background image

Stephen King

Dolina Jeruzalem

   DROGI BONESIE! 

   Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w chłodnym, pełnym przeciągów hallu w 

Chapelwaite z nadzieją, że wreszcie ulżę pełnemu pęcherzowi. Po podróży tym 

przerażającym dyliżansem bolą mnie wszystkie gnaty. Ale największą radość sprawił mi 

widok zaadresowanego Twoimi niepowtarzalnymi bazgrołami listu, który leży na tym 

okropnym stoliku z wiśniowego drzewa stojącym obok drzwi! Zapewniam Cię, że zabiorę 

się do jego odcyfrowywania jak  tylko zaspokoję  potrzeby  mego  ciała (w ozdobnej 

łazience na parterze, gdzie panuje taki ziąb, że aż para leci z ust). 

   Rad jestem, że wyleczyłeś się już z tej miazmy, która tak długo męczyła Ci płuca, 

jakkolwiek bardzo Ci współczuję moralnego dylematu, jaki miałeś w związku z podjęciem 

decyzji o rozpoczęciu kuracji. Chory abolicjonista leczący się na słonecznej, skażonej 

niewolnictwem Florydzie. Niemniej, Bonesie, proszę Cię jako przyjaciel, który również był 

już w tej dolinie cienia, myśl przede wszystkim o sobie i nie wracaj do Massachusetts, 

dopóki ciało nie będzie zupełnie zdrowe. Jeśli umrzesz, Twój subtelny umysł i cięte pióro 

będą dla nas stracone, czyż nie ma jakiejś poetyckiej sprawiedliwości w tym, że Południe 

ma cię wyleczyć? 

   Owszem, dom jest tak spokojny i piękny, jak zapewniali mnie wykonawcy ostatniej woli 

mego kuzyna, ale w pewien sposób złowieszczy. Stoi na wysokim, wielkim, sterczącym 

wzniesieniu jakieś pięć kilometrów na północ od Falmouth, a dziewięć od Portland. Za 

domem rozciąga się ponad hektar ziemi, dochodzący aż do strasznej, przechodzącej 

wszelkie wyobrażenia dziczy - jałowce, zbite gąszcza winorośli, krzaki i dzikie pnącza 

porastające malownicze skały, które oddzielają moją posiadłość od terenów należących do 

miasta. Okropne imitacje greckich rzeźb spoglądają ślepo ze szczytów pagórków, jakby w 

każdej chwili miały się rzucić na przechodnia. Odnoszę wrażenie, że gust mego kuzyna 

Stephena wyrażał całą gamę upodobań, od predylekcji do rzeczy nie do zaakceptowania 

po zamiłowanie do przedmiotów krańcowo odrażających. Jest tu dziwaczny letni domek, 

prawie całkowicie pogrzebany pod zwałami szkarłatnego sumaka, i groteskowy zegar 

słoneczny w środku czegoś, co niegdyś musiało być ogrodem. On właśnie dopełnia miary 

szaleństwa, jakie tkwi w tym dziwacznym krajobrazie. 

   Ale widok rozciągający się z okien salonu rekompensuje wszystko; przyprawiająca o 

zawrót głowy panorama skał u podnóża Chapelwaite Head i samego Atlantyku. 

Olbrzymie, wysunięte okno wykuszowe, obok którego stoi wielka, przypominająca 

background image

kształtem ropuchę sekretera, wychodzi właśnie na tę stronę. Wszystko to stwarza 

doskonałe warunki i wspaniały nastrój, żebym zaczął w końcu pisać powieść, o której tyle 

Ci opowiadałem [i niewątpliwie okropnie Cię tym zanudzałem]. 

   Dzisiejszy dzień był pochmurny, co chwila padał deszcz. Świat za oknem jest bury - 

stare i zwietrzałe jak sam Czas skały, niebo i naturalnie ocean, który biję w granitowe 

zręby u podnóża góry, powodując nie tyle huk, co jakieś wibracje... Kiedy piszę te słowa, 

cały czas wyczuwam stopami każde uderzenie fal. Ogólnie wrażenie nie jest 

nieprzyjemne. 

Zdaję sobie sprawę, drogi Bonesie, że nie pochwalasz moich samotniczych ciągot, ale 

śpieszę Cię zapewnić, że czuję się świetnie i jestem szczęśliwy. Jest ze mną Calvin, jak 

zwykle praktyczny, małomówny i niezawodny; już po kilku dniach zadzierzgnęła się 

między nami nić sympatii. Zorganizowaliśmy sobie w miasteczku regularne dostawy 

prowiantu oraz cały zastęp kobiet, które mają doprowadzić ten dom do porządku! 

   Będę kończył - tyle tu jeszcze mam rzeczy do obejrzenia, tyle pokoi do zwiedzenia i 

niewątpliwie tysiące sztuk obrzydliwych mebli, które czekają, żebym rzucił na nie czułym 

okiem. Jeszcze raz dziękuję Ci za serdeczny list i za Twoją nieustającą przyjaźń. 

Przekaż wyrazy sympatii Swojej Żonie i przyjmij moje.

CHARLES 

6 października 1850 r. 

   DROGI BONESIE! 

   Cóż to za miejsce! 

   Nieustannie wprawia mnie w zdumienie - podobnie jak zdumiewa mnie reakcja 

mieszkańców pobliskiej wioski na wieść o tym, że objąłem je w posiadanie. Jest to 

dziwaczna maleńka osada o malowniczej nazwie Preacher's Corners. To stamtąd właśnie 

Calvin zorganizował cotygodniowe dostawy zaopatrzenia; tam również postanowił 

zamówić odpowiednią ilość drewna na zimę. Ale z miasteczka wrócił z pochmurną 

twarzą, a kiedy spytałem, co go dręczy, odparł posępnie: 

   "Panie Boone, oni uważają, że pan zwariował!" Roześmiałem się i odparłem, że zapewne 

dotarła już do nich wieść, że po śmierci Sary przeszedłem zapalenie opon mózgowych... 

Plotłem wtedy niestworzone rzeczy, o czym sam możesz zaświadczyć. 

   Ale Cal zaprotestował twierdząc, że nikt tam o mnie nic nie wie poza tym, że jestem 

kuzynkiem Stephena, który również zaopatrywał się we wszystko w miasteczku. 

"Powiedziano mi, proszę pana, że każdy, kto mieszka w Chapelwaite, albo jest już 

wariatem, albo nim zostanie". 

   Jak zapewne sobie wyobrażasz, byłem bardzo zakłopotany i zapytałem, skąd ma te 

zdumiewające informacje. Wyjaśnił, że powiedział mu o tym ponury i raczej zamroczony 

alkoholem bałwan nazwiskiem Thompson, właściciel czterystu akrów ziemi porośniętej 

sosnami, brzozami i świerkami, z których drewno obrabia wraz z pięcioma synami i 

sprzedaje je częściowo do tartaków w Portland, a częściowo gospodarzom z przyległych 

terenów. 

background image

Kiedy Cal, nieświadom jego dziwacznych uprzedzeń, wyjaśnił, gdzie ma dostarczyć 

drewno, Thompson gapił się na niego z otwartą gębą jak sroka w gnat. Oświadczył, że 

drewno mogą dostarczyć jego synowie, ale tylko za dnia i to wyłącznie drogą biegnącą 

wzdłuż brzegu morza. 

Cal zapewne źle odczytał moje osłupienie i szybko dodał, że facet upił się tanią whisky i 

wygadywał jakieś bzdury o wymarłym miasteczku, z którym Stephen miał powiązania... i 

o glistach! Calvin dobił w końcu interesu z jednym z chłopaków Thompsona. Ten, jak 

wywnioskowałem z opowieści, zachowywał się raczej gburowato i sądząc po bijącym z 

ust zapachu, daleko mu było do trzeźwości. Zrozumiałem też, że i w samym Preacher's 

Corners moje przybycie spotkało się z podobną reakcją. Cal dowiedział się o tym w 

sklepie kolonialnym od sprzedawcy, ale wywnioskowałem, że to raczej typ plotkarza, 

który lubi obmawiać wszystkich poza ich plecami. 

   Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim, ponieważ wiem, że wieśniacy lubią tworzyć 

mity oraz ubarwiać sobie życie plotkami, a podejrzewam, że nieszczęsny Stephen i jego 

rodzina stanowili bardzo wdzięczny temat. Uświadomiłem Calowi, że człowiek, który 

padł trupem przed werandą własnego domu, z całą pewnością musiał stać się tutaj 

naczelnym tematem rozmów i plotek. 

   Sam dom wprawia mnie w nieustanne zdumienie. Bonesie, ma dwadzieścia trzy pokoje! 

Ściany na piętrach wyłożone są boazerią, a galeria portretów, choć nosi wyraźne ślady 

pleśni, trzyma się jeszcze całkiem dzielnie. Kiedy przebywałem na piętrze w sypialni, 

którą ostatnio zajmował mój kuzyn, słyszałem buszujące w ścianach szczury; sądząc po 

hałasie, jaki robiły, musiały to być wyjątkowo dorodne sztuki - chrobot był tak donośny, 

jakby tam grasowali ludzie. Zapewniam Cię, że nie chciałbym spotkać się w nocy z takim 

stworzeniem, zresztą w dzień też nie. Jak dotąd nie natknąłem się jednak ani na ich 

odchody, ani na żadne nory. Dziwne. 

   Galeria na piętrze składa się z kiepskich obrazów, za to ramy warte są zapewne fortunę. 

Niektóre postacie z portretów przypominają Stephena takiego, jakim go zapamiętałem. 

Sądzę też, że zidentyfikowałem mego wuja, Henry'ego Boone'a i jego żonę Judith; 

pozostałe twarze nic mi nie mówią. Podejrzewam, że któraś może należeć do mego 

znanego wszem i wobec dziadka Roberta. Ale rodziny ze strony Stephena zupełnie nie 

znam, czego ze szczerego serca żałuję. Ten sam dobry humor, który przebijał z listów 

Stephena do mnie i do Sary, dostrzec można w twarzach osób na portretach, mimo że 

same obrazy są w opłakanym stanie. W jakiż głupi sposób rozpadają się rodziny. 

Karabinowe escritoire, ostre słowa między braćmi, którzy nie żyją już od trzech pokoleń, i 

Bogu ducha winni potomkowie niepotrzebnie patrzą na siebie wilkiem. Nie potrafię 

powstrzymać się od refleksji, że niebywale szczęśliwie się złożyło, iż Tobie i Johnowi 

Petty'emu udało się skontaktować ze Stephenem, kiedy wydawało się, że ja też podążę 

śladem Sary i przekroczę Bramę... zwłaszcza że złośliwy los nie pozwolił mi się osobiście 

spotkać z kuzynem. Tak chciałbym posłuchać na własne uszy, jak występuje w obronie 

rodowych rzeźb i mebli! 

Ale nie pozwól mi tak bezlitośnie obmawiać tego miejsca. Stephen wprawdzie hołdował 

innym gustom niż moje, ale oprócz nowinek wprowadzonych przez niego znaleźć tu 

można prawdziwe perły sztuki meblarskiej [większość z nich spoczywa na górze 

background image

przykryta płóciennymi pokrowcami]. Są tam łoża, stoły i ciężkie, mroczne woluty 

wykonane z drzewa tekowego i z mahoniu, a wyposażenie licznych sypialni i pokoi 

gościnnych, górnego gabinetu i małego salonu posiada jakiś posępny urok. Podłogi 

wyłożone sosnową klepką lśnią jakimś tajemniczym, wewnętrznym blaskiem. Panuje tutaj 

aura dostojeństwa; dostojeństwa i przytłaczającego wszystko ciężaru minionych lat. Nie 

powiem, żebym to lubił, ale darzę szacunkiem. Bardzo jestem ciekaw, czy uda mi się 

przystosować do tego tak zmiennego, północnego klimatu. 

   Boże, ale się rozgadałem! Odpisz mi, Bonesie, jak najszybciej. Informuj mnie o postępach 

twej kuracji, a także o wiadomościach, jakie dostajesz od Petty'ego i reszty. I zaklinam cię 

na wszystkie świętości, nie próbuj zbyt nachalnie nawracać swych nowych znajomych z 

Południa. Obaj doskonale wiemy, że nie wszyscy, jak nasz dawno już nieżyjący przyjaciel, 

pan Calhoun, zadowolą się jedynie utarczkami słownymi. 

Oddany Ci przyjaciel 

CHARLES 

16 października 1850 r. 

   DROGI RICHARDZIE! 

   Cześć, jak Ci leci? Po przybyciu do rezydencji w Chapelwaite często o Tobie myślałem i 

po trosze spodziewałem się jakichś wieści od Ciebie... a teraz właśnie otrzymałem list od 

Bonesa, który pisze, że przecież zapomniałem zostawić w klubie swego nowego adresu! 

Bądź pewien, że i tak bym napisał, ponieważ czasami wydaje mi się, że moi prawdziwi i 

wierni przyjaciele są wszystkim, co zostawiłem w zupełnie normalnym i pewnym świecie. 

