background image
background image

JANICE KAY JOHNSON

W CIEMNOŚCIACH 

NOCY

background image

Prolog
Chelsea  Cahill  opadła  plecami  na  łóżko,  szeroko  rozłożyła 

ramiona  i  wpatrywała  się  w  sufit.  Co  za  dzień!  Amanda  skakała  po 
stolikach  niczym  orangutan  w  zoo,  Peter  nieustannie  popłakiwał, 
ponieważ  zdechł  mu  pies,  a  reszta  chłopców  z  przedszkola 
naśmiewała się z niego. W stołówce Chelsea odwróciła się na chwilę, 
żeby porozmawiać z inną wychowawczynią, i gdy ponownie spojrzała 
na  swą  tacę,  stwierdziła,  że  obok  kawałków  kurczaka  pojawił  się  na 
niej  ślimak.  Choć  kazała  wszystkim  dzieciom  pokazać  dłonie,  nie 
znalazła na nich śladu śluzu. W pokoju nauczycielskim rozprawiano o 
strajku,  a  podczas  kolacji  u  rodziców  panowała  bardzo  napięta 
atmosfera. Tak, ten dzień wykończył wszystkich.

Nieoczekiwanie  usiadła  na  łóżku  i  zrzuciła  buty.  Zapragnęła 

posłuchać  muzyki; wytwornej,  ponadczasowej,  poruszającej  do  głębi 
duszy.  Przeszła  do  salonu  swego  starego  domu  i  zaczęła  przeglądać 
płyty kompaktowe.

W  chwilę  później  popłynęły  z  głośników  wspaniałe  tony  walca 

„Nad  pięknym,  modrym  Dunajem".  Jakby  unoszona  w  ramionach 
wyimaginowanego partnera, Chelsea zaczęła tańczyć w rytm muzyki. 
Po chwili nie miała już na sobie obcisłych dżinsów i bluzy, a dywanu 
nie  dotykały  bose  stopy.  Siłą  wyobraźni  wyczarowała  jedwabną 
suknię  przylegającą  do  piersi  i  spływającą  wytwornymi  fałdami  na 
balowe  pantofelki.  Na szyi  lśniła  diamentowa  kolia,  a  twarz Chelsea 
okalały  pukle  włosów.  W  salonie  zapłonęły  jaskrawym  światłem 
lśniące,  kryształowe  kandelabry,  a  w powietrzu  unosiła  się  upajająca 
woń kwiatów. Położywszy przybraną w rękawiczkę dłoń na ramieniu 
partnera, przymknęła oczy i płynęła w tańcu.

Oszałamiające tony walca nabierały mocy i Chelsea, unoszona w 

ramionach  mężczyzny,  wirowała  wokół  pokoju,  kręciła  piruety, 
śmiała  się,  marzyła.  Jakby  wyczuwając  jej  nastrój  muzyka 
złagodniała,  stała  się  bardziej  romantyczna,  zamieniała  w  część 
marzeń. A w finale wspięła się do crescendo i partner zakręcił Chelsea 
w przyprawiającym o zawrót głowy obrocie. W dzwoniącej ciszy, jaka 
nagle zapadła, Chelsea uśmiechnęła się i otworzyła oczy.

W  połyskliwej  na  tle  nocy,  ciemnej  szybie  drzwi  prowadzących 

na  szeroką  werandę  dostrzegła  swe  odbicie.  W  następnej  sekundzie 
uśmiech na jej twarzy  zamarł. Poczuła,  że jeżą się  jej włosy, a serce 
zaczyna bić jak oszalałe.

background image

Ciemność  na  zewnątrz  nabrała  kształtu.  Wysoka,  masywna, 

pozbawiona  twarzy  koszmarna  postać  miała  jedynie  oczy,  które 
obserwowały ją przez szkło. Pojawiła się sięgająca do klamki dłoń.

W  następnym  ułamku  sekundy  Chelsea  pojęła,  że  majacząca  za 

szybą  sylwetka  nie  jest  wymysłem  ani  zwidem,  lecz  ubranym  na 
czarno  mężczyzną  w  rękawiczkach  oraz  kominiarce  z  otworami  na 
oczy  i  usta.  Gardło  Chelsea  ścisnął  strach,  z  jej  ust  zamiast  krzyku 
wydobył się tylko cichy jęk. Cofnęła się w stronę łukowego przejścia 
do kuchni. Jakby w szyderczym kontrapunkcie, ponownie rozległy się 
tony muzyki. Tym razem zabrzmiał „Walc cesarski", ale nie było już 
jedwabiu ani brylantów.

Czy  drzwi  są  zamknięte  na  klucz?  Boże  drogi,  po  powrocie  do 

domu nawet tego nie sprawdziła. Odpowiedzią na to pytanie był cichy 
szczęk klamki i skrzypnięcie zawiasów.

Wstrząsnął  nią  szloch  i  rzuciła  się  do  panicznej  ucieczki. 

Poruszała  się  niezdarnie,  potykała  o  sprzęty,  zawadziła  boleśnie 
biodrem o ostrą krawędź zlewu. Dobiegała właśnie do wychodzących 
na tyły domu drzwi, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń.

Walcząc  niczym  dzika  kotka,  ostrym  skrętem  ramienia 

wyswobodziła  się  z  uścisku.  Ale  kopniak,  jaki  zadała  bosą  stopą  w 
łydkę napastnika, nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Trafiła 
paznokciami  w  wełnianą  kominiarkę,  lecz  nim  zdołała  cokolwiek 
zdziałać,  intruz  zewnętrzną  stroną  dłoni  smagnął  ją  w  twarz.  Całym 
ciałem uderzyła w drzwi, którymi zamierzała uciec. Czując w ustach 
krew,  krzyknęła  histerycznie,  ale  jej  głos  utonął  w  dźwiękach  walca 
płynącego z aparatury stereo.

Napastnik zawlókł ją z powrotem do salonu i ponownie uderzył w 

twarz. Upadła na podłogę i na niej już, jęcząc, pozostała.

Zamaskowany  mężczyzna  popatrzył  na  swą  ofiarę  i  odezwał  się 

stłumionym głosem:

- Jeśli zrobisz to, co ci każę, nie sprawię ci więcej bólu.

Czując do siebie odrazę, Chelsea kiwnęła głową.

- Rozbieraj się.

Z  jeszcze  większym  wstrętem  do  samej  siebie,  ale  zbyt 

przerażona, by stawić  opór, posłusznie  spełniła  polecenie i po chwili 
stała już pośrodku pokoju naga i bezbronna.

- Tańcz.

background image

Zawahała  się.  Nie  słyszała  muzyki;  docierała  do  niej  jedynie 

chaotyczna  lawina  dźwięków.  Napastnik  ponownie  zdzielił  ją  w 
twarz.  Zachwiała  się,  ale  zdołała  jakoś  utrzymać  równowagę.  Ze 
wstydem  uzmysłowiła  sobie,  iż  z  oczu  płyną  jej  łzy,  a  w  miejscu, 
gdzie gwałtownie puchł policzek, czuła piekący ból.

- Tańcz - dobiegł ją znów ochrypły szept

Tym razem posłusznie wykonała polecenie. Tak samo posłusznie 

miała wykonać wszystkie inne rozkazy, jakie wydał jej tej nocy.

background image

Rozdział 1
Karen  Lindberg  ospale  poruszyła  się  w  ciemnościach.  Przez 

chwilę nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Kiedy ponownie dotarł do 
niej  odgłos  dzwoniącego  na  nocnym  stoliku  telefonu,  mamrocząc 
półprzytomnie  pod  nosem  sięgnęła  po  słuchawkę.  Świecący  jasno 
zegar  w  radiu  wskazywał  wpół  do  pierwszej.  Spała  zatem  tylko 
półtorej  godziny.  Jeśli  to  dzwoni  jakaś  przyjaciółka  Abby,  jej  córki, 
Karen  gotowa  była  ją  zabić.  Już  nieraz  budził  ją  w  środku  nocy 
energiczny, młodzieńczy głosik.

- Tak? - warknęła w słuchawkę.

Nikt  nie  odpowiedział,  chociaż  docierał  do  niej  szmer  oddechu. 

Może skomlenia? Karen w jednej chwili oprzytomniała.

- Halo, kto mówi?
- Karen? - rozległ się cichy, drżący głos. - To ja... Karen usiadła 

na łóżku.

- Chelsea, co się stało? 
- Czy...  mogłabyś  do  mnie  przyjechać?  Boję  się. - Czego  się 

boisz? Boże! Chelsea, co się stało?

- On... - Zdławiony  szloch. - On  nie  pozwolił  mi  dzwonić  na 

policję, ale... Karen, boję się o siebie! Potrzebuję kogoś, a nie wiem, 
kto...

- Zaraz będę.

Przytrzymując  słuchawkę  ramieniem,  Karen  zapaliła  nocną 

lampkę i sięgnęła po leżące na krześle dżinsy.

- Nie  pomyślałam  o  Abby - odezwała  się  nagle  przyjaciółka. -

Nie powinnaś zostawiać jej samej. Ja... przepraszam. Ja...

- Nie  bądź  głupia - odparła  Karen. - Na  Boga,  Abby  ma  już 

piętnaście lat. Zostawię jej kartkę z wiadomością, gdzie jestem, gdyby 
przypadkiem się obudziła.

Ale to było mało prawdopodobne. Córki Karen nie wyrwałoby ze 

snu nawet trzęsienie ziemi.

Wkładając  dżinsy  i  sięgając  po  omacku  do  szafy  po  bluzkę, 

powiedziała:

- Będę  za  pięć  minut.  Ale  skoro  aż  tak  się  boisz,  to  może  ja 

zadzwonię na policję?

- Nie! - wykrzyknęła  Chelsea  tonem  bliskim  histerii. - Nie  rób 

tego. Obiecaj!

background image

- W  porządku,  obiecuję. - Do  licha,  dlaczego  nie  może  zapiąć 

tych guzików! - Chelsea, powiedz, co się stało?.

- On może podsłuchiwać.

Po krzyżu Karen przeszedł lodowaty dreszcz.

