background image

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Złota Maska

Białystok: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1988

Słowo wstępne 

Dylogia "Złota Maska" i "Wysokie Progi" ukazała się w 1935 roku. Wznawiana 

jeszcze przed wojną nie doczekała się druku po 1945 roku. Ponad 50 lat krążyła w 
nielicznych zaczytanych do szczętu egzemplarzach z rąk do rąk wiernych pisarzowi 
czytelników. W czasie wojny i w pierwszych latach powojennych można ją było 
jeszcze znaleźć w bibliotekach. Potem książki te podzieliły los większości tekstów 
Dołęgi-Mostowicza: poszły na przemiał! Była to jedna z najbardziej bezsensownych i 
bezmyślnych decyzji ludzi odpowiedzialnych na przełomie lat czterdziestych i 
pięćdziesiątych za sprawy kultury. 

Zaiste, bogaty musi być kraj i obfitujące w dzieła kultury społeczeństwo, które 

pozwala na świadome zubożanie własnych tradycji, odcina czytelnikom drogę do 
książek poczytnych i lubianych, nawet jeśli odnosi się to do tekstów obiegu 
popularnego... 

Po ponad 50 latach nadrabiamy krzywdy wyrządzone czytelnikom i pamięci 

Autora. Powstaje jednak oczywiście pytanie: czy półwiecze nieobecności "Złotej 
Maski" i "Wysokich Progów" na rynku czytelniczym nie odebrało powieściom ich 
walorów i uroków? 

W roku 1957 pisał Stanisław Brucz, który zresztą wyraźnie "nie kochał" 

Mostowicza: "(Mostowicz) pojął rolę kobiety w dziele kształtowania masowych 
upodobań literackich i nie krył się z tym, że pisał przede wszystkim dla kobiet (...) 
Przy czym czytywały go również bardzo chętnie pani mecenasowa, pani doktorowa, 
pani inżynierowa i pani majorowa"*1. To bardzo charakterystyczny cytat. 

Mostowicz był pisarzem dnia dzisiejszego, aktualizującym problemy swoich 

czasów. I te wielkie: kryzys gospodarczy, bezrobocie, tragiczną przepaść między 
życiem "wyższych dziesięciu tysięcy" i życiem bezrobotnego. I te małe: codzienny 
obraz życia stolicy, warszawskie ulice, sklepy, place targowe. I wielkie namiętności i 
pasje ludzkie, i codzienne, maleńkie marzenia widzów z peryferyjnych kin. Jego 
uwadze, bystrego obserwatora i współuczestnika życia nie mogły ujść także procesy 
przemian obyczajowych i zmieniająca się po pierwszej wojnie światowej rola i 
funkcja kobiet w życiu społecznym. Lata dwudzieste i początek lat trzydziestych to 
okres, gdy kobiety walczyły także o to, aby być panią mecenas, panią doktor, panią 
inżynier. Liczba kobiet studiujących na wyższych uczelniach, podejmujących pracę 
urzędniczą, słowem 1 St. Brucz, Kariera Dołęgi-Mostowicza, "Kronika" 1957 nr 21 
usamodzielniających się, była wówczas już niemała. Każdy krok przynosił nowe 

background image

zjawiska w walce kobiet o równouprawnienia społeczne i obyczajowe. Każdy krok 
potwierdzał, że tendencje emancypacyjne są nieodwracalne. Problemy 
równouprawnienia kobiet wielokrotnie stawały się tematem powieści. Wystarczy tu 
powołać się na "Emancypantki" Prusa, na powieści Reymonta ("Komediantka"; 
"Fermenty"), Żeromskiego ("Dzieje grzechu"), Zapolskiej ("Janka", "Fin-de-siecle-
istka"). 

Dążenia emancypacyjne obejmowały także sferę obyczajów erotycznych. 

Początek lat trzydziestych stawia te właśnie sprawy bardzo wyraziście... Był to okres, 
gdy kobiety dążąc do usamodzielnienia się, dążą także do równych z mężczyznami 
praw dla przeżyć erotycznych, do tego, aby być traktowane jak partnerki w grze 
miłosnej, aby mieć prawo wybierać sobie partnera według własnej woli i chęci. To 
właśnie tu: na styku innowacji i tradycji, nowych społecznych kobiet, układów dwu 
płci, musiały wynikać konflikty i sytuacje absorbujące uwagę pisarza i odbiorców 
(szczególnie zaś, przyznajmy: odbiorczyń) tekstów. 

Aktywność społeczna i przemiany w świadomości emancypujących się kobiet 

znajdowały w kulturze odbicie w dwu wielkich obszarach: aktywnej twórczości) i 
lektur (odbioru). Nie jest przecież sprawą przypadku, że lata 1932-1939 to prawdziwa 
"inwazja" kobiet w literaturze: Z. Nałkowska, M. Dąbrowska, H. Kuncewiczowa, J. 
Krzywicka, H. Naglerowa, P. Gojawiczyńska, W. Melcer, H. Górska, J. Brzostowska, 
M. Jasnorzewska-Pawlikowska, Ginczanka, M. Ukniewska – oto pierwsze tylko 
nasuwające się nazwiska z bardzo długiej listy kobiet-pisarek. Jakże by bez ich 
twórczości wyglądała nasza literatura tamtych lat? Jak bardzo byłaby zubożona i 
niepełna. Tak realizowały się kobiece prawa do równouprawnienia, do emancypacji. 

W dziedzinie zaś odbioru kultury; w naszym przypadku czytelnictwa, kobiece 

audytorium to cała skomplikowana sprawa sięgająca swymi korzeniami wieku XVIII 
i ówczesnej Anglii. To właśnie wówczas w związku z "rewolucją przemysłową"; 
powstawały klasy średnie, których przedstawicielki dysponowały wolnym czasem. 
Wytworzyła się wówczas wśród kobiet moda czytywania "romansów": Było to 
zjawisko tak powszechne, że angielski historyk literatury określa lekturę powieści 
jako zajęcie typowo kobiece właśnie. 

Wiek XIX z kolei to okres żywiołowej niemal emancypacji i edukacji kobiet. 

Przyczyny tego zjawiska są złożone i wielorakie. Jedną z nich był fakt, że wielkie 
wydarzenia historyczne przynosiły jako jeden ze skutków i to że wiele kobiet musiało 
przyjąć na siebie obowiązki nieobecnych, bo walczących lub uwięzionych, zabitych i 
zaginionych mężczyzn. Ale i to, przy całym obciążeniu czasowym, kłopotach, 
troskach przyczyniało się do rozwoju czytelnictwa wśród kobiet. Lektury powieści 
bowiem były jedną z niewielu dostępnych wówczas form rozrywek i ucieczki od 
trudów życia. Lektury co ważniejsze, zaspokajały sferę uczuć i fantazji. W związku z 
tymi potrzebami postał szczególny typ bohaterki zwanej postacią z epoki 
wiktoriańskiej. Badacze literatury popularnej tej epoki skodyfikowali cechy heroin 
tamtych powieści. Bohaterka reprezentowała niezmienny typ urody (słodka, 
delikatna, pastelowa), była młoda, słaba fizycznie. Jej postawę moralną kształtowały 
nakazy religijne, bez zbytecznej dewocji jednak. Była uczciwa, posłuszna wobec 
autorytetów, uległa wobec prawa. Jej wiedza o świecie była połowiczna. Zaś jedynym 
celem – małżeństwo – uwieńczone macierzyństwem. Nie orientowała się w złożonych 
problemach politycznych i społecznych oraz w transakcjach finansowych 
dokonywanych przez ojca lub męża. Ten typ bohaterki tzw. wiktoriański dominował 
szczególnie w drugiej połowie XIX wieku, a także jeszcze w okresie przed pierwszą 
wojną światową. Przemiany społeczne i obyczajowe po pierwszej wojnie, musiały 

background image

wpłynąć oczywiście także i na zmianę portretu kobiety w powieści, zwłaszcza w 
obiegu popularnym. 

Warto wiedzieć, że zarówno "Złota Maska" jak i "Wysokie Progi" są swoistą 

częścią cyklu "emancypacyjnego" powieści Mostowicza. Dylogię o Magdzie 
Nieczajównie poprzedziły dwa teksty: "Trzecia płeć" i "Świat pani Malinowskiej". 
Być może będzie jeszcze okazja napisać o tych tekstach z okazji ich wznowienia. 
Wszystkie cztery powieści, podejmujące kwestię równouprawnienia kobiet powstały 
w latach 1934-35, a więc w okresie, gdy problematyka ta znajdowała się u swego 
szczytu. 

Mostowicz bezustannie poszukiwał nowych atrakcyjnych sposobów kontaktu z 

czytelnikiem. Szukał tematów atrakcyjnych fabularnie i to zarówno dla czytelników 
tradycyjnych, jak dla całej owej rzeszy czytelniczek, o jakiej pisał Brucz: owych pań 
mecenasowych i majorowych. Dodajmy do nich także i skromne sprzedawczynie ze 
sklepów i krawcowe, a nawet kucharki. Pamiętajmy także, iż jest Mostowicz 
pisarzem obiegu popularnego. Nie mógł do swych tekstów wprowadzać elementów 
wielkiej filozofii, refleksji i rozważań, aczkolwiek czynił to niekiedy także. 
Najtrafniej chyba, choć dość brutalnie, ujął sprawę Gombrowicz: "W powieści dla 
kucharek nie można intelektualizować ani przerafinowywać. Tam musi być miłość. 
Miłość wielka, święta i jedyna"*2. Dodajmy tu nawiasem, że sam przeramowany i 
przeintelektualizowany Gombrowicz także "popełnił" powieść dla kucharek, 
drukowaną zresztą w czasopiśmie i pod pseudonimem... 

Mostowicz szukał więc odpowiedniego tematu, odpowiedniej fabuły dla ukazania 

złożonych problemów emancypacji kobiet. Znalazł je i wykorzystał w "Złotej 
Masce" i "Wysokich Progach". Tu jednak musimy już mówić o każdej z tych 
powieści oddzielnie, mimo że stanowią one, jak wspomniałem, dylogię połączoną 
postacią głównej bohaterki. Są to jednak powieści realizujące różne założenia 
estetyczne i ideowe i sięgające do różnych źródeł tradycji literackiej i obyczaju 
społecznego. Zatem: w powieści "Złota Maska" sięgnął pisarz do tematyki w okresie 
międzywoiennym przed nim właściwie jeszcze nie wykorzystanej. Był nią motyw 2 
T. Kępiński, Witold Gombrowicz i świat jego młodości, Kraków 1976, s. 225 kariery 
artystycznej i kulis teatrzyku rewiowego. Pamiętajmy, jest rok 19 Najgłośniejsza 
wówczas powieść z życia girls występujących w kabaretach "Strachy" Marii 
Ukniewskiej, ukaże się dopiero w roku 1938. Pierwszeństwo więc w odsłonięciu 
niedostępnych przeciętnemu czytelnikowi kulis teatru rewiowego należy 
zdecydowanie do Mostowicza. Ale przecież nie był Dołęga pierwszym w ogóle 
pisarzem, który podjął motyw kariery młodej dziewczyny marzącej o pracy na 
deskach scenicznych, o sławie i sukcesach. Nie był także pierwszym, który pokazał 
jakże trudną drogę do tych desek i rozczarowania wiążące się z (dosłownie) 
zakulisowym życiem i stosunkami. Miał w tym poprzednika nie byle jakiego, bo 
samego Władysława Reymonta i jego "Komediantkę"; a także szkic powieściowy 
poprzedzający ten tekst: "Adeptkę". Zestawienie losów bohaterki "Adeptki"; a także 
częściowo "Komediantki" z losami Magdy Nieczajówny ze "Złotej Maski"; pozwoli 
nam nie tylko uchwycić podobieństwa lecz i istotne różnice w ujęciu tematu przez 
obydwu autorów. Nie chodzi tu jednak, rzecz prosta, ani o udowodnienie plagiatu ani 
o wykazanie, o ile niżej stoi popularna powieść Mostowicza od dzieła jego wielkiego 
poprzednika. Przeciwnie: wydaje się, że w tych zestawieniach i porównaniach 
Mostowicz nie traci nic, okazuje się godnym współzawodnikiem. Rzecz w tym, że 
zarówno młody wówczas Reymont (lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku) jak i 
dojrzały już i sławny pisarz obiegu popularnego lat trzydziestych wieku XX, sięgali 

background image

do podobnego, jeśli nie tego samego źródła, do podobnej rzeczywistości teatralnej. Tu 
jednak mamy do czynienia z pierwszą istotną różnicą: oto dla Reymonta, ta 
rzeczywistość kulis małego teatru była integralną częścią jego własnej biografii, jego 
osobistych doświadczeń jako aktora "nieudacznika". (Kiedyś np. z powodu 
krótkowidztwa, zamiast przejść za kulisy wszedł do szafy na scenie). Dla Mostowicza 
zaś rzeczywistość teatru rewiowego była jedynie częścią dostępnej mu z zewnątrz 
sfery obserwacji. Znał aktorów, znał ploteczki zza kulis, znał mechanizmy działania 
"kariery". Był jednak w tym wszystkim jedynie obserwatorem z zewnątrz, 
człowiekiem z ulicy, nie z teatralnych desek. 

I kolejna sprawa. Chodzi tu o motywację marzeń o teatrze i chęci gry. 

Zobaczymy najpierw, jak wygląda to (i to w dwu wariantach) u Reymonta. Bohaterka 
"Adeptki" i "Komediantki" Janka Orłowska ucieka z ojcowskiego domu gnana 
przemożną pasją aktorską. Reymont wprowadza tu jednak głęboko idące modyfikacje 
w szkicu "Adeptka" i w powieści "Komediantka". W "Adeptce" Janka mimo 
rozczarowań i gorzkich przeżyć pozostaje w teatrze, bez którego już nie umie żyć. W 
"Komediantce" zaś zrywa z teatrem, powraca do chorego ojca, opiekuje się nim, 
wychodzi za mąż i znajduje ukojenie w macierzyństwie. Zauważmy tu dwie sprawy: 
po pierwsze więc, jest zaprzeczeniem heroiny wiktoriańskiej. Głównym motywem 
jest tu konflikt pokoleń, dodatkowo wzmocniony aktorską pasją bohaterki. W 
"Komediantce" jeszcze zwycięża model wiktoriański: największym szczęściem dla 
kobiety jest małżeństwo i macierzyństwo. Warto tu może dodać, że skandalizująca 
Zapolska w swej powieści "Fin-de-siecle-istka" także prowadzi swą zbuntowaną 
bohaterkę do szczęśliwego portu macierzyństwa. Tradycje wiktoriańskie zwyciężają. 

W "Złotej Masce" Magda Nieczajówna, córka warszawskiego rzeźnika, 

człowieka z całą pewnością uczciwego, lecz konserwatywnego w swych poglądach i 
sposobie egzystencji, buntuje się przeciw szarości swego życia, przeciw ciasnocie 
egzystencji ograniczonej do ulicy Tamka i ślęczenia przy kasie ojcowskiej jatki. Tu 
także mamy do czynienia z motywem "skłóconych pokoleń" (w dodatku bohaterka 
Reymonta i bohaterka Mostowicza są półsierotami, wychowywanymi przez ojców). 
Istnieje wszakże ważna różnica w sposobach widzenia świata przez obydwie 
bohaterki: oto Magda Nieczajówna jest już "tworem" kultury masowej, należy do 
pokolenia wychowanego w kulturze filmowej i kulcie "gwiazd"; których lansowane, 
odpowiednio preparowane i reklamowane biografie stawały się swoistym wzorem 
kariery życiowej. Posłuchajmy rozmyślań bohaterki "Złotej Maski": "Szare było to 
wszystko i jakieś mizerne i beznadziejne. I jeżeli Magda dziwiła się czemu, to 
właśnie temu, że ludziom wystarcza ta szarość, te jednakowe dni i to powszednie 
życie(...) Kiedyś, gdy chodziła jeszcze na pensję i była bardzo dziecinna, oczekiwała, 
że pewnego pięknego dnia spotka wracając do domu jakiegoś gwiazdora filmowego, 
księcia, milionera lub przynajmniej rotmistrza od ułanów(...) Doszła do przekonania, 
że najpierw trzeba być kimś, trzeba umieć czymś zaimponować, żeby zdobyć dostęp 
do ich świata. Ponieważ zaś w tym czasie przeczytała życiorys Poli Negri i historie 
kilku innych gwiazd filmowych – postanowiła zostać artystką. Tamte również 
pochodziły z bardzo skromnego środowiska, a jednak doszły do wszechświatowej 
sławy". Zauważmy więc: to nie przemożna siła "urodzonej aktorki" pcha Magdę w 
kierunku teatru. To chęć wydobycia się z szarzyzny życia, ciasnych więzów 
ojcowskiej jatki. Nie jest także chyba sprawą przypadku, że bohaterka mieszka na 
ulicy Tamka. Jest to bowiem ulica łącząca dzielnicę proletariacką i 
drobnomieszczańską – Powiśle ze Śródmieściem. Droga do Śródmieścia, gdzie żyje 
się inaczej, "prawdziwie"; to droga dosłownie (i w przenośni) pod górę, wymagająca 
wysiłku i trudu. Taka motywacja chęci wstąpienia do teatru i takie usytuowanie 

background image

miejsca startu, sygnalizują, że teatr będzie dla Magdy jedynie etapem w robieniu 
kariery. Już więc u początku "Złotej Maski" mamy swoiste otwarcie na drugą część 
dylogii: "Wysokie Progi". Drogą wiodącą do celu było podjęcie nauki w prywatnej 
szkole tańców. I oto najistotniejsza różnica w motywacji i sposobach 
przeprowadzania fabuły między Reymontem i Mostowiczem: bohaterka Reymonta 
prowadzona jest konsekwentnie przez różnego rodzaju perypetie sytuacyjne, 
motywowane chęcią zdobycia ukochanego zawodu ("Adeptka") i sławy. Mostowicz 
zaś operuje chwytem, jakże często występującym w biografiach słynnych "gwiazd" 
przypadkiem. Przypadek sprawia, że Magda zastępuje chorą koleżankę w solowym 
występie w teatrzyku "Złota Maska" (stąd zresztą symboliczny tytuł powieści). Ten 
przypadek w oczach czytelników (a zwłaszcza czytelniczek) uprawdopodabnia 
historię Magdy. One także przecież podobnie jak Magda, czytały owe preparowane 
biografie "gwiazd". I oto zarówno bohaterka Reymonta jak i Mostowicza znalazły się 
w teatrze. W tym momencie obserwujemy szereg analogii w ich przeżyciach. W 
obydwu przypadkach mamy do czynienia z rozczarowaniami, tragicznymi 
przeżyciami, z niedostępnymi przeciętnemu śmiertelnikowi kulisami teatru. Ba, nawet
przyczyny owych rozczarowań są podobne: antagonizmy w środowisku aktorskim, 
nienawiści, intrygi, złośliwości. Obydwie bohaterki przeżywają także niechcianą 
"miłość" przelotny romans z wybitnym aktorem. Warto może zestawić pierwszy 
pobyt obydwu bohaterek za kulisami. Oto jak je widzi Janka Orłowska, bohaterka 
Reymonta: 

"Ściany murów poza olbrzymimi płachtami dekoracji były brudne, poobijane z 

tynków i pokryte jakąś lepką wilgocią przejmującą wstrętem(...) Oglądała zamki 
wspaniałe, komnaty królów operetkowych, krajobrazy olśniewające i zobaczyła z 
bliska marną mazaninę(...) aksamitne płaszcze były tylko marnym welwetem(...) 
gronostaje perkalem malowanym, złoto-papierem ". I Magdy Nieczajówny: 

"Krzywa, nie malowana podłoga, sznury, krzyżujące się nagle belki i deski, 

blaszane pudła, osadzone na prętach, jakieś płachty i paki, a pośród całej tej 
rupieciarni kilkunastu ludzi w roboczych ubraniach uwijało się dźwigając ramy obite 
płótnem, spuszczając skądś z góry i windując z dołu różne rupiecie. Za każdym ich 
krokiem wznosiły się tumany kurzu. W powietrzu czuć było farbami, piżmem i 
stęchlizną. Z czarnych czeluści stropu na długich drutach tu i ówdzie zwieszały się 
jaskrawe niczym nie osłonięte żarówki ". 

I rzecz charakterystyczna. Ten widok budzi w Magdzie jedynie przestrach. 

Bohaterka Reymonta dodaje do swych refleksji komentarz: "Kłamstwo! Kłamstwo! 
Kłamstwo!" Rozumie, że świat kulis to świat imitacji i nieprawdy. Świat podobny 
jedynie do wyobrażonego. Magda Nieczajówna po wielu doświadczeniach zrozumie 
także, że "Złota Maska" to rzeczywiście tylko pozór, złocona maska, za którą kryje 
się inne niż wyobrażane życie i egzystencja. Ona także zetknie się z imitacją życia, 
która stanie się punktem wyjścia do drugiej części dylogii. 

Istotne różnice w ujęciu motywu teatru wystąpią w sprawach związanych z 

przebiegiem i zakończeniem kariery aktorskiej obu bohaterek. Zanim jednak 
przejdziemy do tej sprawy, zatrzymajmy się na chwilę, by zestawić z kolei tekst 
Mostowicza z późniejszym o kilka lat tekstem Ukniewskiej. Zestawienie to wskazuje, 
jak wyraziście i znakomicie potrafił ukazać Mostowicz niepowtarzalną atmosferę 
kulis teatru rewiowego, garderoby aktorskiej, zawiści, intryg w zamkniętym klanie 
zawodowym. Nie tylko przeżycia młodej adeptki sztuki kabaretowej, lecz i sytuacje 
są tu niemal takie same. I znowu, nie chodzi z kolei o posądzenie Ukniewskiej o 
plagiat z Mostowicza. Po prostu, rzeczywistość zakulisowa ma cechy specyficzne. 

background image

Każda próba opisu tej rzeczywistości musi ową specyfikę wyeksponować w sposób 
podobny. Istotne jednak różnice między Reymontem, Mostowiczem i Ukniewską 
tkwią w celach owych opisów. Dla Reymonta ukazanie kulis – to przede wszystkim 
demitologizacja pojęć o artyście jako człowieku uduchowionym, wyższym ponad 
przeciętny tłum. A takie właśnie przekonanie cechowało przeciętnego czytelnika 
okresu Młodej Polski. Dla Mostowicza jest ukazaniem pewnego szczebla kariery jego 
bohaterki, jest środkiem do rozbicia owych dziewczęcych marzeń, jakże 
charakterystycznych dla młodego pokolenia mieszczańskiego lat trzydziestych. 
Ukniewska zaś przekazuje autentyczną pasję zawodowej młodej tancerki, której nie 
odstraszają od teatru najbardziej nawet okropne i ponure warunki, w jakich wykonuje 
swoją wymarzoną pracę. 

Ukniewska nie była pisarką profesjonalną. Jej "Strachy" należą do tak zwanej 

powieści środowiskowej, a więc powieści ukazującej niedostępne na ogół 
przeciętnemu odbiorcy zawody i sytuacje (kelner, przemytnik, tancerka kabaretowa 
itd.) Opis sytuacyjny w powieściach środowiskowych, stanowiący integralną część 
zamierzenia autorskiego, był nie mniej ważny niż akcja samej powieści. Dla 
Mostowicza są to jedynie epizody, atrakcyjne fabularnie, ale mniej istotne. Być może 
dlatego właśnie więcej miejsca poświęca pisarz opisowi świata bohaterki: jatki na 
Tamce, mieszkania Nieczajów, wyglądu ojca itd. Dodać tu trzeba, że na przykład 
otwierający powieść opis jatki jest swego rodzaju majstersztykiem, malującym nie 
tylko wygląd i zaopatrzenie sklepu lecz i odtwarzającym atmosferę 
drobnomieszczańskiego życia, sposobu widzenia świata i myślenia. 

Autor obdarzył swoją bohaterkę siłą woli. Podobne cechy ma także Teresa 

Sikorzanka, bohaterka "Strachów" Ukniewskiej. Mostowicz jednak ukazał jeszcze 
jedną (poza wspomnianym przypadkiem) przyczynę błyskawicznej kariery (a i klęski 
także) Magdy Nieczajówny. Powracam tu więc do wspomnianego wcześniej wątku. 
Oto specyfiką sytuacji teatralnej lat trzydziestych, szczególnie zaś teatrów rewiowych 
i kabaretów, była... konieczność konkurencji między teatrzykami. Aby utrzymać się 
na powierzchni (bo nie zawsze na poziomie), aby "przebić" pomysły innych dyrekcji 
teatrzyków, należało co jakiś czas zaskoczyć widza czymś nieoczekiwanym. Jedną z 
form takiego zaskoczenia było "lansowanie" nowych gwiazd. Towarzyszyła temu 
niesłychana reklama w prasie. Zaciekawiona długotrwałą kampanią reklamową, 
poprzedzającą ukazanie się nowej "gwiazdy" publiczność "waliła" drzwiami i oknami 
na premierę. W "Złotej Masce" wybór owej "lansowanej gwiazdy" padł właśnie na 
Magdę. Pomogły jej w tym autentyczne zdolności. Mostowicz jednak ukazuje także 
owe zakulisowe przyczyny i "układy" decydujące o karierze. Magda staje u szczytu 
sławy. Co zaś ważniejsze, cała droga do tej sławy ukazana jest w powieści zgodnie z 
ówczesną wiedzą czytelnika "powieści w odcinkach" o życiu i karierach ówczesnych 
"gwiazd". Właśnie w środowisku aktorskim lat trzydziestych nieoczekiwane kariery 
niemal z dnia na dzień zmieniające życie aktora, były zjawiskami dość częstymi. Na 
drugiej więc, czy trzeciej stronie swego "kuriera" czytał odbiorca o nowej 
"gwieździe" w kinie czy teatrze, na ostatniej zaś, w kolejnym odcinku powieści 
Mostowicza obserwował, jak się taka kariera realizuje i co z niej w końcu wynika. 
Życie, literatura i marzenia czytelników (a zwłaszcza czytelniczek) podawały sobie tu 
ręce. 

Wspominałem już o tym, że Mostowicz był pisarzem dnia codziennego, że chciał 

i umiał obserwować rzeczywistość. Widział więc takie skutki długotrwałego kryzysu 
gospodarczego, który zmuszał do ostrej konkurencji, ale też stawał się przyczyną 
klęski teatrzyku "Złota Maska". Teatrzyku, ale nie samej bohaterki. Tu bowiem 

background image

otwierają się perspektywy drugiej części dylogii: "Wysokich Progów". 

I jeszcze raz powróćmy do porównań tekstów Reymonta, Mostowicza i 

Ukniewskiej. Reymont konfrontował swoich aktorów z publicznością. Ukazywał lęk 
artystów przed bezimiennym, ciemnym nierozpoznawalnym w sali tłumem. 
Ukniewska pokazuje reakcję aktorów na odbiór ich pracy przez publiczność: tremę, 
lęk, oszołomienie, radość. Mostowicz, zaś tylko fragmentarycznie notuje reakcje 
Magdy na ocenę jej gry. Dla autora "Złotej Maski" bowiem najistotniejsza była 
konfrontacja ówczesnego życia i wcześniejszego świata Magdy z jej sytuacją uznanej 
aktorki. I oto bardzo ważne sformułowania: 

– "Rozczarowała się pani, panno Magdaleno. 

– Wcale nie – zaprzeczała. 

– No jakże? – Tak pani marzyła o tym teatrze... a teraz co? 

On nie mógł jej zrozumieć. Nie rozczarowała się. 

Nie marzyła wcale o teatrze. Marzyła o innym, piękniejszym życiu, a jest 

przecież jeszcze bardzo młoda. Życie, do którego doszła, zapewne jest trudniejsze, 
lecz i piękniejsze jest na pewno, a przede wszystkim otwiera wciąż nowe 
możliwości". 

Tak więc doszliśmy do sedna sprawy: Magda nie jest dziewczyną opętaną 

teatrem, marzeniem o grze i sławie, jak bohaterki "Adeptki" czy "Strachów", praca w 
teatrze jest próbą do wyrwania się z zaklętego kręgu ulic Dobrej, Solca i Tamki. Jest 
jedynie etapem na drodze do piękniejszego życia. Takie ujęcie sprawy tłumaczy, 
dlaczego Magda właściwie bez żalu rozstaje się z teatrem, z aktorskim epizodem jej 
życia. Z kolei ostatnie cytowane powyżej zdanie było dla czytelników sygnałem, że 
istotnie, otworzą się "nowe możliwości", że nie żegna się z bohaterką powieści, w 
bardzo zresztą interesującej sytuacji "zawieszenia akcji", opóźnienia i zaciekawienia. 
Oto bowiem Magda pozbawiona jest jak gdyby swej godności. Nie jest już i nigdy nie 
będzie po prostu Magdą, córką rzeźnika z Tamki. Zmienił się jej sposób myślenia i 
widzenia świata. Nie zmieniły się jedynie marzenia o nowych możliwościach w 
życiu. Ale sytuacja końcowa "Złotej Maski" była dla czytelników nie do przyjęcia. 
Musiał więc nastąpić ciąg dalszy. 

Józef Rurawski 

Rozdział I 

W jatce pana Antoniego Nieczaja ruch zawsze wcześniej się zaczynał niż w 

innych. Jeszcze w całej dzielnicy, na Ordynackiej, na Solcu i Kopernika, sklepy na 
głucho bywały zamknięte i nawet gruby szron, osiadły nocą na żelaznych żaluzjach 
nie był nigdzie naruszony, a u pana Antoniego na Tamce już wrzała robota. Trzy 
jaskrawe lampy gazowe, zwieszające się od sufitu, buzowały pełnym płomieniem i w 

background image

świetle stojący przed jatką furgon z rzeźni, zaprzężony w parę ogromnych koni, 
zdawał się dymić na mrozie. 

Woźnica z czeladnikami, sapiąc i prychając, wnosili wielkie ćwierci mięsa, całe 

tusze wołowe, porosłe łojem, jeszcze nie całkiem zesztywniałe, a już tu i ówdzie 
iskrzące się za mrozem, bladoróżowe zadki cielęce i ciemnoczerwone, zgrabne, 
baranie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy której czuwał z notesem w ręku sam 
pan Antoni. W rozpiętej na piersiach bekieszy i w wysokiej karakułowej czapie na 
głowie, wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej tęgi niż był w rzeczywistości. 
Na jego sinoczerwonej kwadratowej twarzy sterczały krótkie gęste wąsy, wilgotne od 
topniejącej śniedzi. Spod krzaczastych brwi małe, czarne oczy spoglądały uważnie i 
spokojnie, to na wagę, to na notes, to w bok na córkę Adelę, szybko zmywającą 
kaflowe ściany i marmurową ladę. Raz po raz śmigała ku górze, osadzona na długim 
kiju szczotka owinięta płótnem, później wprawnym ruchem zanurzała się w 
parującym kuble i znowu wślizgiwała aż pod sufit, zręcznie wymijając niklowane 
sztaby i przymocowane do nich potężne haki, na których właśnie zaczęto rozwieszać 
sztuki. Zanim z tym się uporano już zaturkotał drugi furgon, a później trzeci od pana 
Biesiadowskiego z wieprzowiną, a ledwie wszystko zostało rozwieszone i 
uporządkowane, zjawiła się Wikta z nowym kubłem gorącej wody i z drugim pełnym 
świeżych, pachnących żywicą trocin. Posadzka też musiała być czysta niczym lustro i 
równo, a gęsto trocinami wysypana. 

Tymczasem pan Antoni naciągał biały kitel który, opinając go aż pod brodę 

ponad puszystym, oposowym kołnierzem bekieszy, zdawał się jeszcze rozszerzać 
jego imponujące bary, opasywał się szeroką płachtą fartucha i na tasiemce zapinał 
mosiężny łańcuch, na którym zwisała przypominająca sztylet osełka do ostrzenia 
noży. Podczas gdy czeladnik Kamionka wydobywał spod lady gwichty, noże, toporki 
i ogromne siekiery, a Adela zabierała się do ćwiartowania schabu i słoniny, pan 
Antoni stanął w progu i wyjrzał na ulicę. 

Codziennie od czterdziestu lat tak patrzył na stromy skręt Tamki, na przymglone 

płomyki latarni, zbiegające ku Wiśle długim szeregiem, na szarzejący świt i dwa 
wielkie prostokąty światła, kładące się w poprzek jezdni z okien jego sklepu. Później 
odwracał się i w milczeniu lustrował wnętrze swojej pięknej, obszernej jatki. Gdy 
odziedziczył ją po ojcu była o połowę mniejsza, nie miała kaflowanych ścian, a lada 
była kryta cynkową blachą. Wprawdzie i wtedy była to jatka pierwszorzędna, z 
doskonałą renomą i z dużą klientelą, ale pan Antoni mógł być dumny, że nie tylko 
ojcowizny nie zaprzepaścił, że nie tylko dawną markę utrzymał, ale ją jeszcze 
ugruntował, a jeżeli teraz do tej samej jatki schodziła się klientela nie tylko z 
najbliższej ulicy, ale i Oboźnej, i z Nowego Światu, z Wareckiej, czy Chmielnej, to 
on w tym miał swoją zasługę. Niby mięso nie było tu ani droższe ani tańsze, ani 
lepsze ani gorsze, niby klientów po rogach ulic nie łapał, ani Takie już mieli 
upodobanie, choć przed kupującymi nie skakał; a nawet przeciwnie, czasem i 
zburczał. Toteż mógł być dumny i był dumny. 

Patrzył na córkę, układającą móżdżki, polędwicę i nóżki cielęce na wystawie, 

patrzył na jej okrągłą zdrową twarz, na czerwone silne ręce i wciąż mu powracała 
myśl, że właśnie Adeli po najdłuższym swoim żywocie jatkę zostawi. Kiedyś inaczej 
sobie układał, inaczej planował. Warsztat powinien przechodzić z ojca na syna, a miał 
przecież syna. Zawsze tak wspominał go, jakby go już w życiu nie było. A przecież 
Józef żył i to pięknie, uczciwie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przynosił, przeciwnie, 
wszyscy znajomi i krewni zazdrościli panu Antoniemu losu Józefa. Księdzem został, 
uniwersytet skończył i seminarium duchowne, stanowiska różne poważne zajmuje, 

background image

wikariuszem przy farze łomżyńskiej jest i prefektem szkół, a niedługo proboszczem 
zostanie. I owszem, ojca ni rodziny nie zapominał, listy pisze, w odwiedziny 
przyjeżdża i serdeczny, jak dawniej bywało i życzliwy, ale... ale pan Antoni, bez 
obrazy boskiej, nie mógł jednak synowi darować tego odstępstwa. Jużci kapłaństwo, 
stan święty, ale i rzemiosło wstydu nikomu nie przynosi, a uczciwością i 
sumiennością, modlitwą i pracą też się wobec Boga zasłużyć dostatecznie można. 

Pan Antoni nigdy tego głośno nie powiedział, bo w ogóle mówić za dużo nie 

lubił, a swoją goryczą tym bardziej przed ludźmi się popisywać, zwłaszcza, że i 
zrozumienie nie u każdego łatwo znaleźć. Nie mówił tedy, ale w sobie sumował, a im 
bardziej sumował, tym częściej o Adeli rozmyślał i o wybraniu dla niej 
odpowiedniego męża, któremu by bez obawy mógł jatkę zostawić. 

Bo o trzecim dziecku, o Magdzie, nie warto tu było nawet wspominać. 

Buntownicza była i niechętna, w głowie wszystko miała tylko nie robotę i nie 
ojcowski sklep. Ot, teraz już siódma dochodzi, już pierwsza klientela zagląda, a 
Magda znowu się spóźnia. Aż pięści zaciskały się panu Antoniemu, gdy zerkał na 
puste krzesełko przy kasie. Tak u niego wszystko musiało być jak w zegarku, a tu 
taka smarkata cały porządek psuje. 

Już wczoraj nie chciała białego kitla nałożyć i siedzieć. Musiał aż krzyknąć na 

nią. Tak się rozpuściła. 

– Tatko – powiedziała – powinien sobie inną kasjerkę znaleźć. Ja w zimie nie 

mogę, ręce marzną i później są takie czerwone, jak u praczki. 

Nic jej na to nie odpowiedział, bo go aż zatknęło, lecz ułożył sobie, że po 

powrocie do domu rozprawi się z nią jak należy. Nie doszło jednak do tego, gdyż 
Magdy nie było. 

– Gdzie mała? – zapytał Adeli siadając do kolacji. 

– Niby tatko nie wie. Na kursach. 

Te właśnie kursy przewracały Magdzie w głowie. Pan Antoni był tego pewien. 

Oczywiście niejakie przygotowanie buchalteryjne może się dziewczynie przydać. 
Zgodził się na kursy, gdy mu wyliczyła, że niepotrzebnie wydaje się pieniądze na 
buchaltera, który dwa razy w tygodniu przychodzi do jatki prowadzić księgi. Ale z 
drugiej strony z tych kursów wszystkie fanaberie. 

Pan Antoni winił tylko siebie. Nie na to przecie po śmierci nieboszczki żony 

zabrał Magdę z gimnazjum i posadził w sklepie, żeby mu się z powrotem do nauki 
wymykała. Samej nauce nie był bynajmniej przeciwny. Ale mając już doświadczenie 
z synem, wiedział, że szkoły i wykształcenie odciągają od rodziny. Już lepiej się 
skalkuluje płacić buchalterowi pensję, niż ryzykować, że Magdzie do reszty w głowie 
się przewróci. Dlatego postanowił jeszcze dziś, nie zwlekając, pójść do właściciela 
kursów, pana Bratka i córkę wypisać. 

Właśnie doszedł do tej konkluzji, gdy przyszła Magda. Zarumieniona od chłodu, 

zdyszana, z niespokojnie latającymi oczyma. W długim czarnym palcie ze 
skunksowym kołnierzem wydawała się smukła, gibka i wysoka, nieomal wyższa od 
starszej siostry, chociaż w rzeczywistości była drobniejsza. 

Czeladnik Kamionka błysnął ku niej białymi zębami: 

– Uszanowanie pannie Magdalenie. Przez godzinę darmo sprzedawaliśmy. Z 

background image

powodu braku kasjerki. Wielkie święto dla klienteli. 

Parsknął śmiechem, z fantazją podrzucił toporek i jednym uderzeniem oddzielił 

ćwiartkę w samym stawie, aż kloc jęknął. 

Magda spojrzała z pogardą na jego roześmianą oliwkową twarz, na pływające w 

niej duże jak śliwki oczy, nieznośnie nachalne. Nic nie odpowiedziała. Nie przez 
zarozumiałość, ale nie lubiła go. Wiedziała, że się do niej mizdrzy, wiedziała, że na 
całym Powiślu słynie jako uwodziciel i że wystarczyłoby jej, Magdzie, palcem 
kiwnąć, a Kamionka wyrzeknie się dla niej całego swego powodzenia, przestanie 
wystrajać głupie miny do klientek, a już przede wszystkim nieszczerze wzdychać do 
Adeli. Przyznawała w duchu, że jest ładny, że nie brak mu zgrabności, że nawet było 
w jego spojrzeniu coś niepokojącego i drażniącego, ale nigdy, ani przez chwilę nie 
podobał się jej przez tę swoją pospolitość, przez te trywialne dowcipy, przez akcent z 
Powiśla i przez zapach mięsa, który szedł odeń nawet w niedzielę, gdy był wymyty i 
w świątecznym garniturze. 

Magda nie cierpiała mięsa. Jeszcze jako malutka dziewczynka była raz z ojcem w 

rzeźni. Widok mordowanych zwierząt, czarna dymiąca krew, która z bulgotem 
wylewała się z szerokich ran na podgardlu i rozpłatane cielska, prześwidrujące bielą 
kości spośród ociekającej czerwieni – napełniły ją wstrętem i przerażeniem. 
Wprawdzie z biegiem lat wspomnienie to zatarło się nieomal doszczętnie, pozostał 
jednak wstręt. Przed bytnością w rzeźni nieraz przesiadywała w jatce, lecz wówczas 
jej wyobraźnia nie łączyła mięsa, które było towarem, z żywymi zwierzętami, które 
widywała latem na letnisku, a jeszcze częściej z okien mieszkania rodziców przy 
ulicy Dobrej, kędy przepędzano całe stada krów, cieląt, owiec i trzody właśnie do 
rzeźni. 

Brzydziła się mięsa. Czasami, gdy przy większym natłoku w jatce musiała pomóc 

przy obsłudze klientów, umiała zmusić się do krajania polędwicy czy szpondru, ale 
wątróbki, flaków, czy lekkich nie wzięłaby do ręki za żadne skarby. Z podziwem 
przyglądała się Adeli, a dawniej matce, gdy te ze spokojem i obojętnością zanurzały 
palce w tym obrzydlistwie. Mężczyźni to inna rzecz. Ojciec, kiedy brał coś, zdawało 
się, że znikało to w jego ogromnych rękach. Pan Edmund umiał to robić z jakąś 
lubością. I Magda była przekonana, że z takim uśmiechem potrafiłby wypatroszyć 
człowieka. Nawet, gdy nóż brał do ręki, a spode łba spojrzał na nią, odczuwała na 
grzbiecie lekki dreszcz. 

Zwykle siadywała w jatce tylko w rannych godzinach, w godzinach największego 

ruchu. Do jedenastej, najdalej do południa. Odkąd matka umarła i ojciec odebrał ją z 
gimnazjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Musiała siedzieć w kasie i odbierać 
pieniądze od kucharek i gospodyń. Ojciec, Adela, czy pan Edmund wykrzykiwali 
należną sumę, a rzeczą Magdy było rozróżnić w tłoku, która z kupujących ma tyle 
właśnie zapłacić. Należało przy tym uważać, bo nieraz zdarzały się i takie, co chciały 
oszukać albo wyjść z jatki nie płacąc. Poniektórym zapisywało się wybrany towar w 
książce i tych Magda najwięcej lubiła. Liczenie pieniędzy, zwłaszcza w zimie, gdy 
monety namarzają niczym lód, nie należało do przyjemności. Ręce grabiały, chociaż 
naciągała grube wełniane rękawiczki z obciętymi końcami palców. Gdy chuchała na 
nie, lub rozcierała je w przerwach, pan Kamionka rzucał zjadliwie: 

– Widzi panna Adela, a nie mówiłem, że ta manicura nie grzeje. 

Adela zaś jak głupia wybuchała śmiechem. Nie dlatego, by Magdzie sprawić 

przykrość, lecz by przypodobać się Edmundowi. Magda rozumiała to doskonale, a 

background image

jednak mściła się później na siostrze. Nie było to nawet trudne. Wystarczyło 
zakaszlać głośniej podczas układania się do snu i powiedzieć, że to pewnie suchoty, 
że to i dobrze, bo wszystkiego jej na świecie żałują, że od śmierci matki nikogo 
bliskiego nie ma. Wystarczyło znowu zakaszlać i zrobić bolesną minę, a już Adela 
zrywała się z łóżka i stawała w swojej sztywnej białej koszuli nad Magdą i bezradnie 
rozkładając grube ręce powtarzała: 

– Magduś, serce moje, co też ty opowiadasz! Boga bój się! 

A potem zaparzała maliny, przynosiła konfitury, błagała siostrę, by zmierzyła 

temperaturę. Magda postękiwała, ukrywając uśmiech w poduszce i zasypiała otulona 
pieczołowicie ze wszystkich stron. Nazajutrz zaś niechybnie otrzymywała od Adeli 
jakiś podarek: koronkową chusteczkę, paciorki na szyję, albo i materiał na sukienkę. 

Między siostrami było czternaście lat różnicy i Adela wciąż po trosze traktowała 

Magdę jak dziecko. Że zaś własnych marzeń nie miała, że wszystko co o sobie 
myślała i dla siebie układała, dałoby się zamknąć w jej zwykłym powiedzeniu: – 
"Będzie, jak Bóg da" – wszystkie swoje nadzieje i ambicje snuła dokoła przyszłości 
siostry. I jeżeli niechętnym okiem patrzyła na umizgi pana Edmunda do Magdy, to 
raczej z obawy o nią, niż o utratę jego względów. Cóżby to był za los dla tej pięknej 
dziewczyny wychuchanej jak kwiatek z inspektów, delikatnej i obytej, czytającej 
książki i wykształconej wyjść za mąż za takiego Kamionkę?!... Dla siebie Adela też w 
tym nie widziała wielkiego losu, ale chłopak był pracowity, porządny, nie pił zbyt 
często, a przy tym aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Jeden w tym wszystkim 
tkwił feler, że liczył sobie dopiero lat dwadzieścia pięć, czyli o równych siedem lat od 
Adeli był młodszy. 

Zresztą nie należało dzielić skóry na żywym niedźwiedziu, gdyż pan Edmund, 

wprawdzie owszem, przychodził, to i owo podgadywał, ale o oświadczynach nie 
myślał, może i bojąc się, że mu ojciec da do zrozumienia, że za wysokie progi na jego 
nogi. Miała Adela już nieraz starających się, ale wszystko jakoś niczym się kończyło, 
bo pan Nieczaj w ludziach przebierał i mówił: 

– Masz za byle kogo wyjść, to lepiej siedź w domu. 

Zwłaszcza zaś zwracał uwagę, żeby konkurent z tego samego był fachu. 

– Rzemiosło to nie zwykły handelek – powiadał, że to każdy może się doń wziąć. 

Tu trzeba znajomości z dziada na syna, z syna na wnuka. Dlatego czasy ciężkie się 
stały i tenże sam kryzys, że do wszystkiego ludzie bez pojęcia się biorą. Jak ma ostać 
się rzemiosło, kiedy wciąż nowi przychodzą? 

Ojciec mądry był i Adeli ani by w myśli nie postało wątpić o słuszności jego 

poglądów. Tym bardziej, że już dość długo żyła, aby zdążyć sprawdzić trafność opinii 
ojca. Niejeden z tych, o których pan Nieczaj nie miał dobrego zdania, z torbami 
poszedł, albo i na złą drogę trafił. 

W jednym tylko nie zgadzała się z ojcem: co do Magdy. Za surowy dla niej był, 

za wiele od niej wymagał. Jakby gwałtem chciał ją przytrzymać w tej jatce i w tym 
domu, kiedy dla każdego, kto na Magdę bodaj spojrzał, jasnym się stawało, że taka 
dziewczyna do innego życia stworzona. I Adela odczuwała to na każdym kroku. Czy 
to w sklepie, czy w domu przy gościach, czy zwłaszcza na wieczorkach, w Resursie 
Rzemieślniczej, gdzie w karnawale bywali, a już szczególniej po prostu na ulicy. 
Niczym panienka z najlepszej rodziny. I szyk taki miała, i wzięcie. Doprawdy też nie 
żałowała Adela tych zaoszczędzonych na gospodarstwie i na własnych pończochach 

background image

pieniędzy, które wydawała na stroje siostry. Na stroje, na perfumy, na fryzjera i 
manicurzystkę. Nawet taki wybryk Magdusi, jak wymalowanie sobie paznokci na 
nogach, nie wydawał się Adeli zbyt karygodnym. Skoro się ma takie piękne, takie 
równe i gładziutkie stopy, to pasują dla nich podobne wymysły. Adela długo 
przyglądała się nogom siostry o jasnoróżowych piętach, smukłych palcach i 
ciemnoróżowych błyszczących paznokciach. Przesunęła ręką po stopach i nie mogła 
wyjść ze zdumienia. Nigdy nie przypuszczała, że nogi mogą być takie ładne i nie 
wiedziała po co mają być takie. 

Wtedy to właśnie Magda zwierzyła się siostrze ze swojej wielkiej tajemnicy. 

Adela musiała przysięgnąć na obrazek po nieboszczce matce, że nikomu słóweczka 
nie piśnie i z przerażeniem wysłuchała wyznania: Magda bynajmniej nie chodzi na 
kursy buchalteryjne pana Bratka, lecz do takiej szkoły, gdzie uczą tańca i rytmiki. I 
nie tańca salonowego, nie walca, tanga czy foxtrotta, ale takiego tańca, jak w balecie, 
co to na scenach są popisy. 

Magda długo i obszernie opowiadała o tej szkole, o dyrektorce, pani Iwonie 

Karnickiej, która kiedyś była primabaleriną carskiej opery w Rosji, o koleżankach, 
między którymi są córki adwokatów, inżynierów, pułkowników, a nawet jest jedna 
prawdziwa hrabianka. Opowiadała, jak odbywają się lekcje gimnastyki i tańca, 
tłumaczyła, że po skończeniu takiej szkoły nie każda musi zostać tancerką czy tam 
"girlsą", chociaż zdolniejsze mogą zrobić wielką karierę, a dwanaście 
najzdolniejszych już występuje w teatrze rewiowym, w samej "Złotej Masce", ale i 
tak każdej kobiecie nauka taka przyda się o tyle, że robi się zgrabniejsza, zwinniejsza, 
ma więcej gracji i wdzięku. Nawet w szkole jest specjalny kurs dla starszych pań, 
mężatek, i same bogate damy należą do tego kursu. 

– No, a tobie po co? – nie mogła przyjść do siebie Adela. 

– Mnie? – zamyśliła się Magda i tak, jak siedziała na łóżku w różowej 

kombinezce, podciągnęła kolana aż pod brodę, zaplotła ręce dookoła nóg i 
westchnęła: – Może zostanę artystką, ale nie takim byle czym, tylko wielką artystką... 

– Ty?... szeroko otworzyła swe małe oczki Adela. 

– A dlaczegóż by nie?... Pani Iwona mówi, że mam talent. Warunki zewnętrzne 

też nie najgorsze. 

– Niby jakie warunki? – zaniepokoiła się Adela, gdyż przyszło jej na myśl, że 

rzecz dotyczy pieniędzy, że zatem ona mogłaby w czymś pomóc, o ile owe warunki 
nie są zbyt wysokie. 

– Warunki zewnętrzne – wyjaśniła Magda – to w teatrze tak się nazywa uroda, 

budowa, rozumiesz? 

Tej nocy Adela oka zmrużyć nie mogła, a gdy posłyszała o czwartej nad ranem, 

że Wikta krząta się w kuchni, przygotowując śniadanie dla ojca i dla niej, jeszcze 
zanim się zaczęła ubierać, podeszła cichutko do łóżka siostry i długo wpatrywała się 
w jej długie czarne jak smoła rzęsy, w rozrzucone na poduszki brązowe, prawie rude 
włosy, w delikatny owal twarzyczki i wypukłe, jakby nożem wykrojone usta. 

– Dlaczegóż by nie? – szeptała do siebie – dlaczego?... Alboż to dla niej takie 

życie?... Magdusia moja kochana, siostrunia moja jedyna... 

W niepokoju, w zdumieniu i w czułości Adela otarła łzy rękawem 

nakrochmalonej koszuli. Niełatwo jej było pogodzić się z tą myślą, niełatwo uznać 

background image

rzecz za przesądzoną. Przypuszczała nawet, że to grzech z jej strony, grzech, że 
starsza siostra nie próbuje odwieść młodszej ze złej drogi. Adeli nieraz obijało się o 
uszy, jakie to zepsucie jest w teatrze i że takie artystki to przeważnie lafiryndy, albo 
nawet na utrzymaniu u różnych bogaczy. Jednakże wiedziała z góry, że żadne 
namowy nie pomogą, a gdyby przysięgi nie dotrzymała i wygadała się przed ojcem ze 
wszystkim, doszłoby do jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdzieś w głębi pragnęła, 
gorąco pragnęła, by Magda dostała się do innego, piękniejszego życia, by została 
wielką damą z tych, co jeżdżą swymi samochodami i rozmawiają w cudzoziemskich 
językach. Modliła się też, by Bóg ochraniał siostrę przed wszystkim złem, a 
zwłaszcza przed teatrem. Jednakże pragnęła dla niej bodaj wszystkiego, co byłoby w 
życiu ich rodziny jakimś zdarzeniem, czymś daleko odbiegającym od codzienności. 
Pragnęła tak, jakby mogła pragnąć dla siebie samej, gdyby nie najgłębsze 
przeświadczenie, że do niczego poza ową szarą codziennością nadać się nie potrafi. 

Tak było w pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach po zwierzeniach 

siostry. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się jednak do tej myśli – zżyła się z nią. 
Codziennie po obiedzie Magda wychodziła niby na kursy buchalteryjne, a wracała o 
ósmej, kiedy już ojciec spał. Czasami zjawiała się nawet znacznie później, a siostrze, 
z którą sypiały w jednym pokoju, tłumaczyła, że był jakiś popis, czy egzamin. W 
każdym razie tajemnica Magdy spowszedniała, nie groziła już awanturą, skandalem, 
burzą. 

Tak przynajmniej zdawało się Adeli do tego właśnie popołudnia. 

Około dwunastej, jak zwykle, prawie cały towar był już rozprzedany i jatka 

opustoszała. O tej porze pan Nieczaj zwykle zabierał się do rachunków, a Magda 
obliczała kasę i szła do domu. Dziś jednak, skoro tylko Magda wyszła, ojciec zaczął 
zdejmować kitel i swoim niskim chrapliwym głosem zapytał: 

– Adelko! Kursy tego Bratka to na Żurawiej? 

W ręku Adeli znieruchomiał nóż. Zdołała tylko wyjąkać: 

– A... a... a... co? 

– Pytam: na Żurawiej? – powtórzył już gniewnie. 

Adela bezradnym spojrzeniem obrzuciła ściany, spotkała przymrużone oko pana 

Edmunda, zauważyła, że mostek cielęcy, przygotowany do domu, nie został zabrany 
przez Magdę i że ktoś wywrócił kubeł od trocin, stojący w kącie. 

– Na Żurawiej – odpowiedziała cicho. 

Ojciec pochrząkując zdjął fartuch, kitel, starannie obtarł papierem ręce i już 

zabierał się do wyjścia, gdy Adela zrozumiała, że trzeba za wszelką cenę nie 
dopuścić, by ojciec wyszedł. 

– Niech tatko nie idzie – wydobyła z siebie. 

– Co mówisz? – zdziwił się pan Nieczaj. 

– Niech tatko najpierw pogada z Magdą. 

Stary zmarszczył brwi: 

– Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Oporządź wszystko. Za godzinę wpadnie tu 

Biesiadowski. O, tu masz dla niego pieniądze. I tego... hm... A dlaczegóż to mam nie 

background image

iść? – zastanowił się. 

Adela już była zdecydowana przyznać się do wszystkiego, lecz obecność 

czeladnika uniemożliwiła wyznanie. Któż zabroni takiemu panu Edmundowi roznosić 
później po całym mieście, że panna Nieczajówna na jakieś tańce po kryjomu 
chodzi?... 

– Niech tatko nie idzie – powtórzyła tylko, a jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, bo 

ojciec obejrzał się i zatrzymał w drzwiach. 

Spojrzał na Adelę i zrozumiał, że musiało w tym być coś ważnego. Odkaszlnął i 

w jego oczach wyraziło się zdumienie: nie był przyzwyczajony, by ktoś, a zwłaszcza 
rodzone dziecko stawało mu na drodze w jego postanowieniach. 

– Edmund – odezwał się po chwili – skocz no do Pichcińskiego po te weksle, co 

miał wczoraj przynieść. 

Pan Kamionka bez słowa odłożył toporek i wyszedł. 

– Co to jest? – groźnie zapytał pan Nieczaj. 

– O, Jezu, czego się tatko tak patrzy – próbowała ratować się odwleczeniem 

Adela. 

– Gadaj zaraz. 

– Co mam gadać, nic nie mam do gadania. Tylko to, że do pana Bratka nie ma po 

co iść... Nie ma po co, bo Magda i tak na te jego kursy już nie chodzi. 

Wyrzuciła to z siebie jednym tchem i przeraziła się. Po pierwsze złamała 

przysięgę, a po drugie niepotrzebnie Wmieszała siebie w tę straszną awanturę, która 
teraz wybuchnie. Ojciec rzadko się gniewał, ale teraz, jak amen w pacierzu 
wybuchnie. Adela raz tylko widziała ojca w gniewie, a chociaż było to coś przed 
piętnastu laty, dotychczas drżała na samo wspomnienie. Wówczas schowała się pod 
łóżko i aż jakichś konwulsji dostała ze strachu. Było to wtedy, gdy brat nieboszczki 
matki świeżo wyszedł z więzienia i przychodził do nich na Dobrą ulicę z pretensjami. 
Wówczas ojciec dowiedział się, że wujek za niego coś tam podpisał. Wtedy 
niepotrzebnie wygadała się matka, a teraz ona. 

Ojciec wyjął ręce z kieszeni, zrobił się jeszcze bardziej czerwony i zapytał 

nadspodziewanie spokojnie: 

– Jak to nie chodzi? 

– Nie chodzi, no, nie chodzi i już. Ja więcej nic nie wiem. Jak Boga kocham, nic 

nie wiem – broniła się piskliwym głosem. 

– Mów, pókim dobry! 

Twarz ojca wykrzywiła się w jakimś skurczu, Adela zaś, chociaż drżała ze 

strachu, obiecywała sobie na wszystkie świętości, że więcej pary z gęby nie puści. 

– Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem. 

– Przecież chodzi, co dzień chodzi – nacierał ojciec. 

Adela spuściła oczy i milczała. 

– Jeżeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psiajucho! – wybuchnął nagle – 

background image

bo cię na drobny mak rozsypię. 

– O, Jezu, Jezu! – zajęczała Adela. 

Widziała pochylającą się nad sobą zsiniałą twarz ojca, na ramionach uczuła 

bolesny zacisk jego rąk. 

– Dokąd, do kogo chodzi! Mów, bo cię rozerwę! Jak się on nazywa? 

Pomimo dojmującego bólu i przerażenia Adela zrozumiała nagle, o co ojciec 

Magdę podejrzewa. 

– Boże broń, niech tatko puści – niemal krzyknęła. – Co też tatko sobie wyobraża,

Magda, uchowaj Boże, nie taka. 

Pan Nieczaj potrząsnął córkę z całej siły: 

– Nie łżesz?! 

– Co mam łżeć! Niech tatko puści. 

– Więc gdzie chodzi? 

– Do szkoły. 

– Do jakiej szkoły? 

– Tańców się uczy. 

Pan Nieczaj puścił ramiona Adeli, wyprostował się, sapał przez chwilę. 

– Jak tatko mógł o rodzonej córce tak nawet pomyśleć! – ośmielała się Adela. 

– Więc gadaj. Tylko wszystko, jak jest! – spokojnie już odezwał się ojciec. 

I Adela opowiedziała wszystko, o tej pani, co za carskich czasów była baletnicą, 

o córkach doktorów i inżynierów, o "Złotej Masce", gdzie zdolniejsze uczennice 
tańczą, o gimnastyce, którą uprawiają nawet wielkie damy. Pan Nieczaj słuchał w 
milczeniu, bębnił palcami po ladzie i patrzył przez okno. 

Adela skończyła i zaryzykowała dodać: 

– W tym nic takiego złego nie ma. 

– Milcz; gadzino! To po to ja ciebie wychowałem, żebyś ty za moimi plecami 

rodzoną siostrę na dziwkę kierowała? 

– Co ja? Dlaczego niby ja – przeraziła się odpowiedzialności Adela. 

– Ty, boś już nie wymawiając dość stara i powinna byłaś pilnować młodszej! 

Tfu! Głupie baby! Tfu!... 

Splunął z rozmachem, wierzchem dłoni otarł włosy i wyszedł. Zawrócił w stronę 

domu i szedł swoim ciężkim, równym krokiem, nikomu nie ustępując drogi, jak 
zwykle kiedy był zamyślony, niczym tramwaj sunący po szynach. Długo jeszcze nie 
mógł zebrać myśli i wciąż powtarzał: 

– Głupie baby, psiejuchy, głupie baby!... 

Nigdy zbyt wysoko nie trzymał o kobiecym rozumie, lecz ilekroć zdarzyło się 

coś, co potwierdzało jego krytyczną opinię, dziwił się, jakby jakiejś niespodziance. 

background image

Bo co go tu najbardziej uderzyło, to głupota córek, zwłaszcza Adeli. Przy 
Magdzinych osiemnastu latach, nie należało wymagać zbyt wiele rozsądku. Ale żeby 
ta stara krowa!... 

W pierwszej chwili pan Nieczaj wyobraził sobie rzecz najgorszą, toteż gdy 

okazało się, że Magda chodzi tylko do szkoły tańca, nieco odsapnął. Rzecz jest 
brudna, paskudna, ale do odrobienia. Najbardziej go zabolała ta zmowa córek. Tak się 
mu wywdzięczały, że oszukiwały go najbezczelniej w świecie. Te pieniądze, które 
dawał na kształcenie dziecka, szły za jego plecami na to; by z tego dziecka zrobić 
lafiryndę. By jego czyste, uczciwe nazwisko utytłać w rynsztoku, by go przed ludźmi 
upokorzyć. Jakżeby śmiał wówczas spojrzeć w oczy choćby takiego Chróścińskiego, 
z którym przestał się witać, odkąd jego córka zamieszkała "na wiarę" z człowiekiem 
rozwiedzionym, niejakim Lempkiem. 

– Pan, panie Chróściński – powiedział mu wtedy przy świadkach – Pan nie jesteś 

dla mnie kompania. 

Nie nadawał się pan Nieczaj do kompromisu. Nie umiał na złe sprawy patrzeć 

przez palce, ani nawet zmilczeć, gdy widział, że ktokolwiek postępuje nie tak, jak 
należy, nie tak, jak sumienie, prawo i obowiązek nakazują. Przeciwnie: głośno i przy 
każdej sposobności walił prosto z mostu co o czym myśli krótko, zwięźle i 
bezapelacyjnie. Nigdy o nikim nie wypowiadał ujemnego sądu, zanim w rzeczy się 
nie upewnił: gdy już jednak wiedział, jak się należy; nie znał ani współczucia, ani 
litości. Pierwszym i głównym podziałem, jaki do ludzi stosował, był podział na 
uczciwych i nieuczciwych, a rodziców, którzy nie umieli dzieci wychowywać w 
moralności i obyczaju, potępiał, jako głównych winowajców, o ile naturalnie jabłko 
nie padło zbyt daleko od jabłoni, a rodzice wyrodka się nie wyparli. Znano też w 
mieście i w branży pana Nieczaja z tej strony i jeżeli mógł się szczycić szacunkiem 
ludzkim, to właśnie dlatego. 

Kalkulował to wszystko sobie pan Nieczaj i rozważał, a jeżeli czegoś w tej chwili 

żałował, to jedynie tego, że Magdy zaraz wypędzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś 
dlatego, że sama myśl o tym, teraz gdy już ochłonął, krajała mu serce aż do 
fizycznego bólu. I nie tylko z tej przyczyny, że chodziło tu o jego dziecko lecz i z tej, 
że była nim właśnie Magda. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł stary Nieczaj, że 
ją, właśnie ją najbardziej ze wszystkich kocha, że choć nigdy jej tego nie okazał, ale 
nosił ją zawsze w swej myśli, jak coś może najmniej użytecznego, może najbardziej 
obcego, nieswojskiego, ale właśnie pięknego, upiększającego, cennego. 

Sam myślał, że po powrocie do domu zbije smarkatą jak Bóg przykazał na 

kwaśne jabłko, a przecież, gdy tylko wielkim kluczem drzwi otworzył, a ona z 
drugiego pokoju wychyliła głowę, poczuł, że nie potrafi. I to jeszcze bardziej 
rozsierdziło pana Antoniego, jeszcze większą goryczą zalało mu wnętrze. Widział, że 
oto chwieje się w nim coś, że o mały włos, a po sprawiedliwości by nie postąpił. 

Pomału zdejmował bekieszę, szalik, czapkę, ciężko wycierał buty o słomiankę. 

Nic nie odpowiedział na zdziwione zapytanie córki, co się stało, że tatko tak wcześnie 
wrócił. Usiadł przy stole, szeroką dłonią zgarnął kilka okruszyn z zielonej ceraty i 
dobra chwila upłynęła, zanim zawołał: 

– Magda! 

Dziewczyna weszła i stanęła naprzeciw. W ręku trzymała rurki do karbowania 

włosów. 

background image

– Co tatko każe? – zapytała nie podnosząc oczu. 

Zresztą pan Antoni tego nie zauważył, gdyż sam też wbił oczy w podłogę. 

– Słuchaj, Magda – zaczął tak spokojnie, aż się sam sobie dziwił. – Jak się 

nazywa ta szkoła, do której chodzisz? 

Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę. 

– Przecie tatko wie – wybąkała cicho. 

– Wiem – wrzasnął nagle ojciec i uderzył pięścią w stół aż meble zadrżały, lecz 

zaraz opanował się. – Ty mogłaś tak mnie okłamywać?... Mów!... Rogówką chciałaś 
zostać?... Rynsztoki wycierać?... Jak się nazywa ta szkoła? 

Magda przełknęła ślinę. 

– Pani Iwony Karnickiej, szkoła choreograficzna. 

– Jak? 

– Szkoła choreograficzna, pani Karnickiej. 

– Pani? Jakiej pani? – wybuchnął. – Rajfurki, dziwki! Co te porządne dziewczęta 

w rozpustę wciąga. Już ja jej pokażę! Już ja z nią pogadam, po swojemu! Do milicji 
rajfurkę zaskarżę! 

– Ależ tatko, co tatko mówi! – przeraziła się Magda – ona nikogo nie wciąga. 

Tam najporządniejsze panienki... 

– Milcz, głupia! 

– Tatko mi tylko wstydu narobi. 

Pan Nieczaj oniemiał. 

– Jak to? Ja ci wstydu narobię?... Ja?... Czyś całkiem oszalała?... To ja ciebie od 

wstydu ratuję, ja dzięki Bogu w porę swoje uczciwe nazwisko osłaniam od wstydu, 
któryś ty mi przyniosła, a ona mi tu o wstydzie?!... 

Magda, cała drżąca, z rozszerzonymi oczyma stała przed nim, a on mówił: 

– I nie hańba to? I nie wstyd tak teraz ślipiami przede mną świecić? Tfu! Tfu! 

Odszedł dwa kroki, zatrzymał się i zapytał: 

– Czy jesteś co winna tej rajfurce? 

– To nie żadna rajfurka, to artystka – roztrzęsionym głosem zakrzyknęła Magda. 

– To już moja rzecz. Gadaj, ile jesteś tam dłużna? 

– Nic nie jestem dłużna. 

– Na pewno? 

– Po co miałabym kłamać. 

– No, więc dobrze. Od jutra będziesz wstawała razem ze mną, o piątej. Razem ze 

mną będziesz chodziła do sklepu, a po robocie marsz natychmiast do domu i ani 
kroku za próg. Słyszałaś? 

background image

Magda milczała. 

– Słyszałaś? – powtórzył groźnie. 

– Przecież słyszę, bo tatko tak krzyczy, że cała kamienica słyszy. Mam być w 

więzieniu, to będę. 

– Jeżeli nie podoba ci się rodzicielski dom, to uważaj, żebyś do prawdziwego 

więzienia nie trafiła. I pamiętaj, żeby twoja noga u tej rajfurki nie postała! Pamiętaj! 

Podniósł wielką jak bochen pięść i chwiał nią przed twarzą córki. Stała ze 

spuszczonymi rękami i cała jej postawa wyrażała rezygnację i posłuszeństwo. Tylko 
w spojrzeniu Magdy tlił się bunt. 

Nie ruszyła się z miejsca, gdy ojciec wychodził. Wiedziała, że wobec jego 

postanowień jest bezsilna, lecz nie odczuwała strachu. Wcześniej, czy później 
musiało się tak skończyć, musiało do tego dojść. Ostatecznie widywali ją przecież 
ludzie, gdy chodziła na Piękną, a u Bratka na kursach uczył się młody Kowalszczak. 
Zresztą nie obchodziło Magdy, jaką drogą i przez kogo ojciec dowiedział się prawdy. 
Może i Adela wygadała się?... Nie o to już chodziło. Teraz było najważniejsze, by 
ojciec nie narobił awantury pani Karnickiej. Ośmieszyłby tym Magdę nie tylko przed 
dobrą panią, lecz i przed wszystkimi koleżankami. A to skuteczniej zamknęłoby 
przed Magdą drogę do powrotu, niż wszystkie zakazy domowe. 

Ani przez chwilę, zarówno wtedy, gdy ojciec na nią krzyczał, jak i teraz, kiedy 

spokojnie rozważała swoje położenie, Magda nie myślała o wyrzeczeniu się dawnych 
zamiarów. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi, w jaki sposób uwolni się spod kontroli, 
skąd weźmie pieniądze na opłacenie szkoły, nic nie wiedziała poza tym jednym, że 
przecież nie da sobie odebrać tego wielkiego pięknego świata, który ją tak pociągał. 
Przez głowę szybko przelatywały cienie projektów: wezwania pomocy którejś z 
koleżanek, potajemnego wymykania się wieczorami, gdy ojciec zaśnie, pożyczenia od 
kogoś pieniędzy albo po prostu zabrania ich z kasy. Lecz wszystko to było nierealne. 
Magda zaś miała duże poczucie rzeczywistości, zmysł opierania się na prostych i 
pewnych podstawach. Lecz jeżeli w jej rozmyślaniach coraz częściej powracało 
nazwisko pana Biesiadowskiego, było w tym niemało racji. Po pierwsze pan 
Biesiadowski miał u ojca swoje znaczenie, a po wtóre Magda wiedziała, że się mu 
podoba. Była nawet pewna, że dlatego właśnie, że właśnie dla niej pan Biesiadowski 
tak często przychodził do jatki po inkaso, chociaż gdzie indziej posyłał swoich 
pomocników, a sam zaledwie raz na miesiąc, czy dwa zaglądał dla ogólnych 
rozrachunków. Magdzie się nie podobał. Był brzydki i mały, prawie że niższy od niej. 
Jednak dość go lubiła. W każdym razie był bardziej okrzesany od tych mężczyzn, 
którzy przychodzili trzy, czy cztery razy do roku na imieniny ojca, Adeli, czy jej 
własne, a których poza tym widywała na tańcach w Resursie Rzemieślniczej. 

Tak czy owak, wszystkie plany trzeba było na razie odłożyć, a tylko postarać się, 

by ojciec zaniechał owej zapowiadanej awantury na Pięknej. Najprostszym zaś na to 
sposobem, co wyczuwała instynktownie, będzie najściślejsze podporządkowanie się 
życzeniom ojca. 

Tegoż wieczora Magda dowiedziała się od siostry, co i jak odbyło się w sklepie. 

Ku zdumieniu i radości Adeli wcale nie robiła jej wyrzutów. – Cóż by pomogły? 
Magda, nie umiała robić rzeczy bezcelowych, umiała godzić się z faktami 
dokonanymi przynajmniej o tyle; by nie walić głową o mur, skoro się wie, że mur jest 
twardszy. Dlatego też, ku ponownemu zdumieniu siostry, pierwsza ułożyła się do snu, 

background image

a nazajutrz wstała jeszcze wcześniej niż ojciec, pomagała w kuchni i sama podała 
śniadanie. Pan Nieczaj nic nie powiedział, gdy na dzień dobry pocałowała go w rękę, 
zupę również jadł w milczeniu, dopiero gdy postawiła przed nim patelnię z jajecznicą 
na słonince, odezwał się zwyczajnym tonem: 

– A przypomnij mi, Magda, żebym w południe do Urzędu Skarbowego poszedł. 

– Dobrze, tatku. 

– Ciągają człowieka i ciągają – dodał jakby do siebie. 

W sklepie od rana było jak co dzień z tą różnicą, że Magda raz po raz zrywała się 

od kasy i pomagała przy ekspediowaniu. 

Mróz tego dnia zelżał, szyby odtajały. Na posadzce w środku i koło olbrzymiego 

kloca, na którym rąbano mięso, zrobiły się dwie małe kałuże czarniawej wody. Pan 
Edward musiał kilka razy dosypywać tam trocin. Klientki, jak zwykle, wykłócały się 
o mniejszą ilość kości, o lepsze kawałki mięsa. Ale to tylko z Edmundem lub z Adelą. 
Gdy którą obsługiwał sam ojciec, żadna nie ośmieliła się robić uwag. Nawet 
największa odbiorczyni, pani Kolasińska, która prowadziła wielki pensjonat na 
Ordynackiej i brała co dzień po piętnaście, a nawet dwadzieścia kilo towaru, 
przyjmowała bez szemrania wszystkie kawałki, jakie dawał pan Nieczaj. 

Magda zawsze z jednakowym podziwem przyglądała się robocie ojca. Gdy 

pociągnął nożem, albo szybkim, nieznacznym zamachem rąbnął na klocu – 
nieomylnie wypadała taka waga, jakiej było trzeba. 

– Mięso swego wyczucia wymaga – mawiał, pouczając czeladnika – na ten 

przykład starsze, co od starszego bydlęcia pochodzi, można liczyć na ten sam 
powiedzmy szponder o ćwierć kilo więcej, bo starsza sztuka kości cięższe ma, a i soki 
jej nie takie już lekkie. 

