Laura Wright
Potęga uczucia
PROLOG
Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer
stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze
stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie
lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo
to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim
garniturze.
Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla
tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra
wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim
telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą
dłonią tarł brodę.
Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien
pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu
arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym
grymasie.
- Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alys-
sa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie
śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej
wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele
ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz
cze bardziej.
Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się
na oparcie fotela.
- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso?
Głośno wypuściła powietrze.
- Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego
dziecka.
- Mam już dość dzieci.
- Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed
nego.
- Ja nie mam serca.
- Spencerze, proszę...
- Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał
z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam
mieć pewność, że nosisz moje dziecko?
Zacisnęła szczęki.
- Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie.
- Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar
dzo łatwo.
Wydała z siebie coś jakby łkanie.
- Nie rozumiem - szepnęła.
- Co tu jest do rozumienia?
- Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ
rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał
o mnie... Człowiek, którego poko...
- Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie:
- Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś
więcej, dobrze?
Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem
uniosła brodę i powiedziała cicho:
- A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two
jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie.
Zachichotał.
- Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-
na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro
w różnych kałamarzach.
- I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw
da? - rzuciła arogancko.
- Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim
no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. -
Nikt.
Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło
się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko
kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło
ne ślady na marmurze.
- Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie.
- Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen
cerze Ashton.
Prychnął pogardliwie.
- Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska
zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się
o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy
z mojej strony.
Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu.
- Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki
i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je
śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje
go biura, każę cię aresztować.
Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia
drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały
uśmiech.
- Kocham cię, mamo.
Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek,
pomyślała z czułością.
Jej synek.
Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż
naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem
jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in
teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra
giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie
bardzo bliscy. I to było wspaniałe.
Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację,
ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie
musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my
ślała o tym i zamknęła malca w objęciach.
Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na
jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa
dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca
pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze.
Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa
łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było,
że spełniała wszystkie zachcianki siostry.
Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi
wą przyjemność.
- Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy
zrobiły mu się wielkie z emocji.
Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak
biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że
było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było
szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines
z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto
był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na
trętnych pytań.
Pojawiły się też pogróżki.
Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo
Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi.
Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards.
Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie
dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości.
Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna
siebie i tak wiele dłużna innym.
Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące
się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio
ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho
wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka
z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy
obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat.
- Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack.
- Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się
czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol
wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana.
Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją
rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?
Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu.
- Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej
po trawie.
Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni
czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną,
że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno
wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor
derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana.
Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo
wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo
tęsknić.
Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała,
czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który
gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka
i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my
ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki,
szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy.
Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo
minała własne imię.
W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu
pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz
jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś
cią siebie.
Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko.
Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw
no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu
w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości,
czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza
sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz
nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu
Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała
na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa
no Spencera Ashtona.
Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo
złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi
i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka
ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu
cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że
powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już
Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie
jej serce.
Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez
siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła
hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień
rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo
liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi
przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen
cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę.
Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku.
- Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie
działa.
- Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując
paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły
szał, co do niego powiedziała.
- Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda?
- Niebieski, niebieski.
- Tak, synku.
- Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały
paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę.
- Tak, kochanie - powiedziała.
Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu
siła się do słabego uśmiechu.
- Witaj, Grant.
Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł
nę. Zawsze mówił, co myślał.
- Unikasz mnie? - rzucił.
- Nie - skłamała.
-Nie?
- Noo, niezupełnie.
- Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali
dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka.
- Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek.
-To nie jest gierka.
- W takim razie co? O co chodzi?
Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie.
- Po prostu chciałam dać ci trochę swobody.
- Swobody? Po co?
- Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją
sytuacją, gdy twój ojciec...
- Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez
zaciśnięte zęby.
- Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro
chę spokoju.
- Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad
nymi uczuciami.
Pociągnęła nosem.
- Nie wierzę.
- Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa?
- Chociażby.
- Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje
chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen
cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też.
Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie
ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała
się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót
ki związek.
- Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie.
Grant przyglądał jej się uważnie.
- Jesteś bardzo blada.
- Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję.
Zerwał się szybko.
- Źle się czujesz? - spytał.
- Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona.
Nie uwierzył jej.
- Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział.
Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło
żyć.
- Po co? - spytała.
- Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód?
W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko
ju.
- Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli
wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca
ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz
czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam
być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do
ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się.
- Czego?
- Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję.
- Anno...
- Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło
wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie
mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag
nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...
Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany?
Łagodnie wziął ją za ramiona.
- Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego
pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym
chciał, ale teraz...
- Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę
tego usłyszeć.
Pokiwał głową i westchnął ciężko.
- Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo
dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów.
- Wiem.
- W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera
ża cię to?
- Nie - odparła zdecydowanie.
- A mnie bardzo.
- W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę
ła się od niego.
- Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał.
- Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. -
Musisz sobie z tym jakoś poradzić.
Zacisnął szczęki.
- Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć?
- To było wyjątkowo egoistyczne pytanie.
Zmarszczki na jego czole pogłębiły się.
- Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo
egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je
steś dobrą kobietą, Anno.
Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by
ły tylko dreszcze?
- Muszę już iść - powiedziała.
- Pomogę ci.
- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską
minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo
źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po
łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego
dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie
nad własnym sercem.
- Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy
wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack.
- Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą
w stronę domu.
- Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam
obojgu.
Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać
wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo
ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała,
że nie usłyszała ostatnich słów Granta.
Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta
zostawiły głębokie ślady.
Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia,
pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia
ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem
nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne.
Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że
jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro
wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline.
I Spencera Ashtona.
Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na
rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu
zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze
jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-
nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za
to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których
wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An
na i Jack.
Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne-
brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do
piero teraz mógł to w pełni docenić.
Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego
przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka.
Ani Anny Sheridan.
Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy.
Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie
go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed
oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko
nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień
stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu.
A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro
dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko
rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem
wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił,
nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo
im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych
decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt
wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był
tego najlepszym przykładem.
Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad
ku Anny i Jacka.
Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot
wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po
trafi przestać jej pragnąć.
- Naprawdę czuję się podle.
Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce
z niepokojem.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała.
Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła
się z gorąca.
- Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może
mogłabyś go zabrać na noc do siebie?
- Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku
je się tobą?
- Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie
chciałabym tylko, żeby Jack zachorował.
- Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza
leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy.
- Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo
tosty, albo...
- Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę
i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra
wiać jej kłopotu.
Jillian przewróciła oczami.
- Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za
dzwonisz, dobrze?
Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi.
- Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała
gniewnie.
Anna uśmiechnęła się słabo.
- Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam.
- Dobrze. - Jillian uspokoiła się.
- Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po
pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń
i spojrzał na Annę pytająco.
- Mama?
Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się
taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała
przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze.
- Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam.
- Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko
cham cię.
- I ja ciebie kocham.
Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi.
Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa
motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś
nie czy serce.
Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz
ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła
się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po
myślała.
Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko
jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad
ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów
zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot
wystąpił na czoło.
Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale
zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem.
Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był
Grant.
- Jesteś naprawdę chora.
- Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale
było jej to obojętne.
- Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona.
- Naprawdę?
- Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?
- Wiesz dlaczego.
- Wchodzę.
-Nie.
-Tak.
- Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus.
- Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał
groźnie.
- Jesteś śmieszny.
- A ty uparta jak dziecko.
Ustąpiła i cofnęła się o krok.
- Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna
fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę.
Podbiegł i chwycił ją w ramiona.
- Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę.
Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia
ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego,
ona była zakochana.
- Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach.
Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez
pieczeństwa. Anna rozluźniła się.
- To nie jest dobry pomysł - mruknęła.
- Jesteś chora, Anno.
- Wiem.
- Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po
za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po
zwól mi sobie pomóc.
Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo
gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed
ną noc?
Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko.
Tak. Tym razem mogła.
- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy.
Z radością opadła na miękki materac.
- Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem
strasznie słaba.
Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem.
- Zjadłaś coś niedobrego?
- Raczej nie. To chyba tylko grypa.
Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po
ważnym głosem:
- Anno?
-Tak?
- Jesteś pewna, że to jest grypa?
- Co masz na myśli?
- Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli.
Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości...
Pokręciła głową.
- Grant...
- To ma sens.
- Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić
o żebra.
Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz
czały.
- Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?
ROZDZIAŁ DRUGI
Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie
ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat
kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby
jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im
dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat
ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła
je. Grant wychował je jak własne.
Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej
brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale
mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania
łych ludzi.
Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze
raz tego dokonać.
Nie był pewien, czy chciałby.
- Grant.
Znów popatrzył jej w oczy.
- Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka.
- Skąd taka pewność?
- Zawsze byliśmy ostrożni.
- Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają.
Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza
leństwa.
- Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.
Pochylił się, pogłaskał ją po głowie.
- Jesteś bardzo blada.
- Komplemenciarz z ciebie.
Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło.
Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze
postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja
ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była
wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się
kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało
się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był
przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą
dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho
dziło to łatwiej. Naturalniej.
Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie
miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której
chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko.
- Jesteś zbyt blisko, Grancie.
- Słucham?
- Zarazisz się.
- Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka
i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować.
Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy.
- Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy...
- Musisz poleżeć.
- Przecież leżę.
- Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka.
- Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko.
- Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią
ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc.
- Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two
ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.
Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział:
-Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko,
zwłaszcza w początkowych tygodniach...
- Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie.
Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej.
- Przekonamy się - powiedział.
- Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko...
Położył ją na łóżku.
- Nie martwię się.
Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je
go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od
powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy
chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich
także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy
przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt
w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił
przewidzieć przyszłości.
Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło
wiekiem się stał.
Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała
ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko.
Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna
była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to
i przerażało zarazem.
Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do
piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia
ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak
młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy
czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność.
Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,
a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi
i popędziła dalej.
Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za
pach jego wody po goleniu.
- Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie
krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest
mój. Mój!
Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech.
Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie.
- Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go!
- Anno! Anno?
Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra
miona.
- Anno, obudź się.
Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser
ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od
potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli
nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro
skane oczy.
- Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się.
- Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło.
- To był znowu on.
- Spencer?
- Chciał mi zabrać Jacka.
- Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię
nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka.
- To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze
go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado
wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy.
Otarła pot z czoła.
- O Boże! Mam gorączkę.
- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy
pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to.
- Co to jest?
- Połknij. - Podał jej szklankę z wodą.
Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi
ła, co kazał.
Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się
w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie.
Grant patrzył na to zaskoczony.
-Co...
- Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg
nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo
słaba. Opadła w ramiona Granta.
- Pomogę ci, kochanie - powiedział.
Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło
się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te
raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze.
Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez
głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją
na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy.
Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze,
westchnęła cichutko.
Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę.
Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po
myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje.
- Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo
lą mnie nawet włosy.
Grant otulił ją szczelnie kołdrą.
- Tak lepiej? - spytał.
- Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać.
Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-
ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale
nie były rzadkie.
Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego
suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle
lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera
jącego się Granta.
- Co robisz? - spytała.
- Kładę się z tobą do łóżka.
- Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja...
- Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz
się lepiej.
Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął
w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo
oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego
podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro
biło jej się ciepło.
- Przepraszam za to - mruknął.
- Nie przepraszaj.
- Kiedy jestem tak blisko ciebie...
- Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple
cach.
Objął ją mocniej i powiedział:
- Zaśnij, kochanie.
Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że
się uspokoiła. I usnęła.
O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej
ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie
był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to
jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie
były skutkiem ciąży.
Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale
tak się nie stało. Dziwne.
Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło
sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo
wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce.
Bardzo.
Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni
żej. Na brzuch.
Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd.
Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć
nie będzie.
Ale ręki nie cofnął.
Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym
ciałem, z ręką na jej brzuchu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew
i wślizgiwał się przez okno do pokoju.
Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe
żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz
cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już
bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy.
Była okropnie głodna.
Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny.
Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach.
Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się.
Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo
był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski,
troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być
uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym
i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił
wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie
woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być
może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie.
Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust.
Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po
szyi, po piersi.
- Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora -
wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.
Zaśmiała się cicho.
- Obudziłam cię?
- Oczywiście. - Uśmiechnął się szeroko.
- Przepraszam.
- Nie masz za co.
Spojrzała mu w oczy. Pomyślała, że chciałaby mieć
w nich swoje miejsce na zawsze.
- Jak się czujesz? - spytał. Pogładził ją po ramieniu.
- Lepiej.
- Na pewno?
- A nie widać? - droczyła się z nim. - Nie jestem już
blada ani szara. Nie...
- Wyglądasz bardzo ponętnie.
- Naprawdę?
- Jeśli natychmiast nie wyjdę z tego łóżka, będę musiał
coś z tym zrobić.
- Co na przykład? - Zaśmiała się wesoło.
- Nie igraj z ogniem.
Odrzuciła kołdrę, oplotła go w talii nogami i przytuliła
się do niego. Czuła go na podbrzuszu bardzo wyraźnie.
- Chyba jednak trochę poigram - wyszeptała.
Oczy zalśniły mu pożądaniem.
- Jesteś pewna?
- Owszem. Absolutnie.
Chwycił ją za biodra, ścisnął.
- Jesteś szalona, Anno Sheridan.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Objęła go za szyję, pochyliła się i pocałowała. De
likatnie i ostrożnie, a jednak na moment straciła dech
w piersiach. Obsypała go deszczem lekkich jak muśnię
cie motylich skrzydeł pocałunków. W końcu jęknął cicho
i mocniej zacisnął dłonie na jej pośladkach. Oblała ją fala
gorąca. Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim.
Grant odpowiedział namiętnym pocałunkiem. Zwy
kle był człowiekiem skrytym, nie okazywał uczuć. An
na uwielbiała te chwile, kiedy odkrywał przed nią i tylko
przed nią diaboliczną stronę swojego charakteru.
- Mmm - mruknęła jak kotka.
- Wiem - szepnął prosto w jej usta. Czubkiem języka
musnął jej dolną wargę.
- Jeszcze?
-Tak.
Pocałował ją mocniej, głębiej. Przywarła do nie
go całym ciałem. Marzyła, by trwało to wiecznie. Na
zawsze. Zakręciło jej się w głowie, ale zignorowała to.
Przecież nic nie jadła już prawie dwadzieścia cztery
godziny. Wystarczy trochę pokarmu i wszystko będzie
dobrze. Na razie Grant zapewniał jej strawę, jakiej
potrzebowała.
Kiedy ją całował, czuła bicie jego serca. Czuła pod
piersiami jego gwałtownie przyspieszające tętno. Zasta
nawiała się, czy pragnął jej równie mocno jak ona jego.
Niespodziewanie przerwał pocałunek. Pochylił gło
wę i jego wargi znalazły się przy jej piersi. Gwałtownie
wciągnęła powietrze, kiedy jego język zaczął raz po raz
trącać twardniejący sutek. Jeszcze, jeszcze, wołało jej cia
ło. Serce tłukło o żebra. Rozpalała się coraz bardziej.
Grant przetoczył się nad nią i wsunął dłonie między jej
uda. Ustami znowu wpił się w jej wargi. Kiedy jego palce
zaczęły pieszczoty, wyprężyła się. Miała wrażenie, że całe
podbrzusze zajęło się żywym ogniem. Anna zawsze uwa
żała siebie za raczej pasywną w łóżku. Grant sprawił, że
zaczęła aktywnie uczestniczyć w rozkoszach. I pokochała
własną kobiecość.
Uniosła powieki i napotkała spojrzenie jego zielonych
oczu. Lśniły rozpalającymi go namiętnościami. Znała te
oczy. Kochała go.
Fala za falą targały nią coraz gwałtowniejsze spazmy
rozkoszy, aż krzyknęła głośno, a pod powiekami rozbły
sły sztuczne ognie.
- Anno, kochanie - powiedział Grant miękko. - Jestem
przy tobie.
Dygotała. Całe jej ciało pulsowało, wciąż jeszcze
wstrząsane słodką torturą, lecz ciągle było jej mało.
- Wejdź we mnie - wyszeptała chrapliwie, z trudem ła
piąc oddech. Jej dłoń szukała go gorączkowo.
-Nie.
-Co?
- Innym razem.
- Grant...
Pocałował ją, uwolnił się z jej zaciśniętej dłoni.
- Anno, ta noc i ten poranek były dla ciebie. Żebyś po
czuła się lepiej, zgoda?
- Nie. Nie zgadzam się.
Usiadł.
- Będzie jeszcze mnóstwo okazji.
Akurat! - pomyślała Anna. Nie będzie więcej okazji.
Może jeszcze tylko kilka nocy, może kilka cudownych ty
godni, ale nawet tego nie mogła być pewna. On wkrótce
wróci do siebie, do domu. Do swojego życia.
Przyglądała się, jak wkładał dżinsy i koszulę. Tylko
mocno zaciśnięte szczęki wskazywały, ile wrzało w nim
niespełnionej namiętności.
- Dokąd idziesz? - spytała.
- Mam spotkanie.
-Z kim?
- Z jednym z pracowników Spencera.
Szok i przerażenie ścisnęły jej serce.
- Jedziesz do San Francisco?
-Tak.
Westchnęła. Jeszcze przed chwilą pełna zapału, teraz
poczuła strach.
- Grant, czemu nie zostawisz rozwiązania tej sprawy
policji?
- Bo nie mogę.
- A jeśli znów wpadniesz w tarapaty?
Podszedł do niej niecierpliwie.
- Posłuchaj, Anno, nie mogę nic zrobić, dopóki nie
oczyszczę się z podejrzeń o morderstwo.
- Czego nie możesz zrobić? Wrócić do domu?
-Tak.
Poczuła w sercu bolesne ukłucie.
- A nie myślałeś o kochaniu się ze mną? To też musi
poczekać?
Mocno zacisnął szczęki.
- Przecież powiedziałem ci, o co mi chodziło. Masz
grypę-
Pominęła milczeniem te kiepskie wykręty i od razu
przeszła do rzeczy.
- Czego ci jeszcze potrzeba? Przecież już oczyszczono
cię z podejrzeń o zabicie Spencera.
- Wcale nie. Policjanci stale mnie śledzą. Jestem tego pe
wien. A moi bracia i siostry, chociaż byli wspaniali, czasami
przyglądają mi się podejrzliwie albo odwracają wzrok.
- Głupstwa wygadujesz. Przecież są dla ciebie cudowni.
- Ale są tylko w dziewięćdziesięciu dziewięciu procen
tach pewni, że jestem niewinny.
- Nie zgadzam się. Ten portret pamięciowy i cała ta hi
storia z szantażem rzuca na dochodzenie zupełnie nowe
światło.
- Nie nowe, ale może inne. I to jest właśnie to, co mu
szę zrobić. - Pocałował ją.
Przez kilka słodkich sekund trwał tuż przy jej twarzy,
czekając, by odwzajemniła pocałunek albo uśmiechnęła
się do niego, albo dała jakikolwiek znak wsparcia i zro
zumienia.
Zawsze mógł liczyć na Annę. Wiedział to na pewno.
Uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku.
- Powodzenia - powiedziała. - Mam nadzieję, że od
kryjesz coś wartościowego.
Spojrzenie Granta złagodniało. Pocałował ją jeszcze
raz.
- Kiedy znów cię zobaczę? - spytał.
- Dziś wieczorem?
Twarz mu pojaśniała.
- A co mnie spotka, jeśli dam ci trochę spokoju?
- Nigdy nie chciałam, żebyś dawał mi spokój. Robiłam
to dla ciebie.
- To już przestań. - Droczył się z nią.
Roześmiała się. Kochała Granta, a niewiele czasu już
jej zostało.
- Zatem dziś wieczorem? - spytała. - Kolacja?
- Jesteś pewna, że tego chcesz?
- Jestem pewna.
- Może przywiozę coś...
- Nie. - Usiadła i podciągnęła kołdrę pod brodę. - Czu
ję się doskonale. Chcę sama coś ugotować.
- Uwielbiam twoją kuchnię.
A ja uwielbiam ciebie, pomyślała.
- Przyjadę o szóstej - powiedział i pocałował ją na po
żegnanie.
Anna wstała z łóżka. Trochę kręciło jej się w głowie
od przeżytych niedawno rozkoszy i niezwykłej nocy, ja
ką miała za sobą. Szkoda, że ten poranek skończył się tak
szybko. Usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi. Grant
wyszedł z domu. Powodzenia, posłała mu w duchu ży
czenie.
Samolubnie pomyślała jednak, że może nie znajdzie
niczego nowego. Pragnęła go, chciała, by był bezpiecz
ny. Z nią. I szczerze się bała, że nowy ślad w sprawie
śmierci Spencera, na który natrafi, może zniszczyć jego
przyszłość.
- Ma pan jego oczy.
Słyszałem to już wiele razy, pomyślał Grant ponu
ro. Nerwowo poprawił się w fotelu. Miał ochotę walnąć
pięścią w ścianę. Czy to takie dziwne, że miał oczy takie
same jak jego ojciec? Chyba że w tym stwierdzeniu kry
ło się drugie dno: pytanie o to, co jeszcze, oprócz oczu,
mieli wspólnego.
- Nie chodzi o ich wyraz, ale o kolor.
Naprzeciwko Granta, po drugiej stronie olbrzymiego,
mahoniowego biurka, w ciemnym, małym gabinecie na
ostatnim piętrze budynku Ashton-Lattimer Corporation
siedział młody, ponad trzydziestoletni mężczyzna, który
dzień wcześniej zgodził się porozmawiać z najstarszym
dzieckiem Spencera. Był jedynym pracownikiem, który
zechciał się spotkać z Grantem.
Young Pritchard przygładził rzadkie włosy i uśmiech
nął się blado.
- Wyraz? - powtórzył Grant.
- Ma pan tak samo poważne spojrzenie, jak pan Ashton
pod koniec życia, ale nie ma w nim tej arogancji.
Spencer arogancki? Nie takich informacji Grant ocze
kiwał. Potrzebował czegoś, co być może przeoczyła poli
cja, a co rzuciłoby na sprawę nowe światło.
- Wie pan - Young pochylił się, jakby zamierzał zdra
dzić mu jakiś sekret - on bardzo często mówił o swoim
pierworodnym. O najstarszym synu.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Zawsze sądziłem, że chodziło mu o syna
Caroline. - Pokręcił głową. - Kto mógł przypuszczać...
- Spencer był niezwykle tajemniczym człowiekiem
- powiedział Grant. - Ale mimo wszystko wątpię, żeby
mówił o mnie. Jestem przekonany, że chodziło o Eliego
albo Colea.
Małe oczka Younga zwęziły się jeszcze bardziej.
- Ma pan siostrę bliźniaczkę, prawda?
- To prawda. - Grant zawahał się. Niechętnie rozmawiał
o Grace i był zdziwiony, że Spencer wspomniał o niej.
- W takim razie mówił o panu. I to całkiem niedawno.
Wspomniał coś, że jesteście podobni jak dwie krople wo
dy, ale zupełnie inni.
Grant mocno zacisnął szczęki.
- Nie wyrażał się o niej zbyt pochlebnie - ciągnął męż
czyzna.
Też mi nowina, pomyślał Grant. Ta rozmowa nie pro-
wadziła do niczego. Potrzebował odpowiedzi na tak wie
le pytań. Wciąż wielką zagadką była sprawa szantażu. Kto
szantażował Spencera? I dlaczego? Niepotrzebnie tu przy
jechałem, pomyślał.
- Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze? - spytał.
- Nie. Obawiam się, że nie. Bardzo mi przykro.
- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać. - Grant
wstał i energicznie potrząsnął ręką Younga.
- Powodzenia. Bardzo mi przykro z powodu pańskie
go ojca.
- Tak. - Tylko na tyle Grant się zdobył.
Pięć minut później wsiadł do windy i zjechał na par
ter. Wiedział, że na zewnątrz, w samochodzie zaparko
wanym po drugiej stronie ulicy, czekał detektyw Ryland.
Wiedział, że będzie za nim jeździł bez przerwy. I że zaraz
pośle któregoś ze swoich ludzi, żeby sprawdził, z kim się
spotkał i po co.
Ogarnął go gniew. Nie dość, że nie zdobył żadnych in
formacji, to jeszcze musiał wracać z niechcianą eskortą.
Najchętniej wskoczyłby do samolotu i poleciał do domu,
do Nebraski, gdzie było jego miejsce, gdzie wszystko znał
i rozumiał i gdzie wszystko było proste. Gdzie żyła rodzi
na, którą kochał.
Ale przecież...
Oczyma wyobraźni zobaczył kobietę i małego chłopca.
Nawet gdyby mógł wybierać, nie mógłby tak po prostu
ich opuścić. Jeszcze nie teraz.
Kiedy wyszedł przed budynek, poczuł wiatr znad zatoki.
Spojrzał na starającego się być niewidocznym w nieoznako-
wanym samochodzie detektywa i pomachał mu.
Wcześniej poszła do miasteczka na targ i teraz na ku
chennym blacie pyszniły się piękna fasolka, pomidory,
bazylia, czosnek, kurczak i koszyk jabłek.
Wyglądało to tak uroczo, że uśmiechnęła się.
W ciasnym mieszkanku w San Francisco, w kuchni,
której prawie nie było, starała się stworzyć sobie i Jackowi
prawdziwy dom. Ciepły i przytulny. I nawet jej się udało,
ale tylko trochę. Pracująca na pełnym etacie nauczycielka
nie ma zbyt wiele czasu, więc domowe posiłki nie zdarza
ły się codziennie. Zwykle jadali pizzę albo coś z kuchni
chińskiej na wynos.
Życie pracującej matki nie było usłane różami. Przypo
minało raczej walkę o przetrwanie.
Na szczęście były weekendy. Wtedy miała Jacka tyko
dla siebie. Bawili się, śpiewali, czytali książeczki. I wtedy
przygotowywała posiłki w domu.
Anna wybrała tuzin jabłek i zabrała się za ich obieranie.