- Już  do  ciebie  jadę.  Będę  za  kilka  minut - obiecała  i 

nieostrożnym  ruchem  zrzuciła  ze  stolika  telefon.  –  Do diabła! -
zaklęła,  podniosła  aparat  i  odłożyła  na  widełki  słuchawkę.  Włożyła 
tenisówki i wyciągnęła z szuflady bluzę.

W  kuchni,  na  wyrwanej  z  notesu  kartce,  nabazgrała:  „Jestem  u 

Chelsea. Ma problemy", a następnie przykleiła wiadomość do drzwi w 
pokoju  Abby.  Ciemny  kształt  będący  jej  córką  oddychał  równo  i 
nawet nie drgnął, kiedy do sypialni wpadła smuga jaskrawego światła.

Karen  pobiegła  do  garażu,  wsiadła  do  samochodu,  uruchomiła 

silnik  i  wycofała  pojazd  na  ulicę.  W  wyobraźni  jawiły  się  jej  coraz 
bardziej przerażające sceny. Co przytrafiło  się Chelsea? Kim jest ten 
„on"?

Odległość,  której  pokonanie  zabierało  jej  zazwyczaj  pięć  minut, 

teraz  przebyła  w  niecałe  dwie.  Ulice  małego  miasteczka,  wzdłuż 
których rosły drzewa, świeciły pustkami, w oknach mijanych domów 
nie  paliło  się  ani  jedno  światło.  Panował  spokój,  wszystko  było  jak 
zwykle.

W  przeciwieństwie  do  spowitych  nocnym  mrokiem  budynków, 

postawiony jeszcze w latach dwudziestych domek z rozległą werandą 
i  mansardowymi  oknami,  w  którym  mieszkała  Chelsea,  był  rzęsiście 
oświetlony. Na podjeździe Karen wyskoczyła z samochodu i zatopiła 
wzrok w ciemnościach zalegających  za stojącym oddzielnie garażem 
oraz  pod  niskim  żywopłotem,  oddzielającym  podwórko  od  ulicy. 
Chelsea  bała  się,  że  „on"  cały  czas  czai  się  w  pobliżu  domu.  To 
prawda, było tam wiele miejsc nadających się na znakomitą kryjówkę. 
Ktoś rzeczywiście mógł przycupnąć w cieniu i obserwować okna.

Karen  zadrżała i  szybko  weszła  na niewielki  ganeczek  na  tyłach 

domu, przez  który  Chelsea i jej znajomi często wchodzili  do środka. 
Zastukała mocno do drzwi i zawołała:

- Chelsea! To ja, Karen!

Cisza. Karen lękliwie obejrzała się przez ramię. Po długiej chwili 

zza drzwi dobiegł ten sam drżący głos przerażonego dziecka:

- Karen?
- Chelsea, to ja. Czy możesz otworzyć?

background image

Drzwi uchyliły się, ale tylko na szerokość łańcucha. W szczelinie 

pojawił się nos przyjaciółki. Po chwili szczęknął zdejmowany łańcuch 
i  drzwi  stanęły  otworem.  Ledwo  Karen  zdążyła  przekroczyć  próg, 
Chelsea drżącymi rękami zamknęła drzwi na dwa zamki.

Karen otworzyła szeroko oczy, gdy ujrzała twarz przyjaciółki.

- Boże wielki! Co ci się stało?

Chelsea,  jedna  z  najbliższych  przyjaciółek  Karen,  była  śliczną  i 

zawsze pełną życia dziewczyną. Na jej twarz, o wysokich policzkach i 
roześmianych  ciemnych  oczach  zawsze  miało  się  ochotę  popatrzeć 
ponownie. Teraz jednak z zapadniętych oczu wyzierał strach, a twarz 
była groteskowo  zniekształcona i purpurowa. Mimo że w domu było 
ciepło, opatuloną grubym szlafrokiem Chelsea wstrząsały dreszcze.

Drgnęła,  słysząc  pytanie  przyjaciółki,  i  zaczęła  bezgłośnie 

poruszać wargami.

Karen  ogarnął  nieprzytomny  gniew,  gdy  zrozumiała,  że 

koszmarne  scenariusze,  jakie  tworzyła  sobie  po  drodze,  okazały  się 
bliskie prawdy.

- Kto to był? Czy cię zgwałcił?

Chelsea  tak  mocno  przygryzła  wargę,  że  pojawiły  się  na  niej 

kropelki krwi. Gwałtownie skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę.

- Musimy zadzwonić na policję.
- Nie! On powiedział.... - W oczach Chelsea pojawiła się panika.
- Nie  obchodzi  mnie, co  on  powiedział - przerwała  jej  Karen. -

Jego od dawna tu nie ma. Nie możesz pozwolić, żeby mu to uszło na 
sucho.

Chelsea  popatrzyła  Karen  prosto  w  oczy  i  wybuchnęła  cichym 

płaczem.  Kiedy  przyjaciółka  wzięła  ją  w  ramiona,  zaczęła  szlochać. 
Gdy atak minął, Karen wypuściła ją z objęć.

- Chelsea, czy to był ktoś znajomy?

Powolnym, pełnym rozpaczy ruchem Chelsea potrząsnęła głową.

- Nie. - Głos  miała  schrypnięty. - Nie  sądzę.  Miał  na  sobie... -

Urwała  i  przełknęła  ślinę. - Miał  na  twarzy  kominiarkę.  Nie 
widziałam...

- W  porządku. - Karen  znów  przytuliła  przyjaciółkę. -

Natychmiast dzwonię na policję.

Najpierw  jednak  postawiła  na  gazie  czajnik  z  wodą.  Kiedy 

wykręcała numer dziewięćset jedenaście, imbryk cicho pomrukiwał na 
ogniu.

background image

Mężczyzna  po  drugiej  stronie  przyjął  wiadomość  ze  stoickim 

spokojem.  Po  skończonej  rozmowie  Karen  zdjęła  z  kuchenki 
gwiżdżący  czajnik,  zalała  wrzątkiem  torebkę  z  herbatą  i  zanim  ta 
zdążyła się zaparzyć, posłodziła ją i podała kubek przyjaciółce, która 
siedziała  skulona  na  krześle  przy  kuchennym  stole.  Oczekując  na 
przyjazd policji, Karen spostrzegła, że Chelsea, dygocząc pod pledem, 
którym  ją  otuliła,  coraz  bardziej  kurczy  się  w  sobie.  Zaczęła  się 
zastanawiać,  czy  nie  należy  wezwać  również  karetki  pogotowia.  Ale 
niebawem miała pojawić się policja. Już oni będą wiedzieli, co zrobić.

Była  tak  zdenerwowana,  że  gdy  na  podjeździe  zazgrzytał  żwir 

pod  oponami  hamującego  samochodu,  pomyślała,  że  od  chwili  jej 
telefonu upłynęły wieki.

Widząc  przerażenie,  jakie  pojawiło  się  na  twarzy  Chelsea, 

podeszła do okna i wyjrzała przez szparę, w zasłonach.

- Doskonale - powiedziała szybko. - To wóz patrolowy.

Tuż  za  nim  pojawił  się  kolejny  samochód.  Ktoś  energiczne 

zastukał w drzwi i rozległ się stłumiony, męski głos:

- Policja.
- Chwileczkę.

Karen otworzyła zamki, zdjęła łańcuch i ostrożnie uchyliła drzwi. 

W  świetle  lampy  ujrzała  stojącego  na  werandzie  ciemnowłosego 
mężczyznę  o  wzbudzającym  zaufanie  wyglądzie.  Miał  na  sobie 
niebieski  mundur  z  kaburą  na  biodrze.  Kiedy  w  wyciągniętej  ręce 
pokazał legitymację służbową z odznaką, Karen odsunęła się na bok.

- Proszę wejść - powiedziała.

Swą  potężną  postacią  policjant  natychmiast  wypełnił  połowę 

kuchni. Szybko przeniósł baczne spojrzenie z Karen na Chelsea, która 
siedziała skulona na krześle i spoglądała na niego szeroko otwartymi 
ze strachu oczami, niczym zaszczute zwierzę.

- Dobry  wieczór,  panno  Cahill.  Witam,  panno...? - odezwał  się 

poważnym, lecz łagodnym głosem.

- Nazywam się Karen Lindberg.
- Rowland, jestem szefem policji. Czy może mi pani powiedzieć, 

kiedy miał miejsce napad?

Ponieważ Chelsea milczała, Karen wyjaśniła:

- Zadzwoniła do mnie jakieś piętnaście minut temu. Bała się, że 

w pobliżu cały czas czai się ten zboczeniec.

- Proszę chwilę zaczekać.

background image

Wyszedł  na  werandę,  skąd  zaczęły  dobiegać  ściszone  głosy. 

Kiedy  wrócił,  zatrzymał  się  przy  tylnych  drzwiach,  wskazał  głową 
Chelsea i powiedział do Karen:

- Pani  przyjaciółka  musi  pojechać  do  szpitala.  Wezwałem  już 

karetkę. Może pani się orientuje, czy panna Cahill była przez cały czas 
przytomna?

Karen potrząsnęła głową.

- Nie  mam  pojęcia.  Pozwoli  pan,  że  ją  zapytam.  Przykucnęła 

obok krzesła przyjaciółki i ujęła jej dłonie,

- Chelsea, posłuchaj mnie.

Ta wlepiła przerażony wzrok w  mężczyznę i  milczała. W końcu 

Karen wyprostowała się i przeszła przez kuchnię do policjanta, który 
obserwował Chelsea.

- Jeszcze kilka minut temu była w lepszym stanie.
- Dostanie środki uspokajające - odparł cicho. - Wtedy wszystko 

nam opowie.

- Chcę  z  nią  jechać - oświadczyła  Karen,  spodziewając  się 

sprzeciwu ze strony policjanta.

On jednak przyzwalająco skinął głową.
W  chwili  gdy  dotarli  do  szpitala,  Chelsea  się  uspokoiła,  jakby 

nagle poczuła się bezpieczna. Gdy jednak Karen wstała, żeby wyjść z 
osłoniętego  parawanem  pomieszczenia,  przyjaciółka  gwałtownie 
chwyciła ją za ramię.