Pan Kamionka z uwagą słuchał pouczeń, bo wiedział, że takiego drugiego 

fachowca, jak jego majster, nie znajdzie. Sam zresztą, według określenia pana 
Nieczaja, był "zdolny", co w takich ustach miało wagę największego komplementu, 
gdyż pan Nieczaj nad nikim rozpływać się nie lubił, a chwalił bardzo rzadko. 

Magda przyglądała się pracy w jatce, przechodniom, szybko migającym po 

wąskim chodniku, samochodom, ciężko wjeżdżającym pod górę, a że kasa była tuż 
przy oknie, a większość mieszkańców dzielnicy była znana Magdzie przynajmniej ze 
słyszenia i z widzenia, zamyślała się nad ich zajęciami, losem, sprawami. 

Szare było to wszystko i jakieś mizerne i beznadziejne. I jeżeli Magda dziwiła się 

czemu, to właściwie temu, że ludziom wystarcza ta ich szarość, te jednakowe dni i to 
powszednie życie. Nie umiała pojąć nawet swego ojca, który przecież ma w banku 
sporo pieniędzy i place na Czerniakowie, i willę w Falenicy, a żyją wciąż tak, jakby 
nic nie mieli, sami pracują w chłodzie i w tym ohydnym mięsie, od którego czasem aż 
mdło się robi. A przecież nawet znacznie biedniejsi miewają i mieszkania ładne, i 
inaczej się ubierają, i o innych rzeczach mówią i w ogóle żyją. Więc jakże można 
zadowolić się tą szarzyzną, skoro się obok widzi świat barwny, wesoły, piękny, skoro 
ulicami, tam w śródmieściu, pędzą lśniące samochody, złocą się wystawy 
wspaniałych sklepów, huczą kawiarnie i restauracje, skoro za złotówkę w kinie 
można zobaczyć dalekie kraje, palmy, dziwy, bale i okręty, wytwornych mężczyzn i 
kobiety tak delikatne, jak kwiaty. Jak można wiedzieć o tym wszystkim i zadowolić 
się zabłoconą Tamką, dwoma pokoikami z kuchnią na trzeciaku, brudnymi schodami 

background image

i odorem surowego mięsa?... 

Im dłużej żyła, tym większe ogarniało ją zdumienie: większa pewność, że cały 

ten smutny światek to jedynie krótkotrwała przystań, z której ona, Magda, wyleci na 
dalekie przestrzenie, gdzie szeleszczą palmy, tryskają fontanny, gdzie dzwonią 
kryształy, lśnią brylanty, gdzie warto żyć. 

I właśnie ta pewność, że do takiego życia jest stworzona dodawała Magdzie 

spokoju teraz, gdy posłusznie spełniała swoje obowiązki w jatce i przesiadywała w 
domu. Jedno wygrała: ojciec nie poszedł do Iwony z awanturą, która by raz na zawsze 
skompromitowała Magdę w oczach koleżanek, która by zamknęła jej jedyną drogę do 
pięknego życia. 

Po dłuższym i trzeźwym namyśle Magda uznała tę właśnie drogę za jedyną. 

Kiedyś, gdy chodziła jeszcze na pensje i była bardzo dziecinna, oczekiwała, że 
pewnego dnia spotka, wracając do domu, jakiegoś gwiazdora filmowego, księcia, 
milionera, lub przynajmniej rotmistrza od ułanów, że zakochają się w sobie od 
pierwszego wejrzenia i uciekną razem za granicę, może nawet do Ameryki. Była 
wtedy w piątej klasie gdy właśnie spotkała takiego pana. Miał na imię Jerzy, 
powiedział, że jest przemysłowcem, że jest bardzo nieszczęśliwy i że Magda ma 
cudne włosy. Nazajutrz spotkał ją znowu, a na trzeci dzień zaproponował, by przyszła 
do niego obejrzeć pokojowe kino. Mieszkał bardzo ładnie na placu Napoleona, w 
mieszkaniu pachniało perfumami i było moc nieprzyzwoitych obrazów, i puszyste 
dywany, i wspaniały gramofon. Nie było tylko pokojowego kina i to wydało się 
Magdzie od razu podejrzane. Za to zaczął z nią tańczyć, częstował słodkim winem i 
całował. Był to pierwszy mężczyzna, z którym się całowała. Gdy powiedział, że ją 
kocha, zapytała, czy się prędko pobiorą. Wówczas on oświadczył, że niestety, jest 
żonaty. Była tak tym zgnębiona, że rozpłakała się i chciała iść do domu, a on nie 
puścił jej, póki nie obiecała, że jutro przyjdzie. Nie przyszła jednak więcej, a to 
dlatego, że zwierzyła się nazajutrz koleżance z siódmej klasy, pannie Jóźwińskiej, ta 
zaś wytłumaczyła Magdzie wiele rzeczy, o których dotychczas Magda pojęcia nie 
miała. Drugą miłością był właśnie brat Toli Jóźwińskiej. Zaprzyjaźniły się po tych 
zwierzeniach i Tola zapraszała ją do siebie na potańcówki: Pan Jóźwiński był bardzo 
bogatym adwokatem, a Karol studiował na Politechnice, miał motocykl z wózkiem i 
kilka razy zabierał Magdę aż za Wilanów. 

Karol był zupełnie inny. Czytał jej wiersze i pięknym niskim głosem śpiewał 

piosenki, gdy się zaś całowali, robił się całkiem nieprzytomny i chciał ją rozbierać: 
Też przysięgał, że ją kocha, a później okazało się, że jest zaręczony z panną 
Peszlówną z ósmej klasy, której ojciec miał fabrykę czekolady. 

Te nieliczne doświadczenia wystarczyły Magdzie do rozwiania dziecinnych 

złudzeń. Ci mężczyźni z pięknego świata chcieliby tylko całować i pieścić, ale żaden 
nie przyznałby się do niej przy kobietach ze swego środowiska. Pamiętała fotografię 
żony Jerzego, szykownej damy, a i Karol, gdy było więcej gości, nie zwracał na nią 
uwagi. Wstydził się jej, bo była źle ubrana, nie umiała zachować się wytwornie i 
mówić o ich znajomych. 

Dlatego doszła do przekonania, że najpierw trzeba być kimś, najpierw trzeba 

umieć czymś zaimponować, żeby zdobyć sobie wstęp do ich świata. Ponieważ zaś w 
tym właśnie okresie przeczytała życiorys Poli Negri i historie kilku innych wielkich 
gwiazd filmowych – postanowiła zostać artystką. Tamte również pochodziły z bardzo 
skromnego środowiska, a jednak doszły do wszechświatowej sławy. Zapewne, 
sprzyjało im szczęście, ale przede wszystkim miały wolę dojścia do czegoś własnymi 

background image

siłami, miały talent, no, i urodę. Woli zaś Magdzie nie brakowało, co do talentu, to 
pani Iwona zapewniała ją o tym, jeżeli zaś chodziło o urodę, Magda mogła być pewna 
siebie. Zwłaszcza odkąd sprawiła sobie palto ze skunksowym kołnierzem i ten płaski 
czarny kapelusik, który odsłaniał całą połowę głowy, prawie, że nie było mężczyzny, 
który by się za nią na ulicy nie obejrzał. W sklepie mało pokazywała się mężczyznom 
i siedziała tu w ohydnym białym kitlu, a przecież też miała powodzenie. 

Taki pan Biesiadowski to oczu z niej nie spuszczał. Teraz przychodził 

codziennie, nawet kiedy ojca nie było. Lubiła go za to i także za jego jakby 
nieśmiałość, gdy się do niej zbliżał. Natomiast raziła Magdę jego obojętność na 
własny zewnętrzny wygląd. Był jeszcze młody, jak na mężczyznę: miał około 
czterdziestki, a chodził w starym kożuchu i w długich butach, chociaż sam ojciec 
mówił, że "Biesiadowski tyle ma, że mógłby mnie trzy razy kupić i sprzedać". 
Rzeczywiście, prawie połowa handlu wieprzowiną w Warszawie znajdowała się w 
ręku Biesiadowskiego. Kiedyś służył w wojsku w Legionach i dosłużył się rangi 
porucznika, a później był dostawcą do wojska. Wreszcie całkiem przerzucił się na 
handel trzodą. Porządny był człowiek i ogólnie lubiany. 

Nawet pan Edmund, który nie pominął nigdy okazji, by każdemu przypiąć łatkę, 

o panu Biesiadowskim wyrażał się z szacunkiem. Najwyżej, ku ubawieniu obu 
Nieczajówien, od czasu do czasu naśladował lwowski akcent Biesiadowskiego i jego 
szybki sposób mówienia. Pan Biesiadowski pochodzi z Krosna, gdzie jego ojciec był 
krawcem. Magdzie, gdy dowiedziała się o tym, mimo woli nasunęła się złośliwa 
myśl, że musiał być złym krawcem, skoro syn tak brzydko się ubiera. Zdarzyło się 
kiedyś, że pan Biesiadowski zaproponował Magdzie pójście do kina. Podziękowała 
mu pięknie, lecz właśnie z powodu jego wyglądu nie chciała pójść, pomimo tego, iż 
obecny przy tej propozycji ojciec zdawał się nic nie mieć przeciw. 

Odwrotnie. Pan Antoni – tak się przynajmniej Magdzie wówczas zdawało – miał 

jej za złe, że odmówiła. Nieraz też wyrażał się o panu Biesiadowskim przychylnie, 
jakby w celu zwrócenia uwagi córki. 

Teraz Magda wszystko to przypomniała sobie, układała i rozważała. Wynikiem 

zaś tych rozważań było to, że pierwsze zjawienie się pana Biesiadowskiego w sklepie 
na Tamce, zaznaczyło się dostrzegalnym dla wszystkich ożywieniem Magdy. 
Ponieważ sklep o tej porze był prawie pusty i kasjerka niewiele miała do roboty, 
mogła sobie pozwolić na miłą rozmowę z miłym interesantem. Wypytywała go o 
ceny, o źródła zakupu, słuchała uważnie wywodów o przewadze trzody 
wielkopolskiej nad innymi, o wpływie przegonu na spadek jakości mięsa, a zwłaszcza 
słoniny, o zatargach na giełdzie mięsnej, o stosunkach w rzeźni. Uśmiechała się 
często i spoglądała na pana Biesiadowskiego tak, że ten, coraz wygodniej przypierał 
się do kontuaru kasy i ani myślał wychodzić, chociaż przed jatką czekał nań jeden z 
pomocników, który raz po raz zaglądał przez drzwi i pokaszliwał niecierpliwie. 

Nazajutrz powtórzyło się to samo z taką różnicą, że pan Biesiadowski przyszedł 

wcześniej, a wyszedł jeszcze później. 

– Magduś, powiedz no – zapytała wieczorem Adela – o czym wy rozmawiacie z 

Biesiadowskim? 

– O różnych rzeczach. 

Adela podrapała się po głowie i oświadczyła tonem głębokiego przeświadczenia: 

– On tak patrzy na ciebie, żeby cię zjadł. 

background image

Magda wybuchnęła śmiechem, później wydęła dumnie usta i wzruszyła 

ramionami: 

– Niejeden taki się znajdzie, co by mnie chciał zjeść, ale nie dla psa kiełbasa. 

– Jak to? – zdziwiła się Adela. 

– Tak to. 

– Więc po cóż ty do niego tak? 

– Niby jak? – ironicznie zapytała Magda. 

– Ojej – skrzywiła się Adela – już mnie oczu nie zamydlisz! Przecież robisz do 

niego słodkie miny. 

– No więc co? 

– To musi ci się podobać – zakonkludowała tryumfalnie Adela. 

– Głupia jesteś. Dobranoc. Odwróciła się plecami Magda i udała, że śpi. 

Na trzeci dzień pan Biesiadowski przyszedł aż dwa razy. Raz, jak zwykle, a za 

drugim po to, by powiedzieć, że niestety musi na dwa dni wyjechać na kontrakty do 
Torunia i Bydgoszczy. 

– To pana tu aż przez dwa dni nie będzie? – zawołała z takim zmartwieniem w 

głosie, że Biesiadowski aż poczerwieniał i przestąpił z nogi na nogę. 

– Interesy, panno Magdaleno – powiedział. – Człowiek dla siebie czasu i 

godzinki nie urwie. Zwłaszcza, że właściwie mówiąc, nie zawsze się ma powód, czyli 
przyczynę. 

– Bo pan pewno takiej przyczyny nie szuka – lekko rzuciła Magda. 

– Niczego bym bardziej nie pragnął, jak znalezienia. Niech mi panna Magdalena 

wierzy, przysięgam Bogu. 

Niepotrzebnie tak gorąco Magdę zapewniał. Nie miała co do tego żadnych 

wątpliwości. Wystarczał mały jej uśmiech lub wymowniejsze spojrzenie, by 
Biesiadowski ożywiał się i rozpromieniał. Gdy zrobiła smutną minkę, nie ukrywał 
zaniepokojenia i obawy. Słowem zdawała sobie dokładnie sprawę, że można na nim 
grać, niczym na skrzypcach. Nie cieszyła się jednak tym sukcesem aż tak bardzo, jak 
ją o to podejrzewała siostra. Cieszyła się inaczej: oto zaczynał się przed nią 
zarysowywać plan działania. 

Jedynym sposobem wyzwolenia się spod kontroli ojca, jedynym sposobem 

uzyskania względnej swobody było wytrzaśnięcie sobie takiego konkurenta, który by 
przypadł ojcu do gustu i do którego miałby on zaufanie. 

Jeżeli Magda zdecydowała się właśnie na pana Biesiadowskiego, to głównie z tej 

racji, a poza tym dlatego, że zdawało się jej, iż Biesiadowski, bardziej niż każdy inny, 
da się tak nakręcić, jak ona zechce, że po prostu uda się jej powodować tym 
człowiekiem według swej woli. 

Z Torunia pan Biesiadowski przysłał kolorową widokówkę, przedstawiającą 

pomnik Kopernika. Na odwrocie napisał: 

"Szanownej Pannie Magdalenie przesyłam serdeczne ukłony z grodu Kopernika. 

background image

– Z serdecznym poważaniem Feliks Biesiadowski." 

Kartka została pięć razy przeczytana przez Adelę, dwa razy przez Magdę, a pan 

Nieczaj obejrzał ją starannie, po czym zrobił luźną uwagę, że dobrze wychowanych i 
porządnych ludzi, którzy i grzeczność umieją okazać i latawcami nie są, coraz mniej 
spotyka się na świecie i tylko głupi nie ceni sobie szczęścia, że udało mu się zetknąć 
w życiu z takim. 

– I pewno – przytaknęła Magda, chcąc sprowokować ojca do dalszych wynurzeń, 

lecz pan Antoni tylko chrząknął i nic nie powiedział. 

Była to sobota. Nazajutrz pan Biesiadowski przyjechał. Przewidywania Magdy 

sprawdziły się, gdyż około dziesiątej rano przyszedł z wizytą. Był wprawdzie u nich 
w mieszkaniu już ze trzy razy, ale to tylko w interesach, w dni powszednie. Tej 
niedzieli zjawił się całkiem prywatnie, co zostało zaznaczone odświętnym strojem, w 
jakim go dotychczas Magda nigdy nie widziała. Miał na sobie jesionkę marengo, 
melonik, brązowe skórzane rękawiczki, lakierki i dwurzędowy granatowy garnitur. 
Wszystko to było nowe, świeże, czyste i nawet nieźle zrobione, ale na nim nie 
wyglądało elegancko. Taką już miał postać niepozorną. Może i zażenowany był 
nieco, chociaż nadrabiał miną, a może wskutek tego nadrabiania wydawał się jakiś 
niezdarny i trochę śmieszny. 

Pan Nieczaj właśnie czytał gazetę, siedząc, jak każdej niedzieli, przy oknie w 

pokoju córek, gdyż tam było widniej. Jego własny pokój, spełniający jednocześnie 
rolę jadalni oraz bawialni, w niedzielę bywał specjalnie porządkowany. W oknach 
zawieszało się czyste firanki, na podłodze rozścielało się piękny zielony dywan, który 
przez cały tydzień stał w przedpokoju, zwinięty w wielką rurę, stół nakrywało się 
wzorzystą serwetą, haftowaną jeszcze przez nieboszczkę panią Nieczajową. Nad 
wyglądem tego reprezentacyjnego pokoju czuwała Adela. Sama czuła się jakoś 
wytworniej i szczęśliwiej, gdy wypucowała tu podłogę, drzwi i szyby aż do idealnej 
czystości, gdy przybrała wiszącą nad stołem, wielką lampę bujnymi frędzelkami z 
niebieskiej i różowej bibułki, gdy szerokie łóżko ojca zasłała pod kant i w 
imponującej symetrii spiętrzyła na wezgłowiu cztery białe jak śnieg poduszki. 

– Że też ci się chce tak tyrać! – nieraz wzruszała ramionami Magda. 

– Zawsze tak jest co innego – z upodobaniem przyglądała się swojej robocie 

Adela – elegancko. 

– Elegancko? – z bezlitosną ironią drwiła Magda – ty też masz pojęcie o 

elegancji! 

– Jednak porządniej – broniła się speszona Adela. 

– Kiedy tak się mieszka – lekceważąco machała ręką Magda – to już wszystko 

jedno. 

Pomimo to Adela nie odstąpiła od zwyczaju. Bądź co bądź w niedzielę często 

przychodzili goście, krewni, znajomi, niejedna zawołana gospodyni, która później 
rozpowiadałaby, że Nieczajowie mieszkają jak w chlewie (taka to jedną pajęczynkę 
zobaczy, a już jej chlew będzie), poza tym młodzi ludzie, kawalerowie. Oni też na to 
uważają, bo jeżeli który (niekoniecznie, ale a nuż) poważne ma zamiary, to patrzy, 
czy panna czystość i porządek lubi, czy potrafi mieszkanie ładnie urządzić, żeby 
wstydu nie zrobić. 

Przed tą zaś niedzielą Adela jeszcze zawzięciej szykowała pokój, gdyż i ona 

background image

spodziewała się wizyty pana Biesiadowskiego. Ponieważ zaś drżała na myśl, że może 
mu się u nich nie spodobać, że może się cofnąć – wszystko lśniło niczym lustro. 
Małżeństwo z panem Biesiadowskim Adela uważała dla Magdy za wielki los, jaki się 
tylko raz w życiu i to nie każdej może trafić. Młody, bogaty, pracowity, z szacunkiem 
u ludzi, ani na wyścigach nie gra, ani hula, do kościoła regularnie chodzi, za 
kobietami nie lata, prawie nie pije. A przy tym delikatny, z ogładą, nawet 
porucznikiem był. 

Adela nie zwierzała się z tych swoich myśli nikomu, ale wiedziała, że i ojciec na 

pewno tak samo na tę sprawę patrzy i chyba również Magda, chociaż ta, to zawsze 
dla pozoru nosem kręci, ale tym razem to tylko udaje, bo przecie rozsądku jej nie 
brak, a gdyby on jej się nie podobał, to by z nim nie gadała w sklepie i nie robiłaby do 
niego słodkich oczu. 

Pan Biesiadowski przywitał się i wszyscy usiedli przy stole. Ojciec wypytywał o 

podróż, on wesoło i szybko opowiadał, zachwycał się kulturą na Pomorzu, gdzie w 
chlewach nawet bieżąca woda jest i elektryczność, gdzie ludzie są robotni i uczciwi, 
chociaż twardzi. Adela i Magda przysłuchiwały się w milczeniu, a pan Nieczaj 
potakiwał i kiwał głową, zaś po kwadransie zadyrygował: 

– No, panny, dajcie nam teraz co przekąsić, bo śniadanie dawno się jadło, a tu 

niedługo trzeba będzie na sumę iść. Nie odmówisz pan, panie Biesiadowski? 

– Z przyjemnością – skłonił się gość. 

Adela zerwała się i pobiegła do kuchni. Magda zaś rozesłała na stole biały obrus, 

wyjęła z kredensu talerze, noże, widelce, ustawiła w środku nie napoczętą butelkę 
czystej i wielką karafkę z wiśniówką domowej roboty. 

Widząc tylko dwa nakrycia i dwa kieliszki, pan Biesiadowski zapytał uprzejmie: 

– A to widzę, panie z nami niełaskawe? 

– One już tam sobie podjedzą, jeżeli są głodne – uśmiechnął się pan Nieczaj. 

– My musimy dbać o linię – wesoło dopowiedziała Magda, nalewając potężne 

kieliszki. 

Tymczasem Wikta przyniosła talerz ze śledziami marynowanymi i drugi z 

grzybkami. Adela zaś ustawiła półmisek z wędliną i miseczkę z kiszonymi ogórkami. 

– No, w imię Boże! – podniósł swój kieliszek pan Nieczaj. 

Gość brzęknął swoim: 

– Żeby nam się dobrze działo! 

Wychylili, prychnęli i zabrali się do śledzia. 

– Nieraz tak myślę – odezwał się pan Biesiadowski – czemu to tyle smakołyków, 

a to homarów, a to łososiów jest na świecie, a lepszej przekąski od śledzia nie 
znajdziesz? 

– Bo wszystkie nowe wymysły – z przekonaniem odpowiedział pan Nieczaj – to 

tylko moda. Fiut... przejdzie i nie ma. Grunt to trzymać się tego, co dawniej bywało. 
No, nasze kawalerskie! 

Adela raz po raz, gdy na talerzu gościa zaczynało się przerzedzać, zrywała się i 

background image

dokładała, a to baleronu, a to pasztetowej, a to szynki. Magda czuwała nad 
napełnianiem kieliszków, a gość to na prawo, to na lewo dziękował. 

– No, ale teraz – oświadczył coś przy piątej kolejce – to już musimy, panie 

Nieczaj, wypić zdrowie dam. 

– Owszem, należy się – zgodził się gospodarz. 

– Ale to już i panie powinny z nami wypić. Szanowny ojczulek chyba nie 

zabroni? 

– Dlaczego – wzruszył ramionami pan Antoni – mają ochotę, to niech wypiją. 

Adela zachichotała i wydobyła jeszcze dwa kieliszki. 

– Ale mnie to odrobinkę – żachnęła się – zupełnie nie trunkowa jestem. I Pan 

Biesiadowski porwał karafkę i uspokajająco zapewnił: 

– Wiśnióweczki śmiało można. No, zdrowie pięknych pań! 

Ukłonił się obu siostrom, ale pijąc, cały zwrócił się do Magdy i wypróżniwszy 

kieliszek, postawił przed nią do góry dnem, podsunąwszy uprzednio kromeczkę 
chleba, by obrusu nie zaplamić. 

– Po takim zdrowiu – zawołał – już nawet pić nie wypada. 

Jednak wypadło, a wypadło dlatego, że właśnie zjawił się nowy gość, szwagier 

pana Nieczaja, pan Zaklesiński, właściciel zakładu rymarskiego na Lesznie, człowiek 
niestary jeszcze i słynący z humoru, a zwłaszcza z tego, że miał wielki talent 
mówienia wierszem. I dwie godziny mógł tak gadać, a wszystko akuratnie pasowało 
do rymu. I nie tylko ze swojej głowy, ale na każde pytanie wierszem odpowiadał. 
Sam pan Nieczaj nieraz aż zdumiewał się i mówił: 

– Żebyś szwagier większe wykształcenie miał, to i literatem, jak sam Mickiewicz, 

mógłbyś zostać. 

Oczywiście Adela zaraz przyniosła dla wuja nakrycie, a on zaczął sypać rymami, 

niczym z worka. 

– Widzę, że jest poczęstunek, mięso, ogórki i trunek, a w towarzystwie takim, 

chyba byłbym lada jaki, żebym ze szwagrem kochanym i z wielce szanownym panem 
nie chciał pospołu zasiąść do stołu, więc żebyście mnie za kpa nie mieli – wypiję z 
wami przy niedzieli. Szczególniej, że mróz na dworzu, w twoje ręce, gospodarzu. A 
cóż to piękne panienki, co mają odświętne sukienki, im też wypić się należy, przy tej 
świątecznej odzieży. 

Mówił to z bardzo poważną miną, tylko wąsy sobie pociągał ku dołowi, jakby z 

nich słowa nizał i okiem to na jednego, to na drugiego łypał, a oni śmieli się z 
podziwem. 

– Niczym z drukowanego czyta – stwierdził pan Nieczaj, zaś gość od razu 

wypalił: 

– Skoro wódka znakomita, człowiek dowcip ma i kwita. 

– A niechże pana! To pan chyba ma pełne kieszenie tych rymów! 

A pan Zaklesiński, jakby tylko na to czekał: 

background image

– Gdy są panowie i damy, wolę mówić wierszami, bo grzeczniejsze to ujęcie przy 

zakąsce i przy święcie. 

I tak wciąż. Magdzie się zdawało, że wuj Zaklesiński wprost oczekuje na to, by 

się ktoś odezwał, żeby mu zaraz wierszem dogadać. Jeżeli o nią chodziło, nie lubiła 
wuja właśnie za to. Wuj czasem, jak wpadł w ferwor, to nawet kłócił się wierszami. 
W jego zakładzie na Lesznie, gdzie bywała czasami z interesami ojca, nawet 
niektórzy czeladnicy usiłowali naśladować majstra, jednak wyłącznie za jego 
plecami. Gdy bowiem pan Zaklesiński dosłyszał tylko wypadkiem, że ten czy ów 
usiłuje mu dorównać, bez pardonu go wyśmiewał, robiąc rymy nawet z takich słów, 
że wstyd ich było słuchać. Wówczas robił się złośliwy, a jego wąski, garbaty nos, 
sterczący nad wąsami niczym siekiera, stawał się czerwony i błyszczący. Na ogół 
jednak był człowiekiem wesołym i ogólnie go lubiano. 

Wkrótce po nim przyszli dwaj bracia Olszewscy i żona starszego z nich, Pawła. 

Olszewscy mieli jatkę w Mokotowie i młodszy z nich, Zygmunt, który świeżo 
wyszedł z wojska, rozglądał się podobno za żoną. 

W pokoju zrobił się teraz gwar, gdyż to należało do specjalności pani Pawłowej. 

Taka była piskliwa, chichotliwa i gadatliwa. Co drugie słowo wykrzykiwała "ojej", 
wszystkich zarzucała pytaniami, a chociaż znajdowała się już chyba w siódmym 
miesiącu, wciąż tak samo wymachiwała rękami, podskakiwała, przesiadała się, chwili 
nie mogła usiedzieć na miejscu. Na oko była młodsza od Adeli, lecz w rzeczywistości 
miała już blisko czterdziestkę, bo wiadomo było, że z mężem są w jednym wieku. 

Półmisek znowu powędrował do kuchni i wrócił wyładowany aż po brzegi, na 

stole zjawiła się znowu butelka czystej wyborowej i dwie angielki, bo po pierwsze 
kieliszków zabrakło, a po drugie nowi goście musieli dopędzić kolejkę. Adela z 
wypiekami na twarzy krzątała się dokoła stołu, młodszy Olszewski zdawał panu 
Biesiadowskiemu relację z tego, jak teraz w wojsku karmią, starszy wraz z żoną 
radził się pana Nieczaja w jakiejś skomplikowanej sprawie zatargu z restauracją 
Hubisza, a wuj Zaklesiński to tu, to tam dogadywał swoimi wierszami. 

Magda niecierpliwie spoglądała na zegarek. Obliczała sobie, że dziś spotka u 

Zbawiciela Zosię Jasionowską, koleżankę ze szkoły choreograficznej. Jeżeli uda się 
wykręcić i pójść do Zbawiciela, to będzie mogła przed Zosią wytłumaczyć się pani 
Iwonie chorobą, albo czymś takim. 

Wreszcie i pan Nieczaj wyciągnął z kieszeni swój wielki, złoty zegarek; przy 

którym pobrzękiwały dwa małe kluczyki, był to bowiem zegarek jeszcze 
nieboszczyka dziadka z czasów, kiedy nakręcało się je kluczykami. Pan Nieczaj 
zakaszlał, wstał i powiedział: 

– Bardzo miłym gościom za pamięć i towarzystwo dziękuję, za skromną 

przekąskę przepraszam, ale już czas na mszę świętą. Co złego to nie ja... Dziękuję i 
czas się wybierać. 

– Kiedy czas, to i czas, w kościele nie zabraknie nas – natychmiast zawołał pan 

Zaklesiński. 

Goście wychwalali wędliny i gościnność gospodarza, krzesła zastukały, 

zabrzęczały nakrycia, szybko zbierane przez Wiktę. Pani Pawłowa z Adelą ubierały 
się w drugim pokoju, mężczyźni naciągali zwierzchnie ubrania tutaj. 

Magda podeszła do pana Biesiadowskiego i zapytała półgłosem: 

background image

– A pan idzie na sumę do Wszystkich Świętych? 

– Mogę, panno Magdaleno, z panią wszędzie. 

– Kiedy ja właśnie chciałabym do Zbawiciela i jeżeli pan powie tatce, że pan 

idzie, to tatko mnie pozwoli z panem. 

Rzeczywiście, nie omyliła się. Ojciec wprawdzie nie przyjął tego zamiaru z 

uznaniem. Od wielu lat rodzina Nieczajów chodziła na sumę tylko do Wszystkich 
Świętych, chociaż to dalej i obca parafia. Jednakże zgodził się. Magda prędko 
nałożyła palto, kapelusz, rękawiczki i z lekka przynaglając pana Biesiadowskiego, 
potrafiła tak wymanewrować, by wyjść z nim przed resztą towarzystwa. Nie to, żeby 
się wstydziła ich na ulicy, lecz nie lubiła chodzić całą kupą. 

Był jasny mroźny dzień, niebo czyste i niebieskie, ulice białe od przymarzniętego 

śniegu. Skręcili w lewo, w kierunku przystanku tramwajowego, lecz tu czekało co 
najmniej pięćdziesiąt osób, jak zwykle w niedzielę. Wobec tego postanowili iść 
pieszo. 

– Dla pana, panie Feliksie – zaczęła Magda – to pewne poświęcenie, że musi pan 

iść ze mną, ale niech już pan przecierpi. 

Zaśmiał się szeroko: 

– Daj mi Boże takie cierpienie na całe życie. 

Zatrzymała się i poważnie spojrzała mu w oczy: 

– Panie Feliksie, niech pan tak nie mówi, niech pan tak nie myśli nawet. 

– Dlaczego? – zdziwił się. 

– Bo ja jestem... bardzo zła. Bardzo. I nie taka, jak się panu zdaje. 

W jej głosie zabrzmiało jakby oskarżenie, lecz on potrząsnął głową: 

– Po co mi się ma zdawać! Dzień jasny, każdy włosek widać. A co do tego, co 

pani na siebie mówi, głupi byłbym gdybym za co innego liczył, jak za skromność. 

Nic nie odpowiedziała i szli dłuższy czas w milczeniu i Magda zastanawiała się, 

czy zaraz mu powiedzieć o swoich wielkich planach, o szkole pani Iwony, o "Złotej 
Masce", o tym, że chce go prosić o pomoc. A nuż się z miejsca prze straszy? A nuż 
odmówi i jeszcze ojcu powtórzy?... Ostatecznie wiedziała tylko to, że się mu podoba, 
czy jednak gdy dowie się wszystkiego, nie zrazi się do niej? Ludzie są tak głupi. 
Przyjrzała mu się ciekawie. Twarz miał poczciwą i pomimo różowości, jakby 
bezbarwną, wąskie usta, cofnięty podbródek. Brwi i krótko przystrzyżone wąsiki nie 
miały żadnego koloru. Wyglądał tak niepozornie i niezdarnie, że patrząc nań, wprost 
wierzyć się nie chciało, że ten człowiek własną pracą, własną pomysłowością i 
wytrwałością dorobił się dużego majątku: 

– I po co mu to? Po co takim, jak on, pieniądze – myślała Magda. 

Wiedziała, że mieszka gdzieś na Pradze, że żyje bardzo skromnie, że nawet 

uchodzi z tego powodu za sknerę. Może to i prawda, bo na przykład teraz i co by mu 
szkodziło zafundować taksówkę?... 

Nie, zdecydowała się – jeszcze mu nic nie powiem. 

background image

– O czym pani tak rozmyśla? – zagadnął. 

– O panu. 

– O mnie? – prawie przestraszył się. 

– Tak. Myślę; po co właściwie pan pracuje, po co zarabia, po co? 

– Jak to po co?... Trzeba pracować. Interesy tego wymagają. 

– No tak, ale na co panu te interesy? 

Zaśmiał się zaskoczony: 

– Dziwne pani zadaje pytania. Po co?... No, wszyscy ludzie pracują, każdy ma 

swoje interesy. Trzeba żyć. 

Chrząknął i dodał: 

– Bez roboty żaden człowiek nie wytrzyma. Cóż w tym nadzwyczajnego? A pani 

nie pracuje?... Też pani ojcu pomaga. 

Magda wykrzywiła usta: 

– Może właśnie dlatego nie rozumiem, po co pan tak bardzo pracuje. Ja co 

innego... Muszę... Ojciec wymaga. Ale pan?... Kto panu każe?... Jeszcze 
rozumiałabym, gdyby pan hulał, puszczał pieniądze, bawił się. A tak, to po co, w 
jakim celu? Żeby żyć, to wystarczy przecie panu to, co już pan ma. 

Biesiadowski był zdumiony. Magda wydała się mu nagle znacznie rozumniejsza, 

niż wszystkie inne kobiety. Skąd jej do głowy takie myśli przychodzą?... Sam 
rzeczywiście nigdy nie zastanawiał się nad tym. Czuł, że argumenty, które przed 
chwilą przytoczył, nie miały żadnej wagi. Mówiąc szczerze, pracował, bo się tak 
ułożyło, bo tak szło, bo nic nie popchnęło go do szukania zmiany dotychczasowego 
trybu życia. Ze szkoły technicznej, gdzie kształcił się na mechanika, poszedł do 
Legionów, bo każdy prawy Polak powinien był pójść, że zaś był wytrwały, sumienny, 
obowiązkowy i na odwadze mu nie zbywało, a szczęścia trochę miał – awans szedł za 
awansem. Gdy zaś po pokoju ryskim zaczęły się weryfikacje oficerów, bez żalu 
przyjął do wiadomości, że brak wykształcenia zamyka mu karierę wojskową. Będąc 
żywym i przedsiębiorczym, za radą dawnych kolegów zaczął dostawy wojskowe. 
Najpierw na mniejszą skalę, później na większą, wreszcie nawinęła się taka okazja, że 
skupił w swoim ręku dostawę wieprzowiny dla kilku garnizonów i to już postawiło go 
na pewne nogi. Po paru latach, poznawszy gruntownie rynek, przerzucił się na 
szerszy handel trzodą. 

Zmienił się teren jego działania, zmieniały się jego zajęcia i kwoty dochodów – 

tylko on sam nie zmieniał się, ani jego tryb życia. 

Panu Biesiadowskiemu dobrze było na świecie. Dobrze u ojca w Krośnie przy 

warsztacie, dobrze w szkole technicznej we Lwowie, dobrze w wojsku, w okopach i 
intendenturze, i na dostawach, i na giełdzie mięsnej, i w rzeźni, i na targowisku, i w 
małych knajpkach, gdzie zapijało się transakcje, i w wielkich bankach, gdzie 
załatwiało się sprawy finansowe. A gdy człowiekowi jest dobrze na świecie – czym 
się ma kłopotać?... Gdy człowiek zajęty jest pracą od wczesnego świtu aż po późny 
wieczór, kiedyż znajdzie czas do zastanowienia się nad tym, po co żyje, po co haruje? 

Idąc obok Magdy, spoglądał na nią z niepokojem. Była jeszcze ładniejsza, niż 

background image

zwykle, lecz jakaś niebezpieczna. 

– Po co pracuję?... – myślał z natężeniem. – Głupie pytanie. Czy człowiek 

koniecznie musi wiedzieć, co dlaczego robi?... 

Takie jego przeznaczenie, i już. I co może zmienić przez to, że się będzie trapić 

takimi myślami. Co pomoże drzewu, że będzie głowić się, dlaczego ma ciągnąć soki z 
ziemi, kwitnąć i wydawać owoce. Gdyby zaczęło się zastanawiać, przestałoby robić 
swoje i nikt by zeń pożytku nie miał, ani ono samo. Ciągnie soki, kwitnie, owocuje, 
bo takie jego przeznaczenie, taka jego natura. Właśnie, natura... 

Nie był zbyt pewien swego rozumowania i dlatego nie powtórzył go głośno. 

Magda mogłaby go jeszcze wyśmiać. Zresztą, nie lubił powtarzać swoich myśli 
innym. Tej swego rodzaju skrytości nauczył się jeszcze w wojsku, gdzie bardziej 
wykształceni koledzy nieraz nabijali się z jego wywodów politycznych czy 
strategicznych. Bynajmniej nie miał siebie za durnia, lecz widocznie, czy to myśli mu 
jakoś się kiełbasiły, czy nie umiał ich dobrze wyrazić, dość, że wolał zatrzymywać je 
dla siebie. Natomiast, zdania swego nigdy nie wstydził się: białe – to białe, a czarne – 
to czarne. 

Tak i teraz powiedział Magdzie: 

– Człowiek swoją naturę ma, a moja natura to jest praca. 

Zdawało mu się, że tym już zamknął kwestię bezpowrotnie. Magda jednak 

zaprotestowała: 

– Ale pracuje się dla jakiegoś celu: dla pieniędzy, dla sławy, dla... czy ja wiem, 

czego? A to tak, jakby pan powiedział: idę, bo moja natura wymaga, bym szedł. A 
przecież idzie się w jakimś celu, nie tylko dla samego przebierania nogami. 

– Owszem, panno Magdaleno – zaśmiał się uradowany z szybkiego znalezienia 

odpowiedzi – owszem, są ludzie, co spacerują, żeby spacerować, żeby przebierać 
nogami. 

– Robią to dla zdrowia – upierała się. 

– Albo dla przyjemności chodzenia. 

– Więc jednak mają cel. 

– I ja też mam cel: pracuję, bo praca sprawia mi przyjemność. 

Wybuchnął śmiechem. Był niezwykle kontent z siebie, czuł, że przekonał Magdę, 

że jemu samemu spadł z głowy przykry i niespodziewany problem. A jednocześnie 
Magda przestała mu się wydawać istotą dziwną i niebezpieczną. Przeciwnie, stała się 
jeszcze bardziej pożądana, jeszcze piękniejsza, bliższa, łatwiejsza do osiągnięcia. Od 
mrozu zaróżowiły się jej policzki tym cudownym rumieńcem, jakiego nie widział u 
żadnej innej; był ciemny, jakby przypalony, a jednocześnie niezwykle delikatny w 
barwie. Bo i cerę miała niezwykłą jakąś, złotą, co przy jej prawie miedzianych 
włosach stwarzało pyszną całość. 

Pan Biesiadowski zdawał sobie sprawę z tego, że kocha Magdę, a przynajmniej, 

że ją właśnie i tylko ją chciałby mieć za żonę. Od dawna zdobyłby się na powiedzenie 
tego i jej, i panu Nieczajowi, gdyby nie obawa, że panna Magdalena nie zechce o tym 
słyszeć. 

background image

Dotychczasowe życie nie nauczyło Biesiadowskiego zbyt wielkiej pewności 

siebie w stosunku do kobiet. Nie miał u nich powodzenia. Dotąd wszakże nigdy się 
tym zbytnio nie przejmował. Po prostu nie zależało mu na powodzeniu. Od czasu do 
czasu trafiała się ta lub inna, u której odnosił jakiś sukces, lecz i tych sukcesów nie 
przypisywał sobie lecz kaprysom partnerek, lub ich nadziejom na zawartość jego 
portfela. Nie gorszył się tym. O kobietach był zdania, że są to istoty z gruntu inne, ani 
złe, ani dobre, lecz inne, a na zgłębienie się w ich psychologię nie miał ani czasu, ani 
ochoty. 

Magda była pierwsza, co do której powziął skonkretyzowane zamiary 

małżeńskie. Podobała się mu od pierwszego ujrzenia, lubił z nią rozmawiać, a choćby 
tylko patrzeć na nią. Do niedawna jednak traktowała go z tak wyraźną obojętnością, 
że nie miał odwagi szukać sposobu zbliżenia. 

O ile w interesach i w stosunkach z ludźmi nigdy nie był tchórzem, tu 

najzwyczajniej w świecie bał się i umiał to sobie wyraźnie powiedzieć. Wprawdzie 
brał pod uwagę fakt, że nie jest byle kandydatem, że bądź co bądź nie może być 
uważany za starego, że posiada dość duży majątek że cieszy się niezłą opinią. U wielu 
innych panien wystarczyłoby to z nawiązką. Ale panna Magdalena – czuł to – 
musiałaby dopiero go pokochać, a wtedy można by liczyć na jej zgodę. 

Na Nowym Świecie był taki tłok, że przeciskali się z trudnością. Jak co niedzieli, 

o tej porze tłumy ludzi zapełniały chodniki. Wszystko to szło do Świętego Krzyża, do 
Wizytek Karmelitów i dalej na Miodową do Kapucynów, lub też odwrotnie na plac 
Trzech Krzyży do Św. Aleksandra. Nie brakło i zwyczajnych spacerowiczów, co 
podążali albo na Trzeci Most, albo w Aleje Ujazdowskie. Magda i Biesiadowski 
skręcili w Mokotowską, gdzie był znacznie mniejszy ruch. 

– Mówią – odezwała się Magda – że za granicą kobiety znacznie są elegantsze. 

Ale chyba i warszawianki nie takie już najgorsze. Naliczyłam samych karakułów z 
pięćdziesiąt, a ile futer fokowych, kretów i innych... Cóż, każda umiałaby ładnie się 
ubierać, gdyby miała pieniądze. 

– Każda nie każda – z rozwagą odpowiedział Biesiadowski – ale panna 

Magdalena z pewnością. Już to pani ma taki prawdziwy szyk. 

– Co też pan mówi... 

– Przysięgam Bogu – zapewnił, a po chwili wahania dodał. – Ot, pytała pani, po 

co mężczyzna ma pracować? A na przykład choćby po to, by ożenić się, a żonie dać 
możność ubierania się... Karakuły, futra, suknie. Żeby niczego nie brakowało, żeby w 
dobrobycie żyła bez żadnych trosk. 

Magda milczała, więc westchnął: 

– Po to warto i ręce sobie urobić... Samo się rozumie dla kobiety, którą się 

pokocha. 

– I pan myśli, że kobiety warte są tego? 

– Kobiety?... Nie wiem, skądże wiedzieć mogę – zaśmiał się. 

– W cedułkach giełdowych kobiet nie notują. Ale taka jedna, którą się kocha, to 

warta wszystkiego... Bo co to znaczy kochać? Juści tyle, co oceniać ponad wszystko, 
ponad cały świat. 

background image

Czuł się bardzo zażenowany i nie patrzył na Magdę, bo trochę wstydził się 

takiego ot gadania o podobnych rzeczach, o których poważnemu człowiekowi mówić 
jakby nie pasowało. Jednakże rad był, że wreszcie dobrnął do pożądanego tematu i, 
nie chcąc wyrzec się okazji, zapytał: 

– Pani, panno Magdaleno, też inaczej nie myśli, jeżeli wie pani, co to jest 

miłość... 

– Skądże mogę wiedzieć? 

– Nie kochała pani nigdy? 

– Nie. 

– Prawda – przyznał. – Pani jeszcze taka młodziutka. A to można i do 

czterdziestki dojść, zanim się taką rzecz pozna. 

– A pan poznał? – zapytała prowokacyjnie. 

Wchodzili właśnie do kościoła i pan Biesiadowski odpowiedział szeptem: 

– Poznałem. 

Spóźnili się: przy wielkim rozjarzonym światłami ołtarzu ksiądz w białym 

ornacie śpiewał prefacje. W kościele było pełno i upłynęło sporo czasu, zanim Magda 
odnalazła wzrokiem Zosię Jasionowską. Dała znak panu Biesiadowskiemu, by nie 
ruszał się z miejsca, a sama zaczęła się przeciskać z wolna w stronę Zosi. W końcu 
dotarła do niej i pociągnęła ją lekko za rękaw. Porozumiały się oczami i przesunęły 
się do bocznej nawy. Obie szeptem zasypywały się wzajemnie pytaniami. Magda w 
szkole najbardziej przyjaźniła się z Zosią, a nawet bywała w domu jej matki, która na 
Złotej miała gabinet dentystyczny. Nie widziały się tak długo, że miały sobie za dużo 
do powiedzenia i w ferworze mówiły zbyt głośno z takim ożywieniem, że klęczące w 
pobliżu dewotki poczęły sykać i obrzucać je zgorszonymi spojrzeniami. 

Z chaosu opowiadań Zosi dowiedziała się Magda czegoś, co było dla niej 

najważniejsze, najradośniejsze: oto gdy nie pokazywała się w szkole, pani Iwona 
wspominała o niej kilka razy z wielkim rozgoryczeniem: 

– Czy to warto dla was się męczyć – mówiła – nad wami pracować. Kiedy taka 

Nieczajówna doszła już do tego, że za parę tygodni mogłaby śmiało na scenie 
wystąpić i nie przynieść wstydu zespołowi, to nagle rzuca naukę i nawet wiadomości 
żadnej dać nie raczy. 

Magda słuchała z wypiekami na twarzy i z całej siły ściskając ręce koleżanki, 

domagała się: 

– Przysięgnij – że tak mówiła, przysięgnij! 

– Jak Boga kocham – zapewniała Zosia. 

Nabożeństwo dobiegało końca i Magda gorączkowo wbijała przyjaciółce w 

głowę, co ma powtórzyć pani Karnickiej – że zaszły przeszkody familijne, że Magda 
sama jest w rozpaczy, że do śmierci nie zapomni dobroci pani Iwony i że już 
niedługo, za kilka dni wróci do szkoły. 

Zosia obiecała wszystko dokładnie powtórzyć i zaproponowała, że wyjdą razem z 

kościoła: 

background image

– Nie, nie – nie zgodziła się Magda. – Nie jestem sama. 

– A z kim? 

– Z takim... jednym... 

– No, więc co? – zdziwiła się Zosia. – Daję ci słowo, że nie będę do niego robiła 

oka. Przecie jestem twoją przyjaciółką. 

Jednakże Magda była stanowcza. Oczywiście, nie obawiała się konkurencji Zosi. 

Chodziło jej tylko o to, że musiałaby panu Biesiadowskiemu wyjaśnić przy 
przedstawieniu koleżanki więcej, niż to leżało w jej obecnych planach. Nie chciała, 
by Zosia lub którakolwiek ze szkoły przyszła do niej na Dobrą. Po pierwsze, ojciec 
zaraz by wypytywał i jeszcze jakich nieprzyjemności nagadał, a po drugie, należało 
zachować tajemnicę. Przecie była tak pilnowana, że nawet nie udało się jej ani razu 
wyrwać, by zatelefonować do pani Iwony. Gdyby zaś telefonowała z jatki, czy z 
którego z okolicznych sklepów – rzecz szybko doszłaby do ojca. 

Serdecznie pożegnała się z Zosią i wróciła do pana Biesiadowskiego. Klęczał 

jednym kolanem i modlił się z pochyloną głową. Na samym środku, spośród jasnych i 
lekko sfalowanych włosów, przezierała zaczynająca się łysinka, również różowawa. I 
cały był jakiś niepozorny, niezręczny. Magda westchnęła, spojrzała na ołtarz, 
przypomniała sobie radosną nowinę i uklękła: należało podziękować Bogu. Ponieważ 
zaś nie wzięła ze sobą książeczki do nabożeństwa, odmówiła Ojcze Nasz, Zdrowaś 
Maryja i wszystkie pacierze, jakie tylko umiała na pamięć. 

Po wyjściu z kościoła wracali Nowowiejską i Alejami. Magda wciąż była 

podniecona wiadomością i w świetnym humorze. Wesoło przekomarzała się z 
Biesiadowskim, zachwycała się mrozem, tłumem dzieci, poubieranych w białe 
trykoty i futerka, pędzącymi środkiem wspaniałymi samochodami, a najwięcej 
sankami. 

– Może byśmy się przejechali, jeżeli pani pozwoli? – zaproponował 

Biesiadowski, też rozbawiony humorem towarzyszki. 

– A dobrze! Tylko nie do domu, bo jeszcze do obiadu czas, a taka cudna pogoda. 

– To pojedziemy do rogatki belwederskiej. Dobrze? 

Magda grzecznie wyraziła obawę, czy to nie za daleko, czy dorożkarz nie zażąda 

zbyt wiele, lecz była kontenta. Przy Belwederze, gdzie jezdnię wyczyszczono 
dokładnie ze śniegu, płozy zazgrzytały po nagich kostkach kamiennych, dalej jednak 
droga była zaciągnięta sprężystą warstwą zbitego śniegu, niczym grubym wojłokiem, 
po którym kopyta uderzały głucho i miękko. Po obu stronach wielkie stare drzewa 
stały uroczyste w białej okiści, jasne, przeraźliwie jasne słońce napełniało świat taką 
białością, że aż oczy bolały i trzeba było przymykać je prawie całkiem. Magdzie 
przypomniała się Oleńka z "Potopu" i Kmicic i ta ich wspaniała sanna do mitrunów... 
Sama miałaby teraz ochotę krzyknąć z całej piersi: "Hop, Hop!" Nie zrobiła jednak 
tego, gdyż taki pan Biesiadowski zdziwiłby się tylko, a może miałby słuszność. 

Wiatr dął im prosto w twarz, uderzając lodowatymi porywami, natomiast gdy 

przy rogatce zawrócili, zrobiło się cicho i prawie ciepło. 

– Ostry mróz – stwierdził z zadowoleniem Biesiadowski – mamy piękną zimę. 

Dawno nie jeździłem sankami. Ostatni raz to chyba na wojnie pod Baranowiczami. 

background image

Tyle lat... 

– Zmarzł pan? – zapytała Magda, widząc, że zdjął rękawiczki i rozciera dłonie. 

– Ja nie, ale może pani? 

– Troszeczkę – przyznała się. 

– Jeszcze się pani zaziębi – powiedział strapiony – będzie mnie pani ładnie 

wspominać. 

– Ależ przeciwnie. Mnie jest bardzo, bardzo przyjemnie. 

– Serio przyjemnie? 

– Bardzo. 

Zaśmiał się niewyraźnie: 

– To chwała Bogu, że pani ze mną nie jest przykro. 

– A cóż panu na tym może zależeć? – zapytała udając zdziwienie. 

– Mnie? Mnie, panno Magdaleno?... Mnie więcej na tym zależy, niż... Wie pani, 

wspomniałem tam w mieszkaniu, że teraz mam wojnę z prowincjonalnymi 
hurtownikami. Jeżeli przegram, to wieprzowina pójdzie w górę najmniej dziesięć 
groszy na kilo żywca. A za mięso ceny podnieść nie wolno. Rozumie pani? 

– To pan na tym straci? 

– Dużo stracę, jeżeli oczywiście tamtym uda się. Więcej, niż się zdaje. Ale niech 

tam. Teraz co innego mam w głowie, na czym mi więcej zależy, a mianowicie... 
mianowicie... to jest... faktycznie... 

Zaciął się i nie mógł z siebie wydobyć nic więcej. Magda skuliła się i siedziała 

cichutko z miną niewiniątka, które wcale nie rozumie, o co chodzi. 

Dojeżdżali do Solca i pan Biesiadowski, chcąc wybrnąć z niedopowiedzianego 

zdania, zaproponował: 

– A może jeszcze przejedziemy się. 

– Nie, nie, już dosyć. Czas na obiad. 

– A tatko nie będzie się gniewał, żeśmy się przejechali? 

– Skądże! Tatko w pana wierzy, jak... Czy ja wiem... Pan dla niego to 

najsolidniejszy człowiek. 

– Naprawdę?... Zawsze dla niego miałem szacunek. 

Dorożkarz stanął przed bramą. Magda musiała poczekać chwilkę, póki pan 

Biesiadowski targował się z nim o zapłatę. Dorożkarz chciał sześć złotych, pan Feliks 
dawał cztery. Wreszcie zgodzili się na pięć. 

– Taki zdzieracz! – z oburzeniem zwrócił się do Magdy Biesiadowski, chowając 

portmonetkę – skórę zdarłby z człowieka. 

– Widzi pan – powiedziała Magda, której zrobiło się przykro – widzi pan, tylko 

miał pan niepotrzebny wydatek. 

background image

– Broń Boże. Ja nie jestem skąpy. Niech pani tak o mnie nie myśli – 

zaprotestował gorąco. – A już co do niepotrzebnego wydatku, to chyba żarty. Tylko 
nie lubię, jak mnie nabijają w butelkę. 

– No pewno – przyznała Magda. 

– Zatem pięknie dziękuję, panno Magdaleno. 

– I ja panu też. 

– Mogę jutro wstąpić na Tamkę? 

– Bardzo proszę. 

– A nie dokuczę pani? 

– Skądże. 

– No to rączki całuję i do widzenia. 

– Do widzenia, panie Feliksie. 

Wbiegła jednym tchem na górę. Akurat podawano do obiadu. Magda, spotkawszy 

wzrok ojca, nie czekając na jego pytania, powiedziała: 

– Byłam na sumie u Zbawiciela, a później pan Biesiadowski woził mnie sankami 

aż do rogatki. 

– Po cóż to? – burknął ojciec, ale bez szczególnej nagany. 

– Tak sobie. Myślałam, że tatko nie będzie się gniewał. 

Pan Nieczaj zamyślił się, chrząknął i wzruszył ramionami: 

– Toteż nie gniewam się. Jak wiem, z kim jesteś, a jesteś z osobą solidną i 

odpowiedzialną – to czego mam się gniewać. No, dawajcie pić. 

W przejściu do kuchni złapała Magdę Adela: 

– Powiedz, i co? 

– Jak to co? 

– No pan Biesiadowski?... Mówił co? 

Magda z tajemniczą miną rozejrzała się i skinęła głową: 

– Mówił. 

– A co? A co? 

– Że dzisiaj zimno – wyszeptała jej do ucha Magda. 

Oczki Adeli otworzyły się szeroko, lecz już po sekundzie zorientowała się, że 

Magda z niej kpi: 

– Ot, jaka z ciebie siostra – powiedziała z żalem i chciała coś jeszcze dodać, lecz 

właśnie rozległ się gromki głos ojca: 

– Będzie ten obiad, czy nie? 

– Taką mi szczerością odpłacasz – dorzuciła Adela i pobiegła do kuchni. 

background image

Magda nie lubiła zwierzać się nikomu. Toteż i wieczorem nic Adeli nie 

powiedziała. Zaraz po obiedzie ojciec wyszedł do pana Chochronia na Książęcą, bo to 
wypadały jego imieniny. Jeszcze przed jego wyjściem zjawiła się, jak prawie każdej 
niedzieli, panna Maraszkówna, szwaczka mieszkająca na tych samych schodach, 
zażyła przyjaciółka Adeli. Później nadeszła ciotka Kminkowa ze swoją zezowatą 
Władką i pan Edmund Kamionka ze swym stryjecznym bratem, starszym sierżantem, 
Michałem. 

Było to wszystko towarzystwo Adeli i Magda by zaznaczyć to wyraźniej, 

trzymała się trochę na uboczu. Wzięła książkę i udawała, że czyta, a przynajmniej 
starała się czytać. Na zwrócone do siebie pytania odpowiadała "tak" albo "nie", 
usiłując skupić uwagę na losach Roberta Camtruth, oscylującego między uczuciami 
wdowy, Lady McCormick i uroczej Ethel Pambrooke. Niestety, w tym właśnie 
miejscu pasjonującej powieści był długi opis rodowodu Camtruthów, tyle nazw i 
miast, tyle nazwisk nowych, które zapamiętać było niezwykle trudno, że nie mogła 
się wciągnąć. Trochę rozmyślała nad niedorzecznym zwyczajem cudzoziemców 
komponowania takich wymyślnych nazwisk, trochę o przechwalonej kapuście 
kiszonej ciotki Kminkowej, trochę o grubym karku sierżanta, lecz najwięcej o 
Biesiadowskim, zgodzi się czy nie? 

Pan Edmund przyniósł torebkę cukierków i od czasu do czasu wyciągał ją z 

kieszeni, częstując wszystkich obecnych. Magda nawet lubiła ten gatunek karmelków, 
łuszczyły się takimi plasterkami, jednakże nie wzięła już drugiego, żeby sobie pan 
Kamionka za wiele nie wyobrażał. Dopiero, gdy chcieli zagrać na gramofonie, 
musiała całkowicie przyłączyć się do towarzystwa. Bez niej nikomu nie wolno tknąć 
tego instrumentu. Właściwie gramofon należał do Adeli. Dostała go w prezencie od 
księdza Józefa. Nie umiała jednak obchodzić się ani z igłami, ani z moderatorem, 
dość, że tak się ustaliło, że tylko Magda dysponowała gramofonem. Ona też od czasu 
do czasu tłumaczyła Adeli, że koniecznie trzeba kupić taką a taką płytę, otrzymywała 
od niej kilka złotych i w ten sposób posiadała prawie komplet "przebojów" "Złotej 
Maski". Sama zresztą umiała je na pamięć i czasami, gdy ojca nie było w domu 
wyśpiewywała niektóre przed lustrem. 

Koło siódmej wrócił pan Nieczaj i przyprowadził ze sobą dalekiego kuzyna, 

przodownika policji, pana Kurpińskiego: Kurpiński, chociaż od lat żonaty i dzietny, 
trzymał się niczym kawaler: elegancki, rozmowny, wesoły, do tańca i do różańca. 
Anegdotami to sypał, jak z rękawa, a przy tym był wykształcony, bo kiedyś 
seminarium nauczycielskie skończył i byłby został profesorem, tylko mu się coś tam 
nie poszczęściło. Magda lubiła wuja Kurpińskiego. Nie było rzeczy, na której nie 
znałby się, o której nie potrafiłby ciekawie opowiadać. Ogładę taką miał. 

Ojciec, który nie lubił gramofonu, a już szczególnie tańców w mieszkaniu, tym 

razem, gdy przodownik Kurpiński zatańczył z Magdą walczyka – ani się zmarszczył. 
Natomiast gdy pan Edmund chciał pójść z Adelą w ich ślady – zabronił. 

– Dość tego dobrego. Adela, dawaj kolację! 

Słysząc to, ciotka Kminkowa zaczęła na niby zbierać się do odejścia, a chociaż 

jej nikt specjalnie nie zatrzymywał, w końcu została. Stryjeczny pana Edmunda 
wyciągnął z kieszeni swego wojskowego płaszcza butelkę czystej, a pan Nieczaj, 
chociaż bąknął coś, że nie potrzebna fatyga, bo wódki i na Powiślu nie brak, jednak 
umiał ocenić maniery sierżanta, że to na darmowy poczęstunek nie leci, a chociaż 
jego stryjeczny tylko czeladnikiem u gospodarza zostaje, chce fason pokazać. 

background image

Po kolacji goście szybko się rozeszli. Adela z Wiktą zabrały się do sprzątania, 

pan Nieczaj zdjął ubranie i, jak co dzień, ukląkł przy łóżku, by odmówić pacierze. 
Jego ogromna postać w białej świątecznej koszuli, ze sztywnym gorsem, i z 
błyszczącą na karku spinką od kołnierzyka, jego długie białe kalesony z już 
rozwiązanymi u dołu tasiemkami i głos, falujący od cichego głębokiego szeptu, aż do 
głośnego "Bądź miłościw mnie grzesznemu" – wszystko to nasuwało Magdzie 
poczucie pewności, bezpieczeństwa, ciepłej, niezmiennej codzienności, na którą 
patrzyła od lat najmłodszych. Dobrze jej było z tym i nawet na myśl, że mogłoby się 
coś zmienić, ogarniała ją obawa. 

A przecież tak tych zmian pragnęła. Zmian najdalej idących: muzyki, 

przytłumionej oddaleniem, szerokiego łoża, topieli koronek, nad ciężkim, wspaniałym 
baldachimem kryształowej ampli, napełniającej sypialnię różowym półmrokiem, futer 
białych niedźwiedzi, rozesłanych na dywanie i pochylonego nad łóżkiem wytwornego 
pana we fraku, uśmiechniętego tajemniczo i obezwładniająco, z siwiejącymi 
skroniami i rysami twarzy trochę przypominającego wuja Kurpińskiego, trochę 
księdza prefekta z pensji i trochę Rudolfa Valentino. 

Wystarczyło przymknąć oczy, by mały pokoik z krzywą podłogą, by wąskie, 

twarde łóżko, by wszystko dokoła zaczęło się przeistaczać w tamten piękny obraz. 

– Jesteś młoda i ładna – powiedziała jej kiedyś pani Iwona – a to dla kobiety tyle, 

co największy przywilej, co otwarta droga do szczęścia. 

I Magda wiedziała, że musi znaleźć tę drogę, że ją znajdzie, że wcześniej czy 

później dostanie się do innego pięknego świata, tylko nie wolno ominąć żadnej 
okazji. Jeżeli wyobrażała sobie przyszłość własną w najczarniejszych barwach – 
widziała siebie taką, jak Adela: z tłustą twarzą, z zaznaczającymi się zmarszczkami, z 
wydętym brzuchem i z obwisłymi piersiami. To nie raziło u Adeli, która już 
przekroczyła trzydziestkę, ale napełniało odrazą, gdy pomyślała, że sama, zostając w 
takim życiu, jak dotychczas, za lat czternaście będzie tak wyglądała. Może 
niezupełnie tak, jest przecież innej budowy i znacznie, bez porównania ładniejsza od 
siostry. 

Pomimo to, należy śpieszyć! Za wszelką cenę śpieszyć! 

Z tym mocnym i nieco trwożnym postanowieniem zasnęła, z nim się obudziła. Od 

wczesnego świtu siedziała w jatce, nie mogąc się doczekać południa, kiedy zwykle 
wpadał pan Biesiadowski. Układała sobie, że dziś, koniecznie dziś musi usłyszeć od 
niego oświadczyny i wymusić na nim zgodę na dalszą naukę u pani Iwony. 
Oczywiście, nie powie mu o następnych swoich zamiarach. On też, jak ojciec, nie 
pogodziłby się z myślą, że ona pójdzie na scenę. Powie mu tylko: 

– Żyć bez tańca nie mogę. Szkoła choreograficzna da mi to, że nie będę chodziła i 

poruszała się jak krowa. Jeżeli pan, panie Feliksie, kocha mnie i chce, bym została 
jego narzeczoną, to właśnie musi pan spełnić ten warunek, żeby wydobyć od ojca 
pozwolenie. 

Obmyśliła każdy szczegół rozmowy i była tak podniecona oczekiwaniem, aż 

Adela, gdy nieco przerzedziło się w jatce, zapytała ją półgłosem, czy aby nie jest 
chora. 

Pan Biesiadowski przyszedł nawet wcześniej niż zwykle. Najpierw załatwił z 

ojcem rachunki, a później zaczął rozmawiać z Magdą. Przyjęła go jeszcze cieplej, niż 

background image

wczoraj i po kilku zdaniach, skierowała rozmowę na monotonię swoich wieczorów. 

– Nawet w kinie nie byłam już ze trzy tygodnie – zakończyła z westchnieniem. 

Biesiadowski uchwycił w lot to napomknienie. 

– A nie wybrałaby się pani ze mną? 

– Pan przecie nie ma czasu, musi pan być w rzeźni. 

– Pal licho rzeźnię, poślę tam pomocnika. Człowiek przecie nie jest 

niewolnikiem. 

– Słyszałam, że w "Stylowym" jest bardzo piękny film. Lubi pan Gretę Garbo? 

– Kogo? 

– Gretę Garbo, artystkę filmową? 

– Aha, coś słyszałem – skupił się – tak, tak! Podobno fajna aktorka. Zresztą mnie 

wszystko jedno. Byle z panną Magdaleną. 

– Tak pan przez grzeczność mówi – spuściła oczy. 

– Przysięgam Bogu! – zapewnił żarliwie. 

– Mężczyźni wszyscy umieją układać takie piękne słówka. Widzę, że i z pana, 

panie Feliksie, też pod tym względem mistrz. 

– Ze mnie? – szczerze zdziwił się Biesiadowski. 

Nigdy mu na myśl nie przyszło, by był mistrzem w zdobywaniu kobiet. Gdy teraz 

powiedziała mu to ta piękna dziewczyna, która oczywiście musi mieć powodzenie u 
wszystkich, a zatem zna się na tych rzeczach, w panu Biesiadowskim zachwiało się 
niekorzystne pojęcie o samym sobie. Postanowił w wolnej chwili rozważyć tę kwestię 
gruntowniej, na razie wszakże jego praktyczny umysł zwrócił się do omówienia 
projektu. 

Ponieważ do kasy zbliżył się właśnie pan Nieczaj, Magda powiedziała: 

– Tatko pozwoli mi wyjść wieczorem? Pan Feliks zaproponował, czy nie 

poszlibyśmy do kina? 

– Z tych kin, to nic dobrego – wzruszył ramionami pan Nieczaj. 

– Dlaczego, proszę pana? – zaoponował Biesiadowski – kino, to też sztuka, 

upiększenie życia. Dlaczego? 

– Więcej z tego niemoralności wszelkiej, jak owej, tej samej sztuki – machnął 

ręką – ale cóż, idźcie, ja tam nie pójdę. 

– To wielka szkoda – smutnym tonem ucieszył się Biesiadowski – myślałem, że 

może i szanowny pan ojciec zechce z nami? 

Mówiąc to, Biesiadowski zerknął porozumiewawczo na Magdę. Uważał się teraz 

za dyplomatę, kutego na cztery nogi, i był kontent z siebie. 

O szóstej po południu wstąpił po Magdę na Dobrą. Czekała już ubrana i 

uzbrojona w cały arsenał broni zaczepno-odpornej, oraz w dokładny plan 
strategiczny. 

background image

Początek tego planu polegał na smutnej, bardzo smutnej mince. Pan Biesiadowski 

rozejrzawszy się w tej sytuacji, postanowił, jak było przewidziane: 

– Coś pani jest, panno Magdaleno – zaniepokoił się. 

– Eh... nic – westchnęła boleśnie. 

– Jednakże pani jest zmartwiona. 

– Może... 

Z kolei martwił się i on: 

– A może to z mojego, broń Boże, powodu? 

Na to nic nie odpowiedziała. 

– Niechże pani powie szczerze – nalegał z obawą w głosie. 

– Nie z pańskiego, panie Feliksie, ale po trochu z pańskiego. 

– Niech mnie! Cóż ja złego zrobiłem. 

– Pan? Nic złego. Przeciwnie jest pan dla mnie za dobry, za życzliwy... 

Szybko wziął ją pod rękę i powtórzył: 

– Panno Magdaleno! 

– Tak – ciągnęła smutnym głosikiem – za życzliwy. Gotowam do pana... 

przywiązać się, polubić pana... jeszcze więcej a wtedy co?... 

Biesiadowski z całej siły przycisnął jej łokieć: 

– Potrafi pani, panno Magdaleno, droga panno Magdaleno? 

– I po co? – westchnęła – gdy pan mnie lepiej pozna, przekona się pan, że jestem 

zła, niemądra, nie zechce mnie pan już widywać... 

– Za przeproszeniem głupstwa pani opowiada! – oburzył się. 

– Tak, tak – ciągnęła – nie będzie już pan przychodzić do sklepu, tylko, jak dziś o 

rzeźni, powie pan: pal licho Nieczajów!... Poślę tam pomocnika. 

– Ja?! Ja tak powiem?... 

– Pan. Na pewno. A mnie będzie tęskno. Cóż, każde zwierzę przyzwyczaja się, 

cóż dopiero człowiek. 

Stanął i prawie przemocą ją zatrzymał. Oczy mu się świeciły, a usta drżały, co 

Magda widziała z całą dokładnością, chociaż patrzyła w ziemię. 

– No, to ja pani powiem, panno Magdaleno, że pani to chyba oczu nie ma! Czyż 

pani nie widzi, że ja panią kocham!? 

W jego głosie zabrzmiało takie rozrzewnienie, tyle uczucia, aż Magdzie zrobiło 

się przykro i wstyd samej siebie i swojego komedianctwa. 

Z tym większym przekonaniem wypowiedziała przygotowane na ten moment 

słowa: 

background image

– Niech pan tego nie mówi, panie Feliksie, niech pan tego nie mówi! Nie jestem 

tego warta, jestem zła, pusta, głupia. Niech pan cofnie te słowa! 

– Kocham panią, nawet pani wiedzieć nie może jak strasznie panią kocham! 

– Nie, nie – potrząsnęła głową i jednocześnie wyczekiwała, że on powie, jak ten 

lord o trudnym do przeczytania nazwisku: – Żyć bez ciebie nie mogę, Ewelino, ty 
uosobienie mych promiennych marzeń. 

Pan Biesiadowski tego jednak nie powiedział, za to ściskał coraz mocniej łokieć 

Magdy. 

– Nie jestem pana warta, panie Feliksie – powtórzyła. 

– To jest moja rzecz. Chodzi o to, czy ja jestem wart pani? Czy ja pani chociaż 

odrobinę się podobam? 

– Owszem, ale to tym gorzej dla mnie. 

– Dlaczego? Dlaczego? – natarczywie i zbyt głośno dopytywał się Biesiadowski, 

chociaż znalazł się już w tłoku przed kasą kina i naokoło oglądali się na nich ludzie. 

– Później panu powiem – cicho odpowiedziała Magda – nie tutaj. 

Zrozumiał i poszedł po bilety. Magda czekała pod ścianą. Czuła się złą i 

nieuczciwą. Wiedziała, że postępuje nieszlachetnie. Szczególniej teraz, gdy usłyszała, 
że ten dobry, poczciwy pan Feliks kocha ją. Wyznanie Biesiadowskiego, jak podobne 
z ust każdego innego mężczyzny, oczywiście, sprawiło jej radość. Jednakże może 
nawet wolałaby, żeby jej tak bardzo nie kochał. W każdym razie nie powinna mu 
robić zbyt wielkich nadziei, tylko w sam raz, by wystarczyło na narzeczeństwo. Z 
daleka widziała go stojącego w ogonku. Każdy na pierwszy rzut oka powiedziałby, że 
to prosty człowiek, pospolity. Choćby nie wiadomo jak się ubrał, nic to nie pomoże. 
Cóż z tego że zacny... Uczuła na sobie czyjś wzrok. O kilka metrów od niej stali jacyś 
państwo. Kobieta w popielicach i mężczyzna w prawie białym pilśniowym kapeluszu. 
Oboje wpatrywali się w Magdę i robili o niej uwagi. W oczach kobiety dostrzegła 
lekceważenie: lustrowała jej skromne palto i niemodny kapelusz. Mężczyzna był 
bardzo wysoki, barczysty, o dużej brzydkiej twarzy. Chociaż miał nieco wytarty 
kołnierz futra i źle zawiązany krawat, aż biła od niego pewność siebie pana całą gębą. 
Nie odrywał od Magdy spojrzenia, które wprost dotykalnie czuła na sobie. Było 
zimne, ciekawe i jakieś bezwstydne. Przestąpiła z nogi na nogę, odwróciła się, lecz to 
spojrzenie nie przestawało jej dokuczać. 

Biesiadowski załatwił bilety i przechodzili teraz obok tamtych państwa. Magda – 

sama nie wiedziała dlaczego – dużo dałaby za to, by oni nie zauważyli, że drepczący 
obok niej Biesiadowski jest jej towarzyszem. 

– Nie, nie – utwierdziła się w postanowieniu – byle nie on. 

Wyświetlano film rzeczywiście zajmujący. Greta Garbo grała rolę nieszczęśliwej 

księżny, którą zdradzał kochany przez nią mąż. Bohaterka bardzo z tego powodu 
cierpiała i Magda solidaryzowała się z nią w duchu aż do czasu, gdy księżna 
porzuciła pałace i służbę, auta i bogactwa, by zostać szarytką. To już było głupie. 
Nikt jej nie zmuszał do nędzy. Mąż wprawdzie nie kochał jej, ale był dżentelmenem. 
Trudno kogoś zmusić do kochania. A gdzież słuszny powód, by jeszcze dodawać 
sobie nieszczęścia przez wyrzeczenie się pięknego luksusowego życia! Nie, to już 

background image

było głupie. 

Po wyjściu z seansu podzieliła się tymi wrażeniami z Biesiadowskim, który 

jednak był odmiennego zdania. Przede wszystkim utrzymywał, że ten książę wcale 
nie był dżentelmenem, bo zdradzał żonę. Magda nic na to nie odpowiedziała, gdyż 
przyszło jej na myśl, że pan Feliks nie rozumie słowa dżentelmen, a nie chciała go 
zdetonować. 

