SYN MARNOTRAWNY
Carry on my wayward son
For there'll be peace when you are done
Lay your wary head to rest
Don't you cry no more
- Kansas, Carry on my wayward son
Krew szalała w żyłach. Pulsowała euforią, płynęła szaleńczą radością, zabijając strach i
niepewność. Za jakiś czas, gdy pierwsze emocje opadną, sumienie przekrzyczy wciąż
uderzającą do głowy adrenalinę i stłumi obezwładniającą radość.
Jeszcze nie czuł tej dziwnej samotności, która z pewnością go dopadnie. Na razie poddał się
zniewalającemu spełnieniu. Na języku wciąż pozostawał smak, w nozdrzach wspomnienie
zapachu. Gardło już nie piekło.
Był syty. Czuł się jak pierwszy człowiek na Ziemi, któremu udało się popełnić wyjątkowo
rozkoszny grzech i nikt go na tym nie przyłapał. Chciał więcej. Jeszcze raz!
Nie było otępienia. Nie odczuwał przyjemnej ciężkości, lecz lekkość we wszystkich członkach i
cudowną jasność umysłu. Tym różnił się od uzależnionych od opium ludzi.
Różnił się też tym, że był wampirem. Przed chwilą skończył swój ludzki posiłek. Nie pierwszy i
z pewnością nie ostatni.
Przymknął oczy. Za chwilę zajmie się ciałem. Jeszcze przez moment będzie się rozkoszował
słodyczą sytości. Na zmartwienia zawsze przyjdzie czas. Te chwile, gdy jego umysłu nie
bombardowały myśli wszystkich ludzi dookoła, były tak krótkie! Tak ulotne! Odchodziły zbyt
szybko, by mógł się nimi znudzić. Opanował już sztukę zabijania resztek ludzkich odruchów
przed polowaniem. Tłumaczył sobie, że to instynkt. Jest drapieżcą, dlaczego więc miałby żyć
inaczej niż drapieżca? Czy lew ma wyrzuty sumienia dopadając antylopę? Czy w związku z tym
zacznie jeść trawę? Nie, ponieważ nie zrobił niczego wbrew swej naturze. A zatem wampir też
nie powinien ograniczać się nakazami natury moralnej.
Przez jakiś czas poddawał się tym przemyśleniom, czując rosnącą irytację. Znów tłumaczył się
przed samym sobą, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie "Co by Carlisle powiedział?"
Wiedział jednak, że żadna z odpowiedzi nie usatysfakcjonowałaby jego stwórcy.
Wytarł ręce w spodnie. Zrobił to dziwnym, szybkim ruchem, zbyt prędkim, by zauważyło to
ludzkie oko. Nie musiał, gdyż dłonie miał czyste. Czuł się jednak, jakby Carlisle stał nad nim z
rozczarowaniem w oczach i smutnym milczeniem, a on klęczał przed nim, usiłując się
wytłumaczyć. Nim jednak dotarł do niego prawdziwy powód nerwowych ruchów i myśli o
wampirze, wstał szybko i podniósł z ziemi pozbawione krwi ciało.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że po prostu tęsknił.
JESIEŃ/ZIMA 1927
ASHLAND, WISCONSIN
Esme przyłapała swego męża na wpatrywaniu się w drzwi. Robił to często, szczególnie
wieczorami, kiedy wydawało mu się, że jest sam. Łudził się - ona zawsze stała gdzieś blisko.
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, po czym podeszła do niego i dotknęła jego
ramienia.
- Też za nim tęsknię - powiedziała, gdy Carlisle odwrócił się w jej stronę.
- Wciąż się zastanawiam, czy naprawdę go ograniczałem. I gdzie on teraz jest? Jak sobie radzi?
Nie przyznał, że nie był w stanie uwolnić się od myśli o swoim synu. Miesiąc temu Edward
wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, nim do końca przebrzmiało echo wykrzyczanych przez niego
słów.
Esme nic nie odpowiedziała, tylko zastygła w doskonałym bezruchu, wpatrując się w męża.