- Nie zostawiaj mnie. Proszę.

Lekarka cierpliwie czekała w nogach łóżka.

- Panno  Cahill,  przyjaciółka  cały  czas  będzie  blisko.  Musimy 

zrobić prześwietlenie, a potem szybko panią zbadam. Zajmie to tylko 
kilka minut.

- Och, Boże! - Chelsea zamknęła oczy i spod powiek popłynęły 

jej  łzy.  Powoli  rozluźniła  palce  na  ramieniu  Karen. - Tylko...  bądź 
tutaj, kiedy wróci ten policjant. Dobrze?

- Oczywiście. - Bliska  łez  Karen  opuściła  pomieszczenie, 

podeszła do biurka siostry dyżurnej i zapytała: - Czy macie tu telefon? 
Chciałabym zadzwonić.

- Oczywiście.

Sąsiadka zgłosiła się dopiero po dziesiątym sygnale, a głos miała 

tak samo zaspany jak Karen przed godziną.

background image

Zaledwie  Karen  zdążyła  wyjaśnić,  że  jest  z  przyjaciółką  w 

szpitalu, sąsiadka przerwała:

- Chcesz,  żebym  zajrzała  do  Abby?  Cóż,  wezmę  ciepły  koc  i 

położę się u was na kanapie. Nie musisz się niczym martwić,

- Dzięki, Joan.

Kiedy odwróciła się od biurka, w odległości metra czekał na nią 

policjant. Wzrok miał nieruchomy, twarz pozbawioną wyrazu.

- Panno  Lindberg,  czy  może  mi  pani  poświęcić  kilka  minut? -

zapytał.

Karen poczuła się nagle śmiertelnie znużona.

- Tak, naturalnie. A poza tym jestem „pani", a nie „panna".

Przecież  to  zupełnie  nieistotne,  pomyślała.  Ale  w  głębi  duszy 

czuła gniew. Może w taki właśnie sposób się objawiał?

Przechodząc  przez  poczekalnię,  zachwiała  się.  Natychmiast 

podtrzymała  ją  silna  dłoń  policjanta.  Karen  była  w  pełni  świadoma 
drzemiącej w nim siły. W jednej chwili pojęła, dlaczego Chelsea tak 
się go bała. Nie był mężczyzną, który po włożeniu munduru stawał się 
jedynie bezosobowym przedstawicielem prawa. Był zbyt wysoki, zbyt 
potężnie zbudowany, twarz miał zbyt twardą.

Gdyby  był  dwadzieścia  lat  młodszy,  Abby  nazwałaby  go 

przystojniaczkiem.  Karen  pomyślała,  że  przypominał żołnierza 
piechoty morskiej. Krótkie, kasztanowe włosy, zdecydowany rysunek 
brody,  zacięta  twarz.  Wspaniale,  powiedziała  sobie  w  duchu.  Kogoś 
takiego  właśnie  potrzebuje  Chelsea.  Neandertalczyka  z  karabinem 
wiszącym w tylnym oknie pikapu.

Siadając  na  twardym,  plastikowym  fotelu,  Karen  napotkała 

nieruchomy wzrok policjanta.

Przyciągnął  stojące  pod  ścianą  krzesło  i  zajął  miejsce 

naprzeciwko  Karen.  Jego  kolana  dzieliło  od  jej  nóg  zaledwie  kilka 
centymetrów.

- Pani Lindberg, jestem nowym szefem policji w tym miasteczku. 

Nie sądzę, żebyśmy się poznali. Nazywam się Neal Rowland.

Czyżby  słowo  „pani"  wymówił  z  lekkim  naciskiem?  Czyżby 

sobie kpił ze mnie? Była jednak zbyt zmęczona, żeby dłużej nad tym 
rozmyślać.

- Nie - przyznała. - Chyba  się  jeszcze  nie  znamy.  Jestem 

właścicielką szklarni. To tam, za mostem.

background image

- Wiem,  zauważyłem. - Przez  chwilę  studiował  w  milczeniu  jej 

twarz.

Karen była świadoma tego, że ma potargane włosy, sterczące na 

wszystkie  strony  jak  u  dzikuski,  że  spod  bluzy  wystaje  kołnierzyk 
krzywo  zapiętej  koszuli,  że  ma  niezbyt  czyste  dżinsy,  tępy  wyraz 
twarzy i jest bez skarpetek.

Na  szczęście  mundur  policjanta  również  pozostawiał  wiele  do 

życzenia.  Niebieska  koszula  była  wymięta,  a  podwinięte  do  łokci 
rękawy  odsłaniały  muskularne,  opalone  ręce.  I  on  miał  nieco 
zwichrzone  włosy,  a  cień  zarostu  podkreślał  wystające  kości 
policzkowe. Po raz pierwszy dotarło  do Karen, że policjant  też mógł 
zostać wyrwany z głębokiego snu. A może miał za sobą długi, ciężki 
dzień i jej telefon jeszcze bardziej go wydłużył?

Kiedy  oparł  się  łokciami  o  kolana  i  pochylił  do  przodu,  Karen 

dostrzegła czarne rzęsy okalające piwne oczy.

- Może  mi  pani  powiedzieć,  co  się  dokładnie  wydarzyło  od 

chwili, kiedy przyjaciółka zadzwoniła do pani?

Na  wspomnienie  drżącego  głosy  Chelsea  i  jej  posiniaczonej 

twarzy  Karen  ogarnęła  furia.  Takie  rzeczy  nie  powinny  mieć  w 
Pilchuck miejsca. W miasteczku żyło się cicho i spokojnie, jak na wsi. 
Tutaj  sąsiedzi  wszystko  o  sobie  wiedzieli,  a  sprzedawcy  ufali  swym 
klientom.  Najwyżej  jakiś  nastolatek  rozbił  skrzynkę  na  listy  lub 
przyniósł  do  szkoły  prochy.  Dotychczas  jednak  nikt  tu  nikogo 
brutalnie nie gwałcił.

Składając policjantowi relację, bacznie go obserwowała.
Słuchał  nie  przerywając.  Nie  okazywał  też  żadnych  uczuć. 

Dopiero  gdy  skończyła,  odchylił  się  na  krześle  i  zamknął  na  chwilę 
oczy. Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić napięte mięśnie. Na 
jego  czterdziestoletniej  twarzy  pojawił  się  wyraz  znużenia.  Kiedy 
znów otworzył oczy, malowała się w nich cała gama uczuć, które tak 
starannie  próbował  ukryć.  Czyżby  czuł  taki  sam  gniew  jak  ja? -
zastanowiła się Karen.

- Proszę  mi  powiedzieć - odezwał  się  po  chwili - czy  ten 

mężczyzna  kazał  pani  przyjaciółce  robić  coś  osobliwego?  Coś... 
niezwykłego? Czy coś pani o tym wie?

Zakłopotana, spojrzała na niego tępo.

- Co  pan  konkretnie  ma  na  myśli?  Spojrzał  jej  prosto  w  oczy  i 

westchnął.

background image

- Nieważne.  Coś  mi  przyszło  do  głowy.  Gwałt  przeważnie  jest 

prosty  i  brutalny,  ale  czasami  gwałciciel  postępuje  wedle  pewnych 
wzorców.  Lubi  dziwactwa.  A  może  po  prostu  chce  w  ten  sposób 
zostawić swoją wizytówkę?

Karen  zastanawiała  się,  skąd  Neal  Rowland  pochodzi,  skoro 

gwałt  jest  dla  niego  rzeczą  tak  normalną.  Ale  rozumiała,  o  czym 
mówi.

- Chciałby pan wiedzieć, czy robił to wcześniej?
- Taka myśl również przyszła mi do głowy - przyznał.

Przez  chwilę  siedzieli  w  milczeniu.  Ciszę  przerwało  dopiero 

nadejście  lekarki.  Neal  Rowland  natychmiast  wstał  i  szybko  do  niej 
podszedł.  Przez  chwilę  rozmawiali  przyciszonym  głosem,  po  czym 
skinął na Karen.

- Chcę porozmawiać z pani przyjaciółką, ale ona uparła się, żeby 

i pani przy tym była.

- Myślę, że się boi. Policjant uniósł brwi.
- Mnie?  No  cóż,  chciałbym  mieć  na  posterunku  również 

policjantkę, ale niestety nie mam.

- Może powinien pan coś w tej sprawie zrobić. Parsknął krótkim, 

niewesołym śmiechem i gestem polecił Karen iść przodem.

- A  może  sądzi  pan,  że  kobieta  nie  nadaje  się  do  tej  pracy? -

spytała.

Spojrzał na nią przez ramię i w jego oczach dostrzegła ironię.

- Broń Boże! Sam miałem jakiś czas temu partnerkę.
- Co się z nią stało?
- Zaszła  w  ciążę. - Tym  razem  w  jego  głosie  zabrzmiało  nie 

skrywane rozbawienie.

Karen zjeżyła się.

- Nie każda kobieta...
- Po  urlopie  macierzyńskim  wróciła  wprawdzie  do  pracy,  ale 

mnie już przeniesiono gdzie indziej.

- Aha.

Karen  zatrzymała  się  przed  parawanem,  zaczerpnęła tchu  i 

rozsunęła  zasłony.  Cały  czas  była  aż  do  bólu  świadoma  obecności 
idącego  za  nią  bezszelestnie  mężczyzny.  Widok  opuchniętej,  pełnej 
sińców twarzy przyjaciółki ponownie nią wstrząsnął.

- Jak się czujesz? - zapytała.

background image

Chelsea  nie  odpowiedziała,  wyciągnęła  jedynie  schowaną  pod 

kocem  szczupłą  rękę  i  zacisnęła  palce  na  dłoni  Karen.  Spod 
opuchniętych  powiek  obserwowała  Neala  Rowlanda;  w  jej  oczach 
malował się bliski histerii lęk.

Policjant przystanął w nogach łóżka.

- Panno Cahill - odezwał się zdumiewająco łagodnie. - Załatwmy 

tę  sprawę  najszybciej  jak  można.  Musi  mi  pani  powiedzieć,  co  się 
dokładnie stało. Szczególnie interesuje mnie wygląd napastnika, jego 
ubiór, czy miał rękawiczki.  Wszystko, co zdaniem pani może pomóc 
w jego ujęciu.