Wstąpili na kawę i ciastka do małej cukierenki. Na szczęście było tu pusto i mogli

swobodnie rozmawiać. Magda sama wróciła do tematu. Z całą ostrożnością wyłożyła 
panu Biesiadowskiemu, że nie kocha go, że za mało go zna; że jednak szalenie go 
lubi, poważa i nad wszystko ceni jego dobroć i wyrozumiałość. Z czasem może go 
nawet pokocha, ale to wymaga bliższego poznania, przywiązania, słowem, czasu. 

– Potrzebne to nie tylko mnie – mówiła – ale i panu. Pan też musi przekonać się, 

czy ja w gruncie rzeczy nie jestem zła, fałszywa, próżna... A ja właśnie taka jestem. 

Zaprzeczył ze śmiechem, lecz ona ciągnęła dalej oskarżenie przeciw sobie. 

Opowiedziała na zakończenie historię swego potajemnego uczęszczania do szkoły 
choreograficznej, rozwodziła się o tym jak najobszerniej i najszczerzej. Nie przyznała 
się tylko do zamiarów na przyszłość; ot, po prostu z miłości do tańca i żeby umieć 
wytwornie się ruszać, chciała tę szkołę skończyć, tym bardziej, że zostało już jej do 
ukończenia kursu tylko jakieś półtora miesiąca. 

Biesiadowski dziwił się, lecz w jego zachowaniu się nie dostrzegła zgorszenia. 

Wyraził się o wszystkim z zupełną pobłażliwością: 

– Ja tam w takich drobnych kaprysach nic złego nie widzę – wzruszał ramionami. 

Wtedy powiedziała mu o ojcowskim zakazie i dała do zrozumienia, że oczekuje 

odeń w tym względzie pomocy. Może to i głupstwo, może to i kaprys, ale takiego 
właśnie dowodu uczuć żąda. Jemu, panu Feliksowi, pójdzie to nawet dość łatwo, 
przecie może chce mieć żonę, umiejącą ładnie tańczyć. 

Biesiadowski był tak uszczęśliwiony, że zdumiewał się jedynie, dlaczego Magda 

w takiej chwili zaprząta sobie głowę podobnymi drobiazgami. Oczywiście zrobi 
wszystko dla niej, wszystko czego by chciała. Jakby dla zilustrowania tego zaczął ją 
wypytywać, czy zjadłaby jeszcze kawałek tortu, może babki, a może kremu z 
konfiturami?... 

Przesiedzieli w cukierni prawie godzinę, po czym odprowadził Magdę do domu. 

Po drodze zasypywał ją zachwytami nad jej urodą i zapewnieniami, że nigdy nie 
wyobrażał sobie by zasłużył na takie szczęście. Na pożegnanie wycałował jej ręce i, 
wesoło pogwizdując, zawrócił do domu. 

Wprost rozpierała go radość. Sam sobie wydawał się śmiesznym i dziecinnym, 

lecz i to go cieszyło. Nie przypuszczał, że z oświadczynami pójdzie tak gładko, tym 
bardziej nie spodziewał się od Magdy natychmiastowej zgody. Widocznie nie 
doceniał siebie. Widocznie nie jest ot, takim zwykłym facetem, kręcącym się po 
świecie, diabli wiedzą po co i dlaczego. Tak! Po co?! Po co żył dotychczas? Przecież 
była to szarość i szarość bez granic, bez nadziei, że się kiedyś skończy. Harówka bez 
celu. A jednak, nigdy nie trzeba zastanawiać się nad podobnymi rzeczami. 
Opatrzność sama myśli o najmniejszej muszce, a cóż dopiero o człowieku i nigdy nie 
wiadomo jak pokieruje jego losem. Trzeba żyć i robić swoje, a zawsze w końcu 
przyjdzie nagroda. I to jaka nagroda: małe, ciepłe, czyste mieszkanko, do którego 

background image

warto śpieszyć się, o którym warto przez cały dzień, czy to na giełdzie mięsnej, czy w 
rzeźni, czy na targowisku, warto pamiętać i tęsknić, bo czeka tam własna żona, 
piękna, delikatna, niczym kwiat, uśmiechnięta, wesoła i przede wszystkim własna. 
Dotychczas, spoglądając mimochodem na małżeńskie szczęście innych, jakoś nigdy 
nie zastanawiał się nad znaczeniem samych tych słów. Szczęście, no to szczęście. Daj 
im, Boże! Ale teraz poznał smak tego szczęścia. A dzieci?... Białe, maleńkie, z 
jasnymi główkami, takie głupiutkie i kochane! Ba! 

Nabrał pełne płuca powietrza i zdawało mu się, że to jeszcze za mało. 

Oczywiście, jego szczęście nie będzie takie jak innych większe, stokroć większe, 

ciche i własne. Rozumiał, że przesadza, że Magda nie jest aż takim unikatem, jak mu 
się zdaje, ale sam w upomnienia swojego rozumu nie wierzył i nie chciał wierzyć. 
Młodziutka, osiemnastoletnia, toż to prawie podlotek, inteligentna, z manierami, 
urody takiej, że co się zowie (co na przykład taka Greta Garbo!), no i z 
wychowaniem! z niewysokiego wprawdzie, ale z dobrego domu, gdzie dziewczynę 
umieli uczciwie wychować, z moralnością, z zasadami. A poza tym panna z 
rozsądkiem, nie latająca, nie lekkomyślna i nosa nie zadziera, przeciwnie jest aż za 
skromna, powiada, że jest zła i próżna, a najlepszy dowód jej skromności, to że za 
grzech sobie poczytuje takie chodzenie do szkoły tańca!... A niechże uczy się i tańca, 
i muzyki, i czego chce. Dzięki Bogu jeszcze Biesiadowskiego stać na to, żeby 
spełniać takie zachcianki swojej żony. A jak się pobiorą – tak już sobie ułożył – nie 
będzie dnia, żeby z pustymi rękami przyszedł do domu: raz ciastka, raz czekoladki, 
raz pantofelki, czy jakie błyskotki, żeby tylko była szczęśliwa, żeby go tylko kochała. 

– Pokocha, na pewno pokocha – przekonywał siebie. 

Jeżeli chodziło o rozmówienie się z ojcem, nie żywił żadnych obaw. Nie 

przypuszczał, by pan Nieczaj odmówił mu córki za żonę. Po pierwsze, dla takiego 
Nieczaja to bądź co bądź partia. Mieć zięcia byłego oficera legionistę, odznaczonego 
Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych z trzema okuciami, to nie każdemu nawet 
największemu rzeźnikowi się zdarzy. Po drugie, stary Nieczaj nieraz sam dawał do 
zrozumienia, jakiego męża chciałby dla córki, a Biesiadowskiego wyróżniał i 
poważał. A po trzecie, "Biesiadowski" – to w całej branży, jeżeli nawet nie więcej, to 
znaczyło ładne paręset tysięcy złotych, czut – czut, a do miliona dosięgnie. To też 
piechotą nie chodzi. 

Pod tym względem był tedy spokojny. Pewien był również, że skoro stary na 

związek przystanie, to już nie będzie sprzeciwiał się kaprysowi córki co do tej szkoły. 
Pokrzywi nosem, to pewne, człowiek starej daty, nie rozumiejący, że są nowe mody, 
nowe prądy. Ale zgodzi się, bo będzie musiał. 

Przyszło też panu Biesiadowskiemu na myśl, że Magda też goła nie zostanie. 

Stary Nieczaj gotóweczkę ma i córce nie pożałuje. Dużo, zbyt dużo za swego życia 
nie da, a gdyby nawet nic nie dał – to trudno, ale skoro da, to zawsze w interesach się 
przyda. 

Szedł pieszo do domu na Pragę. Na moście rwał silny wiatr, gwiżdżąc w 

żelaznych ramach; dołem po zamarzniętej Wiśle uganiały się małe zamiecie sypkiego 
śniegu, aż wyło między filarami. 

Za mostem skręcił na prawo, po schodkach szedł na nabrzeże, gdzie jeszcze 

silniej huczało od wiatru i nastawiwszy kołnierz ruszył z pochyloną naprzód głową 
wzdłuż rzeki. Zawsze tędy wracał do domu: nasypem, a później ulicą Szeroką. Tak 

background image

było bliżej, a chociaż wieczorami niezbyt bezpiecznie szczególniej dla człowieka, 
któremu nieraz grożono kulką w łeb, wystarczało ciężkiego ośmiostrzałowego 
"hiszpana" przełożyć z tylnej do bocznej kieszeni, by iść śmiało. 

Przy ulicy Szerokiej, w drewnianym parterowym domku, mieściła się niewielka 

knajpka Moszka Halperna. Nie zaglądał tu nikt z branży, a Biesiadowski tylko wtedy, 
gdy był szczególnie kontent, nie chciał z nikim gadać o interesach, a tak sobie, do 
lampy wypił parę większych na sen. Moszek, sam pijak nałogowy, o tej porze miał 
już oczy jak w oliwie, śmiał się z byle czego i zataczał się za szynkwasem. Oprócz 
niego i brudnej dziewczyny, dokładającej węgiel do żelaznego piecyka, nie było w 
knajpie ani żywej duszy. Mimo to z grającej szafy wydobywały się skoczne i 
chrapliwe dźwięki krakowiaka. Gdy tylko kawałek się kończył, Moszek w lansadach i 
podśpiewując zbliżał się do aparatu i niezbyt pewnym ruchem wpychał w otwór nową 
dziesięciogroszówkę. 

– Z muzyką zawsze człowiekowi weselej – objaśnił Biesiadowskiemu – prawda 

Halinka?! 

Tu pełną garścią ucapił dziewuchę za szerokie biodro. 

– Won z łapami – krzyknęła, lecz nie ruszyła się z miejsca. 

Żyd zaśmiał się cieniutko i nie Pytany Postawił na szynkwasie przed gościem 

szklaneczkę czystej z pipermentem. Biesiadowski wypił. Przy pomocy wykałaczki 
wyłowił z półmiska dzwonko śledzia, przekąsił i skinął głową: 

– Nalewaj Moszek jeszcze. Mam dziś dobry dzień. 

– Daj Boże zawsze. To i ja z panem porucznikiem wypiję Pańskie zdrowie. 

Wychylił, a Biesiadowski powiedział: 

– Bardzo dobry dzień. 

– No to jeszcze jedną – z fantazją machnął butelką Moszek. 

– Nie. Dosyć będzie – kategorycznie zaprotestował Biesiadowski. 

– Jeszcze jedną, na mój rachunek – uparł się Żyd i nalał znowu dwie szklaneczki. 

Z takim człowiekiem jak pan porucznik muszę! 

Biesiadowski nie wziął się na ten komplement. Wiedział, że Halpern pił z 

każdym i stawiał każdemu, byle mieć towarzystwo. Nawet te dziesięciogroszówki 
marnował bez sensu, bo przecie szafa była wstawiona przez firmę Kozłowicza; który 
obsługiwał wszystkie knajpy. 

– Ej, Moszek, z torbami niedługo pójdziesz – upomniał go Biesiadowski. 

– Dlaczego niedługo – zaśmiał się Żyd – może jutro, może pojutrze. Ale jak 

człowiek pije, to wie, że żyje... Albo... Albo nie wie, że żyje. Czasem to lepiej nie 
wiedzieć, że się żyje. 

– Dziwny z ciebie Żyd – skrzywił się Biesiadowski – no, do widzenia. 

Zapłacił i wyszedł. Teraz zły był na siebie, że tutaj wstąpił. Taki Halpern może 

człowiekowi najlepszy humor popsuć. Są ludzie skazani na zagładę. Sami w sobie 
noszą tę zagładę. I żadna pomoc im nie pomoże. A zresztą, gdyby człowiek 
wszystkim pomagał, sam poszedłby pod kościół. 

background image

Aż do rogu ulicy przerywane podmuchami wiatru dolatywały go chrapliwe tony 

grającej szafy. 

Rozdział II 

Fronton wielkiego gmachu jarzył się od świateł. Wzdłuż gzymsów wrzynały się 

jaskrawe linie rozpalonego neonu, wycinając kontury ostre i strzeliste. Nad wejściem, 
niczym rozżarzone do białości perły, zwieszały się sznury matowych lamp, nad 
portykiem piętrzyły się w ażurowy baldachim, spadając po obu stronach sutymi 
girlandami. Stąd, z samego dołu podrywały się błyskawicznym biegiem aż pod sam 
szczyt, gdzie na czarnym aksamicie nieba gorzał czerwony napis: "Złota Maska". 

Przez na oścież otwarte drzwi wpływała do środka rzesza ludzi. Nieustającym 

korowodem przesuwały się jedno za drugim auta, zatrzymywały się na chwilę i 
odjeżdżały, połyskując nieskazitelnym lakierem i niklami... Wyślizgany tysiącami 
pneumatyków asfalt połyskiwał odbiciem świateł. 

Magda stała na przeciwległym chodniku i szeroko otwartymi oczyma wchłaniała 

tę wspaniałość. Raz po raz mijały ją zawracające puste limuzyny, przesuwały się 
obok niej śpieszące do teatru pary. Już trzeci raz niespokojnie spoglądała na zegarek: 
drżała na myśl, że Biesiadowski spóźni się, że może nie zdążył rano kupić biletów. A 
tak chciała, musiała być na premierze. Po kilku dniach dostałaby od pani Iwony 
bezpłatne kartki, ale przecie premiera to zupełnie coś innego. Z myślą o tym dniu, o 
tym wieczorze, przez kilka tygodni starała się o ten kostium, o kapelusik i pantofle, 
które teraz miała na sobie. Kosztowało to masę pieniędzy i wiele trudu. Krawcowa, 
chociaż niby taka już lepsza, nie umiała dobrze skroić, spódniczka ciągnęła się 
poniżej bioder, a żakiecik skrzywiony był na plecach, przy czym pod kołnierzem 
robiła się fałda. Trzeba było coś dziesięciu przymiarek i poprawek, wzywania 
koleżanek na ekspertki, użerania się z krawcową. A dobranie pantofelków, pończoch, 
kapelusza! Z Adeli wyciągnęła co się dało, co się dało wzięła na raty, ale i tak na 
pasującą torebkę już nie starczyło. Musiała pożyczyć od Zosi Jasionowskiej. W 
każdym razie miała teraz na sobie najmodniejszy kostium i kapelusz z ostatniego 
wiosennego żurnalu i wyglądała, jak jeszcze nigdy dotąd, szykownie. Przydałby się 
wprawdzie niebieski lis, który cudownie pasowałby do brązowej całości, a poza tym 
w taki chłodnawy wieczór majowy grzałby nieco, ale o takim luksusie nie mogła 
nawet marzyć. I tak, gdy wychodziła z domu, musiała ukryć kapelusz, by ojciec nie 
zobaczył. Dopiero na dole w stróżówce zdjęła beret, nałożyła kapelusz i podmalowała 
sobie usta. Powiedziała, że idzie z narzeczonym do kina. W myśli nigdy 
Biesiadowskiego nie nazywała narzeczonym, ale dla ojca lepiej było tak. Pan Nieczaj 
od pamiętnej awantury, kiedy przystał wreszcie na uczęszczanie Magdy do szkoły 
choreograficznej, zadawał sobie widomy gwałt; milcząco tolerując wieczorne wyjścia 
Magdy i należało go w tej tolerancji utrzymywać ustawicznym wypominaniem owego 
narzeczeństwa. 

background image

Biesiadowski zdążył na czas. 

– Czemu pan nie wziął taksówki! – skrzywiła się Magda, widząc jego spocone 

czoło i szeroko rozpięte gabardinowe palto – mniej panu szkoda zdrowia niż tych 
paru groszy. Ma pan bilety? 

– Mam, a jakże – odpowiedział zadyszany – nawet bardzo dobre, w dziesiątym 

rzędzie na parterze. 

W jego tonie była jakby chęć zaznaczenia, że chociaż sobie na taksówkę żałuje, 

ale dla niej gotów aż na taki wydatek, jak dziesiąty rząd. 

– Chodźmy – powiedziała sucho. 

– Długo pani czekała, panno Magdaleno? 

– Pewno. Mężczyzna nie powinien się spóźnić nawet o sekundę – dorzuciła 

cierpko. 

Zdawała sobie sprawę, że niesłusznie traktuje go tak szorstko. Nigdy przecie nie 

spóźniał się i widocznie dzisiaj miał jakieś ważne powody. Jednakże irytowało ją to 
gabardinowe palto, zużyty kapelusz i cała jego mina. 

Weszli do hallu i z trudem przeciskali się do wnętrza pośród tłumu. 

– Niech pan zostawi palto w szatni – szepnęła. 

– Po co? – zdziwił się i wskazał widniejący nad szatnią napis "Szatnia nie 

obowiązuje" – szkoda wydatku. Dużo ludzi wchodzi w paltach. 

Nie chciała mu już robić przykrości i odpowiedzieć uwagą, która cisnęła się jej na 

usta: – W paltach, ale nie w takich. 

Wielka sala zdawała się już być pełna po brzegi, a wciąż napływała publiczność. 

Bileterzy, młodzi, rośli chłopcy w białych liberiach upakowywali ją szybko i 
sprawnie. Pod wysokie sklepienia bił potężny, tysiącgłosowy gwar zmieszanych 
okrzyków, rozmów, nawoływań się i śmiechu. Magda i Biesiadowski ulokowali się 
na swoich fotelach w sam czas: właśnie zgasły światła, w orkiestrze zabrzmiał długi 
mocny akord, sala przycichła i rozpoczęła się uwertura. Na tle purpurowej kurtyny, u 
dołu krwistej od świateł, a prawie czarnej u góry, zarysowała się wysoka smukła 
sylwetka kapelmistrza we fraku. 

Premiera wielkiej wiosennej rewii "Złotej Maski" była rozpoczęta. 

Magda z biciem serca czekała na podniesienie kurtyny. Pierwszym numerem miał 

być występ zespołu "girls", ten sam taniec dionizyjski, który przygotowywano w 
szkole pani Iwony od dwóch miesięcy, a który poza dwunastu koleżankami, 
występującymi na scenie, umiały doskonale wszystkie pozostałe z Magdą na czele. 
Ileż pracy, ile pomysłowości włożyła w to pani Iwona, ile wysiłku każda z nich. 
Każdy ruch, każdy gest, każdy uśmiech był tu obmyślany, tysiąc razy przerabiany i 
próbowany. Magda wiedziała, że musi to wypaść cudownie, lecz gdy wreszcie 
rozsunęła się kurtyna, a na scenę, tonącą w zieleni i kwiatach wbiegły one, prawie 
nagie, tylko w przezroczystych żorżetowych tunikach, z wiankami na głowach i w 
złotych paskach – aż zdziwiła się. Z opowiadań dobrze orientowała się, jak to ma 
wyglądać. Rzeczywistość jednak przeszła wyobraźnię. Z początku nie mogła ich 
rozróżnić, takie w tym świetle i przepychu wydały się jednakowe. Dopiero po 
dłuższej chwili rozpoznała Białkównę, Zosię Jasionowską, Jolę Brandtmayerkę, Belę 

background image

Kantarek, Staśkę Żukowską, Rybowiczównę, Paulę Zysmanównę – wszystkie. Były 
tak umalowane, że raczej poznawała je po charakterystycznych ruchach: Staśka 
zanadto przechylała się w trzeciej figurze, Jola wciąż sztywno zginała się w pasie, 
jakby nadstawiała się do klapsa, Bela Kantarek pięknie, najpiękniej ze wszystkich 
wyprostowywała stopę. Jej nogi to w ogóle cudo. 

Magda zwróciła na to szeptem uwagę Biesiadowskiego, lecz ten siedział 

zagapiony i nie mógł się połapać, o którą chodzi. To zniechęciło Magdę i nie 
odrywała już oczu od sceny. 

Taniec się skończył. Przed zaciągniętą kurtyną zjawił się konferansjer i 

jednocześnie reżyser "Złotej Maski", Kamil Bończa. Magda nasłuchała się tyle o jego 
surowości, o tym, że to "pies przy pracy, a świnia w życiu", że doznała miłego 
rozczarowania. Przed rampą stał szczupły, wytworny mężczyzna, czarująco i 
tajemniczo uśmiechnięty. Mówił powoli, ciepłym, niskim głosem. Prawie po każdym 
jego zdaniu na widowni wybuchał głośny śmiech. Siedzący obok Biesiadowski cały 
przechylił się naprzód: chichotał niczym zarzynana kura. Bończa był ulubieńcem 
publiczności, duszą teatru, i nic dziwnego – myślała Magda. To, co gadały nań 
koleżanki, było wręcz nieprawdopodobne. Patrząc na Bończę, Magda czuła, że 
topnieje w niej bez reszty obawa przed kulisami teatru. Oczywiście, te spryciarki 
umyślnie opowiadały najgorsze wymysły, żeby odstraszyć inne. 

Tymczasem kurtyna znowu się rozsunęła. Hawajska noc, palmy, księżyc i banjo, 

Nina Hańska napełnia salę cudownym altem. Burza oklasków, i znowu zmiana, i 
znowu. 

Ze sceny wprost promieniowała radość, piękno, humor, zabawa – inne, barwne, 

bogate, wesołe życie. Powiadają, że to sztuczne, robione, że wymaga ciężkiej pracy. 
Ależ doskonale. Lepiej jest mieć sztuczną radość, niż żadnej, lepiej pracować w 
różnobarwnej tęczy świateł, w jedwabnych strojach, przy dźwiękach orkiestry, niż w 
jatce, gdzie śmierdzi surowym mięsem, z głupią Adelą, z wyglancowanym 
Edmundem i z ojcem, który niczym biskup przy ołtarzu, tak odprawia przy ladzie 
swoje nabożeństwo. Praca!... Magda nie bała się pracy. Gdy trzeba było, potrafiła noc 
całą nie spać, a uszyć sobie bluzkę, czy zrobić dżemperek, a później siedzieć w 
sklepie i wieczorem iść do szkoły. Nie bała się pracy. I tylko głupi bałby się, skoro 
widzi, do czego można dojść. Taki Kamil Bończa, to znakomity reżyser, ale pracy się 
nie bał i teraz ma podobno dużo pieniędzy, jeździ wspaniałym samochodem, mieszka 
w cudownej garsonierze. Słowem ma, czego tylko zapragnie. Taka Hańska była 
kiedyś zwykłą "girlsą", a dziś jej fotografie są we wszystkich ilustracjach, żyje z 
jakimś hrabią i każdy w Warszawie wie, że to ona. Już nie mówiąc o takiej Renie 
Turskiej, za którą cała Warszawa szaleje. A jej ojciec nazywał się Kwiek i był 
listonoszem. 

Zresztą czyż nie są szczęściem, żeby nawet więcej nic nie mieć, te brawa, te 

oklaski, ten entuzjazm publiczności. 

Rena Turska w różowej spódniczce małej dziewczynki i siatką na motyle w ręku, 

musi oto już coś dziesiąty raz wychodzić przed kurtynę, a sala wyje, a ludzie 
powstawali z miejsc i biją brawa, a bileterzy w białych liberiach ustawiają u jej nóg 
wspaniałe kosze kwiatów... 

– Boże! Przeżyć jedną taką chwilę! 

Wszystkie kobiety jej zazdroszczą; wszyscy mężczyźni pragnęliby ją zdobyć. 

background image

– Brawo! Rena! Brawo, bis! – ryczy widownia, a Magda czuje, że serce się 

ściska, że oczy zachodzą mgłą. 

– Przeżyć jedną taką chwilę... Być tak podziwianą, tak kochaną... 

– Co pani jest, panno Magdaleno – słyszy obok głos Biesiadowskiego – co pani 

jest? 

– Nic – odwraca się odeń z niechęcią. 

– Ale pani płacze! Co pani jest? 

– O Boże, głowa mnie boli. 

– To może lepiej chodźmy do domu – proponuje nieśmiało Biesiadowski. 

– Zwariował pan?! 

Czym prędzej otarła łzy. Jakże chętnie zaraz powiedziałaby mu, że ma go dosyć, 

że to ponad jej siły znosić jego towarzystwo. Jak można być tak gruboskórnym! 
Wyjść, wyjść z takiej rewii! 

Magda była już na dwóch, ale takiej jeszcze nigdy nie widziała. Wystawa wprost 

olśniewała wspaniałością, a gdy przyszedł finał pierwszej połowy i przed oczyma 
publiczności otworzyła się kapiąca od złota perspektywa sceny – było to coś 
niewiarygodnego, schody, schody, schody, opadające złotymi kaskadami, pełne 
galeryjek i ażurowych balkoników, iskrzących się od kolorowych żarówek, istne 
bukiety półnagich tancerek, pęki strusich piór, niesłychanej długości atłasowe treny, 
koronki i muśliny, żywe kwiaty i wreszcie tryumfalny pochód gwiazd. Wystawienie 
tej rewii kosztowało podobno sumy, ale czegoś podobnego jeszcze świat nie widział. 

Artyści, tancerki, figurantki – pełna scena. Najsławniejsze nazwiska, 

najwybitniejsi aktorzy, najpiękniejsze kobiety. Refren piosenki wybuchał na salę 
radością, zwycięstwem, szalonym temperamentem: 

"Wiosna upoiła nas pocałunkiem zakochanych ust! Jeszcze raz, jeszcze raz, to 

nakaz, to nakaz, to mus!" 

Wreszcie kurtyna zapadła. Magda rozpromieniona, zachwycona, zerwała się z 

miejsca. 

– To już koniec? – zapytał Biesiadowski. 

– Nie, przerwa, chodźmy. 

Śpieszyła bardzo. Już na początku zauważyła siedzącą w loży panią Iwonę 

Karnicką i chciała ją spotkać w hallu, by dostać się za kulisy. Pani Iwona obiecała, że 
ją tam wprowadzi. 

– Niech pan tu zaczeka – rzuciła Biesiadowskiemu, gdy wydostali się z widowni. 

– A pani gdzie idzie? – zdziwił się, lecz w tejże chwili roześmiał się – ach, 

przepraszam za niedyskrecję. 

Nie zamierzała robić przed nim z tego tajemnicy, a teraz wobec jego głupiego 

podejrzenia, zdecydowała się zaimponować mu: 

– Nie ma tu żadnej niedyskrecji, bo ja idę za kulisy. 

background image

– Jak to? 

– Tak to – skinęła mu dumnie głową i zawróciła na pięcie. 

Przy wyjściu do garderób dowiedziała się, że pani Iwona już tam weszła. Woźny 

zaś nie chciał Magdy wpuścić, ani zameldować pani Iwonie. 

– Nie wolno, proszę pani – mówił – za kulisy wejście wzbronione. A ja nie mam 

prawa drzwi zostawić. 

– Kiedy ja mam interes do pani Karnickiej. 

– Nic nie poradzę – rozłożył ręce woźny. 

Nagle usłyszała przy sobie głos: 

– Czego pani sobie życzy? 

Był to niski, dość gruby Żydek, z binoklami na nosie. 

– Chciałam... zaczęła. 

Ta pani do pani Karnickiej, panie dyrektorze – wyjaśnił woźny. 

– Pani jest uczennicą pani Karnickiej. Tak – Proszę. 

– Niech Józef otworzy. Pani przejdzie na lewo aż do końca. 

– Bardzo dziękuję, panie dyrektorze – z półdygiem odpowiedziała Magda, a on 

uśmiechnął się jakoś dziwnie. 

Nie miała jednak czasu nad tym się zastanawiać... Znalazła się nagle w wielkim 

pomieszczeniu tak niespodziewanie i tak bardzo różniącym się od wspaniałej sali i 
wyzłoconego hallu, że początkowo aż się przestraszyła. Wyglądało tu jak na strychu. 

Krzywa, nie malowana podłoga, sznury, krzyżujące się nagie belki i deski, 

pokrzywione blaszane pudła, osadzone na prętach, jakieś płachty i paki, a pośród 
całej tej rupieciarni kilkunastu ludzi w robotniczych ubraniach uwijało się, dźwigając 
ramy obite płótnem, spuszczając skądś z góry i windując z dołu różne rupiecie. Za 
każdym ich krokiem wznosiły się tumany kurzu. W powietrzu czuć było farbami, 
piżmem i stęchlizną. Z czarnej czeluści stropu na długich drutach tu i ówdzie 
zwieszały się jaskrawe, niczym nie osłonięte żarówki. Jakiś pan w zielonym chałacie, 
z zeszytem w ręku, krzyczał w środku, rzucając się we wszystkie strony. 

– Do cholery z tym horyzontem! Powtarzam do cholery. Walendziak, pieska 

twoja niebieska! Dawaj czwarty! 

Tuż przed Magdą z łopotem rozwinęła się rura płótna. Kurz przesłonił wszystko. 

Ostrożnie wymijając sterty pozbijanych desek, potrąciwszy wielki kartonowy bęben, 
przemknęła na lewo. Tu był korytarz. Po obu stronach drzwi przeważnie otwarte. 
Mijała właśnie pierwsze, gdy wyprzedził ją gruby pan w koszuli, opadającej na 
spodnie. Spod koszuli zwisały z tyłu szelki. Gruby pan zapinał po drodze kołnierzyk i 
powtarzał: 

– Niechętnie, panie Kanarienfogel, niechętnie! 

Z radością rozpoznała w nim sławnego aktora Berczyńskiego. Odwrócił się nagle 

do Magdy i takim tonem, jakby z nią mówił od godziny, zawołał żałośnie: 

background image

– Oj, niechętnie, panie Kanarienfogel, cośkolwiek niechętnie. 

Zażenowana w najwyższym stopniu, uśmiechała się bezradnie. 

– Walendziak, do jasnej cholery, gdzie sztachety? – ryczał z oddali wściekły głos. 

– Dobrze to "cośkolwiek", szanowna cicipulko, cooo?. Zrobił do niej oko aktor i 

znikł jednym piruetem za drzwiami. 

Po korytarzu cwałem przebiegła jakaś stara kobiecina różową suknią w ręku. Tuż 

przy telefonie stał mały brunecik i zatykając sobie palcem drugie ucho wołał w tubę: 

– ...daj jemu klapsa, mówię ci, i musi spać. Ty nigdy nie nauczysz się z dziećmi... 

– Nie wyjdę, jak Boga kocham, w tym nie wyjdę, powiedzcie temu bandycie... – 

krzyknął z którejś garderoby piskliwy sopran. 

Na progu innej stała tylko w kombinezonie i w wielkiej hiszpańskiej peruce z 

grzebieniem śpiewaczka Morelówna i trzymając za klapy fraka jakiegoś aktora, 
prosiła: 

– No, zrób mi tę grzeczność, co ci szkodzi... 

Przeraźliwy dzwonek zaterkotał Magdzie nad uchem, aż drgnęła. Znowu ktoś 

przebiegł i jeszcze ktoś i jeszcze. Z garderób bił zapach perfum i przegrzanych rurek 
do fryzowania. 

– Kobielski do dyrekcji! – wrzeszczał jakiś bas za plecami Magdy. 

Korytarz miał nie więcej niż pięćdziesiąt kroków, a jej zdawało się, że idzie już z 

pół godziny. Przy końcu drzwi też były szeroko otwarte. Jakże ucieszyła się, 
ujrzawszy znajome twarze: Zosia, Kantarkówna, Mela, Rybowiczówna – wszystkie. 
Jedne siedziały przed ścianami, na których umieszczone były lustra, inne ubierały się 
w środku. 

– Hej, jak się masz! Przyszłaś! No jakże? – posypały się głosy. 

– Ach, świetnie, doskonale! Świetnie! – powtarzała Magda uradowana. 

Dziewczęta były już przeważnie gotowe do występu. Miały na sobie czarne 

aksamitne kostiumy, zupełnie jak kąpielowe, z tą tylko różnicą, że całkowicie 
odsłaniały plecy, a zakrywały szyję. Najlepiej w tym było Joli Brandtmayerce ze 
względu na jej fenomenalny biust. U siebie, w szkole, uczyły się tego numeru w 
trykotach gimnastycznych. 

– Gdzie pani? – zapytała Magda. 

– Poszła do Bończy wykłócić się o czerwone światło. 

– A czegoś od niej chciała? – zapytała Paula. 

– Nic, niczego, tak sobie. 

Przymocowany nad drzwiami garderoby dzwonek rozległ się przytłumionym 

trzaskiem. Magda przypomniała, że dziewczęta owinęły dzwonek bibułką i teraz, gdy 
stwierdziła to własnymi oczyma, poczuła, że to wszystko dokoła nie jest jej znowu aż 
tak bardzo obce. Może dziwniejsze, może nieco inne niż w opowiadaniach, ale 
przecie znane. 

background image

– Magda – odezwała się z kąta Białkówna – a ty jesteś z tym swoim 

świniopasem? 

– Świniopasem! Cha... cha.. – zapiszczała Mela. 

– Głupia jesteś – nieśmiało mruknęła Magda. 

W szkole odpowiedziałaby jej tak, że no! Ale tu czuła się trochę onieśmielona. 

Gdy wracała korytarzem tam, w pobliżu sceny, bieganina teraz była jeszcze 

większa. Magdę wciąż po drodze potrącano, a ona za każdym razem mówiła 
"przepraszam", gdyż odczuwała tu swoją zbędność. W hallu było już pusto. Kilka 
osób pośpiesznie dopalało papierosy. Pod filarem, ściśle w tym miejscu, gdzie go 
zostawiła, stał Biesiadowski i niespokojnie rozglądał się. 

– Serio była pani za kulisami? – zapytał z niedowierzaniem. 

– Oczywiście. Przecież ten zespół baletowy, co tu występuje, to moje koleżanki 

od pani Iwony. 

– Te girlasy?  

Udała, że nie słyszy i dopiero gdy zajęli swoje miejsca, powiedziała dość głośno, 

tak, by ją siedzący obok mogli słyszeć: 

– To najlepszy zespół w stolicy: Zobaczy pan teraz taniec pod nazwą "Ofiara 

Molocha". Szczyt artyzmu... – i dodała ciszej: – tę tancerkę, którą będą podnosić do 
paszczy Molocha, wszyscy uważają za wielki talent. Ale ja potrafię to samo. 

Nie przechwalała się. Rzeczywiście podczas prób w szkole dublowała 

Kantarkównę i to z zupełnym powodzeniem. Pani Iwona orzekła przy wszystkich: 

– Niewiele brakuje do tego, bym mogła być z ciebie dumna. 

A nad Kantarkówną Magda miała tę jeszcze przewagę, że była od niej silniejsza i 

wytrzymalsza. A także w ostatniej figurze, gdy ofiarę podnoszą do tarczy, dłużej 
umiała utrzymać równowagę, może dlatego, że Bela bała się, Magda zaś ani trochę. 
W razie czego potrafiłaby zeskoczyć na równe nogi i nie rozkwasić sobie nosa. W 
skokach przecie była najlepsza z całego kursu. 

Pomimo to na razie marzyć nie mogła już nie tylko o zastąpieniu Kantarkówny, 

czy którejś z czołowych, lecz w ogóle o wkręceniu się do zespołu. Dziewczęta 
występujące w "Złotej Masce" zarabiały po dwadzieścia złotych za wieczór, a każda z 
nich miała przed Magdą pierwszeństwo i żadna nie ustąpiłaby jej miejsca. Sześćset 
złotych miesięcznie piechotą nie chodzi, a tym bardziej możność zdobycia sławy, 
wybicia się w życiu. 

Jeżeli Magda myślała o dostaniu się do teatru, to jakby o czymś odległym, 

nierealnym. Dążyła do tego, pragnęła tego z całej duszy, często kładła kabałę na ten 
temat, a nawet postanowiła pójść do wróżki, ale wydawało się jej, że przecież to 
nastąpi w jakiejś dalekiej przyszłości. 

Bytność za kulisami jeszcze dalej tę przyszłość odsuwała. Zapewne kurz, krzyki, 

dzwonki, bieganina, to rzecz widocznie normalna, a do wszystkiego można się 
przyzwyczaić. Jednakże nastraszyło to trochę Magdę. I jeżeli teraz z mniejszym 
zachwytem przyglądała się dalszemu ciągowi programu, to właśnie dlatego. 

background image

Dopiero "Ofiara Molocha" podnieciła ją znowu. Nawet Biesiadowski musiał 

przyznać, że to było wspaniałe. 

– A kto wymyśla takie kombinacje – wypytywał, odprowadzając Magdę do 

domu. 

Opowiadała z przejęciem, a przed bramą podała mu na pożegnanie obie ręce. 

Bądź co bądź była mu wdzięczna za umożliwienie jej bytności na premierze, a poza 
tym w ogóle lubiła go mimo wszystko. 

– Panno Magdaleno – przytrzymał jej ręce – nie pozwoli mnie pani pocałować 

się?... Przecie to nie grzech między narzeczonymi – dodał pośpiesznie. 

Magda od razu ostygła: 

– Też pan ma pomysły! 

– Według mnie bardzo dobre nawet pomysły – dodawał sobie tupetu. 

– W nocy? Na ulicy? W bramie?... Nie, dobranoc, panie Felu. Dobranoc. 

Sama myśl całowania się z Biesiadowskim wydawała się śmieszna. Nie 

przejmowała jej ani odrazą, ani niechęcią, tylko po prostu śmieszyła. 

Nie nadawał się do tego i odmawiała mu nie przez żadną wstydliwość. Nieraz 

przecież spotykała na ulicy, czy w kinie mężczyzn, do których coś ją aż niosło. Z 
niejednym pocałunki sprawiłyby jej wielką przyjemność. Na samo wyobrażenie 
przebiegały po krzyżu mrówki. 

Ale Biesiadowski?... 

Ilekroć przychodził do mieszkania, najszczęśliwszą się czuła, gdy zastawał ojca. 

Wówczas gadali ze sobą, a ona miała spokój. Szyjąc coś dla siebie, czy szydełkując, 
lubiła nawet przysłuchiwać się ich rozmowom. Nie sprzeczali się prawie nigdy i 
jeżeli zachodziła między nimi jakaś różnica zdań, to tylko dlatego, że ojciec był 
człowiekiem starej daty, a Biesiadowski lepiej rozumiał życie, wiedział, że wszystko 
musi iść po myśli człowieka, ale czasem i człowiek musi zastosować się do tego, co 
jest. Podobni byli do siebie w zapatrywaniach, tylko ojciec wciąż wychwalał dawne 
czasy i z niczym, co nowe, pogodzić się nie umiał. Biesiadowski zaś twierdził, że 
skoro muru głową nie przebije, nie ma co narzekać. 

Z Magdą o takich rzeczach nie rozmawiał. Albo słuchał jej opowiadań o 

gimnazjum, o szkole choreograficznej, o filmach, albo sam opowiadał swoje historie 
z wojska. Porządny był człowiek, zacny, uczciwy – wszystko to przyznawała mu w 
duchu, ale cóż z tego, kiedy nie tego chciała: Zdawała sobie sprawę z faktu, że ma go 
pod pantoflem, że gdy tylko zechce, potrafi zrobić z nim wszystko. Doprowadziła 
nawet do tego, że zaczął przemyśliwać o kupieniu samochodu, o przeprowadzeniu się 
do przyzwoitego mieszkania w śródmieściu, że przestał kupować gotowe ubrania i 
zafundował sobie srebrną papierośnicę. 

Wszystko to jednak było beznadziejne: choćby ubrał się jak hrabia, choćby 

zamieszkał w pałacu, nic to nie zmieni jego wyglądu ani charakteru. Zawsze 
pozostanie niepozornym, pospolitym i trochę śmiesznym. 

Przez dłuższy czas podejrzewała siebie o specjalne grymasy w tym kierunku i 

dlatego postanowiła sprawdzić to: zaryzykowała pokazać go koleżankom. Rzecz 
ułożyła się w ten sposób, że umówiła się z Biesiadowskim, by przyszedł po nią do 

background image

szkoły. Przewidywała, że nie wywoła on zachwytów, lecz nie przewidywała, że tak 
jednogłośnie zostanie wyśmiany. 

Najpowściągliwsza i najlepiej wychowana Staśka Żukowska, powiedziała: – 

Reprezentacyjny to on nie jest. 

Inne znacznie złośliwiej określały swe wrażenia: 

– Taki prowincjonalny pipek – orzekła Zosia. 

– Ma szyję cienką jak oskubana kura – zawyrokowała Mela – i wygląda jakby był 

w strachu. 

– Frajer – krótko wyraziła swą opinię zawsze ordynarna Kantarkówna. 

Brandtmayerka zaś, która umiała pysznie naśladować ruchy, ośmieszyła 

Biesiadowskiego do reszty, szurając nogą i poruszając wargą. 

Pomimo wszystko Magdzie zrobiło się bardzo przykro. Dlatego powiedziała im, 

wzruszając ramionami: 

– A cóż wy myślicie, że ja jestem nim oczarowana? Tylko, że ja wiem, ile on ma. 

– To on taki ma być bogaty? 

– Idźże tam, nie bujaj! 

Magda wydęła wargi i wycedziła z obojętną miną: 

– Bogaty nie bogaty, a około dwóch milionów ma. 

Skłamała świadomie, bo chciała tym gęsiom zaimponować i nie omyliła się: 

rzeczywiście szeroko pootwierały usta. 

Zaraz przestał im się wydawać już takim najgorszym. 

– I co, kropniesz się za niego? – zainteresowała się Paula Zysmanówna. 

– Ani mi się śni – brawurowała Magda. 

– Masz rację – przytaknęła Zosia Jasionowska – forsa forsą, a facet facetem. 

– Wiesz co – zaczepiła Magdę nazajutrz Białkówna – odstąp mi tego twego 

świnopasa. 

– Jak to odstąpić? – nie zorientowała się Magda. 

– No tak! Skoro ty do niego nic nie czujesz, co ci szkodzi?... 

Magda wiedziała, że Białkówna ma jakiegoś właściciela sklepu galanteryjnego z 

Bielańskiej, Żyda niemłodego już i bardzo skąpego. 

– Masz przecie swego – odpowiedziała wymijająco. 

– A widzisz! – złośliwie zawołała Białkówna – jednak trzymasz go rękami i 

nogami. 

– Ja? – oburzyła się Magda – ależ proszę cię! Zabieraj go sobie. Tylko osobiście 

wątpię, czy ci się to uda, bo on nie cierpi piegów. 

W rzeczywistości jednak nie miała najmniejszego zamiaru znajomić 

background image

Biesiadowskiego z Białkówną, czy którąkolwiek inną. Pewna była jego wierności, 
zresztą poważnie nie zależało jej na nim. Ale to jeszcze nie był powód, by wyrzekać 
się takiego czy innego adoratora dla byle zielonej małpy, która jeszcze później 
obszczeka. 

Magda nie przyjaźniła się zbyt serdecznie z żadną z koleżanek. Jeszcze najbliżej 

żyła z Zośką Jasionowską. W stosunku do reszty trzymała się nieco z daleka. Przede 
wszystkim raziła ją ich swoboda w mówieniu o rzeczach nieprzyzwoitych. Prawie 
wszystkie miały swoich narzeczonych czy kochanków i nie krępowały się w 
opowiadaniu rzeczy najwstydliwszych. Magda słuchała tego z wielkim przejęciem, 
lecz po trochu brzydziła się tym, co oczywiście ukrywała jak najstaranniej. Za nic w 
świecie nie dopuściłaby, by uważały ją za naiwną czy zacofaną. Po cichu sama jednak 
przyznawała się przed sobą, że musi być jeszcze bardzo głupią gęsią. Nieraz 
obserwowała dziewczęta mieszkające w tejże kamienicy na Dobrej i w ogóle na 
Powiślu. O niejednej mówiono bardzo źle, niektóre puszczały się zupełnie jawnie, 
inne posądzano, że robią to po kryjomu. Magda wszakże niechętnie wierzyła tym 
plotkom, a jeżeli już trudno było mieć co do tej czy tamtej wątpliwości, tłumaczyła to 
sobie ich zepsutą naturą, czy złym wychowaniem. 

Zasadniczo nie widziała w tym nic złego. W książkach, w licznych przeczytanych 

powieściach, w wielu widzianych filmach miłość była przedstawiona tak pięknie, że 
ostatecznie tylko tacy surowi ludzie jak ojciec i takie dewotki jak ciotka Zaklesińska 
czy Kminkowa, mogły dopatrywać się w tym jakiejś zbrodni, grzechu, okropności. 
Jednakże było w tym coś nieładnego, coś, czego należało, czego trzeba było się 
wstydzić. 

Dlaczego? Tego Magda nie umiała sobie wykalkulować, ale czuła, że tak jest, że 

przynajmniej tak jest w ich rodzinie, wśród krewnych i znajomych. 

Tutaj, w szkole choreograficznej nikt z podobnymi przesądami nie liczył się. 

Nawet pani Iwona, osoba bez wątpienia szlachetna i uczciwa, w ogóle nie zwracała 
na to żadnej uwagi. Czy ta lub inna miała swego klienta, czy nie, czy nawet głośno 
chwaliła się powodzeniem i pokazywała kosztowne prezenty, pani odnosiła się do 
tego z całkowitą obojętnością. A przecież nikt nie mógłby nie powiedzieć o niej, że 
jest damą, co się zowie. 

Stąd, przez porównanie swego życia i swojej rodziny ze światem, ze szkołą, z 

koleżankami, z tym, co znała z filmów i powieści, doszła Magda do przeświadczenia, 
że sama jest zanadto staroświecka i śmiesznie zacofana. Robienie wielkich rzeczy z 
głupstw, nabożnictwo i świętoszkostwo zostało tylko wśród ludzi z ciemnego 
światka, niekulturalnych, zacofanych, nie mających żadnej styczności z wielkim 
życiem, z szerokim światem, z postępem. 

Oczywiście nie dopatrywała się wielkiego życia nowoczesnego w tym, że taka 

Białkówna jest na utrzymaniu u swego kupca z Bielańskiej, ale na przykład Jola, 
która miała romans z pięknym jak Apollo tenorem z operetki, to już zupełnie coś 
innego. Wprost zazdrość brała, gdy się patrzyło na ich miłość. 

Jola prawie, że nie umiała o niczym innym mówić, tylko o nim, a on codziennie 

odprowadzał ją do szkoły i nie było dnia, by jej kwiatków nie przysłał. Gdy 
rozmawiali ze sobą, zdawało się, że świata bożego nie widzą. 

Jedna w tym tylko była rzecz ujemna: tenor zarabiał niezbyt wiele i wszyscy 

wiedzieli, że kariery nie zrobi. Przeciwnie: z trudem utrzymywał się przy zespole, a 

background image

gdy starał się o przeniesienie do "Złotej Maski", wyraźnie mu powiedziano, że jest 
niepotrzebny. 

Jaki los będzie miała Jola z takim człowiekiem? 

Magda próbowała nawet z nią na ten temat rozmawiać, lecz Jola widocznie od 

miłości straciła resztę rozsądku, gdyż jeszcze oburzyła się na Magdę. Za dobre serce! 

Lekcje zaczynały się o piątej. Najpierw była gimnastyka, potem normalne 

ćwiczenia baletowe, a wreszcie opracowywanie poszczególnych tańców. W 
przerwach, dla odpoczynku odbywały się wykłady z historii literatury, tańca, muzyki 
i teatru. Pani Karnicka nie chciała, by jej uczennice były zwykłymi "girlsami", lecz 
miała taką zasadę, by każda po ukończeniu kursu mogła zostać artystką samodzielną. 

Dlatego musiały przygotowywać się do egzaminów, gdyż na członków Związku 

Artystów przyjmowano tylko po przeegzaminowaniu. 

Wykłady te prowadziła częściowo sama pani Iwona, jeżeli chodziło o taniec, 

literaturę wykładał taki dość śmieszny, ale bardzo miły redaktor Żydek, o teatrze zaś 
mówił znany aktor dramatyczny, Karol Turczynowski. 

Poza wykładami, zadawane były różne rzeczy do przygotowania w domu. 

Przeważnie czytanie. Trzeba było poznać Szekspira, komedie Fredry, przeczytać 
różne życiorysy, sztuki, powieści. Magda, która lubiła książki, a pamięć miała 
doskonałą, robiła to z przyjemnością i niejednej koleżance dawała później 
streszczenia: nie każdej chciało się czytać, a zresztą nie każda miała na to czas. 
Niektóre pracowały w biurach lub sklepach, czy też zajęte były w domu. Magda też 
nie próżnowała, ale siedząc w kasie miała dość wolnych chwil na książki. 

Od dnia zaręczyn z Biesiadowskim, które jako, że wypadły w pierwszym 

tygodniu Wielkiego Postu, odbyły się bardzo skromnie, otrzymała od ojca pozwolenie 
na powrót do dawnego zwyczaju. To znaczy, przychodziła do jatki na siódmą, a o 
dwunastej była już wolna. Z nadejściem wiosny i to krótkie wysiadywanie w sklepie 
było jednak nie do wytrzymania. Zdawało się Magdzie, że z każdym dniem bardziej 
nienawidzi nieznośnego odoru mięsa, wrzasku kucht, wygłupiań się pana Kamionki i 
chichotów Adeli. 

Było to nawet śmieszne, że ona młoda, piękna, ona, przed którą otwiera się 

wspaniałe wykwintne życie, ona, która będzie jeździć luksusowymi samochodami i 
zadawać się z najwytworniejszym towarzystwem, że właśnie ona musi sterczeć tu w 
jatce na brudnej Tamce i być oglądana w tej roli przez różne paniusie, tłumoki i 
garnkotłuki. 

Z dnia na dzień stawała się bardziej nerwowa. Dla Biesiadowskiego i Adeli 

bywała coraz opryskliwsza, czeladnika w ogóle nie raczyła dostrzegać, a nawet coraz 
częściej ośmielała się odpowiadać bardzo hardo samemu ojcu. 

W takim to była stanie, gdy najniespodziewaniej w świecie pękła wielka bomba. 

Było to w niedzielę. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole po kolacji, a wuj 

Zaklesiński wierszem opowiadał, jak dostał onegdaj zamówienie na uprząż do 
Cytadeli, gdy zastukano do drzwi. 

– Oho, po mnie przychodzi magnifika, żebym już wstawał od stolika – 

powiedział wuj Zaklesiński, a pan Biesiadowski wybuchnął śmiechem... 

background image

Wikta uchyliła drzwi i wsadzając do pokoju przestraszoną twarz, wyszeptała: 

– Tu jakiś z tyjatru... 

– Co? Kto? – zapytał niechętnie pan Nieczaj. 

– Z tyjatru, no, przecież mówię. Do Magdalenki, żeby przychodziła, bo tam nogi 

połamali. 

Magda zerwała się z miejsca i zanim ktoś zdołał się zorientować, wybiegła do 

przedpokoju: 

– Co się stało? 

Młody chłopak w liberii, z czapką, na której wyhaftowany był napis: "Złota 

Maska", szybko wyjaśnił: 

– Pan dyrektor kazał, żeby pani zaraz jechała do teatru. Pani Karnicka czeka, bo 

stało się nieszczęście i jedna z panienek złamała nogę w tym numerze, co to z 
latarkami. I pani ma być na zastępstwo. 

Magda stała przez chwilę z otwartymi ustami, lecz szybko się zorientowała. 

– Dobrze, zaraz. Nałożę kapelusz. 

– Niech się pani śpieszy. Taksówka czeka. 

Magda biegiem skoczyła do swego pokoju, nie odpowiadając na niczyje pytania. 

Była już w kapeluszu, chwyciła torebkę, rękawiczki, gdy zastąpił jej drogę ojciec: 

– Ty dokąd? – odezwał się groźnie. 

– No, nie słyszy tatko? Nieszczęście się stało!... Niechże mnie tatko puści! 

– Jeżeli ktoś nogę złamał, to doktora trzeba nie ciebie. 

– Ja muszę iść! 

– Nie pójdziesz – krzyknął, aż zadzwoniły szyby. 

– Kiedy ... ja... 

– Milcz! Zaraz mi zdejmuj kapelusz. Ani mi się waż! 

Pogroził jej pięścią przed nosem, potem wolnym krokiem skierował się do 

przedpokoju: 

– A pan wynoś się stąd. Tylko już! 

– Proszę szanownego pana – próbował perswadować woźny. 

– Won! – ryknął pan Nieczaj. 

Woźny wzruszył ramionami i po chwili drzwi za nim trzasnęły. 

Magda z kapeluszem w ręku stała, jak skamieniała na progu swego pokoju. 

Rozumiała, wiedziała, czuła, że oto szczęście jest od niej o krok, że drugi raz w życiu 
może się nie zdarzyć, że na pewno się nie zdarzy!... W jakimś osłupieniu patrzyła na 
szerokie plecy ojca, który spokojnie, jakby nic nie zaszło, siadał z powrotem przy 
stole, na puste twarze innych, na zieloną ceratę, przysypaną okruszynami. 

background image

A tam na dole taksówka, a na schodach tak wyraźny tupot odchodzącego 

przeznaczenia... Trzeba było myśleć, rozważyć, zastanowić się, ale nie mogła, nie 
chciała, nie miała prawa. 

Nagłym ruchem skoczyła do drzwi. Nawet nie zatrzasnęła ich za sobą. Szybko, 

bardzo szybko zbiegła po schodach. Była półprzytomna. Nogi same, jakby odrętwiałe 
w automatycznym rytmie dudniły po drewnianych stopniach. 

Daleko w górze rozległ się chrypliwy i świszczący głos: 

– Magda! Wracaj w tej chwili! 

Przystanęła na jedno mgnienie. Serce waliło aż gdzieś pod gardłem. Omal nie 

wybuchnęła płaczem: tam wysoko, przechylony przez poręcz stoi groźny, surowy, a 
teraz bezsilny ojciec, kochany, jedyny, bliski, pokrzywdzony... I małe mieszkanko, 
znajome, serdeczne, i dobra twarz Adeli, i zielona cerata z okruszynami... 

Przecież to szaleństwo oderwać się od tego wszystkiego, to tak, jak oderwać się 

od życia!... 

– Magda! – strasznie i rozpaczliwie odezwał się w górze głos ojca. 

Wpakowała palce między zęby i zacisnęła szczęki, nie czując bólu. 

– Albo wracaj zaraz, albo won na zawsze! – zagrzmiał głos. 

– Na zawsze, na zawsze, tak, na zawsze... – zaszeptała Magda i pędem zbiegła do 

bramy. 

Taksówka już ruszała z miejsca: 

– Panie, stój pan! – krzyknęła jakimś nieswoim głosem. 

Szofer stanął, woźny pomógł jej wsiąść. 

– To chwała Bogu, że pani przyjedzie – zaczął mówić – inaczej trzeba byłoby 

numer skreślić, a pan dyrektor aż się wściekał. I tak pan Boksza zachorował, to już 
brakowałoby trzech numerów. 

Magda słyszała, lecz nie rozumiała, co słyszy. Teraz nawet nie zdawała sobie 

sprawy, dokąd i po co jedzie. Zresztą to nie było ważne. Jedynie ważne było to, że 
skończyło się jej dawne życie. Na zawsze... Tak, wiedziała, że ojciec słowa nie 
cofnie. Koniec z tamtym. Dlaczego, po co?... Sama nie umiała w tej chwili 
odpowiedzieć sobie na to. Koniec z rodziną, z Adelą, z ojcem, koniec z jatką na 
Tamce... 

– Prędzej, proszę pani – otrzeźwił ją głos woźnego – bo nie zdąży pani przebrać 

się. 

Samochód stał przed teatrem. Nie od tej wspaniałej oświetlonej strony, lecz z 

drugiej, gdzie było wejście do garderoby i w ogóle za kulisy. 

– Zimno pani? – dziwił się woźny. 

Rzeczywiście, trzęsła się, jak w gorączce. Weszła do bramy i w drugim podwórzu 

przez obite blachą drzwi, na ciemne schody. Jeszcze jedne drzwi i oto znalazła się w 
znanym już sobie korytarzu. Woźny pobiegł naprzód, a Magda oparła się o ścianę, 
gdyż uginały się pod nią nogi. 

background image

Z daleka poznała sylwetkę pani Iwony i przemogła się, by zrobić kilka kroków. 

Wokół panował nieopisany hałas. Krzyki, tupot kroków, stuk dekoracji. W powietrzu 
nieznośnie czuć było farbami i eterem. Czuła, że jeszcze chwila, a zemdleje. 

– Magdalenko, jakie to szczęście, że przyjechałaś, prędzej, drogie dziecko, 

prędzej – ściskała ją pani Iwona, popychając naprzód – co ci jest, moje złoto? 

– Nic, nic, proszę pani – zdołała wybąknąć. 

– Blado wyglądasz. 

– Ten eter tak tu czuć – usprawiedliwiła się Magda. 

– Ach, co ja miałam, co ja miałam – zatrzepotała rękami pani Iwona. – Bela, 

biedactwo złamała nogę. Pogotowie, skandal. Oczywiście publiczności powiedziało 
się, że to drobny wypadek, ale ja jestem w rozpaczy. 

– Złamała? 

– Nie wiem. Pojęcia nie mam. Może tylko zwichnięcie, może ścięgno. Ci idioci 

lekarze przecie na niczym się nie znają. Bóg da, że się to dobrze skończy. Musiała źle 
postawić stopę. Zdaje się piła przed przedstawieniem. I to wszystko na moją głowę. 
Za dziesięć minut wchodzisz na scenę. 

Magda kurczowo ścisnęła jej rękę: 

– Ja się boję, proszę pani, ja się boję. 

– Czego, moja ptaszynko! Niemądra jesteś. 

– Ja nie potrafię! – zawołała Magda w rozpaczy. 

– Doskonale potrafisz. Musisz. Przekonasz się, że to nic nadzwyczajnego. No 

chodź, chodź. 

Wepchnęła ją do garderoby. 

– Magda! – rozległy się głosy. – Niech żyje! Wiesz co z Belą?... Pijana była!... 

– Ubierzcie ją prędzej – nagliła pani Iwona – i niech która zrobi jej twarz. 

Dziewczęta, już gotowe do występu, otoczyły Magdę ze wszystkich stron. 

Przyniesiono kostium noszony przedtem przez Kantarkównę. 

– Będzie trochę za ciasny na ciebie – mówiła jedna. 

– Należałoby przystrzyc ci włosy. 

– Dobre będą. 

Magda półprzytomna pozwoliła się rozbierać. Wreszcie naciągnięto na nią 

aksamitny kostium, w którym wyglądała rzeczywiście ładnie. 

– No, tylko nie złam i ty nogi, a wszystko będzie doskonale – żartowała Jola. 

Od kilku palników gazowych, na których rozgrzewano rurki do włosów, od gęsto 

rozmieszczonych silnych żarówek i wreszcie od kilkunastu osób, stłoczonych w 
ciasnej garderobie, było gorąco nie do wytrzymania. Świeżo naszminkowane twarze 
prawie natychmiast zaczynały błyszczeć, toteż puder znajdował się w nieustannym 
użyciu i pełno go było w powietrzu. Magdzie też upudrowały koleżanki ramiona, 

background image

plecy, uda i łydki. Jej skóra o złotawym odcieniu straciła swój ciepły kolor, którego 
zazdrościła Magdzie niejedna, stała się trupio biała i martwa. Gdy jednak zobaczyła w
lustrze swoją uszminkowaną twarz, zaprotestowała: 

– Zrobiłyście ze mnie jakąś maszkarę. Nie chcę! To obrzydliwe. 

– Ależ głupia jesteś – śmiały się – popatrz na każdą z nas! 

– Bo nie umiecie – broniła się. 

– Ty nas będziesz uczyć! 

– To stanowczo zanadto – upierała się Magda – takie sińce pod oczami i te 

powieki! 

– Jak chcesz, możesz zetrzeć – rozgniewała się Zośka Jasionowska. 

– Będziesz wyglądała na scenie jak trup wymoczony w occie! 

– Jak galareta! 

Magda zresztą wiedziała, że one mają rację. Jednak niedawna awantura w domu i 

strach przed występem tak roztrzęsły jej nerwy, że wciąż była bliska płaczu i nie 
umiała panować nad sobą, chociaż wiedziała, że naraża się na drwiny koleżanek. 

Znowu przybiegła do garderoby pani Iwona, zatroskana i podniecona: 

– Chodźcie prędzej – zawołała – musimy koniecznie przerobić "Molocha" 

przynajmniej dwa razy, by Magdalenka się wprawiła. 

– Po co! Ona przecież umie – ociągały się. 

– Już i tak nogi nas bolą. 

– Ja – kategorycznie usiadła w kącie Białkówna – ani myślę. Jeżeli zrobią teraz 

próbę, to nie będę miała sił... 

Nagle na progu stanął reżyser Bończa: 

– Jest ta nowa? – zapytał ostro. 

– Oto ta – wskazała Magdę pani Iwona. 

Bończa niedbale obejrzał ją, poklepał po ramieniu i mruknął: 

– Uważaj, żebyś się nie wsypała. Masz pietra? Co? 

Nie czekając odpowiedzi zawrócił i wyszedł. 

– Jak on śmie mówić do mnie na ty! – oburzyła się Magda. 

– Cóż ci to szkodzi – wzruszyła ramionami Brandtmayerka. 

– W teatrze nikt na te rzeczy nie zwraca uwagi – dodała pojednawczo pani Iwona 

– no, dziewczynki, chodźcie. 

– Ja nie pójdę – powtórzyła Białkówna. 

– Nie odstawiaj ważnej! – krzyknęła na nią któraś – bo powiem Bończy i 

doigrasz się. 

– Całuj go wiesz gdzie!? – odcięła się Białkówna, wstała jednak i poszła za 

background image

wszystkimi. 

Próba odbyła się na pierwszym piętrze w kancelarii. 

Nie było tu pianina i nawet po zsunięciu stołów zrobiło się niezbyt wiele miejsca. 

Jednak próba przeszła nieźle. Magda uspokoiła się znacznie, a pośpiech, w jakim 
musiała przebierać się i próbować, odwrócił nieco jej myśli. 

Toteż, gdy znalazła się wreszcie wraz z koleżankami na tle dekoracji na scenie, 

przed zapuszczoną jeszcze kurtyną, serce waliło jej w piersi wprawdzie równie 
mocno, lecz już tylko z tremy. Nie zapomniała o domu i ojcu, lecz tamto wszystko 
wydało się jakieś odległe i nieważne. Gdzieś na dnie w żołądku odczuwała jakby 
skurcz, jakby nie dokończony spazm, ale cała jej świadomość ogniskowała się tu, na 
scenie. 

Za chwilę rozsunie się kurtyna i ujrzy przed sobą tysiące oczu, tysiące twarzy. 

Lekko, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak do pływackiego salto mortale, 

skoczyła w szeroką czerwoną paszczę Molocha na miękkie wojłokowe materace. 
Opadła w przysiadzie. Numer był skończony. 

Widownia grzmiała od oklasków. Magda stała nieruchomo pośród spiętrzonych 

tyłów dekoracji, gdy chwyciła ją za rękę pani Iwona: 

– Wyjdźże, tędy, prędzej: 

Wypchnęła ją na scenę. Kurtyna raz po raz rozsuwała się i zsuwała, teatr grzmiał 

od oklasków, a one kłaniały się i uśmiechały, ciężko dysząc ze zmęczenia. Sala 
jeszcze huczała od oklasków, lecz jakiś jegomość w zielonym kitlu i z plikiem kartek 
w ręku dał zza kulis znak i kurtyna znieruchomiała. W tejże chwili wpadł na scenę i 
zaczął krzyczeć: 

– Zjazd! Zjeżdżajcie! Psiakrew i tak nam spóźniacie! 

– Co się pan tak rzuca – zawołała któraś, a inna dodała: 

– Panie inspicjencie, nie machaj pan tak rączkami, bo jeszcze się urwą! 

– Takie bydlę – zdyszanym głosem mówiła Zysmanówna, gdy przepychały się w 

wąskim przejściu do korytarza – takie bydlę! Żałuje nam tych oklasków, bo na jego 
Marczyńską, to nikt ręką nie ruszy. 

– Świnia jest – zawyrokowała Białkówna. 

Na rozmowy jednak nie było czasu. Natomiast trzeba było przebierać się do 

trzeciego numeru w hawajskie kostiumy. Na korytarzu w garderobie pełno było 
słomy i rafii, a spódniczki wyglądały z bliska fatalnie zniszczone i wyskubane. Z 
daleka ze sceny dobiegał głos Niny Hańskiej, śpiewającej tęskne tango "Serce 
zapomnieć nie umie". 

– Prędzej, prędzej – poganiała Staśka – ta wydra nigdy bisów nie miewa. 

– Zdążymy. 

– Nie pchaj się! 

– Toś ty wlazła mi na nogę! 

Krótkie, urywane zdania, hałas bieganiny na korytarzu, pośpiech – wszystko to 

background image

otaczało Magdę jakąś gorączkową atmosferą. Nawet nikt jej słowa nie powiedział, jak 
wypadł jej występ. Na zalęknione jej pytania koleżanki odpowiadały obojętnie: 

– Dobrze, owszem... 

Albo też: 

– Mogło być gorzej. 

I teraz sama nie wiedziała, jak i co. 

W każdym razie następne numery poszły łatwiej. Trochę oswoiła się ze sceną, z 

reflektorami i z publicznością. Minął jej też strach przed niespodziewanym 
zjawieniem się ojca i przed awanturą. Natomiast zaczęła ją nękać wcale poważna 
troska: co teraz zrobi ze sobą?... 

O powrocie do domu nie mogło być mowy. Wiedziała, że ojciec nie wpuści jej na 

próg. Postąpiła jak szalona. Nie żałowała tego i nawet w tym przyznawaniu sobie 
szaleństwa odczuwała swego rodzaju przyjemność i dumę. Jednak należało pomyśleć 
o noclegu. Przed pierwszą przedstawienie się skończy i co wtedy? 

W drugiej części, gdy była wolna chwila, zwróciła się z tym do pani Karnickiej. 

Nie opowiadała oczywiście wszystkiego. Po co miała się zwierzać?... Wystarczyło, że 
przyznała się do zatargu z ojcem i do prostego faktu, że nie ma gdzie nocować. 

– Moje złote dziecko – zastanowiła się pani Iwona – najchętniej wzięłabym cię 

do siebie... Hm... Na kilka dni... Cóż, nie będziesz miała specjalnych wygód, ale jakoś 
się urządzimy... 

Magda podziękowała najserdeczniej, jak umiała. W duszy roztkliwiała się nawet 

nad dobrocią pani Iwony i pełna była najlepszej otuchy. Przez kilka dni skorzysta z 
gościnności pani Iwony, a później wynajmie sobie pokoik, skromny pokoik przy 
rodzinie. Przecież będzie zarabiała teraz sześćset złotych miesięcznie. Ogromne 
pieniądze i wszystko dobrze się ułoży. 

Gdy jednak po przedstawieniu koleżanki zaczęły się ubierać – na próżno szukała 

pani Iwony. Okazało się, że już pojechała do domu. Widocznie, albo zapomniała 
obietnicy danej Magdzie, albo w ten sposób chciała jej dać do zrozumienia, że woli 
nie brać jej sobie na kark. Można by wprawdzie samej pójść do niej, ale Magda tak 
się czuła dotknięta, rozbudziło się w niej takie rozżalenie do pani Karnickiej, że 
stokroć wolałaby całą noc przespacerować w Alejach, niż napraszać się tam, gdzie jej 
nie chcą. Początkowo pomyślała nawet o hotelu. Owszem, zdawała sobie sprawę z 
tego, że hotel to coś okropnego. W domu rodziców, gdy chciano coś najgorszego 
powiedzieć o czyimś mieszkaniu, o mieszkaniu, gdzie odbywają się pijatyki i 
niemoralne rzeczy, mówiono, że to istny hotel. O dziewczętach złego prowadzenia się 
również opowiadano, że "wyciera się po hotelach". Pomimo to zdecydowałaby się, 
gdyby nie to, że w torebce miała całego majątku sześć złotych i dwadzieścia pięć 
groszy. 

Pozostało zwrócić się do Zosi Jasionowskiej, lecz na Zosię już czekał jej 

najdroższy. 

Na lekko rzucone zapytanie Magdy, czy wraca do domu, Zosia oświadczyła: 

– Mój galopant stawia mi dancing i wiesz co?... Spróbuję go naciągnąć, by zabrał 

i ciebie. Może się zgodzi. 

background image

– Dziękuję ci. Nie chcę – odpowiedziała Magda. 

Dotknęła ją propozycja Zośki. Ma napraszać się i jeszcze kogoś naciągać! 

Zbierało się jej na płacz. Dziewczęta jedna po drugiej rzucały zdawkowe "do 
widzenia" i wylatywały jak najśpieszniej. Jakże ich nienawidziła w tej chwili. Jak 
bardzo czuła się smutna i opuszczona. Do głowy przychodziły najdziwaczniejsze 
pomysły. Zostać i zanocować tu w garderobie, pójść do którejkolwiek z ciotek, albo 
nad Wisłę i skoczyć do wody. Niech mają oni wszyscy za swoje. Wyszła z teatru 
prawie ostatnia. Noc była ciepła i jasna, nad miastem wisiały nisko chmury, 
przeświecające brudnoczerwoną łuną. Nieliczne grupki przechodniów tu i ówdzie 
wałęsały się po chodnikach. Środkiem jezdni z rzadka przemykały samochody. 
Magda skręciła na lewo, jeszcze raz, przeszła na drugą stronę ulicy i stanęła przed 
frontem teatru: ciemny, szary, ponury gmach przypominał teraz kościół. 

Nagle drgnęła: pod wejściem dostrzegła sylwetkę opartego o filar człowieka. W 

następnej chwili poznała Biesiadowskiego i, sama nie wiedząc czemu, zawróciła i 
najszybciej jak mogła pobiegła w boczną ulicę. 

Nie gonił jej, widocznie jej nie spostrzegł, albo nie poznał. Nie chciałaby go 

spotkać za żadną cenę. Nawet przykro się jej zrobiło na myśl, że on tam czeka na nią, 
że widocznie pomimo wszystkiego nie potępia jej tak, jak ojciec, rodzony ojciec... 
Gdyby tak nazajutrz wyłowili jej trupa z Wisły!... Miałby, to czego chciał... 

Doszła do Jerozolimskich. Tu ruch był większy. Na chodnikach dość gęsto stały 

grupki mężczyzn widocznie podchmielonych. Pokrzykiwali, śmieli się, a gdy mijała 
ich, spoglądali zaczepnie. Jeszcze więcej było kobiet. Chodziły po dwie, po trzy, lub 
samotnie. Po ich kroku, po jaskrawych sukniach, po tym, że paliły papierosy, 
nietrudno było domyśleć się, że są to ulicznice. Zresztą do uszu Magdy dolatywały 
urywki takich rozmów i tak nieprzyzwoite słowa, że nie było już żadnej wątpliwości. 

Nagle stało się coś dziwnego: gdzieś daleko w okolicy Dworca Głównego 

rozległo się przejmujące dwukrotne gwizdnięcie, wolnym krokiem, zaczęły biec 
przed siebie co sił starczy. Za nimi z ciemnych wnęk bram wyłaniały się coraz nowe i 
pędziły mijając Magdę. 

– Wiej frajerko, bo cię buda weźmie! – krzyknęła Magdzie jedna gruba. 

Magda nie zrozumiała, o co chodzi. Lecz i ją ogarnęła potrzeba ucieczki. Zaczęła 

biec, coraz szybciej. Niespodziewanie zagrodził jej drogę jakiś wysoki mężczyzna: 

– Stop! – chwycił ją za ramiona – nie bój się. 

– Proszę mnie puścić! – krzyknęła zdławionym ze strachu głosem. 

– Nie bój się mała. Podprowadzę cię. 

– Niech się pan odczepi! 

Czuć było od niego wódką i nie trzymał się zbyt mocno na nogach, a jednak nie 

miała dość sił, by mu się wyrwać. 

– Głupia jesteś – mówił pochylając się ku niej i dysząc niemiłym odorem 

alkoholu – ze mną jesteś bezpieczna, a tak gliny cię zabiorą. 

– Za co? – zdziwiła się. 

– Nowa jesteś, czy co? Do budy cię wsadzą i do komisariatu, a potem na 

background image

Daniłowiczowską. A tak żaden cię nie tknie. 

– Nie rozumiesz? 

Teraz przypomniała sobie słyszane opowiadania o obławach na "takie" i o budzie, 

czyli o samochodzie ciężarowym, do którego je wyłapują. I rzeczywiście z daleka 
zobaczyła kilkunastu policjantów, posuwających się po obu stronach ulicy, jakby 
tyralierą. O kilkadziesiąt kroków za nimi jechała "buda". Właściwie mówiąc, nie 
miała czego bać się. Przecież nie była "taką", lecz w jaki sposób mogłaby im to 
udowodnić!... 

– No, chodź mała – wziął ją pod rękę wstawiony jegomość – podobasz mi się. Od 

dawna chodzisz? 

Posłusznie szła obok niego. Minęli policjantów, którzy bacznie przyglądali się 

Magdzie i skręcili w Kruczą. 

– Pan myli się – już śmielej odezwała się Magda – ja wcale nie jestem "taka"... 

– No, no – zaśmiał się pobłażliwie – ile chcesz za noc?... Ale uważasz: musisz 

zrobić mi rabat! No? 

