background image

DIXIE BROWNING 

TWARDY JAK KAMIEŃ 

Harlequin Desire tom 197(8'95) 

background image

PROLOG 

Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmiewał już po raz piąty. Zdyszany i 

zły, burknął: 

- Słucham, tu McCloud! 

- To ty, Johnie Stone? 

Ciotka Alicja. Alicja Hardisson była jedyną osobą na tym świecie, która nazywała go 

Johnem Stone. 

- Jak się masz, ciociu? 

- U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że 

już  miewasz  się  lepiej.  -  Spokojny,  starannie  modulowany  południowym  akcentem  głos 

umilkł w uprzejmym oczekiwaniu. 

Skąd  ona  się  o  tym  dowiedziała,  do  diabła?  Ich  kontakty  od  lat  były  bardzo  luźne: 

spotkanie  na  jakimś  rodzinnym  pogrzebie,  co  roku  gwiazdkowy  koszyk  z  wytwornym 

zestawem konfitur, i tyle. 

Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu? 

- Dużo lepiej, ciociu, założywszy, że  człowiek karmiony przez tyle  czasu  szpitalnym 

jedzeniem  może  się  dobrze  czuć.  A  co  słychać  u  Liama?  Czy  nadal  poluje  na  króliki,  kiedy 

dajesz mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie 

jedynym  oparciem  w  czasach,  kiedy  mały  Stone  po  śmierci  rodziców  znalazł  się  w  starym 

domu swojej rodziny. 

- Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej 

będzie, jeśli ostatnie lata pozwolę mu spędzić z wnukami. 

Dla  kogo  lepiej,  ciociu,  pomyślał  Stone,  krzywiąc  twarz  w  ironicznym  uśmiechu. 

Kobiety  w  rodzaju  Alicji  Hardisson  obowiązywał  pewien  kanon  moralny  związany  z  jej 

pozycją  społeczną:  noblesse  oblige.  Nie  oznaczało  to  jednak,  żeby  angażowała  się 

kiedykolwiek  w  działania  na  czyjąkolwiek  korzyść,  poza  własną.  Własna  korzyść  oznaczała 

oczywiście jeszcze interes jej jedynego dziecka. 

Sprawa  Stone'a  była  najlepszym  przykładem.  Jego  matka  i  ciotka  Alicja  były 

siostrami. Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy 

sześć  i  pół  roku.  Ciotka  Alicja  wzięła  go  do  siebie.  Noblesse  oblige.  Jej  własny  syn,  Billy, 

miał wtedy pięć lat. 

background image

Gdy  ciotka  udawała  się  na  doroczne  połowy  łososia  do  Szkocji,  na  pokaz  mody  do 

Paryża,  czy  „do  wód”  w  Arizonie,  zabierała  czasem  ze  sobą  Billy'ego  i  jego  niańkę.  Mały 

Stone zawsze pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie. 

Noblesse oblige. Należy pomóc krewnym w potrzebie, zapewnić im dach nad głową i 

przyzwoite  utrzymanie.  Wypada  też  raz  czy  dwa  razy  do  roku  zapytać  uprzejmie,  czy  im 

czego nie brakuje. 

Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem. 

-  Czy  jesteś  w  naszym  mieście,  ciociu?  -  spytał  Stone,  mając  nadzieję,  że  ciotka 

zaprzeczy. 

-  Nie,  dzwonię  od  siebie,  z  Atlanty  -  wymawiała  to  zawsze  po  swojemu,  z  jakąś 

wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”. 

- Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu? 

-  Właśnie  w  tej  sprawie  do  ciebie  dzwonię,  Johnie  Stone.  Pewnie  słyszałeś,  że  jakiś 

czas temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił. 

Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słuchawkę. 

- Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził. 

- Poprosiłam Ellę  Louise, żeby  rozesłała je dla przyzwoitości, choć byłam pewna, że 

to  małżeństwo  długo  nie  potrwa.  Zrobiłam,  co  mogłam,  w  interesie  własnego  syna,  ale  ta 

kobieta po prostu nie należała do naszej sfery. 

Twarz Stone'a skrzywiła się w ponurym uśmiechu. Na palcach jednej ręki można było 

policzyć  ludzi,  których  ciotka  Alice  zaliczała  do  „naszej  sfery”.  On  też  nie  mieścił  się  na 

liście, mimo pokrewieństwa. 

-  Zajęłam  się  nią  ze  względu  na  Billy'ego.  Była  dzika  jak  bezpański  kot.  Gdybyś 

widział jej włosy albo te tanie szmaty, w które się ubierała! Uczyłam ją podstawowych zasad 

dobrego wychowania. 

Alicja  bała  się,  że  żona  Billy'ego  skompromituje  rodzinę  Hardissonów,  pomyślał 

Stone,  odpowiadając  ciotce  niewyraźnym  pomrukiem.  Ta  kobieta  musiała  być  teściową  z 

piekła  rodem,  nawet  gdyby  Billy  poślubił  wzór  damskich  cnót.  Był  skłonny  współczuć  tej 

biednej  dziewczynie,  ale  przecież  sama  napytała  sobie  biedy.  Wychodzić  za  mąż  za  Billa 

Hardissona! Doprawdy można mieć więcej oleju w głowie. 

Ciotka ciągnęła swój monolog: 

-  Słyszałam  jakieś  obrzydliwe  plotki.  Dzięki  Bogu,  nic  jeszcze  nie  trafiło  do  gazet... 

Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła. 

- A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży? 

background image

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby 

się nie zaangażować do tego stopnia. 

-  Wspomniałaś,  ciociu,  że  się  z  nią  ożenił.  Czy  można  się  zaangażować  jeszcze 

bardziej? 

-  Billy  jest  zbyt  urny  i  łatwowierny,  by  mu  to  wyszło  na  zdrowie.  Biedaczek.  Kiedy 

taka  wyzywająca  przybłęda  jak  ta  Dooley  pływa  w  klubowym  basenie  goła  jak  ją  pan  Bóg 

stworzył... 

- To on spotkał ją w klubie? 

-  Chyba  ci  o  tym  mówiłam,  czyż  nie?  Muszę  przyznać,  że  reprezentuje  ten  dość 

pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał 

się  na  to  złapać.  Wystarczyło  jednak  sześć  miesięcy  od  dnia  ślubu,  by  pokazała  swoją 

prawdziwą  twarz.  Biedny  Billy,  prawie  błagał  ją,  żeby  zachowywała  się  przyzwoicie,  ale 

kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z 

nią rozstać. 

- Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem? 

-  Owszem,  Bill  się  z  nią  rozwiódł,  a  ta  kobieta  miała  na  tyle  przyzwoitości,  że 

wyniosła się z naszego miasta. Teraz jednak, kiedy mój syn zamierza kandydować do senatu, 

obawiamy się kłopotów. Ona może wrócić... 

- Po co? 

-  Po  pieniądze,  mój  drogi,  po  pieniądze.  Czegóż  innego  może  chcieć  osoba  tego 

pokroju? 

-  Chcesz  mi  powiedzieć,  ciociu,  że  ci  wszyscy  prawnicy,  których  opłacacie,  nie 

zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy? 

-  Byłam  w  tym  czasie  poza  krajem,  a  ona  omotała  nieszczęsnego  chłopaka  do  tego 

stopnia, że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich 

gróźb użyła w czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście 

tysięcy  dolarów  przez  trzy  kolejne  lata  za  to,  żeby  trzymała  się  z  dala  od  granic  Georgu. 

Biedny Billy, ma zbyt miękkie serce. 

Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to 

kupa forsy! 

-  Bill  już  wypłacił  jej  wszystko;  obawiamy  się,  że  ta  kobieta  może  mieć  ochotę  na 

więcej.  Może  chcieć  nagadać  coś  dziennikarzom.  Jest  zdolna  do  najbardziej  perfidnych 

kłamstw.  Dobrze  wie,  że  Bill  chciałby  znaleźć  się  w  Waszyngtonie  po  jednej  czy  dwóch 

kadencjach  w  Atlancie  i  nie  zawaha  się  przed  niczym.  Widziałeś  przecież  te  bezczelne 

background image

naciągaczki,  które  pokazują  się  w  telewizji  i  grożą  przyzwoitym  ludziom  na  wysokich 

stanowiskach? 

- Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy... 

-  Mówiłam  ci;  po  mieście  krążą  już  jakieś  plotki.  Przecież  nie  mogą  pochodzić  z 

innego źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec! 

Stone  skrzywił  się.  Billy'ego  kochają  tylko  dwie  osoby:  jego  matka  i  on  sam. 

Natomiast  reszta  świata  zna  '  go  takiego,  jakim  jest.  Zepsuty,  niedojrzały  produkt 

wychowawczych zaniedbań i klasowego uprzywilejowania. Nie po raz pierwszy Stone cieszył 

się  z  tego,  że  już  jako  czternastolatek  został  oddany  do  szkoły  wojskowej,  a  potem  zawsze 

pojawiały się jakieś „trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną. 

- W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał. 

Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy. 

-  Rozumiem, że  odniosłeś  spore  obrażenia  i  jeszcze  trochę  czasu  powinieneś  spędzić 

w łóżku. Myślałam, że mógłbyś... 

- Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała? 

- Co? Nie bądź śmieszny, Johnie Stone. Jeśli chcesz ją uwieść, to twoja sprawa, choć 

ostrzegam  cię,  ona  nie  należy  do  naszej  sfery.  Widzisz  -  tłumaczyła  -  zaaranżowałam  jej 

wakacje w miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej 

Karoliny. Zdaje się, że nie ma tam nawet linii telefonicznej, a już na pewno nie ma żadnych 

dziennikarzy. Może zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko... 

- Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na 

rolę więziennego dozorcy? 

-  Nie  podnoś  na  mnie  głosu,  Johnie  Stone.  Niczego  takiego  nie  powiedziałam. 

Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który  wynajęłam 

na  twoje  nazwisko.  Nie  musisz  jej  mówić,  kim  jesteś  -  nawet  lepiej,  żebyś  tego  nie  robił. 

Możesz  natomiast  przekonać  ją,  żeby  nie  robiła  kłopotów  Billy'emu...  przynajmniej  do  dnia 

jego ślubu. 

- Jego ślubu?! 

-  Och...  czyżbym  naprawdę  zapomniała  ci  powiedzieć,  że  Bill  chce  się  w  sierpniu 

ożenić po raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona... 

-  Krótko  mówiąc,  chcesz,  żebym  zatrzymał  tę  kobietę  na  bezludnej  wysepce,  która 

nazywa się...? 

- Coronoke; i wcale nie jest bezludna. 

background image

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopuszczać do niej dziennikarzy, a jeśli 

zrobi coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak? 

Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o 

wiele  gorzej  niż  zaraz  po  wyjściu  ze  szpitala,  Stone  wykręcił  jej  numer  telefonu  i  po 

wylewnych  przeprosinach  zgodził  się  na  uwieńczenie  swej  rekonwalescencji  pobytem  na 

Coronoke. 

Obiecał przy tym, iż dołoży wszelkich starań, żeby chronić Billy'ego przed intrygami 

sprytnej naciągaczki. 

Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale... 

- Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje 

się, że nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, 

będziesz mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez 

przeszkód wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz. 

A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że 

on poradzi sobie z tą sprawą i uratuje polityczną  karierę jej syna. Sam Stone miał podstawy 

przypuszczać,  że  stan  Georgia  miałby  się  lepiej  bez  senatora  Billa  Hardissona  ale,  z  drugiej 

strony, propozycja ciotki oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do 

którego  przeprowadził  się  po  wyjściu  ze  szpitala.  To,  albo  domek  na  wyspie...  dookoła 

prywatna plaża... 

- Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania. 

-  Nie  dziękuj  mi,  Johnie  Stone.  Cieszę  się,  że  choć  tyle  mogę  zrobić  dla  syna  mojej 

rodzonej siostry. 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Pierwszy dzień należał tylko do Stone'a i przyrzekł sobie, że nie zmarnuje ani jednej 

przesyconej  morską  solą,  ozłoconej  słońcem  minuty.  Jutro  ta  Dooley  pewnie  już  tu  będzie. 

Zaczną  się  obowiązki.  Dziś  jednak  można  jeszcze  pływać  beztrosko  na  materacu,  mocząc 

nogi  w  chłodnych  falach  cieśniny  Pamlico.  Różową  bliznę  na  jego  brzuchu  przykrywała  na 

wpół jeszcze pełna butelka piwa. 

Coronoke. To pewnie w jakimś języku powinno znaczyć raj. Nigdy nie słyszał o tym 

miejscu. Nie było  go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w 

nim trochę czasu. 

No, musi jeszcze pilnować tej Lucy Dooley, która zagraża psychicznej równowadze i 

finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, 

ale  kobiety  z  pokolenia  ciotki  są  za  mało  odporne  na  to,  co  mogliby  zrobić  z  szanowaną 

rodziną  wścibscy  reporterzy.  Nie  przeżyłaby  szargania  nazwiska  Hardissonów  na  łamach 

jakiegoś brukowca albo w sensacjach lokalnej telewizji. 

Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją 

IPA,  zajmując  się  ważnymi  konfliktami  międzynarodowymi  i  skutkami  naturalnych 

kataklizmów w różnych częściach kuli ziemskiej. 

Towarzyszył  konwojowi  z  pomocą  humanitarną  we  wschodniej  Afryce,  kiedy 

zbłąkana  snajperska  kula  uderzyła  w  zbiornik  paliwa  pojazdu,  w  którym  się  właśnie 

znajdował.  Kolega  fotoreporter  zginął  na  miejscu  podczas  eksplozji.  Kierowca,  wyrzucony 

siłą  podmuchu,  złamał  tylko  mały  palec,  natomiast  Stone  znalazł  się  w  szpitalu  z  ciężkim 

wstrząsem  mózgu,  połamanymi  żebrami,  rozerwanym  płucem  i  całą  kolekcją  stalowych 

odłamków w różnych częściach ciała. 

I  tak  miał  niewiarygodne  szczęście.  Wybuch  mógł  go  rozerwać  na  strzępy.  Zamiast 

tego  pławił  się  teraz  w  słońcu  atlantyckiego  wybrzeża,  uzbrojony  w  tak  mało  groźne 

przedmioty,  jak  lornetka  i  album  ornitologiczny.  Przelatujący  nad  jego  głową  sznur  ptaków 

składał się z pelikanów. 

Przynajmniej  jego  zdaniem  to  były  pelikany.  Będzie  musiał  przyjrzeć  się  tutejszemu 

ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora. 

Umysł  wracał  do  normy  wolniej  niż  ciało.  Tak  niedawno  otarł  się  o  śmierć.  Miał 

podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem. 

background image

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależności, niczym nie mógł się pochwalić 

w ciągu tych trzydziestu siedmiu lat poza paroma zeszytami pożółkłych wycinków prasowych 

i  kilkoma  dyplomami  leżącymi  w  szafie  pod  starą  rakietą  tenisową.  Wiedziony  impulsem, 

wynikłym zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co 

najmniej  od  roku.  Reece  był  bratem  dziewczyny,  z  którą  Stone  omal  się  kiedyś  nie  ożenił. 

Dziewczyny,  która  okazała  w  końcu  dość  zdrowego  rozsądku,  żeby  wyjść  za  mężczyznę 

mającego  normowane  godziny  pracy,  mogącego  zapewnić  przyzwoity  dom  jej  i  przyszłym 

potomkom. 

Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego 

dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy 

ważne i niebezpieczne. 

Teraz  Reece  studiował  dziennikarstwo  na  Uniwersytecie  Północnej  Karoliny. 

Propozycja ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają. 

Jego  pasją  i  celem  pobytu  na  wyspie  ma  być  obserwowanie  ptaków.  Pewnie  ciotka 

wspomniała  o  tym,  wynajmując  dom,  bo  dostał  pocztą  od  agenta  pakiet  broszur  o  ptakach 

ż

yjących na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie 

ornitologa zaczynało go męczyć. 

Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona 

zaczynały  go  piec,  co  należało  potraktować  jako  sygnał  ostrzegawczy.  Dawniej  nie  był  tak 

wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje. 

Domek  na  wyspie  nie  był  szczytem  luksusu,  ale  panowały  tam  całkiem  znośne 

warunki. Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące. 

Aż  dziw, że  w  kuchni  nie  było  żadnej  haftowanej  makatki:  „Wszędzie  dobrze,  ale  w 

domu najlepiej”. Pasowałaby jak ulał. Poprzestawiał już niektóre meble. Myślał nawet o tym, 

ż

eby przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie. 

Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć 

o  osiedleniu  się  gdzieś  na  stałe.  O  czymś  więcej  niż  pokój  hotelowy  i  skrytka  na  poczcie 

zamiast  adresu.  Ostatni  prawdziwy  dom,  jaki  miał,  był  z  pomalowanego  na  biało  drzewa,  z 

werandą  dookoła.  Z  tyłu  rosły  trzy  pekanowe  drzewa,  w  których  mieszkała  cała  zgraja 

wiewiórek. 

Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy 

w pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył. 

Potem  była  rezydencja  Hardissonów,  Buckhead.  Czuł  się  tam  jak  w  domu  tylko 

wtedy,  gdy  ciotka  wyjeżdżała  i  Mellie  pozwalała  mu  jeść  w  kuchni  ze  służbą.  Pamiętał,  jak 

background image

sadzano go wtedy na odwróconej brytfannie położonej na krześle, żeby mógł dosięgnąć blatu 

stołu, Zajadał ze smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami. 

Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia? 

Zrobił  sobie  kanapki,  wziął  butelkę  zimnego  piwa  i  wyszedł  na  osłonięty  daszkiem 

taras. Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął 

rozmyślać  nad  swoim  przedziwnym  zadaniem.  Pewnie  był  jeszcze  w  szpitalu,  kiedy  Bill 

wygrał  pierwszą  turę  wyborów.  W  innym  przypadku  pewnie  by  coś  o  tym  słyszał.  Billy 

senatorem? 

Aż  się  wzdrygnął  na  samą  myśl.  Ostatni  raz  widział  swego  kuzyna  na  pogrzebie 

ciotecznego  dziadka  Chaunceya  Stone'a  w  Calhoun,  siedem  lat  temu.  Billy  miał  czerwoną 

twarz  i  pachniał  burbonem  o  jedenastej  przed  południem.  Odprowadził  wprawdzie  swoją 

matkę  do  kościoła,  ale  w  jego  czerwonej,  zaparkowanej  na.  uboczu  corvetcie  czekała  jakaś 

cizia. 

Rodzina.  To  zabawne,  w  co  się  człowiek  czasem  wplątuje  z  powodu  rodziny.  Nigdy 

nie przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykolwiek kochał swoją 

ciotkę,  ale  na  pewno  cenił  siłę  jej  charakteru.  Tę  cechę  nauczono  go  cenić.  Siła  charakteru. 

Upór w dążeniu do celu. Ciotka miała jedno i drugie. 

Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego 

ż

ycia,  aż  butelka  wyśliznęła  mu  się  wreszcie  z  bezwładnych  palców.  Odgłos  cichego 

pochrapywania  dołączył  do  wesołych  krzyków  mew,  krakania  wron  i  lekkich  uderzeń  fal  o 

płaski brzeg. 

 

Lucy  spojrzała  na  licznik  nad  kierownicą.  Kolejna  setka  kilometrów.  Zginała  na 

przemian  zdrętwiałe  ramiona,  przechyliła  do  tyłu  zmęczone  plecy.  Ciekawe,  jak  daleko 

jeszcze do najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po 

paliwo i jakąś szybką przekąskę. Gdy dojechała do Kernersville, zaczęła się zastanawiać nad 

sensem  tego  wszystkiego,  ale  na  wahania  było  już  za  późno,  nawet  gdyby  rzeczywiście 

chciała  zawrócić.  W  jej  mieszkaniu  odłączono  już  gaz  na  czas  wyjazdu,  odwołała  też 

przynoszenie poczty i gazet. 

Alicja  Hardisson  nie  miała  w  stosunku  do  niej  żadnych  zobowiązań.  Lucy  mogła 

zdobyć się choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. 

Sprzeciwić się i postawić na swoim? Niemożliwe. Nauczyła się tylko przegrywać z jaką taką 

godnością. Albo przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu. 

background image

Tak  jak  tym  razem;  Alicja  postawiła  na  swoim.  Poddając  się,  Lucy  przyrzekła  sobie 

cieszyć się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, nawet jeśli ktoś uznają 

za pasożyta. Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle 

była na jakichś wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to 

było odkrywanie prawdy. 

Z pewnym poczuciem winy tęskniła do tego,  co  ją czekało u celu podróży. Cale lato 

pływania i wysypiania się. Pozwoli sobie na czytanie po nocach tych wszystkich cudownych 

książek,  na  które  nie  miała  czasu  w  ciągu  roku  szkolnego.  Żadnych  kolacji  z  mrożonek. 

Ż

egnaj, szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowinę z cebulką i keczupem na 

ś

niadanie albo kanapki ze smażonymi bananami  na kolację. Wszystkie te kalorie zużyje bez 

trudu podczas spacerów i pływania. 

Będzie  sobie  grała  na  gitarze,  ile  dusza  zapragnie.  Może  nawet  dostać  odcisków  na 

palcach,  proszę  bardzo,  I  będzie  śpiewała  przy  tej  gitarze,  fałszując  do  upojenia.  Zawsze 

fałszuje, ale komu to będzie tym razem przeszkadzało? 

Tego  wieczoru,  kiedy  zadzwoniła  Alicja,  Lucy  czuła  się  podle.  Deszcz  zawsze 

doprowadzał  ją  do  rozpaczy,  a  tym  razem  padało  od  tygodnia.  Przeglądała  ogłoszenia  typu: 

„potrzebna  pomoc  domowa”  z  myślą  o  okresie  wakacyjnym.  To  również  nie  poprawiało  jej 

nastroju. 

Zadzwonił  telefon.  Podniosła  słuchawkę,  spodziewając  się  usłyszeć  znajomy  głos 

Franka.  To  była  Alicja  Hardisson.  Zaskoczyło  ją  to  do  tego  stopnia,  że  zakrztusiła  się 

kawałkiem  prażonej  kukurydzy.  Upłynęło  trochę  czasu,  zanim  mogła  wydobyć  z  siebie 

względnie zrozumiałe dźwięki. Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, 

jeśli  w  ogóle  możliwa  jest  przyjaźń  między  kobietami  z  tak  różnych  środowisk  i  w  tak 

różnym wieku. 

Alicja  w  głębi  duszy  nie  znosiła  żony  Billa,  ale  dobrze  to  ukrywała.  Była  damą  w 

każdym calu i nie wypowiedziała w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej 

sekretarce  wysłać  odpowiednie  zawiadomienia  i  nakłoniła  Lucy  do  zakupienia  stosownej 

garderoby.  Taktownie  wstrzymała  się  od  komentarzy  na  temat  powiewnych  bluzek  i 

obcisłych spodni, w których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory. 

Alicja  zawsze  ubierała  się  w  suknie.  Stopniowo  Lucy  zdała  sobie  sprawę,  że  stroje 

teściowej  zawsze  wyglądały  na  nie  całkiem  nowe  i  nie  najbardziej  modne,  ale  jednocześnie 

nie  były  niemodne.  Ślepe  podążanie  za  modą  nie  było  w  dobrym  tonie,  a  ten  styl 

„niepodążania” kosztował niemałe pieniądze. 

background image

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej 

coraz większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała. 

Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził. 

Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”. 

Zanim  jednak  nauczyła  się  okrywać  swoje  prawie  metr  osiemdziesiąt  wzrostu 

stosownymi,  nie  zanadto  modnymi  strojami,  wkładać  najskromniejsze,  okrągłe  kolczyki  z 

pereł  zamiast  długachnych,  pozłacanych  i  dzwoniących  świecidełek  i  pić  do  posiłków 

mrożoną herbatę zamiast coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać. 

Billy zaczynał pić prawie od śniadania, a kiedy pił, robił się mało sympatyczny. Lucy 

próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym 

czasie wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do 

Szkocji, jakby celowo nie chciała wracać do domu. Jej pomoc na pewno przydałaby się wtedy 

Lucy,  szczególnie  po  utracie  dziecka.  To  wszystko  jednak  ogromnie  zmartwiłoby  panią 

Hardisson,  a  tego  Lucy  mimo  wszystko  nie  chciała.  Alicja  pozostała  u  przyjaciół  za  granicą 

aż do rozwodu syna. 

Rozwód  odbył  się  dość  szybko.  Bill  zgodził  się  nawet  na  to,  żeby  ją  utrzymywać  w 

czasie  załatwiania  wszelkich  formalności.  Potem  Lucy  sprzedała  swój  zaręczynowy 

pierścionek  i  ślubną  obrączkę  oraz  pierścionek  z  diamentem  okolonym  szafirami,  który 

dostała  od  męża  na  pierwsze  po  ślubie  urodziny.  Miało  to  wystarczyć  na  rozpoczęcie  życia 

gdzie  indziej.  Zamierzała  wybrać  Richmond,  ale  jadąc  tam  autostradą,  przegapiła  właściwy 

zjazd i znalazła się na międzystanowej autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. 

Na  krańcach  miasta  jej  samochód  odmówił  posłuszeństwa.  Kiedy  wreszcie  nadawał  się 

znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się 

za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, 

gdzie popadnie. 

Praca  okazała  się  całkiem  niezła.  Została  kelnerką  w  restauracji.  Skończyła 

wieczorowe  studium  dla  nauczycieli  i  teraz  już  drugi  rok  uczyła  szóstoklasistów.  Całkiem 

nieźle, pomyślała z dumą. 

- Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy 

nie piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać. 

-  Przykro  mi,  mamo.  Przepraszam.  -  Tylko  tyle  była  w  stanie  wydusić.  Przykro  mi, 

myślała  wtedy,  że  twój  syn  okazał  się  takim  draniem,  przykro  mi,  że  pozbawił  cię  wnuka,  i 

przykro mi, że ty też nie możesz się z nim rozwieść. Byłoby ci dużo lżej, wierz mi. 

background image

-  Ależ,  moja  droga  -  ciągnęła  Alicja  -  to  mnie  jest  przykro,  że  nie  było  mnie  tutaj, 

kiedy  potrzebowałaś  pomocy.  Jestem  pewna,  że  gdybym  mogła  porozmawiać  z  wami 

obojgiem, jakoś doszlibyśmy do porozumienia. Obawiam się, że teraz jest już za późno. 

Za późno było już wtedy, kiedy Billy pierwszy raz ją uderzył, myślała Lucy. Było za 

późno  wtedy,  kiedy  przyprowadził  do  domu  jedną  ze  swych  kochanek  i  Lucy  zastała  ich 

razem w wannie, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył. 

Ich  małżeństwo  skończyło  się  wtedy,  kiedy  odkryła  jego  schowek  w  seledynowej 

wazie  na  kominku.  Wyrzuciła  zawartość  do  muszli  klozetowej  i  zagroziła,  że  powie  o 

wszystkim  matce,  jeśli  Bill  nie  zmieni  swego  postępowania.  W  porywie  wściekłości  mąż 

uderzył ją w głowę, zrzucając ze schodów. Kilka godzin później poroniła. 

Lucy  nie  powiedziała  o  tym  teściowej.  Nie  mówi  się  takich  rzeczy  kobiecie  pokroju 

Alicji Hardisson. Matka Billa zawsze była dla niej uprzejma, mimo że swego czasu przeżyła 

szok,  gdy  jej  ukochany  syn  ożenił  się  z  kobietą,  która  w  jej  mniemaniu  była  zerem;  gdzieś 

tam studiowała, gdzieś pracowała jako ratowniczka, przybłąkała się znikąd jak bezdomny kot. 

Alicja miała na tyle honoru, że nie oferowała Lucy pieniędzy za zniknięcie z życia jej 

syna. Próbowała pomóc synowej stać się damą i Lucy będzie ją za to zawsze kochała. Własny 

ojciec nie zostawił jej zbyt wiele - zniszczoną dwunastostrunną gitarę i mnóstwo cudownych 

wspomnień. Zostawił jej również w spadku poczucie godności. 

Kiedy  po  upływie  trzech  lat  jej  była  teściowa  zadzwoniła,  opowiadając  o  letnim 

domku,  który  wynajęła  na  wakacje  dla  swojej  przyjaciółki,  Elli  Louise,  Lucy  miała  ochotę 

odłożyć słuchawkę. 

Alicja mówiła dalej o tym, jak to Elia Louise potknęła się i złamała biodro. 

-  Oczywiście,  w  tym  stanie  biedaczka  nie  może  tam  jechać.  Spędzi  lato  ze  swoją 

siostrą,  gdzieś  na  Florydzie.  Jeśli  ty  nie  weźmiesz  tego  domku,  pieniądze  za  wynajęcie 

przepadną. Jest już za późno, żeby odwołać rezerwację. 

- Ale dlaczego ja? Jestem pewna, że ktoś z twoich znajomych chętnie skorzystałby z 

okazji. 

-  Moje  drogie  dziecko,  pozwól  mi  choć  trochę  uspokoić  własne  sumienie  tym 

zaproszeniem na wakacje. Dotąd nie mogę sobie wybaczyć tego, że nie było mnie przy tobie, 

kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś. 

W  końcu  Lucy  dała  się  namówić.  Dlaczego  nie  miała  skorzystać  z  zaproszenia 

przyjaznej sobie osoby?  Alicję z pewnością było  stać na taki prezent i chciała,  aby  Lucy  go 

przyjęła. Zadała sobie przecież trud znalezienia jej po tylu latach. 

background image

No  właśnie,  jak  Alicja  ją  znalazła?  Lucy  była  już  zbyt  zmęczona,  żeby  się  teraz  nad 

tym zastanawiać. Było jej gorąco i czuła, że nie odklei się od siedzenia samochodu. 

Dziś  rano  Frank  specjalnie  wstał  bardzo  wcześnie  i  przyszedł,  żeby  pomóc  jej 

spakować  rzeczy.  Obiecał  podlewać  kwiaty  i  wywietrzyć  jej  mieszkanie,  kiedy  deszcz 

przestanie padać. Jeśli w ogóle przestanie. Lucy ucałowała obie jego córeczki, z których jedna 

była jej uczennicą, po czym uściskała na pożegnanie również Franka. Starała się nie widzieć 

niemego pytania w jego oczach. 

Nie kochała Franka Beane'a. Naprawdę bardzo go lubiła, przepadała za jego dziećmi, 

które  zostały  bez  matki.  Tęskniła  za  własnym  domem,  chciała  mieć  rodzinę,  ale  bała  się 

ryzykować. Miała, jak widać, szczęście do przyjaciół, ale fatalnego pecha w wyborze mężów. 

Trzeba wyciągać jakieś wnioski z własnych błędów. 

Zdjęła jedną rękę z kierownicy i poklepała pudło z gitarą taty. Umieściła je obok, na 

siedzeniu  pasażera,  i  przytroczyła  pasem  bezpieczeństwa.  Tył  samochodu  zarzucony  był 

książkami, bielizną pościelową, ubraniami i zakupami. 

Tatku  kochany,  rozmyślała,  kiedyś  zagram  na  twojej  gitarze,  siedząc  na  własnej 

werandzie,  a  obok  tej  werandy  będę  mieć  ogródek  z  warzywami.  Może  nawet  w  tym  domu 

będzie kilka kotów. Kiedyś... 

Westchnęła.  Po  co  o  tym  myśleć?  Pewnie  zapach  soli  w  powietrzu  wywołał  tę 

bezsensowną  tęsknotę.  Wiele  lat  temu  było  to  wprawdzie  inne  wybrzeże,  ale  powietrze 

pachniało tak samo. 

Jej  ojciec  był  niezłym  zabijaką.  Pracował  na  polach  naftowych,  przenosząc  się  z 

miejsca  na  miejsce,  ale  nigdy  zbyt  daleko  od  Gulf  Coast.  Pamiętała  starą  przyczepę 

kempingową,  poobwijaną  drutem  i  taśmą  izolacyjną,  nazywaną  Dooley  Trolley,  w  którą 

pakowali z ojcem naprędce cały dobytek, żeby przenieść się znowu w inne miejsce, do innych 

ludzi. 

Lucy  prawie  nie  pamiętała  matki,  ale  przez  jej  życie  przewinęło  się  wiele  kobiet.  Jej 

ś

niady, przystojny tata, z ufarbowanymi na czarno włosami i szerokim uśmiechem działał na 

kobiety  jak  magnes.  Metaliczny  sapach  ropy,  którym  przesycone  były  jego  ubrania, 

zmieszany z zapachem potu, whisky albo rumu wcale im nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. 

Clarence  Dooley  miał  jednak  pewną  słabość  -  nie  lubił  zbyt  długo  mieszkać  w  tym  samym 

miejscu  ani  z  tą  samą  kobietą.  Zbliżając  się  do  długiego,  pomalowanego  w  spiralne  wzory 

budynku latarni morskiej, gdzie autostrada skręcała na północ, Lucy zmrużyła oczy w blasku 

popołudniowego słońca. Myślała o tacie i Ollie Mae, jednej z dam jego serca. Stanął jej przed 

oczami  obraz  ojca  siedzącego  na  tylnych  schodkach,  śpiewającego  do  wtóru  swej  gitary,  i 

background image

Ollie  Mae,  grającej  na  skrzypkach.  Zwiotczała  skóra  jej  podniesionego  ramienia  trzęsła  się 

przy  każdym  pociągnięciu  smyczka.  Teraz  ojciec  nie  żył  już  od  osiemnastu  lat,  a  Lucy  na 

długo przedtem straciła kontakt z Ollie Mae, z Lillian i resztą jego kochanek. 

Przez krótką chwilę poczuła się bardzo samotna. Potem jednak wzruszyła ramionami, 

mówiąc sobie, że to z powodu znalezienia się w obcym miejscu, pomiędzy obcymi ludźmi. 

To minie. Wszystko przemija, i dobre, i złe. 

 

-  Na  pewno  polubisz  Maudie  i  Richa  -  powiedział  Jerry,  chłopak  z  przystani,  gdzie 

Lucy  musiała  zostawić  samochód  i  przeprawić  się  łodzią  na  Coronoke.  -  Maudie  jest  moją 

kuzynką  ze  strony  mamy.  Chyba  ze  strony  taty  również.  Maudie  kiedyś  zajmowała  się 

domkami na Coronoke, ale przyjechał ten facet i... 

Lucy  obydwiema  rękami  przyciskała  do  siebie  gitarę,  zastanawiając  się,  czy  nie 

zmoczy  jej  woda.  Wzięła  ze  sobą  płaszcz  przeciwdeszczowy,  po  czym  jak  idiotka  zostawiła 

go w bagażniku samochodu. 

Niepotrzebnie się przejmowała. Płynęli w takim tempie, że wpław dotarłaby na wyspę 

szybciej. Chłopak, który nie miał chyba więcej niż szesnaście lat, przyglądał się jej badawczo. 

Trochę  się  już  do  tego  przyzwyczaiła.  Górowała  wzrostem  nad  większością  otoczenia,  a 

mężczyźni  aż  nadto  często  robili  jej  nieprzyzwoite  propozycje  już  na  przedwstępnym  etapie 

znajomości.  Przeklęty  los,  który  towarzyszył  jej  od  dwunastego  roku  życia,  kiedy  to  nagle 

urosła o kilkanaście centymetrów, a biust wyskoczył bez mała z bawełnianego, dziewczęcego 

stanika. 

- Nic już z tym nie zrobisz, moje złotko, chyba że zrobiłabyś się tłusta jak parówka - 

mówiła inna przyjaciółka ojca, Lillian. - Zresztą to by i tak wiele nie pomogło. Dziewczyna, 

która  wygląda  tak  jak  ty,  ma  zawsze  ciężki  los,  a  jeśli  na  dodatek  jest  wysoka,  to  wszystko 

jeszcze lepiej widać. 

Lillian była jedną z tych, które Lucy naprawdę lubiła. Ruda kobieta, która była na tyle 

miła,  by  przejawiać  coś  w  rodzaju  macierzyńskiego  zainteresowania  dziewczynką  w  czasie, 

gdy ciało i psychika nastolatki ulegały przerażającym dla niej przemianom. 

-  Nie  pozwól  chłopakom  dotknąć  cię  nawet  palcem,  słyszysz?  Będą  ci  wciskali 

historyjki, jak to im coś strasznie dolega i że tylko ty masz na to lekarstwo. Wtedy masz im 

powiedzieć,  że  dostałaś  właśnie  straszną  ciotkę,  i  że  tata  posłał  cię  tu  do  sklepu  po  olej  do 

czyszczenia broni, bo akurat czyści swoją strzelbę. A jak to nie pomoże, masz użyć swojego 

kolana i trafić tam, gdzie najbardziej zaboli, rozumiesz? 

background image

Lucy  westchnęła.  Wspomnienia.  To  na  pewno  przez  ten  słony  zapach  w  powietrzu. 

Zazwyczaj nie myślała o przeszłości. 

- Przed nami wielkie przygody, serdeńko - mówił tata, kiedy ładowali w środku nocy 

przyczepę i wyjeżdżali do nowego miasta, do nowej pracy. - Ta stara, dobra autostrada znów 

rozwija  się  przed  twoimi  pięknymi,  brązowymi  oczami.  A  ty  masz  patrzeć  prosto  przed 

siebie. 

Wąski  pas  plaży  mienił  się  koralowymi  odbiciami  słońca  i  lawendowymi  cieniami, 

gdy  Jerry  dobił  do  nabrzeża  Coronoke.  Potrząsnął  zaśniedziałym  dzwonkiem,  umocowanym 

na ścianie szopy. Po paru minutach z nadbrzeżnego lasku wybiegła jakaś kobieta. 

- Cześć! Chyba mam przyjemność z panią Dooley. Jestem Maudie Keegan. 

-  Nie  jestem  panią  Dooley.  Byłam  zamężna,  ale  wróciłam  do  swojego  panieńskiego 

nazwiska, więc... 

-  Już  wiem.  Ni  pies,  ni  wydra

.  Ze  mną  też  tak  było,  dopóki  nie  rozwiązałam 

problemu, zostając panią Keegan. 

Lucy  wywnioskowała,  że  Maudie  Keegan  była  już  przedtem  zamężna.  Pewnie  też 

niezbyt fortunnie, skoro pozbywając się pierwszego męża, pozbyła się też jego nazwiska. 

-  Widzę,  że  zabrała  pani  ze  sobą  sporo  puszek  z  jedzeniem.  Bardzo  rozsądnie.  - 

Maudie sięgnęła po pudło z żywnością, które Jerry wyciągnął z łodzi, po czym wszyscy troje 

skierowali  się  przez  pachnący,  cienisty  zagajnik  do  małego  domku,  stojącego  o  jakieś 

trzydzieści metrów od brzegu cieśniny. 

- Oto koniec podróży - stwierdziła Maudie. - Najbliższym sąsiadem jest pan McCloud, 

który interesuje się ptakami. Będzie tu przez całe lato. W Blackbeard's Hole mieszka pewien 

pisarz, ale nie sądzę, abyście się mieli często widywać. Przyjeżdża tu co rok, żeby pracować 

nad  dziełem  swojego  życia  i  prawie  nie  wyściubia  nosa  z  kryjówki.  Jutro  przyjedzie  tu 

małżeństwo  z  Michigan,  a  w  następny  weekend  dwie  duże  rodziny.  Pewnie  tak  czy  owak 

natknie  się  pani  na  wszystkich  po  kolei,  ale  tu  nie  ma  obowiązku  nawiązywania  stosunków 

towarzyskich. Rich i ja mieszkamy w starej posiadłości po drugiej stronie wyspy. 