Wielki Boże, ależ los nas rozrzucił! Ty jesteś w Bostonie i wiernie piszesz do The Liberator 

[tak na marginesie, tam również przesłałem mój aktualny adres], Hanson przebywa w 

Anglii na tych swoich kolejnych przeklętych wycieczkach, a biedaczysko Bones leczy 

płuca w samej jaskini lwa. 

   Dicku, sytuację tutaj zastałem taką, jak się spodziewałem, i bądź pewien, że złożę Ci o 

wszystkim pełne sprawozdanie, kiedy już uporam się z pewnymi sprawami, z jakimi się 

zetknąłem w tym miejscu... Myślę, iż pewne wydarzenia, jakie zdarzają się w samym 

Chapelwaite i w okolicy, bardzo zaintrygują Twój prawniczy umysł. 

   Na razie pragnę tylko zapytać, czy nadal interesują Cię te sprawy. Czy pamiętasz 

historyka, którego przedstawiłeś mi na obiedzie u pana Clary'ego? Nazywał się chyba 

Bigelow. Tak czy owak wspominał, że jego hobby polega na zbieraniu wszelkich strzępów 

wiadomości historycznych odnoszących się dokładnie do terenów, na których obecnie 

mieszkam. Moja prośba zatem brzmi: Czy byłbyś łaskaw skontaktować się z nim 

ponownie i poprosić o informacje dotyczące folkloru, a nawet plotki odnoszące się do 

małego, opuszczonego miasteczka zwanego DOLA JERUZALEM w parafii Preacher's 

Corners nad Królewską Rzeką, która wpada do odległej od Chapelwaite o jakieś 

osiemnaście kilometrów rzeki Androscoggin. Jest to dla mnie sprawa niebywale istotna i 

byłbym Ci bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał mi pomóc. 

background image

   Drogi Dicku, przejrzałem właśnie ten list i widzę, że potraktowałem Cię dosyć skrótowo, 

za co z całego serca przepraszam. Ale zapewniam Cię, że w stosownym czasie 

wytłumaczę tę lakoniczność, a teraz przesyłam najgorętsze pozdrowienia Twojej żonie, 

Twoim dwóm wspaniałym synom i, naturalnie, Tobie. 

Oddany Ci przyjaciel 

CHARLES 

16 października 1850 r. 

DROGI BONESIE!

   Pragnę opowiedzieć Ci o tym, co mnie i Calowi wydaje się nieco dziwne [a nawet 

niepokojące] - ciekaw jestem, co Ty na ten temat powiesz. Jeśli Cię to nie zainteresuje, 

potraktuj wszystko jako żart, który uprzyjemni Ci chwilę walk z komarami. 

   W dwa dni po tym, jak wysłałem do Ciebie list, z Corners przybyły do nas cztery młode 

damy w towarzystwie pani Cloris, matrony o przerażająco dystyngowanym wyrazie 

twarzy, żeby doprowadzić dom do porządku i wszystko dokładnie odkurzyć; w wyniku 

ich działań już do końca dnia nieustannie kichałem. Wszystkie kobiety wykonując swoją 

pracę, wydawały się spięte i mocno zdenerwowane; jedna nawet cicho pisnęła ze strachu, 

kiedy nieoczekiwanie wszedłem do salonu na piętrze, który akurat sprzątała. 

   Zapytałem o to panią Cloris. (Zdumiałbyś się, bo odkurzała hall na parterze z taką 

zawziętością, że spod starej, spłowiałej opaski wysypywały się jej kosmyki włosów]. 

Odwróciła się w moją stronę i powiedziała z dziwnym napięciem w głosie: 

   "Ludzie nie lubią tego domu, proszę pana, i ja również go nie lubię. Ten dom zawsze był 

zły". 

   Na tak nieoczekiwane oświadczenie straciłem na chwilę mowę, a wyraźnie 

podekscytowana pani Cloris ciągnęła dalej:. 

   "Nie chcę przez to powiedzieć, że Stephen Boone był człowiekiem niegodziwym, 

ponieważ skłamałabym; sprzątałam u niego co drugi wtorek przez cały czas, jak tutaj 

mieszkał, podobnie jak sprzątałam u jego ojca, pana Randolpha Boone'a aż do chwili, 

kiedy on i jego żona zniknęli w roku tysiąc osiemset szesnastym. Pan Stephen był dobrym 

i sympatycznym człowiekiem i pan również sprawia takie wrażenie (proszę wybaczyć mi 

moją szczerość, ale ja nie potrafię inaczej mówić); lecz sam dom jest zły, taki zresztą 

zawsze był i żaden z Boone'ów nie zaznał w nim szczęścia. Tak jest od czasów, kiedy 

pański dziadek Robert i jego brat Phillip w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym 

dziewiątym poróżnili się o jakieś [tutaj umilkła, jakby nagle poczuła się winna] skradzione 

przedmioty". 

   Sam popatrz, Bones, jaką ta miejscowa ludność ma pamięć! 

   "Dom zbudowano nieszczęśliwie" - powiedziała jeszcze pani Cloris. - "Ludzi w nim 

mieszkających prześladowały nieszczęścia, na jego podłogach rozlano krew [nie wiem, czy 

wiesz, Bones, że mój wuj Randolph zamieszany był w wypadek, jaki wydarzył się na 

schodach prowadzących do piwnicy, w którym to straciła życie jego córka Marcella; on 

sam dręczony wyrzutami sumienia, odebrał sobie życie. Opisał mi to wszystko Stephen w 

background image

liście, jaki przysłał ze smutnej okazji dnia urodzin swojej nieżyjącej siostry], zdarzały się tu 

również tajemnicze zniknięcia i wypadki. 

   Pracowałam w tym domu od dawna, panie Boone, a przecież nie jestem ani ślepa, ani 

głucha. Słyszałam w ścianach paskudne dźwięki, proszę pana, paskudne dźwięki - 

straszliwe łomoty i trzaski, a raz nawet dziwne ni to zawodzenie, ni to śmiech. Aż 

zmroziło mi krew w żyłach. Proszę pana, to mroczne miejsce..." 

   Urwała, najwyraźniej w obawie, że powie za dużo. 

   Jeśli o mnie chodzi, sam dobrze nie wiedziałem, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy 

wyrazić oburzenie, być zaintrygowany, czy podejść do tych rewelacji racjonalnie. 

Obawiam się, że wtedy byłem tylko rozbawiony. 

   "A czego się pani spodziewała, pani Cloris?" - zapytałem. - "Pobrzękujących łańcuchami 

duchów?" 

   Ona tylko obrzuciła mnie osobliwym spojrzeniem. 

   "Może i duchów. Ale to nie duchy gnieżdżą się w ścianach. To nie duchy zawodzą i 

płaczą jak potępieńcy, to nie duchy rozbijają się i włóczą w ciemnościach. To..." 

   "Śmiało, pani Cloris" - zachęciłem. - "Skoro już pani opowiedziała tyle, to należy 

skończyć to, co się zaczęło". 

   Na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego przerażenia i - mógłbym dać głowę - jakiejś 

religijnej zgrozy. 

   "Niektórzy nie umierają" - szepnęła. - "Niektórzy żyją w półmroku zalegającym 

dziedzinę Pomiędzy, żeby służyć... Jemu!" 

   I to wszystko. Przez kilka minut próbowałem z kobieciny jeszcze coś wyciągnąć, ale ona 

zacięła się w uporze i nic więcej nie powiedziała. W końcu dałem spokój w obawie, że 

porzuci pracę. 

Na tym zakończył się ten epizod, ale kolejny nastąpił następnego wieczoru. Calvin napalił 

w kominku na parterze, więc zasiadłem w salonie i kołysząc się sennie nad egzemplarzem 

The Intelligencer słuchałem łoskotu nawiewanego wiatrem deszczu bijącego w duże 

wykuszowe okno. Wpadłem w błogi nastrój, jaki ogarnąłby każdego, kto wieczorem w 

taką pogodę siedzi pod dachem w cieple i w wygodnym fotelu. W pewnej chwili w progu 

stanął Calvin. Był podekscytowany i wyraźnie wystraszony. 

   "Pan nie śpi, sir?" - zapytał. 

   "Właśnie prawie zasnąłem" - odrzekłem. - "Co się stało?" 

   "Odkryłem coś na piętrze. Myślę, że powinien pan to zobaczyć osobiście" - odparł, z 

trudem kryjąc podniecenie. 

   Wstałem i ruszyłem za nim. Wspinając się po szerokich schodach, Calvin powiedział: 

   "Czytałem książkę w gabinecie na piętrze... jedną z tych dziwnych... kiedy usłyszałem w 

ścianie hałas". 

   "Szczury" - oświadczyłem. - "I to wszystko?" Przystanął na górze schodów i popatrzył na 

mnie bardzo poważnie. Lampa, którą trzymał w ręku, rzucała tajemnicze, tańczące cienie 

na ciemne draperie i majaczące w mroku portrety. Twarze raczej łypały na nas z ukosa, niż 

się uśmiechały. Nagle za oknem zaczął wyć wiatr, ale po chwili, jakby niechętnie, ucichł. 

background image

   "To nie były szczury" - powiedział Cal. - "To był taki dudniący dźwięk, jakby coś 

szamotało się za szafką z książkami, a później rozległ się okropny gulgoczący rechot... 

okropny, sir. I drapanie, jakby coś chciało się wydostać... dostać mnie!" 

   Czy potrafisz sobie wyobrazić moje zdumienie, Bonesie? Calvin nie jest człowiekiem, 

który daje się ponosić odruchom histerycznej wyobraźni. Zacząłem podejrzewać, że tkwi 

w tym jakaś tajemnica; i to tajemnica bardzo ponura. 

   "I co się stało dalej?" - spytałem. Ruszyliśmy korytarzem i w końcu ujrzałem padające z 

gabinetu na podłogę światło. Z drżeniem serca popatrzyłem w tamtą stronę; opuścił mnie 

cały błogi nastrój. 

   "Drapanie ustało, ale po chwili znów rozległo się to dudnienie i szamotanie; tym razem 

coraz dalej. Na chwilę to coś się zatrzymało i przysięgam, że słyszałem dziwny, prawie 

nieuchwytny dla ucha śmiech! Podszedłem do szafki i przesunąłem ją w nadziei, że znajdę 

za nią jakąś przegrodę albo sekretne drzwi". 

   "I co? Natknąłeś się na coś interesującego?" 

   Cal przystanął przed drzwiami do gabinetu. 

   "Nie... ale znalazłem to!" 

   Weszliśmy do środka i zobaczyłem w półce stojącej po lewej stronie czarną wnękę. 

Książki w tym miejscu były tylko atrapą. Cal odnalazł skrytkę. Poświeciłem do środka 

lampą, ale dostrzegłem jedynie grubą warstwę kurzu, który musiał się tam gromadzić od 

dziesięcioleci. 

"W środku było tylko to" - wyjaśnił cicho Cal, wręczając mi pożółkłą kartkę papieru. . 

Przed oczyma miałem mapę z delikatnymi, cienkimi jak pajęcza przędza liniami 

wyrysowanymi czarnym atramentem... mapę jakiegoś miasteczka lub wioski. Na planie 

umieszczono może z siedem budynków. Pod jednym, zaznaczonym wieżyczką, widniał 

podpis: Zepsuła go glista. 

   W górnym lewym rogu - wedle mapy punkt ów leżał na północny zachód od małej 

osady - narysowana była strzałka. Pod nią czerniał napis: Chapelwaite. 

  "W Corners ktoś wspominał z lękiem o opuszczonym miasteczku zwanym Dola 

Jeruzalem" - powiedział Calvin. - "Wszyscy trzymają się od tamtego miejsca z daleka". 

   "Ale co to znaczy?" - zapytałem, wskazując dziwaczny podpis pod wieżyczką. 

   "Nie wiem" - odparł. 

   Przypomniałem sobie wystraszoną, ale stanowczą panią Cloris. 

   "Glista..." - mruknąłem. 

   "Czy pan coś wie, panie Boone?" 

   "Zapewne... będzie zabawnie odwiedzić jutro to miasteczko. Co o tym myślisz, Cal?" 

   Oczy mu rozbłysły i skinął głową. Strawiliśmy blisko godzinę, opukując i przeszukując 

ścianę za znalezioną przez Cala skrytką, ale bez rezultatu. Nie powtórzyły się również 

odgłosy, które mi opisał. 

   Daliśmy sobie wreszcie spokój. 

   Następnego dnia rano ruszyliśmy na piechotę przez las. Padający w nocy deszcz ustał, 

ale niebo ciągle było szare i nad ziemią nisko płynęły chmury. Kiedy poczułem na sobie 

zaniepokojony wzrok Cala, śpiesznie zapewniłem go, że jeśli poczuję się zmęczony lub 

droga okaże się zbyt długa, natychmiast go o tym powiadomię i zrezygnujemy z całego 

background image

przedsięwzięcia. Zabraliśmy ze sobą potężną wałówkę, wyśmienity kompas Buckwhite'a i 

oczywiście tajemniczą, starą mapę Doli Jeruzalem. 