Myślała o tej samej scenie i o tym, co wtedy powiedział Edward. Na samo wspomnienie czuła
kłucie w miejscu, w którym niegdyś biło jej serce. Nigdy by nie pomyślała, że wampiry mogą
odczuwać ból.
- Jest młody. - Zdecydowała się w końcu odezwać. - Bunt. To minie. Wróci - dodała, choć nie
była tego ostatniego tak pewna, jak by chciała.
Carlisle zaśmiał się gorzko, cicho.
- Mój Boże, jak bardzo bym tego chciał. Czuję jednak, że to nie nastąpi szybko. Jeszcze się...
nie wyszalał.
W głębi ducha miał nadzieję, że Edward nie uczyni niczego, czego później miałby żałować. I tej
nadziei uczepił się niczym ostatniej deski ratunku, nie dopuszczając do siebie myśli, że Edward
robi to, co wszystkie wampiry na świecie.
Zabija. I bardzo chce to robić.
Choć Carlisle wolał myśleć, że więcej w tym wszystkim było chęci zranienia go, niż samej żądzy
krwi. Bunt? Edward nie był młodzieńcem, choć jego twarz temu przeczyła. Z drugiej jednak
strony jak miał rozumieć słowa swojego syna? "Uczyniłeś ze mnie monstrum, a potem każesz
mi być kimś innym". Zupełnie jakby mówił mu "Sprowadziłeś mnie na świat i chcesz, bym był
tobą". Nigdy wcześniej tak boleśnie nie odczuwał bólu rodzicielstwa, jak w tamtej chwili, kiedy
w myślach pozwolił mu odejść. Miał jednak nadzieję, że jego syn będzie pamiętał też ostatni
mentalny przekaz. "Tylko nie zapomnij wrócić".
- Carlisle?
Wrócił do rzeczywistości. Esme podawała mu płaszcz i kapelusz. Miała smutne oczy. Czekała ją
kolejna samotna noc w pustym domu, od którego ścian odbijała się tęsknota.
NOWY JORK
Odkąd trzasnął drzwiami w domu Cullenów, minął miesiąc. A jednak wciąż czuł się jak
bezdomny, pomimo wygodnego mieszkania na przedmieściach oraz wolności, która na niego
spłynęła. Żył samotnie, choć wyczuwał czasem woń innych wampirów. Za każdym razem
zapach był trochę inny. Żaden krwiopijca nie spędzał w tej części miasta więcej czasu, niż to
absolutnie konieczne.
A zatem Edward był masochistą.
Czasami miał ochotę stanąć z którymś twarzą w twarz. Tak bez powodu, byle zostać
dostrzeżonym. Wstrzymywał jednak te zapędy, ilekroć docierał do niego zapach drugiego
wampira. Nie rozglądał się też wtedy, choć wiedział, że osobnik musiał być na tej samej ulicy.
Inaczej by go nie wychwycił zmysłami. Na dobrą sprawę wiedział, że po spojrzeniu krwiopijcy
w twarz chciałby odejść, a tego nie mógł sobie zagwarantować, jeśli któryś go zauważy. Poza
tym inni z pewnością także czuli jego obecność, a jednak nie szukali jego towarzystwa. To
znak, że lepiej im nie wchodzić w drogę. Zresztą krwiopijcy z natury byli samotnikami. Tylko
Carlisle i Volturi, którzy dla Edwarda byli czymś w rodzaju rodzinnej legendy, wyłamywali się z
tej reguły. Być może jeszcze ktoś żył w wampirzej komunie, ale były to rzadkie przypadki. Tak
czy siak Edward nie zamierzał tworzyć nowej rodziny. Właśnie się z jednej wyrwał i chciał
zakosztować czegoś innego.
Tęsknił za spacerami po ulicach w ciągu dnia. Nie wymagał, by chodniki były zalane słońcem -
to minęło po pierwszym roku z Carlislem. Poza tym i tak nie mógłby wtedy wyjść na zewnątrz,
by się nie ujawnić. Pragnął wyjść, gdy po ulicach będą chodzić ludzie. Na razie jednak było to
niemożliwe. Na początku października pogoda dopisywała i słońce regularnie ogrzewało całe
miasto. Mógł polować tylko w nocy, kiedy słońce nie zdradzało jego natury.
Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wspomniał swoją pierwszą próbę. Wysoki, chudy mężczyzna.
Emigrant ze śpiewnym włoskim akcentem i chropowatymi dłońmi. Pełen obrzydliwych,
skołtunionych myśli. Splecione razem tworzyły kłębowisko wspomnień i marzeń o zabijaniu.
Drżenie rąk zdradzało nieopanowaną, niewytłumaczalną żądzę krwi. Chciał być panem życia i
śmierci, usłyszeć, jak ktoś błaga go o życie. Zakompleksiony, pełen nienawiści do całego świata
człowiek, który nie mógł być panem. Edward skrzywił się z obrzydzeniem.
Chciał złapać mężczyznę w ciemnym zaułku. Zmiażdżyć mu kark, nim ten zdoła krzyknąć. Tym
jednym gwałtownym ruchem uciszyć jego krtań i myśli, które jak oszalałe atakowały wampira
wizjami niespełnionych marzeń o zadawaniu cierpienia. Edward Masen pragnął rozszarpać mu
gardło i nim zdąży jeszcze raz pomyśleć o tym, co robi, pić ludzką krew. Zaciskać palce na
ramionach człowieka, radując się swoją siłą, ciesząc zmysły smakiem. Jego ciało sprężyłoby
się, jakby zaraz miał skoczyć. Nowe siły wypełniałyby go powoli, dając obietnicę przyszłych
czynów. To by było takie proste! Wystarczy zamienić kata w ofiarę!
Ale wtedy zalały go wspomnienia o Carlisle'u. Co by powiedział? Oczywiście. "To potwór,
Edwardzie. Masz rację. Ale to wciąż człowiek". I Edward tylko uderzył tego człowieka w ciemię
tak, by stracił przytomność. A potem uciekł jak tchórz, wiedząc, że skołowany Włoch obudzi się
za jakiś czas, a potem znów wyjdzie na ulicę, by kogoś zabić. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły
mu zabrać krwi swojej ofiary, a potem dręczyły go, że tego nie zrobił.
- Do diabła z tobą, Carlisle! - krzyknął Edward w pustkę mieszkania, wracając do
rzeczywistości. Otrząsnął się ze wspomnień. Wstał z fotela i wyszedł na zewnątrz.
Był wieczór, wigilia Jom Kippur.
Kiedy czytał w New York Timesie notatkę o filmie, doszedł do wniosku, że datę premiery
wybrano idealnie. Podobno akcja miała koncentrować się wokół tego święta.
Szybkim (bacząc na ludzkie tempo) krokiem zmierzał w stronę centrum miasta. Przez jakiś
czas zastanawiał się, czy nie złapać tramwaju, ale wstrzymał się. To zbyt duża pokusa! Takie
kłębowisko ludzi w zamkniętym pomieszczeniu... To mogło źle się skończyć. Wprawdzie nie był
głodny, ale nigdy nic nie wiadomo. Poza tym wystarczył lekki ścisk, by ktoś mógł poczuć, jak
zimna jest jego skóra.
Szedł ulicą. Co jakiś czas przemykał się ciemnymi uliczkami, w których, sprawdziwszy
najpierw, czy nikt nie patrzy, nadrabiał opóźnienie szybkim, bynajmniej nie ludzkim, biegiem.
Lubił małe uliczki. Kręciło się w nich zdecydowanie mniej ludzi, co oznaczało mniej różnych
myśli, które mógłby słyszeć. Poza tym typowo uliczny hałas nie dawał o sobie znać na taką
skalę, jak w innych punktach miasta.
Uśmiechnął się do siebie. Boże, jakiż był dziwny! Unikał środków lokomocji w obawie przed
tłumem ludzi. Chadzał wąskimi uliczkami z tego samego powodu. A gdzie miał zakończyć swój
spacer? W centrum tętniącego życiem miasta! W najbardziej obleganym dziś miejscu! Ale z
drugiej strony, co innego przemknąć się na swoje miejsce, gdy większość widowni będzie już
siedziała, a co innego pchać się do zatłoczonego tramwaju czy autobusu i być oblężonym przez
miękkie, ciepłe ciała.