Włączyła cicho muzykę i spojrzała na swojego chłopca,
który leżał na podłodze i oglądał książeczkę. Uśmiechnę
ła się. Życie w Napa było cudownie inne niż jej szara co
dzienność. Owszem, brakowało jej szkoły i uczniów, ale
każdego dnia uczyła swojego syna i tego nie dało się z ni
czym porównać.
- Mama?
- Tak, kochanie?
- Książka?
Anna nigdy nie odmawiała, kiedy Jack prosił, żeby mu
poczytała. Przerywała każdą czynność. Teraz też usiadła
obok niego, a on uśmiechnął się radośnie i wdrapał się jej
na kolana. Kiedy kończyli czytać trzecią książeczkę, po
wieki Jacka zaczęły opadać.
Anna ułożyła go w łóżeczku i wróciła do pieczenia cia
sta. Wkrótce ktoś energicznie zastukał do drzwi.
- Cześć! Wcześnie wróciłeś - powiedziała.
Grant miał posępną minę. Wzruszył ramionami.
- Ruch na drodze był mały. Jak się czujesz?
- Doskonale.
Uśmiechnął się i musnął jej wargi ulotnym pocałun
kiem.
- Tak, to prawda - szepnął.
Roześmiała się głośno.
- Jak tam Jack?
- Dobrze, śpi.
Grant przycisnął ją do drzwi.
- To znaczy, że jesteśmy sami - powiedział.
- W pewnym sensie.
Czuła na sobie ciężar jego ciała. Jego kolano mię
dzy udami. To było tak cudowne, że prawie straciła
oddech. Pochylił się ku niej pomału. Pomyślała, że na
pewno znowu ją pocałuje. Ale on schylił głowę do jej
piersi.
- Jak dobrze wrócić tutaj - powiedział.
- W mieście straszny rejwach?
- Jak zawsze.
- Chłopak ze wsi, jak ty, potrzebuje otwartych prze
strzeni.
Pogłaskał ją po karku.
- To prawda, proszę pani.
Zadygotała i poczuła mrowienie w ciele.
- Ale już niedługo wrócisz na swoją farmę. Jestem te
go pewna.
W głębi duszy Anna modliła się, żeby zaprzeczył. Ale
los nie dał mu szansy, gdyż w tej właśnie chwili usłysze
li krzyk Jacka.
- Mama, mama, mama!
- Niezbyt długa ta drzemka - powiedział Grant.
- Dzieci są nieprzewidywalne.
- Pamiętam. Ale to jest w nich wspaniałe, prawda?
- Owszem.
- Pójdę po niego. - Uśmiechnął się.
Po kilku minutach wrócił z zaspanym malcem w ra
mionach. Poszli do kuchni. Anna zabrała się do pracy,
a chłopcy przyglądali się jej.
- Ta kuchnia jest cudowna - powiedziała Anna.
Grant rozejrzał się dokoła wzrokiem dość sceptycznym.
- Trochę za mała jak dla mnie.
- Za mała? Żartujesz?
- W moim domu kuchnia jest przynajmniej dwa razy
większa. Jest tam kominek i dwie kuchenki.
- Kominek? - powtórzyła ze zgrozą.
- Oczywiście. Zimy bywają srogie. Trzeba mieć miej
sce, gdzie można usiąść, wypić kubek gorącej kawy i po
patrzeć, jak za oknem pada śnieg.
- Oczywiście. - Roześmiała się.
Jack zaczął się wiercić i wyrywać, więc Grant postawił
go na podłodze obok skrzynki z klockami.
- Jest tam też wielki kredens i stojak na wino. A w ok
nie mały inspekt. Zawsze mamy świeże zioła.
- Torturujesz mnie. - Spojrzała nań z udawaną srogoś-
cią. - Założę się, że gdy już przygotujesz cudowny posi
łek na jednej z dwóch wspaniałych kuchenek i usiądziesz
przy fantastycznym kominku, to masz za oknem prze
piękną śnieżycę... I, oczywiście, jest Wigilia.
- Oczywiście. - Nonszalancko wzruszył ramionami. -
Zawsze mamy białe Boże Narodzenie.
- Och! Tak ci zazdroszczę, że zaraz się rozchoruję.
Podszedł bliżej, stanął za nią i objął ją w talii.
- Zawsze uważałem, że dziewczęta z Kalifornii są zbyt
delikatne, żeby mogły znieść śnieżyce w Nebrasce.
- Ale nie ta dziewczyna z Kalifornii, mój miły. Zabierz
mnie do domu, a przekonasz się, do czego jestem zdol
na.
Przestała oddychać. Ostrożnie zerknęła na niego przez
ramię. To był tylko żart, ale czy do końca? Wiele by dała,
żeby poznać jego myśli. Ale też bała się ich. Dlatego od
wróciła się do stołu i powiedziała:
- Szef kuchni musi się wziąć do roboty, bo nikt nie do
stanie deseru.
Szybko cofnął ręce.
- Nie może być! - powiedział. - Jack, chcesz ciasto,
prawda?
- Mniam - zawołał chłopiec.
Kilka minut później Anna odwróciła się i zobaczyła Ja
cka i Granta bawiących się na podłodze. Budowali zamki
z klocków. Bawili się tak wspaniale, że aż coś ścisnęło ją za
gardło. Miała wrażenie, że znalazła się w raju. Zaczęła się
zastanawiać, co mogłoby się zdarzyć, gdyby naprawdę była
w ciąży. Czy Grant zechciałby ich wtedy? Czy zechciałby za
łożyć rodzinę? Czy kiedykolwiek poprosi ją o rękę?
Wróciła do pracy ze ściśniętym gardłem. Miłość Gran
ta i jej ciąża były dla niej jednakowo niemożliwe. Z rozpa
czą w sercu przypomniała sobie, co powiedział jej lekarz
przed rokiem. Jej szanse na zajście w ciążę były prawie
żadne.
Włożyła ciasto do piekarnika.
- Nie martwcie się, chłopcy - powiedziała spokojnie.
- Ciasto jest już w piecyku. Teraz czas na kurczaka.
- Pi, pi - zawołał Jack.
- Założę się, że Grant ma kurczaki na swojej farmie,
Jack - powiedziała Anna.
- Może kilka. - Grant pokiwał głową.
Anna uśmiechnęła się.
- Opowiedz nam więcej o Nebrasce - poprosiła.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Trochę ponad pół godziny później Anna kończyła szy
kować posiłek, a Grant radował się leniwym zakończe
niem dnia w towarzystwie swojego małego braciszka. Po
raz kolejny potoczył piłkę po trawie i patrzył, jak malec
z ochotą za nią pędził. Patrzył z czułością, jakiej nie czuł
już od bardzo dawna. Przypomniały mu się cudowne dni
z Fordem i Abigail. Zachichotał na samo wspomnienie.
Był wtedy taki nieporadny, tak mało wiedział o dzieciach.
Ale uczył się bardzo szybko. Nie minął rok, a potrafił już
przygotować wielką kanapkę z masłem orzechowym dla
jednego dziecka, opowiadając równocześnie drugiemu
bajkę na dobranoc. Nauczył się nigdy nie skarżyć i nie na
rzekać, nawet gdy miał ochotę rwać włosy z głowy. Na
uczył się czuwać przy chorych dzieciach całymi nocami.
To była najtrudniejsza i najwspanialsza praca na świecie.
- Hej tam!
Grant podniósł głowę. To był Eli, jego przyrodni
brat. Był wielkim, potężnie zbudowanym mężczyzną.
Bardziej pasował do pracy na farmie niż do zarządza
nia winnicą.
- Co słychać? - spytał Grant.
Ale Eli nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Jack rzucił
się biegiem do Granta i mocno chwycił go za nogi.
- Będzie z ciebie świetny piłkarz, Jack - powiedział
Eli.
- Piłka, piłka, piłka - skandował chłopiec i wyciągał do
Granta ręce z piłką. - Jeszcze, jeszcze.
Mężczyźni roześmiali się. Grant posłusznie rzucił pił
kę, a Jack popędził za nią z radosnym piskiem.
- Trzeba mieć dla niego mnóstwo sił - powiedział Eli.
- O, tak. Dobrze, że Anna ma ich dosyć.
- A jak tam Anna? Słyszałem, że chorowała.
- Najgorsze już minęło - Grant wzruszył ramionami.
- Ona tak twierdzi.
- Tak twierdzi? - spytał Eli podejrzliwie.
Grant pokręcił głową.
-Nie, nie. Wierzę jej. Wygląda dobrze, wspaniale...
pięknie. - Urwał. W oczach Eliego zamigotały radosne
iskierki. - Chodzi mi o to, że nie jest już taka blada.
- Dobrze. - Na małym ogrodowym stoliku Eli posta
wił butelkę wina, którą trzymał za plecami. - A co u cie
bie? Trzymasz się?
- Pewnie.
- Wszystko się wkrótce wyjaśni. Testament, śmierć
Spencera, swary rodzinne... Wszystko. I wszystko znów
będzie normalnie.
- Normalnie? - parsknął Grant. - A cóż to znaczy?
- Nie mam pojęcia.
Jack przybiegł z piłką. Grant zachichotał.
- Masz ochotę na trochę futbolu? - spytał Eliego.
- Z moimi braćmi? Zawsze.
Grant poczuł ucisk w piersi. Odkąd sięgał pamię
cią, zawsze był sam. Bo trudno powiedzieć, że Grace
z nim była. I oto wszystko się zmieniło. Miał rodzinę.
Kochającą go szczerze i martwiącą się o niego. On sam
starał się trzymać na dystans, gdyż wciąż jeszcze ciąży
ły na nim podejrzenia o zamordowanie Spencera. Cały
czas czuł, że jest obserwowany i oceniany. Nawet jeśli
tak nie było, sytuacja, w jakiej się znalazł, krępowała
go bardzo.
Eli kopnął piłkę do Jacka. Chłopiec pisnął radośnie
i kopnął ją z powrotem.
To były cudowne chwile. Czas płynął im miło, aż Anna
zawołała ich na kolację.
Grant wziął Jacka na ręce.
- Zostaniesz z nami na kolacji? - zwrócił się do Eliego.
- Mógłbyś pobiec po Larę? Razem wypilibyśmy to wino.
- Może innym razem. Wygląda na to, że Anna chce
mieć swojego mężczyznę dla siebie tej nocy.
Grant zaśmiał się cicho.
- Nie, to nie tak - powiedział.
- Na pewno tak. - Eli uśmiechnął się szeroko. - Do zo
baczenia, chłopaki.
- Do zobaczenia.
Eli pomachał im i ruszył w kierunku głównego domu.
A Grant i Jack poszli na kolację.
Trzy kołysanki, odrobina kołysania, buziak w czoło
i Jack odpłynął do krainy snów.
Anna po cichu wyszła z sypialni i poszła do salonu.
Grant zdążył już rozpalić ogień na kominku i ustawić ta
lerzyki z ciastem na stoliku do kawy. Siedział na kanapie.
Kiedy weszła, uśmiechnął się i gestem zaprosił, by usiad
ła obok niego.
Sielankowy obrazek: szczęśliwe dziecko śpi w łóżeczku,
ona wypoczywa z Grantem po długim dniu. Odrobina
ciasta, leniwa pogawędka, delikatny romans.
Niemal zapomniała, że to nie może trwać wiecznie.
Niemal.
Uśmiechnięta usiadła obok niego z podwiniętymi no
gami.
Grant podał jej talerzyk z dużym kawałkiem ciasta.
- Napracowałaś się dzisiaj. Na pewno dobrze się czu
jesz?
- Oczywiście.
- Nie chcemy żadnych nawrotów choroby. - Uniósł wi-
delczyk. - A może chcemy?
- To bardzo egoistyczna uwaga.
- Ostrzegałem cię. Kiedy idzie o ciebie, Anno Sheridan,
jestem obrzydliwym samolubem.
- I co z tym zrobimy?
Wzruszył ramionami. Wziął kolejny kęs ciasta.
- Jesteś doskonałą kucharką.
- Dziękuję - powiedziała z udawaną lekkością. - Potra
fię sprzątać, cerować i gotować. Lubię większość dyscy
plin sportowych i mogę udawać, że lubię pozostałe.
-O...
- Tak. Myślisz, że mogłabym być dobrą żoną?
Żartowała, oczywiście. Ale Grant potraktował to py
tanie serio.
Zrobił się bardzo poważny.
Odstawił talerzyk na stolik i westchnął ciężko.
- Jesteś zachwycającą kobietą. Każdy mężczyzna byłby
z tobą szczęśliwy.
- Dla mnie najważniejszy jest Jack - powiedziała,
siląc się na obojętny ton. - Uważam, że zasługuje na
rodzinę i ojca... I chyba będę musiała pod tym kątem
patrzeć na sprawy.
- Oczywiście. Każde dziecko zasługuje na rodzinę.
I dwoje rodziców. - Odetchnął głęboko i opadł na opar
cie kanapy. - Kiedy moja siostra zostawiła swoje dzieci,
były jeszcze zbyt małe, by zrozumieć, że straciły matkę
i rodzinę.
Anna nawet nie umiała sobie tego wyobrazić.
- To okropne - powiedziała.
- Było ciężko. Żadne dziecko nie powinno być pozba
wiane rodziny. - Powiedział to przez mocno zaciśnięte
szczęki. - Przez dwa lata pytali o nią każdego dnia.
- Och, Grant! - Chwyciła go za rękę. Splotła palce z je
go palcami.
- Sam byłem jeszcze prawie dzieckiem. Nie wiedziałem,
co robić. Starałem się po prostu bardzo je kochać, stwo
rzyć im rodzinę. Starałem się być dla nich jak najlepszy
ojciec.
- I byłeś. Wciąż jesteś. - Po raz pierwszy tak bardzo się
przed nią otworzył. Chciała, żeby to trwało jak najdłu
żej. Dla dobra ich obojga. Mieli za sobą bardzo podobne
przeżycia. Oboje musieli się zaopiekować swoimi mały
mi kuzynami. - Wspaniały ojciec i brat. Chciałabym być
tak silna jak ty.
Wysoko uniósł brwi.
- O czym ty mówisz? - spytał.
- Alyssa. Gdybym pilnowała jej lepiej...
- Anno...
- Była bezmyślna, ale miała dobre serce. Wierzę w to
szczerze. Stale myślę, że gdybym potrafiła utrzymać ją
z daleka od Spencera, sprawy potoczyłyby się...
Nim zdołała dokończyć myśl, Grant chwycił ją za rękę,
poderwał z kanapy i pociągnął na korytarz. Przed drzwia
mi sypialni Jacka przyłożył palec do ust i po cichu weszli
do środka. Przez szpary w zasłonach do sypialni wpadało
jasne światło księżyca.
Stanęli przy łóżeczku. Grant wskazał ślicznego chłopca
tulącego we śnie ulubiony samochodzik i wyszeptał:
- Gdybyś utrzymała ją z daleka od Spencera, nie mia
łabyś jego.
Anna poczuła ucisk w gardle. Cóż mogła powiedzieć?
Otarła łzy z oczu. Grant miał rację. Jeszcze jak! Co się sta
ło, już się nie odstanie. Alyssa sama dokonała wyboru.
Po cichu wyszli z pokoju, ale nie wrócili już do salonu.
Zatrzymali się w mroku i popatrzyli po sobie.
- Dziękuję - szepnęła.
- Za co? - spytał równie cicho.
- Za to, że przypomniałeś mi, co jest naprawdę ważne.
Przyszłość i teraźniejszość. Nie przeszłość.
- Może i tak. Oboje powinniśmy o tym pamiętać. -
W skupieniu wpatrywał się w jej usta.
- Robię, co w mojej mocy, Grancie. - Jego bliskość
działała na nią uspokajająco.
- Wiem.
- Ale przypomniałeś mi o tym.
- Och, Anno. Ja wciąż nie potrafię zapomnieć o prze
śladującej mnie przeszłości.
Umilkli. Anna stała oparta o ścianę, a Grant był tak
blisko, że jej serce zaczęło uderzać gwałtownie.
- Chyba już pójdę - odezwał się Grant.
Pokiwała głową.
- Dobrze. - Usiłowała ukryć rozczarowanie.
- Myślę, że ze względu na Jacka to nie jest najlepszy
pomysł...
- Oczywiście.
Czekała, żeby się ruszył. Żeby odszedł.
Nie doczekała się.
- Nie skończyłeś ciasta - rzuciła niemądrze.
- Zachowasz je dla mnie? - Wpatrywał się w nią w na
pięciu.
- Dobrze. - Cofnęła się o krok. - Jak długo, Grancie?
- Słucham? - spytał zdziwiony.
- Jak długo mam je zachować? - powtórzyła. Wyczuł,
że nie niedojedzone ciasto miała na myśli.
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- Też bym tego chciała. - Odepchnęła się od ściany
i poszła do salonu, i dalej do frontowych drzwi.
Poszedł za nią.
- Zobaczymy się jutro? - spytał.
- Nie sądzę.
- Dlaczego?
Otwarła drzwi.
- Jutro Caroline urządza piknik.
- Racja. Wybieracie się tam z Jackiem?
-Tak.
- Ja też.
Przyglądała mu się zdenerwowana. Potrafił tak non
szalancko traktować jej uczucia. Teraz jej pragnął, ale nie
miał nic do powiedzenia na temat przyszłości. A ona nie
wiedziała, jak długo jeszcze potrafi znosić te jego odejścia
i powroty. Te tortury, jakich doznawała, gdy patrzyła na
niego, kiedy jej dotykał, był z nią... I zastanawiała się, czy
kochał ją tak jak ona jego.
A na początku wszystko było takie proste. Krótka przy
goda bez zobowiązań, bez miłości. Tylko pożądanie, cu
downe pogawędki, przyjaźń. Z biegiem czasu przerodziło
się to jednak w coś poważniejszego.
- No, dobrze - powiedziała chłodno. - Lepiej już pójdę
szykować kosz na jutrzejszy piknik charytatywny. Konku
rencja będzie duża, a ja chciałabym zebrać dla fundacji
Caroline jak najwięcej.
Powinna teraz powiedzieć coś na pożegnanie, ale
Grant nie ruszał się z miejsca.
- Upieczesz jeszcze szarlotkę? - spytał.
Wzruszyła ramionami. Wstrzymała oddech, żeby nie
wąchać jego wody po goleniu.
- Możliwe - bąknęła.
Schylił się. Zatrzymał usta tuż przed jej wargami. Zerk
nął za drzwi, potem znowu na nią.
- Kiedy jestem z tobą, Anno, czuję się jak nastolatek.
- Co masz na myśli?
- Że przez cały czas mam ochotę cię całować, głaskać
i czuć w dłoniach ciężar twoich piersi. Chciałbym prze
gadać z tobą całą noc o wszystkim i o niczym. Chciałbym,
żebyś zawsze była moją pierwszą. - Parsknął śmiechem.
- Gadam jak idiota.
Anna nie wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować.
Irytowało ją jego wahanie, ale ujęły bardzo jego słowa.
Tylko dlaczego nie potrafił zrozumieć, że takie słowa jesz
cze bardziej pchały ją ku niemu? Ku mężczyźnie, który na
koniec może wcale jej nie zechcieć.
Nachylił się do jej ucha.
- Nic już nie wiem. Jestem zupełnie skołowany. Kiedy
byłem w domu, życie było takie proste. Wiedziałem, co
mam robić. Wiedziałem, że nigdy się nie ożenię, że nigdy
nie spotkam kogoś takiego jak...
Urwał. Cofnął głowę. Oczy miał pełne pożądania i nie
pewności. Bardzo dziwna kombinacja.
Anna wspięła się na place i pocałowała go w policzek.
- Myślę, że powinieneś już pójść.
- Anno...
Potrząsnęła głową. Nie chciała słyszeć już nic więcej.
To była prawdziwa tortura... Dla nich obojga. Kochać się
to jedno. Czysta przyjemność. Ale taka rozmowa o lękach
i pragnieniach z głębi serca... Tego było za wiele.
Anna tak mocno zacisnęła dłoń na klamce, że aż zbie
lały jej kostki.
- Do zobaczenia - powiedziała.
Grant wyraźnie nie miał ochoty odchodzić. Stał przez
chwilę bez ruchu. W końcu jednak, zrezygnowany, poki
wał głową.
- Do zobaczenia jutro, Anno.
I odszedł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego ranka Anna, prowadząc Jacka za rękę,
ruszyła w kierunku głównego domu. Dzień był chłod
ny, rześki i wspaniały. Czuło się nadchodzącą zimę.
Anna uwielbiała tę porę roku, chociaż święta spędzała
zwykle samotnie, jedynie marząc o tym, by w tym cza
sie znaleźć się w gronie licznej rodziny. Każdego roku
z niecierpliwością czekała na kolejne święto Dziękczy
nienia.
- Dom, mama? - Jack ścisnął jej dłoń.
- Tak, kochanie.
Na niedużym, starannie wypielęgnowanym trawniku
przed głównym domem, na podeście pod olbrzymimi dę
bami, Caroline, jej córki i służba naszykowali przystrojo
ne lnianymi obrusami stoły, na których stały wspaniałe
koszyki piknikowe. Czekały na aukcję charytatywną na
rzecz sierocińca.
Vines było imponującą posiadłością. Zadbaną i per
fekcyjnie utrzymaną w każdym szczególe. Dom i pergole
wokół porośnięte były dzikim winem.
Anna rozejrzała się dookoła. Wyglądało na to, że zja
wili się wszyscy możni mieszkańcy okolicy. I wciąż się
schodzili, a na stołach przybywało udekorowanych ko
szyków.
Jack spostrzegł w oddali Setha z Jillian i małą Rachel
i aż pisnął z uciechy. Rzucił się ku nim biegiem. Anna
z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu spotkali się
wszyscy na trawniku przed głównym wejściem do domu.
Jillian, wysoka, smukła brunetka, uśmiechnęła się do
Anny i dotknęła je) ramienia.
- Lepiej się już czujesz? - spytała.
- O wiele - odparła Anna szczerze. - Jeszcze raz dzię
kuję, że zaopiekowałaś się Jackiem.
Jillian uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Rachel uwielbia się bawić z Jackiem. Jeśli jeszcze kie
dyś będziesz potrzebowała opiekunki do dziecka, jeste
śmy zawsze gotowe.
- Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony.
- Ależ to żaden kłopot.
Seth, Jack i Rachel biegali w koło za piłką.
- W takim razie, jeśli będę potrzebowała, na pewno
dam ci znać - powiedziała Anna.
- świetnie. - Jillian uśmiechnęła się leciutko. - A może
się gdzieś wybierzesz?
- Oczywiście - rzuciła Anna od niechcenia.
- Na randkę czy coś takiego...
- Coś takiego? - Anna wysoko uniosła brwi.
Jillian wzruszyła ramionami.
- Mogłoby być przyjemnie.
Pewnie tak, pomyślała Anna smutno. Ileż to już ra
zy marzyła o wyjściu z Grantem. Ale ani przed, ani po
śmierci Spencera publiczne pokazywanie się razem z nim
nie było rozważne. A teraz sprawy między nimi skom
plikowały się jeszcze bardziej. Musieli jasno sprecyzować,
w jakim punkcie się znaleźli. Jeśli się znaleźli.
- Jak długo to już trwa, Anno?
Pytanie Jillian wyrwało Annę z zamyślenia.
- Co jak długo trwa?
- Kiedy ostatnio byłaś na randce?
Anna zaczerwieniła się po same uszy.
- O Boże! - Ściszyła głos, jakby się obawiała, że ktoś
usłyszy. - Nie byłam na randce już trzy lata.
- Żartujesz! - Jillian wyglądała na wstrząśniętą.
- Obawiam się, że nie.
Jillian otwarła już usta, żeby coś powiedzieć, ale nie
zdążyła.
- Czego się obawiasz, Anno? - usłyszały za plecami
męski głos.
Anna obróciła się na pięcie. To był Grant. Stał tuż za
nimi i przysłuchiwał się ich prywatnej i trochę krępującej
rozmowie. Może tylko jej końcówce? - pomyślała z na
dzieją. Tego dnia był jeszcze bardziej przystojny. Jakby
chciał do reszty zawrócić jej w głowie.
-Ja... Obawiam się, że chyba przypaliłam trochę
moje ciasteczka czekoladowe. Za późno wyjęłam je
z piecyka.
Jillian zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.
Grant nie odrywał oczu od Anny.
- A co z szarlotką? - spytał.
- Rozmyśliłam się.
- Dlaczego?
- Postanowiłam spróbować czegoś nowego.
- Czegoś nowego? - powtórzył z napięciem w głosie.
Chyba znowu nie rozmawiali o szarlotce.
- Była już zbyt stara jak dla ciebie, tak?
- Nie. - Zirytowała się. - Ale jabłka trochę skwaśniały.
- Nie, na pewno nie rozmawiali o cieście. - Na pewno nie
nadawały się do niczego.
Grant ściągnął brwi. Był zły i może trochę zaskoczo
ny. Ale nie dbała o to. Chciała, żeby zrozumiał, że to on
sam chciał, żeby ten ich niby-związek trwał krótko. Że to
on nie chciał, by byli dla siebie kimś więcej niż tylko ko
chankami.
A skoro przyszło jej mówić o tym pod pretekstem roz
mowy o szarlotce, trudno!
Grant potarł się po brodzie.
- ślicznie wyglądasz - powiedział.
- Dziękuję.
- Mówię poważnie. Zbyt pięknie.
- Co się dzisiaj z tobą dzieje?
- Nic - burknął. - Który koszyk jest twój?
- Czemu pytasz?
- Wiesz, czemu, Anno Sheridan. Przestań się ze mną
bawić. - Uśmiechnął się leciutko. - Jesteśmy na to za
starzy.
- My jesteśmy za starzy? - rzuciła z udawaną suro
wością.
- No, dobrze. Może tylko ja. Ale czy to nie śmieszne?
Jesteśmy przyjaciółmi...
- Przestań. - Stłumiła śmiech. Nie miała powodu, żeby
się na niego złościć. Nawet jeśli szło o sprawę tak poważ
ną, jak jej przyszłość. Grant miał rację. Byli przyjaciółmi.