Maudie  gestykulowała  swymi  drobnymi  dłońmi  w  czasie  tych  objaśnień.  Lucy  tylko 

kiwała głową, trochę oszołomiona. 

                                                 

  W  Stanach  Zjednoczonych  zwrotu  „pani”  (Mrs.)  używa  się  wyłącznie  w  stosunku  do  mężatek,  w 

połączeniu  z  nazwiskiem  męża.  Do  panny  mówi  się  „miss”,  oczywiście  z  nazwiskiem  panieńskim.  Inne 
możliwości do niedawna nie istniały, czyli rozwódka powracająca do panieńskiego nazwiska to właśnie „ni pies, 
ni  wydra”.  Od  kilku  lat  coraz  śmielej  Amerykanie  operują  skrótem  Ms.,  który  oznacza  „panią”  bez  określania 
stanu cywilnego. 

background image

- Gdyby chciała pani wysłać coś pocztą - ciągnęła Maudie - prawie co dzień któreś z 

nas będzie w pobliżu. Mamy też radio do kontaktowania się z lądem w nagłych wypadkach. 

Łatwo do nas trafić. Jeśli pójdzie pani brzegiem wokół wyspy i natrafi na coś, co wygląda jak 

miejsce zesłania, to będzie nasz dom. 

Po  chwili  Lucy  patrzyła  za  nią,  biegnącą  z  powrotem  pośród  drzew.  Odwracając  się, 

napotkała  oczy  Jerry'ego.  Aż  nadto  dobrze  znała  takie  spojrzenia.  Widać,  że  chłopakowi 

podobają  się  wysokie  blondynki  z  brązowymi  oczami,  dużymi  ustami  i  burzą  włosów  na 

głowie. 

Westchnęła,  konstatując  w  myśli,  że  niedługo  będzie  musiała  wyjaśnić  mu  to  i  owo. 

Lepiej zawczasu uniknąć nieporozumień. 

Lucy  umiała  pozostawać  w  harmonijnych  stosunkach  z  ludźmi  obu  płci  i  w  każdym 

wieku.  Mężczyźni  jednak  od  początku  otrzymywali  subtelny  sygnał:  nie  miała  zastrzeżeń 

przeciwko przyjaźni, ale lepiej, aby nie liczyli na nic więcej. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Stone  znowu  zapadł  w  drzemkę,  unosząc  się  na  materacu  pośród  fal.  Obudził  go 

dźwięk  głosów.  Wyglądało  na  to,  że  Lucy  Dooley  wyszła  ze  swego  domku.  La  Dooley, 

nazywał ją w myślach. Eks - pani Williamowa Carruthersowa Hardisson. Obiekt, którego ma 

pilnować. 

Przyjechała  wczoraj,  dość  późno.  Ze  swego  osłoniętego  tarasu  słyszał  odgłosy 

dobijającej  łodzi.  Kilka  minut  później  z  zagajnika  wyłoniła  się  Maudie  Keegan  w  towa-

rzystwie  chłopaka  z  przystani  i  wysokiej  blondynki  o  rozwichrzonych  włosach.  Wszyscy 

nieśli jakieś pudła, torby i inne bagaże. 

Alicja  mówiła  mu,  że  jej  była  synowa  reprezentuje  dość  pospolity  typ  urody,  który 

podoba  się  mężczyznom.  Mówiła,  że  ta  kobieta  specjalnie  czekała  na  jej  wyjazd  za  granicę, 

ż

eby zarzucić sieć na biednego Billa. 

Biedny Bill! Zaczynam już używać jej słów, pomyślał. 

Rozważał  możliwość  odwiedzenia  swej  sąsiadki  w  wieczór  jej  przyjazdu.  W  końcu 

rozmyślił  się.  Przecież  dopóki  podopieczna  zachowuje  się  rozsądnie,  nie  muszą  się  wcale 

spotykać. 

Dziś  obserwował  ją  z  bezpiecznego  dystansu.  Właśnie  wrócił  z  miłego  spaceru  po 

okolicy.  W  nastroju  błogiego  rozleniwienia  zastanawiał  się,  co  kobieta  tego  pokroju  chce 

zdziałać  w  takim  odległym  od  cywilizacji  miejscu,  jak  Coronoke.  Gdyby  rzeczywiście 

planowała szantażowanie swego byłego męża, byłaby teraz w Atlancie, jak najbliżej miejsca 

akcji. Wygląda na to, że jej zamysły są bardzo subtelnie wyreżyserowane. 

A  zresztą  pies  z  nią  tańcował!  Dzięki  ciotce  Alicji  znalazł  wspaniałe  miejsce  do 

rekonwalescencji  i  dopóki  ta  blond  amazonka  nie  zwoła  tu  konferencji  prasowej,  można 

zachować spokój. Wybrał więc jakąś książkę spośród mocno sfatygowanych egzemplarzy na 

półce i czytał do upadłego, czyli do momentu, w którym głowa opadła mu na poduszkę sofy. 

Zasnął. 

Obudził  się  tuż  przed  świtem  po  to  tylko,  żeby  przenieść  się  z  sofy  na  łóżko  i  spać 

dalej. 

Co za spokój. To luksus, do którego tak szybko można się przyzwyczaić. 

Po przebudzeniu się, o dziewiątej, zrobił sobie śniadanie. Na sąsiednim podwórku nie 

widział żadnych oznak życia. Pewnie damulka lubi się wysypiać, pomyślał. Zszedł na plażę i 

wszedł do wody. 

background image

Po  pół  godzinie  po  raz  pierwszy  zobaczył  ją  z  bliska.  Wiedział,  że  Bill  lubi  kobiety 

„na pokaz”, więc w pewnym stopniu był przygotowany... 

Cóż, była...  wysoka. Szerokie ramiona, szczupła talia, bardzo kuszący biust, szerokie 

biodra. Długie, wspaniałe nogi. Wygląda jak tancerka z Las Vegas, ale taka, którą naprawdę 

widać. Jeszcze jak widać! 

Jej  fryzura,  jeśli  można  to  było  nazwać  fryzurą,  składała  się  z  potarganych  jasnych 

pasm w różnych odcieniach. Wyglądała tak, jakby nie widziała grzebienia od co najmniej pół 

roku, choć równie dobrze jej uczesanie mogło być wynikiem ciężkiej pracy modnego fryzjera. 

Jeżeli  rzeczywiście  naciągnęła  Billa  na  te  ponad  pół  miliona  dolców,  mogła  latać  do  Paryża 

na depilację nóg! 

Widocznie  przyjechała  tu  tylko  po  to,  żeby  nabrać  sił  przed  czekającą  ją  batalią.  Jej 

strój nie był zbyt wytworny. Miała na sobie workowate szorty treningowe i przeciwsłoneczne 

okulary. Gryzła jabłko. Zaśmiał się cicho. Co za zabawny symbol! Wciąż jeszcze uśmiechając 

się,  wyszedł  na  brzeg.  I  tak  już  za  bardzo  się  spiekł.  Po  matce,  siostrze  Alicji  Hardisson, 

odziedziczył  ciemne  włosy  i  wysoki  wzrost.  Jego  przodkowie  po  mieczu  wywodzili  się  ze 

szkockich  górali.  Po  nich  miał  szare  oczy,  mocny  kręgosłup,  który  niełatwo  się  zginał, 

upodobanie  do  celtyckiej  muzyki  i  jasną  skórę,  która  bez  odpowiedniego  hartowania  była 

wrażliwa na ostre słońce. 

Niegdyś  był  nieźle  zahartowany,  ale  stracił  odporność  razem  z  paroma  litrami  krwi  i 

kilkoma kilogramami wagi. Teraz ma szansę wrócić do dawnej formy. 

Przy  okazji  przyjrzał  się  swojej  ofierze.  Ta  cała  intryga  niezbyt  mu  się  podobała,  ale 

skoro Alicji udało się umieścić byłą synową w miejscu, gdzie nie ma telefonów, faksów ani 

reporterów, on powinien bez problemów utrzymać swą podopieczną z dala od rynsztokowej 

prasy. 

Gdy  dopłynął  do  brzegu,  La  Dooley  gdzieś  się  podziała.  Może  robi  obchód  swego 

terytorium albo poszła do Keeganów, żeby nawiązać radiową łączność ze światem. Jeśli jest 

rzeczywiście taka sprytna, jak twierdzi ciotka, najpierw sprawdzi swoje możliwości, a dopiero 

potem wykona jakiś ruch. 

A może nic nie zrobi? Ciotka Alicja jest niezwykłą kobietą, ale ona może się mylić. 

 

Lucy z ociąganiem zawróciła w kierunku domu. Mimo przeciwsłonecznych okularów 

słońce  prawie  ją  oślepiało.  Przy  drzwiach  swego  domku  ziewnęła  i  przeciągnęła  się  z 

lubością,  wciąż  od  nowa  napawając  się  faktem,  że  oto  jest  tutaj,  zamiast  siedzieć  w  swoim 

background image

nagrzanym mieszkaniu, przeglądać ogłoszenia prasowe i słuchać szumu cieknącej spłuczki w 

łazience. 

Napiła  się  mrożonej  herbaty  i  poszła  na  werandę.  Herbata  i  jabłko  powinny 

wystarczyć jako śniadanie. Jutro rano zje sobie konserwową wołowinę z cebulką i keczupem, 

kiedyś ulubione danie taty. Takie jedzenie i bliska sercu muzyka dawały jej zawsze poczucie 

bezpieczeństwa. Może potem napisze do Lillian albo do Ollie Mae. 

Albo nie napisze. Będzie po prostu leżeć do góry brzuchem i cieszyć się swobodą, bo 

to są jej wakacje. Nie wiadomo, kiedy trafią się następne. 

Leżenie  do  góry  brzuchem  pozostało  na  razie  w  sferze  życzeń.  Czuła  się  zbyt 

podniecona. Wzięła prysznic, wydobyła z walizki szorty i bawełnianą koszulkę i postanowiła 

zbadać okolicę. Leśna ściółka z sosnowych igieł pieściła jej bose stopy jak surowy jedwab. 

Na  to,  że  sąsiednie  domki  są  w  ogóle  zamieszkane,  wskazywały  tylko  przeciągnięte 

między drzewami sznurki z suszącymi się ręcznikami i kostiumami kąpielowymi. Słyszała też 

odgłosy z przystani. Ktoś odpływał do Hatteras. 

Lubiła  takie  miejsca.  Miała  spokój,  choć  nie  czuła  się  samotna.  Byli  przecież 

Keeganowie, był ten miłośnik ptaków w sąsiedztwie. Gdy znudzi się własnym towarzystwem, 

przyjdzie pora na odwiedziny. 

Na  razie  obeszła  wokół  całą  wyspę,  obserwując  ptaki,  łodzie  rybackie  w  oddali  i 

jeszcze dalej na morzu paru amatorów windsurfingu. Potem studiowała ślady stóp na piasku; 

były  długie,  raczej  wąskie.  Prawdopodobnie  zostawił  je  mężczyzna.  Czuła  się  jak  Robinson 

Crusoe. 

Minęło już południe i żołądek upomniał się o swoje. Wciągnęła jeszcze raz z lubością 

zapach ogrzanych słońcem cedrów i morskiej soli, po czym zawróciła. Rozmyślała znowu o 

swoich niespodziewanych wakacjach. To dziwne, że spędza je tu dzięki pani Hardisson! 

Czuła  niechęć  do  Billa  Hardissona,  po  części  dlatego,  że  w  ogóle  był  osobą  nie 

budzącą  miłych  wspomnień.  Drugim  powodem  było  to,  że  kiedyś  swoim  szarmanckim 

traktowaniem i powierzchownym polorem sprawił, że poczuła się damą. Fałszywy drań! 

Jego  matka  była  damą.  Billy  był  zerem  udającym  interesującego  człowieka,  choć 

przez krótki czas dzięki niemu czuła się piękna, pożądana i akceptowana jako ktoś, kto oprócz 

ciała ma jeszcze i duszę. 

Oczywiście, wyczuwała również jego cielesne pożądanie, ale kiedy odmówiła pójścia 

z nim do łóżka, nie zwymyślał jej od ostatnich, tylko zrobił się jeszcze | bardziej czarujący. 

Aż jej skóra ścierpła, kiedy pomyślała o tym teraz. 

background image

Matka Billa była szlachetną osobą i Lucy prawie współczuła tej kobiecie. Łobuzowaty 

tata  Dooley  uważał  za  damę  kobietę,  która  podawała  mu  piwo  w  szklance.  Od  Alicji 

Hardisson nauczyła się, że słowo „dama” oznacza znacznie więcej, może nawet więcej niż to, 

ż

e  kiedy  wyjechała  po  cichu  z  miasta  trzy  lata  temu,  nie  mówiła  nikomu,  w  jakich 

okolicznościach straciła swoje dziecko. 

Kiedyś  Bill  złamie  serce  swej  biednej  matce,  ale  Lucy  nie  będzie  miała  z  tym  nic 

wspólnego. 

Ziewając, odsunęła od siebie przykre wspomnienia. W nocy czytała jakiś romans, ale 

teraz, w słońcu, pośród śpiewu ptaków... 

„Czas na nową przygodę, serdeńko”, jak mawiał jej tata. Nie było tu starej przyczepy 

ani  autostrady,  ale  była  woda.  Może  wynająć  łódkę?  Jeśli  się  wygłupi,  to  przynajmniej  nikt 

tego nie zobaczy. 

Zjadła  kanapkę  i  zeszła  do  przystani.  Przy  sterze  czerwonej  motorówki  siedział 

wysoki mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Pozdrowił ją i przedstawił się jako mąż Maudie 

Keegan, Rich. Odpływał właśnie do Hatteras. 

-  Gdyby  chciała  pani  popływać  łódką,  to  zaraz  się  tym  zajmę.  Po  to  tu  jestem  - 

powiedział.  Przyciągnął  jedną  z  mniejszych  motorówek  do  swojej  i  zaczął  udzielać  jej 

instrukcji. 

Miał  na  sobie  poplamione  farbą  szorty  w  kolorze  khaki  i  nic  więcej.  Był 

niezaprzeczalnie  bardzo  męski  i  Lucy  zjeżyła  się  instynktownie.  W  jasnoniebieskich  oczach 

Richa  nie  zobaczyła  jednak  ani  cienia  natarczywości,  z  którą  łowca  spogląda  na  swoją 

potencjalną zdobycz. 

Odrzuciwszy  obawy,  skupiła  się  na  jego  instrukcjach.  Kiedy  Keegan  upewnił  się,  że 

uczennica  opanowała  rutynowe  czynności  związane  z  obsługą  silnika,  pokazał  jej  kołyszące 

się w oddali oznakowania toru wodnego. 

- Te czerwone boje powinna pani mieć z prawej burty w drodze do Hatteras, z lewej w 

drodze powrotnej. Proszę uważać na podwodne skały i mielizny. Prąd jest teraz bardzo słaby, 

ale  za  pół  godziny  się  zmieni.  Proszę  nie  odpływać  daleko  od  lądu,  jeśli  pogoda  zacznie  się 

pogarszać. Słyszałem, że ma pani licencję ratownika, proszę jednak zrobić mi tę uprzejmość i 

włożyć  to...  -  sięgnął  poza  jej  plecy  i  Lucy  gwałtownie  się  uchyliła.  Łódka  zakolebała  się  i 

dziewczyna wypadłaby za burtę, gdyby jej Keegan nie przytrzymał. 

- Och, przepraszam! - powiedziała zduszonym głosem, kiedy Rich puścił jej ramiona i 

podał pomarańczową kamizelkę ratunkową. - Niezbyt pewnie się czuję na tym pokładzie. 

background image

-  Niedługo  się  pani  wszystkiego  nauczy.  Te  aluminiowe  łodzie  są  bardzo  mocne,  ale 

mają okrągłe dno. Trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście woda tu jest dość płytka. Pomimo to 

proszę pływać w kamizelce, dobrze? 

-  Słowo  harcerza  -  uśmiechnęła  się  Lucy  i  Rich  odpowiedział  jej  uśmiechem.  Teraz 

była  zadowolona,  że  zaczęła  tę  rozmowę.  Rich  Keegan  ma  szanse  podreperować  jej  fatalne 

mniemanie o mężczyznach. 

Pomachała  mu  ręką  na  pożegnanie,  po  czym  zaczęła  głośno  powtarzać  instrukcje, 

których  udzielił  jej  Rich.  Przypomniała  sobie,  jak  tata  uczył  ją  prowadzić  samochód,  gdy 

miała dwanaście lat. 

- Ten interes trzeba wysunąć do połowy - mruczała - potem ustawić to coś i nacisnąć 

tamto.  Na  końcu  wepchnąć  tę  wajchę  z  powrotem  o  jedną  trzecią  i  modlić  się.  -  Marszcząc 

nos  w  największym  skupieniu,  powtórzyła  to  wszystko  jak  czarownik  zaklęcia,  wykonując 

właściwe ruchy i, o dziwo, łódź ruszyła. 

Odpływała  od  mola  z  prędkością  trzech  węzłów.  Gdybyż  widzieli  ją  teraz  jej 

uczniowie!  Nieraz  naśmiewali  się  niemiłosiernie  ze  starego  gruchota,  którym  jeździła  do 

pracy. Odpowiadała z wyższością, że znacznie trudniej jest prowadzić prawdziwy samochód 

niż któryś z tych zautomatyzowanych wynalazków, które roboty stworzyły dla robotów. 

Po  dwukrotnym  okrążeniu  wyspy  była  przekonana  o  swoich  nadzwyczajnych 

zdolnościach. Uznała, że pora skierować się na tor wodny biegnący wzdłuż cieśniny. Płynęła 

skrajem  rozległej  mielizny  wzdłuż  południowo  -  zachodniego  krańca  wyspy  Hatteras, 

skupiona  na  obserwowaniu  poziomu  wody  pod  swoją  łodzią.  W  pewnej  chwili  uświadomiła 

sobie, że słońce nie piecze jej w kark, jak dotąd. Podniosła głowę. Jak może piec, skoro już 

ledwie  je  widać!  Kiedy  uczyła  się  nawigacji,  gruba  warstwa  czarnych  chmur  przykryła 

ostatnie  skrawki  błękitu.  Niespokojnie  spoglądając  w  niebo,  sterowała  wzdłuż  kanału, 

podziwiając  powiększone  przez  warstwę  wody  muszle  skorupiaków.  Uczepione  dna 

pogrzebki  były  wielkie  jak  talerze.  Muszla  ostrygi  wyglądała  tak,  jakby  miała  co  najmniej 

trzydzieści centymetrów długości... 

Wtedy  zobaczyła  piękną  muszlę  w  kształcie  konchy.  Całkiem  blisko,  ogromną  jak 

piłka  koszykowa.  Zdawała  sobie  sprawę  z  iluzji  powiększenia,  ale  pokusa  była  tak  wielka... 

Jeszcze tylko pół minuty i będzie mogła włączyć ją do szkolnej kolekcji. 

Poczuła  się  w  pełni  usprawiedliwiona.  Ustawiła  zawór  przepustnicy  i  zbliżyła  się  do 

burty,  pilnując,  żeby  przez  cały  czas  motorówka  znajdowała  się  na  głębokiej  wodzie.  Kiedy 

koncha  znalazła  się  tuż  obok  łodzi,  Lucy  sięgnęła  po  wiosło.  Zamierzała  wetknąć  je  w 

background image

szczelinę  między  dwiema  połówkami  muszli.  Ostrożnie  wychyliła  się  za  burtę  swego 

chybotliwego statku. 

Niebo rozdarło światło błyskawicy. W chwilę później rozległ się łoskot grzmotu. Lucy 

gwałtownie  obejrzała  się  za  siebie  i  aż  krzyknęła,  widząc  grozę  nadciągającej  burzy.  Potem 

zdarzyło się wiele rzeczy naraz. Pióro wiosła zagłębiło się w wodzie i łódź skręciła w stronę 

mielizny. Zanim Lucy zdążyła się odepchnąć, silnik zakaszlał i zgasł. 

-  O,  nie!  -  krzyknęła,  gwałtownie  rzucając  się  do  zaworu.  Za  późno.  -  A  niech  to 

wszyscy diabli! - jęknęła. Następna błyskawica rozświetliła pociemniałe niebo. 

Pierwsze  krople  deszczu  spadły  jej  na  kark  i  popłynęły  strumykiem  pod  koszulę;  pot 

łaskotał ciało pod kamizelką ratunkową. 

- Spokojnie, Lucindo - mruczała do siebie - opanuj się. Najpierw trzeba wyciągnąć ten 

interes do połowy, potem nacisnąć to... O, szlag by to trafił! 

Bliska paniki, kilka razy wyciągała ssanie, naciskając jednocześnie guzik zapłonu. Bez 

skutku. 

Znowu  błysnęło.  Grzmoty  przetaczały  się  po  niebie  praktycznie  bez  przerwy. 

Opalizująca poświata otoczyła ster łodzi. Lucy patrzyła na to wszystko z rezygnacją. 

Pewnie  zalała  ten  przeklęty  silnik.  Jeśli  tak,  musi  długo  poczekać,  zanim  w  ogóle 

będzie  można  go  uruchomić.  Co  oznaczało,  że  będzie  przemoczona  do  suchej  nitki.  Albo 

nawet porazi ją piorun. 

Oparła głowę na ramionach i powtarzała na głos najgorsze przekleństwa, jakie mogła 

sobie  przypomnieć.  Pewnie  istnieje  coś  takiego,  jak  gen  zdrowego  rozsądku,  myślała. 

Wygląda jednak na to, że w rodzinie Dooleyów nikt go nie posiada... 

 

Stone  widział  przez  lornetkę,  jak  jego  sąsiadka  poszła  ścieżką  w  kierunku  przystani. 

Nogi miała całkiem niezłe. O takich nogach może sobie mężczyzna pomarzyć w środku nocy. 

Długie,  pokryte  złotą,  jedwabistą  skórą,  szczupłe  w  kostkach,  o  pięknie  uformowanych 

łydkach. 

A jakie uda... 

Powoli  opuścił  lornetkę  i  gwizdnął  cicho.  A  więc  tak  wyglądała  La  Dooley.  Jeżeli 

reszta jej ciała była podobnej klasy jak nogi, to  trudno się Billowi dziwić, że stracił dla niej 

głowę. Owinęła sobie wokół palca i jego, i tych nieszczęsnych prawników. Gdyby Alice nie 

siedziała bez przerwy za granicą, to by się pewnie nie zdarzyło. Myszy tańcują, kiedy kota nie 

czują. 

background image

Teraz,  jak  twierdzi  ciotka,  ta  kobieta  chce  im  wykręcić  jakiś  numer  i  wyłudzić  od 

Hardissonów sporo  forsy. Stąpając cicho w swoich znoszonych mokasynach, podążył za nią 

w stronę przystani. Ciekawe, czego ona chce od Keegana? 

Radziła sobie świetnie, nie można zaprzeczyć. Najpierw promienny uśmiech. Wól by 

się przewrócił ze szczęścia. Musiała kiedyś długo ćwiczyć to podkurczanie dużych palców u 

nóg  w  rozkosznym  naśladowaniu  bosego  dziecka.  Drapanie  się  po  udzie  miało  z  kolei 

zwrócić  uwagę  na  to,  na  co  naprawdę  warto  było  popatrzeć.  W  jej  wykonaniu  te  sztuczki 

mogły pozbawić człowieka przytomności. 

Biedny Billy, od początku nie miał żadnych szans! 

Teraz  znów  udaje,  że  straciła  równowagę,  żeby  Keegan  złapał  ją  za  ramiona.  Numer 

stary jak świat, ale Keegan chyba nie miał nic przeciwko temu. 

Stone  czuł,  jak  wzbiera  w  nim  złość.  Znał  w  swoim  życiu  kobiety,  które  usidlały 

mężczyzn  bez  problemów.  On  sam  był  za  sprytny,  żeby  wpaść  w  podobną  pułapkę,  ale 

niejednego z przyjaciół zniszczyła taka modliszka w ludzkiej skórze. 

Miał  kiedyś  możliwość  ułożenia  sobie  życia  z  porządną  dziewczyną  i  sam  tę  szansę 

zniszczył.  Nie  zamierza  jednak  biernie  przypatrywać  się,  jak  jakaś  aferzystka  usiłuje  rozbić 

taką  przyzwoitą  parę  jak  Maudie  i  Rich.  Jeszcze  jedna  zagrywka  w  tym  stylu,  a  powie  tej 

intrygantce parę słów do słuchu. 

Prawie już tęsknił za taką okazją. 

Motorówka Keegana odpłynęła pierwsza, kierując się na Hatteras. La Dooley ruszyła 

po  chwili,  płynąc  w  zupełnie  innym  kierunku.  Napięcie  spadło.  Nie  mając  nic  lepszego  do 

roboty, Stone przyniósł z domku podręczny album ptaków i lornetkę, po czym położył się pod 

rozłożystym dębem. 

Dooley parę razy okrążyła wyspę; poznawał dźwięk silnika jej łodzi. Potem opłynęła 

zarośnięty drzewami południowo - zachodni cypel wyspy i skierowała się do Zatoki Hatteras. 

Słońce schowało się za chmury i upał nieco zelżał, choć wilgotność utrzymywała się wciąż w 

granicach stu procent. Stone odłożył książkę i poszedł na chwilę do swego domku. Po chwili 

wrócił ze schłodzonym piwem i kawałkiem sera. 

W  niewielkiej  odległości  od  brzegu  gromadka  czarno  -  biało  -  pomarańczowych 

ptaków  dziobała  zawzięcie  coś,  co  musiało  znajdować  się  tuż  pod  wodą.  To  łapacze  ostryg, 

orzekł Stone. Coś już przecież wiedział jako świeżo upieczony ornitolog - amator! 

Definitywnie  zbierało  się  na  burzę.  Gdy  ołowiane  niebo  przecięła  pierwsza 

błyskawica, ruszył biegiem w kierunku przystani. Poprzez nienaturalnie gęstniejącą ciemność 

background image

ledwie  już  było  widać  aluminiowy  kadłub  łódki  z  samotną  żeglarką.  Znajdowała  się  w 

odległości co najmniej jednej mili; motorówka trwała w bezruchu. 

Czy ona zwariowała? Jak na samobójstwo, to dość wyrafinowana metoda... Być może 

zostawienie  Dooley  na  pastwę  losu  rozwiązałoby  parę  problemów  rodziny  Hardissonów... 

Nie, uznał w końcu, chyba ciotką Alicja nie chciałaby mieć byłej synowej na sumieniu. 

 

Lucy  dorobiła  się  już  drugiego  bąbla  na  dłoni.  Była  przemoczona  i  zmarznięta  na 

kość.  Nie  pamiętała  już,  jak  dawno  temu  posługiwała  się  w  łodzi  wiosłami.  Tak  czy  owak, 

wtedy była to porządna łódź z drewna, a nie ta przeklęta aluminiowa huśtawka! 

Zdaje się, że metal jest najlepszym przewodnikiem elektryczności. O Boże... 

Niebo jarzyło się ciągłym blaskiem błyskawic, deszcz lał jak z cebra. Może nawet nie 

było  aż  tak  zimno,  ale  Lucy  nie  przestawała  dygotać.  Ktokolwiek  wynalazł  ten  model 

kamizelki  ratunkowej,  powinien  być  skazany  na  odtańczenie  w  niej  partii  z  „Jeziora 

Łabędziego”  Czajkowskiego!  Lucy  wcale  nie  bała  się  wpaść  do  wody;  czuła  natomiast,  że 

oplątana sznurkami udusi się zaraz na śmierć! 

- Jasny piorun...  Żeby przeżyć na tym padole trzydzieści cztery lata... i nie wiedzieć, 

jak wygrzebać się z takiej... 

Wsadzając  wiosło  między  łokieć  i  kolano,  odgarnęła  spadające  do  oczu  kosmyki. 

Deszcz  i  słona  woda  sprawiły,  że  naturalnie  kręcone  włosy  przypominały  skupioną  masę. 

Nieraz  próbowała  zapuścić  włosy  na  tyle,  żeby  móc  je  zaplatać  czy  upinać,  osiągając  w  ten 

sposób  stan  jakiej  takiej  schludności,  ale  niestety  -  jedyna  rzecz,  którą  mogła  zrobić  dla 

osiągnięcia wrażenia schludności, to ogolić głowę na zero! 

Deszcz szumiał na powierzchni wody, uderzał z łoskotem o metalowe dno łódki. Lucy 

nawet nie usłyszała silnika nadpływającej motorówki. 

- Hej tam, na łodzi! Ahoj! 

Znowu  odgarnęła  przesłaniającą  oczy,  przemoczoną  gęstwinę.  Mężczyzna  schwycił 

burtę jej łodzi. 

- Pan mówi do mnie? - W spojrzeniu jego zimnych, szarych oczu na pewno nie było 

pożądania. Lepiej nawet nie myśleć, co było. - Przepraszam, nie dosłyszałam. 

- Nie dosłyszała pani również, jak podpływałem? No dobrze - nie był pewny, kto tu z 

kogo żartuje - jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, proszę zostawić wiosła, przechylić łódź i 

rzucić mi cumę. 

W  końcu  sam  musiał  wszystko  zrobić.  Mózg  tej  kobiety  zatrzymał  się  chyba  na 

jałowym  biegu.  Nogi  miała  pokryte  gęsią  skórką;  z  pewnym  niesmakiem  stwierdził,  że  nie 

background image

wyglądają  z  tego  powodu  dużo  gorzej.  Miał  chęć  złapać  ją  za  tę  splątaną,  wielokolorową 

grzywę  i  potrząsnąć.  To  czasem  niezły  sposób,  żeby  zmusić  człowieka  do  myślenia.  Od  tej 

kuszącej wizji oderwała go kolejna błyskawica i ogłuszający grzmot. 

- Proszę przejść do mojej łodzi. Pani cuma jest za cienka i może nie wytrzymać. No, 

rusz się, szanowna damo. Nie mam najmniejszego zamiaru dla pani ryzykować życia. 

Wcale  nie  chciała  się  z  nim  kłócić  i  zmusiła  swe  oporne  mięśnie  do  jeszcze  jednego 

wysiłku. Potem siedziała skulona w jego łodzi, dygocząc cały czas. 

Deszcz lał bez przerwy. 

Ż

adne z nich nie odzywało się. Nawet gdyby Stone przekrzyczał szum deszczu i hałas 

silnika,  jego  towarzyszka  nie  byłaby  zachwycona  tym,  co  miał  jej  do  powiedzenia.  Gdyby 

natomiast wystraszył ją na tyle, że wyjechałaby z wyspy, musiałby pojechać za nią. 

Dobili do brzegu. Stone sprawnie zabezpieczył obie łodzie przy kei i wyciągnął rękę w 

stronę Lucy. Krzyknęła cicho, czując uchwyt jego dłoni. 

- Ma pani jakiś problem? - zapytał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem swych szarych 

oczu. 

Potrząsnęła  głową.  Pewnie,  że  miała  problemy,  ale  on  nie  wyglądał  na  chętnego 

słuchacza. 

- Nie. Dziękuję za pomoc. Obawiam się, że zalałam gaźnik. 

Stone  wygiął  w  dół  kąciki  swych  szerokich  ust.  Po  co  mu  jej  podziękowania?  Nie 

chciał mieć z nią nic wspólnego, a w szczególności nie zamierzał litować się nad nią dlatego, 

ż

e była przemoczona i zziębnięta. Wyglądała w tej chwili jak nadmiernie wyrośnięte dziecko, 

patrzące  na  świat  dużymi,  jeszcze  trochę  przestraszonymi  oczami;  na  pewno  nie  jak 

pożeraczka męskich serc i majątków. Mimo przestróg ciotki, miał ochotę wziąć ją w ramiona 

i trzymać tak długo, aż przestałaby dzwonić zębami. 

Chyba podczas wypadku straciłem sporo szarych komórek, pomyślał. 

- Proszę zdjąć te mokre rzeczy. Potem najlepiej będzie wziąć gorącą kąpiel i napić się 

czegoś mocnego. 

W  milczeniu  skinęła  głową.  W  jej  oczach  wciąż  malował  się  lęk.  Stone  lubił  drobne 

kobiety,  miłe  i  uległe.  Ta  nie  miała  żadnej  z  tych  cech.  Teraz  włosy  znowu  opadły  jej  na 

twarz, wyglądała jak uosobienie nieszczęścia, ale Stone nie mógł przestać na nią patrzeć. Co 

się z nim dzieje? 

- No, jazda! - warknął. Odwróciła się i z trudem szła w górę, ku przystani, brodząc w 

kałużach  bosymi  stopami.  Jej  stopy  też  go  irytowały.  Były  inne,  niż  lubił.  Damskie  stopy 

powinny  być  wypieszczone,  kształtne,  z  polakierowanymi  paznokciami.  Jej  były  krótkie, 

background image

szerokie,  o  ruchliwych  palcach.  Widywał  takie  stopy  u  dzieci,  które  nie  mają  butów, 

przeważnie również nie mają rodziców ani normalnego jedzenia. 

Powtarzając  pod  nosem  różne,  niekoniecznie  przyzwoite,  wyrazy  zabrał  swój 

przemoczony  katalog  ptaków,  lornetkę,  którą  zapomniał  włożyć  do  pokrowca,  i  ruszył  pod 

górę, coraz mniej zadowolony z zadania, które wyznaczyła mu ciotka Hardisson. 

 

- A sioooo! 

- O Jezu, kobieto! O co ci chodzi? 

Lucy  mrugała  zaczerwienionymi  oczami,  patrząc  na  wychudłą  postać,  opartą  o  pień 

dereniowego  drzewa.  Obudziła  się  z  drapiącym  gardłem,  łzawiącymi  oczami  i  jakimiś 

zwałami żużlu w płucach, których nie dało się wykaszleć. 

- To moje drzewo. Niech się pan idzie opierać o swoje - mruknęła ze złością. Wczoraj 

ją uratował, ona mu podziękowała. Są kwita. 

Kichnęła.  Stone  oderwał  się  od  pnia,  przy  którym  obserwował  dużego  ptaka 

budującego sobie gniazdo. 

- Spłoszyła pani mojego jastrzębia - powiedział oskarżycielskim tonem. 

- Przepraszam, ale jeśli to moje drzewo, to był to mój jastrząb. 

- Okropnie pani wygląda. 

-  Nie  mogę  stwierdzić,  że  jest  pan  uprzejmy  -  odcięła  się,  spoglądając  na  niego 

wilkiem. 

Stone  nachmurzył  się  jeszcze  bardziej.  Problem  polegał  na  tym,  że  ona  wcale  nie 

wyglądała tak okropnie. Owszem, była rozczochrana i miała czerwony nos, takiego szlafroka 

nie włożyłaby nawet zawodowa żebraczka, ale wyglądała... niezwykle podniecająco. 

- A sio! 

- Marsz do łóżka! - mruknął. 

- A pan niech idzie do diabła! - fuknęła w odpowiedzi. 

- Chodźmy razem - odpalił, obrzucając wzrokiem rozchylający się szlafrok. Chyba nie 

miała  niczego  pod  Spodem.  Widział  pod  tkaniną  kształt  jej  piersi  i  wystające  sutki.  Jego 

lędźwie napięły się w odpowiedzi; zaklął w duchu. 

Razem  do  łóżka  czy  do  diabła,  chciała  zapytać  Lucy,  ale  rozsądek  ją  przestrzegał 

przed zadawaniem tego pytania. Odwróciła się bez słowa i weszła do swego domku. 

Niech  to  szlag  trafi!  Zamierzała  poleżeć  trochę  na  plaży  i  wygrzać  obolałe  ciało,  a 

teraz,  przez  tego  wścibskiego  choleryka  z  fiołem  na  punkcie  ptaków,  nie  może  nawet 

spokojnie wyjść z domu! 

background image

Poza  tym  podobno  ci  faceci  od  ptaków  są  w  średnim  wieku,  noszą  podkolanówki, 

tropikalne  hełmy  i  mają  łagodne  usposobienie,  no  nie?  Kto  to  widział,  żeby  taki  facet  miał 

obcisłe dżinsy, lodowate, szare oczy i szczupłą, zmysłową twarz? 

Lucy wiedziała co nieco o mężczyznach. Walczyła z nimi od czasu swej dziewczęcej 

dojrzałości, z różnym skutkiem.  Lillian mówiła, że jeśli dziewczyna tak wygląda...  Lucy nie 

miała  wrażenia,  żeby  wyglądała  inaczej  niż  tysiące  innych  kobiet.  Była  tylko  wyższa. 

Naturalnie  kręcone  włosy  składały  się  z  różnokolorowych  pasm,  bo  była.  zawodową 

ratowniczką i spędzała dużo czasu na słońcu. 

Brwi  i  rzęsy  miała  prawie  tak  ciemne  jak  oczy.  Na  szczęście,  bo  była  uczulona  na 

większość  kosmetyków.  Nie  mogła  używać  tuszu,  perfum  ani  kremów  z  filtrem.  Jej  skóra 

bardzo łatwo przyjmowała opaleniznę i nie traciła jej do późnej jesieni. 

Nawet  nie  ubierała  się  w  sposób  zwracający  uwagę.  Prawdę  mówiąc,  miała  fatalny 

gust do czasu, kiedy ciotka Alicja zaleciła jej zmienić rzucające się w oczy ubrania na stroje 

skromne i klasyczne. 

Billy  zobaczył  ją  po  raz  pierwszy  w  starym,  błękitnym  kostiumie  kąpielowym  na 

klubowym  basenie.  Od  tego  momentu  nie  odstępował  jej  na  krok.  Patrzył,  jak  uczyła  dzieci 

pływać, przynosił jej drinki, nacierał plecy olejkiem, który potem musiała cichcem spłukiwać 

pod prysznicem. 

Był  zabawny;  na  pewno  też  był  przystojny.  Czuła  się  dowartościowana.  Kiedy 

dowiedział  się,  że  chodzi  do  szkoły  wieczorowej,  zaczął  przyjeżdżać  po  nią  po  zakończeniu 

zajęć.  Kupował  jej  kwiaty  i  słodycze,  a  potem  złoty  zegarek  z  brylancikami.  Zegarka  nie 

przyjęła; Lillian mówiła jej, że prawdziwa dama nie przyjmuje biżuterii od mężczyzny, chyba 

ż

e jest zdecydowana pójść z nim do łóżka. 

Gdy  oddała  mu  ten  zegarek,  próbując  wyjaśnić,  dlaczego  nie  będzie  z  nim  sypiała, 

Billy odkrył jej słabość. Tym, czego Lucy naprawdę chciała w życiu, był dom i rodzina. Nie 

miała  przesadnych  wymagań:  jakiś  zwykły,  mały  domek  z  ogródkiem,  a  po  jakimś  czasie 

dwoje czy troje maluchów. 

Wtedy Billy zaoferował jej to, czemu nie mogła się oprzeć. Wzięli ślub i pojechali na 

miodowy miesiąc do St.Thomas. Przez krótki czas myślała, że oto spełniają się jej marzenia. 

Luksus  domu,  w  którym  się  znalazła,  zaskoczył  ją,  ale  nie  czuła  się  w  nim  dobrze.  Był 

urządzony  bardziej  na  pokaz  niż  dla  prawdziwej  wygody  domowników.  Nie  chciała  urazić 

męża,  więc  o  tym  nie  mówiła.  Zamiast  podwórka  i  ogródka  był  przy  domu  basen,  a  także 

klomby i trawniki. Miała nadzieję założyć tu kiedyś warzywnik. Była pełna nadziei... 

background image

Mężczyźni! Znowu kichnęła parę razy z rzędu i poszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie 

gorącej  herbaty.  Gdyby  tu  jeszcze  był  cynamon!  Kiedy  była  mała,  Ollie  Mae  łagodziła  jej 

letnie przeziębienia herbatą z cynamonem. To zawsze pomagało. 