   Dzień był dziwny i posępny; kiedy posuwaliśmy się przez mroczny, sosnowy las, 

najpierw na południe, a później na wschód, nie słyszeliśmy ani jednego ptaka, a w 

zaroślach nie poruszyło się żadne zwierzę. Głuchą ciszę mącił jedynie dźwięk naszych 

stóp i odległy łoskot bijącego w skały przylądka oceanu. Towarzyszył nam cały czas 

prawie nadprzyrodzenie ciężki zapach morza. 

   Po niecałych trzech kilometrach natknęliśmy się na zarośniętą, niegdyś wyłożoną palami 

drogę, która ciągnęła się mniej więcej w tym samym kierunku, gdzie zdążaliśmy. 

Ruszyliśmy nią, co pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu. Rozmawialiśmy niewiele. 

Pochmurny, ponury dzień opadał ciężką płachtą, gasząc w nas całego ducha. 

  Około jedenastej usłyszeliśmy szum płynącej wody. Zarośnięta droga, którą szliśmy, 

gwałtownie odbijała w lewo, a po drugiej stronie spienionego, ciemnoszarego potoku, 

niczym jakieś widziadło, rozsiadło się miasteczko Dola Jeruzalem! 

   Potok miał około dwóch i pół metra szerokości; jego brzegi łączyła obrośnięta mchem 

kładka. Po drugiej stronie, Bonesie, znajdowało się przepiękne miasteczko. Naturalnie 

nieubłagane działanie czasu wywarło na nim swoje piętno, ale i tak zachowało się w 

zadziwiająco dobrym stanie. Kilkanaście domów, z jakich znani byli purytanie - surowych 

w swoim kształcie, ale mimo to imponujących - stało nad stromym brzegiem rzeki. Dalej, 

wzdłuż zarośniętej chwastami ulicy widniały trzy lub cztery budynki. Od biedy mogły 

stanowić prymitywne centrum handlowe. Jeszcze dalej sterczała iglica zaznaczonego na 

mapie kościoła; kłuła ołowiane niebo i sprawiała nieprawdopodobnie posępne wrażenie z 

powodu łuszczącej się farby i zmatowiałego, przekrzywionego krzyża. 

   "Nazwa pasuje do miasteczka jak ulał" - odezwał się cicho stojący za mymi plecami Cal. 

Przeszliśmy mostek, ruszyliśmy w stronę wioski... i w tym miejscu moja opowieść stanie 

się nieco dziwaczna, więc przygotuj się, Bonesie! 

   W miarę jak posuwaliśmy się między domami, powietrze zdawało się przybierać 

konsystencję ołowiu; jeśli wolisz, było ciężkie. Budynki znajdowały się w stanie 

kompletnego rozkładu - pozrywane okiennice, pozapadane pod ciężarem śniegów dachy, 

pokryte kurzem okna łypiące na nas zezem. Cienie rzucane przez dziwaczne załomy ścian 

i kanciaste przybudówki zdawały się zamieniać w jakieś złowrogie jeziora. 

   Najpierw wkroczyliśmy do starej, zmurszałej karczmy - odnosiłem osobliwe wrażenie, 

że nie powinniśmy swoją obecnością zakłócać spokoju domów, w których zmęczeni ludzie 

szukali chwili wytchnienia i samotności. Zwietrzała tablica wisząca nad połupanymi 

drzwiami głosiła, że był tu ongiś ZAJAZD I KARCZMA POD ŚWIŃSKIM ŁBEM. Wiszące 

na jednym zawiasie drzwi zaskrzypiały potępieńczo, a my weszliśmy do pogrążonego w 

głębokim cieniu wnętrza. Smród pleśni i rozkładu zwalał po prostu z nóg. Wydawało mi 

się, że pod tym zapachem kryje się inny jeszcze fetor, zawiesisty, morowy odór, zapach 

wieków i zgnilizny. Taką woń wydzielać mogą jedynie zniszczone trumny lub 

zbezczeszczone grobowce. Jednocześnie przyłożyliśmy do nosów chusteczki. 

Obrzuciliśmy pomieszczenie bystrym spojrzeniem. 

   "Boże drogi, sir..." - zaczął słabym głosem Cal. 

   "...nie powinniśmy byli tu wchodzić" - zakończyłem za niego. I tak rzeczywiście było. 

background image

   Stoły i krzesła stały niczym upiorni strażnicy; zakurzone, z niezatartym piętnem, jakie 

wywarły na nich gwałtowne zmiany temperatur, z których znany jest klimat Nowej 

Anglii, a jednocześnie w jakiś sposób w stanie nienaruszonym - jakby czekały poprzez 

milczące, napęczniałe echem dziesięciolecia, aż wróci ów miniony, dawny czas i ktoś 

wejdzie, zawoła, żeby podano mu kufel piwa albo szklankę gorzałki, rozda karty, po czym 

zaciągnie się wykonaną z gliny fajką. Wiszące na ścianie obok tablicy z regulaminem 

kwadratowe, małe lustro było całe. Rozumiesz, Bonesie? Mali chłopcy znani są z tego, że 

wszędzie się dostaną i wszystko zniszczą. Nie istnieje dla nich żaden "nawiedzony" dom, 

który po ich wizycie ostałby się z całymi szybami bez względu na to, jak niesamowici i 

przerażający byliby jego rzekomi mieszkańcy; dla takich łobuziaków nie ma świętości 

pogrążonego w posępnym cieniu cmentarza, nie ma grobowca, gdzie by się nie wdarli. A 

z całą pewnością w odległym od Doli Jeruzalem o niecałe trzy kilometry Preacher's 

Corners urwisów takich jest bardzo wielu. A na dodatek wszelkie szklane naczynia i cała 

masa innych kruchych i delikatnych przedmiotów, na które natknęliśmy się podczas 

naszych poszukiwań [warte są z pewnością okrągłą sumkę], również pozostały nietknięte. 

Jedyne zniszczenia, jakich dopatrzyliśmy się w Doli Jeruzalem, dokonane zostały przez 

bezosobową Naturę. Wniosek jest jasny: Dola Jeruzalem to nawiedzone miasto. Ale 

dlaczego? Mam pewną teorię, lecz zanim odważę się bliżej ją wyjaśnić, najpierw opowiem 

o dziwnym i niepokojącym zakończeniu naszej wizyty w tym upiornym miejscu. 

   Przeszliśmy na górę do części sypialnej zajazdu. Łóżka były starannie posłane, przy 

każdym stał cynowy dzban na wodę. Podobnie kuchnia nie nosiła najmniejszych śladów 

zniszczenia, z wyjątkiem zalegających wszędzie grubych warstw kurzu i przenikającego 

wszystko zapachu zgnilizny i rozkładu. Karczma z całą pewnością dla miłośnika 

starożytności byłaby ziemią obiecaną. Wspaniały kuchenny piec stanowiłby ozdobę każdej 

aukcji w Bostonie i niechybnie osiągnąłby zawrotną cenę. 

   "I co o tym myślisz, Cal?" - zapytałem, kiedy znów znaleźliśmy się w mętnym świetle 

pochmurnego dnia. 

   "Myślę, że to paskudny interes, panie Boone" - odparł płaczliwie. 

   Pobieżnie zbadaliśmy inne budynki: stajnię przy karczmie, gdzie na płaskich, 

zardzewiałych hakach wisiały spleśniałe uprzęże, sklep z artykułami gospodarstwa 

domowego, magazyn z drewnem, gdzie ciągle jeszcze piętrzyły się stosy sosnowych i 

dębowych belek i desek, oraz kuźnię. 

   W drodze do stojącego pośrodku miasteczka kościoła wstąpiliśmy do dwóch domów 

mieszkalnych. Oba były zabudowane w typowym, purytańskim stylu, a w środku 

natknęliśmy się na masę przedmiotów i sprzętów, na których każdy kolekcjoner staroci 

natychmiast położyłby chciwie swoją rękę. Oba domy zostały opuszczone i przenikał je 

zapach zgnilizny. 

   Z wyjątkiem nas dwóch wszystko tam było martwe i pogrążone w bezruchu. Nie 

dostrzegliśmy owadów, ptaków ani nawet pajęczyn w rogach okien. Tylko kurz. 

   W końcu dotarliśmy do kościoła. Piętrzył się nad nami, posępny, niegościnny, zimny. 

Okna były ciemne od panującego w środku mroku; wszelka pobożność i świętość opuściły 

to miejsce bardzo dawno. O tym byłem absolutnie przekonany. Weszliśmy po schodach i 

położyłem dłoń na wielkiej, żelaznej klamce. Wymieniliśmy z Calvinem posępne 

background image

spojrzenia. Pchnąłem drzwi. Od jak dawna tej klamki nie dotknęła ludzka ręka? Byłem 

pewien, że moja jest pierwsza od pięćdziesięciu lat; zapewne dłużej. Zardzewiałe zawiasy 

przeraźliwie zaskrzypiały. Smród pleśni, zgnilizny i rozkładu był prawie namacalny. Cal 

wydał zdławiony okrzyk i odruchowo odwrócił twarz, pragnąc zaczerpnąć w płuca 

świeżego powietrza. 

   "Proszę pana" - sapnął. - "Czy jest pan pewien, że pan wytrzyma..." 

   "Czuję się doskonale" - odparłem spokojnie. 

   Bones, wcale nie byłem spokojny; podobnie jak i teraz. Podobnie jak Mojżesz, Jereboam, 

Increase Mather czy nasz Hanson [kiedy jest, naturalnie, w tym swoim filozoficznym 

nastroju] wierzę, że istnieją szkodliwe duchowo miejsca, budowle, w których kosmiczne 

dobro kwaśnieje i psuje się. Przysięgam Ci, że ten kościół jest właśnie takim miejscem. 

   Wkroczyliśmy do długiego westybulu zastawionego zakurzony- mi wieszakami i 

pulpitami ze zbiorami hymnów. W westybulu nie było okien. W specjalnych niszach stały 

lampy oliwne. Nieszczególnie godne uwagi pomieszczenie, pomyślałem, ale w tej samej 

chwili usłyszałem, że Calvin ze świstem wciąga w płuca powietrze i dopiero wtedy 

ujrzałem to, co on dostrzegł wcześniej. 

   To było odrażające. Nie śmiem opisać dokładniej tego wspaniale oprawionego 

malowidła. Musi wystarczyć Ci tylko tyle: namalowane było w zmysłowym stylu obrazów 

Rubensa, przedstawiało groteskową trawestację Madonny z Dzieciątkiem, a w tle pełzły i 

paradowały dziwne, ukryte w półcieniu stworzenia. 

   "Boże" - szepnąłem.

   "Tu nie ma żadnego Boga" - odparł Calvin. 

   Jego słowa długo jeszcze wisiały w powietrzu. 

   Otworzyłem drzwi prowadzące do samego kościoła. W nozdrza uderzyło nas niezdrowe 

powietrze i odrażający smród. 

   W nikłym świetle popołudnia majaczyły ławki ciągnące się aż do ołtarza. Nad nimi 

wznosiła się wysoka, dębowa kazalnica, a jeszcze dalej, na skrytym w mroku ołtarzu, 

lśniło złoto. 

   Calvin, który był żarliwym protestantem, z cichym łkaniem wykonał znak krzyża, a ja 

poszedłem w jego ślady. Owo złoto był to wspaniałej roboty krzyż, ale odwrócony do góry 

nogami - symbol Czarnej Mszy. 

   "Musimy zachować spokój" - usłyszałem własny głos. - "Calvin, musimy zachować 

spokój. Musimy zachować spokój". 

   Lecz cień spowił już moje serce i obawiałem się, że nigdy nie odzyskam spokoju. Raz 

trafiłem pod mroczny parasol śmierci i myślałem, że nie może być ciemniejszego miejsca. 

Ale tu było. Tu było. 

   Przeszliśmy wzdłuż głównej nawy, nasze kroki wzbudzały rozliczne echa. 

Zostawialiśmy za sobą w kurzu wyraźne ślady stóp. A na ołtarzu były inne jeszcze, 

mroczne objets d'art. Nie, nie mogę, nie pozwolę memu umysłowi roztrząsać tego, co 

widzieliśmy. 

   Zacząłem wchodzić na kazalnicę. 

   "Nie! Panie Boone, nie!" - krzyknął nagle Cal. - "Boję się..." 

background image

   Ale ja już znalazłem się na górze. Na pulpicie leżała olbrzymia, otwarta księga napisana 

zarówno po łacinie jak i niewyraźnymi runami, które na moje niewprawne oko były 

pismem druidzkim albo preceltyckim. Załączam Ci kartkę z kilkoma narysowanymi z 

pamięci symbolami. 

   Zamknąłem księgę i popatrzyłem na słowa wytłoczone w skórze okładki: De Vermis 

Mysteriis. Moja łacina jest raczej uboga, ale wystarczająca, żebym zrozumiał tytuł: 

Tajemnica Glisty. 

