina mi moją farmę i... chcia­

łem ci je pokazać, żebyś wiedziała, jak wygląda mój dom

w Nebrasce.

Anna chyba nie całkiem mu uwierzyła i na pewno

chciała zadać jeszcze wiele pytań. Nie winił jej za to. Bo

właściwie dlaczego przywiózł ją w to miejsce? Gdy byli

w restauracji, sam jeszcze nie wiedział, że tak postąpi.

Może chciał się z nią podzielić swoimi marzeniami?

Kto wie?

Odegnał te myśli. Wziął ją za rękę i poprowadził

w stronę drzew, między którymi zawieszona była dwu­

osobowa huśtawka.

- Pohuśtamy się? - spytał z wymuszonym uśmiechem.

Ona także uśmiechnęła się z przymusem.

- Jeśli masz ochotę, proszę bardzo. Ale ta huśtawka nie

wygląda najlepiej, a ja zjadłam obfity obiad. Nie miej do

mnie pretensji, jeśli wylądujemy na ziemi.

Roześmiał się głośno.

- Myślę, że wytrzyma - powiedział i usiadł obok niej.

- Widzisz, nie ma się czego bać.

Ale wypowiedział te słowa zbyt wcześnie. Drewnia­

na konstrukcja zaskrzypiała przeraźliwie i opadła o kil­

ka centymetrów. Anna gwałtownie wciągnęła powietrze.

Grant zaklął cicho. Oboje zastygli w bezruchu, czekając,

background image

co będzie dalej. Po chwili obrócili głowy i spojrzeli sobie

w oczy.

Anna zagryzała wargę.

- Wiedziałam, że nie powinnam była zjadać tej ostat­

niej kromki chleba.

Wybuchnęli wesołym śmiechem. Grant otoczył ją ra­

mieniem i z głęboką wiarą w szczęście odepchnęli się od

ziemi. Huśtawka zakołysała się z cichym skrzypieniem.

Grant westchnął.

- Huśtawka to dopiero początek - powiedział. - Jak

sama zauważyłaś, to miejsce wymaga jeszcze wiele

pracy.

- Ale czyż nie na tym polega zabawa?

- Zabawa?

- No tak. Najpierw zobaczyłeś to miejsce i zauroczyło

cię, tak? Ale zaraz się zorientowałeś, że nie wszystko jest

tu tak doskonałe, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Za­

czynasz więc snuć plany i marzyć, aż w końcu powstaje

to coś doskonałego, magicznego.

W księżycowej poświacie jej oczy lśniły jasno.

- Czy my wciąż jeszcze rozmawiamy o domu? - spy­

tał Grant.

- Człowiek ma tendencje do rozmawiania o abstrak­

cjach - odparła.

Dlaczego jej usta były tego wieczoru tak ponętne?

Dlaczego tak często zagryzała wargę, jakby oczeki­

wała pocałunku? Czemu musiała włożyć tę czerwoną

sukienkę, w której jej skóra nabierała atłasowego poły­

sku? Czy nie wiedziała, jak bardzo jej pragnął? Czy nie

zdawała sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało go pano­

wanie nad sobą?

background image

Podniósł głowę do księżyca. Odetchnął głęboko chłod­

nym powietrzem. Nic mu to nie pomogło.

- Wiesz? - bąknął.

-Hm?

- Odziedziczyłem farmę po dziadku. Nie było tam pra­

wie nic do zrobienia. Od początku wszystko miałem go­

towe.

- Pokochałeś to miejsce, prawda?

- Oczywiście. Ale sęk w tym, że sam nigdy niczego

nie wyremontowałem, nie sprawiłem, że mógłbym ja­

kieś miejsce nazwać swoim własnym. Strasznie mnie ta­

ka praca intryguje.

- Zawsze wszystko robisz własnoręcznie, to prawda.

Musnęła stopą jego łydkę. Fala gorąca przetoczyła mu

się po plecach. Głośno wciągnął powietrze.

- Co? - spytała.

- Wszystko robię własnoręcznie - powtórzył. - Chcesz

mnie tu zabić?

Psotny uśmiech zagościł na jej wargach.

- Znów to zrobiłam, prawda? Nie mogę się powstrzy­

mać od dwuznaczności i niedopowiedzeń.

- Na to wygląda. Tak jak ja nie mogę się powstrzy­

mać...

Przyciągnął ją i pocałował.

Trzymanie jej w objęciach, wdychanie jej zapachu...

To była prawdziwa męka, bo dobrze wiedział, że nigdy

nie wystarczą mu same pocałunki. Pragnął jej. Natych­

miast. Na piasku, na chłodnej trawie.

Na samą myśl wyprężył się cały.

Ujął jej głowę i przycisnął mocno usta do jej warg.

A ona poddała się temu z ochotą, zachęcająco je roz-

background image

chylając. Nie pozwolił jej czekać. Odnalazł językiem jej

język.

Anna jęknęła, kiedy jego palce wsunęły się pod

koronkowy stanik. Drzemiące żądze zbudziły się, a ser­

ce ruszyło z kopyta. Jego dłoń dawała tyle rozkoszy, tyle

cudownych doznań. Sutki piersi natychmiast stward­

niały jak kamyki i domagały się kolejnych dotknięć.

Doczekały się.

Całował ją gwałtownie, mocno i namiętnie. Anna jęk­

nęła głucho, pragnąc go z całej mocy.

Nagle poczuła na twarzy coś zimnego i mokrego.

W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś owad, ale po

chwili spadły na nią kolejne grube krople. Odskoczyła od

Granta. Przyłożyła dłonie do policzków.

Deszcz.

Padał coraz mocniej i mocniej.

Zanim zdołała powiedzieć choćby słowo, Grant chwy­

cił ją za rękę i pociągnął z huśtawki.

- Prędko - powiedział, kierując się w stronę domu.

Zatrzymali się pod markizą przy wejściu. Anna była

pewna, że tam przeczekają ulewę, ale Grant wyjął z kieszeni

klucz i otworzył drzwi. Strugi deszczu przesłoniły cały świat.

Powietrze oziębiało się gwałtownie, tak jak i Anna. W mo­

krej, wełnianej sukience zaczęła dygotać z zimna.

- Co my robimy? - spytała.

- Chronimy się przed deszczem.

-Wiem, ale...

- Do samochodu mamy bardzo daleko.

- Ale to... Dali ci klucze?

- Facetowi bardzo zależy na sprzedaniu tego domu.

Zgodził się, żebym go sobie jeszcze raz obejrzał.

background image

- Jeszcze raz?

- Mówiłem ci, że już tu kiedyś byłem.

Nic z tego nie rozumiała. Po co tak często bywał w do­

mu, którego nie zamierzał kupić? Po co miał do niego

klucz?

Owinęła się ramionami. Weszła za Grantem do wiel­

kiego salonu. Na umieszczonych w pochyłym dachu ok­

nach ulewa malowała abstrakcyjne wzory. Stukając ob­

casami po kamiennej posadzce, podeszła do nakrytej

płóciennym pokrowcem kanapy i usiadła.

Zerknęła na Granta. Z jego krótkich włosów spływały

strumyki wody, a mokre dżinsy ciasno kleiły się do nóg.

Przyglądał się jej z uśmiechem.

- Jesteś cała mokra. - Roześmiał się wesoło.

- Ty też.

- Może to nie jest najlepszy pomysł...

- Co takiego?

Posłał jej szatański uśmieszek.

- Może powinnaś wyskoczyć z tego ubrania...

- No, ładnie - rzuciła.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- ...wyskoczyć z tego ubrania i wejść do wanny.

Dramatycznym gestem opadła na oparcie kanapy.

- Zanim znów zachoruję, tak? - spytała.

Usiadł przy niej. Zbliżył twarz do jej twarzy. Na krótką

chwilkę Anna wstrzymała oddech. A on delikatnie od­

garnął jej z policzka kosmyk mokrych włosów.

- Nie powinnaś tak żartować. Masz dziecko, o któ­

re musisz dbać. Przecież nie chcesz znowu być chora,

prawda?

- Tak - powiedziała poważnie. - Ale to oznacza, że po-

background image

winnam wrócić do domu, pozbyć się mokrego ubrania

i wziąć kąpiel. Obawiam się jednak, że dopóki burza tro­

chę nie złagodnieje, nie...

- Zawsze jest jakiś sposób, Anno.

Jego głos był taki miękki, taki ponętny, że wszystkie jej

mięśnie naprężyły się bezwiednie.

- Jaki? - ledwie zdołała wydusić.

Poczuła jego palce sunące wzdłuż krawędzi dekoltu.

- Wiem na pewno, że instalacja hydrauliczna działa tu

bez zastrzeżeń.

W pierwszej chwili nie była pewna, czy dobrze go zro­

zumiała. Nie mógł przecież proponować tego, co propo­

nował, prawda? Pociągnęła nosem. Zaśmiała się nerwo­

wo.

- Zwariowałeś - powiedziała.

- Nie. Mówię poważnie.

I było tak w istocie. Z trudem przełknęła ślinę. Usiło­

wała ukryć gwałtowne łomotanie serca.

- Na pewno żartujesz. Nie możemy tego zrobić. To nie

jest nasz dom. To by było... - Wpatrywała się weń w zdu­

mieniu.

- Szalone? Zwariowane? - Wysoko uniósł brwi. - Nie­

odpowiedzialne?

- Tak - szepnęła. - A my jesteśmy przecież ludźmi od­

powiedzialnymi.

- Może tym razem nie jesteśmy?

Nie odrywała od niego oczu. Podniecenie przetacza­

ło się falami przez jej ciało. Tylko raz w życiu zrobiła coś

szalonego: wdała się w romans z Grantem. I nie żałowa­

ła tego.

- Wanna, powiadasz?

background image

Wstał, uśmiechając się radośnie.

- Wielka i głęboka.

- Taaak. A czy jest tu prysznic?

- Prysznic możesz wziąć u siebie w domu.

Poczuła gorąco na policzkach. I drżenie kolan.

- I nie będę w tej wannie sama, dobrze myślę?

Wziął ją za ręce i podniósł z kanapy.

- Myślę, że powinienem tam być. Do pomocy.

- A to w czym?

Jego ręce zsunęły się powoli wzdłuż jej ramion. Kiedy

dotarły do piersi, zatrzymały się.

- W dawnych czasach, zanim jeszcze ludzie wymyślili

pieniądze, mężczyzna... który był coś wart...

- Tak jak ty, oczywiście - ponagliła go niecierpliwie.

- Oczywiście. - Twarz mu się rozjaśniła. - Otóż taki

mężczyzna przynosił swojej kobiecie wiadra z gorącą wo­

dą i mył ją całą bardzo dokładnie.

Oczyma wyobraźni Anna zobaczyła Granta siedzące­

go w wannie. Jego szerokie ramiona oparte na białej por­

celanie. Jego usta i męskość gotowe. Zacisnęła powieki

i odetchnęła głęboko.

- Chcę, żebyś coś wiedział, Grancie. Naprawdę nie mu­

siałeś przywozić mnie do opuszczonego domu, żeby mnie

uwieść. Nie musisz wyszukiwać pretekstów, żeby mnie

dotknąć. Nie musisz udawać kogoś innego, żeby się ze

mną kochać. Moje ramiona i tak zawsze są dla ciebie ot­

warte.

Na chwilę Grant zamknął oczy, a potem spojrzał jej

prosto w twarz.

- Zabijasz mnie, Anno Sheridan.

Pochylił się i pocałował ją. Lekko, czule i delikatnie.

background image

Kiedy Anna cofnęła głowę, napotkała uśmiech, który

porwał ją bez reszty.

- Z drugiej strony - zaczęła powoli - gorąca kąpiel mo­

że być cudowna.

Nie wytrzymali i oboje roześmiali się radośnie. Grant

przytulił ją mocno.

- Chodźmy więc, moja mała czarownico.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Grant włożył rękę pod kran, żeby sprawdzić tempe­

raturę wody. Gorąca. Para pomału wypełniała całe po­

mieszczenie. Wtedy usłyszał kroki. To weszła Anna.

- Jak tam Jack? - spytał, nie odwracając się.

- Skąd wiesz, że dzwoniłam?

Usłyszał w jej głosie ciepłe nutki i poczuł ucisk w sercu.

- Jesteś wspaniałą matką.

Stanęła tuż za nim. Położyła mu rękę na ramieniu.

- Dziękuję - powiedziała.

- Przecież to prawda, Anno. - Odwrócił się i zajrzał

w tę piękną twarz i wielkie, brązowe oczy. Nie zdołał

się powstrzymać. Chwycił ją w objęcia. - Wszyscy to

wiedzą i wszyscy widzą, jak on cię kocha. - Jego dło­

nie spoczęły na jej biodrach. - Nie jest łatwo pogodzić

się z cudzymi wyborami, ale nagroda bywa niezwykła,

prawda?

- Prawda. - Spuściła głowę. - Jesteśmy bratnimi dusza­

mi, Grancie Ashton, wiesz o tym?

Nie był w stanie odpowiedzieć. Coś nagle zacisnęło

mu krtań. Ale wiedział, że miała rację.

- Woda będzie za gorąca - powiedział. Odwrócił się

i zakręcił kran.

background image

Kiedy ponownie na nią spojrzał, zdejmowała sukienkę.

Przez mokrą, białą koronkę stanika widać było wyraźnie

sutki. Grant wprost pożerał ją wzrokiem.

- Lepiej wejdź do wody - mruknął. Na czoło wystąpi­

ły mu grube krople potu. - Zanim popędzę szukać pre­

zerwatywy.

Uśmiechnęła się. Rozpięła stanik. Pozwoliła mu upaść

na podłogę.

- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy wejść do wody?

- spytała.

- Słucham? - Jej pytanie nie dotarło do niego. W gło­

wie szumiało mu na widok jej piersi.

- Nie wątpisz chyba, że poważnie potraktowałam twoje

słowa, kiedy mówiłeś o kąpieli we dwoje.

- Do diabła, nie! - zawołał.

- Czyżby miał to być tylko podstęp, żebyś mógł mnie

obejrzeć nagą?

- Do diabła, tak! - Uśmiechnął się.

Nie wytrzymała. Podeszła do niego i zaczęła rozpinać

mu koszulę.

- Będziesz kąpał się ze mną, chłopcze. - Roześmiała się,

widząc jego minę. - I to ja ciebie rozbiorę.

Dla Anny była to wspaniała nagroda. Od dawna ma­

rzyła o tym, by rozebrać Granta. Kolejno rozpięła gu­

ziki i zdjęła 7. niego koszulę. Cofnęła się odrobinę, by

z zachwytem przyjrzeć się jego muskularnym ramionom.

Równa opalenizna wskazywała, że miała do czynienia nie

z gryzipiórkiem, który całe dnie spędzał przy biurku i pil­

nował, żeby nie zabrudzić starannie wypielęgnowanych

paznokci, ale z mężczyzną, który nieraz pracował w pocie

czoła na świeżym powietrzu.

background image

Z sercem w gardle pogłaskała go po piersi. Coraz niżej

i niżej, aż do klamry paska.

- Pomóc ci? - spytał głosem chrapliwym z pożądania.

- Nie. Wszystko jest pod kontrolą. - Kłamała. Kiedy

rozpięła pasek i suwak i gdy zsunęła aż do kostek spodnie

i bokserki, niczego już nie miała pod kontrolą.

- Wzięłam sobie do serca to, co powiedziałeś o myciu

mnie, wiesz? - powiedziała. Weszła do wanny i usiadła.

Gorąca woda przyjemnie pieściła jej skórę.

Po chwili Grant siedział naprzeciw niej.

- Nie mamy mydła - powiedział.

- Możemy udawać.

Uśmiechnął się. Pochylił się i zaczął zacierać ręce, jak­

by trzymał w nich kostkę mydła. Anna oparła się wygod­

nie i czekała. Czuła, jak serce usiłuje rozbić jej żebra. To

było czyste szaleństwo. Wszystko. Miejsce, w którym się

znaleźli, to, co robili... Cały ten deszcz tłukący w dach

jak karabinowe kule.

Zaczął od stóp. Głaskał je i masował. Długimi, powol­

nymi ruchami, dopóki nie wypuściła powietrza, które za­

trzymała w płucach.

Potem kostki i łydki.

Gorąca woda działała kojąco i Annie zaczęło się lekko

kręcić w głowie.

Grant tymczasem dotarł już do kolan i ud. Najpierw

z zewnątrz, potem ostrożnie wsunął dłonie do środka.

Rozchylił je nieco i dotarł do końca. Anna wciągnęła po­

wietrze przez zaciśnięte zęby. Pragnęła, żeby nie prze­

stawał, żeby wsunął się jeszcze dalej. Ale on był okrutny.

Torturował ją słodko, drażnił i podniecał.

Cały czas poruszał się bardzo powoli. To się zbliżał, to

background image

oddalał, lecz wciąż nie pozwalał jej dotrzeć do końca. Kre­

ślił gorące ślady na jej coraz bardziej wrażliwej skórze.

Anna zaczynała płonąć z pożądania.

- Proszę... - wyszeptała.

Żarłoczny wzrok Granta pochłaniał widok jej piersi

z twardymi sutkami.

- Myślałem, że mam cię umyć całą.

- Tak - wychrypiała.