Chociaż  być  może  najbardziej  pomagało  to,  że  Ollie  Mae  po  prostu  się  o  nią 

troszczyła. 

 

Stone  czekał  ponad  godzinę,  licząc,  że  Lucy  wyjdzie z  domu.  Nie  wyszła.  Odczuł  to 

jak zesłany przez los czas wytchnienia. Chyba podopieczna nie nabroi nic do jutra. Wyglądała 

okropnie, była przeziębiona. 

Moment;  poprawka:  powinna  wyglądać  okropnie.  Na  jej  obraz,  który  wciąż  trwał  w 

jego  pamięci,  składała  się  para  nóg,  którymi  można  zachwycać  się  przez  cały  rok, 

zniewalające zapowiedzi ukrytych skarbów, które czekały na odkrycie, duże, pełne usta oraz 

sennie przymknięte powieki, które mówiły o seksie w każdym języku tego świata. 

Do  tej  pory  przypuszczał,  że  zgodził  się  na  bezpłatne  wakacje  w  zamian  za  drobną 

przysługę. Teraz ta przysługa nie wydawała się ani drobna, ani łatwa. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Przez dwa dni po prostu spała. W łóżku, na tarasie albo na białym piasku plaży. Jadła 

niewiele. Po pierwsze dlatego, że nie pamiętała zbyt dobrze, co jej kiedyś mówiono: głodzić 

przeziębienie  a  żywić  gorączkę,  czy  odwrotnie.  Po  drugie:  bo  nie  chciało  jej  się  niczego 

pichcić. 

Trzeciego dnia wyciągnęła się na werandowym szezlongu z rozstrojoną gitarą w ręku. 

Sama  też  czuła  się  rozstrojona.  Między  innymi  widokiem  swego  humorzastego 

sąsiada,  który  tułał  się  w  pobliżu  z  tym  swoim  idiotycznym  ptasim  katalogiem,  kiedy  tylko 

próbowała wyjrzeć poza furtkę. 

Czy, do pioruna, wszystkie ptaki pojawiają się obok jej domu? Musi się tu kręcić? 

Czwartego  dnia  poczuła  się  prawie  dobrze.  Stała  pod  prysznicem,  skłaniając  głowę  i 

ramiona  pod  letni  strumień  czystej  wody,  która  pochodziła  z  podziemnych  źródeł.  Potem 

zjadła  dwie  kanapki  z  masłem  kakaowym  i  upewniwszy  się,  że  sąsiada  nie  ma  w  pobliżu, 

pobiegła do posiadłości Keeganów. 

- Dzień dobry! Czy ktoś jest w domu? - pytała, stukając w siatkowe drzwi. 

Po chwili ukazała się Maudie z pędzlem w jednej ręce i brudną szmatą w drugiej. 

- Stone mówił, że się przeziębiłaś. Miałam dziś zrobić rosół z kurczaka i zanieść ci, ale 

zabrałam się do malowania i straciłam poczucie czasu. 

- Otworzyłam sobie puszkę z zupą. 

- Domowa jest smaczniejsza. Ale chyba lepiej się już czujesz? 

-  O  wiele.  Spanie  zawsze  dobrze  mi  robi  -  odparła  Lucy.  -  Czy  ten  Stone  naprawdę 

zajmuje  się  ptakami?  -  zapytała.  -  Pewnie  wam  mówił,  że  przyholował  mnie  do  brzegu  w 

czasie burzy. Zalałam silnik w mojej... to znaczy w waszej motorówce. 

- Rich was widział - odparła Maudie. - Mówił, że byłaś całkiem przemoczona. No cóż, 

pogoda tutaj bywa zmienna. 

Poczęstowała  Lucy  mrożoną  herbatą  i  pokazała  swój  ogródek.  Pogrążyły  się  obie  w 

rozmowie o warzywach. Lucy wspomniała dawne czasy i ogród jednej z przyjaciółek ojca, co 

skłoniło ją do dalszych opowieści. Miała wrażenie, że znalazła w Maudie bliską sercu osobę. 

Gdy  kierowały  się  z  powrotem  do  domu,  Maudie  zwierzyła  się,  że  jest  w  czwartym 

miesiącu  ciąży.  Lucy  poczuła,  jakby  za  chwilę  miała  się  rozpłakać.  To  pewnie  dlatego,  że 

niedawno byłam chora, pomyślała. 

background image

-  Mam  nadzieję,  że  będzie  to  chłopak  -  mówiła  mała  kobietka.  -  Córkę  już  mam. 

Spodziewa się pierwszego dziecka mniej więcej w rym samym czasie co ja. 

Lucy spojrzała na nią zaskoczona. Maudie roześmiała się. 

- Skończę czterdzieści lat, kiedy ono się urodzi. Rich pasie mnie witaminami i każe mi 

się  kłaść  po  obiedzie.  Ciekawe,  jaki  będzie  z  niego  tatuś?  Pewnie  rozpieści  malucha.  Żebyś 

wiedziała,  jak  się  zachowywał,  kiedy  się  dowiedział,  że  zostanie  ojcem.  Zrobił  się  biały  jak 

kreda,  ale  potem  skakał  w  górę  i  krzyczał  z  radości  -  uśmiechnęła  się  na  to  wspomnienie.  - 

Nadwerężył sobie kręgosłup i musiałam go niańczyć przez tydzień. 

W  drodze  do  domku  Lucy  znowu  próbowała  zrzucić  swój  dziwny  nastrój  na  karb 

przeziębienia,  ale  łzy  w  jej  oczach  pojawiały  się  razem  z  myślą  o  wysokim  mężczyźnie  o 

wyglądzie  wojskowego  i  jego  słodkiej,  małej  Maudie,  która  miała  mu  dać  syna.  Pociągając 

nosem i wycierając ręką mokre oczy, prawie wpadła na człowieka, który nagle wyłonił się zza 

drzewa. 

- Hop, hop, uwaga! - krzyknął. 

- Czy to nie pan powinien uważać? - Cofnęła się i skrzyżowała ramiona na piersiach. - 

Nie ma pan nic lepszego do roboty, tylko chować się za drzewami i straszyć ludzi? 

- Czasami ratuję z topieli nierozsądne damulki, które nie widzą, że nadciąga burza. 

- Kiedy wypływałam, jeszcze nie padało. Na niebie nie było nawet jednej chmurki. 

- I nie grzmiało? 

- Naprawdę, mógłby mi  pan... - przerwała, potrząsając  głową.  - Po  co ja  w ogóle się 

tłumaczę? 

- No właśnie, po  co? - powtórzył Stone w zadumie. Patrzył na nią, zastanawiając się 

czy nie śni. Z bliska była zupełnie niezwykła. Przecież żadna naturalna blondynka nie ma tak 

ciemnych  brwi  i  rzęs.  Jej  usta  były  pełne,  jakby  spuchnięte.  Podobno  to  się  teraz  robi  za 

pomocą  silikonu.  Ale  kiedy  ten  silikon  zaniknie,  co  stanie  się  z  jej  lekko  wystającym 

podbródkiem? Czy nadal będzie wyglądał tak pociągająco? 

Przechodzili  bez  sensu  z  jednej  strony  ścieżki  na  drugą,  zagradzając  sobie  drogę.  W 

końcu  Stone  desperackim  gestem  schwycił  ją  za  różowy  podkoszulek  i  pociągnął  w 

przeciwną  stronę.  Potem  ukłonił  się  i  patrzył,  jak  się  oddala.  Jej  wspaniałe  nogi  błyskały  w 

słońcu złocistym refleksem opalonej skóry. 

O Boże, co za kobieta! 

Dopiero  po  chwili  uświadomił  sobie,  że  Lucy  chyba  płakała.  Wzruszył  ramionami. 

Pewnie  pośród  poczty  był  wyciąg  z  banku,  a  w  nim  zawiadomienie  o  debecie.  Cóż  innego 

mogłoby ją naprawdę obchodzić? 

background image

 

Przez  następnie  dwa  dni  unikali  się  wzajemnie.  Lucy  włóczyła  się  po  okolicy, 

szukając  sensownego  sposobu  na  spędzanie  dnia.  W  ciągu  roku  szkolnego  działała  według 

ustalonego schematu. Wstawała o szóstej rano: pranie, sprzątanie, praca w szkole przez cały 

dzień,  potem  powrót  do  domu,  poprawianie  klasówek,  przygotowanie  się  do  lekcji  na 

następny  dzień.  W  weekendy  pracowała  w  restauracji.  Co  dzień  szybko,  co  dzień  w 

pośpiechu. Teraz musiała się przestawić”. 

Wolałaby  pływać  przed  śniadaniem,  ale  wtedy  właśnie  właził  do  wody  jej  wścibski 

sąsiad.  Brodziła  więc  bez  sensu  po  płyciźnie  w  pobliżu  swego  domu  z  głębokim 

przeświadczeniem, że i tak jest obserwowana. Jej sąsiad nie rozstawał się z lornetką. 

Chyba  mam  obsesję,  konstatowała  ponuro.  Sąsiad  obserwował  ptaki,  a  one  są 

wszędzie. Nie mogła jednak przestać o nim myśleć, i to ją trochę niepokoiło. Nie był w końcu 

aż  taki  przystojny,  w  każdym  razie  nie  tak  przystojny  jak  Billy  z  jego  pięknymi  zębami  i 

klasycznymi  rysami,  z  tą  równiutką  opalenizną  z  solarium  i  włosami  ułożonymi  przez 

fryzjera. 

Stone  McCloud  nie  dbał  o  wygląd.  Jego  garderoba  musiała  składać  się  wyłącznie  ze 

spranych  dżinsów  i  tanich  koszul  w  kolorze  khaki  albo  nie  zmieniał  ubrania,  odkąd  tu 

przyjechał. Przeważnie był nie ogolony, a manierami przypominał wodza Hunów. Na miłość 

boską, nawet gdy był daleko, psuł jej humor. Ba, żeby tylko humor. W ogóle psuł jej wakacje 

na tej wyspie. 

Zaczęła obgryzać paznokcie. Normalnie nigdy tego nie robiła, chyba że coś naprawdę 

dawało jej w kość. Ostatni raz wyglądały tak okropnie... trzy lata temu. 

Dokładnie trzy lata temu. 

Grała  przez  jakiś  czas  na  gitarze,  śpiewając  przy  tym  swoim  niskim,  schrypniętym 

głosem. W końcu postanowiła nie myśleć o przeszłości; przebrała się w kostium kąpielowy i 

pobiegła poprzez wyspę tam, gdzie woda przy brzegu sięgała piersi i dno nie było kamieniste. 

Nawet nie obejrzała się w stronę brzegu. Pewnie sąsiad znów obserwuje ją przez lornetkę. 

Przepłynęła  między  rzędami  ręcznie  zrobionych  boi,  po  czym  wyszła  na  brzeg 

zmęczona  i  gotowa  stawić  czoło  przeciwnikowi.  Niestety,  a  może  raczej  na  szczęście  w 

drodze powrotnej nie spotkała żywej duszy. 

Następnego dnia pływała znowu, po czym ułożyła się na plaży do drzemki. Jej skóra 

stawała się coraz ciemniejsza. To źle. Opalenizna powoduje zmarszczki i inne przypadłości, 

ale przecież nie mogła pływać w spodniach i słomkowym kapeluszu! 

background image

Jakiś  czas  później,  po  lekkim  posiłku,  Lucy  wylegiwała  się  na  tarasie  z  książką  w 

ręku. Nagle w drzwiach ukazał się McCloud. 

- Zamierzam jechać do Hatteras. Nie potrzebuje pani czegoś? 

- Czy czegoś nie potrzebuję? 

- No, może potrzebuje pani prowiantu lub zechce wysłać list? 

- Popłynie pan tam łodzią? - Było gorąco i umysł Lucy działał zbyt wolno. 

- Nie, szanowna pani, chodzę po wodzie. 

- A czy panu wolno opuszczać wyspę? 

- O co pani chodzi? - zapytał podejrzliwie. 

Lucy ziewnęła. Płynnym ruchem wstała, zbliżyła się do siatkowych drzwi i spojrzała 

na szczupłą postać na progu. 

- Bo może jest pan tu na wygnaniu... Chociaż wygnańcy też muszą coś jeść. 

Stone  bez  słowa  odwrócił  się  i  odszedł. Patrzyła  za  nim,  jak zbliżał  się  do  przystani. 

Potem pod wpływem niezrozumiałego impulsu schwyciła torebkę i ruszyła w tę samą stronę. 

Odpłynął  ledwie  kilkanaście  metrów  od  brzegu,  gdy  Lucy  odcumowała  drugą  łódź  i 

włączyła  silnik.  Stone  obejrzał  się  i  obrzucił  ją  niechętnym  spojrzeniem.  Uśmiechnęła  się 

słodko.  Płynęli  w  ten  sposób,  w  odległości  kilkunastu  metrów  od  siebie,  aż  do  przystani  w 

Hatteras. Gdy Stone dobił do brzegu i obserwował ją stamtąd wzrokiem polującego jastrzębia, 

dopływała już do kei. Wyciągnął rękę, ale Lucy rzuciła mu tylko cumę, marząc w duchu, żeby 

móc  go  nią  udusić.  Nie  lubiła  go,  nie  wierzyła  mu  -  nie  wierzyła  zresztą  żadnemu 

mężczyźnie. To, że on traktował ją równie nieprzyjaźnie bez żadnej oczywistej przyczyny, za-

czynało działać jej na nerwy. 

Jego  samochód  był  jednym  z  tych  agresywnie  „męskich”  modeli,  który  kosztował 

więcej  niż  ona  zarabiała  przez  rok.  Oczywiście,  musiał  zaparkować  tuż  przy  jej  starym, 

beżowym gruchocie na placyku przeznaczonym dla gości Coronoke. 

- Podwieźć panią? - zapytał, gdy wyjęła już swoje kluczyki. 

-  Dziękuję,  nie  skorzystam  -  uśmiechnęła  się  z  przesadną  słodyczą,  żywiąc  cichą 

nadzieję, że to jego cudo nie zapali. 

Jedno za drugim, pojechali do delikatesów, a potem do dużego supermarketu. W obu 

sklepach  udawali,  że  się  nie  dostrzegają.  Lucy  wyszła  pierwsza  z  supermarketu,  dźwigając 

dwie torby zakupów. Na głowie miała nowy słomkowy kapelusz w kolorze wściekłego różu. 

Rondo  otaczała  pomarańczowo  -  zielona  wstążka  ozdobiona  błękitnymi  plastikowymi 

rybkami. 

background image

Weszła  do  biura  agencji  nieruchomości,  gdzie  wydawano  również  pocztę.  Wzięła 

swoje  listy  i  podeszła  do  automatu  telefonicznego.  Zamierzała  zadzwonić  do  Franka,  żeby 

przypomnieć o nawozie do jej afrykańskich fiołków. 

Szukała właśnie drobnych, gdy Stone zjawił się przy następnym aparacie. 

- Ładny kapelusik - powiedział z ironicznym uśmieszkiem. Pochylił się w jej stronę i 

wyszeptał wprost do ucha: 

- Brakuje pani drobnych? 

Od  muśnięcia  jego  warg  poczuła  dreszcz  na  całym  ciele.  Szarpnęła  się  do  tyłu  i 

wytarła ręką policzek. 

-  Nie  potrzebuję  pańskich  drobnych.  W  ogóle  niczego  od  pana  nie  potrzebuję  poza 

jednym: żeby mnie pan zostawił w spokoju! 

- Mam na imię Stone. 

-  Co  za  niezwykle  pasujące  imię!  -  zadrwiła.  Takie  przekomarzania  nie  były  w  jej 

stylu, ale uczyła się i tego. 

Uniósł brwi. Jego uśmiech był coraz bardziej ironiczny. 

- Zauważyłaś? 

Zignorowała  tę  dwuznaczność.  Czy  wszyscy  mężczyźni  musieli  być  tacy  napastliwi? 

Czy  tylko  w  stosunku  do  niej?  Lillian  miała  chyba  rację,  ostrzegając  dorastającą  Lucy: 

„Chłopakowi wystarczy raz na ciebie spojrzeć i będzie miał w głowie tylko jedno...” 

- Lucy, co się stało? Czy dobrze się czujesz? 

Zacisnęła  usta,  żeby  nie  drżały,  i  spojrzała  na  niego.  Jej  oczy  były  wielkie  i 

pociemniałe z urazy. Patrzył na nią, niczego nie rozumiejąc. 

- Lucy? - powtórzył. 

Odwróciła się do niego plecami. 

Stał za nią przez długą chwilę, zastanawiając się, o co jej chodzi. Wyraźnie czuł, że ją 

zranił. Dokuczał jej trochę, to prawda, no, może nawet więcej niż trochę... Pozwolił sobie na 

dość dwuznaczną uwagę... Czy naprawdę miała się o co obrażać? Przecież kobieta jej pokroju 

powinna być do tego przyzwyczajona. 

Odszedł  od  telefonu.  Niech  sobie  dzwoni,  do  kogo  chce.  Poszedł  po  swoją  pocztę  i 

celowo  spędził  tam  trochę  czasu.  Nie  chciał  się  przyznać  sam  przed  sobą,  ale  sumienie 

dokuczało  mu  coraz  bardziej.  Może  dostaję  bzika,  bo  mam  za  dużo  wolnego  czasu,  myślał. 

Przez całe życie pędził tam, gdzie coś się działo lub miało się dziać, śpiąc w transportowym 

samolocie, w schronie przeciwlotniczym, w namiocie czy hałaśliwym hotelu. To rajskie życie 

na  Coronoke  w  dziwny  sposób  dawało  mu  się  we  znaki  i  chyba  miał  już  tego  dość.  Tych 

background image

cholernych ptaków też miał już po czubek głowy. Jedyny ptak, jakiego chciałby obserwować 

w najbliższej przyszłości, to kurczak. Najlepiej upieczony. 

 

Tej  nocy  usiadł  przy  maleńkiej  lampce  na  tarasie  i  wsłuchiwał  się  w  dźwięki  nocy. 

Pośród  nich  brzmiała  cicho  gitara.  Gdyby  pomyślał  o  zabraniu  swojej  drewnianej  fujarki, 

może  stworzyliby  duet.  Grał  nie  lepiej  niż  ona,  ale  jeśli  się  chce  po  prostu  grać...  Kupił  w 

Hatteras  trochę  gazet.  Przejrzał  je  pobieżnie.  Najnowsze  wieści  z  Bałkanów,  kłopoty 

członków  kongresu  i  angielskiej  rodziny  królewskiej.  Jak  zwykle.  Sięgnął  po  leżący  obok 

prasy list od Reece'a, który już raz przeczytał. Mógłby odwołać tę wizytę; trzeba by jechać z 

powrotem  do  Hatteras  albo  udać  się  do  Keeganów...Tylko  dlaczego?  Przez  ostatni  tydzień 

miotał się sam bez sensu. Czemu chłopak nie miałby tu przyjechać? Biorąc pod uwagę swój 

obecny nastrój, pragnął porozmawiać z kimś życzliwym. 

Lucy widziała światło w domku sąsiada. Zatem już wrócił. Ciekawe, co ten facet teraz 

robi?  Tak  bardzo  chciała  z  kimś  porozmawiać.  Nawet  z  kimś  takim  jak  ten  zwariowany 

ornitolog. 

Chodziła  tam  i  z  powrotem  po  kilku  pomieszczeniach  swego  domku.  W  końcu 

rozsiadła  się  wygodnie  na  starym  fotelu  i  gryząc  czekoladowy  batonik,  zaczęła  czytać 

odnaleziony  w domu romans. Jego bohaterka była silna, niezwykle inteligentna i miała dość 

odwagi,  żeby  zdobyć  ukochanego.  Dzięki  niej  ów  człowiek  wzniósł  się  na  wyżyny  swych 

możliwości,  po  czym  oboje  osiągnęli  pełnię  szczęścia.  Tytuł  powieści  brzmiał  „Cudowne 

jutro”. Ba, pomyślała Lucy, pisząc o mnie, autor zatytułowałby ją: „Mizerne widoki”. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Jerry  przywiózł  nowych  gości  około  piątej  po  południu.  Lucy  słyszała  ich  głosy, 

zanim jeszcze znaleźli się na przystani. Dwoje dorosłych i czworo albo pięcioro dzieci, które 

biegały  tak  szybko,  że  nie  sposób  było  je  policzyć.  Potem  pojawiła  się  Maudie,  która 

zaprowadziła  przybyszów  do  ich  domku  i  spędziła  tam  jakiś  czas.  Lucy  czekała  na  nią  na 

swoim tarasie z mrożoną herbatą. 

- Chyba ci to dobrze zrobi - powiedziała, podając Maudie chłodny napój. 

-  To  zabawne  -  mówiła  pani  Keegan  -  nie  przypominam  sobie  dzieci,  które  robiłyby 

tyle  hałasu.  Moja  Ann  Mary  była  bardzo  spokojna.  Chociaż  może  jest  to  coś,  o  czym  się 

szybko zapomina, tak jak o bólach porodowych? 

- Jako nauczycielka mogę cię zapewnić, że dzieci są przeważnie dość hałaśliwe. Ten, 

kto  powiedział,  że  one  powinny  być  widziane,  ale  nie  słyszane,  najwidoczniej  zapomniał 

zmienić baterię w swoim aparacie słuchowym. 

Roześmiały  się,  po  czym  umilkły.  To  była  miła,  kojąca  cisza.  Po  dłuższej  chwili 

przerwała ją Maudie: 

- Connerowie są jedyną rodziną z małymi dziećmi, która spędzi tu urlop przed końcem 

lipca.  To  miejsce  przyciąga  raczej  ludzi  samotnych  albo  zakochane  pary.  Mam  jednak 

nadzieję, że nowi sąsiedzi nie będą ci przeszkadzali. 

Następnego ranka Lucy spotkała Wielkiego Amerykańskiego Pisarza. Akurat wyszedł 

ze swego ukrycia, aby poskarżyć się na hałas. Pewnie klan Connerów, udając się nad wodę, 

przemaszerował koło jego domku. 

- Czy pani też jest od nich? - indagował ją ostro. 

Lucy przyjrzała mu się uważnie. Miał około sześćdziesiątki. Nie powinien jeszcze być 

takim strasznym dziaduniem. Widocznie bardzo się o to starał. 

- Przed chwilą jakiś chuligan z tej bandy przebiegł tędy z dzikim wrzaskiem - oznajmił 

z pretensją w głosie. 

-  Coś  podobnego!  Mówi  pan,  że  tu  są  chuligani!  Na  Coronoke?  Wracam  zaraz  do 

domu  i  zamykam  wszystkie  okna  i  drzwi.  Myślałam,  że  tu  jest  spokojnie!  -  mówiła  Lucy  z 

udawanym niepokojem. 

-  No,  no,  panienko,  nie  strugaj  ze  mnie  wariata.  Wiesz  przecież,  o  kim  mówię.  Ta 

banda wrzeszczących smarkaczy dopiero co harcowała pod moimi oknami! 

background image

- Ach, pewnie ma pan na myśli dzieci Connerów? - Lucy spróbowała się uśmiechnąć. 

-  Przyjechali  tu  wczoraj  aż  z  Indiany.  Malcy  muszą  wyładować  gdzieś  nadmiar  energii.  Ale 

porozmawiam z rodzicami, jeśli pan tego chce... 

Mężczyzna odwrócił się, trąc swą zmierzwioną brodę. 

- Nie... to nie jest takie ważne. A kim pani jest? 

-  Nazywam  się  Lucy  Dooley.  Pochodzę  z  Winston  -  Salem.  Jestem  nauczycielką.  A 

pan? 

Starszy pan chrząknął i uciekł znowu spojrzeniem gdzieś w bok. 

- Jestem Seymore, z Filadelfii. 

- Miło mi pana poznać, panie Seymore. Słyszałam, że jest pan pisarzem? 

- Pisarzem? - Jej rozmówca zmarszczył brwi. 

Pewnie jest po prostu nieśmiały, pomyślała Lucy. 

- Pewnie się pomyliłam. Byłam taka zmęczona po przyjeździe. Jechałam tu cały dzień. 

 

Stone przystanął gwałtownie na skraju lasku. Zamierzał właśnie wejść do wody, żeby 

zdążyć trochę popływać, zanim La Dooley zacznie pławić się w zatoczce. Wyglądało na to, że 

się jednak spóźnił. 

Ten  brodaty  facet  o  wyglądzie  Hemingwaya  to  pewnie  pisarz,  o  którym  wspominała 

Maudie. La Dooley już się do niego przykleiła. A zaczynał mieć o niej trochę lepsze zdanie! 

Lucy tymczasem, nie mając świadomości, że jest obserwowana, próbowała wyciągnąć 

Seymore'a  z  jego  skorupy.  Wiedziała  od  Maudie,  że  kiedyś  przyjeżdżał  tu  Z  żoną,  która 

umarła  trzy  lata  temu.  Teraz  wracał  w  to  miejsce  sam.  Dla  Lucy  było  to  takie  piękne  i 

romantyczne.  Przyrzekła  sobie,  że  zanim  stąd  odjedzie,  wydobędzie  z  niego  choć  jeden 

prawdziwy uśmiech. Ten człowiek był taki samotny! 

Uśmiechnęła  się  do  pisarza  raz  jeszcze  i  pobiegła  w  kierunku  wody.  Na  miejscu 

stwierdziła, że rzeczywiście lepiej by było, żeby mali Connerowie znaleźli sobie inne miejsce 

do zabawy. O pływaniu nie było nawet mowy. Dookoła słychać było pluski, piski i śmiechy. 

Zrezygnowana  Lucy  dołączyła  do  zabawy  w  piłkę,  w  czasie  której  poznała  całą  czwórkę: 

jedenastoletnią Becky, dziesięcioletniego Steve'a, siedmioletnią Sarę i sześcioletnią Mary. 

Państwo Connerowie przyszli na plażę jakiś czas później. Okazali się całkiem miłymi 

ludźmi i Lucy spędziła z nimi i dziećmi resztę dnia na plaży. Uczyła je pływać i bawić się w 

wodzie. 

background image

Często  uświadamiała  sobie,  że  rozgląda  się  za  McCloudem.  Zirytowana  tym 

odkryciem, śmiała się jeszcze głośniej, bawiła się jeszcze intensywniej i pozwalała dzieciom 

wchodzić sobie na głowę, aż poczuła się zupełnie wyczerpana. 

Ojciec gromadki, Paul, przyniósł kamerę wideo i filmował dzieci w wodzie i na plaży. 

W końcu Lucy zarządziła ewakuację. 

- Wychodzimy, kochani, bo jutro nikt nie będzie miał siły do zabawy. 

Wybiegały  po  kolei  z  wody  na  ciepły  piasek,  śmiejąc  się  i  przekrzykując.  Tata  z 

uśmiechem filmował swoje pociechy. 

-  Byłaś  wspaniała  -  powiedział  do  Lucy,  podając  jej  ręcznik.  -  Tak  świetnie  radzisz 

sobie z dziećmi. Powinnaś mieć kilkoro, inaczej ten naturalny talent się zmarnuje. 

Lucy pochyliła się w dół, żeby wykręcić włosy. Na chwilę ukryła pod nimi twarz. Już 

prawie  nie  czuła  tamtego  bólu,  dojmującego  uczucia  straty,  ale  blizny  zostały  na  całe  życie. 

Przez długi jeszcze czas po utracie dziecka patrzyła na każde niemowlę, myśląc, „To mogłoby 

być  moje”.  Potem  patrzyła  tak  na  dzieci,  które  zaczynały  chodzić.  Nawet  teraz,  kiedy 

zobaczyła malca mniej więcej trzyletniego, nie mogła przestać się zastanawiać... 

 

Stone  stał  oparty  o  pokrzywiony  pień  grabu  z  lornetką  w  ręku.  Patrzył  na  Lucy 

przemykającą się między drzewami. Przyglądał się jej przez całe popołudnie i zastanawiał się, 

co o tym wszystkim myśleć. Wiedział, że Paul Conner pracuje na dość wysokim stanowisku 

w sztabie kongresmena z Indiany. Czy to ma coś wspólnego z planami Lucy? Billy przecież 

dopiero  zamierza  kandydować  w  wyborach,  i  to  w  innym  stanie.  Do  Waszyngtonu  jeszcze 

droga daleka, chociaż pewnie drogi kuzynek ma takie marzenia. 

Patrzył  dalej  na  Lucy,  krzywiąc  się  z  satysfakcją,  kiedy  nadepnęła  na  kłujący  liść. 

Była  mokra,  zmęczona  i  rozczochrana,  miała  oczy  zaczerwienione  od  morskiej  wody,  ale 

nawet w tym stanie mogła doprowadzić męskie zmysły do stanu wrzenia. 

Do  diabła,  dlaczego  nie  muszę  pilnować  jakiejś grubej  i  pryszczatej  baby,  złorzeczył 

w  duchu.  Odpowiedź  była  prosta,  przyznał  po  chwili.  Z  grubą  i  pryszczatą  Billy  nie 

zadawałby się w ogóle, nie mówiąc już o małżeństwie. 

Gdy Lucy zbliżyła się do jego kryjówki, wyszedł nagle zza drzewa. 

- Cześć. Jak tam trening pływacki? 

Lucy drgnęła jak oparzona. Jedną rękę przytknęła w przestrachu do piersi. 

-  Stone!  Przestraszyłeś  mnie  na  śmierć!  Wcale  cię  nie  widziałam.  Co  tu  robiłeś? 

Oglądałeś ptaka? 

- Tak, ale odleciał. 

background image

- Przepraszam, jeśli to ja go wystraszyłam. Jaki to ptak? 

Stone szedł tuż obok niej. 

- Nurek tabaczkowaty - odparł. - W tych stronach to rzadkość. 

Lucy  szła  w  milczeniu  przez  chwilę,  uważnie  stąpając  pośród  leżących  na  ściółce 

szyszek. Rzuciła mu spod oka podejrzliwe spojrzenie. 

- Jaki nurek? 

- Na pewno i tak o nim nie słyszałaś. Przecież mieszkasz w mieście. 

- Rzeczywiście, nie znam tego ptaka, ale za to słyszałam o bajarzu złośliwym. Nawet 

przed chwilą dobiegł mnie skądś jego głos. 

- Nie żartuj! Czyżby tokował? - spytał z humorem Stone, widząc iskierki śmiechu w 

jej oczach. 

-  Raczej  wyzywał  inne  samce  na  pojedynek.  -  W  tej  chwili  zaburczało  jej  głośno  w 

brzuchu. - A takie odgłosy wydaje szczudłak żółtogrzywiasty, któremu chce się jeść - dodała 

wybuchając  śmiechem.  Stone  zawtórował  jej  głębokim  barytonem.  Zabrzmiało  to  całkiem 

przyjaźnie. 

Zbliżali się właśnie do domku pana Seymore'a i Lucy położyła palec na ustach. Kiedy 

go minęli, Stone schwycił ją za ramię i uniósł pytająco brwi. 

- On nie znosi hałasów - wyjaśniła. - Dzieci Connerów doprowadzają go do szału, ale 

chyba  nie  jest  aż  taki  okropny,  za  jakiego  chce  uchodzić.  To  raczej  pancerz  ochronny  przed 

ludźmi. Maudie mówi, że to jakiś pisarz. Jest wdowcem. 

W rym może coś być, albo i nie, zastanawiał się Stone. Bardziej obchodził go Conner. 

-  Czy  dobrze  znasz  Paula  Connera?  -  zapytał,  gdy  znaleźli  się  przed  jego  domkiem. 

Lucy szła dalej. Stone też. 

- Niezbyt dobrze. - Lucy zerknęła pytająco na swego towarzysza. - Ma miłe dzieci. 

- Wychodziłaś ze skóry, żeby się im przypodobać. 

Lucy zatrzymała się. 

- Żeby co? 

-  No,  może  źle  to  ująłem.  Pozwoliłaś  im  chodzić  sobie  po  głowie.  Czy  zawsze  tak 

robisz? 

- Zmoczyć sobie głowę być może pozwalam. Chodzić po niej - nie. 

Stone pomyślał, że czas już zmienić temat. 

- Wiesz, zamówiłem sporo krewetek, kiedy Keegan jechał dziś rano na pocztę, i teraz 

nie wiem, co się z tym robi. Czy można je jeść na surowo, jak ostrygi? 

background image

- Możesz jeść wszystko na surowo, jeśli lubisz, ale w dzisiejszych  czasach raczej się 

tego nie zaleca. Mogę ci podać bardzo łatwy przepis. Czy one są odgłowione? 

-  Jasny  gwint,  nie  wiem.  -  Przesunął  ręką  po  rozczochranych,  prawie  czarnych 

włosach.  Lucy  poczuła,  że  chętnie  pogłaskałaby  go  po  głowie.  Jego  włosy  wyglądały  na 

delikatne. Dość długo nie widziały  fryzjera,  ale  Stone'owi było dobrze w takiej fryzurze.  Ze 

wszystkim było mu dobrze, nawet z tym świdrującym spojrzeniem. 

-  Wiesz,  mogę  się  przebrać  i  rzucić  na  nie  okiem  -  zaproponowała.  -  Jeżeli  są 

odgłowione, ugotuję ci je i przyprawię. Potem wystarczy je tylko obrać i zjeść. 

Krewetki  były  odgłowione.  Skończyło  się  na  tym,  że  zabrali  się  do  nich  oboje. 

Przygotowania  zajęły  prawie  godzinę,  a  Lucy  po  pracowitym  dniu  na  plaży  była  piekielnie 

głodna. Włożyła krewetki do osolonego wrzątku z octem winnym, dodała czarny pieprz, dwa 

goździki, plasterek cytryny i kilka listków mirtu, który rósł na skraju podwórka. Gotowała je 

na małym ogniu, tak jak uczyła ją Lillian. W drugim garnku nastawiła ryż. 

Stone  własnoręcznie  zrobił  sałatkę.  Były  tam  rzeczy,  których  kucharz  będący  przy 

zdrowych zmysłach nie odważyłby się zmieszać ze sobą. Lucy na szczęście była zbyt głodna, 

ż

eby protestować przeciwko połączeniu kiszonej kapusty z fasolką szparagową z puszki. 

Obierali  krewetki,  śmiejąc  się,  bo  resztki  wywaru  ciekły  im  po  rękach.  Lucy 

zauważyła, że Stone patrzy na nią z mieszaniną sympatii i zdziwienia. 

- O co chodzi? - spytała. - Czyżbym miała łuski na twarzy? 

- Nie, dziwię się tylko... Czy te twoje włosy są prawdziwe? 

-  Skądże  -  odparła.  -  To  wiórki  drzewne;  używano  ich  do  pakowania  różnych 

delikatnych rzeczy, ale odkąd wynaleźli takie plastikowe albo styropianowe kuleczki, nie ma 

co robić z wiórkami. Biznesmeni od wiórków wylansowali wiórkowe peruki. Ekstra, no nie? 

- Prześliczne - powiedział Stone. 

-  Naprawdę  myślałeś,  że  zgodziłabym  się  na  takie  włosy,  gdybym  miała  na  to  jakiś 

wpływ?  -  Jej  brązowe  oczy  błyszczały  wesołą  przekorą,  pełne  usta  rozchyliły  się,  ukazując 

białe, niezupełnie równe zęby. Stone czuł, że niedługo może stracić głowę. 

Uśmiech  znikał  powoli  z  jej  twarzy.  Westchnęła.  Co  się  z  tym  człowiekiem  dzieje, 

zastanawiała  się.  Najpierw  żartuje  razem  z  nią,  a  po  chwili  staje  się  pochmurny.  Zebrała 

gazety,  na  które  odrzucali  krewetkowe  resztki,  i  rozglądała  się  za  kubłem  na  śmieci.  Stone 

wyjął jej zawiniątko z ręki. 

-  Ja  się  tym  zajmę.  Tędy  do  łazienki,  jeśli  chcesz  się  umyć  -  powiedział,  wskazując 

ruchem głowy właściwe drzwi. 

background image

- Wygląda na to, że najbliższe trzy dni powinnam spędzić w wannie - zauważyła Lucy, 

zdejmując z ramienia przyklejoną skorupkę. 

- Serdecznie zapraszam. 

Jego oczy jednak znów przypominały bryłki lodu. Lucy pokręciła przecząco głową. 

- Tym razem dziękuję, ale będę o tym pamiętała. 

Umyła  ręce  powyżej  łokci.  Na  szczęście  Stone  nie  używał  perfumowanego  mydła. 

Potem  ochlapała  twarz  i  przygładziła  mokrymi  dłońmi  włosy.  Tak,  określenie:  „wiórki  do 

pakowania”  pasowało  do  nich  jak  ulał.  Jak  tylko  znajdzie  się  z  powrotem  w  domu,  obetnie 

włosy tuż przy skórze. 

Wróciła  do  pokoju  jeszcze  trochę  mokra.  Bił  od  niej  zapach  świeżości  i  zdrowia; 

Stone  wdychał  go,  dziwnie  poruszony.  Przed  chwilą  przyprawił  sałatkę  i  właśnie  nalewał 

wino. Zauważył, że policzki Lucy były mocno zarumienione. 

- Chyba za długo byłaś na słońcu - zauważył. 

- Przez całe życie byłam na słońcu. Jeśli skóra mi się zaczerwieni, to znaczy, że mam 

gorączkę. 

- Czy powiedziałem coś takiego, bo... 

-  Może  -  odparła  głębokim,  wibrującym  głosem,  w  którym  drżała  jeszcze  nuta 

ś

miechu. 

Dodała do wywaru trochę masła i włożyła tam z powrotem obrane krewetki, żeby się 

odgrzały. Potem polała tym gęstym, różowym specjałem parujący na półmisku ryż. Na chwilę 

uniosła wzrok. 

-  Jeśli  kogoś  słońce  za  bardzo  spiekło,  to  raczej  ciebie.  Nie  powiesz  chyba,  że  masz 

takie rumieńce, bo mieszałeś sałatkę? 

Pewnie,  że  nie.  Kiedy  patrzył  na  cienką  bawełnianą  spódnicę  opinającą  ciasno  jej 

kształtny tyłeczek, ręce same wyciągały się w tę stronę. 

Posiłek był prosty,  ale niezwykle smaczny.  Zaspokajanie zwykłego  głodu usunęło na 

dalszy plan napięcie, które pojawiło się między nimi, napięcie, które oznaczało inny, również 

bardzo silny głód. 

Ż

artobliwie  przekomarzali  się  nad  ostatnią  krewetką;  w  końcu  podzielili  ją  na  pół. 

Stone otworzył następną butelkę wina. 

- Ja już dziękuję - protestowała Lucy. - Nigdy nie piję alkoholu. - Do tej pory wypiła 

już dwie lampki. 

- Ale to jest specjalna okazja - powiedział Stone, napełniając kieliszki. 

background image

-  Jaka  okazja?  -  pytała  czując,  że  kręci  jej  się  w  głowie.  Pocieszała  się,  że  do  stanu 

określanego jako „podchmielenie” jest jeszcze wystarczająco daleko. Mówią, że ryż wchłania 

każdy nadmiar alkoholu... 