- Czy... on wie, że do was zadzwoniłam?
- To niemożliwe - zapewnił.
- Nie chcę, żeby się o tym dowiedział! - zawołała bliska paniki.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokoił ją. - A kiedy 

już trafi za kratki, nie będzie najmniejszych powodów do obaw.

Chelsea  odwróciła  głowę  i  Karen  spostrzegła,  że  po  policzkach 

spływają  jej  łzy.  Podczas  długiej  chwili  milczenia,  jakie  zapadło, 
Karen patrzyła na nią ze ściśniętym sercem. Jej przyjaciółka już nigdy 
nie poczuje się bezpieczna. Czy będzie w stanie wyjawić całą zgrozę 
tego zdarzenia, czy też po prostu zamknie się w sobie?

- Ja... tańczyłam. - Cichy głos, a raczej szept Chelsea załamał się 

na ostatnim słowie.

Nie  patrzyła  ani  na  Karen,  ani  na  policjanta.  Mówiła krótkimi, 

pełnymi bólu zdaniami, zupełnie jakby ich tam nie było.

- Nie zdjął ani razu maski. Nie wiem, jak wyglądał.
- A kolor oczu?
- Nie wiem... - Chelsea zagryzła wargi. - Nie chcę o nim myśleć.
- Rozumiem. - Na kamiennej dotąd twarzy policjanta pojawił się 

wyraz  współczucia. - Ale  jeśli  go  nie  zidentyfikujemy,  gotów  jest 
skrzywdzić jeszcze kogoś, tak samo jak skrzywdził panią.

Chelsea  zadrżała,  ale  nie  odezwała  się  słowem.  Głowę  miała 

wciąż  odwróconą.  Karen  popatrzyła  na  pełną  zawodu  twarz  Neala 
Rowlanda, po czym ścisnęła dłoń przyjaciółki i powiedziała:

- Chelsea, teraz jesteś bezpieczna. Jesteśmy tu z tobą. Wiem, że 

to trudne, ale musisz być dzielna. Zamknij na chwilę oczy i wszystko 
sobie przypomnij, dobrze?

background image

Ciałem  Chelsea  wstrząsnął  szloch.  Karen,  odgarniając  z  jej 

posiniaczonej  twarzy  ciemne  kosmyki,  poczuła  pieczenie  pod 
powiekami.

- Brązowe - odezwała się po chwili ledwie słyszalnym szeptem. -

Miał brązowe oczy. Takie jak pan.

Neal Rowland skinął głową.

- Czy  był  wysoki?  Niski?  Pamięta  pani  budowę  ciała?  Chelsea 

wyglądała tak, jakby ujrzała śmierć. Zapadła

długa, bolesna cisza.

- Chyba  był  wysoki - oświadczyła  w  końcu. - I...  muskularny. 

Ale nie zdejmował przecież koszuli i... zgasił światło.

Jej  głos  zadrżał  i  ponownie  zapadło  milczenie.  Policjant  jednak 

był nieustępliwy.

- Jaki miał głos?

Chelsea znów zadrżała.

- Nie mówił dużo. On... tylko szeptał.

Karen nie była w stanie oderwać wzroku od pełnych przerażenia 

oczu  przyjaciółki.  Próbowała  wyobrazić  sobie,  co  czuje  człowiek 
skrzywdzony  w  taki  sposób  jak  Chelsea,  nie  potrafiła  się  jednak 
postawić  w  jej  sytuacji.  A  kiedy  przed  oczami  mignął  jej  obraz 
własnej córki, ogarnął ją przyprawiający o mdłości strach połączony z 
gniewem.  Gdyby  ktoś  wyrządził  podobną  krzywdę  Abby,  Karen  z 
zimną krwią zabiłaby go własnymi rękami.

Kiedy jednak Neal zadał kolejne pytanie, Abby wy wietrzała jej z 

głowy.

- Panno  Cahill,  proszę  się  dobrze  zastanowić.  Czy  w  tym 

człowieku było coś znajomego? Czy choć przez chwilę odniosła pani 
wrażenie, że go zna lub kiedykolwiek widziała?

- Nie  wiem - odparła  Chelsea  zdławionym  głosem. - Patrzyłam 

na niego i patrzyłam. Nigdy go nie zapomnę. Ale po prostu nie wiem.

Neal Rowland skinął głową.

- Dziękuję, panno Cahill. Bardzo mi pani pomogła. Kiedy już go 

złapiemy, kiedy już poniesie karę za to, co zrobił, będzie pani łatwiej 
zapomnieć o dzisiejszej nocy.

Ponownie odwróciła głowę i wyswobodziła rękę z uścisku Karen.

- Nie obchodzi mnie, co z nim będzie - odparła z jakąś straszliwą 

desperacją. - Nie chcę tylko, żeby jeszcze kogoś skrzywdził.

background image

- Zrobimy wszystko, żeby tak się nie stało - zapewnił stanowczo i 

popatrzył,  na  Karen. - Pani  Lindberg,  czy  mogę  prosić  panią  na 
słówko?

Karen dotknęła ramienia przyjaciółki.

- Chelsea, zaraz wrócę - powiedziała i ruszyła za policjantem.

Zatrzymał  się  w  pustej  poczekalni,  w  pobliżu  biurka  siostry 

dyżurnej.  Łagodność,  jaką  przez  chwilę  Karen  w  nim  wyczuwała, 
zniknęła bez śladu. Zacisnął usta, w jego oczach pojawił się lodowaty 
błysk.

- Chcę, żeby pani coś mi obiecała.
- Obiecała? - powtórzyła zdziwiona.
- Musimy  wszystko  zachować  w  tajemnicy.  Proszę  nikomu  nie 

wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło.

- Nie rozumiem.

Tak  mocno  zacisnął  zęby,  że  pod  skórą  widać  było  napięte 

mięśnie.

- Zamierzam  powiedzieć  coś  pani  w  sekrecie.  Czy  mogę  pani 

zaufać?

Karen wytrzymała jego wzrok.

- To zależy od tego, co chce mi pan powiedzieć.
- Proszę panią o to dla dobra przyjaciółki. Karen ogarnęła złość.
- Nigdy nie składam obietnic w ciemno.
- Proszę panią jedynie o współpracę - wyjaśnił. - A może panna 

Cahill nic a nic panią nie obchodzi?

Karen zacisnęła pięści.

- Dobrze  pan  wie,  jak  bardzo  mi  na  niej  zależy.  To  jedyny 

powód, dla którego tu jestem.

Teraz w jego zwężonych oczach zapaliły się ogniki gniewu.

- Pani chyba z zasady  nie lubi  policjantów, prawda?  A może to 

sprawa osobista?

- Ani jedno, ani drugie. Czy pan zawsze, jeśli ktoś nie zgadza się 

na „współpracę", traktuje to jako osobistą zniewagę?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

- Pani Lindberg - powiedział z przesadną cierpliwością. - Jest już 

bardzo  późno.  Być  może  nie  zachowuję  się  tak  dyplomatycznie  jak 
powinienem, ale...

To już jest prawie śmieszne. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy 

z  tego,  jak  pompatycznie  zabrzmiały  jego  słowa.  A  może  to  ona 

background image

reaguje  zbyt  emocjonalnie?  Powinna  przecież  uczciwie  przyznać,  że 
do  Chelsea  odnosił  się  wyjątkowo  serdecznie.  Czy  irytowałby  ją 
równie  mocno,  gdyby  miał  metr  sześćdziesiąt  wzrostu  i  był  potulny 
niczym baranek?

Chrząknęła.

- Hm, zacznijmy od początku. Ma pan rację. Jest już późno, a w 

środku nocy nigdy nie jestem w najlepszej formie.

Jego twarz trochę się rozpogodziła.

- Nie tylko pani.
- Ale  pan  to  lepiej  znosi - przyznała. - Więc  jak,  zaczniemy  od 

początku?

- Dlaczego nie?

Na  jego  twarzy  znów  pojawił  się  wyraz  znużenia.  Oparł  się 

ramieniem  o  ścianę  i  wielką  dłonią  zaczął  masować  kark.  Karen 
popatrzyła na jego długie palce rozcierające twarde mięśnie i poczuła, 
że  kręci  jej  się  w  głowie.  Spojrzała  w  głąb  poczekalni  w  stronę 
zasłoniętego  parawanem  pomieszczenia,  w  którym  przebywała 
Chelsea.  Widok  beżowych  zasłon  sprowadził  ją  na  ziemię: 
przypominał, dlaczego przebywa w tym miejscu.

Myśli  Neala  Rowlanda  podążały  zapewne  tym  samym  torem, 

gdyż westchnął, wyprostował się i opuścił rękę.

- Pani  Lindberg,  potrzebuję  pani  pomocy.  Panna  Cahill  jest  już 

drugą  kobietą  zgwałconą  w  tym  tygodniu.  Nie mam  najmniejszych 
wątpliwości, że dokonał tego ten sam mężczyzna.

Karen była wstrząśnięta.

- Drugą? Dlaczego więc nic nie pisano w gazetach o pierwszej? 

Dlaczego  nikt  o  tym  nie  mówi?  Przecież  to  malutkie  miasteczko. 
Nawet  gdy  dzieciak  podkradnie  komuś  rower,  wszyscy  o  tym 
natychmiast wiedzą! Dlaczego?!

Neal Rowland popatrzył na nią przenikliwie.

- Pierwsza ofiara zgłosiła się do nas dopiero następnego dnia, ale 

oświadczyła,  że  nie  będzie  zeznawać  przeciwko  napastnikowi. 
Postanowiliśmy  zatem  utrzymać  wszystko  w  tajemnicy.  Ta  kobieta 
jest  bardzo  wystraszona.  Gwałciciel  jej  groził.  Pani  przyjaciółka -
wskazał  głową  pomieszczenie  za  parawanem - również  jest 
przerażona. A czy opinia publiczna wie, czy nie, o tych gwałtach, nie 
ma  najmniejszego  wpływu  na  to,  czy  złapiemy  ich  sprawcę. 
Przeciwnie,  ta  niewiedza  może  nam  tylko  pomóc.  Ponieważ  obie 

background image

kobiety  zgłosiły  się  do  nas,  jesteśmy  w  stanie  ustalić  pewne 
prawidłowości  jego  działania.  Wiedząc,  że  na  niego  czekamy, 
zmieniłby sposób postępowania. Dlatego proszę, żeby zachowała pani 
absolutne  milczenie.  Sama  pani  powiedziała,  że  to  małe  miasteczko. 
Jeśli o tym gwałcie ktokolwiek się dowie, jutro wieczorem zacznie tu 
nieźle huczeć.