Siłą wyrwała mu się i przeszła na drugą stronę ulicy. 

– Czekaj, ty małpo zielona! – krzyknął. – To taka twoja wdzięczność! 

Stał na brzegu chodnika i długo jeszcze słyszała za sobą jego wyzwiska. Gdy 

doszła do placu Zbawiciela zaczynały już gasnąć latarnie, a niebo na wschodzie 
przejaśniało świtem. Nigdy dotąd nie wyobrażała sobie, że można się czuć tak 
nieszczęśliwą i bezradną. Wokół wznosiły się wielkie kamienice o ciemnych oknach. 
W każdej dziesiątki mieszkań, setki pokojów. Tyle pokojów, tyle łóżek, a ona musi 
chodzić po pustym mieście, bo dla niej nie ma ani jednego. 

Wtem zobaczyła tramwaj nocny, tramwaj zupełnie pusty i przyszła jej myśl: 

wsiądzie i przejeździ tam i z powrotem aż do rana. Zaczekała na przystanku, wsiadła. 
Tramwaj doszedł do placu Unii, tu znów kupiła bilet i nim dojechała do Królewskiej 
już spała. Na Woli konduktor obudził ją, wykupiła bilet. 

– Nie ma pani gdzie nocować? – zapytał. 

– Tak – bąknęła. 

– Bezdomnych coraz więcej – ziewnął – niech pani śpi. 

Zrobiło się już całkiem jasno, gdy, przejeździwszy dwa złote; wysiadła przy 

Saskim Ogrodzie. Brama była otwarta. Weszła i usiadła na ławce, by natychmiast 
zasnąć. Obudził ją gwar. Słońce mocno przygrzewało, alejką szły podskakując 
wesoło dzieci z tornistrami. Przeciągnęła się, wyjęła z torby lusterko, zapudrowała 
nos, poprawiła pomadką wargi, przeliczyła pieniądze: cztery złote dwadzieścia pięć 
groszy. Wszystkie kości dziwnie bolały, oczy piekły. Ręce były brudne. Odczuwała 
silny głód i tak by chciała umyć się. Przypomniała sobie mleczarenkę na Solcu, gdzie 
bardzo niedrogie dostałaby śniadanie. Wstała i poszła, lecz w pół drogi zawróciła: na 
Powiślu mogłaby spotkać znajomych, a i w samej mleczarni wiedziano, kim jest. 
Właścicielka pani Kuśmierowska, zawsze u nich brała mięso. 

Po krótkim wahaniu Magda wstąpiła do pierwszej cukierni. Wypiła kawę i zjadła 

trzy ciastka. W toalecie umyła się i tak zostało jej całego majątku dwa dwadzieścia. A 

background image

najgorsze było to, że nie miała co robić z sobą. Od chodzenia i od snu na twardej 
ławce bolały ją nogi. Mogła jeszcze wrócić do Saskiego Ogrodu i przesiedzieć do 
wieczora, a przynajmniej do piątej, kiedy można już będzie pójść do szkoły, ale nie 
umiała spędzać czasu tak bezczynnie. 

Wreszcie zdecydowała się pójść jednak do Zosi na Złotą. Zosię zastała jeszcze w 

łóżku. Rozczochrana, nie umalowana wyglądała przynajmniej o pięć lat starzej, a 
poza tym miała jeszcze czerwone oczy po awanturze z matką. Pani Jasionowska, 
kobieta zgryźliwa i wiecznie narzekająca na wszystko, miała do córki nieustającą 
pretensję o pieniądze. Rachowały się z sobą o każdy grosz. Gabinet dentystyczny 
matki prosperował źle. Zdarzały się nieraz całe tygodnie, że pies z kulawą nogą nie 
przyszedł. Zosia zaś co poniedziałek otrzymywała swoją gażę i płaciła matce za 
utrzymanie, ale ani grosza więcej. Przy swoich dwudziestu latach musiała przecie 
ubrać się, mieć na fryzjera i inne takie rzeczy. Zajmowały na drugim piętrze 
czteropokojowe mieszkanie, w którym właściwie tylko Zosia miała swój kąt, bo 
gabinet był nie do użytku, matka sypiała na tapczanie w poczekalni, czwarty zaś 
pokój wynajęty był sublokatorowi, panu Machotce, niemłodemu już urzędnikowi 
magistratu. Pomimo tego, że pokój Zośki też był tylko pokoikiem, śmiało można było 
pomieścić tu jeszcze jedną osobę. Pod piecem stała wąska wprawdzie i dosyć krótka 
kozetka, od biedy jednak można było tam spać. 

Po dłuższej rozmowie Magda zdobyła się na przyznanie się do swego zerwania z 

rodziną. Oczywiście, ani słówkiem nie napomknęła o nocy, spędzonej na mieście. 
Zresztą, już samo zerwanie wystarczyło Zosi jako sensacja. Aż usiadła na łóżku: 

– Wszyscy rodzice to idioci! Wszyscy! – powtarzała z przejęciem – wprost 

dziwię się, jak można tak długo żyć na świecie i być tak głupim. 

Odruchowo sama zaproponowała Magdzie, że ją "przytuli". Była nawet tym 

zachwycona. We dwie zawsze weselej i przynajmniej matka nie będzie dokuczać. 

Sama pani Jasionowska nie miała nic przeciw projektowi z małym zastrzeżeniem, 

że w tych ciężkich czasach, jakkolwiek bardzo pragnęłaby tego, nie może sobie 
pozwolić na bezinteresowność. Ułożono tedy, że Magda ma płacić za mieszkanie i za 
utrzymanie tyleż, co Zosia, ale z dołu, bo obecnie jest bez grosza. Wynosiło to 
zaledwie czwartą część spodziewanej gaży, toteż Magda była prawie szczęśliwa. 
Całowały się z Zosią i obie serdecznie się popłakały z rozczulenia. 

Powracając do spraw praktycznych, ponieważ Magda nawet koszuli na zmianę 

nie miała, uradziły, że Zosia po południu, kiedy pana Nieczaja nie będzie już w jatce, 
pójdzie do Adeli i rozmówi się z nią w tych sprawach. Magda była pewna dobroci 
siostry i nie zawiodła się. Adela podobno bardzo się popłakała, a najważniejsze było 
to, że wszystko, co mogła bez zwrócenia uwagi ojca znieść do bramy dała Zosi. W 
ten sposób Magda otrzymała swoją bieliznę, kilka sukienek, paczkę listów, różne 
drobiazgi i jeszcze dwadzieścia pięć złotych wraz z zaklęciami, by jeszcze namyśliła 
się – że powinna starać się przebłagać ojca i wrócić. Dowiedziała się przy tym, że pan 
Nieczaj ani palcem nie ruszył, by ją z powrotem sprowadzić do domu. Wszystkie 
obawy były niepotrzebne. Natomiast zaraz z rana kazał sprowadzić handlarza i 
sprzedać mu Magdzine łóżko "za tyle, ile da". Zapowiedział też Wikcie, że Magdy 
ma na próg nie wpuścić, jeżeli nie chce sama wylecieć na zbity łeb. 

To i dużo podobnych szczegółów opowiedziała Adela Zosi pod solennymi 

zaklęciami zachowania tego w tajemnicy przed Magdą, a to w nadziei; że z czasem 
rzecz jakoś się wyklaruje, ułoży i dojdzie do przebaczenia ojcowskiego. 

background image

Magda jednak zbyt dobrze znała swego ojca, by miała się łudzić. Zresztą; nie 

myślała już o tym. Rozumiała, że dawne jej życie skończyło się bezpowrotnie i nie 
żałowała tego. Nowe wprawdzie nie zaczynało się pięknie, ani tym bardziej lekko, 
jednakże mogło, musiało pójść naprzód, podczas gdy tamto nigdy nie wysunęłoby się 
poza granicę codzienności, poza mieszkanie na Dobrej, poza jatkę na Tamce; poza w 
najlepszym wypadku takąż szarość i powszedniość w małżeństwie z Biesiadowskim. 

Jeżeli o niego chodziło, postanowiła zerwać również wszelkie dawne stosunki. 

Wiedziała z góry, po co czekał na nią przed teatrem. Może z nich wszystkich on jeden 
nie poczytał jej ucieczki za jakiś kryminał, ale oczywiście namawiałby do powrotu, 
byłby gotów, pomimo potępienia jej odważne go i samodzielnego kroku ożenić się z 
nią i w wielkiej wspaniałomyślności zamknąć w swoim ciasnym życiu. Magda nie 
wątpiła, że Biesiadowski ponowi próbę zobaczenia się z nią: Czułaby się dotknięta, 
gdyby miało stać się inaczej, i nie omyliła się: czekał na nią już o siódmej. Musiał 
dowiedzieć się, że za kulisy wchodzi się od przeciwnej strony, gdyż o siódmej był już 
przy wejściu. 

Ponieważ patrzał jakimś przerażonym wzrokiem, i nie mógł słowa wymówić i 

stał, tak z głupią miną i z kapeluszem w ręku; zirytowana przywitała go ostro: 

– Czego pan sobie życzy? 

– Panno Magdaleno – bełkotał – panno Magdaleno... 

– Ja nie mam czasu. Czego pan chce? 

– Panno Magdaleno – pomówić; chwileczkę... – jąkał się. 

– Muszę się przebrać, już po siódmej – wzruszyła ramionami – i o czym mamy w 

ogóle mówić. 

Obok nich co kilka chwil wpadał ktoś do sieni: koleżanki, aktorzy, muzycy z 

orkiestry. A każdy musiał badawczo przyjrzeć się Biesiadowskiemu. 

– Niechże pan nałoży ten kapelusz – powiedziała opryskliwie – i czego pan 

chce?... Będzie może pan namawiać, bym wróciła do domu?... Ani mi się śni. 
Rozumie pan?... Dość mam tego. 

– Ja nie to, ale chwileczkę, może wstąpimy do cukierni na ciastka!... 

– Zwariował pan?! – oburzyła się – panu się zdaje, że przedstawienie w teatrze to 

może czekać na pańskie ciastka!. 

Nagle zrobiło się jej żal tego poczciwego człowieka i dodała znacznie łagodniej: 

– Jeżeli pan chce, niech pan wstąpi do mnie jutro... o trzeciej, na Złotą pod 

trzydziesty piąty. U pani Jasionowskiej. Będzie pan pamiętał? 

– Będę – kiwnął głową. 

– No to do widzenia. Ale mówię z góry, że jeżeli chce mnie pan namawiać, to 

szkoda zachodu. Do widzenia. 

Wyciągnęła doń rękę, którą Biesiadowski chwycił jakoś niezgrabnie w przegubie 

i pocałował w bransoletkę. 

Czasu rzeczywiście zostało niewiele. Przebierała się gorączkowo. Dziewczęta, 

które widziały ją rozmawiającą przed wejściem z Biesiadowskim, rzucały różne 

background image

złośliwe dowcipuszki na jego temat. 

– Nawet ręki nie umie dobrze podać – myślała Magda i milczała uporczywie, nie 

odpowiadając na docinki. 

Tego dnia, jak zwykle w poniedziałki, publiczności było niewiele. To wywierało 

swój wpływ i na nastrój za kulisami. Wszyscy ruszali się ospale. Dziewczęta 
charakteryzowały się mniej starannie, a nawet inspicjent mniej krzyczał, niż 
poprzednio. Przedstawienie zaczęło się z dziesięciominutowym opóźnieniem i Magda 
miała trochę czasu, by nieco się rozejrzeć. Czuła się znacznie spokojniejsza i 
tremowała się mniej. Zresztą w ciągu dnia z Zosią i po południu w szkole jeszcze raz 
przerobiła wszystkie numery. Pani Iwona skrzyczała ją za to, że Magda nie domyśliła 
się sama przyjść na noc, gdy jednak dowiedziała się, że Magda znalazła locum u Zosi 
Jasionowskiej, więcej już do tej sprawy nie powróciła. 

– Człowiek powinien sam sobie radzić – pomyślała Magda – jeżeli będzie liczyć 

na kogokolwiek, ani się opatrzy, jak szlag go trafi. 

Stwierdziła to nie bez goryczy w kierunku pani Iwony, ale żalu do niej w gruncie 

rzeczy nie miała. Skoro świat jest taki, trzeba się z tym pogodzić. Zresztą, na 
rozważania po prostu nie było czasu. Wchodziła w nowe życie, gdzie wszystko było 
inne, wszystko ciekawe, wszystko dziwne. To, co dawniej wiedziała o teatrze z 
opowiadań koleżanek, tak bardzo różniło się od tego co teraz oglądała własnymi 
oczyma, że wszystko trzeba było poznawać na nowo. Albo one nie umiały 
opowiadać, albo sama Magda miała nietrafne wyobrażenia. 

Poza tym od jutra miały się zacząć próby nowej rewii i wszystkie tym były 

przejęte. 

Przedstawienie poszło gładko. Magda czuła się znacznie swobodniej. Po pierwsze 

dlatego, że się już nieco oswoiła, a po drugie z tej racji, że cały zespół mniej był 
podniecony, niż wczoraj przy wypełnionej widowni. Uważniej i szczegółowiej 
rozejrzała się za kulisami. Nie było tu ani tak brudno, ani tak nieporządnie, jak się jej 
wydawało za pierwszej bytności. Dwie tylko rzeczy nie przestawały męczyć: 
jaskrawość świateł, od których aż oczy bolały i kurz, wibrujący się tumanami z 
podłogi i ze stosów dekoracji. 

Do końca drugiego przedstawienia zdążyła już poznajomić się z kilkoma 

artystami i z samą Reną Turską. Właściwie nie były to znajomości, po prostu ten czy 
ów zwracał się z jakąś uwagą lub dowcipem i później zapytywał: 

– To pani na miejsce tej biednej Beli. 

– Tak – odpowiadała i uśmiechała się w miarę przymilnie. 

– Nie wie pani, jak jej zdrowie? 

– Niestety, noga złamana – robiła poważną minkę – podobno przynajmniej przez 

trzy miesiące będzie musiała się leczyć. 

Wówczas aktor chrząknął i jakoś poufalej mówił bezosobowo: 

– Proszę uważać, bo to łatwo takie coś – a potem tego! 

Tylko Bończa i stary Berczyński bez ceremonii zwracali się od razu "na ty". 

Bończa, obojętnie i ostro, nawet powiedział, gdy stała koło rampy: – "Nie szwendaj 
się tu". Berczyński zaś żartobliwie, nazywając Magdę "cicipulką", jak zresztą zwracał 

background image

się do wszystkich girls. 

Natomiast Turska wprost oczarowała Magdę. Zaczepiła ją na korytarzu z prośbą 

o przypięcie tuberoz. 

– Moja panna Klocia gdzieś mi się zawieruszyła, bardzo panią przepraszam, że ją 

trudzę – tłumaczyła się z uśmiechem. 

– Ależ proszę pani, mnie to sprawia prawdziwą przyjemność – szczerze 

powiedziała Magda. 

– Pani, zdaje się, jest naszą nową koleżanką?... Tak?... Nie znamy się – 

wyciągnęła rękę – jestem Turska. 

– Och, proszę pani – zaczerwieniła się Magda – kto by pani nie znał! Moje 

nazwisko jest Nieczajówna. 

Turska przez chwilę przyglądała się Magdzie, po czym powiedziała: 

– Ma pani cudowny kolor włosów... Może pani nie jest piękna, ale ma pani coś 

więcej niż piękność: wdzięk. Duży wdzięk. 

Wracając w nocy z Zosią do domu, Magda zachwycała się: 

– Ach, jakaż ona miła, jaka sympatyczna, ta Turska. Taka sławna artystka, taka 

piękna i uwielbiana, a nic nie zarozumiała. 

– No! Powiedzmy – sceptycznie zauważyła Zosia. 

– Jest czarująca – upierała się Magda – Taka naturalna i nic nosa nie zadziera. 

– Pewno, wobec ciebie. Ale zobaczyłabyś ją, jak traktuje inne aktorki, których 

konkurencji mogłaby się bać. Ty dla niej czy ja, to prawie tak, jak publiczność. 

Magda jednak nie dała się przekonać. Zresztą, nigdy w życiu nie umiała 

całkowicie polegać na czyimś zdaniu. Zbyt często miała możność przekonania się, że 
ludzie mylą się, że są niesprawiedliwi, lub po prostu inaczej patrzą na świat niż ona. 

Każdy człowiek w inny sposób ocenia te same rzeczy. Choćby taka Zosia i jej 

matka. Gdy Magda nazajutrz porozmawiała z panią Jasionowską, zupełnie inaczej 
zaczęła ją sądzić, niż dotychczas. Dotychczas myślała o niej tak, jak ją przedstawiała 
Zosia: skąpa, gderliwa, narzekająca i głupia. Wyzyskująca rodzoną córkę i zacofana. 
Z ust zaś pani Jasionowskiej dowiedziała się bardzo nieładnych rzeczy o Zosi: 

– Całe życie poświęciłam tej dziewczynie – mówiła pani Jasionowska, wycierając 

irchową ściereczką niklowane przybory dentystyczne – za mąż drugi raz nie wyszłam 
tylko dlatego, że ten człowiek, porządny zresztą, bogaty i bardzo mnie kochający nie 
lubił Zosi. Czyż mogłam rodzone dziecko narażać na takiego ojczyma?... Od ust sobie 
odejmuję. Niech pani zajrzy do mojej szafy. Mam tam dwie jedyne sukienczyny, 
sprawione przed trzema laty. Od dwóch lat bucików sobie nie kupiłam. Wszystko 
wydaję na Zosię. I żebym chociaż raz na tydzień, ale, raz na miesiąc od niej dobre 
słowo usłyszała! Gdy ją całuję, odwraca głowę. Tak, panno Magdaleno, tak. Taki jest 
los matki. 

Podniosła do góry swe smutne, zaczerwienione oczy, a wąskie zwiędłe usta 

drgnęły jej pod zakrzywionym nosem o szerokich nozdrzach. 

I Magda pełna była dla niej współczucia, ale już w pół godziny później, gdy 

background image

prasowała sobie w kuchni kombinezkę, dowiedziała się od służącej, że: 

– ...pani to dawniej była inna, nie taka nerwowa. Wszystko bez ten proszek. Całe 

zło bez ten proszek. Bo jak pani na proszek nie ma, to ręce jej tak latają, że pacjenta 
to nieraz i pokaleczy. A taki to drugi raz nie przyjdzie. 

– O jakim proszku pani mówi? – zdziwiła się Magda. 

Kucharka zaś rozejrzała się i zaczęła szeptem opowiadać, że pani Jasionowska, to 

w aptece taki proszek biały kupuje, co się nazywa "kukaina", że aż pan aptekarz się 
dziwi, co to pani ma aż taką praktykę, że żaden inny dentysta tyle tego nie bierze. A 
od tego proszku to pani robi się wesoła i dobra, że choć do rany przykładać, a za to, 
gdy "kukainy" nie ma, to jak błędna chodzi. 

– A panna Zosia wie o tym? – zaciekawiła się Magda. 

– Jużci wie, ale niech panienka nie zdradzi się przed nią ani przed starą, że ja coś 

mówiłam. 

Magda obiecała solennie zachowanie tajemnicy, lecz już teraz całkiem nie 

wiedziała, co sądzić o Zosi i jej matce. 

Tegoż dnia poznała i sublokatora pana Machotkę. Był to już starszy jegomość 

dość tłusty, z brzuszkiem, poważny i uprzejmy. Oświadczył Magdzie, że sam kiedyś 
miał zostać aktorem, gdyż występując na scenach amatorskich, cieszył się 
powodzeniem, ale życie poszło inaczej. Ofiarował się też uczyć ją deklamacji, co jest 
bardzo ważne na scenie, zwłaszcza rewiowej. 

– Tylko nie chodź do tego piernika – ostrzegła Zosia Magdę po jego wyjściu – on 

pojęcia o deklamacji nie ma, a tylko chce pomacać. Mnie też na to nabierał. 

– Nie może być – dziwiła się Magda – taki solidny. 

– Solidna świnia. Czy ty wiesz, że ile razy kąpię się w łazience, to ten drań przez 

dziurkę od klucza podgląda? 

– No więc możesz zakryć, zawiesić czymś. 

– Phi, – wzruszyła Zosia ramionami – cóż to mi szkodzi. Jestem dość ładnie 

zbudowana. Niech się piernik pali: 

– To jest obrzydliwe – wzdrygnęła się Magda. 

– Przesadzasz. A zresztą, im lepiej się napatrzy, tym później bardziej się 

przymigdala. Oczywiście, na dystans. A gdy przymigdala się, to przynosi bezpłatne 
kartki do kin, bo on może tam dostawać w magistracie. 

Magda już na to nic nie odpowiedziała, bo przecie nie mogła zrażać sobie Zośki, 

a gdyby tak bez ogródek palnęła jej, co myśli, na pewno pokłóciłyby się na całego. 

Na przyjęcie Biesiadowskiego ubrała się w czarną sukienkę, zapiętą pod szyję i 

podczerniła sobie oczy, żeby wyglądać smutniej: Bądź co bądź była pokrzywdzona 
przez ojca, znalazła się "na łasce losu w wirze przeznaczeń": Tymi właśnie słowami, 
zapożyczonymi z niedawno przeczytanej biografii jakiejś gwiazdy filmowej, 
przywitała Biesiadowskiego. Nie bardzo zrozumiał i niezbyt głęboko ocenił w ogóle 
jej tragiczne przeżycia, gdyż przyniósł półkilową bombonierkę z czekoladkami. 
Magda umyślnie udawała, że nie dostrzegła prezentu; żeby wiedział, jak mało znaczą 

background image

czekoladki wobec chwil, jakie przechodzi jej dusza. 

Zgodnie z przewidywaniami Magdy zaczął od namowy, by porzuciła teatr. 

Wprawdzie panu Nieczajowi nie wystarczyłoby to do przebaczenia, ale z biegiem 
czasu niewątpliwie dałby się ułagodzić, czyli rzecz zostałaby załatwiona po ludzku i 
po bożemu. 

Magda zaśmiała się ironicznie: 

– Tak?... Po ludzku?... No, patrzcie państwo, ojciec wypędza córkę z domu i 

jeszcze on ma coś do przebaczenia, a czy nie przyszło panu do głowy, panie Feliksie, 
że tutaj, jeżeli kto ma do wybaczenia, to chyba ta skrzywdzona, najniewinniej w 
świecie skrzywdzona córka! Czy wie pan, jak spędziłam pierwszą noc, kiedy mnie jak 
psa wypędzono z domu?... Wie pan?... 

– Skądże... 

Chociaż początkowo Magda nie miała zamiaru zwierzyć się z tego komukolwiek, 

lecz teraz wszystko opowiedziała Biesiadowskiemu. 

– I zgniłabym w rynsztoku czy w więzieniu – zakończyła – gdyby mnie dobrzy 

ludzie nie przytulili. I za cóż to, za jakie takie straszne grzechy? Cóż to tak złego 
zrobiłam?... 

Biesiadowski, wstrząśnięty jej opowiadaniem, przerażony wytrzeszczał oczy. 

– Proszę – nacierała nań – proszę, niechże pan powie, na czym polega moja wina, 

moja zbrodnia!? Zamordowałam kogoś! Ograbiłam? Okradłam?... 

– Ależ, panno Magdaleno... 

– Cóż to za zbrodnia, że chciałam występować w teatrze? Że chciałam trochę 

piękniejszego, inteligentniejszego życia, niż w śmierdzącej jatce? Czy nie wolno 
każdemu człowiekowi myśleć o wybraniu sobie takiego życia, jakiego chce? Czy za 
to trzeba wypędzać na ulicę?... 

Tak podnieciła się własnymi słowami, aż w oczach poczuła łzy. 

Biesiadowski, wzruszony i przestraszony, nie mógł dojść do słowa. 

– Odepchnęliście mnie wszyscy – mówiła – ale to i dobrze. I ja was nie chcę, nie 

potrzebuję. Słyszy pan? Nie potrzebuję! Uważajcie mnie za zbrodniarkę, za 
rozpustnicę, za kogo chcecie. I... i... dajcie mi już święty spokój. 

Widziała jak silne na nim wywarła wrażenie. Chwycił ją za ręce i zaczął 

zapewniać, że on zupełnie co innego, że on wcale jej nie potępia, że nawet nie będzie 
jej namawiał do powrotu. Jakże mogła wątpić w jego serce, w jego miłość? Cóż on 
byłby wart, gdyby kamieniem w nią rzucił. Dla niej gotów na wszystko byle 
zachowała dlań odrobinę dobroci. Szukał jej, długie godziny wystawał przed teatrem, 
nocy nie dosypiał, jedzenia do ust wziąć nie mógł. Tylko o niej wciąż myślał, o niej, 
którą kocha ponad cały świat, o niej, która jest najpiękniejszą, najlepszą, najdroższą, 
która zostanie jego żoną... 

Magda powstrzymała go ruchem ręki. Nie, sądzi ją zbyt dobrze, nigdy nie trzeba 

przesadzać, a co dotyczy małżeństwa, to o tym mowy być nie może po pierwsze 
dlatego, że byłaby nieodpowiednią dlań żoną, że nie potrafiłaby dać mu szczęścia, a 
po drugie, poświęcając się sztuce, wybierając karierę artystyczną, ona sama nie chce 

background image

teraz, nie chce w ogóle wychodzić za mąż. 

Biesiadowski był wręcz przybity tym, co usłyszał. Przez dłuższą chwilę siedział 

nieruchomo w milczeniu, później przetarł czoło, chrząknął kilka razy i nieswoim 
głosem zapytał: 

– Czy... to już ostatnie słowo... panno Magdaleno? 

– Ostatnie, panie Feliksie. 

– Ja... ja przecież nie mam nic przeciw temu, żeby pani występowała, jeżeli... 

póki pani zechce. Cóż to mnie może przeszkadzać?... Hm... A jeżeliby i 
przeszkadzało... 

– Nie, nie – przerwała – my nie jesteśmy dla siebie. Bardzo pana lubię, wdzięczna 

jestem panu za dobroć, szanuję pana... Ale nie ma o czym mówić. 

Magda sama sobie wydawała się w tej chwili bardzo doświadczoną i wytworną 

damą, kobietą z wyższych sfer, która w sposób elegancki, niczym w książce, 
rozmówiła się z nieodpowiednim konkurentem. 

Biesiadowski jednak nie ustępował. Zaczął obszernie wywodzić, że wobec 

stanowczości Magdy nie widzi możności nalegania, ale prosi przynajmniej o 
pozwolenie na widywanie jej od czasu do czasu. Skoro lubi go trochę, niechże mu 
wolno będzie odwiedzić ją czasami, porozmawiać. Ze swej strony obiecuje solennie, 
nie dokuczać jej więcej prośbami, by zechciała zostać jego żoną; ale gdzież tu powód, 
żeby miał się zarazem wyrzekać znajomości?... 

I Magda nie widziała przeszkód w tym względzie. Ostatecznie była przekonana, 

że wcześniej czy później i tak się to urwie, a nie miała serca odmawiać mu takiego 
drobiazgu. Zastrzegła się tylko, że nie będzie mógł jej widywać zbyt często, gdyż jest 
niezwykle zajęta, ma próby w teatrze i w szkole, a wieczorem codziennie dwa 
przedstawienia. 

Wychodząc Biesiadowski zapytał jeszcze szeptem w przedpokoju: 

– Panno Magdaleno, a czy... czy niepotrzebne są pani pieniądze? 

– Jakie pieniądze? – zdziwiła się. 

– Czy nie mógłbym pani służyć; doprawdy byłbym szczęśliwy, a przecież pani 

musi mieć wydatki. 

Spojrzała nań wyniośle: 

– Panie Feliksie! Co pan sobie w ogóle wyobraża... 

– Wiem, wiem – przerwał ależ czy przyjaciel, szczery przyjaciel, nie może 

zaproponować pożyczki? Przecież pani, pracując, zarabia, odda mi pani, a 
doprawdy... 

– Dziękuję panu – odpowiedziała sucho nie potrzebuję – do widzenia panu, bo 

spieszę się. 

Już jednak w pięć minut po jego wyjściu przyszła refleksja: czy należało 

odmówić? W torebce zostało zaledwie kilka groszy, a pani Iwona, do której najłatwiej 
byłoby zwrócić się o pożyczkę, nie dalej, jak wczoraj, narzekała, że sama nie ma 
pieniędzy. Mogła to być nawet aluzja, do tego, że Magda nie opłaciła jeszcze szkoły. 

background image

O zwróceniu się do którejś z koleżanek nie było co myśleć. Wszystkie sprawiały 
sobie teraz letnie suknie i kostiumy kąpielowe. Magda obliczyła sobie, że jej samej 
wprost niezbędne byłoby teraz wydanie na podobne rzeczy przynajmniej dwustu 
złotych, ale jednakże była z siebie zadowolona, że nie przyjęła pożyczki od 
Biesiadowskiego. 

W ciągu najbliższych dni istotnie nie miała czasu, by się z nim zobaczyć. Próby 

w teatrze zaczynały się o dwunastej w południe, a ciągnęły się nieraz do piątej. W 
szkole odbywały się wykłady, których Magda nie chciała opuszczać po pierwsze z 
racji postanowienia stanięcia na jesieni do egzaminu w Związku Artystów, a po wtóre 
dlatego, że ją interesowały. Wykłady kończyły się o siódmej, a przedstawienie 
zaczynało się o wpół do ósmej. Ledwie starczało czasu na przekąskę, na wypicie w 
garderobie szklanki herbaty i zjedzenie zabranych z domu bułek z wędliną. 

Z każdym dniem dzięki własnym obserwacjom i rozmowom za kulisami Magda 

lepiej poznawała stosunki panujące w teatrze. 

"Złota Maska" była wielką machiną. Pracowało w niej blisko sto osób, wyliczając 

już maszynistów i służbę, a nie licząc wielu kręcących się za kulisami i w kancelarii 
kompozytorów, autorów, malarzy, dostawców, agentów i kandydatów. Główną 
osobą, człowiekiem, który rządził wszystkim i wszystkimi, był dyrektor artystyczny 
Cykowski. Niewysoki, dość zażywny, ruchliwy, z krótkimi, serdelkowatymi palcami, 
znajdującymi się w nieustannym ruchu przed twarzą tego, z kim rozmawiał w 
ogromnych rogowych okularach i z idealnie zaciągniętą "pożyczką" na łysinie, 
wyglądał zawsze, jakby przed chwilą wyszedł od fryzjera. Jego wysoki ostry głos 
dobiegał nieustannie z różnych stron, a krótkie nogi o malutkich, prawie dziecinnych 
stopach zdawały się wciąż tańczyć. Nie umiał chwili ustać na miejscu: podczas 
rozmowy w podskokach okrążał interlokutora, zasypując go gradem pytań i nie dając 
dokończyć odpowiedzi. Nigdy też nie zdarzało się, by przyjął kogoś w swoim 
gabinecie, gdzie królowała panna Rzymska, opryskliwa, i wyfioczona sekretarka. 
Interesanci dopadali Cykowskiego na schodach, w garderobie, na scenie, w 
umywalni, w magazynie, w orkiestrze i obskubani ze wszystkich stron, zakrzyczeni, 
przegadani, nie mogąc dojść do słowa, po dwóch minutach zostawali sami, nie 
wiedząc dobrze, jak załatwili swoją sprawę, a głos dyrektora Cykowskiego 
rozbrzmiewał już gdzieś w drugim końcu gmachu. 

Wszystko według niego poruszało się zbyt wolno, maszyniści byli leniwi, aktorzy 

ospali, girlsy miały "zardzewiałe zawiasy", stenotypistki sztywne palce. 

– On nawet tanga słuchać nie może – mówił kapelmistrz Czopski – on by kazał je 

grać w rytmie polki. 

– Cholery można dostać – irytowali się inni. 

Każdy w teatrze umiał naśladować ruchy i głos dyrektora. Najlepiej to jednak 

robił Berczyński. Często podczas prób, gdy na scenie ruch był wprost wariacki, a 
orkiestrze pot ściekał z czoła, nieoceniony Berczyński wpadał w środek i podrygując 
piszczał nieludzkim dyszkantem: 

– Co to, szpital paralityków?! Cmentarz?... Skład trumien?... Tempo! Tempo! 

Coraz tępiej! Tak się rewię robi, czy kondukt pogrzebowy?... 

Wszyscy ryczeli ze śmiechu. Zwłaszcza z owego "kondunktu", gdyż dyrektor 

background image

często przekręcał wyrazy obce, czy to z pośpiechu, czy też przez nieumiejętność. 
Śmiał się nawet sam Cykowski, chociaż niezbyt szczerze: Berczyńskiego wprost 
kochał i na każdą złośliwość mu pozwalał. Inni przedrzeźniali dyrektora po cichu. I to 
wszyscy, z wyjątkiem Bończy. Ten, jako reżyser, poczuwając się niejako do 
solidarności z "władzą", będąc zresztą faktycznym kierownikiem artystycznym 
"Złotej Maski", trzymał się nieco sztywno, chociaż nieraz podczas kpin z dyrektora 
musiał powstrzymywać uśmiech. 

– Słuchaj, Bończa – drażnił go Berczyński – przecież tobie serce się kraje, gdy 

widzisz, że Michał źle robi Cykowskiego? Czy nie nauczysz go ruszać tymi 
rękami?... Co twoja pasja reżyserska?! 

Michał, dokładniej: Michał Geisler, popularnie nazywany Gejzerem, Hej-zerem, 

lub Zweizerem, był największym przyjacielem i największym wrogiem całego 
zespołu, a to z racji pełnionych przezeń funkcji administratora, czyli szafarza 
gotówki. Gejzer płacił, lub Gejzer nie płacił. I to decydowało o temperaturze, jaka go 
otaczała w teatrze. W dobrych miesiącach barometr szedł w górę, wydawało się 
nawet zaliczki, a wówczas dyrektor administracyjny chodził wśród aktorów niczym 
uśmiechnięty pasterz między owieczkami. Wówczas też nazywał się kochanym 
Michałkiem. Gdy z kasą było gorzej, Michałek znikał zza kulis, przemykał się 
chyłkiem, wystraszony, zatroskany, bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwy. Wprost żyć 
nie umiał bez tej ciepłej życzliwości, bez żarcików, bez tego koleżeństwa z artystami. 
Wiedział, że nic nie pomogą jego dowcipy, z których zaśmiewano się podczas dni 
tłustych, że nie kupi sobie łaskawego słowa nawet najlepszym papierosem. Toteż na 
głowie stawał, by forsę wydobyć, sam swojej pensji nie brał, oszczędności wyciągał, 
zapożyczał się na mieście. Byle nie znosić tej okropnej atmosfery! 

Kiedyś był właścicielem fabryczki wód mineralnych i mógł się uważać za 

zamożnego. Obecnie ledwie wiązał koniec z końcem. 

Wprawdzie rósł jego udział w "Złotej Masce", ale to nigdy nie było zbyt pewne. 

Gwarantowało poczciwemu Gejzerowi tylko jedno: jego stanowisko w teatrze, ale to 
było dlań najważniejsze. Możność kręcenia się za pan brat między aktorami, między 
ludźmi ubóstwianymi przez Warszawę, nazywania po imieniu takiej Hańskiej, 
Tureckiej, Lewontewskiej, klepania po ramieniu Kamila Bończy, Berczyńskiego, czy 
nawet samego Kornata, w chwilach jego dobrego humoru – to było więcej warte niż 
pieniądze. Oczywiście Gejzer starał się ukrywać w teatrze tę swoją pasję: – na głowę 
mi by wleźli! – zwierzał się poufnie każdemu po kolei, ale nurzał się w tej atmosferze 
kulis z tak widoczną rozkoszą, że nawet bez wyznań robionych przy kieliszku nikt o 
tym nie wątpił. 

W przeciwieństwie do dyrektora Cykowskiego Gejzer lubił "załatwianie spraw". 

Z każdym rozmawiał gruntownie i rzeczowo, obiecywał dokładnie, z datą i godziną, 
zapewniał solennie, przyrzekał, odprowadzał do drzwi, okrągłymi ruchami i 
okrągłymi zdaniami kończył rozmowę. – Niestety, nic z tego nie było, gdyż Gejzer 
nie miał żadnego wpływu na sprawy teatralne. I tak decydował sam Cykowski, a w 
swoich decyzjach absolutnie nie brał pod uwagę poprzednich obietnic dyrektora 
administracyjnego. Z rzadka dochodziło nawet między nimi z tego powodu do scysji i 
Michałek wówczas zdobywał się aż na krzyk: 

– Słuchajcie, Cykowski! Wy całkiem podrywacie mój autorytet! Ja nie będę 

malowanym lalem! Zrozumiano? Ja natychmiast się wynoszę i ja z wami przez 
adwokata będę rozmawiał, panie Cykowski. 

background image

Cykowski jednak znał go tak dobrze, że nie zadawał sobie trudu, by chociaż 

poskakać koło niego i obojętnie patrzył na rozsierdzonego Michała, gdy ten ze łzami 
w oczach chwytał kapelusz i wylatywał, z furią trzaskając drzwiami. I tak było 
wiadomo, że za godzinę wróci, jakby nigdy nic, pogodny, uśmiechnięty, aksamitny. 

Pomimo tej powszechnie wiadomej bezradności Michała wobec despotyzmu 

Cykowskiego, wciągano go ustawicznie do wszystkich doraźnych koteryjek i intryg, 
których zawsze w teatrze było pełno. Obracały się one nieodmiennie wokół 
najbardziej ważnych, jedynie istotnych dla całego zespołu kwestii: wybicia się ponad 
innych i zdobycia wyższej gaży. Raz po raz zawiązywały się kliki i kliczki celem 
skreślenia jakiegoś numeru lub wstawienia do programu innego. Czasami chodziło, 
zdawałoby się, o drobiazg, przedłużenie lub skrócenie danego tańca, danej piosenki, o 
kolejność numerów, o rodzaj dekoracji, kostiumów, czy oświetlenia, a głównie o role. 
Ma się rozumieć, o najlepszych, o szlagierowych kawałkach nie było co i marzyć. 
Przede wszystkim z góry były pisane czy skomponowane dla gwiazd, dla Kornata i 
Turskiej dla Bończy, Berczyńskiego, Hańskiej, czy dla kogoś zaangażowanego na 
gościnne występy. Pozostawało jednak jeszcze dużo materiału, z którego dawało się 
czasem wyłowić prawdziwy skarb Nie było przecie tajemnicą, że każdy z 
dzisiejszych, wielkich zaczął się od szczęśliwego wypadku: trafił na "swoją rolę, na 
"swoją" piosenkę, na swój rodzaj. Otóż przy podziale materiału, wzgardzonego przez 
wielkich, odbywały się zawzięte wojny. Nieraz szczęśliwy zdobywca takiej perełki 
musiał do końca, do samej premiery walczyć o swój łup. I to walczyć nie tylko z 
współzawodnikami, lecz i z gwiazdami. Ci bowiem zazdrośnie strzegli swego 
powodzenia. Wystarczało, by ktoś z drobniejszych wynalazł coś, czym mógłby 
zdobyć odrobinę sukcesu, przyćmić znanych i uznanych, a następnie rozpoczynały się 
intrygi, zazwyczaj kończące się skreśleniem numeru, wyrwaniem ze słabszych rąk 
szansy na popularność, sławę i wysoką gażę. 

Nie udawało się to jedynie w tych wypadkach, gdy w którymś z konkurencyjnych 

teatrów rewiowych zjawiała się nowa, niebezpiecznie atrakcyjna gwiazda, a na 
giełdzie aktorskiej akurat zabrakło czegoś extra, czym by dało się konkurencję 
zaszachować. Wówczas Cykowski wpadał w istną gorączkę i za kulisy padało 
elektryzujące słowo: 

– Lansować! 

Najpierw postanowiono lansować, a później wybierano obiekt szczęśliwca, 

zaczynało się od istnego szału z adeptami. 

W godzinach przedpołudniowych teatr zapełniał się różną zbieraniną: uczniowie 

szkół dramatycznych, słuchacze kursów filmowych, baletnice z opery, typki z 
prowincjonalnych teatrzyków, a nawet fordanserki i panie z towarzystwa, pragnące 
występować bodaj darmo. 

W takich dniach atmosfera w teatrze bywała drażniąca, podniecona. Bończa, 

Cykowski, taper, kapelmistrz dostawali po prostu gorączki. Za kulisami śmiano się, 
produkowano niezliczone dowcipy na temat tego "narybku", "surowca", tych 
"krowient" i "dziubasów", ale niepokojono się poważnie. 

Zwykle kończyło się jednak na niczym i zniechęcona dyrekcja ryczałtowo 

odprawiała kandydatów, zwracając się do poszukiwania talentów we własnym 
zespole. W taki właśnie sposób, na krótko, wybiła się Morelówna, Porzycka i Malski, 
natomiast trwałą i to pierwszorzędną markę zdobyły Kira Woszczyńska i Nina 
Płoskówna, występując już od dwóch lat z ogromnym powodzeniem, jako siostry 

background image

Stelli. Obie Stelki wywodziły się ze szkoły pani Iwony Karnickiej i kochały się od 
wielu lat, jak prawdziwe siostry, chociaż jedna, Kira, była córką dyrektora banku, a 
druga podrzutkiem z przytułku. Obie mieszkały razem i w ogóle były nierozdzielne, a 
w teatrze, gdzie każdego aktora czy z tym czy z innym coś łączyło, one jedne nie 
starały się w taki sposób zdobyć sobie poparcia, co zresztą przy ich kolosalnym 
powodzeniu, wobec faktu, że były wprost nie do zastąpienia w swoim rodzaju – 
nikogo nie dziwiło. Wiedziano powszechnie, że Turska żyje z Bończą, Hańska z 
Kornatem, że Porzycka kombinuje z Michałkiem, Lewoniewska z kapelmistrzem 
Czopskim, że Marczyńska trzyma się z inspicjentem Torbiakiem i tak dalej. Nie 
przywiązywano do tego większej wagi, gdyż konfiguracje te zmieniały się dość 
często. Podobnie było też z wszelkimi przyjaźniami, "sztamami" i towarzystwami 
wzajemnej adoracji. Doraźny interes, wspólny wróg, albo zwykły kaprys łączył ludzi 
na pewien okres czasu po to, by wkrótce już patrzyli na siebie wilkiem i obgadywali 
się wzajemnie. 

Byli jednak i tacy, których otaczała powszechna i niezmierna nienawiść. Nie 

cierpiano reżysera Bończy, za plecami nazywając go psem i świnią, lecz jeszcze 
mniejszą sympatią mógł się poszczycić Leon Kornat. Publiczność szalała za nim 
recenzje miał zawsze entuzjastyczne, wciąż w tym czy w innym piśmie ukazywały się 
jego fotografie. Był młody, przy stojny, doskonale zbudowany, chociaż może nieco za 
tłusty rozporządzał doskonałym tenorem, tańczył świetnie, w grotesce też był 
niezrównany. Wszystkie wytwórnie filmowe licyto wały się wzajemnie o pozyskanie 
go dla siebie, otrzymywał stosy listów miłosnych, a tylko za kulisami nienawidzono 
go z całej duszy. I właściwie, nie wiadomo za co. Tutaj, gdzie wszyscy byli 
zarozumiali, gdzie megalomania nikogo nie dziwiła, gdzie każdy uważał się za coś 
wyjątkowego, pycha Kornata, jeżeli nawet przekraczała normalne granice, była 
przecież usprawiedliwiona. Lekceważenie jakie okazywał kolegom, musiało drażnić, 
ale nie do tego stopnia. Mówili o nim: 

– Cham! Zimny cham. 

Ale zarzut chamstwa też nie był usprawiedliwiony. Kornat umiał być 

uprzedzająco grzeczny, a używał słów wulgarnych tylko wtedy, gdy był 
zdenerwowany. Zimny, też nie był. Bodaj on jedyny w teatrze, gdy zawiązał stosunek 
z którąkolwiek koleżanką, wprost afiszował się tym, zasypywał ją prezentami, 
wydębiał dla niej najlepsze numery; był zawsze gotów zerwać kontrakt dla 
wyciśnięcia z dyrekcji dobrej roli dla swojej wybranej. I nie zgrywał się z tym. 
Również wiedziano, że za swoje pieniądze utrzymuje starego ojca, od lat nerwowo 
chorego, że umieścił go w najdroższym sanatorium, że codziennie staruszka odwiedza 
i kocha go ponad wszystko. Zresztą już same sceny zazdrości jakich nie żałował 
swoim przyjaciółkom za kulisami, w kawiarni, czy wręcz na ulicy, świadczyły o jego 
gorących uczuciach. 

A jednak nazywano go zimnym chamem, a on wiedział o tym i często mścił się 

bez pardonu. Sam uważał siebie za szczyt wytworności, nosił na małym palcu sygnet 
z herbem i zadawał się poza teatrem, wyłącznie z osobami z najwyższych sfer. Poza 
tym twierdził, że ukończył uniwersytet w Paryżu, ale wszyscy z tego pokpiwali po 
cichu, chociaż nie można mu było odmówić wykształcenia. Władał kilkoma 
językami, był oczytany i w każdym razie bardzo inteligentny, co przyznawano nie 
tylko w zespole lecz i wśród autorów, dostarczających "Złotej Masce" skeczów i 
piosenek. 

Kornat miał najwyższą gażę w teatrze. Brał znacznie więcej niż nawet Turska, niż 

background image

wszystkie dwanaście "Iwonek" razem wziętych. Ale sprawiedliwości tej kolosalnej 
gaży nikt w teatrze nie kwestionował: opłacał się z nawiązką. 

Po kilku tygodniach występów w "Złotej Masce" Magda orientowała się już w 

tych stosunkach wyśmienicie. Za kulisami nie ukrywano niczego i jeden o drugim 
wiedział wszystko, nawet więcej, niż było w rzeczywistości. Niejakie onieśmielenie i 
wrodzony spryt Magdy sprzyjały jej w swego rodzaju wyizolowaniu się z 
bezpośredniego udziału w powszechnych plotkach. Słuchała uważnie, lecz unikała 
wypowiadania swego poglądu. Była dość rozsądna, by wiedzieć, że ładny uśmiech 
może w zupełności zastąpić najwymowniejsze słowa, nie angażując jej w żadnej 
intrydze. Nie myślała jeszcze o postępie swojej kariery w teatrze, toteż nie starała się 
pozyskać niczyich specjalnych względów. Z początku imponowali jej wszyscy bez 
wyjątku, nie wyłączając dyrektora Geizlera, wszystkich po trosze się bała. Z biegiem 
czasu stwierdziła, że taki lęk i zażenowanie to wcale niezła polityka. I chociaż zaczęła 
już z całą dokładnością rozróżniać stopień ważności w teatrze tej czy innej osoby, nie 
przestała robić zachwyconych minek, ilekroć ktoś raczył do niej się odezwać. 
Zachwyt dostosowywała wprawdzie do pozycji łaskawcy, ale i tak mogła śmiało 
skonstatować, że lubią ją wszyscy. 

Na wyrobienie w niej samej wyraźnych sympatii i niechęci nie było jeszcze 

czasu. Jedno tylko wiedziała ponad wszelką wątpliwość: Kamil Bończa był 
skończonym ideałem zarówno jako zwierzchnik, jak i jako człowiek. Magda miała 
dość wyrobienia, dość siły woli, by hamować ten magnetyczny pociąg swoich oczu 
do ustawicznego wpatrywania się w Bończę. Nie omijała jednak żadnej sposobności, 
by przejść obok niego, by uśmiechnąć się doń jak najskromniej, by spełnić jakieś jego 
polecenie. Wszystko to jednak nie dawało żadnych rezultatów. Bończa nie spostrzegł 
Magdy tak, jak nie zwracał najmniejszej uwagi na żadną z Iwonek. 

Pomimo to Magda nie traciła nadziei. Mgliście, podświadomie wyobrażała sobie 

własną przyszłość w teatrze zawsze w jakimś związku, w jakiejś łączności z osobą 
Bończy. Podejrzewała się nawet o rosnące w niej uczucie do reżysera. 

– Czy nie tak zaczyna się miłość?... 

Jednak już wkrótce doszła do przekonania, że chyba o miłości nie może być 

mowy, bo przecież miłość szłaby w parze z zazdrością, a właśnie w stosunku do 
Turskiej Magda czuła bodaj najwięcej życzliwości. I nie przeszkadzało to Magdzie 
wcale, że Bończa najczęściej przebywał w garderobie u Turskiej. Znajdowała, że są 
wspaniałą parą, i że nawet dziwne byłoby, gdyby się nie trzymali razem. 

Jednakże, gdy za kulisami rozeszła się wiadomość o zamierzonym ich ślubie – 

Magda odczuła to dość boleśnie. Od tego dnia z pewnym zniechęceniem myślała o 
teatrze i do tego stopnia straciła na humorze, że aż Zosia Jasionowska wyraziła 
przypuszczenie, iż pozostaje to w związku z kilkudniowym niezjawieniem się 
Biesiadowskiego. 

W takim właśnie Magda była nastroju, gdy po raz pierwszy zetknęła się z 

Kornatem. Wychodziła po próbie z teatru, gdy Kornat podjechał swoim samochodem. 
Nie wysiadając pstryknął na nią palcami: 

– Hallo! Hop! 

– Dzień dobry panu – zatrzymała się. 

– Nie ma tu Józefa, czy któregoś? – zapytał, niedbale dotykając końcami palców 

background image

kapelusza. 

– Nie widziałam. 

– Psiakrew! – zaklął. 

Już chciała odejść, gdy znowu pstryknął: 

– Moja droga, przepraszam, ale nie chce mi się wysiadać. W mojej garderobie na 

wieszaku jest paczka w niebieskim papierze. Niech mi ją pani przyniesie. 

Magda zawahała się. Spojrzała nań ze złością. Cóż za cham! Czy ona tu jest na 

posyłki!... Już chciała mu to dobitnie wytłumaczyć, gdy Kornat dodał: 

– Proszę się nie omylić: paczka w niebieskim papierze. 

– W niebieskim – przytaknęła bezmyślnie i wbrew woli, jak głupia, sama nie 

wiedząc dlaczego, poszła po paczkę. Gdy mu ją odniosła do wozu, nie powiedział ani 
słowa, tylko skinął głową i ruszył z miejsca. 

– Bydlę – powiedziała głośno z podziwem i niechęcią, wieczorem zaś 

opowiedziała wszystko Zosi. 

– Dobrześ zrobiła – orzekła Zosia – gdybyś odmówiła, mściłby się przy lada 

okazji. To wredny samiec. 

Nazajutrz Kornat zaczepił Magdę za kulisami. Miał właśnie wyjść na scenę i 

oczekiwał zejścia Malskiego, który wydzierał się przed kurtyną w tangu "Karminowe 
usta, co kłamią..." 

Bez ceremonii wziął Magdę pod brodę i powiedział: 

– Jeżeli chcesz, bym miał powodzenie, to podczas mego występu trzymaj się za 

guzik. To mi dobrze robi. 

– Pan jest taki przesądny? – zapytała udając zainteresowanie. 

W tej chwili zbliżył się Berczyński i Kornat, nie odpowiadając Magdzie, zwrócił 

się do niego. 

– Widzisz, jaki cham? – szepnęła Żukowska. 

Magda nic nie powiedziała, lecz czuła, iż nie cierpi go z całej duszy. Nie tylko nie 

będzie trzymała się za guziki, lecz chętnie powyrywałaby je z jego fraka nad tym 
wypiętym tyłkiem. – Wredny samiec – myślała – rzeczywiście wredny samiec. Ta 
nazwa najlepiej do niego pasuje. Ten kark tłusty, aż przelewający się przez 
kołnierzyk... brrr... 

Kornat rozpoczął swój występ. Przez kulisy widać było, jak na dłoni, jego 

wygibasy i słodkie minki. Przed publicznością to może taki drań mizdrzyć się. 
Postanowiła przy pierwszej okazji pokazać mu, że ma go w nosie. I co ta publiczność, 
te gęsi, co mu przysyłają listy miłosne, co oni wszyscy w nim widzą? Może i ma 
talent, a niech sobie ma na zdrowie, ale dlaczego uważa siebie za Apolla... Z tymi 
małymi oczkami, tłustym pyskiem i zaciśniętymi wargami. 

– Uwaga! – zaskrzeczał głos inspicjenta – jazda! 

I oto w takt fokstrota Iwonki wsunęły się na scenę z obu stron. Miały stanowić tło 

dla Kornata w ostatniej strofce refrenu. W cylinderkach i kusych fraczkach otoczyły 

background image

go wieńcem, a on tanecznym krokiem zbliżał się do każdej po kolei, zaglądając w 
oczy i śpiewał: 

– "I dla pani też, me serce pika, i dla pani też, jeśli tylko chcesz..." 

Magdzie przypomniał się wój Zaklesiński, mówiący wierszami. Kornat robił 

zalotne miny, ale wcale nie patrzył na tę, do której śpiewał. Kabotyn! 

Jednak numer miał wyjątkowo dobrą salę. Musieli bisować, a później 

wywoływano Kornata jeszcze z dziesięć razy. Girls już nie było na scenie. Gdy na 
premierze zostały do końca, Kornat zrobił piekielną awanturę: 

– Po cholerę te sikory sterczą – krzyczał wtedy w garderobie Bończy na cały teatr 

– zabierajcie je natychmiast, bo to czort wie co! 

Taki był zazdrosny o te swoje zakichane bisy! A przecież i tak, gdy mu rzucano 

kwiaty, żadna nie wzięła ani listka. 

Właśnie przebierały się w swojej garderobie, zwanej kurnikiem, gdy Kornat 

wracając ze sceny, uchylił drzwi. 

– Hallo, hop! Ruda! – krzyknął wesoło – masz za to, żeś się trzymała za guzik! 

I cisnął wprost w Magdę pęk róż i pęk mimozy, po czym wyszedł, nie zamykając 

drzwi. Ciężkie róże zsunęły się na półkę przed lustrem, zrzucając na ziemię pudło z 
pudrem i kilka szminek. 

– Ho, ho! – odezwała się Jasia Lubaszkówna. 

– Fiu, fiu – zagwizdała znacząco któraś inna. 

– Cały puder wysypał, bydlę – zirytowała się Białkówna. 

– Książę Walii! 

– Boski Leonek, cholera! 

– Uważaj Magda, on leci na ciebie! 

– Dostąpiłaś wielkiego zaszczytu! 

Magda wzruszyła ramionami: 

– Wcale się nie trzymałam za guzik i w ogóle mam jego zaszczyt w nosie. 

– No, no, nie bujaj! – perswazyjnie odezwała się Zysmanówna. 

– Tak? – zaperzyła się Magda. – Tak?... Więc masz, zabierz to sobie! I jego 

możesz też... 

Rzuciła jej na kolana kwiaty. 

– I jego możesz też... jeśli chcesz, jeśli tylko chcesz – zanuciła Jola 

Brandtmayerówna. 

Nad drzwiami garderoby zaterkotał przeciągle dzwonek. To inspicjent, jak 

zwykle, przynajmniej o trzy minuty za wcześnie wzywał na scenę. Tym razem Magda 
była z tego kontenta. Dzwonek przerwał przykrą rozmowę. Czuła się speszona i zła. 
Bynajmniej nie ucieszyła się tym gestem Kornata. Może sprawiłby jej przyjemność, 
chociaż go nie lubiła, gdyby nie to, że naraził ją na złośliwostki ze strony koleżanek. 

background image

Pomimo to, gdy wychodziła do domu, kwiaty zabrała ze sobą. Przypuszczała, że 

Kornat będzie na nią czekał przed teatrem i układała sobie, jak mu da do zrozumienia, 
że nie może u niej liczyć na żadne powodzenie. Zawiodła się jednak, Kornat właśnie 
odjeżdżał z Cykowskim i z Polerem, autorem od piosenek. Do późnej nocy 
rozmyślała o całym zdarzeniu i doszła do przekonania, że wprawdzie po tych 
kwiatach nie powinna mu robić afrontu, ale nie zwracać nań żadnej uwagi. 

Jednakże już nazajutrz podczas prób musiała złamać swe postanowienie. Zbliżył 

się do niej i zapytał cicho: 

– Chcesz mała przejechać się do "Hrabiny" na przekąskę? 

Pokusa była zbyt duża: przejażdżka szykownym autem w towarzystwie Kornata 

po mieście i obiad w "Hrabinie" w podmiejskiej knajpie, o której tyle słyszała. 
Chciała się wszakże podrożyć. Kornat jednak, swoim zwyczajem, nie czekał na 
odpowiedź tylko dorzucił: 

– Czekaj po próbie na rogu przed Szwajcarską. 

I już do końca nie mogła go złapać, a wyszedł wcześniej po wyjściu z teatru z 

trudem odczepiła się od Tykowinówny i Malskiego, którzy chcieli iść na lody i szła 
jak najwolniej, by przynajmniej trochę na nią poczekał. I rzeczywiście, już z daleka 
zobaczyła jego auto. Jeszcze na chwilę zatrzymała się w bramie. Umyślnie. Dlaczego 
nie zabrał jej sprzed teatru: wstydził się?... To choć teraz poczeka. 

Spodziewała się, że będzie zły i doznała miłego rozczarowania. Kornat przywitał 

ją z taką uprzejmością, jakiej u niego w ogóle sobie nie wyobrażała. 

– Trochę się spóźniłam – uważała za stosowne jakby przeprosić. 

– Ach drobiazg – pomógł jej wsiąść i zatrzasną drzwiczki. – Wie pani że się 

cieszę, tak, cieszę się panią. 

Nacisnął starter i wóz ruszył. 

– Ja właśnie potrzebuję czegoś tak świeżego, jak pani. To mnie odnawia... 

Pobudza... 

Mówił, patrząc przed siebie. Magda nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Zresztą 

była zbytnio zaabsorbowana obserwacją ulicy. Przy skrzyżowaniu Brackiej z 
Jerozolimskimi, musieli stanąć. Przechodząca publiczność oglądała się na nich. 

– Patrz, Kornat! – dolatywały głosy. 

– Ładna dziewczyna... 

– Z kim on jest? 

– Kornat ze "Złotej Maski"... 

Kornat udawał, że nie słyszy. Gdy auto potoczyło się znowu miękko i elastycznie,

Magda odetchnęła z rozkoszą: 

– Jak to przyjemnie. I tak wygodnie się siedzi. 

– To jest niezły wóz – obojętnie rzucił Kornat. 

– Czy wie pan, że ja nigdy w życiu nie jechałam samochodem. 

background image

Obejrzał się na nią zdziwiony. 

– Owszem – poprawiła się – jeździłam nieraz taksówką, ale to zupełnie inna 

rzecz. Ach, jak cudownie. 

Może nie powinna była tak się zachwycać, żeby sobie nie wyobrażał, że robi jej 

wielką łaskę. Kornat jednak zmarszczył brwi i powiedział jakoś ostro: 

– Będzie pani jeździć tym wozem, ile tylko pani zechce. 

– Cóż znowu – speszyła się. 

– Cicho, mała. 

Zaśmiała się: 

– Pan jest taki dziwny. Raz mówi pan na ty, a raz na pani. 

– To zrozumiałe. Raz czuję się bliższy i pewniejszy pani, wówczas mówię do 

ciebie na ty, innym razem dalej... Forma, w jakiej się zwracamy do ludzi, jest 
poniekąd wykładnikiem naszego stanu wewnętrznego, nie zaś stanu faktycznego 
ustosunkowania się do danego osobnika. 

Magda powtórzyła w myśli jego słowa, lecz i tak nie zrozumiała. Było to 

widocznie za mądre dla niej. Ten Kornat naprawdę miał jednak większe 
wykształcenie, niż inni w teatrze. 

– Niech już pan mówi na ty. Ale pewno pan nawet nie wie, jak mi na imię?... 

Magdalena... Magda... 

– Dziecko drogie – uśmiechnął się – wiem dokładnie. Nazywasz się Magdalena 

Nieczajówna, masz osiemnaście lat, masz także fatyganta, jakiegoś chama 
handlującego wieprzami, z którym chcesz się pobrać. Widzisz!... 

Potrząsnęła głową. 

– To nieprawda. 

– Jak to? 

– Po pierwsze, wcale nie chcę zostać jego żoną, a po drugie, to nie żaden cham. 

Przeciwnie, oficer rezerwy i... 

Zacięła się, gdyż czuła się mocno dotknięta lekceważącym tonem Kornata. 

– I co? – zapytał. 

– I życzyłabym niejednemu, by był takim dżentelmenem, jak on – wypaliła. 

– To niby ja? – wybuchnął śmiechem. 

– A choćby i pan – spojrzała nań z nienawiścią. 

– Jesteś głupia – odpowiedział spokojnie. 

Mijali właśnie rogatkę. Dodał gazu i auto zaczęło nabierać rozpędu. Powietrze 

gorącą falą uderzało w twarz, tamując oddech. Było to cudowne. Pomimo to 
zdecydowała się szybko: 

– Proszę pana, niech pan stanie. 

background image

– Bo co? 

– Ja chcę wysiąść. 

– Zaraz dojedziemy do "Hrabiny". 

Stanowczo położyła mu rękę na łokciu: 

– Ja proszę zatrzymać. 

– Psiakrew! – zaklął – o co chodzi? 

– Chcę wysiąść. Może pan obrażać, kogo się panu podoba, ale ja nie zamierzam 

znosić obelg. 

Podniósł brwi, a jego zacięte usta zacięły się jeszcze bardziej. 

– Jak sobie jaśnie pani życzy – powiedział zimno. 

Nacisnął hamulec i wóz zwolniwszy biegu stanął. 

– Jest pani histeryczką i radzę brać zimne kąpiele – powiedział ze złością. 

– Dziękuję – mocowała się z klamką. 

– I ostrzegam, że stąd do miasta jest coś osiem kilometrów. 

– Nie szkodzi – wyskoczyła – dziękuję za miłą przejażdżkę. 

– Nie bądźże wariatką! – wybuchnął – ja do niej jak do jakiejś królowej, a ona... 

– Pierwsze słyszę, że do królowej mówi się "głupia". 

– Po pierwsze nie można być taką drażliwą, a po drugie, jeżeli rzeczywiście 

uważasz swego handlarza świń za taki ideał to pomyliłem się i życzę szczęścia, a na 
razie miłego spaceru. 

Z przesadną grzecznością uchylił kapelusza i odjechał. Magda z miejsca zwróciła 

ku miastu i szła półprzytomna ze złości i zdenerwowania. Przez głowę przebłysnął jej 
plan zemsty: spoliczkuje go za kulisami, opowie wszystkim, jak po świńsku z nią 
postąpił. 

– To cham – powtarzała bliska płaczu – to cham... Wielki artysta!... – Bydlę nie 

artysta... 

Przecie nie powinien był w żadnym razie zostawić jej samej na szosie. Osiem 

kilometrów. Ale dojdzie. Woli choćby do wieczora iść pieszo, niż jechać z nim. 
Bydlę. 

Obejrzała się: o kilkaset metrów za nią Kornat zawracał. Domyśliła się, że wróci 

po nią i przysięgała sobie, że za żadne skarby nie wsiądzie do samochodu. Gdy 
jednak wóz Kornata zatrzymał się o parę kroków przed nią, doznała pewnej ulgi. 
Zaczął przepraszać. Prosił o wyrozumiałość: człowiek nie panuje nad nerwami. W 
takiej gorączkowej pracy, jak w teatrze i w filmie, człowiek okropnie się zdziera... 
Przecie jest szczęśliwy, że chciała z nim pojechać, marzył o spędzeniu kilku godzin 
właśnie z nią i tylko z nią... 

Całował ją przy tym po rękach, chociaż była w rękawiczkach i to porządnie 

podniszczonych. Był przy tym taki miły i delikatny, tak pokornie wpatrywał się w jej 

background image

oczy, że wreszcie uśmiechnęła się. Wówczas krzyknął radośnie: 

– Cudo ty moje! 

I zanim mogła się obronić niczym piórko chwycił ją na ręce. W następnej chwili 

siedziała już w aucie. Kornat zmienił się nie do poznania. Nazywał ją teraz "swoją 
miedzianą królową" i tak często odwracał do niej głowę, aż bała się, że najedzie na 
jakąś furmankę. 

Magdzie również powrócił humor. W restauracji powitano ich z niezwykłymi 

honorami. Widocznie i tutaj Kornata znano doskonale. Przybiegli czterej kelnerzy, 
zarządzający i nawet kucharz. Magda nigdy nie przypuszczała, by nad tym, co się je 
czy pije, można było tak zastanawiać się. Obiad podano wspaniały. Podobnych 
smakołyków jeszcze nigdy nie jadła. Była już w kilku restauracjach, ale w takich 
mniejszych i bardzo skromnie, za kilka złotych. Tu siedziała w altanie pod drzewami, 
podawano różne wymyślne rzeczy i szampana w srebrnym kuble. Obok, specjalnie 
dla nich, grała orkiestra, a kapelmistrz za każdym razem zwracał się do Magdy z 
zapytaniem, co ma zagrać. Kornata nazywano tu "mistrzu" i skakano przed nim, jak 
przed jakimś dygnitarzem. Widziała, że mu to sprawia wielką przyjemność, widziała, 
że zerka na nią, by sprawdzić, czy taka gęś umie docenić zaszczyt, jaki ją spotkał, 
lecz jednocześnie bawiła się doskonale, gdyż podnieciło ją wino, a po drugie Kornat 
był wręcz przezabawny. Zaczął dokazywać, jak mały chłopak, śpiewał trochę 
nieprzyzwoite piosenki, pokazywał jak jedzą bezzębni, jak stare panny piją niczym 
kury, jak żuje krowa. Później tańczyli we dwójkę na trawniku. A przez cały czas nie 
pozwolił sobie już ani na jedno lekceważące czy niegrzeczne słowo, nie próbował ani 
objąć, ani pocałować: zachowywał się wobec niej rzeczywiście, jak wobec 
"królewny". 

Wrócili w doskonałym usposobieniu, rozbawieni, weseli i nie bardzo trzeźwi. 

Przed wjazdem do miasta Magda zapytała: 

– Może pan mnie tu wysadzi? 

– Jak to, przecie już czas do teatru! 

– Dojadę tramwajem. 

Myślała, że Kornat znowu nie zechce pokazać się z nią razem przed teatrem, ale 

on zaprotestował: 

– Nie, moja miedziana królewno. Nie róbmy żadnych szopek. Chyba... chyba, że 

pani... wstydzi się mojego towarzystwa. 

Zaprzeczyła całkiem szczerze i nawet roześmiała się lecz on nagle spoważniał. 

Podczas przedstawienia nie zamienili ze sobą ani słowa. Spoglądał jednak na nią 

zupełnie inaczej niż dotychczas, a wychodząc po teatrze wstąpił do garderoby i 
pożegnał się tylko z nią. 

Oczywiście koleżankom wystarczyło to, by prześcigać się w dowcipuszkach i 

szpileczkach. Na wszystkie wypytywania Magda jednak odpowiadała niezmiennie: 

– Zwariowałyście?... Odczepcie się! Mówię wam, że on mnie nic nie obchodzi. 

Była to zresztą najściślejsza prawda. Po dawnemu, czuła do Kornata raczej 

antypatię. Nie zmieniła też zbyt radykalnie zdania o nim, jako o człowieku 

background image

gburowatym, a jako mężczyzna nie podobał się jej wcale. Obszernie i szczerze 
wytłumaczyła to Zosi, opowiedziawszy swoją dzisiejszą przygodę. 

Zosia zamyśliła się i zawyrokowała: 

– Masz szczęście. 

– Zbzikowałaś? Cóż ty sobie wyobrażasz? 

– No, moja droga, Kornat jak zechce, to w teatrze przeprowadzi wszystko. I nie 

bądź głupia. Możesz się przez niego dochrapać. Czy ja wiem... Solowego występu... 

– Ani mi się śni! Rozumiesz! – oburzyła się Magda. 

– Nie zawracaj głowy. Udajesz takie niewiniątko... Ale ja ci Magduś mówię, że 

weź go tylko galopem, a zobaczysz. Przecie to jest pewne, że leci na ciebie. 

Magda nic już na to nie powiedziała, lecz postanowiła unikać Kornata. 

Jednakże zaraz nazajutrz miała możność przekonania się, jak trudno jest 

postępować według ułożonego planu. Przede wszystkim ten dzień, który miał się 
zaznaczyć tak ważnym momentem w jej życiu, zaczął się od straszliwej awantury w 
domu. Pani Jasionowska została aresztowana. 

Już od dłuższego czasu w domu była bieda. Komornik zajął cały gabinet 

dentystyczny i wszystkie meble. Na utrzymanie szły pieniądze pożyczane od służącej, 
która jednak pani do ręki ani grosza dawać nie chciała, gdyż obawiała się, że 
wszystko pójdzie na "kukainę". Wreszcie na dobitek złego wczesnym rankiem zjawiła 
się policja: okazało się, że panu Machotce, sublokatorowi zginęło z kufra dwanaście 
obligacji dolarowych, stanowiących cały jego majątek. Mieszkanie wywrócono do 
góry nogami. Rewizja trwała przeszło dwie godziny. Pani Jasionowska w starym 
czerwonym szlafroku z rozwichrzonymi włosami miotała się z pokoju do pokoju, 
krzycząc, że to bandytyzm, że takiego wstydu nie przeżyje, że pochodzi z 
obywatelskiej rodziny i nie pozwoli siebie posądzać o kradzież. Po jej ziemistej 
twarzy spływały łzy i była z tym wszystkim straszna. Magda byłaby gotowa przysiąc, 
że ta biedna kobieta nie zawiniła. Gdy jednak powiedziała to Zosi, ta, ponura i zimna, 
wzruszyła tylko ramionami. Służąca natomiast wygadała się przed policją, że 
widziała, jak pani Jasionowska dobierała klucz do nieszczęsnego kufra. Poza tym ów 
klucz, który do kufra pasował, znaleziono w ustępie za koszem z brudną bielizną. 
Wtedy pani Jasionowska zemdlała. Podczas przesłuchania Magdy wyszło na jaw, że 
nie jest ona tu zameldowana. Miałaby też duże przykrości. Na szczęście Zosia 
oświadczyła, że to jej koleżanka z teatru, która tu wcale nie mieszka, a tylko 
nocowała kilka razy. 

Po aresztowaniu pani Jasionowskiej Magda w każdym razie musiała 

wyprowadzić się. Ponieważ już dawniej zbliżyła się z Jolą Brandtmayerką, zaraz 
podczas próby w teatrze zwierzyła się jej ze swych kłopotów, a po próbie obie razem 
przewiozły walizkę i drobiazgi Magdy do mieszkania Joli. Było to znacz nie dalej od 
śródmieścia, bo aż na Chocimskiej, ale o wiele sympatyczniej. Państwo 
Brandtmayerowie zajmowali sześcio pokojowe mieszkanie. Właściwie dla siebie 
mieli tylko dwa pokoje. Resztę odnajmowali. Często jednak zdarzało się, że któryś z 
sublokatorskich był wolny. I właśnie dzięki uprzejmości rodziców Joli Magda 
zainstalowała się w jednym z nich. Sublokatorami byli tu przeważnie oficerowie z 
pobliskiego lotniska. Ponieważ jednak często otrzymywali nowe przydziały, a na ich 
miejsce wprowadzali się inni, było tu prawie jak w hotelu. 

background image

Pan Brandtmayer, niegdyś podobno kasjer w banku, obecnie zupełnie ślepy, siwy 

staruszek nie ruszał się ze swego fotelu pod oknem, jego żona zapracowana od rana 
do nocy udzielała na mieście lekcji gry na fortepianie. Domem rządziła właściwie 
służąca Weronika, młoda jeszcze, zdrowa kobieta, o szerokich biodrach i wielkich 
piersiach. Weronika przyjęła Magdę z nieukrywanym niezadowoleniem. Jej małe 
przenikliwe oczy spoglądały z wyraźną niechęcią. I to od razu zastraszyło Magdę, 
tym bardziej, że wszyscy w domu jakoś jakby się po trochę lękali tej wielkiej silnej 
dziewuchy. Sama pani Brandtmayerowa, która umiała wydawać Joli polecenia 
stanowczym głosem, a mężowi odpowiadać jak dokuczliwemu dziecku, w stosunku 
do służącej zdobywała się tylko na prośby: 

– Może by Wercia zeszła po mleko? 

Albo też: 

– Dobrze byłoby, moja droga Werciu, żeby przeprać te firanki. 

A Weronika na to mruczała: 

– Sama wiem. 

Jeszcze częściej w ogóle nie raczyła odpowiadać. Najłaskawiej jeszcze 

rozmawiała z Jolą, nazywając ją, jak wszyscy w domu po prostu Jolcią, za to stawała 
się wesoła i chichotliwa, ilekroć obsługiwała sublokatorów. 

Magda, roztrzęsiona nerwowo po rannych przejściach na Złotej, obiecywała 

sobie, że z czasem potrafi jakoś zjednać Wercię. Tymczasem wystarczała jej 
troskliwość Joli, uprzejmość pani Brandtmayerowej i niezwykła dobroć staruszka, 
który co kilka minut wołał ze swego fotela: 

– Jolciu! A może byś twojej przyjaciółce zmieniła materac? 