- W porządku, kochanie. Rozsuń nogi.

Nie musiał długo czekać.

- Tak - powiedział zduszonym głosem. - Jesteś pięk­

na, Anno.

Anna zagryzła wargi i czekała niecierpliwie. Wresz­

cie doczekała się. Poczuła jego dłoń tam, gdzie chcia­

ła. Krzyknęła głośno. Grant doskonale wiedział, co robił.

Nie był nowicjuszem. Pieścił ją po mistrzowsku.

Uda Anny rozchyliły się jeszcze bardziej.

- Wystarczy - powiedziała.

-Co?

- Wystarczy już tego. - Gorączkowo szperała pod wo­

dą, aż w końcu znalazła jego męskość i zacisnęła w dłoni.

- Tego chcę... W sobie.

Poczuła przypływ nowej energii. Podniosła się, po­

pchnęła Granta, aż opadł plecami na krawędź wanny,

i usiadła na nim. Powietrze gwałtownie opuściło jej płu­

ca. Grant jęknął głucho i gwałtownie podrzucił biodra do

góry. Chwycił ją w pasie.

Woda pryskała dookoła, lecz żadne z nich tego nie

zauważało. Para wypełniała pomieszczenie gęstą zasło­

ną. Grant zamknął w dłoniach jej piersi, zacisnął w pal­

cach nabrzmiałe sutki. Krew w jej żyłach krążyła coraz

background image

szybciej. Rozgrzana skóra reagowała na najlżejsze

dotknięcie.

Grant nie ociągał się. Podczas gdy ona unosiła się

i opadała, on energicznie pieścił jej piersi. Z wolna Anna

przestawała dostrzegać otaczający ją świat. Pozostało jej

już tylko niespełnione pragnienie. I oczekiwanie spełnie­

nia. Aż wreszcie stało się...

Opadła Grantowi na pierś. Z trudem łapała powietrze.

Ich ciała drżały w spazmatycznych skurczach rozkoszy.

Grant objął ją i pocałował. Potem szepnął jej prosto

do ucha:

- Przepraszam, Anno.

Długą chwilę trwało, zanim zrozumiała jego słowa.

-Za co?

- Nie zabezpieczyłem nas.

- Wszystko w porządku - powiedziała cicho. Nawet

nie wiesz, jak bardzo, pomyślała.

- Nie. Powinienem był...

- Przestań, proszę. - Nie chciała tracić tej tak cudow­

nej chwili. Grant trwał bez słowa i Anna czuła, jak bar­

dzo wściekły był na siebie. - Posłuchaj. - Usiadła. Zbli­

żyła twarz do jego twarzy i pocałowała go prosto w usta.

- Nic by nie zmieniło, gdybyś włożył coś...

- Oczywiście, że zmieniłoby. Już kiedyś o tym rozma­

wialiśmy i wtedy jasno ci powiedziałem. - Zaklął cicho.

- To przez ciebie. - Przygryzł lekko jej dolną wargę. -

To ty odebrałaś mi rozum, doprowadziłaś do szaleń­

stwa. Do ostateczności. Pragnę cię w każdej chwili,

każdego dnia.

- Grant.

- Słucham?

background image

Ujęła w dłonie jego twarz. Nabrała głęboko powietrza

i wyznała mu prawdę.

- Nie mogę mieć dzieci.

- Słucham? - spytał po bardzo długiej chwili.

- Cierpię na endometriozę. Lekarze mówią, że prak­

tycznie nie mogę zajść w ciążę.

- O mój Boże! - Grant przytulił ją mocniej. - Anno,

tak mi przykro.

- Niepotrzebnie. Mam Jacka...

- Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej?

- Nie wiem.

Rzeczywiście, nie wiedziała. AJe jak miała spojrzeć

w twarz ukochanemu mężczyźnie i powiedzieć mu coś

tak krępującego, tak osobistego? Co sprawiało, że nie czu­

ła się w pełni kobietą.

Grant położył dłoń na jej głowie i przytulił do piersi.

Cóż więcej mógł powiedzieć? Trwali tak złączeni w jed­

ność. Anna uspokajała się z wolna. Grant głaskał ją po­

wolnymi, okrągłymi ruchami. A woda, stygnąc, studziła

rozpalone ciała.

Godzinę później deszcz trochę zelżał. Grant i Anna

wykorzystali okazję i popędzili do auta. Do domu jecha­

li w milczeniu. Anna zastanawiała się, czy jej wyznanie

zmieniło uczucia Granta do niej, czy sprawiło, że poczuł

się niezręcznie. Po kilku minutach jednak ujął jej dłoń,

ścisnął mocno i trzymał aż do końca podróży.

Kiedy stanęli przed jej drzwiami, Anna powiedziała:

- To był wspaniały wieczór.

Grant skrzyżował ręce na piersi.

- Nie zaprosisz mnie do środka? - spytał.

background image

Uśmiech uleciał z jej twarzy.

- No cóż. Może chciałbyś obejrzeć jakiś film czy coś

takiego?

- Coś takiego? - Przyglądał się jej z uwagą.

- Możemy zagrać w Monopole.

- A co powiesz na spanie?

Wysoko uniosła brwi.

- Ale chyba nie mam śpiwora - powiedziała niepewnie.

- Mam zamiar zostać na noc - rzucił krótko. - W two­

im łóżku. - Podniósł ją, przełożył sobie przez ramię, jak­

by była lekka jak piórko, i pomaszerował do domu.

Śmiała się do łez, kiedy wszedł do sypialni i położył ją

na łóżku, lecz szybko przestała, gdy zaczął zdzierać z niej

ubranie, a potem z siebie.

- Moje ubranie jest wciąż jeszcze trochę mokre, tak?

- bąknęła. Grant przekręcił ją na brzuch.

- To nie ma nic do rzeczy - mruknął.

- Wszyscy uważają, że jesteś grzecznym, dobrze ułożo­

nym chłopcem, Grancie Ashton. A to nieprawda.

- Nie. Nie jestem.

Serce zabiło jej żywiej z podniecenia, kiedy poczuła na

plecach jego słodki ciężar. Włosy na jego piersi łaskotały

ją delikatnie. Czuła go wyraźnie na pośladkach.

Po chwili poczuła na uchu czubek jego języka. Zamru­

czała z zadowolenia. Zakręciła niecierpliwie biodrami.

- Powiedz mi, czego chcesz, Anno - wyszeptał.

- Ciebie. Po prostu ciebie.

- Zawsze mnie masz - rzucił. Wcisnął się między jej

uda.

Anna z trudem łapała powietrze. Nie mogła pozbierać

myśli, lecz instynkt podpowiedział jej, co powinna zro-

background image

bić. Grant obsypał pocałunkami jej kark i szyję. Jego rę­

ka wędrowała od ramion do brzucha i dalej. Anna łapała

powietrze przez zaciśnięte zęby Powolne, spokojne piesz­

czoty Granta doprowadzały ją do szaleństwa, wyciskały

z jej krtani głuche jęki.

W końcu krzyknęła głośno, ale choć dotarła do szczy­

tu, nie przestała poruszać biodrami. Grant oddychał co­

raz gwałtowniej.

- I co my z tym zrobimy? - wysapał.

- Z czym? - rzuciła w poduszkę.

- Z tym. Z nami. Z tobą i ze mną. - Ich ciała poruszały

się coraz prędzej we wspólnym, szalonym rytmie.

- Grant...

Ale jego już nie było. Głośno wykrzyknął jej imię, wpił

palce w jej ciało, a potem opadł na nią, dysząc ciężko. Le­

żał, obejmując ją mocno i całując w kark.

- Jesteś taka cudowna - powiedział. W jego głosie po­

jawiły się niespodziewanie nuty melancholii.

- Tak tylko mówisz.

- Nie. To prawda. Sprawiasz, że robię się słaby. Jak wte­

dy, gdy się dowiedziałem, że Ford i Abigail będą moi. Sła­

by, a przy tym pełen energii. 1 szczęśliwy. - Wtulił twarz

w jej kark. - To zupełnie nie ma sensu, prawda?

- Owszem, ma. - Słabość była cechą ich obojga. Tylko

że ona poddała się jej.

- Co teraz zrobimy? - powtórzył znużonym głosem.

- Nie my, Grancie - odparła cicho. - Ty. Co dzieje się

z moim sercem i do kogo należy, widać od razu. Nie

zamierzam ukrywać moich uczuć do ciebie. I moich

marzeń.

Grant milczał. Obrócił się tak, że oboje leżeli na bo-

background image

ku. Nie wypuścił jej z objęć. Przez moment Anna chciała

powiedzieć coś więcej, ale dobrze wiedziała, że tego, co

chciała od niego usłyszeć, nie mogła wymusić. Pozostało

jej więc tylko czekać. Czas pokaże.

I tak, przytuleni, zasnęli.

Następnego ranka zbudziło ich niecierpliwe stukanie

do drzwi.

Anna z trudem uniosła powieki i spojrzała na zegar.

- Wpół do ósmej - bąknęła.

Zza pleców usłyszała ochrypły głos Granta:

- To na pewno Seth i Jillian przyprowadzili Jacka.

- Tak wcześnie?

- Może stęsknił się za tobą?

Przerażona wyskoczyła z łóżka i porwała szlafrok. Mo­

że coś mu się stało? O Boże! Nigdy by sobie nie wybaczy­

ła, gdyby...

Nawet nie chciała o tym myśleć.

Jak na skrzydłach popędziła do drzwi i otwarła je z im­

petem. Grant biegł tuż za nią.

Ale za drzwiami nie było małego, zielonookiego chłop­

ca wołającego „Mama, mama". Na werandzie stali Lucas

i Caroline. Twarze mieli ściągnięte i zatroskane.

Pierwsza odezwała się Caroline.

- Przepraszamy was - powiedziała.

- Stało się coś złego? - spytała Anna nerwowo. Zupeł­

nie nie zważała na to, że i ona, i Grant mieli włosy w nie­

ładzie, a stroje skąpe. - Czy coś z Jackiem?

Lucas pokręcił głową.

- Nie. Nic mu nie jest. Je śniadanie z Rachel i Sethem.

- Przyszliśmy nie w porę. - Caroline unikała zagląda-

background image

nia w głąb domu, jakby się obawiała, że dojrzy jakieś śla­

dy niedawnej schadzki.

- Obawiam się, że na to nigdy nie będzie dobrej pory

- powiedział Lucas. Spojrzał w oczy Grantowi. - Czy mógł­

byś przyjść do domu?

Grant zesztywniał.

- Teraz? - spytał.

-Tak.

- Dobrze.

- Po co ma iść do domu? - spytała Anna.

Caroline spojrzała Grantowi w oczy.

- Są tam policjanci. Chcą z tobą rozmawiać.

i

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Idę Z tobą.

- Nie. - Grant pokręcił głową.

- Co to znaczy „nie"? - Oparła ręce na biodrach.

- Jeśli to ma się znowu powtórzyć, to nie chcę, żebyś

była ze mną.

Gniewny rumieniec oblał jej policzki. Wściekłość roz­

palała ją do białości. A jeszcze kilka godzin wcześniej, też

z jego powodu, pałała gorącymi kolorami.

- Możemy was na chwilę przeprosić? - zwrócił się

Grant do Caroline i Lucasa.

- Oczywiście - powiedzieli jednym głosem.

Grant nie czekał na odpowiedź. Chwycił Annę za rękę

i pociągnął z powrotem do sypialni. Wpadające przez ok­

na słońce na moment oślepiło ich. Z ciężkim westchnie­

niem posadził ją na łóżku i zaczął nerwowo spacerować

po pokoju.

- Posłuchaj - zaczął. - Wiem, co myślisz, ale to nie jest

przeciw tobie...

- A mnie się zdaje coś innego.

- Ale tak nie jest.

- To o co chodzi? - Nieustannie wodziła za nim wzro­

kiem. - O co chodzi, Grancie? - powtórzyła. - Znów pró­

bujesz nas chronić. Jack i ja wcale tego nie potrzebujemy.

background image

- Owszem, potrzebujecie.

- Spencer nie żyje. Nic mi już nie grozi. Nie ma repor­

terów.

- Jeśli nic ci już nie grozi, to dlaczego wciąż jeszcze je­

steś w Napa? - spytał ponuro.

Jej twarz zbielała jak papier. Nerwowo zagryzała

wargi.

- Dopóki sprawa morderstwa nie zostanie wyjaśniona,

sądziłam, że będzie lepiej...

- Widzisz - przerwał jej. - Ty też uważasz, że jest coś

jeszcze do wyjaśnienia.

- Powinnam być przy tobie, do diabła.

-Nie.

- Przestań chodzić chociaż na chwilę. - Usłuchał, a An­

na bezradnie pokręciła głową. - Nie rozumiem cię.

Od nadmiaru emocji zrobiło mu się niedobrze. Dotąd

wiódł życie zwyczajne i spokojne. Nie był przygotowany

na takie sceny jak z opery mydlanej. Na te nieustanne

zmiany nastrojów, nieoczekiwane zwroty akcji. Klęknął

u jej stóp.

- Dobrze - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. -

Wiesz, że zawsze starałem się chronić ciebie i Jacka. -

Spojrzał w sufit i głośno wypuścił powietrze. - Nie chcę,

żebyś poszła tam ze mną z zupełnie innego powodu.

Jej wielkie, brązowe oczy niemal przeszywały go na

wylot.

- To o co tak naprawdę chodzi? - spytała.

- Wstydzę się, Anno - wychrypiał. - Wstydzę się tego,

że jestem podejrzany, że nie mogę sam decydować o swo­

im życiu. Wstyd mi, kiedy patrzysz na mnie... - Potrząs­

nął głową.

background image

Zamknęła w dłoniach jego twarz.

- Przestań, Grancie. Przecież ja znam całą prawdę.

Wiem, gdzie byłeś tamtej nocy. Nie musisz czuć nic...

- Muszę iść. - Poderwał się na równe nogi.

- Zaczekaj...

- Ten łobuz Ryland już tam na mnie czeka. I jeśli będę

zwlekał zbyt długo, pomyśli, że coś ukrywam.

Została sama w rozgrzebanym łóżku, z odciskami ich

głów na poduszkach.

- Wrócę - powiedział cicho. Była w tym niema prośba

o pozwolenie odejścia.

Zacisnęła zęby i spoglądała niepewnie. W końcu ski­

nęła głową.

- Dobrze.

Był już prawie w drzwiach, gdy zatrzymał się i odwró­

cił. Wielkimi krokami podszedł do niej i zamknął w ra­

mionach. Niecierpliwie szukał wzrokiem jej oczu.

- Cholera, Anno! Wiesz przecież, jak bardzo cię po­

trzebuję.

Przechylił głowę na bok i pocałował ją. Mocno i długo.

Kiedy w końcu oderwał się od niej, by zaczerpnąć powie­

trza, w jej oczach było to, czego potrzebował: wsparcie

i cień uśmiechu.

- Idź - powiedziała lekko drżącym głosem.

Nie było mu łatwo, ale usłuchał.

Grant wszedł do biblioteki za Lucasem i Caroline. Ani

trochę nie zaskoczyła go obecność detektywa Rylanda,

który stał odwrócony plecami do okna. Jego wąskie oczy

patrzyły, jakby wszędzie czaiła się zbrodnia. Od początku

Grant miał wrażenie, że Ryland czuł do niego jakąś oso-

background image

bistą urazę. Albo że naprawdę wierzył, że Grant z zimną

krwią zamordował swojego ojca i z całego serca chciał go

wsadzić za kratki na całe życie.

Na kanapie siedział zamyślony Edgar Kent, prawnik,

którego Caroline wynajęła do tej sprawy. Na widok swo­

jego klienta wstał i uśmiechnął się słabo.

- Jak się masz, Grant?

Niepokój ścisnął serce Granta. Czyżby znowu

potrzebny mu był adwokat? Czy to Caroline go wezwa­

ła? Czy wiedziała coś więcej, niż powiedziała mu po

drodze?

Mniejsza z tym. Grant i tak nie zamierzał kryć się

w mysią dziurę. To nie było zgodne z jego naturą. Nigdy

się nie poddawał. Pewnym krokiem podszedł do Kenta

i uścisnął mu dłoń. Rylandowi po tym, czego doświad­

czył od niego w ostatnich miesiącach, posłał tylko zim­

ne spojrzenie. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Stał z ręką

w kieszeni i nie odrywał oczu od Granta. Ciche brzęcze­

nie mówiło, że bawił się w kieszeni kluczykami od samo­

chodu.

- Nie ma dzisiaj detektyw Holbrook? - spytał Grant.

Zwykle Rylandowi towarzyszyła dobrze zbudowana nie­

bieskooka funkcjonariuszka.

Ryland pokręcił głową.

- Moja partnerka podąża właśnie niezwykle interesu­

jącym tropem, jaki pojawił się w tej sprawie. Nie chcia­

łem jej przeszkadzać. Poza tym - uśmiechnął się szeroko

- sam też dam sobie radę.

- Napijesz się czegoś, Grancie? - spytała Caroline po­

spiesznie.

- Nie, dziękuję, Caroline. - Przypatrywał się Rylando-

background image

wi uważnie. - Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tu je­

stem.

Ryland otwierał już usta, gdy Edgar Kent uniósł dłoń.

- Grancie, nowe informacje ujrzały światło dzienne...