- A  Chelsea?  Co  ona  ma  mówić?  Kłamać?  Oświadczyć 

wszystkim, że spadła ze schodów?

Zniecierpliwiony, Neal chrząknął.

- To  tylko  kwestia  paru  dni.  Ten  łobuz  sądzi,  że  jest  górą  i  nie 

zamierza  poprzestać  na  dwóch  ofiarach.  Przy  odrobinie  szczęścia  i 
rozważnym  postępowaniu  wpędzimy  go  w  matnię.  Przez  najbliższe 
dni  będzie  obserwował  kolejną  ofiarę.  Musi  poznać  jej  zwyczaje. 
Musi  wiedzieć,  kiedy  jest  sama.  Ale  nie  może  przecież  czaić  się  w 
mroku w nieskończoność, ponieważ w tak małym miasteczku ktoś go 
w  końcu  zauważy.  Wyślemy  nocne  patrole  piesze.  Dostaniemy  go. 
Ale  tylko  w  przypadku,  gdy  nabierze  pełnego  przekonania,  że 
wyprowadził nas w pole.

- Jeśli ostrzeżecie kobiety...
- Czy ma pani męża, pani Lindberg? - przerwał jej brutalnie.

Karen zamrugała oczami.

- A co to ma do rzeczy?
- Ma pani męża czy nie?
- Nie!
- W  porządku,  zatem  ostrzegłem  panią.  W  tym  miasteczku 

grasuje gwałciciel. Jak zamierza się pani zabezpieczyć?

- Mogę dokładnie zamykać zamki w drzwiach! Skrzywił drwiąco 

usta.

- Naprawdę  pani  sądzi,  że  zamknięte  drzwi  uchroniłyby 

dzisiejszej nocy pani przyjaciółkę? Ile czasu, pani zdaniem, zajmie mu 
wybicie szybki w drzwiach? Jedną sekundę? Dwie?

- Można  zawsze mieć pod  ręką telefon. Można krzyczeć. Robić 

cokolwiek.

- Jasne - zgodził  się. - I  oberwać  jeszcze  mocniej  niż  pani 

przyjaciółka.  Proszę  spojrzeć  prawdzie  w  oczy,  pani  Lindberg. 
Musimy go złapać.

- A  jeśli  go  nie  złapiecie? - zapytała  cicho. - Co  będzie,  jeśli 

zgwałci następną kobietę?

background image

Policjant zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego głosie 

zabrzmiały szorstkie nuty.

- Pyta  pani,  czy  będę  czuł  się  winny?  Cóż,  czeka  mnie wiele 

bezsennych  nocy.  Nie  jestem  jednak  nieomylny,  zapewniam  panią. 
Mogę jedynie próbować zastawić sidła. A czego innego pani ode mnie 
oczekuje?

Karen  przez  chwilę  milczała.  Musiała  niechętnie  przyznać,  że 

słowa policjanta wywarły na niej duże wrażenie.

- Nie,  niczego  innego  nie  oczekuję - odparła,  wzruszając 

bezradnie ramionami. - Zastosuję się do pańskiej prośby. I mam tylko 
nadzieję.

Nie dokończyła zdania, a on skinął głową.

- Ja też mam nadzieję.

background image

Rozdział 2
To  był  piekielny  tydzień.  Cały  wtorek Karen  wytrwała  w  pracy 

tylko  dlatego,  że  nie  miała  innego  wyjścia.  Jej  firma  nie  przynosiła 
jeszcze  takich  dochodów,  aby  mogła  wynająć  pracownika,  którego 
właściwie  bardzo  potrzebowała.  Kiedy  więc  wieczorem  z  ulgą 
położyła się do łóżka, myślała jedynie o dziesięciu godzinach niczym 
nie zmąconego snu.

Pierwszym  dźwiękiem,  jaki  do  niej  dotarł,  był  trzask 

włączającego się w lodówce termostatu. Gwałtownie zesztywniała, ale 
słysząc  cichy  szum  i  buczenie  urządzenia,  szybko  się  uspokoiła. 
Zajęta  była  właśnie  poprawianiem  poduszki,  kiedy  dobiegło  ją 
skrzypnięcie podłogi w holu. Zamarła z zaciśniętymi w pięści dłońmi. 
Czyżbym się przesłyszała? - pomyślała.

Kolejne  skrzypnięcie  dobiegło  już  z  większej  odległości.  Z 

jadalni?  Wytężyła  wzrok,  spoglądając  w  stronę  prowadzących  na 
korytarz  drzwi  i  próbując  przebić  wzrokiem  ciemność.  Na  dźwięk 
stłumionego  tąpnięcia  usiadła  na  łóżku  jak  rażona  prądem.  Choć 
wmawiała  sobie,  że  to  tylko  buszuje  po  domu  kot,  serce  biło  jej 
nieprzytomnie.  Teraz  była  już  tak  napompowana  adrenaliną,  że 
postanowiła  dla  świętego  spokoju  wszystko  sprawdzić  i  odzyskać 
panowanie nad sobą.

Na  palcach  przeszła  po  zimnej  podłodze  sypialni,  stanęła  w 

drzwiach  i  długą  chwilę  nasłuchiwała.  W  końcu  zdecydowała  się 
zapalić  światło.  Z  głębi  domu  nie  docierał  żaden  dźwięk.  Miała  na 
sobie tylko nocną koszulę i idąc korytarzem do pokoju Abby, czuła się 
zabawnie naga. Jej córka, naturalnie, pogrążona była w głębokim śnie. 
Maggie, długowłosa kotka, która rządziła ich domem, leżała zwinięta 
w kłębek w nogach Abby. Gdy Karen otworzyła drzwi, popatrzyła na 
nią zmrużonymi ślepiami. Zachowanie zwierzęcia nie wskazywało na 
obecność w domu intruza.

Oczywiście,  żadnego  intruza  być  nie  mogło.  Czując  do  samej 

siebie  niesmak,  Karen  otworzyła  jednak  każdą  szafę,  zajrzała  pod 
każde  łóżko,  a  potem  sprawdziła  zamki  we  wszystkich  drzwiach  i 
oknach.

Co powiedział ten policjant? Ile czasu zajmuje wybicie szybki w 

drzwiach? Niewiele. Przyszło jej do głowy, że powinna zastanowić się 
nad kupnem psa.

background image

Leżąc  w  łóżku,  słuchała,  jak  o  okienną  szybę  stukają  gałązki. 

Przez  cienką  firankę  widziała  chwiejne  cienie  pięknych  róż,  które 
romantycznie  okalały  okno  jej  sypialni.  Front  domu  jest  zbyt 
zarośnięty,  pomyślała.  Za  dużo  tam  starych  zarośli,  a  w  głębokim 
cieniu,  zalegającym  pod dwoma  ogromnymi  bzami,  może  skryć  się 
cała  armia  nieproszonych  gości.  Róże  ocieniały  szeroką,  frontową 
werandę;  niektóre,  mimo  że  był  już  wrzesień,  jeszcze  kwitły. 
Opleciona  dzikim  winem  altana,  żywopłot  z  cisów  okalający 
podjazd...

Do  diabła.  Karen  przewróciła  się  na  bok  i  znowu  poprawiła 

poduszkę. Co mam robić? - myślała. Wykosić ogródek do gołej ziemi, 
tak  żeby  przypominał  japoński  dziedziniec  do  medytacji,  gdzie  żwir 
jest zagrabiony tak idealnie, że sterczą tylko dwa lub trzy kamienie?

W  końcu  jakoś  zdołała  zasnąć,  lecz  natychmiast  zaczęły  ją 

dręczyć  niewyraźne  majaki.  Tańczyła  z  człowiekiem,  który  nie  miał 
twarzy.  Grała  muzyka  country - and - western,  wokalista  zawodził, 
obcasy  obracającego  ją  w  tańcu  partnera  głośno  stukały  o  deski 
podłogi.

Już  sama  muzyka  była  koszmarna,  skonstatowała  ze  znużeniem 

następnego ranka. Lecz skoro mój sen stanowił reminiscencję gwałtu 
dokonanego na Chelsea, dlaczego nie tańczyłam walca?

Wieczorem  znów  przeszukała  dom;  następnego  dnia  zrobiła  to 

samo.  Powtarzała  sobie,  że  we  wszystkich  mieszkaniach  występują 
hałasy.  Nie  są  to  dźwięki,  które  zbudziłyby  umarłego;  po  prostu 
zwykłe trzaski,  skrzypienia,  drapania,  szepty, stukoty.  Ale jeden  taki 
hałas wystarczał, by ze strachu oczy wychodziły jej z orbit, a mięśnie 
tężały. Gdy zasypiała, prześladował  ją sen o obracającym ją w tańcu 
mężczyźnie  bez  twarzy.  Tańczyli  zawsze  w  rytm  tej  samej  melodii, 
Karen  zawsze  miała  na  sobie  obszerną,  luźną  spódnicę,  która 
szeleściła  w  tańcu  i  owijała  się  wokół  nóg.  I  nie  milkło  rytmiczne 
stukanie tych przeklętych butów.

Kiedy  w  piątkowy  ranek  przestał  już  dzwonić  budzik, jęknęła. 

Próbowała  ukryć  głowę  pod  poduszką,  ale  uświadomiła  sobie  nagle, 
że  w  domu  panuje  martwa  cisza.  Teraz,  kiedy  powinna  właśnie 
słyszeć hałasy, wokół panował niczym nie zmącony spokój.

- Abby! - zawołała. - Szkolny autobus... - urwała  i z wysiłkiem 

zakończyła: - .. .masz za dwadzieścia minut.