-  Pijemy  za  zawieszenie  broni  -  odparł  Stone  aksamitnym  barytonem,  który  brzmiał 

bardzo podejrzanie. 

- Czyje zawieszenie broni? - zapytała. Ta mgła w jej mózgu też była nieco podejrzana. 

- Nasze. Trzy i pół godziny bez żadnej kłótni. 

No  cóż,  nie  mogła  odmówić  spełnienia  takiego  toastu.  Trącając  swym  kieliszkiem  o 

jego  kieliszek,  z  wysiłkiem  podtrzymywała  opadające  powieki.  Od  wina  zawsze  robiły  się 

takie ciężkie. 

W domku nie było zmywarki do naczyń. Stone zapewnił Lucy, że sam pozmywa. Nie 

sprzeciwiała  się.  Nie  czuła  się  na  siłach,  żeby  sprzeciwiać  się  temu  mężczyźnie  w 

jakiejkolwiek  sprawie.  Stone  zaprowadził  ją  na  swój  taras;  nagle  zaczęli  rozmawiać  o 

alergiach.  Lucy  poskarżyła  się  na  swoje  problemy  z  płynami  do  mycia  naczyń  i  pochwaliła 

jego bezzapachowe mydło w łazience. 

-  Dlaczego  poruszyliśmy  ten  temat?  -  zapytała,  zastanawiając  się,  czy  jakakolwiek 

kobieta  przy  zdrowych  zmysłach,  znalazłszy  się  sam  na  sam  z  atrakcyjnym  mężczyzną, 

omawia z nim problem swędzącej wysypki. 

Stone  obserwował  ją  uważnie;  teraz  pewnie  rozpoczną  się  prawdziwe  podchody. 

Ciotka Alicja twierdziła, że dla tej kobiety każdy obiekt w spodniach jest dobry. 

-  Może  powinniśmy  rozmawiać  o  srebrzystym  świetle  księżyca?  Albo  o  tym,  jak 

pierwszy raz... - zaproponował. 

- Pierwszy raz? - Lucy z roztargnieniem drapała się w udo; te komary wszędzie włażą, 

myślała. Na dodatek przez materiał spódnicy to drapanie wcale nie pomaga. Uniosła ją nieco, 

ż

eby dostać się do coraz bardziej swędzącego miejsca. 

- A pamiętasz, jak miałeś wietrzną ospę? - zapytała. 

- Wietrzną ospę? 

-  Każdy  chorował  w  dzieciństwie  na  wietrzną  ospę.  Te  ślady  ukąszeń  komarów 

swędzą tak samo jak wysypka, którą powoduje choroba. 

Patrzcie  państwo,  dziwił  się  Stone.  Albo  ta  kobieta  zna  tak  wyrafinowane  sposoby 

uwodzenia,  albo  kazali  mi  pilnować  kogoś  innego.  Ale  przecież  nie  może  być  drugiej  Lucy 

Dooley, i to na Coronoke! 

- A odra? - podjął. 

Lucy potrząsnęła głową. 

background image

- Nie, odra jest całkiem inna. Jeśli ktoś w życiu miał odrę, to o tym wie. Wszystko cię 

albo swędzi, albo boli. Czujesz się naprawdę podle. 

Stone miał odrę. Właśnie tamtego roku, kiedy poszedł do szkoły wojskowej. W Boże 

Narodzenie.  Leżał  w izolatce sam jak palec, jeśli nie liczyć wizyt pielęgniarki o skwaszonej 

twarzy,  która  musiała  się  nim  zajmować.  Myślał  wtedy,  że  nic  gorszego  nie  może  się 

człowiekowi przydarzyć. Mylił się. 

- Miałem odrę - potwierdził. - A co powiesz o śwince? Miałaś kiedyś świnkę? 

- Jak miałam cztery i pół roku. A ty? 

- Ja miałem pięć lat. Na szczęście tylko pięć. A szkarlatynę? 

-  Nie  wydaje  mi  się.  Poczekaj...  Mieszkaliśmy  z  Lillian,  kiedy  miałam  odrę.  Świnkę 

miałam wtedy, gdy wynajmowaliśmy pokój w Pascaguola. Sąsiadka doglądała mnie w ciągu 

dnia. Byliśmy z Ollie Mae w Galveston, kiedy wycinali mi migdałki. Nie przypominam sobie, 

ż

ebym  na  coś  chorowała,  kiedy  mieszkała  z  nami  Geneva...  Chyba  jednak  nie  miałam 

szkarlatyny. 

-  Czy  mogę  spytać,  kim  były  Lillian,  Ollie  Mae  i  Geneva?  Wygląda  na  to,  że  często 

się przeprowadzaliście. 

-  To  były  niektóre  z  tatusia...  przyjaciółek.  Rzeczywiście,  często  się 

przeprowadzaliśmy. 

Stone  wypił  wino  i  ostrożnie  postawił  kieliszek  na  poręczy  tarasu.  Na  wieczornym 

niebie wschodził już księżyc, choć na zachodzie schowane pod horyzontem słońce rozsiewało 

jeszcze cynobrowy blask. W pobliskim zagajniku pogwizdywał nocny ptak, od strony morza 

dobiegł cichy plusk fal. 

Czuł,  jak  jego  ciało  i  umysł  napełnia  poczucie  spokoju  i  zadowolenia.  Westchnął  i 

zamknął  oczy.  Jak  to  możliwe,  że  odczuwa  to  wszystko  w  towarzystwie  kobiety,  która  była 

wrogiem jego rodziny? To nie jest w porządku. Nie powinien pozwalać jej tak się rozbroić. 

- Pójdę włożyć naczynia do zlewu - powiedział. Mężczyzna, pożal się Boże, dokuczał 

sam sobie, wykręca się myciem naczyń, bo pokusa jest zbyt silna! 

Gdyby tu jednak został, czułby się dalej tak dobrze, tak błogo... Zbyt błogo. Urok tej 

kobiety działał na niego jak magiczny czar. Za chwilę może być za późno. 

W umyśle powracały słowa Alicji Hardisson: „Okropna kobieta... Bez żadnych zasad, 

jak bezdomny kot... Taka przybłęda, jak Lucy Dooley...” 

To wszystko mieszało mu się z opowieściami o Lillian i Ollie Mae, o tatunciu i odrze, 

przypominało dziecinny śmiech na plaży. 

Kim naprawdę była Lucy Dooley? 

background image

Co robiła na tej wyspie? 

I co, do diabła, on powinien o niej myśleć? 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Mali  Connerowie  odwiedzili  Lucy,  zanim  jeszcze  zdążyła  zjeść  śniadanie.  Włączyła 

gaz i odstawiła patelnię, na której odgrzewała gulasz wołowy z puszki. 

-  Mama  prosiła,  żebyśmy  pani  nie  przeszkadzali  -  zaczęła  z  wahaniem  Becky  -  ale 

zjedliśmy śniadanie już dwie godziny temu. Co pani odgrzewała na te} patelni? 

-  Wcale  mi  nie  przeszkadzacie  -  zapewniła  Lucy.  -  Późno  się  obudziłam.  Chciałam 

skończyć książkę i czytałam ją do późna. - Naprawdę czytała nie dłużej niż przez godzinę, ale 

potem  śniło  jej  się...  Te  sny  były  bardziej  żywe,  bardziej  wyraziste  niż  cokolwiek,  o  czym 

dotąd  śniła.  Leżała  potem  rozbudzona  przez  wiele  godzin;  sen  przyszedł  dopiero  przed 

ś

witem. - A to coś na patelni to ulubione danie mojego tatusia. Jedliśmy je na śniadanie, kiedy 

byłam małą dziewczynką. 

Może nawet i dobrze, że te dzieci zajmą mi czas, myślała. To lepsze antidotum na te 

szalone sny niż wspominanie ich w samotności. 

-  Słyszałem  dziś  w  nocy  krzyk  jakiegoś  ptaka  -  opowiadał  Steve,  spoglądając  z 

zaciekawieniem na stojącą w kącie gitarę. - Czy to mógł być drozd? 

- Myślę, że nie - odparła Lucy. - Drozdy chyba w nocy śpią. 

W tym momencie ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Potem zabrzmiał lekko schrypnięty 

głos, który tej nocy słyszała we śnie. 

- Mogę ci pożyczyć książkę o ptakach, synku, jeśli cię to interesuje. Dzień dobry, pani 

Dooley. 

- Ona nie nazywa się pani Dooley - wtrąciła cienkim głosikiem Sara. - To jest  Lucy. 

Powiedziała, że możemy ją tak nazywać, prawda, Lucy? 

Ton  głosu  Sary  dawał  do  zrozumienia,  że  Lucy  należy  przede  wszystkim  do  nich. 

Stone uniósł brwi rozbawiony, po czym pociągnął nosem. 

- Coś tu ładnie pachnie - zauważył. 

- To moje śniadanie - odparła gospodyni. 

- Czyżby grzanka z cynamonem? 

Cały dom przesiąknięty był zapachem cebuli; Lucy uznała, że nie warto podejmować 

dyskusji.  Schowała  przykrytą  patelnię  do  lodówki,  po  czym  włożyła  bawełnianą  spódnicę. 

Pod  nią  miała  tylko  kostium  kąpielowy,  który  wciągnęła  na  siebie  od  razu  po  wyjściu  spod 

prysznica.  Zgarnęła  do  torby  ręcznik,  przeciwsłoneczne  okulary  i  jabłko.  Potem  nalała  do 

kubka mocnej, ciemnej kawy. Wołowina może poczekać. 

background image

- No dobrze, kto się chce uczyć pływać? 

Odpowiedział  jej  chór  dziecięcych  głosów.  Skierowała  całą  grupkę  do  drzwi.  Stone 

ruszył za nimi, uśmiechając się coraz szerzej i coś tara mrucząc o piskołach pstrokatych. 

Gdyby  wiedział  o  tym,  co  robił  w  moich  snach,  myślała  Lucy,  byłby  pewnie  mniej 

sympatyczny,  a  może  nawet  płynąłby  już  do  Hatteras.  Jeśli  choć  trochę  się  na  tym  znała, 

Stone  McCloud  był  typem,  który  jest  bohaterem  romansów  lub  powieści  przygodowych  o 

twardych facetach - samotnikach. 

A  jeśli  rzeczywiście  tak  jest,  to  lepiej,  żeby  więcej  nie  śniła  o  nim  tak  jak  tej  nocy, 

kiedy  serce  tłukło  się  w  piersi  jak  szalone,  całe  ciało  ogarniała  jakaś  słabość  i  bezwład,  a 

ramiona otwierały się tęsknie, pragnąc objąć coś bardziej cielesnego i twardego niż puchowa 

poduszka. 

 

Pływali aż do południa, kiedy Lucy wreszcie zaprotestowała, mówiąc, że musi posłać 

sobie łóżko i odgrzać gulasz na lunch. Stone był z nimi nie więcej niż godzinę, zatrzymując 

się jeszcze chwilę na plaży, żeby pogadać z Paulem Connerem. Dzieci zjadły swoje kanapki 

w rekordowym tempie i znalazły się pod drzwiami domku Lucy, zanim skończyła jeść lunch. 

Przyjęła  to  ze  stoickim  spokojem.  Zawsze  lubiła  takie  towarzystwo;  tylko  ojcowie 

odwiedzających  ją  dzieci  komplikowali  czasami  sytuację.  Paul  na  razie  zachowywał  się 

zupełnie  przyzwoicie,  ale  dotychczasowe  doświadczenia  sprawiały,  że  nie  ufała  żadnemu 

mężczyźnie. 

Wracała do domu późnym popołudniem, zmęczona po całym dniu swawoli z małymi 

Connerami.  Starszy  pan  Seymore  pozdrowił  ją  ze  swego  tarasu.  W  jego  głosie  brzmiały 

jeszcze  resztki  nieufności;  Lucy  odpowiedziała  mu  szerokim,  przyjaznym  uśmiechem, 

informując  go  o  możliwej  zmianie  pogody.  Sąsiad  burknął  coś  niewyraźnie  i  zniknął  w 

drzwiach swego domku. Wzruszyła ramionami; cóż, nie od razu Rzym zbudowano. 

Stone'a  prawie  nie  widywała.  Minął  jeden  dzień,  potem  następny.  Próbowała  nie 

przyznawać się, przede wszystkim sama przed sobą, że jej go brakuje. 

Zaprzeczanie  rzeczom  oczywistym  jednak  niczego  nie  załatwia.  Tęskniła  za  nim. 

Stone  McCloud  był  wspaniałym  kompanem,  jeśli  tylko  tego  chciał.  Od  czasu  do  czasu 

zachowywał  się,  niestety,  jak  źle  wytresowany  buldog  i  trudno  było  przewidzieć,  w  jakim 

nastroju obecnie się znajduje. Jeśli miałabym choć trochę rozumu, perswadowała sobie Lucy, 

powinnam zostawić go jego ukochanym ptakom. 

Maudie  wpadła  na  chwilę,  żeby  przekazać  Lucy  list  od  Franka.  Jego  obie  córeczki 

również  napisały  do  niej  parę  zdań.  Frank  pamiętał  o  jej  fiołkach.  Deszcz  wreszcie  przestał 

background image

padać, więc wietrzyli jej mieszkanie już kilka razy,  ale wypaczone szuflady w kuchni wciąż 

nie chciały się zamknąć. Amy będzie grała mazurki Szopena na klasowym recitalu, a Muffy 

wypadł ostami mleczny ząb. 

Nawet  nie  zauważyła,  kiedy  listy  zsunęły  się  na  podłogę.  Tak  bardzo  za  nimi 

tęskniła... 

Czy rzeczywiście? 

Tak,  na  pewno  lubiła  Franka  i  jego  dzieci.  Byli  jej  przyjaciółmi,  sąsiadami.  Przez 

krótki  czas  myślała,  że  staną  się  kimś  więcej,  ale  teraz  wiedziała,  że  to  nie  będzie  możliwe. 

Frank był cudownym człowiekiem, dziewczynki urocze, ale nie mogła wiązać z nimi planów 

na  przyszłość.  Była  już  raz  zamężna,  kilka  razy  przymierzała  się  do  innych  związków  z 

bardzo złym skutkiem. Następne zaangażowanie uczuciowe mogło kosztować ją zbyt wiele. 

Poza  tym,  dlaczego  kobiety  nie  może  uszczęśliwić  ciekawa  praca,  wygodny  dom  i 

kilku  naprawdę  dobrych  przyjaciół?  Być  może  słowo  „uszczęśliwić”  należałoby  w  tym 

przypadku  zastąpić  słowem  „zadowolić”  i  ten  „wygodny  dom”  to  też  chyba  za  dużo 

powiedziane, niemniej jednak... 

Łatwo  zyskiwała  nowych  przyjaciół.  Nauczyła  się  tego  w  wędrownym  życiu  swego 

dzieciństwa i wczesnej młodości. Niestety, do tych ważniejszych i poważniejszych uczuć nie 

miała takiego szczęścia. 

Pan Seymore i Connerowie mieli opuścić wyspę w niedzielę rano. Lucy postarała się, 

aby  znaleźć  się  w  tym  czasie  na  przystani.  Były  serdeczne  pożegnania,  uściski  i  całusy  od 

dzieci, gorące podziękowania od Paula i Edith za te wszystkie godziny, które poświęciła ich 

pociechom. 

Pan Seymore przemknął obok i wsiadł do czerwonej motorówki Keeganów. W rękach 

ś

ciskał  kurczowo  małą  walizkę  i  teczkę.  Lucy  wciąż  chciała  zobaczyć  jego  prawdziwy 

uśmiech. Podeszła bliżej. 

-  Panie  Seymore,  jest  mi  pan  coś  winien  za  trzymanie  z  dala  od  pana  domku  tych 

okropnych chuliganów. 

- Ja? Nic ci nie jestem winien, moja panno - fuknął starszy pan. 

-  Chuliganów?  -  dopytywał  się  Steve.  -  Nie  widziałem  żadnych  chuliganów  na 

Coronoke. Dlaczego nigdy mi o niczym nie mówicie! 

-  Lucy  mówiła  o  cheliganach...  To  takie  duże  ptaki,  które  mogą  schować  rybę  w 

dziobie - oznajmiła Mary, bardzo z siebie zadowolona. 

W  zbiegowisku  na  przystani  brakowało  tylko  Stone'a.  Kiedy  pojawił  się  wreszcie, 

ż

eby zobaczyć, dlaczego panuje tu taki harmider, na kei nie zmieściłby się nawet kot. 

background image

-  To  pelikan,  głupia  -  sprostowała  pogardliwie  Becky.  -  On  jest  w  atłasie 

ornitologicznym, prawda, panie McCloud? I nie ma w ogóle takiego ptaka, który nazywa się 

cheligan, prawda? 

Wtedy  spełniło  się  życzenie  Lucy.  Pan  Seymore  wreszcie  się  uśmiechnął.  Trochę 

nieśmiało, ale to był prawdziwy uśmiech. 

- Chuligan - mruknął. - Nie ma takiego ptaka. 

Potem była kolejna runda uścisków. Lucy uklękła na skraju pomostu i zwróciła się do 

siwobrodego samotnika: 

- Panie Seymore, pan o czymś zapomniał. 

Starszy  pan  popatrzył  na  nią  nieufnie,  ale  wstał  i  pochylił  się  w  jej  stronę.  Lucy 

szybko zarzuciła mu ramiona na szyję. 

- Zapomniał pan uściskać mnie na pożegnanie ~ wyszeptała. 

Mogłaby  przysiąc,  że  się  zaczerwienił.  Maudie  uśmiechnęła  się  wesoło.  Inni  nie 

zwrócili na to uwagi. Stone widział i teraz mierzył ją swoim typowym spojrzeniem, pełnym 

chłodnej dezaprobaty. No i co z tego, pomyślała, niech się gapi. Najważniejsze, że starszy pan 

jednak się uśmiechnął. 

Rich puścił ster i ujął żonę za ramiona. Nawet w starych, poplamionych farbą szortach 

i wypłowiałej koszulce wyglądał jak oficer marynarki. 

- Pójdziesz teraz do domu i zdrzemniesz się trochę, słyszysz? Postaw choć jedną nogę 

na drabinie, a złapię cię za skórę na grzbiecie i przybiję do drzwi hangaru. 

- Cóż za zachęcająca perspektywa, kochany. Spać nie pójdę, ale za to przyrzekam ci, 

nie wejdę drabinę. 

Rich mruknął coś na temat niesubordynacji. 

- No, dobrze, to połóż się chociaż i poczytaj książkę. Albo nawet dwie książki. Albo, 

na miłość boską, popatrz sobie na wodę i skaczące ryby. Masz tylko nie robić tego, czego nie 

powinnaś, kiedy mnie tu nie będzie, rozumiesz? 

Lucy  miała  ochotę  rozpłakać  się,  widząc  tę  nieświadomą  demonstrację  nieco 

despotycznej czułości. Dlaczego ten świat jest tak głupio urządzony, myślała. Każda kobieta 

powinna być szczęśliwa z takim mężczyzną! 

Spojrzała na Stone'a, opartego o burtę łodzi. Myślała o tym, jak by się czuła jako żona 

mężczyzny, który z krótkiego rozstania robi życiowy problem. 

Tej  nocy  Rich  Keegan  przyszedł  do  domku  Lucy,  kiedy  leżała  już  w  łóżku.  Czytała 

przy  nocnej  lampce.  Pomyślała  najpierw,  że  to  może  być  Stone.  Czekała  na  jego  wizytę  w 

ciągu dnia. Widocznie jednak miał coś ciekawszego do roboty. 

background image

-  Lucy  -  zaczął  pośpiesznie  Rich  -  przepraszam,  że  cię  niepokoję,  ale  Maudie  ma 

jakieś skurcze. Rozmawiałem już z lekarzem; zabiorę go z przystani za pół godziny. Nie chcę 

zostawiać Maudie samej. Czy mogłabyś do nas przyjść? 

Lucy  szybko  włożyła  spódnicę.  W  bawełnianej  koszulce  położyła  się  do  łóżka.  Och, 

Boże,  niech  to  wszystko  dobrze  się  skończy,  myślała.  Boże,  nie  pozwól,  żeby  Maudie 

również straciła swoje dziecko! 

- Czy ona już wcześniej miała jakieś kłopoty? - zapytała. 

Rich  mówił  wprawdzie,  że  nie,  ale  widać  było,  że  się  naprawdę  boi.  Trudno  mu  się 

dziwić.  Lucy  też  się  martwiła.  Niepokoiłaby  się  o  każdą  kobietę  w  tej  sytuacji,  a  Maudie 

zdążyła polubić bardziej, niż mogłaby się spodziewać. 

- Oczywiście, chętnie z nią zostanę, ale co zrobię, jeśli... 

Niebieskie  oczy  Richa  pociemniały  z  lęku.  Lucy  zdała  sobie  sprawę,  że ktoś  tu musi 

zachować spokój. 

-  Bóle  mogą  mieć  całkiem  niewinną  przyczynę...  -  mówiła.  -  Może  to  być 

niestrawność. Co Maudie jadła na kolację? 

Rich schwycił ją mocno za rękę. 

- Na kolację? Och... no... pieczoną flądrę, jakąś zieleninę, kukurydziany chleb i sporo 

figowej konfitury. Ona bardzo lubi figi. 

-  To  mogą  być  gazy  -  pocieszała  go  Lucy,  modląc  się  w  duchu,  żeby  tak.  było 

naprawdę.  Tych  dwoje  nie  zasłużyło  na  takie  nieszczęście.  Nikt  na  świecie  nie  zasługuje  na 

utratę  dziecka.  -  Wasz  pan  doktor  udaje  się  na  „wyspowe  wizyty”  zamiast  „domowych”  - 

dodała,  pragnąc,  aby  Rich  choć  trochę  się  rozluźnił.  On  jednak  ściskał  jej  palce  aż  do  bólu, 

prowadząc  przez  leśną  gęstwinę.  Żadne  z  nich  nie  zauważyło  człowieka  stojącego  w 

milczeniu w drzwiach mijanego domku. Stone patrzył na dwie postacie, które trzymając się za 

ręce, zniknęły w otaczającym mroku. Zaklął cicho, zaciskając mocno pięści. 

 

Maudie była bledsza niż zwykle, a wesoły ton jej głosu był tym razem wymuszony. 

- Mówiłam mu, że nie potrzebuję niańki - powiedziała na powitanie. 

- Ale ja potrzebuję jakiegoś zajęcia. Stado małych Connerów się wyniosło... - odparła 

w podobnym tonie Lucy. 

Rich przerwał tę pogawędkę. 

- Siedź i nie wstawaj, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi - zakomenderował. - A  Lucy 

ma rozkaz cię pilnować. 

- Rozkaz? - mruknęła cicho Lucy. 

background image

-  Tak  jest,  to  rozkaz  -  odpowiedział  ostrym  tonem  pułkownik  lotnictwa  w  stanie 

spoczynku. 

Kiedy wyszedł, Lucy zaparzyła mocną herbatę i zaczęły rozmawiać. O mężczyznach, 

o mężach, o swoim dzieciństwie. Obie, choć z różnych przyczyn, omijały temat ciąży. 

 

Stone  usłyszał  odpływającą  z  przystani  motorówkę.  Jego  nastrój  stał  się  bardziej 

ponury  niż  myśli.  Dlaczego  musiała  wybrać  akurat  Keegana?  Zadaje  się  z  żonatym,  choć 

mogłaby zdecydować się na kogoś wolnego! Miał dotąd lepsze zdanie o samym Keeganie. 

Za  jakieś  trzy  kwadranse  motorówka  wróciła.  Widać  nie  odpływali  daleko.  W  końcu 

tu  nie  trzeba  się  aż  tak  bardzo  oddalać,  żeby  urządzić  sobie  miłe  sam  na  sam,  myślał  z 

narastającą wściekłością. 

Otworzył  puszkę  piwa,  po  czym  zostawił  ją  nietkniętą  na  poręczy  tarasu.  Wcześniej 

nalał sobie lampkę wina, która też gdzieś tam jeszcze stoi. Tak naprawdę potrzebowałby teraz 

whisky; im mocniejsza, tym lepsza. 

Lucy  wróciła  do  domu  sama.  Ten  łobuz  nie  miał  dość  klasy,  żeby  ją  odprowadzić, 

myślał  Stone.  Widać  jedno  jest  warte  drugiego.  Czekał  na  tarasie  jej  domku.  Wolałby  mieć 

przed sobą ich oboje i powiedzieć Keeganowi parę słów o facetach, którzy chcą mieć więcej, 

niż im się należy. 

- Dobrze było? - zapytał jedwabistym głosem; furia odbierała mu wszelki rozsądek. 

Lucy  zaskoczona  wypuściła  z  rąk  buty,  z  których  właśnie  chciała  wysypać  piasek  i 

igliwie. 

- Stone? A cóż ty tu robisz? Naprawdę mnie przestraszyłeś! 

- A czemuż to jesteś taka lękliwa? Pewnie sumienie daje ci się we znaki. 

- Sumienie? Nie rozumiem. 

-  Pewnie,  że  nie  rozumiesz.  Takie  kobiety  jak  ty  nawet  nie  wiedzą,  co  to  słowo 

znaczy. I lepiej nie wiedzieć, jak się prowadzi takie życie... 

- Ty chyba piłeś, prawda? - Lucy wiedziała co nieco o alkoholu i zachowaniu pijanych 

mężczyzn. Jej tatko upijał się na wesoło. Stawiał wtedy drinki każdemu, kto chciał się z nim 

napić,  i  kupował  prezenty  swoim  kochankom,  nawet  kiedy  nie  mieli  już  grosza.  Rzadko 

wdawał się w bójki, i dobrze, bo zawsze nieźle obrywał. 

Billy robił się podły jak wąż; kiedy wypił za dużo, nie dało się przewidzieć, co zrobi. 

Lubił zaczepki, ale tylko wtedy, kiedy był pewny, że przeciwnik jest od niego słabszy. 

Wyglądało na to, że Stone należał do mężczyzn, którzy upijają się „na podejrzliwie”. 

background image

- Wyobraź sobie, że jestem trzeźwy. Jestem trzeźwy jak świnia, choć może to nie ma 

ż

adnego znaczenia - powiedział. 

Lucy  kierowała  się  chyłkiem  do  drzwi,  mając  irracjonalną  nadzieję,  że  to  kolejny 

szalony sen. Była już trzecia w nocy. Lekarz orzekł, że skurcze Maudie nie są niebezpieczne; 

Lucy  zaproponowała,  że  zostanie  przy  pacjentce  w  czasie,  kiedy  Rich  będzie  odwoził  pana 

doktora do Hatteras. Okazało się, że zanim skończyli nad tym dyskutować, Maudie zasnęła w 

swoim  łóżku.  Poszli  więc  we  trójkę  w  kierunku  przystani,  po  czym  Lucy  pożegnała  się  na 

rozwidleniu ścieżek i przeszła sama ten niewielki dystans do swego domku. Oczywiście, nie 

spodziewała się, że u drzwi będzie na nią czekał ten dziwak bez piątej klepki. 

-  Chyba  będzie  lepiej,  jeśli  sobie  pójdziesz  -  powiedziała,  usiłując  zachować  resztki 

spokoju. 

- O, czyżbyś była już zbyt zmęczona, żeby umilić życie jeszcze jednemu mężczyźnie 

tej nocy? 

Nie  rozumiała,  o  czym  ten  facet  mówi,  ale  rozpoznała  wystarczająco  dobrze  jego 

obraźliwy ton. 

-  Posłuchaj,  Stone,  nie  wiem,  co  masz  na  myśli,  ale  lepiej  będzie,  jeśli  odłożymy  tę 

dyskusję do rana. Jestem zmęczona, a i ty nie jesteś chyba w najlepszej formie. 

-  Zmęczona?  Taka  rozrywkowa  dziewczyna  jak  ty?  Miałem  nadzieję,  że  właśnie 

łapiesz drugi oddech. 

W  tej  chwili  dał  się  słyszeć  stłumiony  dźwięk  motorówki  Keegana.  Stone  obrócił 

głowę w tamtą stronę. Lucy prawie prześliznęła się do drzwi, ale w ostatnim momencie Stone 

złapał ją mocno za ramię. 

- Co tu się dzieje, do cholery! - krzyknął głosem ochrypłym ze złości. 

- Proszę cię, puść mnie - odpowiedziała bardzo spokojnie Lucy. 

- Pytałem cię... 

- A ja cię o coś prosiłam! 

- Do diabła, kobieto, uważaj! - Sapał ją za nadgarstki. Zanim mogła się cofnąć, objął 

ją  ramionami,  przyciskając  do  siebie  z  brutalną  siłą.  Mężczyzna,  który  wsunął  jej  palce  we 

włosy,  odchylając  przemocą  głowę  do  tyłu,  nie  przypominał  ani  trochę  tego  chłodnego 

Stone'a McClouda, który interesował się tylko ptakami. 

Jego usta były aż nadto gorące, kiedy zgniatały jej wargi namiętnym pocałunkiem. Był 

zadziwiająco silny. Lucy nie można było nazwać „słabą kobietą”, lata pływania zrobiły swoje, 

ale  mężczyźnie,  który  trzymał  ją  w  swych  ramionach  jak  w  żelaznej  obręczy,  na  pewno  nie 

dałaby rady. 

background image

Po  pierwszym  szoku,  który  ją  obezwładnił,  próbowała  jednak  wyrwać  się,  i  wtedy 

jego uścisk zelżał. Ręka Stone'a objęła jej głowę delikatniejszym ruchem. 

- Lucy - wyszeptał z wargami na jej wargach. - Lucy... - Teraz mogłaby już wysunąć 

się  z  jego  ramion,  ale  nie  zrobiła  tego.  Stała  sztywno  w  tym  objęciu,  czując,  jakby  jej  serce 

rozpadało się na tysiąc kawałków. 

Puścił  ją  wreszcie.  Jedną  dłonią  przesuwał  powoli  wzdłuż  jej  ciała.  Palcem  drugiej 

ręki dotknął pieszczotliwie policzka. Blask księżyca oświetlał z boku jego twarz, podkreślając 

nieregularność rysów. Jej wyrazu nie mogła jednak zobaczyć. 

- Czy tylko o to ci chodziło? - zapytała drżącym głosem, unosząc głowę. - Czy teraz 

mogę już iść do siebie? 

Ramiona  Stone'a  opadły  bezwładnie  wzdłuż  boków.  Cofnął  się,  burknął  coś  pod 

nosem  i  ruszył  w  kierunku  swego  domu.  Lucy  stała  bezradnie,  nie  wiedząc,  czy  powinna 

płakać, czy rzucić za nim butem. 

Nie miała już na nic sił. Weszła do domu i upadła na łóżko. Płakać może do woli jutro, 

a jeśli to nie pomoże, może zdemolować werandę. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Mimo  tego,  co  się  zdarzyło,  Lucy  spała  zadziwiająco  dobrze.  Obudziło  ją  słońce 

ś

wiecące  prosto  w  oczy.  Jęknęła  i  naciągnęła  sobie  poduszkę  na  głowę.  W  sypialni  było 

okropnie  gorąco;  na  Coronoke  nie  instalowano  takich  wynalazków,  jak  klimatyzacja.  Nie 

miała  jednak  o  to  do  nikogo  pretensji.  W  dzieciństwie  i  później  spędziła  wiele  upalnych, 

miłych dni bez klimatyzacji. 

Jęknęła po raz drugi i usiadła na łóżku. Najpierw prysznic, postanowiła, potem trzeba 

jakoś się uczesać i zrobić sobie coś na śniadanie. Jeszcze potem musi znaleźć jakieś zajęcie aż 

do  wieczora,  by  nie  zastanawiać  się  nad  tym,  co  zdarzyło  się  ubiegłego  wieczoru.  Albo 

dlaczego się zdarzyło. 

Wiedziała  wystarczająco  dużo  o  feromonach;  kiedyś  studiowała  również  biologię. 

Poza tym była zamężna, na swoje nieszczęście, a jeszcze wcześniej widziała, jak tata Dooley 

działał na kobiety - i jak kobiety działały na niego. 

Jej  dawny  nauczyciel  antropologii  ujął  to  w  skrócie  następująco:  od  niepamiętnych 

czasów  pewne  kobiety  mniej  lub  bardziej  świadomie  roztaczały  zmysłową  aurę,  nazywaną 

czasami  zewem  płci.  Pewni  mężczyźni  reagowali  na  to  jak  kot  na  spyrkę.  Hormony  robiły 

swoje  i  działo  się  to,  co  sobie  przyroda  zaprogramowała.  Testosteron  działał  i  mężczyzna 

stawał  się  natrętny.  Kobieta  ulegała.  Potem  mężczyzna  z  powrotem  opasywał  swe  lędźwie  i 

odchodził. Kobiecie pozostawało ponieść konsekwencje tamtych upojnych chwil. 

Tysiące lat później wszystko wygląda mniej więcej tak samo, tylko kobiety zrobiły się 

sprytniejsze. 

Chwileczkę, poprawka: niektóre kobiety zrobiły się sprytniejsze. Jeżeli więc wysyłam 

nieświadomie jakieś wabiące sygnały w stronę Stone'a, myślała Lucy - czemu na sto procent 

zaprzeczyć  nie  mogę  -  to  przynajmniej  powinnam  pamiętać  o  wspomnianych 

konsekwencjach. 

Czy Stone jest tego wart? 

Jak zwykle w takich przypadkach, zdrowy rozsądek mówił jedno, a instynkt drugie. W 

roztargnieniu gryzła złamany niedawno paznokieć. W skórzanym etui, zawierającym komplet 

do manicure, mieściły się przeróżne narzędzia, których przeznaczenia do dziś nie miała okazji 

poznać.  Dostała  je  od  mamy  Hardisson  na  gwiazdkę.  Były  tam  na  przykład:  nożyczki  z 

zakrzywionymi  ostrzami,  proste  z  tępymi  końcami  i  proste  z  ostrzami  na  co  najmniej  pięć 

centymetrów. 

background image

Dwadzieścia  minut  później  Lucy  stała  przed  lustrem  w  łazience,  podziwiając  dzieło 

własnych  rąk.  Zasadniczą  korzyścią  z  posiadania  naturalnie  kręconych  włosów  jest  to, że  są 

dość tolerancyjne na zabiegi fryzjera - amatora. Z prostymi sprawa wyglądałaby dużo gorzej. 

Na  razie  zaoszczędziła  jakieś  dwadzieścia  dolarów,  a  skutek  był  imponujący!  Poza  tym 

wreszcie widać było trochę twarzy, chociaż nie była pewna, czy nie powinna jej zakryć. 

Jakiś  czas  potem  siedziała  na  werandzie,  próbując  gitarowych  chwytów  do  starej 

melodii Kahunów, gdy od strony plaży nadszedł Stone. Jej palce ześliznęły się po strunach i 

rozległ się jakiś dysonansowy dźwięk. 

- Czego chcesz? - zapytała z wyzwaniem w głosie przez siatkowe drzwi. 

Ubrany był w dżinsy spłowiałe aż do białości. Stara koszula w kolorze khaki, rozpięta 

z przodu, ukazywała pas zaróżowionej skóry pod gęstwą ciemnych, kręconych włosów. 

- Czy mogę wejść? - zapytał. 

- Myślę, że raczej nie. Jestem zajęta. 

Spojrzał na obdrapaną gitarę. 

- Widzę. Słyszałem, jak grasz. 

- I co z tego? Nie biorę forsy za wstęp. 

- To dobrze. Nie wyżyłabyś z tego. 

- O, czyżbyś był krytykiem muzycznym? Wyglądałeś od początku na znawcę, ale nie 

byłam pewna, w jakiej specjalności - powiedziała z przesadną słodyczą. 

- Nie jestem krytykiem muzycznym, ale mam jakieś resztki słuchu. 

-  No  dobrze,  punkt  dla  ciebie  -  ucięła,  marząc  Q  wymyśleniu  naprawdę  ciętej 

odpowiedzi.  Albo  choć  trochę  bardziej  inteligentnej.  Niestety,  jej  mózg  przeważnie  nie 

nadążał za językiem. 

- Słuchaj, nie przyszedłem rozmawiać o muzyce. Chciałem... 

- To dobrze. Nie zamierzam cię zatrzymywać. 

- Przyszedłem cię przeprosić. 

Lucy wyprostowała się i uniosła podbródek. 

- Za co? Nie przypominam sobie, żebyś zrobił mi jakąś krzywdę. 

Stone  otworzył  siatkowe  drzwi  jednym  szarpnięciem  i  wszedł  do  środka.  Był 

wściekły, sfrustrowany i pełen jakiejś wewnętrznej energii, która sprawiała, że Lucy bała się 

odetchnąć. 

- Lepiej nie zadzieraj tak nosa, moja droga. Dobrze wiesz, o co... Co się stało z twoją 

głową? - wysunął oskarżycielsko palec w jej kierunku. 

background image

- Z głową czy z włosami? Nie jestem pewna, czy cię to w ogóle powinno obchodzić, 

ale skoro pytasz, to ci odpowiadam: ostrzygłam się. Wydawało mi się, że to można zauważyć. 

Tobie też by się przydała wizyta u fryzjera. Niedługo będziesz mógł pleść sobie warkocze. 

- Do diabła, nie mówimy teraz o mnie, tylko o tobie! Co cię napadło? 

Stał  tak  blisko,  że  miękki  materiał  dżinsów  dotykał  jej  kolana.  Czuła  się  zagrożona, 

nie  mogąc  sobie  uświadomić,  dlaczego.  Nie  po  raz  pierwszy  mężczyzna  naruszał  jej 

prywatność  w  sensie  fizycznym,  choć  tym  razem  nie  czuła,  aby  ten  mężczyzna  mógł  zrobić 

jej  krzywdę.  Na  pewno  nie  był  taki  jak  Billy,  który  pod  zewnętrzną  fasadą  nienagannych 

manier  ukrywał  bezmiar  perwersyjnej  złośliwości...  Po  pierwsze,  daleko  mu  było  do 

nienagannych manier. 

Za  każdym  razem,  kiedy  Stone  był  blisko,  kiedy  jej  dotykał,  czuła,  jakby  jej  nerwy 

pozbawione były wszelkiej osłony, bezbronne i aż nadto wrażliwe. 

Wstała gwałtownie i wsunęła się za stoi, trzymając przed sobą gitarę. 

- Posłuchaj - mówiła niskim, nieco schrypniętym głosem - nie wiem, dlaczego chcesz 

się  usprawiedliwiać,  nie  wiem,  co  cię  wczoraj  napadło,  ale  ja  nie  mam  zwyczaju  robić 

problemów  z  byle  głupstwa.  Jeśli  tylko  o  tym  chciałeś  rozmawiać,  to  uznajmy  tę  sprawę  za 

zamkniętą. 

Była  od  niego  tylko  o  kilka  centymetrów  niższa,  więc  patrzyła  mu  prosto  w  oczy, 

zastanawiając się, dlaczego uważała kiedyś, że szare oczy są zimne. Przełknęła ślinę. 

- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mam parę naczyń do pozmywania. 

Stone patrzył w bezradnym gniewie, jak odwróciła się i zniknęła we wnętrzu domku. 

Nie  zamknęła  drzwi.  Mógłby  pójść  za  nią,  ale  to  może  pogorszyłoby  sprawę.  Dalej  nie  był 

pewien, co zdarzyło się między nią a Keeganem ubiegłej nocy. Wiedział tylko, że budząc się 

dziś rano po ciężkim i krótkim śnie, czuł się co najmniej nieswojo. 

Już dawno temu życie nauczyło go, że mało co na tym świecie jest czarne albo białe. 