- Nowe informacje? - powtórzył Grant. - Jakie? Coś

więcej na temat szantażu? Wiecie już, kto to był?

W jego głosie słychać było desperackie pragnienie do­

tarcia do prawdy, wyjaśnienia zbrodni i powrotu do nor­

malnego życia.

Edgar gestem wskazał mu krzesło obok siebie.

- Usiądź, proszę.

- Wolę postać.

Ryland odezwał się i jak zwykle od razu przystąpił do

rzeczy. Za to jedno Grant trochę szanował tego człowie­

ka.

- Wystarczy - powiedział. - Niech pan posłucha,

Ashton. Chciałbym się czegoś dowiedzieć. I chciałbym

usłyszeć prawdę.

- Może pan w to wierzyć lub nie, ale ode mnie zawsze

słyszał pan prawdę - rzucił Grant przez zaciśnięte zęby.

Ryland prychnął cicho.

- Czy nazwisko Sally Simple coś panu mówi?

W pierwszej chwili wydawało się, że Grant nie zrozu­

miał pytania. W końcu słowa ułożyły się w zrozumiałą

całość. Wstrząs był tak silny, że na moment zaniemówił.

- Co pan powiedział? - wychrypiał po chwili.

- Sally Simple - powtórzył niecierpliwie Ryland. - Spy­

tałem, czy to nazwisko coś panu mówi. Ale z wyrazu pa­

na twarzy... - zbliżył się - widzę, że tak.

W kosmicznym tempie lata przetoczyły się Grantowi

przed oczyma duszy. Zobaczył twarz matki, łagodną i ko-

background image

chającą. Zobaczył dom rodzinny, trawnik za szkołą, na

którym bawił się tak chętnie. I tory kolejowe, na których

siadywał z kolegami, żeby pogadać o dziewczynach, sa­

mochodach i niepewnej przyszłości. Zobaczył też swoich

dziadków, życzliwych i dobrych, miejsca i ludzi, wśród

których wzrastał i których na zawsze zachował w pamięci,

co nieraz pomagało mu w trudnych chwilach.

I chyba znów będzie musiało.

- Grant - zaczął Edgar. - Może powinniśmy porozma­

wiać na osobności?

Grant przeczesał włosy palcami.

- Nie rozumiem - powiedział.

Edgar zerknął na Lucasa i Caroline.

- Czy jest tu jakieś miejsce, dokąd moglibyśmy pójść?

- Oczywiście - odparła Caroline.

- W ogrodzie Caroline jest wiele ustronnych zakamar­

ków - powiedział Lucas. Objął żonę w talii obronnym ge­

stem.

Ryland nadal trzymał rękę w kieszeni. Przeklęte klu­

czyki wciąż brzęczały irytująco.

- Jeszcze coś do ukrycia, Ashton? - rzucił.

Ale Grant nie słyszał nikogo. Czuł w głowie wielki za­

męt.

- Dlaczego pyta pan o Sally Simple? - spytał zduszo­

nym głosem.

- O nie, nie, nie. - Ryland wolno pokręcił głową. - To

nie będzie tak. Najpierw pan nam powie, potem dopiero

my. W takiej kolejności.

Grant mocno zacisnął usta.

Ryland wzruszył ramionami.

- Czy w czasie, gdy pan Ashton będzie się naradzał ze

background image

swoim adwokatem, mógłbym się przejść do pani małego

domku? - zwrócił się do Caroline. - Chętnie zadałbym

kilka pytań pannie Sheridan.

- Straszny z ciebie drań, Ryland - mruknął Grant.

Detektyw wysoko uniósł brwi.

- Lepiej uważaj na siebie, Ashton, bo jeszcze przed

zmrokiem możesz się znaleźć w przytulnej celi, którą

chyba tak polubiłeś.

- Pod jakim zarzutem? - warknął Grant. - Za powie­

dzenie prawdy policjantowi?

- Powiedziałem, lepiej uważaj.

Jeszcze nigdy w życiu Grant nie był taki wściekły.

- Nie waż się jej nachodzić! Ona nie ma z tym nic

wspólnego i dobrze o tym wiesz.

Ryland podszedł bliżej i spojrzał Grantowi w twarz.

Był znacznie niższy od Granta, ale silny i dobrze zbudo­

wany. Dwaj mężczyźni piorunowali się wzrokiem.

- Proszę to dobrze zrozumieć, panie Ashton. - Ry­

land cedził słowa. - Odkryję prawdę i wyjaśnię tę sprawę

w ten czy w inny sposób.

- Bez względu na to, kto na drodze, prawda?

Ryland krótko parsknął śmiechem.

- Zupełnie, jakbym słyszał... hm, Spencera Ashtona.

- Dobrze, wystarczy - wtrącił się Edgar Kent, zrywając

się na równe nogi.

- Usiądź, Edgarze - powiedział Grant stanowczo. Dość

już miał tej rozmowy, tych prób przestraszenia go. - Pan

też, Ryland. Anna nic nie wie o Sally Simple.

Musiało coś być w głosie Granta, bo Ryland się cof­

nął.

- Ale pan wie? - spytał, siadając na poręczy fotela.

background image

Chronić kobietę, która trzymała jego stronę, odkąd się

poznali? Chronić dwoje dorosłych dzieci i małego chłop­

ca, którego zaczynał kochać całym sercem? Chronić ro­

dzinę, która obdarzyła go serdecznością i życzliwością?

Chronić siebie samego i niewiadomą przyszłość?

Czy chronić kobietę, która odrzuciła wszelką życzliwość,

jaką oferowała jej rodzina? Kobietę, która porzuciła własne

dzieci, kiedy potrzebowały jej najbardziej?

Wybór wydawał się prosty. Ale czy był?

Poczuł obrzydzenie. Zacisnął zęby.

- Sally Simple to była lalka.

Wyglądało tak, jakby do pokoju wpadła bomba z ciszą.

Caroline spojrzała na Lucasa, Lucas na nią. Edgar wbił

wzrok w przestrzeń z martwym wyrazem twarzy. A Ry-

land? Ryland patrzył Grantowi prosto w oczy.

Grant potarł się po brodzie.

- Po śmierci mojej matki, kiedy dziadkowie zabrali

nas do siebie, wszystko się zmieniło. Ja się pogodziłem

z nową sytuacją, zaakceptowałem dziadków i nowe ży­

cie, ale Grace, moja siostra, zamknęła się w sobie. Stała

się gniewna, zła, czasami okrutna. Babcia bardzo się sta­

rała jakoś do niej dotrzeć. Spędzała z nią wiele czasu. Ra­

zem gotowały, chodziły na zakupy, pracowały w ogródku.

Spełniała wszystkie jej zachcianki. Zrobiła dla niej nawet

lalkę na Boże Narodzenie. Dziesięć razy piękniejszą od

którejkolwiek ze sklepu. Grace zachwyciła się nią od ra­

zu. Dała jej na imię Sally. Sally po naszej matce, Simple"

dlatego, że nasze życie w Nebrasce zawsze widziała jako

proste. - W miarę opowiadania wracały do Granta żal

* simple (ang.) - nieskomplikowany, prosty

background image

i wściekłość. - Ale od tej pory zaczęła się jeszcze bardziej

od nas odsuwać. Znacznie później lalkę zastąpili męż­

czyźni. Wielu mężczyzn. Aż wreszcie zostawiła wszystko

dla najgorszego z możliwych.

Żal ścisnął go za gardło. Nigdy nie pogodził się z tym,

co jego siostra zrobiła jemu i swoim dzieciom. Nie chciał

i nie mógł. Ilekroć dopadały go wspomnienia tamtych

dni, odpychał je od siebie.

Nie było niespodzianką, że to Ryland odezwał się

pierwszy.

- Kiedy ostatnio widział pan swoją siostrę, panie

Ashton? - spytał.

Nieoczekiwana nutka szacunku w głosie detektywa

wyrwała Granta z zamyślenia.

- Na dzień przed tym, jak uciekła z jakimś facetem, ja­

kimś komiwojażerem. I zostawiła swoje dzieci.

- Które pan potem wychowywał, tak?

Grant spojrzał na swojego prześladowcę.

- Tak - warknął.

- I od tamtej pory nie miał pan od niej żadnej wiado­

mości?

- Nie. I po tym, co zrobiła, wcale mi na tym nie zależa­

ło. Byłem przekonany, że dla dzieci nie mogło się zdarzyć

nic gorszego niż jej powrót.

- Dlaczego? - spytał Ryland.

- Z nas dwojga, bliźniąt, ona bardziej miała charakter

Spencera. A to, jak pan wie, nie dawało nadziei, że mog­

łaby być dobrą matką.

- Czy spotkał pan kiedykolwiek człowieka, z którym

wyjechała? Tego komiwojażera?

- Nie. Grace wciąż wszystko zmieniała. Nigdy nie było

background image

wiadomo, z kim właśnie była. - Grant oddychał ciężko.

- Nigdy nie spotkałem żadnego komiwojażera.

Ryland ze zrozumieniem pokiwał głową. Otwarł notes

i zaczął coś pisać.

- Teraz moja kolej, detektywie - powiedział Grant sta­

nowczo. - Dlaczego spytał mnie pan o lalkę? Skąd się pan

o niej dowiedział? Skąd znał pan jej imię?

Ryland podniósł wzrok znad notatek. Wahał się wy­

raźnie. Dotrzymać słowa czy nie? W końcu nabrał głę­

boko powietrza, sięgnął do kieszeni i podał Grantowi ka­

wałek papieru.

Grant obejrzał go uważnie. Wyglądał jak wyciąg ban­

kowy. Kiedy odczytał nazwisko posiadacza rachunku, ser­

ce skoczyło mu do gardła i lodowaty strach ściął mu krew

w żyłach. Bezradnie rozejrzał się dookoła.

Ryland nie czekał dłużej.

- Uważamy, że to Grace i jej mąż szantażowali Spence­

ra przez ostatnie dziesięć lat.

Gdzieś za plecami Granta Edgar zaklął cicho. Caroline

głośno wciągnęła powietrze.

- Naprawdę myśli pan, że siostra Granta była szanta-

żystką? - spytała.

- Co takiego? - warknął Lucas.

Grant tylko kręcił głową. Targały nim wstręt i wście­

kłość, że ktoś jego krwi mógł upaść tak nisko.

- Ale dlaczego? Po co miałaby to robić? Nawet nie zna­

ła Spencera.

- Znała go - powiedział Ryland. - I najwyraźniej nie

podobało jej się, że zostawił waszą matkę, kiedy byliście

dziećmi. Ona potrzebowała pieniędzy, on potrzebował jej

milczenia.

background image

- Milczenia?

- Właśnie. Gdyby się wydało, że nigdy się nie rozwiódł

z waszą matką, mógłby wpaść w niezłe tarapaty.

- Ale się wydało - powiedział Grant.

- I niedługo potem Spencer został zamordowany.

- Ale dlaczego? - spytała Caroline.

Ryland wstał.

- Uważamy, że kiedy Spencer dowiedział się, że Grant

jest w Napa, przestał płacić. Wtedy właśnie przestały

wpływać pieniądze na konto Sally Simple. Spencer musiał

zrozumieć, że niedługo i tak wszyscy poznają prawdę.

- Uważa pan, że to Grace zabiła Spencera? - spytał

Grant cicho.

- Naszym zdaniem to jej mąż pociągnął za spust. Ale

bez wątpienia brała w tym udział.

- Och, Grancie! - wyszeptała Caroline i położyła mu

ręce na ramionach.

Grant odsunął się. Poczuł się nagle chory i słaby. Nie

chciał, żeby ktokolwiek go dotykał. Czuł się brudny. Naj­

pierw Spencer, teraz Grace... kompletnie zepsuta i zła.

Z jakiego gniazda ja wyszedłem? - pomyślał ze zgrozą.

Twardo spojrzał na detektywa.

- Po co to wszystko, Ryland? To wezwanie, spotkanie

w obecności mojego adwokata, próba wmówienia mi...

- Posłuchaj, Ashton - Głos Rylanda nie brzmiał już

tak bardzo twardo. - Nie byłem całkowicie pewien, czy

nie miałeś z tym nic wspólnego. Musiałem się przekonać,

czy udzielisz mi informacji o Sally Simple, czy ukryjesz

je przede mną. Musiałem zobaczyć twoją reakcję, żeby

nabrać pewności.

- A co teraz? - odezwał się Edgar Kent.

background image

- Właśnie. Co teraz? - spytał cierpko Grant.

Ryland podniósł dłoń.

- Teraz może pan wracać do Nebraski, jeśli ma pan

ochotę.

- Ot tak? Po prostu? - spytał Grant.

- Tak po prostu.

Grant usiłował pozbierać myśli. Miał przed sobą strasz­

ną powinność. Musiał powiedzieć Fordowi i Abigail, któ­

ra była w bardzo zaawansowanej ciąży, czego się dowie­

dział o ich matce. Ryland uścisnął dłoń Lucasa i Caroline.

Potem podszedł do Granta.

Wyciągnął rękę, chociaż widać było, że nie przyszło mu

to łatwo. Grantowi także nielekko było przyjąć dłoń de­

tektywa. Wszak potraktował go jak najgorszego krymina­

listę. Ale nie zamierzał odpłacać mu tym samym. Chciał

tylko jak najprędzej mieć to wszystko za sobą.

Uścisnęli sobie ręce i Ryland ruszył do wyjścia. Lecz

Grant zatrzymał go.

- Detektywie?

- Tak? - Policjant odwrócił się.

- Wiecie, gdzie jest teraz Grace?

- Wiemy.

- Da mi pan znać, kiedy ją zamkniecie?

Po krótkim wahaniu Ryland skinął głową.

- Oczywiście.

Grant schodził po kamiennych schodach bliski eks­

plozji. Skierował się prosto do swojego domu z twardym

postanowieniem pozostania tam do końca dnia. Nie za­

mierzał na razie wracać do Anny. Czuł się chory i upoko­

rzony tym, co usłyszał. I nie chciał pokazywać tego kobie-

background image

cie, która go pokochała. Marzył o tym, żeby się schować

w mysiej dziurze przynajmniej na tydzień i całkiem zapo­

mnieć o koszmarze minionych miesięcy.

Jego siostra chciała zamordować ich ojca.

Nie potrafił się pogodzić z tą myślą. Dręczyło go po­

czucie winy. Może gdyby jej lepiej pilnował, gdyby ją

mocniej kochał, gdy była dzieckiem, pomógł jej poradzić

sobie z dramatem śmierci matki, może wtedy nie zeszła-

by na złą drogę?

Ale czyż nie próbował wiele razy? I czy za każdym ra­

zem nie ponosił porażki?

Stanął przed swoimi drzwiami, ale nie wszedł do środ­

ka. Usiadł na schodkach na werandę i ukrył twarz w dło­

niach.

Zimny wiatr przyprawił go o dreszcze. Poczuł się jesz­

cze bardziej samotny niż w ciasnej, cuchnącej celi wię­

zienia w San Francisco. Chciał natychmiast zatelefono­

wać do Forda i Abigail, ale wiedział, że to nie był dobry

pomysł. Choćby ze względu na stan Abigail. Na pewno

by się zdenerwowała, a Ford zacząłby zadawać pytania

i domagałby się odpowiedzi. Gdyby Grant go nie zado­

wolił, wsiadłby w najbliższy samolot. A powinien być bli­

sko siostry. Wystarczająco źle się stało, że Grant nie mógł

być z córką.

Nie, pomyślał, muszę poczekać, dopóki nie stanę twa­

rzą w twarz z Grace i nie poznam całej historii. Ponury

śmiech wyrwał mu się z krtani. Akurat Grace gotowa jest

powiedzieć prawdę!

- Mogę się przyłączyć?

Grant uniósł głowę i napotkał spojrzenie brązowych

oczu anioła. Anna miała na sobie biały sweter i brązo-

background image

we spodnie. Rozpuszczone swobodnie włosy okalały jej

twarz. Była śliczna. Grant poczuł wyrzuty sumienia, że

pozwalał, by była przy nim.

Zacisnął palce na drewnianej poręczy. Był wściekły. Na

siebie. Za to, że serce ściskało mu się boleśnie, a oddech

słabł, kiedy Anna była w pobliżu. Pragnął porwać ją w ra­

miona, posadzić sobie na kolanach i dotknąć jej twarzy.

Głupiec.

Nie doczekawszy się zaproszenia, Anna usiadła obok

niego.

- Poszłam za tobą do domu.

Kiwnął głową. Był zażenowany, ale nie zły.

- Wiesz zatem, co zaszło.

- Nie. Wszystko, co wiem, co chcę wiedzieć, to że u cie­

bie wszystko w porządku i że nadal jesteś tutaj.

- To prawda. Tym razem nie wsadzą mnie do więzienia.

Skrzywiła się, słysząc gorycz w jego głosie.

- Miałam zamiar podsłuchiwać, żeby ci pomóc, gdybyś

mnie potrzebował, żeby być przy tobie, bez względu na to,

co byś powiedział, ale...

-Ale?

Zamknęła w dłoni jego zimną dłoń.

- Zrozumiałam, że nie mam prawa wdzierać się w two­

je życie. Bez względu na to, jak bardzo tego pragnę.

- Anno, nie wdzierasz się...