– Jolciu! Czy tam szyba w narożnym wstawiona. Żeby jej nie wiało. 

Magda rozczulona pocałowała go w rękę, a Jola musiała dokładnie opowiedzieć 

ojcu, jak Magda wygląda. Staruszek nie darował żadnego szczegółu, a że Jola aż 
przesadzała w pochwałach, w końcu orzekł: 

– Tak, tak wiem, jest piękna. Starsza siostra twojej matki, Jolciu, była kropla w 

kroplę taka póki nie umarła. Pamiętam, gdy przychodziła do mnie do banku, jeszcze 
na Królewską, to wszyscy koledzy tak szeroko otwierali gęby. 

I staruszek otwierał usta aż mu w szczękach coś trzeszczało. Potem zaczął 

opowiadać o żonie prokurenta, co urodziła trojaczki, o kolegach, o jakimś dyrektorze 
naczelnym panu Hormiszu, który trzymał – pierwszy w Warszawie – własny 
samochód o teściu Hormisza, innym znowu bankierze, i tak bez końca. 

Magda w rezultacie poszła do teatru tak późno, że nie miała już czasu wstąpić do 

mleczarni, by coś przegryźć, a w ciągu całego dnia zjadła tylko dwie czekoladki, 
którymi ją podczas próby poczęstowały siostry Stelli. Nie sypnęła się. 

Z głosu, ze zmęczenia i ze zdenerwowania "sypnęła się" kilka razy, a pech chciał, 

że akurat wszędobylski dyrektor Cykowski był na widowni. W przerwie po 
"Zbójnikach", gdzie z winy Magdy trzeba było opuścić bardzo efektowny moment, 
Cykowski wpadł za kulisy i, potrząsając swymi grubymi rękami nad jej głową, zaczął 
krzyczeć: 

background image

– Tobie gęsi paść! Za co ja wam płacę! Nie wymagam, żebyś miała co w głowie, 

ale niech do cholery te nogi, psiakrew! Gdzie Karnicka? 

Skakał dookoła rozindyczony i wrzeszczał bez przerwy. Na szczęście Magdy 

awantura odbywała się tuż pod drzwiami garderoby Kornata i właśnie podczas 
największego krzyku Kornat na wpół ubrany i na wpół ucharakteryzowany wypadł na 
korytarz. 

– Czego się tu drzesz!? – wpadł od razu na Cykowskiego. – Co za żydowska 

maniera! Bić ją będziesz czy co? 

– Ona mi najlepsze numery psuje... – zaczął Cykowski. – Ja tego śmiecia mogę 

mieć tyle... 

– Sam jesteś śmieć, g... niarzu! – ryknął Kornat. 

– Uspokój się, Leonku, na miły Bóg, uspokój się chwycił go za rękaw koszuli 

Michałek, który wyrósł jak spod ziemi. 

Nieco opodal przystanął jeszcze mały Kubicki. Inni przechodzili mimo, 

przyzwyczajeni do podobnych awantur. 

– Za wiele sobie pozwalasz! – butnie zwrócił się Cykowski do Kornata i tupnął 

nogą dla dodania sobie fantazji. 

– Pozwalam? Ja ci pozwalam, wiesz co? Żebyś mnie pocałował w... 

Huknął na cały korytarz ostatnie słowo, zakręcił się na pięcie, spiorunował 

wzrokiem poczciwego Michałka i wszedł do swojej garderoby. 

– Oj, trzymajcie mnie, bo ja mu mordę rozbiję – podskoczył Cykowski. 

Magda korzystając z zamieszania wycofała się do "kurnika", lecz tak tym 

wszystkim była ogłuszona, że w następnym tańcu znowu sypnęła się aż dwa razy. Po 
przedstawieniu podeszła do Kornata i podziękowała mu za obronę. Wprawdzie on 
sam nieraz robił podobne awantury innym koleżankom, a za nią ujął się tylko dlatego, 
że na nią leci, ale w każdym razie postąpił ładnie. 

Powiedział, że to drobiazg, i zaproponował, by wyszli razem. Zaczęła się przed 

nim usprawiedliwiać ze swoich pomyłek. Miała taką straszną historię z rana, później 
przeprowadziła się i w ciągu całego dnia nic nie miała w ustach. Kornat oburzył się 
na to i zaczął jej robić niby dziecku wymówki, że nie dba o siebie, że to skandal, że 
natychmiast musi coś zjeść. Od razu przybrał ton opiekuna i zadecydował: 

– Pójdziemy do mnie. Kolacja jest, a knajpy już tak nnie zmęczyły, że mój system 

nerwowy nie znosi wieczorem żadnego publicznego lokalu. 

Magda potrząsnęła głową: 

– To ja sama gdziekolwiek wstąpię. 

– Niby dlaczego, dlaczego nie do mnie? – zatrzymał się w miejscu. 

– Bo... bo... czy ja wiem... To nie ma sensu. 

– Aha! Fumy! 

– Nie fumy, tylko... sprawię panu kłopot. Nie, stanowczo nie. 

background image

– Panno Magdaleno! – powiedział z wyrzutem. – Niechże pani nie będzie zwykłą 

gąską. Przecież proszę jak kolega, jak przyjaciel! 

– Kiedy... ja doprawdy... 

Zaczęła się wahać. Istotnie o tej godzinie mogłaby wstąpić jedynie do jakiejś 

nocnej knajpy, gdzie wszystko kosztuje strasznie drogo. A poza tym samej też jakoś 
niewyraźnie. 

– Chodźmy – nalegał – nie trzeba być taką mieszczką. 

Wsiedli w taksówkę. Kornat opowiadał o zaletach swego mieszkania: jest ciche, 

słoneczne, aksamitne. 

Magda słuchała półuchem, rozmyślając nad tym, że właściwie mówiąc, nic złego 

nie robi. Ostatecznie, cóż to wielkiego, że zje u niego kolację. Jest taka głodna. Nigdy 
w życiu nie była taka głodna. A poza tym on na pewno nikomu nie powie, że była u 
niego. A jeżeliby i powiedział? – Przecież to żaden wstyd. 

Nie obawiała się, że Kornat zachowa się wobec niej nieprzyzwoicie. Od czasu 

"Hrabiny" był dla niej niezwykle dżentelmeński. Zresztą za dzisiejszą obronę 
powinna mu wywdzięczyć się zaufaniem. Ot, i teraz siedzi w taksówce z daleka, 
nawet nie próbuje żadnego dotykania. 

Mieszkał w willi na Wierzbnie. Zajmował górne piętro, trzy śliczne pokoiki i 

łazienkę. Pokazał jej zaraz na wstępie wszystko. Istotnie było tu czarująco. Na 
okrągłym stole przygotowana była zimna kolacja i jedno nakrycie. Drugie Kornat 
wydostał z szafy. 

– No, czy bardzo u mnie groźnie? – zapytał z uśmiechem. 

– Wcale nie. 

– A moja miedziana królewna pomoże mi w gospodarstwie? 

– Z przyjemnością. 

Gospodarstwo polegało na przygrzaniu parówek i zaparzeniu kawy. Wszystko 

zresztą było już przygotowane. 

Jadła z wilczym apetytem. Pili przy tym jakąś słodką i bardzo przyjemną wódkę, 

a później wino i do kawy coś słodkiego i znowu wino. Kornat dowcipny, wesoły i tak 
jakoś czuła się z nim dobrze, mniej obco, prawie po przyjacielsku, tym bardziej, że 
wypili "na ty". Obawiała się, że przy tym obrzędzie zechce pocałować ją w usta. 
Myślała o tym nawet z pewnym obrzydzeniem, za które zresztą robiła sobie 
wymówki, ale była zdecydowana. Kornat jednak postąpił bardzo pięknie: przyklęknął 
i pocałował ją w nogę. W ogóle był inny, niż wszyscy, których dotychczas znała. 
Może wynikało to z jego talentu, a może z lepszego pochodzenia. 

Magdzie troszeczkę kręciło się w głowie i aż musiała hamować humor, by nie 

wydać się Kornatowi źle wychowaną. Kilka razy zabierała się do odejścia, ale dość 
łatwo ustępowała jego perswazjom. A poza tym wciąż pokazywał jej różne niezwykłe 
rzeczy: wspaniały gramofon, co sam zamieniał płyty, maszynkę do robienia 
papierosów, radio, przybory gimnastyczne, kilkadziesiąt figurek Buddy i takich z 
wielu rękami. Czego on nie miał! Potem wydobył stosy fotografii z różnych swoich 
filmów i z występów gościnnych na wielkich scenach dramatycznych, czytał urywki 
recenzji. Cały tapczan, na którym siedzieli i cały dywan zasypany był wycinkami z 

background image

gazet, fotografiami, albumami, gdzie tak porządnie i ładnie powklejano niektóre 
recenzje. Ogromna ich większość z entuzjazmem mówiła o Kornacie. Osobno jednak 
były zebrane i złe, uszczypliwe, niechętne. Te czytał z jakimś szczególnym 
upodobaniem. Nagle stał się zły, przygnębiony, smutny. 

– Kto wie – powtarzał – może oni mają rację. Może wcale nie mam talentu. 

– Ale cóż znowu! – protestowała. 

– Może jestem zwykłym kabotynem, kuglarzem, pajacem. 

Zrywał się i chodził zdenerwowany po pokoju, przeczesując rozstawionymi 

palcami swoją bujną czuprynę. 

Pocieszała go jak umiała. Sama dolewała wina i piła z nim w nadziei, że to mu 

humor poprawi. Nigdy nie przypuszczała, by taki znakomity artysta mógł przeżywać 
podobne zwątpienia. Tym bardziej mu współczuła. On tymczasem zaczął opowiadać 
o swoim życiu i był coraz smutniejszy. 

Magda nie rozumiała wszystkiego, co mówił. Kręciło się jej w głowie i sama stała 

się smutna. Opowiadał o swoim biednym ojcu i Magdzie przypomniał się jej własny. 
Widziała go teraz jak żywego, gdy w długich białych kalesonach klęczy przed 
łóżkiem i odmawia pacierze głosem to wzmagającym się w pomruku, to cichnącym 
zupełnie, to znów rozbrzmiewającym głośno słowami: – "Bądź miłościw mnie 
grzesznemu, bądź miłościw mnie grzesznemu"... A poczciwa Adela ściele łóżko, 
chrzęści nakrochmalone prześcieradło i podłoga trzeszczy pod jej bosymi stopami, a 
w mieszkaniu pachnie naftaliną... Ojciec Kornata był doktorem i sam dostał 
pomieszania zmysłów, a Kornat został na świecie sam, beznadziejnie sam... I 
rzeczywiście cóż mu po hołdach publiczności, skoro naprawdę to go nikt nie kocha, 
nikt nie potrzebuje... Przecież to tak, jak i jej, Magdy, którą wypędzono z domu... 

– ...i ta mała siostrzyczka, którą tak kochałem, która mi była światem całym... 

umarła... Na imię jej było Toli... I umarła... 

W oczach Kornata zaświeciły się łzy. Nie ocierał ich, nie odwracał głowy; tylko 

tak patrzał przed siebie, a łzy ściekały mu po twarzy. 

I Magda poczuła się sama ową ładną śliczną siostrzyczką, która umarła i też 

zapłakała, a on przytulił ją do siebie rozszlochaną i tak oboje płakali. 

– Ja też jestem taka nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa, wśród łkania 

powtarzała Magda, ale pan..., ale pan jeszcze więcej... jeszcze więcej. 

Nie opierała się gdy ją zaczął całować po oczach, po policzkach, po ustach, tak, 

jak ją całowała Adela. Jak przez mgłę słyszała jego pocieszenia. Mówił, że teraz ona 
jedna, ona mu tylko została, jego miedziana królewna, jego złote szczęście, jego 
bratnia dusza, która zrozumie go, utuli, da zapomnieć o jego niepotrzebnym życiu, o 
wszystkich rozpaczach i zmartwieniach. On już nigdy szczęśliwy nie będzie, chociaż 
jak błazen, jak cyrkowa małpa, musi schlebiać tłumowi i miny robić ku rozweseleniu 
tego bydła, ale przed nią otworzył swoje serce, serce niczym zmięta, znoszona 
rękawiczka, niczym pusta szklanka, z której wypito jasne pachnące wino... Czyż ona, 
ta jedyna, ta najlepsza, pożałuje mu, poskąpi swego współczucia?... Swojej litości?... 

Magda trochę broniła się jego rękom, które zsuwały z niej sukienkę i gładkie, 

gorące głaskały jej ramiona. 

background image

Sama sobie wydawała się teraz niczym, jakimś drobnym niepotrzebnym 

przedmiotem, którego jedyną wartością jest to, że może, że powinien odpłacić się 
sobą samym za otwarte serce, za wielki ból i za wielkie uczucia tego sławnego i 
wielkiego artysty, którego nikt nie rozumie oprócz niej... 

Kiedy zaczął rozpinać jej pasek od podwiązek wezbrała w niej znowu krótka fala 

oporu, lecz już wziął ją na ręce i, tuląc delikatnie, uniósł dokądś... A później wtulała 
się w miękką, chłodną pościel. Chciała zerwać się i uciekać. W tym pokoju było 
całkiem ciemno. Z ciemności szło jakieś niebezpieczeństwo. Usiadła na łóżku i 
wyciągnęła przed siebie ręce: dłonie oparły się o miękkie i ciepłe ciało. 

Krzyknęła przeraźliwie i zerwała się jak szalona. 

– Nie, nie... nie!... – wołała stłumionym głosem, przyciskając się do jakichś 

zamkniętych drzwi. 

Nawet nie zrozumiała, co się z nią dzieje. Wiedziała tylko, że trzeba się bronić i 

że jest jej strasznie źle na świecie i że traci przytomność i jest bezsilna wobec tych 
rąk, co ją otaczają, wobec wstrętnego dotyku spoconego ciała i miękkich ust, 
obsypujących pocałunkami jej twarz, szyję, piersi... 

– Nie odpychaj mnie, nie odpychaj – powtarzał zdyszany głos. 

Zaczęła płakać i już sił nie miała całkiem. 

– Dlaczego nie chcesz... Dlaczego?... – oblewał jej kark gorący oddech. 

Znowu leżała na łóżku, ostatnim wysiłkiem zaciskając kolana, z trudem 

chwytając płucami powietrze, przygnieciona, niemal bezwładna. 

Nieznośne, drażniące, ohydne uczucie przemocy targnęło jej całym ciałem, 

przeszywający ból zatrzepotał w spaźmie przerażenia wszystkimi mięśniami i nagle 
uświadomiła sobie, że już się stało, bezpowrotnie... 

Zmięta, zdrętwiała, do ostateczności wyczerpana nie czuła już pocałunków. 

Gdzieś w głębi zerwał się szloch. Przywarła do poduszki i płakała coraz ciszej aż 
zmęczenie wzięło górę i usnęła. 

Obudził ją jakiś hałas. Dłuższa chwila upłynęła zanim zorientowała się, że to huk 

przelatującego samolotu. W pokoju panował półmrok. Tylko przez rozchylone w 
kilku miejscach grube zasłony na oknach wdzierał się jasny, jaskrawy dzień. Z 
początku nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Bolały ją wszystkie członki, w ustach 
miała przykry kwaśny smak, pod czaszką ćmiło, a w żołądku była jakaś czczość. 
Przesunęła palcami po poduszce i nagle usiadła: uświadomiła sobie wszystko w 
jednej sekundzie, lecz było to tak nieprawdopodobne... 

– Przyśniło mi się – szepnęła głośno, by utwierdzić się w tym przekonaniu i 

rozejrzała: 

Na podłodze leżały części bielizny, a obok na łóżku, wciśnięte w miękką pościel 

wznosiło się i opadało w oddechu duże tłuste ciało odwrócone do niej plecami. Nagie 
i białe z wielką brązową brodawką pod karkiem. 

Przycisnęła dłoń do ust, by nie krzyknąć. Drżąc jak w febrze, ostrożnie wyszła z 

łóżka i zaczęła ubierać się. Minęło dobrych kilka minut, zanim poznajdywała 
wszystkie swoje rzeczy. Trzęsły się jej ręce, gdy zapinała zatrzaski. Nie wiedziała po 
co i dlaczego, ale musiała stąd jak najprędzej odejść. Gdy już była gotowa, 

background image

zatrzymała się na chwilę, zawróciła, obeszła łóżko i pochylona przyjrzała się jego 
twarzy. 

Prawy policzek spłaszczył się, obok nosa utworzyła się tłusta fałda, z 

wpółotwartych ust ściekała na poduszkę ślina. 

Magda wzdrygnęła się i przygryzając wargi wyszła do przedpokoju. Po pięciu 

minutach jechała już tramwajem. 

W wagonie było zaledwie pięć czy sześć osób. Wszyscy na nią patrzyli, jakby 

dokładnie widzieli, co robiła tej nocy. 

Zegar wskazywał dziesiątą. Nie mogła znieść tych spojrzeń i dlatego wysiadła na 

placu Unii Lubelskiej. Zachciało się jej napić gorącego mleka. Wstąpiła do małej 
mleczarenki i usiadłszy w kącie usiłowała zebrać myśli, ale w głowie był ich taki 
natłok, że nie umiała dać sobie z nimi rady. Jedno powracało w kółko: 

– Przecież nikt nie wie, nikt nie może wiedzieć. 

I to ją trochę uspokajało. Ostatecznie utopić się ma zawsze czas. A jeżeli on 

komuś powie, to Biesiadowski musi jej pożyczyć rewolwer. Chyba ma rewolwer. 
Gdyby zabiła Kornata, toż byłby skandal! Proces, i o niej cała prasa pisałaby, i 
fotografie, a on leżałby martwy, z taką tłustą fałdą koło nosa i ściekałaby mu ślina... 
Zakręciło jej w dołku i szybko przełknęła kilka łyków gorącego mleka. 

– A jeżeli będę miała dziecko?... 

Nieznacznie, tak, by zza lady nie zauważono jej ruchu, nacisnęła palcami brzuch, 

teraz była nie wiadomo dlaczego, ale była całkiem pewna, że będzie miała dziecko. A 
nieraz słyszała, że kobieta zawsze wie, kiedy ma zostać matką. Wyjęła z torebki 
kalendarzyk, w którym podkreślała co cztery tygodnie daty. Mały czerwony 
kalendarzyk, co go dostała na Nowy Rok od Adeli... 

W oczach Magdzie zakręciły się łzy. Wyłowią topielicę z Wisły i Adela będzie 

bardzo płakać, i Biesiadowski, a ojciec... Ten nie przebaczy... Nawet na pogrzeb nie 
przyjdzie. Taki ojciec! 

Przez jedno mgnienie pomyślała, że przecie może Kornat zechce się z nią ożenić, 

ale na samą myśl chwyciło ją obrzydzenie, a zresztą on jest zawodowym 
uwodzicielem. I u różnych hrabiów bywa. Co dla niego taka girlaska, jedna więcej, 
jedna mniej... 

Usiłowała zbudzić w sobie nienawiść do Kornata i pragnienie zemsty, czuła 

jednak tylko wstręt. I wstręt do siebie. Z obrzydzeniem patrzyła na swoje ręce, na 
twarz w lustrze. Przede wszystkim wykąpać się. Wyszorować się. Gdyby mogła, 
zdrapałaby z siebie skórę. Przeliczyła pieniądze: na kąpiel starczy. Przypomniała 
sobie zakład kąpielowy na Mokotowskiej. 

Zakład był już otwarty. Wymyła się, to przywróciło jej równowagę. W każdym 

razie nikt nie wie, a za tydzień przekona się, czy ma zostać matką. 

Było już prawie południe, gdy przyszła na Chocimską. Joli nie było w domu. 

Weronika, która otworzyła Magdzie drzwi, spojrzała na nią z pogardą. 

– A nie mówiłam, że się znajdzie – krzyknęła na całe gardło, aż echo poszło po 

schodach – takie nie zginą. 

background image

– Dlaczego miałabym zginąć! – nieszczerze zaśmiała się Magda, czując, że się 

czerwieni. 

– Toż mówię: taka nie zginie. Zawsze znajdzie się jeden czy drugi, co na noc 

weźmie. 

– Nocowałam u ciotki – cicho i pojednawczo odpowiedziała Magda. 

Lecz Weronika nie dała się ułagodzić: 

– Widzielim już takie, co po różnych ciotkach nocują. A Jolcia od rana lata z 

wywieszonym językiem po mieście. Szuka biedaczki. Takie czasy. 

Uchyliła drzwi do jadalni i dodała: 

– Nie mówiłam panu?... Co?... Znalazła się... Tfu! 

Służąca zawróciła i, rozmyślnie potrącając Magdę swoim wielkim biodrem, 

poszła do kuchni. 

Magda zdjęła kapelusz i zbliżyła się do fotela pana Brandtmayera. 

– Dzień dobry panu – zaczęła – ja bardzo przepraszam. Ja nocowałam u cioci... 

Na Lesznie. Przepraszam, że nie zawiadomiłam. 

Jednak twarz Brandtmayera nie miała ani śladu wczorajszego uśmiechu. 

– Szkoda, że pani nie zawiadomiła. Niepokoiliśmy się. Panienka w tym wieku 

powinna pamiętać, że podobne niezjawianie się jej na noc... Ech!... 

Machnął ręką i dodał: 

– Dziwny stał się świat... 

I umilkł. Magda stała, nie wiedząc, co z sobą zrobić. 

Chciałaby pójść do swego pokoju, lecz bała się spotkać Weronikę. 

– Co ja zrobiłam... Co ja zrobiłam – myślała z rozpaczą. Staruszek opuścił głowę 

i milczał, nie mając widocznie ochoty na rozmowę. 

– Może panu co przeczytać – zaofiarowała się nieśmiało. 

– Nie, dziękuję pani – westchnął. 

Już zdecydowała się wyjść, gdy przyszła pani Brandtmayerowa. Spojrzała na 

Magdę uważnie i chłodno, przywitała się zwyczajnie. 

– Bardzo panią przepraszam – zaczęła Magda – podobno sprawiłam niepokój... 

Zanocowałam u mojej ciotki Zaklesińskiej na Lesznie, pod sto ósmym... 

– Tak?... Właśnie chciałam z panią o tym pomówić spokojnie odpowiedziała pani 

Brandtmayerowa – może pani pozwoli. 

Wprowadziła Magdę do sąsiedniej sypialni, zamknęła drzwi i wskazawszy 

krzesło, zaczęła: 

– Widzi pani... ja nie mam prawa wtrącać się do pani trybu życia. Ani prawa ani 

obowiązku. Skoro jednak przyjęłam panią pod swój dach, rzecz się nieco zmienia. 
Wiem, że w teatrze sposób życia jest dość... luźny. Wiem jednak również, że moja 

background image

córka, jak zresztą i niektóre jej koleżanki, traktują pracę w teatrze poważnie, a przy 
tym są... uczciwymi dziewczynami, za jedną z nich miałam i panią. Nie mam podstaw 
do twierdzenia, że się myliłam. Jednak, proszę mnie zrozumieć, nie życzę sobie, by 
Jola nabierała podobnych zwyczajów. 

– Cóż ja złego zrobiłam? – ze łzami w oczach zapytała Magda. 

– Chcę pani wierzyć, że nie. Ale nie dość jest postępować porządnie. Należy 

jeszcze postępować tak, by nie wyglądało to źle. Wobec siebie wystarczy mieć czyste 
sumienie, ale skoro się żyje wśród ludzi, trzeba też u nich mieć czystą opinię. 
Panienka w tym wieku i to pracująca w teatrze, tym bardziej musi dbać o to, a 
spędzanie nocy poza domem... Powtarzam: nie znam pani stosunków rodzinnych i już 
nie zamierzam w nie wnikać. Fakt, że pierwszą noc po zamieszkaniu u nas spędziła 
pani poza domem, zmusza mnie do oświadczenia, że niestety... 

Rozłożyła ręce, a Magda wstała: 

– Dobrze, proszę pani. Kiedy mam się wyprowadzić? 

Głos jej drżał i pani Brandtmayerowa odpowiedziała bardziej miękim tonem: 

– No, nie w tej chwili. Kiedy pani będzie mogła. Tylko jeszcze o jedno chcę 

panią prosić: niech ta rozmowa zostanie między nami. Czy dobrze? – Bardzo zależy 
mi na tym, by Jola nie dowiedziała się, że pani wyprowadza się od nas nie z własnej 
woli. Czy może mi pani to obiecać? 

Magda wzruszyła ramionami: 

– Jeżeli pani sobie życzy... 

– Bardzo jestem pani wdzięczna za tę obietnicę. Może jej pani powiedzieć 

cokolwiek, że tu pani niewygodnie, że znalazła pani coś lepszego, coś w tym 
rodzaju... 

Magda skinęła głową i szybko wyszła. Nie bardzo wiedziała, co z sobą robić. 

Tego dnia próby w teatrze nie było. W szkole pani Karnickiej o tej porze odbywały 
się lekcje rytmiki dla starszych kobiet. O pomówieniu z nią samą zatem nie mogło 
być mowy. Również o wynajęciu jakiegoś pokoiku na mieście nie było co marzyć. 
Sprawiła sobie dwie kombinezki i trzy pary pończoch, a najbliższe pieniądze przyjdą 
dopiero za pięć dni. Przy wynajmowaniu pokoju trzeba mieć przynajnniej na zadatek. 

Jednak musiała się wyprowadzić z Chocimskiej koniecznie dziś. Za wszelką 

cenę. Wprost drżała na myśl ponownego zetknięcia się z panią Brandtmayerową, a 
zwłaszcza ze wstrętną służącą. 

Kupiła jakiś dziennik i znalazłszy wolne miejsce na ławce w Alejach 

Ujazdowskich, starannie wynotowała z ogłoszeń szereg adresów. Wolnych pokoi 
ogłaszało się mnóstwo, ale wybrała takie, które mogły być tańsze i zaczęła 
wędrówkę. 

Jednak już po obejrzeniu piątego pokoju zniechęciła się do reszty. Przede 

wszystkim były strasznie drogie, po wtóre – jak przewidywała – żądano zapłacenia 
zadatku, albo opłacenia z góry, wreszcie patrzono na nią nieufnie: żądano referencji – 
pytano gdzie ma rodzinę, czy pracuje i gdzie. 

Była i jeszcze jedna rzecz ważna: nie miała przecież żadnych dokumentów. 

Zatem mogła mieszkać tylko tam, gdzie nie będą od niej żądali zameldowania się. Nie 

background image

ma pojęcia, jak takie dokumenty można uzyskać, a ponieważ aż do siódmej 
rozporządzała kilku godzinami wolnego czasu, postanowiła odnaleźć 
Biesiadowskiego. On na pewno wie, jak i gdzie wyrabia się podobne papiery. 

Miała zapisany jego adres, lecz na próżno dzwoniła do drzwi. W mieszkaniu nie 

było nikogo. Iść zaś na Pragę do rzeźni, gdzie według informacji dozorcy mógł teraz 
być, nie miała już sił. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zaczekać nań tutaj. 
Ostatecznie, mając trzypokojowe mieszkanie, mógłby jej odstąpić jeden. Na pewno 
zrobi to z radością. Ba, całowałby ją po rękach za to. Oto człowiek, na którego 
zawsze może liczyć!... 

Nagle zastanowiła się: czy teraz, po dzisiejszej nocy też? Co zrobiłby 

Biesiadowski, gdyby dowiedział się o tym?... Czy ona, Magda, w ogóle ma prawo po 
tym, co zaszło w jej życiu, zwracać się do Biesiadowskiego?... Lub tym bardziej 
wykorzystywać jego miłość? 

– Nie, taka podła nie jestem... Nie, nie... 

Czym prędzej odchodziła od jego kamienicy, by go nawet nie spotkać, by nie 

mieć pokusy. 

Jednakże perspektywa spędzenia znowu nocy na włóczeniu się po mieście, w 

tramwajach i w Ogrodzie Saskim byłaby zbyt straszna. Przez jedno mgnienie 
pomyślała, że ma inne, bardzo łatwe wyjście: Kornata, lecz już w następnej chwili 
doszła do przekonania, że wolałaby bodaj najgorsze, bodaj wrócić do państwa 
Brandtmayerów. Wspomnienie nocy i dzisiejszego ranka przejmowało ją zgrozą. 

– Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam – powtarzała wciąż w kółko. 

Musiała mówić to dość głośno, gdyż jakiś pan obejrzał się za nią. Później stanął 

na rogu, przeczekał aż przeszła i znowu ją dopędził. Młody jeszcze brunet, w szarym 
eleganckim garniturze i w rogowych okularach. 

Zrównał się z nią i lekko uchylając kapelusz, zapytał: 

– Czy nie przeszkodzę? 

– Owszem – odpowiedziała bez namysłu. 

– A może zastąpię tego ducha, z którym pani rozmawia? Zapewniam panią, że 

będę się starał być równie miłym towarzyszem. 

Magda przyśpieszyła kroku. Chciała mu odpowiedzieć niegrzecznie "odczep się 

pan", ale wydał się jej jakoś bardzo szykowny i nie chciałaby w jego oczach uchodzić 
za ordynarną. 

– I tak zresztą odczepi się – pomyślała. 

On jednak był wytrwały. 

– Zaręczam – powiedział – że wraca pani z biura, gdzie szef zrobił pani jakąś 

przykrość. Nawet domyślam się jaką. Tak piękną kobietę, a raczej pannę, jak pani, 
muszą spotykać wciąż przykrości jednego tylko rodzaju: natarczywość, męskie 
natręctwo. Czyż nie mam racji? 

Nic nie odpowiedziała, lecz on się nie zraził: 

– Pomyślała pani, że ja też jestem takim natrętem? 

background image

– No, chyba. 

– Nie, myli się pani ja nie jestem taki, jestem gorszy. 

Zaśmiał się swobodnie i wesoło. 

– No, co pani szkodzi, że będziemy rozmawiali? Proszę zastanowić się: idziemy 

w jedną stronę, więc lepiej jest uprzyjemnić sobie drogę taką rozmową, która przecie 
pani do niczego nie zobowiązuje. 

– Ale mnie nudzi – spojrzała nań wyniośle, jednocześnie stwierdzając, że ma 

bardzo ładne usta i zęby. 

– O, zmartwiła mnie pani. A ja wyznaję zasadę: płacić dobrem za złe i dlatego 

powiem pani, że jest pani zachwycająca. Nie wyobrażam sobie, aby w jednej kobiecie 
mogło się połączyć tyle urody, świeżości, wdzięku i jednocześnie jakiegoś głębokiego 
dojmującego smutku. Wprost nie rozumiem, co mogło pani śliczną buzię 
wymodelowaną do wiecznego uśmiechu, aż tak zasępić? 

Magda pomyślała, że istotnie musi wyglądać bardzo smutnie i nic nie 

odpowiedziała. 

– Dlaczego pani nie chce ze mną mówić? – zapytał, a nie otrzymawszy 

odpowiedzi dodał – czy nie wzbudzam pani zaufania? 

– Nie, tylko w ogóle ja z nieznajomymi nie rozmawiam. 

– Och, przepraszam panią. To rzeczywiście karygodny błąd z mojej strony. Zaraz 

pani wszystko zamelduję: więc imię: Jan, nazwisko – Piotrowski, zawód – inżynier, 
lat trzydzieści dwa, adres – Milanówek, Leśna dwanaście, stosunek do wojskowości: 
podporucznik rezerwy, wzrost średni, oczy czarne, włosy też, znaków szczególnych 
brak. 

Magda nie mogła powstrzymać uśmiechu, a on zapytał: 

– Czy to wystarczy? 

– Aż nadto. 

– No, widzi pani. A mogę też zgadnąć, jak pani na imię. Mm... Na pewno Maria? 

Co?... zgadłem. 

– Nie – uśmiała się – ja wiem, pan zobaczył "M" na moim kapeluszu, a udaje pan 

takiego detektywa. Mego imienia pan nie zgadnie. 

Zaczął zgadywać i przez Martę, Małgorzatę, Monikę Marcelinę trafił na 

Magdalenę. Później zaczął opowiadać, że pracuje w przedstawicielstwie maszyn 
szwajcarskich, że mieszka z rodzicami w Milanówku, a obiady jada w Warszawie, bo 
nie opłaca mu się dwa razy jeździć. Doszli tak aż do placu Teatralnego, gdzie okazało 
się, że Magda nie ma nic do roboty i też jeszcze nie jadła obiadu. Po długich 
molestacjach bruneta dała się uprosić i weszli do dużej restauracji. 

Magda była nawet zadowolona z tej znajomości. Ten Piotrowski musiał 

rzeczywiście być inżynierem, jak mówił i pochodzić z lepszego domu. Rozmowny, 
uprzejmy, elegancki, a przy tym taki naturalny. 

Pod koniec obiadu przyznała mu się, iż tańczy w zespole Iwonek w "Złotej 

Masce". Spostrzegła, że to go trochę rozczarowało, lecz starał się dalej robić dobrą 

background image

minę, dodała więc, że występuje od niedawna, że sama kiedyś bardzo źle słyszała o 
teatrze, ale później przekonała się, że tam wcale jest inaczej. 

Brunet rozruszał się znowu, za żadne skarby nie chciał jej pozwolić, by zapłaciła 

za swój obiad. Sięgnęła zresztą do torebki niepotrzebnie, gdyż i tak nie miałaby na 
połowę rachunku. 

Po obiedzie poszli do kina, a potem odprowadził ją pod teatr. Koniecznie prosił, 

by pozwoliła mu złożyć sobie wizytę w domu. Oczywiście nic by przeciw temu nie 
miała, ale nie mogła mu się zwierzać, że szuka mieszkania. Wreszcie umówili się na 
jutro po próbie przed teatrem. 

Za kulisami było jeszcze pusto i ciemno. Magda już w kinie układała sobie plan 

rozmowy z Kornatem. Oczywiście, nie będzie mu robić żadnych wyrzutów. I płakać 
broń Boże. Wy starczy postawić kwestię jasno i po prostu: była pijana, popełniła 
straszliwy błąd, po którym ma tylko obrzydzenie. Powinien to zrozumieć. 

Tymczasem zaczęły schodzić się koleżanki. Przyszła też Jola i jak idiotka zaczęła 

głośno przy wszystkich wypytywać Magdę, co się z nią stało, dlaczego nie nocowała. 
Magda wystąpiła z ciotką na Lesznie, lecz wszystkie wybuchnęły śmiechem. Okazało 
się, że Rybowiczówna widziała ją wczoraj na ulicy z Kornatem. Jak na złość w tej 
właśnie chwili, gdy kpinkowano na ten temat, do "kurnika" zajrzał Kornat. 

– Dobry wieczór – burknął od niechcenia i zwracając się do Magdy, szepnął: – 

wstąp do mojej garderoby. 

Na szczęście stała tuż przy drzwiach i nikt tego nie dosłyszał, ale przecież 

zauważyły, że przyszedł, by jej coś powiedzieć. Zysmanówna wybuchnęła swoim 
ostrym śmiechem... Misia Pichelówna syknęła: 

– To świnia! Nawet kapelusza zdjąć nie raczył. 

Po chwili zaś półgłosem zapytała Magdę: 

– On się tobie podoba? 

– Brr – z niepodrabianym wstrętem wstrząsnęła się Magda. 

– Wiedziałam, że nie jesteś głupia. I nie daj się zbujać. Uważaj. Odstaw go i już. 

Po co tu wścibia swoją mordę? Czego on chciał? 

– Czepia się – wymijająco odpowiedziała Magda. 

– A ty go won. 

– Pewno, tylko trudno. 

– Bo co? 

– Ile razy wychodzę, to się przywala. 

– Czekaj, to wyjdziemy razem – z radością w oczach warknęła Pichelówna – już 

ja mu potrafię... odprowadzę cię do domu. Powiadam ci, że szkoda cię dla takiego 
ćwoka. 

Magdę raziła ta ordynarność Misi, ale teraz wdzięczna jej była za życzliwość. 

Misia była córką dozorcy z ulicy Zielnej. I Magdzie przyszło nagle na myśl, że może 
jej ojciec będzie mógł znaleźć w swojej kamienicy jakiś pokoik do wynajęcia. 

background image

– Dziękuję ci – zaczęła – ale nie masz mnie co odprowadzać, bo nie ma dokąd... 

– Jak to? 

– Ano... Nie mieszkam nigdzie... 

Pokrótce opowiedziała Pichelównie, że nie posiada dokumentów, że musiała 

wyprowadzić się od Zosi, a teraz od Joli. 

– Dlaczego? 

– Tak – odpowiedziała wymijająco. 

– No więc? Gdzie zamieszkasz. 

Wzruszyła ramionami. 

– Czy ja wiem. Pod mostem. 

– Głupia jesteś... – zamyśliła się Pilechówna – Cóż do siebie nie poproszę. 

Mieszkamy w stróżówce. Sama byś nie chciała. Smród, ciasnota. 

– Mnie tam wszystko jedno. Ale pewno twoi rodzice nie zechcą. 

– Niby dlaczego?... Dasz parę złotych. Starzy na forsę łasi. 

– Bardzo, bardzo jestem ci wdzięczna – ucieszyła się Magda. 

Po chwili były na scenie. 

Z wielkim trudem udało się Magdzie uniknąć rozmowy z Kornatem aż do końca 

pierwszego przedstawienia. W przerwie jednak dopadł ją, gdy mijała drzwi jego 
garderoby i wciągnął ją do środka. 

– Dziewczyno, co to znaczy – załamał ręce – ty mnie unikasz! 

– Nie mam przecie czasu – bąknęła. 

– Dlaczegoś z rana uciekła?... Widzisz, jakaś niedobra. A ja tymczasem myślałem 

tylko o tobie. Patrz. 

Z szufladki wydobył ozdobne pudełeczko i otworzył przed Magdą: wewnątrz 

była wąska złota bransoletka z żółtymi kamyczkami. 

– To na pamiątkę – powiedział i chciał nałożyć bransoletkę Magdzie na rękę. 

– Nie, nie – cofnęła się – nie chcę. 

– Dlaczego? – obraził się. 

– Bo... nie chcę. 

– Nie bądźże niemądra. Taki drobiazg, a patrz tu na odwrocie wyryta jest data. 

Chciałbym, byś ją pamiętała. 

– Ale ja nie chcę. Przeciwnie, dałabym dużo, by o niej zapomnieć. Tak... 

zapomnieć jak najprędzej... 

Obiecywała sobie zachować spokój, ale teraz, gdy patrzyła wprost na jego twarz, 

która wydawała się stokroć wstrętniejsza niż dawniej, nie umiała opanować 
wzburzenia. 

background image

– Byłam pijana i pan to wykorzystał – mówiła przerywając głos – to stało się 

wbrew mojej woli... Obrzydliwe... Rozumie pan, obrzydliwe... 

Zaśmiał się pobłażliwie. 

– Jaki z ciebie dzieciak, moja miedziana królewno! Każda tak mówi. Tak się 

wydaje po pierwszym razie. Ale przysięgam ci... 

– Nie, nie. Proszę wiedzieć, że nigdy już więcej u pana nie będę i... i jeżeli w 

panu jest choć odrobina dobroci, proszę mnie nie zaczepiać. Bardzo o to proszę. 
Miała łzy w oczach lecz on zaczął się złościć. 

Michałek, który przypadkowo zajrzał do garderoby został zwymyślany od "choler 

nie dających spokoju", inspicjent Torbiak, który przyszedł przypomnieć, że z powodu 
choroby Pórzyckiej został zmieniony porządek programu, dowiedział się, że jest już 
trzecim idiotą, powtarzającym to samo. Kornat rzucał się po malutkiej garderobie, raz 
po raz chwytał Magdę za ręce, ciskał różnymi przedmiotami, wyrywał sobie włosy. 
Bransoletka została rzucona na podłogę i pognieciona obcasem, a Magda wciąż 
powtarzała swoje – nie. 

Przestraszona i zakrzyczana uciekłaby stąd czym prędzej, gdyby nie obawa, że 

Kornat wybiegnie za nią z awanturą na korytarz. 

Wreszcie po dzwonku musiał iść na scenę i to uwolniło Magdę. Po 

przedstawieniu wymknęły się razem z Misią bocznym wyjściem i szybkim krokiem 
skręciły ku Zielnej. 

Magda dawniej nie utrzymywała z Pichelówną bliższych stosunków. Uważała ją 

za dobrą dziewczynę, uczynną koleżankę i zdolną tancerkę, lecz nie lubiła jej 
ordynarnego sposobu wyrażania się. Wszystkie w szkole przypisywały to 
stróżowskiemu pochodzeniu Misi i nawet dziwiono się, że w gimnazjum nie 
oduczono tej dziewczyny od podobnego chamstwa. Pichelówna bowiem, jedyna w 
całym zespole Iwonek, miała ukończone gimnazjum, a poza tym chodziła na jakieś 
kursy handlowe, póki nie zaczęła występować w "Złotej Masce". 

Opowiadano o niej, że ma narzeczonego, jakiegoś kolejarza, lecz Pichelówna 

zawsze zaprzeczała. Ubierała się bardzo skromnie. Prawie wszystko miała wyłatane i 
wycerowane, nigdy też, jak inne, nie przynosiła do teatru słodyczy, ani nie posyłała 
woźnego po kawę do cukierni. Ogólnie przypuszczano, że cały swój zarobek oddaje 
rodzicom i nie miano jej z tego względu za złe ani wytartego palta, ani przydeptanych 
pantofli. 

Bramę otworzył ojciec Misi, krępy mężczyzna z siwiejącymi wąsami. W 

milczeniu wysłuchał objaśnienia córki, że przyprowadziła koleżankę, która nie ma 
gdzie nocować, a która będzie płacić złotówkę dziennie. Kiwnął głową i pobrzękując 
kluczami zawrócił do bramy, gdyż znowu ktoś dzwonił. 

Stróżówka składała się z dwóch pokoi. W pierwszym, do którego schodziło się po 

trzech schodkach, było czyściutko i obszernie. Stół nakryty szydełkową serwetą, 
blacha kuchenna zasłonięta gazetami, nad nią półka z rondlami i w kącie wąska 
kanapa z czerwoną poduszką bez powłoczki i z kożuchem. Tu widocznie sypiał w 
nocy pan Pichel, by nie budzić nikogo, gdy szedł otwierać bramę. Podłoga ze 
zwykłych niemalowanych desek aż świeciła się od czystości. Na ścianach 
poprzypinane pluskiewkami wisiały w kolorowych papierowych ramkach 
powycinane z pism ilustracje. 

background image

Do drugiej izby wchodziło się znowu po trzech schodkach. Tu było ciaśniej. Stały 

trzy łóżka, komoda, wielka szafa i kołyska z małym dzieckiem. Na jednym łóżku 
spała pani Pichelowa ze swoją matką, na drugim dwaj bracia Misi, jeden już dorosły 
mężczyzna i drugi chłopak lat około dziesięciu. Trzecie obecnie wolne, stanowiło 
własność Misi. 

– Zmieścimy się, co Magda? – wskazała Misia na łóżko. 

– Ależ, naturalnie. 

Pościel była czysta, z grubego chłopskiego płótna, łóżko niezbyt szerokie, ale też 

niewąskie. Ich przyjście nikogo nie obudziło. Sapanie i chrapanie napełniało izbę 
jakimś bezpieczeństwem i spokojem. Było tu wprawdzie duszno i w powietrzu wisiał 
kwaskowy zaduch pieluszek, lecz Magda czuła się tak zmęczona, że nawet na to nie 
zwróciła uwagi. Rozebrały się przy smudze światła wpadającego z pierwszego pokoju 
przez otwarte drzwi. Później zeszły tam i umyły się przy zlewie. Stary Pichel leżał 
odwrócony plecami i chrapał głośno, poświstując miarowo. 

– Ciasno tu u nas – powiedziała Misia – ale przyzwyczaisz się prędko. 

– I pewno – niezdecydowanie odpowiedziała Magda. 

– Rzeczy masz dużo? 

– Gdzież tam, walizka i maleńki koszyczek. 

– To się tu postawi – wskazała kąt za stołem – a teraz chodźmy spać. 

Szorstka była i taka burkliwa, ale Magda miała dla niej teraz ogromną 

wdzięczność. Już leżąc przytuliła się do niej i pocałowała w policzek. 

– Dziękuję ci, Misiu, jesteś bardzo dobra – zaczęła szeptem, lecz w odpowiedzi 

usłyszała tylko: 

– Śpij i nie zawracaj głowy... 

Na łóżku było twardo. Widocznie siennik od dawna nie był zmieniany. Pomimo 

to Magda zasnęła natychmiast. 

Nie słyszała dzwonków spóźnionych lokatorów, ani chrapania śpiących obok, ani 

płaczu dziecka, ani krzątaniny, która rozpoczęła się tu wczesnym rankiem. 

Obudziła się, gdy już było całkiem jasno. Misia widocznie wstała wcześnie, w 

izbie nie było nikogo oprócz starej kobiety, matki dozorczyni, która siedziała na 
stołku przy kołysce i karmiła dziecko z butelki. Łóżka były już zasłane i piętrzyły się 
na nich stosy poduszek. 

Z dołu dochodził gwar rozmowy, zaś z podwórka hałas trzepanych dywanów. 

Widocznie musiało już być po dziewiątej, gdyż przed dziewiątą trzepać nie wolno. 

Leżąc z zamkniętymi oczyma Magda zaczęła rozmyślać nad tym, co ma dalej 

robić. Tuła się po różnych obcych kątach, a przecież tu na dłużej nie zostanie. Nie po 
to zerwała z domem, by zejść do stróżówki. 

Przypomnienie ojca napełniło ją rozgoryczeniem. Cała wina była przecie, po jego 

stronie. Co będzie, jeżeli się okaże, że zostanie matką? Cóż w tym zawiniła?... 
Dlaczego teraz musi jak zapędzone zwierzę wycierać kąty po obcych, szukać noclegu 

background image

w stróżówkach... 

I z wolna ogarniało Magdę pragnienie zemsty, z wolna lecz coraz silniej. Jakże 

chętnie rzuciłaby teraz przed oczy ojca swój upadek, swoją nędzę. Mało tego! 
Poszłaby na ulicę sprzedawać się byle przechodniowi, by całe Powiśle wiedziało, 
czym jest córka pana Nieczaja! 

Pod zamkniętymi powiekami zarysował się wyraźnie obraz ojca: twarz sina, 

ponura, z sinymi workami pod oczyma i wielka pięść głucho bijąca w szerokie piersi i 
chrapliwy jęczący głos: 

– Boże! bądź miłościw mnie grzesznemu!... 

I zrobiło się Magdzie żal, strasznie żal tego surowego silnego człowieka, który 

tam, samotny i milczący cierpi przez nią. Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia. 
Pobiegłaby, upadła przed nim na kolana, zaklęłaby najświętszymi słowami, łzami 
polałaby jego ręce... Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia, gdyby... gdyby nie 
tamta noc, gdyby nie zaczajona w niej samej bezlitosna groźba macierzyństwa. Teraz 
już nie ma prawa wrócić, nie ma prawa przysięgać. Nie zostało jej nic. Nic nie ma do 
stracenia i nic do odzyskania. 

Jeszcze kilka dni, a później śmierć. 

I śmierć Magdzie nie wydała się niczym strasznym. Zwykłe zakończenie. Umrze 

i wszyscy o niej zapomną. Wraz z życiem urwie się ta smuga żalu, co ją teraz za krtań 
ściska... 

– Czego płaczesz? – usłyszała nad sobą zdziwiony głos Piechelówny i mocniej 

przywarła do poduszki. 

– Nie płaczę – odpowiedziała cicho. 

– No, nie bądźże wariatką. Gadaj! 

– Tak sobie. Smutno mi się zrobiło. 

Spróbowała uśmiechnąć się, lecz Misia powiedziała surowo: 

– Wstawaj. Muszę łóżko posłać. I tylko zjedz śniadanie. 

Odwróciła się i odeszła, a Magda zerwała się z pościeli. 

– Boże mój, Bożyczku – stęknęła staruszka do siebie i mocniej zachybotała 

kołyską. 

Magda ubierała się prędko. Pomimo to z dołu przynaglał ją jeszcze głos Misi: 

– Kawa ci stygnie! 

– Już idę. 

Na stole, z którego w rogu odsunięto serwetę, stał kubek kawy i leżały dwie pajdy 

chleba cienko nasmarowane masłem. 

– Jedz – rzuciła Misia i poszła słać łóżko. 

Przy płycie krzątała się tęga kobieta o gniewnej twarzy, pani Pichelowa. Magda 

nieśmiało podeszła i niezdarnie wybąkała, że przeprasza za kłopot. 

background image

– Kłopotu żadnego – obojętnie odpowiedziała kobieta – niech pani je. 

Zaległo milczenie. Tylko wilgotny węgiel trzaskał pod płytą, a z góry dolatywało 

energiczne wyklepywanie poduszek. Kawa była mdła i za słodka, a masło trochę 
nieświeże. Magda jadła, chociaż wcale nie była głodna. Bała się, by nie podejrzewano 
jej o grymasy. 

– A rodzice pani gdzie mieszkają? – odezwała się niespodziewanie dozorcowa. 

– Na Dobrej – po chwili wahania odpowiedziała Magda – tylko ojciec. Matka nie 

żyje. 

– W Warszawie – twierdząco zauważyła dozorcowa. 

– Tak, proszę pani. 

– Miśku! Idziesz? – krzyknęła dozorcowa. 

– Już. 

Po chwili stróżówka opustoszała. Misia wyszła z matką, rzuciwszy na 

odchodnem Magdzie, że za godzinę – dwie wróci. Magda, zebrawszy okruszyny, 
umywszy kubek i łyżeczkę, sama zabrała się do mycia, bojąc się tylko, by kto nie 
nadszedł. Później, nie wiedząc, co ma z sobą robić, weszła na górę. 

– A niegłodna panienka? – zapytała ją staruszka znad kołyski. 

– Broń Boże, proszę pani. O, jakie śliczne maleństwo – dodała nieszczerze, 

nachylając się nad kołyską. 

Dziecko mogło mieć trzy lub cztery miesiące. Było blade i jakby obrzękłe. 

Rzadkie jasne włosy tłusto zwijały się w kosmyki na wydętej czaszce. 

To wnuczka, czy wnuczek pani? – zagadnęła uprzejmie. 

– Ho, ho!... wesoło zakrzyknęła staruszka – żeby wnuczek! Prawnuczek. Feliksa 

syna. Prawnuczek najdroższy. Sierotka moja maleńka. 

– Jak to, sierotka? 

– Ano, bez matki. Matka przy porodzie umarła. Biedactwo, nigdy piersi 

matczynej nie skosztuje. A Felek w tak młodym wieku za wdowca już jest. 

– Tak, młody – przyznała Magda, przypominając widzianą wczoraj w półmroku 

twarz szczupłego bruneta. 

Staruszka łatwo rozgadała się. Znać rada z okazji, która zdarzała się jej rzadko. 

Bo i nie dziw. Sama już od siedmiu albo ośmiu lat nie wychodzi – tyle co na dwór, na 
drugi koniec podwórza – nogi nie trzymają i słabość w całej osobie. Idzie – bywa, a tu 
przed oczami płatki i czarne, i czerwone, to i widzieć nie można, czy te parę kroków 
dojdzie. Nie to, żeby przystanąć i do kogo gęby otworzyć. Ludzie też głupi. Myślą: 
stara, stara, tylko bajdurzyć będzie. Nieochota im ze starymi w rozmowę wchodzić, a 
głupi, bo stary niedarmo życie przeżył i więcej mądrości uzbierał niż po różnych 
książkach czy innych gazetach. W domu także samo. Latają wszyscy, śpieszą się, nikt 
miejsca nie zagrzeje. Dzieci, niby Pieter i Walercia, wiadomo, robotę mają. Trzy 
podwórza i siedem klatek schodowych. A nie bez tego, żeby tu rura nie pękła, a tam 
winda nie popsuła się, a znowuż, jak zeszłej niedzieli, złodziej na strychu. Caluteńką 
bieliznę od doktorstwa z frontu, z trzeciego – fiut. Wprawdzie i bielizna tam nie 

background image

ażeby, ale zawsze. Po łowa łatanej. Co druga sztuka to takie łaty!... A meldunki, a 
oporządek na dobudówce u kawalerów. Roboty jest. A wnuczki już na wielkie 
państwo wyrośli. Szkoły pokończyli. Dwie najstarsze, Marysia i Antosia za mąż 
poszły. Marysia nie byle za kogo, za oficera, w Modlinie teraz mieszka, Antosia, 
lepiej nie mówić: mąż malwersację zrobił, to znaczy się kazionne pieniądze ukradł. 
Takie czasy. Biedaczka wałówki mu nosi, a sama te mebelki po jednym sprzedaje. 
Trzy jeszcze lata siedzieć będzie. A mówili urzędnik, urzędnik! Ważny urzędnik!... A 
chodził do Antosi i taki jeden kostropaty. Za montera w kanalizacji był. Porządny 
człowiek, ale starej to nikt nie słucha. Że niby kostropaty. Co jest lepiej: kostropaty 
czy złodziej?... 

– Pewno – przyznała Magda. 

A staruszka znowu zaczęła narzekać, że jej rad nie słuchają. Zięć, znaczy się 

Pieter, swój, powiada, rozum ma i dzieci przymuszać nie będzie. Niech, powiada, 
każde se pościele, jak chce. Też Felek tak zrobił. Podobała się mu ta Pawłoszczanka, 
że chuda, że taka w sobie szczuplutka. Ot i ma szczuplutką: porodu nie strzymała. 
Kobieta, żeby rodzić musi być obsadna w sobie i biedra, żeby byli, no! Widziane 
rzeczy, wdowcem w takim wieku. Chłopak i uczciwy, i porządny, nie to, żeby po 
rystoracjach albo co. Dzień w dzień pracuje. U braci Pałkowskich na Nowym Świecie 
całą elektryczną konserwację ma. Zarabia dobrze. A mówię mu: poszukaj sobie, 
Feluś, drugiej żony, to tylko plecami ruszy i powiada: 

– Nie w głowie mnie takie rzeczy. 

To jakie rzeczy ma w głowie, jak o swego dzieciaka nie dba? Opiekę mu trzeba 

dać. Albo i Miśka. Z tą największe zmartwienie. W teatrze przedstawia za tę to gilsę, 
niech już! Ale aby z tem jejnem Frankiem nie zadawała się. 

Tu staruszka osłoniła usta ręką, jakby się bała, by ktoś nie podsłuchał i zaszeptała 

namiętnie: 

– To drań, łobuz, z samemi bandziorami chodzi. Na całą Wolę bandzior! Swoje 

dziewczyny na zarobek puszcza. Tak! Alfons jest, za suteryna przy dziwkach. Co i 
raz to w kreminale siedzi. A przyjdzie czasem, to pysk rozorany, że Boże mój! 
Nożownik. Raz to w nocy dzwoni: 

– Dajcie skonać – powiada – bo mnie zaślachtowali na amen. 

– A jucha z niego to waliła niczym z wieprza. Ale takiemu to nic. Wylizał się. 

Drzwi to przez tydzień trzymalim zamknięte, bo te jego przyjaciele śturmowali. 
Dobić chcieli. A Miśka to dniami i nocami przy nim. Jak do rodzonego. Co zarobi, 
wszystko jemu na wódkę. Toż i żadnej rady słuchać nie chce. Nieraz jej mówię – ja 
tam, wnuczko, w waszą setuację zagłębiać się prawa nijakiego pełnego nie mam, ale 
tobie po swojemu, po starykowsku, radzę: pluń jemu w mordę i z takim bandziorem 
nie zadawaj się. Bo teraz z tobą jak z jajkiem, a później też na ulicę popędzi! To ona: 

– Nie babci interes – powiada – sama wiem, co robię. 

– A mówię pani, jeszcze się moje słowa, nie daj Boże, w prawdę obrócą. 

Dziecko zaczęło płakać i staruszka zabrała się do kołysania, ale już po chwili 

zaczęła narzekać na świat dzisiejszy, na dzieci i wnuki. Nawet taki Pawełek, co mu 
jeszcze mleko pod nosem nie obeschło, że do klas chodzi, to już myśli, że mądrzejszy 
od babki. 

background image

– Nikt nie chce ze starą gadać, nikt – wzdycha ciężko – at, póki co to maleństwo 

w kołysce leży, to słucha, ale rozumu swego jeszcze nie ma. A podrośnie, a wyhoduje 
go babka, to też pewnikiem ani gęby do niej otworzyć nie zechce. 

Magda podniecona opowiadaniem staruszki, wprost własnym uszom wierzyć nie 

chciała. Jednak na każde zapytanie otrzymywała w odpowiedzi tyle szczegółów o 
owym narzeczonym Misi, że trudno było wątpić. 

I nagle w oczach Magdy jej własne nieszczęście wydało się czymś nieskończenie 

małym. Teraz, gdy mogła już sobie wytłumaczyć wieczną ponurość Misi, wieczną jej 
szorstkość, zdawało się Magdzie, że ta dziewczyna jest wielką bohaterką. Oczywiście 
to było straszne: zakochać się w podobnym człowieku, ale żyć z tym, cierpieć i 
milczeć, to była sztuka nie lada. 

Toteż, gdy Misia wróciła, Magda patrzyła na nią zupełnie innymi oczyma, co 

musiało zwrócić i jej uwagę, bo odciągnąwszy Magdę w kąt powiedziała: 

– Pewno ci babka na mnie różnych rzeczy nagadała. Ale ty patrz! Nie bądź 

świnią. Prawda, czy nieprawda, nie rozpowiadaj w teatrze. Rozumiesz? 

Magda, ma się rozumieć, najsolenniej przyrzekła o niczym nie mówić, 

jednocześnie zarzekając się, by o czymkolwiek wiedziała. Jednakże, gdy szły razem 
na próbę i gdy Misia znowu zaczęła ją podbechtywać przeciw Kornatowi, Magda nie 
wytrzymała: 

– Ty w ogóle musisz mieć bardzo złe zdanie o mężczyznach – powiedziała z 

naciskiem. 

– Niby dlaczego? 

– Tak... Niby przez tego twego. 

Misia aż przystanęła. 

– Słuchaj, Magda, ja wiem co robię – zmarszczyła brwi – a ty gębę trzymaj na 

kłódkę. 

– Czy ja coś mówię?... – oburzyła się Magda. 

– Nie mówisz, ale myślisz. Myślisz, że taki Kornat jest sto razy lepszy od mojego 

chłopca. Tak myślisz, bo jesteś głupia. Gdybyś kochała, to byłby lepszy od tysiąca, od 
stu tysięcy innych... Choćby cię bił i poniewierał. Rozumiesz? Na miłość nie ma 
sposobu. Ale ty?... Z ciebie jeszcze taka smarkula. A może i w ogóle nigdy nie 
dowiesz się co to miłość. Dajmy spokój. 

Magdę głęboko zastanowiły te słowa. Rzeczywiście Misia była starsza, ale nie w 

tym tkwiła różnica. Po prostu była inna. Jakaś poważna i taka zaciekła. Nikt by jej nie 
zaczepił w teatrze, bo rzuciłaby mu się do oczu. I nikomu nie starała się 
przypochlebić ani nawet podobać. Na każdego patrzyła wilkiem. Widocznie nie 
zależało jej ani na występach, ani na karierze. Zupełnie inaczej niż Magdzie, która w 
żadnym razie nie umiałaby żyć bez ludzkiej sympatii, bez tego, żeby jej nie lubiano, 
bez podobania się nie tylko mężczyznom, lecz i kobietom. A po wtóre musiała myśleć 
o karierze. Przecie to był jej cel życia. Dla kariery gotowa była na wszystko. No, 
niezupełnie. Byle nie Kornat i w ogóle nie mężczyzna. Na samą myśl, że mogłaby 
znowu naga znaleźć się z kimś w łóżku, ogarniało ją niewypowiedziane obrzydzenie. 
Z takim na przykład Bończą to byłoby mniej wstrętne, ale też nie do wytrzymania. 

background image

– Widocznie trzeba się kochać tak, jak Misia, albo jak Paula w swoim gigolaku – 

sformułowała sobie – żeby można było to znosić. 

Wytłumaczalne jeszcze było, że żony sypiają z mężami, lub że taka Białkówna, 

czy inne robią to dla pieniędzy. Ale dlaczego kłamią, dlaczego opowiadają, że to 
jakaś rozkosz!... Chyba dlatego, że im wstyd, więc udają, że robią to dla 
przyjemności. 

Pocałunek to inna rzecz. Jeżeli mężczyzna jest przystojny i ma ładne usta, a 

głównie zęby, to całowanie się może być przyjemne. No, i jeżeli lubi się tego kogoś. 
A najlepszy dowód, że o sypianiu z mężczyzną kobiety opowiadają bajki, to siostry 
Stelli. Żadna z nich nigdy nie zadaje się z mężczyznami. 

Tu Magda wpadła na doskonały pomysł: postara się zbliżyć do starszej z sióstr 

Stelli, do Kiry Woszczyńskiej i wypyta ją o wszystko. 

Na progu "kurnika" Magda stanęła jak skamieniała: na półce przed jej lustrem 

stał ogromny kosz kwiatów. Koleżanki przyjęły ją śmiechem: 

– Patrz, Kornat szaleje! 

– Ze sto złotych musiał wybulić! 

– I jaki "anonimowy wielbiciel", nawet się nie podpisał. 

Magda wzruszyła ramionami: 

– Ależ to na pewno pomyłka. To nie dla mnie. 

Na to Staśka Żukowska odczepiła z kosza kartkę i przeczytała głośno: 

– "Miedzianowłosej królewnie – pannie Magdalenie Nieczajównie": 

– Miedzianowłosa! O ty miedzianowłosa jutrzenko!... zadeklamowała 

Zysmanówna. 

– Uwiodłaś naszego Apolla na glanc! 

– Czego się czepiacie! – krzyknęła nagle Misia Pichelówna – czego od niej 

chcecie? Czy ona winna, że ten bęcwał Kornat przylepił się do niej? 

– Odeślij mu kwiaty – powiedziała Zosia Jasionowska. 

– Tak, tak! Powinien dostać po nosie. 

Od razu wokół Magdy zrobiła się masowa narada. W rezultacie uchwalono, że 

Magda dla dania prztyczka w nos Kornatowi rozda wszystkim róże w teatrze. Kornat 
się wścieknie, gdy przyjdzie na próbę. 

Magda pod presją uchwały, chociaż nie bez pewnej obawy, że może to jej w 

teatrze zaszkodzić, róże rozdała, ale Kornat "niewściekł się", gdyż na próbę w ogóle 
nie przyszedł. Na pewno uwiadomiłby go ktoś usłużny o całej historii wieczorem, ale 
przyjechał bardzo późno, tak, że ledwie na swój występ zdążył. 

I tu zrobiła się awantura, lecz zupełnie o coś innego. 

Mianowicie, podczas występu z Iwonkami Kornat ni z tego ni z owego zamiast 

śpiewać po kolei do każdej z nich, od razu podszedł do Magdy i śpiewał tylko do niej. 
Na scenie wskutek zmiany figury powstało lekkie zamieszanie. Publiczność jednakże 

background image

mogła się w tym nie spostrzec, gdyby nie to, że Kornat najbezczelniej w świecie 
zmienił tekst piosenki. Chcąc nie śpiewać do dwunastu, lecz do jednej, musiał to 
zrobić, lecz jakoś wyszło niezgrabnie i śmiesznie. Publiczność zaczęła kaszlać, szurać 
nogami, a nawet śmiać się. 

Po kurtynie nie było wcale braw, zaś za kulisy wpadł czerwony ze złości 

Cykowski i autor piosenki, redaktor Czubarek, który przypadkiem, jak na 
nieszczęście, był tego dnia na sali. 

Zrobiło się istne piekło. Korzystając z zamieszania Magda prędzej uciekła do 

"kurnika". Już na scenie była w strachu. Gdy Kornat wszystko przekręcił i oczy całej 
widowni skierowały się na nią, dostała takiej tremy, iż wyleciały jej z głowy 
doskonale przecie wyuczone ewolucje. Stała nieruchoma, coraz bardziej czerwona. 

W "kurniku" też podniósł się harmider. Jedne oburzały się, inne wybuchały 

śmiechem. Pani Iwona wyleciała na korytarz, gdzie redaktor Czubarek krzyczał 
przejmującym dyszkantem: 

– Ja sobie wypraszam! To skandal! Zrobiłeś ze mnie kretyna! W tym za grosz nie 

było ani rymów, ani sensu! 

– Ty sobie za wiele pozwalasz – wtórował zachłystujący się głos Cykowskiego. 

W ogólnym hałasie nikły wykrzyki Kornata. Na korytarzu zrobił się tłok, w 

którym na próżno miotał się inspicjent Torbiak, głosem rozpaczliwym wywołując 
tych, którzy występowali w kolejnym skeczu: 

– Ja przez was karę za opóźnienie zapłacę! Do choroby z takim bałaganem! 

Do garderoby Iwonek wpadł Bończa. Wargi mu drżały ze złości: 

– Gdzie ona jest? – huknął. 

A gdy Magda nieśmiało wysunęła się naprzód, oburzył się i na nią spojrzał 

pogardliwie: 

– Po przedstawieniu masz się zgłosić do kancelarii. Nam nie potrzeba załatwiania 

waszych fizjologicznych potrzeb na scenie. Psiakrew! 

Huknął drzwiami, a Magda rozpłakała się. Nikt jej nie pocieszał, bo z góry było 

wiadomo: dyma. Podniosła się natychmiast zbiorowa dyskusja. Wszystkie zgadzały 
się, że to wielka niesprawiedliwość, żeby Magdę wylewano za bezczelność Kornata. 
Ale nie było na to rady. 

Prawie wszyscy aktorzy zagadywali Magdę, dopytując się, co i dlaczego się stało. 

Wszyscy byli zadowoleni z jednego, że Kornat zblamował się i że przytarto mu nosa. 
Natomiast nikt nie wątpił, że i Magda zasłużyła na potępienie. Uważano ją za 
kochankę znienawidzonego kolegi, którego bufonada i opryskliwość niejednemu dały 
się we znaki. 

Do kancelarii Magda szła, jak na ścięcie. Zastała tu dalszy ciąg awantury. W 

okropnie zadymionym pokoju Cykowski, Bończa, Michałek, kapelmistrz Czopski, 
redaktor Czubarek i jeszcze jeden autor od skeczów, Nieklasiński sprzeczali się i 
skakali sobie do oczu. Na Magdę nikt z początku nie zwrócił uwagi. Dłuższą chwilę 
stała pod drzwiami, aż Cykowski dostrzegł ją i wrzasnął: 

– Czego?! 

background image

– Pan Bończa kazał mi... – zaczęła. 

– Tak, tak – potwierdził Bończa – chodź no. 

Przeszli do drugiego pokoiku, wypraszając stamtąd woźnego zajętego 

obliczaniem bilonu. 

– Pytam ciebie, co ty wyprawiasz? – zaczął Bończa – od paru miesięcy jesteś w 

teatrze, a pozwalasz sobie na diabli wiedzą co! 

– Kiedy ja, panie dyrektorze... – próbowała bronić się. 

– Co ty? Co ty?... Nie wystarcza wam łóżko?... Więc używajcie sobie pod 

łóżkiem, na dachu, w tramwaju, psiakrew, ale nie na scenie! Rozumiesz!? Ja na to nie 
pozwolę! 

Magdzie zakręciły się w oczach łzy, a gardło tak ścisnęło, że słowa wydobyć nie 

mogła. Za co, za jaką winę miała znosić to wszystko i to od niego, od Bończy, od 
jedynego człowieka w całym teatrze, od jedynego w Warszawie, dla którego czuła 
najwięcej sympatii. 

Bończa tymczasem w dalszym ciągu wymyślał jej nie przebierając w słowach, 

zjadliwie, bezlitośnie. Wreszcie powiedział: 

– Na ten raz ci daruję. Twój najdroższy uparł się, że zerwie kontrakt, jeżeli się 

ciebie wyleje. Ale na przyszłość uważaj! 

Magdzie krew uderzyła do głowy: 

– Ja nie chcę! – wybuchnęła. 

– Czego nie chcesz? – spojrzał na nią ze zdumieniem i lekceważeniem. 

– Nie chcę zostać! Wolę pójść na ulicę! 

– No, na to masz zawsze czas – zrobił dowcipną minę, ale Magda już tego nie 

słyszała. Ogarnęła ją wielka złość i żal. Sama nie zdawała sobie zbyt dobrze sprawy z 
tego, co mówi. Słowa wyrywały się z niej same. Nie chce, nie ma zamiaru zostać w 
teatrze, gdzie jest taka niesprawiedliwość, gdzie taki bałwan, taki kabotyn, jak Kornat 
czepia się, urządza różne hece, a później z jego łaski ona, nic nie winna, ma 
przykrości. Ona pluje na jego łaskę i na niego, ma do niego wstręt i żeby Bończa nie 
myślał, to niech zapyta, co zrobiła z kwiatami, które od Kornata dostała i te róże, co 
w garderobie Bończy postawiła, to też z tego kosza, a on, oczywiście, nawet 
zauważyć ich nie raczył: traktuje ją jak psa. I za co? Za co?... 

Trzęsła się cała, a po twarzy spływały jej łzy. Szeroko otwartymi oczami już 

niemal z nienawiścią patrzyła wprost w oczy zaskoczonego i nagle znieruchomiałego 
Bończy. Musiała krzyczeć bardzo głośno, gdyż nawet w sąsiednim pokoju na chwilę 
zapanowała cisza. 

– Wiesz mała – odezwał się niespodziewanie spokojnym głosem Bończa – że ty 

masz pierwszorzędne warunki głosowe?... I ekspresję! 

Nie zrozumiała, co do niej mówił. Ponieważ zaś nie czuła się pewnie na 

rozedrganych nogach, oparła się o drzwi. Aż wstrząsnęła się, gdy uczuła na głowie 
dotyk jego ręki: 

– Więc to od ciebie te róże? – zapytał tonem tak ciepłym, jak ten, którego używał 

background image

w konferansjerce. 

– Ode mnie – zaszlochała. 

– Bardzo piękne... Jakie ty masz miękkie włosy. To rzadko się zdarza. Rude 

włosy zwykle bywają szorstkie. To naturalny kolor? 

– Tak – uspokajała się, lecz wciąż nie odrywała rąk od twarzy. 

– Więc ty nie żyjesz z nim? 

– Nienawidzę go – odpowiedziała szczerze. 

– No, to już dobrze. Nie płacz. Czego się mazgaisz? już do domu. Do widzenia. 

Bez ceremonii wziął ją dwoma palcami pod brodę i lekko, bez nacisku, pocałował 

w same usta. 

– Do widzenia – powtórzył – a ty masz naprawdę dobry głos i silną ekspresję. 

Uczyłaś się śpiewu? 

– Nie – potrząsnęła głową – ale śpiewam trochę. 

– No, dobrze... Hm... Od premiery będę miał trochę wolnego czasu. Przypomnij 

mi się wówczas. Zobaczymy. A teraz zapudruj nos, dobranoc. 

Przed teatrem spotkała Biesiadowskiego. Nie widziała go już od kilku dni. 

Ostatnio był u niej, gdy mieszkała jeszcze na Złotej. Zaczął opowiadać o ojcu, o 
swoich interesach, o swojej tęsknocie za nią. 

– Nawet pan mnie nie zapytał – zirytowała się, gdy już stali przed bramą na 

Zielnej – czy nie jestem głodna. 

– Jezusie! – klasnął rękami. – Toż trzeba było powiedzieć! Chodźmy! 

– Nie!... – uparła się. – Nie zapytał pan też, co się ze mną dzieje? A szkoda. 

Dowiedziałby się pan może czegoś ciekawego. Ale pan tylko o sobie myśli. 

– Panno Magdalenko! – zawołał z wyrzutem. 

– Tak, tak – nie dała mu dojść do słowa – nawet nie zainteresował się pan, 

dlaczego idziemy tu, nie na Złotą! 

– Tak jakoś zagadałem się... 

– Nie, mój drogi panie. Otóż dowiedz się pan, że idę tu na noc do swego 

kochanka. Do widzenia. 

Właśnie dozorca otworzył bramę i Magda nawet nie obejrzawszy się na 

Biesiadowskiego, weszła. 

Nie wiedziała dlaczego, ale sprawiało jej jakąś dziką przyjemność znęcanie się 

nad tym człowiekiem. Może gdzieś podświadomie miała do niego żal za to, że był 
takim fajtłapą, że nie był inny. 

W stróżówce już wszyscy spali, oprócz Miśki, której nie było jeszcze w domu. 

Musiała pójść do tego swego. Przy łóżku stała walizka Magdy, sprowadzona przed 
południem przez młodszego brata Miśki z ulicy Chocimskiej od Joli. 