Prawie  wszystko  ma  taki  czy  inny  odcień  szarości  i  niełatwo  jest  ferować  wyroki.  Na  razie 

uznał,  że  powinien  był  ją  przeprosić,  i  nie  będzie  jej  pochopnie  oceniał,  zanim  jego  osąd 

zostanie potwierdzony lub zmieniony. 

 

Przez kilka następnych dni Stone wyszukiwał kolejne preteksty, żeby być bliska Lucy. 

Siedział  w  cieniu  drzew,  kiedy  odbywała  swój  trening  pływacki,  i  mógł  jej  towarzyszyć, 

kiedy  wracała  do  domu.  Szła  obok  niego  powolnym  krokiem,  wyglądając  jak  dziewczyna  z 

reklamy letnich wakacji, wysoka, dobrze zbudowana. Jej ciało było złote i gładkie jak jedwab, 

a głowa otoczona złotymi i jedwabistymi lokami. 

background image

Nie  zaprosiła  go  do  siebie,  za  to  on  zaprosił  ją  na  kolejną  wycieczkę  do  Hatteras. 

Odmówiła z chłodnym półuśmiechem, który wyprowadził go z równowagi. 

Niech  to  szlag  trafi.  Gdzie  się  podział  jego  profesjonalny  obiektywizm?!  De  razy 

sądził, że już ma o Lucy jakieś zdanie, ona zmieniała front i Stone znajdował się w punkcie 

wyjścia. Czy była tą chciwą wiedźmą, o której opowiadała mu Alicja Hardisson? Czy umiała 

aż tak dobrze grać? 

Stone nie znał dotąd takich kobiet jak Lucy Dooley. Zaczynał mieć wrażenie, że z tym 

wszystkim, czym jest i nie jest, jest jedyna na świecie. 

Zdrowy  rozsądek  Lucy  i  jej  osobiste  doświadczenia  z  mężczyznami  jakby  przestały 

się  ostatnio  liczyć.  Była  zbyt  zaintrygowana  swym  dziwnie  zachowującym  się  sąsiadem, 

który  podobno  miał  być  obserwatorem  ptaków.  Coś  jej  tu  nie  pasowało,  choć,  prawdę 

mówiąc,  niewiele  wiedziała  o  obserwatorach  ptaków.  Dotychczasowych  przyjaciół  Lucy  nie 

było stać na takie fanaberie. 

Po  pierwsze,  jego  wiedza  o  ptakach  była  raczej  niepełna.  Nawet  Lucy  od  dawna 

wiedziała, że siewki nie wiją gniazd na drzewach. Podejrzewała, że Stone coś ukrywa. Może 

ma kłopoty z urzędem podatkowym? Albo ściga go ziejąca furią żona? 

Nie, nie żona. Była prawie pewna, że Stone McCloud nie jest żonaty. Przypominał jej 

pewnego  bezpańskiego  psa,  którego  widziała  na  postoju  dla  ciężarówek,  gdzieś  między 

Galveston i Mobile. Wygłodniałe, na pół dzikie stworzenie rozpaczliwie pragnęło zbliżyć się 

do  niej,  ale  strach  był  silniejszy.  Z  daleka  obwąchiwał  jej  wyciągniętą  z  wozu  rękę,  aż  tata 

kazał jej zamknąć okno. Do dziś pamięta to niepewne spojrzenie, jednocześnie pełne obawy i 

nadziei. 

Uśmiechnęła  się  na  to  wspomnienie,  ale  po  chwili  uśmiech  zniknął  z  jej  twarzy. 

Tamten  pies  mógł  ją  polubić.  Stone  jej  nie  lubił.  Pociągała  go  fizycznie,  owszem,  znała 

dobrze ten sposób patrzenia. Spoglądało tak na nią wielu mężczyzn. Gorsze było to, że Stone 

również  ją  pociągał.  Napięcie,  które  zawsze  towarzyszyło  ich  bliskości,  mogłoby  pewnie 

zastąpić  wszystkie  generatory  na  wyspie.  Lucy  jednak  odczuwała  coś  więcej  niż  tylko 

fizyczne pożądanie. 

To było najbardziej niebezpieczne. 

 

Nad  wyspą  zapadał  zmierzch,  kiedy  Stone  pojawił  się  przed  jej  domkiem  z 

zapakowaną w piknikowe pojemniczki kolacją z delikatesów w Hatteras. Czekał za drzwiami; 

widziała  jego  sylwetkę  na  tle  wieczornej  zorzy  -  szczupłą,  o  szerokich  ramionach. 

Rozczochrane  włosy  były  chyba  jeszcze  mokre  po  prysznicu.  Próbowała  oprzeć  się  temu 

background image

obezwładniającemu pragnieniu, które owładnęło jej ciałem. Szaleństwo! Czyżby niczego nie 

nauczyła  się  od  czasu,  kiedy  jako  bujająca  w  obłokach  nastolatka  straciła  głowę,  serce  i 

prawie  swoje  dziewictwo  dla  chłopaka  z  twarzą  Elvisa  Presleya,  z  dużą,  wspaniałą  rodziną, 

ale głupiego jak kapuściany głąb. 

- Miałem nadzieję, że nie zabrałaś się jeszcze do kolacji - powiedział przez siatkowe 

drzwi. - Zamówiłem małą porcję na wynos, a oni napakowali do tych pudeł tyle jedzenia, że 

można  by  nakarmić  pluton  wojska.  Mam  tu  bułki  z  masłem  chrzanowym,  wędliny  i  jakieś 

mięso  na  zimno,  trzy  rodzaje  sałatki,  jajka  faszerowane  na  ostro.  Trzeba  to  zjeść,  bo  w 

lodówce szybko się zepsuje. 

Lucy  wolałaby  spędzić  ten  wieczór  samotnie,  ale  zwykła  przyzwoitość  kazała  jej 

zaprosić  Stone'a  do  środka.  Miała  jeszcze  zrobiony  dziś  własnoręcznie  deser:  nic 

nadzwyczajnego,  piernik  z  torebki  z  lukrem  cytrynowym,  ale  lukier  był  wyłącznie  jej 

dziełem. Prosząc Stone'a do stołu, zaproponowała, żeby zaczęli posiłek właśnie od deseru. 

- Wiesz, nie jadłem piernika chyba od dzieciństwa - zwierzył się Stone. 

- Ja też nie - odparła Lucy - przeważnie jadałam na deser lody. 

Nakryli  do  kolacji  na  tarasie.  Nastrój  letniego  wieczoru  idealnie  pasował  do  cichego 

brzęku  sztućców,  delikatnego  stukania  szkła  o  szkło  i  cichej,  spokojnej  rozmowy.  Słychać 

było  kumkanie  drzewnych  żab,  płaczliwy  krzyk  siewki  i  od  czasu  do  czasu  chrapliwe 

krakanie nocnej czapli, brodzącej po pobliskich rozlewiskach. 

Lucy próbowała utrzymać dystans, ale to od początku było niemożliwe. 

-  Nie  powinnam  była  pić  tej  ostatniej  lampki  wina  -  usprawiedliwiała  się.  -  Ale 

smakowało tak wspaniale z tymi... Jak je nazywałeś?... Eskalopkami seviche. Niebo w ustach. 

Ciekawe, czy anioły też coś jedzą i kto im gotuje; miałam taki problem jako dziecko. 

Stone roześmiał się cicho i ponownie napełnił kieliszki. Lucy znów wypiła łyk wina i 

westchnęła.  Lawendowy  poblask  przygasał  powoli,  ale  ciemność  rozjaśniało  już  tysiące 

gwiazd. Dla Stone'a taka noc, bez blasku miejskich świateł, była przypomnieniem innej nocy, 

na drugim końcu świata. Tam zamiast kumkania żab i kląskania nocnych ptaków słychać było 

ś

wist snajperskich kul i ostrzał artyleryjski. Dzisiejsza noc też nie była bezpieczna, ale w inny 

sposób niż tamta. 

- Pływasz jak ryba - powiedział po paru minutach fiszy. - Czy wychowywałaś się nad 

wodą? 

Lucy  opowiedziała  mu  o  wesołym  włóczędze,  który  nazywał  się  Clarence  Dooley,  o 

domu  na  kółkach,  o  tym,  jak  stary  Dooley  Trolley  odwiedzał  miasteczka,  gdzie  Wszyscy 

background image

zajmowali się wydobywaniem ropy, i o tym, że wygodniejsze życie wiedli tylko wtedy, gdy 

gościli u którejś z licznych kochanek jej ojca. 

-  Tata  nie  lubił  przebywać  zbyt  długo  w  jednym  miejscu.  Mówił,  że  jeśli  żyłby  w 

dawnych czasach, byłby podróżnikiem - odkrywcą. 

Stone  dowiedział  się  jeszcze  o  tym,  jak  to  nieraz  Dooleyowie  próbowali  dotrzeć  do 

innego  miasta  na  paru  litrach  benzyny  i  kompletnie  łysych  oponach  i  jak  Lucy  modliła  się, 

ż

eby  jeszcze  ten  raz  się  to  udało.  Dowiedział  się  też  o  strasznej  awanturze,  z  wrzaskami  i 

wyrywaniem włosów, kiedy jedna z tatusiowych przyjaciółek postanowiła ich odwiedzić, ale 

znalazła pana Dooleya z inną kobietą. 

- Myślę, że kobiety lubiły twego ojca - powiedział Stone. 

- Wszyscy go lubili - odrzekła Lucy. - Mój tata miał serce jak wrota do nieba; potrafił 

oddać  komuś  wszystkie  pieniądze,  nawet  jeśli  sam  je  pożyczył.  Miał  wiele  wad,  ale  był 

bardzo kochany. 

Niezły gagatek, myślał sobie Stone. Pijak, włóczęga i kobieciarz. Jego córka patrzy na 

to po swojemu, ale widać, że nie miała łatwego życia. W porównaniu z tym jego dzieciństwo 

było usłane różami. 

Nie  umiał  jednak  wybaczyć  jej  tego,  co  zrobiła  rodzinie  .  Haidissonów,  ani  tego,  co 

zamierzała zrobić. 

Nazajutrz odwiedził domostwo Keeganów, chcąc zapytać o wędkowanie. Maudie była 

w domu sama; malowała kolejną latarnię morską. Obok, oparte o ścianę, stały jeszcze cztery 

podobne obrazy, nieco inne w kolorycie i różnej wielkości. 

-  Maluję  to  dla  turystów  -  objaśniła  gospodyni.  -  Może  kiedyś  dostanę  zaćmy  i  będę 

malować jak Picasso - śmiała się - i może stanę się sławna. 

-  Niech  pani  nie  czeka  na  żadną  zaćmę.  Mnie  się  bardzo  podobają  te  obrazy.  A  jeśli 

chce pani koniecznie niedowidzieć, to radziłbym raczej impresjonizm. 

- Czyżby studiował pan historię sztuki? 

- W szkole wojskowej? Kogoś się tu żarty trzymają! 

Ś

miejąc się, Maudie pokazała mu mały plik listów na stole koło drzwi. 

-  Rich  odebrał  je  wczoraj,  ale  musiał  zmienić  łożyska  w  silniku  motorówki  i  nie 

zdążył  rozwieźć poczty.  Przepraszamy. Jeśli zaś  chciałby pan dostać sprzęt do wędkowania, 

proszę poszukać męża na przystani. 

Stone zerknął na swoją korespondencję. Był tam krótki list z biura i kartka od Reece'a 

z zawiadomieniem, że niedługo przyjedzie na wyspę. 

Schodził w kierunku przystani, kiedy Maudie zawołała jeszcze: 

background image

- Mam nadzieję, że nasze nocne marsze nie zakłóciły pana spokoju. Rich uparł się, że 

nie  może  zostawić  mnie  samej  nawet  na  pięć  minut.  Przyprowadził  Lucy  i  kazał  jej 

zaopiekować  się  mną,  bo  musiał  jechać  po  lekarza.  -  Kiedy  Stone  zmarszczył  brwi,  nie 

rozumiejąc jeszcze wszystkiego, dodała: - Miałam problemy z żołądkiem, bo Zjadłam za dużo 

figowej konfitury... ale teraz już wszystko dobrze. 

Stone patrzył na nią dalej z dziwnym wyrazem twarzy. Maudie machnęła niecierpliwie 

pędzlem, wyjaśniając: 

-  Jestem  w  ciąży.  To  jest  tak  zwany  stan  odmienny,  ale  przecież  nie  żadna  poważna 

choroba. Ciekawe, co Rich będzie wyprawiał, kiedy to stanie się widoczne. 

Stone wybąkał parę słów, które od biedy mogły służyć za odpowiedź. Miał nadzieję, 

ż

e  Maudie  nigdy  się  nie  dowie,  jak  wygłupił  się  z  wczorajszymi  podejrzeniami.  Keegan  był 

przejęty,  czemu  trudno  się  dziwić  w  podobnych  okolicznościach.  Ciągnął  Lucy  przez  las, 

ż

eby  została  przy  żonie,  zanim  sprowadzi  doktora.  Potem  Lucy  sama  wróciła  do  domu,  a 

Stone zrobił z siebie piramidalnego idiotę. 

Powinien ją przeprosić co najmniej po raz drugi. 

 

Szarpiąc się z myślami,  postanowił w końcu popłynąć łódką na ryby. Musiał spędzić 

trochę czasu samotnie i uporządkować myśli. 

Wędkowanie niewiele pomogło. Złapał wprawdzie sporo ryb, ale w panującym upale 

dorobił  się  bólu  głowy  i  oparzeń  słonecznych  czwartego  stopnia.  Do  rozwiązania  zagadki 

Lucy  Dooley  nie  zbliżył  się  ani  na  krok.  Miał  za  to  coraz  większe  wątpliwości  co  do 

opowieści swej ciotki. 

Skoro bowiem Lucy naciągnęła Billy'ego na pół miliona dolarów, to co z nimi zrobiła? 

Nie sprawiała wrażenia osoby rozrzutnej. Jeśli zaś złożyła je w banku jako zabezpieczenie na 

cięższe czasy, to o  co chodzi? Gdy ludzie się rozwodzą i jedna strona ma dużo pieniędzy, a 

druga  nie,  takie  rekompensaty  są  na  porządku  dziennym.  Czy  Lucy  byłaby  zdolna  do 

wylewania  swoich  żalów  przed  kamerami  telewizji  albo  opowiadania  pikantnych  szcze-

gólików o swoim mężu reporterowi jakiegoś brukowca? 

Alicja mówiła, że tak. Jego instynkt i zdrowy rozsądek zaprzecza temu kategorycznie! 

Dopłynął  do  przystani  i  poszedł  do  domu  Keeganów,  żeby  zaoferować  im  ryby  na 

obiad. Rich podziękował dość stanowczo. 

-  Proszę  ich  nawet  nie  pokazywać  mojej  żonie.  Ostatnio  nie  jada  ryb  ani  figowych 

konfitur. Robi sobie jakieś papki z bananów i czekoladowe koktajle. Ale może powinien pan 

zanieść te ryby Lucy. Opuściła plażę jakieś pół godziny temu. Człowieku, ale się pan spiekł! 

background image

- Rzeczywiście, chyba przesadziłem - potwierdził markotnie Stone. Wkładanie ubrania 

było prawdziwą torturą. Cała skóra piekła go żywym ogniem. Ostatnią rzeczą, na którą miał 

ochotę, było pokazywanie się teraz Lucy. Niestety, miał ze sobą te przeklęte ryby i nie będzie 

ich przecież wpuszczał z powrotem do wody! 

Kiedy  parę  minut  później  stukał  do  jej  drzwi,  czuł  przyspieszone  bicie  serca.  To  nie 

jest normalna rzecz, prawda? 

Lucy  miała  na  sobie  coś  kolorowego  i  luźnego,  co  okrywało  ją  od  stóp  do  głów. 

Wyglądała  jak  cherubin.  Mimo  doskwierającej  poparzeniami  skóry  Stone  poczuł, że  poniżej 

pasa dzieje się z nim coś szczególnego. 

- Może weźmiesz te ryby? - zapytał z nadzieją. 

- No, no, jakie ładne. Gratulacje. 

- Chcesz je? 

- A ty ich nie chcesz? 

- Lucy, ja chciałbym teraz położyć się w jakiejś przytulnej zaspie śnieżnej. Jeżeli ich 

nie  weźmiesz,  męczyć  mnie  będzie  poczucie  winy,  że  je  w  ogóle  złapałem.  Już  i  tak  mam 

wiele na sumieniu. 

Lucy przytrzymała uchylone drzwi, wpuszczając go do środka. 

- Na Boga, Stone, czy ty nie słyszałeś o olejkach z filtrem? 

- Nie znoszę mazać się więcej niż jednym smarowidłem na raz. Wcześniej musiałem 

posmarować się środkiem przeciwko ukąszeniom komarów. 

- No dobrze, ale mogłeś przecież przynajmniej zapiąć koszulę i wziąć jakiś kapelusz. 

Boże,  jakie  ty  masz  stopy!  Człowieku,  jesteś  po  prostu  bezmyślny...  W  taką  pogodę 

wybierając się na ryby, trzeba włożyć skarpetki! Chodź tutaj i daj mi te... - Krzątając się jak 

kura  koło  słabowitego  kurczęcia  wzięła  od  niego  ryby,  wrzuciła  je  do  zlewu  i  zaczęła 

otwierać drzwiczki kuchennych szafek. 

- Przecież gdzieś tu miałam herbatę w torebkach... 

-  Jeśli  nie  masz  nic  przeciwko  temu,  na  herbatę  wpadłbym  raczej  jutro  -  wtrącił 

zbolałym głosem Stone. 

-  Jutro  będzie  futro!  Idź  umyć  ręce.  Muszę  zaparzyć  herbatę...  A,  tu  jest.  Pełne 

pudełko; powinno wystarczyć. Zaraz się do tego zabiorę. 

Głowa bolała go coraz bardziej. 

- Naprawdę dziękuję, Lucy, ale lepiej pójdę do siebie. 

W  ogóle  go  nie  słuchała.  Zagotowała  duży  garnek  wody  i  włożyła  do  wrzątku 

wszystkie torebki z herbatą. 

background image

-  A  teraz  zdejmuj  te  ciuchy  -  zakomenderowała.  -  Jeśli  reszta  twojej  skóry  wygląda 

tak, jak to, co na razie widzę, sam nie dasz sobie rady. 

Rzeczywiście  Stone  poczuł,  że  coś  złego  dzieje  mu  się  również  w  żołądku.  Był  tak 

słaby, że przestał oponować, przestał myśleć o czymś takim jak zakłopotanie, czy wstyd. 

Lucy przypomniała sobie chwile, kiedy sama była chora i potrzebowała pomocy. Jak 

dobrze jej było wtedy z poczuciem, że nic już nie musi robić, o niczym myśleć, bo ktoś się o 

nią troszczy. 

To tylko to, upewniała się. Tylko dlatego to robię. Na pewno nie dlatego, że jestem w 

nim zakochana. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Siedział  w  letniej,  jasnobrązowej  wodzie  zanurzony  po  pierś  i  wreszcie  było  mu 

dobrze.  Na  pewno  lepiej  niż  w  zaspie.  Zaciekawiony  rozejrzał  się  dookoła.  Za  drzwiami 

wisiał żółty bawełniany szlafrok. Pólka na przybory toaletowe była prawie pusta. 

La  Dooley  różniła  się  zasadniczo  od  kobiet,  które  Stone  poznał  bliżej  w  ciągu  wielu 

ubiegłych  lat.  Łazienka  każdej  z  nich  stanowiła  wyrafinowaną  pułapkę  na  przebywającego 

tam  gościnnie  osobnika  płci  męskiej.  Osobnik  taki,  jeśli  miał  mniej  więcej  normalne 

rozmiary,  nie  miał  prawa  wykonać  ruchu  bez  strącenia  tuzina  buteleczek  i  słoiczków  albo 

zaplątania się w wiszące rajstopy. 

No,  może  nie  mógł  powiedzieć  jeszcze  o  Lucy,  że  zna  ją  bliżej.  Na  pewno  nie  tak 

blisko, jak chciałby ją znać. 

Zanurzył  się  głębiej  w  herbacianej  kąpieli  i  zamknął  oczy.  Przyszedł  tutaj, 

spodziewając się czegoś zupełnie innego. Co tu kryć, Lucy zaskakiwała go coraz bardziej. Po 

pierwsze,  dawała  się  lubić.  Lubić  -  to  nawet  za  mało  powiedziane.  Można  się  było  do  niej 

niebezpiecznie  przyzwyczaić.  Dzięki  niej  umilkło  wreszcie  to  stado  wściekłych  dzięciołów, 

które jeszcze niedawno rozkuwało od środka jego czaszkę. Aspiryna na pewno zrobiła swoje, 

ale  ta  nucona  cicho  melodia,  którą  słychać  było  zza  drzwi,  była  też  niezwykle  kojąca. 

Uśmiechnął się, choć skóra napięła mu się boleśnie na twarzy. Tak, Lucy miała zupełnie miły 

głos. Raczej niski, z leciutką chrypką, naprawdę przyjemny dla ucha. Fałszowała co prawda, 

ale  kobiety  miewają  większe  wady.  Zresztą,  gdyby  śpiewała  jak  Callas,  to  byłby  doprawdy 

zbytek szczęścia. 

- Jeszcze pięć minut - zawołała do niego przez drzwi. - I trzymaj tę ścierkę na twarzy. 

Posłusznie zanurzył ścierkę w herbacianym roztworze i owinął ją wokół twarzy. 

- Przygotowałam jeszcze rozpuszczoną sodę, żebyś obmył się nią po kąpieli - ciągnęła 

Lucy. - Teraz zamknij oczy, bo wchodzę. 

To ja mam zamknąć oczy, zdziwił się Stone. 

Lucy wsunęła ramię do środka i postawiła na brzegu sedesu miskę z roztworem sody. 

Zobaczył  to  ramię.  Nigdy  w  życiu  nie  pomyślałby,  że  widok  damskiego  ramienia  może 

wprawić  mężczyznę  w  stan  tak  ogromnego  podniecenia,  gdyby  nie  to,  że  sam  tego 

doświadczył.  Przed  kilkunastoma  minutami  ten  mężczyzna  ledwie  zipał.  A  teraz... 

Spuszczając oczy w dół stwierdził, że bardziej przydałby mu się zimny prysznic niż ta letnia 

kąpiel. 

background image

-  Musisz  się  tym  posmarować  i  zostawić  do  wyschnięcia  -  wyjaśniła  jego  niezwykła 

pielęgniarka.  -  Przyniosłam  z  twojego  domku  trochę  rzeczy,  choć  myślę,  że  na  razie 

wygodniej ci będzie w moim szlafroku. Zrób, jak uważasz. 

Miała teraz przed oczami obraz ze swego dzieciństwa, słyszała łagodny i miękki głos, 

który mówił jej, żeby wysmarowała się sodą, zanim włoży nocną koszulę. 

Lillian  była  przy  niej,  kiedy  poparzyła  się  trującym  bluszczem,  pielęgnowała  ją  w 

czasie  dziecinnych  chorób  i  pocieszała  jej  złamane  serce,  gdy  jako  jedyna  dziewczynka  w 

klasie nie była zaproszona na urodziny do Violet Marie Beauchamp. A tak długo oszczędzała, 

ż

eby kupić koleżance prezent. 

Wróciła  do  kuchni.  W  piecyku  piekły  się  ryby.  Musi  przestać  myśleć  o  tym 

mężczyźnie w jej wannie, bo spali je na wiór! 

Stone  wyszedł  z  łazienki.  Jego  skóra  miała  kolor  dobrze  ugotowanego  raka,  może 

tylko  odcień  był  nieco  ciemniejszy.  Do  tego  rumieńca  dołożył  się  pewien  problem,  który 

wprawiał go w zakłopotanie. 

- Szanowna damo, czy znalazłaś dla mnie jakieś majtki? 

-  Owszem,  ale  nie  wiem,  czy  powinieneś  je  wkładać.  Może  potem,  jak  skóra  na 

nogach będzie cię mniej piekła. 

- Mniejsza o moją skórę! Gdzie one są? 

- Na oparciu krzesła - odparła, zajęta obieraniem kartofli. - Dzięki mnie. 

Stone zamarł z jedną nogą w spodenkach. 

- Co? Dzięki tobie, bo nie zrzuciłaś ich na podłogę? 

- Nie. Dzięki mnie skóra będzie cię mniej piekła. 

Wyjęła  z  szafki  dwa  talerze,  po  czym  otwarła  szufladę  ze  sztućcami.  Każdy  ruch 

powodował, że miękka tkanina luźnej sukni opływała jej ciało jak woda. Na pewno nie ma nic 

pod spodem, myślał. Byłoby widać! 

-  Czego  się  napijesz?  Jest  kawa,  cola,  woda  i  mleko.  Herbatę  zużyłam  na 

przygotowanie kąpieli. 

- A nie masz piwa? 

- Nie mam, ale jeśli ty masz, mogę pobiec do twego domku i je przynieść. 

-  Nie  ma  sprawy,  sam  to  zrobię.  I  tak  powinienem  już  wracać.  Dziękuję  ci  za 

wszystko... Za kąpiel i za tę sodę. 

Zdał sobie sprawę, że od czasu kiedy wyszedł z łazienki,  Lucy  ani razu  na niego nie 

spojrzała.  Dotąd  zawsze  patrzyła  mu  prosto  w  oczy.  Czyżby  się  wstydziła  mężczyzny  w 

bieliźnie? Bez przesady, to i owo przecież w życiu widziała. 

background image

-  Wyścieliłam  ci  krzesło  na  tarasie.  W  tym  stanie  nie  możesz  siedzieć  na  czymś 

twardym. Czy wciąż jesteś obolały? 

Mój Boże, po co mi taka czuła mamuśka? myślał Stone. Nie tego teraz chciałbym od 

Lucy Dooley! 

- Dziękuję - odparł mrukliwie. - Chyba nie jest tak źle. 

- Kiedyś w dzieciństwie wylałam na siebie garnek Wrzątku i pewna kobieta obłożyła 

mi  rękę  mokrymi  torebkami  herbaty,  a  potem  roztworem  sody.  Nawet  nie  miałam  bąbli. 

Kolacja  będzie  za  dziesięć  minut  -  zapowiedziała.  Stone  skapitulował.  Ta  kobieta  była  po 

części  kucharką,  pielęgniarką,  kapralem,  ale  w  pozostałych  dziewięćdziesięciu  siedmiu  była 

zmysłową pokusą. 

Co  oznacza  dziewięćdziesiąt  siedem  części  kłopotu,  dodał  w  myśli  z  ciężkim 

westchnieniem. 

Jakieś trzy kwadranse później odsunął od siebie tacę z resztkami kolacji, sącząc drugie 

piwo, które mu jednak Przyniosła. 

-  Dlaczego  udajesz  taką  samarytankę,  Lucy?  -  zapytał,  specjalnie  nadając  głosowi 

sceptyczny ton. Chciał wreszcie wyprowadzić ją z równowagi. 

- Co to znaczy „udaję samarytankę”? - odparła zdziwiona; naprawdę zdziwiona. Stone 

poczuł  się  dość  Podle,  mając  świadomość  swoich  myśli  i  zamiarów.  Tak  bardzo  chciałby, 

ż

eby ciotka Alicja myliła się co do Lucy Dooley. 

Pierwszy  odwrócił  wzrok,  nawet  nie  z  powodu  poczucia  winy.  W  każdym  razie  nie 

wyłącznie  z  tego  Powodu.  Cóż  było  takiego  w  jej  oczach,  co  kazało  mu  myśleć  o 

przysłoniętych oknach sypialni, pomiętych prześcieradłach i ciężkim, słodkim zapachu seksu. 

Oczy Lucy były duże. Ciemne. Połowa ludzi na świecie ma duże, ciemne oczy. I co z tego? 

Może to ten niezwykły zestaw, ciemne oczy i blond włosy. Wielkie, brązowe oczy  o 

sennym  wyrazie  i  wypłowiałe  włosy  koloru  słomy  i  miodu,  obcięte  krótko  jak  u  ulicznego 

urwisa.  Długonoga,  opalona,  poruszała  się  z  leniwą  gracją,  kołysząc  biodrami.  Ten  widok 

przyprawiał go o zawrót głowy. I nie tylko... 

Spokojnie,  mój  mały,  prosił  pewnego  uparciucha,  czując,  że  sytuacja  robi  się 

kłopotliwa. Nie powinien był odsuwać tacy; przynajmniej trochę go zasłaniała. Byle tylko nie 

wstawać! 

- Może napijemy się kawy? - zasugerował z nadzieją. 

Lucy  też  jakby  z  ulgą  przyjęła  okazję  wyjścia  na  jakiś  czas  do  kuchni.  Słysząc  w 

chwilę potem odgłos lejącej się wody i brzęk talerzy, Stone zastanawiał się, czy ona wie, jakie 

wrażenie robi na mężczyznach. A na nim w szczególności. 

background image

Musiała  wiedzieć.  Nie  była  przecież  niewiniątkiem.  Była  już  zamężna  i  przedtem  na 

pewno też miała już jakieś doświadczenia. Inaczej jak mogłaby tak szybko usidlić Billa? Jego 

kuzynek  znał  się  na  kobietach  co  najmniej  tak  samo  jak  na  trunkach,  i  miał  wysokie 

wymagania. 

 

Lucy tymczasem powtarzała sobie nad zlewem od dawna wyuczoną lekcję - żadnego 

zaangażowania,  żadnych  niemądrych  uczuć,  koniec  z  ryzykiem.  To  potem  tylko  boli.  Teraz 

napiją  się  kawy,  a  później  odeśle  pana  McClouda  do  jego  domu.  Musi  przecież  przeczytać 

książkę,  którą  dostała  od  Franka  na  gwiazdkę.  Sześćset  trzydzieści  cztery  strony  plus 

przypisy; powinno wystarczyć na jakiś czas. 

- Mmmm, jaka dobra kawa - pochwalił Stone, obejmując dłońmi gorący kubek. Przez 

czas,  kiedy  Lucy  nie  było  w  pobliżu,  zdołał  przemyśleć  to  i  owo  i  nabrać  do  sprawy 

niezbędnego dystansu.  -  Jest takie miejsce w Atlancie - dodał -  gdzie można zamówić sobie 

mieszankę różnych gatunków kawy. - To miał być tak zwany atak z flanki. 

- Możesz zrobić to samo w każdym większym supermarkecie - odparła Lucy. 

- Zapewne. Czy byłaś tam kiedyś? 

- W Atlancie? Nawet tam mieszkałam, ale sklepu, o którym mówisz, nie pamiętam. 

Nie rozwijała tematu. Stone musiał użyć specjalnych metod podpytywania. 

- Atlanta nie jest podobna do większości wielkich miast - mówiła Lucy, naprowadzona 

wreszcie na właściwy tor. - Mieszkałam tam, kiedy byłam zamężna - wyjaśniła, spuszczając 

wzrok  na  swe  bose  stopy.  Przesuwała  nimi  powoli  po  wypolerowanej  podłodze  werandy, 

jakby rozkoszując się dotykiem gładkiego drewna. Stone odczuwał to razem z nią, własnymi 

stopami. Wibrujące wrażenie przenosiło się dalej, w głąb ciała. 

Ciepła,  łagodna  bryza  przepływała  podmuchami  przez  wyspę,  przynosząc  zapach 

morskich rozlewisk, nagrzanych słońcem cedrów, żywiczne tchnienie sosen i coś jeszcze. Coś 

bardzo  subtelnego,  co  było  tylko  i  wyłącznie  nią...  Lucy.  Próbował  oprzeć  się  temu 

narkotycznemu działaniu. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na  ciemną ścianę najbliższych 

drzew,  na  migotliwe  światło  gwiazd  nad  cieśniną  Pamlico,  która  błyszczała  pod  nimi  jak 

srebro. 

Cienka  warstwa  potu  na  plecach  sprawiła,  że  bawełniana  koszulka  przywarła  do 

poparzonej skóry. Zaklął cicho. 

Lucy mruknęła coś ze współczuciem. Stone rozzłościł się jeszcze bardziej, choć starał 

się  tego  nie  okazywać.  Na  diabła  mi  jej  współczucie,  myślał.  Najbardziej  chciałbym,  żeby 

naga  leżała  teraz  pode  mną.  Albo  żebym  ją  miał  na  sobie,  jeśli  to  lubi.  Pragnął  jej  w  każdy 

background image

sposób,  w  jaki  mógłby  posiąść  jej  cudowne  ciało...  Ale  nie  po  to  tu  przecież  przyjechał.  Do 

rzeczy, człowieku, powtarzał sobie, do rzeczy. 

-  To  ty  byłaś  żoną  Billa  Hardissona,  prawda?  Zdawało  mi  się,  że  skądś  cię  znam. 

Chyba wasze zdjęcie zamieściła kronika towarzyska „Constitution” parę lat temu? 

Lucy przymknęła oczy. 

- Nie wiem, możliwe. - Starała się nie okazywać tego, co czuła. Przez tyle dni łudziła 

się, że tu, na Coronoke, będzie wreszcie bezpieczna, zapomni swojej przeszłości. 

- No, patrzcie państwo - mówił Stone. - Spotkałem żonę Billa Hardissona. Jak myślisz, 

twój mąż ma jakieś szanse w listopadowych wyborach? 

- Nie wiem - odparła zmęczonym głosem. - To mnie nie interesuje. Stone, powinieneś 

teraz  dużo  spać.  Mam  nadzieję,  że  kawa  ci  w  tym  nie  przeszkodzi.  Czy  masz  w  domu 

aspirynę? Dam ci całe opakowanie, zabierzesz je ze sobą. Weź dwie tabletki przed snem. 

Widać było, że nie chce rozmawiać o byłym mężu. Gdyby nie ciotka, Stone dałby jej 

spokój. Ale przecież obiecał... 

- A jego matka, Alicja Hardisson - ciągnął - dała ci chyba w kość jako teściowa? 

Lucy  popatrzyła  na  niego,  jakby  powiedział  coś  niezwykłego.  No  cóż,  to  nie  było 

łagodne stwierdzenie. Prowadził dochodzenie zbyt szybko i zapomniał o delikatności. 

-  Pani  Hardisson  była  dla  mnie  wspaniała.  Myślę,  że  miała  już  upatrzoną  inną 

kandydatkę na synową, ale... - wzruszyła ramionami. 

- Dlaczego tak sądzisz? 

- Tak się złożyło, że pani Hardisson była za granicą, kiedy wyjechaliśmy po kryjomu i 

wzięliśmy ślub. Widziałam, jaka była wstrząśnięta, kiedy się o tym dowiedziała. 

- Była wściekła na ciebie, prawda? 

Lucy bawiła się kubkiem, obracając go dookoła. 

- Nie, nigdy nie zrobiła mi nic złego. Prawdę mówiąc, była dla mnie kimś w rodzaju 

matki. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Nawet teraz, kiedy nie ma już względem mnie żadnych 

zobowiązań, jest dla mnie bardzo dobra. Zawsze będę wdzięczna losowi, że ją spotkałam na 

swojej drodze. 

O,  Boże,  myślał  Stone,  nie  mogę  tego  słuchać.  Gdyby  Lucy  zmieszała  z  błotem  całą 

rodzinę Hardissonów, naprawdę czułby się lepiej robiąc to, co robił. 

- Słyszałem, że ta baba strasznie zadziera nosa - nie ustępował. 

- To źle słyszałeś. Alicja Hardisson to jedna z najbardziej uprzejmych, serdecznych i 

wyrozumiałych  kobiet,  jakie  w  życiu  spotkałam.  Nawet  kiedy  miała  pełne  prawo  być 

wściekła,  nie  dawała  tego  po  sobie  poznać.  Na  pewno  była  mną  rozczarowana;  nie  dała 

background image

jednak  mi  tego  odczuć.  Była  naprawdę  cudowna,  przynajmniej  dla  mnie.  Nie  wiem,  co 

powiedziała  Billy'emu,  ale  ja  nigdy  nie  czułam  się  przy  niej  jak  ktoś  spoza  ich  kręgu.  A 

przecież, Boże mój,  wyglądałam wtedy  i zachowywałam się katastrofalnie. Nie umiałam się 

nawet przyzwoicie ubrać. Alicja nauczyła mnie wszystkiego. 

- Nauczyła cię, jak dama powinna wydawać pieniądze? 

Siedziała  na  skraju  ogrodowego  szezlongu;  jej  kolana  prawie  stykały  się  z  jego 

kolanami. 

- Pieniądze? Pieniądze nie mają nic wspólnego z tym, czy się jest damą, czy nie. Być 

damą  to  znaczy...  -  patrzyła  przed  siebie,  w  ciemność  -  ...to  znaczy  zachowywać  się  w  ten 

sposób, żeby ludzie dobrze się z tobą czuli. Widzisz, to chyba jest tak, że jeśli jesteś naprawdę 

pewien swojej wartości, nie musisz jej podbudowywać poprzez deptanie innych. Być damą to 

znaczy wiele, wiele więcej... - rozłożyła ręce bezradnym gestem - ale nie umiem ci tego lepiej 

wyjaśnić. Mogę powiedzieć tylko tyle, że cokolwiek się działo między Billem a mną, zawsze 

będę wdzięczna losowi za to, że poznałam panią Hardisson. 

Stone  pochylił  się  do  przodu,  opierając  łokcie  na  udach.  Patrzył  w  dół,  na  swoje 

zaciśnięte  dłonie.  Alicja  Hardisson  nazwała  tę  kobietę  chciwą,  perfidną  kłamczucha, 

przybłędą bez żadnych zasad moralnych. 

Nagle zrobiło mu się niedobrze. 

- Wiesz, chyba pójdę do domu... - wyjąkał. - Dziękuję ci za kolację, kąpiel, w ogóle za 

wszystko. To mi bardzo pomogło. Czuję się o wiele lepiej. 

Naprawdę  czuł  się  o  wiele  gorzej,  ale  to  nie  miało  nic  wspólnego  z  jego  poparzoną 

skórą. 

Wstali  jednocześnie.  Byli  tak  blisko  siebie.  Za  blisko.  Lucy  cofnęła  się  gwałtownie  i 

trafiła  na  krawędź  krzesła.  Stone  wyciągnął  rękę,  żeby  ją  podtrzymać.  W  zmysłowym 

napięciu, które narastało między nimi od dawna, to jedno dotknięcie wystarczyło. 

Ciepło  jej  gładkiego,  sprężystego  ciała  rozpaliło  w  nim  płomień,  który  próbował 

tłumić przez cały wieczór. Objął silniej jej plecy. Stłumione światło, które oświetlało taras z 

otwartych  drzwi  domku,  odbijało  się  w  jej  błyszczących  oczach.  Rozchyliła  usta,  jakby 

chciała coś powiedzieć... Nie powiedziała. Stone patrzył głodnym wzrokiem na jej wilgotne, 

nie tknięte szminką wargi. W końcu pochylił się i wziął to, co już na niego czekało. 

 

Na ucieczkę miała jeszcze czas, mnóstwo czasu, ale wiedziała, że nawet nie spróbuje. 

Wiedziała,  że  ma  aż  za  wiele  powodów,  dla  których  nie  powinna  tego  robić.  Nie  chciała  o 

nich pamiętać. 

background image

To było nieuniknione, tak samo jak ból w sercu, który przyjdzie potem. 