- Dlatego poszłam do Jacka - przerwała mu pospiesz­

nie. Nie chciała zaczynać dyskusji, która nie mogła ni­

czego zmienić.

- Gdzie jest Jack? - spytał Grant.

- Nadal z Rachel, u Setha i Jillian.

- Bawią się?

background image

- Wybierają się dzisiaj nad zatokę. Jest taki podnieco­

ny, że zobaczy żaby i kaczki. Nie miałam serca zabierać

go stamtąd.

Tym razem Grant nie pozwolił jej uniknąć rozmo­

wy o przyszłości i uczuciach. Chciał... Nie. Potrzebował

usłyszeć, co do niego czuła. Było to egoistyczne i maso­

chistyczne, ale w tym właśnie momencie, po wielu miesią­

cach podejrzeń i po rewelacjach, które tak nim wstrząs­

nęły, pragnął usłyszeć, że komuś na nim zależało.

- Czy był jeszcze jakiś powód, dla którego nie zabra­

łaś Jacka?

Westchnęła ciężko i uśmiechnęła się.

- Ten sam, co zawsze, Grancie. Jestem tu dla ciebie. Po­

myślałam, że może się tak zdarzyć, że będziesz mnie po­

trzebował, pragnął... bez nacisków i zobowiązań.

- Dlaczego?

- Bo cię kocham, idioto.

Zaśmiał się smutno. Trzy słowa sprawiły, że znów

mógł oddychać pełną piersią. Dały mu poczucie bezpie­

czeństwa. Anna dawała mu tak wiele. A on nieustannie

żądał jeszcze więcej. Chociaż doskonale wiedział, że na

koniec mógł ją boleśnie zranić.

Czy był tak samo zły jak jego siostra?

Czy był tak samo zły jak jego ojciec?

Serce tłukło mu się jak oszalałe. Wstał. Podał jej rękę.

- Chcę wziąć cię do łóżka - powiedział.

Bez słowa Anna splotła palce z jego palcami, wstała

i pozwoliła się poprowadzić do domu.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Chcę, żebyśmy zrobili to powoli. Bardzo powoli.

- Zgoda - odparła.

Jej koszula i dżinsy wisiały na krześle w kącie sypial­

ni. Z uśmiechem Anna położyła się na chłodnym, bia­

łym prześcieradle. Gestem dłoni przywołała go. Kochali

się już wiele razy, nieraz widział ją nagą, więc ta sytuacja

nie krępowała jej, nie zawstydzała.

- Chciałbym zapomnieć wszystko, co dzisiaj usłysza­

łem - powiedział Grant. Pochylał się coraz niżej, aż za­

trzymał się tuż nad nią, nagi i twardy.

-Grant...

- Chociaż na jeden dzień - powiedział z rozpaczą

w głosie. - Choćby na kilka godzin.

Anna pogłaskała go po piersi. Delektowała się

muskulaturą jego ramion. Jego skóra była podnieca­

jąco delikatna. Grant oddychał płytko, nerwowo. Głos

miał chrapliwy.

- Pozwolisz mi zapomnieć, prawda, Anno?

-Tak - odparła z westchnieniem. - Zapomnijmy

oboje.

- O czym chcesz zapomnieć, kochanie? - Jego słowa

wibrowały pożądaniem.

- O tym, że gdy tylko sprawa zostanie wyjaśniona, obo-

background image

je rozjedziemy się do swoich domów. - Uniosła głowę

i pocałowała go w pierś.

Grant zacisnął zęby i głośno wciągnął powietrze. Przy­

ciągnął jej głowę i pocałował prosto w usta. Gwałtownie

i namiętnie. Desperacko. Jakby nie chciał już słuchać ni­

czego więcej. Jego język wdarł się między jej wargi.

Nie przerywając pocałunku, głaskał ją po całym ciele.

Coraz niżej, coraz śmielej. W końcu nakrył ją dłonią. Po­

żądanie huczało jej w uszach. Pojękiwała, a biodra same

wychodziły mu naprzeciw.

Oderwał się od jej ust. Zaśmiał się męskim, pełnym

dumy śmiechem i zaczął się ocierać o jej spragnione

pieszczot piersi.

Czubkiem języka kreślił na jej skórze gorący ślad. Wy­

żej i niżej, od pępka do bioder. Coraz dalej i dalej. Anna

wstrzymała oddech. Nie mogła się doczekać, kiedy Grant

dotrze do celu. Oddychała coraz ciężej i wierciła się pod

nim niecierpliwie.

Aż doczekała się. Poczuła jego delikatne palce.

- Zamierzam zatrzymać się tutaj przynajmniej na go­

dzinę - powiedział Grant. Na wewnętrznej powierzchni

ud czuła jego gorący oddech. - Aż wykrzykniesz prosto

w moje usta. I jeszcze raz, i jeszcze. A potem zaczniemy

od nowa w każdej pozycji, w jakiej zechcesz.

- Tylko w jednej? - wyszeptała.

- Mam nadzieję, że nie.

Zastanawiała się, ile jeszcze sekund wytrzyma bez je­

go pieszczot, ale wtedy Grant energicznie rozsunął jej uda

i schylił głowę.

- Grant, proszę - wydusiła, kiedy wreszcie odzyskała

głos. - Proszę.

background image

Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Grant dosko­

nale wiedział, czego jej było trzeba. Pocałował ją jeszcze

raz i usiadł. Wsunął dłoń pod jej pośladki i ustawił się we

właściwej pozycji.

- Może powinniśmy się zabezpieczyć? - spytała Anna

cicho.

Grant pokręcił głową.

- Nie potrzebujemy barier - powiedział.

- Ale nadal istnieje cień szansy, Grancie. Bardzo ma­

ły, ale...

-Nie.

-Grant...

- Tylko ty i ja. Nic więcej. - Oczy mu pociemniały. Po­

woli schylił się ku niej, aż ich stęsknione ciała zetknęły

się.

Musnął ją delikatnym pocałunkiem i zaczął się poru­

szać. Wolno i miękko.

Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Anna poczuła, że po

raz kolejny nadchodziło rozkoszne spełnienie. Wydało jej

się także, że byli sobie niezwykle bliscy, że Grant Ashton

sercem i duszą należał do niej.

Zamknęła go ciasno w ramionach. Chciała być pew­

na, że jej nie opuści. Uwielbiała to uczucie zjednoczenia

z jego potężnym ciałem. Uwielbiała czuć łomotanie jego

serca, słuchać jego chrapliwego oddechu. Uwielbiała też

chwile powolnego wyciszenia i powrotu na ziemię.

Grant był wyczerpany. Z trudem mógł zebrać myśli,

ale wciąż pragnął Anny. Jeszcze i znowu. Opartą o ścianę,

pod prysznicem albo dosiadającą go jak rumaka. I ma­

rzył o bliskim kontakcie z nią. Bez żadnych barier. Bez

prezerwatyw. Tak jak przed chwilą.

background image

Kiedy to pomyślał, poczuł gwałtowne wyrzuty sumie­

nia. Przykład siostry najwyraźniej niczego go nie nauczył.

Zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie.

Co z tego, że szansa na to, że Anna zajdzie w ciążę, by­

ła bardzo mała? Ale była. A wtedy będzie skazany na An­

nę na zawsze.

Poczuł do siebie pogardę.

- Nie mogę zgadnąć, o czym myślisz, panie Ashton -

powiedziała Anna ze słodkim uśmiechem. - Chcesz po­

rozmawiać?

Grant westchnął potężnie i przetoczył się na plecy.

- Nie wiem - odparł.

- Może opowiesz o spotkaniu z policją? - podpowie­

działa ostrożnie.

- Uważają, że to mąż mojej siostry zabił Spencera. I że

Grace brała w tym udział.

- Co? - Anna aż uniosła się na łokciach.

- Uważają także, że to Grace i jej mąż szantażowali

Spencera - dodał ponuro.

- Ale dlaczego?

- Myślę, że gdy Grace dowiedziała się, że on żyje i że

mieszka w Kalifornii, postanowiła się zemścić. - Kiedy

znów wrócił myślami do tej sprawy, poczuł budzącą się

wściekłość. Dla uspokojenia wykonał kilka głębokich od­

dechów. - Żądała od niego pieniędzy w zamian za mil­

czenie o jego życiu i dzieciach w Nebrasce.

- Och, Grancie!

- Kiedy pewnego dnia Spencer przestał płacić, przy­

jechali do jego biura i... Tak, wszyscy znamy ciąg dal­

szy.

Usiadła obok niego naga i nieświadoma swojego pięk-

background image

na i wrażenia, jakie wywierała na Grancie, tak była zaab­

sorbowana rozmyślaniem o jego spotkaniu z policją.

- Czy wiesz, czemu przestał im płacić? - Urwała pora­

żona nagłą myślą. - Dlatego, że ty przyjechałeś do mia­

sta, tak?

Grant usiadł przy niej. Wsunął ręce we włosy.

- Wygląda trochę tak, jakbym to ja był odpowiedzialny

za to wszystko, prawda?

- Boże, nie! Nawet tak nie myśl.

- Gdybym nie przyjechał do Napa, Spencer mógłby żyć,

moja siostra nie zapragnęłaby go zabić, a ja nie...

-Co?

Ujął jej twarz w dłonie i uśmiechnął się smutno.

- A ja nie spotkałbym ciebie.

Pocałowała go.

- Och, najdroższa. Ty, Jack i moja rodzina zrobiliście

mi coś strasznego. Zupełnie nie wiem, co ze sobą pocznę,

kiedy będzie już po wszystkim.

- No cóż. Po pierwsze musisz przestać czuć się winnym

za czyny innych ludzi. - Oparła się czołem o jego czoło.

- Ja wiem najlepiej, jak to potrafi zawładnąć całym życiem.

Odebrać swobodę wyboru i szczęście.

- Jestem taki wściekły, Anno, że mam ochotę walić

pięścią w ścianę.

- Wiem. Masz prawo być wściekły. I smutny.

- Smutny?

- To twoja siostra. Kochasz ją. Nie chcesz widzieć jej...

-Nie.

Cofnęła się. Spojrzała na niego uważnie.

- Co, nie? - spytała.

- Nie jestem wściekły ani smutny dlatego, że moja

background image

siostra może trafić do więzienia. - Nie był pewien, jak

Anna zareaguje na to, co zamierzał powiedzieć, ale był

jej winien całkowitą szczerość. - Nie kocham jej, Anno.

Przestałem ją kochać tamtego dnia, kiedy odeszła od

swoich dzieci, nie martwiąc się o to, kto się nimi zaj­

mie.

Oczy Anny zapełniły się łzami.

Wyschło mu w gardle. Odchrząknął głośno.

- Wiem. Jak można nie kochać siostry?

- Moja siostra też nie była święta. Wiele wysiłku kosz­

towało mnie, żeby odsunąć się od niej i jej poczynań. Do­

skonale rozumiem, co czujesz.

- Kiedy byliśmy dziećmi, starałem się nią opiekować.

Starałem się ją zrozumieć. Bóg jeden wie, jak bardzo.

Ale ona nie mogła znieść mnie albo może dziadków, al­

bo życia, które wiodła. Nie była zadowolona, dopóki nie

narobiła kłopotów. Kłopoty dostarczały jej największej

przyjemności. Próbowałem ją chronić, starałem się po­

wstrzymywać przed wskakiwaniem do łóżek kolejnych

mężczyzn. Ale ona nie chciała mojej pomocy.

Anna objęła go i mocno przytuliła.

- Tak mi przykro - powiedziała.

Ale Grant nie mógł już przestać mówić.

- Kiedy odeszła, chciałem ją kochać. Przede wszystkim

dlatego, że Ford i Abigail jej potrzebowali. Ale... - Zaklął

cicho. Głowa opadła mu na jej ramię.

Nie potrafił mówić o swoich uczuciach. Nie umiał

okazywać słabości. Ale to była Anna... A kiedy był z nią,

czuł, że mógł jej zaufać, że mógł podzielić się z nią swo­

imi udrękami.

- Ford i Abigail potrzebowali także ciebie - powiedzia-

background image

ła. Głaskała go po głowie jak dziecko. - Dobrze postąpi­

łeś, Grancie. Tych dwoje wyrosło na wspaniałych ludzi.

- Tak. To dobre dzieciaki.

- Już nie dzieciaki. Dzięki tobie wspaniale wydorośleli.

Rozejrzał się. Zdawał sobie sprawę, że wyglądał jak sła­

be cielę.

- Takie jest moje życie, Anno.

- Wiem. - Przesunęła palcem po jego wargach. -

Uwierz mi, wiem.

- Może to nie jest w porządku?

Pocałowała go. Z pasją i namiętnością, z jaką jeszcze

przed chwilą się z nim kochała. Kiedy po chwili podnio­

sła głowę, oczy miała wilgotne od łez.

- Może nie. Ja w pewnym momencie pojęłam, że zasłu­

guję na coś więcej - powiedziała. - Że nie tylko ja powin­

nam się opiekować innymi, ale i o mnie powinien ktoś

zabiegać.

Grant nie mógł powiedzieć o sobie tego samego. I z te­

go powodu był na siebie wściekły. Ale tak naprawdę wca­

le nie wiedział, na co zasługiwał. Nie potrafił, jak Anna,

zrozumieć samego siebie. Mimo spędzonych przy niej

miesięcy.

Jedyne, co przy niej odnalazł, to namiętność. A już był

przekonany, że utracił ją na zawsze.

Kiedy zadzwonił telefon, Anna i Grant spojrzeli na sie­

bie pytająco.

- Jestem tchórzem, skoro nie mam ochoty odebrać? -

spytał Grant.

- Nie. - Anna uśmiechnęła się smutno.

Grant podniósł słuchawkę.

- Halo? - powiedział.

background image

- Tu Ryland.

Grant miał wrażenie, jakby klatka piersiowa mu eks­

plodowała.

-I?

- Zrobione.

- Tak szybko?

-Tak

- Macie ich oboje? - spytał Grant.

- Owszem. Grace Ashton i jej mąż siedzą w areszcie.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tym razem Grant poprosił Annę, żeby z nim pojechała.

Znaczyło to dla niej bardzo wiele.

Pędzili autostradą do San Francisco, ku trudnemu spot­

kaniu z kimś, kogo Grant nie widział od dziesiątek lat. Z ra­

dia płynęła namiętna piosenka Norah Jones. Blade słońce

z trudem przebijało się przez gęste, szare chmury.

Kątem oka Anna obserwowała Granta. Niewiele spał

tej nocy. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Tak mocno

ściskał kierownicę, że zbielały mu palce. Siedział sztyw­

no. Na twarzy miał głębokie bruzdy. Chciała go jakoś po­

cieszyć. Wzięła go za rękę i splotła palce z jego palcami.

Nawet na nią nie spojrzał, ale rozluźnił się trochę, oparł

wygodniej i odetchnął głęboko.

Nie umiała sobie wyobrazić, co czuł w tym momen­

cie. Miesiące w Napa były dla niego bez wątpienia czasem

najdziwniejszym i najbardziej stresującym. Jego ojciec żył,

o czym dowiedział się tylko po to, by zostać przez nie­

go po raz kolejny odrzuconym. A potem morderstwo,

w związku z którym trafił do aresztu.

A jeszcze teraz przyszło mu jechać do więzienia, w któ­

rym tym razem siedziała jego siostra.

Anna mocno ścisnęła dłoń Granta.

background image

Gdy tylko zatrzasnęły się za nimi wrota więzienia

i znaleźli się w ciemnawym korytarzu, ściany rzuciły się

na Granta. Czuł, jak go przytłaczają.

Była przy nim Anna. Jej ciepły, dodający otuchy

uśmiech. Ale nie pomogłoby, nawet gdyby znalazła się

tam z nim cała rodzina. Czuł się kompletnie samotny

i opuszczony. W głowie miał mętlik. Wirowały mu przed

oczami okropne wspomnienia: siostry, długich, czarnych

nocy w ciasnej celi i potwornego strachu, że już nigdy nie

zazna wolności.

Zewsząd snuły się za nimi podejrzliwe spojrzenia

strażników i wstrętny zapach środka do mycia podłóg.

Grant czuł przemożną chęć, by się odwrócić i wybiec z te­

go strasznego miejsca.

Ale nie mógł tego zrobić.

To był ostatni raz, kiedy jego stopy stanęły w tym gma­

chu. Miał jednak coś do zrobienia. Musiał się od czegoś

i od kogoś ostatecznie uwolnić.

Przy blacie recepcyjnym czekał na nich detektyw Ry-

land z tym samym co rano obojętnym wyrazem twarzy.

Grant był jednak przekonany, że ta sprawa pochłaniała go

bez reszty. Garnitur miał trochę wymięty, a na krawacie

wielką plamę po kawie.

- Może pani zaczekać tutaj, panno Sheridan - wskazał

w kierunku poczekalni.

Anna zignorowała go. Spojrzała w oczy Grantowi.

- Jesteś pewien, że nie chcesz, żebym z tobą poszła?

- Odradzałbym - mruknął Ryland, zanim Grant zdą­

żył się odezwać.

- Dlaczegóż to? - warknął Grant.

- Pańska siostra jest bardzo, rzekłbym... poruszona -

background image

odparł policjant. - Nie jestem pewien, czy przy świad­

kach uzyska pan odpowiedzi, których pan oczekuje.