Zapadła cisza, po czym dobiegł ją stłumiony głos:

background image

- O, cholera!
- Abby!

Do uszu Karen dotarł tupot bosych stóp córki na gołych deskach 

podłogi.

- Nie  zdążę! - zawołała  Abby. - Podwieziesz  mnie?  Karen 

ponownie schowała głowę pod poduszkę.

W chwilę później Abby już nad nią stała.

- Mamo,  nie  słyszysz,  co  do  ciebie  mówię?  Czy  podwieziesz 

mnie do szkoły?

- No nie! - jęknęła Karen.

Pół  godziny  później  zamykała  za  sobą  wejściowe  drzwi.  Pod 

oczami  miała  worki,  na  sobie  pogniecione  dżinsy,  ponieważ 
poprzedniego  wieczoru  zapomniała  wyjąć  je  w  porę  z  suszarki,  a 
włosy  wciąż  wilgotne.  To  z  kolei  znaczyło,  że  w  południe  będą  już 
wiotkie niczym stokrotki podczas suszy. Poza tym umierała z głodu. .

Abby,  jak  zwykle,  wyglądała  kwitnąco.  Nienaganny  makijaż 

sprawiał,  że  oczy  miała  ogromne.  Krótkie,  jasne  włosy  sterczały,' 
układając  się  w  artystyczną  fryzurę.  Ubrana  była  w  obszerną, 
jedwabną  bluzę  z  koronkowym  kołnierzykiem  i  w  ciasne,  czarne 
dżinsy  z  niewielkimi  suwakami  na  kostkach.  Energicznie  wskoczyła 
do samochodu.

Widok  córki  sprawił,  że  Karen  poczuła  się  jeszcze  bardziej 

zmęczona.  Po  raz  kolejny  nie  mogła  się  nadziwić,  że  Abby  jest  jej 
córką.  Karen,  nieodrodne  dziecko  lat  sześćdziesiątych,  dokładała 
wszelkich starań, aby jej córka wyrosła na porządnego człowieka. Na 
razie  osiągnęła  tyle,  że  Abby  nie  wstąpiła  jeszcze  do  drużyny 
panienek  wiwatujących  podczas  meczów - zapewne  dlatego,  że  zbyt 
wiele  czasu  zajmowało  jej  włóczenie  się  po  głównym  deptaku  w 
mieście.

- Mamo, czy mogę po meczu pójść na zabawę? Shelley mówi, że 

Brian  chce  ze  mną  zatańczyć. - Abby  radośnie  zmarszczyła  twarz. -
On jest naprawdę git.

- Myślałam, że git jest ten, no, jak - mu - tam.
- Och,  mamo,  czy  ty  mnie  nigdy  nie  słuchasz?  Chciał,  żebym 

wskoczyła  z  nim  do  łóżka.  No  cóż,  może  niezupełnie  do  łóżka.  To 
było  tak:  hej,  chcesz  zatańczyć?  A  później:  chodźmy  za  szkołę  i 
zróbmy to. Strasznie romantyczne. Znaczy się...

background image

- Zróbmy  to? - Karen  gwałtownie  zatrzymała  samochód  ha 

czerwonych  światłach,  odwróciła  głowę  i  z  niedowierzaniem 
popatrzyła na córkę. - Oczywiście, zawsze cię słucham. Już mi o tym 
mówiłaś.

Zniecierpliwiona Abby wierciła się w fotelu.

- Jasne, jestem pewna, że ci o tym mówiłam., Chodzi o to, że to 

kwasior. Tak czy owak, oczy ma za blisko siebie. Brian wygląda dużo 
lepiej.  W  zeszły  piątek  zdobył  dla  drużyny  punkty  z  przyłożenia. 
Właściwie to nie bardzo mnie to ekscytuje, bo nie pojmuję do dziś, za 
co oni zdobywają te punkty. Znasz się na futbolu?

- Kiedyś, dawno  temu, znałam się - odrzekła Karen. - Ale teraz 

już nie mam czasu na mecze.

- Och, daj spokój, mamo. To wcale nie było tak dawno.
- Naprawdę? - zapytała Karen  z nadzieją  w głosie. No  i dostała 

to, na co zasłużyła. Abby spojrzała na nią bacznie.

- Mamo, dobrze się czujesz? Twoje włosy wyglądają dziś trochę 

dziwnie. A ta bluza... - Skrzywiła się.

- To  reklama. - Karen  bardzo  lubiła  bluzę  z  wizerunkiem 

niechlujnie ubranej kobiety otoczonej przepięknymi różami. Napis na 
bluzie  głosił: "Kwiaciarka". - Nie  zapominaj,  że  sprzedaję  także 
kwiaty.  Poza  tym,  dzięki  temu  ubraniu  ludzie  zwracają  mniejszą 
uwagę na moją twarz.

- Coś w tym jest - stwierdziła Abby i wyskoczyła z samochodu, 

który  zatrzymał  się  właśnie  przed  budynkiem  szkolnym. - Dzięki. 
Cześć, do zobaczenia.

Przygnębiona  Karen  zatrzymała  się  przy  piekarni.  Ze  środka 

wychodziły właśnie jej dwie znajome. Jedna z nich przeprosiła, że tak 
dziwnie mówi.

- Ropień - wyjaśniła. - A  dentysta  przyjmuje  dopiero  od 

dziesiątej. Stary śpioch.

Karen wyraziła jej współczucie, a następnie zamieniła kilka słów 

z  nastolatką,  która  przyjęła  od  niej  pieniądze  i  wręczyła  pudełko 
pączków. Nieustannie drążyła ją pewna myśl. Co robi człowiek, jeśli 
ma  spuchniętą  twarz,  a  nie  chce  przyznać  się  dlaczego?  Doskonałą 
wymówką  może  okazać  się  ropień  na  dziąśle.  Kto  będzie  pytać 
dentystę?

Przez cały tydzień Karen obserwowała uważnie każdą kobietę w 

kolejce,  każdą  kobietę,  która  pojawiła  się  u  niej  w  szklarni,  każdą 

background image

kobietę wysadzającą z samochodu dzieci przed szkołą, i zastanawiała 
się, czy któraś z nich była ofiarą pierwszego gwałtu. Czy jeśli się ktoś 
dokładnie przyjrzy, zdoła cokolwiek zauważyć?

Obserwowała również mężczyzn. Piwne oczy trafiały się rzadziej 

niż  niebieskie  czy  szare,  ponieważ  północny  zachód  Ameryki  został 
zasiedlony  głównie  przez  Skandynawów.  Spotykała  jednak  wielu 
mężczyzn, którzy odpowiadali opisowi. Ale i spośród tych wysokich i 
brązowookich trudno było kogokolwiek wyróżnić. Jeśli gwałcicielem 
jest  ktoś  z  mieszkańców  miasteczka,  a  tak  właśnie  podejrzewa 
Rowland,  istnieje  ogromna  szansa,  że  Karen  go  zna,  przynajmniej  z 
widzenia. Jak to się dzieje, że ktoś jest aż tak skrzywiony psychicznie, 
a nikt tego nie zauważa?

Stopniowo ogarniał ją paranoiczny strach. W czwartek zamknęła 

szklarnie wcześniej, ponieważ nie było klientów. A gdyby brązowooki 
mężczyzna  pojawił  się  nagle  u  niej?  Czy  powinna  krzyczeć?  Ukryć 
się? Zapytać, czy interesuje go kupno pięknego krzewu za pięćdziesiąt 
dolarów?

Tego  dnia  jak  zwykle  zaparkowała  samochód  za  szklarniami  i 

weszła  do  budyneczku,  który  był  jednocześnie  biurem  i  sklepem. 
Włączyła czajnik z wodą, następnie zaparzyła herbatę i zabrała się do 
pączków  oraz  lektury  tygodnika.  Po  kilku  minutach  jednak,  gdy 
włożyła  do  ust  ostatni  kęs,  odłożyła  gazetę.  Nic.  Żadnych  gwałtów, 
żadnych plotek,  żadnej histerii. Chyba  niedługo  zwariuję, pomyślała. 
Nie widzącym wzrokiem gapiła się w wieńce z suchych kwiatów. Nie 
mogła  nic  zrobić - jedynie  okazywać  Chelsea  jak  najwięcej 
serdeczności.

Po  posiłku  nabrała  na  tyle  energii,  że  wyszła  na  zewnątrz  i 

zamieniła  tablicę  z  napisem  „Zamknięte"  na  tablicę  „Otwarte". 
Następnie zadzwoniła do Chelsea, która chwilowo mieszkała u swoich 
rodziców.

- Pytasz,  jak  się  czuję?  Podle - odrzekła  przyjaciółka. - Twarz 

boli mnie tak, że nie mogę nawet jeść. A matka doprowadza mnie do 
rozpaczy.  Jezu  Chryste,  zaopiekowałabym  się  nawet  hordą 
pięciolatków, gdyby tylko ktoś pomógł mi się stąd wydostać.

Karen oparła się o futrynę drzwi, na wypadek gdyby pojawił się 

jakiś klient.

- Ale ogólnie chyba czujesz się lepiej.
- Tylko wtedy, kiedy nie myślę o tamtym zdarzeniu.

background image

- A może byś wpadła tu do mnie na lunch? Zamówię pizzę... O, 

do licha. Przecież ty nie możesz jeść.

- To  prawda,  ale  mogłabym  wdychać  jej  zapach. - Zapadła 

chwila  milczenia. - Jak  myślisz,  czy  ludzie  wiedzą,  co  mi  się 
przytrafiło?

- Nie.

Znów cisza. I po chwili:

- Czasami jakaś część mnie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli.

Nawet... on.

- Ba! - Karen  przesłała  wymuszony  uśmiech  kobiecie,  która 

wysiadła z samochodu i zmierzała prosto do szklarni. Kiedy klientka 
znalazła się już poza zasięgiem głosu,  Karen dodała: - Myślę, że nie 
powinnaś tyle o tym myśleć. To paskudna sprawa.

Głos Chelsea stał się ponury.

- Czuję się taka... brudna.

Karen próbowała ukryć ogarniający ją gniew.