Aż i tylko przyjaciółmi.
Odwróciła się i wskazała na stół z koszykami.
- Tamten.
- Który?
- Ten biały z czerwoną wstążką. Pachnący czekoladą.
- Dziękuję. - Westchnął ciężko.
- Jesteś pewien, że masz dzisiaj ochotę na czekoladę,
Grancie?
- O, tak. Jestem pewien. - Jego zielone oczy pociem
niały.
- Dwadzieścia pięć dolarów pozwoli schronisku ku
pić prezenty dla dzieci na Boże Narodzenie - zawołała
Caroline, zachęcając zgromadzonych do dalszej licyta
cji. - Dalej, Jaredzie, wiem z dobrego źródła, że Merce
des przygotowała w tym koszyku wszystko, co potrzebne
na romantyczny wieczór w domku za miastem.
Zanim Jared zdołał się odezwać, zza pleców zgroma
dzonych rozległ się głos kogoś, kto najwyraźniej nic nie
wiedział o stanie Mercedes i jej niedawnym zamążpój-
ściu.
- Ja mam domek za miastem - krzyknął nieznajomy.
- Daję sto dolarów.
- Nikt nie kupi mojej żony - mruknął Jared ponuro.
Oczy mu się zaświeciły. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów!
- Rozejrzał się dookoła. - Są jeszcze jakieś oferty? - W je
go głosie pobrzmiewały groźne nuty.
Nie było.
Caroline odchrząknęła i szybko zawołała:
- Dwieście pięćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi,
po raz trzeci. Sprzedane.
Mercedes uśmiechnęła się do Jareda i objęła go czule.
- Zostało jeszcze tylko kilka koszyków - oznajmiła Ca
roline. - Teraz zajmiemy się tym ślicznym żółtym. Jest
mój, więc mój mąż na pewno zacznie. A że dobrze wie,
co jest w środku... Co powiesz, Lucasie?
Mężczyzna stojący w pierwszym rzędzie podniósł rękę
i głębokim głosem zawołał:
- Pięćset dolarów!
- Sprzedane! - krzyknęła Caroline, zanim ktokolwiek
zdołał przebić ofertę Lucasa. - Temu przystojnemu dżen
telmenowi.
Lucas podskoczył do stołu i porwał koszyk. Wszyscy
roześmiali się i zaczęli bić brawo.
Po krótkiej chwili Caroline odezwała się głośno.
- Uwaga, wszyscy. Teraz przyszła kolej na ten uroczy
biały koszyk. Muszę powiedzieć, że cudownie pachnie
z niego czekoladą.
Anna wstrzymała oddech, kiedy Caroline postawiła na
stoliku przed sobą jej koszyk. Była podniecona i zdener
wowana jak wówczas, gdy w szóstej klasie wystartowała
w konkursie gimnastycznym.
- Dwadzieścia pięć dolarów - zawołał jakiś mężczy
zna.
- Pięćdziesiąt dolarów - krzyknął inny.
- Siedemdziesiąt pięć.
Anna prędko zapomniała o konkursie gimnastycznym
i uśmiechnęła się z dumą.
- Sto dolarów.
- Sto dwadzieścia pięć.
- Tysiąc dolarów.
Anna dłonią zasłoniła usta. Tłum westchnął głośno.
Zewsząd rozległy się gorączkowe szepty. Wszyscy zaczęli
się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu tego, który zgło
sił tak niebywałą ofertę.
- Cóż za hojność - powiedziała Caroline. Ona także
rozglądała się wśród zgromadzonych.
Nie było więcej ofert. Prawdę mówiąc, zrobiło się tak
cicho, że słychać było tylko szum drzew na wietrze i na
woływania ptaków.
- Czy ktoś da więcej? - spytała Caroline. I po chwili
dodała uroczystym głosem: - Dobrze. Tysiąc dolarów po
raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Sprzedane.
Przez cały ten czas Anna trwała bez ruchu. Zastana
wiała się, z kim przyjdzie jej zjeść lunch tego dnia. Do
skonale wiedziała, z kim chciałaby. Ale na to liczyć nie
mogła...
- Proszę podejść po swój koszyk, proszę pana - powie
działa Caroline, wciąż przeszukując wzrokiem tłum.
Jak Morze Czerwone rzesze ludzi rozstąpiły się, bijąc
brawo. Dumnym krokiem do podium podszedł Grant
Ashton i sięgnął po koszyk. Anna otwarła usta ze zdu
mienia. Grant podziękował Caroline, podszedł do Anny
i gestem zachęcił, by poszła za nim.
Anna nerwowo zerknęła na Jillian. Ta uśmiechnęła się
i pokazała, że zajmie się bawiącymi się nieopodal dziećmi.
Anna ruszyła za Grantem.
- Coś ty zrobił? - spytała, kiedy znaleźli się na placu
piknikowym starannie przygotowanym przez Caroline
i jej ludzi na innym trawniku.
- O co ci chodzi? - spytał Grant. Postawił koszyk na
przygotowanym kocu. Usiadł. - Przecież wiedziałaś, że
mam zamiar wylicytować twój koszyk.
- Tysiąc dolarów, Grancie?
- To w dobrej sprawie.
-Ale...
Popatrzył na nią poważnie.
- Nie jestem ubogim farmerem, Anno.
Umilkła. Czuła się bardzo zakłopotana. Uśmiechnęła
się słabo.
- Dziękuję - powiedziała. - I dzieci ci dziękują.
Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę.
- Usiądź przy mnie.
Niebieski koc wyglądał miękko i zachęcająco. Usiadła.
- Wiesz, że w ten sposób oznajmiłeś całej rodzinie, że
jesteśmy... hm, przyjaciółmi.
Grant zachichotał.
- Jakby tego nie wiedzieli - mruknął.
Prawda.
- No cóż. Jeśli tobie to nie przeszkadza, to mnie ani
trochę.
- Nie przeszkadza mi - powiedział stanowczo.
- Muszę przyznać, że czuję olbrzymią presję - powie
działa.
- Dlaczego?
- Zapłaciłeś olbrzymie pieniądze za kawałek pieczone
go kurczaka, sałatkę ziemniaczaną, grzanki i trochę cze
koladowych ciasteczek.
- I tamten kawałek szarlotki.
-Ale...
Uniósł rękę.
- Zupełnie nie dbam o to, jak bardzo skwaśniała.
- W porządku.
- A ty? Dla ciebie ma to jakieś znaczenie?
Anna pokręciła głową. Pod spojrzeniem jego zielonych
oczu nie mogła pozbierać myśli.
- Nie. Dla mnie też nie ma - powiedziała.
Nie całkiem jednak była to prawda. Miało dla niej zna
czenie, co się wydarzy rano i następnego dnia, i jeszcze
następnego. Ale nie zamierzała się z nim spierać. Bar
dziej zależało jej na tym, żeby być z nim choć trochę. Bez
względu na to, czy miałoby to jakiekolwiek szanse na
przyszłość, czy nie.
Przybiegł Jack. Wyglądał na bardzo głodnego.
- Jeść.
Anna roześmiała się.
- Tu jesteś, Jack - powiedział Grant. - Spróbuj trochę
kurczaka, którego upiekła twoja mama.
Po chwili nadeszła Jillian z Sethem i Rachelą.
- Przepraszam, że przeszkadzam wam w posiłku - po
wiedziała Jillian. - Ale Seth powiedział mi właśnie... bar
dzo to jest podejrzane... że nie jest głodny. Dlatego zapo
minamy o moim koszyku i idziemy sobie.
- Naprawdę zjadłem bardzo obfite śniadanie, kochanie,
to wszystko - powiedział Seth. Miał jeszcze tyle przyzwo
itości, że starał się wyglądać na zakłopotanego.
JUlian przewróciła oczami.
- Będę musiała pójść na kurs gotowania - powiedzia
ła. - Mniejsza z tym. Zanim pójdziemy, Rachel chciałaby
o coś poprosić.
Anna uśmiechnęła się do dziewczynki.
- O co chodzi, kochanie?
- Czy Jack może dzisiaj zostać u nas na noc?
- Hm. Sama nie wiem - powiedziała Anna.
Rachel klęknęła na kocu, przychyliła główkę na bok
i zawołała:
- Proooooszę!
Anna roześmiała się głośno.
- On jest jeszcze taki malutki i ja...
- Wiem - przerwała jej Jillian. - My, Seth i ja, pomy-
śleliśmy tylko, że mogłabyś wyjść gdzieś tej nocy czy coś
takiego.
Anna patrzyła na przyjaciółkę bez słowa. „Czy coś ta
kiego". To o tym rozmawiały wcześniej.
Grant szturchnął ją lekko.
- Wiesz, mogłabyś zrobić sobie wolne tej nocy.
- Już miałam wczoraj.
- Ale byłaś chora. To się nie liczy.
- To ci dobrze zrobi - powiedział Seth z ciepłym uśmie
chem.
To była zmowa. Spisek. Ale może nie taki zły? Anna
spoglądała to na Setha, to na Jillian.
- Jesteście pewni, że to dobry pomysł?
- Oczywiście! - zawołała Jillian radośnie.
Anna wzruszyła ramionami.
- Niech będzie.
Rachel pisnęła radośnie i zaczęła głośno wyliczać, co
ona i mały Jack będą robić. Anna czuła na sobie spojrze
nie Granta.
- Przyprowadzimy go rano - powiedziała Jillian. - Po
wiedzmy o dziesiątej? - Powiodła spojrzeniem od Granta
do Anny. - Nie za wcześnie?
Grant zakasłał gwałtownie.
Anna zarumieniła się.
- Dziesiąta będzie doskonała - powiedziała.
- A teraz usiądźcie - powiedział Grant - i zjedzcie z na
mi lunch. Mamy tu kurczaka i mnóstwo grzanek.
Seth usiadł obok Granta.
- Uwielbiam grzanki - powiedział.
Jillian skrzyżowała ramiona i surowym głosem powie
działa:
- Wydawało mi się, że zjadłeś obfite śniadanie.
Seth z taką miną spojrzał ma żonę, że Anna parsknę
ła śmiechem.
- Kocham cię, najdroższa - powiedział.
Jillian przewróciła oczami i usiadła. Anna podała jej
grzankę i trochę sałatki. Wspólnie zjedli lunch, rozkoszu
jąc się wspaniałym popołudniem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Było już wpół do piątej, kiedy Grant odprowadził An
nę do domu. Towarzyszył jej przez cały czas od pikniku.
I był z tego bardzo zadowolony. Anna z trudem zgodziła
się rozstać z Jackiem na noc. Długo musiał jej tłumaczyć,
jak ważna jest dla rodziców umiejętność zrobienia sobie
od czasu do czasu przerwy. Przy ostrożnej pomocy Jillian
i entuzjastycznej zachęcie ze strony Rachel Anna pogo
dziła się w końcu z sytuacją.
Grant z zachwytem przyglądał się, jak szła przed nim,
wymachując pustym koszykiem. Sama wyglądała jak
dziecko. Szczęśliwa i spokojna. Kompletnie obojętna na
otaczające ją bogactwo. On sam zawsze bardzo zwracał
uwagę na otaczający go świat.
Chciałby posiadać odrobinę jej umiejętności.
Anna otwarła frontowe drzwi. Obróciła się do niego.
- Dziękuję - powiedziała.
- Za co?
- Za wiele rzeczy. Ale przede wszystkim za olbrzymią
sumę, którą ofiarowałeś dzieciom. To było...
- Normalne. Nic wielkiego.
Miała w oczach prawdziwe pragnienie. Nigdy w życiu
żadna kobieta nie patrzyła na niego w taki sposób. Jak-
by był mężczyzną z krwi i kości, naprawdę wartościo
wym.
- Poza tym - powiedział - dostałem w zamian trochę
wspaniałych ciasteczek.
- To prawda. - Pokiwała głową.
Zdusił śmiech.
- To jakie masz plany na wolną noc? - spytał.
Anna postawiła koszyk na małym stoliku przy
drzwiach.
- Obejrzę jakiś film, poczytam, może pójdę wcześnie
do łóżka.
-Nie.
W pierwszej chwili wydawało się, że go nie zrozumiała.
Po chwili uśmiechnęła się niepewnie.
- Co znaczy „nie"? - spytała.
- Książka? Wcześnie do łóżka? I to ma być wolna noc?
- Masz lepszy pomysł? - Zaśmiała się.
- Tak. Zabieram cię ze sobą.
Delikatny rumieniec pojawił się na jej policzkach.
Podniosła wysoko brodę. Usiłowała wyglądać na niepo-
ruszoną.
- Czy to ma być propozycja?
Pomału pokiwał głową. W jej obecności stale czuł się
jak uczniak.
- Trochę to zwariowane - powiedziała i zmarszczyła
nos. - To znaczy, że nie mam wyboru?
- Bardzo mi przykro.
- Nieprawda.
- To prawda.
- W porządku. - Ze wszystkich sił starała się ukryć
uśmiech. Skrzyżowała ramiona na piersi. - Dokąd mnie
zawieziesz, panie Ashton, kiedy już wywleczesz mnie za
włosy z mojej jaskini? Chciałabym wiedzieć, jak mam się
ubrać.
- Przepraszam. Nie mogę powiedzieć.
-Ale...
- Bądź gotowa o wpół do ósmej, panno Sheridan. -
Odwrócił się i odszedł.
- Tiramisu, galaretka czekoladowa i ten cudowny ser
nik w polewie karmelowej...
Kiedy kelnerka skrupulatnie recytowała dostępne w kar
cie desery, Anna zerknęła na swojego partnera. Zawsze my
ślała, że Grant nie może już być bardziej przystojny.
Myliła się.
Tego wieczora miał na sobie białą koszulkę i dżinsy.
Ale było w nim coś innego. Przechyliła głowę i przyglą
dała mu się w zadumie. Może zmienił coś w uczesaniu?
A może sprawiła to biel koszulki tak podkreślająca jego
opaleniznę?
Cokolwiek to było, Anna miała nadzieję, że Grant po
jedzie do niej po kolacji.
- ...i tort dyniowy - skończyła kelnerka z uśmiechem,
dumna, że zdołała wszystko zapamiętać.
- Brzmi wspaniale. - Anna spojrzała pytająco na
Granta.
Ten skinął głową.
- Tak, brzmi wspaniale - powiedział - ale wolelibyśmy
coś bardziej tradycyjnego.
- Jak już powiedziałam, mamy galaretkę. - Kelnerka
pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie: - No i mogą
być jeszcze lody.
Grant uśmiechnął się do dziewczyny tak uroczo, że
Anna poczuła ukłucie zazdrości.
- Dziękujemy - rzucił. I znów wrócił spojrzeniem do
Anny. - Nie macie przypadkiem kawałka zwykłej szar
lotki?
Anna poczuła dziwne mrowienie w żołądku.
- Nie - odparła kelnerka. - Bardzo mi przykro.
- Nic się nie stało - powiedziała Anna. - Poprosimy o
rachunek.
- Zaraz przyniosę.
Kiedy kelnerka odeszła, Anna pochyliła się nad stoli
kiem i szepnęła:
- Masz już chyba obsesję na punkcie mojej szarlotki.
Myślisz, że to jest normalne?
Zielone oczy Granta zamigotały.
- Może i nie. Ale każdy nałóg ma swoje przyczyny.
- Jaka jest przyczyna tego?
- Rozpaczliwa potrzeba smakowania raz za razem bez
możliwości zaspokojenia. Zawsze mam ochotę na jesz
cze więcej.
Anna poczuła dreszcz emocji. Na chwilę zabrakło jej
oddechu.
- Ten problem wygląda naprawdę poważnie.
-Tylko wtedy, gdy obiekt pragnień jest poza zasię
giem.
- Uważasz, że pewnego dnia może się tak stać?
- Przyszłość zawsze jest nieznana. - Jego spojrzenie nie
wyrażało niczego.
- To prawda - powiedziała. - Ale tak wcale nie mu
si być.
Wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt. Ten
niewinny flirt mógł zmienić miły, romantyczny wieczór
w coś znacznie poważniejszego, a tego nie chciała. Przy
najmniej nie tym razem.
Przyniesiono rachunek. Grant zapłacił i wyszli z re
stauracji. Wolnym krokiem szli przez parking do samo
chodu.
Anna pierwsza przerwała milczenie.
- To był uroczy wieczór - powiedziała. - Dziękuję.
Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę.
- Nie ma za co - powiedział. - To jeszcze nie koniec.
- Co ci chodzi po głowie? - Uśmiechnęła się samymi
kącikami warg.
- Nic szczególnie szalonego.
- O, kurczę!
Zachichotał i otworzył przed nią drzwi samochodu.
- Może później. Teraz chcę ci tylko coś pokazać.
- Chciałabym dostawać tylko centa za każdym razem,
kiedy to słyszę...
światło wielkiego, żółtego księżyca sprawiało, że ol
brzymi, stary dom wyglądał miło i przytulnie. Zachęcał,
by w nim zamieszkać.
Stał na końcu cichej uliczki na obrzeżach miasta. Z jed
nej strony roztaczał się piękny widok na pobliskie wzgó
rza, z drugiej na winnice. Wokół rosły stare jodły, dęby
i klony. Z tyłu zaś był uroczy taras.
Grant zatrzasnął drzwi i spojrzał na Annę wyczeku
jąco.
- Co o tym myślisz? - spytał.
- No cóż. Szkoda, że jest tak ciemno. Ale to, co wi
dzę, wygląda cudownie. Wymaga trochę pracy, ale to jest
śliczne miejsce. - Niepewnie spojrzała mu w twarz. - Po
co tu przyjechaliśmy?
- Tak tylko żeby zobaczyć. - Tyle chciał jej w tym mo
mencie powiedzieć i rad był, że nie zadawała więcej pytań,
chociaż był pewien, że miała ochotę.
Wziął ją za rękę i poprowadził za dom. Wielkie okna
na tarasie porastał gęsty bluszcz.
- Możemy się tak tutaj kręcić? - spytała Anna niespo
kojnie. - Wiem, że dom jest na sprzedaż, ale czy właś
ciciele nie będą mieli nam za złe, że depczemy im traw
nik?
- Ten dom miał tylko jedną właścicielkę, która umarła
sześć lat temu - powiedział Grant. - Zapisała go przyja
cielowi, ale umarł wkrótce po niej. Daleki krewny walczył
o ten dom w sądzie ponad dwa lata.
- O !
Grant parsknął szyderczo.
- Wcale nie chciał domu. Chodziło mu tylko o pienią
dze.
- Zastanawiam się, jak długo już jest na sprzedaż? -
spytała Anna, kiedy znaleźli się na małym, kamiennym
patio.
- Prawie dwa lata.
Przyglądał się jej uważnie. Z zainteresowaniem podzi
wiała murowane palenisko do barbecue.
- Dlaczego tak długo nikt go nie kupił? - spytała. - Coś
jest z nim nie tak?
- Wymaga wiele pracy. Właściciele zatrudniali ogrod
nika, żeby dbał o dom. Teraz nie sądzę, żeby znalazło
się wielu chętnych do wykonania takiej pracy, gdy za
podobne albo i mniejsze pieniądze można kupić now-
szy dom. - Wzruszył ramionami. Powiódł spojrzeniem
po farbie odpryskującej z okiennych framug. - Trze
ba szczególnego człowieka, żeby zechciał kupić taki
kawałek ziemi, w który będzie musiał włożyć tyle pra
cy. Rozumiesz?
Wpatrywała się w niego w skupieniu, jakby usiłowała
odgadnąć jego myśli.
- Skąd wiesz o kuzynie i ogrodniku?
- Rozmawiałem z agentem nieruchomości.
- Po co? - spytała wyraźnie zaskoczona.
- Z ciekawości.
Nie uwierzyła mu.
- Zaczekam, aż będziesz chciał mi powiedzieć, chociaż
czuję, że to nie nastąpi. Po co właściwie tu przyjechali
śmy?
Grant przeczesał palcami włosy.
- Zamierzasz zamieszkać w Napa, kiedy skończy się to
całe zamieszanie? - ciągnęła z błyskiem w oku.
- Nie, ależ skąd!
Anna wydęła wargi. Nawet jeden mięsień nie drgnął
w jej twarzy. Grant nie był spokojny. Nie przyjeżdżał
w to miejsce tyle razy dlatego, że czuł się w Napa tro
chę samotny, a ono przypominało mu dom rodzinny.
Wmawiał to sobie tylko, żeby usprawiedliwić przed
samym sobą te wizyty. Tak naprawdę bywał tam dlate
go, że oczarowała go nowa rodzina i że poznał kobietę,
która sprawiła, że...
Odetchnął głęboko. Nie, nie mógł pozwolić sobie
na takie myśli. Miał swoje życie i dom w Nebrasce.
Tam były jego dzieciaki, których nie chciał opuścić jak
Grace. Owszem, byli już dorośli, mieli swoje życie, ale
nadal go potrzebowali. A on już dawno przyrzekł sobie,
że ich potrzeby zawsze będzie przedkładał ponad włas
ne.
- Grant, co się dzieje? - spytała łagodnie.
Wyrwany z zamyślenia rzucił pierwsze, co mu przy
szło na myśl:
- Ostatnio zatęskniłem za domem, to wszystko. A to
miejsce najbardziej przypomina mi moją farmę i... chcia
łem ci je pokazać, żebyś wiedziała, jak wygląda mój dom
w Nebrasce.
Anna chyba nie całkiem mu uwierzyła i na pewno
chciała zadać jeszcze wiele pytań. Nie winił jej za to. Bo
właściwie dlaczego przywiózł ją w to miejsce? Gdy byli
w restauracji, sam jeszcze nie wiedział, że tak postąpi.
Może chciał się z nią podzielić swoimi marzeniami?
Kto wie?
Odegnał te myśli. Wziął ją za rękę i poprowadził
w stronę drzew, między którymi zawieszona była dwu
osobowa huśtawka.
- Pohuśtamy się? - spytał z wymuszonym uśmiechem.
Ona także uśmiechnęła się z przymusem.
- Jeśli masz ochotę, proszę bardzo. Ale ta huśtawka nie
wygląda najlepiej, a ja zjadłam obfity obiad. Nie miej do
mnie pretensji, jeśli wylądujemy na ziemi.
Roześmiał się głośno.
- Myślę, że wytrzyma - powiedział i usiadł obok niej.
- Widzisz, nie ma się czego bać.
Ale wypowiedział te słowa zbyt wcześnie. Drewnia
na konstrukcja zaskrzypiała przeraźliwie i opadła o kil
ka centymetrów. Anna gwałtownie wciągnęła powietrze.
Grant zaklął cicho. Oboje zastygli w bezruchu, czekając,
co będzie dalej. Po chwili obrócili głowy i spojrzeli sobie
w oczy.
Anna zagryzała wargę.
- Wiedziałam, że nie powinnam była zjadać tej ostat
niej kromki chleba.
Wybuchnęli wesołym śmiechem. Grant otoczył ją ra
mieniem i z głęboką wiarą w szczęście odepchnęli się od
ziemi. Huśtawka zakołysała się z cichym skrzypieniem.
Grant westchnął.
- Huśtawka to dopiero początek - powiedział. - Jak
sama zauważyłaś, to miejsce wymaga jeszcze wiele
pracy.
- Ale czyż nie na tym polega zabawa?
- Zabawa?
- No tak. Najpierw zobaczyłeś to miejsce i zauroczyło
cię, tak? Ale zaraz się zorientowałeś, że nie wszystko jest
tu tak doskonałe, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Za
czynasz więc snuć plany i marzyć, aż w końcu powstaje
to coś doskonałego, magicznego.
W księżycowej poświacie jej oczy lśniły jasno.
- Czy my wciąż jeszcze rozmawiamy o domu? - spy
tał Grant.
- Człowiek ma tendencje do rozmawiania o abstrak
cjach - odparła.
Dlaczego jej usta były tego wieczoru tak ponętne?
Dlaczego tak często zagryzała wargę, jakby oczeki
wała pocałunku? Czemu musiała włożyć tę czerwoną
sukienkę, w której jej skóra nabierała atłasowego poły
sku? Czy nie wiedziała, jak bardzo jej pragnął? Czy nie
zdawała sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało go pano
wanie nad sobą?
Podniósł głowę do księżyca. Odetchnął głęboko chłod
nym powietrzem. Nic mu to nie pomogło.
- Wiesz? - bąknął.
-Hm?
- Odziedziczyłem farmę po dziadku. Nie było tam pra
wie nic do zrobienia. Od początku wszystko miałem go
towe.
- Pokochałeś to miejsce, prawda?
- Oczywiście. Ale sęk w tym, że sam nigdy niczego
nie wyremontowałem, nie sprawiłem, że mógłbym ja
kieś miejsce nazwać swoim własnym. Strasznie mnie ta
ka praca intryguje.
- Zawsze wszystko robisz własnoręcznie, to prawda.
Musnęła stopą jego łydkę. Fala gorąca przetoczyła mu
się po plecach. Głośno wciągnął powietrze.
- Co? - spytała.
- Wszystko robię własnoręcznie - powtórzył. - Chcesz
mnie tu zabić?
Psotny uśmiech zagościł na jej wargach.
- Znów to zrobiłam, prawda? Nie mogę się powstrzy
mać od dwuznaczności i niedopowiedzeń.
- Na to wygląda. Tak jak ja nie mogę się powstrzy
mać...
Przyciągnął ją i pocałował.
Trzymanie jej w objęciach, wdychanie jej zapachu...
To była prawdziwa męka, bo dobrze wiedział, że nigdy
nie wystarczą mu same pocałunki. Pragnął jej. Natych
miast. Na piasku, na chłodnej trawie.
Na samą myśl wyprężył się cały.
Ujął jej głowę i przycisnął mocno usta do jej warg.
A ona poddała się temu z ochotą, zachęcająco je roz-
chylając. Nie pozwolił jej czekać. Odnalazł językiem jej
język.