Jego  ciepłe  ciało  pachniało  herbatą.  Zapach  ten  łączył  się  ze  świeżym  zapachem  jej 

mydła  i  czymś  nieuchwytnie,  oszałamiająco  męskim.  Pierwsze  muśnięcie  jego  ust  było  tak 

delikatne,  że  poczuła  je  bardziej  jak  lekkie  tchnienie  ciepła  niż  fizyczny  dotyk.  Jego  wargi 

potem  dotykały  jej  znowu,  usuwały  się  i  znowu  znajdowały  jej  usta  w  krótkich,  jakby 

przelotnych,  ale zniewalających pocałunkach. Dłonie zsunęły się w dół,  wzdłuż jej pleców i 

otoczyły ją w pasie, przyciskając mocno do podnieconego ciała Stone'a.  Usta ogarnęły teraz 

jej  usta  zachłannie,  z  rosnącym  pożądaniem.  Usłyszała  stłumiony  jęk.  Poparzona  słońcem 

skóra? To przecież boli, on nie powinien... 

Oboje nie powinni! 

Zanim  zdążyła  jakoś  zareagować,  jego  pocałunek  pogłębił  się  jeszcze,  a  potem  było 

już  za  późno,  żeby  się  zatrzymać.  Lucy  mogła  tylko  napawać  się  smakiem  jego  ust,  czuć 

narastający ogień wspólnej namiętności. Jego język odszukiwał najwrażliwsze miejsca jej ust, 

penetrował  je  głęboko,  potem  cofał  się  znowu,  splatał  się  z  jej  językiem  w  cudownej 

pieszczocie, która rozpalała w niej coraz dziksze pragnienia. 

Coś jeszcze próbowało ją ostrzec: Będziesz tego żałować! 

Nie chciała nawet o tym myśleć. 

To zawsze przynosi potem cierpienie i ból! 

Nie, sprzeciwiała się natrętnej myśli, Stone nigdy nie zrobi mi krzywdy! On nie musi 

nic robić. Wystarczy, że odejdzie. 

Odejdzie.  Ja  właśnie  powinnam  to  teraz  zrobić,  pomyślała  Lucy.  Ostatkiem  woli 

uchyliła  głowę.  Usta  Stone'a  ześliznęły  się  po  jej  policzku.  Odsunął  się  od  niej.  Tak  bardzo 

chciała objąć go ramionami i trzymać przez resztę swego życia. 

- Chyba zapomnieliśmy się oboje - wyszeptała drżącym głosem. 

- Chyba tak - odpowiedział, z trudem łapiąc oddech. 

Jej też brakowało tchu. 

- Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, Stone... Chodzi mi o twoje plecy. 

Roześmiał się. Zabrzmiało to tak chrapliwie i twardo, że ledwie przypominało śmiech. 

Odwrócił się i oparł dłonie o poręcz werandy. Jej ręka wyciągnęła się w jego stronę w pełnym 

wyrazu geście. Chciała go dotknąć. Po chwili dłoń opadła. Nie powinnam go dotykać, mówiła 

sobie. Nigdzie. 

Na  tę  myśl  znowu  poczuła  opływającą  ją  falę  gorąca.  Niezgrabnie  zbierała  ze  stołu 

nakrycia. Musiała się czymś zająć, zanim zrobi głupstwo. Głupstwo nie do naprawienia. 

background image

- Nie powiem ci, że żałuję tego, co się stało, bo bym skłamał - powiedział Stone. Stał 

odwrócony, z pochylonymi ramionami. Białe dżinsy opinały nisko jego wąskie biodra. 

Przypomniała  sobie,  jak  wkładał  nogi  w  nogawki,  wreszcie  wciągnął  swój  płaski 

brzuch,  żeby  je  zapiąć.  Zrobiła  się  półprzytomna.  Próbowała  przestać  patrzeć  na  to  miejsce 

między  jego  nogami  i  nawet  jej  się  to  udało.  Przecież  nie  reagowała  tak  nigdy,  nawet  w 

szalonych  latach  wczesnej  młodości.  Nie  pozwalała  sobie  na  to,  bo  Lillian  i  Ollie  Mae  aż 

nazbyt często ją ostrzegały: kobieta, której spodoba się ciało mężczyzny, jest stracona. 

Przy  Billu  nigdy  nie  czuła  takiego  podniecenia;  jej  krew  nie  wrzała,  nie  miękła  cała 

jak  wosk  z  pragnienia.  Pod  nienagannie  skrojonymi  garniturami  ciało  Billa  było  białe  i 

nieprzyjemnie miękkie, zupełnie gładkie. 

Stone był mocno owłosiony. Ciemne, kręte włosy pokrywały jego pierś, ręce i nogi. O 

tej  wieczornej  godzinie  na  twarzy  miał  wyraźny  cień  zarostu.  Kiedy  patrzyła  ukradkiem  na 

ciemne zakątki jego pach, czuła, jak nogi uginają się pod nią z wrażenia. O Boże... 

- Tak - mruknęła w odpowiedzi. - To znaczy, nie... Chciałam powiedzieć, że wszystko 

w porządku. To się zdarzyło, i już. To nie ma żadnego... 

Znaczenia, dokończyła w myśli. Nagle zapragnęła, żeby tak nie było. Chciała, żeby to, 

co się stało, znaczyło dla Stone'a tak wiele, jak wiele znaczyło dla niej. 

 

Następnego  ranka  motorówka  Keegana  przywiozła  pocztę  i  jednego  pasażera.  Stone 

jeszcze spał, przede wszystkim dlatego, że całą noc nie mógł zmrużyć oka. 

- Hej, chłopie, jesteś tam? - usłyszał czyjś głos. - Stone, czy możesz mnie wpuścić? 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Prawie  dziesięć  lat  temu  Stone  zakochał  się  bez  pamięci  w  ślicznej  młodej 

dziewczynie z Hamilton, w stanie Massachusetts. Shirley Stocks była córką znanego chirurga. 

Kiedy  się  poznali,  świeżo  upieczona  maturzystka  nieśmiało  przyznała  się,  że  była  już  raz 

zaręczona. 

Później  dowiedział  się  od  jej  brata,  Reece'a,  że  przed  ukończeniem  dziewiętnastu  lat 

siostra była już zaręczona dwa razy, ale dla Stone'a nie miało to wtedy żadnego znaczenia. 

Shirley  reprezentowała  ten  sam  typ  ciemnej  szatynki  o  fiołkowych  oczach,  który  w 

postaci  Elizabeth  Taylor  uosabiał  najpiękniejszą  kobietę  świata.  Jej  wygląd  wystarczał  więc 

już,  żeby  odebrać  mężczyźnie  zdolność  jasnego  myślenia.  Shirley  na  dodatek  była  słodką 

istotką, wystarczająco inteligentną jak na męskie wymagania. Przyzwoicie traktowała swoich 

rodziców i okazywała wiele tolerancji wobec młodszego brata, który w tym czasie był w dość 

trudnym wieku. 

Przyjaciele Stone'a mówili, że wygrał los na loterii. Napawał się ich zazdrością. 

Do dziś nie może zrozumieć, dlaczego ten związek nie wytrzymał próby czasu, ale tak 

się  stało.  To  prawda,  że  niewiele  łączyło  go  z  Shirley  w  sensie  psychicznym.  W  tamtych 

dniach wyobrażał sobie, że udane współżycie seksualne stanowi najlepszy początek, a reszta 

sama przyjdzie. Shirley chciała mieć dom i rodzinę, ponieważ tak została wychowana. Stone 

też tego chciał, ponieważ nie miał w swym życiu ani domu, ani prawdziwej rodziny. 

Widocznie nie pragnął tego dość mocno. 

W  czasach  swego  związku  z  Shirley  był  świeżo  akredytowanym  reporterem, 

obsługującym  kilka  dzienników.  W  każdej  chwili  dnia  i  nocy  gotów  był  ruszyć  w 

poszukiwaniu  tematu  reportażu,  który  sprawiłby,  że  on,  Stone,  zostałby  zaliczony  do  grona 

najlepszych dziennikarzy. 

Ileż to razy Shirley planowała wspólny wyjazd, a potem czuła gorycz rozczarowania. 

Stone  wyjeżdżał  w  ostatnim  momencie,  bo  gdzieś  tam,  w  kolejnym  zakątku  Nowej  Anglii 

działo  się  coś  ważnego.  Stara  kobieta  z  parasolem  przyczyniała  się  do  schwytania  groźnego 

bandyty,  huragan  pustoszył  wyspy  Karoliny  albo  łódź  pełna  uciekinierów  z  Kuby,  ludzi 

pozbawionych przez wiele dni wody i żywności, z trzema rodzącymi kobietami na pokładzie, 

próbowała umknąć statkom straży przybrzeżnej. 

Zawsze gdzieś tam działo się coś ważnego i zawsze on musiał tam jechać, zostawiając 

Shirley  samą  na  przyjęciu,  na  koncercie,  na  tańcach.  Potem  przyjeżdżał  z  powrotem,  z 

background image

kwiatami,  słodyczami  i  jakimiś  beznadziejnymi  przeprosinami.  Przez  parę  dni  ona  wciąż 

płakała, a Stone czołgał się u jej stóp. Trwało to ponad rok, aż wreszcie któregoś dnia Shirley 

oddała mu pierścionek i  kazała wynosić się do diabła. Może tylko wypowiedziała to innymi 

słowami. 

Nawet sam przed sobą nie przyznawał się, że przyjął to z ulgą. Kilka lat potem spotkał 

Shirley na lotnisku. Miała na ręku pierścionek z diamentem co najmniej trzy razy większym 

od  tego,  który  Stone  podarował  jej  na  zaręczyny.  Odlatywała  do  Nowego  Jorku,  aby  kupić 

wyprawę ślubną. Stone, wówczas pracujący dla IPA, jechał do Bejrutu. 

Na  lotnisku  towarzyszyli  Shirley  ojciec  i  brat,  w  tym  czasie  już  czternastoletni. 

Chłopiec  zasypał  Stone'a  pytaniami  na  temat  sytuacji  w  Libanie,  kto  tam  do  kogo  strzela  i 

dlaczego.  Stone  zdał  sobie  sprawę,  że  ten  dociekliwy  nastolatek  jest  mu  bliższy  niż 

kiedykolwiek  była  jego  siostra.  Gdy  ogłoszono  jego  lot,  ucałował  na  pożegnanie  swoją  byłą 

narzeczoną i złożył jej życzenia szczęścia na nowej drodze życia. Doktor Stocks zignorował 

jego  wyciągniętą  rękę.  Stone  poczuł  się  wówczas  jak  niewdzięczny  łajdak.  Kiedy  jednak 

ż

egnał się z Reece'em gestem: „przebij piątkę”, ogarnęło go wzruszenie. 

Fakt,  że  byli  ze  sobą  w  kontakcie  przez  następne  lata,  należało  zawdzięczać  głównie 

jego  młodemu  przyjacielowi,  ale  naprawdę  lubił  te  ich  rzadkie  spotkania  czy  telefony.  Być 

może  dzieciak  przypominał  mu  jego  samego  z  młodych  lat.  Miał  ten  sam  wewnętrzny 

niepokój i tyle idealizmu, że nie było to ani modne, ani praktyczne. 

Pisywali do siebie co jakiś czas. W jednym z dawniejszych listów Reece przesłał mu 

zestaw wycinków o ślubie swojej siostry z bostońskim doradcą giełdowym. Stone przyglądał 

się niewyraźnym zdjęciom oszałamiającej panny młodej i jej przystojnego partnera, próbując 

przekonać samego siebie, że chciałby być na jego miejscu. 

Nie  przekonał.  Miał  jedynie  jakieś  poczucie  winy.  I  ulgi...  No,  co  tu  kryć,  ogromnej 

ulgi. 

Często  zastanawiał  się  nad  sobą.  Myślał  o  tym  swoim  egoizmie,  bo  jakże  inaczej  to 

nazwać, egoizmie, który kazał mu przełożyć swoje ambicje nad potrzeby ukochanej kobiety. 

Nie doświadczył potrzeby  dawania czegoś z siebie. Byłby złym mężem. Teraz przynajmniej 

Shirley jest szczęśliwa i w gruncie rzeczy jemu to zawdzięcza. Podobno ma z tym swoim, jak 

mu tam, troje dzieci i pracują pewnie nad czwartym. 

A co on osiągnął w tym czasie? 

Kilka  dziennikarskich  nagród,  jakieś  tam  uznanie  w  środowisku  i  nie  tylko,  niezły 

status  materialny  i  nieco  satysfakcji.  Oprócz  tego  czterdziestoprocentową  utratę  słuchu  w 

jednym uchu i interesujący zestaw blizn na całym ciele. 

background image

Natomiast  teraz  ma  w  domu  gościa,  który  studiuje  dziennikarstwo  i  dla  którego  jest 

wzorem i bohaterem. 

Nigdy nie czuł się bohaterem, szczególnie w tej chwili. 

 

-  Człowieku,  wyglądasz  jak  przypalony  diabeł  -  zauważył  ze  śmiechem  Reece.  W 

ciągu  paru  godzin  swojego  pobytu  zdążył  skonsumować  pół  torby  chipsów,  trzy  czerstwe 

bułki  z  cynamonem,  ostatek  salami  i  wypić  pół  litra  mleka.  Teraz  przeszukiwał  lodówkę  w 

nadziei, że znajdzie coś jeszcze. 

Stone  spojrzał  na  niego,  łagodnie  mówiąc,  bez  entuzjazmu.  Po  pierwsze,  nie  był  w 

stanie  się  nawet  ogolić.  Schodząca  z  twarzy  skóra  swędziała  go  pod  niemniej  swędzącym 

trzydniowym  zarostem  i  doprawdy  nie  był  w  nastroju  do  wysłuchiwania  komentarzy  faceta, 

który wyglądał jak męska gwiazda popularnego serialu. 

- Szukasz czegoś do jedzenia? Przecież dopiero minęła jedenasta. 

-  Jechałem  przez  całą  noc.  Wszystko  po  drodze  było  pozamykane  -  pożalił  się 

zgłodniały gość. 

Stone postanowił zapomnieć na jakiś czas o swoich problemach. Jest spora szansa, że 

Reece, z natury ciekawski i gaduła, nie da mu czasu na niepotrzebne rozmyślania. 

-  Jeżeli  jesteś  głodny,  to  odsuń  się  od  tej  lodówki  -  zamruczał.  -  Masz  szczęście; 

umiem  robić  wspaniałe  kanapki  z  sardynkami  i  kiszoną  kapustą.  Cebulę  dodaję  na  życzenie 

gości. 

- Mówisz poważnie? 

-  Chcesz  coś  zjeść  czy  nie?  Nie  jesteś  w  swoim  domu  w  mieście,  gdzie  podnosisz 

słuchawkę i przywożą ci, co chcesz. 

Reece  nie  był  wybredny.  Jedzenie  to  jedzenie.  Usiedli  do  posiłku  przyrządzonego 

naprędce z tego, co jeszcze zostało, i rozmawiali o studiach Reece'a, o sytuacji na Bałkanach i 

politycznych planach niektórych jego nauczycieli. 

Stone wysunął problem dziennikarskiego obiektywizmu. Wdali się w gorącą dyskusję 

o  uprzedzeniach,  nastawieniach,  subiektywnych  sądach  i  ich  roli  w  polityce.  Nie  doszli  do 

ż

adnych  konstruktywnych  rozwiązań,  ale  w  tym  czasie  zjedli  wszystko,  co  nadawało  się  do 

spożycia  i  opróżnili  ostatnie  sześć  puszek  piwa.  Stone  poczuł  się  znacznie  lepiej.  Było  mu 

dobrze do chwili, kiedy Reece wyprostował się na krześle, gwizdnął cicho i zakomunikował: 

- Chyba rzucę okiem na plażę. Zobaczymy się później, dobrze? 

Stone  wiedział  aż  nadto  dobrze,  na  co  Reece  chce  rzucić  okiem.  Z  pewnością  nie 

chodziło mu o krajobraz. 

background image

- Proszę bardzo. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zostanę w domu? 

- Jasne, człowieku! Z taką skórą nie wychodziłbym na słońce do końca tygodnia. 

Już to widzę, pomyślał Stone z goryczą. 

- Idź tą ścieżką aż do dużego, wyschniętego cedru tuż przy plaży - objaśnił. - Wtedy z 

prawej  strony  zobaczysz  na  wodzie  boje,  znajdujące  się  o  jakieś  trzydzieści  metrów  od 

brzegu. Ten fragment zatoki jest bezpieczny i wystarczająco głęboki, żeby sobie popływać. - 

Miał spore wątpliwości, czy Reece zamierzał rzeczywiście pływać. 

Widział  z  tarasu,  jak  chłopak  biegnie  piaszczystą  ścieżką  z  ręcznikiem  owiniętym 

wokół muskularnej szyi, w opiętych czerwonych kąpielówkach wielkości damskiej chustki do 

nosa. Po chwili Stone zamknął oczy i próbował się zdrzemnąć, ale organizm, mimo zmęcze-

nia,  nie  chciał  się  podporządkować  jego  woli.  leszcze  później,  już  w  łóżku,  kręcił  się  i 

przewracał  tyle  razy,  aż  poparzona  skóra  sprzeciwiła  się  dalszym  kontaktom  z  pościelą. 

Wyszedł  znowu  na  taras  i  siedział  tam  do  świtu,  patrząc  na  sąsiedni  domek.  Myślał  o 

kobiecie,  która  tam  teraz  spała  z  rozrzuconymi  długimi  nogami.  Zastanawiał  się,  po  co 

przywołał w wyobraźni ten obraz. Co on by tam robił? Wiedział dokładnie, co chciałby robić. 

 

Lucy  oddaliła  się  od  brzegu  na  tyle,  że  woda  sięgnęła  jej  do  bioder.  Wtedy 

zanurkowała  i  płynęła  tak  długo,  aż  brakło  jej  powietrza.  Potem  zaczęła  pływać  tam  i  z  po-

wrotem,  ostro  i  metodycznie,  aż  jej  nogi  i  ramiona  stały  się  jak  z  ołowiu,  aż  ich  uderzenia 

ledwie muskały wodę. 

To na nic, pomyślała. Mogłabym popłynąć na  Bermudy i z powrotem i to by nic nie 

pomogło.  Tak,  kochana,  niczego  się  nie  nauczyłaś,  karciła  samą  siebie.  Podobno  od  dawna 

wiedziałaś, co to znaczy zapragnąć czegoś, czego nigdy nie będzie można mieć; co to znaczy 

brać złudzenia za rzeczywistość. Przerabiałaś ten temat tyle razy i co? Groch o ścianę. 

- Hej, jaka tam jest woda? - usłyszała od brzegu. 

Ręka zamarła w kolejnym ruchu, stopy zanurzyły się pod wodę. Musiała zrobić kilka 

szerokich  ruchów  ramionami,  żeby  utrzymać  się  na  powierzchni.  Mrugając  zalanymi  słoną 

wodą oczami, spojrzała w kierunku brzegu. Zobaczyła męską sylwetkę, płynącą w jej stronę, i 

jej serce załomotało z całą siłą w piersi. 

Po chwili uspokoiło się. To nie mógł być Stone. A jeśli to nie jest Stone, to może sobie 

być, kim chce. Co ją to obchodzi? 

Mężczyzna  był  już  całkiem  blisko.  Młody  i  piekielnie  przystojny.  Świetnie 

zbudowany;  dziewczyny  mówią  o  takim  pośród  stłumionych  śmieszków  i  porozumiewaw-

czych spojrzeń: „Kaaawał chłopa”. 

background image

-  Można  popływać  -  objaśniła.  -  Cztery  razy  tam  i  z  powrotem  między  bojkami  to 

prawie kilometr. 

-  Tak  mi  się  wydawało  -  odparł  Reece,  który  wcale  nie  zauważył  bojek.  Podziwiał 

właśnie  imponujący  obiekt,  który  z  tarasu  Stone'a  widział  tylko  z  tyłu  i  z  boku.  Od  przodu 

widok był jeszcze bardziej fascynujący. 

Dziewczyna  była  nieco  starsza,  niż  się  spodziewał,  ale  od  jakiegoś  czasu  był 

wyznawcą  teorii,  że  najlepsze  kobiety  są  jak  szlachetne  wina,  z  wiekiem  nabierają 

prawdziwej klasy. 

Mieli  już  za  sobą  towarzyskie  wstępy.  Kiedy  Lucy  stwierdziła,  że  jest  zmęczona,  i 

skierowała się do brzegu, Reece podążał za nią jak wierny spaniel. 

Cóż miała robić? Nie krył swojego zachwytu, ale też nie stawał się napastliwy. Był po 

prostu  miły.  Lucy  uznała,  że  właśnie  teraz  przydałby  się  jej  przyjaciel,  nawet  o  dziesięć  lat 

młodszy. 

- W którym domku mieszkasz? - zapytał. 

Wskazała mu dach wyłaniający się zza drzew. Jeśli w jakimś momencie ten chłopiec 

zrobi się natrętny, zawsze może zamknąć na haczyk zewnętrzne drzwi. 

-  Jestem  gościem  Stone'a  McClouda  -  ciągnął.  -  Pewnie  już  go  znasz.  To  mój 

przyjaciel z dawnych czasów. Tak naprawdę dzięki niemu studiuję teraz dziennikarstwo. 

Lucy  nie  chciała  rozmawiać  o  McCloudzie.  Nie  chciała  nawet  o  nim  myśleć.  Reece 

powiedział jej, w jaki sposób Stone zarabia na życie, bo jednak o to spytała. Potem zmienili 

temat. 

- Skąd jesteś? - zapytała. Reece z zapałem suszył na słońcu swoje ciemnoblond włosy, 

przeczesując je palcami i napinając przy tym mięśnie ramion. 

- Z Massachusetts. A ty? 

-  Z  różnych  miejsc.  -  Nie  chciała  mówić  o  sobie.  Chyba  wcale  nie  miała  ochoty  na 

rozmowę,  ale  lepsze  to,  niż  znowu  bić  się  z  tamtymi  myślami.  Zapytała  go,  czy  ma  jakieś 

rodzeństwo. 

To, niestety, znowu sprawiło, że zaczęli mówić o McCloudzie. 

-  Mam  siostrę,  Shirley.  Dzięki  niej  poznałem  Stone'a.  Byłem  wtedy  małym 

dzieciakiem.  Shirley  jest  ode  mnie  dużo  starsza.  Była  zaręczona  ze  Stone'em.  Moja  siostra 

ciągle  się  z  kimś  zaręczała.  Tak  jak  ciągle  bawiła  się  lalkami.  Mówiła,  że  wypruje  mi 

wątrobę,  jeśli  ich  dotknę.  Cały  czas  opowiadała  o  tym,  że  będzie  miała  własny  dom  z 

pokojówką,  kucharką  i  tak  dalej.  Nie  umiała  myśleć  o  niczym  innym  poza  tym,  że  kiedyś 

background image

będzie  żoną  i  matką.  Wyobrażasz  sobie,  że  teraz  jakaś  dziewczyna  mogłaby  być  tak  głupia, 

ż

eby się do tego przyznawać, nawet gdyby też tylko o tym myślała? 

Lucy  roześmiała  się.  Owszem,  zna  taką  dziewczynę.  Wbrew  temu,  co  głoszą 

feministki,  niektóre  kobiety  mają  silny  pociąg  do  budowania  własnego  gniazda.  Czyż  ona 

sarna  nie  woziła  od  Luizjany  do  Teksasu,  od  Teksasu  do  Georgii,  a  potem  od  Georgii  do 

Północnej  Karoliny  tych  przerośniętych  roślin  w  doniczkach,  starych  fotografii  w 

zniszczonych ramkach, wiklinowego koszyka, do którego tatuś wrzucał skarpetki i koszule do 

zacerowania, choć kobiety, które to robiły, ciągle się zmieniały. Woziła też ze sobą obdrapaną 

gitarę, która musiała stać w kącie każdego kolejnego miejsca nazywanego domem. 

Już dawno stała się niezależna, zarabiała na siebie i nie potrzebowała niczyjej pomocy. 

Umiała  jednak  współczuć  kobiecie,  która  kiedyś  marzyła  o  stworzeniu  domu  i  urodzeniu 

dzieci  pewnemu  szczupłemu,  ciemnowłosemu  mężczyźnie  o  szarych  oczach,  mężczyźnie, 

którego  zmarszczone  brwi  sprawiały,  że  słońce  zachodziło  za  chmury,  a  uśmiech  rozjaśniał 

wszystko dodatkowym blaskiem. 

Chciała  wiedzieć,  które  z  nich  zerwało  zaręczyny,  ale  właśnie  dlatego,  że  chciała 

dowiedzieć się tak bardzo, nie zapytała. Reece zaczął już mówić o szansach drużyny Heelsów 

na zdobycie pucharu w przyszłym roku po tym, jak utracili trzech najlepszych zawodników. 

Nawet  nie  zauważył,  że  Lucy  odpowiada  trochę  nie  na  temat.  Mówił  dalej  o  sporcie,  kiedy 

zapadła w drzemkę. 

Miły  chłopak,  myślała  sobie,  leżąc  na  brzuchu,  podczas  gdy  późnopopołudniowe 

słońce  ogrzewało  przyjemnie  jej  ciało.  Sympatyczny  i  niekłopotliwy  towarzysz.  To  chyba 

właśnie to, czego jej teraz trzeba. Samotni mają za dużo czasu na myślenie. 

-  Może  usmażylibyśmy  dziś  sznycle  po  wiedeńsku?  -  zaproponował.  -  Ale  muszę 

najpierw  pojechać  po  zakupy.  Ogołociłem  lodówkę  Stone'a  ze  wszystkich  zapasów,  a  po  tej 

kąpieli jestem wściekle głodny. Wybierzesz się ze mną? 

 

Stone czekał już pod jej domem, kiedy wróciła z plaży. W niektórych miejscach zeszła 

mu  skóra.  Na  kim  innym  może  wyglądałoby  to  nieciekawie,  ale  na  nim  nie.  Wręcz 

przeciwnie.  Może  dlatego,  że  jakakolwiek  oznaka  ludzkiej  słabości  u  tego  aż  nazbyt 

odpornego mężczyzny robiła tak rozbrajające wrażenie... 

-  Wyglądasz,  jakbyś  niedawno  nieźle  się  bawiła  -  stwierdził,  gdy  Lucy  weszła  na 

werandę i rzuciła na oparcie krzesła unurzany w piasku ręcznik. 

- A ty wyglądasz, jakbyś się teraz dobrze bawił - odpaliła. 

background image

Wcale  na  takiego  nie  wyglądał.  Może  był  już  bledszy,  leżał  wygodnie  na  jej 

ogrodowym  szezlongu,  ale  było  w  nim  coś  takiego  -  może  w  pochyleniu  ramion,  może  w 

wyrazie szarych oczu, co mówiło, że nie czuje się dobrze. 

- Wyobrażam sobie, że spotkałaś już mojego gościa? 

-  Reece'a?  Tak,  spotkałam.  Czy  chciałeś  czegoś  ode  mnie?  -  zapytała,  akcentując 

ostatnie  zdanie.  -  Umówiłam  się  z  Reece'em  na  przystani.  Muszę  tylko  wziąć  prysznic  i 

zmienić ubranie, więc... 

- Jest trochę za młody dla ciebie, prawda? 

Lucy uniosła brwi. 

- Doprawdy? To może go zaadoptuję. 

- Jego rodzice nie zgodzą się na to. 

- Ma także siostrę, prawda? Shirley... 

-  Co  on  ci  mówił  o...  Zresztą  to  nie  ma  znaczenia.  Zapomnijmy  o  tym.  Po  prostu 

zapomnijmy, dobrze? - uniósł się nieco na szezlongu. 

- Już to zrobiłam. 

Stone  stanął  teraz  w  drzwiach.  Wyglądało  to  tak,  jakby  nie  zamierzał  się  stamtąd 

ruszyć. Lucy musiała przecisnąć się tuż koło niego. 

- Lucy? - Był tak blisko, że czuła lekko miętowy zapach jego pasty do zębów. Miał na 

sobie te same wypłowiałe dżinsy i spraną koszulę. - Czy moglibyśmy porozmawiać? 

- Chyba nie, Stone. Mówiłam ci, że mam się spotkać... 

-  Wiem,  z  Reece'em.  Macie  zamiar  popływać  w  blasku  księżyca.  Księżyc  wzejdzie 

jednak dopiero za osiem godzin, więc poświęć mi parę minut, dobrze? 

Widziała, że niedawno się golił. Jego wilgotne włosy nosiły ślady grzebienia. Dopiero 

co wyszedł spod prysznica, a ona nadal lepiła się od morskiej soli i piasku. 

-  Stone,  naprawdę  nie  wiem,  o  czym  mielibyśmy  rozmawiać.  -  Próbowała  wejść  do 

domku, ale Stone wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka w powolnej, zamierzonej pieszczocie. 

Potem jego ręka opadła na ramię Lucy. Spojrzała na niego z nagłym smutkiem w oczach. 

- Proszę cię - wyszeptała. - Nie rób tego. 

-  To  nie  bądź  taka  uparta.  -  Sięgnął  druga  ręką,  żeby  przymknąć  drzwi,  po  czym 

przyciągnął  ją  do  siebie.  Nie  opierała  się.  Powietrze  wokół  nich  dwojga  nagle  wypełniło  się 

ż

arem. Lucy próbowała złapać oddech, chciała oprzeć się temu, czego tak pragnęła. 

- Stone, ja nie wiem, czego ty możesz chcieć ode mnie. 

-  Owszem,  wiesz  -  odpowiedział  cicho.  Jego  ręce  otoczyły  talię,  po  czym  ześliznęły 

się  niżej,  obejmując  krągłość  bioder.  -  Tak,  moja  pani,  wiesz  aż  za  dobrze,  czego  chcę, 

background image

ponieważ  sama  chcesz  tego  tak  samo  jak  ja.  A  ja  pragnę  tego  tak  bardzo,  że  muszę 

spróbować... 

- Ale przecież my się nawet nie lubimy - kłamała. - To nie ma sensu! 

- Udowodnij mi, że się nie lubimy...  - westchnął, przyciskając głowę  Lucy  do swego 

ramienia.  Jej  wilgotny,  pełen  piasku  kostium  kąpielowy  przywarł  ciasno  do  jego  suchego, 

ciepłego ciała. Mocny, zdrowy zapach kobiety owionął go gorącą falą. Był podniecony i zły. 

Jego  podniecenie  pobudziło  zmysły  Lucy;  gniew  tylko  wzmocnił  ten  efekt.  Lucy  nie 

wiedziała,  dlaczego  Stone  jest  zły,  ale  to  nie  miało  znaczenia.  Nic  już  nie  miało  znaczenia 

oprócz pragnienia, które przyciągnęło ich do siebie, jak magnes przyciąga stal. 

-  Doprowadzasz  mnie  do  szaleństwa  -  mówił  Stone  gardłowym  szeptem,  chowając 

twarz w zagłębieniu jej szyi. - Zamiast spad, wyobrażam sobie, jak by to było położyć cię pod 

sobą i... 

- Nie - prosiła Lucy. - Nie mów o tym! 

Jego język pieścił skórę dziewczyny małymi, kolistymi ruchami. 

- Nie muszę tego mówić. Ty i tak myślisz o tym samym, co ja. 

- Nie, wcale nie! 

Krok  po  kroku,  Stone  popychał  ją  do  wnętrza  domku,  podpierając  ramionami, 

wsuwając swe muskularne uda między jej nogi w sposób, który wzmagał pożądanie Lucy do 

utraty zmysłów. 

W  samych  drzwiach  chwycił  zębami  czubek  jej  podbródka.  Krzyknęła  cicho.  Zanim 

zdołała się odwrócić, objął ustami jej wargi i wtedy było już za późno. 

-  Nawet  nie  zamknęliśmy  drzwi  na  haczyk  -  wyszeptała  po  długiej  chwili.  Stała  i 

czekała na niego, kiedy ruszył w kierunku wyjścia. 

- Teraz już są zamknięte - powiedział, podejmując przerwane działania w tym samym 

miejscu. 

W  końcu  znaleźli  się  w  sypialni,  chociaż  jeszcze  nie  w  łóżku.  Stone  oparł  się  o 

krawędź komody i powoli zsuwał ramiączka niebieskiego kostiumu Lucy. 

Przyciśnięta  do  nabrzmiałego  miejsca  między  jego  nogami,  Lucy  czuła  ten  żar,  tę 

fizyczną gotowość; jej ciało odpowiadało na to tak gwałtownie, że, drżąc, nie mogła już ustać 

na nogach. 

- Będziemy tego żałować - powiedziała, próbując po raz ostatni się opanować. 

- Bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy tego nie zrobili. - Stone znowu objął wargami jej 

usta w natarczywym żądaniu, któremu tak chętnie się poddawała. 

background image

Nie  chciał  jej  ponaglać.  Wyobrażał  sobie  tę  chwilę,  odkąd  pierwszy  raz  zobaczył 

Lucy.  Nie  zastanawiał  się  wtedy,  czy  to  będzie  w  porządku,  czy  nie,  nie  myślał  nawet,  że 

mogą tego potem żałować. Zniósłby ten żal, gdyby trzeba było. Teraz myślał już tylko o tym, 

ż

eby  trzymać  ją  w  ramionach,  kochać  się  z  nią  do  chwili,  gdy  oboje  zostawią  za  sobą 

wszystkie myśli... a potem robić to znowu i znowu. 

Być może potem mógłby się zastanowić, czy to, co jest między nimi, ma sens, czy nie. 

Bo  to  coś  istniało  aż  nadto  realnie.  Miał  tylko  nadzieję,  że  jest  to  jedynie  pociąg  fizyczny. 

Ż

ycie nauczyło go, że nie powinien myśleć o niczym więcej. 

Jej usta były jak chłodny jedwab, ich wnętrze również przypominało jedwab, ale jakże 

gorący.  Całował  je,  czując  na  swych  wargach  sól,  słodycz,  wreszcie  jakąś  esencję  smaków, 

których  nie  sposób  opisać.  Lucy  była  bardziej  oszałamiająca  niż  jakakolwiek  kobieta,  którą 

kiedykolwiek znał, z którą się kiedykolwiek kochał. 

Rozpięła jego koszulę, odpięła górne zatrzaski dżinsów. Stone jęknął. 

- Kochanie, nawet mnie tam nie dotykaj. Czekałem na to za długo... 

Lucy zmusiła swe dłonie, żeby przesunęły się wyżej, pomiędzy pasek spodni Stone'a i 

gęstwinę  włosów  na  piersi.  Poczuła  pod  palcami nieregularną  linię  blizny;  zatrzymała  się  tu 

przez chwilę, ale po chwili przestała o niej myśleć. 

Stone był taki cudowny; tak bardzo go pragnęła. Nigdy w życiu nie odczuwała tego w 

ten  sposób  -  dziki,  naglący  głód  dotykania,  smakowania,  doświadczania  mężczyzny 

wszelkimi zmysłami, stawania się częścią jego ciała, jego doznań, wszystkiego, co nim jest. 

Ukrył twarz pomiędzy jej piersi, zbliżając je do siebie dłońmi, pieszcząc kciukami ich 

napięte,  twarde  koniuszki.  Dreszcz  wstrząsnął  jej  ciałem,  uda  napięły  się  j  rozluźniły. 

Myślała, że za chwilę zemdleje w uścisku jego ramion. 

- Na łóżko... - westchnęła cicho. - Nogi mam jak z waty... 

- Ja też... wszystko... poza jednym... - odparł Stone, śmiejąc się chrapliwie. 

Gdzieś  pomiędzy  komodą  a  łóżkiem  Stone  pozbył  się  reszty  ubrania.  Kostium  Lucy 

zsunięty  był  już  do  bioder;  dziewczyna  zsunęła  go  niżej,  aż  spadł  na  podłogę.  Na  udach  i 

pośladkach pozostały grudki grubego piasku, ale jakież to mogło mieć znaczenie. 

Stone  przez  długą  chwilę  stał  jeszcze  obok  łóżka  i  patrzył  na  kobietę,  leżącą  w 

poprzek posłania. Była jego spełnionym marzeniem i czymś więcej, o czym nawet nie potrafił 

marzyć.  Bledszy  odcień  ciała,  gdzie  nie  tknęło  jej  słonce,  podkreślał  tylko  małe,  brązowe 

sutki i wąski pasek złotych włosów, który krył się pod jej płaskim brzuchem. 

Była wspaniała. Była niewiarygodna. To była... Lucy. 

background image

-  Stone,  gdzie  to  zarobiłeś?  -  zapytała  po  chwili,  dotykając  trzech  małych,  okrągłych 

blizn na wewnętrznej części lewego uda. 

- Jakieś pięćset kilometrów na południe od Bagdadu. 

- A to? - dotknęła blizny na jego brzuchu. 

- W Somalii. 

-  Kiedy  mówiłeś,  że  jesteś  dziennikarzem,  nie  wyobrażałam  sobie...  To  znaczy, 

myślałam... A to? 

Ale Stone nie chciał rozmawiać o swoich bliznach. Nie miał ochoty rozmawiać o tym, 

co  robił.  Przez  tyle  lat  przemierzał  kulę  ziemską,  bojąc  się  zatrzymać  gdziekolwiek, 

odrzucając  myśl  o  związaniu  się  z  kimkolwiek.  Bał  się,  że  te  więzy  mogą  zostać  brutalnie 

zerwane, a to, co zdarzy się potem, może być ponad jego siły. 

Lucy  też  miała  dość  słów.  Stłumione  pragnienia  odezwały  się  z  tak  bolesną  siłą,  że 

chciała doświadczyć wszystkiego, natychmiast. 

Kiedyś wszystko się skończy. Może jutro czy za tydzień. Stone odejdzie. 

Czy będzie za nim tęskniła? Pewnie tak. 

Czy jednak ta świadomość może powstrzymać ją teraz? Nigdy w życiu! 

Pierwszy  wspólny  orgazm  był  jak  eksplozja.  Wystarczył  tylko  jeszcze  jeden  głęboki, 

ż

arliwy  pocałunek,  wystarczyło,  żeby  jego  ręka  posunęła  się  w  dół  jej  brzucha,  a  ręka  Lucy 

dotknęła jego napiętej pożądaniem męskości. 

Ze  stłumionym  okrzykiem  sięgnął  do  kieszeni  dżinsów  i  rozdarł  foliową  paczuszkę. 

Po chwili przewrócił Lucy na plecy i wsunął się między jej uda. 

- A mówiłem, żebyś nie igrała z ogniem - powiedział, zaciskając zęby. 

Lucy przylgnęła do niego całym ciałem. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła: 

- Nigdy nie słuchałam dobrych rad. To moja jedyna wada... 

Nie rozmawiali dłużej. Stone wszedł w nią, a Lucy otoczyła go swymi długimi nogami 

i zagryzła wargi. Jej twarz, oblał ciemny rumieniec namiętności. 

- Jesteś taka piękna... zbyt piękna... nie wytrzymam dłużej... 

Znowu to stało się za szybko, ale żadne z nich nie mogło czekać. Stone osunął się na 

Lucy pogrążony w kojącym półśnie spełnienia, a ona objęła czule jego ciężkie ciało, dopóki 

nie ułożył się obok niej. 

Potem wziął ją znowu. Tym razem uniósł Lucy do góry i posadził na swoich biodrach, 

napawając się jej pięknością, siłą, szczerą, naturalną radością, która opromieniała jej twarz. 