Magda rozebrała się, umyła i położyła od ściany. Teraz dopiero mogła zebrać 

background image

myśli. Awantura w teatrze w rzeczywistości mogła dla niej obrócić się tylko na dobre. 
Bończa obiecał po premierze, kiedy będzie miał więcej czasu, zająć się nią. 
Przypomniała sobie, że w nowej rewii nie bierze udziału Rena Turska, która z dniem 
premiery wyjeżdża na południe Francji. Wyglądało to tak, jakby Bończa czekał jej 
wyjazdu, by zainteresować się Magdą. 

W każdym razie postanowiła nikomu nie wspominać o swoich nadziejach. 

Jeżeliby w końcu nie dano jej numeru solowego, ośmieszyłaby się tylko raz na 
zawsze. 

Nazajutrz umyślnie przyszła na próbę wcześniej, za ostatnie dwa złote kupiła trzy 

piękne pąsowe róże i zaniosła do garderoby Bończy. Jeżeli domyśli się, że to od niej, 
będzie miała dobrą wróżbę na przyszłość. 

Bończa jednak nie domyślił się, a przynajmniej nie powiedział o tym Magdzie. 

Jednak w jego zachowaniu nastąpiła zmiana. Przede wszystkim przywitał się z nią, 
czego dawniej nie robił, pocałował ją w rękę, trochę od niechcenia i patrząc w inną 
stronę, ale zawsze i to już było coś. 

Kornat na próbie miał zajście z Malskim, który nie umiał w porę czegoś tam 

powiedzieć i wskutek tego skecz próbowano aż dziesięć razy. Zirytowany, 
nawymyślał mu od idiotów i pchnął tak, aż Malski potknął się o drabinę i upadł. 

– Jak pan może! – krzyknęła Magda, wprost pragnąc wszcząć z Kornatem 

awanturę, lecz on od razu uspokoił się, zaczął tłumaczyć się przed Magdą i nawet 
przeprosił Malskiego. 

– Widzisz, moja miedziana królewno – pociągnął ją za rampę – dla ciebie jestem 

gotów znosić nawet upokorzenia. 

– Niech pan mnie puści – szarpnęła się śmiało – ładnie mnie pan wczoraj 

urządził. 

– Kocham cię. 

– Pan? – wzruszyła ramionami. 

– Przed całą salą, przed całym światem mogę to powiedzieć. Chcesz?... Dziś na 

drugim przedstawieniu zrobię taki kawał, że Cykowskiego szlag trafi, a tego drugiego 
gudłaja, Czubraka, na noszach wytransportują. 

– A niech pan robi, co się panu podoba – odpowiedziała opryskliwie – cóż to 

mnie obchodzi? 

On jednak zbyt zajęty był swoim planem: 

– Ułożyłem sobie nowy tekst. Zobaczysz. 

– Nic nie zobaczę, bo mnie przez pana omal nie wyleli. 

– Nie bój się – zaśmiał się – niechby się ośmielili! 

– Ale ja nie chcę, rozumie pan, nie chcę. Niech pan mi da spokój – wybuchnęła. 

Spojrzał na nią, jak na wariatkę, a ponieważ właśnie Bończa dał znak orkiestrze i 

Iwonki uformowały się na scenie w gotowości do próby, dorzucił tylko: 

– Czekam po próbie. Pojedziemy do Wilanowa. 

background image

Tu już Magda postanowiła dać mu dobrą nauczkę. Ponieważ ostatnie słowa 

Kornata słyszały wszystkie koleżanki, przebierając się w garderobie oświadczyła: 

– Wyjdźmy razem, a zobaczycie, jak z nim pojadę. 

Pamiętała dobrze, że umówiła się z inżynierem Piotrowskim i była przekonana, 

że czeka na nią przed teatrem. Nie zawiodła się. Obrazek zrobił się pierwszej klasy. 
Kornat siedząc w swoim wozie, gdy tylko zobaczył Magdę, wychodzącą z bramy, 
gościnnym ruchem otworzył drzwiczki samochodu. 

Magda jednak ani spojrzała w jego stronę, natomiast z uśmiechem zawołała na 

stojącego przy brzegu chodnika inżyniera Piotrowskiego. 

– Panie Janku! Jestem! 

Widzieli to wszyscy! Przynajmniej połowa zespołu. Kornat z furią zatrzasnął 

drzwiczki. Takiego afrontu nie doznał jeszcze w teatrze nigdy. A należało mu się od 
dawna. 

Magda, trochę podniecona zajściem i ubawiona wściekłością Kornata, niemniej 

była rada, że inżynier Piotrowski widział na własne oczy, jak taka zwykła girlaska 
Magdalena Nieczajówna, może mieć w nosie znakomitego gwiazdora. 

Na inżynierze scena ta, w której początkowo nie zorientował się, zrobiła jednak 

rzeczywiście wielkie wrażenie. 

– Doprawdy, bardzo mi przykro – powiedział takim tonem, jakby mówił, że mu 

jest bardzo przyjemnie. 

– Dlaczego? – śmiała się Magda. 

– Zdaje się, że pani obraziła Kornata. To był Kornat, prawda? 

– Tak, i cóż z tego? 

– I to przeze mnie! Nie żałuje pani tego? 

– Ani trochę. 

– Bardzo, bardzo jestem pani wdzięczny – powiedział cicho. 

Znać było, że czuł się trochę zmieszany, a nawet zaniepokojony. 

– Niech się pan nie boi – z odrobiną złośliwości odezwała się Magda. – To pana 

do niczego nie zobowiązuje. 

Zaczerwienił się: 

– Ale, panno Magdaleno, co też pani mówi. 

– Mówię, co myślę, a myślę, że pan obawia się, że ja za to wylecę z teatru i pan 

będzie niejako odpowiedzialny. Otóż niech pan wie, że i tak zrobiłabym to samo, 
gdyby nawet pan tu na mnie nie czekał. 

Powiedziała to dość ostro i dla zahamowania złego wrażenia uśmiechnęła się doń 

najczulej, jak umiała. I tak zresztą wiedziała, że jej nie uwierzył. 

– Mężczyźni są straszliwie zarozumiali – pomyślała. 

Poszli znowu razem na obiad. Piotrowski był niezwykle uprzejmy i miły. Po 

background image

obiedzie wybrali się na spacer do Łazienek, by zobaczyć czerwień liści jesiennych, 
którymi inżynier tak się zachwycał. 

Niestety zaczął padać deszcz, wstąpili więc do dużej eleganckiej kawiarni. O tej 

porze pusto tu jeszcze było i po zasłanej dywanami sali uwijali się tylko kelnerzy w 
białych kurtkach. 

Piotrowski ni z tego ni z owego zaczął mówić o sobie i o swojej narzeczonej. 

Kochał ją bardzo, ale po dwóch latach narzeczeństwa doszedł do przekonania, że nie 
będą ze sobą szczęśliwi. Ona, zapalona tenisistka, wciąż myśli tylko o swoim sporcie. 
Gdy tylko ma jakiś mecz w Krakowie, w Poznaniu czy za granicą, to wyjeżdża, 
czasem nawet bez pożegnania. To jej świat, jej żywioł. A on chce inaczej. Chce, żeby 
po powrocie do domu zastawać tam zawsze żonę, żeby ona nie miała osobistego 
życia, tylko żyła życiem jego, jego zainteresowaniami, upodobaniami, pracą. Dlatego 
nie pasują do siebie i zerwą. To konieczność. 

Później pokazywał Magdzie jej fotografię i scyzoryk, jaki od niej dostał i 

zegarek, który miał po swoim dziadku, i list z jakiejś wielkiej firmy, proponujący mu 
stanowisko wicedyrektora w Sosnowcu. I mówił, że propozycji nie przyjmie. Przy tej 
sposobności Magda dowiedziała się szczegółowo, ile zarabia, ile miałby pensji i 
tantiemy w Sosnowcu, jakie tam są stosunki, i moc innych rzeczy. 

Wynikało z tego, że przeniesienie się do Sosnowca byłoby dla Piotrowskiego 

doskonałym interesem. Zaczęła więc namawiać go do przyjęcia tego stanowiska. 

– Przecież to doskonały dla pana interes. Niechże pan nie będzie dzieckiem – 

oburzyła się, gdy jej argumenty nie przemawiały mu do przekonania. – Jakże można 
odrzucać coś tak korzystnego i pieniądze, i stanowisko, i taką wspaniałą perspektywę 
kariery! 

I rzeczywiście nie mogła zrozumieć wahań Piotrowskiego. Dla jakichś 

sentymentów rodzinnych, dlatego, że lubi Warszawę! Cóż za lekkomyślność. 

Zapaliła się tak tą dyskusją, że nawet nie zauważyła starszego pana, który stojąc 

tuż obok kłaniał się im z uśmiechem. Okazało się, że był to wuj Piotrowskiego, pan 
Godziński, prezes towarzystwa asekuracyjnego "Remo". Magda codziennie idąc do 
teatru, mijała olbrzymi gmach towarzystwa "Remo" i teraz była trochę onieśmielona 
poznaniem samego prezesa tej olbrzymiej instytucji. Okazało się jednak, że prezes 
był niezwykle miłym towarzyszem. Szczupły, przystojny, wysoki, z siwymi włosami, 
przypominał Magdzie jej wyobrażenia o angielskich lordach. 

Wój Piotrowskiego zaczął Magdę obsypywać komplementami i żartobliwie 

gorszyć się, że taka urocza niewiasta może znosić towarzystwo podobnego gołowąsa, 
jak jego siostrzeniec. Zupełnie co innego mężczyzna starszy, solidny, doświadczony, 
umiejący ocenić te skarby urody i wdzięku. 

Wkrótce panów starszych i solidnych znalazło się więcej. Mianowicie przyszedł 

przyjaciel prezesa Godzińskiego, dyrektor Balzer, pulchny okrąglutki jegomość, 
zażywający wciąż jakieś pachnące eukaliptusem pastylki, które miały odzwyczaić go 
od palenia, znany jubiler Reszke, też siwy i zażywny starszy grubasek, jego brat, 
którego raz nazywano ministrem, a raz Basiulkiem i jeszcze jeden pan, też dyrektor 
banku, o śmiesznym nazwisku Stęposz, ale jeszcze bardzo przystojny i niezwykle 
dowcipny. 

Okazało się, że jest to ich godzina i że codziennie o tej porze schodzą się w 

background image

kawiarni, jako starzy przyjaciele lub koledzy. Inżynier Piotrowski był widocznie 
niezadowolony z ich towarzystwa. Często spoglądał na zegarek i pochrząkiwał. 
Magda natomiast oswoiwszy się szybko z nowymi znajomymi była uszczęśliwiona 
ich obecnością. Tak właśnie wyobrażała sobie wyższe sfery, ludzi żyjących dostatnio, 
pięknie i wygodnie, umiejących ładnie mówić, jeżdżących własnymi limuzy nami, 
mieszkających w olbrzymich pałacowych mieszkaniach i jeżdżących za granicę dla 
własnej przyjemności. 

I ona podobała się tym panom. Odczuwała to całkiem wy raźnie z ich spojrzeń, z 

uśmiechów, ze sposobu zwracania się do niej. Nie było w tym natarczywości, tak 
znanej u różnych mężczyzn kręcących się za kulisami, ani lekceważenia. Trak towali 
ją jak wielką damę, chociaż zaraz na wstępie i bez ogródek, powiedziała, gdy 
dyrektor Stęposz mówił coś o szczęściu oglądania jej piękności: 

– To nie jest żadne szczęście, panie dyrektorze, niestety, nie jestem piękna, to raz, 

a po wtóre tańczę w "Złotej Masce" i każdy może mnie oglądać za te kilka złotych, 
które płaci się za bilet. 

– Więc pani jest artystką? – zapytał prezes. 

– Tak – szybko odpowiedział Piotrowski. 

W jego pośpiechu Magda jednak dopatrzyła się obawy, by panowie nie 

dowiedzieli się, że jego towarzyszka jest zwykłą "girlsą". 

– Wstydzisz się mnie? – pomyślała – poczekajże! I wypaliła wprost: 

– O, daleko mi do tytułu artystki. Jestem zaledwie jedną z dwunastu 

bezimiennych tancerek z zespołu pani Iwony Karnickiej. 

– Ach! Zatem przyszłą gwiazdą – z kurtuazją skłonił się dyrektor Stęposz, a 

prezes Godziński dodał: 

– W każdym razie najpiękniejszą z tego zespołu. 

Inżynier był zły i milczał już do końca. Natomiast reszta towarzystwa po 

chwilowej konsternacji zaczęła bawić się coraz lepiej. 

Gdy wybiła siódma i Magda wstała, oświadczając ze szczerym smutkiem, że już 

musi iść do teatru, wszyscy panowie jeden przez drugiego zaczęli ją prosić, by nie 
zapomniała o nich. Codziennie są tu od szóstej i będą zachwyceni jeżeli ona zechce 
uświetnić ich nudne zebrania. 

– A owszem – odpowiedziała wesoło – z przyjemnością, bo i mnie jest bardzo 

miło z panami. 

– A Janek nie będzie zazdrosny? – przymrużył oko prezes w stronę swego 

siostrzeńca. 

– No, nie miałby powodu – zaśmiał się jubiler Reszka. 

– Ani prawa! – z naciskiem, chociaż wesoło dodała Magda. 

– Więc czekamy! 

– Trzymamy za słowo! 

– Dotrzymam, do widzenia! 

background image

Przepychali się wraz z Piotrowskim między gęsto obsadzonymi już stolikami. 

Gdy znaleźli się na ulicy, Piotrowski odezwał się oficjalnym tonem: 

– Czy pozwoli pani odwieźć się taksówką? 

– Czego się pan złości? 

– Wydaje się pani. Więc? 

– Jest pan zabawny – wzruszyła ramionami – najpierw wstydzi się pan mnie 

wobec swego wója i jego przyjaciół, a później jeszcze obraża się. I o co? 

– Myli się pani – zaczął lodowato, lecz przerwała mu: 

– Albo będzie pan mówił po ludzku, albo pójdę sama. 

– Mówię chyba grzecznie? 

– Za zimno jak na dzisiejszy i tak zimny wieczór. Brrr – wstrząsnęła się – jesień. 

– Więc pojedziemy taksówką? 

– Nie. Pan jest tak chłodny, że w taksówce jeszcze bardziej zmarznę. Idziemy 

pieszo. 

Milczeli przez chwilę. Wreszcie Piotrowski zaczął wzruszonym głosem: 

– Trudno ode mnie żądać, żebym był słodki jak cukierek. Jest pani ze mną i 

wystarcza, by do stolika przysiadło się paru starych kawalerów, a już pani rozpływa 
się i na mnie nie raczy w ogóle zwrócić uwagi. 

– Co też pan opowiada? – oburzyła się. 

Stał się czupurny i przemawiał tak, jakby była co najmniej jego żoną: 

– Nie powinna pani była – oświadczył wreszcie z naganą w głosie – nie wolno 

pani było obiecywać im, że pani przyjdzie. 

– Niby dlaczego? 

– Bo, to, bo... to wygląda na... polowanie na kieszeń tych obrzydliwych 

pierników. 

– Ach, tak?... – zatrzymała się. – No, to żegnam pana! 

– Ależ panno Magdalenko! 

– Żegnam. Nie chcę pana narażać na towarzystwo ulicznej dziewczyny, polującej 

na cudze kieszenie. 

Szybko skręciła i przeszła na drugą stronę ulicy. W gruncie rzeczy wcale nie 

gniewała się na Piotrowskiego i tylko udawała obrażoną. Chciała tylko "podciągnąć" 
go, by na przyszłość nie rozpuścił się niczym bicz dziadowski! Wiedziała zresztą, że 
Piotrowski tak jej nie zostawi. 

I rzeczywiście, zanim uszła pięćdziesiąt kroków dopędził ją cokolwiek zdyszany, 

a zrównawszy się zaczął tłumaczyć się żałośnie i prosić o przebaczenie. 

– Pani mnie źle zrozumiała, zapewniam panią, że nawet przez myśl mi nie 

background image

przeszła chęć obrażenia pani – powtarzał wciąż. 

Nie odzywała się zupełnie kontenta, a on coraz żarliwiej dowodził, że właśnie 

uważa ją za najuczciwszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkał, że żywi dla niej 
olbrzymi szacunek, że tylko zdawało mu się, iż jako niedoświadczona, tak młodziutka 
przecie kobieta, nie zorientowała się w istotnym sensie zaproszeń owych wstrętnych 
pryków. 

Ponieważ Magda wciąż milczała, stawał się coraz pokorniejszy. Na koniec przed 

samym teatrem wspaniałomyślnie mu przebaczyła: 

– No, już dobrze – powiedziała – niech tam. 

– I nie gniewa się już pani? 

– Dotknął mnie pan bardzo boleśnie. 

– Panno Magdaleno! – złożył ręce. 

– Jeżeli się jest "girlsą", trzeba być na podobne traktowanie przygotowaną – 

westchnęła. 

To zmusiło Piotrowskiego do nowych przeprosin, wprost bliski był płaczu. 

– No, już dobrze, dobrze – zakończyła z uśmiechem, gdy spojrzawszy na zegarek 

stwierdziła, że ledwie zdąży się ubrać. 

– Można jutro po próbie przyjść? – zapytał już z daleka w bramie. 

– Dobrze! – skinęła głową. 

– Przepraszam! – krzyknął jeszcze za nią. 

W garderobie zastała list od Kornata. Brzmiał krótko: 

"Muszę się z Tobą koniecznie rozmówić. – Twój Leon". 

Magda podarła list i wrzuciła do kosza. Postanowiła w każdym razie nie spotkać 

się z Kornatem nigdzie na osobności. 

Po przedstawieniu ułatwił jej to Biesiadowski, czekający w bramie. 

Biedak był odświętnie ubrany i tak widocznie przejęty ostatnią nauczką, że zanim 

przywitał się, zaczął od propozycji pójścia na kolację. 

Ponieważ była głodna, a poza tym rozbrojona jego poczciwością, zgodziła się 

natychmiast. 

Weszli do eleganckiego lokalu, gdzie Biesiadowski czuł się odrobinę nieswój. 

Dopiero po kwadransie oswoił się i zaczął od pytania: 

– Panno Magdaleno, przecie to, co mi pani powiedziała wczoraj, to oczywiście 

nieprawda? 

– Co? Co powiedziałam? – udała naiwną. 

– No o tym... No, że pani ma... tego... 

Słowo kochanek nie chciało mu przejść przez usta. Męczył się i czerwienił, 

background image

wbijając oczy w talerz z rumsztykiem. 

– Że mam kochanka?... Proszę pana – wzruszyła ramionami – a cóż to byłoby w 

tym dziwnego?... Nie pamięta pan, co pan sam i mój ojciec mówiliście o 
dziewczętach pracujących w teatrze?... 

– Ja nie mówiłem – zastrzegł się. 

– Mówił pan, mówił, że to same publiczne. No i cóż?... Cóż znaczy jeden 

kochanek? Publiczne powinny mieć co dzień dwudziestu. 

– Jak pani ze mną mówi. Panno Magdaleno – zajęczał. 

– Mówię, jak pan tego chce. Powiedziałam, że mam kochanka! Więc go mam. I 

wolno mi. Wypędzili mnie z domu, jestem wolna i robię, co mi się podoba. A poza 
tym cóż to nadzwyczajnego? Czy pan nigdy nie miał kochanki?... Wiem, co mi pan 
powie, że mężczyzna to coś innego. Ale skąd dla tych mężczyzn wciąż kochanek, 
skoro kobietom nie wolno?... 

Biesiadowski, przybity i ponury nie odzywał się już wcale. Ma się rozumieć nie 

wierzył Magdzie. Był pewien, że chodziło jej tylko o nastraszenie go tymi 
dowodzeniami. Ponieważ jednak życie nauczyło go, że nie ma dymu bez ognia, 
rozmyślał nad własną bezradnością w poczuciu konieczności zapobieżenia złu, które 
może Magdę spotkać. I wówczas to przyszedł mu do głowy doskonały pomysł. 
Oczywiście na miłość nie znalazłby sposobu. Gdyby Magda zakochała się w kimś, 
nic by jej powstrzymać nie zdołało. Ponieważ jednak już kilka razy wspominała o 
niepunktualności wypłat w teatrze, mogła kiedyś znaleźć się w sytuacji ciężkiej, a 
wtedy i dostęp do wszelkich złych pokus byłby łatwiejszy. Nie znaczy to, broń Boże, 
by miała im ulec, lecz po co narażać ją na próbę?... 

– Panno Magdaleno – odezwał się już przy końcu kolacji – byłbym na śmierć 

zapomniał! Mam tu przesyłkę od pani siostry. 

– Jaką przesyłkę. 

– Najlepszą – odpowiedział z uśmiechem i swobodnie – najlepszą dla posłańca, 

bo najmniej miejsca zajmuje, i dla adresata, bo otrzymuje to, czego najbardziej chce. 

– Cóż to może być? – zaciekawiła się. 

– Forsa! 

– O! – zdziwiła się – czy dużo? 

– Czy dużo? 

Właśnie namyślał się ile jej dać i dla zyskania na czasie, powiedział: 

– A proszę zgadnąć! 

– Pojęcia nie mam. 

– Trzysta złotych. 

– Aż tyle? Eee. I nic pan nie mówi od razu. Boże drogi, jaka ta Adela poczciwa! 

Skąd ona tyle pieniędzy wzięła? 

Biesiadowski pod obrusem odliczył papierki i zaśmiał się: 

background image

– Twierdziła, że z oszczędności. 

– Kochana Adela. 

Magda rzeczywiście była rozczulona. Nigdy nie wątpiła o pamięci siostry, ale 

żeby aż tyle! 

Biesiadowski był rad z siebie. Wiedział, że nie przyjęłaby od niego i swój pomysł 

podstawienia Adeli musiał uznać za genialny. Zepsuła mu się jednak mina, gdy 
Magda oświadczyła: 

– No, wobec tego, że jestem taka bogata, zapraszam pana teraz do "Adrii". Ja 

funduję. 

– Żartuje pani. Ja nie chodzę po nocnych lokalach. 

– To pan pójdzie. 

– Ale późno już. Po drugiej. 

– Więc raz jeden pan nie wyśpi się – upierała się. 

Nie było rady i musiał pójść. W "Adrii", wielkim nocnym dancingu, 

Biesiadowski był pierwszy raz w życiu. W środku olbrzymiej sali tańczyło 
kilkadziesiąt par. Kolorowy półmrok i hałas orkiestry, tłum elegancko ubranych ludzi 
i gąszcz stolików oszołomił go trochę. 

I Magda, która była tu zaledwie dwa razy, nie czuła się dość pewnie, ale 

nadrabiała miną. Musiała przecież wobec Biesiadowskiego udawać światową kobietę. 
Dlatego przybrała lekko znudzony i obojętny wyraz twarzy, co widząc Biesiadowski 
zaproponował: 

– Chodźmy lepiej do domu, co tu... 

– Stoliczek dla pana dyrektora? – wyrósł tuż przy nich kelner. 

– Tak, tak – potwierdziła Magda. 

– Służę, państwo pozwolą. 

Gdy już usiedli, Biesiadowski zapytał Magdę. 

– Dlaczego on mnie nazywa dyrektorem? 

– Tak sobie, co mu szkodzi. 

Kelner rozłożył na stoliku kartę win, a oceniając swym wprawnym okiem 

powody wahań niedoświadczonych gości, sam zaproponował jakieś koktajle. 

– Tak, dobrze, niech pan to da – czym prędzej zgodził się Biesiadowski. 

– Słucham pana dyrektora. 

– On musi mnie brać za kogoś innego – wciąż niepokoił się Biesiadowski. 

Magda już go jednak nie słuchała. Zbyt silnie absorbowało jej uwagę całe 

otoczenie. Przy niektórych stolikach siedziały pięknie wystrojone kobiety, 
połyskujące brylantami, roześmiane, wydekoltowane. Mężczyźni podochoceni i 
rozbawieni raz po raz spoglądali ku Magdzie łakomie i dość bezczelnie. 

background image

Nagle dostrzegła w drugim końcu sali większy stół, przy którym siedziało 

kilkanaście osób. Wysoki siwy pan już trzeci raz kłaniał się w jej stronę zanim 
zorientowała się, że ukłony skierowane są do niej. Dopiero wtedy go poznała. Był to 
jeden z owych znajomych inżyniera Piotrowskiego, dyrektor Stęposz, po południu 
poznany w kawiarni. 

Odkłoniła się z miłym uśmiechem i od niechcenia poinformowała 

Biesiadowskiego: 

– To mój znajomy. Szalenie bogaty. Dyrektor banku. 

Tymczasem orkiestra zagrała znowu i dyrektor Stęposz najniespodziewaniej 

zjawił się prosić Magdę do tanga. Był nieco podhumorzony, ale zachowywał się 
zawsze jak wielki pan. Przedstawił się Biesiadowskiemu, zapewnił, że mu "bardzo 
miło poznać" i zaczęli tańczyć. 

W ogólnym tłoku i gwarze można było rozmawiać swobodnie. Pan Stęposz wciąż 

zasypywał Magdę komplementami, opowiadał także, że na wszystkich jego 
przyjaciołach wywarła niezapomniane wrażenie, że już jutro i zawsze będą z 
niecierpliwością wyczekiwać w kawiarni jej przyjścia. Na zakończenie oświadczył, 
że tu jest w bardzo sympatycznym towarzystwie i jeżeli tylko Magda zechce, wraz 
oczywiście z panem Biesiadowskim, przesiąść się do nich, będą zachwyceni. 

Magda miała wielką na to ochotę, lecz obawiała się, że Biesiadowski nie potrafi 

zachować się wśród tych szykownych ludzi i dlatego stanowczo odmówiła. 

– Muszę już iść spać, proszę pana – dziękowała mu za taniec. 

Widocznie i Biesiadowski bardzo tego pragnął, gdyż przy stoliku zastała kelnera, 

usiłującego z godnością i szacunkiem przekonać "szan... pana", że rachunek nie jest 
specjalnie wygórowany, lecz podany ściśle podług cennika, który "szan... pan" może 
sprawdzić. 

Na szczęście tych targów nie widział dyrektor Stęposz. Pomimo to Magda po 

wyjściu z dancingu zrobiła Biesiadowskiemu awanturę, że po pierwsze niepotrzebnie 
wyrywa się z płaceniem, skoro to ona miała fundować, po wtóre, że wstyd targować 
się jak na Kercelaku. 

– Widzi pan sam, że z panem nie można nigdzie chodzić. 

– Toż nie dam się obdzierać – bronił się. 

– To nie trzeba bywać w takich lokalach. Naraża mnie pan na kompromitację. 

– Przecież oni nie znają pani, panno Magdaleno. 

– Ale będą znali. Zapomina pan, że jestem artystką. 

Z powodu tej sprzeczki rozstali się dość kwaśno, jedynym ustępstwem, na jakie 

Magda się zdobyła, było uspokojenie go, że mieszka u przyjaciółki, nie zaś u 
kochanka. 

Tej nocy Magda wcale nie spała. Najpierw dziecko darło się nieludzko, nad 

ranem zaś wynikła okropna awantura. Przyszedł przyjaciel Miśki pijany w sztok i 
domagał się od niej pieniędzy. 

Miśka przysięgała, że nie ma ani grosza i wtykała mu cztery złote, jedyne drobne, 

background image

jakie mogła jej dać Magda. Wreszcie zerwał się z łóżka Felek i wraz ze starym 
Pichelem rzucili się na awanturnika, lecz wówczas Misia stanęła w jego obronie i 
matka musiała przemocą przytrzymywać ją w izbie, gdy w bramie aż kotłowało się. 
Po wyrzuceniu przyjaciela na ulicę znowuż Misia krzyczała i zawodziła przez dobrą 
godzinę. A później zaczął się normalny dzienny ruch i już o spaniu nie mogło być 
mowy. 

Na domiar wszystkiego Magdę tak rozbolała głowa, że na próbie chodziła jak 

nieprzytomna. Do premiery zostały tylko dwa dni i ponieważ na każdy drobiazg 
zwracano uwagę, Cykowski skrzyczał Magdę, a Bończa odwoławszy ją na stronę, 
zapytał: 

– Co ci jest mała? 

– Głowa mnie szalenie boli, panie dyrektorze. 

– Weź proszek. A na drugi raz nie włócz się po nocach, to cię nie będzie bolała. 

Na próbie trzeba być w porządku. 

Mówił niby surowo, ale uśmiechnął się do niej. 

– Ja wcale nie włóczyłam się – powiedziała – tylko nie spałam. 

Wówczas jakby od niechcenia zaczął ją wypytywać, a ona, sama nie wiedząc 

dlaczego, szczerze opowiedziała mu, że nie ma mieszkania, gdyż nie posiada 
dokumentów, że nocuje kątem u Pichelówny, której ojciec jest dozorcą i że bardzo jej 
z tym ciężko. 

Bończa wysłuchał wszystkiego uważnie, wciąż wzruszał ramionami, a w końcu 

oświadczył: 

– Wiesz, że tak głupiej dziewczyny jeszcze nie widziałem. Zaraz dzisiaj pójdziesz 

do rządcy domu, gdzie mieszkałaś u rodziców i weźmiesz wyciąg z ksiąg 
meldunkowych. Będziesz pamiętała? Wyciąg z ksiąg meldunkowych! 

– Będę. 

– A teraz idź do mojej garderoby i w stoliku w lewej szufladzie znajdziesz 

proszki. No, marsz. 

– Bardzo, bardzo panu dziękuję – wyciągnęła do niego rękę, a on chyba nie 

zauważył tego, bo tylko uśmiechnął się i przesunąwszy końcami palców po jej 
podbródku, odszedł. 

Taki właśnie był ostry i dobry, taki męski, taki właśnie Magdzie się spodobał. 

Zdobycie dokumentu poszło łatwiej niż przypuszczała. Nie chcąc ryzykować 

spotkania ojca, wyprawiła po ów wyciąg jedną z koleżanek, a sama tylko 
zatelefonowała do rządcy oświadczając, że jest chora i osobiście przyjść nie może. 

Na szóstą poszła do kawiarni i pierwszą osobą znajomą, którą dostrzegła, był 

Kornat. Siedział z jakimś jeszcze facetem i na widok Magdy zerwał się, usiłując 
przecisnąć się do niej między stolikami... 

Udała, że tego nie spostrzega. Czym prędzej przeszła aż do końca. Starsi panowie 

byli już wszyscy w komplecie. 

Powitano Magdę owacyjnie i to z takim rumorem, iż nadbiegli aż trzej kelnerzy, 

background image

by przyjąć zamówienia na – jedną filiżankę kawy. Usadowiła się w sam czas na 
jednym z pięciu zaofiarowanych jej foteli, by zobaczyć sromotny odwrót Kornata. 
Był to już drugi afront publiczny, jaki mu zrobiła. Usiadł z miną wściekłą i zaciętą, 
której nie mógł zamaskować robionym półuśmiechem... 

– Będzie się mścił – pomyślała Magda, lecz nie miała czasu na żadne rozważanie, 

gdyż wszyscy jej towarzysze zasypywali ją pytaniami. 

I nie pytali o nic przykrego, ani o żadne sprawy zbyt osobiste. Często jeden 

odpowiadał drugiemu na pytanie zadane Magdzie, często mówili dowcipy, 
opowiadali przy tym jakoś lekko i krótko i na wpół żartobliwie przeróżne historie, czy
to ze swego życia, czy też anegdotki. I robili to wszystko tak jakoś inaczej, tak 
elegancko, z taką niefrasobliwością, a każda rzecz była ciekawa, każdej słuchało się z 
nieudawanym zainteresowaniem. Magda przy tym dobrze odczuwała, że podoba się 
im, że podoba się dlatego, że jest ładna i młoda, a może także z tej racji, że takim 
starszym bogatym wygom, takim lwom Salonowym, z których każdy musiał w życiu 
mieć setki kobiet, zdawać się mogło, że skoro mają do czynienia z "girlsą", to mogą 
liczyć na łatwą zdobycz. 

I to jednak nie obrażało Magdy, a nie obrażało z tego powodu, że podobnego 

podejrzenia, chociaż niewątpliwie uzasadnionego, nie potwierdzali niczym. 
Traktowali ją z niezmiennym szacunkiem, bawili, jak bawiliby pannę ze swego 
środowiska, żartowali nawet dość zjadliwie, ale jeden za drugiego chciałby "na niby" 
zniechęcić Magdę do rzekomego rywala. 

Świetnie, wprost świetnie czuła się z nimi. Właśnie ile razy myślała dawniej o 

swojej przyszłości, o swojej karierze, jako cel, dla którego warto było walczyć, znosić 
różne przykrości, poświęcać się, widziała – wówczas jeszcze w mglistych zarysach – 
takie życie, takie otoczenie, takich ludzi, jak ci. 

– To jest kultura – sformułowała sobie wszystkie rzeczy. 

A pod słowem "kultura" rozumiała elegancję i umiejętność ładnie prowadzonej 

rozmowy, i wykształcenie, i bogactwo, i stosunki, a nade wszystko takie wychowanie 
i sztukę obracania najpoważniejszej rzeczy w żart, lub z żartu w poważną kwestię, 
gdy tego potrzeba. 

Na przykład pewna była, że żaden z tych starszych panów nie zerwałby się od 

stolika, a później nie siedział z twarzą rozjuszonego buldoga, jak Kornat. 

W teatrze mieli słuszność, nazywając go chamem. W teatrze w ogóle znają się na 

ludziach. Wiedzą, za co lubią Berczyńskiego, dlaczego życzliwie mówią o siostrach 
Stelli, czy Michałku, a dlaczego nie omijają żadnej sposobności, by po cichu zrobić 
na złość kapelmistrzowi Czapskiemu. Tylko co do Bończy nie mają racji. 

W gruncie rzeczy nie zrobił on jeszcze nikomu świństwa, a że trzyma się nieco na 

uboczu i jest wymagający, to chyba i nie może być inaczej. Doszłoby do bałaganu, 
taka baba to wlazłaby mu na głowę. 

Przez mgnienie zastanowiła się, czy Bończa nie jest z tegoż gatunku, co ci 

panowie? Może i oni w swoich bankach, fabrykach, czy przedsiębiorstwach są tacy, 
jak on w teatrze? W takim razie poza teatrem byłby podobny do nich?... I zrozumiała, 
że to zupełnie coś innego. 

Starsi panowie tymczasem prześcigali się w zapewnianiu Magdy, że jest 

unikatem. Kiedyś, nawet niedawno, cieszyli się, że siadują tu sami, bez towarzystwa 

background image

kobiet, a teraz przekonali się, że o wiele, że nieporównywalnie milej spędza się czas, 
gdy się wśród siebie ma takie arcydzieło, cyzelowe w czerwonym złocie, "taki klejnot 
w srebrnej oprawie naszych przedwcześnie osiwiałych głów". 

– No, nie zapominajcie i o drugim klejnocie – wtrącił poważnie dyrektor Balzer – 

nie zapominajcie o tej różowej perle. 

Tu wskazał łysinę ministra i znów śmieli się wszyscy. 

O siódmej Magda zaczęła się żegnać, lecz wytargowali u niej jeszcze dziesięć 

minut, z tym, że samochód prezesa Godzińskiego odwiezie ją do teatru. 

W teatrze jak zwykle w ostatnich dniach przed premierą, podczas przedstawień, 

idących ćwierćkompletami, a czasem, samą "watą", nastrój był ospały. Przerwy 
robiono długie, aktorzy od niechcenia odwalali swoje numery. Za kulisami ziewano. 

Kornat udał, że ma czkawkę i w drugiej części nie pokazał się na scenie wcale. W 

istocie zrobił to dlatego, by rozmówić się z Magdą. Wepchnął ją do swojej garderoby 
i z miejsca zaczął się zgrywać: 

– Co ty ze mną wyprawiasz! Ja od zmysłów odchodzę! 

Spojrzała mu prosto w oczy. 

– Niepotrzebnie pan odchodzi – wzruszyła ramionami – to nic panu nie pomoże. 

– Kłamiesz! Ty mnie kochasz! 

Z całej siły ścisnął jej ręce. Magdę zabolały mięśnie, lecz pomimo to przybrała 

spokojny i wzgardliwy wyraz twarzy. 

– O, a mnie zdawało się, że pana nie cierpię, tak, że brzydzę się panem. Brzydzę 

się – powtórzyła z naciskiem. 

– Ach, jaka ty jeszcze jesteś głupia! 

– Możliwe. 

– Więc dlaczego oddałaś mi się wtedy? Dlaczego? – spytał. 

Cóż miała mu na to odpowiedzieć? Jak się tłumaczyć? Jakimi argumentami 

przekonywać?... I po co? 

Wydęła wargi. 

– Taką miałam fantazję. 

– Kłamiesz. 

– Proszę mnie wypuścić! – szarpnęła się. 

– Przyjdziesz dzisiaj do mnie? Musisz! Czy rozumiesz, że musisz?! 

Wtedy wybuchnęła śmiechem. Jakże dobrze znała te słowa z płyty 

gramofonowej, którą tak zachwycała się jeszcze w domu, na Dobrej. 

– Czego się śmiejesz, ty... ty... – odskoczył jak oparzony. 

Roztarła zgniecione ręce i zanuciła: 

– "Czy rozumiesz, że to nakaz, to litość, to mus"... Znam to... pięknie to pan 

background image

śpiewał przed dwoma laty. A teraz panu powiem, że rzeczywiście byłam głupia. 
Więcej niż głupia. Ale już nie będę. Może pan być pewien, że nie. A mówiąc po 
prostu, niech pan będzie łaskaw dać mi nareszcie święty spokój. 

– Pożałujesz tego! – zastąpił jej drogę. 

– Grozi pan i za co?... Pytam, za co?... 

Stali tak chwilę naprzeciw siebie. Nie odpowiedział ani słowem. Magda 

wyminęła go i wyszła na korytarz. Aż sama sobie dziwiła się, że była tak spokojna, 
tak opanowana. Nie czuła już do Kornata ani żalu, ani nienawiści. Po prostu 
wykreśliła go. 

Na zakręcie korytarza spotkała Bończę. 

– No, mała – powiedział – nie zapominaj o tym, że w piątek masz przyjść do 

mnie. O czwartej. 

Ponieważ przedtem nie wspominał o tym, uśmiechnęła się. 

– Nie zapomnę, ale pan dyrektor nie mówił. 

– Więc teraz mówię. 

– Na pewno przyjdę. 

– Zobaczymy, co się da z ciebie zrobić, tylko... tego... uważasz, nie chwal się 

tutaj! 

– Ja się nigdy nie chwalę. 

– No! 

Poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się jakby ironicznie. Nie, on nie był dobrym 

człowiekiem, ale dlatego właśnie miał w sobie tę męskość pociągającą i 
obezwładniającą. 

Rozdział III 

Pensjonat doktorowej Łopińskiej mieścił się na czwartym piętrze wielkiej 

brunatnej kamienicy przy ulicy Wilczej. Zasadniczo nie wynajmowano tu pokojów 
bez utrzymania. Dla Magdy zrobiono wyjątek. Drugim wyjątkiem był sam fakt 
przyjęcia do pensjonatu osoby, nie należącej do najlepszego towarzystwa, trzecim 
zgoda właścicielki na przyjmowanie gości w pokoju. Całe to swoje wyjątkowe 
położenie w pensjonacie zawdzięczała Magda dwóm faktom: po pierwsze połowa 
pokojów stała od dawna bez lokatorów, po drugie, w klitce, odnajmowanej przez nią, 
było za dużo pluskiew; jak i wytrzymałość innych kandydatów. Niezłomne zasady 
pani doktorowej były bezsilne wobec tej siły wyższej. Magda zaś dzięki wytrwałości, 
dobrej woli i sporym dozom "Flitu" umiała wytrwać. "Flit" umożliwiał współżycie z 

background image

insektami, wytrzymałość zaś i dobra wola – współżycie z panią doktorową. 

Zresztą w domu Magda bywała niemal gościem, praca w teatrze wieczorami, 

próby w południe i popołudnia spędzane z Kamilem Bończą na uczeniu się roli w 
skeczu i piosenki, wypełniały cały dzień. Sama nie wiedziała, kiedy i w jaki sposób 
znajdowała czas na przygotowywanie się do egzaminów Związku Artystów i na 
bywanie co kilka dni w kawiarni wśród swoich podtatusiałych przyjaciół. 

Do kawiarni wyrywała się wszakże tylko wtedy, gdy Kamil by zajęty. Wprawdzie 

bynajmniej nie cieszyła się tymi rozstaniami, ale i tamtych panów lubiła. Kamil był 
zimny. Ani razu, nawet w najczulszych momentach, nie powiedział, że ją kocha. 
Pomimo to nie wątpiła, że to z jego strony tylko taka maniera. W istocie obsypywał ją 
prezentami, a jeszcze bardziej przekonywał o swoim ukrywaniu uczucia 
pieszczotami. Umiał też, siedząc naprzeciw łóżka, przez godzinę przyglądać się jej z 
tym milczącym zachwytem, który podniecał jeszcze silniej, niż pieszczoty. 

Natomiast w chwilę potem, gdy siadał do fortepianu i akompaniował do piosenki, 

stawał się chłodnym i surowym reżyserem. Nieraz na początku, aż nie mogło jej w 
takich momentach przejść przez usta imię "Kam" i mówiła "panie dyrektorze". 

Nauka ta była wielką męczarnią. Kamil Bończa nie tylko w teatrze, lecz i tu, u 

siebie, nie lubił chwalić, a wymagał bodaj więcej. 

– To jest mydło – wyrokował oschle po wysłuchaniu zwrotki, w którą Magda 

wkładała całą siebie – to jest amatorskie mydło. 

I przerabiał z nią słowo po słowie, gest po geście, przerabiał po dziesięć, 

dwadzieścia razy z rzędu, aż Magdzie szumiało w głowie, aż przestawała już 
rozumieć sens śpiewanych słów. 

Nigdy nie wyobrażała sobie, by zawód artystki miał być aż tak trudny. Kiedyś 

zapytała Kamila: 

– Czy ty i z Reną Turską musiałeś tak się męczyć? 

– Ona ma talent! – odpowiedział. 

– A... a ja? 

– Ty?... Ty masz osiemnaście lat. 

– I nic... nic więcej?... – wstrzymała oddech. 

– Hm... to się jeszcze pokaże. 

– Kam, mój jedyny, mój kochany – tuliła się do niego – ale ty zrobisz ze mnie 

artystkę, zrobisz, prawda? 

Wówczas przyglądał się jej swymi stalowymi oczyma i mówił: 

– Zrobiłbym z ciebie rzeźbę... Tylko żaden marmur nie ma takiej karnacji. 

Kochała go ponad wszystko. I jeżeli drżała na myśl o swoim występie solowym, 

to głównie dlatego, że była niemal pewna, że w razie klęski Bończa porzuci ją dla 
Turskiej, czy dla którejś innej. 

W teatrze wiedziano już od dawna o jednym i o drugim, to jest zarówno o 

zamierzonym występie solowym Magdy, jak i o jej stosunku z Bończą. Wpłynęło to 

background image

na zasadniczą zmianę jej sytuacji za kulisami. Tańcząc nadal w zespole Iwonek, 
spotykała się wciąż z objawami niechęci. Tylko niektóre z koleżanek, jak Białkówna i 
Paula Zysmanówna, stały się dla niej serdeczniejsze. Natomiast wśród aktorów i 
aktorek odczuła wyraźnie zwyżkę swoich akcji. Przymilano się do niej, zabiegano o 
jej przyjaźń, obgadywano się przed nią. Zaczęła coś znaczyć w teatrze, znaczyć 
oczywiście o tyle, że przez pozyskanie jej względów, każdy miał nadzieję zyskać na 
życzliwości Bończy. Gdybyż wiedzieli, że on na to w ogóle nie zwraca uwagi, a z 
Magdą o teatrze prawie nie rozmawia! 

Magda o to nie żywiła doń żalu. Nigdy nie miała ambicji rządzenia się za 

kulisami, a intryg nie lubiła. Jeżeli wysłuchiwała łapczywie wszelkich plotek, to 
jedynie przez ciekawość, przez potrzebę orientowania się w stosunkach i to głównie 
po to, by z zakulisowej gadaniny wywnioskować, co ma sądzić o samej sobie i o 
swojej przyszłości. 

Najbardziej bała się powrotu Reny Turskiej. Szybko doszło do Magdy, że 

Turskiej różni usłużni donieśli natychmiast o zdradzie Bończy. Kamil otrzymywał 
zresztą prawie co dzień od niej listy, które często leżały po kilka dni nie otwarte na 
nocnej szafce. I o tym nie rozmawiali. Tylko raz Magda zapytała: 

– Czy ty do niej wrócisz, Kam? 

Spojrzał na ścianę, gdzie pełno było fotografii kobiecych i odpowiedział 

pytaniem: 

– Do której? 

Zrozumiała i nie pytała więcej. Odpowiedź ta ucieszyła ją, jednocześnie 

dotykając boleśnie. Ma się rozumieć, nie miała żadnej nadziei, że Kamila zdobędzie 
na męża. Tacy ludzie, jak on, nie żenią się. Zresztą i sama tego nie pragnęła. Dziwiła 
się sobie z tego powodu, nawet oskarżała się przed sobą o jakieś bliżej nieokreślone 
wyrachowanie, ale o małżeństwie z Kamilem nie marzyła. Jednakże poczucie swojej 
tymczasowości w jego życiu, uświadomienie prawdy, że jest się jedną z wielu, jedną 
z bardzo wielu – musiało boleć. 

A przecież wiedziała o tym od początku. I godziła się z tym. Nawet złudzeń 

żadnych nie miała. 

Owego dnia, gdy po spektaklu po raz pierwszy wziął ją na kolację, a później 

przywiózł do siebie, nawet jej nie pocałował. 

– Kładź się spać... – powiedział i sam zaczął sobie przygotowywać posłanie na 

sofie. 

Była trochę podchmielona i od rana zresztą tego dnia prawie szczęśliwa: 

wszystkie obawy co do następstw owej potwornej nocy, spędzonej u Kornata, okazały 
się niepotrzebne. Bończa był niesłychanie miły, przy kolacji pokazał jej tekst 
piosenki, którą przeznaczył dla niej i po prostu ze zwykłej wdzięczności poszła do 
niego. Poza tym bała się, że odmową zrazi go sobie. 

– Niech już będzie – myślała, pijąc coraz więcej, by przynajmniej nie przeżyć tej 

obrzydliwości na trzeźwo. 

Tymczasem nie dotknął jej wcale. 

Zasnęła prawie natychmiast. Gdy zaś obudziła się z rana, Bończa siedział w 

background image

pidżamie przed lustrem i golił się. 

– No, jak ci się spało? – odezwał się takim tonem, jakby to wszystko było 

naturalne. 

A później powiedział: 

– Wstawaj, zabierzemy się do roboty. 

Taka była pierwsza noc. 

Po owej robocie, rzeczywiście ciężkiej i męczącej, posadził ją sobie na kolana, 

przesunął kilka razy dłonią po jej nogach od pantofelków do podwiązek i oświadczył: 

– Może z ciebie jeszcze coś będzie. 

Wówczas sama, uradowana i wdzięczna, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała 

w policzek. 

Lekko odwrócił jej głowę i przywarł do ust. I w tym właśnie momencie Magda 

zrozumiała, że mężczyźni nie są jednakowi, że Bończa to zupełnie coś innego, niż 
Kornat. Wtedy też zachwiało się w niej przeświadczenie, że dotyk mężczyzny 
sprawia tylko obrzydzenie. 

Nazajutrz, kiedy przyszła na lekcję, pocałował ją tylko w rękę, a wieczorem po 

przedstawieniu poszedł na kolację z Cykowskim i Berczyńskim. 

Już wówczas mieszkała w pensjonacie doktorowej Łopińskiej i sama wracając na 

Wilczą, po trosze czuła się na Bończę obrażona. Najwidoczniej nie zależało mu na 
niej. Najwidoczniej lekceważył sobie taką zwykłą girlsę z zespołu. Traktowałby ją 
zupełnie inaczej, gdyby stała się sławną artystką, gdyby w ogóle mogła dojść do 
sławy. Po prostu przekonał się, że Magda nie ma za grosz talentu i teraz pewnie 
żałuje, że w ogóle zajął się nią niepotrzebnie. Tego rodzaju obawy bynajmniej nie 
zniechęciły Magdy. Miała w naturze zbyt wiele uporu i zbyt wiele woli dojścia do 
celu, by poddać się rezygnacji. Przeciwnie. Z tym większym wysiłkiem zabrała się do 
uczenia się piosenki. Najpierw w swoim pokoiku pensjonatowym przepracowała tekst 
przeróżnymi intonacjami, później starała się w interpretacji naśladować różne artystki 
z Turską włącznie. I tu wydało się jej, że robi to bardzo dobrze. Zaraz następnego 
dnia zademonstrowała swoje imitacje Bończy. Sukces był nadspodziewany: sam 
Bończa śmiał się! 

– Więcej karykatury, więcej karykatury! – zachęcał i dawał różne wskazówki, tu 

taki gest, tu dłuższa pauza, tu więcej nosowego brzmienia. Na zakończenie 
powiedział: 

– Widzisz, każda z nich ma swój rodzaj, swój sposób, swoją indywidualność. 

Imitatorstwo jest rzeczą łatwą. Wziętą, ale powtarzam, łatwą. Zdobądź i ty jakieś 
własne ujęcie, własny wyraz. 

Magda starała się. Wszystko jednak wypadało sztucznie i źle. 

– Nie – krzyczał Bończa – to jest guzik. 

W każdym razie imitacje zdobyły jakie takie jego uznanie. I to już było dobrze. 

Poza tym Magda zaatakowała go i z innej strony, zaczęła go kokietować. 
Nieznacznie, bardzo ostrożnie, gdyż bała się, że taki stary wyga łatwo się na tym 
pozna i jeszcze ją wyśmieje. Wzięła się też na inny jeszcze sposób: zachwycała się 

background image

jego talentem, jego konferansjerkami, lecz to go nie brało. 

Wzruszył tylko ramionami i mówił: 

– Daj spokój. 

Był zanadto przeświadczony o swojej wielkości i dlatego udawał skromnego. 

Uważał widocznie Magdę za nieuprawnioną nawet do robienia mu komplementów. I 
nagle, całkiem dla Magdy niespodziewanie, stało się to jednego ranka. Gdy przyszła, 
leżał jeszcze w łóżku. Witając się, przytrzymał jej rękę. 

– Usiądź – powiedział. 

W jego zaspanych jeszcze oczach dostrzegła dziwny błysk. 

– Zgniotę panu tę piękną kołdrę – powiedziała bez sensu. 

– Więc wejdź pod kołdrę – nie puszczał jej ręki. 

– Pan żartuje – bąknęła. 

– No co!? – prawie krzyknął. – Księżniczkę z bajki udajesz? 

– Nie... tylko... 

– Więc rozbieraj się. 

Owinął się w kołdrę i odwrócił do ściany. 

Magda przez chwilę stała nieruchomo, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Chciało się 

jej uciec i zapłakać, i oburzyć się, ale przecie sama do tego dążyła... 

– Niech tam – zdecydowała się w myśli. 

Zaczęła szybko rozbierać się. Na szczęście miała na sobie świeżo upraną 

kombinezkę. Od szeregu dni sama prała swoje dwie najładniejsze kombinezki i 
narażała się na złośliwe docinki służących w pensjonacie, prasując je w kuchni. 

– No już? – zapytał, aż drgnęła. 

Szybko ściągnęła sukienkę. 

W dwie godziny później, gdy zmęczona i z podkrążonymi oczyma śpiewała 

swoją piosenkę, wówczas to po raz pierwszy Kamil powiedział, że dobrze. 

Tuliła go i całowała z wdzięczności za te słowa, i za wszystko. 

– Taki zabieg kosmetyczny dobrze ci robi – uśmiechnął się. 

Nie przyznała mu się, że właściwie to on był jej pierwszym mężczyzną. 

Wstydziła się tego. A poza tym, mógł jej nie uwierzyć. Zresztą, wcale nie interesował 
się tą sprawą. Zapytał tylko od niechcenia: 

– A cóż tam z Kornatem? 

– Nienawidziłam go zawsze i zawsze nim się brzydziłam. 

– A jednak byłaś jego kochanką. Żyłaś z nim – ziewnął Bończa. 

– To nieprawda! – zerwała się. – To kłamstwo. 

background image

– No, zgoda, zgoda – machnął ręką – co to mnie obchodzi. 

Chciała mu powiedzieć, że to źle, że powinno go obchodzić, że tylko jego kocha, 

że on jest jej pierwszą i jedyną miłością, ale w myśli przychodziły tylko takie słowa, 
które znała z piosenek "Złotej Maski". Aż dziwne było, że wszystko, co myślała o 
miłości, było już wyświechtane tymi i innymi piosenkami, banalne i rymowane. 

A jednak kochała Kamila. Nie ulegało to wątpliwości. Zawsze wyobrażała sobie 

miłość nieco inaczej, lecz inaczej tylko o tyle, że i ten, w którym ona się zakochała, 
nie będzie ukrywał swego uczucia. 

Tymczasem Kamil był wprawdzie dobry, miły, cierpliwy jako pedagog, chodził z 

nią do teatru i często po drodze kupował różne prezenty, przeważnie do ubrania, 
kapelusz, pantofelki, sukienkę, czy kombinezkę, ale miał przy tym jakąś oschłość. 
Nie lubił czułych słów i nawet jego komplementy, chociaż ich nie żałował, były 
jakieś sztywne. Nawet jego pieszczoty, które przyprawiały Magdę o zawrót głowy i 
półprzytomne szaleństwo, odznaczały się chłodem. Obserwował ją swoimi szarymi 
oczyma, przyglądał się spokojnie jakoś, niemal obrażająco. 

Mówiła sobie, że widocznie tak musi być, przy całym swoim uporze umiała 

godzić się z rzeczywistością. 

Bończa był pod jeszcze jednym względem człowiekiem w teatrze wyjątkowym – 

wiele czytał. Jego mieszkanie, wszystkie cztery pokoje, pełne były książek i wciąż 
kupował nowe. Wystarczały mu trzy minuty przerwy w jakimś zajęciu, by zaraz 
sięgał po książkę. Były to przeważnie poezje i dzieła naukowe. Z powieści czytywał 
tylko autorów dawnych. Teraz często i Magdzie dawał do rąk tę czy inną książkę i 
kazał jej czytać głośno. Jeżeli przerywał czytanie, to jedynie po to, by wytłumaczyć 
jej sens danej rzeczy, lub podkreślić oryginalność stylu czy piękno słowa. Równie 
żywo interesował się muzyką i malarstwem. 

Za kulisami wprawdzie pokpiwano z tych zainteresowań Bończy. Podejrzewano 

go o snobizm i zapewniano, że w gruncie nie zna się na niczym poza konferansjerką. 
Jednak Magda wyrobiła sobie wręcz odmienne zdanie. Nie dlatego, że go kochała, 
lecz swoim zdrowym rozumem umiała przecie ocenić, co jest komedią, a co prawdą. 

W każdym razie, odkąd żyła z Bończą, jej własne upodobania i myśli poszły w 

tym kierunku. Umiała zrozumieć i zapamiętać uwagi Kamila o sztuce, o utworach 
literackich, o sprawach ludzkich. Wierzyła w ich mądrość, a miała i sprawdzian, że 
bądź co bądź nie było to głupie. 

Sprawdzianem tym było towarzystwo starszych panów w kawiarni. Ilekroć 

nadarzała się trafna sposobność w rozmowie, Magda wypowiadała swoje zdanie, a 
raczej zdanie Kamila i widziała bezpośredni skutek, który wyrażał się w zdziwieniu, 
w przyznawaniu racji, w długiej dyskusji, a czasem w podziwie. 

Bończa nie lubił chodzić po kawiarniach i Magdzie nigdy nie towarzyszył. Miał 

zresztą mnóstwo roboty. Nigdy też nie wyraził niezadowolenia z powodu jej dość 
częstych posiedzeń ze staruszkami. Co do nich, pozycja Magdy w ich kółku w 
stosunkowo niedługim czasie ustaliła się wyraźnie. Wprawdzie początkowo ten, lub 
ów próbował zaankietować Magdę dla siebie, proponował przejażdżki samochodem, 
zapraszał na kolację, czasem do knajpy, czasem do domu, nawet przebąkiwał o 
porzuceniu teatru, Magda jednak zawsze potrafiła śmiechem i żarcikiem wykręcić się 
od czegoś, co byłoby przecie wstrętne i o czym nigdy nie myślała. Nie przestała po 
dawnemu kokietować tych zażywnych panów. Od czasu do czasu wpadała nawet do 

background image

tego czy innego do ich biur, wypijała filiżankę kawy, siedząc w przepastnym fotelu 
we wspaniałym gabinecie prezesa czy dyrektora, ale na tym kończyło się wszystko. 

– Nie odmawiaj im tego – uśmiechał się Bończa, wysłuchując sprawozdania 

Magdy – taki piernik musi chociażby udawać przed swoim personelem, że ma piękną 
i młodą przyjaciółkę. 

– A ty nie jesteś zazdrosny? – pytała. 

– Ja? O co? 

– No, o mnie. 

– Ach, przecież sama mówisz, że mnie nie zdradzasz. 

– A jeżeli ja kłamię – upierała się. 

– Nie kłamiesz. 

– Sam mówiłeś, Kam, że najuczciwsza kobieta kłamie, nawet bez potrzeby, po 

prostu, żeby na wszelki wypadek mieć wprawę. 

– Ale ty nie jesteś jeszcze kobietą – odpowiadał spokojnie. 

– Tylko czym? 

– Jesteś gęsią. 

I tak zbywał ją żartami. Oczywiście nie był zazdrosny. Nie był też zazdrosny o 

Biesiadowskiego, który co kilka dni przychodził po dawnemu pod teatr. Wiedział, że 
o takich nie ma co być zazdrosnym. Magda zaś nie znała nikogo, kto by mógł 
wzbudzić zazdrość u Bończy. Dlatego po trochu żałowała wyjazdu inżyniera 
Piotrowskiego. 

Piotrowski siedział w Sosnowcu i zasypywał Magdę listami, które stawały się z 

dnia na dzień coraz płomienniejsze. 

Gdy jednak pokazała je Bończy, po pierwsze nie chciał ich czytać, mówiąc, że 

szkoda czasu, gdy zaś przejrzał kilka, rzekł: 

– Nudzi się sztrabanclowi na prowincji. Nie zawracaj sobie głowy. 

– Ale on jest piękny, jak... jak... Apollo. 

– Tak?... Hm... Więc zawracaj sobie głowę – odpowiedział z uśmiechem. 

Magda była bezsilna. 

– Takiś pewny siebie – robiła nadąsaną minę. 

– Przeciwnie – Kamil robił się wersalski – ciebie jestem pewien, moja droga ty 

przebiegła kwoczko. 

I tak było zawsze. Zbywał ją dowcipami, gdy zaś ona mówiła o swej miłości, 

wysłuchiwał tego z taką miną, jakby mu się akurat to należało. W ogóle Bończa nie 
umiał się czymkolwiek ucieszyć. Najpochlebniejsze recenzje, najhuczniejsze brawa, 
entuzjastyczne oceny, przyjmował bez zachwytu. Nie tak, jak Kornat, który 
entuzjazmował się pochwałami, pysznił się powodzeniem, a w chwilę potem stawał 
się chmurny, gdyż wszystkiego mu było za mało, a każde słowo krytyki 

background image

doprowadzało go do wściekłości. Bończa traktował i to inaczej. Mówił: 

– Muszę to zmienić. 

– Ależ oni nie mają racji – denerwowała się Magda – ty w tym jesteś wprost 

świetny! 

– Ach, moja droga, naucz się jednego: zadaniem aktora bynajmniej nie jest być 

świetnym, lecz uchodzić za świetnego, czyli podobać się. 

– To zależy komu – nie ustępowała. 

– Komu?... Większości. 

– A cały ranek czytałeś mi dowodzenie, że większość nigdy nie ma racji. 

– I cóż z tego? – wzruszał ramionami. – Mniejszość ma rację, ale za to nie 

posiada pieniędzy, wpływów i znaczenia. Tak to sprawiedliwie rzeczy na świecie 
podzielono. A kto uważa taki stan za niesprawiedliwy, ten ma rację, czyli wyższą 
satysfakcję, rezygnując tym samym z takich poziomych korzyści, jak powodzenie, 
wygodne życie i forsa. 

– Hm – zamyśliła się Magda – ale można chyba rację zachować dla siebie, a 

postępować jak inni. 

– Po co chować rzeczy bezużyteczne?... Bo albo bierze się wciąż ową rację pod 

uwagę i człowiek nieustannie się gryzie w sobie, albo nosi się ją w żołądku, jak 
niestrawiony zakalec i miewa się tylko czkawkę. 

I Bończa zaczynał rozwijać swoje poglądy. Mówił o znaczeniu indywidualnym, o 

instynkcie społecznym, o humanizmie, o przeznaczeniu, opowiadał różne kawałki z 
historii, wstawał, wyszukiwał jakąś książkę, a w niej jakiś ustęp, czytał i znowu 
mówił. Mówił bardzo zrozumiale i zajmująco. Gdyby nie używał masy słów obcych, 
naukowych, których Magda nie znała, mogłaby godzinami bez zmęczenia słuchać. 
Stopniowo jednak odrywała się jej uwaga od treści wywodów Bończy. Śledziła dalej 
poruszenia jego warg i błysk w oczach, ale myślała już o czym innym, o tym, że on 
zdawał się zapominać o jej obecności, że mówił jakby do siebie, o tym, że on jest 
cynikiem, że jednak ten cynizm nie jest wstrętny, jak na przykład u Turczyńskiego, 
aktora, który przygotowywał Iwonki do egzaminu w Związku Artystów, że Bończa 
jest inny niż wszyscy, jakich dotychczas znała. 

I nagle ogarniało Magdę gorzkie uczucie niższości. Nie niższości, lecz smutku, że 

on jest taki mądry, że tyle rzeczy wie, że tyloma interesuje się, że jego myśli zajęte są 
jakimiś ważnymi, a prawie nic wspólnego nie mającymi z życiem sprawami. Ani z 
życiem, ani z teatrem, ani z nią, z Magdą. I wybuchało w niej przerażenie, że nigdy 
go nie dosięgnie, nigdy nie potrafi pojąć go całkowicie, nigdy nie dotrze do jego 
wnętrza. A to wnętrze, to właśnie on. Reszta jest nieważna. Reszta, to jego aktorstwo, 
to jego wysmukłe sprężyste ciało i pieszczoty, których nie skąpi, jak nie skąpi 
uśmiechów na scenie. Może je rozdawać garściami, bo to go nic nie kosztuje, to, nie 
pochodzi z niego. Nie przywiązuje do nich znaczenia. Prawdziwym, istotnym sobą 
jest teraz. Czemu ona, która czuje to i rozumie, jest bezsilna, gdy chce przez ten 
gąszcz słów, przez tę gmatwaninę myśli przedrzeć się do środka jego mózgu, gdzie 
ukryta jest tajemnica, po co, dlaczego, co go zmusza do ciągłej ucieczki w głąb 
jakichś odległych, przecie życiowo nieważnych spraw?... Może w ogóle 
nieważnych?... W każdym razie wrogich, przedzielających, nienawistnych dla 

background image

Magdy, odbierających jej człowieka, którego kocha. 

Wówczas chciała, musiała bronić się. Musiała walczyć o niego. Wystarczyłoby 

po prostu przerwać mu, ściągnąć jego uwagę do rzeczy codziennych. Ale czuła 
instynktem, że tym zraziłaby go sobie, że oddaliłaby go tym bardziej, że takie 
wtargnięcie spraw pospolitych w moment głośnego jego myślenia, do wnętrza, które 
łaskawie i może tylko przypadkowo właśnie przed nią otworzył, uzna za 
świętokradztwo, a ją, Magdę, za głupie zwierzątko, które nie umiało docenić takiej 
chwili. A ona przecie rozumie go i ceni, ale jakże mu powie, że się boi, że wdzięczna 
mu jest za takie chwile, lecz jednocześnie nienawidzi ich! Że on, on sam, jest dla niej 
najważniejszy i cokolwiek będzie ich rozdzielać, bodaj te jego myśli, stanie się jej 
nieprzyjacielem. Ale on tego nie rozumie. 

I dlatego cicho, ostrożnie, nie zmieniając wyrazu skupionej uwagi, Magda 

przysuwała się do Bończy, miękko, łagodnie sadowiła się na jego kolanach i z wolna 
zaczynała tulić się doń. Przez ten bliski cielesny kontakt zmniejszała się dzieląca ich 
odległość. Ciepło jej ciała, zapach skóry, oddech przytulonej piersi – zaczynały 
działać. Pieszczotliwe ujęcie jego ręki, muśnięcie warg po skroniach – i słowa padały 
coraz rzadsze i myśli mu przędły się coraz wolniej... Z każdym mgnieniem, z każdym 
uderzeniem pulsu, z każdym ruchem płuc odzyskiwała go znowu, coraz prędzej, 
coraz pewniej, aż uczuwała wreszcie, że obejmująca ją automatycznie ręka zaciska 
się nad biodrami prawdziwym, żywym uściskiem. 

– Jakiś ty mądry – szeptała wówczas cichutko. 

Przecierał sobie czoło i rzucał, jakby na pożegnanie uciekającym myślom: 

– A można, można by i z innej strony na to spojrzeć... 

Ale już nie spoglądał, tylko przymykał oczy i poddawał się pocałunkom. A w 

kilka minut potem, gdy już całkiem byli przy sobie, widocznie orientował się w jej 
podstępie, gdyż mówił żartobliwie pouczającym tonem: 

– Mniej abstrakcji, więcej akcji! 

Po chwili zaś dodawał: 

– Muszę to podsunąć Hojnerowi. Doskonały refren do piosenki "Mniej abstrakcji, 

więcej akcji"... Kombinujesz?... 

Piosenka Lewoniewskiej... Coś o mężu czy o kochanku filozofie. 

– Że niby?... – chciała się połapać. 

– Mniej tego, co robiłem przedtem, a więcej tego co robię teraz – wyjaśniał już z 

dawnym półironicznym, a pełnym niewypowiedzianego wdzięku uśmiechem. 

I w teatrze nie ukrywał swego zajęcia się Magdą, chociaż nie afiszował się z tym 

również. Powoli przyzwyczajano się w teatrze do łączenia ich nazwisk. Do Magdy 
niemal codziennie zwracał się ten lub ów z prośbą o pomówienie z Bończą, o 
wyperswadowanie mu czegoś lub nakłonienie go do jakiejś zmiany. Ma się rozumieć, 
odżegnywała się od wszystkiego. 

– Dajcie mi święty spokój, a cóż ja mogę!? – broniła się szczerze. Szczerze, gdyż 

nie wyobrażała sobie, by Bończa, pomimo wszystkiego, zechciał liczyć się z jej 
zdaniem. 

background image

Raz jeden tylko, gdy Berczyński chciał w skeczu opuścić jedyny kawałek, 

wyborny zresztą, gdzie ten biedak Malski mógł liczyć na szmerek na widowni, lub 
nawet na brawko, ujęła się za nim: 

– Stary Bercz to obrzydliwy zazdrośnik – powiedziała Kamilowi wieczorem – nie 

powinieneś zgodzić się na tę kupiurę. 

I Bończa przyznał jej słuszność, skecz szedł w całości, natomiast Malski, 

dopadłszy Magdę w kącie, aż miał łzy w oczach gdy jej dziękował. Jednak całe 
wzruszenie z tego powodu niedługo radowało Magdę. Nazajutrz dowiedziała się od 
Staśki Żukowskiej, że ta na własne uszy słyszała, jak Malski wobec Zosi 
Jasionowskiej i suflera Fronta twierdził, że "ta rzeźniczka rządzi się tu, jak szara gęś i 
nosa zadziera". 

– Tak?... – powiedziała Magda – to dobrze. 

I przysięgła sobie, już nigdy nikogo nie bronić, a że przebaczać nie umiała, 

Malskiego dobrze sobie zapisała w pamięci. Byli w tej pamięci i inni. Sufler i 
kapelmistrz, inspicjent i Morelówna, a trochę i Cykowski, lecz przede wszystkim 
Malski, bo postąpił, jak świnia. Teraz jeszcze nic im zrobić nie mogła, miała jednak 
czas. Obecnie zaś bardziej, niż kiedykolwiek, zależało Magdzie na utrzymaniu jak 
najlepszych stosunków ze wszystkimi, nie wyłączając bileterów, maszynistów i 
woźnych. 

Zaczęła właśnie próby na scenie. 

Było to nad wyraz przykre, żenujące i męczące. Po pierwsze, każdy przyłaził, by 

się na nią gapić. Wszyscy, nawet stenotypistki i kasjerki wybałuszali na nią oczy, jak 
na niepożądanego intruza, na byle debiutantkę. Obawiała się, że zrobi od razu klapę i 
że do występu nie dojdzie. Na szczęście w tymże czasie do "Złotej Maski" dotarły 
pierwsze wieści zza kulis konkurencyjnego teatru rewiowego: zaangażowano tam 
prawdziwego Murzyna, szofera z którejś ambasady. Nauczono go śpiewać, tańczyć, 
grać na banjo i wiele sobie obiecywano po nim. 

Wobec tego Cykowski zapalił się do Magdy. Po pięć razy przylatywał podczas 

próby, krzywił się, piszczał, podskakiwał, zwoływał cały personel, by zebrać zdania 
"szarego człowieka" o Magdzie, szalał po scenie, naradzał się z Bończą, z 
kapelmistrzem, z dekoratorem, kazał w kostiumerni robić Bóg wie ile projektów dla 
debiutantki i wreszcie zawyrokował, że z tego debiutu trzeba zrobić atrakcję. 

Atrakcja!... 

Słowo to przebiegło błyskawicznie za kulisami, przez garderoby, przez korytarze, 

przez kancelarię i pokój orkiestry, w pół godziny dotarło do kawiarń i restauracji, do 
innych teatrów, do redakcji dzienników, wszędzie, gdzie był ktokolwiek interesujący 
się sceną i aktorami. 

– W nowej rewii "Złotej Maski" ma być niezwykła atrakcja, debiut jakiejś 

Nieczajówny. 

W dwie godziny później wiedziano już doskonale, kto zacz i co: młodziutka, 

ładna, ruda (nie farbowana), z Iwonek, żyje z Bończą, córka piekarza, czy stolarza, 
podobno wcale obiecująca. 

W związku z wyrokiem Cykowskiego zmieniono cały układ rewii. Siostry Stelli, 

które miały poprowadzić półfinał, przeniesiono na środkowy numer, piosenkę Magdy 

background image

natomiast zrobiono szlagierem. Mało tego! Cała rewia miała się nazywać od jej 
numeru: "Królową Pereł". 

Ponieważ tekst piosenki nie bardzo się nadawał do nowego pomysłu Bończy, na 

gwałt sprowadzono z Otwocka wypoczywającego tam Hojnera. Piosenkę przerobiono 
wspólnymi siłami, a cały numer miał być jedną wielką wspaniałością. 

Dekoracje miały wyobrażać brzeg morza o zachodzie słońca. Dwanaście Iwonek 

na dwóch czółnach wyciąga srebrną sieć i najpierw wyławiają dwie siostry Stelli, 
jako rusałki, a później ogromną różową muszlę z samą Królową Pereł, czyli z Magdą. 
Muszla jest otwierana przy swego rodzaju rytualnym tańcu polinezyjskim. Otwiera 
się iluminowane na różowo wnętrze i wychodzi Magda, prawie naga, jedynie w 
wąziutkich naszytych perłami majteczkach i w takich samych napierśnikach, w 
diademie z ogromną perłą nad czołem. Królowa Pereł śpiewa prześlicznego slowfoxa 
z półsentymentalnym i półżartobliwym tekstem o młodym poławiaczu pereł, który 
dotarłszy kiedyś na dno morza i ujrzawszy Królową, już wrócić na brzeg nie chciał. 
Na zakończenie Magda miała zatańczyć specjalny taniec, ułożony dla niej przez 
samego Robowskiego, baletmistrza opery. 

Inscenizacja tego jednego numeru miała kosztować masę. 

Ponieważ zaś należało pokazać nową gwiazdę jeszcze raz, w drugiej połowie, 

Magda musiała śpiewać jeszcze jedną piosenkę w zupełnie odmiennym stylu. 
Wydobyto stosy dawniej odrzuconych utworów. Cała dyrekcja wisiała godzinami nad 
taperem, aż zadecydowano dać coś nowego. Hojner, niewyczerpana studnia i tu nie 
zawiódł! Pomysł Bończy "Mniej abstrakcji, więcej akcji" został ułożony w 
wyśmienity, dowcipny wiersz i podłożony pod szampańskiego fokstrota. Połowa 
miała być zaśpiewana, połowa zaś wygłoszona parlando. Na bis (daj Boże!) poszłyby 
imitacje. 