   Kiedy tylko dotknąłem księgi, cały ten przeklęty kościół i blada, uniesiona twarz Calvina 

zatańczyły mi przed oczyma. Odniosłem wrażenie, że słyszę niskie, monotonnie 

zawodzące głosy pełne jakiegoś odrażającego, a jednocześnie żarliwego oczekiwania... a w 

tle tego dźwięku inny jeszcze, wypełniający trzewia ziemi odgłos. Nie wiem... ale w tym 

samym momencie kościół wypełnił bardzo rzeczywisty dźwięk, który potrafię opisać 

jedynie jako taki odgłos, jaki musiałoby wydać coś ogromnego i nieskończenie 

makabrycznego, co skręciło się pod moimi stopami. Kazalnica zatrzęsła się; na ścianie 

zadygotał zbezczeszczony krzyż. 

   Wyszliśmy jednocześnie, Cal i ja, zostawiając tamto miejsce ciemnościom, i żaden z nas 

nie odważył się odwrócić aż do chwili, kiedy przekroczyliśmy nierówne deski 

przerzuconego nad potokiem mostka. Nie powiem, że wracaliśmy biegiem, plugawiąc 

tych tysiąc dziewięćset lat, podczas których człowiek mozolnie piął się w górę od stadium 

ciemnego i pełnego przesądów dzikusa, ale też skłamałbym twierdząc, że szliśmy 

spacerkiem. 

   I to już wszystko. Nie wolno Ci psuć kuracji niepokojem, że ponownie zapadłem na 

zapalenie opon mózgowych; Cal może zaświadczyć o prawdziwości każdego mojego 

słowa i potwierdzić istnienie tych odrażających hałasów. 

   Tak więc kończę, życząc sobie gorąco spotkania z Tobą [wiem, że wtedy, w jednej chwili, 

opuściłoby mnie oszołomienie i zamęt, jaki panuje obecnie w mojej głowie]. Z wyrazami 

najgorętszej, dozgonnej przyjaźni 

CHARLES 

17 października 1850 r.

   SZANOWNI PANOWIE! 

   W najnowszym katalogu waszych artykułów gospodarstwa domowego (z lata 1850 r.) 

zauważyłem preparat pod nazwą "Zmora szczurów". Chciałbym zakupić jedną (1) dwu i 

półkilogramową puszkę tego środka po cenie katalogowej trzydziestu centów ($0.30). 

załączam opłatę za przesyłkę. Zamówiony towar proszę przesłać na adres: Calvin 

McCann, Chapelwaite, Preacher's Corners, Cumberland County, Maine.

   Z góry dziękuję za załatwienie tej sprawy.

   Z wyrazami najgłębszego szacunku

CALVIN McCANN

19 października 1850 r.

background image

   DROGI BONESIE!

   Nowy, bardzo niepokojący obrót sprawy.

   Hałasy w domu wzmagają się i nabieram coraz głębszego przekonania, że to wcale nie 

szczury harcują w ścianach. Calvin i ja podjęliśmy koleiną, bezowocną  próbę odszukania 

jakichś kryjówek albo tajemnych korytarzy. Wyraźnie brakuje nam oczytania w 

romansach pani Radcliffe! Cal upiera się, że większość odgłosów ma swoje źródło w 

piwnicy i tam właśnie mamy zamiar jutro rozpocząć poszukiwania. Niepokoi mnie 

świadomość, że właśnie w piwnicy tak niefortunnie znalazła swój koniec siostra kuzyna 

Stephena.

   Jej portret wisi w galerii na piętrze. Marcella Bone, jeśli artysta dobrze ją oddał, była 

pięknym stworzeniem o melancholijnej urodzie i z tego co wiem, nie miała męża. Czasami 

myślę, że pani Cloris, ma rację utrzymując, iż jest to zły dom. Przejął zapewne cały smutek 

i przygnębienie swoich dawnych mieszkańców.

   Ale muszę ci szerzej opisać straszne rewelacje, jakie objawiła mi pani Cloris, z którą 

dzisiaj po raz drugi rozmawiałem. Kobieta owa jest najbardziej zrównoważoną osobą w 

Corners, jaką dotychczas tam spotkałem, i postanowiłem odszukać ją po innym, bardzo 

nieprzyjemnym spotkaniu, o czym zamierzam Ci opowiedzieć.

   Dzisiejszego ranka miano dostarczyć nam drewno na opał. Kiedy jednak minęło 

południe, a drewna jak nie było tak nie było, postanowiłem osobiście udać się do 

miasteczka. Zamierzałem odwiedzić Thompsona, z którym Calvin umówił się na dostawę.

   Dzień był cudny. Panowała ciepła, złota jesień i kiedy wreszcie dotarłem na miejsce [Cal 

został w domu, żeby jeszcze raz przeszukać bibliotekę stryja Stephena, ale dał mi 

dokładne wskazówki, jak trafić do Thompsonów], byłem w tak wyśmienitym i pogodnym 

nastroju, że postanowiłem wybaczyć Thompsonowi jego niesolidarność.

   Obejście drwala porastały bujne łany chwastów, a walące się domostwo wymagało 

generalnego remontu i farby; na lewo od stodoły, w zabłoconym chlewie, tarzała się i 

chrumkała olbrzymia maciora przygotowana na listopadowy ubój. Na zaśmieconym 

podwórku między domem a budynkami gospodarczymi jakaś kobieta, ubrana w 

zniszczoną, kraciastą sukienkę, karmiła kury, rzucając im ziarno z fartucha. Kiedy ją 

pozdrowiłem, odwróciła w moją stronę bladą, nieciekawą twarz. 

   Nagła zmiana wyrazu jej oblicza z całkowitej tępoty i bezmyślności do oszalałego 

strachu była rzeczą nader interesującą. Pomyślałem sobie, że zapewne wzięła mnie za 

samego Stephena, ponieważ uniosła dłoń z rozcapierzonymi palcami w geście 

odpędzającym siłę nieczystą i wrzasnęła. Kręcące się u jej stóp ptactwo z głośnym 

krzykiem spłoszone rozbiegło się po dziedzińcu. 

   Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, z domu wynurzył się wielki, klocowaty 

mężczyzna odziany tylko w długie kalesony. W jednym ręku trzymał strzelbę na 

wiewiórki, a w drugim kubek. Po zaczerwienionych oczach i chwiejnym chodzie 

poznałem, że mam do czynienia z Thompsonem Drwalem we własnej osobie. 

   "Boone!" - ryknął. - "Pieprzę cię!" 

background image

   Upuścił kubek i również wykonał magiczny znak. "Przyszedłem" - wyjaśniłem na tyle 

spokojnie, na ile pozwalały okoliczności - "ponieważ drewno do mnie przyjść nie chciało. 

Zgodnie z umową, którą zawarł pan z moim..." 

   "Jego też pieprzę!" 

   Wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że pod maską fanfaronady i pewności siebie 

skrywa śmiertelny strach. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy w stanie takiego 

podniecenia nie użyje w stosunku do mnie broni. 

   "Czy w geście kurtuazji mógłby pan..." - zacząłem ostrożnie.

   "Pieprzę twoją kurtuazję!" 

   "Zatem dobrze" - odparłem z godnością, na jaką mnie było w tamtej chwili stać. - 

"Przyjdę, kiedy pan się uspokoi i będzie w lepszym nastroju". 

   Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem drogą w kierunku osady. 

   "Nie wracaj!" - wrzasnął za mną. - "Siedź sobie w domu ze swoim złym! Przeklęty! 

Przeklęty! Przeklęty!" 

   Cisnął kamieniem, który trafił mnie w ramię. Nie dałem mu tej satysfakcji i nie 

odskoczyłem. 

   Postanowiłem odszukać panią Cloris i przynajmniej wyjaśnić zagadkę tak wrogiej 

postawy Thompsona. Jest wdową [tak, wiem, i nic nie kombinuj ze swatami, Bonesie; ona 

jest o dobrych piętnaście lat ode mnie starsza, a i ja nigdy już na czterdzieści nie będę 

wyglądał] i mieszka samotnie w uroczym domku usytuowanym nad samym brzegiem 

oceanu. Kiedy się pojawiłem, rozwieszała właśnie pranie i szczerze ucieszyła się z mojej 

wizyty. Poczułem ogromną ulgę; to bardzo irytujące uczucie, kiedy człowieka piętnują za 

coś, o czym on sam nie ma zielonego pojęcia. 

   "Pan Boone" - powiedziała dygając. - "Jeśli pojawił się pan w sprawie prania, to muszę z 

przykrością odmówić. Reumatyzm tak mi dokucza, że z trudem radzę sobie z własnymi 

brudami". 

   "Pani Cloris" - odparłem. - "Bardzo chciałbym, żeby to właśnie pranie było przyczyną 

mojej wizyty. Przyszedłem z prośbą o pomoc. Musi mi pani opowiedzieć wszystko, co 

pani wie o Chapelwaite i Doli Jeruzalem, oraz wyjaśnić, dlaczego okoliczni mieszkańcy 

traktują mnie tak wrogo i podejrzliwie". 

   "Dola Jeruzalem! A więc pan już o tym wie". 

   "Wiem" - odparłem. - "W ubiegłym tygodniu odwiedziłem tamto miejsce z moim 

przyjacielem". 

   "Boże!" 

   Pobladła jak mleko i zachwiała się. Podtrzymałem ją za łokieć. Oczy wywróciły się jej 

białkami do góry i myślałem, że zemdleje. 

   "Pani Cloris, przepraszam, jeśli powiedziałem coś..." "Wejdźmy do środka" - mruknęła. - 

"Powinien pan o wszystkim wiedzieć. Słodki Jezu, znów nadchodzą złe dni!" 

   Nie odezwała się więcej ani słowem do czasu, aż w swojej słonecznej kuchni zaparzyła 

herbatę. Kiedy stały już przed nami parujące filiżanki, długą chwilę spoglądała 

zamyślonym wzrokiem na ocean. Naturalnie i jej, i mój wzrok prawie natychmiast spoczął 

na sterczącym wierzchołku Chapelwaite Head, gdzie w wodzie przeglądał się dom. 

background image

Ogromne wykuszowe okno lśniło w promieniach przesuwającego się ku zachodowi 

słońca. Widok był wspaniały, ale w jakiś sposób dziwnie niepokojący. 

   Nagle pani Cloris popatrzyła na mnie i powiedziała gwałtownie: 

   "Panie Boone, musi pan natychmiast opuścić Chapelwaite". 

   Po prostu zdębiałem. 

   "Tuż przed pańskim przybyciem bardzo wyraźnie wzmogła się aura zła. Na tydzień 

przed tym, jak postawił pan nogę w tym przeklętym miejscu, pojawiły się omeny i 

złowieszcze znaki. Halo wokół księżyca; olbrzymie ilości lelków na cmentarzu; narodziny 

wyrodka. Pan musi tamto miejsce opuścić!" 

Kiedy już odzyskałem mowę, odezwałem się najłagodniej jak potrafiłem: 

   "Pani Cloris, to wszystko sny. Kto jak kto, ale pani musi o tym wiedzieć". 

   "Czy to sen, że Barbara Brown urodziła dziecko bez oczu? Albo że Clifton Brockett 

natknął się w lesie za Chapelwaite, gdzie wszystko więdnie i traci barwy, na trop śladów 

mierzących półtora metra każdy? Odwiedził pan przecież Dolę Jeruzalem. Czy przyzna 

pan z ręką na sercu, że nic tam nie żyje? 

   Znów nie byłem w stanie wykrztusić słowa; ciągle miałem żywo w pamięci tamten 

odrażający kościół. 

   Pani Cloris złożyła swoje zdeformowane dłonie; zupełnie jakby chciała uspokoić 

skołatane nerwy. 

   "Słyszałam o tym tylko od swojej matki, która z kolei usłyszała to od swojej. Czy zna pan 

historię rodziny Boone'ów zamieszkującej Chapelwaite?" 

   "Bardzo ogólnie" - odparłem. - "Od lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku dom 

należał do rodziny z linii Phillipa Boone'a, jego brat, Robert, mój dziadek, przeniósł się do 

Massachusetts po wielkiej kłótni na temat skradzionych dokumentów. O rodzinie Phillipa 

wiem niewiele poza tym, że prześladowało ją pasmo nieszczęść ciągnące się z ojca na syna 

i na wnuki; Marcella zginęła w tragicznym wypadku, Stephen również umarł nagłą 

śmiercią. Życzeniem mego kuzyna było, żebym zamieszkał w Chapelwaite, by dom ten 

pozostał w rękach naszej rodziny i żeby dawne waśnie puścić w niepamięć". 

   "Nigdy do tego nie dojdzie" - szepnęła. - "Czy wie pan coś o przyczynie tamtej kłótni?" 

   "Roberta Boone'a przyłapano na przetrząsaniu biurka brata". 

   "Phillip Boone był szalony" - odparła. - "Paktował z siłami piekielnymi. Przedmiotem, 

który Robert Boone chciał zabrać, była bluźniercza Biblia napisana w starożytnych 

językach: po łacinie, w druidzkim i w kilku innych. Piekielna księga". 

   "De Vermis Mysteriis". 

   Pani Cloris cofnęła się, jakby ktoś uderzył ją prosto między oczy.  