- Których oczekuję?

Ryland wzruszył ramionami.

- Osobiste pytania, osobiste odpowiedzi - powiedział.

- Właśnie.

- Zwykle pozwalamy na odwiedziny tylko jednej oso­

bie na raz, ale... - detektyw zaszeleścił trzymanymi w rę­

ce dokumentami - mógłbym przymknąć oko na przepisy,

gdyby chciał pan wejść razem z panną Sheridan.

Grant patrzył przed siebie twardym wzrokiem, ale był

zaskoczony i poruszony. Ryland objawił zupełnie inne

oblicze. Widać było, że nie wierzył już ani trochę w winę

Granta i, proponując mu przysługę, na swój sposób prze­

praszał go.

Grant odwrócił się do Anny. Pocałował ją w czoło.

- Dziękuję - powiedział.

- Za co? - spytała.

- Że jesteś tu ze mną.

- Dziękuję, że zabrałeś mnie ze sobą.

Pokiwał głową. Zmusił się do uśmiechu.

- Zrobię to sam, dobrze?

Poczuła łzy pod powiekami, ale szybko otarła oczy.

- Oczywiście - bąknęła.

- Niedługo wrócę.

Pomachała mu i posłała ciepły uśmiech.

- Nie musisz się spieszyć - powiedziała. I poszła do po­

czekalni.

Grant ruszył za Rylandem. Przeszli długimi koryta­

rzami przez kilka kolejnych punktów kontrolnych. Grant

czuł silny ucisk w piersi. Nie przeszkadzały mu docinki

background image

i wulgarne uwagi dobiegające z mijanych cel. Puszczał je

mimo uszu. Ale łoskot zamykanych krat sprawiał, że włos

mu się jeżył.

Zatrzymali się na początku krótkiego korytarza. Ry-

land przywitał się ze strażniczką, potem odwrócił się do

Granta. Wskazał samotne krzesło stojące przed drzwia­

mi celi w głębi. Zupełnie jak w „Milczeniu owiec", pomy­

ślał Grant.

- Myślałem, że porozmawiam z nią przez telefon w roz­

mównicy - powiedział do Rylanda.

Detektyw znów wzruszył ramionami.

- Pomyślałem, że wolałby pan porozmawiać na osob­

ności. Na tym bloku nie ma więcej więźniów. Może pan

powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, spytać, o co pan

chce, bez świadków.

Grant przyjrzał się mu uważnie.

- Doceniam to, detektywie.

- Nie ma o czym mówić. - Wskazał puste krzesło. -

Niech pan usiądzie. Kiedy pan skończy, strażniczka pa­

na odprowadzi.

- Dziękuję.

- Powodzenia, Grant.

Kilka kroków do krzesła zdawało się ciągnąć w nie­

skończoność. Stopy Granta zrobiły się ciężkie jak z oło­

wiu. W końcu usiadł na krześle i zacisnął palce na meta­

lowych prętach oparcia.

Zobaczył Grace. Siedziała w kącie celi, na pryczy.

Ubrana w granatowy kombinezon, oparta o żółtą ścia­

nę. Oczy miała zamknięte, a na uszach słuchawki. Słu­

chała muzyki.

Przyglądał się jej z uwagą i z zaciekawieniem. Jej wy-

background image

gląd poruszył go. Była bardzo chuda i blada, jakby od

dawna nie widziała światła słonecznego.

Przez chwilę Grant zobaczył oczyma wyobraźni małą

dziewczynkę. Młodą Grace w Nebrasce. Była wtedy opa­

lona i zdrowa. Wiele czasu spędzała na powietrzu. Odży­

wiała się zdrowo. Teraz z trudem mógł ją rozpoznać.

Siedział nieruchomo i czekał, aż otworzy oczy i zauwa­

ży go. Wiedziała, że przyjdzie. Czuł to. Czekanie nie mo­

gło więc trwać długo. Po minucie otwarła oczy. Zmar­

szczyła czoło, zdjęła słuchawki i westchnęła ciężko.

- Nooo - powiedziała głosem słodkim jak jad węża. -

Kogo my tu mamy?

Głos miała lekko zachrypnięty. Grant zastanawiał się,

czy był to tylko skutek palenia papierosów.

Poczuł w sercu wielki żal.

- Witaj, Grace.

- Witaj, braciszku.

- Jak cię tu traktują?

- Naprawdę cię to obchodzi?

Zacisnął szczęki. Tak, do cholery! Może to głupie, ale

obchodziło go.

Powoli podniosła się z pryczy i podeszła do krat. Za­

cisnęła dłoń na stalowym pręcie.

- Czego chcesz? - spytała.

Zaskoczyło go to, choć tyle pytań i myśli kłębiło mu się

w głowie. Po chwili udało mu się wyłowić jedno.

- Chciałbym wiedzieć, od jak dawna wiedziałaś o Spen­

cerze?

Przyłożyła palec do ust.

- Hm. Dowiedziałam się, że porzucił nas dla bogatej

kobiety jakieś... jedenaście lat temu.

background image

- Nie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Od kiedy wie­

działaś, że on żyje?

Uśmiechnęła się szerokim, zimnym uśmiechem.

- Od ponad dziesięciu lat.

- Jak się dowiedziałaś?

Westchnęła.

- Z telewizji. Zobaczyłam go w wiadomościach. To by­

ła relacja z jakiegoś spotkania handlowego, czy coś takie­

go. .. Stał w tle, ale wiedziałam, że to on. - Źrenice jej się

zwęziły. - Zapamiętałam tę twarz z fotografii, która stała

na szafce w sypialni mamy.

Grant pamiętał tę fotografię. On także dzięki niej roz­

poznał Spencera.

- Ja też zobaczyłem go w telewizji - powiedział.

- I natychmiast tu przyjechałeś, tak?

- Musiałem się z nim spotkać, zmusić go do odpowie­

dzi na kilka pytań.

- Udało ci się? - spytała, jakby doskonale znała odpo­

wiedź.

Grant wykonał głęboki wdech. Uniósł wysoko brwi.

- Boże, my naprawdę jesteśmy bliźniętami.

-Co?

- Mieliśmy takie same początki, to i koniec nie powi­

nien się zbyt wiele różnić.

- Być może, ale robiąc to po swojemu, straciłeś kupę

zabawy, braciszku.

- Czyżby? To nie ja jestem za kratkami, Grace.

Nieznaczny, diaboliczny uśmieszek spłynął na jej wargi.

- Ale byłeś, prawda?

Grantowi zdało się, że cała krew zamieniła mu się

w lód.

background image

- Wiedziałaś - rzucił.

Spojrzała nań drwiąco.

- Co za wstyd, że ciebie oskarżyli o zabójstwo Spence­

ra - powiedziała.

- Grace, wiedziałaś, że byłem aresztowany? I nie zro­

biłaś...

- Nic. - Wzruszyła ramionami. - To prawda.

Po raz pierwszy tego dnia, a może po raz pierwszy

w życiu, ujrzał siostrę w nowym świetle. Nie była już roz­

kapryszonym dzieckiem czy zagubioną owieczką. Nie

była już dziewczynką, którą chciał chronić i bronić. Była

zimną, twardą, zupełnie zagubioną w życiu kobietą. Spoj­

rzał na nią z niesmakiem.

- Wygląda na to, że nie masz wyrzutów sumienia z po­

wodu tego, co zrobiłaś?

- Po pierwsze, to Wayne pociągnął za spust. Ale masz

rację, cieszę się, że on nie żyje. - Pochyliła się. Twarzą

niemal dotykała krat. - I jestem naprawdę szczęśliwa, że

widziałam, jak się bał, jak się wił pod lufą pistoletu.

- Nie, Grace.

- Jesteś hipokrytą, Grant! - krzyknęła. - Dobrze wiem,

że ty i ta cała banda bękartów Ashtonów chcieliście jego

śmierci.

Grant pochylił się do przodu.

- Nieprawda. Chcieliśmy, żeby zapłacił za wszystko, co

zrobił.

Walnęła pięścią w metal.

- I zapłacił! Najwyższą cenę.

Grant wstał.

- To, co zrobiłaś, było złe - mruknął ponuro.

Parsknęła mu w twarz kpiącym śmiechem.

background image

- Od kiedy to jesteś taki delikatny? Och, no tak... za­

wsze byłeś. To był jeden z powodów, dla których chcia­

łam, żebyś to właśnie ty zajął się moimi dziećmi. Wie­

działam, że będziesz dla nich wspaniałą matką.

Jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Żadnego. Po­

nieważ ze wszystkiego, czego w życiu dokonał, najbar­

dziej był dumny z tego, że był dla Forda i Abby i ojcem,

i matką.

- Nie pomyliłaś się - zaczął ponuro. - Ford i Abigail ni­

gdy nie byli twoimi dziećmi. Byli i będą moi.

Cień wściekłości przysłonił jej spojrzenie.

- Chcesz jeszcze czegoś, braciszku? Przyszedłeś znowu

wyciągnąć mnie z tarapatów? Zawsze byłeś w tym dobry.

- Owszem. Byłem w tym dobry - powiedział Grant su­

cho. - Lecz tym razem nie po to przyszedłem. Przyszed­

łem pożegnać się z tobą, Grace. Przyszedłem powiedzieć,

że żałuję tego, co zrobiłaś, i mam nadzieję, że potrafisz

znaleźć spokój.

I bez słowa odwrócił się i odszedł.

Słyszał, jak Grace waliła w kraty i krzyczała:

- Nie potrzebuję twojego współczucia, dupku. I nie po­

trzebuję twojego spokoju.

Strażniczka otworzyła kratę i poprowadziła Granta ko­

rytarzem do wyjścia. Z oddali coraz ciszej dobiegał krzyk

Grace:

- Możesz zabrać sobie to wszystko i wsadzić...

Reszty Grant nie usłyszał. Był już za drzwiami. Czuł

wielki ucisk w piersi, ale nie z gniewu czy rozpaczy. Właś­

nie rozstał się ze swoją przeszłością i czuł bolesną ulgę.

Wszedł do poczekalni i wzrokiem poszukał Anny. Kie­

dy ją zobaczył, odetchnął. Siedziała na krześle i czytała ja-

background image

kies kolorowe pismo. Do góry nogami. Jej oczy błyszczały.

Była śliczna jak anioł. Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszył

się tak bardzo na czyjś widok.

- Hej - powiedziała, gdy go spostrzegła. Poderwała się

z krzesła i pobiegła ku niemu.

Otworzył szeroko ramiona i przytulił ją do piersi.

- Skończone - szepnął wprost w jej włosy.

- Wszystko w porządku?

- Nie. Ale będzie.

Uniosła głowę i pocałowała go.

- Czy podziękowałem ci już za to, że ze mną przyje­

chałaś?

- Tak. Czy podziękowałam ci już za to, że mnie ze so­

bą zabrałeś?

-Tak.

- świetnie. Chodźmy stąd.

Twarz mu pojaśniała. Wziął ją za rękę i ruszył do wyj­

ścia, na świeże listopadowe powietrze.

Jechali w milczeniu. Przez całą drogę Grant trzymał

Annę za rękę. Nawet kiedy zmieniał biegi, używał do tego

jej

dłoni. Nie chciał się z nią rozłączyć nawet na moment.

Ona także. Chciała też zostawić mu czas. Na przemyśle­

nie wszystkiego, uporanie się ze smutkiem. Odzywała się

z rzadka. O pogodzie i podróży. Unikała tematów zwią­

zanych z jego wizytą u siostry.

Psiakrew! Naprawdę go dopadła. Ta piękna kobieta. Na­

prawdę go rozumiała. Wiedziała, że kiedyś i tak z nią poroz­

mawia. Wiedziała, że potrzebował czasu, żeby przemyśleć

wszystko, znaleźć odpowiednie słowa. Może najpierw za­

dzwoni do Forda i Abigail? Jej to nie przeszkadzało.

background image

Ford i Abigail.

Jego myśli zmieniły kierunek.

Tak, musi do nich zatelefonować, opowiedzieć, co się

zdarzyło. Spróbować wytłumaczyć postępki ich matki

i jej żałosną przyszłość. Miał nadzieję, że znajdą oparcie

w sobie nawzajem i w swoich małżonkach, zanim on do

nich wróci.

Musiał wrócić. Z wielu powodów: dzieci, farma... No

i fakt, że nie mógł już dłużej siedzieć w Vines. Caroline,

Lucas i całe przyrodnie rodzeństwo na pewno nie będą

tolerowali dłużej jego towarzystwa, gdy się dowiedzą,

że to jego bliźniacza siostra przewróciła ich życie do

góry nogami. Zauważył zaszokowane spojrzenie Caro­

line, kiedy Ryland wyjawił wszystkie szczegóły zabój­

stwa Spencera.

Przygnębienie ścisnęło go za gardło. Będzie mu ich

brakowało. Wszystkich. W ciągu ostatnich miesięcy

przywykł traktować ich jak rodzinę. I na samą myśl, że

to wszystko pójdzie w zapomnienie, żal ściskał mu serce.

- Głodny? - spytała Anna, kiedy wjechali na teren po­

siadłości.

- Jeszcze jak.

- Możemy zamówić pizzę.

Zatrzymał auto i wyłączył silnik.

- Zostaniesz dzisiaj ze mną?

- Oj, panie Ashton - powiedziała miękko. Otwarła

drzwiczki i wysiadła. - Potrzebujesz mnie dziś w nocy,

prawda?

- Potrzebuję - przyznał śmiało.

- W takim razie... Jestem twoja - powiedziała.

Trzymając się za ręce, ruszyli wysypaną kamieniami

background image

ścieżką w stronę domku. Nagle Grant zatrzymał się i za­

czął nasłuchiwać.

- Co? - spytała Anna nieco zdenerwowana.

- Czyżbym zostawił włączony telewizor? Słyszę jakieś

głosy.

- Nie wiem. Nie sądzę. Chodźmy sprawdzić.

To nie był telewizor. Ani radio. To była rodzina Ashto-

nów. Gdy Grant otworzył drzwi, ujrzał cały tłum wi­

tających go z radością i nadzieją ludzi. Ze wszystkich

stron widział uśmiechnięte, życzliwe twarze. Siedzieli na

wszystkich kanapach i krzesłach, a nawet na podłodze.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Nie chcieliśmy przeszkadzać - powiedziała Merce­

des. Szczere spojrzenie jej niebieskich oczu wędrowało

od Granta do Anny.

- W każdym razie większość z nas - odezwał się sie­

dzący na kanapie Jared.

Mercedes dała mu kuksańca w ramię.

- Chodzi o to - powiedział Eli z kąta obok komin­

ka - że chcemy, żebyś wiedział, że jesteśmy z tobą i że...

no, że...

- Och, do diabła - Lara skrzywiła się i poklepała mę­

ża po kolanie. - On usiłuje powiedzieć, że zależy nam na

tobie, Grancie.

- To prawda. - Cole siedział w wielkim fotelu. Trzymał

na kolanach roześmianą Dixie. - To był dla nas wszyst­

kich okropny rok, ale w końcu możemy zapomnieć

o przeszłości i żyć dalej.

Jillian, tym razem bez Setha, który niewątpliwie pilno­

wał dzieci, stała najbliżej Granta. Chwyciła go w ramiona

i mocno uścisnęła.

- Szczerze mówiąc, jesteśmy z tobą, czy nas zechcesz,

czy nie.

- Doceniam to - mruknął Grant wyraźnie zakłopotany.

Zebrani krewni skwitowali to salwą radosnego śmiechu.

background image

Anna przyglądała się Grantowi. Był zaskoczony i skrę­

powany. Skrzyżował ręce na piersi i rozglądał się dooko­

ła niepewnie. Anna była zdziwiona, że tak bardzo czuł

się odpowiedzialny za uczynki swojej siostry. A przecież

nie zrobił nic złego. Pokochał tylko dzieci, które los cis­

nął mu w ramiona, i chronił reputację swojej przyjaciół­

ki i jej syna. Był wspaniałym człowiekiem. A tymczasem

spodziewał się, że bracia i siostry go odtrącą.

Anna uśmiechała się do wszystkich. Stanowili wielką,

fantastyczną rodzinę i oferowali Grantowi wsparcie i ser­

deczność.

Caroline spostrzegła zakłopotanie Granta. Podeszła do

niego, wzięła go pod ramię i poprowadziła do kuchenne­

go stołu.

- Musisz być głodny. 1 Anna pewnie też. Przynieśliśmy

coś do jedzenia. No i, oczywiście, trochę wina.

- Nie bój się - powiedział Cole z szerokim uśmiechem.

- Jillian niczego nie gotowała. - Pomógł Dixie wstać.

- Bardzo zabawne. - Jillian rzuciła bratu groźne spoj­

rzenie. I oboje się roześmiali.

Anna obserwowała rozradowaną rzeszę krewnych tło­

czących się wokół Granta. Oto otrzymał to, czego potrze­

bował najbardziej: akceptację i poczucie jedności z nimi.

Caroline napełniła kieliszek winem i podała Annie.

Następnie zaczęła nakładać na talerz jedzenie dla Gran­

ta.

- Nie martw się - powiedziała. - Nie zostaniemy tu

długo.