Anna jęknęła, kiedy jego palce wsunęły się pod
koronkowy stanik. Drzemiące żądze zbudziły się, a ser
ce ruszyło z kopyta. Jego dłoń dawała tyle rozkoszy, tyle
cudownych doznań. Sutki piersi natychmiast stward
niały jak kamyki i domagały się kolejnych dotknięć.
Doczekały się.
Całował ją gwałtownie, mocno i namiętnie. Anna jęk
nęła głucho, pragnąc go z całej mocy.
Nagle poczuła na twarzy coś zimnego i mokrego.
W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś owad, ale po
chwili spadły na nią kolejne grube krople. Odskoczyła od
Granta. Przyłożyła dłonie do policzków.
Deszcz.
Padał coraz mocniej i mocniej.
Zanim zdołała powiedzieć choćby słowo, Grant chwy
cił ją za rękę i pociągnął z huśtawki.
- Prędko - powiedział, kierując się w stronę domu.
Zatrzymali się pod markizą przy wejściu. Anna była
pewna, że tam przeczekają ulewę, ale Grant wyjął z kieszeni
klucz i otworzył drzwi. Strugi deszczu przesłoniły cały świat.
Powietrze oziębiało się gwałtownie, tak jak i Anna. W mo
krej, wełnianej sukience zaczęła dygotać z zimna.
- Co my robimy? - spytała.
- Chronimy się przed deszczem.
-Wiem, ale...
- Do samochodu mamy bardzo daleko.
- Ale to... Dali ci klucze?
- Facetowi bardzo zależy na sprzedaniu tego domu.
Zgodził się, żebym go sobie jeszcze raz obejrzał.
- Jeszcze raz?
- Mówiłem ci, że już tu kiedyś byłem.
Nic z tego nie rozumiała. Po co tak często bywał w do
mu, którego nie zamierzał kupić? Po co miał do niego
klucz?
Owinęła się ramionami. Weszła za Grantem do wiel
kiego salonu. Na umieszczonych w pochyłym dachu ok
nach ulewa malowała abstrakcyjne wzory. Stukając ob
casami po kamiennej posadzce, podeszła do nakrytej
płóciennym pokrowcem kanapy i usiadła.
Zerknęła na Granta. Z jego krótkich włosów spływały
strumyki wody, a mokre dżinsy ciasno kleiły się do nóg.
Przyglądał się jej z uśmiechem.
- Jesteś cała mokra. - Roześmiał się wesoło.
- Ty też.
- Może to nie jest najlepszy pomysł...
- Co takiego?
Posłał jej szatański uśmieszek.
- Może powinnaś wyskoczyć z tego ubrania...
- No, ładnie - rzuciła.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- ...wyskoczyć z tego ubrania i wejść do wanny.
Dramatycznym gestem opadła na oparcie kanapy.
- Zanim znów zachoruję, tak? - spytała.
Usiadł przy niej. Zbliżył twarz do jej twarzy. Na krótką
chwilkę Anna wstrzymała oddech. A on delikatnie od
garnął jej z policzka kosmyk mokrych włosów.
- Nie powinnaś tak żartować. Masz dziecko, o któ
re musisz dbać. Przecież nie chcesz znowu być chora,
prawda?
- Tak - powiedziała poważnie. - Ale to oznacza, że po-
winnam wrócić do domu, pozbyć się mokrego ubrania
i wziąć kąpiel. Obawiam się jednak, że dopóki burza tro
chę nie złagodnieje, nie...
- Zawsze jest jakiś sposób, Anno.
Jego głos był taki miękki, taki ponętny, że wszystkie jej
mięśnie naprężyły się bezwiednie.
- Jaki? - ledwie zdołała wydusić.
Poczuła jego palce sunące wzdłuż krawędzi dekoltu.
- Wiem na pewno, że instalacja hydrauliczna działa tu
bez zastrzeżeń.
W pierwszej chwili nie była pewna, czy dobrze go zro
zumiała. Nie mógł przecież proponować tego, co propo
nował, prawda? Pociągnęła nosem. Zaśmiała się nerwo
wo.
- Zwariowałeś - powiedziała.
- Nie. Mówię poważnie.
I było tak w istocie. Z trudem przełknęła ślinę. Usiło
wała ukryć gwałtowne łomotanie serca.
- Na pewno żartujesz. Nie możemy tego zrobić. To nie
jest nasz dom. To by było... - Wpatrywała się weń w zdu
mieniu.
- Szalone? Zwariowane? - Wysoko uniósł brwi. - Nie
odpowiedzialne?
- Tak - szepnęła. - A my jesteśmy przecież ludźmi od
powiedzialnymi.
- Może tym razem nie jesteśmy?
Nie odrywała od niego oczu. Podniecenie przetacza
ło się falami przez jej ciało. Tylko raz w życiu zrobiła coś
szalonego: wdała się w romans z Grantem. I nie żałowa
ła tego.
- Wanna, powiadasz?
Wstał, uśmiechając się radośnie.
- Wielka i głęboka.
- Taaak. A czy jest tu prysznic?
- Prysznic możesz wziąć u siebie w domu.
Poczuła gorąco na policzkach. I drżenie kolan.
- I nie będę w tej wannie sama, dobrze myślę?
Wziął ją za ręce i podniósł z kanapy.
- Myślę, że powinienem tam być. Do pomocy.
- A to w czym?
Jego ręce zsunęły się powoli wzdłuż jej ramion. Kiedy
dotarły do piersi, zatrzymały się.
- W dawnych czasach, zanim jeszcze ludzie wymyślili
pieniądze, mężczyzna... który był coś wart...
- Tak jak ty, oczywiście - ponagliła go niecierpliwie.
- Oczywiście. - Twarz mu się rozjaśniła. - Otóż taki
mężczyzna przynosił swojej kobiecie wiadra z gorącą wo
dą i mył ją całą bardzo dokładnie.
Oczyma wyobraźni Anna zobaczyła Granta siedzące
go w wannie. Jego szerokie ramiona oparte na białej por
celanie. Jego usta i męskość gotowe. Zacisnęła powieki
i odetchnęła głęboko.
- Chcę, żebyś coś wiedział, Grancie. Naprawdę nie mu
siałeś przywozić mnie do opuszczonego domu, żeby mnie
uwieść. Nie musisz wyszukiwać pretekstów, żeby mnie
dotknąć. Nie musisz udawać kogoś innego, żeby się ze
mną kochać. Moje ramiona i tak zawsze są dla ciebie ot
warte.
Na chwilę Grant zamknął oczy, a potem spojrzał jej
prosto w twarz.
- Zabijasz mnie, Anno Sheridan.
Pochylił się i pocałował ją. Lekko, czule i delikatnie.
Kiedy Anna cofnęła głowę, napotkała uśmiech, który
porwał ją bez reszty.
- Z drugiej strony - zaczęła powoli - gorąca kąpiel mo
że być cudowna.
Nie wytrzymali i oboje roześmiali się radośnie. Grant
przytulił ją mocno.
- Chodźmy więc, moja mała czarownico.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Grant włożył rękę pod kran, żeby sprawdzić tempe
raturę wody. Gorąca. Para pomału wypełniała całe po
mieszczenie. Wtedy usłyszał kroki. To weszła Anna.
- Jak tam Jack? - spytał, nie odwracając się.
- Skąd wiesz, że dzwoniłam?
Usłyszał w jej głosie ciepłe nutki i poczuł ucisk w sercu.
- Jesteś wspaniałą matką.
Stanęła tuż za nim. Położyła mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję - powiedziała.
- Przecież to prawda, Anno. - Odwrócił się i zajrzał
w tę piękną twarz i wielkie, brązowe oczy. Nie zdołał
się powstrzymać. Chwycił ją w objęcia. - Wszyscy to
wiedzą i wszyscy widzą, jak on cię kocha. - Jego dło
nie spoczęły na jej biodrach. - Nie jest łatwo pogodzić
się z cudzymi wyborami, ale nagroda bywa niezwykła,
prawda?
- Prawda. - Spuściła głowę. - Jesteśmy bratnimi dusza
mi, Grancie Ashton, wiesz o tym?
Nie był w stanie odpowiedzieć. Coś nagle zacisnęło
mu krtań. Ale wiedział, że miała rację.
- Woda będzie za gorąca - powiedział. Odwrócił się
i zakręcił kran.
Kiedy ponownie na nią spojrzał, zdejmowała sukienkę.
Przez mokrą, białą koronkę stanika widać było wyraźnie
sutki. Grant wprost pożerał ją wzrokiem.
- Lepiej wejdź do wody - mruknął. Na czoło wystąpi
ły mu grube krople potu. - Zanim popędzę szukać pre
zerwatywy.
Uśmiechnęła się. Rozpięła stanik. Pozwoliła mu upaść
na podłogę.
- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy wejść do wody?
- spytała.
- Słucham? - Jej pytanie nie dotarło do niego. W gło
wie szumiało mu na widok jej piersi.
- Nie wątpisz chyba, że poważnie potraktowałam twoje
słowa, kiedy mówiłeś o kąpieli we dwoje.
- Do diabła, nie! - zawołał.
- Czyżby miał to być tylko podstęp, żebyś mógł mnie
obejrzeć nagą?
- Do diabła, tak! - Uśmiechnął się.
Nie wytrzymała. Podeszła do niego i zaczęła rozpinać
mu koszulę.
- Będziesz kąpał się ze mną, chłopcze. - Roześmiała się,
widząc jego minę. - I to ja ciebie rozbiorę.
Dla Anny była to wspaniała nagroda. Od dawna ma
rzyła o tym, by rozebrać Granta. Kolejno rozpięła gu
ziki i zdjęła 7. niego koszulę. Cofnęła się odrobinę, by
z zachwytem przyjrzeć się jego muskularnym ramionom.
Równa opalenizna wskazywała, że miała do czynienia nie
z gryzipiórkiem, który całe dnie spędzał przy biurku i pil
nował, żeby nie zabrudzić starannie wypielęgnowanych
paznokci, ale z mężczyzną, który nieraz pracował w pocie
czoła na świeżym powietrzu.
Z sercem w gardle pogłaskała go po piersi. Coraz niżej
i niżej, aż do klamry paska.
- Pomóc ci? - spytał głosem chrapliwym z pożądania.
- Nie. Wszystko jest pod kontrolą. - Kłamała. Kiedy
rozpięła pasek i suwak i gdy zsunęła aż do kostek spodnie
i bokserki, niczego już nie miała pod kontrolą.
- Wzięłam sobie do serca to, co powiedziałeś o myciu
mnie, wiesz? - powiedziała. Weszła do wanny i usiadła.
Gorąca woda przyjemnie pieściła jej skórę.
Po chwili Grant siedział naprzeciw niej.
- Nie mamy mydła - powiedział.
- Możemy udawać.
Uśmiechnął się. Pochylił się i zaczął zacierać ręce, jak
by trzymał w nich kostkę mydła. Anna oparła się wygod
nie i czekała. Czuła, jak serce usiłuje rozbić jej żebra. To
było czyste szaleństwo. Wszystko. Miejsce, w którym się
znaleźli, to, co robili... Cały ten deszcz tłukący w dach
jak karabinowe kule.
Zaczął od stóp. Głaskał je i masował. Długimi, powol
nymi ruchami, dopóki nie wypuściła powietrza, które za
trzymała w płucach.
Potem kostki i łydki.
Gorąca woda działała kojąco i Annie zaczęło się lekko
kręcić w głowie.
Grant tymczasem dotarł już do kolan i ud. Najpierw
z zewnątrz, potem ostrożnie wsunął dłonie do środka.
Rozchylił je nieco i dotarł do końca. Anna wciągnęła po
wietrze przez zaciśnięte zęby. Pragnęła, żeby nie prze
stawał, żeby wsunął się jeszcze dalej. Ale on był okrutny.
Torturował ją słodko, drażnił i podniecał.
Cały czas poruszał się bardzo powoli. To się zbliżał, to
oddalał, lecz wciąż nie pozwalał jej dotrzeć do końca. Kre
ślił gorące ślady na jej coraz bardziej wrażliwej skórze.
Anna zaczynała płonąć z pożądania.
- Proszę... - wyszeptała.
Żarłoczny wzrok Granta pochłaniał widok jej piersi
z twardymi sutkami.
- Myślałem, że mam cię umyć całą.
- Tak - wychrypiała.
- W porządku, kochanie. Rozsuń nogi.
Nie musiał długo czekać.
- Tak - powiedział zduszonym głosem. - Jesteś pięk
na, Anno.
Anna zagryzła wargi i czekała niecierpliwie. Wresz
cie doczekała się. Poczuła jego dłoń tam, gdzie chcia
ła. Krzyknęła głośno. Grant doskonale wiedział, co robił.
Nie był nowicjuszem. Pieścił ją po mistrzowsku.
Uda Anny rozchyliły się jeszcze bardziej.
- Wystarczy - powiedziała.
-Co?
- Wystarczy już tego. - Gorączkowo szperała pod wo
dą, aż w końcu znalazła jego męskość i zacisnęła w dłoni.
- Tego chcę... W sobie.
Poczuła przypływ nowej energii. Podniosła się, po
pchnęła Granta, aż opadł plecami na krawędź wanny,
i usiadła na nim. Powietrze gwałtownie opuściło jej płu
ca. Grant jęknął głucho i gwałtownie podrzucił biodra do
góry. Chwycił ją w pasie.
Woda pryskała dookoła, lecz żadne z nich tego nie
zauważało. Para wypełniała pomieszczenie gęstą zasło
ną. Grant zamknął w dłoniach jej piersi, zacisnął w pal
cach nabrzmiałe sutki. Krew w jej żyłach krążyła coraz
szybciej. Rozgrzana skóra reagowała na najlżejsze
dotknięcie.
Grant nie ociągał się. Podczas gdy ona unosiła się
i opadała, on energicznie pieścił jej piersi. Z wolna Anna
przestawała dostrzegać otaczający ją świat. Pozostało jej
już tylko niespełnione pragnienie. I oczekiwanie spełnie
nia. Aż wreszcie stało się...
Opadła Grantowi na pierś. Z trudem łapała powietrze.
Ich ciała drżały w spazmatycznych skurczach rozkoszy.
Grant objął ją i pocałował. Potem szepnął jej prosto
do ucha:
- Przepraszam, Anno.
Długą chwilę trwało, zanim zrozumiała jego słowa.
-Za co?
- Nie zabezpieczyłem nas.
- Wszystko w porządku - powiedziała cicho. Nawet
nie wiesz, jak bardzo, pomyślała.
- Nie. Powinienem był...
- Przestań, proszę. - Nie chciała tracić tej tak cudow
nej chwili. Grant trwał bez słowa i Anna czuła, jak bar
dzo wściekły był na siebie. - Posłuchaj. - Usiadła. Zbli
żyła twarz do jego twarzy i pocałowała go prosto w usta.
- Nic by nie zmieniło, gdybyś włożył coś...
- Oczywiście, że zmieniłoby. Już kiedyś o tym rozma
wialiśmy i wtedy jasno ci powiedziałem. - Zaklął cicho.
- To przez ciebie. - Przygryzł lekko jej dolną wargę. -
To ty odebrałaś mi rozum, doprowadziłaś do szaleń
stwa. Do ostateczności. Pragnę cię w każdej chwili,
każdego dnia.
- Grant.
- Słucham?
Ujęła w dłonie jego twarz. Nabrała głęboko powietrza
i wyznała mu prawdę.
- Nie mogę mieć dzieci.
- Słucham? - spytał po bardzo długiej chwili.
- Cierpię na endometriozę. Lekarze mówią, że prak
tycznie nie mogę zajść w ciążę.
- O mój Boże! - Grant przytulił ją mocniej. - Anno,
tak mi przykro.
- Niepotrzebnie. Mam Jacka...
- Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej?
- Nie wiem.
Rzeczywiście, nie wiedziała. AJe jak miała spojrzeć
w twarz ukochanemu mężczyźnie i powiedzieć mu coś
tak krępującego, tak osobistego? Co sprawiało, że nie czu
ła się w pełni kobietą.
Grant położył dłoń na jej głowie i przytulił do piersi.
Cóż więcej mógł powiedzieć? Trwali tak złączeni w jed
ność. Anna uspokajała się z wolna. Grant głaskał ją po
wolnymi, okrągłymi ruchami. A woda, stygnąc, studziła
rozpalone ciała.
Godzinę później deszcz trochę zelżał. Grant i Anna
wykorzystali okazję i popędzili do auta. Do domu jecha
li w milczeniu. Anna zastanawiała się, czy jej wyznanie
zmieniło uczucia Granta do niej, czy sprawiło, że poczuł
się niezręcznie. Po kilku minutach jednak ujął jej dłoń,
ścisnął mocno i trzymał aż do końca podróży.
Kiedy stanęli przed jej drzwiami, Anna powiedziała:
- To był wspaniały wieczór.
Grant skrzyżował ręce na piersi.
- Nie zaprosisz mnie do środka? - spytał.
Uśmiech uleciał z jej twarzy.
- No cóż. Może chciałbyś obejrzeć jakiś film czy coś
takiego?
- Coś takiego? - Przyglądał się jej z uwagą.
- Możemy zagrać w Monopole.
- A co powiesz na spanie?
Wysoko uniosła brwi.
- Ale chyba nie mam śpiwora - powiedziała niepewnie.
- Mam zamiar zostać na noc - rzucił krótko. - W two
im łóżku. - Podniósł ją, przełożył sobie przez ramię, jak
by była lekka jak piórko, i pomaszerował do domu.
Śmiała się do łez, kiedy wszedł do sypialni i położył ją
na łóżku, lecz szybko przestała, gdy zaczął zdzierać z niej
ubranie, a potem z siebie.
- Moje ubranie jest wciąż jeszcze trochę mokre, tak?
- bąknęła. Grant przekręcił ją na brzuch.
- To nie ma nic do rzeczy - mruknął.
- Wszyscy uważają, że jesteś grzecznym, dobrze ułożo
nym chłopcem, Grancie Ashton. A to nieprawda.
- Nie. Nie jestem.
Serce zabiło jej żywiej z podniecenia, kiedy poczuła na
plecach jego słodki ciężar. Włosy na jego piersi łaskotały
ją delikatnie. Czuła go wyraźnie na pośladkach.
Po chwili poczuła na uchu czubek jego języka. Zamru
czała z zadowolenia. Zakręciła niecierpliwie biodrami.
- Powiedz mi, czego chcesz, Anno - wyszeptał.
- Ciebie. Po prostu ciebie.
- Zawsze mnie masz - rzucił. Wcisnął się między jej
uda.
Anna z trudem łapała powietrze. Nie mogła pozbierać
myśli, lecz instynkt podpowiedział jej, co powinna zro-
bić. Grant obsypał pocałunkami jej kark i szyję. Jego rę
ka wędrowała od ramion do brzucha i dalej. Anna łapała
powietrze przez zaciśnięte zęby Powolne, spokojne piesz
czoty Granta doprowadzały ją do szaleństwa, wyciskały
z jej krtani głuche jęki.
W końcu krzyknęła głośno, ale choć dotarła do szczy
tu, nie przestała poruszać biodrami. Grant oddychał co
raz gwałtowniej.
- I co my z tym zrobimy? - wysapał.
- Z czym? - rzuciła w poduszkę.
- Z tym. Z nami. Z tobą i ze mną. - Ich ciała poruszały
się coraz prędzej we wspólnym, szalonym rytmie.
- Grant...
Ale jego już nie było. Głośno wykrzyknął jej imię, wpił
palce w jej ciało, a potem opadł na nią, dysząc ciężko. Le
żał, obejmując ją mocno i całując w kark.
- Jesteś taka cudowna - powiedział. W jego głosie po
jawiły się niespodziewanie nuty melancholii.
- Tak tylko mówisz.
- Nie. To prawda. Sprawiasz, że robię się słaby. Jak wte
dy, gdy się dowiedziałem, że Ford i Abigail będą moi. Sła
by, a przy tym pełen energii. 1 szczęśliwy. - Wtulił twarz
w jej kark. - To zupełnie nie ma sensu, prawda?
- Owszem, ma. - Słabość była cechą ich obojga. Tylko
że ona poddała się jej.
- Co teraz zrobimy? - powtórzył znużonym głosem.
- Nie my, Grancie - odparła cicho. - Ty. Co dzieje się
z moim sercem i do kogo należy, widać od razu. Nie
zamierzam ukrywać moich uczuć do ciebie. I moich
marzeń.
Grant milczał. Obrócił się tak, że oboje leżeli na bo-
ku. Nie wypuścił jej z objęć. Przez moment Anna chciała
powiedzieć coś więcej, ale dobrze wiedziała, że tego, co
chciała od niego usłyszeć, nie mogła wymusić. Pozostało
jej więc tylko czekać. Czas pokaże.
I tak, przytuleni, zasnęli.
Następnego ranka zbudziło ich niecierpliwe stukanie
do drzwi.
Anna z trudem uniosła powieki i spojrzała na zegar.
- Wpół do ósmej - bąknęła.
Zza pleców usłyszała ochrypły głos Granta:
- To na pewno Seth i Jillian przyprowadzili Jacka.
- Tak wcześnie?
- Może stęsknił się za tobą?
Przerażona wyskoczyła z łóżka i porwała szlafrok. Mo
że coś mu się stało? O Boże! Nigdy by sobie nie wybaczy
ła, gdyby...
Nawet nie chciała o tym myśleć.
Jak na skrzydłach popędziła do drzwi i otwarła je z im
petem. Grant biegł tuż za nią.
Ale za drzwiami nie było małego, zielonookiego chłop
ca wołającego „Mama, mama". Na werandzie stali Lucas
i Caroline. Twarze mieli ściągnięte i zatroskane.
Pierwsza odezwała się Caroline.
- Przepraszamy was - powiedziała.
- Stało się coś złego? - spytała Anna nerwowo. Zupeł
nie nie zważała na to, że i ona, i Grant mieli włosy w nie
ładzie, a stroje skąpe. - Czy coś z Jackiem?
Lucas pokręcił głową.
- Nie. Nic mu nie jest. Je śniadanie z Rachel i Sethem.
- Przyszliśmy nie w porę. - Caroline unikała zagląda-
nia w głąb domu, jakby się obawiała, że dojrzy jakieś śla
dy niedawnej schadzki.
- Obawiam się, że na to nigdy nie będzie dobrej pory
- powiedział Lucas. Spojrzał w oczy Grantowi. - Czy mógł
byś przyjść do domu?
Grant zesztywniał.
- Teraz? - spytał.
-Tak.
- Dobrze.
- Po co ma iść do domu? - spytała Anna.
Caroline spojrzała Grantowi w oczy.
- Są tam policjanci. Chcą z tobą rozmawiać.
i
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Idę Z tobą.
- Nie. - Grant pokręcił głową.
- Co to znaczy „nie"? - Oparła ręce na biodrach.
- Jeśli to ma się znowu powtórzyć, to nie chcę, żebyś
była ze mną.
Gniewny rumieniec oblał jej policzki. Wściekłość roz
palała ją do białości. A jeszcze kilka godzin wcześniej, też
z jego powodu, pałała gorącymi kolorami.
- Możemy was na chwilę przeprosić? - zwrócił się
Grant do Caroline i Lucasa.
- Oczywiście - powiedzieli jednym głosem.
Grant nie czekał na odpowiedź. Chwycił Annę za rękę
i pociągnął z powrotem do sypialni. Wpadające przez ok
na słońce na moment oślepiło ich. Z ciężkim westchnie
niem posadził ją na łóżku i zaczął nerwowo spacerować
po pokoju.
- Posłuchaj - zaczął. - Wiem, co myślisz, ale to nie jest
przeciw tobie...
- A mnie się zdaje coś innego.
- Ale tak nie jest.
- To o co chodzi? - Nieustannie wodziła za nim wzro
kiem. - O co chodzi, Grancie? - powtórzyła. - Znów pró
bujesz nas chronić. Jack i ja wcale tego nie potrzebujemy.
- Owszem, potrzebujecie.
- Spencer nie żyje. Nic mi już nie grozi. Nie ma repor
terów.
- Jeśli nic ci już nie grozi, to dlaczego wciąż jeszcze je
steś w Napa? - spytał ponuro.
Jej twarz zbielała jak papier. Nerwowo zagryzała
wargi.
- Dopóki sprawa morderstwa nie zostanie wyjaśniona,
sądziłam, że będzie lepiej...
- Widzisz - przerwał jej. - Ty też uważasz, że jest coś
jeszcze do wyjaśnienia.
- Powinnam być przy tobie, do diabła.
-Nie.
- Przestań chodzić chociaż na chwilę. - Usłuchał, a An
na bezradnie pokręciła głową. - Nie rozumiem cię.
Od nadmiaru emocji zrobiło mu się niedobrze. Dotąd
wiódł życie zwyczajne i spokojne. Nie był przygotowany
na takie sceny jak z opery mydlanej. Na te nieustanne
zmiany nastrojów, nieoczekiwane zwroty akcji. Klęknął
u jej stóp.
- Dobrze - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. -
Wiesz, że zawsze starałem się chronić ciebie i Jacka. -
Spojrzał w sufit i głośno wypuścił powietrze. - Nie chcę,
żebyś poszła tam ze mną z zupełnie innego powodu.
Jej wielkie, brązowe oczy niemal przeszywały go na
wylot.
- To o co tak naprawdę chodzi? - spytała.
- Wstydzę się, Anno - wychrypiał. - Wstydzę się tego,
że jestem podejrzany, że nie mogę sam decydować o swo
im życiu. Wstyd mi, kiedy patrzysz na mnie... - Potrząs
nął głową.
Zamknęła w dłoniach jego twarz.
- Przestań, Grancie. Przecież ja znam całą prawdę.
Wiem, gdzie byłeś tamtej nocy. Nie musisz czuć nic...
- Muszę iść. - Poderwał się na równe nogi.
- Zaczekaj...
- Ten łobuz Ryland już tam na mnie czeka. I jeśli będę
zwlekał zbyt długo, pomyśli, że coś ukrywam.
Została sama w rozgrzebanym łóżku, z odciskami ich
głów na poduszkach.