   "Wie pan o tym?" 

   "Widziałem tę księgę... dotykałem jej..." 

   Znów sprawiała takie wrażenie, jakby miała za chwilę zemdleć. Zakryła dłonią usta 

tłumiąc krzyk. 

   "Tak, w Doli Jeruzalem" - ciągnąłem. - "Leżała na pulpicie w tamtejszym straszliwym, 

zbezczeszczonym kościele". 

   "A więc ciągle jest; ciągle tam jest". - Zachwiała się na krześle. - "A już sądziłam, że Bóg 

w Swojej mądrości cisnął ją w otchłanie piekielne". 

background image

   "Jaki był związek Phillipa Boone'a z Dolą Jeruzalem?" 

   "Związek krwi" - odparła posępnie. - "Nosił Znak Bestii, choć stroił się w szaty Baranka. 

Nocą trzydziestego pierwszego października tysiąc siedemset osiemdziesiątego 

dziewiątego roku Phillip Boone zniknął... a wraz z nim wszyscy mieszkańcy tego 

przeklętego miasta". 

   Powinna była mi powiedzieć więcej; najwyraźniej jeszcze coś wiedziała. Ale zaczęła 

błagać, żebym już sobie poszedł, a jako powód podała, że "krew wzywa krew", i mruczała 

pod nosem o "tych, którzy patrzą, i o tych, którzy stoją na straży". Zapadał z wolna 

zmierzch, a pani Cloris była coraz bardziej niespokojna, więc żeby ją sobie zjednać, 

obiecałem, że wszystkie jej słowa wezmę pod głęboką rozwagę. 

   Kiedy wracałem do domu w szybko zapadającym zmierzchu, opuścił mnie cały dobry 

nastrój. Pod czaszką tłukło mi się wiele pytań. Cal przywitał mnie wiadomością, że hałasy 

w ścianach przybrały na sile... co mogę w tej chwili potwierdzić. Próbuję sobie wmawiać; 

że to tylko szczury, ale cały czas mam przed oczyma twarz pani Cloris. 

   Nad morzem wzeszedł księżyc, opasły, pełny, w kolorze krwi, zalewając ocean 

niezdrowym blaskiem. Ponownie wracam myślą do kościoła i... 

Ale Ty tego nie zrozumiesz, Bonesie. To zbyt szalone. Chyba muszę iść spać. Cały czas 

jestem myślami z Tobą. 

Wyrazy szacunku 

CHARLES 

(Poniższy zapis pochodzi z prywatnego dziennika Calvina McCanna)

20-10-1850 r. 

   Pozwoliłem sobie dziś rano sforsować zamek spinający stronice księgi; zrobiłem to przed 

powrotem pana Boone'a. Cały trud na nic; księga napisana jest szyfrem. Podejrzewam, że 

prostym. Zapewne uporałbym się z nim równie łatwo jak z zamykającym księgę zamkiem. 

Diariusz. Jestem przekonany, że napisany został ręką pana Boone'a. Jakąż inną książkę 

trzymałby na najciemniejszej półce w bibliotece i na dodatek zamykałby ją na specjalny 

zamek? Sprawia wrażenie starej, ale kto to wie. Później napiszę więcej, jeśli czas pozwoli; 

pan Boone koniecznie uparł się zbadać piwnice. 

Obawiam się, że przerażające wydarzenia, które mają tutaj miejsce, mogą fatalnie wpłynąć 

na jego zdrowie. Muszę koniecznie wyperswadować mu tę wyprawę... 

   Ale właśnie wraca. 

20 października 1850 r. 

   BONESIE! 

   Nie mogę pisać Nie mogę [sic] jeszcze o tym pisać Ja Ja Ja 

 

(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)

background image

20-10-1850 r.

   Tak jak się obawiałem, zapadł ciężko na zdrowiu... 

   Ojcze nasz, któryś jest w niebie! 

   Nie jestem w stanie o tym myśleć; ale mam to wypalone na dnie mojej duszy... ową 

zgrozę z piwnicy...! 

   Jestem teraz sam. Na zegarze wybiło wpół do dziewiątej, dom pogrążony w ciszy, ale... 

   Znalazłem go nieprzytomnego przy stole, który służy mu do pisania. Teraz śpi. Jakże 

szlachetnie i z jaką godnością zachował się tam, kiedy przez kilka chwil stałem 

wstrząśnięty i jak sparaliżowany! 

   Skórę ma woskowej barwy i chłodną; dzięki Bogu, gorączka minęła. Nie ważę się zabrać 

go do miasteczka ani zostawić go tu samego i pójść osobiście. Ale gdybym nawet 

zdecydował się tam wybrać, któż przyjdzie ze mną, żeby mu pomóc? Któż przyjdzie do 

tego przeklętego domu? 

   Och, piwnica. To stwory z piwnicy nawiedzają nasze ściany! 

22 października 1850 r

   DROGI BONESIE! 

   To znowu ja, choć po trzydziestu sześciu godzinach stanu nieświadomości jestem 

przeraźliwie słaby. Znowu ja... brzmi to jak ponury, gorzki żart. Nigdy już nie będę sobą. 

Nigdy. Stanąłem oko w oko z szaleństwem i zgrozą stokroć przekraczającą możliwość 

opisania jej przez człowieka. A to jeszcze wcale nie koniec. 

   Sądzę, że gdyby nie Cal, nadszedłby mój kres. Cal jest jedyną wyspą normalności na tym 

morzu szaleństwa. 

   O wszystkim ci teraz opowiem. 

   Zaopatrzyliśmy się w świece, które miały nam służyć podczas przeszukiwania piwnicy. 

Dawały silne światło, zupełnie wystarczające do naszych celów - diablo wystarczające. 

Calvin wszelkimi sposobami starał się wyperswadować mi tę wyprawę, powoływał się na 

moją długotrwałą chorobę, którą niedawno przeszedłem, utrzymywał, że wystarczy, jeśli 

powykładamy mocne trutki na szczury. 

   Ja jednak stanowczo nalegałem, więc i Calvin w końcu musiał ulec. Westchnął ciężko i 

oświadczył: 

   "Skoro pan musi, panie Boone, chodźmy". 

   Do piwnicy prowadzą drzwi zapadowe umieszczone w podłodze w kuchni [Cal 

zapewnia mnie, że teraz, po tym wszystkim, co tam zobaczyliśmy, zabił je na głucho 

deskami]. Unieśliśmy je z najwyższym trudem. 

   Z ciemności uderzył w nas okropny smród niewiele różniący się od tego, który przenikał 

opuszczone miasteczko nad Royal River. Światło bijące z mojej świecy padło na strome 

schody niknące w mroku. Były w fatalnym stanie - w jednym miejscu brakowało im nawet 

stopnia i zamiast niego ziała czarna dziura... natychmiast zrozumiałem, w jaki sposób 

zginęła nieszczęsna Marcella. 

background image

   "Proszę bardzo uważać, panie Boone" - ostrzegł Cal. Odparłem, że cały czas uważam, i 

ruszyliśmy na dół. 

   Na dole było klepisko i zupełnie suche ściany z granitu. Miejsce nie sprawiało wrażenia 

raju dla szczurów; nie było tam nic, z czego mogłyby budować gniazda, żadnych starych 

pudeł, połamanych mebli, stert papieru i tym podobnych rzeczy. Unieśliśmy świece 

wysoko nad głowy, uzyskując niewielki krąg światła, dzięki któremu mogliśmy w miarę 

swobodnie się rozglądać. Klepisko stopniowo opadało. Najwyraźniej znajdowało się pod 

głównym salonem i jadalnią - to znaczy po stronie zachodniej. Tam też ruszyliśmy. 

Panowała głucha cisza. Zaduch stawał się coraz silniejszy i zdawało się, że mrok napiera 

na nas niczym posępna wełna; zupełnie, jakby ciemność była zazdrosna o światło, które 

chwilowo, po wielu latach, przejęło władzę nad jej dziedziną. 

   Na samym końcu granitowe ściany ustąpiły, a w ich miejsce pojawiło się gładkie, 

matowe, czarne jak smoła drewno. Tam też kończyła się piwnica, bo główna komora 

przechodziła w rodzaj niszy. Żeby dostać się do tej wnęki, należało skręcić. 

   Bez wahania ruszyliśmy w tamtą stronę. 

   Pojawiło się przed nami straszliwe widmo przeszłości. Pośrodku niszy stało samotne 

krzesło, a nad nim zwieszał się, przywiązany do wbitego w belkę podporową haka, 

przegniły konopny sznur zakończony pętlą. 

   "A więc tutaj się powiesił" - mruknął Cal. - "Boże!" 

   "Tak... a u stóp schodów leżały zwłoki jego córki". 

   Cal zaczął coś mówić; i nagle jego wzrok przeniósł się na jakiś punkt za moimi plecami. 

Wtedy zaczął krzyczeć. 

   Bones, sam nie wiem, jak opisać Ci widok, który ujrzałem. Jak mam opisać 

przerażających mieszkańców, którzy gnieździli się w naszych murach? 

   Przeciwległa ściana odchyliła się i zamajaczyła w ciemnościach, skierowała w naszą 

stronę twarz - twarz o oczach czarnych jak sam Styks. Bezzębne usta wykrzywiał 

przerażający uśmiech; wyciągnęła się do nas żółta przegniła ręka. Stwór zakwilił 

obrzydliwie i niepewnie postąpił krok w naszą stronę. Światło mojej latarni padło na... 

   Na jego szyi ujrzałem siną pręgę zostawioną przez sznur! Za potworem dostrzegliśmy 

jakiś ruch. Popatrzyłem w tamtą stronę i zobaczyłem coś, o czym będę śnił aż do dnia, w 

którym w ogóle przestanę o czymkolwiek śnić - zobaczyłem dziewczynę o bladej, gnijącej, 

wyszczerzonej w trupim uśmiechu twarzy. Jej głowa zwieszała się pod przyprawiającym o 

obłęd kątem. 

   Chcieli nas; wiem o tym. Wiem również, że gdybym nie cisnął w stwora latarnią, a 

następnie stojącym pod pętlą krzesłem, maszkary zaciągnęłyby nas w mrok, żebyśmy stali 

się tacy sami jak one. 

   Wszystko, co było dalej, spowija litościwy, nieprzenikniony mrok. Na mój umysł spadła 

kurtyna. Ocknąłem się, jak powiedziałem, w swoim pokoju, a obok stał Cal. 

   Gdybym mógł, w samej tylko pidżamie i kapciach uciekłbym z tego przerażającego 

domostwa. Ale nie mogę. Stałem się pionkiem w jakimś większym, mrocznym dramacie. 

Nie pytaj mnie, skąd o tym wiem... po prostu wiem. Pani Cloris miała rację, kiedy 

wspomniała o krwi, która wzywa krew; jakżeż bliska była prawdy mówiąc o tych, którzy 

patrzą, i o tych, którzy stoją na straży. Obawiam się, że rozbudziłem Siłę, co drzemała od 

background image

półwiecza w miasteczku Dola Jeruzalem; Siłę, która uśmierciła moich przodków, biorąc 

ich w bezbożną niewolę jako nosferatu - Nie umarłych. Ale jakkolwiek dostrzegam tylko 

ułamek całości, Bonesie, obawiam się czegoś o wiele gorszego. Gdybym wiedział... 

gdybym tylko wiedział! 

CHARLES 

   Postscriptum. Naturalnie, na razie piszę to wszystko do szuflady; Preacher's Corners 

izoluje się od nas. Nie odważyłbym się udać ze swoim piętnem na pocztę, a Calvin nie 

zostawi mnie tu samego. 

Niemniej, jeśli dobry Bóg dopuści, w ten czy w inny sposób, list ten do Ciebie dotrze. 

C. 

(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)

23-10-1850 r. 

   Z dnia na dzień nabiera sił; zamieniliśmy kilka słów o widziadle w piwnicy; zgodziliśmy 

się, że nie była to ani halucynacja, ani skutek działania ektoplazmy, lecz najprawdziwsza 

w świecie rzeczywistość. Czy pan Boone, podobnie jak ja, uważa, że odeszli? Być może. 

Hałasy się uspokoiły, ale w powietrzu ciągle wisi coś złowieszczego, jakby dom spowijał 

mroczny całun. Odnoszę wrażenie, że czekamy w złudnym Oku jakiegoś dziwacznego 

Cyklonu... 

   W sypialni na piętrze, w dolnej szufladzie w szafie z żaluzjowym zamknięciem, 

znalazłem paczkę papierów. Korespondencja plus pokwitowania rachunków wyraźnie 

wskazują, że pokój ten należał ongiś do Roberta Boone'a. Ale najciekawszych jest kilka 

notatek zrobionych na odwrocie reklamy męskich czapek z bobrowego futra. Na górze 

napisane jest dużymi literami: 

Błogosławieni ubodzy

Poniżej widnieje pozorny nonsens: 

bko dohłewmehis bsday

ehng osrari snaudodzd

   Jestem pewien, że trafiłem na klucz do szyfru, jakim napisano ową zamykaną na zamek 

księgę. Z całą pewnością jest to prymitywny szyfr stosowany podczas wojny o 

niepodległość, znany pod nazwą "sztachety w płocie". Kiedy opuści się co drugie "zero.", 

otrzymamy: 

boołweibdy

łgsainuoz

background image

   Należy czytać to z góry na dół, a nie wzdłuż, i w sumie daje to początkowy cytat z 

"Błogosławieństw" *. 