Carlisle by mu nie pozwolił pójść do kina. Bałby się, że ktoś mógłby Edwarda rozpoznać jako
krwiopijcę albo że zaatakuje ludzi.
- Niech diabli wezmą Carlisle'a i jego obawy - mruknął do siebie Edward, strzepując pyłek z
eleganckiego garnituru. Nie zamierzał przecież rezygnować z zobaczenia najnowszych
osiągnięć techniki własnymi oczyma. Nawet jeśli owa technika miała służyć wyłącznie
rozrywce.
Zerknął szybko na biało-czarne buty. Lśniły czystością.
Zatrzymał się w końcu pod kinem. Nad wejściem świecił się neon "Warner's Theatre", powyżej
wisiał wielki, zasłaniający niemal cały budynek, plakat z nazwiskiem Ala Johnsona i tytułem
filmu. Przed wejściem stał tłum spragnionych nowego osiągnięcia kinematografii ludzi. W
samym centrum wydarzeń tłoczyli się dziennikarze i robili zdjęcia. Edward ostrożnie usunął się
z zasięgu kamer, choć miał wrażenie, że i tak nie wykazał się zbyt wielką ostrożnością i
zapewne ktoś go uwiecznił na zdjęciu. Mógł mieć tylko nadzieję, że akurat to zdjęcie nie nie
znajdzie się w gazecie.
Śpiewak jazzbandu... Edward nie lubił jazzu, ale w tym wypadku gust muzyczny nie miał nic
wspólnego z jego obecnością na premierze. Był ciekawy pierwszego filmu dźwiękowego.
Musical na srebrnym ekranie? To dopiero coś! To była... czysta rewolucja. Jazz, który go
zapewne zaatakuje z ekranu, jakoś przeżyje. Ciekawość zwyciężyła sceptycyzm, czy cokolwiek
hałaśliwego przebije nieudźwiękowiony geniusz Charliego Chaplina.
Zabawiając się takimi myślami, czekał na zewnątrz, aż rozentuzjazmowany tłum zniknie
wewnątrz kina, a potem spokojnym krokiem wszedł do środka. Uchwycił ironiczną myśl
biletera, że najbielszy z ludzi idzie obejrzeć film o Żydach, w którym będzie muzyka wymyślona
przez czarnych.
"Gdybyś tylko wiedział!" pomyślał, opanowując chęć uduszenia go. Z tak skrajnym rasizmem
jak dotąd się nie spotkał, a przecież segregację obserwował niemal każdego dnia. Bileter cofnął
się o krok, jakby wyczuł, że ze stojącym naprzeciwko niego dżentelmenem coś jest nie tak. Był
zbyt... nieludzki.
Edward dla zabawy błysnął w jego stronę nieprzyjemnym uśmiechem, z satysfakcją rejestrując
poczucie zagrożenia w umyśle chłopaka. Wszedł na salę i, nikogo nawet nie musnąwszy, udał
się w kierunku ostatniego wolnego miejsca w najdalszym kącie sali. Siedząca obok kobieta
instynktownie przytuliła się mocniej do swojego partnera. Edward starł się nie roześmiać.
A potem światła zgasły i na ekranie pojawił się czarno-biały obraz. Wampir spojrzał na ekran. I
wtedy się zaczęło.
Niczego nie zapamiętał z filmu. Publiczność wstrzymała oddech, gdy z ekranu popłynęła
piosenka. Edward wstrzymał oddech, by nie prowokować losu. Umysły ludzi zostały opanowane
przez silne wrażenia, chociaż historia rozgrywająca się na ekranie była dość banalna.
Kłębowisko wrażeń układało się mniej więcej w jeden wielki okrzyk - Niesamowite! Wampir
znalazł się w centrum hałasu, myśli biły go z każdej strony. Był zdziwiony. Nie podejrzewał, że
w kinie będzie narażony na coś takiego. Zazwyczaj w takim miejscu wszyscy chłonęli obraz, nie
odrywając wzroku od poruszających się na ekranie postaci. Czy to dźwięk sprawił, że
publiczność oszalała. Czy jemu także groziło szaleństwo?