- Ale wystarczająco długo, żebyś się nabawił niestraw­

ności - powiedziała Mercedes, patrząc na gigantyczną

porcję, jaką jej matka szykowała Grantowi.

background image

Caroline posłała córce srogie spojrzenie. Podała talerz

Grantowi.

- Po prostu wydawało nam się, że powinieneś poczuć,

że jesteś członkiem naszej rodziny - powiedziała.

Grant odchrząknął, ale głos wciąż mu się łamał.

- Dziękuję - powiedział. - Dziękuję ci, Caroline.

W tym momencie Anna poczuła drapanie w gar­

dle i wilgoć pod powiekami. Szybko pociągnęła łyk

wina. Mężczyzna, którego pokochała, wiele przeszedł

w życiu. W bardzo młodym wieku został zmuszony do

stworzenia rodziny. I zrobił to, sam, bez niczyjej pomo­

cy. Wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za uczyn­

ki siostry i ojca zarazem. Ale w tym wypadku, tu Anna

uśmiechnęła się miękko, postępek Spencera Ashtona

obrócił się na dobre.

Grant odzyskał rodzinę.

- Anno? - zawołała Jillian. - Możesz pomóc mi otwo­

rzyć ten pojemnik? Dzisiaj zupełnie nie mogę sobie z ni­

czym poradzić.

Anna poczuła, że i ona została zaakceptowana przez

rodzinę Granta. Było to bardzo miłe uczucie.

Podeszła do stołu. Wśród śmiechów i żartów zajęła się

pojemnikiem, gdy tymczasem mężczyźni wyciągali kor­

ki z butelek, a kobiety otwierały kolejne koszyki z jedze­

niem.

Zostali ponad godzinę. Jedli, pili, rozmawiali o starych

czasach. Wspomnienia z dzieciństwa co chwila przery­

wane były salwami śmiechu. Grant popadł w lekką me­

lancholię. Był szczęśliwy, że sprawa zabójstwa Spencera

znalazła wreszcie rozwiązanie i że on sam został oczysz-

background image

czony ze wszystkich podejrzeń. Uświadomił sobie, że był

wolny. Mógł wyjechać z Napa, opuścić Ashtonów i ich

dom i rozstać się z Anną. Na samą myśl o tym poczuł

bolesny skurcz serca.

Pożegnawszy gości na werandzie, Grant wrócił do pu­

stego i cichego domu. Przy kuchennym stole stała Anna.

Pakowała puste butelki po winie do papierowej torby. By­

ła taka pociągająca...

Podszedł do niej i objął ją w pasie.

- To było okropnie przytłaczające - powiedział.

Roześmiała się.

- Wiem, ale myślę, że oni chcieli, żebyś zrozumiał, że

jesteś jednym z nich. Że jesteś częścią rodziny.

- Taaak.

Odwróciła się do niego.

- O co chodzi?

- Nie wiem.

- Powiedz.

- Trudno mi to wyrazić.

- Co? - nalegała.

- Że mam taką rodzinę. Siostry, braci i kobietę, która

chce, żebym mówił do niej mamo, jeśli tylko będę miał

chęć.

Anna zarzuciła mu ręce na szyję. Uwielbiał, kiedy tak

robiła.

- Caroline jest cudowna - powiedziała. - Bardzo cię

polubiła i na pewno zrozumie, jeśli...

- Nie, Anno. Problem w tym, że chcę.

-I wydaje ci się, że jesteś nielojalny wobec pamięci

swojej matki?

- Nie. - Poczuł nagle brzemię wielomiesięcznego

background image

zmęczenia. - Psiakrew! Jestem taki zakręcony. Przez

czterdzieści trzy lata wiedziałem, kim byłem i gdzie

było moje miejsce. Teraz, nagle, nic nie jest oczywi­

ste, rozumiesz? Moja przyszłość, moja tożsamość nie

są pewne.

- Wiem. Bardzo mi przykro.

- Nie zasługuję na ciebie.

- Być może - droczyła się z nim. - Ale mnie masz, tak

czy inaczej.

Pocałował ją. Pragnął jej ust, jej smaku. Potrzebował

jej

siły i zaufania.

Odpowiedziała pocałunkiem na jego pocałunek. Przy­

tuliła się mocno. Na moment stracili równowagę i Grant

przycisnął ją do stołu.

Po chwili oderwali się od siebie, żeby zaczerpnąć po­

wietrza. Grant wplótł palce w jej włosy i szepnął:

- Zostaniesz ze mną na noc, prawda?

Zobaczył w jej oczach błysk rozczarowania.

- Chciałabym - powiedziała przepraszającym tonem -

ale Jiliian wspomniała, że Jack pytał o mnie i...

- Nie, nie. Oczywiście - wyrzucił słowa jak automat.

Odsunął się od niej, żeby odzyskać panowanie nad

sobą.

- On mnie potrzebuje, Grancie - ciągnęła, jakby na­

prawdę musiała się tłumaczyć.

Nikt na świecie nie wiedział lepiej niż on, że dzieci są

najważniejsze. Ale samolubny drań w jego duszy wciąż

upominał się o swoje. Odwrócił się i wyszedł.

- Przepraszam. - Podążyła za nim. - Chciałam tu być,

dla ciebie...

- Anno, zawsze mogę na ciebie liczyć. - Zajrzał jej głę-

background image

boko w oczy. - Ale teraz potrzebuję czasu, żeby się tro­

chę pozbierać.

Na jego oczach jej twarz skamieniała. Przeleciało mu

przez myśl, że może potraktował ją zbyt obcesowo. Może

sprawił jej ból, choć naprawdę nie chciał.

- Do zobaczenia jutro - rzuciła, minęła go z wymuszo­

nym uśmiechem i poszła do drzwi.

- Zaczekaj, Anno.

Obejrzała się.

-Tak?

- Chciałabyś, żebym powiedział, że i ja ciebie potrze­

buję, prawda?

- Co? - Wysoko uniosła brwi.

- Chcesz, żebym potwierdził, że nie tylko cię pragnę,

ale i potrzebuję? - Złość wibrowała w jego głosie. Potrze­

bował całego dnia, żeby sobie uświadomić, że był wolny,

że mógł wyjechać. Jego złość nie była skierowana prze­

ciwko Annie, ale ponieważ sam nie wiedział przeciwko

komu, na niej się skrupiła.

- Nie rozumiem - powiedziała.

- Wcale nie jest mi łatwo pragnąć cię, prosić, żebyś zo­

stała na noc albo...

- Grant. Wiem, że masz za sobą okropny dzień - po­

wiedziała cicho. - I wiem, że wciąż jeszcze drzemie w to­

bie resztka gniewu, ale...

- Proszę, oszczędź mi tej psychoanalizy, Anno.

Urwała. Odetchnęła głęboko.

- Dzisiejsza noc należy do Jacka - powiedziała. - Nic

więcej, nic mniej.

- Nie chodzi mi o tę noc. Mówię o przyszłości.

background image

- Nie wiedziałam, że mamy jakąś przyszłość - stwier­

dziła chłodno.

Nerwowo zaciskał szczęki. Co on, u diabła, wyrabiał!?

Dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę? Czy naprawdę za

wszelką cenę chciał, żeby została z nim na tę noc? Czy

może chciał w ten sposób umożliwić sobie rozstanie z nią,

kiedy nadejdzie pora?

- Moje życie, moja przyszłość są w Nebrasce - powie­

dział.

- Dobrze. - Anna westchnęła, jakby jej cierpliwość się

kończyła.

- Dobrze?

- Tak, dobrze.

- Dlaczego nie wściekasz się na mnie? - spytał szorst­

ko.

- A czemu chcesz, żebym się wściekała?

Patrzył na nią bez słowa. Tylko serce waliło mu o że­

bra.

-Twoje życie to twoje życie, Grancie - powiedzia­

ła. - Twoje decyzje, twoje szczęście albo żal. - Na mo­

ment wzrok jej złagodniał. - Kocham cię. Ale jeśli chodzi

o przyszłość, wybór należy do ciebie.

Milczał.

- Pragnę, żebyś był szczęśliwy. Tylko tyle. Myślę, że

walczyłam o to, o nas, wystarczająco długo. Może teraz

twoja kolej?

Nie czekała na odpowiedź. Zakręciła się na pięcie i wy­

szła.

Przez otwarte drzwi widział, jak oddalała się coraz

bardziej. I czuł się okropnie samotny. Ale przecież wie-

background image

dział, że sam do tego doprowadził. Jeśli chciał się jej po­

zbyć, wykonał właśnie wspaniałą robotę.

Wrócił do domu i zatrzasnął drzwi. Wielkimi kroka­

mi podszedł do stołu. Sięgnął po butelkę wina i pociąg­

nął wielki łyk.

Nie był pijany już chyba ze dwadzieścia lat, ale po ta­

kim dniu może trzeba było to zmienić.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Księżyc był prawie w pełni, świecił bardzo jasno. Żółta­

we światło wpadało przez okno sypialni jej syna i oświet­

lało śliczną buzię dziecka.

Anna siedziała obok łóżeczka Jacka i przyglądała

się śpiącemu chłopcu. On był jej rodziną, jej światem,

wszystkim, co miała. Potrzeba chronienia go, którą czuła

nieustannie, była czasami wyjątkowo silna. Był całym jej

życiem. Młody i bezbronny, zasługiwał na najlepszą mat­

kę i rodzinę.

Z ostatnich wydarzeń Anna wyciągnęła jeden ważny

wniosek. Istniały prawdziwe i mocne więzi między Ja­

ckiem i Ashtonami. I dla jego dobra powinna utrzymy­

wać z nimi możliwie najściślejsze kontakty. Może nawet

powinna poszukać w Napa posady dla nauczycielki? Na

samą myśl o przeprowadzce do miejsca, z którym łączyło

ją tyle miłych wspomnień, uśmiechnęła się.

Najbliższe tygodnie niosły wielkie zmiany w życiu

wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek ze Spence­

rem i jego kłamstwami. Anna wiedziała, że jeśli zamierza

utrzymać się na powierzchni, musi myśleć o przyszłości.

Dla dobra Jacka i swojego.

Nie mogła się opędzić od stających jej przed ocza­

mi obrazów Granta. Wciąż widziała go, jak powta-

background image

rżał: „Należę do Nebraski. Moje życie jest w Nebrasce".

Nie mógł jaśniej wyrazić swoich pragnień i oczekiwań.

Z całej jego postawy, z jego zachowania wyczuwała, jak

potężną walkę toczył sam ze sobą. Anna nie wiedzia­

ła, czy Grant ją kochał, ale na pewno darzył ją jakimś

silnym uczuciem, które starał się stłumić. Bał się, że

mogłoby ono osłabić jego poczucie obowiązku wobec

dzieci.

Zanim od niego wyszła, powiedziała mu jasno, że

wszystko zależy od jego decyzji. Była szczęśliwa, że wresz­

cie się na to zdobyła.

Anna odchyliła się do tyłu i zakołysała w fotelu na bie­

gunach. Westchnęła. Zrobiła to, co powinna była zrobić,

żeby zachować resztki godności. Ale wciąż rozmyślała

o tym, co przyniesie jutro, jaka w ogóle była przed nią

przyszłość. I czy jej serce kiedykolwiek będzie potrafiło

się pogodzić z utratą Granta Ashtona.

Rytmiczny oddech śpiącego dziecka działał uspokaja­

jąco. Anna zamknęła oczy i usnęła.

Z ponurą miną Grant wyjął ze stojaka kolejną butelkę

czerwonego wina i wrócił na werandę, na chłodne, nocne

powietrze. Usiadł ciężko i wlał wino do kieliszka. Czuł się

jak uczniak przeżywający pierwsze rozczarowanie miłos­

ne. Miał wielką nadzieję, że półtorej butelki wina, które

już wypił, i to, które jeszcze zamierzał wypić, powalą go

ostatecznie.

Bardzo pragnął skończyć wreszcie ten dzień.

- Nie powinno się pić w samotności.

Grant podniósł głowę. W drzwiach stali Eli i Cole.

Przyglądali mu się z rozbawieniem.

background image

- Myślałem, że sobie poszliście - wymamrotał Grant.

Zauważył, że przyszło mu to z pewnym trudem.

Może był już bardziej pijany, niż mu się zdawało?

Uśmiechając się szeroko, Cole usiadł obok niego.

- Pomyśleliśmy, że może będziesz chciał z kimś poga­

dać - powiedział.

- Właśnie. - Eli stanął za bratem.

- Dzięki. - Powiedział Grant. - Dzięki, ale nie.

- Nie bądź głupi, Grant - rzucił Eli. - Wiemy, jak to

jest, kiedy rzuci cię dziewczyna, co nie, Cole?

Cole rozważał kwestię przez chwilę.

- Nie - powiedział. - Ja nie.

Eli zaklął grubo.

- To dlatego, że odkąd skończyłeś szkołę, byłeś praco-

holikiem.

- Tak, to jest powód - przyznał sarkastycznie Cole.

Grant westchnął ciężko.

- Nie chciałbym przerywać tej podróży w czasie przez

pasmo zwycięskich podbojów Colea, ale...

- Nikt nie mówił o paśmie zwycięskich podbojów -

przerwał mu Eli. - On powiedział tylko, że nigdy nie rzu­

ciła go żadna dziewczyna. Od podstawówki chodził stale

z tą samą dziewczyną, więc...

- Znowu przekłamujesz historię, Eli - powiedział Cole

ponurym tonem. Ale jego oczy lśniły wesoło.

- Czego chcecie, chłopaki? - Grant prawie krzyknął.

- Przyszliśmy po prostu odwiedzić brata - odparł Eli.

Cole wyjął z ręki Granta pusty kieliszek.

- Pomóc mu przetrwać ciężką noc - powiedział.

- Dzień nie był ciężki, to i noc nie będzie - warknął

Grant gniewnie.

background image

- Nie, oczywiście. - Eli usiadł. - Twoja siostra trafiła do

więzienia, ty sam nie wiesz, czy chcesz wracać do Nebra-

ski, i jeszcze rzuciła cię kobieta.

Cole ze współczuciem pokiwał głową.

- To może popchnąć faceta do pijaństwa.

- Nikt mnie nie rzucił, do cholery! - Grant zaczynał

być wściekły.

Cole rozejrzał się dookoła.

- W takim razie gdzie jest Anna?

- Poszła do domu, żeby być z Jackiem.

- jest bardzo dobrą matką - zwrócił się Eli do Colea.

- Pewnie byłaby też wspaniałą żoną.

- O, tak. Słodka, seksowna i mądra. Potrójne zagroże­

nie. - Cole pokiwał głową. - Jestem zdumiony, że do tej

pory nikt jej złapał.

Grant wyrwał kieliszek z ręki Colea i napełnił go szyb­

ko. Mamrotał coś przy tym gniewnie o tym, jak to czasa­

mi dobrze jest nie mieć rodziny.

- Jack powinien zostać w Napa - ciągnął Cole, jakby

nic nie zaszło. - W końcu jest naszym bratem. A to ozna­

cza, że zrobimy wszystko, żeby i Anna tu została.

- Może powinniśmy znaleźć jej męża? - zapropono­

wał Eli. Z rozbawieniem zerkał na Granta. - Mam mnó­

stwo znajomych, którzy z radością umówiliby się z nią

na randkę.

- Co powiesz o Miltonie? - spytał Cole. - To dobry

chłopak, całkiem młody, przystojny. Jeśli tylko nie prze­

szkadzają ci rude włosy i biała cera.

Nieokiełznana wściekłość gotowała się w Grancie.

Miał już dosyć Colea i Eliego. Miał dość słuchania o An­

nie i jej przyszłości z innym mężczyzną.

background image

- Wynoście się! - wybuchnął. - Wynoście się! - Jak

rozkapryszone dziecko, cisnął kieliszkiem o podłogę. Po­

przez opary wina zobaczył, jak rozprysnął się na miliony

kawałeczków.

Eli popatrzył na rozsypane szkło i czerwoną plamę po

winie i pokręcił głową.

- Mama da ci za to popalić, Grant - powiedział.

- Sama wybierała te kieliszki, prawda, Eli? - rzucił

Cole.

- Tak, w sklepie z antykami w... Vermont to chyba by­

ło. .. kilka lat temu.

- Wstrętny księgowy! - zaryczał Grant.

- Co się z nim dzieje? - spytał Eli z łobuzerskim

uśmieszkiem.

Cole wzruszył ramionami.

- Chłopak ma kłopoty. No, może trochę przesadziłem

z tym chłopakiem. Ale miły z niego gość.

Grant patrzył to na jednego, to na drugiego. Potrząs­

nął ciężką głową.

- Jesteście wstrętni - powiedział.

Obaj zaśmiali się wesoło.

- Nie - zaprotestował Cole. - Jesteśmy tylko twoimi

braćmi. W naszej rodzinie zawsze bawimy się w taką grę,

kiedy chcemy, żeby ktoś się zbudził, zanim zaprzepaści

wszystko.

- Co zaprzepaści? - Grant aż kipiał z wściekłości.

Eli pociągnął wielki łyk prosto z butelki.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

- Nie - bąknął Grant.

- No to jak, wracasz do Nebraski czy co? - spytał Cole.

Tym razem bardzo poważnym tonem.

background image

- Nie mam zielonego pojęcia.

- Ford jest żonaty. Abby jest zamężna. Co z tobą, z two­

im życiem?