Miała w sobie siłę, szczerość, jakąś wewnętrzną  niewinność, ani śladu przewrotności 

czy zła... To była prawdziwa Lucy, nawet jeśli... 

background image

Ale  ona  zaczęła  się  poruszać  i  nie  było  już  czasu  na  jakąkolwiek  myśl,  jakiekolwiek 

wątpliwości,  na  nic  więcej  poza  tą  dziką,  niewiarygodną  rozkoszą,  która  niweczyła  wszelki 

rozsądek.  Położył  dłonie  na  jej  biodrach  i  wsunął  się  w  nią.  Jego  ruchy  stawały  się  coraz 

gwałtowniejsze.  Ich  głośne,  nierówne  oddechy  wdzierały  się  w  ciszę  późnego  popołudnia 

wraz  ze  strzępami  słów  albo  cichymi,  stłumionymi  okrzykami.  Wreszcie  wszystko 

zakończyło się głośnym, urywanym jękiem, po którym zapadła cisza. 

Teraz Lucy osunęła się na Stone'a, a on przytulił ją do siebie. Otaczał ich zapach seksu 

i  świeżej  pościeli.  Delikatny  powiew  morskiej  bryzy  wśliznął  się  przez  otwarte  okno, 

chłodząc  wilgotne  ciała.  Stone  głaskał  leciutko  gładkie  plecy  Lucy,  po  czym  z  czułością 

zsunął dłonie na krągłość pośladków, napawając się twardością jej zdrowego ciała. 

O Boże, jaka była wspaniała! Nawet teraz, półżywy ze zmęczenia, pragnął jej znowu. 

Znał w swoim życiu wiele kobiet, choć był dość wybredny. Nigdy jednak nie spotkał 

takiej  jak  ona,  nie  odczuwał  tego,  co  odczuwał  teraz.  Zawodziły  wszelkie  próby  porównań, 

ale obawiał się, że kochanie się z Lucy może dotyczyć nie tylko jego fizycznych doznań. 

Do diabła, to może okazać się niebezpieczne. 

Przyglądał się jej przez długi czas. Spała spokojnie jak dziecko. Nie - może raczej jak 

kotka, ułożona tak, jakby nie miała kości. Nawet mruczała jak kotka; cichy, delikatny dźwięk, 

który dobiegał gdzieś z głębi jej gardła. 

Myślał o jej małżeństwie; zastanawiał się, co Lucy dostrzegła w kuzynie Billu. Jasne 

bowiem było, co on w niej zobaczył. To samo, co zobaczyłby każdy mężczyzna. 

Każdy  mężczyzna,  również  Reece,  pomyślał  Stone,  złorzecząc  pod  nosem;  ktoś 

bowiem zaczął dobijać się do drzwi. 

- Hej, Lucy, jesteś tam? - potem przerwa i znowu: - Jest tam kto? - Drzwi łomotały o 

drewnianą framugę. - Stone? Czy jest z tobą Lucy? 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Jego umysł zaczął sprawnie analizować sytuację. Nie spieszył się mimo tego, że obok 

leżała  śpiąca  Lucy,  a  Reece  był  o  parę  metrów  dalej  i  dobijał  się  do  drzwi.  Już  nie  mógł 

udawać  obiektywnego  obserwatora;  sytuacja  nie  dawała  mu  takiej  możliwości.  Tym  razem 

wskoczył  do  studni,  nie  sprawdzając,  jak  jest  głęboka.  Działał  pod  wpływem  impulsu,  choć 

zwykle  J.Stone  McCloud,  akredytowany  korespondent  IPA,  człowiek  z  ogromnym 

doświadczeniem  i  świetnymi  perspektywami,  nie  miał  w  sobie  żadnych  skłonności  do 

impulsywnego działania. Ani w sprawach zawodowych, ani też w życiu osobistym. 

Dlaczego więc to zrobił? 

Odpowiedział sobie natychmiast: gdzie tu w ogóle jest problem? Chciał ją mieć, a ona 

nie stawiała oporu, prawda? 

-  Nieprawda  -  zaprotestował  na  głos.  W  obecnych  czasach  mężczyzna,  który  choć 

trochę myśli, nie postępuje tak nieodpowiedzialnie. 

Zaklął  cicho.  Idioto,  wymyślał  sobie  w  duchu,  wyobrażałeś  sobie,  że  panujesz  nad 

sytuacją! Dumny byłeś z tego, że umiesz patrzeć z boku i oddzielić prawdę od plew. Cholerny 

idioto! 

Lucy poruszyła się we śnie i jej pośladki dotknęły jego brzucha. Poniżej poruszyło się 

coś,  co  już  nie  należało  do  Lucy.  Zaklął  znowu,  odsunął  się  i  niechętnie  spuścił  stopy  na 

podłogę.  Wykrzywił  usta  w  pełnym  goryczy  uśmiechu.  Wystarczyło  tylko,  że  zobaczył  ją  z 

innym mężczyzną - młodszym, silniejszym - by zaczął zachowywać się jak dziki ogier, który 

chce  mieć  tylko  dla  siebie  ulubioną  klacz.  Lucy  przekręciła  się  na  drugi  bok  i  nie  czuł  już 

dotyku jej ciała. Odruchowo, jakby mu czegoś zabrakło, wyciągnął rękę w jej stronę. 

- Cześć, jak się masz - zamruczała sennie Lucy, jeszcze nie otwierając oczu. - Chyba 

zasnęłam, prawda? 

Stone pochylił się nad nią; jego uśmiech był dziwnie gorzki. 

- Oboje zasnęliśmy. 

Lucy  mrugała  powiekami,  oślepiona  blaskiem  przedwieczornego  słońca.  Patrzyła  na 

niego.  Przez  krótką  chwilę  zobaczył  w  jej  oczach  coś,  co  sprawiło,  że  na  chwilę  przestał 

oddychać. Wtedy jednak rozległo się znowu łomotanie Reece'a. Wołał coś o kolacji na plaży. 

Stone uznał, że twarz Lucy wyraża tylko zakłopotanie. 

Może też zastanawiała się, co robić. Była między młotem a kowadłem... 

- Czy mam się go pozbyć? 

background image

- Nie... 

Stone nie mógł opanować gonitwy myśli. Potrzebował czasu, spokoju. Tymczasem o 

parę  kroków  stąd  awanturował  się  ten  smarkacz  i  robił  wrażenie,  jakby  miał  za  chwilę 

wyrwać drzwi z zawiasów. 

- Pójdę do niego. - Lucy zsunęła się z łóżka i powolnym ruchem sięgnęła po sukienkę. 

-  Poczekaj.  Ja  pójdę  -  odparł  Stone.  Włożył  szybko  dżinsy,  chwycił  koszulę  i 

przygładził  potargane  włosy.  Próbował  za  wszelką  cenę  nie  wyglądać  na  człowieka,  który 

przed chwilą wstał z pościeli. Poszedł powoli w stronę drzwi. 

- Stone? Co się dzieje? Przecież to domek Lucy! 

-  Ona  jest...  no...  w  łazience.  Przepraszam  za  te  drzwi;  musiałem  je  zamknąć  z 

przyzwyczajenia. Przyszedłem pożyczyć od niej książkę. 

- W porządku, nie ma sprawy. Poobijałem sobie tylko palce. - Widać było, że Reece 

aż  się  gotuje  z  ciekawości,  ale  ma  dość  rozumu,  żeby  nie  nalegać.  Udawał  zainteresowanie 

meblami na tarasie, choć były prawie takie same, jak w domku obok. 

Stone z ociąganiem usunął się wreszcie z przejścia, wpuszczając Reece'a do środka. 

- Lucy zaraz wyjdzie - mówił. - Musiała tylko... 

-  W  porządku,  człowieku,  poczekam.  -  Reece  rozejrzał  się  po  pokoju  z  pewnym 

zakłopotaniem. Potem spojrzał wprost na Stone'a. Odetchnął głęboko i powiedział : - Słuchaj, 

stary, jeśli wam przeszkadzam, to mi powiedz. Zabieram się i idę. Jeżeli macie jakieś plany... 

- Dama decyduje za siebie. Zapytaj ją. 

- Już to zrobiłem. To znaczy pytałem ją, czy chciałaby zjeść dzisiaj kolację na plaży. 

Myślałem, że wszystko już załatwione, ale jeśli... 

- Jak załatwione, to załatwione - powiedział Stone, wzruszając ramionami. Znaczy to 

chyba, że ma się wynosić. 

Został  jednak.  Tymczasem  Reece  buszował  po  pokoju.  Wziął  ze  stolika  grubą, 

prowizorycznie  obłożoną  książkę.  Popatrzył  na  tytuł,  po  czym  odłożył  na  leżący  obok  stos 

innych  książek.  Stos  zachwiał  się  i  wszystko  rozsypało  się  po  gładkiej,  drewnianej 

powierzchni. Potem podszedł do pudła z gitarą. Otworzył je, przebiegł palcem po strunach i 

odstawił do kąta. 

Stone podszedł szybko,  żeby podtrzymać pudło,  zanim osunie się na podłogę. Potem 

podszedł do stolika i ułożył książki od nowa. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie, 

ale w końcu niedawno wyszedł ze szpitala. 

Reece przyglądał mu się uważnie. W końcu wzruszył ramionami. 

background image

-  Posłuchaj,  przecież  możesz  do  nas  dołączyć.  Miałem  pojechać  z  Lucy  do  Hatteras, 

kupić  sznycle  i  trochę  piwa,  a  potem  wrócić  i  spędzić  noc  na  plaży,  patrząc  na  gwiazdy  i 

księżyc. Wydaje mi się, że i tak byłem ci winien kolację. Co najmniej. 

- Co najmniej - potwierdził bez uśmiechu Stone. Czuł chęć, żeby przyjąć zaproszenie. 

Zobaczył jednak chmurną minę Reece'a i poddał się. 

- Nie, chyba jednak wcześniej się dziś położę. Bawcie się dobrze, dzieciaki. 

Reece nawet nie próbował ukryć uczucia ulgi. 

Dzieciaki,  psiakrew,  myślał  Stone  w  chwilę  potem,  wracając  do  swego  domu.  Reece 

może jest jeszcze na tyle smarkaty, żeby nie wiedzieć, co robi, ale Lucy, na miłość Boga, już 

dość dawno skończyła osiemnaście lat! 

 

Niedługo,  już  z  własnego  tarasu,  usłyszał  warkot  uruchamianej  motorówki.  Odgłos 

pracującego  silnika  przez  chwilę  brzmiał  całkiem  blisko,  po  czym  zaczął  się  oddalać.  Stone 

nasłuchiwał  jeszcze,  po  czym  pogratulował  sobie,  jaki  to  okazał  się  wyrozumiały  i 

wspaniałomyślny. 

Po  raz  pierwszy,  odkąd  przyjechał  na  wyspę,  wyciągnął  walkmana  i  włożył  kasetę 

Redpath.  Fatalny  wybór.  Zamiast  rozweselić,  ta  muzyka  przywołała  dawno  wygasłe 

marzenia.  Naprawdę  nie  potrzebował  dziś  smutnych  piosenek  o  starych  ludziach, 

opuszczonych domach i tej ściskającej serce atmosfery samotności, która wytrąca człowieka z 

równowagi i dławi poczuciem beznadziejności. 

Z  trzaskiem  wyłączył  magnetofon.  Naprawdę,  wolałby  mieć  teraz  pod  ręką  coś 

mocniejszego  niż  piwo.  Są  chwile  w  życiu,  kiedy  mężczyzna  tego  potrzebuje.  No  dobrze, 

kochali się ze sobą. Nie udawali nawet, że było w tym coś więcej niż seks. Było im dobrze, 

tak - do diabła, było im wspaniale - ale to był tylko seks. 

Dużo  później  patrzył  na  płonące  w  oddali  ognisko.  Zatęsknił  za  rytualnymi  tańcami 

różnych  plemion,  które  umiały  przywołać  deszcz.  Niestety,  na  rozgwieżdżonym  niebie  nie 

było ani jednej chmurki. Wstał wreszcie, wypił po drodze do sypialni kubek mleka, po czym 

położył się spać. Jeśli oni zamierzali tam zostać całą noc, nie musiał o tym wiedzieć. 

Niestety, jego walka z myślami nie skończyła się w łóżku. 

Nie, ona tego nie zrobi, mówił sobie, nie mogąc zasnąć w środku nocy. Nie po tym, co 

było dzisiaj. Nawet jeśli była taka, jak opisywała ją Alicja - a czuł w głębi serca, że nie była - 

nie  zrobiłaby  tego.  On  by  się  przecież  dowiedział,  a  Lucy,  jeśli  nawet  nie  miała  zasad,  to 

musiała mieć przynajmniej dość ambicji, żeby nie stawiać się w takim świetle. 

Poza tym Reece to smarkacz. 

background image

O nie, do diabła, Reece nie jest już smarkaczem. Jest mężczyzną! Jeśli chociaż połowa 

tego,  co  pisał  w  listach,  jest  prawdą,  niezły  z  niego  ogier.  W  porównaniu  z  nim  Stone  w 

starszych latach college'u był niewiniątkiem. Na dodatek z przeczytanych artykułów pamiętał, 

ż

e mężczyźni i kobiety osiągają szczyt seksualnych możliwości w różnym wieku. 

Ci  dwoje  mogli  pasować  do  siebie  idealnie.  Stone  nie  jest  młodzieńcem.  Seksualna 

sprawność mężczyzn pod czterdziestkę zaczyna się zmniejszać. 

-  Niech  to  jasna  cholera!  -  mruknął  ze  złością,  przewracając  się  na  plecy.  Leżał  i 

patrzył na wolno obracające się pod sufitem skrzydła chłodzącego wiatraka. 

 

Lucy próbowała wytłumaczyć sobie, że nic się nie stało. To była tylko chwila słabości, 

której oboje ulegli. W dzisiejszych  czasach seks  traktowany jest po prostu jak jeszcze jedno 

pragnienie,  które  można  zaspokoić.  Pamiętała,  że  jej  ojciec  zmieniał  kobiety,  kiedy  tylko 

chciał, i nikt nie miał mu tego za złe. 

Oczywiście  Lillian  zawsze  jeżyła  się,  kiedy  ktoś  wspominał  Ollie  Mae,  a  Ollie  Mae 

zaklinała  się  na  wszystkie  świętości,  że  rude  włosy  Lillian  były  po  prostu  farbowane,  ale  te 

dwie kobiety nigdy się nie spotkały. Kiedy mieszkali w Mobile, była z nimi Coralee. Biedna 

istota,  zazdrosna  o  każdą  kobietę  w  życiu  Clarence'a  Dooley,  ale  Coralee  nie  była  z  nimi 

długo.  Tatko  zwykł  był  mawiać,  że  wiatr  może  drzewo  zgiąć  albo  złamać.  On  wolał  się 

naginać. Prawdę mówiąc, naginał też do swych potrzeb prawie każde boże przykazanie. Był 

jednak z tym wszystkim szczęśliwszy niż jakikolwiek człowiek, którego w życiu spotkała. 

Jeden jedyny raz Lucy próbowała się nie ugiąć; wyciągnęła rękę po ślubną obrączkę, 

bo chciała mieć dom i dzieci, które nie wychowywałyby się jak Cyganiątka. Ta próba omal jej 

nie złamała. 

Może  to  miało  ją  czegoś  nauczyć,  myślała,  ale  są  nauczki,  z  których  nie  trzeba 

korzystać. 

 

W  niedzielę  wieczór  Keeganowie  zaprosili  swoich  gości  na  kolację.  Upiekli  ryby  na 

grillu.  Jakaś  para  z  Fort  Wayne  miała  zamieszkać  w  byłej  rezydencji  Seymore'a,  dalej 

położony domek wynajęła pięcioosobowa rodzina. 

Lucy była zadowolona z tych odwiedzin. Reece był zabawny, ale zaczynał ją uwodzić. 

To zdarzało jej się nie pierwszy raz i nauczyła się radzić sobie z tym problemem łagodnie, ale 

stanowczo,  unikając  otwartych  konfliktów  i  nie  raniąc  męskiej  ambicji  podrywacza.  Tym 

razem jednak wolałaby nie mieć takiego kłopotu. 

background image

Stone  jej  unikał.  Następnego  dnia  po  tamtej  historii  ona  unikała  go  również. 

Potrzebowała czasu do namysłu. Rano wyjechała wcześnie do Hatteras i spędziła tam dzień, 

chodząc  po  sklepach,  a  potem  zwiedzając  muzeum.  Poszła  też  do  fryzjera  i  przez  jakiś  czas 

przyglądała się amatorom windsurfingu przy Canadian Hole. 

Wizyta  u  fryzjera  była  wymyśloną  naprędce  wymówką.  W  drodze  na  przystań 

spotkała Reece'a, który chciał jej towarzyszyć. Wykręciła się tym właśnie, a potem musiała w 

Hatteras  znaleźć  fryzjera,  który  zechciałby  ją  przyjąć  bez  zamówienia.  Nie  czułaby  się 

dobrze, gdyby Reece odgadł, że ta wymówka była kłamstwem. 

Gdy wróciła, dowiedziała się, że Reece i Stone wypłynęli razem na ryby. Następnego 

dnia Stone popłynął na ryby sam. Z wytyczonego kąpieliska Lucy widziała, jak rzucił kotwicę 

o  kilkaset  metrów  od  wystającego  cypla,  na  skraju  kanału.  Miał  na  sobie  koszulę,  chyba 

nawet  zapiętą,  zauważyła  z  zadowoleniem.  Głowę  przykrywał  mu  australijski  kapelusz 

pasterski,  który  wyglądał  tak,  jakby  przecwałowało  po  nim  stado  kangurów.  Widać 

poparzenia były niezłą nauczką. 

A zresztą, co mnie to obchodzi, myślała. Niech sobie chodzi po słońcu całkiem goły i 

spiecze się jak skwarka. 

Gdzieś  głęboko  czuła  jednak  cichy,  nieustanny  ból.  Czy  to  miało  sens,  czy  nie,  nie 

mogła przestać o nim myśleć. Nie był dla niej nikim bliskim, aby miała powód o niego dbać, i 

nigdy  nie  będzie,  tłumaczyła  sobie,  ale  jej  serce  tego  nie  rozumiało.  Myślała  o  nim  i 

troszczyła się o niego. A mówią, że człowiek uczy się czegoś na własnych błędach... 

 

-  Hej,  popływamy  razem  przed  tą  kolacją  u  Keeganów?  -  zapytał  Reece.  Uprawiał 

biegi  wokół  wyspy,  mając  na  sobie  tylko  mocno  wycięte  kąpielówki  i  ręcznik  wokół  szyi. 

Oddychał  ciężko,  a  warstewka  potu  na  jego  przystojnej  twarzy  uwydatniała  regularność 

rysów. 

Lucy leniwie kreśliła patykiem wzory na piasku,  bujając myślami  gdzieś daleko. No, 

może nie aż tak daleko; jakieś kilkaset metrów stąd. 

-  Obiecałam  Maudie,  że  zrobię  sałatkę,  a  jeszcze  nawet  nie  przygotowałam 

produktów. 

-  Masz  dużo  czasu.  Stone  nadal  łowi  ryby.  Wypływa  tam  teraz  co  dzień.  Moim 

zdaniem dawno powinien mieć tego dość; przecież to nudne zajęcie. 

- Czy on zamierza być na tej kolacji? 

Reece wzruszył swymi potężnymi ramionami. 

background image

- Nie mam pojęcia.  Z jednej strony dają tam jedzonko za darmo, ale Stone nigdy nie 

był specjalnie towarzyski. 

- Długo go znasz? 

-  Dość  długo.  Mówiłem  ci,  że  miał  zostać  moim szwagrem,  ale  się  wycofał.  Wydaje 

mi  się,  że  on  zawsze  był  typem  samotnika.  Może  zresztą  dlatego  jest  taki  dobry  w  swoim 

fachu - nikt z zewnątrz nie jest w stanie wpłynąć na tok jego myślenia. 

Lucy  westchnęła,  słysząc  słowa  Reece'a.  Od  początku  uważała,  że  ten  człowiek 

zachowuje  się  jak  stary  borsuk:  samotny,  zgryźliwy,  zachowujący  dystans.  Reece  tylko 

potwierdził jej opinię. 

-  Czujesz  te  zapachy  dolatujące  od  Keeganów?!  Jeśli  zaraz  nie  dostanę  czegoś  do 

jedzenia, to chyba padnę. 

- Czy ty potrafisz myśleć tylko o jedzeniu? 

- Może szanowna pani nie jest tego świadoma, ale ja jeszcze tu i ówdzie rosnę. 

Lucy  roześmiała  się  i  usiadła  obok  niego  na  piasku.  Znów  czuli  się  ze  sobą  dobrze; 

widocznie Reece zrozumiał, że liczyć może tylko na jej przyjazd, i pogodził się z tym. 

-  Wyobraź  sobie,  że  mam  oczy  i  widzę  -  powiedziała  z  uśmiechem.  -  Jak  zobaczysz 

się następnym razem z mamusią, to powiedz jej, że twoje ubranka znowu zrobiły się za małe - 

spojrzała wymownie na jego skąpe odzienie. 

Odpowiedział jej spojrzeniem, które pewnie już nieraz roztapiało jak wosk dziewczęce 

serduszka. 

- Zauważyłaś, no nie? Wiesz co, Lu, tu na wyspie przydałby się supermarket i jakieś 

miejsce z jedzonkiem na wynos. 

- Czyżbyś planował przeprowadzić się tutaj i założyć własną firmę? Wydawało mi się, 

ż

e studiujesz dziennikarstwo? 

- Owszem, studiuję, ale mam też zmysł do robienia dobrych interesów. 

- Daj spokój. Tu jest za mało miejsca. Zresztą to zniszczyłoby atmosferę tej wyspy. 

- Ale ja się nie najem atmosferą - westchnął Reece. Trzepnął Lucy po plecach końcem 

ręcznika  i  dodał:  -  Idź  zrobić  tę  sałatkę.  Ja  tymczasem  przebiorę  się  w  strój  oficjalny  i 

pozwolę sobie towarzyszyć szanownej pani do Keeganów. 

Stone  przybył  na  kolację  dość  późno.  Lucy  serwowała  kolejne  porcje,  Maudie 

kursowała  tam  i  z  powrotem  pomiędzy  grillem  i  zaimprowizowanym  stołem,  rozstawionym 

na  największej  werandzie.  Rich  obsługiwał  grill.  Lekki  wiatr  odgonił  komary  i  na  tle 

monotonnego odgłosu uderzających o brzeg fal słychać było narastający i cichnący na zmianę 

background image

szum rozmów. Niebo miało czysty odcień przedwieczornej szarości z pasmami jaskrawszych 

kolorów na horyzoncie. Nad ciemnymi sylwetkami drzew świeciła wschodząca Wenus. 

Lucy  właśnie  rozdała  ostatnie  porcje  pieczonych  na  grillu  filetów  i  czekała  z  tacą  na 

następne, kiedy Stone wszedł na werandę. Przez chwilę, która dla nich trwała całą wieczność, 

patrzyli  na  siebie.  Choć  nie  trwało  to  dłużej  niż  parę  sekund,  Lucy  poczuła,  jak  jej  serce 

zaczęło bić jak oszalałe. Małe kropelki potu pokryły ciało, widelec wypadł z ręki z głośnym 

brzękiem. 

Wyobraziłam  sobie  to  jego  spojrzenie,  myślała.  Patrzyła  za  nim;  skierował  się  ku 

grupie  mężczyzn  zgromadzonych  w  rogu  werandy.  Nadeszła  Maudie  z  następną  tacą 

pieczonego  tuńczyka.  Reece  pomachał  ręką  do  Stone'a,  zapraszając  go  do  rozmowy  i 

przekrzykując  innych  pytaniami  o  jakiś  polityczny  skandal.  Lucy  nadal  chodziła  pomiędzy 

gośćmi  z  tacą,  nakładając  małe  porcje  na  dziecinne  talerze  i  odpowiadając  na  niecierpliwe 

pytania o lukrowane ciasto, które stało nie opodal na zaimprowizowanym kredensie. 

- Na miłość boską, nie mówcie moim dzieciom, że to ciasto z marchwi. One nie jedzą 

niczego, co choć z nazwy przypomina warzywo - mówiła Micki Branscomb. 

- Nie powiesz mi chyba, że beta - karoten przetrwałby godzinę w gorącym piekarniku? 

-  zakpiła  Maudie.  Przysiadła  na  chwilę  na  krześle  i  zaplotła  dłonie  na  swym  wciąż  jeszcze 

płaskim brzuchu. 

- Chciałabym, żeby moje dzieci jadły coś zdrowego, choć źle nie wyglądają. Mają tyle 

energii,  że  chyba  zacznę  ich  używać  do  ładowania  baterii.  Przynajmniej  będzie  z  nich  jakiś 

pożytek! 

Wszyscy  wybuchnęli  śmiechem:  Lucy,  Micki,  trzydziestoparoletnia  sekretarka  w 

biurze  prawniczym,  matka  trójki  dzieci,  oraz  Maudie,  czterdziestoletnia  świeżo  upieczona 

mężatka,  od  bardzo  niedawna  w  ciąży.  Śmiała  się  też  Cassie  Miranda,  będąca  już  babcią, 

której  zaręczynowe  pierścionki  i  ślubna  obrączka  kosztowały  zapewne  więcej  niż  roczne 

dochody Lucy. 

Lucy  zawsze  lubiła  towarzystwo  kobiet.  Dzięki  lekcjom  Alicji  czuła  się  zupełnie 

swobodnie  w  otoczeniu  pań  w  każdym  wieku,  bogatych  i  niezbyt  zamożnych.  Kiedy 

dowiedziały  się,  że  Lucy  jest  nauczycielką,  zaczęły  rozmawiać  o  dzieciach.  A  kiedy  z  kolei 

Maudie ujawniła swój błogosławiony stan, rozgorzała dyskusja o problemach ciąży, porodzie 

i opiece nad niemowlęciem. 

Lucy przeprosiła panie na chwilkę i wymknęła się do łazienki. Temat był dla niej zbyt 

bolesny. 

background image

Nie chcąc wracać zbyt wcześnie, przechadzała się po salonie Keeganów, przyglądając 

się z roztargnieniem kolekcji książek Richa. Niektóre były nowe, inne widocznie dość stare, 

bo tłoczone tytuły ledwie dały się odczytać na skórzanych okładkach. Pochyliła się nad jedną 

z nich. „Wiedza i mądrość naszego świata”, przeczytała. 

-  No  tak  -  mruknęła  -  ale  mam  szczęście.  Dlaczego  nie  znalazłam  tego  wcześniej, 

kiedy wiedza i mądrość tego świata były mi tak bardzo potrzebne? 

Trzymała książkę w ręku, gdy do pokoju zajrzał Stone. 

- Czy wszystko w porządku? - zapytał. 

- Tak, ze mną na pewno... a co u ciebie? Po oparzeniach już nie ma siadu, jak widzę. 

Jak tam ryby, dobrze dziś brały? 

Stone  patrzył  jej  uważnie  w  oczy.  Na  miłość  Boga,  łajała  samą  siebie,  po  co  on  ma 

wiedzieć, że go obserwowałam? 

- Reece mówił mi, że pojechałeś na ryby - tłumaczyła się. 

- Moje ryby nie miały na co brać. Zasnąłem i zapomniałem założyć przynętę. 

Stał  zbyt  blisko.  Na  pewno  zbliżył  się  do  niej  celowo.  Nie  wyglądał  na  człowieka, 

który robi cokolwiek nieświadomie. 

- Nie widywałem cię prawie wcale przez ostatnie dni. 

- Byłam zajęta. 

- Zauważyłem. 

Powietrze w dużym, przestronnym pokoju stało się nagle naładowane elektrycznością. 

Było  bardzo  ciepło,  jak zwykle  na  tej  wyspie  w  lipcowy  wieczór,  ale  Lucy  poczuła  na  ciele 

gęsią skórkę. 

-  Czy  ty...  no...  Dobre  były  te  ryby  z  grilla,  prawda?  Wiesz,  że  Keegan  był  kiedyś 

oficerem lotnictwa? On pochodzi z małego miasteczka w... 

- Lucy, przecież mnie zupełnie nie obchodzi to, skąd pochodzi Rich; ciebie też nie. Co 

się z tobą dzieje? Czy dobrze się czujesz? 

Zrobiła  się  bardzo  blada;  to  jakby  dodało  jej  lat,  ale  też  sprawiło,  że  wyglądała  tak 

delikatnie, bezradnie. 

- Pytasz może, czy jestem w ciąży? Na miłość Boga, Stone, to było zaledwie parę dni 

temu! 

-  Wiem,  do  pioruna,  kiedy  to  było!  Ale  wiem  również,  że  dla  kobiety  są  takie  dni  w 

miesiącu,  kiedy  poczęcie  jest  możliwe.  Nie  używaliśmy  żadnych  zabezpieczeń  ostatnim 

razem.  Teraz  chcę  wiedzieć,  czy  te  dni  nie  były  dla  ciebie...  właśnie  takie.  Czy  bierzesz 

pigułki? 

background image

W jej oczach błysnął gniew; na twarz wypłynął ciemny rumieniec. 

- To nie twój interes, czy coś biorę, czy nie! 

-  To  mój  interes,  jeżeli  mogę  być  ojcem!  Chyba  że  nie  byłabyś  w  stanie  ustalić,  kto 

może zostać ojcem dziecka? - zapytał złośliwie. 

Lucy z rozmachem uniosła rękę, ale Stone schwycił ją za nadgarstek i trzymał mocno 

w powietrzu. Lucy była bardzo silna, ale nie mogła się równać mężczyzną. 

Patrzyła na niego, drżąc z gniewu, całą siłą woli wstrzymując łzy, pragnąc wytrzymać 

jego spojrzenie, nie ustąpić. 

Pasowali się ze sobą w milczeniu... 

- Puść mnie, Stone - powiedziała bardzo spokojnie. 

Puścił.  Masowała  obolały  nadgarstek,  ale  nie  usunęła  się  nawet  na  krok.  Nie  mogła 

dać mu tej satysfakcji, nie chciała, żeby widział, jak ucieka... 

- Proszę tylko, żebyś odpowiedziała na moje pytanie. I chodzi mi o coś więcej... 

-  Naprawdę?  -  zapytała  spokojnym  głosem,  choć  w  jej  duszy  było  wszystko  oprócz 

spokoju. - A o co więcej może tu chodzić? Zapewniam cię, że... 

- Posłuchaj mnie, do diabła. Gdybym wszystko wiedział, to bym cię nie pytał! Wiem 

tylko tyle, że to, co zdarzyło się miedzy nami, to nie był jedynie seks! Ty też o tym wiesz, ale 

jesteś za bardzo uparta, żeby się do tego przyznać! 

Serce Lucy uderzało tak mocno, że prawie je słyszała. Czy ma prawo pozwolić sobie 

na  nadzieję,  że  on  też  czuł  to,  co  ona? Czy  może  pozwolić  sobie  na  ryzyko,  żeby  nie  wyjść 

mu naprzeciw, jeśli jednak jest choćby cień szansy, że on... 

- Stone, czy próbujesz mi w ten sposób powiedzieć, że mnie kochasz? - wyszeptała. 

- Niczego nie próbuję ci powiedzieć! Ja... - urwał i zaklął; jego twarz poczerwieniała 

bardziej niż tamtej nocy, kiedy siedział w herbacianej kąpieli. 

Ja  też  nic  nie  powiedziałam,  myślała  Lucy  z  rozpaczą.  Nie  mogłam  mu  tego 

powiedzieć! Zamknęła oczy; czuła, że zawalił jej się cały świat. Stała w tym samym miejscu, 

ale gdyby mogła, wczołgałaby się pod najbliższy mebel. 

Głos Stone'a zabrzmiał teraz nisko, chrapliwie: 

- Lucy, jest coś, czego jeszcze nie wiesz. 

Ostry, urywany dźwięk, który usłyszał w odpowiedzi, miał być jej śmiechem. 

- Jesteś żonaty, czy tak? I obawiasz się teraz, że ja... 

- Nie, do pioruna, nie jestem żonaty! To w ogóle nie o to chodzi; powinienem ci tylko 

powiedzieć, że... 

background image

- Nic mi nie musisz mówić, Stone. - Skrzyżowała ramiona na piersi, próbując jeszcze 

dotrzymać  mu  pola,  choć  marzyła  już  tylko  o  tym,  żeby  uciec.  -  Wiem,  co  chcesz  mi 

powiedzieć, Stone, i wierz mi, że jestem w stanie cię zrozumieć. 

- Niczego nie rozumiesz! Nie potrafiłabyś nawet tego zrozumieć... 

Nie  pozwoliła  mu  skończyć.  Czuła,  że  musi  powiedzieć  to,  co  powinna,  zanim 

wybuchnie płaczem. 

- Stone, posłuchaj mnie. Przecież nie jestem dzieckiem. Wiem... ja naprawdę wiem, że 

to  się  zdarza.  Ludzie  poddają  się  czemuś  takiemu,  zanim  przekonają  się,  że  ten  ogień  spalił 

tylko garstkę słomy. - Próbowała się roześmiać, ale jej głos załamał się nagle. Przełknęła ślinę 

i zebrała wszystkie siły. Jeśli nie powie tego teraz, nie zrobi tego już nigdy. 

-  Chciałabym  tylko,  żebyś  wiedział  -  wyszeptała  drżącym  głosem  -  że  cokolwiek  się 

stało, ja tego nie żałuję i nie oczekuję od ciebie... 

W tym momencie drzwi do pokoju otwarły się na oścież. 

- Hej, Stone, chodź do nas na chwilkę. Branscomb opowiada o tym Hardissonie, który 

zamierza  kandydować  w  wyborach  do  senatu.  Podobno  w  ostatnich  wiadomościach  mówili 

coś  o  takim  skandalu,  który  może  zrujnować  mu  karierę.  Branscomb  nie  dosłyszał  szczegó-

łów. Mówiłem mu, że wy oboje jesteście związani z Hardissonami i może wiecie coś więcej... 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Stone i Hardissonowie? 

Lucy  przetrwała  jakoś  przez  resztę  wieczoru.  Zajęła  się  wyłącznie  trójką  dzieci; 

zaczęła  im  opowiadać  niezwykle  skomplikowaną  bajkę  o  piratach,  potwornych  sowach  i 

odważnych  dzieciach,  które  akurat  były  bardzo  podobne  do  trojga  małych  Branscombów. 

Dzięki temu prawie nic nie słyszała o Billym, skandalu i o związku Stone'a z Hardissonami. 

Stone i Billy? 

To  niemożliwe.  Taki  zbieg  okoliczności  był  zbyt  nieprawdopodobny  nawet  dla  niej, 

wiernej czytelniczki gazetowych horoskopów, wierzącej, że ręka losu może zrobić wszystko. 

Stone pozostał na przyjęciu prawie do dziesiątej. Aż nazbyt często czuła na sobie jego 

spojrzenie,  ale  on  był  cały  czas  w  męskim  kręgu,  a  ona  w  towarzystwie  kobiet  i  dzieci.  To 

przyjęcie miało taki charakter. 

Branscombowie  wyszli  pierwsi,  żeby  położyć  do  łóżek  swoje  pociechy.  Lucy 

nalegała, żeby jej pozostawić sprzątanie; Maudie czuła - nawet jeśli nie w pełni to rozumiała - 

ż

e Lucy chce być zajęta, i nie oponowała. 

Niech  go diabli porwą,  myślała, dlaczego on nie idzie wreszcie do domu! Wiedziała, 

ż

e czeka na nią, a kiedy tylko wyjdzie za drzwi Keeganów, on znajdzie się u jej boku. 

Nie  czuła  się  na  siłach,  żeby  z  nim  teraz  rozmawiać.  Nie  chciała  dowiadywać  się  o 

jego związkach z Billym. 

Trzy  kwadranse  później  poddała  się.  Rodzina  Mirandów  pożegnała  się  niedługo  po 

Branscombach, Reece wyszedł jeszcze wcześniej, a Maudie zaczęła wymownie ziewać. 

- Chyba już pójdę do siebie - powiedziała Lucy z ociąganiem. 

- Może pożyczyć ci latarkę? 

- Dziękuję, księżyc świeci tak jasno... 

- Ja ją odprowadzę - wtrącił Stone, który bezszelestnie znalazł się tuż obok. Nie mogła 

zaprotestować. Keeganowie byliby tym zdziwieni. Z zaciśniętymi ustami poszła do kuchni po 

swoją  miskę  po  sałatce,  po  czym  pożegnała  się  z  Keeganami,  dziękując  za  uroczy  wieczór. 

Wreszcie rzucając Stone'owi nieprzyjazne spojrzenie, skierowała się do drzwi. 

Na  zewnątrz  wszystko  oblewał  perłowy  blask  księżyca,  pogłębiając  cienie  pomiędzy 

drzewami.  Ciszę  przerywał  chór  drzewnych  żab  i  brzmiący  mroczną  nutą  śpiew  nocnych 

ptaków.  Lucy  zatrzymała  się  na  krótką  chwilę,  żeby  odszukać  ścieżkę,  po  czym  ruszyła  nią 

szybkim krokiem. 

background image

- Nie musisz uciekać - powiedział Stone z nieszczerą nutą rozbawienia w głosie. - Nie 

zamierzam cię napastować. 

- Nawet o tym nie pomyślałam - rzuciła Lucy przez ramię. 

- To dlaczego unikałaś mnie przez cały wieczór? 

- Ja cię unikałam? - Mój Boże, zastanawiała się w duchu, czy to naprawdę ja mówię 

tym trzęsącym się głosem? 

- Daj spokój, Lucy. Przecież prędzej czy później musimy o tym porozmawiać. 

Idąc o trzy kroki z przodu, nagle zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. 

-  Dobrze,  więc  o  czym  życzysz  sobie  porozmawiać?  Może  na  przykład  o  tobie  i 

Billym? Chyba mi wreszcie powiesz, kim naprawdę jesteś i co tu robisz, bo nie jestem aż tak 

głupia,  żeby  wierzyć,  że  jesteś  ornitologiem!  Nie  odróżniłbyś  mewy  od  sardynki,  nawet 

gdyby ci przykładali nóż do gardła! 

Stone chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku wyłaniających się z mroku domków. 

- Posłuchaj - powiedział ponuro - nie chcę rozstawać się z tobą w ten sposób. 

- No to ja się z tobą rozstanę. Mnie to nie przeszkadza. 

Stone  czuł,  że  Lucy  też  już  nad  sobą  nie  panuje.  Jej  głos  załamywał  się  dziwnie; 

normalnie był  głęboki i łagodny. Owszem, potrafiła przecież mówić ostrym tonem; potrafiła 

komenderować ludźmi jak sierżant, ale teraz jej głos brzmiał zupełnie inaczej. Ona... 

Boże kochany, jak mogłem być tak ślepy? 

- Lucy, posłuchaj... 

-  Nie  chcę  niczego  słuchać.  Cokolwiek  chcesz  mi  powiedzieć,  już  mnie  to  nie 

obchodzi. Okłamałeś mnie i... 

- Wcale cię nie okłamałem! 

-  Naprawdę?  -  zapytała  zimnym  głosem  i  skrzyżowała  ramiona  na  piersi  tak  mocno, 

jakby była to zimna noc styczniowa, a nie wilgotny, upalny wieczór. 

-  No  dobrze,  może  masz  rację,  chyba  nie  byłem  z  tobą  zupełnie  szczery,  ale  gdybyś 

pozwoliła mi wytłumaczyć... 

-  Nie  musisz  mi  niczego  tłumaczyć.  Jeśli  przyjechałeś  tu,  żeby  pobawić  się  tym,  co 

zostało po Billu, to ci się udało. Uśmiejecie się pewnie obaj. Ale numer, prawda? Wybaczcie 

mi jednak, że mam na ten temat inne zdanie. 