Chciał uciec. Uciec jak najdalej. Nie mógł się skupić na filmie, świadomość otaczających go
ludzi uderzyła w niego z całą swoją mocą. Czuł zapach ich krwi, przytłumiony nieco wonią
perfum i brylantyny oraz silną nutą potu. Przymknął oczy i zaczął w myślach liczyć, co
zazwyczaj go uspokajało. Jeśli wyjdzie z sali, zwróci na siebie uwagę. Jeśli tego nie zrobi -
zwariuje.
Siedząca obok kobieta coraz mocniej przytulała się do partnera. Edward czuł to, ale już nie
było mu do śmiechu. Miała się czego bać. Zerkała na niego z niepokojem w oczach, choć nawet
nie drgnął.
- Louise, co się stało? - usłyszał cichy szept. To mężczyzna obok poczuł, jak silnie lgnie do
niego jego towarzyszka. Zapewne drżała.
- Nie... nie wiem - odparła, tuląc się do niego. Otoczył ją ramieniem, co dało kobiecie złudne
poczucie bezpieczeństwa.
Edward liczył. "Wait a minute, wait a minute..." To z ekranu. A potem "Och mój Boże!" i "To
niezwykłe!" Kolory. Kolory? Nie. Dźwięki. Ktoś westchnął, ktoś zakasłał. Wybuch śmiechu.
Piosenka. Znowu. To Jakie śpiewa. Na sali ktoś krzyknął "Och!".
Wampir zasłonił uszy dłońmi. Mimo to wszystko do niego docierało. Zakrył nos. Trochę lepiej.
Zapaliły się światła. Edward wstał i szybko wyszedł, rejestrując jeszcze pełną strachu myśl
Louise "Boże, dopiero co tu był!"
Na zewnątrz było ciepło. Przed kinem nie stali już dziennikarze, więc nie musiał pilnować się,
by ktoś nie zrobił mu zdjęcia.
"A właściwie czemu nie?!", pomyślał, wdychając wieczorne powietrze. "Co to da? Czy ktoś mnie
w ogóle zobaczy na tym zdjęciu? A nawet jeśli, to co? Pomyśli, że jestem wampirem? Najwyżej
dojdzie do wniosku, że jestem albinosem." Uśmiechnął się. Czuł się o wiele lepiej, gdy nozdrzy
nie drażniła mu już woń tłumu ludzi. Ulga rozluźniła jego mięśnie.
Szedł szybkim, zdecydowanym krokiem. Wyjście do kina okazało się błędem, ale trudno.
Przynajmniej spróbował. Wiedział już, że nie może jeszcze przebywać wśród ludzi, bez
narażania nikogo na ryzyko, a przynajmniej nie w takim tłumie.
Musiał zapolować, by pozbyć się pragnienia. Wprawdzie jadł nie tak dawno, ale jednak wolał na
wszelki wypadek...
Zaciskając zęby z upokorzenia pognał niczym wiatr na obrzeża miasta. Uciekł od Carlisle'a i
jego życiowej filozofii, by w samotności wciąż żyć według jej zasad. I choćby nie wiadomo, ile
razy o to się złościł, nie umiał inaczej. Jego instynkt pokonała doktryna, jak w myślach nazywał
postawę swego stwórcy.
Któregoś dnia złamie się i w końcu zabije. Będzie potworem, którym uczynił go Carlisle. Nic go
przed tym nie powstrzyma.
ASHLAND, WISCONSIN
- Dlaczego on tak ryzykuje? - zawołał Carlisle, wpatrując się w gazetę, jakby mogła mu
odpowiedzieć.
- Kto? - zapytała Esme, chociaż doskonale wiedziała, kogo miał na myśli jej mąż.
- Edward - usłyszała w odpowiedzi. Carlisle wypowiedział imię swego syna spokojnie, ze
smutkiem. Nie odrywał wzroku od pierwszej strony New York Timesa, na której był artykuł o
wielkim sukcesie Śpiewaka jazzbandu. Obok widniało zdjęcie pchającego się do wejścia tłumu.