   Zanim ośmielę się pokazać to panu Boone'owi, muszę najpierw osobiście dowiedzieć się, 

o czym ta księga traktuje... 

24 października 1850 r.

   DROGI BONESIE! 

   Zdumiewające zjawisko - Cal, zawsze tak małomówny, jeśli nie jest pewien swojego 

[rzadki i pochwały godny rys ludzkiego charakteru], odnalazł diariusz mojego dziadka, 

Roberta. Dokument został napisany szyfrem, który Cal samodzielnie złamał. Skromnie 

stwierdził, że na pomysł rozwiązania wpadł przez czysty przypadek, ale podejrzewam, że 

krył się za tym upór i ogrom włożonej pracy. 

   Tak czy siak, jakżeż ponure światło rzuca ten dokument na kryjące się tutaj tajemnice! 

   Wstępny zapis pochodzi z pierwszego czerwca tysiąc siedemset osiemdziesiątego 

dziewiątego roku, a ostatni z dwudziestego siódmego października tegoż roku... czyli 

cztery dni przed owym dramatycznym zniknięciem, o którym wspominała pani Cloris. 

Diariusz opowiada o pogłębiającej się obsesji - mało, o szaleństwie - i w odrażający sposób 

wyjaśnia związek między moim ciotecznym dziadkiem Phillipem, miasteczkiem Dola 

Jeruzalem a księgą, która spoczywa w zbezczeszczonym kościele. 

   Samo miasteczko, wedle relacji Roberta Boone'a, powstało wcześniej niż Chapelwaite 

(zbudowane w tysiąc siedemset osiemdziesiątym drugim roku) i Preacher's Corners 

(powstałe w tysiąc siedemset czterdziestym pierwszym i noszące pierwotnie nazwę 

Preacher's Rest*). Założyła je w roku tysiąc siedemset dziesiątym grupa purytan, którzy 

odłączyli się od swego macierzystego kościoła. Przewodził im surowy fanatyk religijny 

James Boone. Jakżeż mnie to zaskoczyło! Jego koligacje z moją rodziną nie mogą budzić 

najmniejszych wątpliwości. Pani Cloris, w swojej zabobonnej wierze, miała rację 

twierdząc, że w tej kwestii rodzinna krew ma znaczenie kluczowe. Ze zgrozą 

przypominam sobie teraz jej odpowiedź na moje pytanie o Phillipa i jego związek z Dolą 

Jeruzalem. Odparła: "związek krwi", i obawiam się, że o to w tym wszystkim chodzi. 

   Miasteczko rozbudowywało się w cieniu kościoła, w którym Boone głosił kazania... i 

sprawował władzę. Mój dziadek daje również do zrozumienia, że James Boone 

utrzymywał intymne związki z ogromną liczbą kobiet z miasteczka, zapewniwszy je, że 

taka jest wola Boga. W rezultacie osada stała się anomalią, jaka mogła zaistnieć wyłącznie 

w takich wyizolowanych warunkach i w dziwacznych czasach, kiedy wiara w czarownice 

i wiara w niepokalane poczęcie szły ze sobą w parze - wypaczone, zdegenerowane, 

przesiąknięte religijną manią miasteczko rządzone przez na wpół oszalałego kaznodzieję, 

którego doktryna opierała się na dwóch księgach: na Biblii i na złowieszczym dziele 

Gaudge'a Mieszkanie szatana; społeczność, gdzie na porządku dziennym był rytuał 

egzorcyzmów; społeczność szalona i kazirodcza, pełna fizycznych defektów zawsze temu 

grzechowi towarzyszących. Podejrzewam [wierzę, że Robert Boone był tego samego 

zdania], że jeden z synów z nieprawego łoża Boone'a opuścił Dolę Jeruzalem [albo został z 

background image

niej wygnany], żeby szukać szczęścia na południu - i w ten sposób zapoczątkował naszą 

linię rodową. Dobrze wiem na podstawie rodzinnych przekazów, że gałąź naszej rodziny 

wzięła początek w tej części stanu Massachusetts, która później się oderwała i utworzyła 

odrębny stan Maine. Mój pradziadek, Kenneth Boone, zbił majątek na kwitnącym w 

tamtych czasach handlu futrami. To za jego pieniądze, pomnożone dzięki późniejszym 

rozumnym inwestycjom w wiele lat po jego śmierci w roku tysiąc siedemset 

sześćdziesiątym trzecim, zbudowano ten rodowy dom. Chapelwaite wznieśli jego 

synowie, Phillip i Robert. "Krew wzywa krew", oświadczyła pani Cloris. A może Kenneth, 

rodzony syn Jamesa Boone'a, uciekł od szaleństwa swego ojca i jego miasteczka, żeby mieć 

synów i zbudować dom Boone'ów niecałe trzy kilometry od miejsca, w którym wziął 

początek ród Boone'ów? Jeśli tak, czyż nie wydaje się słuszne przypuszczenie, że naszym 

losem kierowała jakaś potężna i niewidzialna Dłoń? 

   Zgodnie z diariuszem Roberta, James Boone w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym 

dziewiątym był już bardzo leciwy - i tak rzeczywiście musiało być. Jeśli to prawda, że 

założył miasto w wieku dwudziestu pięciu lat, musiał sobie liczyć sto cztery lata - 

niesamowity wiek. Zacytuję Ci teraz fragment z diariusza Roberta Boone'a. 

4 sierpnia 1789 

   Dzisiaj po raz pierwszy spotkałem tego Człowieka, z którym mój Brat tak chorobliwie się 

związał; muszę przyznać, że ten Boone posiada dziwny Magnetyzm, który trwoży mnie 

Wielce. Jest naprawdę Wiekowy, z białą brodą i w czarnej Sutannie, która wydała mi się w 

jakiś sposób odstręczająca. Bardziej konfundujący był Fakt, że obsiadły go Kobiety, niczym 

jakiegoś Sultana otoczonego przez swój Narem; a P. zapewnia mnie, nie on jest jeszcze 

aktywny, jakkolwiek to starzec co najmniej Osiemdziesięcioletni... Samą Wioskę 

odwiedziłem dotychczas tylko raz i nie chcę tam pojawić się więcej; na Ulicach panuje 

głucha cisza, a wszystko przenika Strach, który Starzec sieje z Ambony. Odnosiłem 

wrażenie, że wszystkie Twarze są tam takie same i wydawało mi się, że ilekroć się obejrzę, 

ujrzę Oblicze Starca... wszystkie są takie bez wyrazu; wyprane z Blasku i Emocji, jakby coś 

wyssało z nich całą Żywotność: Widziałem Dzieci bez Oczu i bez Nosów, Kobiety, które 

bez Powodu łkały, mamrotały, wskazywały Niebo i przeinaczały słowa Pisma Świętego, 

żeby rozmawiać z Demonami... 

P. życzył sobie, abym pozostał na Nabożeństwie, ale myśl o tym złowieszczym Starcu na 

Ambonie i Słuchaczach składających się ze skrzyżowanych ze sobą Mieszkańców 

Miasteczka, wzbudziła we mnie odrazę i Wymówiłem się pod byle Powodem... 

   Zapiski, zarówno poprzedzające ten ustęp, jak i następne, opowiadają o rosnącej 

fascynacji Phillipa osobowością Jamesa Boone'a. Pierwszego września tysiąc siedemset 

osiemdziesiątego dziewiątego roku Phillip ochrzcił się w jego kościele i został przyjęty w 

poczet wiernych. Jego brat mówi: Przejmowała mnie Zgroza i Przerażenie - mój Brat 

zmieniał się w oczach - wydawało się zgoła, że zaczyna być podobny do tamtego 

nikczemnego Człowieka. 

background image

   Pierwsza wzmianka o księdze pochodzi z dwudziestego trzeciego lipca. Diariusz 

Roberta kwituje to krótko: P., moim zdaniem, dzisiejszego wieczora wrócił z mniejszej 

Wioski z Obliczem raczej dzikim. Nie odezwał się słowem aż do chwili, kiedy szedł Spać. 

Oświadczył wtedy, że Boone dopytywał się o Księgę zatytułowaną "Tajemnica Glisty". 

Żeby zadowolić P., obiecałem mu, że napiszę do firmy Johns & Goodfellow i zapytam o tę 

książkę; P. aż się płaszczył z Wdzięczności. 

   W notatce z dwunastego sierpnia Robert napisał: Otrzymałem dwa listy na Poczcie 

dzisiaj... jeden z firmy Johns & Goodfellow w Bostonie. Przysłali Notkę o Księdze, którą P. 

się Interesuje. W Kraju tym istnieje tylko pięć Egzemplarzy. List raczej chłodny; rzecz. 

zastanawiająca. Przecież Henry'ego Goodfellowa znam od Lat. 

   13 sierpnia:

    P. jak szaleniec podniecony listem Goodfellowa; nie chce powiedzieć dlaczego. Wyznał 

tylko, że Boone aż się pali, żeby zdobyć Egzemplarz. Nawet nie staram się zgłębiać 

powodów tego niebywałego zainteresowania, ponieważ Tytuł wydaje się wskazywać na 

nieszkodliwy Traktat naukowy z dziedziny ogrodnictwa... 

   Niepokoję się o Phillipa; z Dnia na Dzień staje się dziwniejszy. Pragnę, żeby nie wracał 

do Chapelwaite. Lato jest upalne, duszne, pełne Omenów. 

   W diariuszu Roberta istnieją jeszcze tylko dwie wzmianki o odrażającej księdze [chyba 

do końca nie pojął jej znaczenia]. Oto fragment notatki z czwartego września: 

   Napisałem do Goodfellowa list z prośbą, żeby w imieniu P. zajął się Kupnem tej książki, 

aczkolwiek Rozsądek zakazywał mi To czynić. A1e dlaczego miałbym niby tego nie 

zrobić? Przecież nie kupował za kradzione Pieniądze. Phillip Obiecał mi, że da sobie 

spokój z tym obrzydliwym Baptyzmem... ale ciągle jest taki Podekscytowany; zupełnie 

jakby miał Gorączkę; nie wierzę mu. Jestem kompletnie zbity z Pantałyku... 

   I druga notatka, z szesnastego września: 

   Dzisiaj nadeszła Książka, a wraz z nią list od Goodfellowa, że nie życzy sobie robić ze 

mną więcej Interesów... P. był podniecony ponad wszelką Miarę - wręcz wyrwał mi Księgę 

z Rąk. Napisana w niepoprawnej łacinie i Pismem Runicznym, o którym nic nie wiem. 

Wolumin ten zdawał się zgoła wydzielać przy Dotyku ciepło i wibrował w moim Ręku, 

jakby posiadał jakąś obłędną Moc... Przypomniałem P. o Obietnicy, że będzie trzymał się 

od tego wszystkiego z daleka, a1e on tylko wybuchnął odrażającym śmiechem, prawie jak 

Szaleniec, wymachiwał mi Księgą przed Twarzą i krzyczał w kółko: "Mamy! Mamy! 

Glista! Sekret Glisty!" 

   Teraz wyszedł, podejrzewam, że udał się do swego szalonego Benefaktora i Dzisiaj już 

go nie zobaczę... 

   O księdze nic już więcej nie ma, ale wyciągnąłem pewne wnioski, które wydają się 

bardzo prawdopodobne. Po pierwsze, księga ta, zgodnie z tym, co powiedziała pani 

background image

Cloris, stała się powodem rozstania Roberta i Phillipa; po drugie, księga stanowi kopalnię 

bezbożnych inkantacji, zapewne pochodzenia druidzkiego [Rzymianie, którzy podbili 

Brytanię, w imię nauki zachowali w przekazach wiele krwawych rytuałów druidów i 

dlatego niektóre z tych piekielnych ksiąg znajdują się pośród zakazanej, światowej 

literatury]; po trzecie, Boone i Phillip zamierzali wykorzystać księgę do swoich celów. 

Zapewne w jakiś pokrętny sposób ich intencje były dobre, choć ja osobiście w to nie 

wierzę. Jestem święcie przekonany, że już wcześniej związali się z jakimiś bezimiennymi 

siłami egzystującymi poza naszym Wszechświatem... z siłami egzystującymi poza naszym 

Czasem. Ostatnie ustępy diariusza Roberta Boone'a rzucają posępne światło na dwóch 

moich przodków i potwierdzają moje spekulacje. Pozwalam sobie jeszcze raz oddać głos 

Robertowi: 

26 października 1789 

   Okropne Plotki w Preacher ś Corners; Frawley, nasz Kowal, chwycił mnie za Ramię i 

zapytał: "W co wdali się twój Brat i ten Antychryst?" Goody Randall zaklina się, że były 

Znaki na Niebie wieszczące wielkie Nieszczęścia. Urodziła się Krowa z dwoma Głowami. 