- Oni są moim życiem.

- Nie. Oni byli twoim życiem.

- Zupełnie jakbym słyszał Annę.

Cole wysoko uniósł brwi.

- I jeszcze taka spostrzegawcza. Milton będzie napraw­

dę wdzięczny.

Grant kipiał.

- Jeśli przedstawicie ją komukolwiek, obydwu połamię

karki - zagrzmiał.

- Ach, miłość. - Eli westchnął marzycielsko. - Czyż to

nie okropna wiedźma?

- Kto tu mówi o miłości? - rzucił Grant zaczepnie.

- Daj spokój, chłopie. Masz ją wypisaną na twarzy.

A przynajmniej miałeś przez chwilę.

Grant przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał ze­

trzeć resztki tego, co serce na niej wypisało.

Cole parsknął.

- Nie wspominam już o tym, że groziłeś nam utratą ży­

cia, jeśli spróbujemy się nią zająć.

Coś pękło w Grancie. Cole i Eli może i byli irytujący

w swoich staraniach pokazania mu, że źle postępował, ale

mieli rację. On nie tylko pożądał Anny, ale potrzebował

jej. To, co czuł, co sprawiało, że jego serce łomotało gwał­

townie, co rozpalało mu krew, co po raz pierwszy od bar­

dzo dawna napełniało mu duszę podnieceniem i radością,

to na pewno była głęboka, obezwładniająca miłość.

Nie spodziewał się tego. Od dawna za wszelką cenę

bronił się przed miłością. Bał się jej. Tak wiele życia po-

background image

święcił Fordowi i Abigail, że uznał się za odstawionego na

boczny tor. Nie zostało z niego już nic. Tylko pan w śred­

nim wieku, który za wszelką cenę starał się zachować

kontrolę nad własnym życiem.

Ale przy Annie czuł się młody i pełen wigoru. I zda­

wało mu się, że zasłużył na jej miłość.

- Nie możesz wyjechać - powiedział Eli. I pociągnął

z butelki kolejny łyk. - Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Dopiero zaczęliśmy się do ciebie przyzwyczajać.

- Jak słodko - rzucił Grant.

Eli roześmiał się głośno. Po chwili Cole i Grant dołą­

czyli do niego.

- Ożeń się z nią - powiedział Cole. -I wprowadź się do

domu gościnnego na stałe.

- Nie czułbym się tutaj dobrze - powiedział Grant, nie

zastanawiając się. - Przywykłem do wielkich, otwartych

przestrzeni.

- Tutaj też są takie, wiesz?

Owszem. Wiedział.

W ciszę nocy wdarł się natarczywy dźwięk dzwonka

telefonu. Eli popatrzył wokół zdziwiony.

- Kto to może dzwonić tak późno?

- Może to Anna? - powiedział Cole z uśmiechem.

Grant zerwał się na równe nogi i popędził do tele­

fonu.

- Hało? - rzucił zdyszany.

- Witaj, wujku, tu Ford.

Grant wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Chciał zaczekać

do rana, pozbierać myśli i zebrać się na odwagę, zanim

opowie Fordowi i Abigail o ich matce, lecz życie, jak za­

wsze, postawiło na swoim.

background image

Grant gwałtownie zamachał rękami. Chciał pokazać

w ten sposób Colebwi i Eliemu, że to bardzo ważna roz­

mowa i że spotka się z nimi następnego dnia. Potem wró­

cił do Forda.

- Jak się masz, synu? Wszystko w porządku?

- Jasne.

- A co u Kerry?

- Bardzo dobrze.

- Dobrze. To dobrze. A Abby?

Na króciutką chwilkę zapadła cisza. Grantowi serce

skoczyło do gardła. Ale Ford rzucił prędko:

- Właśnie dlatego dzwonię...

- Dobrze się czuje, prawda? Opiekujesz się nią, póki

nie przyjadę, żeby przyjąć te dzieci do rodziny?

- No, cóż... Nie sądzę, żebyś zdążył przyjechać. - Ford

zachichotał. - Spóźniłeś się trochę, wujaszku.

- Co? - Nawet śmiech Forda nie zdołał uspokoić

Granta.

- Abby urodziła jakąś godzinę temu.

- Godzinę? Ale to prawie miesiąc przed terminem.

- Chciałem zadzwonić do ciebie wcześniej, ale wszyst­

ko potoczyło się tak szybko. Kiedy wody jej odeszły, nie

było już czasu na nic. W szpitalu lekarze powiedzieli, że

trzeba zrobić cesarskie cięcie.

-Cesarskie... - Grant prawie krzyczał do telefonu. -

Czy z nią wszystko w porządku?

- Ma się doskonale. Przysięgam. Prawdę mówiąc, jest

w siódmym niebie.

- A co z dziećmi?

- Są piękne, krzyczą, jedzą, robią kupki. Jak to dzieci.

Każde waży około dwóch i pół kilograma. To robi wra-

background image

żenię. Abby i Russ są niesamowicie szczęśliwi. - Ford

odetchnął głęboko. Grant niemal słyszał, jak tamten się

uśmiechnął. - Teraz już wiem, jak to jest być wujkiem.

Sprzeczne uczucia targały Grantem. Był szczęśliwy, że

Abby czuła się dobrze i że dzieci urodziły się zdrowe, ale

w głębi duszy miał wyrzuty sumienia.

- Wujku?

Grant potrząsnął głową.

- Powinienem tam być - mruknął.

- Byłeś tu - powiedział Ford cicho. - Naprawdę byłeś.

W każdej chwili twoje myśli były z nami. Kiedy lekarze

powiedzieli, że trzeba wyjąć dzieci, Abby była spokojna.

Wszyscy wiedzieliśmy, że to był twój wpływ. Byłeś tam,

gdzie musiałeś być. Kiedy będziesz mógł wrócić do do­

mu, będziesz miał mnóstwo czasu, żeby się nacieszyć ma­

luchami.

- Wygląda na to, że będę mógł wrócić już niedługo.

- Co? - Ford był wyraźnie zaskoczony.

- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, Fordzie. I na

pewno nie będzie to kaszka z mlekiem.

- Zabrzmiało poważnie.

- Bo tak jest. Rzecz dotyczy twojej... Grace.

Przez następnych pięć minut Ford słuchał cierpliwie

i spokojnie. Gdy Grant opowiadał o szantażu, Sally Sim-

ple i swojej rozmowie z Grace w więzieniu, nie odezwał

się ani słowem. Milczał jeszcze długą chwilę, kiedy Grant

skończył mówić. W końcu odezwał się silnym, stanow­

czym głosem:

- Cieszę się, że to wszystko zostało powiedziane i zro­

bione. Wszystko, całe to dochodzenie i tajemnica, gdzie

i kim naprawdę była Grace Ashton.

background image

- Bardzo żałuję, że to się stało - powiedział Grant.

- A ja nie. Byłeś dla nas matką i ojcem. Wiem, że Abby

uważa tak samo. Poświęciłeś nam wszystko i kochamy cię

za to. Dzięki tobie jesteśmy lepsi, możesz mi wierzyć.

Coś ścisnęło Grantowi gardło. Nie chciał, żeby Ford się

zorientował, co się z nim dzieje, więc się nie odezwał.

- Dlatego chcemy, żebyś i ty dostał to, co dałeś nam.

To, na co, jak przekonywałeś nas przez te wszystkie lata,

wszyscy zasługujemy.

Grant z trudem przełknął ślinę.

- Co to takiego, synu?

- Miłość.
- Mam ją.

- 1 miałeś ją zawsze. Ale ja mówię o takiej, jaką mamy

ja i Kerry. I jakiej doświadczają Abby i Russ. - Ford zni­

żył głos. - Jeśli kiedykolwiek będziesz miał to szczęście,

żeby ją spotkać, nie pozwól jej uciec. Nigdy nie pozwól

jej

uciec.

Kiedy kilka minut później Grant rozłączył się, był cał­

kowicie trzeźwy. Sprzątając potłuczone szkło na weran­

dzie, rozmyślał o tym, co usłyszał tej nocy. O tym, jakie

było jego życie, zanim przyjechał do Napa. O Fordzie

i Abby. O Jacku i Annie. I o tym, czego pragnął najbar­

dziej.

Zastanawiał się, jakiego powinien dokonać wyboru.

I dokonał go. Z całkowitym przekonaniem.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Anna zbudziła się kompletnie zdezorientowana, z po­

twornym bólem karku i ramion.

W białym łóżeczku przed nią Jack usiadł, spojrzał jej

prosto w twarz i powiedział:

- Mama?

Jego głosik był słodki i pełen snu. Miłość ścisnęła jej

serce.

- Dzień dobry, kochanie.

Jack wziął na ręce pluszowego misia i zaczął gaworzyć

do niego. Anna przeciągnęła się i przetarła oczy. Długą

chwilę trwało, zanim zdołała uporządkować myśli i obu­

dzić się do końca. Potem rozejrzała się i zmarszczyła brwi.

Usnęła w pokoju Jacka na twardym, niewygodnym krze­

śle. Około północy.

Wtedy wróciły do niej wspomnienia poprzedniego

wieczoru. Grant nalegający, skłaniający ją do wyznania

uczuć. Jakby chciał się dokładnie zorientować w sytuacji.

Jakby chciał za jednym zamachem skończyć ze wszyst­

kim: z Grace, ze swoim pobytem w Napa i z przelotną

przygodą z nią. Przypomniała sobie, jak spokojnie i na

zimno poprosiła, żeby dokonał wyboru.

Opadła na oparcie krzesła i westchnęła. Zdawała so­

bie sprawę, że nie mogła już liczyć na żadną przyszłość

background image

z Grantem. Ale to nie oznaczało, że mogła ot tak, po pro­

stu, wymazać go z pamięci, śniła o nim tej nocy. Wspa­

niały sen w porównaniu z koszmarem, w którym Spencer

Ashton próbował odebrać jej dziecko. W jej ostatnim śnie

budziła się w dzień Bożego Narodzenia razem z Grantem

i Jackiem, razem otwierali prezenty, całowali się i snuli

plany na nowy rok.

I tylko gdzieś w głębi duszy przemknęła jej myśl, że ten

sen był torturą, ponieważ nigdy nie miał się stać prawdą.

Nagle Anna zerwała się na równe nogi, a Jack upuś­

cił misia. Rozległo się bowiem okropne walenie do drzwi.

Anna spojrzała na dziecko.

- Mama? - Zielone oczy Jacka były wielkie jak spodki.

Anna wyjęła go z łóżeczka i przytuliła.

- Lepiej chodźmy zobaczyć, kto jest za drzwiami, za­

nim dom rozpadnie się na kawałki.

Pocałowała go w brzuszek, co sprawiło, że malec za­

czął się śmiać radośnie.

Sięgała właśnie do klamki, gdy usłyszała zza drzwi głos

Granta. Poczuła mrowienie na karku.

- Obudźcie się! Obudźcie się, śpiochy!

Anna zachwiała się. Mocniej przytuliła dziecko i ot­

warła drzwi.

- Czy masz pojęcie, która godzina? - spytała.

- Siódma.

- Właśnie. Co ty, u diabła...

Potrząsnął głową.

- Żadnych pytań, Anno.

Przyglądała mu się w milczeniu. Miał mokre włosy,

jakby wybiegł prosto spod prysznica. Wyglądał na zmę­

czonego. Miał na sobie koszulkę i dżinsy. I wciąż był twar-

background image

dy i przystojny, tak przystojny, że jej serce ścisnęło się bo­

leśnie. Może to dlatego, że wciąż kochała go tak bardzo.

- Cześć, Glant - powiedział Jack sennie i wyciągnął do

niego rączki.

Z szerokim uśmiechem Grant wziął Jacka na ręce i po­

głaskał po główce.

- Jak się masz, Jack?

- Głodny - powiedział malec.

- To może pojedziemy gdzieś na śniadanie?

- Nie sądzę - rzuciła szybko Anna. - Mamy dzisiaj

wiele do zrobienia. - Nie chciała wracać do wygodnego

romansiku. Jej serce nie wytrzymałoby kolejnego roz­

czarowania.

- To tylko śniadanie, Anno - powiedział Grant. - Jajka,

bekon, grzanka. To nie potrwa długo.

Oczy zaszły jej łzami, krtań ścisnęła się. Grant nie mó­

wił o nich, ale mógł.

- Dokąd idziemy? - Jack z zainteresowaniem dotykał

mokrych włosów Granta.

- To nowe miejsce - Grant popatrzył na Annę. - Ale

wiem, że spodoba się wam obojgu.

- Mogę zrobić ci jajka, Jack - powiedziała Anna, cho­

ciaż wiedziała, że w obecności starszego brata Jack w ogó­

le jej nie słuchał.

- Powiesz mamie, że pojedziemy na przejażdżkę? -

szepnął Grant chłopcu do ucha.

Buzia Jacka pojaśniała.

- Przejażdżka, mamo! - krzyczał. - Jeść, mamo!

Grant wybuchnął śmiechem.

- Ale nie jesteśmy ubrani - zaczęła Anna. Spojrzała na

pidżamę, którą miała na sobie.

background image

- No to co? - zapytał Grant.

Przyglądała mu się uważnie. A raczej im obu. Jej syn

wyglądał na szczęśliwego. A Grant wydawał się taki... na

miejscu.

- Może chciałbyś zabrać Jacka? - spytała ostrożnie. -

Zrobicie sobie taką męską wycieczkę.

- Nie. - Grant twardo patrzył jej prosto w oczy. - Chcę,

żebyś też tam była. I myślę, że znasz mnie na tyle, że

wiesz, że nie pogodzę się z odmową.

- Nie, nie, nie - zawołał Jack i roześmiał się głośno.

- No, Anno - powiedział Grant. Kąciki jego warg

uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Zrobisz to dla

mnie?

Naprawdę miała do niego słabość. Jego czyny były sza­

lone, często sztubackie. Ale najgorsze było to, że ona i tak

gotowa była iść za nim, gdy tylko poprosił. Kochała go

tak bardzo. Bez względu jednak na to, co się wydarzy te­

go dnia, wszystko, co powiedziała poprzedniego wieczora,

pozostawało aktualne.

To do niego należało dokonanie wyboru. I to szyb­

ko.

Grant wysoko podrzucił Jacka.

- Co powiesz, Jack? - spytał.

- Jechać, mama. Jechać.

Anna przewróciła oczami.

- Poranek jest chłodny - powiedział Grant. - Włóżcie

kurtki. I buty, rzecz jasna.

- Rzecz jasna - powtórzyła Anna z przekąsem.

Podczas gdy Grant ubierał Jacka w sweter i kurtkę, An­

na włożyła płaszcz.

- Ja też jestem głodna. - Ruszyła za chłopakami do

background image

drzwi. - Mam nadzieję, że tam, dokąd jedziemy, nie zwra­

cają uwagi na strój.

- Zapewniam cię, że nie - powiedział Grant tajemniczo.

Jechali krótko. Kilka kilometrów za miasto. Kiedy wje­

chali na podjazd, Anna rozpoznała dom.

Serce ścisnęło się jej wspomnieniem nocy, którą w nim

spędzili. Wtedy, w ciemnościach, nie widać było wspania­

łych krajobrazów otaczających posiadłość, winnic aż po

wzgórza na horyzoncie. Tym razem w chłodnym świet­

le listopadowego poranka dostrzegła w całej okazałości,

że pewnego dnia ktoś mógłby uczynić ten dom dosko­

nałym.

Wysiedli z auta. Grant wyjął Jacka z fotelika, a Anna

podziwiała dwupiętrową budowlę. Miejsce miało jakiś

magiczny urok, który sprawiał, że czuła się tam wyśmie­

nicie. No i wspomnienia przeżyć, których nic nie usunie

z jej pamięci.

- Po co tu przyjechaliśmy? - spytała ze ściśniętym gar­

dłem.

- Chciałem pokazać dom Jackowi - powiedział Grant

z dziwnym błyskiem w oku.

- Myślałam, że jedziemy na śniadanie.

- Owszem. - Gestem zaprosił, by poszła za nim, i ru­

szył w stronę domu. Tą samą drogą, którą szli tamtej sza­

lonej nocy. Czuła, jak drżały jej kolana, kiedy szła po ka­

miennych schodach. Nie rozumiała niczego. Nie chciała

jeszcze raz odwiedzać domu, który na zawsze miał pozo­

stać tylko niespełnionym marzeniem.

Tak jak nie chciała kochać człowieka, który nigdy nie

będzie jej.

background image

Grant poprowadził ją do kamiennego patio, gdzie stał

wielki, okrągły stół.

- Proszę bardzo - powiedział.

Przez drewniany daszek słońce przesączało się na

ślicznie przystrojony błękitnym obrusem stół. Na obrusie

mieniła się biała porcelana i kryształowe szklanki. Szklan­

ki były już napełnione sokiem pomarańczowym i wodą.

A na małym pomocniku obok stołu parowały pod przy­

kryciem jakieś ciepłe potrawy.

- Przy gotowaniu potrzebowałem trochę pomocy - po­

wiedział Grant. - Ale stół nakryłem sam.

Stół był nakryty dla trojga. Stały przy nim dwa krze­

sła i staromodne, drewniane, wysokie krzesełko dla

dziecka.