- Wrócę - powiedział cicho. Była w tym niema prośba
o pozwolenie odejścia.
Zacisnęła zęby i spoglądała niepewnie. W końcu ski
nęła głową.
- Dobrze.
Był już prawie w drzwiach, gdy zatrzymał się i odwró
cił. Wielkimi krokami podszedł do niej i zamknął w ra
mionach. Niecierpliwie szukał wzrokiem jej oczu.
- Cholera, Anno! Wiesz przecież, jak bardzo cię po
trzebuję.
Przechylił głowę na bok i pocałował ją. Mocno i długo.
Kiedy w końcu oderwał się od niej, by zaczerpnąć powie
trza, w jej oczach było to, czego potrzebował: wsparcie
i cień uśmiechu.
- Idź - powiedziała lekko drżącym głosem.
Nie było mu łatwo, ale usłuchał.
Grant wszedł do biblioteki za Lucasem i Caroline. Ani
trochę nie zaskoczyła go obecność detektywa Rylanda,
który stał odwrócony plecami do okna. Jego wąskie oczy
patrzyły, jakby wszędzie czaiła się zbrodnia. Od początku
Grant miał wrażenie, że Ryland czuł do niego jakąś oso-
bistą urazę. Albo że naprawdę wierzył, że Grant z zimną
krwią zamordował swojego ojca i z całego serca chciał go
wsadzić za kratki na całe życie.
Na kanapie siedział zamyślony Edgar Kent, prawnik,
którego Caroline wynajęła do tej sprawy. Na widok swo
jego klienta wstał i uśmiechnął się słabo.
- Jak się masz, Grant?
Niepokój ścisnął serce Granta. Czyżby znowu
potrzebny mu był adwokat? Czy to Caroline go wezwa
ła? Czy wiedziała coś więcej, niż powiedziała mu po
drodze?
Mniejsza z tym. Grant i tak nie zamierzał kryć się
w mysią dziurę. To nie było zgodne z jego naturą. Nigdy
się nie poddawał. Pewnym krokiem podszedł do Kenta
i uścisnął mu dłoń. Rylandowi po tym, czego doświad
czył od niego w ostatnich miesiącach, posłał tylko zim
ne spojrzenie. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Stał z ręką
w kieszeni i nie odrywał oczu od Granta. Ciche brzęcze
nie mówiło, że bawił się w kieszeni kluczykami od samo
chodu.
- Nie ma dzisiaj detektyw Holbrook? - spytał Grant.
Zwykle Rylandowi towarzyszyła dobrze zbudowana nie
bieskooka funkcjonariuszka.
Ryland pokręcił głową.
- Moja partnerka podąża właśnie niezwykle interesu
jącym tropem, jaki pojawił się w tej sprawie. Nie chcia
łem jej przeszkadzać. Poza tym - uśmiechnął się szeroko
- sam też dam sobie radę.
- Napijesz się czegoś, Grancie? - spytała Caroline po
spiesznie.
- Nie, dziękuję, Caroline. - Przypatrywał się Rylando-
wi uważnie. - Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tu je
stem.
Ryland otwierał już usta, gdy Edgar Kent uniósł dłoń.
- Grancie, nowe informacje ujrzały światło dzienne...
- Nowe informacje? - powtórzył Grant. - Jakie? Coś
więcej na temat szantażu? Wiecie już, kto to był?
W jego głosie słychać było desperackie pragnienie do
tarcia do prawdy, wyjaśnienia zbrodni i powrotu do nor
malnego życia.
Edgar gestem wskazał mu krzesło obok siebie.
- Usiądź, proszę.
- Wolę postać.
Ryland odezwał się i jak zwykle od razu przystąpił do
rzeczy. Za to jedno Grant trochę szanował tego człowie
ka.
- Wystarczy - powiedział. - Niech pan posłucha,
Ashton. Chciałbym się czegoś dowiedzieć. I chciałbym
usłyszeć prawdę.
- Może pan w to wierzyć lub nie, ale ode mnie zawsze
słyszał pan prawdę - rzucił Grant przez zaciśnięte zęby.
Ryland prychnął cicho.
- Czy nazwisko Sally Simple coś panu mówi?
W pierwszej chwili wydawało się, że Grant nie zrozu
miał pytania. W końcu słowa ułożyły się w zrozumiałą
całość. Wstrząs był tak silny, że na moment zaniemówił.
- Co pan powiedział? - wychrypiał po chwili.
- Sally Simple - powtórzył niecierpliwie Ryland. - Spy
tałem, czy to nazwisko coś panu mówi. Ale z wyrazu pa
na twarzy... - zbliżył się - widzę, że tak.
W kosmicznym tempie lata przetoczyły się Grantowi
przed oczyma duszy. Zobaczył twarz matki, łagodną i ko-
chającą. Zobaczył dom rodzinny, trawnik za szkołą, na
którym bawił się tak chętnie. I tory kolejowe, na których
siadywał z kolegami, żeby pogadać o dziewczynach, sa
mochodach i niepewnej przyszłości. Zobaczył też swoich
dziadków, życzliwych i dobrych, miejsca i ludzi, wśród
których wzrastał i których na zawsze zachował w pamięci,
co nieraz pomagało mu w trudnych chwilach.
I chyba znów będzie musiało.
- Grant - zaczął Edgar. - Może powinniśmy porozma
wiać na osobności?
Grant przeczesał włosy palcami.
- Nie rozumiem - powiedział.
Edgar zerknął na Lucasa i Caroline.
- Czy jest tu jakieś miejsce, dokąd moglibyśmy pójść?
- Oczywiście - odparła Caroline.
- W ogrodzie Caroline jest wiele ustronnych zakamar
ków - powiedział Lucas. Objął żonę w talii obronnym ge
stem.
Ryland nadal trzymał rękę w kieszeni. Przeklęte klu
czyki wciąż brzęczały irytująco.
- Jeszcze coś do ukrycia, Ashton? - rzucił.
Ale Grant nie słyszał nikogo. Czuł w głowie wielki za
męt.
- Dlaczego pyta pan o Sally Simple? - spytał zduszo
nym głosem.
- O nie, nie, nie. - Ryland wolno pokręcił głową. - To
nie będzie tak. Najpierw pan nam powie, potem dopiero
my. W takiej kolejności.
Grant mocno zacisnął usta.
Ryland wzruszył ramionami.
- Czy w czasie, gdy pan Ashton będzie się naradzał ze
swoim adwokatem, mógłbym się przejść do pani małego
domku? - zwrócił się do Caroline. - Chętnie zadałbym
kilka pytań pannie Sheridan.
- Straszny z ciebie drań, Ryland - mruknął Grant.
Detektyw wysoko uniósł brwi.
- Lepiej uważaj na siebie, Ashton, bo jeszcze przed
zmrokiem możesz się znaleźć w przytulnej celi, którą
chyba tak polubiłeś.
- Pod jakim zarzutem? - warknął Grant. - Za powie
dzenie prawdy policjantowi?
- Powiedziałem, lepiej uważaj.
Jeszcze nigdy w życiu Grant nie był taki wściekły.
- Nie waż się jej nachodzić! Ona nie ma z tym nic
wspólnego i dobrze o tym wiesz.
Ryland podszedł bliżej i spojrzał Grantowi w twarz.
Był znacznie niższy od Granta, ale silny i dobrze zbudo
wany. Dwaj mężczyźni piorunowali się wzrokiem.
- Proszę to dobrze zrozumieć, panie Ashton. - Ry
land cedził słowa. - Odkryję prawdę i wyjaśnię tę sprawę
w ten czy w inny sposób.
- Bez względu na to, kto na drodze, prawda?
Ryland krótko parsknął śmiechem.
- Zupełnie, jakbym słyszał... hm, Spencera Ashtona.
- Dobrze, wystarczy - wtrącił się Edgar Kent, zrywając
się na równe nogi.
- Usiądź, Edgarze - powiedział Grant stanowczo. Dość
już miał tej rozmowy, tych prób przestraszenia go. - Pan
też, Ryland. Anna nic nie wie o Sally Simple.
Musiało coś być w głosie Granta, bo Ryland się cof
nął.
- Ale pan wie? - spytał, siadając na poręczy fotela.
Chronić kobietę, która trzymała jego stronę, odkąd się
poznali? Chronić dwoje dorosłych dzieci i małego chłop
ca, którego zaczynał kochać całym sercem? Chronić ro
dzinę, która obdarzyła go serdecznością i życzliwością?
Chronić siebie samego i niewiadomą przyszłość?
Czy chronić kobietę, która odrzuciła wszelką życzliwość,
jaką oferowała jej rodzina? Kobietę, która porzuciła własne
dzieci, kiedy potrzebowały jej najbardziej?
Wybór wydawał się prosty. Ale czy był?
Poczuł obrzydzenie. Zacisnął zęby.
- Sally Simple to była lalka.
Wyglądało tak, jakby do pokoju wpadła bomba z ciszą.
Caroline spojrzała na Lucasa, Lucas na nią. Edgar wbił
wzrok w przestrzeń z martwym wyrazem twarzy. A Ry-
land? Ryland patrzył Grantowi prosto w oczy.
Grant potarł się po brodzie.
- Po śmierci mojej matki, kiedy dziadkowie zabrali
nas do siebie, wszystko się zmieniło. Ja się pogodziłem
z nową sytuacją, zaakceptowałem dziadków i nowe ży
cie, ale Grace, moja siostra, zamknęła się w sobie. Stała
się gniewna, zła, czasami okrutna. Babcia bardzo się sta
rała jakoś do niej dotrzeć. Spędzała z nią wiele czasu. Ra
zem gotowały, chodziły na zakupy, pracowały w ogródku.
Spełniała wszystkie jej zachcianki. Zrobiła dla niej nawet
lalkę na Boże Narodzenie. Dziesięć razy piękniejszą od
którejkolwiek ze sklepu. Grace zachwyciła się nią od ra
zu. Dała jej na imię Sally. Sally po naszej matce, Simple"
dlatego, że nasze życie w Nebrasce zawsze widziała jako
proste. - W miarę opowiadania wracały do Granta żal
* simple (ang.) - nieskomplikowany, prosty
i wściekłość. - Ale od tej pory zaczęła się jeszcze bardziej
od nas odsuwać. Znacznie później lalkę zastąpili męż
czyźni. Wielu mężczyzn. Aż wreszcie zostawiła wszystko
dla najgorszego z możliwych.
Żal ścisnął go za gardło. Nigdy nie pogodził się z tym,
co jego siostra zrobiła jemu i swoim dzieciom. Nie chciał
i nie mógł. Ilekroć dopadały go wspomnienia tamtych
dni, odpychał je od siebie.
Nie było niespodzianką, że to Ryland odezwał się
pierwszy.
- Kiedy ostatnio widział pan swoją siostrę, panie
Ashton? - spytał.
Nieoczekiwana nutka szacunku w głosie detektywa
wyrwała Granta z zamyślenia.
- Na dzień przed tym, jak uciekła z jakimś facetem, ja
kimś komiwojażerem. I zostawiła swoje dzieci.
- Które pan potem wychowywał, tak?
Grant spojrzał na swojego prześladowcę.
- Tak - warknął.
- I od tamtej pory nie miał pan od niej żadnej wiado
mości?
- Nie. I po tym, co zrobiła, wcale mi na tym nie zależa
ło. Byłem przekonany, że dla dzieci nie mogło się zdarzyć
nic gorszego niż jej powrót.
- Dlaczego? - spytał Ryland.
- Z nas dwojga, bliźniąt, ona bardziej miała charakter
Spencera. A to, jak pan wie, nie dawało nadziei, że mog
łaby być dobrą matką.
- Czy spotkał pan kiedykolwiek człowieka, z którym
wyjechała? Tego komiwojażera?
- Nie. Grace wciąż wszystko zmieniała. Nigdy nie było
wiadomo, z kim właśnie była. - Grant oddychał ciężko.
- Nigdy nie spotkałem żadnego komiwojażera.
Ryland ze zrozumieniem pokiwał głową. Otwarł notes
i zaczął coś pisać.
- Teraz moja kolej, detektywie - powiedział Grant sta
nowczo. - Dlaczego spytał mnie pan o lalkę? Skąd się pan
o niej dowiedział? Skąd znał pan jej imię?
Ryland podniósł wzrok znad notatek. Wahał się wy
raźnie. Dotrzymać słowa czy nie? W końcu nabrał głę
boko powietrza, sięgnął do kieszeni i podał Grantowi ka
wałek papieru.
Grant obejrzał go uważnie. Wyglądał jak wyciąg ban
kowy. Kiedy odczytał nazwisko posiadacza rachunku, ser
ce skoczyło mu do gardła i lodowaty strach ściął mu krew
w żyłach. Bezradnie rozejrzał się dookoła.
Ryland nie czekał dłużej.
- Uważamy, że to Grace i jej mąż szantażowali Spence
ra przez ostatnie dziesięć lat.
Gdzieś za plecami Granta Edgar zaklął cicho. Caroline
głośno wciągnęła powietrze.
- Naprawdę myśli pan, że siostra Granta była szanta-
żystką? - spytała.
- Co takiego? - warknął Lucas.
Grant tylko kręcił głową. Targały nim wstręt i wście
kłość, że ktoś jego krwi mógł upaść tak nisko.
- Ale dlaczego? Po co miałaby to robić? Nawet nie zna
ła Spencera.
- Znała go - powiedział Ryland. - I najwyraźniej nie
podobało jej się, że zostawił waszą matkę, kiedy byliście
dziećmi. Ona potrzebowała pieniędzy, on potrzebował jej
milczenia.
- Milczenia?
- Właśnie. Gdyby się wydało, że nigdy się nie rozwiódł
z waszą matką, mógłby wpaść w niezłe tarapaty.
- Ale się wydało - powiedział Grant.
- I niedługo potem Spencer został zamordowany.
- Ale dlaczego? - spytała Caroline.
Ryland wstał.
- Uważamy, że kiedy Spencer dowiedział się, że Grant
jest w Napa, przestał płacić. Wtedy właśnie przestały
wpływać pieniądze na konto Sally Simple. Spencer musiał
zrozumieć, że niedługo i tak wszyscy poznają prawdę.
- Uważa pan, że to Grace zabiła Spencera? - spytał
Grant cicho.
- Naszym zdaniem to jej mąż pociągnął za spust. Ale
bez wątpienia brała w tym udział.
- Och, Grancie! - wyszeptała Caroline i położyła mu
ręce na ramionach.
Grant odsunął się. Poczuł się nagle chory i słaby. Nie
chciał, żeby ktokolwiek go dotykał. Czuł się brudny. Naj
pierw Spencer, teraz Grace... kompletnie zepsuta i zła.
Z jakiego gniazda ja wyszedłem? - pomyślał ze zgrozą.
Twardo spojrzał na detektywa.
- Po co to wszystko, Ryland? To wezwanie, spotkanie
w obecności mojego adwokata, próba wmówienia mi...
- Posłuchaj, Ashton - Głos Rylanda nie brzmiał już
tak bardzo twardo. - Nie byłem całkowicie pewien, czy
nie miałeś z tym nic wspólnego. Musiałem się przekonać,
czy udzielisz mi informacji o Sally Simple, czy ukryjesz
je przede mną. Musiałem zobaczyć twoją reakcję, żeby
nabrać pewności.
- A co teraz? - odezwał się Edgar Kent.
- Właśnie. Co teraz? - spytał cierpko Grant.
Ryland podniósł dłoń.
- Teraz może pan wracać do Nebraski, jeśli ma pan
ochotę.
- Ot tak? Po prostu? - spytał Grant.
- Tak po prostu.
Grant usiłował pozbierać myśli. Miał przed sobą strasz
ną powinność. Musiał powiedzieć Fordowi i Abigail, któ
ra była w bardzo zaawansowanej ciąży, czego się dowie
dział o ich matce. Ryland uścisnął dłoń Lucasa i Caroline.
Potem podszedł do Granta.
Wyciągnął rękę, chociaż widać było, że nie przyszło mu
to łatwo. Grantowi także nielekko było przyjąć dłoń de
tektywa. Wszak potraktował go jak najgorszego krymina
listę. Ale nie zamierzał odpłacać mu tym samym. Chciał
tylko jak najprędzej mieć to wszystko za sobą.
Uścisnęli sobie ręce i Ryland ruszył do wyjścia. Lecz
Grant zatrzymał go.
- Detektywie?
- Tak? - Policjant odwrócił się.
- Wiecie, gdzie jest teraz Grace?
- Wiemy.
- Da mi pan znać, kiedy ją zamkniecie?
Po krótkim wahaniu Ryland skinął głową.
- Oczywiście.
Grant schodził po kamiennych schodach bliski eks
plozji. Skierował się prosto do swojego domu z twardym
postanowieniem pozostania tam do końca dnia. Nie za
mierzał na razie wracać do Anny. Czuł się chory i upoko
rzony tym, co usłyszał. I nie chciał pokazywać tego kobie-
cie, która go pokochała. Marzył o tym, żeby się schować
w mysiej dziurze przynajmniej na tydzień i całkiem zapo
mnieć o koszmarze minionych miesięcy.
Jego siostra chciała zamordować ich ojca.
Nie potrafił się pogodzić z tą myślą. Dręczyło go po
czucie winy. Może gdyby jej lepiej pilnował, gdyby ją
mocniej kochał, gdy była dzieckiem, pomógł jej poradzić
sobie z dramatem śmierci matki, może wtedy nie zeszła-
by na złą drogę?
Ale czyż nie próbował wiele razy? I czy za każdym ra
zem nie ponosił porażki?
Stanął przed swoimi drzwiami, ale nie wszedł do środ
ka. Usiadł na schodkach na werandę i ukrył twarz w dło
niach.
Zimny wiatr przyprawił go o dreszcze. Poczuł się jesz
cze bardziej samotny niż w ciasnej, cuchnącej celi wię
zienia w San Francisco. Chciał natychmiast zatelefono
wać do Forda i Abigail, ale wiedział, że to nie był dobry
pomysł. Choćby ze względu na stan Abigail. Na pewno
by się zdenerwowała, a Ford zacząłby zadawać pytania
i domagałby się odpowiedzi. Gdyby Grant go nie zado
wolił, wsiadłby w najbliższy samolot. A powinien być bli
sko siostry. Wystarczająco źle się stało, że Grant nie mógł
być z córką.
Nie, pomyślał, muszę poczekać, dopóki nie stanę twa
rzą w twarz z Grace i nie poznam całej historii. Ponury
śmiech wyrwał mu się z krtani. Akurat Grace gotowa jest
powiedzieć prawdę!
- Mogę się przyłączyć?
Grant uniósł głowę i napotkał spojrzenie brązowych
oczu anioła. Anna miała na sobie biały sweter i brązo-
we spodnie. Rozpuszczone swobodnie włosy okalały jej
twarz. Była śliczna. Grant poczuł wyrzuty sumienia, że
pozwalał, by była przy nim.
Zacisnął palce na drewnianej poręczy. Był wściekły. Na
siebie. Za to, że serce ściskało mu się boleśnie, a oddech
słabł, kiedy Anna była w pobliżu. Pragnął porwać ją w ra
miona, posadzić sobie na kolanach i dotknąć jej twarzy.
Głupiec.
Nie doczekawszy się zaproszenia, Anna usiadła obok
niego.
- Poszłam za tobą do domu.
Kiwnął głową. Był zażenowany, ale nie zły.
- Wiesz zatem, co zaszło.
- Nie. Wszystko, co wiem, co chcę wiedzieć, to że u cie
bie wszystko w porządku i że nadal jesteś tutaj.
- To prawda. Tym razem nie wsadzą mnie do więzienia.
Skrzywiła się, słysząc gorycz w jego głosie.
- Miałam zamiar podsłuchiwać, żeby ci pomóc, gdybyś
mnie potrzebował, żeby być przy tobie, bez względu na to,
co byś powiedział, ale...
-Ale?
Zamknęła w dłoni jego zimną dłoń.
- Zrozumiałam, że nie mam prawa wdzierać się w two
je życie. Bez względu na to, jak bardzo tego pragnę.
- Anno, nie wdzierasz się...
- Dlatego poszłam do Jacka - przerwała mu pospiesz
nie. Nie chciała zaczynać dyskusji, która nie mogła ni
czego zmienić.
- Gdzie jest Jack? - spytał Grant.
- Nadal z Rachel, u Setha i Jillian.
- Bawią się?
- Wybierają się dzisiaj nad zatokę. Jest taki podnieco
ny, że zobaczy żaby i kaczki. Nie miałam serca zabierać
go stamtąd.
Tym razem Grant nie pozwolił jej uniknąć rozmo
wy o przyszłości i uczuciach. Chciał... Nie. Potrzebował
usłyszeć, co do niego czuła. Było to egoistyczne i maso
chistyczne, ale w tym właśnie momencie, po wielu miesią
cach podejrzeń i po rewelacjach, które tak nim wstrząs
nęły, pragnął usłyszeć, że komuś na nim zależało.
- Czy był jeszcze jakiś powód, dla którego nie zabra
łaś Jacka?
Westchnęła ciężko i uśmiechnęła się.
- Ten sam, co zawsze, Grancie. Jestem tu dla ciebie. Po
myślałam, że może się tak zdarzyć, że będziesz mnie po
trzebował, pragnął... bez nacisków i zobowiązań.
- Dlaczego?
- Bo cię kocham, idioto.
Zaśmiał się smutno. Trzy słowa sprawiły, że znów
mógł oddychać pełną piersią. Dały mu poczucie bezpie
czeństwa. Anna dawała mu tak wiele. A on nieustannie
żądał jeszcze więcej. Chociaż doskonale wiedział, że na
koniec mógł ją boleśnie zranić.
Czy był tak samo zły jak jego siostra?
Czy był tak samo zły jak jego ojciec?
Serce tłukło mu się jak oszalałe. Wstał. Podał jej rękę.
- Chcę wziąć cię do łóżka - powiedział.
Bez słowa Anna splotła palce z jego palcami, wstała
i pozwoliła się poprowadzić do domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Chcę, żebyśmy zrobili to powoli. Bardzo powoli.
- Zgoda - odparła.
Jej koszula i dżinsy wisiały na krześle w kącie sypial
ni. Z uśmiechem Anna położyła się na chłodnym, bia
łym prześcieradle. Gestem dłoni przywołała go. Kochali
się już wiele razy, nieraz widział ją nagą, więc ta sytuacja
nie krępowała jej, nie zawstydzała.
- Chciałbym zapomnieć wszystko, co dzisiaj usłysza
łem - powiedział Grant. Pochylał się coraz niżej, aż za
trzymał się tuż nad nią, nagi i twardy.
-Grant...
- Chociaż na jeden dzień - powiedział z rozpaczą
w głosie. - Choćby na kilka godzin.
Anna pogłaskała go po piersi. Delektowała się
muskulaturą jego ramion. Jego skóra była podnieca
jąco delikatna. Grant oddychał płytko, nerwowo. Głos
miał chrapliwy.
- Pozwolisz mi zapomnieć, prawda, Anno?
-Tak - odparła z westchnieniem. - Zapomnijmy
oboje.
- O czym chcesz zapomnieć, kochanie? - Jego słowa
wibrowały pożądaniem.
- O tym, że gdy tylko sprawa zostanie wyjaśniona, obo-
je rozjedziemy się do swoich domów. - Uniosła głowę
i pocałowała go w pierś.
Grant zacisnął zęby i głośno wciągnął powietrze. Przy
ciągnął jej głowę i pocałował prosto w usta. Gwałtownie
i namiętnie. Desperacko. Jakby nie chciał już słuchać ni
czego więcej. Jego język wdarł się między jej wargi.
Nie przerywając pocałunku, głaskał ją po całym ciele.
Coraz niżej, coraz śmielej. W końcu nakrył ją dłonią. Po
żądanie huczało jej w uszach. Pojękiwała, a biodra same
wychodziły mu naprzeciw.
Oderwał się od jej ust. Zaśmiał się męskim, pełnym
dumy śmiechem i zaczął się ocierać o jej spragnione
pieszczot piersi.
Czubkiem języka kreślił na jej skórze gorący ślad. Wy
żej i niżej, od pępka do bioder. Coraz dalej i dalej. Anna
wstrzymała oddech. Nie mogła się doczekać, kiedy Grant
dotrze do celu. Oddychała coraz ciężej i wierciła się pod
nim niecierpliwie.
Aż doczekała się. Poczuła jego delikatne palce.
- Zamierzam zatrzymać się tutaj przynajmniej na go
dzinę - powiedział Grant. Na wewnętrznej powierzchni
ud czuła jego gorący oddech. - Aż wykrzykniesz prosto
w moje usta. I jeszcze raz, i jeszcze. A potem zaczniemy
od nowa w każdej pozycji, w jakiej zechcesz.
- Tylko w jednej? - wyszeptała.
- Mam nadzieję, że nie.
Zastanawiała się, ile jeszcze sekund wytrzyma bez je
go pieszczot, ale wtedy Grant energicznie rozsunął jej uda
i schylił głowę.
- Grant, proszę - wydusiła, kiedy wreszcie odzyskała
głos. - Proszę.
Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Grant dosko
nale wiedział, czego jej było trzeba. Pocałował ją jeszcze
raz i usiadł. Wsunął dłoń pod jej pośladki i ustawił się we
właściwej pozycji.
- Może powinniśmy się zabezpieczyć? - spytała Anna
cicho.
Grant pokręcił głową.
- Nie potrzebujemy barier - powiedział.
- Ale nadal istnieje cień szansy, Grancie. Bardzo ma
ły, ale...
-Nie.
-Grant...
- Tylko ty i ja. Nic więcej. - Oczy mu pociemniały. Po
woli schylił się ku niej, aż ich stęsknione ciała zetknęły
się.
Musnął ją delikatnym pocałunkiem i zaczął się poru
szać. Wolno i miękko.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Anna poczuła, że po
raz kolejny nadchodziło rozkoszne spełnienie. Wydało jej
się także, że byli sobie niezwykle bliscy, że Grant Ashton
sercem i duszą należał do niej.