Zanim  zdołała  się  odwrócić,  Stone  wyciągnął  ręce  i  przycisnął  ją  do  siebie. 

Wystawiała  przed  siebie  łokcie  i  broniła  się  przed  jego  uściskiem.  Kiedy  próbował  ją 

pocałować, z całej siły nadepnęła mu na nogę. Jego usta zsunęły się po jej policzku. Dopiero 

background image

jednak wtedy, kiedy Lucy uciekła do swego domu, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na haczyk, 

uświadomił sobie, że ma mokrą twarz. 

Mokrą  od  jej  łez.  Ona  płakała.  Jego  silna,  piękna,  słodka  Lucy  -  twarda  jak  kamień, 

miękka jak wosk... 

Lucy, która uważała Alicję Hardisson za miłą, serdeczną i hojną kobietę, przyjaciółkę, 

która życzyła jej jak najlepiej. 

Klnąc pod nosem, Stone pokonał te kilkaset metrów pokrytej ciepłym piaskiem ścieżki 

i  dobrnął  do  własnego  domu.  Już  na  ganku  usłyszał  ogłuszające  dźwięki  muzyki.  Heavy 

metal. Pewnie Reece przytargał to wrzaskliwe pudło ze swojego samochodu, kiedy pojechał 

po zakupy. Prawie fizycznie odczuwał ten hałas. Dokładnie tego mi teraz trzeba, pomyślał. 

 

Gdy  obudził  się  następnego  ranka,  Lucy  już  nie  było.  Sprawdził  najpierw  u 

Keeganów;  od  rana  jej  nie  widzieli.  Nie  pływała  też  tam,  gdzie  zwykle.  Przy  pomoście 

przystani kołysał się komplet łodzi. 

Na wypadek gdyby jednak zamknęła się przed nim w domku, tłukł przez jakiś czas w 

jedne i drugie drzwi, a potem nawoływał pod oknami. Nie miał złudzeń co do tego, że Lucy 

zaprosiłaby  go  uprzejmie  do  środka,  miał  jednak  nadzieję,  że  dobry  sen  zrobi  swoje.  Może 

jednak  zechce  z  nim  porozmawiać.  Czyż  nie  była  ciekawa,  jakie  są  jego  związki  z 

Hardissonami albo co on naprawdę robi na Coronoke? 

Chciał jej o tym powiedzieć. Musiał jej o tym powiedzieć! Jeśli jednak ona woli bawić 

się  w  chowanego,  będzie  musiała  bawić  się  dalej  sama.  On  miał  jeszcze  parę  spraw  do 

załatwienia. 

Po  pierwsze,  ciotka  Alicja.  Ta  kobieta  była  mu  winna  kilka  słów  wyjaśnienia  i 

zamierzał z nią pomówić. Kiedy skończy z ciotką, zabierze się za Billy'ego, bo ten wydawał 

się być powodem wszystkich problemów. 

Najpierw  jednak  Alicja  i  to  twarzą  w  twarz,  bo  ciocia  miała  uroczy  zwyczaj 

wykładania  przez  telefon  swoich  racji  i  odkładania  słuchawki,  zanim  jej  rozmówca  miał 

szansę powiedzieć choć jedno słowo. 

Załatwił  z  facetem  o  nazwisku  Dwight,  że  ten  poleci  z  nim  do  Norfolk  z  lotniska  w 

Hatteras.  Potem  zadzwonił  do  biura  Norfolk  International  i  zarezerwował  miejsce  w 

pierwszym  samolocie  do  Atlanty.  Wreszcie  polecił  Reece'owi  zamknąć  domek,  gdyby 

zanosiło się na deszcz. 

- Przepraszam cię, chłopie, ale muszę wyjechać. Wiesz, jak to jest w naszym fachu. 

background image

- Oczywiście, nie ma sprawy. Może mam coś przekazać Lucy, na przykład jak długo 

cię  nie  będzie  albo  dokąd  jedziesz?  -  Reece  patrzył  na  Stone'a  wyczekująco,  na  jego 

przystojnej  twarzy  malowało  się  autentyczne  zainteresowanie.  Może  ta  umiejętność  kiedyś 

mu  się  przyda,  myślał  Stone,  może  Reece  nakłoni  w  ten  sposób  rozmówcę  do  zwierzeń, 

robiąc takie dobre wrażenie. 

Ale nie z profesjonalistą takie numery. 

-  Lepiej  trzymać  karty  przy  sobie,  synu.  Masz  wtedy  większe  szanse,  o  ile  gra  jest 

uczciwa.  -  Powiódł  oczami  po  stalowej  tafli  spokojnej  jeszcze  wody  pod  burzowymi 

chmurami. - Powiedz jej, że chcę poznać odpowiedzi na pytania, które powinna była mi zadać 

i których nie zadała. 

- Co? 

- Po prostu tyle jej powiedz, dobrze? 

-  Jak  sobie  życzysz.  Aha,  Stone...  czy  mogę  zjeść  resztę  sałatki  ziemniaczanej,  czy 

zostawić ci ją na kolację? 

- Możesz zjeść wszystko, co jest w lodówce. Jutro przywiozę nowe zapasy. I słuchaj, 

Reece... uważaj na Lucy. Zrób to dla mnie, dobrze? 

Odpowiedział mu szeroki uśmiech i uniesione w górę kciuki. 

 

Pisały  o  tym  wszystkie  gazety.  Stone  kupił  kilka  na  lotnisku  w  Norfolk,  czekając  na 

ogłoszenie swojego lotu. 

W „Ledger - Dispatch” ta historia była na drugiej stronie, w „News and Observer” na 

trzeciej.  Dwie  godziny  później,  kiedy  już  w  Hartsfield  wziął  do  ręki  „Constitution”,  nie 

musiał  jej  nawet  otwierać.  Wielkie  litery  wołały  z  pierwszej  strony:  „Kandydat  do  senatu 

oskarżony  o  napaść  seksualną”.  Pod  spodem  zamieszczono  informację  o  tym,  że  kilka 

kobiecych stowarzyszeń domaga się głowy winowajcy. 

Na razie nic, o czym by już nie wiedział. 

Ruszył  wynajętym  samochodem  przez  zatłoczone  ulice.  Czuł  w  powietrzu  gorący 

zapach kurzu, spalin i przypalonej gumy. Klął, pocił się i klął jeszcze bardziej. 

Pomyślał  o  małej,  spokojnej  wysepce,  pachnącej  słonym  oparem  przybrzeżnych 

rozlewisk i porastającym wydmy lasem. Marzył o tym, żeby znowu pływać na materacu pod 

czystym, jasnym niebem. Myślał też ustach uśmiech zakwitał tak powoli, której słowa płynęły 

też niespiesznie, z jakimś leniwym wdziękiem. 

-  Pani  Hardisson  nie  ma  w  domu  -  powiedziała  pokojówka.  Zaczęła  już  zamykać 

drzwi, kiedy przyjrzała mu się uważniej. 

background image

- Czy pan nie jest przypadkiem... 

- Jej siostrzeńcem? Owszem, jestem. A pani jest Rosalie? 

Niemłoda już kobieta w czarno - białym uniformie rozpromieniła się. 

-  Nie  mogę  uwierzyć,  że  pamięta  mnie  pan  po  tylu  latach,  paniczu  Johnie.  Proszę 

wejść. Myślę sobie, że skoro panicz jest z rodziny, pani Alicja będzie chciała pana zobaczyć. 

Proszę iść do słonecznego salonu, a ja już jej powiem, że pan tam czeka. Nasza pani ostatnio 

słabuje; takie tu były awantury, takie kłopoty. Mówię panu, przez parę dni nie szło przestąpić 

przez  próg,  żeby  człowiek  nie  natknął  się  na  kogo  z  gazety  albo  z  telewizora.  Gorsi  niż 

robactwo! 

Stone spędził z ciotką ponad godzinę. Przyjechał tutaj z zamiarem przygwożdżenia jej 

zarzutami,  ale  W  końcu  zostawił  ją  w  spokoju.  Wyglądała  jak  półtora  nieszczęścia. 

Dowiedział  się  od  niej  o  niektórych  szczegółach  całej  sprawy,  resztę  usłyszał  w  lokalnych 

wiadomościach i od starego Liama, którego odnalazł przy pomocy Rosalie. 

-  Nie  mogę  panu  dużo  powiedzieć,  paniczu  Johnie,  bo  za  bardzo  lubię  swoją  pracę  - 

mówiła  dawna  pokojówka,  teraz  już  gospodyni  domu  Hardissonów.  -  Tyle  powiem,  że  Pan 

Bóg ciężko doświadczył panią Alicję. Robiła, co umiała, żeby tego chłopaka wyprowadzić na 

ludzi, ale nic z tego nie wyszło. Za dobra była dla niego, mówię panu. Powinna była tupnąć 

nogą od pierwszego razu, kiedy jej się postawił. Gdyby to był mój dzieciak, już ja bym kija na 

niego  znalazła,  ale  pani  Alicja  nigdy  nawet  nie  podniosła  głosu.  Nigdy,  proszę  pana,  i  to 

bardzo źle. 

- Myśli pani, że dlatego zrobił to, o czym piszą w gazetach? 

-  O  tych  wszystkich  kobietach,  którym  robił  takie  straszne  rzeczy?  Jak  się  tak 

człowiek  zastanowi,  paniczu  Johnie,  to  wiele  sobie  przypomni.  Pamiętam,  co  robił  małemu 

pieskowi naszej pani Alicji, kiedy ona tego nie widziała. 

Stone  też  to  pamiętał.  Przypomniał  sobie  dzień,  kiedy  znalazł  to  nieszczęsne 

stworzenie bez życia i zakopał je w ogrodzie, mówiąc ciotce, że pies wybiegł na ulicę i wpadł 

pod samochód. 

- Znała pani jego żonę? - zapytał. 

- Panią Lucy? A jakżeby nie? Billy nie zasługiwał nawet na to, żeby jej czyścić buty. 

Opowiadał  różne  paskudne  historie  po  tym,  jak  uciekła,  ale  ja  ją  dobrze  znałam,  i  dobrze 

znałam jego. Myślę, że wiem, co się między nimi stało, choć on o tym nie mówi. Proszę iść 

do  Liama;  on  panu  opowie,  ile  razy  ta  biedna  dziewczyna  wstydziła  się  wyjść  z  domu,  bo 

miała całą twarz w sińcach. Niech panu Liam opowie, jak ją raz zabrali na pogotowie, kiedy 

pani Alicja była za granicą. Pani Lucy próbowała to ukryć, żeby nie martwić pani Alicji, ale 

background image

moja kuzynka pracuje w szpitalu, tam gdzie mają te wszystkie karty. Opowiedziała mi takie 

rzeczy,  że  mało  mi  serce  nie  pękło.  Nie  powtórzyłam  tego  pani  Alicji,  ani  słowa.  To  by  ją 

zabiło, jak Boga jedynego kocham. 

Stone poczuł, że robi mu się zimno. 

-  Dziękuję  ci,  Rosalie.  Opiekuj  się  ciocią  Alicją,  dobrze?  Ona  teraz  potrzebuje 

wsparcia. 

Zdążył  na  ostatni  lot  z  Hartsfield.  Wcześniej  zamówił  już  samolot  czarterowy  z 

Norfolk  do  Hatteras.  Ta  podróż  na  południe  zdawała  się  nie  mieć  końca,  ostatni  etap  drogi 

przez cieśninę na Coronoke był z kolei za krótki. Potrzebował jeszcze czasu, żeby przetrawić 

wszystko, co usłyszał, żeby postanowić, ile z tego może powiedzieć Lucy. 

Jeżeli ona jeszcze jest na wyspie. Powinien był powiedzieć Reece'owi, żeby pilnował 

jej  przez  cały  czas,  żeby  nie  pozwolił  jej  wyjechać.  I  dziwić  się,  że  ta  dziewczyna  tak  się 

wszystkiego bała! Najpierw ten jej tatuńcio, który woził ją z miejsca na miejsce, zostawiając 

dziecko na łasce przypadkowych kobiet, swoich kolejnych kochanek. 

Potem  miała  takie  parszywe  szczęście,  żeby  wpaść  w  łapy  Billa  Hardissona,  którego 

ś

wiat składał się z alkoholu, narkotyków i zmuszanych do uległości kobiet. Faceta, któremu 

zdradliwa zewnętrzna powłoka, rodzinne układy i pieniądze pozwoliły wykręcić się nawet od 

zarzutu morderstwa! 

Bo to było prawie morderstwo. 

Ale to się wreszcie skończyło. Na dwa tygodnie przed ślubem Billa z córką znanego i 

cenionego duchownego jedna z byłych ofiar sprzedała opowieść o plugawych upodobaniach 

przyszłego senatora któremuś z lokalnych brukowców i tama się przerwała. Ujawniły się trzy 

następne kobiety. Nie pomogły już układy ani pieniądze. Może kiedyś jeszcze Bill Hardisson 

znów  pojawi  się  na  politycznej  scenie;  charakter  nie  ma  dziś  już  takiej  ceny  jak  dawniej. 

Ciotka Alicja może jednak tego nie przeżyć. Stone współczuł jej w głębi serca mimo tego, co 

próbowała zrobić Lucy. 

Lucy. Musi jej o tym powiedzieć - lecz nie wszystko. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Miał  wrażenie,  jakby  podczas  tej  podróży  przeżył  swoje  życie  jeszcze  raz.  Miasto 

Atlanta  zmieniło  się  nie  do  poznania  od  czasu,  kiedy  wyjechał  stamtąd  jako  czternastoletni 

chłopak, choć Stone nie czuł się w nim obco. 

Odnalazł  swoje  kontakty  w  komendzie  policji,  w  okręgowym  archiwum,  nie  mówiąc 

już o paru dobrych znajomych w lokalnej prasie. Zrobił z tego odpowiedni użytek. 

Odszukał też Liama. Staruszek zgarbił się mocno, a resztki włosów były już całkiem 

białe. Tylko jego zgrzytliwy śmiech pozostał taki sam; ta sama też została mądrość i gołębie 

serce człowieka, który kiedyś był dla Stone'a oparciem w najtrudniejszych chwilach. 

Była też Rosalie, całe sto kilogramów pogodnej życzliwości płynącej z dobrego serca; 

niezwykle lojalna, choć gaduła. 

Szybko  przeprawił  się  przez  cieśninę  i  wysiadł  na  pomoście,  mając  ze  sobą  bagaż. 

Znajomy,  piaszczysty  brzeg.  Zatrzymał  się,  żeby  spojrzeć  w  górę  niewielkiej  pochyłości,  za 

którą rozciągała się rzeźbiona morskim wiatrem ściana lasu. Z jej ciemnego tła wyłaniała się 

jasna,  widmowa  sylwetka  uschniętego  cedru,  trzymającego  samotną  wartę  nad  wdzierającą 

się w ląd zatoką. 

Wieczorną ciszę rozdarł chrapliwy krzyk - żaby czy może czapli. Nieważne. Jest znów 

na wyspie; wrócił na Coronoke, gdzie nic naprawdę się nie zmieniało poza pogodą i porami 

roku. Ludzie wyjeżdżali, ale przecież wracali tu znowu. 

Lucy  musi  tu  być.  Ona  musi  tu  być  na  pewno,  bo  jeśliby  jej  nie  było,  poczułby  to 

każdą cząstką swego ciała, kiedy tylko znalazł się na brzegu. A jeśli takie myśli oznaczały, że 

dawny Stone - samotnik już nie istnieje, to niech i tak będzie. 

Właśnie dlatego nie mógł utracić Lucy. 

 

Lucy  pomagała  Maudie  oprawiać  jej  skończone  płótna,  przybijając  do  ram  plecioną, 

pomalowaną na biało taśmę. 

- No, to prawie  gotowe.  Czy możesz mi podać obcinak? - Maudie mocowała do ram 

małe  śrubki  i  drut  do  wieszania  obrazu.  -  Jak  ci  się  podoba  żółta  łódka  na  de  rozlewiska  w 

zatoce? 

-  Podoba  mi  się,  czemu nie.  Ale  dlaczego  nie  może  być  czerwona,  jak  wasza?  Teraz 

sobie uświadomiłam, że chyba nigdy nie widziałam żółtej łodzi wiosłowej. 

- Nie szkodzi. Żółta się lepiej komponuje z tłem. Fantazja to domena nie tylko poetów. 

background image

Lucy  uśmiechnęła  się.  Parę  dni  temu  może  roześmiałaby  się  na  cały  głos,  ale  teraz 

jakoś nic nie wydawało jej się zabawne. 

- On tu wróci, zobaczysz - powiedziała łagodnie Maudie. Było zupełnie jasne, o kim 

mówi. 

Lucy wzruszyła ramionami i odłożyła młotek, żeby oprzeć oprawiony obraz o ścianę. 

- Czy miałaś już kiedyś indywidualną wystawę? - zapytała. 

-  Parę  razy.  Mimo  to  nie  znoszę  patrzeć  na  ludzi,  którzy  oglądają  moje  prace.  Czuję 

się tak, jakbym stała przed nimi naga jak nowo narodzone dziecko i czekała, aż zaczną mnie 

obrzucać kamieniami. Poza tym to tylko takie pacykowanie dla turystów. 

-  No  wiesz!  -  Lucy  aż  pokręciła  głową  na  tę  przesadną  skromność.  Ujęła  korbkę 

starego  gramofonu  i  pomajstrowała  przy  nim  przez  chwilę.  Z  głośnika  popłynęły  dźwięki 

starej,  szybkoobrotowej  płyty  Jimmie  Rodgersa.  Kiedy  umilkła  ostatnia  piosenka,  Maudie 

przechyliła głowę. 

- Chyba słyszałam warkot jakiegoś samolotu. 

- To był tylko pociąg - odparła cicho Lucy. 

- Z tamtej strony nie słychać pociągów. Czy nie mówiłam ci, że na poczcie spotkałam 

Dwighta? Mówił, że ma zamówiony lot z Norfolk. Zgadnij, kto ma z nim lecieć? 

Lucy  poczuła,  że  jej  twarz  zapłonęła  ciemnym  rumieńcem.  Rozzłościła  się  sama  na 

siebie. 

- I co z tego? - mruknęła niechętnie. 

Maudie spojrzała na nią z przewrotnym błyskiem w oczach. 

- To z tego, że nie wiem, na co jeszcze czekasz?  Idź do domu i pakuj się do wanny. 

Zeskrob  tę  farbę  z  rąk,  skrop  się  perfumami  i  przystrój  w  najbardziej  seksowny  ciuch,  jaki 

znajdziesz w szafie. 

- Nie mam żadnych seksownych ciuchów, a jeśli użyję czegokolwiek poza dziecinnym 

mydłem, to będę miała skórę jak gotowany rak. Zresztą... 

- Nie wymądrzaj się, moja droga. Biegnij do domu! 

Poszła.  Siedziała  jeszcze  w  wannie,  kiedy  usłyszała  warkot  motorówki.  To  nie  był 

Stone - to nie mógł być Stone - a nawet jeśli był, to niby dlaczego miałby przyjeżdżać do niej. 

Reece wprawdzie mówił... 

Nie  wierzyła,  że  wyjechał  z  jej  powodu  i  że  dla  niej  miałby  tu  wrócić.  Gdyby 

uwierzyła,  potem  serce  bolałoby  ją  jeszcze  bardziej.  Czuła  ten  ból  tyle  razy  w  życiu.  Już 

nigdy, przyrzekała sobie. Nigdy więcej... 

background image

-  Lucy!  -  Ktoś  łomotał  siatkowymi  drzwiami  o  futrynę.  Zamarła  z  jedną  nogą  w 

poplamionej rdzą wannie, drugą na żółtej macie kąpielowej. 

- Lucy, nie bądź uparta, wiem, że tam jesteś! Otwórz! 

-  Nie  ma  mnie  w  domu  -  zawołała,  przyciskając  ręcznik  do  ciała.  Dość  skąpy  ubiór, 

jak na przyjmowanie gości... 

- Posłuchaj, jestem za bardzo zmęczony na takie zabawy. Otwórz drzwi, dobrze? 

Zaległą ciszę przerywało tylko popiskiwanie brodzącego gdzieś ptaka. 

- Lucy, ostrzegam cię... 

-  Nie  jestem  dziś  w  dobrym  nastroju,  Stone.  Jeżeli  masz  mi  coś  do  powiedzenia,  to 

porozmawiamy jutro. 

- Jasny gwint, to twoje drzwi i sama zapłacisz za naprawę! 

W chwilę później stał w wejściu do łazienki, blady i nie ogolony, wyraźnie zmęczony. 

- Przepraszam, nie chciałem dostawać się tu w ten sposób. 

-  Oczywiście,  zupełnie  przypadkowo  wyłamałeś  moje  drzwi  i  wszedłeś  tu  bez 

zaproszenia... - Lucy trzęsła się z wściekłości. 

Może jej głos drżał jeszcze z innego powodu. 

-  Odwróć  się  -  powiedziała  stanowczym  tonem.  Stone  posłusznie  odwrócił  się 

plecami, ale nie ruszył się z łazienki. 

- Na Boga, włóż coś na siebie! - zawołał. 

- Wynoś się! 

- Lucy, musimy wreszcie to wszystko wyjaśnić! 

- Nie będziemy niczego wyjaśniać. 

- Czy musisz zawsze być tak cholernie uparta? - nalegał Stone. 

Patrzyła  na  jego  pochylone  ramiona,  na  wciśnięte  do  kieszeni  pięści.  Patrzyła  na 

spłowiałe  dżinsy,  które  opinały  jego  wąskie  biodra  i  muskularne  łydki,  na  rozwichrzone 

ciemne  włosy,  które  dotykały  prawie  kołnierza  spranej  koszuli.  Całym  wysiłkiem  woli 

próbowała nie wyciągnąć ręki w jego stronę. 

-  Posłuchaj.  Ja  będę  mówił,  a  ty  tylko  słuchaj  -  ciągnął.  -  Widziałem  się  z  Alicją. 

Rozmawiałem też z Liamem i Rosalie. Kazali cię serdecznie pozdrowić, to znaczy, prosili o 

to. 

Lucy wiedziała, kiedy trzeba się poddać. 

-  Idź do salonu, Stone.  Zaraz tam przyjdę  - powiedziała spokojnie. Cokolwiek chciał 

jej  powiedzieć,  uparł  się,  żeby  to  zrobić,  i  nie  ma  na  to  rady.  Może  potem  będzie  wreszcie 

mogła zamknąć ten krótki rozdział swojego życia. 

background image

Dziesięć  minut  później  wyszła  z  sypialni.  Na  kanapie  w  salonie  zobaczyła  Stone'a 

rozciągniętego  na  poduszkach.  Chrapał.  Lucy  wydała  cichy  okrzyk  dezaprobaty  i  podeszła 

bliżej,  tak  blisko,  że  czuła  ciepło  jego  ciała,  widziała  kurze  łapki  w  kącikach  zamkniętych 

oczu. Pod brodą zobaczyła cienką, jasną linię, której wcześniej nie widziała. 

Następna  blizna.  Oboje  je  mieli,  widzialne  i  niewidzialne.  Pewnie  każdy  takie  ma. 

Ż

ycie zawsze kiedyś wystawi swoje pazury, jeśli człowiek chce gościć na tym świecie przez 

jakiś czas. 

Stone otworzył oczy. Parę chwil pozostał bez ruchu, oddychając głęboko i równo, po 

czym  nagle  stał  się  podobny  do  zaskoczonego  zwierzęcia  w  dżungli,  które  obserwuje 

przeciwnika. Jakby czekał na atak. 

Atak Lucy miał spokojny charakter. 

- Może miałbyś ochotę coś zjeść? Zrobiłam podwójną porcję spaghetti; myślałam, że 

poczęstuję  nim  Reece'a,  ale  on  wyjechał  dziś  rano.  Podobno  ma  jakąś  dziewczynę  w 

Carrboro. 

Zjedli  zimne  spaghetti  posypane  tartym  serem.  Stone  twierdził,  że  woli  zimne.  Jedli 

prawie w milczeniu. Nie można jednak jeść w nieskończoność. 

- Ty zmyj naczynia, a ja je powycieram - zaproponował, żeby w ogóle coś powiedzieć. 

W  końcu  zostawili  te  naczynia  w  spokoju.  Za  dużo  pytań  chcieli  sobie  zadać.  Pytań, 

które wymagały odpowiedzi. Poszli na werandę. Stone usiadł, potem oparł dłonie o uda i jakiś 

czas  patrzył  na  wytarte  deski  podłogi.  Wreszcie  odchylił  się  do  tyłu  z  głębokim 

westchnieniem. 

- Czy wiesz, że byłem w Atlancie? 

-  Reece  mówił,  że  załatwiłeś  tam  jakąś  służbową  sprawę.  Ale  to  było  co  innego, 

prawda? 

- To nie było służbowe zadanie, ale jednak zadanie. Dotyczyło ciebie i Billa. I Alicji. 

Ona  jest  moją  ciotką,  choć  nigdy  nie  byliśmy  sobie  bliscy.  Jej  syn  jest  moim  kuzynem  w 

pierwszej linii. 

Nagle dla Lucy noc przestała być ciepła, przestała być taka bezpieczna. 

-  Nie  rozumiem  -  powiedziała  ze  spokojną  godnością,  która  rozdzierała  Stone'owi 

serce. 

-  Wiem,  że  muszę  się  wytłumaczyć,  Lucy...  i  przeprosić  cię.  Pozwól  mi  w  końcu  to 

zrobić, postaraj się mi nie przerywać. Potem ty będziesz mówiła. 

Choć  był  cenionym  dziennikarzem,  Stone  miał  spore  problemy  ze  znalezieniem 

właściwych słów. Parę razy zaczął całkiem bez sensu. Lucy trwała nieporuszona jak królowa, 

background image

która  udziela  posłuchania  żebrakowi.  W  końcu  wydusił  to  z  siebie  od  początku  do  końca, 

przedstawiając  zarówno  to,  czego  dowiedział  się  od  rodziny,  jak  i  to,  co  zawdzięczał 

specjalnym  źródłom.  Znowu  robiło  mu  się  niedobrze  na  myśl,  co  ta  biedna  dziewczyna 

musiała przecierpieć i co jego krewni zrobili potem. Jakie kłamstwa rozpuszczał Billy i jego 

matka, żeby wyrobić Lucy opinię bezwzględnej, chciwej naciągaczki. 

Skończył.  Na  parę  minut  zaległa  cisza.  Wreszcie  Lucy  zaczęła,  powoli  wymawiając 

słowa: 

- Zatem cały czas próbowałeś wmanewrować mnie... 

- Nie, do diabła, w nic cię nie próbowałem wmanewrować! 

-  No  dobrze,  ale  obiecałeś  ciotce  pilnować  mnie,  żebym  nie  robiła  im  kłopotów.  Ta 

przyjaciółka  Alicji  ze  złamanym  biodrem  w  ogóle  nie  istniała.  I  twoje  zainteresowanie 

ptakami to bajka. A mama... to jest pani Hardisson... 

Jej  głos  łamał  się.  Stone  złorzeczył  w  duchu.  Gdzieś  tam  w  powrotnej  drodze  z 

oporem przebaczył swojej ciotce, że broniła jak lwica swego syna. Matki bywają aż tak ślepe. 

Nigdy  jednak  nie  wybaczył  jej  bezwzględności,  z  jaką  obeszła  się  z  Lucy,  która  mimo  tego 

wszystkiego uważała, że jej teściowa jest prawie święta. 

-  Lucy,  posłuchaj...  Ja  wiem,  że  to  wszystko  tak  źle  się  zaczęło,  ale  mamy  to  już  za 

sobą. Dlaczego mielibyśmy zniszczyć również to, co znaleźliśmy tylko dla siebie? 

Stała  nad  nim,  przez  co  wydawała  się  jeszcze  wyższa.  Księżyc,  wschodzący  właśnie 

nad  szczytami  drzew,  otaczał  błyszczącą  poświatą  jej  jasne,  kręcone  włosy  i  połyskiwał  na 

czymś mokrym na policzku. 

Stone  czuł,  jak  twarda  pięść  zaciska  mu  się  wokół  serca.  Nie  był  w  stanie  niczego 

wypowiedzieć,  zresztą  nie  słowa  się  teraz  liczyły.  Zanim  zdążyła  zaprotestować,  był  przy 

niej, tuląc w ramionach jej coraz bardziej uległe ciało. 

- Ja ci to wynagrodzę, Lucy... Nawet jeśli to miałoby mi zająć całe życie, wynagrodzę 

ci to, co oni ci zrobili... Co ja zrobiłem. 

W  przerwach  między  słowami  pokrywał  jej  twarz  krótkimi  pocałunkami.  Chciał  jej 

obiecać to wszystko... Nie był pewien, czy rozumiała, co chce powiedzieć. 

Przyciskał ją do siebie coraz mocniej. Lucy nie opierała się już, ale i nie reagowała na 

pieszczoty. 

- To już nie ma znaczenia - powiedziała martwym głosem. - To już przeszłość. - Jutro, 

myślała, albo może pojutrze, spakuje się i wyjedzie. 

Stone potrząsnął nią delikatnie, jakby chciał ją obudzić. 

- A co z przyszłością? 

background image

Czuła się taka zmęczona. Na moment oparła głowę na jego ramieniu. Przyszłość? 

-  Przecież  nic  się  nie  zmieniło  -  odparła,  choć  wewnątrz  jakiś  głos  krzyczał,  że 

zmieniło się wszystko. - Mam swoją pracę, dom, przyjaciół i moje... 

Marzenia? 

Jej twarz ściągnęła się. Z gardła wydobył się cichy szloch. Wyszeptała, że jest straszną 

beksą;  Stone  w  odpowiedzi  mruczał  beznadziejnie  sentymentalne  głupstwa,  których 

normalnie by się wstydził. Nie dbał o to. 

- Chodź, kiciu, umyję ci twarz - pocieszał ją nieporadnie, prowadząc do łazienki. - No, 

masz chusteczkę, wytrzyj sobie nos. 

Na  wpół  płacząc,  na  wpół  się  śmiejąc,  Lucy  wzięła  podaną  chusteczkę.  Była  zbyt 

zmęczona, musiała się poddać. Pochylona nad umywalką ochlapała twarz zimną wodą, mając 

nadzieję, że znikną też zaczerwienienia wokół oczu. 

-  Pochlapałaś  sobie  wodą  tę  śliczną  różową  koszulkę  -  mówił  z  czułością  Stone, 

pokazując jej mokre plamy. - Jeszcze tego brakowało, żebyś się teraz rozchorowała na grypę. 

-  Grypę  powodują  wirusy,  a  nie  mokra  bluzka  -  odparła  z  łamiącym  się,  urywanym 

ś

miechem.  -  Ale  wirusy  atakują  ludzi  o  obniżonej  odporności.  Stone,  czemu  nie  wracasz  do 

siebie? Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, więc... 

- Tak się składa - przerwał - że wiem jeszcze to i owo na temat obniżonej odporności. 

Na  przykład  to,  że  położenie  się  do  łóżka  znakomicie  pomaga  zebrać  siły  do  walki  z 

wirusami. 

- Na miłość Boga, guzik mnie obchodzą wirusy, ja... 

- Ale czymś się martwisz, Lucy? 

- Dziękuję ci za troskę; jest już za późno. Gdybyś czas jakiś temu nie posłuchał Alicji, 

gdybym  ja  pamiętała,  że  darowanemu  koniowi  nie  zagląda  się  w  zęby  i  umówiłabym  się  na 

weekend z Frankiem i dziećmi, zamiast tu pakować się prosto w pułapkę... 

- Kto to jest Frank? Co to za dzieci? 

- To teraz nie ma znaczenia. 

-  Lucy?  -  Stone  ujął  ją  palcem  pod  brodę  i  podniósł  jej  twarz  ku  górze.  Patrzył 

badawczo  w  jej  oczy,  nie  bacząc  na  ich  oskarżycielski  wyraz,  na  zaczerwienione  jeszcze 

powieki.  -  Lucy,  nie  pozwalasz  mi  skończyć.  Nie  wiem,  czy  to  ma  znaczenie,  czy  nie,  ale 

jakoś nie miałem okazji, żeby ci powiedzieć, że... że cię kocham. 

Lucy zbladła. 

- Nie rób mi tego, Stone. 

- Dlaczego nie? Ty mi tez to zrobiłaś. 

background image

- Nic ci nie zrobiłam. Tamtej nocy było tylko... 

- Tak sobie? Nie wmawiaj mi tego, moja pani, bo ja wiem lepiej. 

- Nie możesz wiedzieć... 

-  Naprawdę?  -  Jego  ręce  otoczyły  jej  ramiona  żelaznym  uściskiem.  W  milczeniu 

patrzył na nią tak, że z trudem wytrzymała jego wzrok. 

Lucy nigdy nie cofała się przed wyzwaniem. Uważała to za swoją słabą stronę. Jedną 

z  wielu  słabych  stron.  Podniosła  wzrok  tylko  odrobinę  i  to  był  ten  pierwszy  błąd.  Drugi 

polegał na tym, że patrząc w te jego przejrzyste, szare oczy próbowała wmówić sobie, że jej 

ciało nie pragnie go aż do bólu. Że myśl, iż nigdy go już nie zobaczy, że nigdy nie będzie się 

z nim kochała - nie rozdziera jej serca w kawałki. 

- Ty też mnie kochasz - powiedział tonem niewiele głośniejszym niż szept. Jego oczy 

zapłonęły  wewnętrznym  blaskiem.  -  Tak,  kochasz  mnie  -  powiedział  z  triumfem.  -  Powiedz 

mi to Lucy, powiedz wreszcie! Muszę to od ciebie usłyszeć. 

- Po co? Żebyś potem spotkał się z Billem i porównywał wrażenia? 

Pożałowała tych słów, zanim jeszcze skończyła mówić. 

-  Stone,  to  kto  inny  mówił,  nie  ja...  Ja  nie  mogłabym  w  ten  sposób  myśleć...  nie 

mogłabym czegoś takiego powiedzieć! 

Widziała ból w jego oczach. Ból, który ją zabijał. 

- Stone, przepraszam cię... Powiedz coś! 

Jego głos był zduszony i chrapliwy. 

- Billy powiedział, że poślubił cię, bo to był jedyny sposób, żeby cię mieć. Mój kuzyn 

zawsze najbardziej chciał tego, czego nie mógł mieć. 

Chciała coś powiedzieć, ale Stone położył palec na jej ustach. 

-  Wysłuchaj  mnie,  Lucy.  Kocham  cię.  Znaczysz  dla  mnie  więcej  niż  jakakolwiek 

istota na tej ziemi, i to w taki sposób, że nie potrafiłbym ci nawet tego opisać. Jeśli miałbym 

wybrać  między  byciem  przy  tobie  na  zawsze  a  przespaniem  się  z  tobą  teraz,  wybrałbym  to 

pierwsze. Czy rozumiesz, co mówię? 

Czuła,  jak  serce  tłucze  się  w  jej  piersi  jak  oszalałe.  Uwolniła  się  z  objęcia  Stone'a  i 

cofnęła  się.  Potem  poprowadziła  go  do  sypialni.  Nie  wypowiedziała  ani  słowa  aż  do  chwili, 

kiedy zatrzymała się obok łóżka. Odwróciła się twarzą do Stone'a i powiedziała: 

- Jest jeszcze trzecia możliwość. 

Stone patrzył, jak zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Prawie bał się oddychać. 

Gdy zabrała się potem za spodnie, odpinając klamrę paska, rozsuwając zamek, Stone 

nie mógł złapać tchu. Najbliższą możliwością była spontaniczna eksplozja. 

background image

- Lucy - wyszeptał ochrypłym głosem - jeśli to ma być twoja skomplikowana zemsta, 

to uznaj, że już się zemściłaś... 

Lucy rozpinała teraz swoją wilgotną jeszcze bluzkę. 

- Stone, mówiłam ci już, że nigdy nie znałam się na gierkach. Jeśli chcesz się ze mną 

kochać i jeśli... jeśli nadal chcesz, żebym została twoją żoną, to ja też tego pragnę. 

Ręce  Stone'a  zadrżały  tak,  że  nie  mógł  poradzić  sobie  z  zamkiem  spodni.  Lucy 

musiała  mu  pomóc.  Ledwie  to  wytrzymał.  Pośpiesznie  zrzucił  z  siebie  resztę  ubrania.  Lucy 

pozbyła się swojego, rozrzucając je po podłodze. Stanęła przed nim naga. Ufała mu. Pragnęła 

go. Kochała go. To było takie proste. 

Nawet gdyby ta noc trwała przez wieczność, i tak nie byłaby dość długa dla Lucy. W 

jego ramionach jej ciało rozstępowało się w cudownych eksplozjach znowu i znowu i unosiło 

się  w  niezwykłe  światy,  których  nigdy  nie  widziała.  „Dotknij mnie  tu...  i dotknij  mnie  tam” 

zmieniło się w „Pocałuj mnie tam... i jeszcze tam”. 

Całował  ją  w  podeszwy  stóp,  łaskocząc  ich  wygięty  łuk,  biorąc  do  ust  palce;  potem 

przemierzał  wargami  całą  jedwabistą  długość  jej  nóg.  Opowiadał  jej,  co  myślał,  kiedy  ją 

pierwszy raz zobaczył, co robił z nią już w swoich marzeniach. 

I robił to teraz. 

Lucy,  uwolniona  wreszcie  od  smutnych  uprzedzeń  i  ostrzeżeń  Lillian,  od  okrutnych 

uwag  i  porównań  Billa,  szybowała  do  nieba.  Oddawała  się  cała  i  brała  Stone'a  całego, 

opromieniała go światłem swojego szczęścia. 

-  Przecież  ty  powinieneś  być  zmęczony  -  mówiła,  łaskocząc  włosami  bliznę  na  jego 

podbrzuszu. - Byłeś w podróży przez dwa dni. 

Stone  zamarł,  kiedy  jej  usta  musnęły  jego  męskość.  Jej  dłonie  czyniły  już  cuda,  ale 

wargi... 

- Byłem... och, jedyna moja... tak... - jęknął i próbował mówić dalej: - Podróżowałem 

przez  tyle  lat  i  nawet  nie  wiedziałem,  po  co.  Teraz,  kiedy  cię  znalazłem,  muszę  wymyślić 

sposób na pozostawanie w domu, bo... 

- Przecież ja mogę jeździć z tobą. Jestem doświadczoną podróżniczką - uniosła się nad 

nim, opierając na łokciach i kolanach, i uważnie popatrzyła mu w oczy. 

Stone  miał  wrażenie,  że  gdyby  kazała  mu  spędzić  w  grobie  najbliższe  tysiąc  lat, 

pewnie zaraz poszedłby po łopatę. 

-  Wiesz,  myślałem  sobie,  że  moglibyśmy  znaleźć  jakieś  niezbyt  duże  miasto  i 

próbować  zapuścić  korzenie.  Miałem  już  coś  takiego  na  oku...  Człowiek  nie  może  wiecznie 

ż

yć na pełnych obrotach. Lucy parsknęła śmiechem. 

background image

- No, nie wiem... Jak na człowieka w twoim wieku, radziłeś sobie całkiem nieźle. 

W  jednej  chwili  leżała  na  plecach.  Stone  pochylał  się  nad  nią  z  niebezpiecznym 

błyskiem w oczach. 

- Pogadamy, jak radzi sobie człowiek w moim wieku, kiedy będę miał pięćdziesiątkę. 

Wrócimy do tematu, kiedy stuknie mi sześćdziesiąt, i tak dalej... co dziesięć lat. A na razie...