W teatrze wrzało. Magda chodziła za kulisami pod nieustającym pręgierzem 

spojrzeń i szeptów, które milkły za jej zbliżeniem się, zmieniając się w na pozór 
życzliwe pytania i zachwyty. Pomimo swego oszołomienia, Magda umiała wyłowić z 
nich jadowite szpilki ironii i to doprowadzało ją do płaczu. Otoczyła ją nagła i 
powszechna wrogość. Odkąd zapadło postanowienie lansowania jej na gwiazdę, nie 
mogła już wierzyć nikomu. Nawet siostry Stelli, które zawsze okazywały jej 
prawdziwą sympatię, teraz, widocznie zrażone zepchnięciem ich w półfinale do roli 
adiutantek Magdy, uśmiechały się do niej z przymusem i nieszczerze. 

Nikt jednak z obawy przed Bończą nie ośmielał się głośno wyrażać swego 

niezadowolenia, a ze strachu przed zawsze przesądnym Cykowskim, wróżyć 
publicznie klapy lansowanej gwieździe. Nikt z wyjątkiem Kornata. 

Ponieważ od premiery Kornat jechał na urlop, nie brał więc udziału w próbach 

rewii i na próby nie przychodził. Jednak podczas przedstawień nie omijał za kulisami 
nikogo, by mu powiedzieć, że dyrekcja zwariowała i że następna rewia będzie leżała 
na obie łopatki. 

– To jasne – darł się na cały korytarz. – Turskiej nie będzie, mnie nie będzie i 

chcieć nas zastąpić byle krowientą! "Złota Maska" schodzi do rangi szmiry w 
grajdołku. 

Podniósł głos i śmiał się: 

– Zobaczycie, cała buda na tym się przewali! 

background image

Magda wpijała sobie paznokcie w dłonie, by nie wybuchnąć płaczem, by 

opanować się i nie wydrapać mu oczu, nie zrobić jakiejś awantury. 

Obserwowała Bończę, który musiał przecie słyszeć te ryki Kornata, lecz udawał, 

że nie zwraca na nie uwagi. Witał się z nim po dawnemu, a tylko nie wdawał się w 
rozmowy na temat przyszłej rewii. 

Jeżeli doszło do skandalu, to tylko z winy samego Kornata. Całkiem 

niepotrzebnie przyszedł na próbę. Po to tylko, by wywołać awanturę. Za kulisami 
wiedziano już o tym, że wszedł na widownię i usadowił się gdzieś w końcu. Magda 
jednak wcale go nie spostrzegła z rzęsiście oświetlonej sceny. Widziała tylko 
siedzących w pierwszych rzędach Cykowskiego, Michałka, kilku autorów z 
Czubarkiem i z Hojnerem, kilku aktorów, Bończę, Karnicką, baletmistrza i jeszcze 
paru wspólników "Złotej Maski". 

Była to jedna z końcowych prób, już przy zupełnej orkiestrze i w prawie 

kompletnych dekoracjach. Magda czuła się znakomicie. Po kilkunastu lekcjach u 
profesora Wiśniewskiego, po niezliczonych powtarzaniach piosenki z Bończą, czuła, 
wiedziała, że całość wypada przynajmniej dobrze, jeżeli nie doskonale. 

I oto nagle, gdy w połowie piosenki zrobiła potrzebną tu i bardzo efektowną 

pauzę, w końcu sali rozległ się niepohamowany, wybuchowy śmiech Kornata. 

Orkiestra zatrzymała się, a tymczasem Kornat, dusząc się od śmiechu, zaczął 

wykrzykiwać: 

– Nie! Dajcie spokój! Tego jeszcze nie było! To wam skradną do Casino de 

Paris!... 

– Przestań Leon! – jeszcze spokojnie zawołał Bończa. 

Lecz Cykowski już był na nogach, już skakał i czerwony jak burak wymachiwał 

rękami. 

– Co jest do cholery! Niby to ci się nie podoba?! 

Wówczas Kornat zbliżył się do nich i nie przestając śmiać się, wystawił palce w 

kierunku Magdy oniemiałej na scenie: 

– Toż to prawdziwy grajdołek, jak Boga kocham! 

– Dlaczego do cholery? – już zaniepokojony i niepewny swego zdania wrzasnął 

Cykowski. 

– Bo do cholery kryminał! – wyszczerzył się nań Kornat. 

– Ona rusza się, jak krowa! Rozumiesz! A wyje, jak pies do księżyca! 

– Uspokójcie się! – zadreptał między nimi Michałek, łapiąc to Bończę, to 

Kornata, to Cykowskiego za klapy marynarek. 

– Całą rewię zarżniecie! – opędzał się od Michałka Kornat. 

– Co jest? Dlaczego? – podbiegł jeden ze wspólników. 

– A ja ci mówię, odejdź! – syknął Bończa. 

Kornat zmierzył go pogardliwym wzrokiem: 

background image

– Licz się ze słowami! 

– Panowie – płaczliwie wołał Michałek. 

Na scenie wszyscy, kto żyw był za kulisami, skupili się przy rampie. Na dole 

powstał nieopisany gwar i nagle zakotłowało się. 

Nad głowami mignął jasnoszary rękaw Bończy i jego pięść wymierzyła silny cios 

w sam środek szerokiej twarzy Kornata. 

Ten krzyknął przeraźliwie i ciężko zwalił się między fotele pierwszego i drugiego 

rzędu. 

Bończa, blady, z ponurym blaskiem w oczach, odwrócił się do rampy i ryknął, aż 

stojący obok Cykowski zatoczył się: 

– Na miejsca, psiakrew!!! Próba!!! 

Zatupotały nogi po deskach i wszyscy ustawili się do próby. 

– Czapski, jazda! – już spokojnie kiwnął Bończa kapelmistrzowi. – Uwaga! 

Pałeczka dyrygenta zawisła na sekundę w powietrzu i zakreśliła łuk. Orkiestra 

zaczęła grać. Dwanaście Iwonek w rytmicznym falistym ruchu otoczyło muszlę i 
rozbrzmiewał znowu drżący głos Królowej Pereł: 

"W moim pałacu z korali Wśród opalowych mgieł..." 

Z wysokości konchy widziała Magda Kornata, wydobywanego spośród foteli. 

Twarz miał całą we krwi i rozwichrzone włosy. 

Wieczorem przed kurtyną, Bończa uśmiechnięty, mówił swoim ciepłym, 

aksamitnym głosem: 

"...ten drobny wypadeczek samochodowy, który spotkał naszego kochanego 

kolegę i uniemożliwił mu dziś występ, nie powinien nas jednak pogrążać w smutku. 
Świetny nasz gwiazdor miał tylko z lekka rozciętą wargę. Co za rozpacz na kilka dni 
dla wielu pięknych ust, które by chciały pocieszyć Leona Kornata..." 

Po kilku dniach Kornat wznowił swe występy i nawet pogodził się z Bończą. 

Teatr musiał żyć swoim trybem. Inna rzecz, że obaj nie przebaczyli sobie bynajmniej, 
obaj zapisali w pamięci wzajemną nienawiść, czekającą tylko pierwszej sposobności, 
by wyrazić się w zemście. Tak było w teatrze. 

Tylko Magda po owym skandalu nie mogła przyjść do siebie. Pomimo zapewnień 

Bończy, że rozprawił się z Kornatem, gdyż ten już za bardzo działał mu na nerwy, 
dopatrywała się w jego postępku jakiejś rycerskości, aktu obrony jej, napastowanej 
kobiety. Do podobnej obrony zaś zdolny być może tylko ten, który naprawdę kocha. 

To przeświadczenie wynagrodziło Magdzie wiele. I docinki koleżanek i intrygi za 

kulisami i nawet brak pieniędzy. Od dwóch tygodni kasa wypłacała zaledwie 
kilkuzłotowe zaliczki. Przygotowanie rewii pochłonęło ogromne sumy. Cykowski 
musiał wciągnąć nowego wspólnika, właściciela restauracji na Muranowie. Wspólnik 
ten był tym uciążliwszy, że należąc do pobożnych chasydów sam do teatru nie 
przychodził, wolałby zobaczyć diabła niż przedstawienie, czy próbę. Za to za swoje 
kilka tysięcy wtrącał się we wszystko przez pośredników, przez jakiegoś szajgeca i 
drugiego, pokątnego doradcę z Franciszkańskiej. Ci wsadzali nos wszędzie, 

background image

doprowadzając Cykowskiego, Michałka a szczególniej Bończę do rozpaczy. 

Było postanowione z wielkich zysków, których spodziewano się po nowej rewii, 

spłacić owego restauranta i jeszcze jednego lichwiarza. 

– A co będzie, jeśli rewia nie weźmie? – z przerażeniem pytała Magda. 

Bończa obojętnie wzruszał ramionami: 

– Klapa. 

– Jak to klapa? Całkiem?... 

– No, tak. Teatr diabli wezmą. 

I Magda, chociaż jej tego nikt nie mówił, rozumiała, że tu od niej najwięcej 

zależy. Właściwie nie od niej, lecz od tego, czy ona, taka, jaką jest, spodoba się 
publiczności. 

Oba swoje numery opracowała jak umiała najlepiej... 

– Powiedz – pytała Kamila – powiedz, czy to jest możliwe? 

– Owszem – potakiwał – nawet dobre, ale... 

– Co za ale? – denerwowała się. 

– Boże, Boże, co to będzie – ściskała sobie skronie rękami. 

W takim stanie rzeczy nadszedł wreszcie dzień premiery. 

Poprzedniego dnia przedstawienie zawieszono i próba generalna trwała z 

dwugodzinną przerwą na obiad od jedenastej rano do trzeciej po północy. 

Było to istne piekło. Aktorzy, orkiestra, maszyniści, personel z malarni i z 

kostiumerni, wszyscy wyglądali jak trupy i ledwie powłóczyli nogami. Za kulisami, 
na widowni, na scenie uwijali się krawcy, panienki z magazynów mód, kuśnierze. 
Wciąż coś zmieniano, podpinano, przykrywano, przymierzano. W krzesłach 
porozsiadali się krewni, znajomi krewnych i krewni znajomych i podczas króciutkich 
przerw zrywali się chmarą do rampy, by wyszeptać swoje uwagi, rady, wskazówki. 

Inspicjent spocony, z wypiekami na żółtej twarzy warczał zachrypłym głosem, 

kapelmistrz Czopski bez kołnierzyka, w rozchełstanej mokrej koszuli walił pięściami 
w pulpit, Cykowski z wyszczerzonymi zębami zwisał bezsilnie w fotelu pierwszego 
rzędu, kilkanaście nikomu bliżej nieznanych osób wtrącało się we wszystko i 
wymachiwało laskami, na znak przejęcia się nasuwając na czoło i zsuwając na ciemię 
czarne meloniki, lub pilśniowe kapelusze. Po garderobach, na zatłuszczonych 
papierach piętrzyły się prowianty, podgryzione kanapki, kiszone ogórki, zgniecione 
ciastka, niedopite szklanki z czarną kawą i piwem, puder i zwykły kurz. 

Od jupiterów, reflektorów, od setek rozżarzonych lamp ślepły oczy, a rozgrzana 

szminka spływała wraz z potem. 

Ale powinno być świetne. 

Łatwo mu było mówić! Zresztą już nauczyła się w teatrze jednego: nikt nigdy do 

końca premiery nie wiedział, czy i co podoba się publiczności. Najlepsi fachowcy, 
najstarsi praktycy teatralni nie podejmowali się stawiania horoskopów. Prawie zawsze
wypadało odwrotnie. Najlepsze numery przechodziły bez wrażenia, a chwytały 

background image

głupstwa. 

Magda w domu już całkiem nie jadła. Ograniczała się do kilku bułek na śniadanie 

i do obiadu u Bończy. Nie miała pieniędzy nawet na nowe pantofle. A że listopad 
tego roku był wyjątkowo błotnisty i deszcz lał całymi dniami, przychodziła nieraz do 
teatru przemoknięta do nitki. 

Modliła się tylko o jedno, żeby nie rozchorować się. I chodziła do wróżek. Była 

już coś u piętnastu. Każda przepowiedziała jej co innego, lecz na ogół wróżby 
brzmiały pomyślnie. Powodzenie, bogate wyjście za mąż, zamożny opiekun, sława, 
spadek po dalekiej krewnej. 

I do kościołów zaczęła wpadać. Na chwilę, bo zupełnie nie miała czasu, ale co 

dzień. 

Przemęczona, głodna, zziębnięta układała się późnym wieczorem na swoim 

twardym łóżku, by aż do zupełnego wyczerpania przeglądać i po tysiąc razy 
odczytywać wzmianki reklamowe w dziennikach. 

Wszędzie jej nazwisko podawano wielkimi literami, zamieszczano fotografie z 

pochwalnymi podpisami: "nowa gwiazda", "świeży talent", "rewelacyjny nabytek" 
"Złotej Maski"... Magdalena Nieczajówna... Magdalena Nieczajówna... Magdalena 
Nieczajówna... 

W środku, na balustradzie orkiestry stał jeden jedyny w tym chaosie spokojny i 

przytomny człowiek, reżyser Bończa, i raz po raz wołał swoim niewzruszonym, 
bezlitosnym głosem: 

– Źle! Jeszcze raz! Kurtyna! 

I chociaż każdy już resztkami sił gonił, a raczej poruszał się niczym nakręcony 

manekin, nikt nie ośmielił się oponować, nikt narzekać. Teraz zapomniano już o 
intrygach i nieotrzymanych rolach, o tym, że rywalowi przypadł szlagier, a komuś 
"ogon". Wobec zbliżającej się premiery, wobec nowej wielkiej bitwy, każdy chciał 
wydobyć z siebie maksimum zdolności, pełny wysiłek, całkowitą umiejętność. A że 
nikt już nie wiedział, nie rozumiał, nie był pewien swego przez tyle tygodni 
drobiazgowo opracowanego i przemyślanego kawałka, teraz od razu i bez zastrzeżeń 
zdawał się na zdanie reżysera, na jego koncepcję, jego smak, jego decyzję, jedyny 
niewzruszony, wyrazisty drogowskaz w tym skołowaceniu. 

– Źle! – Jeszcze raz! Kurtyna! – rozbrzmiewał głos Bończy. 

Zegar nad klitką inspicjenta wskazywał trzecią, gdy próba generalna została 

skończona. Nieludzko przemęczeni, a przecież kontenci, pełni nadziei, że tak 
potworna praca nie może pójść na marne, że premiera uda się, jak amen w pacierzu, 
jednak, by nie zapeszyć powodzenia, zapewniali się wzajemnie: 

– Oczywiście, klapa na całej linii. 

– Pies na to nie zechce patrzeć. 

– Bałagan i tyle. 

– Po prostu g...o! 

– Mnie wygwiżdżą, jak Boga kocham – przysięgał Berczyński. 

– Człowiek haruje, jak to bydlę, a później przyjdzie taki cymbał, taki osioł, takie 

background image

zwierzę i napisze ci w recenzji: "P. Roliński ruszał się osowiale". 

– Cholera! 

Niedbale i w pośpiechu zbierano nawazelinowaną watą szminki z twarzy. Aby 

prędzej do łóżka: spać, spać, spać! 

Na spanie był przeznaczony cały dzień aż do godziny szóstej po południu. I 

Magda, chociaż obudziła się znacznie wcześniej, nie myślała o wstawaniu. Należało 
wypoczywać, jak można najdłużej, by wieczorem być świeżą, z humorem i z 
temperamentem. 

– Nie myśl o premierze – powiedział jej po skończonej próbie Bończa – i nie 

denerwuj się. Wszystko będzie dobrze. 

On jeden nie bał się zapeszenia i nie był przesądny. Magda wiedziała, że 

wieczorem wszyscy przyjdą do teatru ze swymi talizmanami, maskotkami, z różnymi 
starannie przechowywanymi drobiażdżkami, w których tajemniczą moc odwracania 
nieszczęścia wierzył każdy. Berczyński przyprowadzi swego synka, Morelówna 
foksteriera, Czopski przyniesie rękę Fatmy, Kobielski cynową trumienkę. Kira 
Woszczyńska zasuszoną ćmę, a Lewoniewska wystrzępioną złotą peruczkę, w której 
występowała kiedyś sama Sorelka. Magda nie miała żadnej maskoty i to ją zaczęło 
trapić. 

Umyśliła, by kupić sobie w sklepie z zabawkami małą świnkę z celuloidu. 

Ostatecznie każda rzecz dopiero z czasem stawała się maskotą. Bończa, obejrzawszy 
świnkę orzekł, że skuteczność jej będzie niezawodna, jednak na wszelki przypadek 
zaaplikował Magdzie przed rozpoczęciem spektaklu dwa spore kieliszki wina. 
Ponieważ trzęsła się z tremy, świetnie jej to zrobiło. 

Za kulisami jednak nastrój był straszny. Starzy doświadczeni aktorzy wprawdzie 

nadrabiali miną, ale i oni wciąż chwytali się za guzik, pocierali drzewo, stukali w nie 
heblowaną deskę, lub mruczeli pod nosem jakieś zaklęcia czy modlitwy. Jedni na 
drugich patrzyli, jak na współskazańców. Tymczasem z poczekalni i z widowni 
przychodziły wieści: nastrój publiczności niezły, kasa wyprzedana, sala już pełna. 
Zjawili się wszyscy recenzenci. Przez okienko w kurtynie widać było, jak zajmują 
miejsca w pierwszych rzędach. Do garderób leciały meldunki – Jest ten drań taki a 
taki, jest ta złośliwa małpa ta i ta. Jakże bardzo ich teraz nienawidzono tu za kulisami. 
Dla nich to głupstwo i te długie tygodnie pracy, i cały wysiłek, i kariera, i przyszłość, 
i olbrzymi nakład pieniędzy. Będą siedzieli z naburmuszonymi lub skwaszonymi 
minami, od niechcenia klapną parę razy łapami, a później każdy napisze i oczywiście 
nie napisze szczerze. Choćby mu się najbardziej podobało, będzie się kierował 
osobistymi względami, jakimiś nieuzasadnionymi pretensjami czy antypatiami, albo 
zemstą na dyrekcji teatru, że nie uwzględniono jego głupich uwag z poprzedniej 
recenzji, albo intryganctwem na rzecz swoich protegowanych. W bezstronność 
recenzentów nikt za kulisami nie wierzył. Im bliżej było premiery, tym niżej kłaniano 
się im na ulicy lub w kawiarni, tym więcej ich się bano i tym serdeczniej 
nienawidzono. 

Jeden Bończa bywał odmiennego zdania i czasem godził się z zarzutami krytyki, 

ale z nikim w teatrze o tym nie rozmawiał. 

Tego dnia nastrój na sali był rzeczywiście dobry. Wstępny numer został przyjęty 

życzliwie, a Bończę przywitały grzmiące oklaski, które kilkakrotnie przerywały mu 
konferansjerkę. 

background image

To już było dobrą wróżbą. 

– Rozgrzali się! – zacierał ręce Michałek, latając z tą nowiną od garderoby do 

garderoby i wywołując tym gwałtowniejsze "odczynianie pecha". 

Przedstawienie szło gładko. Ani jednej wsypy, ani chwili niepotrzebnej pauzy. 

Numer za numerem. 

Wreszcie przyszła kolej Magdy. Śmiejąc się nerwowo, skuliła się w olbrzymiej 

wysrebrzonej muszli, nieznośnie cuchnącej jakąś metaliczną farbą. Przed kurtyną 
odbywał się szmoncesowy dialog Berczyńskiego z Kobielskim. Sala trzęsła się ze 
śmiechu. Po scenie, z szybkim tupotem przebiegali maszyniści, dopinając na 
klamrach dekoracje i ustawiając rekwizyty. Raz po raz zapalały się lampki. 

Z fałd kurtyny wynurzyli się Berczyński w swoim meloniku i Kobielski w 

kwadratowych rogowych okularach. Wynurzyli się na chwilę, gdyż nie milknące 
brawa wracały ich z powrotem na proscenium. 

– Gotowe! – krzyknął majster. 

– Gotowe! – powtórzył inspicjent – zająć miejsca! 

I nagle orkiestra uderzyła wielkim akordem. Sala ucichła. Muzyka spadła do 

pianissima i kurtyna zaczęła z wolna uroczyście rozsuwać się, otwierając czarną 
czeluść sali. 

Z dwóch łodzi kołysanych z dołu popłynął cichy śpiew chóralny. 

Cichutko zaskrzypiała srebrna sieć i oto już na scenie zatupotały bose nogi sióstr 

Stelli. Pieśń Iwonek wzmagała się, wiosła uderzały o rozciągnięte płótna. Przez 
szparkę w muszli widać było czarną paszczę sali i żarzące się w niej jaskrawe ślepia 
umieszczonych gdzieś w górze na parapecie balkonu reflektorów. 

W orkiestrze rozperliła się melodia staccato, rozperliła się pasażami na 

klawiaturach dwóch fortepianów. 

Pokrywa konchy zaczęła się wznosić coraz wyżej i wyżej, a Magda z wolna 

rozprostowała kolana i stanęła wreszcie naga w kąpieli różowego światła. 

Nic nie widziała, nic nie rozumiała i już niczego się nie bała. W pewnej chwili, w 

dobrze znanej chwili, gdy trzeci akord rozpłynął się w ciszy, a pałeczka kapelmistrza 
Czopskiego zawisła na mgnienie nad jego głową – Magda zaczęła swój śpiew. 

Zdawało się to wszystko trwać niezwykle długo, śpiew, taniec i znowu śpiew, 

końcowa zwrotka, zagłuszona w ostatnich dźwiękach istną burzą oklasków. Kurtyna 
raz po raz rozsuwała się i zabiegała, zamiatając scenę długimi ciężkimi frędzlami. 

– Bisuj ostatnią zwrotkę – dobiegł uszu Magdy głos Bończy. 

Kurtyna znieruchomiała, a w orkiestrze rozperliły się fortepiany. Błysnęła 

pałeczka kapelmistrza... 

"W moim królestwie z korali 

Wśród opalowych mgieł..." 

Czuła, że głos jej teraz brzmi pełniej, śmielej, dźwięczniej. Była taka szczęśliwa! 

Tak szczęśliwym nie był chyba nigdy żaden człowiek. 

background image

Gdy sala znów zatrzęsła się od oklasków, Magda zapomniała że ma kłaniać się, 

że należy powtórzyć kilkakrotnie ten pracowicie wystudiowany ukłon i uśmiech. 
Stała nieruchoma, nieprzytomna przed tym tłumem, nie wiadomo dlaczego 
wyciągnęła obie ręce przed siebie, jakby chciała ich wszystkich objąć, zatrzymać, 
jakby zanurzyć dłonie w tym entuzjastycznym hałasie i nie dać mu opaść i ścichnąć. 
Pod powiekami zakręciły się łzy, rozchylone usta drżały, serce wyrywało się z piersi. 
A sala grzmiała. Z obu stron wygalowani bileterzy wybiegali, ustawiając przed nią 
kosze kwiatów: cały las! 

W garderobie, nieprzytomna jeszcze, wśród nerwowego śmiechu, którego nie 

mogła opanować, zarzuciła Bończy ręce na szyję i trzęsła się cała, powtarzając: 

– Kam! Kam! Jestem taka szczęśliwa! 

Przychodzili inni. Wszyscy. Winszowali. I teraz nawet nie zastanawiała się nad 

nieszczerością tych gratulacji. Ściskała każdego, aż opadła bez sił na krzesło przed 
lustrem. Twarz miała zamazaną szminkami, wyglądała, jak pisanka wielkanocna, ale i 
to ją tylko rozbawiło. 

Wśród kwiatów były piękne żółte róże, nieduży koszyk, ale najdroższy. Chociaż 

nie znalazła w nim kartki, wiedziała, że to od Kamila, jego ulubiony kwiat; nie 
zapomniał o Magdzie i żaden z towarzystwa staruszków, dyrektor Balcer, prezes 
Godziński, minister, dyrektor Stęposz, wysadzili się na olbrzymie i piękne kosze, 
również Biesiadowski popisał się istną balią kwiatów. Poczciwy, kochany 
Biesiadowski! Musiał bulnąć sporo forsy. 

Były też cztery kosze od dyrekcji "Złotej Maski", ale te tylko tak, dla dekoracji, 

po drugim przedstawieniu wrócić muszą do kwiaciarni, skąd zostały wypożyczone. 

Po odpoczynku, po nowych powinszowaniach Cykowskiego i Michałka, zaczęła 

się ubierać do drugiego numeru. 

– No, jak tam? – zagadnął Bończa. 

– Ho! – odpowiedziała – teraz już nie mam żadnej tremy! 

– Tylko nie bądź, mała, zanadto pewna siebie. To też nie robi na publiczności 

dobrego wrażenia. 

– Oj, znowu mnie straszysz! – przeraziła się. 

– Nie straszę. Jestem pewien, że nie zrobisz mi wstydu. 

I nie zrobiła. Piosenka "Mniej abstrakcji, więcej akcji" wzięła publiczność. 

Na bisy poszły imitacje. Widownia szalała. 

– Brawo, brawo! – krzyczał z drugiego rzędu sam gruby redaktor Perkowski. 

Inni wtórowali mu na całe gardło. 

– A teraz kładź się i odpoczywaj – bezapelacyjnie zadecydował Bończa, gdy 

zbiegła ze sceny. 

– Kiedy wcale nie jestem zmęczona! 

– To nic. Tak ci się zdaje. 

background image

– Ależ... 

– Leżeć, smarkata. Na drugie przedstawienie musisz być taka sama. Rozumiesz? 

I była taka sama. Wprawdzie na drugim przyniesiono znowu na salę tylko kwiaty, 

które już raz otrzymała, ale za to publiczność była jeszcze lepsza, nic dziwnego, bez 
recenzentów i bez innej "waty". 

– Ludzie, którzy płacą za bilet – objaśniał Magdę Berczyński – chcą mieć tę 

satysfakcję, że nie zmarnowali forsy i sami siebie podbechtują do "frenetycznego 
entuzjazmu". 

Po przedstawieniu, które skończyło się około pierwszej, Bończa zapytał: 

– No? Chcesz oblać sukces? 

– Kam – krzyknęła uszczęśliwiona. 

– A nie jesteś zbyt zmachana? 

– Skądże! 

– No, to pójdziemy do "Bristolu". 

W "Bristolu" był tłok. Sala pełniutka, ale dla Bończy, jako stałego bywalca stolik 

się znalazł. 

Na tle elegancko ubranych ludzi skromniutka sukienka Magdy robiła raczej dobre 

wrażenie. Zresztą nie wstydziła się swego stroju. Na sali pełno było osób, które 
przedtem siedziały na premierze w "Złotej Masce". 

– Patrzcie to ta Nieczajówna! – dobiegały do uszu Magdy padające z różnych 

stron słowa. 

– Wcale ładna. 

– Jaka młoda! 

– Która to jest Nieczajówna? – dopytywał się jakiś starszy pan przy sąsiednim 

stoliku. 

– Tu na prawo, w czarnej sukni, ruda. 

– Gdzie? Gdzie?... Ruda?... 

Zagrała orkiestra głusząc dalsze głosy. 

– Widzisz – uśmiechnął się Bończa – już jesteś popularna. 

Zarumieniona i podniecona Magda dopiero teraz dostrzegła wciąż kłaniającego 

się jej dyrektora Stęposza. Siedział z dwiema paniami niezwykle pięknymi. 
Spoglądając w ich stronę zauważyła przy dalszym większym stole dość hałaśliwe i 
podpite już towarzystwo. Z brzegu siedział uderzająco przystojny młody brunet i 
dosłownie nie spuszczał Magdy z oka. Szykowne ubranie, sygnet i wielki brylant na 
ręku, szpilka z oprawną perłą w krawacie i złota papierośnica, z której co chwila 
wyjmował nowego papierosa, wskazywały, że musi to być jakiś arystokrata. 

Bończa opowiadał o relacjach, jakie zdążył usłyszeć w teatrze od osób z 

publiczności o Magdzie. Słuchała go uszczęśliwiona i starała się skupić uwagę na 

background image

tym, co mówił, jednak wciąż ją niepokoił natarczywy wzrok owego pana. Widziała, 
jak przywołał zginającego się przed nim w ukłonach dyrektora sali, lecz mówiąc do 
niego i wydając jakieś polecenie, nie przestał patrzeć na Magdę. Aż miała ochotę 
pokazać mu język, chociaż bardzo jej się podobał. Naprawdę był śliczny z tymi 
wypukłymi zmysłowymi wargami, z przystrzyżoną linią czarnych wąsików i z 
oczyma, z których biła duma i jakby smutek. 

Od niechcenia, tak by Bończa tego nie zauważył, uśmiechnęła się do niego, ale 

on ani drgnął. 

– Nie chcesz – obraziła się – to nie trzeba. 

I odwróciła się prawie zupełnie do Bończy. Tymczasem ku niezadowoleniu 

obojga przyszedł Cykowski z Hańską i Hojner ze swoją przyjaciółką Sonią, 
platynową blondynką (oczywiście farbowaną). Bez ceremonii przysiedli się do stolika 
i Sonia zaczęła po swojemu piszczeć, krygować się, mizdrzyć i wygłupiać. 
Rozmawiano naturalnie o premierze. Mężczyźni podjęli dyskusję na temat skeczu 
"Brigide", który zdaniem Cykowskiego należało skreślić. Hańska obsypywała Magdę 
komplementami. 

W sali zaczynało być już zbyt gwarno, Magda właśnie chciała szepnąć Bończy, 

że już czas do domu, gdy przy stoliku zjawił się dyrektor restauracji i położył na 
stoliku wiązankę pięknych purpurowych róż. 

– To dla mnie? – zaczerwieniła się Magda. 

– Tak, proszę pani. 

U dołu była biała kartka z lakonicznym napisem: 

– "Hołd i podziw dla królowej Pereł. – Ksawery Runicki". 

Kartka była przypięta do łodyg złotą szpilką z ogromną perłą, szpilką od krawata. 

Magda szybko obejrzała się, towarzystwo od dużego stołu właśnie zabierało się 

do odejścia. Panie nakładały futra. Ostatni wychodził ów przystojny mężczyzna, nie 
miał już szpilki w krawacie. 

Nawet nie obejrzał się na nią. Wysoki, zgrabny, barczysty, doskonale zbudowany, 

przesuwał się między stolikami aż znikł w przejściu do hallu. 

– No! Sukces! Winszuję ci! – piszczała Sonia – Co za róże! 

Bończa trzymał w ręku kartkę. 

– Runicki, Ksawery Runicki... Zaraz, zaraz – przypominał sobie – to zdaje się 

jakiś ziemianin. 

Dyrektor sali nachylił się troskliwie nad stolikiem: 

O tak. To wielki pan. Nasz stały gość. Ma olbrzymi majątek w powiecie 

Grójeckim... Stale zatrzymuje się w Bristolu. 

Cykowski przez szkło powiększające, które wydobył z kamizelki, uważnie 

przyglądał się perle. 

– Na moje oko – odezwał się wreszcie, bębniąc palcami po stole – na moje oko, 

wart ten kawałek jest... co najmniej tysiąc złotych. 

background image

– Co ty mówisz! – prawie z gniewem powiedziała Hańska. 

– Murowane. 

– To trzeba mu odesłać – zaniepokoiła się Magda. 

Bończa zrobił obojętną minę, Hojner wzruszył ramionami, a Sonia pisnęła: 

– Zwariowałaś? 

– No, przecież nie mogę przyjmować od człowieka, którego nawet nie znam – 

zaczęła Magda, ale przerwał jej Hojner: 

– Dlaczego? Facet rzucił się, bo ma na to. 

– Pokazał klasę! – wołała Sonia. 

Nareszcie i Bończa zabrał głos. Wbrew oczekiwaniu Magdy orzekł, że nie widzi 

żadnego powodu do odsyłania szpilki. Człowiek publiczny, a takim jest każdy aktor i 
w ogóle artysta, w niczym sobie nie uchybia, przyjmując hołd publiczności czy to w 
formie kwiatów, czy jakichkolwiek innych rzeczy. Zaś w danym wypadku 
bezinteresowność ofiarodawcy była zupełnie oczywista. 

– Fantazja trochę kabotyńska – zakończył – ale taki burżuj może sobie na to 

pozwolić. 

Magda nic nie odpowiedziała, pomyślała jednak, że Kamil jest trochę naiwny. 

Sama była przekonana, że bezinteresowność ofiarodawcy tylko patrzeć, a rozwieje się 
bez śladu. Nie wątpiła, że w najbliższym czasie ów pan odezwie się jak amen w 
pacierzu. 

Jednakowoż przewidywania te zawiodły. Minęły trzy dni i pan Ksawery Runicki 

nie dał znaku życia. Nie martwiła się tym, ale było jej przykro. Broń Boże, nie 
myślała o czymś złym, kochała Bończę jeszcze bardziej niż przedtem, ale przecie nie 
byłoby nic złego w poznajomieniu się i we flirciku z takim prawdziwym wielkim 
panem, z takim szykowcem, przystojnym, nawet niezwykle przystojnym. 

Na wszelki wypadek, ot tak, bez żadnego zamiaru, zatelefonowała do Bristolu, 

lecz portier oświadczył, że pan Runicki wyjechał za granicę. 

Wkrótce zapomniała o całym zajściu. Nawet kartkę od niego gdzieś zgubiła. 

Tylko szpilkę z perłą nosiła teraz stale i zamiast celuloidowej świnki uznała ją za 
maskotkę. 

W tych dniach dzienniki przynosiły recenzje z premiery w "Złotej Masce". 

Prawie wszystkie brzmiały dla Magdy przychylnie, niektóre zaś entuzjastycznie. 
Ukazały się w pismach również fotografie Magdy. 

Cieszyła się tym wszystkim, lecz aż podskakiwała z radości na każdą myśl, jakie 

wrażenie zrobi jej sława, sława skromnej córki rzeźnika z Tamki, na całym Powiślu. 

Sława zaś ta istotnie głośnym echem na Powiśle dotarła, i oto pewnego południa 

do drzwi pokoju Magdy w pensjonacie zapukała Adela. 

Jeżeli coś sprawiło Magdzie przykrość w wizycie siostry to tylko ten pokoik, 

ciemnawy i niezbyt czysty, w którym musiała Adelę przyjąć, nie mogąc jej 
zaimponować swoim nowym wielkim życiem. 

background image

Adela jednak płakała i śmiała się na przemian, zdając się niczego poza Magdą nie 

dostrzec. 

– Moja ty, siostrzyczko kochana – chlipała Adela – moje ty szczęście. 

– A cóż mówi wuj? – dopytywała Magda. 

– A pogwizduje i głową kręci. 

– A ciotka? 

– Jak to ciotka... Ot, głupia baba. 

– A pan Kamionka? 

– Edek?... O ten to co innego. Powiedział mi, gdym się mu przyznała, że do 

ciebie wybieram się: – Ubierz się tylko jakoś, bo taka wielka artystka, to cię nawet do 
niej nie wpuszczą. 

Toście już na ty? – pytała Magda. 

Adela zarumieniła się: 

– Ano, zaręczyliśmy się. Zeszłej niedzieli. 

I dalejże opowiadać o sobie, jacy to z Edkiem będą szczęśliwi, jak się kochają, 

jak sobie życie ułożą. 

Magda słuchała tego z jakimś zdumieniem, niezrozumiałym dla siebie samej. 

– Więc są ludzie – myślała – dla których szczęście to praca w jatce i mieszkanie 

na czwartaku?... 

Dostrzegła też w sposobie bycia Adeli coś jakby współczucie. Podziw, ale i 

współczucie. Czyżby ta głupia nie widziała różnicy w losach własnym i siostry?... – 
Czyżby uważała swój za lepszy? 

– A ojciec?... – zapytała Magda po dłuższym milczeniu. 

– Ojciec, a dziękuję, zdrów. 

– Chwała Bogu. 

Pomilczała i spytała znowu: 

– A czytał w gazetach. 

– Pewnie czytał. 

– I cóż mówił? 

Adela poprawiła się na krześle: 

– To nie znasz ojca?... – wzruszyła ramionami. 

– Klął? 

– Gdzież tam. Słowa nie powiedział. 

– Tak... – zamyśliła się Magda. 

Nagle Adela rzuciła się jej na szyję: 

background image

– Nie bądź zawzięta, pogódź się z ojcem! Siostruniu moja. Pogódź się. 

Zaskoczona i przestraszona Magda zaczęła się bronić. 

– Jakże ja się pogodzę? 

– Pójdź, przeproś go, zobaczysz, że przebaczy. 

Magda uczuła w sercu mocne ukłucie. 

– Przebaczy?... Skąd wiesz, że przebaczy?! – ścisnęła ręke Adeli. 

– Tak myślę. Czy tobie zdaje się, że go serce nie boli?... Spróbuj. Powinnaś 

spróbować. 

Magda, która początkowo zbladła, teraz z wypiekami na twarzy słuchała namów 

siostry. Boże, jakże sama pragnęła pojednania się z ojcem. Przecie niczego odeń nie 
chciała, byle dobrym słowem uznał ją za córkę. Teraz nie była już przecie wykolejoną 
dziewczyną, co się jej w głowie przewróciło, lecz sławną artystką. Nie, pieniędzy jej 
nie trzeba, ni opieki, ni dachu nad głową. Tylko dobrego słowa. Ojciec sam musi 
zrozumieć, że się mylił, że niezasłużenie nią poniewierał. 

Zaczęły sobie radzić z Adelą i uradziły, że najlepiej będzie, gdy Magda zaraz 

nazajutrz w poobiedniej porze na Dobrą przyjedzie. I z tym się rozstały, umówiwszy 
się, że ojciec o niczym, Boże broń, nie ma zawczasu wiedzieć. 

Długo i ciężko rozmyślała Magda. W nocy spać nie mogła, układając sobie 

rozmowę z ojcem, układając ją słowami serdecznymi i miłymi, a także argumentami. 
I tak to wyglądało, że stary musi zmięknąć. W południe czuła się zupełnie pewna 
siebie. 

Pomimo to, gdy weszła na stare drewniane schody, na tak dobrze znane, brudne i 

zniszczone, ale kochane schody, kolana się pod nią uginały i gdyby nie obawa 
zabrudzenia nowiutkich reniferowych rękawiczek, opierałaby się o żółtą wyślizganą 
poręcz. 

Zgodnie z umową, Adela zostawiła drzwi otwarte. Magda nacisnęła żelazną 

klamkę i owionął ją zapach mieszkania. Dawniej nie rozróżniała go, ale teraz ta 
mieszanina zapachów, gdzie była i naftalina, i liście bobkowe, i kwaśnawy sos 
pomidorowy, i świeżość wypranej bielizny, zdała się nową, chociaż tą samą, 
niezmienną i rozczulającą. 

Przeżegnała się i uchyliła drzwi do pokoju. Przy stole zasłanym zieloną ceratą, 

siedział ojciec. Na ceracie piętrzyły się stosy wytłuszczonych kartek i rachunków. 
Ojciec, wielki jak góra, pochylony nad spęczniałym od wieloletniego użycia notesem 
pisał, a mały ogryzek ołówka nikł w jego ogromnych palcach. 

Drzwi szerzej otworzone skrzypnęły, a on podniósł swoją wielką twarz (nic się 

nie zmienił) i, mrużąc od lampy oczy, zapytał: 

– A co tam?... 

Magda stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Zatrzymała oddech i tylko 

bezgłośnie poruszyła wargami. 

Nagle pan Nieczaj zerwał się z krzesła i od razu wrósł aż pod sufit. Poznał ją. 

background image

– Tatku! – wydobyła z siebie. 

Twarz ojca stawała się coraz czerwieńsza, niemal sina. Ręce z wolna i ciężko 

wznosiły się do szyi i znów opadały, a chrapliwy głos odezwał się głucho i groźnie: 

– Czego? 

Magda ze szlochem rzuciła mu się do nóg. Upadła na kolana, tuliła się doń, 

chwytała zwisające bezwładnie ciężkie, gorące ręce i aż do bólu rozgniatała na nich 
usta w pocałunkach. 

– Tatku... tatku... – powtarzała wśród łkania. – Co ja ci złego zrobiłam? 

Przebacz... Przebacz... 

Stał nieruchomo, a gdy zaczęła się uspokajać i spojrzała w górę, zobaczyła, że po 

grubych fałdach czerwonej twarzy toczą się łzy, gęsto, szybkie łzy i spadają na starą 
kochaną marynarkę, tę samą marynarkę marengo, którą tak często cerowała kiedyś 
ojcu na łokciach i pod pachami. 

Gdy jednak pan Nieczaj dostrzegł wzrok córki, szarpnął się i odszedł pod okno. 

Minęło dobrych parę chwil, zanim odwrócił się do Magdy. Był znowu spokojny i 

ponury. 

– Nie miałaś prawa przyjść – zaczął ochrypłym głosem. – Nie masz tu nic do 

roboty. Porzuciłaś dom, porzuciłaś ojca, wybrałaś sobie letki chleb i letkie życie... 
Idź. Nic tu nie masz do roboty. 

Chciała mu wytłumaczyć, że to bynajmniej nielekki chleb, że pracować trzeba 

więcej niż w jatce, dużo więcej i życie nielekkie, trudniejsze, pełne krzywd i 
zawodów, nie takie bezpieczne, jak w domu. Mówiła przerywanym głosem, z 
przekonaniem, z najlepszą wiarą, mówiła przecie najszczerszą prawdę i mówiła 
szczerze, a przecie sama wsłuchiwała się w swój głos, widziała siebie w tej pozie, 
przyglądała się sobie jak komuś innemu, jak przedstawieniu. Zaczęła przekonywać 
ojca, że nie z lekkomyślności, nie z chęci użycia poszła do teatru. Tylko teatr – to jej 
powołanie, jej przeznaczenie... 

– Nie – przerwał pan Nieczaj – nieprawda! Przeznaczenie człowieka to jego 

obowiązek, a obowiązek jest taki, żeby stać na jednym miejscu, gdzie go Bóg 
postawił. Oto i całe powołanie. Twój brat, Józek, także miał powołanie do stanu 
innego. Dzięki Bogu, że chociaż do duchownego. Ale i tym zgrzeszył. Bo prawo jest, 
że trzeba trzymać się domu. Kto z domu wychodzi, ten jakby kamienie z fundamentu 
wyrywał. A jak dom się zwali, jak tysiące domów tak walić się zaczną, to nic, jeno 
rumowiska zostaną i taką sprawą całą społeczność, niby psy bezdomne, po tych 
gruzach tylko roić się będą, każdy sobie. A my ludzie, nie psy, żeby po cudzych 
śmieciach latać. 

Mówił powoli i ponuro, ale znać było, że sam sobie nieraz te słowa musiał 

obmyśleć i kalkulować. 

– Świat teraz taki – ciągnął – że każdy chce luzem chodzić, każdy dla siebie. A 

tak nie można i przeciwne naturze. Rodzinami muszą ludzie żyć, inaczej nie potrafią 
albo zginą, wymrą, śladu po nich nie zostanie. I co wymyślili dobrego?... Różne 
związki zawodowe, różne stowarzyszenia i partie, bo sami tego nie rozumieją, iż 
nijak jednemu żyć, a czemuż zastanowienia nie mają, że najprostszy i od samej natury 
dany jest sposób, to znaczy się rodzina? Związkami rodziny nie zastąpią. W 

background image

pojedynkę psy jedzą i nie chcę ja takiego świata, i nie dla mnie on, ani ja dla niego. 
Ale ręki do takiego wariactwa nie przyłożę. Z gęby nie będę robił cholewy. Po com 
całe życie język przed innymi strzępił, skoro własnym przykładem tego poświadczyć 
nie mogę?... Po com żył, po com się żenił i dom zakładał, rodzinę chrześcijańską, po 
com dzieci spłodził?... Żeby mi teraz ludzie w oczy się śmieli, żeby każdy bałwan i 
łachudra miał pełne prawo zapytać mnie: A cóż to pan, panie Nieczaj, innych 
pouczasz jakim obyczajem mają żyć, a rodzonych dzieci upilnować nie potrafisz!!! 
Narzekasz na zło na świecie, a zaś lepszego spłodzić sam nie potrafisz?!... Widać taki 
musi być porządek, skoroś został sam, porzucony, panie Nieczaj, skoro też sczeźniesz 
i śladu po sobie, ni po twoich ojcach, ni po twoich dziadkach nie zostanie... 

Zdyszał się i ze świstem w gardle łapał oddech w ogromne płuca. 

– Tak! Prawda! – krzyknął nagle. – Niech sczeznę, niech przepadnę! Oby tylko 

prędzej oczy zamknąć! 

Nie patrzał na córkę i zdawał się mówić do siebie. 

– Tatku, niech tatko tak nie mówi – odezwała się nieśmiało. 

Odwrócił się do niej, otarł rękoma wąsy i pokiwał głową: 

– A tobie Magda, powiem tak: nic tu po tobie. Przy konfesjonale nakaz dostałem 

przebaczyć ci mojej krzywdy, to i przebaczam. Ale z serca nie mogę. Zaplugawiłaś 
całe moje życie, zapaskudziłaś po teatrach i gazetach moje uczciwe nazwisko i 
choćby mi nie spowiednik, lecz sam Pan Bóg z nieba rozkazał, to nie potrafię wziąć 
do domu córki, co w największym bezwstydzie gołym ciałem całemu miastu jest 
znana. Nic tu po tobie. Ani serca, ani rozumu, ani sumienia nie miałaś. A żem cię 
kochał, jako przystało rodzonemu ojcu, tym czarniejsza jest twoja niewdzięczność. 
Grzeszny jestem, ale Bóg mi świadkiem, żem niesprawiedliwie pokarany. Idź! Idź, 
Magda. 

– Tatku! Tatku! – płakała Magda. 

Z drugiego pokoju wybiegła Adela i nie mając odwagi podejść do ojca skurczyła 

się tylko pod drzwiami i zanosiła się od płaczu. 

Pan Nieczaj powtórzył głośniej: 

– Idź, Magda! Idź i nie przychodź więcej! Tyle mi przynajmniej oszczędzisz 

wstydu przed sąsiadami. 

Siostry rzuciły się sobie, szlochając, w ramiona, później Magda chciała uchwycić 

rękę ojca, by chociaż na pożegnanie ją ucałować, lecz pan Nieczaj cofnął się pod 
ścianę i oparłszy się o poręcz łóżka, dyszał ciężko. 

Długo jeszcze płakała Magda w objęciach Adeli, w ciemnym przedpokoju, 

później na podeście schodów twarz otarła, przypudrowała i zaczęła schodzić na dół. 
W kamienicy widocznie rozeszła się już wiadomość, że Nieczajówna do ojca 
przyszła, bo w bramie i na chodniku przed domem zebrało się sporo ludzi. Nie 
patrzyła na nich i wtulając twarz w kołnierz szybko poszła przed siebie. 

Szczęściem jej, zapuchniętych oczu przechodnie widzieć nie mogli, bo już zmrok 

nadszedł, a z góry zaczął sypać drobny, gęsty śnieg, pierwszy śnieg nadchodzącej 
zimy. 

background image

Rozdział IV 

Po wspaniałym rekordowym powodzeniu rewii "Królowa Pereł" liczącej przeszło 

setkę przedstawień przy wypełnionej widowni, następna "Szalona Warszawa" miała 
być czymś wręcz olśniewającym, dobić konkurencję, grubo napełnić kasy i podnieść 
markę "Złotej Maski" na długie miesiące. Kosztowność wystawy przeszła wszystko, 
co dotychczas w Warszawie znano. Zaangażowano osiem nowych pierwszorzędnych 
aktorek z dramatu, filmu i z innych teatrów rewiowych, dano dwie orkiestry, 
sprowadzono samego Jean'a Parnis, gwiazdora z Casino de Paris. 

Oczywiście, w tych okolicznościach Magda nie mogła zająć aż tak czołowej 

pozycji, jak w rewii poprzedniej. Jednak dzięki nieustępliwości Bończy i dzięki 
faktowi, że jednak spośród wszystkich dawnych i nowych gwiazd była najmłodsza, 
otrzymała dwa pierwszorzędne kawałki i jeden taki sobie, ale też doskonały 
"samograj" w skeczu. Jednocześnie Cykowski podpisał z nią kontrakt na bardzo 
dobrych warunkach. Nie był ma się rozumieć aż taki, jak kontrakty Turskiej, czy 
chociażby Hańskiej, jednak pozwolił Magdzie na wynajęcie ładnego dwupokojowego 
mieszkania przy Kapucyńskiej, na wzięcie na raty niebrzydkich mebelków, a także 
zafundowanie sobie garderobianej, czyli po prostu pokojówki, która wieczorami 
przychodziła za kulisy pomagać Magdzie przy ubieraniu się na scenę. 

Przygotowania do "Szalonej Warszawy" połączone były z jeszcze większymi niż 

zazwyczaj awanturami, intrygami, z plotkami i nieustającą kłótnią. 

Premiera przeszła wszelkie nadzieje. Recenzje roiły się od superlatywów, 

publiczność szalała. 

Po dwóch tygodniach starzy znawcy teatru orzekli, że sto pięćdziesiąt 

przedstawień będzie całkowicie pewnych, a nie jest wykluczone, że dociągnie do 
dwustu. 

Tymczasem w połowie stycznia jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość: 

obniżka pensji urzędników państwowych o dwadzieścia procent. Nie byłoby w tym 
nic strasznego, gdyby nie to, że za urzędami państwowymi poszedł Magistrat, za 
Magistratem przedsiębiorstwa prywatne, banki, biura, fabryki. 

I nagle jak ręką odjął, widownia "Złotej Maski" opustoszała. Z każdym dniem 

było mniej publiczności. Nie pomagały najszumniejsze, najkosztowniejsze reklamy. 

Za kulisami jeszcze nie zdawano sobie sprawy z powagi sytuacji, ale tam, na 

górze, w kancelarii, zapanowała panika. Z olbrzymiego nakładu włożonego w 
"Szaloną Warszawę" wycofano w okresie powodzenia zaledwie połowę. Deficyt i to 
gruby deficyt stawał się nieunikniony i z każdym dniem poważniejszy. 

Przede wszystkim zerwano umowę z Parnisem, następnie zaprzestano 

codziennego rozdawania na przedstawieniu kwiatów, ale było to kroplą w morzu. 

Na gwałt przygotowywano nową rewię. Bończa z Cykowskim wyjeżdżali do 

background image

Paryża, by stamtąd przywieźć nowe pomysły. Po powrocie zaczęto gwałtownie 
poszukiwać nowych wspólników, którzy by wnieśli kapitały niezbędne dla ratowania 
teatru. Do kancelarii w dzień i wieczorem złaziły się różne typy. Sprawdzały wykazy, 
księgi, kasę, kontrakty, lecz do porozumienia nie dochodziło. 

Chwytając się ostatecznego środka dopuszczono do udziału w przedsiębiorstwie 

główniejszych dostawców. To dało możność wystawienia "Szampańskich 
wieczorów". Jednocześnie obniżono ceny biletów prawie do połowy. 

Na burzliwym zebraniu całego zespołu wobec oczywistości deficytu zgodzono się 

na nowe kontrakty, co w praktyce oznaczało bardzo poważną redukcję gaż. Kornat, 
który nie chciał ustąpić, musiał wyjść z teatru. Turska sprzedała swój samochód. 
Bończa dopuścił do licytacji swojej niedokończonej willi w Leśnej Podkowie. Do 
następnej rewii dyrekcja nie odnowiła kontraktów z Hańską i z Berczyńskim. To 
samo spotkało Magdę. 

– Widzisz – uspokajał ją Bończa – czasy dobrej koniunktury skończyły się, ale 

nie trać nadziei. Oczywiście takich warunków, jak poprzednie, nie dostaniesz, jednak, 
gdy Cykowski otrząśnie się z paniki, gdy publiczność pomału przyzwyczai się do 
kryzysu, a teatr zreorganizujemy, moja w tym głowa, byś została znowu 
zaangażowana. 

I Magda czekała. Na szczęście miała dość zaoszczędzonych pieniędzy, by zły 

czas przetrzymać. Poza tym kasa "Złotej Maski" wciąż jeszcze wypłacała zaległości. 
Nie wszystkim wprawdzie, ale Magda dzięki Bończy i Michałkowi prawie co 
tygodnia po kilkadziesiąt złotych otrzymywała. W każdym razie wystarczało na 
życie, a nawet na urządzenie u siebie co pewien czas małych przyjęć dla znajomych. 
Z teatru na takie przyjęcia zapraszała tylko Bończę i siostry Stelli, a z miasta swoich 
sympatycznych starszych panów z kawiarni. Byli to goście o tyle wygodni, że często 
przysyłali wina, ciasta, torty, przynosili kawior i czekoladki. 

W tym to okresie dyrektor Stęposz wystąpił wobec Magdy z widocznie od dawna 

obmyślaną propozycją. Zamówił się na popołudnie, przyniósł pęk przepięknych 
orchidei i był w ogóle uroczysty. 

Zaczął od narzekania na swoje puste i bezbarwne życie, ma dorosłe już dzieci, 

którym właściwie nie jest potrzebny, ma żonę, starą, nie kochającą i brzydką, z którą 
go nic nie łączy poza konwenansem. Poza tym dał do zrozumienia, że Magdę uważa 
za istotę niezwykłą, że tylko przy niej czuje sens swej obecności na świecie, że gdyby 
rozwód w jego wieku i sytuacji był możliwy, to jest nie zakrawał na groteskę, no i 
gdyby Magda zechciała swą sympatię dla niego posunąć aż tak daleko, na pewno 
rozwiódłby się i ożenił z nią. Ponieważ jednak byłoby to niewykonalne, a jemu serce 
się kraje, gdy widzi trudności, jakie mogą czekać Magdę w związku z brakiem 
dochodów, byłby szczęśliwy, więcej niż szczęśliwy, gdyby dysponując jego 
kieszenią, zechciała urządzić sobie życie bez trosk i zmartwień. 

Mimochodem wymienił bardzo wysoką cyfrę, którą przewidywał jako budżet 

"swojej nieślubnej, ale za to naprawdę uwielbianej żony" i w zamian żądał tylko tego, 
co Magda sama mu zechce ofiarować. 

Wysłuchawszy wszystkiego Magda roześmiała się: 

– Nie przypuszczałam, drogi panie dyrektorze – powiedziała bez cienia obrazy – 

by w tak elegancki sposób można było zaproponować kobiecie, by... poszła na 
utrzymanie. 

background image

Zaczął protestować przeciw takiemu ujęciu jego prośby, lecz Magda potrząsnęła 

głową: 

– Kiedy ja do pana o to nie mam żalu. Wiem, że dużo kobiet zgodziłoby się z 

radością na podobną propozycję. Ale widzi pan, ja jestem trochę inna. Czy... czy nie 
dlatego właśnie podobam się panu, że jestem taka?... Otóż gdybym przyjęła pańską 
propozycję, drogi dyrektorze, zapewniam pana, że nie byłabym już jej warta. 

Jeszcze próbował dyskutować, przekonywać, wynajdować argumenty i 

usprawiedliwienia, lecz widząc, że wszystko to nic nie pomoże roześmiał się i prosił, 
by o całym jego projekcie zapomniała, by mu przebaczyła i nie uważała go za nic 
innego, jak tylko za dawnego i jeszcze większego przyjaciela. Jego zachowanie się 
potwierdzało to z każdym tygodniem. 

Magda, która już nieraz spotykała się z podobnymi (chociaż znacznie gorszymi) 

propozycjami, rzeczywiście nie zachowała doń żalu. 

– Tak właśnie powinien był postąpić człowiek prawdziwie kulturalny – myślała 

Magda. 

Jej przebywanie z Bończą i z jego znajomymi, przestawanie z towarzystwem 

grupującym się wokół Stęposza, Godzińskiego i Balzera nie pozostawało bez wpływu 
na sposób bycia, zapatrywania i zainteresowania Magdy. 

– Swoją drogą tyś się bardzo wyrobiła, mówił od czasu do czasu sam Kamil. 

Jakże była z tego powodu szczęśliwa. W początkach swojej kariery teatralnej 

nieraz odczuwała ten właśnie brak wyrobienia. Nie wystarczało być ładną, należało 
mieć jeszcze ładne maniery, umieć ładnie prowadzić rozmowę, zachować się jak 
dama w każdej sytuacji. 

A tego właśnie przybywało jej coraz więcej. Już potrafiła teraz zachować się 

wszędzie. Swobodnie obracała się nie tylko wśród koleżanek ze "Złotej Maski", u 
których nawet dostrzegała pewne braki form, nie tylko wśród aktorów z innych scen, 
lecz i w najwytworniejszym towarzystwie. Intuicja Magdy szybko wykryła tajemnice 
ładnego sposobu bycia, spostrzegawczość zrobiła swoje, zaś zdolności 
przystosowania się do otoczenia nie brakowało jej nigdy. 

Jednocześnie czuła i wiedziała, że również wielkie postępy zrobiła w swojej 

umiejętności aktorskiej. Poznała własnym doświadczeniem lub też obserwowaniem 
różnych "numerów" rozmaite sposoby ujęcia i interpretowania takich lub innych ról. 
Sposobów tych nie było wiele i w gruncie rzeczy żaden z nich nie przedstawiał 
większych trudności. Po prostu należało mieć nosa i od razu "z nogami wskoczyć w 
rolę". Stopień sukcesu zależał od wdzięku i talentu. Oczywiście szczytem 
wszystkiego byłoby zdobycie, wymyślenie, stworzenie własnego genre'u, własnego 
rodzaju, ale to osiągali artyści najczęściej już po długich latach praktyki. Częściej 
wpadali w manierę, czyli w coś, co było jakby karykaturą "genre'u". I Bończa, który 
najwięcej tego właśnie bał się u Magdy, może nawet utrudniał jej określenie 
osobistego sposobiku. 

Tak minęło kilka miesięcy i nadeszło lato. W "Złotej Masce" działo się coraz 

gorzej. Przestano wypłacać gaże, a zarobki aktorów ograniczyły się do codziennego 
podziału chudej kasy według tabelki, w której girls z zespołu najczęściej dostawała 
trzy do czterech złotych, zaś najlepsi dochodzili do dwunastu złotych co wieczór. 
Oczywiście w takim położeniu teatru o wznowieniu "engagement" Magdy nie mogło 

background image

być mowy. W kasie na stałe ulokował się komornik, wierzyciele od rana do nocy 
zapychali kancelarię. Cykowski schudł i ochrypł. Michałek machnął ręką na swój 
udział i przyjął posadę dyrektora kina na Lesznie. Z dawnego zespołu została 
zaledwie trzecia część. 

W połowie czerwca Magda musiała zlikwidować mieszkanie i przenieść się do 

Bończy, ale już w trzy tygodnie później i Bończa otrzymał eksmisję. Przeprowadzili 
się do małego hoteliku na ulicy Jasnej, zajmując dwa nieduże pokoje. Początkowo 
Magda gryzła się tym, że nie może niczym powiększyć wspólnych szczuplutkich 
dochodów, gdy jednak pewnego dnia Bończa zastał ją przy haftowaniu wziętej z 
ogłoszenia roboty, doszło do awantury. Zabronił jej kategorycznie takiego obniżenia 
swojej klasy. Utrzymywał, że to szczęście, że nikt z teatru nie dowiedział się o tym 
hafcie, bo raz na zawsze Magda straciłaby opinię. 

Nie zgadzała się z nim, lecz wobec stanowczości, z jaką utrzymywał, że jeszcze 

wrócą dobre czasy, całą swoją zapobiegliwość ograniczyła do wspólnego 
gospodarstwa. Nie chodzili już na obiad ani na kolację do lokali publicznych, lecz 
jedli u siebie. Magda na maszynce spirytusowej przygotowywała, co się dało, byle 
taniej. Nie odsyłało się też ubrań Kamila do krawca. Magda po kilku nieudanych 
próbach nauczyła się prasować. Własne wydatki sprowadziła do zera. W tym czasie 
Kamil, wróciwszy pewnego dnia z teatru, oświadczył, że wszystko jest na najlepszej 
drodze. Rewia się przeżyła, ale przecie nie przeżył się teatr. Zatem postanowili 
przejść na inny rodzaj. 

– Wystawimy komedię muzyczną. 

Wespół z Hojnerem i Czubarkiem zasiedli we trójkę do roboty. Wybrano stary 

wyśmienity wodewil amerykański i przerabiali go na wszystkie sposoby. Rzecz miała 
się nazywać "Panna Knox", a była historią dziewczyny ze stepów Texasu, która 
wpadła w ręce szajki łotrów, usiłujących odebrać jej spadek po dziadku w Chicago. 
W "Pannie Knox" były dwie role kobiece, tytułowa, pierwszej klasy, i druga, 
znacznie mniej sza. 

Otóż, pewnego dnia Magda, po wyjściu Hojnera, zapytała Bończę: 

– Kto będzie grał pannę Knox? 

– Oczywiście, Rena Turska. 

– A ja? 

– Ty... hm... – zawahał się – ty mogłabyś ewentualnie wziąć drugą, ale nie wiem, 

czy Cykowski się zgodzi, bo już pertraktuje z Michaleńską z opery. 

Magda spochmurniała: 

– Czy naprawdę nie potrafiłabym zagrać panny Knox? 

– Ba – wzruszył ramionami – tu chodzi o nazwisko. Turska ma markę. 

Gdy zaś jeszcze próbowała go przekonywać, powiedział dość ostro: 

– Poza tym rola wymaga dużego i dobrze wyszkolonego głosu. 

Na tym dyskusja urwała się. Nie dalej jednak, jak w trzy dni później, kiedy już 

wszyscy w teatrze mówili o "przeżyciu się rewii" i o świetnych perspektywach dla 
komedii muzycznej okazało się, że ci ludzie, którzy jeszcze wchodzili w rachubę jako 

background image

ewentualni ochotnicy do sfinansowania nowego przedsięwzięcia, pieniędzy nie dadzą. 
Można by ostatecznie zebrać parę tysięcy w drobnych kwotach, ale kandydaci 
stawiali lichwiarskie warunki. Tymczasem właściciel gmachu, gdzie mieściła się 
"Złota Maska", stracił cierpliwość i wniósł do sądu o eksmisję. 

Krach zdawał się być nieunikniony. I wtedy to, podczas jednej z beznadziejnych 

rozmów w kancelarii teatru, Cykowski nagle napadł na Magdę: 

– To ty też! Ja was wszystkich sławami porobiłem, ja was na ludzi 

wyprowadziłem, a nikt palcem nie kiwnie. 

– A cóż ja? – zdziwiła się i oburzyła Magda. – Cóż by ci pomogło, gdybym nawet 

wszystkimi palcami zaczęła kiwać?! 

– No masz przecie różnych bogatych bubków. Na przykład dla takiego Stęposza 

te dwadzieścia tysięcy byłoby muchą! 

Magda wzruszyła ramionami: 

– Żeby chciał. 

– A dlaczego by nie? – nacierał Cykowski. 

– Bo niegłupi. 

– Niby dlaczego miałby być głupi? 

– Bo po co ma ryzykować. Kto go zmusi? 

Cykowski podskoczył i zamachał rękami nad głową. 

– Jak kobieta zechce, to takiego zmusi. Rozumiesz?! 

– To zależy, jaka kobieta. 

– Przecież mówię do ciebie! 

– I zależy – dodała Magda – czy ona zechce. 

– Właśnie! Wy wszystkie takie cholery! Czarna niewdzięczność. 

Zaczął piszczeć i rzucać się po kancelarii. Bończa milcząc siedział na biurku z 

oczyma wyrażającymi absolutną obojętność. 

– Uspokój się – odezwała się do Cykowskiego – i wytłumacz mi, jaki miałabym 

interes w staraniu się o pieniądze?... 

– Jak to jaki? 

– No, tak, żeby pani Turska zdobyła nową rolę? 

Cykowski stanął, jak wryty: 

– Co mówisz? 

– No, pewno. Dla Turskiej miałabym na głowie stawać? 

– Dla Turskiej, dla Turskiej – przedrzeźniał Cykowski – wcale tego nie 

powiedziałem, że musi grać Turska. Możemy zaangażować, kogo nam się podoba, 
choćby i ciebie. 

background image

Magda wzruszyła ramionami: 

– Kamil twierdzi, że nie mam głosu, że się nie nadaję. 

Zerknęła ku Bończy, lecz on wciąż milczał. Natomiast Cykowski zaczął 

gwałtownie przekonywać Magdę, że zdanie Kamila nie jest tu miarodajne, że jeszcze 
się zobaczy, że osobiście on, Cykowski, uważałby Magdę za zupełnie odpowiednią na 
pannę Knox i zaklinał ją, by pomówiła z dyrektorem Stęposzem. 

– Chodzi o początek, a później spikniesz nas, to już ja go przekonam. 

Po powrocie do hotelu nie zamieniła na ten temat z Bończą ani słowa. Jednak nie 

przestawała o tym myśleć. Wystąpienie w tytułowej roli w pierwszej wielkiej komedii 
muzycznej w stolicy już dawało markę. Już byłaby to pozycja więcej niż świetna, 
zwłaszcza po kilku miesiącach niepokazywania się publiczności i zapomnienia w 
prasie. 

Nazajutrz, nie mówiąc nic Kamilowi, poszła do swego dawnego profesora śpiewu 

z partycją "Panny Knox". Jak przewidywała, profesor Wiśniewski zgodził się na 
warunki kredytowe. Sam biedak mało teraz zarabiał i miał więcej wolnego czasu, niż 
chciałby. Orzekł, że partia nie jest zbyt trudna i Magda opanuje ją łatwo. 

Dyrektor Stęposz był wręcz zachwycony, gdy witał Magdę w swym banku. 

Polecił sekretarzowi nie wpuszczać nikogo, kazał podać kawę, z biurka wydobył 
pudło czekoladek. Gdy jednak po kilku minutach rozmowy Magda zdołała się 
przymusić do wyjawienia celu wizyty, od razu spoważniał. Namyślał się chwilę, po 
czem powiedział: 

– Dobrze, zbadam tę rzecz i jeżeli sfinansowanie całego interesu okaże się 

choćby o odrobinę czymś korzystniejszym, niż wyrzucenie pieniędzy przez okno, na 
pewno się tym zajmę. 

Odpowiedź ze względu na przynaglenia Magdy obiecał dać pojutrze. Jednak już 

nazajutrz zatelefonował do hotelu i zaprosił Magdę na kolację. Ponieważ Bończa o 
takie wypady wcale nie był zazdrosny, a chodziło o rzecz ważną, poszła. 

I tu dowiedziała się, że wpakowanie w "Złotą Maskę" choćby jednego złotego 

byłoby szaleństwem. Wywiadownia handlowa, do której bank zwrócił się o 
informację, podała opinię katastrofalną. 

– Zresztą pani osobiście, kochana panno Magdo – zakończył swoje wywody – nie 

jest przecie w tym zainteresowana. 

A jej nie chciało przejść przez usta, że właśnie jest bardzo, ale to bardzo 

zainteresowana w wystawieniu "Panny Knox". 

Przyznanie się do tego przed Stęposzem równałoby się żądaniu pieniędzy jakby 

dla siebie samej. Na to zdobyć się nie mogła. 

Telefony od Cykowskiego nie ustawały. Magda nie sypiała nocami. Za kilka dni 

w "Złotej Masce" miano przystąpić do ustalenia obsady. Zbyt dobrze rozumiała, że 
musi zdobyć główną rolę, że to jej ostatnia stawka. Bo czymże zostanie jeżeli i to jej 
się nie powiedzie?... Uczucia uczuciami, ale w gruncie rzeczy teraz, po wyczerpaniu 
resztek własnych oszczędności, znajduje się właściwie na utrzymaniu Bończy. Nie 
jest to wprawdzie tym samym, czym by było przyjęcie propozycji Stęposza, ale 
przynajmniej dla ludzi różnica będzie niewielka. 

background image

I co dalej?... Przy wciąż pogarszającej się sytuacji w teatrach nigdzie na 

engagement liczyć nie można. Chyba w charakterze tancerki w zespole za dwa do 
trzech złotych dziennie. Ani z tego wyżyć, ani ubrać się. O możliwości powrotu do 
domu od dawna nie myślała. Zresztą obecnie prosta ambicja nie pozwoliłaby jej na to. 
Choćby ojciec przebaczył, choćby sam ją do powrotu namawiał. 

A poza tym, czyż po to wyzwoliła się z tego małomieszczańskiego życia, by z 

tym większym wstrętem doń wracać! 

Nie sypiała nocami i podczas jednej z takich nocy przypomniała sobie 

Biesiadowskiego, a właściwie jego pieniądze. 

Ostatnio nie widywali się zbyt często. Pan Feliks, jednak nie pominął nigdy 

żadnej okazji, by móc się z nią spotkać. Nie zmienił się wcale i po dawnemu żywił 
nadzieje, że Magda zrezygnuje z wszystkiego i zgodzi się wreszcie zostać jego żoną. 

Oczywiście wiedział o jej stosunkach z Bończą. Ilekroć w rozmowie padło imię 

Kamila, bladł i spuszczał oczy. Nie mówił tego nigdy, lecz Magda wiedziała, że 
nienawidzi Bończy z całej duszy. 

Czy pomimo to zgodzi się dać pieniądze na wystawienie komedii muzycznej? 

Wolałaby zwrócić się o to do każdego innego, ale "każdego innego" nie było i nie 

było innego wyjścia. 

Wiedziała już z doświadczenia tak znającego się na interesach człowieka, jak 

dyrektor Stęposz, że wpakowanie pieniędzy w "Złotą Maskę" jest tyle, co z góry 
pewna strata. Więc gdyby zdołała namówić Biesiadowskiego, nie byłoby to uczciwe. 
Ale cóż dla niego znaczy taka drobna suma?... 

Spotkali się w cukierni i Magda po raz pierwszy szczerze powiedziała 

Biesiadowskiemu, że sytuacja w "Złotej Masce" nie jest szczególna, otwarcie 
przyznała się, że jej własny los zależy od wystawienia "Panny Knox" i że jeżeli tego 
nie dopnie, straci ostatnie wyjście ze swego bardzo tragicznego położenia. 

Biesiadowski wysłuchał wszystkiego z wielkim przejęciem. Po raz nie wiadomo 

który zaczął zaklinać Magdę, by rzuciła ten obrzydliwy teatr, by zdecydowała się "z 
dwojga złego na mniejsze" i została jego żoną. 

Jakże mu mogła powiedzieć w oczy, że to uważałaby za zło największe! 

– Nie, nie – potrząsnęła głową – to nawet nieładnie, nawet brzydko z pańskiej 

strony, że podaje się pan za mego przyjaciela, a jednocześnie chce pan wyzyskać 
moją tragiczną sytuację. 

Wówczas zaczął przysięgać, że tego nawet na myśli nie miał. Gdy zaś 

wykrztusiła wreszcie, że w nim jest cała nadzieja, powiedział: 

– Żebym ja chociaż trochę znał się na interesach teatralnych, to bym może 

zaryzykował. 

– Według mnie ryzyko nie jest wielkie. Powodzenie "Panny Knox" jest 

murowane – zapewniała, ukrywając oczy, by nie mógł z nich wyczytać prawdy. 

Po dłuższej rozmowie, po złagodzeniu jego przerażenia na sam dźwięk 

wymienionej sumy, nareszcie westchnął: 

background image

– No trudno, spróbuję. 

– Więc zgadza się pan?... 

– Cóż pocznę, muszę się zgodzić. 

Magda uściskałaby go teraz z radości. Patrzyła nań szeroko otwartymi oczyma i 

tylko największym wysiłkiem woli powstrzymywała łzy wzruszenia i wstydu. 

Nazajutrz odbyło się "spiknięcie" Biesiadowskiego z Cykowskim. Cykowski 

dziesięć razy dziękował Magdzie. Wieść o znalezieniu finansisty natychmiast 
rozbiegła się za kulisami. Wieczorem Bończa wrócił dziwnie nienaturalny. Wyraźnie 
unikał rozmowy z Magdą, gdy wypytywała go o szczegóły rozmowy z 
Biesiadowskim, wzruszył ramionami i wydobył z siebie tylko parę ogólników, że on 
nie wie o niczym, że umawia się sam Cykowski, że podobno jutro spisują umowę. Co 
do obsady nic nie wspominał. Gdy próbowała jednak wydębić z niego coś więcej, 
skrzywił się niechętnie: 

– Dajże mi odpocząć i tak łeb mi pęka. 

A nazajutrz w saloniku u swego profesora śpiewu Magda zobaczyła w jednym z 

dzienników duży komunikat reklamowy: "Złota Maska" zrywa z rewią i wystawia 
szampańską komedię muzyczną "Pannę Knox", przy czym w tytułowej roli wystąpi 
"ulubienica Warszawy, nasza znakomita gwiazda, Rena Turska". 

Oczy Magdy błądziły po szarych wierszach i w głowie zaczynało się kręcić. 