Zamknęła go ciasno w ramionach. Chciała być pew
na, że jej nie opuści. Uwielbiała to uczucie zjednoczenia
z jego potężnym ciałem. Uwielbiała czuć łomotanie jego
serca, słuchać jego chrapliwego oddechu. Uwielbiała też
chwile powolnego wyciszenia i powrotu na ziemię.
Grant był wyczerpany. Z trudem mógł zebrać myśli,
ale wciąż pragnął Anny. Jeszcze i znowu. Opartą o ścianę,
pod prysznicem albo dosiadającą go jak rumaka. I ma
rzył o bliskim kontakcie z nią. Bez żadnych barier. Bez
prezerwatyw. Tak jak przed chwilą.
Kiedy to pomyślał, poczuł gwałtowne wyrzuty sumie
nia. Przykład siostry najwyraźniej niczego go nie nauczył.
Zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie.
Co z tego, że szansa na to, że Anna zajdzie w ciążę, by
ła bardzo mała? Ale była. A wtedy będzie skazany na An
nę na zawsze.
Poczuł do siebie pogardę.
- Nie mogę zgadnąć, o czym myślisz, panie Ashton -
powiedziała Anna ze słodkim uśmiechem. - Chcesz po
rozmawiać?
Grant westchnął potężnie i przetoczył się na plecy.
- Nie wiem - odparł.
- Może opowiesz o spotkaniu z policją? - podpowie
działa ostrożnie.
- Uważają, że to mąż mojej siostry zabił Spencera. I że
Grace brała w tym udział.
- Co? - Anna aż uniosła się na łokciach.
- Uważają także, że to Grace i jej mąż szantażowali
Spencera - dodał ponuro.
- Ale dlaczego?
- Myślę, że gdy Grace dowiedziała się, że on żyje i że
mieszka w Kalifornii, postanowiła się zemścić. - Kiedy
znów wrócił myślami do tej sprawy, poczuł budzącą się
wściekłość. Dla uspokojenia wykonał kilka głębokich od
dechów. - Żądała od niego pieniędzy w zamian za mil
czenie o jego życiu i dzieciach w Nebrasce.
- Och, Grancie!
- Kiedy pewnego dnia Spencer przestał płacić, przy
jechali do jego biura i... Tak, wszyscy znamy ciąg dal
szy.
Usiadła obok niego naga i nieświadoma swojego pięk-
na i wrażenia, jakie wywierała na Grancie, tak była zaab
sorbowana rozmyślaniem o jego spotkaniu z policją.
- Czy wiesz, czemu przestał im płacić? - Urwała pora
żona nagłą myślą. - Dlatego, że ty przyjechałeś do mia
sta, tak?
Grant usiadł przy niej. Wsunął ręce we włosy.
- Wygląda trochę tak, jakbym to ja był odpowiedzialny
za to wszystko, prawda?
- Boże, nie! Nawet tak nie myśl.
- Gdybym nie przyjechał do Napa, Spencer mógłby żyć,
moja siostra nie zapragnęłaby go zabić, a ja nie...
-Co?
Ujął jej twarz w dłonie i uśmiechnął się smutno.
- A ja nie spotkałbym ciebie.
Pocałowała go.
- Och, najdroższa. Ty, Jack i moja rodzina zrobiliście
mi coś strasznego. Zupełnie nie wiem, co ze sobą pocznę,
kiedy będzie już po wszystkim.
- No cóż. Po pierwsze musisz przestać czuć się winnym
za czyny innych ludzi. - Oparła się czołem o jego czoło.
- Ja wiem najlepiej, jak to potrafi zawładnąć całym życiem.
Odebrać swobodę wyboru i szczęście.
- Jestem taki wściekły, Anno, że mam ochotę walić
pięścią w ścianę.
- Wiem. Masz prawo być wściekły. I smutny.
- Smutny?
- To twoja siostra. Kochasz ją. Nie chcesz widzieć jej...
-Nie.
Cofnęła się. Spojrzała na niego uważnie.
- Co, nie? - spytała.
- Nie jestem wściekły ani smutny dlatego, że moja
siostra może trafić do więzienia. - Nie był pewien, jak
Anna zareaguje na to, co zamierzał powiedzieć, ale był
jej winien całkowitą szczerość. - Nie kocham jej, Anno.
Przestałem ją kochać tamtego dnia, kiedy odeszła od
swoich dzieci, nie martwiąc się o to, kto się nimi zaj
mie.
Oczy Anny zapełniły się łzami.
Wyschło mu w gardle. Odchrząknął głośno.
- Wiem. Jak można nie kochać siostry?
- Moja siostra też nie była święta. Wiele wysiłku kosz
towało mnie, żeby odsunąć się od niej i jej poczynań. Do
skonale rozumiem, co czujesz.
- Kiedy byliśmy dziećmi, starałem się nią opiekować.
Starałem się ją zrozumieć. Bóg jeden wie, jak bardzo.
Ale ona nie mogła znieść mnie albo może dziadków, al
bo życia, które wiodła. Nie była zadowolona, dopóki nie
narobiła kłopotów. Kłopoty dostarczały jej największej
przyjemności. Próbowałem ją chronić, starałem się po
wstrzymywać przed wskakiwaniem do łóżek kolejnych
mężczyzn. Ale ona nie chciała mojej pomocy.
Anna objęła go i mocno przytuliła.
- Tak mi przykro - powiedziała.
Ale Grant nie mógł już przestać mówić.
- Kiedy odeszła, chciałem ją kochać. Przede wszystkim
dlatego, że Ford i Abigail jej potrzebowali. Ale... - Zaklął
cicho. Głowa opadła mu na jej ramię.
Nie potrafił mówić o swoich uczuciach. Nie umiał
okazywać słabości. Ale to była Anna... A kiedy był z nią,
czuł, że mógł jej zaufać, że mógł podzielić się z nią swo
imi udrękami.
- Ford i Abigail potrzebowali także ciebie - powiedzia-
ła. Głaskała go po głowie jak dziecko. - Dobrze postąpi
łeś, Grancie. Tych dwoje wyrosło na wspaniałych ludzi.
- Tak. To dobre dzieciaki.
- Już nie dzieciaki. Dzięki tobie wspaniale wydorośleli.
Rozejrzał się. Zdawał sobie sprawę, że wyglądał jak sła
be cielę.
- Takie jest moje życie, Anno.
- Wiem. - Przesunęła palcem po jego wargach. -
Uwierz mi, wiem.
- Może to nie jest w porządku?
Pocałowała go. Z pasją i namiętnością, z jaką jeszcze
przed chwilą się z nim kochała. Kiedy po chwili podnio
sła głowę, oczy miała wilgotne od łez.
- Może nie. Ja w pewnym momencie pojęłam, że zasłu
guję na coś więcej - powiedziała. - Że nie tylko ja powin
nam się opiekować innymi, ale i o mnie powinien ktoś
zabiegać.
Grant nie mógł powiedzieć o sobie tego samego. I z te
go powodu był na siebie wściekły. Ale tak naprawdę wca
le nie wiedział, na co zasługiwał. Nie potrafił, jak Anna,
zrozumieć samego siebie. Mimo spędzonych przy niej
miesięcy.
Jedyne, co przy niej odnalazł, to namiętność. A już był
przekonany, że utracił ją na zawsze.
Kiedy zadzwonił telefon, Anna i Grant spojrzeli na sie
bie pytająco.
- Jestem tchórzem, skoro nie mam ochoty odebrać? -
spytał Grant.
- Nie. - Anna uśmiechnęła się smutno.
Grant podniósł słuchawkę.
- Halo? - powiedział.
- Tu Ryland.
Grant miał wrażenie, jakby klatka piersiowa mu eks
plodowała.
-I?
- Zrobione.
- Tak szybko?
-Tak
- Macie ich oboje? - spytał Grant.
- Owszem. Grace Ashton i jej mąż siedzą w areszcie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tym razem Grant poprosił Annę, żeby z nim pojechała.
Znaczyło to dla niej bardzo wiele.
Pędzili autostradą do San Francisco, ku trudnemu spot
kaniu z kimś, kogo Grant nie widział od dziesiątek lat. Z ra
dia płynęła namiętna piosenka Norah Jones. Blade słońce
z trudem przebijało się przez gęste, szare chmury.
Kątem oka Anna obserwowała Granta. Niewiele spał
tej nocy. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Tak mocno
ściskał kierownicę, że zbielały mu palce. Siedział sztyw
no. Na twarzy miał głębokie bruzdy. Chciała go jakoś po
cieszyć. Wzięła go za rękę i splotła palce z jego palcami.
Nawet na nią nie spojrzał, ale rozluźnił się trochę, oparł
wygodniej i odetchnął głęboko.
Nie umiała sobie wyobrazić, co czuł w tym momen
cie. Miesiące w Napa były dla niego bez wątpienia czasem
najdziwniejszym i najbardziej stresującym. Jego ojciec żył,
o czym dowiedział się tylko po to, by zostać przez nie
go po raz kolejny odrzuconym. A potem morderstwo,
w związku z którym trafił do aresztu.
A jeszcze teraz przyszło mu jechać do więzienia, w któ
rym tym razem siedziała jego siostra.
Anna mocno ścisnęła dłoń Granta.
Gdy tylko zatrzasnęły się za nimi wrota więzienia
i znaleźli się w ciemnawym korytarzu, ściany rzuciły się
na Granta. Czuł, jak go przytłaczają.
Była przy nim Anna. Jej ciepły, dodający otuchy
uśmiech. Ale nie pomogłoby, nawet gdyby znalazła się
tam z nim cała rodzina. Czuł się kompletnie samotny
i opuszczony. W głowie miał mętlik. Wirowały mu przed
oczami okropne wspomnienia: siostry, długich, czarnych
nocy w ciasnej celi i potwornego strachu, że już nigdy nie
zazna wolności.
Zewsząd snuły się za nimi podejrzliwe spojrzenia
strażników i wstrętny zapach środka do mycia podłóg.
Grant czuł przemożną chęć, by się odwrócić i wybiec z te
go strasznego miejsca.
Ale nie mógł tego zrobić.
To był ostatni raz, kiedy jego stopy stanęły w tym gma
chu. Miał jednak coś do zrobienia. Musiał się od czegoś
i od kogoś ostatecznie uwolnić.
Przy blacie recepcyjnym czekał na nich detektyw Ry-
land z tym samym co rano obojętnym wyrazem twarzy.
Grant był jednak przekonany, że ta sprawa pochłaniała go
bez reszty. Garnitur miał trochę wymięty, a na krawacie
wielką plamę po kawie.
- Może pani zaczekać tutaj, panno Sheridan - wskazał
w kierunku poczekalni.
Anna zignorowała go. Spojrzała w oczy Grantowi.
- Jesteś pewien, że nie chcesz, żebym z tobą poszła?
- Odradzałbym - mruknął Ryland, zanim Grant zdą
żył się odezwać.
- Dlaczegóż to? - warknął Grant.
- Pańska siostra jest bardzo, rzekłbym... poruszona -
odparł policjant. - Nie jestem pewien, czy przy świad
kach uzyska pan odpowiedzi, których pan oczekuje.
- Których oczekuję?
Ryland wzruszył ramionami.
- Osobiste pytania, osobiste odpowiedzi - powiedział.
- Właśnie.
- Zwykle pozwalamy na odwiedziny tylko jednej oso
bie na raz, ale... - detektyw zaszeleścił trzymanymi w rę
ce dokumentami - mógłbym przymknąć oko na przepisy,
gdyby chciał pan wejść razem z panną Sheridan.
Grant patrzył przed siebie twardym wzrokiem, ale był
zaskoczony i poruszony. Ryland objawił zupełnie inne
oblicze. Widać było, że nie wierzył już ani trochę w winę
Granta i, proponując mu przysługę, na swój sposób prze
praszał go.
Grant odwrócił się do Anny. Pocałował ją w czoło.
- Dziękuję - powiedział.
- Za co? - spytała.
- Że jesteś tu ze mną.
- Dziękuję, że zabrałeś mnie ze sobą.
Pokiwał głową. Zmusił się do uśmiechu.
- Zrobię to sam, dobrze?
Poczuła łzy pod powiekami, ale szybko otarła oczy.
- Oczywiście - bąknęła.
- Niedługo wrócę.
Pomachała mu i posłała ciepły uśmiech.
- Nie musisz się spieszyć - powiedziała. I poszła do po
czekalni.
Grant ruszył za Rylandem. Przeszli długimi koryta
rzami przez kilka kolejnych punktów kontrolnych. Grant
czuł silny ucisk w piersi. Nie przeszkadzały mu docinki
i wulgarne uwagi dobiegające z mijanych cel. Puszczał je
mimo uszu. Ale łoskot zamykanych krat sprawiał, że włos
mu się jeżył.
Zatrzymali się na początku krótkiego korytarza. Ry-
land przywitał się ze strażniczką, potem odwrócił się do
Granta. Wskazał samotne krzesło stojące przed drzwia
mi celi w głębi. Zupełnie jak w „Milczeniu owiec", pomy
ślał Grant.
- Myślałem, że porozmawiam z nią przez telefon w roz
mównicy - powiedział do Rylanda.
Detektyw znów wzruszył ramionami.
- Pomyślałem, że wolałby pan porozmawiać na osob
ności. Na tym bloku nie ma więcej więźniów. Może pan
powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, spytać, o co pan
chce, bez świadków.
Grant przyjrzał się mu uważnie.
- Doceniam to, detektywie.
- Nie ma o czym mówić. - Wskazał puste krzesło. -
Niech pan usiądzie. Kiedy pan skończy, strażniczka pa
na odprowadzi.
- Dziękuję.
- Powodzenia, Grant.
Kilka kroków do krzesła zdawało się ciągnąć w nie
skończoność. Stopy Granta zrobiły się ciężkie jak z oło
wiu. W końcu usiadł na krześle i zacisnął palce na meta
lowych prętach oparcia.
Zobaczył Grace. Siedziała w kącie celi, na pryczy.
Ubrana w granatowy kombinezon, oparta o żółtą ścia
nę. Oczy miała zamknięte, a na uszach słuchawki. Słu
chała muzyki.
Przyglądał się jej z uwagą i z zaciekawieniem. Jej wy-
gląd poruszył go. Była bardzo chuda i blada, jakby od
dawna nie widziała światła słonecznego.
Przez chwilę Grant zobaczył oczyma wyobraźni małą
dziewczynkę. Młodą Grace w Nebrasce. Była wtedy opa
lona i zdrowa. Wiele czasu spędzała na powietrzu. Odży
wiała się zdrowo. Teraz z trudem mógł ją rozpoznać.
Siedział nieruchomo i czekał, aż otworzy oczy i zauwa
ży go. Wiedziała, że przyjdzie. Czuł to. Czekanie nie mo
gło więc trwać długo. Po minucie otwarła oczy. Zmar
szczyła czoło, zdjęła słuchawki i westchnęła ciężko.
- Nooo - powiedziała głosem słodkim jak jad węża. -
Kogo my tu mamy?
Głos miała lekko zachrypnięty. Grant zastanawiał się,
czy był to tylko skutek palenia papierosów.
Poczuł w sercu wielki żal.
- Witaj, Grace.
- Witaj, braciszku.
- Jak cię tu traktują?
- Naprawdę cię to obchodzi?
Zacisnął szczęki. Tak, do cholery! Może to głupie, ale
obchodziło go.
Powoli podniosła się z pryczy i podeszła do krat. Za
cisnęła dłoń na stalowym pręcie.
- Czego chcesz? - spytała.
Zaskoczyło go to, choć tyle pytań i myśli kłębiło mu się
w głowie. Po chwili udało mu się wyłowić jedno.
- Chciałbym wiedzieć, od jak dawna wiedziałaś o Spen
cerze?
Przyłożyła palec do ust.
- Hm. Dowiedziałam się, że porzucił nas dla bogatej
kobiety jakieś... jedenaście lat temu.
- Nie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Od kiedy wie
działaś, że on żyje?
Uśmiechnęła się szerokim, zimnym uśmiechem.
- Od ponad dziesięciu lat.
- Jak się dowiedziałaś?
Westchnęła.
- Z telewizji. Zobaczyłam go w wiadomościach. To by
ła relacja z jakiegoś spotkania handlowego, czy coś takie
go. .. Stał w tle, ale wiedziałam, że to on. - Źrenice jej się
zwęziły. - Zapamiętałam tę twarz z fotografii, która stała
na szafce w sypialni mamy.
Grant pamiętał tę fotografię. On także dzięki niej roz
poznał Spencera.
- Ja też zobaczyłem go w telewizji - powiedział.
- I natychmiast tu przyjechałeś, tak?
- Musiałem się z nim spotkać, zmusić go do odpowie
dzi na kilka pytań.
- Udało ci się? - spytała, jakby doskonale znała odpo
wiedź.
Grant wykonał głęboki wdech. Uniósł wysoko brwi.
- Boże, my naprawdę jesteśmy bliźniętami.
-Co?
- Mieliśmy takie same początki, to i koniec nie powi
nien się zbyt wiele różnić.
- Być może, ale robiąc to po swojemu, straciłeś kupę
zabawy, braciszku.
- Czyżby? To nie ja jestem za kratkami, Grace.
Nieznaczny, diaboliczny uśmieszek spłynął na jej wargi.
- Ale byłeś, prawda?
Grantowi zdało się, że cała krew zamieniła mu się
w lód.
- Wiedziałaś - rzucił.
Spojrzała nań drwiąco.
- Co za wstyd, że ciebie oskarżyli o zabójstwo Spence
ra - powiedziała.
- Grace, wiedziałaś, że byłem aresztowany? I nie zro
biłaś...
- Nic. - Wzruszyła ramionami. - To prawda.
Po raz pierwszy tego dnia, a może po raz pierwszy
w życiu, ujrzał siostrę w nowym świetle. Nie była już roz
kapryszonym dzieckiem czy zagubioną owieczką. Nie
była już dziewczynką, którą chciał chronić i bronić. Była
zimną, twardą, zupełnie zagubioną w życiu kobietą. Spoj
rzał na nią z niesmakiem.
- Wygląda na to, że nie masz wyrzutów sumienia z po
wodu tego, co zrobiłaś?
- Po pierwsze, to Wayne pociągnął za spust. Ale masz
rację, cieszę się, że on nie żyje. - Pochyliła się. Twarzą
niemal dotykała krat. - I jestem naprawdę szczęśliwa, że
widziałam, jak się bał, jak się wił pod lufą pistoletu.
- Nie, Grace.
- Jesteś hipokrytą, Grant! - krzyknęła. - Dobrze wiem,
że ty i ta cała banda bękartów Ashtonów chcieliście jego
śmierci.
Grant pochylił się do przodu.
- Nieprawda. Chcieliśmy, żeby zapłacił za wszystko, co
zrobił.
Walnęła pięścią w metal.
- I zapłacił! Najwyższą cenę.
Grant wstał.
- To, co zrobiłaś, było złe - mruknął ponuro.
Parsknęła mu w twarz kpiącym śmiechem.
- Od kiedy to jesteś taki delikatny? Och, no tak... za
wsze byłeś. To był jeden z powodów, dla których chcia
łam, żebyś to właśnie ty zajął się moimi dziećmi. Wie
działam, że będziesz dla nich wspaniałą matką.
Jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Żadnego. Po
nieważ ze wszystkiego, czego w życiu dokonał, najbar
dziej był dumny z tego, że był dla Forda i Abby i ojcem,
i matką.
- Nie pomyliłaś się - zaczął ponuro. - Ford i Abigail ni
gdy nie byli twoimi dziećmi. Byli i będą moi.
Cień wściekłości przysłonił jej spojrzenie.
- Chcesz jeszcze czegoś, braciszku? Przyszedłeś znowu
wyciągnąć mnie z tarapatów? Zawsze byłeś w tym dobry.
- Owszem. Byłem w tym dobry - powiedział Grant su
cho. - Lecz tym razem nie po to przyszedłem. Przyszed
łem pożegnać się z tobą, Grace. Przyszedłem powiedzieć,
że żałuję tego, co zrobiłaś, i mam nadzieję, że potrafisz
znaleźć spokój.
I bez słowa odwrócił się i odszedł.
Słyszał, jak Grace waliła w kraty i krzyczała:
- Nie potrzebuję twojego współczucia, dupku. I nie po
trzebuję twojego spokoju.
Strażniczka otworzyła kratę i poprowadziła Granta ko
rytarzem do wyjścia. Z oddali coraz ciszej dobiegał krzyk
Grace:
- Możesz zabrać sobie to wszystko i wsadzić...
Reszty Grant nie usłyszał. Był już za drzwiami. Czuł
wielki ucisk w piersi, ale nie z gniewu czy rozpaczy. Właś
nie rozstał się ze swoją przeszłością i czuł bolesną ulgę.
Wszedł do poczekalni i wzrokiem poszukał Anny. Kie
dy ją zobaczył, odetchnął. Siedziała na krześle i czytała ja-
kies kolorowe pismo. Do góry nogami. Jej oczy błyszczały.
Była śliczna jak anioł. Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszył
się tak bardzo na czyjś widok.
- Hej - powiedziała, gdy go spostrzegła. Poderwała się
z krzesła i pobiegła ku niemu.
Otworzył szeroko ramiona i przytulił ją do piersi.
- Skończone - szepnął wprost w jej włosy.
- Wszystko w porządku?
- Nie. Ale będzie.
Uniosła głowę i pocałowała go.
- Czy podziękowałem ci już za to, że ze mną przyje
chałaś?
- Tak. Czy podziękowałam ci już za to, że mnie ze so
bą zabrałeś?
-Tak.
- świetnie. Chodźmy stąd.
Twarz mu pojaśniała. Wziął ją za rękę i ruszył do wyj
ścia, na świeże listopadowe powietrze.
Jechali w milczeniu. Przez całą drogę Grant trzymał
Annę za rękę. Nawet kiedy zmieniał biegi, używał do tego
jej
dłoni. Nie chciał się z nią rozłączyć nawet na moment.
Ona także. Chciała też zostawić mu czas. Na przemyśle
nie wszystkiego, uporanie się ze smutkiem. Odzywała się
z rzadka. O pogodzie i podróży. Unikała tematów zwią
zanych z jego wizytą u siostry.
Psiakrew! Naprawdę go dopadła. Ta piękna kobieta. Na
prawdę go rozumiała. Wiedziała, że kiedyś i tak z nią poroz
mawia. Wiedziała, że potrzebował czasu, żeby przemyśleć
wszystko, znaleźć odpowiednie słowa. Może najpierw za
dzwoni do Forda i Abigail? Jej to nie przeszkadzało.
Ford i Abigail.
Jego myśli zmieniły kierunek.
Tak, musi do nich zatelefonować, opowiedzieć, co się
zdarzyło. Spróbować wytłumaczyć postępki ich matki
i jej żałosną przyszłość. Miał nadzieję, że znajdą oparcie
w sobie nawzajem i w swoich małżonkach, zanim on do
nich wróci.
Musiał wrócić. Z wielu powodów: dzieci, farma... No
i fakt, że nie mógł już dłużej siedzieć w Vines. Caroline,
Lucas i całe przyrodnie rodzeństwo na pewno nie będą
tolerowali dłużej jego towarzystwa, gdy się dowiedzą,
że to jego bliźniacza siostra przewróciła ich życie do
góry nogami. Zauważył zaszokowane spojrzenie Caro
line, kiedy Ryland wyjawił wszystkie szczegóły zabój
stwa Spencera.
Przygnębienie ścisnęło go za gardło. Będzie mu ich
brakowało. Wszystkich. W ciągu ostatnich miesięcy
przywykł traktować ich jak rodzinę. I na samą myśl, że
to wszystko pójdzie w zapomnienie, żal ściskał mu serce.
- Głodny? - spytała Anna, kiedy wjechali na teren po
siadłości.
- Jeszcze jak.
- Możemy zamówić pizzę.
Zatrzymał auto i wyłączył silnik.
- Zostaniesz dzisiaj ze mną?
- Oj, panie Ashton - powiedziała miękko. Otwarła
drzwiczki i wysiadła. - Potrzebujesz mnie dziś w nocy,
prawda?
- Potrzebuję - przyznał śmiało.
- W takim razie... Jestem twoja - powiedziała.
Trzymając się za ręce, ruszyli wysypaną kamieniami
ścieżką w stronę domku. Nagle Grant zatrzymał się i za
czął nasłuchiwać.
- Co? - spytała Anna nieco zdenerwowana.
- Czyżbym zostawił włączony telewizor? Słyszę jakieś
głosy.
- Nie wiem. Nie sądzę. Chodźmy sprawdzić.
To nie był telewizor. Ani radio. To była rodzina Ashto-
nów. Gdy Grant otworzył drzwi, ujrzał cały tłum wi
tających go z radością i nadzieją ludzi. Ze wszystkich
stron widział uśmiechnięte, życzliwe twarze. Siedzieli na
wszystkich kanapach i krzesłach, a nawet na podłodze.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Nie chcieliśmy przeszkadzać - powiedziała Merce
des. Szczere spojrzenie jej niebieskich oczu wędrowało
od Granta do Anny.
- W każdym razie większość z nas - odezwał się sie
dzący na kanapie Jared.
Mercedes dała mu kuksańca w ramię.
- Chodzi o to - powiedział Eli z kąta obok komin
ka - że chcemy, żebyś wiedział, że jesteśmy z tobą i że...
no, że...
- Och, do diabła - Lara skrzywiła się i poklepała mę
ża po kolanie. - On usiłuje powiedzieć, że zależy nam na
tobie, Grancie.
- To prawda. - Cole siedział w wielkim fotelu. Trzymał
na kolanach roześmianą Dixie. - To był dla nas wszyst
kich okropny rok, ale w końcu możemy zapomnieć
o przeszłości i żyć dalej.
Jillian, tym razem bez Setha, który niewątpliwie pilno
wał dzieci, stała najbliżej Granta. Chwyciła go w ramiona
i mocno uścisnęła.