- Rowland twierdzi, że sprawcę schwytają bardzo szybko.
- Powiedziałam o wszystkim matce. Bo niby co innego mogłam 

zrobić? Powiedzieć, że spadłam ze schodów i teraz boję się być sama 
w domu?

- Nie  sądzę,  żeby  twoja  matka  zaczęła  o  tym  rozpowiadać  na 

prawo i lewo.

- Doprowadzą  mnie  do  szaleństwa - oświadczyła  posępnie 

Chelsea.  Ze  słuchawki  dobiegał  jej  ciężki  oddech. - Do  licha,  znów 
zaczyna mnie boleć szczęka. Chyba jednak dziś do ciebie nie przyjdę. 
Może jutro.

- W porządku - odrzekła Karen i po chwili odłożyła słuchawkę. 

Wyszła  na  dwór  i  zwróciła  się  do  swej  jedynej  klientki: - W  czym 
mogę pani pomóc?

- Dziękuję. Przyszłam tylko się rozejrzeć.

Pewnie,  że  to  paskudna  sprawa.  Chelsea  i  ofiarę  pierwszego 

gwałtu  poproszono  o  zachowanie  dyskrecji,  a  tymczasem,  gdyby 
pozwolono o  tym  swobodnie  rozmawiać,  mogłoby  to  odnieść  skutek 
terapeutyczny.  Zmuszone  do  milczenia,  obie  czują  coraz  głębszy 
wstyd. Czy Rowland zastanowił się, co na dalszą metę byłoby dla tych 
kobiet lepsze? Czy w ogóle one cokolwiek go obchodzą?

Karen  chciałaby  wiedzieć,  co  naprawdę  czuje  Chelsea.  Robiła 

wszystko,  żeby  zachować  spokój  ducha  i  nie  popadać  w 

background image

przygnębienie, ale Karen nie potrafiła wymazać z pamięci widoku jej 
twarzy.  Nie  tyle  siniaków  i  opuchlizny,  ile  wyrazu  bólu  i  strachu  w 
oczach  przyjaciółki.  Najgorsze  są  urazy  psychiczne  i  być  może 
Chelsea  nigdy  już  w  pełni  do  siebie  nie  dojdzie.  Czy  zechce  jeszcze 
kiedykolwiek  tańczyć?  Mieszkać  sama?  Czy  będzie  zdolna  czerpać 
radość ze współżycia z mężczyzną?

Żeby tylko złapali tego drania! Aż do tej chwili Chelsea nie zazna 

spokoju,  nie  będzie  w  stanie  spojrzeć  z  sympatią  na  żadnego 
mężczyznę. Wszyscy będą napawać ją przerażeniem.

Z  jakichś  tajemniczych  względów  Karen  nie  zdziwiła  się,  gdy 

kilka  minut później  zobaczyła  zatrzymujący  się pikap  z wiszącym  w 
tylnym  oknie  karabinem,  a  z  szoferki  wyskoczył  Neal  Rowland. 
Ponieważ  dotąd  nie  odwiedzał  jej  szklarni,  nie  próbowała  się  nawet 
łudzić, że przyjechał kupić kwiaty lub sadzonki.

- Dzień dobry - powiedział, skinąwszy na powitanie głową.

Karen  odpowiedziała  mu  tym  samym  gestem  i  spokojnie 

kończyła  pakować  dwie  sadzonki  orlika,  które  zamówił  jeden  z 
klientów.  Kosztowały  osiem  dolarów  i  trzydzieści  dwa  centy.  Dzień 
zaczynał  się  katastrofalnie.  Zarobiła  dokładnie  tyle,  ile  wydała  na 
pączki.

Rowland  stanął  przed  kasą,  wsunął  palce  w  kieszenie  spodni  i 

udawał, że interesują go nożyce ogrodnicze i kosiarki do trawy. Tego 
dnia miał na sobie dżinsy, kowbojską koszulę w kremowym kolorze z 
perłowymi  zatrzaskami  i  narzuconą  na  ramiona  dżinsową  kurtkę. 
Karen  nieco  wychyliła  się  zza  lady.  Na  nogach,  oczywiście,  miał 
kowbojskie buty.

- Czy chce pan coś kupić? - zapytała. Popatrzył jej prosto w oczy.
- Chciałem  tylko  zobaczyć,  co  pani  tu  ma.  Karen  wyszła  zza 

lady.

- Ma pan ogródek?

Pytanie było śmieszne.  Nie potrafiła  sobie  wyobrazić  Rowlanda, 

jak  na  czworakach  wyrywa  chwasty,  wącha  róże  i  układa  z  nich 
wspaniały  bukiet  na  stół  w  jadalni.  Chyba  że  ma  żonę,  która  lubi 
kwiaty i pracę w ogrodzie.

- Nie mam ogródka i nigdy nie miałem - wyznał. - Ale kupiłem 

stary dom, przed którym jest kilka klombów i muszę coś z tym fantem 
zrobić. Poza tym przerośnięte krzaki zasłaniają mi okna.

background image

- No cóż,  poszukamy  jakichś  niższych  roślin - odparła  i szybko 

ruszyła w stronę drzwi.

Nie miał innego wyjścia, jak podążyć jej śladem.
Firma  Karen  była  skromna.  Na  jej  terenie  widniały  cztery 

niewielkie szklarnie, gdzie na stołach stały doniczki  z sadzonkami, a 
wzdłuż  ścian  rosły  prześliczne  krzewy  obsypane  kwieciem,  róże  i 
drzewka  owocowe.  W  pomalowanym  na  szaro  budyneczku,  który 
zdobiły białe elementy, Karen sprzedawała suszone kwiaty, doniczki, 
książki  ogrodnicze,  nawozy  sztuczne,  spryskiwacze,  nasiona  i 
narzędzia.  Interes  nie  szedł  najlepiej,  ale  w  końcu  prowadziła  go 
dopiero od dwóch lat. Sporządziła skromną listę osób i instytucji, do 
których  należało  wysłać  reklamy  z  ofertą,  ale  tego  właśnie  roku 
uświadomiła  sobie,  że  powinna  się  w  czymś  specjalizować. 
Zdecydowała  się  na  swą  starą  miłość:  róże.  Musiała  zdobyć  skądś 
pieniądze i coś z tą listą zrobić.

- Jak wysoko nad ziemią znajdują się okna domu?
- zapytała przez ramię.
- Tak naprawdę to nie wiem...
- Jesień to najlepsza pora do sadzenia roślin. Po co ma pan tracić 

cały rok.

Neal Rowland  zaklął pod  nosem.  Gdy  popatrzyła  w  jego  stronę, 

spostrzegła, że jego eleganckie, lśniące buty umazane są błotem. Ona 
w szklarniach zawsze nosiła kalosze.

- Jaki jest kolor domu?
- Hm... biały.
- Ja uwielbiam hortensje o postrzępionych płatkach.
- Przystanęła  przed  wielką  skrzynią  trocin,  w  których  tkwiły  w 

doniczkach  rośliny.  Wielkie  kwiaty  hortensji  były  w  pełnym 
rozkwicie.  Ich  karbowane,  błękitne  i  purpurowe,  postrzępione  na 
końcach płatki tworzyły cudowne tło dla ciemnoczerwonych kuklików 
i  lancetowatych,  niebieskich  przełączników. - Oczywiście  mam  też 
wiele odmian rododendronów. Roślina ta, zwłaszcza wiosną, wygląda 
imponująco. Skąd pan pochodzi?

- Z  Los  Angeles - odparł,  nie  raczywszy  nawet  spojrzeć  na 

oferowany  towar. - Tak  naprawdę,  to  nie  zamierzam  niczego 
kupować.

Karen popatrzyła mu prosto w oczy.

- Więc po co pan tu przyjechał?

background image

Oparł nogę na skrzyni, którą wypełniały trociny z wsuniętymi w 

nie doniczkami, i Karen po raz pierwszy spostrzegła, że pod kurtką ma 
kaburę z pistoletem. Do paska spodni przyczepiony był także pager.

- Byłem... ciekaw...
- Czy niczego nie rozpaplałam?
- Może.
- Dotrzymuję obietnic - oświadczyła - ale nie sądzę, żeby wyszło 

to  Chelsea  na  dobre.  Poza  tym  uważam  za  niewłaściwe,  że  wiem  o 
czymś, czego nie wiedzą moi sąsiedzi. Jak długo to jeszcze potrwa?

- Aż złapiemy tego drania.
- Lub  inna  kobieta  zostanie  zgwałcona.  Neal  Rowland  ściągnął 

gęste brwi.

- Nie było następnego wypadku, jeśli już pani o to pyta.

W  tej  chwili  poczuła  do  niego  ogromną  niechęć".  Czyżby 

naprawdę był aż tak niewrażliwy? A może to tylko taka męska poza? 
Była ciekawa, czy lubi polować.

- Muszę  wracać  do  pracy - odezwała  się  nagle. - Skoro  nie 

interesują pana rośliny...

- Proszę mi wybrać kilka krzewów. Tym razem ją zaskoczył.
- Ja  mam  to  zrobić?  Nie  wie  pan,  co  pan  lubi?  Otaksował 

spojrzeniem  jej  twarz,  workowatą  bluzę i  sprane  dżinsy,  po  czym 
znów uniósł wzrok.

- Ha! - mruknął i wykrzywił kącik ust. - Wiem, co lubię. Coś, co 

ładnie kwitnie i pachnie. I żebym nie musiał o to specjalnie dbać. Ale 
jeśli wygląda delikatnie, też mi to nie przeszkadza.

Puściła  mimo  uszu  tę  dwuznaczną  uwagę.  Nie  zastanawiała  się 

również nad swoją reakcją, gdy stwierdziła, że uważnym spojrzeniem 
otaksował jej figurę.

- Coś  wymyślę - powiedziała. - Może  pan  wpaść  w  przyszłym 

tygodniu?

- Dobrze. - Rozejrzał się po szklarni. - Bardzo tu ładnie.
- Dziękuję - odrzekła, starając się opanować niechęć i ruszyła do 

wyjścia.