Carlisle bez trudu wyłapał samotną, stojącą kilka kroków z dala od tego całego szaleństwa
sylwetkę.
- Zdjęcie jest dosyć niewyraźne - rzekła Esme, jakby to coś zmieniało. Zaglądała mężowi przez
ramię, wpatrując się w obrazek i szybko ślizgając się wzrokiem po artykule.
- To on, kochana - odparł Carlisle.
- Wiem. To była luźna uwaga.
Zapadła cisza. Esme wyprostowała się i przez jakiś czas obserwowała siedzącego na kanapie
męża. Opierał nogę na nodze, stopą zahaczał o mały stolik, na którym piętrzyły się przeróżne
gazety.
- Wiesz, że żyje - powiedziała w końcu, czując, jak bardzo bezsensowne jest to zapewnienie.
- Wiedziałem to już wcześniej. Wampira nie tak łatwo zabić. - Zamilkł na chwilę.
Zastanowiwszy się w końcu dodał: - Boję się, że żyje zbyt otwarcie, że za dużo ryzykuje. Jego
instynkty...
Esme położyła drobną dłoń na ramieniu męża.
- Jego instynkty są pod kontrolą, dobrze o tym wiesz - szepnęła. - Nie martw się - dodała, choć
ją samą dręczyło zmartwienie - Nie zrobi niczego głupiego.
Carlisle uniósł dłoń, która wciąż spoczywała na jego ramieniu i ucałował ją.
- Taką mam nadzieję.
NOWY JORK
W wigilię nowego roku wciąż nie przełamał swego oporu. Długo jeszcze słyszał w głowie skowyt
bezpańskiego psa. Czuł się coraz gorzej, zabijając te zwierzęta. Pocieszał się wprawdzie, że i
tak głodowały i marzły, a on, najszybciej jak się dało, skracał ich cierpienia, ale to nie
pomagało. Sarny nie wydawały z siebie nigdy takiego dźwięku, jak przerażony kundel. Nie
usiłowały mu wydrapać oczu, jak broniący się kot.
Doprawdy, był żałosny. Uciekł do Nowego Jorku, by żywić się kotami i psami. Żebrak w
eleganckich butach. Kloszard w eleganckim płaszczu. Pośmiewisko dla wampirów. Ciekawiło go,
co by na to Carlisle powiedział. Może by wybuchnął śmiechem? Skądże znowu! On potarłby
dłonią podbródek i zrobił zadumaną minę, po czym pomyślałby "Mój Boże, Edwardzie". Aż się
wzdrygnął. To go denerwowało w stwórcy najbardziej. Ta jego wieczna zaduma, mądre, pełne
doświadczenia spojrzenie, ojcowski, łagodny głos, nawet gdy go łajał. Jego wielka, wieczna
miłość, traktowanie go jak syna, ciągłe próby zrozumienia wszystkiego. Łagodność. Cholerny
ideał.
Rozmyślania przerwał mu śpiew. Był czysty, dosyć głośny. Mężczyzna śpiewał wyjątkowo
sprośną piosenkę i gdyby Edward mógł, spłonąłby rumieńcem. Ruszył w kierunku, skąd
dochodziła kolejna niedorzeczna przyśpiewka, usiłując opanować dziwną radość. Pijany
człowiek! Nieświadomy niczego! Nie będzie nawet wiedział, co się dzieje! Czy z takim poszłoby
mu łatwiej? Edward nie był pewien, czy da sobie radę. Nie dopuszczał do siebie myśli o swym
stwórcy, by nie powstrzymało go przypomnienie o moralności. Precz z moralnością! Precz z...
Wąską, wtuloną między kamienice, uliczką szedł mężczyzna. Zataczał się i śpiewał na całe
gardło, czemu wtórowały odgłosy z pobliskiego klubu. Ludzie bawili się coraz głośniej, jakby
zapomnieli o ryzyku. Edward wyłączył się na tamte odgłosy, porażony niezwykłym odkryciem.