   Jeśli idzie o Mnie, największym moim strapieniem jest Szaleństwo mego Brata. W ciągu 

Jednej Nocy posiwiał, Oczy ma nabiegłe krwią a ze Źrenic odeszły wszelkie przebłyski 

Zdrowego Rozsądku. Śmieje się do siebie i mamrocze pod nosem Coś, co jest Zrozumiale 

wyłącznie dIa niego. Jeśli nie przebywa w Doli Jeruzalem, cały czas spędza w naszej 

Piwnicy. 

   Nad Domem i na Trawnikach pojawiają się roje Lelków Kozodojów; ich Piski mieszają 

się z Mgłą napływającą znad Morza, a nieziemski Wrzask wyklucza wszelką myśl o gnie. 

27 października 1789 

Dziś Wieczorem, kiedy P. wybrał się do Doli Jeruzalem, poszedłem za nim. Trzymałem się 

w bezpiecznej Odległości, żeby uniknąć Wykrycia. Stada Przeklętych Lelków krążyły w 

Lesie, wypełniając wszystko przeraźliwym, monotonnym zawodzeniem. Nie odważyłem 

się przekroczyć Mostu. Miasto spowijały ciemności i światło paliło się tylko w Kościele, 

który zatopiony był w upiornym, czerwonym Blasku zamieniającym wysokie, łukowe 

Okna w Oczy Piekieł. Głosy wznosiły się i opadały w Diabelskiej Litanii, czasem słychać 

było śmiech, a czasem łkanie. Sama Ziemia wydawała się pęcznieć i jęczeć pod moimi 

stopami, jakby nosiła jakiś olbrzymi Ciężar. Uciekłem zdumiony i ogarnięty Przerażeniem. 

Kiedy biegłem przez pogrążony w mroku las, uszy kłuły mi przeszywające Wrzaski 

Lelków. 

   Wydaje się, że wszystko zmierza do jakiegoś Punktu Szczytowego. Boję się Zasnąć ze 

względu na Sny, jakie mogą przyjść, ale i boję się nie spać ze względu na przerażające 

rzeczy, które mogą nadejść. Noc wypełniona jest okropnymi Dźwiękami i boję się... 

   A jednak czuję nieprzepartą potrzebę pójść tam ponownie, zobaczyć, zrozumieć. Wydaje 

się, że to sam Phillip mnie wzywa i Starzec. 

   Ptaki... 

background image

   przeklęty przeklęty przeklęty. 

   Tutaj diariusz Roberta Boone'a się kończy. 

   Ale musisz zwrócić uwagę, Bonesie, że on sam przyznaje, iż odniósł wrażenie, że Phillip 

osobiście go wołał. Ostateczne wnioski sformułowałem na podstawie tego, co wyczytałem 

w diariuszu, tego, co usłyszałem od pani Cloris, a przede wszystkim po obejrzeniu owych 

przerażających stworzeń w piwnicy - martwych, a jednak żywych. Nasz ród jest 

nieszczęśliwy, Bonesie. Ciąży na nas przekleństwo, którego nie sposób się pozbyć... W tym 

domu i w tamtym miasteczku istnieje jakiś obrzydliwy cień życia. I ponownie zbliża się 

punkt kulminacyjny tego cyklu. Jestem ostatnim z Boone'ów. Obawiam się, że to coś 

również o tym wie. Wie, że jestem ogniwem w tym łańcuchu zła, którego umysł ludzki nie 

jest nawet w stanie pojąć. Rocznica przypada w wigilię Wszystkich Świętych - to już za 

tydzień. 

   Co mam robić? Gdybyś tylko tu był, gdybyś mógł mi doradzić, pomóc! Gdybyś tylko tu 

był! 

   Muszę się wszystkiego dowiedzieć; muszę wrócić do tego nawiedzonego miasteczka. 

Może Bóg mi pomoże! 

CHARLES 

(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)

25-10-1850 r. 

   Pan Boone przespał prawie cały dzisiejszy dzień. Twarz ma bladą i wymizerowaną. 

Obawiam się, że wróci gorączka. 

   Kiedy zmieniałem mu wodę w karafce, ujrzałem na stole dwa nie wysłane listy do pana 

Gransona na Florydzie. Zamierza wrócić do Doli Jeruzalem; jeśli na to pozwolę, ta 

wyprawa go zabije. Czy odważę się wymknąć do Preacher's Corners, żeby wynająć jakiś 

powóz? Muszę, ale co się stanie, jeśli obudzi się pod moją nieobecność? Jeśli wrócę, a jego 

już nie będzie? 

   Znów rozlegają się hałasy w ścianach. Dzięki Bogu śpi! Jestem przerażony. 

   Później przyniosłem mu na tacy kolację. Planuje wstać za trochę i mimo jego wykrętnych 

zapewnień, dobrze wiem, co zamierza uczynić. A jednak wybiorę się do Preacher's 

Corners. W moich rzeczach zostało kilka nasennych tabletek, które przepisano mu w 

czasie jego ostatniej choroby. Rozpuściłem jedną w płynie, który wypił nieświadom tego, 

że w środku był proszek. Znowu śpi. 

   Przeraża mnie myśl, że zostawiam go sam na sam z tymi Tworami hałasującymi w 

ścianach. Z każdym kolejnym dniem hałasy te trwożą mnie coraz bardziej. Zamknąłem go 

w pokoju na klucz. 

   Da Bóg, że kiedy wrócę z powozem, zastanę go bezpiecznego, w dobrym zdrowiu i 

wciąż pogrążonego w głębokim śnie. 

background image

   Jeszcze później ciskali we mnie kamieniami! Ciskali we mnie kamieniami jak we 

wściekłego psa! Potwory i demony! Ci, którzy noszą miano człowieka. Tkwimy tu jak w 

więzieniu... 

   Ptaki, lelki, zaczynają się gromadzić. 

26 października 1850 

   DROGI BONESIE! 

   Już prawie zmierzch. Właśnie się obudziłem. Przespałem niemal dwadzieścia cztery 

godziny. Jakkolwiek Cal nie zająknął się słowem na ten temat, podejrzewam, że mając na 

względzie moje dobro, wsypał mi do herbaty środek nasenny. Jest dobrym, oddanym 

przyjacielem, ma jak najlepsze intencje, więc nic nie powiem. 

   Niemniej moje postanowienie jest niezłomne. Jutro też będzie dzień. Jestem spokojny, 

zdecydowany, ale odnoszę wrażenie, że wraca mi gorączka. Jeśli tak rzeczywiście jest, 

wszystko musi wydarzyć się jutro. Zapewne lepiej, żebym uczynił to dzisiejszej nocy. Ale 

nawet ognie piekielne nie zmuszą mnie do postawienia po ciemku stopy w tamtym 

miasteczku. 

   Kończę, Bonesie, niech Bóg czuwa nad tobą. 

CHARLES 

   Postscriptum. Znów zaczęły się wydzierać ptaki i ponownie dochodzą owe przerażające 

szurania. Cal myśli, że ich nie słyszę, ale ja słyszę je bardzo dobrze. 

C. 

(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)

27-10-1850 r.

   Piąta nad ranem 

   Jest nieugięty w swoim postanowieniu. Bardzo dobrze. Idę z nim. 

4 listopada 1850 

   DROGI BONESIE! 

   Słaby, ale przytomny. Nie jestem pewien daty, lecz kalendarz przypływów i odpływów 

morza oraz wschodów i zachodów słońca upewnia mnie, że w nagłówku listu umieściłem 

właściwą datę. Siedzę przy tym samym biurku, na którym pisałem do Ciebie pierwszy list 

z Chapelwaite, i spoglądam na mroczniejące morze, które pławi się w ostatnich 

background image

przebłyskach dnia. Noc nadchodzi szybko. Kolejnego zachodu słońca nigdy już nie 

zobaczę. Ta noc należy do mnie; później wszystko zostawię, choć nie wiem, jaki będzie ten 

cień, w który wkroczę. 

   Z jaką siłą fale morskie tłuką w skały przylądka! W ciemniejące niebo biją strugi piany. 

Ocean sprawia, że pod mymi stopami drży podłoga. W szybie widzę swoje odbicie; twarz 

mam bladą jak wampir. Od dwudziestego siódmego października nie miałem nic w 

ustach. Nie miałbym również wody, gdyby tamtego dnia Calvin zapobiegliwie nie 

postawił mi przy łóżku pełnej karafki. 

   Och, Cal! Jego już nie ma, Bonesie. Poszedł za mnie, poszedł zamiast tego nikczemnika o 

patykowatych kończynach i kościstej twarzy, którego odbicie widzę w szybie. A jednak 

może przypadł mu w udziale lepszy los; nie dręczą go już sny, które w ciągu tych kilku 

ostatnich dni towarzyszyły mi ciągle. Pokraczne kształty, które czają się w koszmarnych 

korytarzach delirium. Nawet teraz trzęsą mi się ręce; poplamiłem papier atramentem. 

   Tamtego ranka, kiedy zamierzałem się wymknąć chyłkiem z domu, stanął przede mną 

Cal... a wydawało mi się, że jestem taki przebiegły. Oświadczyłem mu wcześniej, że 

zdecydowałem się wyjechać z Chapelwaite, i poleciłem, żeby udał się do odległego o 

jakieś piętnaście kilometrów Tandrell, gdzie byliśmy mniej znani, i wynajął dwukołowy 

wózek konny. Zgodził się, a później widziałem go, jak oddalał się drogą biegnącą wzdłuż 

wybrzeża. 

   Kiedy już zniknął mi z oczu, szybko przygotowałem się do wyprawy. Wdziałem palto i 

szalik [zdarzały się już przymrozki; pierwsze zwiastuny nadchodzącej zimy]. Przez chwilę 

zastanawiałem się, czy nie zabrać rewolweru, ale rozśmieszył mnie ten pomysł. Co na to 

może pomóc rewolwer? 

Wymknąłem się kuchennym wyjściem. Na chwilę przystanąłem w progu, żeby jeszcze raz 

rzucić okiem na morze i niebo; chciałem jeszcze raz odetchnąć świeżym powietrzem, 

ponieważ niebawem wdychać miałem odór zgnilizny... Chciałem jeszcze raz popatrzeć na 

szybujące pod niskimi chmurami mewy. 

   Odwróciłem się... Przede mną stał Calvin McCann. 

   "Nie powinien pan tam iść sam" - oświadczył. 

   Takiej powagi na jego twarzy nigdy jeszcze nie widziałem. 

   "Ależ Calvinie..." - zacząłem. 

   "Ani słowa, proszę pana! Pójdziemy razem i zrobimy to, co musimy, albo siłą zawlokę 

pana z powrotem do domu. Nie czuje się pan najlepiej. Nie wolno panu iść samemu". 

   Nie potrafię oddać uczuć, jakie mną zawładnęły: zmieszanie, uraza, wdzięczność... ale 

przede wszystkim ogromna miłość. 

   W milczeniu minęliśmy letni domek i zegar słoneczny, minęliśmy pokryty wodorostami 

brzeg morza, po czym zagłębiliśmy się w las. Panowała śmiertelna cisza - ptak nie 

zaśpiewał, nie trzasnęła gałązka. Zdawało się, że na świat opadł całun milczenia. Ciągle 

tylko towarzyszył nam zapach soli oraz płynąca z oddali delikatna woń dymu. Las stał w 

przepysznej szacie jesiennych barw, ale moim zdaniem przeważał w nich szkarłat. 

   Niebawem zapach soli rozwiał się, a jego miejsce zajął inny, bardziej złowieszczy odór 

tamtego miejsca - smród zgnilizny, o którym już wspominałem. Kiedy dotarliśmy do 

chybotliwego mostu spinającego brzegi Royal River, spodziewałem się, że Cal ponownie 

background image

zacznie nalegać, żebyśmy zaniechali dalszej wędrówki. Ale on nie odezwał się słowem. 

Przystanął tylko, obrzucił spojrzeniem kłującą szyderczo niebo iglicę kościoła i popatrzył 

na mnie. Podjęliśmy marsz. 

   Przepełnieni lękiem, ale zdecydowani kroczyliśmy do kościoła Jamesa Boone'a. Drzwi 

były ciągłe rozwarte, jak zostawiliśmy je ostatnim razem, a panujący wewnątrz mrok 

najwyraźniej łypał na nas pożądliwie. Kiedy wstępowaliśmy na schodki, poczułem, że 

serce we mnie zamiera, a gdy kładłem dłoń na klamce i otwierałem drzwi, palce mi drżały. 

Smród w środku był chyba jeszcze gorszy i bardziej chorobliwy niż poprzednio. 

   Weszliśmy do pogrążonego w półmroku przedsionka, a z niego bez chwili zwłoki do 

kościoła. 

   Panował tam nieopisany bałagan. 