Wszystko to było szalenie niezwykłe. Delikatny len

i krucha porcelana na tle zarośniętego, wymagającego

wiele pracy ogrodu.

- Mama! - krzyknął Jack z ramienia Granta.

- Słucham, kochanie? - spytała Anna zdziwiona.

- Żółw! Żółw!

Anna spojrzała w stronę, którą wskazywała wyciągnię­

ta rączka dziecka, i zobaczyła na trawniku nieopodal pia­

skownicę w kształcie żółwia. Była całkiem nowa, z jas­

nego drewna, pełna białego piasku. W środku zaś leżały

kolorowe wiaderka, łopatki i grabki.

Jack wiercił się i krzyczał:

- Żółw! Żółw!

Szarpał się i wyrywał, aż w końcu Grant postawił go

na ziemi. Malec natychmiast pobiegł do zabawy, zapomi­

nając o głodzie.

- O co chodzi? - spytał Grant Annę.

background image

- To ma być żart? - Nie mogła oderwać oczu od bawią­

cego się w piasku syna.

-Nie.

- Jestem całkowicie zakłopotana.

- Nie podoba ci się tutaj?

Chociaż słońce grzało całkiem mocno, szczelniej za­

winęła się w płaszcz.

- Oczywiście, że mi się podoba. Komu by się nie podo­

bało? Ale jakie znaczenie ma moja opinia?

- Dla mnie ogromne.

- Dlaczego?

- Bo kupiłem tę posiadłość.

Tak gwałtownie zakręciła głową dookoła, że poczuła

ból w karku.

- Co zrobiłeś?

- Kupiłem ten dom - powiedział spokojnie.

- Kiedy?

- Dzisiaj rano. Agent na pół spał, ale oprzytomniał

natychmiast, kiedy powiedziałem, że się zdecydowa­

łem.

Z niedowierzaniem kręciła głową.

- I co? Zamierzasz przyjeżdżać tu regularnie?

- Trochę więcej.

- To wspaniale, Grancie.

Skinął głową.

- Chciałbym wrócić do Nebraski na jakiś czas. Zoba­

czyć dzieci i moje nowe wnuki.

-Co?

Twarz mu pojaśniała.

- Abby urodziła przed terminem. - Widząc niepo­

kój w jej oczach, położył jej ręce na ramionach. - Z nią

background image

i z dziećmi wszystko w porządku, ale chciałbym je zoba­

czyć, rozumiesz?

- Oczywiście. Gratulacje.

- Dziękuję.

Anna starała się ignorować przygnębiające uczucie,

które nią zawładnęło. Grant dokonał wyboru. To nie by­

ła ona.

- No, no! Dzieci i nowy dom. Cieszę się z twojego

szczęścia, Grancie. - Mówiła szczerze. Naprawdę życzyła

mu jak najlepiej.

- Nie ciesz się z mojego szczęścia - ujął w dłonie jej

twarz - tylko z naszego.

- Naszego? - Serce na moment przestało jej bić. Bała

się spojrzeć mu w oczy, ale zmusił ją do tego.

- Twojego, mojego i Jacka - powiedział stanowczo.

Delikatny wiaterek zakręcił liśćmi na trawie, a potem

poderwał je wysoko.

- Grant, co ty mówisz?

- Kochanie, to jest nasz dom. Chcę, żebyśmy żyli tu ra­

zem. Ty, ja i Jack. Jako rodzina.

Anna nie mogła złapać tchu ani pozbierać myśli. Nie

mogła też powstrzymać nadziei, która jak wielka powódź

zaczęła zalewać jej mózg, serce i duszę. Rodzina! Coś,

czego nie miała od tak dawna. Z Grantem! Człowiekiem,

którego uwielbiała.

Jeśli to był sen, nie chciała się obudzić. Nigdy.

- A co z Fordem, Abby i dziećmi? - spytała z niepoko­

jem. - Nie chciałbyś być z...

- Pojadę tam - zapewnił ją Grant. - Razem pojedzie­

my do Nebraski na jakiś czas. Spędzimy tam wspaniałe

chwile.

background image

- Zobaczę kominek w kuchni?

- Będziemy siedzieć przy nim i patrzeć, jak pada śnieg.

Pokiwała głową.

- To mi się podoba - powiedziała.

- A ja się cieszę, że Jack pozna swoje korzenie i zobaczy

farmę, na której dorastałem.

Oczy Anny zalśniły łzami.

- Wiesz - powiedziała. - Nie wydaje mi się, abyś tam

dorósł, Grancie. Naprawdę.

Zdumiony uniósł brwi, a ona uśmiechnęła się poprzez

spływające po policzkach łzy.

- Być może to w tym właśnie domu wydoroślejesz.

Zaśmiał się cicho. Oczy mu się zaświeciły.

- Być może, kochanie. - Pochylił się. Pocałował jedno

jej oko. Potem drugie. - Tak bardzo cię kocham. Stworzy­

łaś mnie na nowo, wiesz o tym? - Oparł się czołem o jej

czoło. - Dzięki tobie uświadomiłem sobie, że dotychczas

nie żyłem pełnią życia, tylko wegetowałem.

- Kocham cię, Grancie.

- Wyjdziesz za mnie, Anno?

Serce jej się ścisnęło. Uniosła głowę. Spojrzała mu pro­

sto w oczy.

- Naprawdę? - spytała.

- O, tak. - Pocałował ją. Był słodki, wspaniały. Mia­

ła nadzieję, że nigdy jej nie porzuci. A on, jakby czytał

w jej myślach, zamknął ją w objęciach. I znowu pocało­

wał. Mocno i namiętnie. Anna rozpłakała się. Przytuliła

się do niego z całej siły. I odpowiedziała równie gwałtow­

nym pocałunkiem.

Minęło wiele minut, nim oderwali się od siebie, żeby

zaczerpnąć powietrza.

background image

- Czy to miało znaczyć „tak"? - szepnął Grant.

Uśmiechnęła się. Zagryzła wargę.

- Zdecydowanie tak - powiedziała.

- Cześć, mamo. Cześć, Glant.

Popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem.

- Cześć, Jack - zawołali jednocześnie.

- Nie jechać? - Jack spytał bardzo poważnym głosem.

W rączce ściskał wiaderko z piaskiem. - Zostać u żół­

wia?

Grant popatrzył na Annę.

- Nie jechać. - Uśmiechnął się.

Anna też się roześmiała.

- Nie jechać - powiedziała.

- Zostajesz tutaj, Jack - powiedział Grant i objął Annę.

- Wszyscy tu zostajemy - poprawiła Anna. Jej serce

omal nie pękło ze szczęścia. - W tym domu, w nowej ro­

dzinie, wszyscy razem, na zawsze.

- To mi się podoba - powiedział Grant z uśmiechem.

- Kocham cię - powiedziała Anna. Uniosła głowę i po

chwili znowu trwali w oszałamiającym, odbierającym

dech w piersiach pocałunku.

background image

EPILOG

Dzień Dziękczynienia

- Trzeba już wyjąć ciasta z pieca, Jillian - powiedziała

Caroline. Krzątała się gorączkowo po kuchni. Szykowała

tradycyjne od pokoleń przyjęcie.

- Już wyjmuję, mamo - odparła Jillian i otwarła piecyk.

- Masz, oczywiście, rękawice, prawda? - spytała Mer­

cedes. Stała przy zlewie i obierała ziemniaki.

Lara, żona Eliego, i Dixie, żona Colea, nie mogły po­

wstrzymać się od śmiechu.

- Oczywiście, że mam rękawice - rzuciła Jillian obra­

żonym głosem. Kiedy nikt nie patrzył, szybko sięgnęła do

szafki obok kuchenki po parę rękawic ochronnych.

Anna nadziewała indyka ziołami i uśmiechała się do

własnych myśli. Do własnego szczęścia. Nie tylko miała

najwspanialsze dziecko na świecie, najbardziej pociągają­

cego i hojnego narzeczonego, to jeszcze zyskała prawdzi­

wą rodzinę, z którą mogła świętować. Nigdy nie sądziła,

że to może być możliwe. Tym bardziej że początki nie by­

ły obiecujące. Przybyła do Vines pełna strachu, w poszu­

kiwaniu ochrony, a znalazła miłość.

Najprawdziwszą miłość.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Za dwa tygodnie na

background image

trawniku za domem miał się odbyć jej ślub z Grantem.

W końcu spędzili tu sporo czasu. Łączyło ich z tym miej­

scem wiele wspaniałych wspomnień. Grant nie chciał

czekać nawet tych dwóch tygodni, ale kiedy Anna przy­

pomniała mu, że na ślub muszą przylecieć Ford i Abby,

a jej dzieci były zbyt małe, żeby mogły odbyć taką podróż,

zgodził się i podziękował jej za rozwagę.

- Indyk wygląda wspaniale, Anno - powiedziała Caro-

line. - Jesteś prawdziwą artystką.

- Dziękuję, Caroline. Mam nadzieję, że będzie równie

smaczny.

- Będzie - dodała wesoło Mercedes.

- A gdyby nawet nie był - odezwała się Lara - męż­

czyźni i tak go zjedzą.

Wszystkie kobiety roześmiały się wesoło. Żartowały

tak, ciepło i serdecznie, przez cały czas. A przy tym pra­

cowały wspólnie i zgodnie. Każda robiła, co umiała. Męż­

czyźni w tym czasie grali w piłkę nad jeziorem, a z nimi,

oczywiście, również mały Jack.

Ktoś zastukał do drzwi. Dixie, która była najbliżej, ot­

worzyła je.

Anna usłyszała męski głos:

- Czy mógłbym rozmawiać z Anną?

Odwróciła się na pięcie. Napotkała skamieniałe twarze

wszystkich zgromadzonych w kuchni kobiet. Za drzwia­

mi stał Trace Ashton. Był młody, niezwykle przystojny.

Miał jasnobrązowe włosy i urzekające spojrzenie zielo­

nych oczu Ashtonów.

- Anno, ktoś do ciebie - powiedziała Caroline przez

ściśnięte usta.

Anna nie znała Tracea zbyt dobrze. Widziała go żale-

background image

dwie kilka razy, ale za każdym razem wyczuwała napięcie,

jakie wśród przyrodniego rodzeństwa budziła jego obec­

ność. Uważała, że czas już był skończyć te rodzinne niesna­

ski. Nie miała na to jednak żadnego wpływu.

Szybko wyszła z kuchni, w której jeszcze przed chwilą

panowała swobodna wesołość.

- Co mogę dla ciebie zrobić, Trace? - spytała.

Stał przez chwilę w milczeniu. Twarz miał ściągniętą

i skupioną.

- Nie chciałem przeszkadzać, ale...

- Nie przeszkadzasz - powiedziała. Być może naraził

się czymś mieszkańcom Vines, ale jej nie zrobił nic złego.

Poza tym był bratem Jacka. - Może chciałbyś się czegoś

napić albo...

- Nie. Chciałem tylko zobaczyć się z tobą. Powiedzieć

ci coś.

- Dobrze.

Oddychał ciężko.

- Bez względu na to, co mogłaś usłyszeć, i na to, cze­

go życzyłby sobie Spencer, chciałbym, żebyś wiedziała, że

Jack zawsze może liczyć na opiekę i pomoc.

Zaskoczyło ją to wyznanie, ale i ucieszyło. Zawsze po­

nad wszystkim stawiała dobro Jacka. Było dla niej bardzo

ważne, że mógł liczyć na miłość i akceptację wszystkich

sióstr i braci.

- Dziękuję, Trace.

- On jest częścią rodziny, tak jak i ty.

Kolejne, niespodziewane oświadczenie sprawiło, że za­

drżała z emocji. Nie wiedziała, co powiedzieć. Niestety,

los nie dał jej szansy. Niespodziewanie Eli i Cole wyszli

zza domu. Zbliżyli się z pogardliwymi minami.

background image

Anna była szczęśliwa, że Jack wciąż był nad jeziorem

z Grantem, Sethem i Lucasem.

- Czego tu szukasz? - warknął Eli groźnie.

- Nie twój interes. - Odpowiedź Tracea była zimna

i spokojna.

- Dlaczego wróciliście tak szybko? - Anna próbowała

rozładować sytuację.

- Przyszliśmy sprawdzić, czy nasze panie nie potrzebu­

ją pomocy - powiedział Eli.

- I wygląda na to, że potrzebują - dorzucił Cole.

- Nie - zaprotestowała gorąco Anna. - Trace przyszedł

tylko powiedzieć mi, że...

- Nie musisz niczego wyjaśniać, Anno - powiedział

Trace. - Szczególnie tym dwóm.

Eli poczerwieniał na twarzy.

- Długo na to czekałem... - warknął. Z zaciśniętymi

pięściami ruszył w stronę Tracea.

- Przestańcie natychmiast! - krzyknęła Anna, wcho­

dząc między nich. - Zachowujecie się jak dzieci.

- Może i jesteśmy dziećmi - wycedził ponuro Eli -

a ten tutaj już na zawsze pozostanie pupilkiem tatusia.

- Kogo to dzisiaj obchodzi, Eli? - rzuciła Anna.

- Jak możesz? - Eli mierzył Tracea pełnym obrzydze­

nia spojrzeniem.

- Jak mogę co? - Trace cofnął się o krok.

- Jak możesz być lojalny wobec takiego człowieka?

- Do cholery, Eli - zawołał Trace. - Przecież ja niena­

widziłem Spencera tak samo jak wy.

Niespodziewanie zrobiło się bardzo cicho. Tylko odle­

gły gwar z kuchni brzmiał w powietrzu.

- Co takiego? - mruknął Cole.

background image

- Właśnie, co? - dodał Eli.

- Możecie mi wierzyć albo nie.

Cole i Eli milczeli. Stali z nieprzeniknionymi twarzami.

Trace potrząsnął głową. Ukłonił się Annie i odszedł.

Napięcie po nieoczekiwanym spotkaniu z Trace'em nie

odstępowało Anny przez cały dzień. Ustąpiło nieco, do­

piero kiedy cała rodzina, dzieci i dorośli, zgromadziła się

przy prześlicznie zastawionym przez Caroline stole.

Grant nie mógł wprost uwierzyć, że po miesiącach nie­

sławy i kłopotów dzielił oto świąteczny stół z nową rodzi­

ną. Jack był podniecony nowym domem. Ford i Abigail

mieli przyjechać za dwa tygodnie i zostać aż do Nowego

Roku. A on sam miał poślubić kobietę, którą kochał.

Naprawdę miał za co dziękować.

- Wyglądasz na szczęśliwego, braciszku. - Eli powta­

rzał mu te słowa przy każdej sposobności.

- Bo jestem.

- A nie mówiłem? - Eli uśmiechnął się.

- Owszem. - Grant skrzywił się zabawnie.

Po drugiej stronie stołu siedziała Anna. Uśmiechnęła

się do niego powabnie i oblizała wargę w pogoni za kro­

pelką czerwonego wina. Natychmiast wróciły do niego

wspomnienia ich wszystkich namiętnych chwil.

Spojrzała mu prosto w oczy i bezgłośnie, samymi war­

gami, szepnęła:

- Kocham cię. - Wolno i wyraźnie.

- Ależ Anna jest dzisiaj promienna.

Grant nie zdołał się powstrzymać, pochylił się ku bra­

tu i szepnął:

- Ona może być w ciąży.

background image

Elli znieruchomiał ze zdumienia. Potem, równie cicho,

powiedział:

- Ale Mercedes mówiła mi, że to niemożliwe.

- Też tak myśleliśmy. - Grant uśmiechał się radośnie.

Był dumny jak nigdy. - Ale myślę, że cud i w dzisiejszych

czasach może się zdarzyć.

- No! Znowu tatuś, co?

- Znowu i po raz pierwszy.

Eli ze zrozumieniem pokiwał głową.

- Gratuluję.

Grant wzruszył ramionami.

- Może to trochę przedwczesne, ale jestem dobrej myśli.

- Kto wie. Może faktycznie zdarzy się jakiś cud - po­

wiedział Eli w zadumie. - I będą żyli długo i szczęśliwie...

Wszyscy Ashtonowie.

Grant westchnął ciężko.

- Po tym, co przeszliśmy przez ostatni rok, bardzo na

to liczę.

Eli zachichotał.

- Ja też - rzucił.

- Pewnie zabrzmi to banalnie - powiedział Grant

i w tym momencie poczuł na łydce podniecające muś­

nięcie pantofelka Anny - ale życie bez miłości jest nic

niewarte. - Czuł na sobie spojrzenie wielkich, brązowych

oczu. Mrugnęła do niego dyskretnie. - Absolutnie nic.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Parker Laura Skrywanie uczucia(1)
GRD0703 Wright Laura Zostan w raju
667 Wright Laura Książę i piękna rudowłosa
703 DUO Wright Laura Zostan w raju
02 Llandaron Wright Laura Kochac bez pamieci
703 Wright Laura Zostań w raju
Wright Laura Wielki ogien
017 MacDonald Laura Potęga miłości
0897 Wright Laura Małżeństwo na rok
MacDonald Laura Potega milosci
Wright Laura Burza uczuć 03 Wielki ogień
658 Wright Laura Kochac bez pamieci
0667 Wright Laura Książę i piękna rudowłosa
Wright Laura Książe i piękna rudowłosa
658 Wright Laura Kochać bez pamięci

więcej podobnych podstron