Wpatrywał się w niewysokiego mężczyznę z rosnącym niedowierzaniem. Czuł jego zapach.
Zaciągnął się powietrzem raz jeszcze, dla pewności. Niemożliwe!
W tym momencie zauważył nadbiegających policjantów. Biegli w stronę zataczającego się
jegomościa z dziką satysfakcją. "Mamy cię, gagatku!", pomyślał ten, który nadbiegł pierwszy.
- Nie! - zawołał. Nie był do końca pewien, czy chciał zapewnić policjanta, że nie powinien się
zbliżać do pijanego, czy też może nie chciał, by to tamten skoczył na Bogu ducha winnego
stróża porządku. W jednej chwili jednak znalazł się tuż obok i chwycił pijanego za ramiona.
- Przepraszam, to mój przyjaciel - powiedział szybko do policjanta.
Pijany spojrzał na niego lekko nieprzytomnie i uśmiechnął się szeroko, trochę głupawo.
- Szsześlifeho nofffoku - wybełkotał, chuchając w nozdrza Edwarda ostatnim posiłkiem.
- Jest bardzo chory - zapewnił mundurowego. W myślach pluł sam na siebie, że tłumaczy się
przed człowiekiem z wyczuwalnym strachem w głosie, zamiast złapać "przyjaciela" i uciekać.
- Przyjaciel, taaa? - zapytał powątpiewająco policjant. - A jak to się zwiemy?
Pijak nonszalancko wyciągnął rękę w stronę stróża prawa i przeniósł na niego swój niemądry
uśmiech.
- Pete jestem - powiedział, nawet się nie zająknąwszy.
Policjant skrzywił się z obrzydzeniem, czując od niego alkohol. Zwrócił się do Edwarda.
- Chory? Na mój rozum, to on jest zalany. Gdzieś pił?! Gadaj! - warknął w stronę
uśmiechającego się mężczyzny.
- Szszo? - beknął Pete.
- Nie, nie, panie władzo, on nie jest pijany, naprawdę - zapewnił go Edward tak grzecznie, jak
tylko potrafił. Musiał zabrać stąd "przyjaciela" i wydrzeć mu tę jedną tajemnicę.
- Bez gadania. Aresztuję was obu! - Policjant wypiął pierś i skinął na towarzyszących mu
mundurowych. Edward usłyszał jego myśl o awansie za kolejny klub. Ktoś musiał dać mu
zatem cynk, że za drzwiami ludzie bawią się, pijąc alkohol. Przez mózg jak strzała przeleciała
mu refleksja, że ludzie są niezwykle pomysłowi, jeśli chodzi o robienie drugiemu na złość. I
nawet robią to zgodnie z prawem.
Już chciał chwycić policjanta za kołnierzyk i powiedzieć mu, gdzie ma się wynieść, ale nie
musiał. W tym momencie z klubu wytoczyła się jakaś para i znieruchomiała w pół kroku na
widok policji.
Ona pomyślała "Cholera, gliny!"
On krzyknął:
- Cholera, gliny!
Wbiegli do środka, wrzasnęli i potem już cała sala wrzeszczała w panice. Policjanci zostawili
Edwarda i Pete'a w spokoju i rzucili się ku poważniejszej sprawie. Mieli wozy do załadowania
aresztowanymi ludźmi.
"Vivat prohibicja!", pomyślał Edward, odciągając Pete'a i prowadząc go jak najdalej od
kotłowiska ludzi. Szli noga za nogą, aczkolwiek nieco zbyt szybko jak na ludzkie możliwości.
Dla oka przeciętnego człowieka po prostu zniknęli jak kamfora. W ciszy, ponieważ Pete'owi
najwyraźniej wyczerpał się repertuar. Być może jednak dotarła do niego powaga sytuacji.
- Jak wytrzeźwiejesz, o ile tak się stanie, powiesz mi, jak to zrobiłeś - mamrotał do siebie
Edward, czując, jak ciąży mu ramię "przyjaciela".
Nigdy w życiu nie spotkał wampira, który by się upił.
c.d.n.