Nagle zerwała się i zapominając torebki i rękawiczek, wybiegła na schody, na 

ulicę. W porę opamiętała się, że nie ma pieniędzy na taksówkę. Było to nawet lepiej. 
Po drodze miała czas zebrać myśli. 

Jak szalona przebiegła przez poczekalnię i wpadła do kancelarii. Bończy nie było. 

Cykowski dyktował maszynistce. Magda z trudem łapiąc oddech i siląc się na spokój, 
wyciągnęła pod same oczy dyrektora zmiętą gazetę: 

– Co to ma znaczyć? – odezwała się nieswoim, drżącym głosem. 

– Niby co? Niby co? – zrobił bezczelną minę Cykowski. 

– Tak dotrzymujesz obietnicy. 

– Jakiej obietnicy? 

– Nie udawaj głupiego! – krzyknęła. 

– A ty licz się ze słowami! 

– Ani mi się śni! Rozumiesz! O, mój kochany, już ja nie taka, bym sobie 

pozwoliła byle komu wystrychnąć się na dudka. 

– Magda, uspokój się – pojednawczo przemówił Cykowski – ja nie rozumiem, o 

co ci właściwie chodzi? 

– Rozumiesz doskonale. 

– Niby o Turską?... No widzisz, sama musisz przyznać, że Turska... 

– A ja ci mówię, że albo ja będę, albo... 

background image

– Ależ ty, oczywiście ty – przerwał – to się samo przez się rozumie, że ty 

obejmiesz jedną z głównych ról. 

– Nie ma głównych, jest jedna główna i albo ja ją wezmę, albo całą waszą budę 

szlag trafi. 

– No, moja droga, nie przesadzajmy – roześmiał się z udawaną pewnością siebie. 

– Już ja wam przesadzę! Ręczę ci, że pan Biesiadowski tylko dla mnie to zrobił. 

– Bardzo wierzę. 

– No, i teraz wycofa się prędzej, niż się wam zdaje. 

– Nie tak łatwo, panienko, nie tak łatwo. Umowa zrobiona. Zresztą nie masz się 

czego denerwować. Sama przyznasz, że równać się z Turską nie możesz. 

– I nie zamierzam – wybuchnęła. 

– Bardzo rozsądnie. Otóż, jeżeli spokojnie rzecz rozważymy... Zresztą, dlaczegoś 

sama mówiła twojemu Kamilowi, że ci na głównej roli tak bardzo nie zależy? 

Magda skamieniała: 

– Ja?... Kamilowi?... 

– No, tak. Wczoraj on sam tutaj to oświadczył. 

– Kłamiesz! 

– Ja kłamię? – podskoczył Cykowski. – Ja kłamię? Panno Zofio! Niech pani jej 

powie! Szczerą prawdę! Proszę! 

Maszynistka, w którą Cykowski wycelował wskazujący palec, wzruszyła 

ramionami: 

– Pan dyrektor mówi prawdę. Rzeczywiście pan Bończa powtórzył to nawet kilka 

razy. 

– Niemożliwe – krzyknęła Magda – nigdy w to nie uwierzę! 

– Byli i inni świadkowie – dodała maszynistka – na przykład pan Czopski, pan 

Torbiak, pan... 

– I Kamil powiedział, że mnie nie zależy? 

– Tak. 

– Więc skłamał! – wybuchnęła płaczem – najbezczelniej kłamał! 

Zapanowało milczenie i dopiero po dłuższej chwili Cykowski odezwał się 

łagodząco: 

– Skłamał, nie skłamał. Możeście się źle porozumieli... No, ale ja mam robotę. 

Piszemy, piszemy, panno Zofio. 

I zaczął dyktować. Magda z wolna przychodziła do siebie. Otarła łzy – 

zapudrowała nos i wyszła, nie powiedziawszy słowa. Na korytarzu dowiedziała się, 
że Bończy nie ma w teatrze. Wróciła do hotelu lecz i tu go nie zastała. 

Skuliwszy się na łóżku, zaczęła rozmyślać: Jeżeli ci mówili prawdę, Kamil 

background image

postąpił po łajdacku. Pomimo wszystko, nie mogła im uwierzyć. Nie uwierzy, póki on 
sam jej nie powie. W każdym razie, cokolwiek by było, ona nie może zrezygnować z 
głównej roli. Cokolwiek by miało nastąpić! To najważniejsze. Ogłosili komunikat o 
Turskiej – tym gorzej dla nich. Będą musieli odszczekać. W każdym razie należało 
postawić rzecz jasno. 

Zatelefonowała do Cykowskiego i już spokojnie lecz z niewzruszoną 

stanowczością oświadczyła im, że albo dadzą jej rolę panny Knox, albo użyje całego 
wpływu, by pan Biesiadowski wycofał się z interesu. Cykowski zaczął perswadować, 
lecz ucięła krótko: 

– Nic więcej nie mam do powiedzenia. 

I położyła słuchawkę. 

Bończa przyszedł przed samym przedstawieniem. Śpieszył się bardzo i na 

rozmowę – sama to rozumiała – nie było czasu. Pomimo to, z jego zachowania się, z 
tego, że najwyraźniej unikał jej spojrzenia, że ni z tego, ni z owego gadał o jakichś 
plotkach, które nie obchodziły ani jego ani nikogo, wywnioskowała, że on nie ma 
czystego sumienia. 

Zapytała tylko: 

– Czy to już postanowione, że Turska weźmie główną rolę?... Czy to już 

zadecydowane ostatecznie? 

Wzruszył ramionami: 

– Ostatecznie?... Nie ma, moja droga, rzeczy ostatecznych. Chyba Sąd 

Ostateczny. No, do widzenia. Nie czekaj na mnie, wrócę później i zjem coś na 
mieście. 

Nie wrócił wcale. Na próżno czekała przez całą noc. Wiedziała, gdzie był. 

Sprawdzenie tego nie przedstawiało większych trudności. Wystarczyło zatelefonować 
do kilku restauracji. Portier jednej z nich poinformował: 

– Owszem, był pan Bończa, lecz przed chwilą wyszedł. 

– Czy i pani Turska wyszła? – ze ściśniętym sercem zapytała Magda. 

– Tak jest, proszę pani, właśnie wyszli przed chwileczką. 

Teraz już wiedziała wszystko i ku własnemu zdumieniu uspokoiła się od razu. 

Więc nie dla dobra teatru, nie przez wzgląd na powodzenie "Panny Knox" Bończa 
faworyzował Turską. Wrócił do niej. 

Nie, Magda nie czuła się tym pokrzywdzona. Gdyby dawniej, gdyby przed 

miesiącem, czy przed tygodniem – to co innego. Ale teraz, gdy przekonała się o jego 
obcości, gdy znalazła się znowu sama wobec świata i ludzi... Jest zdana na własne 
siły. 

Kamil postąpił podle. Tak nie po męsku, tak podstępnie, za plecami, jak wszyscy 

ci ludzie w teatrze. Nie jest od nich ani odrobinę lepszy. Nigdy nie powiedział, że 
kocha i nie miał zatem żadnych obowiązków, nie obiecywał niczego, ilekroć 
zaczynała mówić o wspólnej przyszłości, dawał wyraźnie do zrozumienia, że na nim 
niczego budować nie można. A jednak... Dlaczego nie przyszedł i nie powiedział 
wprost w oczy: – mam dość ciebie, idę do innej. 

background image

Wówczas cierpiałaby bardziej, wówczas zalewałaby się łzami, ale zachowałaby 

dlań szacunek. A nawet może wdzięczność za ten czas razem spędzony, za własne 
swoje uczucia, za dobroć, za pomoc, za wszystko. 

Po cóż zmusił ją do pogardy? Zbyt przyzwyczaiła się czuć nad sobą jego 

wyższość, zbyt dobrze było jej w cieniu tej wyższości, zbyt bezpiecznie i ufnie. Tak, 
jak dawniej, gdy chodziła jeszcze w krótkich sukienkach, ojciec był dla niej czymś 
jedynym i pewnym, istotą, tworzącą życie, odpowiedzialną za nie kimś niemal 
wszechmocnym, tak wierzyła, że w Kamilu znalazła takie oparcie, taką nową, 
większą i bezwarunkową gwarancję swojej egzystencji. 

I nagle załamała się. Nie, nie czuła doń nienawiści, tylko pogardę i obcość. I żal 

dojmujący, żal za to, że zniszczył same go siebie. I oto znowu znalazła się wobec 
życia sama. Jak na Wiśle podczas powodzi, gdy prąd spieniony bystrą pianą niósł 
tysiące bezużytecznych już, połamanych i bezsilnych przed miotów, desek, skrzyń i 
sprzętów, czasem fala odrzuciła do brzegu jakiś odpadek. Zanurzając się i wychylając 
nad mętną powierzchnią, wirował z dala od rozpędzonego nurtu i chlupał, kręcąc się, 
bez celu, bez potrzeby. 

Kiedy była dzieckiem, zawsze podczas wielkich przyborów wody chodziła nad 

rzekę, jak i wszystkie dzieci z Powiśla. Środkiem pędziły z zawrotną szybkością 
skotłowane gęste fale, a przy nasypie wolno, zapomniane i niepotrzebne kręciły się 
jakieś graty... 

Magda z wolna ubrała się i wyszła na ulicę. Ludzie biegli, roztrącali się na 

chodnikach, rogach ulic, przebiegali między taksówkami przez jezdnię. 

Nie, nie miała najmniejszej ochoty żyć. Ogarniał ją wstręt na myśl o teatrze, o 

Cykowskim, o kolegach, o rozmaitych uśmieszkach tych głupich dziewcząt z zespołu 
pani Iwony. 

A jednak trzeba. Trzeba koniecznie dopiąć swego. Nie dać się zepchnąć! Za 

wszelką, za każdą cenę! Niech potem będzie, co chce, niech się świat zawali, niech 
ona sama zdechnie z głodu, niech narazi sobie wszystkich, niech potem drzwi jej 
przed nosem zamkną, ale teraz nie, nie, nie! 

Biesiadowskiego znalazła w rzeźni. W długich butach i granatowej maciejówce 

stał w środku wielkiego podwórza, kłócąc się z kilkoma Żydami. Mdły zapach krwi w 
rozgrzanym powietrzu napełniał nozdrza słodkawym, drażniącym zaduchem. Z 
niskich, parterowych budynków, otaczających podwórze kwadratem, przez szeroko 
otwarte wrota buchał kwik zarzynanych świń i jazgot łańcuchów, dźwigających tusze 
na żelaznych blokach. 

Biesiadowski podbiegł, ocierając ręce chusteczką: 

– Panno Magdaleno – wziął jej rękę dwoma palcami i całował uszczęśliwiony – 

panno Magdaleno, to doprawdy niespodziewana wizyta... 

– Muszę z panem pomówić. 

– Ależ z panią coś jest! Co się stało!? – zaniepokoił się nagle. 

– Chodźmy, tu jest okropnie... Brrr... 

– Chodźmy, naturalnie, że chodźmy – zgodził się od razu, chociaż wciąż oglądał 

się na owych Żydów. 

background image

– Może pan ma jakie interesy? – zapytała, zdobywając się na grzeczność. 

– Ach, głupstwo. Interesy nie zając, nie uciekną. 

Zaśmiał się nieszczerze. 

Wyszli na ulicę i Magda zaczęła tłumaczyć Biesiadowskiemu podstęp 

Cykowskiego. Przecież tylko dlatego prosiła Biesiadowskiego, by włożył pieniądze w 
"Złotą Maskę", że chciała, że musi mieć główną rolę w tej komedii muzycznej. A oni, 
łotry spod ciemnej gwiazdy, oszukali ją i rolę mają oddać Turskiej. 

– Więc cóż ja mam zrobić? – pytał Biesiadowski. 

– Niech pan ich zmusi. Pan, panie Feliksie, może ich zmusić, by mnie dali tę rolę. 

Bez pańskich pieniędzy oni będą bankrutami. 

– Jak to? – przestraszył się. 

– No, nie bankrutami, ale nie będą mogli "Panny Knox" wystawić. 

– A jeżeli oni nie przyjmą tego warunku? 

– To pan wycofa się i już. 

– Ba – potrząsnął głową – już dałem na zapłacenie komornego grubą zaliczkę. 

Przeszło cztery tysiące. – Przepadłoby mi to. A poza tym umowa podpisana. 

Magda spuściła głowę: 

– W takim razie... W takim razie nie ma o czym mówić. 

– Zaraz, panno Magdaleno, jest o czym. Trzeba się zastanowić. 

I zaczął głośno myśleć, rozważając wszystkie okoliczności. Wreszcie doszedł do 

wniosku, iż w każdym razie może postarać się ułożyć z Cykowskim. 

– Zaraz do niego pójdę – zakończył. 

Rozstali się na Nowym Świecie i Magda wróciła do hotelu. Wiedziała, że teraz 

Bończę zastanie i rzeczywiście leżał na kanapie, czytając jakąś książkę. 

– Dzień dobry, mała – powiedział znowu ciepłym tonem, tym samym fałszywym, 

kłamliwym, w który dotychczas wierzyła. 

– Dzień dobry – odpowiedziała zupełnie spokojnie. 

– Wcześnie wstałaś – zauważył. 

– Tak. 

– Cóż jesteś taka lakoniczna? – odłożył książkę i przeciągnął się. 

– Nie mam nic do powiedzenia... – spojrzała nań z zupełną obojętnością. 

Usiadł i poprawiwszy włosy uśmiechnął się: 

– Zła jesteś, że nie nocowałem?... 

Wzruszyła ramionami. 

– Nie mogłem wrócić. Tak się złożyło. Zasiedziałem się w knajpie, a później 

background image

poszliśmy do Cykowskiego, bo... 

– Daj spokój, Kamilu, czy ja cię indaguję? Po co mi to mówisz? 

– Myślałem, że interesujesz się... 

– Nie – przerwała mu znowu. 

– Zatem zbędna uprzejmość z mojej strony. 

– Najzupełniej zbędna. 

Położył się i zaczął czytać. Magda rozpaliła maszynkę spirytusową i zabrała się 

do uczesania. Po kilku minutach Bończa odezwał się szorstko i serdecznie: 

– No, chodź tu, mała. 

Magda odwróciła doń głowę i widocznie w jej wzroku wyczytał, że zmieniła się 

dlań całkowicie, gdyż powiedział prawie opryskliwie: 

– Czego ty właściwie chcesz ode mnie? 

– Niczego. Zupełnie niczego. 

– Że nie będziesz grała panny Knox!... O to ci chodzi? Ależ zrozum, że ta rola 

musi albo postawić albo położyć "Złotą Maskę". Nam nie wolno ryzykować. Turska 
to pewniak. W innych warunkach sam byłbym za tobą. Teraz jednak... 

– Musiałeś to zrobić za moimi plecami?... Tak?... I skłamać im, że ja się na to 

zgadzam? 

– Bo wiedziałem, że się zgodzisz, że jesteś dość rozsądna. 

– Myliłeś się, mój drogi przyjacielu. 

Powiedziała to tak zimnym tonem, że aż się poderwał. 

– Cóż to za tonik z angielskiej farsy! 

– Że z farsy, to pewne. Tylko nie wyobrażałeś chyba sobie, że w niej zagram rolę 

pierwszej naiwnej. 

Przygryzł wargi i widocznie zmuszał się do spokoju. 

– Posłuchaj, Magda – zaczął perswazyjnie – otrzymasz drugą rolę, a w następnej 

sztuce... w następnej obiecuję ci... 

– O, mój dobry, łaskawy panie – wybuchnęła śmiechem – ani mi się śni czekać na 

następną sztukę. W tej zagram, proszę pana, główną rolę, a swoją panią Turską 
możesz pocieszać następną sztuką. Z całą wielkodusznością odstępuję jej ten 
zaszczyt. 

– Czego histeryzujesz? – zapytał ze złością. 

Uspokoiła się od razu. 

– Masz rację, Kam, nie ma czym się przejmować. 

– Właśnie – przytaknął – właśnie. Jesteś jeszcze bardzo młoda. Bardzo ładna. 

Masz, owszem, talent! Z pewnością kariera twoja pójdzie daleko. Nie ma po co tak 
się śpieszyć. 

background image

Magda nie słuchała. Wyciągnęła z drugiego pokoju walizki, otworzyła szuflady i 

szafy. Zaczęła się pakować. 

Tymczasem Bończa wciąż mówił. Modulował głos, siadał, chodził między 

walizkami po pokoju. Od czasu do czasu wpadło Magdzie do uszu któreś głośniej 
wypowiedziane słowo, lecz nie przerywało to jej skupienia na kwestii teraz 
najważniejszej, jak najlepiej zapakować rzeczy. 

Nagle Bończa zatrzymał się przed nią: 

– Cóż to znaczy? – zapytał, wskazując walizki. 

– Tak... Pakuję się. 

– Po co? 

– Wyprowadzam się stąd. 

Opuścił przed sobą złożone ręce i z wyrzutem powiedział: 

– Magduś! 

Wówczas parsknęła mu śmiechem: 

– Cóż to za komedia! Cha... cha... cha. 

– Magduś! – powtórzył głośniej. 

– Mam się tym wzruszyć?... O nie, mój drogi! 

– I ty twierdziłaś, że mnie kochasz?! 

– Twierdziłam, że kochałam – podkreśliła – ale bardzo łatwo wyleczyłam się z 

tego. 

– Istotnie. Bardzo łatwo – zawołał ironicznie. 

– Poczekaj, Kam – wzięła go za rękę – zależy ci na tym, bym została? 

Powiedziała to takim tonem, że się zmieszał: 

– Cóż za niemądre pytanie! 

– Nie, nie, odpowiedz. Jeśli ci zależy... 

Wzruszył ramionami. 

– Nikogo zmuszać nie mogę. 

– Aha, – zaśmiała się. – No, Kam, pierwszorzędny z ciebie człowiek. 

Pierwszorzędny. Tylko nie myśl, że mam ci to za złe. Widzisz... Mój ojciec jest 
rzeźnikiem. I u nas w jatce to były różne gatunki mięsa: wołowina, baranina, 
wieprzowina, cielęcina. Byłoby głupio mieć za złe baranowi, że nie daje wołowiny, 
Prawda? 

– Cóż to ma znaczyć? 

– Nic. Tak sobie. Tylko na mięsie to ja troszkę się znałam. A na ludziach mniej. 

Moja wina. Przecież nie wina baraniny. 

Walizki były zapakowane. Rozejrzała się, włożyła kapelusz, rękawiczki i 

background image

nacisnęła guzik dzwonka. 

– Proszę to znosić do portierni – powiedziała służącemu. 

– Szanowna pani wyjeżdża? 

– Tak wyjeżdżam. 

Bończa siedział na parapecie okna i obojętnie patrzał, jak wynoszono jej walizki, 

gdy zabierano ostatnią, zapytał: 

– Do kogoż to przeprowadzasz się? 

– Do nikogo. Po prostu do hotelu. Byle do innego. 

– Jesteś wariatka. 

– Do widzenia, Kam – wyciągnęła doń rękę – spotkamy się na próbach w teatrze. 

– Dziewczyno, zastanów się! 

– Aha – dodała – w tamtej szafie znajdziesz wszystko to, co otrzymałam od 

ciebie. Do widzenia! 

Skinęła mu głową z uśmiechem i wyszła dumna z siebie dumna właśnie dlatego, 

że mogła się zdobyć na ten szczery, obojętny uśmiech. Zostawiła go zwyciężonego, 
poniżonego i zawstydzonego. Zapewne przygotowywał się do zerwania z nią, do 
odegrania lirycznej sceny, do jej łez, próśb, spazmów. Wszystkiego mógł się 
spodziewać, lecz zaskoczyła go swym opanowaniem, spokojem i obojętnością. 

O, nie żywiła chęci zemsty. Bynajmniej. Lecz z jaką rozkoszą patrzyłaby teraz na 

krzywdę Kamila. Żeby go ktoś bił, mocno, po twarzy!... Biesiadowski do tego nie 
byłby zdolny, a zresztą byłoby to przez nią i dla niej. Magdzie zaś najmniej na tym 
zależało. 

Już dostateczną zemstą z jej strony będzie to, że wbrew jego woli, wbrew jego 

lisim zabiegom i obietnicom, jakie musiał porobić wobec Turskiej, ona, Magda, zagra 
"Pannę Knox". 

Po ulokowaniu się w skromnym hoteliku przy ul. Chmielnej, skomunikowała się 

z Biesiadowskim. Ku swojej radości, o ile w ogóle w tym stanie rzeczy czymkolwiek 
mogła się radować, dowiedziała się, że Cykowski bynajmniej nie stawia na ostrzu 
noża kwestii powierzenia głównej roli Turskiej. Usiłował wprawdzie przekonywać 
Biesiadowskiego, że ze względu na zyski należałoby zaangażować aktorkę o 
wyrobionym nazwisku, ale ostatecznie uległ i oświadczył gotowość podpisania 
umowy z Magdą. 

Istotnie, nazajutrz umowa została podpisana, a w dwa dni później rozpoczęły się 

próby. Magda spodziewała się ze strony Bończy, który sztukę reżyserował, 
najrozmaitszych szykan i była zdecydowana znieść wszystko. Oczekiwała specjalnej 
złośliwości i uwag, przykrych docinków i lekceważenia, czepiania się byle czego i 
nadmiernych wymagań. Wiedziała, że w stosunku do tych, których nie lubił był 
bezlitosny. Omyliła się jednak. Traktował ją z lodowatą uprzejmością, lecz ani razu 
nie pozwolił sobie na najmniejszą brutalność. Męczył próbami, jak zawsze i jak 
wszystkich, ale odnosił się do niej zupełnie normalnie. Nie starał się też nawiązać 
rozmowy o przeszłości. Wiedziała, że wyprowadził się z Jasnej i zamieszkał z 
Turską. 

background image

Tymczasem w zamierzonej początkowo obsadzie zaszła dość poważna zmiana. 

Tenor operetkowy Łabowski, który miał grać główną rolę męską, okazał się do 
niczego. Na gwałt sprowadzono z Krakowa przebywającego tam na gościnnych 
występach Kornata. W ten sposób próby stały się dla Magdy istną męczarnią: Bończa 
i jego przyjaciel Czopski, Kornat i Cykowski, ci czterej ludzie, którzy decydowali tu 
o wszystkim, byli jej wrogami. 

Zmęczona, wyczerpana do reszty, wracała do hotelu i leżała bez ruchu całymi 

godzinami. Wieczorem zwykle wpadał Biesiadowski. Przynosił ciastka, bułki, 
wędlinę, owoce i musiał namawiać ją do jedzenia. Poza tym z nikim się nie widywała. 
Ogarnęła ją nieznośna apatia. Nawet na kawiarnię i staruszków nie miała ochoty. 
Nawet znoszenie obecności Biesiadowskiego rozstrajało nerwy, chociaż przeważnie 
nie rozmawiali ze sobą. W kilku pytaniach i odpowiedziach wyczerpywało się 
wszystko to, co mogli mieć sobie do powiedzenia. O interesach Biesiadowskiego w 
"Złotej Masce" wolała nie mówić. Nieraz już miała z tego powodu wyrzuty sumienia. 
W teatrze nikt nie wierzył w powodzenie "Panny Knox", Magda nie wierzyła 
również. 

Nieraz namyślała się poważnie, czy by nie przyznać się Biesiadowskiemu do 

tego, że postąpiła z nim nieuczciwie, narażając go na tak duże i niewątpliwe straty, 
czy nie otworzyć mu oczu na istotny stan rzeczy i nie powstrzymać od dalszych 
wkładów. Zdawała sobie sprawę z faktu, że z chwilą usunięcia się Biesiadowskiego 
"Panna Knox" w ogóle nie będzie wystawiona, albo w każdym razie tytułową rolę 
oddadzą Turskiej. 

Były chwile, kiedy naprawdę stawało się to jej obojętne. Jeżeli nie robiła tego, to 

jedynie z tej przyczyny, że musiała przecież dopiąć celu: dowieść Bończy, że i bez 
niego da sobie radę. 

W takim była nastroju, gdy nadszedł dzień premiery. Oczywiście ogólne 

podniecenie udzieliło się i jej, tym niemniej wychodząc na scenę z trudem 
powstrzymywała się od płaczu. Dopiero w drugim akcie, wobec niewątpliwego już 
"rozgrzania się" publiczności, nabrała humoru i temperamentu. Komedia muzyczna 
rzeczywiście była dowcipna i ładna. Wiele osób z widowni, zaglądając w przerwie do 
znajomych za kulisami, wypowiadało pochwały i pomyślne wróżby. 

Akt trzeci wprost kipiący od humoru i ruchu na scenie podobał się najbardziej. 

Magda była wywoływana wielokrotnie i wracając do hotelu czuła się prawie 
szczęśliwa. 

Recenzje nazajutrz i dni następnych nie skąpiły Magdzie wyrazów uznania, a 

sztuce zapewnień powodzenia. Istotnie kasa bywała codziennie wyprzedana. Ma się 
rozumieć, że przyczyniła się do tego i nowa poważna zniżka cen biletów, ale i sukces 
Magdy był niewątpliwy. 

Pomimo wszystko z wypłatami gaż nie poprawiło się wcale. Przeciwnie, w 

teatrze coraz więcej zdarzało się awantur. Zdenerwowani dostawcy, różni agenci i 
wierzyciele urządzali w kancelarii istne wiece. Cykowski przestał pokazywać się w 
teatrze; wpadając tylko wieczorami na kilka minut. Aktorzy z trudem wydobywali 
swe "dniówki". 

Magda zaczęła unikać Biesiadowskiego. Teraz już i on nie mógł przecie nie 

widzieć, w jaki to interes włożył pieniądze. 

Wstydziła się spojrzeć mu w oczy. I, jeżeli dziwiła się czemu, to chyba spokojowi 

background image

Biesiadowskiego. Zdawał się obojętny na ogólny stan spraw teatru. Z Magdą ani razu 
nie zaczął o tym rozmowy. Nie wiedziała co o tym sądzić, czy była to z jego strony aż 
tak daleko posunięta delikatność, czy po prostu nie rozumiał poniesionej straty. 
Znając prawie chorobliwą oszczędność Biesiadowskiego, pojąć nie mogła jego 
spokoju. Zrozumiała to wówczas, gdy bomba pękła. 

Pewnego pięknego dnia rozeszła się za kulisami wiadomość, że Cykowski 

postanowił teatr zamknąć. Początkowo nikt w to nie chciał uwierzyć, lecz 
przyciśnięty do muru buchalter Getman, spełniający jednocześnie funkcję 
administratora od czasu ustąpienia Michałka, przyznał się, że nie ma innego wyjścia z 
sytuacji. Bankructwo było nieuniknione. 

Zrobił się wielki gwałt. Cykowskiego niemal przemocą wyciągnięto z łóżka i 

sprowadzono do teatru. Wówczas dowiedziano się całej prawdy: długi nie mogą być 
spłacone bo nie ma z czego, wpływy zaś nie wystarczają nawet na uregulowanie 
bieżących procentów. Doszło do tego, że prawie wszyscy wspólnicy machnęli ręką na 
swoje udziały, że część wierzycieli wniosła skargi o nadzór sądowy, a część złożyła 
doniesienia w prokuraturze. Gwałtowne wyrzuty i wymyślania, jakich nie żałowano 
Cykowskiemu, nic nie pomogły. On sam był zupełnie zrujnowany i dowiódł cyframi, 
że już właściwie od roku tylko nominalnie był właścicielem teatru. Nad ranem Kornat 
wystąpił z wnioskiem, by personel ar tystyczny przejął teatr na siebie, jako 
spółdzielnię. Niedawno jeden z teatrów dramatycznych znalazł się w podobnej 
sytuacji i w ten właśnie sposób zdołano tam utrzymać swoją placówkę pracy. 

Ze względu na bardzo późną godzinę i konieczność zasięgania porady prawnej u 

adwokata dalszą dyskusję odłożono do jutra. 

Nazajutrz przed południem przyszedł do Magdy Biesiadowski. Wiedział już o 

wszystkim, gdyż zaczął od słów: 

– A to heca... 

Magda z najbardziej skruszoną miną, na jaką umiała się zdobyć, zaczęła 

przepraszać, że wciągnęła go do interesu, o którym nie wiedziała przecie, że znajduje 
się w przeddzień bankructwa. 

Biesiadowski zaśmiał się. 

– A bo to kobieca sprawa znać się na tym?... To moja była rzecz. Jak człowiek 

gdzieś pieniądze kładzie, to jego psi obowiązek wiedzieć, gdzie. 

– No tak, ale jednak pan traci z mojej winy... 

– Niby co tracę? 

– Swoje pieniądze. 

– Ja?... Broń że mnie Panie Boże, po co mam tracić? 

Magda szeroko otworzyła oczy: 

– Nie rozumiem. Przecie Cykowski zbankrutował. 

– No tak, ale nie byłem taki głupi, żeby mu bez zabezpieczenia dać pieniądze. Po 

pierwsze sala i cały lokal jest na moje imię, a po drugie wszystkie rekwizyty, 
umeblowanie i takie rzeczy to też moje. 

Ponieważ wciąż nie mogła w tym się zorientować, Biesiadowski wyjaśnił sprawę 

background image

szczegółowo. Dając pieniądze na opłacenie komornego i na wystawienie "Panny 
Knox", zażądał przepisania lokalu na swoje nazwisko. Toteż tytułem komornego co 
dzień z kasy odbierał swoją część, a zawsze był pewien, że taka sala nie będzie stać 
pusta. Amator na nią musi się znaleźć. Nie "Złota Maska", to inny teatr, albo kino. 
Poza tym rekwizyty mogą być wynajmowane nowemu teatrowi. 

– Zarobić na tym interesie to nie zarobię – zakończył z uśmiechem. – Na teatrach 

się nie znam, to nie moja branża. Mięso, to co innego. Alem przecie nie taki głupi, 
bym miał stracić. 

Magda nie posiadała się z radości. Kamień spadł jej z serca. Miała teraz wobec 

Biesiadowskiego czyste sumienie. 

Jednakże w głębi duszy zrodziła się w niej jakaś dziwna, niczym nieuzasadniona 

niechęć do tego człowieka. No, bo pomimo tej swojej wielkiej miłości, o której tyle 
ciągle mówił, nie potrafił nawet stracić dla niej kilkunastu tysięcy. Oczywiście, nie 
dałby pieniędzy na "Pannę Knox", gdyby nie widział możności ich zabezpieczenia. 
Zrobił dla Magdy tylko to, co go i tak nic nie kosztowało. 

Tak, cieszyła się, że nie potrzebowała mieć dlań uczucia wdzięczności. 

Idąc razem do teatru, słuchała z niesmakiem opowiadania Biesiadowskiego o 

tym, w jaki sposób przeprowadził wtedy z Cykowskim cały interes. Chwalił się, że 
umiał uniknąć różnych kruczków i tych, co go chcieli "nabić w butelkę", wystrychnął 
na dudków. 

Musiała mu w duchu przyznać rację, musiała przyznać, że postąpił rozsądnie, ale 

teraz pewniejsza była niż kiedykolwiek, że z takim człowiekiem, jak on, związać się 
nie potrafi. 

W teatrze wrzało, jak w ulu. W zasadzie wszyscy zgadzali się na utworzenie 

spółdzielni aktorskiej, która by przejęła teatr, oczywiście pod zmienioną nazwą, by 
nie brać na siebie długów i zobowiązań dawnych właścicieli. 

W poczekalni ustawiono krzesła i zaimprowizowano zebranie organizacyjne. 

Przemawiali Kornat, Morelówna, Kobielski i wreszcie adwokat, mecenas Ludomski, 
który zdążył już pobieżnie zorientować się w układzie spraw i wystąpić z konkretnym 
planem. 

W rezultacie wybrano zarząd. Wobec odmowy Bończy, na prezesa powołano 

Malskiego, kiepskiego aktora, lecz zdolnego organizatora. Poza tym do zarządu 
wszedł Kornat i, niemal zmuszona do tego, Magda. Wybrano ją z tej racji, że liczono 
się z koniecznością uzyskania różnych ustępstw ze strony Biesiadowskiego. 
Ujawnienie faktu, że właścicielem rekwizytorni i dzierżawcą sali jest właśnie on, 
ucieszyło wszystkich. W związku z bankructwem dawnej spółki i Cykowskiego, 
najbardziej obawiano się licytacji rekwizytów oraz eksmisji. Z Biesiadowskim zaś, 
wyglądającym tak poczciwie i pobłażliwie, nazywanym za kulisami "świniopasem", 
miano nadzieję dojść do ładu. 

W ciągu dwóch dni załatwiono wszelkie formalności z rejestracją i 

ukonstytuowaniem nowej instytucji. Teatr otrzymał nazwę "Nowej Złotej Maski", a 
przedstawień nie przerwano wcale i dla publiczności, która co dzień wieczorami 
zapełniała salę, ta wielka zmiana pozostała niedostrzegalna. 

Tak samo lśnił neonami fronton gmachu, tak samo kasa sprzedawała bilety, z tym 

background image

samym humorem i w tych samych kostiumach występowali ci sami artyści. 

Ale wewnątrz było zupełnie inaczej. Odczuli to zwłaszcza na sobie ci, których 

powołano do kierowania spółdzielnią. Po pierwsze należało zabrać się w szalonym 
tempie do zaniedbanej przez Cykowskiego sprawy przygotowania zmiany programu. 
Po drugie kwestie administracyjne wyrastały w istny las trudności. 

Kiedy już zdecydowano się, po tysiącznych kłótniach i awanturach, grożących 

rozpadnięciem się spółdzielni, na wybór nowej komedii muzycznej i przystąpiono do 
prób, jak piorun z jasnego nieba spadło ustąpienie Bończy. Siedział dotychczas cicho, 
lecz od dawna musiał przygotowywać ten cios, skoro nie chciał zostać prezesem. 
Obecnie okazało się, że wraz z Turską, Hańską i Berczyńskim zakładają własny teatr 
rewiowy, stwarzając wysoce niebezpieczną konkurencję "Nowej Złotej Masce". 
Razem z Bończą przechodzili też autorzy piosenek Hojner i Czubarek: W ostatniej 
dopiero chwili udało się zatrzymać siostry Stelli. Zamiast Bończy na reżysera 
zaproszono aktora dramatycznego Turczyńskiego. I chociaż nikt z tej zmiany nie był 
zadowolony, próby przecież ruszyły z miejsca. 

Pomału optymistyczne nadzieje i obiecywane sobie kokosy zaczęły się roztapiać 

w trudnościach codziennych. Magda, która starała się jak najdalej odsunąć od intryg 
przy obsadzie, z konieczności podziału pracy w zarządzie, została zawalona sprawami 
administracyjnymi. Zamówienia, dostawcy, gaże, pobory personelu technicznego, 
podatki, rachunki – wszystko to spadło na nią. Malski, po którym, jak się okazało, 
spodziewano się zbyt wiele, dostał z racji swej nowej godności zawrotu głowy. 
Wyżywał się w rządzeniu za kulisami, w rozdawaniu ról, a przede wszystkim w 
reprezentacji. Interesantów, a nawet kolegów, przyjmował w gabinecie z miną 
ministra. Każdy musiał uprzednio zameldować się u sekretarki, a po zredukowaniu 
sekretarki, u woźnego. W teatrze podśmiewano się z dygnitarstwa Malskiego, 
irytowano się, nawet trzaskano drzwiami, lecz ponieważ nikomu nie zależało na 
zajęciu jego miejsca, machano na wszystko ręką. Kornat do administracji nie mieszał 
się wiele, w ogóle mało czasu poświęcając spółdzielni. Nakręcał jeden film po drugim 
i nie miał ochoty psuć sobie humoru zakulisowymi drobiazgami. Jego stosunek do 
Magdy znowu zmienił się radykalnie. Był wobec niej uprzedzająco grzeczny i 
chłodny, lecz Magda podejrzewała w tym nowe jego zamiary. 

Wieczorne występy i praca administracyjna tak ją wyczerpywały, że nie miała 

czasu dopilnować swoich własnych interesów. W nowej komedii muzycznej nie 
obsadzono jej wcale. Zresztą i nie chciała tego. Początkowo z trudem orientowała się 
w zwalonych na nią obowiązkach i nieraz popłakiwała nad swoją bezradnością. 
Każda wymówka ze strony kolegów, każda pretensja interesanta napełniała ją 
przerażeniem. Jednak stopniowo zaczęła się przyzwyczajać, poznawać swoje zadania, 
swoje prawa i możliwości. Doświadczenie przychodziło z wolna, ale było coraz 
gruntowniejsze. 

Umiała już wystawiać weksle, targować się z dostawcami, zawierać umowy z 

aktorami i kompozytorami, targować się z dobrym skutkiem w wydziale finansowym 
Magistratu, otrzymując prolongaty podatków, rozporządzać kasą. Malski i Kornat, 
których na próżno usiłowała wciągnąć do współpracy w decydowaniu, podpisywali 
wszystko bez namysłu. 

Z koniecznej oszczędności zredukowała cały personel kancelarii i połowę 

niższego. Toteż często nie było chłopca na posyłki i musiała biegać sama, a listy 
własnoręcznie pisać i przepisywać na maszynie. 

background image

Tymczasem na afisz weszła operetka "Śpiewacy nocy" i przyniosła prawie klapę. 

Przyczynił się do niej niewątpliwie teatr Bończy, który właśnie wystąpił z 
inauguracyjną rewią. Zresztą "Śpiewacy nocy" źle byli obsadzeni i mocno 
szmirowaci. Na łeb na szyję po trzech tygodniach prób "Nowa Złota Maska" 
wystawiła starą "Cnotliwą Zuzannę" i tym zdobyła niezłe powodzenie. 

W "Cnotliwej Zuzannie" Magda również nie otrzymała roli. Do tytułowej 

zaangażowano specjalnie wcale nie aktorkę, lecz panią z towarzystwa, żonę dyrektora 
fabryki wagonów. Dodatnią stroną takiej obsady było to, że dyrektor udzielił teatrowi 
bezterminowej i bezprocentowej, a sporej pożyczki, no i oczywiście pani dyrektorowa 
nie pobierała żadnej gaży. Nadto do teatru musieli przyjść wszyscy znajomi i znajomi 
znajomych debiutantki. 

Aktorzy drwili z tego występu, irytowali się i protestowali, lecz Magda zamknęła 

wszystkim usta oświadczeniem, że dzięki tej amatorce dniówki podniosą się o 
przeszło dwadzieścia procent. Ponieważ zaś owe dniówki, wypłacane według tabeli i 
tak były bardzo mizerne, musieli się zgodzić. 

Ten system zasilania kasy teatru pomału zaczął wchodzić w zwyczaj. Kornat 

spośród swoich znajomych wyławiał różne bogate panie, pragnące za wszelką cenę 
popisać się przed publicznością. Zresztą nie trzeba było ich szukać. Po występach 
dyrektorowej od wagonów zgłaszały się same. Wszystkie te, które wyobrażały sobie, 
że urodziły się na wielkie artystki, a w małżeństwie zmarnowały swoje talenty, 
dobijały się o występ. Było zaś ich tak dużo, że spośród nich dało się zawsze wybrać 
coś możliwego. Mężowie zaś, najczęściej dla świętego spokoju, by dogodzić 
ambicjom swych pań, zgadzali się nawet na dość wysokie wymagania teatru. 
Konferencje z nimi i targi odbywała Magda. 

W ten sposób prosperowała, a raczej wegetowała "Nowa Złota Maska". W ten 

sposób wystawiono jedną po drugiej operetki, komedie muzyczne i rewie. W ten 
sposób Magda pogrążyła się całkowicie w życiu gospodarczym teatru. Jedyną jej 
satysfakcją było zwiększenie dochodów i w tym kierunku ześrodkowała wszystkie 
swoje wysiłki. Nie z innego też powodu zaczęła się mieszać do spraw repertuarowych 
i do obsady. Dla siebie, dla siebie samej nie miała czasu i nie szukała go zresztą 
wcale. 

Dzięki znajomościom z domami różnych debiutujących amatorek zaczęła bywać 

w kilku bogatych domach, dokąd zapraszano ją na większe przyjęcia. Lecz i to 
traktowała, jako podtrzymywanie stosunków, które teatrowi mogą się przydać. 
Zresztą i naprawdę przydawały się nieraz. Gdy chodziło o uzyskanie kredytu, o 
prolongatę weksli, o odroczenie podatków; interwencja różnych grubych ryb często 
robiła swoje. O tego rodzaju pomoc zwracała się też od czasu do czasu do starych 
przyjaciół z kawiarni, wśród których po dawnemu czuła się najlepiej. 

Natomiast z Biesiadowskim stosunki Magdy znacznie się oziębiły. Przekonała 

się, że zacny pan Feliks w interesach jest bardzo twardy i rzeczywiście sprytniejszy, 
niż to jej, jako administratorce teatru, mogłoby dogadzać. Umiał wyraźnie 
rozgraniczyć swoją rzekomą miłość do Magdy od wygodnej pozycji jaką miał, będąc 
dzierżawcą sali. Wystarczało najmniejsze niedotrzymanie terminu, by zaczynał robić 
trudności, przysyłać komornika i grozić eksmisją. Gdy zaś przyszła chwilowo dobra 
koniunktura i Magda zaproponowała spłacenie wierzytelności ratami – Biesiadowski 
odmówił. W gruncie rzeczy on jeden zarabiał na "Złotej Masce". Ilekroć zaś Magda 
odwoływała się do jego osobistej życzliwości – wracał do swego: namawiał ją, by 

background image

rzuciła to wszystko i została jego żoną. 

Powtarzał z jakimś bezrozumnym uporem, jakby nie rozumiał, jakby nie 

wiedział, że coraz mniej ma dla niego sympatii, że coraz dalej jest od tej myśli. 

W tym czasie zaszedł wypadek, który dla samej Magdy był najlepszą próbą 

oziębienia się jej przyjaźni dla Biesiadowskiego. 

O wypadku dowiedziała się rano z gazet. W rzeźni na tle walki konkurencyjnej 

między kupcami mięsnymi doszło do skrytobójczego zamachu. Dwaj nieznani 
sprawcy dali przez okno do kantoru rzeźni kilka strzałów rewolwerowych, przy czym 
został zabity na miejscu weterynarz Jaskólski, kupiec Boruch zmarł w drodze do 
szpitala i ciężko ranny w szyję i piersi został Feliks Biesiadowski. 

Oczywiście pojechała do szpitala. Kupiła nawet po drodze kilka kwiatów, a 

przeraziła się ujrzawszy Biesiadowskiego bez kropli krwi w twarzy, podobniejszego 
do trupa niż do żywego człowieka. Ale to współczucie i ta litość nie miały jednak w 
sobie nic z głębszych uczuć. Tak samo żałowałaby każdego, kogo znała, gdyby go 
spotkało podobne nieszczęście. 

Podczas długiej choroby Biesiadowskiego bywała w szpitalu co kilka dni. 

Odwiedzali go również jego pomocnicy, lecz Biesiadowski tylko Magdzie powierzał 
załatwienie ważniejszych spraw. Chodziło o wypłaty, o stawanie do przetargu, o 
rozmowy z adwokatami. 

Robiła to dla niego, jak zrobiłaby dla każdego innego człowieka, lecz gdy zaczął 

wracać do zdrowia i mógł już podnosić się z łóżka, przestała go odwiedzać. Po 
pewnym czasie wyzdrowiał zupełnie. Wyglądał wprawdzie strasznie, gdy przyszedł 
po raz pierwszy do kancelarii teatru i twierdził, że lekarze nie są zadowoleni z jego 
stanu, jednak już wracał do interesów. Po postrzałach został mu świst w gardle i 
częsty suchy kaszel. Pomimo osłabienia jak również pomimo nowych gróźb napadu 
ze strony nieujętych dotychczas sprawców, ani myślał o wycofaniu się ze swoich 
niebezpiecznych interesów. 

Po wypadku zmienił się tylko o tyle, że teraz już nie proponował ani razu 

Magdzie, by została jego żoną, a raz powiedział: 

– Widać sądzone mi już było starokawalerstwo. 

Uwagę tę rzucił, gdy rozmawiali o ślubie Adeli. Biesiadowski był na ślubie, a 

zaproszono go i na wesele, lecz nie poszedł ze względu na zły stan zdrowia. O obu 
jednak uroczystościach miał szczegółowe wiadomości, gdyż wszyscy z branży o 
niczym innym nie mówili. Pan Nieczaj, chociaż wydawał córkę tylko za własnego 
czeladnika, wyprawił wyjątkowo huczne wesele. Zaproszono około stu osób, nie 
licząc krewnych, którzy zjechali się z Karczewa, Mszczonowa, a nawet z Kielc. Był 
też ksiądz Józef. Tylko Magdy nie chciano tam widzieć. Wprawdzie po drugiej 
zapowiedzi Adela przyszła do siostry i wśród śmiechu i łez opowiadała o swoim 
szczęściu, ale i ona nie napomknęła ani jednym słówkiem o tym, że chciałaby Magdę 
widzieć na swoim weselu. 

Zresztą i Magda nie chciała. Na ślub do Wszystkich Świętych może by i poszła, 

lecz obawiała się, że dostrzeże ją ojciec lub ktoś z krewnych, co mogłoby 
doprowadzić do zajścia. A w ogóle w ciągu tych dwóch prawie lat, jakie dzieliły ją od 
domu, tyle zmieniło się w jej życiu, w jej sposobie patrzenia na świat i ludzi, że nic 
już Magdy do rodziny nie ciągnęło. Przeciwnie, gdy przyglądała się Adeli, jej grubym 

background image

rękom, niezgrabnym ruchom, tłustym, zlepionym włosom, gdy patrzyła na ordynarne 
niciane pończochy, brzydkie, lakierowane pantofle, źle skrojoną sukienkę, gdy 
słuchała wykrzykników siostry, tych "ojej" i śmieszków, i pisków, wydało się 
Magdzie czymś niezrozumiałym, że dawniej mogła tych wszystkich ordynarności nie 
spostrzegać, żyć wśród nich i godzić się z nimi. 

Nie, nie wstydziła się Adeli, nie wstydziła się wspomnień o domu, ale to przecież 

było nie do wytrzymania. Przyznawała im dobroć, zacność, poczciwość, pewna była, 
że lepsi są serdeczniejsi bez porównania od tego świata, w którym żyła obecnie. Ale 
wrócić do dawnego nie mogłaby, nie zgodziłaby się za żadną cenę. Obecny świat 
Magdy był gorszy, niebezpieczniejszy, zimny i obcy, ale był piękniejszy i szerszy. 
Gdyby go nie znała, gdyby nie wżyła się w jego życie, gdyby wreszcie tak gorąco 
tego od najmłodszych lat nie pragnęła – może i musiałaby szukać szczęścia w tamtym 
dawnym świecie, zamkniętym ulicami Dobrą, Solcem i Tamką. 

Stamtąd wydostać się na powierzchnię wielkiego życia było najtrudniejsze, tak 

trudno, że nie opłacałoby się, gdyby nie szerokość i rozległość dróg, które stąd 
prowadzą. 

Kiedy zmęczona i zdenerwowana narzekała wobec Biesiadowskiego na teatr, na 

przewrotność i podstępność kolegów, na intrygi i kłamstwa, na brak pieniędzy w 
kasach, pokiwał głową: 

– Rozczarowała się pani, panno Magdaleno. 

– Wcale nie – zaprzeczyła. 

– No, jakże?... Tak pani marzyła o tym teatrze... A teraz co? 

On jej nigdy nie mógł zrozumieć. Nie rozczarowała się. Nie marzyła wcale o 

teatrze! Marzyła o innym, piękniejszym życiu, a jest jeszcze przecie bardzo młoda. 
Życie, do którego doszła, zapewne jest trudniejsze, lecz i piękniejsze jest na pewno, a 
przede wszystkim otwiera wciąż nowe możliwości. 

Tak jak loteria. Możliwości najróżniejsze. Nie precyzowała sobie, jak je widzi, 

ani tym bardziej jakich pragnie. Ale byłaby całkiem głupia, gdyby nie widziała, że 
albo zła koniunktura minie i teatr stanie mocno na nogach, a wówczas ona, przecież 
nie najgorsza aktorka, otrzyma engagement, albo wezmą ją do filmu, gdy trafi się 
odpowiednia rola, a wówczas rozwijają się wspaniałe perspektywy dotarcia do 
Ameryki, albo spodoba się któremu z dyrektorów scen dramatycznych, lub wreszcie 
wyjdzie za mąż za prawdziwego wielkiego pana. 

Z jatki na Tamce widać było tylko fury z węglem, wspinające się ku górze i tylko 

zabłocone buty ubogich przechodniów. 

Tymczasem dalej mijały miesiące i nic się nie zmieniało. 

Przeszła szybko moda na występy różnych pań dyrektorowych i Magda znowu 

zaczęła występować! Wystawiano na zmianę operetki, rewie i komedie muzyczne. 
Praca przy tym po dawnemu była ciężka, chociaż robiono teraz mniej prób i mniej 
starannie przygotowywano przedstawienia. Z racji swoich zajęć administracyjnych 
Magda przepracowana była bardziej niż inni. Toteż schudła, zmizerniała i zbrzydła. 

Bez osłonek powiedział to jej Bończa, gdy przypadkowo spotkali się w wydziale 

finansowym Magistratu. 

background image

– Dziękuję za szczerość – odpowiedziała zimno. 

– Nie bądźże głupia, Magda, nie mówię tego, by zrobić ci przykrość. 

– Ach, nie krępuj się – wzruszyła ramionami. 

Wyszli razem i wtedy Bończa znowu zaczął: 

– Po co ci to? 

– Niby co? 

– No, to administrowanie. Tyrasz na tych bęcwałów i po kiego diabła? 

– Płacą mi za to. 

– Płacą, płacą! Grosze płacą. Rzuć to, do licha. 

Nieraz już sama o tym myślała. Lecz przed tym krokiem powstrzymywała ją 

obawa, że wówczas w zespole całkiem przestaną się z nią liczyć. I tak nie doceniali 
jej wysiłków, a cóż dopiero... 

– Jednak i to, co płacą, przydaje się. 

– No, przyznaj się, ile wyciągasz miesięcznie – zapytał. 

– Co cię to obchodzi? 

– No, powiedz! 

Spojrzała nań z niechęcią: 

– Zaproponujesz mi u siebie więcej? 

Bończa wydął wargi: 

– Kto wie, może... 

– Serio?... – Zatrzymała się; a Bończa rzucił lekko: 

– Można by o tym pogadać. 

– A cóż na to Turska? 

Bończa wzruszył ramionami: 

– Ślubu z nią nie brałem... Zresztą... Zdaje się, że ona wyjedzie od nas. 

– Aha! 

– Więc?... Ile tam masz? 

Magda położyła mu rękę na ramieniu: 

– Teraz ci coś powiem, Kam... 

– Oho! Z taką poważną miną?... 

– Nie z poważną. Bez żadnej miny. Powiem ci po prostu, że gdybym miała 

schody w "Złotej Masce" zamiatać, gdybym z głodu przymierała, gdybym zbrzydła, 
aż tak, jak to w twoich łaskawych oczach wygląda, to i tak za żadną cenę do ciebie 
nie przyszłabym. 

background image

Skrzywił się i potrząsnął głową: 

– Tak mnie nienawidzisz? 

– Nie. Tylko taki do ciebie czuję wstręt. 

Nie dodała ani słowa i odeszła. 

– Magda! – krzyknął za nią. 

Jakże rada była z siebie, że oto zdarzyła jej się wreszcie sposobność do 

spokojnego rzucenia mu w twarz tego, co o nim myślała i to wtedy, gdy dawał jej do 
zrozumienia, że w swojej wspaniałomyślności robi jej wielką łaskę, otwierając 
ramiona. 

Ten człowiek zmarnował jej pierwsze wielkie uczucie, zmarnował wiarę w 

miłość, odepchnął to, co miała najdroższego, najcenniejszego, zrobił to tak podle, po 
tchórzowsku. 

Nie zapomniała tego Bończy i wiedziała, że do śmierci tego nie zapomni. 

W "Złotej Masce" sytuacja tymczasem stopniowo, ale stale pogarszała się. 

Nie własna wola, ale okoliczności zmusiły Magdę do zrzeczenia się administracji 

w "Złotej Masce". Mianowicie, zwróciła się do niej pewna wytwórnia filmowa z 
propozycją zagrania niewielkiej, epizodycznej roli. Początkowo Magda wręcz 
odmówiła, wychodząc z założenia, że należy się cenić. Bądź co bądź w teatrze miała 
już swoją pozycję, grywała główne role i wzięcie jakiegoś "ogona" oznaczyłoby 
prawie tyle, co brak nadziei na zostanie prawdziwą gwiazdą. Jeżeli też zgodziła się 
wreszcie, to nie przez ciekawość ujrzenia siebie na ekranie, a nawet nie przez chęć 
wypłynięcia na szersze wody. Po pierwsze, producenci przekonali ją, że nigdy nie 
otrzyma czołowej roli w żadnym filmie, póki w jakiejś drobniejszej nie dowiedzie 
swej fotogeniczności i fotogeniczności. Po drugie nachodziło znowu lato, a z 
mizernej dniówki z teatru ledwie można było wyżyć, zaś o kostiumie i nowych 
sukienkach, kapeluszach, czy pantofelkach nie mogło być mowy. 

Nakręcanie filmu odbywało się od dziewiątej rano do siódmej wieczór w 

ciasnym, dusznym atelier. Miało to trwać kilka tygodni i Magda musiała 
zrezygnować z udziału w zarządzie spółdzielni aktorskiej. Wybrano na jej miejsce 
Turczyńskiego. 

Praca w filmie była jeszcze cięższa, niż w teatrze. Chaos, sprzeczne wskazówki, 

bieganina, kłótnie między reżyserem i innymi, którzy dawali na film pieniądze, wręcz 
uniemożliwiały robotę. Żar lamp łukowych i jupiterów, nerwowa atmosfera, 
spływające po twarzy szminki i potrzeba sterczenia nieraz kilka godzin przy 
zdjęciach, wszystko to nie zachęciło Magdy do rozmiłowania się w filmie. 

Jednakże tutaj gażę wypłacano i to nie kapaniną, lecz większymi sumkami, a to 

na razie było najważniejsze. Film miał się nazywać "Romans panny Fifi", a Magda 
grała młodszą siostrę owej Fifi. Pod względem dźwiękowym wychodziła doskonale, 
natomiast co do jej fotogeniczności zdania były podzielone. 

– Ginie na taśmie to, co jest największym twoim plusem – mówił reżyser 

Paczuski – to znaczy twój koloryt, te miedziane włosy i ta cera. 

– Te plusy lepiej wychodzą na scenie – potakiwał operator. 

background image

– Ale najlepiej w życiu – przewracał oczy dekorator Kramer. 

– Co pan chce? – wydymał usta reżyser. – Bądź pan pewien, że Nieczajówna 

największą swoją rolę odegra w życiu i to najlepiej odegra! 

Gdybyż oni wszyscy razem wiedzieli, że ta złośliwość reżysera bynajmniej nie 

bolała Magdy. Coraz bardziej przekonywała się sama, że nie żywi szczególnych 
ambicji ani teatralnych, ani filmowych. 

W każdym razie o jednym wiedziała na pewno, że dla zdobycia tu czy tam jakiejś 

lepszej, a bodaj najlepszej pozycji nie zdecyduje się na korzystanie z niczyjego 
poparcia, jeżeli to poparcie musiałaby zdobywać kosztem związania się z 
którymkolwiek mężczyzną z tych środowisk. Znała już tych panów zbyt dobrze i 
zdawała sobie sprawę, że między nimi Bończa był jeszcze najlepszy. 

W ogóle zwracała na mężczyzn tyle tylko uwagi, ile wymagała konieczność 

utrzymywania z nimi ze względów zawodowych jako tako przyjaznych stosunków. 
Na liczne i częste zaloty odpowiadała żartami, a w ostateczności posługiwała się 
wygodnym kłamstwem, mówiła, że jest zakochana. 

W tym świecie, gdzie do wierności i wyłączności nie przywiązywano prawie 

żadnej wagi, taki argument przemawiał przecież najsilniej, gdyż kochali się wszyscy. 
Jeżeli uczucia te zmieniały swój obiekt i mijały dość szybko, nie znaczyło to 
bynajmniej, by traktowano je lekko. Przeciwnie. Miłość była tu wybuchowa, 
namiętna, pełna awantur i wzajemnie urządzanych scen zazdrości. 

Im dłużej Magda przyglądała się temu, tym bardziej zniechęcała się do takich 

uczuć i do takich związków. 

Pomału zaczął wyrabiać się w Magdzie niechętny, gorzki stosunek do mężczyzn 

w ogóle. Zbliżali się do niej zawsze z jednym i tym samym, wszyscy tak bardzo byli 
podobni do siebie i tak obrzydliwi w pośpiechu, z jakim powtarzali niemal słowo w 
słowo te same komplementy i głupstwa, by tylko prędzej dobrnąć do końcowej 
propozycji. 

Magda w takich wypadkach zdobywała się na tyle cierpliwości i ironii, że na 

szczęście dość łatwo pozbywała się natrętów. A jednak przekonała się, że prawie za 
każdym razem, gdy chodziło o zdobycie czegoś dla siebie, należało tak na zimno, 
kokietować i robić pewne nadzieje ludziom, którzy mogli jej coś ułatwić. Przeważnie 
bywali tak pewni siebie i tak łatwowierni, że bez trudu brali się na ten haczyk i 
później trzeba było najostrzejszych słów, by rozwiać ich przeświadczenie o własnych 
szansach. Nauczyła się też patrzeć na mężczyzn trochę z góry i chociaż wolała ich niż 
kobiety, z którymi się stykała, te były zawistne i fałszywe, jednak starała się unikać 
najmniejszego zbliżenia z nimi. Nie przyczyniło się to też do zwiększenia 
popularności Magdy wśród kolegów. Traktowano ją zimno i niechętnie. Przy byle 
sposobności nie żałowano jej przykrych niespodzianek. Od czasu zrzeczenia się 
administracji nieraz lekceważono ją przy obsadzie, lub zmuszano do brania 
"ogonowych" ról. Na jesieni bez porozumienia z Magdą zarząd obniżył jej zasadniczą 
gażę. Obniżono wprawdzie tylko kwotę teoretyczną, według której dzielono kasę, 
lecz w praktyce zmniejszyło to zarobki do już niewystarczającego minimum. Bywały 
tygodnie, kiedy dostawała w "Złotej Masce" zaledwie kilkadziesiąt złotych. 

A przecież przynajmniej należało się jako tako ubrać. Można było nie dojadać, 

żywić się nawet suchymi bułkami i niedosłodzoną herbatą, ale chodzenie w 
pocerowanych pończochach, czy w niemodnych kapeluszach równałoby się już 

background image

klęsce. 

Po długich zabiegach udało się Magdzie zaangażować na występy w jednym z 

kin w śródmieściu, gdzie obok filmów dawano publiczności namiastkę rewii pod 
postacią występów kilku aktorów. Wśród nich byli niektórzy dawni koledzy 
przeważnie mniejszego kalibru, ale występowali też i lepsi, jak Hańska, Barczyński, 
czy Trylski. Wszyscy klęli ten sposób ratowania się od nędzy w żywy kamień, ale cóż 
mieli robić? 

Dla teatrów w ogóle nastały ciężkie czasy. Pod naciskiem głodujących członków 

Związek Aktorski zgodził się wreszcie na występy aktorów w lokalach 
gastronomicznych. Restauratorzy początkowo zaczęli płacić dobrze, a poza tym 
występ w lokalach gwarantował przynajmniej zjedzenie gorącej kolacji. 

Magda chociaż ku swemu zadowoleniu miała również kilka propozycji, 

świadczących, że bądź co bądź nie jest już taka ostatnia, jednak odrzuciła je po 
długim i poważnym namyśle. 

Dość jeszcze była młoda, by myśleć o przyszłości, niż o załatwianiu dnia 

dzisiejszego. Zresztą na pół z biedą opędzała jakoś najpilniejsze wydatki występami 
w kinach, epizodzikami w filmach i kapaniną w teatrze. 

Natomiast im ciężej było z gotówką, tym silniej wracała do dawnego 

rozkosznego nałogu, do marzeń. Po całodziennej bieganinie, po przegryzieniu byle 
czego, wyciągała się w hotelowym łóżku i przymknąwszy oczy oddawała się 
wyobraźni. Jak za dziecinnych lat, zmuszając siebie do naiwnych nadziei 
przepowiadała sobie przyszłość. 

Przecież musiało coś się zmienić, musiało coś się zdarzyć! Fantazja podsuwała 

wciąż nowe perspektywy. I nie zadowalała się byle czym. Im bardziej szarzało jej 
rzeczywiste życie, tym bujniejsze, tym chciwsze, tym mniej opanowane były 
marzenia. 

Jakże dobrze zdawała sobie Magda sprawę z ich nierealności! Ale potrzebowała 

tego narkotyku, bardziej potrzebowała niż całych pończoch, niż wędliny do bułki, niż 
cukru do herbaty. Były jej nagrodą i pociechą. Oddzielały w jej dniu kilka godzin na 
wspaniałe, pełne beztroski, miłości i przepychu inne życie. 

Z rana, gdy trzeba było wracać do prawdziwego, a oczy otwierały się zaspane, by 

przez wąskie szparki powiek dostrzec mglistą jeszcze rzeczywistość obdrapanego 
pokoiku i szarego światła, sączącego się przez brudne okno, następowało jedno po 
drugim zrzekanie się wymarzonych skarbów. 

Już niech nie będzie księciem, ani lordem angielskim, niech nie będzie 

milionerem, ani właścicielem wielkiej wytwórni filmowej. Wystarczy jeżeli będzie 
bogaty... Nawet niekoniecznie zbyt młody, a mężczyźnie wprost nie wypada 
olśniewać urodą... Tak, musi być niestary, zamożny i przystojny. I koniecznie 
zakochany... 

Przymykała znowu oczy zastanawiając się, czy na rzecz prawdopodobieństwa nie 

mogłaby i z tego nieco ustąpić, lecz... cóż byłoby nieprawdopodobnego w zakochaniu 
się jakiegoś przystojnego i zamożnego pana w niej? W dziewczynie niezaprzeczalnie 
młodej i na pewno ładnej! 

A ona sama, czy kochałaby go również?... Nie, nie wierzyła w to. "Serce mi 

wystygło, jak żar, co zbyt długo się tlił" – śpiewała przed dwoma laty w rewii 

background image

"Święto Wiosny"... Nie tęskniła do miłości. Musiałaby tylko... lubić go, no i 
chciałaby, by jej imponował. Powinien mieć obejście wielkiego pana, maniery 
wytworne i posiadać niepospolity umysł. 

Zastanawiała się dłużej nad tym ostatnim warunkiem, szukając w myśli 

przykładu. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, na czym właściwie owa 
niesposobność umysłu miała polegać. Hojner nazywał Bończę niepospolitym 
umysłem, ale to było nieprawdą. Jakaż to niepospolitość, kiedy w najordynarniejszy 
sposób rzucił ją, wierną, kochającą, oddaną, dla takiej wydry, jak Turska! 

Dyrektor Balcer był bardzo wykształcony. Podobno miał aż trzy doktoraty, ale 

nie o to Magdzie chodziło. 

Trzeba było wstawać i ubierać się, wpaść do mleczarenki na śniadanie i pędzić na 

próbę. Zaczynał się dzień i marzenia topniały niczym śnieg na ulicach pod 
rozpędzonymi pneumatykami samochodów. 

A jednak nawet z tej szarej rzeczywistości wyrywała coś realnego dla nasycenia 

wyobraźni: zaczęła grać na loterii. Z trudem przychodziło zaoszczędzenie miesięcznie 
dziesięciu złotych na ćwiartkę losu. Jednak ćwiartka ta była przecież najważniejsza. 
Podczas ciągnienia po kilka razy przeglądała tabele wygranych. Uważnie, z ołówkiem 
w ręku, wykreślała każdą następną liczbę obcą, nieznaną, cudzą i z bolesnym 
zawodem odkładała dziennik. Kilka razy wypadła jej stawka. Wolałaby nic nie 
wygrać takie to było przykre, lecz z drugiej strony łatała niezmienny już wydatek w 
budżecie. Miała i znacznie tańszą zabawę z losem. 

W mleczarni, gdzie przeważnie się stołowała, znajdowała zawsze różne dzienniki 

i tygodniki. Niektóre z nich zamieszczały rebusy, krzyżówki i podobne rozrywki 
umysłowe, za których rozwiązanie redakcje przyznawały rozmaite nagrody. Magda 
pilnie zajmowała się rozwiązywaniem tych nietrudnych zresztą zadań. Nieraz 
zdarzały się i większe konkursy. Tu już zwycięzców nie nagradzano byle 
drobiazgami, jak książki, prenumerata, czy bilety do teatru, lecz przyznawano 
szczęśliwcom po kilkaset złotych, kilkutygodniowy pobyt w Zakopanem z 
opłaceniem wszystkich kosztów, lub darmowy przelot samolotem w dowolnym 
kierunku. 

Niestety owocem pilności Magdy były dotychczas tylko książki, których wygrała 

coś z dziesięć. I to jednak wystarczało; by nie zniechęcić jej do konkursów. Aż 
wreszcie nadszedł i jej dzień. 

Myślała, że oszaleje z emocji, gdy jednego ranka niemal we wszystkich pismach 

znalazła ogromne ogłoszenie: firma Helidont rozpisywała konkurs na wymyślenie 
sloganu reklamującego pastę do zębów. Oczy Magdy przede wszystkim przebiegły 
listę nagród. Było to coś wspaniałego! Główna nagroda podana czarnym grubym 
drukiem opiewała: 

Bezpłatny przejazd luksusową kabiną okrętu "Sarmatia" do Londynu, Sewilli i 

Marsylii z tygodniowym pobytem w Paryżu wraz z całkowitym utrzymaniem na 
morzu i na lądzie. 

Serce Magdzie zaczęło bić gwałtownie. W dalszych nagrodach też było wiele 

rzeczy godnych pożądania, ale na nie już nie zwracała uwagi. Z zapartym oddechem 
przeczytała kilkanaście razy warunki konkursu. Chodziło o wymyślenie zdania (im 
krótsze tym lepsze), które by mogło zdobyć popularność dla pasty do zębów 
"Heliodont", które, będąc łatwe do zapamiętania, utrwalić by się mogło w pamięci 

background image

konsumentów. 

– Boże! Czemuż ja jestem taka głupia, że nawet tego wymyśleć nie potrafię – 

denerwowała się Magda. 

Nie poszła nawet na próbę, narażając się na zapłacenie pięciu złotych kary za 

nieobecność. Wróciła do hotelu i zabrała się do obmyślania sloganu. Po kilkunastu 
próbach odłożyła ołówek. Niepodobna było myśleć w takim podnieceniu. Zdania 
wychodziły niezgrabne, zbyt długie i nie przemawiające do przekonania. Zresztą było 
dość czasu, prawie trzy tygodnie, a rozstrzygnięcie konkursu miało nastąpić za 
miesiąc. Pierwsza i główna nagroda, podróż morska, wspaniała morska podróż za 
granicę z tygodniowym pobytem w samym Paryżu wyznaczona była na trzeciego 
kwietnia. Mój Boże!... Doskonale przypomniała sobie teraz mapę Europy. W górze na 
lewo Anglia, a w niej u dołu z prawej strony Londyn. Z Gdyni, gdzie zobaczy po raz 
pierwszy w życiu morze, to wspaniałe tajemnicze i groźne morze, o którym czyta się 
w książkach... A później już okrętem, wielkim okrętem, który widziała nieraz w 
wystawowych oknach linii Gdynia – Ameryka, na Marszałkowskiej. Z Londynu w 
dół przez Ocean Atlantycki, przez wąziutką Cieśninę Gibraltarską (tamtędy okręt 
chyba ledwie może przejść) i Morzem Śródziemnym do Marsylii, a potem koleją do 
Paryża. – W powrotnej drodze Hiszpania! Tu jeszcze będzie całkiem zimno i gołe 
drzewa, a tam pełne lato, upał, palmy... 

W ciągu następnych dni Magda chodziła półprzytomna. Kupiła sobie mapę, w 

biurze linii okrętowej otrzymała gratis prospekty owej wycieczki. Zmartwiło ją 
trochę, że w wycieczce weźmie udział aż pięćset osób, ale na to już nie było rady. 
Podniecenie Magdy było tak widoczne, że aż ją pytano o powody. Zarówno kolegom, 
jak i panom z kawiarni odpowiadała: 

– Wybieram się za granicę i moc mam z tym kłopotów. 

– Czy na długo? 

– Nie wiem jeszcze – robiła tajemniczą minę – może na zawsze. 

I dodawała z westchnieniem: 

– Naprawdę tutejsze życie jest zbyt szare. 

I rzeczywiście zaczynała rozmyślać o takiej możliwości. Wyjechać za zwykłym 

paszportem, za który należałoby zapłacić kilkaset złotych, a w dodatku mieć 
przynajmniej tysiąc złotych na drogę – nie mogłaby przecie. A tak, któż ją na 
przykład odszuka w takim Paryżu?! Może tam po prostu zostać i już nie wracać. 
Chyba po latach. W takim Paryżu łatwiej poznać kogoś bogatego i miłego. W 
gazetach tyle się pisze o Paryżu! O milionerach! O arystokratach... 

Po długich, nieraz całonocnych trudach wysłała wreszcie na konkurs aż 

kilkanaście sloganów do wyboru i – od razu straciła wszystkie nadzieje. Codziennie 
odczytywała sobie wykomponowane zdania i wydawały się jej coraz głupsze. 

Tymczasem "Złota Maska" wystawiła nową rewię; w której Magda robiła 

konferansjerkę i występowała w finale jako gwiazda. Rewia wyjątkowo powiodła się. 
Dzięki temu dniówki podniosły się o tyle, że Magda, chociaż już bez wiary w 
otrzymanie nagrody, jako tako mogła skompletować sobie trochę rzeczy na wypadek 
podróży. I wreszcie nadszedł ten dzień. Nieraz już, więcej niż setki razy czytała w 
dziennikach w recenzjach i w reklamach swoje nazwisko. Oswoiła się z tym, o tyle, 
że aż wydawało się jej obce. Lecz nigdy nie przeżyła takiej emocji, jak teraz, gdy 

background image

przeczytała je w ogłoszeniu wyników konkursu. 

"... po otworzeniu kopert okazało się, że autorką odznaczonego pierwszą nagrodą 

sloganu jest świetna artystka stołeczna, p. Magdalena Nieczajówna". 

* * * 

W pociągu panował tłok. Magda nie znała tu nikogo, a że była nieludzko 

zmęczona, czym prędzej usadowiła się w kąciku i zasnęła. Nad ranem obudziły ją 
rozmowy. Dojeżdżali do Gdyni. Współtowarzysze zwierzali się sobie z przewidywań 
co do potrzebnych podczas morskiej wycieczki wydatków. Z przerażeniem 
wysłuchała Magda opinii jednego z panów, że koniecznie trzeba będzie wydać po 
opłaceniu podróży i utrzymania przynajmniej pięćset złotych. 

Magda miała w torebce bilety w zupełnym już porządku i całej parady 

siedemdziesiąt trzy złote. 

Współpasażerowie, którzy nieraz już podróżowali i mieli na pewno duże 

doświadczenie przerazili Magdę wyliczaniem owych dodatkowych a niezbędnych 
drobnych sumek, bez których "nie opłaci się – nawet schodzić z pokładu". 

Była bliska płaczu. Nie znała tu nikogo. Do odejścia okrętu zostawało zaledwie 

kilka godzin. Pomyślała o sprzedaniu zegarka i pierścionka, ale były to rzeczy tanie, 
bardzo tanie. 

Nagle przypomniała sobie swoją "maskotkę", ową szpilkę z perłą, którą 

otrzymała wraz z kwiatami przed trzema prawie laty od owego przystojnego 
ziemianina w Bristolu. 

Wzięła taksówkę i kazała się zawieźć do największego jubilera. 

W niedużym eleganckim sklepie starszy siwy pan uważnie obejrzał perłę przez 

lupę. 

– Ile mogłabym za to otrzymać? – zapytała Magda. 

– Za to?... Cóż... niewiele... 

Rzucił szpilę na wagę i oświadczył: 

– Piętnaście złotych. 

– Pan chyba żartuje! Przecie to prawdziwa perła. 

– Nie, proszę pani – zaśmiał się – wprowadzono panią w błąd. Jest to tylko niezła 

imitacja. 

Nie uwierzyła. Poszła do drugiego jubilera, lecz i tu usłyszała to samo. 

Zostawiwszy w sklepie szpilkę, zegarek i pierścionek, wzbogacona o całe 

czterdzieści pięć złotych znalazła się wreszcie na pokładzie "Sarmatii". 

background image

Orkiestra ustawiona na dole w porcie grała pożegnalnego marsza. Okręt podniósł 

kotwicę.