- Szczerze mówiąc, jesteśmy z tobą, czy nas zechcesz,
czy nie.
- Doceniam to - mruknął Grant wyraźnie zakłopotany.
Zebrani krewni skwitowali to salwą radosnego śmiechu.
Anna przyglądała się Grantowi. Był zaskoczony i skrę
powany. Skrzyżował ręce na piersi i rozglądał się dooko
ła niepewnie. Anna była zdziwiona, że tak bardzo czuł
się odpowiedzialny za uczynki swojej siostry. A przecież
nie zrobił nic złego. Pokochał tylko dzieci, które los cis
nął mu w ramiona, i chronił reputację swojej przyjaciół
ki i jej syna. Był wspaniałym człowiekiem. A tymczasem
spodziewał się, że bracia i siostry go odtrącą.
Anna uśmiechała się do wszystkich. Stanowili wielką,
fantastyczną rodzinę i oferowali Grantowi wsparcie i ser
deczność.
Caroline spostrzegła zakłopotanie Granta. Podeszła do
niego, wzięła go pod ramię i poprowadziła do kuchenne
go stołu.
- Musisz być głodny. 1 Anna pewnie też. Przynieśliśmy
coś do jedzenia. No i, oczywiście, trochę wina.
- Nie bój się - powiedział Cole z szerokim uśmiechem.
- Jillian niczego nie gotowała. - Pomógł Dixie wstać.
- Bardzo zabawne. - Jillian rzuciła bratu groźne spoj
rzenie. I oboje się roześmiali.
Anna obserwowała rozradowaną rzeszę krewnych tło
czących się wokół Granta. Oto otrzymał to, czego potrze
bował najbardziej: akceptację i poczucie jedności z nimi.
Caroline napełniła kieliszek winem i podała Annie.
Następnie zaczęła nakładać na talerz jedzenie dla Gran
ta.
- Nie martw się - powiedziała. - Nie zostaniemy tu
długo.
- Ale wystarczająco długo, żebyś się nabawił niestraw
ności - powiedziała Mercedes, patrząc na gigantyczną
porcję, jaką jej matka szykowała Grantowi.
Caroline posłała córce srogie spojrzenie. Podała talerz
Grantowi.
- Po prostu wydawało nam się, że powinieneś poczuć,
że jesteś członkiem naszej rodziny - powiedziała.
Grant odchrząknął, ale głos wciąż mu się łamał.
- Dziękuję - powiedział. - Dziękuję ci, Caroline.
W tym momencie Anna poczuła drapanie w gar
dle i wilgoć pod powiekami. Szybko pociągnęła łyk
wina. Mężczyzna, którego pokochała, wiele przeszedł
w życiu. W bardzo młodym wieku został zmuszony do
stworzenia rodziny. I zrobił to, sam, bez niczyjej pomo
cy. Wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za uczyn
ki siostry i ojca zarazem. Ale w tym wypadku, tu Anna
uśmiechnęła się miękko, postępek Spencera Ashtona
obrócił się na dobre.
Grant odzyskał rodzinę.
- Anno? - zawołała Jillian. - Możesz pomóc mi otwo
rzyć ten pojemnik? Dzisiaj zupełnie nie mogę sobie z ni
czym poradzić.
Anna poczuła, że i ona została zaakceptowana przez
rodzinę Granta. Było to bardzo miłe uczucie.
Podeszła do stołu. Wśród śmiechów i żartów zajęła się
pojemnikiem, gdy tymczasem mężczyźni wyciągali kor
ki z butelek, a kobiety otwierały kolejne koszyki z jedze
niem.
Zostali ponad godzinę. Jedli, pili, rozmawiali o starych
czasach. Wspomnienia z dzieciństwa co chwila przery
wane były salwami śmiechu. Grant popadł w lekką me
lancholię. Był szczęśliwy, że sprawa zabójstwa Spencera
znalazła wreszcie rozwiązanie i że on sam został oczysz-
czony ze wszystkich podejrzeń. Uświadomił sobie, że był
wolny. Mógł wyjechać z Napa, opuścić Ashtonów i ich
dom i rozstać się z Anną. Na samą myśl o tym poczuł
bolesny skurcz serca.
Pożegnawszy gości na werandzie, Grant wrócił do pu
stego i cichego domu. Przy kuchennym stole stała Anna.
Pakowała puste butelki po winie do papierowej torby. By
ła taka pociągająca...
Podszedł do niej i objął ją w pasie.
- To było okropnie przytłaczające - powiedział.
Roześmiała się.
- Wiem, ale myślę, że oni chcieli, żebyś zrozumiał, że
jesteś jednym z nich. Że jesteś częścią rodziny.
- Taaak.
Odwróciła się do niego.
- O co chodzi?
- Nie wiem.
- Powiedz.
- Trudno mi to wyrazić.
- Co? - nalegała.
- Że mam taką rodzinę. Siostry, braci i kobietę, która
chce, żebym mówił do niej mamo, jeśli tylko będę miał
chęć.
Anna zarzuciła mu ręce na szyję. Uwielbiał, kiedy tak
robiła.
- Caroline jest cudowna - powiedziała. - Bardzo cię
polubiła i na pewno zrozumie, jeśli...
- Nie, Anno. Problem w tym, że chcę.
-I wydaje ci się, że jesteś nielojalny wobec pamięci
swojej matki?
- Nie. - Poczuł nagle brzemię wielomiesięcznego
zmęczenia. - Psiakrew! Jestem taki zakręcony. Przez
czterdzieści trzy lata wiedziałem, kim byłem i gdzie
było moje miejsce. Teraz, nagle, nic nie jest oczywi
ste, rozumiesz? Moja przyszłość, moja tożsamość nie
są pewne.
- Wiem. Bardzo mi przykro.
- Nie zasługuję na ciebie.
- Być może - droczyła się z nim. - Ale mnie masz, tak
czy inaczej.
Pocałował ją. Pragnął jej ust, jej smaku. Potrzebował
jej
siły i zaufania.
Odpowiedziała pocałunkiem na jego pocałunek. Przy
tuliła się mocno. Na moment stracili równowagę i Grant
przycisnął ją do stołu.
Po chwili oderwali się od siebie, żeby zaczerpnąć po
wietrza. Grant wplótł palce w jej włosy i szepnął:
- Zostaniesz ze mną na noc, prawda?
Zobaczył w jej oczach błysk rozczarowania.
- Chciałabym - powiedziała przepraszającym tonem -
ale Jiliian wspomniała, że Jack pytał o mnie i...
- Nie, nie. Oczywiście - wyrzucił słowa jak automat.
Odsunął się od niej, żeby odzyskać panowanie nad
sobą.
- On mnie potrzebuje, Grancie - ciągnęła, jakby na
prawdę musiała się tłumaczyć.
Nikt na świecie nie wiedział lepiej niż on, że dzieci są
najważniejsze. Ale samolubny drań w jego duszy wciąż
upominał się o swoje. Odwrócił się i wyszedł.
- Przepraszam. - Podążyła za nim. - Chciałam tu być,
dla ciebie...
- Anno, zawsze mogę na ciebie liczyć. - Zajrzał jej głę-
boko w oczy. - Ale teraz potrzebuję czasu, żeby się tro
chę pozbierać.
Na jego oczach jej twarz skamieniała. Przeleciało mu
przez myśl, że może potraktował ją zbyt obcesowo. Może
sprawił jej ból, choć naprawdę nie chciał.
- Do zobaczenia jutro - rzuciła, minęła go z wymuszo
nym uśmiechem i poszła do drzwi.
- Zaczekaj, Anno.
Obejrzała się.
-Tak?
- Chciałabyś, żebym powiedział, że i ja ciebie potrze
buję, prawda?
- Co? - Wysoko uniosła brwi.
- Chcesz, żebym potwierdził, że nie tylko cię pragnę,
ale i potrzebuję? - Złość wibrowała w jego głosie. Potrze
bował całego dnia, żeby sobie uświadomić, że był wolny,
że mógł wyjechać. Jego złość nie była skierowana prze
ciwko Annie, ale ponieważ sam nie wiedział przeciwko
komu, na niej się skrupiła.
- Nie rozumiem - powiedziała.
- Wcale nie jest mi łatwo pragnąć cię, prosić, żebyś zo
stała na noc albo...
- Grant. Wiem, że masz za sobą okropny dzień - po
wiedziała cicho. - I wiem, że wciąż jeszcze drzemie w to
bie resztka gniewu, ale...
- Proszę, oszczędź mi tej psychoanalizy, Anno.
Urwała. Odetchnęła głęboko.
- Dzisiejsza noc należy do Jacka - powiedziała. - Nic
więcej, nic mniej.
- Nie chodzi mi o tę noc. Mówię o przyszłości.
- Nie wiedziałam, że mamy jakąś przyszłość - stwier
dziła chłodno.
Nerwowo zaciskał szczęki. Co on, u diabła, wyrabiał!?
Dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę? Czy naprawdę za
wszelką cenę chciał, żeby została z nim na tę noc? Czy
może chciał w ten sposób umożliwić sobie rozstanie z nią,
kiedy nadejdzie pora?
- Moje życie, moja przyszłość są w Nebrasce - powie
dział.
- Dobrze. - Anna westchnęła, jakby jej cierpliwość się
kończyła.
- Dobrze?
- Tak, dobrze.
- Dlaczego nie wściekasz się na mnie? - spytał szorst
ko.
- A czemu chcesz, żebym się wściekała?
Patrzył na nią bez słowa. Tylko serce waliło mu o że
bra.
-Twoje życie to twoje życie, Grancie - powiedzia
ła. - Twoje decyzje, twoje szczęście albo żal. - Na mo
ment wzrok jej złagodniał. - Kocham cię. Ale jeśli chodzi
o przyszłość, wybór należy do ciebie.
Milczał.
- Pragnę, żebyś był szczęśliwy. Tylko tyle. Myślę, że
walczyłam o to, o nas, wystarczająco długo. Może teraz
twoja kolej?
Nie czekała na odpowiedź. Zakręciła się na pięcie i wy
szła.
Przez otwarte drzwi widział, jak oddalała się coraz
bardziej. I czuł się okropnie samotny. Ale przecież wie-
dział, że sam do tego doprowadził. Jeśli chciał się jej po
zbyć, wykonał właśnie wspaniałą robotę.
Wrócił do domu i zatrzasnął drzwi. Wielkimi kroka
mi podszedł do stołu. Sięgnął po butelkę wina i pociąg
nął wielki łyk.
Nie był pijany już chyba ze dwadzieścia lat, ale po ta
kim dniu może trzeba było to zmienić.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Księżyc był prawie w pełni, świecił bardzo jasno. Żółta
we światło wpadało przez okno sypialni jej syna i oświet
lało śliczną buzię dziecka.
Anna siedziała obok łóżeczka Jacka i przyglądała
się śpiącemu chłopcu. On był jej rodziną, jej światem,
wszystkim, co miała. Potrzeba chronienia go, którą czuła
nieustannie, była czasami wyjątkowo silna. Był całym jej
życiem. Młody i bezbronny, zasługiwał na najlepszą mat
kę i rodzinę.
Z ostatnich wydarzeń Anna wyciągnęła jeden ważny
wniosek. Istniały prawdziwe i mocne więzi między Ja
ckiem i Ashtonami. I dla jego dobra powinna utrzymy
wać z nimi możliwie najściślejsze kontakty. Może nawet
powinna poszukać w Napa posady dla nauczycielki? Na
samą myśl o przeprowadzce do miejsca, z którym łączyło
ją tyle miłych wspomnień, uśmiechnęła się.
Najbliższe tygodnie niosły wielkie zmiany w życiu
wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek ze Spence
rem i jego kłamstwami. Anna wiedziała, że jeśli zamierza
utrzymać się na powierzchni, musi myśleć o przyszłości.
Dla dobra Jacka i swojego.
Nie mogła się opędzić od stających jej przed ocza
mi obrazów Granta. Wciąż widziała go, jak powta-
rżał: „Należę do Nebraski. Moje życie jest w Nebrasce".
Nie mógł jaśniej wyrazić swoich pragnień i oczekiwań.
Z całej jego postawy, z jego zachowania wyczuwała, jak
potężną walkę toczył sam ze sobą. Anna nie wiedzia
ła, czy Grant ją kochał, ale na pewno darzył ją jakimś
silnym uczuciem, które starał się stłumić. Bał się, że
mogłoby ono osłabić jego poczucie obowiązku wobec
dzieci.
Zanim od niego wyszła, powiedziała mu jasno, że
wszystko zależy od jego decyzji. Była szczęśliwa, że wresz
cie się na to zdobyła.
Anna odchyliła się do tyłu i zakołysała w fotelu na bie
gunach. Westchnęła. Zrobiła to, co powinna była zrobić,
żeby zachować resztki godności. Ale wciąż rozmyślała
o tym, co przyniesie jutro, jaka w ogóle była przed nią
przyszłość. I czy jej serce kiedykolwiek będzie potrafiło
się pogodzić z utratą Granta Ashtona.
Rytmiczny oddech śpiącego dziecka działał uspokaja
jąco. Anna zamknęła oczy i usnęła.
Z ponurą miną Grant wyjął ze stojaka kolejną butelkę
czerwonego wina i wrócił na werandę, na chłodne, nocne
powietrze. Usiadł ciężko i wlał wino do kieliszka. Czuł się
jak uczniak przeżywający pierwsze rozczarowanie miłos
ne. Miał wielką nadzieję, że półtorej butelki wina, które
już wypił, i to, które jeszcze zamierzał wypić, powalą go
ostatecznie.
Bardzo pragnął skończyć wreszcie ten dzień.
- Nie powinno się pić w samotności.
Grant podniósł głowę. W drzwiach stali Eli i Cole.
Przyglądali mu się z rozbawieniem.
- Myślałem, że sobie poszliście - wymamrotał Grant.
Zauważył, że przyszło mu to z pewnym trudem.
Może był już bardziej pijany, niż mu się zdawało?
Uśmiechając się szeroko, Cole usiadł obok niego.
- Pomyśleliśmy, że może będziesz chciał z kimś poga
dać - powiedział.
- Właśnie. - Eli stanął za bratem.
- Dzięki. - Powiedział Grant. - Dzięki, ale nie.
- Nie bądź głupi, Grant - rzucił Eli. - Wiemy, jak to
jest, kiedy rzuci cię dziewczyna, co nie, Cole?
Cole rozważał kwestię przez chwilę.
- Nie - powiedział. - Ja nie.
Eli zaklął grubo.
- To dlatego, że odkąd skończyłeś szkołę, byłeś praco-
holikiem.
- Tak, to jest powód - przyznał sarkastycznie Cole.
Grant westchnął ciężko.
- Nie chciałbym przerywać tej podróży w czasie przez
pasmo zwycięskich podbojów Colea, ale...
- Nikt nie mówił o paśmie zwycięskich podbojów -
przerwał mu Eli. - On powiedział tylko, że nigdy nie rzu
ciła go żadna dziewczyna. Od podstawówki chodził stale
z tą samą dziewczyną, więc...
- Znowu przekłamujesz historię, Eli - powiedział Cole
ponurym tonem. Ale jego oczy lśniły wesoło.
- Czego chcecie, chłopaki? - Grant prawie krzyknął.
- Przyszliśmy po prostu odwiedzić brata - odparł Eli.
Cole wyjął z ręki Granta pusty kieliszek.
- Pomóc mu przetrwać ciężką noc - powiedział.
- Dzień nie był ciężki, to i noc nie będzie - warknął
Grant gniewnie.
- Nie, oczywiście. - Eli usiadł. - Twoja siostra trafiła do
więzienia, ty sam nie wiesz, czy chcesz wracać do Nebra-
ski, i jeszcze rzuciła cię kobieta.
Cole ze współczuciem pokiwał głową.
- To może popchnąć faceta do pijaństwa.
- Nikt mnie nie rzucił, do cholery! - Grant zaczynał
być wściekły.
Cole rozejrzał się dookoła.
- W takim razie gdzie jest Anna?
- Poszła do domu, żeby być z Jackiem.
- jest bardzo dobrą matką - zwrócił się Eli do Colea.
- Pewnie byłaby też wspaniałą żoną.
- O, tak. Słodka, seksowna i mądra. Potrójne zagroże
nie. - Cole pokiwał głową. - Jestem zdumiony, że do tej
pory nikt jej złapał.
Grant wyrwał kieliszek z ręki Colea i napełnił go szyb
ko. Mamrotał coś przy tym gniewnie o tym, jak to czasa
mi dobrze jest nie mieć rodziny.
- Jack powinien zostać w Napa - ciągnął Cole, jakby
nic nie zaszło. - W końcu jest naszym bratem. A to ozna
cza, że zrobimy wszystko, żeby i Anna tu została.
- Może powinniśmy znaleźć jej męża? - zapropono
wał Eli. Z rozbawieniem zerkał na Granta. - Mam mnó
stwo znajomych, którzy z radością umówiliby się z nią
na randkę.
- Co powiesz o Miltonie? - spytał Cole. - To dobry
chłopak, całkiem młody, przystojny. Jeśli tylko nie prze
szkadzają ci rude włosy i biała cera.
Nieokiełznana wściekłość gotowała się w Grancie.
Miał już dosyć Colea i Eliego. Miał dość słuchania o An
nie i jej przyszłości z innym mężczyzną.
- Wynoście się! - wybuchnął. - Wynoście się! - Jak
rozkapryszone dziecko, cisnął kieliszkiem o podłogę. Po
przez opary wina zobaczył, jak rozprysnął się na miliony
kawałeczków.
Eli popatrzył na rozsypane szkło i czerwoną plamę po
winie i pokręcił głową.
- Mama da ci za to popalić, Grant - powiedział.
- Sama wybierała te kieliszki, prawda, Eli? - rzucił
Cole.
- Tak, w sklepie z antykami w... Vermont to chyba by
ło. .. kilka lat temu.
- Wstrętny księgowy! - zaryczał Grant.
- Co się z nim dzieje? - spytał Eli z łobuzerskim
uśmieszkiem.
Cole wzruszył ramionami.
- Chłopak ma kłopoty. No, może trochę przesadziłem
z tym chłopakiem. Ale miły z niego gość.
Grant patrzył to na jednego, to na drugiego. Potrząs
nął ciężką głową.
- Jesteście wstrętni - powiedział.
Obaj zaśmiali się wesoło.
- Nie - zaprotestował Cole. - Jesteśmy tylko twoimi
braćmi. W naszej rodzinie zawsze bawimy się w taką grę,
kiedy chcemy, żeby ktoś się zbudził, zanim zaprzepaści
wszystko.
- Co zaprzepaści? - Grant aż kipiał z wściekłości.
Eli pociągnął wielki łyk prosto z butelki.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Nie - bąknął Grant.
- No to jak, wracasz do Nebraski czy co? - spytał Cole.
Tym razem bardzo poważnym tonem.
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Ford jest żonaty. Abby jest zamężna. Co z tobą, z two
im życiem?
- Oni są moim życiem.
- Nie. Oni byli twoim życiem.
- Zupełnie jakbym słyszał Annę.
Cole wysoko uniósł brwi.
- I jeszcze taka spostrzegawcza. Milton będzie napraw
dę wdzięczny.
Grant kipiał.
- Jeśli przedstawicie ją komukolwiek, obydwu połamię
karki - zagrzmiał.
- Ach, miłość. - Eli westchnął marzycielsko. - Czyż to
nie okropna wiedźma?
- Kto tu mówi o miłości? - rzucił Grant zaczepnie.
- Daj spokój, chłopie. Masz ją wypisaną na twarzy.
A przynajmniej miałeś przez chwilę.
Grant przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał ze
trzeć resztki tego, co serce na niej wypisało.
Cole parsknął.
- Nie wspominam już o tym, że groziłeś nam utratą ży
cia, jeśli spróbujemy się nią zająć.
Coś pękło w Grancie. Cole i Eli może i byli irytujący
w swoich staraniach pokazania mu, że źle postępował, ale
mieli rację. On nie tylko pożądał Anny, ale potrzebował
jej. To, co czuł, co sprawiało, że jego serce łomotało gwał
townie, co rozpalało mu krew, co po raz pierwszy od bar
dzo dawna napełniało mu duszę podnieceniem i radością,
to na pewno była głęboka, obezwładniająca miłość.
Nie spodziewał się tego. Od dawna za wszelką cenę
bronił się przed miłością. Bał się jej. Tak wiele życia po-
święcił Fordowi i Abigail, że uznał się za odstawionego na
boczny tor. Nie zostało z niego już nic. Tylko pan w śred
nim wieku, który za wszelką cenę starał się zachować
kontrolę nad własnym życiem.
Ale przy Annie czuł się młody i pełen wigoru. I zda
wało mu się, że zasłużył na jej miłość.
- Nie możesz wyjechać - powiedział Eli. I pociągnął
z butelki kolejny łyk. - Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Dopiero zaczęliśmy się do ciebie przyzwyczajać.
- Jak słodko - rzucił Grant.
Eli roześmiał się głośno. Po chwili Cole i Grant dołą
czyli do niego.
- Ożeń się z nią - powiedział Cole. -I wprowadź się do
domu gościnnego na stałe.
- Nie czułbym się tutaj dobrze - powiedział Grant, nie
zastanawiając się. - Przywykłem do wielkich, otwartych
przestrzeni.
- Tutaj też są takie, wiesz?
Owszem. Wiedział.
W ciszę nocy wdarł się natarczywy dźwięk dzwonka
telefonu. Eli popatrzył wokół zdziwiony.
- Kto to może dzwonić tak późno?
- Może to Anna? - powiedział Cole z uśmiechem.
Grant zerwał się na równe nogi i popędził do tele
fonu.
- Hało? - rzucił zdyszany.
- Witaj, wujku, tu Ford.
Grant wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Chciał zaczekać
do rana, pozbierać myśli i zebrać się na odwagę, zanim
opowie Fordowi i Abigail o ich matce, lecz życie, jak za
wsze, postawiło na swoim.
Grant gwałtownie zamachał rękami. Chciał pokazać
w ten sposób Colebwi i Eliemu, że to bardzo ważna roz
mowa i że spotka się z nimi następnego dnia. Potem wró
cił do Forda.
- Jak się masz, synu? Wszystko w porządku?
- Jasne.
- A co u Kerry?
- Bardzo dobrze.
- Dobrze. To dobrze. A Abby?
Na króciutką chwilkę zapadła cisza. Grantowi serce
skoczyło do gardła. Ale Ford rzucił prędko:
- Właśnie dlatego dzwonię...
- Dobrze się czuje, prawda? Opiekujesz się nią, póki
nie przyjadę, żeby przyjąć te dzieci do rodziny?
- No, cóż... Nie sądzę, żebyś zdążył przyjechać. - Ford
zachichotał. - Spóźniłeś się trochę, wujaszku.
- Co? - Nawet śmiech Forda nie zdołał uspokoić
Granta.
- Abby urodziła jakąś godzinę temu.
- Godzinę? Ale to prawie miesiąc przed terminem.
- Chciałem zadzwonić do ciebie wcześniej, ale wszyst
ko potoczyło się tak szybko. Kiedy wody jej odeszły, nie
było już czasu na nic. W szpitalu lekarze powiedzieli, że
trzeba zrobić cesarskie cięcie.
-Cesarskie... - Grant prawie krzyczał do telefonu. -
Czy z nią wszystko w porządku?
- Ma się doskonale. Przysięgam. Prawdę mówiąc, jest
w siódmym niebie.
- A co z dziećmi?
- Są piękne, krzyczą, jedzą, robią kupki. Jak to dzieci.
Każde waży około dwóch i pół kilograma. To robi wra-
żenię. Abby i Russ są niesamowicie szczęśliwi. - Ford
odetchnął głęboko. Grant niemal słyszał, jak tamten się
uśmiechnął. - Teraz już wiem, jak to jest być wujkiem.
Sprzeczne uczucia targały Grantem. Był szczęśliwy, że
Abby czuła się dobrze i że dzieci urodziły się zdrowe, ale
w głębi duszy miał wyrzuty sumienia.
- Wujku?
Grant potrząsnął głową.
- Powinienem tam być - mruknął.
- Byłeś tu - powiedział Ford cicho. - Naprawdę byłeś.
W każdej chwili twoje myśli były z nami. Kiedy lekarze
powiedzieli, że trzeba wyjąć dzieci, Abby była spokojna.
Wszyscy wiedzieliśmy, że to był twój wpływ. Byłeś tam,
gdzie musiałeś być. Kiedy będziesz mógł wrócić do do
mu, będziesz miał mnóstwo czasu, żeby się nacieszyć ma
luchami.
- Wygląda na to, że będę mógł wrócić już niedługo.
- Co? - Ford był wyraźnie zaskoczony.
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, Fordzie. I na
pewno nie będzie to kaszka z mlekiem.
- Zabrzmiało poważnie.
- Bo tak jest. Rzecz dotyczy twojej... Grace.
Przez następnych pięć minut Ford słuchał cierpliwie
i spokojnie. Gdy Grant opowiadał o szantażu, Sally Sim-
ple i swojej rozmowie z Grace w więzieniu, nie odezwał
się ani słowem. Milczał jeszcze długą chwilę, kiedy Grant
skończył mówić. W końcu odezwał się silnym, stanow
czym głosem:
- Cieszę się, że to wszystko zostało powiedziane i zro
bione. Wszystko, całe to dochodzenie i tajemnica, gdzie
i kim naprawdę była Grace Ashton.
- Bardzo żałuję, że to się stało - powiedział Grant.
- A ja nie. Byłeś dla nas matką i ojcem. Wiem, że Abby
uważa tak samo. Poświęciłeś nam wszystko i kochamy cię
za to. Dzięki tobie jesteśmy lepsi, możesz mi wierzyć.
Coś ścisnęło Grantowi gardło. Nie chciał, żeby Ford się
zorientował, co się z nim dzieje, więc się nie odezwał.
- Dlatego chcemy, żebyś i ty dostał to, co dałeś nam.
To, na co, jak przekonywałeś nas przez te wszystkie lata,
wszyscy zasługujemy.