   Kościół zdemolowało coś ogromnego. Ławki były powywracane, połamane i jak bierki 

ciśnięte niedbale na stos. Odrażający krzyż leżał pod wschodnią ścianą, a dziura w murze 

świadczyła, z jaką siłą nim rzucono. Lampy oliwne powyrywano z obudowy, toteż opary 

tranu mieszały się z okropnym smrodem, który przenikał całe miasteczko. A wzdłuż 

nawy głównej, jak upiorny ślubny kobierzec, ciągnęła się smuga czarnego błota 

wymieszanego z posoką. Prowadziła do ambony - jedynej nienaruszonej rzeczy w 

kościele. Na pulpicie, znad bluźnierczej Księgi, spoglądało na nas nieruchomymi, 

szklistymi oczyma zarżnięte jagnię. 

   "Boże" - szepnął Calvin. 

   Podeszliśmy w tamtą stronę, unikając jak ognia szlamu na posadzce. Nasze kroki 

budziły rozliczne echa, które zmieniały odgłos stąpania w czyjś grzmiący śmiech. 

   Na podwyższenie weszliśmy jednocześnie. Jagnię nie zostało zarżnięte czy zagryzione. 

Coś lub ktoś tak mocarnie je ścisnął, że stworzeniu popękały naczynia krwionośne. Krew 

rozlewała się odrażającą, gęstą kałużą na ołtarzu i spływała do jego podstawy... ale na 

samej księdze zalegała tylko cienką, przezroczystą warstwą i zawiłe runy widoczne były 

niczym przez kolorowe szkło! 

   "Czy musimy jej dotykać?" - spytał niewzruszony Cal. 

   "Tak. Muszę ją zabrać". 

   "Po co?" 

   "Żeby zrobić to, co należało uczynić sześćdziesiąt lat temu. Zamierzam ją zniszczyć". 

   Odciągnęliśmy martwe jagnię; zwłoki upadły na posadzkę ze wstrętnym, mlaszczącym 

dźwiękiem. Zbrukane krwią stronice zdawały się wydzielać własny, szkarłatny blask. 

   W uszach zaczęło mi dzwonić i szumieć; ze ścian świątyni płynął niski, monotonny 

śpiew. Widząc skrzywioną twarz Cala, pojąłem, że on również to słyszy. Ziemia pod 

stopami zadrżała, jakby przybywał mieszkaniec tego nawiedzonego kościoła, żeby bronić 

swej własności. Struktura normalnej przestrzeni i czasu zdawała się pękać i łamać. Kościół 

wypełnił się widmami, lśniąc piekielnym blaskiem odwiecznego, zimnego ognia. 

Wydawało mi się, że dostrzegam przerażającą i zniekształconą postać Jamesa Boone'a, 

tańczącego wokół spoczywającego na wznak ciała kobiety, a tuż za nim ujrzałem mego 

ciotecznego dziadka Phillipa, nowicjusza, odzianego w czarną sutannę z kapturem. W 

dłoniach trzymał nóż i puchar. 

   Deum vobiscum magna vermis... 

background image

   Widniejące na stronicy księgi słowa zadrżały i wykrzywiły się, pławiły się w ofiarnej 

krwi, nagrodzie dla stwora, który przybył spoza gwiazd... 

   Ślepi, wymieszani ze sobą wierni kołysali się w zapamiętałym, demonicznym 

modlitewnym ruchu; ich zdeformowane twarze wypełnione były żarliwym, odrażającym 

oczekiwaniem... 

Teraz łacinę zastąpił starszy język, pochodzący z czasów, kiedy nie było jeszcze Egiptu i 

piramid, pochodzący z czasów, kiedy Ziemia stanowiła jeszcze kulę kipiącego w pustej 

przestrzeni gazu... 

   Gyyagin vardar Yogsoggoth! iierminis! Gyyagin! Gyyagin! Gy- yagin! 

   Pulpit zaczął drżeć i pękać, unosić się w powietrze... 

   Calvin wrzasnął i uniósł ramię, żeby zasłonić twarz. Cały ołtarz i absyda kościoła trzęsły 

się potężnym, mrocznym ruchem, jak okręt ciskany przez burzę. Porwałem księgę i 

trzymałem ją w wyciągniętych rękach; odnosiłem wrażenie, że spali mnie żarem słoń- ca, 

spopieli, oślepi. 

   "Niech pan ucieka!" - wrzasnął Calvin. - "Niech pan ucieka!" 

   Ale stałem jak słup soli i obca istota wypełniła mnie niczym starożytne naczynie, które 

czekało przez lata... przez całe pokolenia! 

   "Gyyagin vardar!" - wrzasnąłem. - "Sługa Yogsoggotha, Bezimiennego! Glisty spoza 

Przestrzeni! Pożeracz Gwiazd! Niszczyciel Czasu! Verminis! Oto nadchodzi Godzina 

Spełnienia! Czas Zapłaty! Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!" 

   Calvin pchnął mnie. Zachwiałem się, kościół zawirował mi przed oczyma i upadłem na 

posadzkę. Uderzyłem głową w krawędź przewróconej ławki i czaszkę objął mi ogień... ale 

umysł jakby mi przejaśniał. 

   Po omacku sięgnąłem po zapałki, które ze sobą zabrałem. 

   Kościół wypełnił dobiegający z trzewi ziemi grzmot. Ze ścian i z sufitu zaczął płatami 

odpadać gips. Zardzewiały dzwon na wieży kościelnej odezwał się zdławionym, 

diabelskim kurantem, współczującą wibracją. 

   Zapłonęła zapałka. Dotknąłem nią księgi w tej samej chwili, kiedy eksplodował pulpit i 

roztrzaskał się na drzazgi. Na jego miejscu rozwarła się otchłań. Cal zachwiał się na jej 

krawędzi, wyciągnął ramiona, otworzył usta w przeraźliwym krzyku, który zapamiętam 

do końca swoich dni. 

   I wtedy napłynęło olbrzymie, szare, drgające cielsko. Smród przechodził wszelkie 

wyobrażenie. Była to olbrzymia, wylewająca się, zawiesista, pokryta pęcherzami galareta, 

monstrualny, odrażający kształt, który bił w niebo prosto z najgłębszych otchłani ziemi. I 

wtedy też, w nagłym, straszliwym przebłysku, pojąłem to, o czym nie wiedział żaden 

człowiek. Spostrzegłem, że był to zaledwie jeden pierścień, jeden tylko segment potwornej 

glisty, która pozbawiona oczu przez lata trwała w sklepionej pieczarze mroku pod tym 

odrażającym kościołem! 

   Księga w moim ręku płonęła jasnym płomieniem, a Stwór krzyczał nade mną 

bezgłośnym wrzaskiem. Trafiony koszmarnym ciosem Calvin z przetrąconym karkiem 

przeleciał przez cały kościół jak szmaciana lalka. 

background image

   To coś zapadało się... Stwór zapadał się, zostawiając jedynie olbrzymią dziurę otoczoną 

zwałami czarnej piany, a powietrze rozdarł potężny krzyk i okropne mlaskanie, które 

ginęły w jakiejś ogromnej dali. W końcu zapadła cisza. 

   Popatrzyłem pod nogi. Z księgi pozostał tylko popiół. 

   Zacząłem się śmiać, potem zawodzić jak zraniona bestia. 

   Opuścił mnie cały zdrowy rozsądek, usiadłem na podłodze, ze skroni płynęła mi krew, 

krzyczałem i mamrotałem coś w tym bezbożnym mroku, a Calvin leżał rozciągnięty w 

odległym kącie, spoglądając na mnie nieruchomymi, lśniącymi oczyma, w których 

zakrzepł wyraz najwyższej trwogi. 

   Nie mam najmniejszego pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie. Nie potrafię 

tego określić. Ale kiedy wróciła mi zdolność jasnego myślenia, otaczające mnie cienie 

wydłużyły się; zapadał zmrok. Uwagę moją przykuł ruch w dziurze wybitej w posadzce 

kościoła. 

   Pośród potrzaskanych desek podłogi pojawiła się dłoń. 

   Szaleńczy rechot zamarł mi w gardle. W jednej chwili miejsce histerii zajęła zgroza. 

Poczułem, że z głowy odpływa mi cała krew. 

   Ze straszliwą, mściwą powolnością gnijąca postać wydobywała się z ciemności, 

odwracając w moją stronę połowę czaszki. Na czole, po gołym mięsie spacerowały robaki. 

Zgniła sutanna zwisała krzywo z próchniejących obojczyków. Tylko oczy były żywe - 

czerwone, pełne szaleństwa jamy spoglądały na mnie z wyrazem czegoś więcej niż 

szaleństwo; spoglądały na mnie pełne pustego życia niezmierzonych pustek poza 

granicami naszego Wszechświata. 

   Stwór przyszedł, żeby zabrać mnie na dół, w ciemność. 

   I wtedy, skrzecząc, uciekłem. Zostawiłem ciało mego wieloletniego przyjaciela w 

tamtym miejscu żywej zgrozy. Biegłem tak długo, aż powietrze w moich płucach i mózg w 

czaszce stały się niczym rozpalona magma. Biegłem tak długo, aż dotarłem do tego 

nawiedzonego i splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie upadłem i jak martwy 

leżałem aż do dzisiaj. Biegłem, ponieważ nawet mimo szaleństwa, jakie mnie ogarnęło, 

mimo że stwór był animowanym w przerażający sposób trupem, dostrzegłem w nim 

rodzinne podobieństwo. Ale nie był to ani Phillip, ani Robert, których portrety wiszą w 

galeii na piętrze. Owo gnijące oblicze należało do Jamesa Boone'a, Strażnika Glisty! 

   Ciągle żyje gdzieś w splątanych, pozbawionych światła otchłaniach rozciągających się 

pod Dolą Jeruzalem i Chapelwaite... Spalenie księgi fatalnie pokrzyżowało mu szyki, ale 

istnieją przecież inne jeszcze jej kopie. 

   Niemniej stanowię bramę i jestem ostatnim człowiekiem, w którego żyłach płynie krew 

Boone'ów. W imię dobra ludzkości muszę umrzeć... i przerwać raz na zawsze ten łańcuch. 

   Niebawem utopię się w morzu, Bonesie. Moja podróż, podobnie jak opowieść, dobiega 

końca. Niech Bóg zawsze ma Cię w Swej opiece. 

CHARLES 

   Owe osobliwe papiery dotarły w końcu do pana Everetta Gransona, do którego były 

adresowane. Podejrzewano nawrót zapalenia opon mózgowych, które pierwotnie 

background image

dotknęło Charlesa Boone'a po śmierci żony w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, 

a później sprawiło, że zwariował i zamordował swego towarzysza i wieloletniego 

przyjaciela, pana Calvina McCanna. 

   Notatki w prywatnym dzienniku pana McCanna są fascynującym przykładem 

fałszerstwa, bez wątpienia spreparowanego przez Charlesa Boone'a w celu 

uwiarygodnienia swoich paranoidalnych iluzji. 

   W co najmniej dwóch miejscach Charles Boone przeliczył się, Po pierwsze, kiedy 

"ponownie odkryto" (używam naturalnie terminu historycznego) Dolę Jeruzalem, 

posadzka w absydzie kościoła, jakkolwiek zbutwiała, nie nosiła śladów żadnej eksplozji 

ani jakichś szczególnych zniszczeń. Chociaż starodawne ławki były powywracane, a kilka 

okien wybitych, z całą pewnością jest to dziełem wandali z sąsiednich miasteczek 

dokonanym w ciągu kilku ostatnich lat. Pośród starszych mieszkańców Preacher's Corners 

i Tandrell wciąż wprawdzie krążą pewne pogłoski o Doli Jeruzalem (zapewne w tamtych 

czasach była to nieszkodliwa miejscowa legenda, która wywarła tak straszliwy skutek na 

chory umysł Charlesa Boone'a), ale one nie mają z całą sprawą nic wspólnego. 

   Po drugie, Charles Boone wcale nie był ostatnim przedstawicielem swego rodu. Jego 

dziadek, Robert Boone, spłodził przynajmniej dwoje dzieci z nieprawego łoża. Pierwsze 

zmarło w niemowlęctwie. Drugi syn przyjął nazwisko ojca i osiedlił się w miasteczku 

Central Falls w Rhode Island. Jestem ostatnim potomkiem tej gałęzi rodu Boone'ów; 

dalekim krewnym Charlesa Boone'a. Papiery te są w moim posiadaniu od dziesięciu lat. 

Przedstawiam je do wglądu publicznego z okazji objęcia w posiadanie naszego gniazda 

rodowego, Chapelwaite, w nadziei, że w głębi duszy Czytelnik odniesie się ze 

współczuciem do nieszczęsnej, zabłąkanej duszy Charlesa Boone'a. Na tyle, na ile mogę 

stwierdzić, w jednym miał on rację: miejsce to gwałtownie wymaga interwencji 

eksterminatora. 

   W ścianach, sądząc po dźwiękach, grasują olbrzymie szczury. 

Podpisano:  

James Robert Boone. 

2 października 1971 r. 

KONIEC

* Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Warszawa 1975, Brytyjskie i 

Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. Ewangelia św. Mateusza 5, Błogosławieństwa, 3. 

* Dosłownie: Dom Kaznodziei.