Grant z trudem przełknął ślinę.
- Co to takiego, synu?
- Miłość.
- Mam ją.
- 1 miałeś ją zawsze. Ale ja mówię o takiej, jaką mamy
ja i Kerry. I jakiej doświadczają Abby i Russ. - Ford zni
żył głos. - Jeśli kiedykolwiek będziesz miał to szczęście,
żeby ją spotkać, nie pozwól jej uciec. Nigdy nie pozwól
jej
uciec.
Kiedy kilka minut później Grant rozłączył się, był cał
kowicie trzeźwy. Sprzątając potłuczone szkło na weran
dzie, rozmyślał o tym, co usłyszał tej nocy. O tym, jakie
było jego życie, zanim przyjechał do Napa. O Fordzie
i Abby. O Jacku i Annie. I o tym, czego pragnął najbar
dziej.
Zastanawiał się, jakiego powinien dokonać wyboru.
I dokonał go. Z całkowitym przekonaniem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Anna zbudziła się kompletnie zdezorientowana, z po
twornym bólem karku i ramion.
W białym łóżeczku przed nią Jack usiadł, spojrzał jej
prosto w twarz i powiedział:
- Mama?
Jego głosik był słodki i pełen snu. Miłość ścisnęła jej
serce.
- Dzień dobry, kochanie.
Jack wziął na ręce pluszowego misia i zaczął gaworzyć
do niego. Anna przeciągnęła się i przetarła oczy. Długą
chwilę trwało, zanim zdołała uporządkować myśli i obu
dzić się do końca. Potem rozejrzała się i zmarszczyła brwi.
Usnęła w pokoju Jacka na twardym, niewygodnym krze
śle. Około północy.
Wtedy wróciły do niej wspomnienia poprzedniego
wieczoru. Grant nalegający, skłaniający ją do wyznania
uczuć. Jakby chciał się dokładnie zorientować w sytuacji.
Jakby chciał za jednym zamachem skończyć ze wszyst
kim: z Grace, ze swoim pobytem w Napa i z przelotną
przygodą z nią. Przypomniała sobie, jak spokojnie i na
zimno poprosiła, żeby dokonał wyboru.
Opadła na oparcie krzesła i westchnęła. Zdawała so
bie sprawę, że nie mogła już liczyć na żadną przyszłość
z Grantem. Ale to nie oznaczało, że mogła ot tak, po pro
stu, wymazać go z pamięci, śniła o nim tej nocy. Wspa
niały sen w porównaniu z koszmarem, w którym Spencer
Ashton próbował odebrać jej dziecko. W jej ostatnim śnie
budziła się w dzień Bożego Narodzenia razem z Grantem
i Jackiem, razem otwierali prezenty, całowali się i snuli
plany na nowy rok.
I tylko gdzieś w głębi duszy przemknęła jej myśl, że ten
sen był torturą, ponieważ nigdy nie miał się stać prawdą.
Nagle Anna zerwała się na równe nogi, a Jack upuś
cił misia. Rozległo się bowiem okropne walenie do drzwi.
Anna spojrzała na dziecko.
- Mama? - Zielone oczy Jacka były wielkie jak spodki.
Anna wyjęła go z łóżeczka i przytuliła.
- Lepiej chodźmy zobaczyć, kto jest za drzwiami, za
nim dom rozpadnie się na kawałki.
Pocałowała go w brzuszek, co sprawiło, że malec za
czął się śmiać radośnie.
Sięgała właśnie do klamki, gdy usłyszała zza drzwi głos
Granta. Poczuła mrowienie na karku.
- Obudźcie się! Obudźcie się, śpiochy!
Anna zachwiała się. Mocniej przytuliła dziecko i ot
warła drzwi.
- Czy masz pojęcie, która godzina? - spytała.
- Siódma.
- Właśnie. Co ty, u diabła...
Potrząsnął głową.
- Żadnych pytań, Anno.
Przyglądała mu się w milczeniu. Miał mokre włosy,
jakby wybiegł prosto spod prysznica. Wyglądał na zmę
czonego. Miał na sobie koszulkę i dżinsy. I wciąż był twar-
dy i przystojny, tak przystojny, że jej serce ścisnęło się bo
leśnie. Może to dlatego, że wciąż kochała go tak bardzo.
- Cześć, Glant - powiedział Jack sennie i wyciągnął do
niego rączki.
Z szerokim uśmiechem Grant wziął Jacka na ręce i po
głaskał po główce.
- Jak się masz, Jack?
- Głodny - powiedział malec.
- To może pojedziemy gdzieś na śniadanie?
- Nie sądzę - rzuciła szybko Anna. - Mamy dzisiaj
wiele do zrobienia. - Nie chciała wracać do wygodnego
romansiku. Jej serce nie wytrzymałoby kolejnego roz
czarowania.
- To tylko śniadanie, Anno - powiedział Grant. - Jajka,
bekon, grzanka. To nie potrwa długo.
Oczy zaszły jej łzami, krtań ścisnęła się. Grant nie mó
wił o nich, ale mógł.
- Dokąd idziemy? - Jack z zainteresowaniem dotykał
mokrych włosów Granta.
- To nowe miejsce - Grant popatrzył na Annę. - Ale
wiem, że spodoba się wam obojgu.
- Mogę zrobić ci jajka, Jack - powiedziała Anna, cho
ciaż wiedziała, że w obecności starszego brata Jack w ogó
le jej nie słuchał.
- Powiesz mamie, że pojedziemy na przejażdżkę? -
szepnął Grant chłopcu do ucha.
Buzia Jacka pojaśniała.
- Przejażdżka, mamo! - krzyczał. - Jeść, mamo!
Grant wybuchnął śmiechem.
- Ale nie jesteśmy ubrani - zaczęła Anna. Spojrzała na
pidżamę, którą miała na sobie.
- No to co? - zapytał Grant.
Przyglądała mu się uważnie. A raczej im obu. Jej syn
wyglądał na szczęśliwego. A Grant wydawał się taki... na
miejscu.
- Może chciałbyś zabrać Jacka? - spytała ostrożnie. -
Zrobicie sobie taką męską wycieczkę.
- Nie. - Grant twardo patrzył jej prosto w oczy. - Chcę,
żebyś też tam była. I myślę, że znasz mnie na tyle, że
wiesz, że nie pogodzę się z odmową.
- Nie, nie, nie - zawołał Jack i roześmiał się głośno.
- No, Anno - powiedział Grant. Kąciki jego warg
uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Zrobisz to dla
mnie?
Naprawdę miała do niego słabość. Jego czyny były sza
lone, często sztubackie. Ale najgorsze było to, że ona i tak
gotowa była iść za nim, gdy tylko poprosił. Kochała go
tak bardzo. Bez względu jednak na to, co się wydarzy te
go dnia, wszystko, co powiedziała poprzedniego wieczora,
pozostawało aktualne.
To do niego należało dokonanie wyboru. I to szyb
ko.
Grant wysoko podrzucił Jacka.
- Co powiesz, Jack? - spytał.
- Jechać, mama. Jechać.
Anna przewróciła oczami.
- Poranek jest chłodny - powiedział Grant. - Włóżcie
kurtki. I buty, rzecz jasna.
- Rzecz jasna - powtórzyła Anna z przekąsem.
Podczas gdy Grant ubierał Jacka w sweter i kurtkę, An
na włożyła płaszcz.
- Ja też jestem głodna. - Ruszyła za chłopakami do
drzwi. - Mam nadzieję, że tam, dokąd jedziemy, nie zwra
cają uwagi na strój.
- Zapewniam cię, że nie - powiedział Grant tajemniczo.
Jechali krótko. Kilka kilometrów za miasto. Kiedy wje
chali na podjazd, Anna rozpoznała dom.
Serce ścisnęło się jej wspomnieniem nocy, którą w nim
spędzili. Wtedy, w ciemnościach, nie widać było wspania
łych krajobrazów otaczających posiadłość, winnic aż po
wzgórza na horyzoncie. Tym razem w chłodnym świet
le listopadowego poranka dostrzegła w całej okazałości,
że pewnego dnia ktoś mógłby uczynić ten dom dosko
nałym.
Wysiedli z auta. Grant wyjął Jacka z fotelika, a Anna
podziwiała dwupiętrową budowlę. Miejsce miało jakiś
magiczny urok, który sprawiał, że czuła się tam wyśmie
nicie. No i wspomnienia przeżyć, których nic nie usunie
z jej pamięci.
- Po co tu przyjechaliśmy? - spytała ze ściśniętym gar
dłem.
- Chciałem pokazać dom Jackowi - powiedział Grant
z dziwnym błyskiem w oku.
- Myślałam, że jedziemy na śniadanie.
- Owszem. - Gestem zaprosił, by poszła za nim, i ru
szył w stronę domu. Tą samą drogą, którą szli tamtej sza
lonej nocy. Czuła, jak drżały jej kolana, kiedy szła po ka
miennych schodach. Nie rozumiała niczego. Nie chciała
jeszcze raz odwiedzać domu, który na zawsze miał pozo
stać tylko niespełnionym marzeniem.
Tak jak nie chciała kochać człowieka, który nigdy nie
będzie jej.
Grant poprowadził ją do kamiennego patio, gdzie stał
wielki, okrągły stół.
- Proszę bardzo - powiedział.
Przez drewniany daszek słońce przesączało się na
ślicznie przystrojony błękitnym obrusem stół. Na obrusie
mieniła się biała porcelana i kryształowe szklanki. Szklan
ki były już napełnione sokiem pomarańczowym i wodą.
A na małym pomocniku obok stołu parowały pod przy
kryciem jakieś ciepłe potrawy.
- Przy gotowaniu potrzebowałem trochę pomocy - po
wiedział Grant. - Ale stół nakryłem sam.
Stół był nakryty dla trojga. Stały przy nim dwa krze
sła i staromodne, drewniane, wysokie krzesełko dla
dziecka.
Wszystko to było szalenie niezwykłe. Delikatny len
i krucha porcelana na tle zarośniętego, wymagającego
wiele pracy ogrodu.
- Mama! - krzyknął Jack z ramienia Granta.
- Słucham, kochanie? - spytała Anna zdziwiona.
- Żółw! Żółw!
Anna spojrzała w stronę, którą wskazywała wyciągnię
ta rączka dziecka, i zobaczyła na trawniku nieopodal pia
skownicę w kształcie żółwia. Była całkiem nowa, z jas
nego drewna, pełna białego piasku. W środku zaś leżały
kolorowe wiaderka, łopatki i grabki.
Jack wiercił się i krzyczał:
- Żółw! Żółw!
Szarpał się i wyrywał, aż w końcu Grant postawił go
na ziemi. Malec natychmiast pobiegł do zabawy, zapomi
nając o głodzie.
- O co chodzi? - spytał Grant Annę.
- To ma być żart? - Nie mogła oderwać oczu od bawią
cego się w piasku syna.
-Nie.
- Jestem całkowicie zakłopotana.
- Nie podoba ci się tutaj?
Chociaż słońce grzało całkiem mocno, szczelniej za
winęła się w płaszcz.
- Oczywiście, że mi się podoba. Komu by się nie podo
bało? Ale jakie znaczenie ma moja opinia?
- Dla mnie ogromne.
- Dlaczego?
- Bo kupiłem tę posiadłość.
Tak gwałtownie zakręciła głową dookoła, że poczuła
ból w karku.
- Co zrobiłeś?
- Kupiłem ten dom - powiedział spokojnie.
- Kiedy?
- Dzisiaj rano. Agent na pół spał, ale oprzytomniał
natychmiast, kiedy powiedziałem, że się zdecydowa
łem.
Z niedowierzaniem kręciła głową.
- I co? Zamierzasz przyjeżdżać tu regularnie?
- Trochę więcej.
- To wspaniale, Grancie.
Skinął głową.
- Chciałbym wrócić do Nebraski na jakiś czas. Zoba
czyć dzieci i moje nowe wnuki.
-Co?
Twarz mu pojaśniała.
- Abby urodziła przed terminem. - Widząc niepo
kój w jej oczach, położył jej ręce na ramionach. - Z nią
i z dziećmi wszystko w porządku, ale chciałbym je zoba
czyć, rozumiesz?
- Oczywiście. Gratulacje.
- Dziękuję.
Anna starała się ignorować przygnębiające uczucie,
które nią zawładnęło. Grant dokonał wyboru. To nie by
ła ona.
- No, no! Dzieci i nowy dom. Cieszę się z twojego
szczęścia, Grancie. - Mówiła szczerze. Naprawdę życzyła
mu jak najlepiej.
- Nie ciesz się z mojego szczęścia - ujął w dłonie jej
twarz - tylko z naszego.
- Naszego? - Serce na moment przestało jej bić. Bała
się spojrzeć mu w oczy, ale zmusił ją do tego.
- Twojego, mojego i Jacka - powiedział stanowczo.
Delikatny wiaterek zakręcił liśćmi na trawie, a potem
poderwał je wysoko.
- Grant, co ty mówisz?
- Kochanie, to jest nasz dom. Chcę, żebyśmy żyli tu ra
zem. Ty, ja i Jack. Jako rodzina.
Anna nie mogła złapać tchu ani pozbierać myśli. Nie
mogła też powstrzymać nadziei, która jak wielka powódź
zaczęła zalewać jej mózg, serce i duszę. Rodzina! Coś,
czego nie miała od tak dawna. Z Grantem! Człowiekiem,
którego uwielbiała.
Jeśli to był sen, nie chciała się obudzić. Nigdy.
- A co z Fordem, Abby i dziećmi? - spytała z niepoko
jem. - Nie chciałbyś być z...
- Pojadę tam - zapewnił ją Grant. - Razem pojedzie
my do Nebraski na jakiś czas. Spędzimy tam wspaniałe
chwile.
- Zobaczę kominek w kuchni?
- Będziemy siedzieć przy nim i patrzeć, jak pada śnieg.
Pokiwała głową.
- To mi się podoba - powiedziała.
- A ja się cieszę, że Jack pozna swoje korzenie i zobaczy
farmę, na której dorastałem.
Oczy Anny zalśniły łzami.
- Wiesz - powiedziała. - Nie wydaje mi się, abyś tam
dorósł, Grancie. Naprawdę.
Zdumiony uniósł brwi, a ona uśmiechnęła się poprzez
spływające po policzkach łzy.
- Być może to w tym właśnie domu wydoroślejesz.
Zaśmiał się cicho. Oczy mu się zaświeciły.
- Być może, kochanie. - Pochylił się. Pocałował jedno
jej oko. Potem drugie. - Tak bardzo cię kocham. Stworzy
łaś mnie na nowo, wiesz o tym? - Oparł się czołem o jej
czoło. - Dzięki tobie uświadomiłem sobie, że dotychczas
nie żyłem pełnią życia, tylko wegetowałem.
- Kocham cię, Grancie.
- Wyjdziesz za mnie, Anno?
Serce jej się ścisnęło. Uniosła głowę. Spojrzała mu pro
sto w oczy.
- Naprawdę? - spytała.
- O, tak. - Pocałował ją. Był słodki, wspaniały. Mia
ła nadzieję, że nigdy jej nie porzuci. A on, jakby czytał
w jej myślach, zamknął ją w objęciach. I znowu pocało
wał. Mocno i namiętnie. Anna rozpłakała się. Przytuliła
się do niego z całej siły. I odpowiedziała równie gwałtow
nym pocałunkiem.
Minęło wiele minut, nim oderwali się od siebie, żeby
zaczerpnąć powietrza.
- Czy to miało znaczyć „tak"? - szepnął Grant.
Uśmiechnęła się. Zagryzła wargę.
- Zdecydowanie tak - powiedziała.
- Cześć, mamo. Cześć, Glant.
Popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
- Cześć, Jack - zawołali jednocześnie.
- Nie jechać? - Jack spytał bardzo poważnym głosem.
W rączce ściskał wiaderko z piaskiem. - Zostać u żół
wia?
Grant popatrzył na Annę.
- Nie jechać. - Uśmiechnął się.
Anna też się roześmiała.
- Nie jechać - powiedziała.
- Zostajesz tutaj, Jack - powiedział Grant i objął Annę.
- Wszyscy tu zostajemy - poprawiła Anna. Jej serce
omal nie pękło ze szczęścia. - W tym domu, w nowej ro
dzinie, wszyscy razem, na zawsze.
- To mi się podoba - powiedział Grant z uśmiechem.
- Kocham cię - powiedziała Anna. Uniosła głowę i po
chwili znowu trwali w oszałamiającym, odbierającym
dech w piersiach pocałunku.
EPILOG
Dzień Dziękczynienia
- Trzeba już wyjąć ciasta z pieca, Jillian - powiedziała
Caroline. Krzątała się gorączkowo po kuchni. Szykowała
tradycyjne od pokoleń przyjęcie.
- Już wyjmuję, mamo - odparła Jillian i otwarła piecyk.
- Masz, oczywiście, rękawice, prawda? - spytała Mer
cedes. Stała przy zlewie i obierała ziemniaki.
Lara, żona Eliego, i Dixie, żona Colea, nie mogły po
wstrzymać się od śmiechu.
- Oczywiście, że mam rękawice - rzuciła Jillian obra
żonym głosem. Kiedy nikt nie patrzył, szybko sięgnęła do
szafki obok kuchenki po parę rękawic ochronnych.
Anna nadziewała indyka ziołami i uśmiechała się do
własnych myśli. Do własnego szczęścia. Nie tylko miała
najwspanialsze dziecko na świecie, najbardziej pociągają
cego i hojnego narzeczonego, to jeszcze zyskała prawdzi
wą rodzinę, z którą mogła świętować. Nigdy nie sądziła,
że to może być możliwe. Tym bardziej że początki nie by
ły obiecujące. Przybyła do Vines pełna strachu, w poszu
kiwaniu ochrony, a znalazła miłość.
Najprawdziwszą miłość.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Za dwa tygodnie na
trawniku za domem miał się odbyć jej ślub z Grantem.
W końcu spędzili tu sporo czasu. Łączyło ich z tym miej
scem wiele wspaniałych wspomnień. Grant nie chciał
czekać nawet tych dwóch tygodni, ale kiedy Anna przy
pomniała mu, że na ślub muszą przylecieć Ford i Abby,
a jej dzieci były zbyt małe, żeby mogły odbyć taką podróż,
zgodził się i podziękował jej za rozwagę.
- Indyk wygląda wspaniale, Anno - powiedziała Caro-
line. - Jesteś prawdziwą artystką.
- Dziękuję, Caroline. Mam nadzieję, że będzie równie
smaczny.
- Będzie - dodała wesoło Mercedes.
- A gdyby nawet nie był - odezwała się Lara - męż
czyźni i tak go zjedzą.
Wszystkie kobiety roześmiały się wesoło. Żartowały
tak, ciepło i serdecznie, przez cały czas. A przy tym pra
cowały wspólnie i zgodnie. Każda robiła, co umiała. Męż
czyźni w tym czasie grali w piłkę nad jeziorem, a z nimi,
oczywiście, również mały Jack.
Ktoś zastukał do drzwi. Dixie, która była najbliżej, ot
worzyła je.
Anna usłyszała męski głos:
- Czy mógłbym rozmawiać z Anną?
Odwróciła się na pięcie. Napotkała skamieniałe twarze
wszystkich zgromadzonych w kuchni kobiet. Za drzwia
mi stał Trace Ashton. Był młody, niezwykle przystojny.
Miał jasnobrązowe włosy i urzekające spojrzenie zielo
nych oczu Ashtonów.
- Anno, ktoś do ciebie - powiedziała Caroline przez
ściśnięte usta.
Anna nie znała Tracea zbyt dobrze. Widziała go żale-
dwie kilka razy, ale za każdym razem wyczuwała napięcie,
jakie wśród przyrodniego rodzeństwa budziła jego obec
ność. Uważała, że czas już był skończyć te rodzinne niesna
ski. Nie miała na to jednak żadnego wpływu.
Szybko wyszła z kuchni, w której jeszcze przed chwilą
panowała swobodna wesołość.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Trace? - spytała.
Stał przez chwilę w milczeniu. Twarz miał ściągniętą
i skupioną.
- Nie chciałem przeszkadzać, ale...
- Nie przeszkadzasz - powiedziała. Być może naraził
się czymś mieszkańcom Vines, ale jej nie zrobił nic złego.
Poza tym był bratem Jacka. - Może chciałbyś się czegoś
napić albo...
- Nie. Chciałem tylko zobaczyć się z tobą. Powiedzieć
ci coś.
- Dobrze.
Oddychał ciężko.
- Bez względu na to, co mogłaś usłyszeć, i na to, cze
go życzyłby sobie Spencer, chciałbym, żebyś wiedziała, że
Jack zawsze może liczyć na opiekę i pomoc.
Zaskoczyło ją to wyznanie, ale i ucieszyło. Zawsze po
nad wszystkim stawiała dobro Jacka. Było dla niej bardzo
ważne, że mógł liczyć na miłość i akceptację wszystkich
sióstr i braci.
- Dziękuję, Trace.
- On jest częścią rodziny, tak jak i ty.
Kolejne, niespodziewane oświadczenie sprawiło, że za
drżała z emocji. Nie wiedziała, co powiedzieć. Niestety,
los nie dał jej szansy. Niespodziewanie Eli i Cole wyszli
zza domu. Zbliżyli się z pogardliwymi minami.
Anna była szczęśliwa, że Jack wciąż był nad jeziorem
z Grantem, Sethem i Lucasem.
- Czego tu szukasz? - warknął Eli groźnie.
- Nie twój interes. - Odpowiedź Tracea była zimna
i spokojna.
- Dlaczego wróciliście tak szybko? - Anna próbowała
rozładować sytuację.
- Przyszliśmy sprawdzić, czy nasze panie nie potrzebu
ją pomocy - powiedział Eli.
- I wygląda na to, że potrzebują - dorzucił Cole.
- Nie - zaprotestowała gorąco Anna. - Trace przyszedł
tylko powiedzieć mi, że...
- Nie musisz niczego wyjaśniać, Anno - powiedział
Trace. - Szczególnie tym dwóm.
Eli poczerwieniał na twarzy.
- Długo na to czekałem... - warknął. Z zaciśniętymi
pięściami ruszył w stronę Tracea.
- Przestańcie natychmiast! - krzyknęła Anna, wcho
dząc między nich. - Zachowujecie się jak dzieci.
- Może i jesteśmy dziećmi - wycedził ponuro Eli -
a ten tutaj już na zawsze pozostanie pupilkiem tatusia.
- Kogo to dzisiaj obchodzi, Eli? - rzuciła Anna.
- Jak możesz? - Eli mierzył Tracea pełnym obrzydze
nia spojrzeniem.
- Jak mogę co? - Trace cofnął się o krok.
- Jak możesz być lojalny wobec takiego człowieka?
- Do cholery, Eli - zawołał Trace. - Przecież ja niena
widziłem Spencera tak samo jak wy.
Niespodziewanie zrobiło się bardzo cicho. Tylko odle
gły gwar z kuchni brzmiał w powietrzu.
- Co takiego? - mruknął Cole.
- Właśnie, co? - dodał Eli.
- Możecie mi wierzyć albo nie.
Cole i Eli milczeli. Stali z nieprzeniknionymi twarzami.
Trace potrząsnął głową. Ukłonił się Annie i odszedł.
Napięcie po nieoczekiwanym spotkaniu z Trace'em nie
odstępowało Anny przez cały dzień. Ustąpiło nieco, do
piero kiedy cała rodzina, dzieci i dorośli, zgromadziła się
przy prześlicznie zastawionym przez Caroline stole.
Grant nie mógł wprost uwierzyć, że po miesiącach nie
sławy i kłopotów dzielił oto świąteczny stół z nową rodzi
ną. Jack był podniecony nowym domem. Ford i Abigail
mieli przyjechać za dwa tygodnie i zostać aż do Nowego
Roku. A on sam miał poślubić kobietę, którą kochał.
Naprawdę miał za co dziękować.
- Wyglądasz na szczęśliwego, braciszku. - Eli powta
rzał mu te słowa przy każdej sposobności.
- Bo jestem.
- A nie mówiłem? - Eli uśmiechnął się.
- Owszem. - Grant skrzywił się zabawnie.
Po drugiej stronie stołu siedziała Anna. Uśmiechnęła
się do niego powabnie i oblizała wargę w pogoni za kro
pelką czerwonego wina. Natychmiast wróciły do niego
wspomnienia ich wszystkich namiętnych chwil.
Spojrzała mu prosto w oczy i bezgłośnie, samymi war
gami, szepnęła:
- Kocham cię. - Wolno i wyraźnie.
- Ależ Anna jest dzisiaj promienna.
Grant nie zdołał się powstrzymać, pochylił się ku bra
tu i szepnął:
- Ona może być w ciąży.
Elli znieruchomiał ze zdumienia. Potem, równie cicho,
powiedział:
- Ale Mercedes mówiła mi, że to niemożliwe.
- Też tak myśleliśmy. - Grant uśmiechał się radośnie.
Był dumny jak nigdy. - Ale myślę, że cud i w dzisiejszych
czasach może się zdarzyć.
- No! Znowu tatuś, co?
- Znowu i po raz pierwszy.
Eli ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Gratuluję.
Grant wzruszył ramionami.
- Może to trochę przedwczesne, ale jestem dobrej myśli.
- Kto wie. Może faktycznie zdarzy się jakiś cud - po
wiedział Eli w zadumie. - I będą żyli długo i szczęśliwie...
Wszyscy Ashtonowie.
Grant westchnął ciężko.
- Po tym, co przeszliśmy przez ostatni rok, bardzo na
to liczę.
Eli zachichotał.
- Ja też - rzucił.
- Pewnie zabrzmi to banalnie - powiedział Grant
i w tym momencie poczuł na łydce podniecające muś
nięcie pantofelka Anny - ale życie bez miłości jest nic
niewarte. - Czuł na sobie spojrzenie wielkich, brązowych
oczu. Mrugnęła do niego dyskretnie. - Absolutnie nic.