Spod  kaloszy  pryskało  błoto  i  z  satysfakcją  pomyślała,  jak 

obejdzie się ono z jego szytymi ręcznie butami. Czy tamtej nocy, gdy 
zgwałcono  Chelsea,  również  miał  je  na  nogach?  Nie  mogła  sobie 
przypomnieć,  ale  podejrzewała,  że  tak.  Może  tej  nocy,  gdy  znów 
przyśni  się  jej  taniec,  jej  partner  pokaże  już  twarz,  a  jego  buty  będą 

background image

zbyt zabłocone, żeby klekotać o deski podłogi? Zapewne w tych snach 
było  coś  freudowskiego,  ale  Karen  nie  wiedziała  co - poza  tym,  co 
samo rzucało się w oczy.

Przystanęła przy bramie. Na widok szybkostrzelnego karabinu w 

futerale, wiszącego w tylnym oknie pikapu, spytała:

- Lubi pan polować?
- Tylko  na  złych  facetów.  Zabijanie  nie  jest  moją  ulubioną 

rozrywką.

- Więc  po  co  panu  ten  karabin? - zapytała,  wskazując  głową 

samochód.

Znów przybrał swój zwykły, kamienny wyraz twarzy.

- Czasami jednak należy to do moich obowiązków. Pomyślała o 

swojej córce. Gdyby ktoś zagrażał Abby,

Karen z pewnością byłaby w stanie zabić.

- Przepraszam - mruknęła. - To  nie  moja  sprawa,  czy  lubi  pan 

polować, czy nie.

Odniosła wrażenie, że w jego oczach błysnęło rozbawienie.

- Myślałem, że pyta pani tylko dla podtrzymania rozmowy.
- Nie lubię broni - wyznała.
- A  mnie? - Gdy  zwlekała  z  odpowiedzią,  jego  twarz  znowu 

spoważniała. - Ja też nie lubię broni. A przecież skoro Wietnam mnie 
z tego nie Wyleczył, to powinno to zrobić Los Angeles.

- Był pan w Wietnamie? Skinął głową.
- Zabito tam mojego brata - powiedziała.
- Mojego też.

Zapadło  milczenie.  Karen  uświadomiła  sobie,  iż  tak 

nieoczekiwanie  zadzierzgnięta  nić  sympatii  Szybko  by  się  urwała, 
gdyby  Rowland  wiedział,  że  jako  trzynastolatka  brała  udział  w 
demonstracjach  antywojennych.  W  tamtym  czasie  był  zapewne 
żołnierzem,  brnął  po  polach  ryżowych  lub  błąkał  się  po  dżungli  i 
oglądał martwych przyjaciół.

Dźwięk telefonu pozwolił jej przerwać tę niezręczną rozmowę.

- Powiadomi mnie pan? - zapytała.

Ich oczy się spotkały i zrozumiała, że Neal Rowland wie, o czym 

myślała.

- W  taki  lub  inny  sposób?  Jeśli  tylko  będę  mógł, to  tak.  Zanim 

Karen zapewniła klienta, że sklep jest otwarty, Rowland odjechał.

background image

Piątkowa  noc  była  bezksiężycowa  i  mroczna  jak  jego  najgorsze 

koszmary.  Neal  jechał  powoli  wozem  patrolowym  z  wygaszonymi 
reflektorami  i  obserwował  mijane  domy,  oświetlone  jedynie  słabym 
blaskiem  latarni  stojącej na  najbliższym  skrzyżowaniu.  Żywopłoty. 
Dlaczego,  u  licha,  każdy  mieszkaniec  miasteczka  musi  mieć  własny 
żywopłot?  Ciemne  sylwetki  garaży,  niewielkie  ganki  na  tyłach 
domów.  Nagle  kątem  oka  dostrzegł  jakiś  ruch;  coś  ciemnego 
wśliznęło się w jeszcze głębszy cień. Nealowi  mocniej zabiło serce i 
poczuł  znajomy  dreszcz  emocji.  Jego  umysł  zaczął  rejestrować 
wszystko: od szumu silnika samochodu począwszy, na błysku żarówki 
na werandzie pobliskiego domu skończywszy.

W  żywopłocie  był  otwór,  a  podjazd  stanowiły  po  prostu  dwie 

wyryte  w  bujnej  trawie  koleiny.  Skręcając  w  stronę  domu,  nacisnął 
pedał  gazu  i  włączył  długie  światła.  W  blasku  reflektorów  ujrzał 
oszkloną werandę, dwa pojemniki na śmieci wypełnione plastikowymi 
torbami oraz leżący na trawniku rower.

I  psa.  Wielkiego,  czarnego  labradora,  który  wyskoczył  zza 

śmietnika i skrył się w cieniu żywopłotu.

- Cholera jasna!

Neal przygasił światła i szybko wycofał pojazd w nadziei, że nie 

postawił  na  nogi  mieszkańców  domu.  Pies.  Tak  właśnie  wyglądają 
jego noce. Podobnie wygląda dzień.

Po  jakie  licho  prosił  tę  Karen  Lindberg,  „Kwiaciarkę" - bardzo 

podobała mu się jej bluza - żeby wybrała mu jakieś sadzonki? Nie ma 
przecież czasu się nimi zajmować. Płot wokół pastwiska wymaga już 
naprawy,  a Neal  nie  chciał  go  grodzić  drutem  kolczastym,  ponieważ 
mógłby się o niego pokaleczyć koń.

Krista  i  Michael  również  wymagają  opieki.  Przecież  naraził  ich 

na udrękę przeprowadzki tylko po to, żeby mieć dla nich więcej czasu. 
Okazało  się  jednak,  że  i  tu  musi  pracować  po  czternaście,  a  nawet 
szesnaście godzin na dobę.

Nie może przecież tego tak zostawić. Wzmocnione siły policyjne 

niczego nie załatwiają. Mogą najwyżej odroczyć kolejny gwałt, ale nie 
powstrzymają  gwałciciela.  Neala  Rowlanda  nie  powinno  tu  być;  nie 
do niego należy patrolowanie ulic. On musi ująć przestępcę i dlatego 
nieustannie  przesłuchiwał  obie  ofiary.  Sprawdził  ich  wszystkich 
znajomych,  odwiedził  wszystkie  miejsca,  do  których  uczęszczały, 

background image

dokładnie zbadał ostatnie kilka tygodni z życia tych kobiet. Wiedział, 
gdzie bywały i z kim rozmawiały.

Znały  gwałciciela.  Inaczej  byłoby  to  wszystko  bez  sensu.  Żadna 

nie  miała  męża,  obie  były  młode,  atrakcyjne,  a  w  chwili  gdy  je 
napadnięto, w odstępie niecałego tygodnia, przebywały same w domu. 
Przecież nie zostały wybrane na chybił trafił. Ten drań musiał je znać. 
Ale skąd?

Neal łatwo ulegał obsesjom; tej cechy jego charakteru nie znosiła 

Jenny. Ale teraz Pilchuck jest jego miastem i za nie odpowiada. Zrobi 
wszystko, by nikt już nie został skrzywdzony, przynajmniej póki on tu 
jest szefem policji.

Gdy mijał kolejną przecznicę, zaskrzeczało radio.

- Tak? - rzucił do mikrofonu.
- W  szkole  coś  się  dzieje.  Zorganizowano  tam  wieczorek 

taneczny. Zwykła bójka, ale dyżurna nie może rozdzielić walczących.

- W porządku, już jadę - powiedział Neal.

Na szczęście  znajdował  się  zaledwie  kilkaset  metrów  od  szkoły. 

Po  drodze  przyszła  mu  do  głowy  myśl,  że  gwałciciel  dysponuje 
radiem  CB  i  prowadzi  nasłuch  pasma  policyjnego,  a  Neal  właśnie 
poinformował go, że chwilowo będzie zajęty gdzie indziej.

To  rzeczywiście  zaczyna  stawać  się  obsesją.  Po  mieście  krążą 

przecież  samochodami  Rogers  i  Erickson,  zaś  DeSalsa  przemierza 
ulice na piechotę. Powinni schwytać gwałciciela. Prędzej czy później 
powinni go schwytać.

Ale właśnie to „później" przerażało Neala.
Przylegające  do  szkoły  tereny  zalanej  asfaltem  lub  porośniętej 

trawą ziemi oświetlało  żółte światło  sodowych  lamp. Nietrudno  było 
wypatrzyć  miejsce  bójki.  Jak  zwykle,  wokół  walczących  kłębił  się 
tłum  gapiów.  Dzieciaki  z  równą  przyjemnością  oglądały  zawody 
rodeo,  jak  makabryczne  wypadki  samochodowe.  Neal  czuł  znacznie 
większą sympatię do walczących niż do widzów. Dużo brutalniej, niż 
musiał,  odsunął  z  drogi  kilka  osób  i  chwycił  za  kołnierz  dwóch 
tarzających się po asfalcie boiska chłopaków. W pierwszej chwili obaj 
zgodnie chcieli się rzucić na Neala, ale szybko rozpoznali jego twarz i 
mundur.

Jeden miał rozbity nos i podpuchnięte oko, drugi pluł krwią.

- Rozejść  się - warknął  Neal do otaczających  ich gapiów. - I to 

już!

background image

Odczekał  chwilę,  aż  dzieciarnia  niechętnie  się  rozproszyła. 

Dyżurna, która krążyła na obrzeżach zbiegowiska, zaklaskała w dłonie 
i zaczęła wszystkich kierować w stronę sali gimnastycznej.

- O co poszło? - zapytał Neal. Poczuł, jak jeden z chłopców się 

jeży.

- Rozpowiadał  na  prawo  i  lewo,  że  przerżnął  moją dziewczynę. 

Nie mogłem tego znieść.

Neal  westchnął.  Większość  mężczyzn  już  w  okresie  dorastania 

pojmuje,  iż  nie  jest  ważne,  z  kim  dziewczyna  była  wcześniej. 
Niektórzy  też  uczą  się  trzymać  buzię  na  kłódkę  i  nie  rozpowiadać, 
które dziewczyny mieli. Niestety, nie wszyscy.

- I  twoim  zdaniem  będzie  ci  wdzięczna  za  to,  żeś  stanął  w  jej 

obronie?

O  głowę  niższy  od  Neala  chłopak  otarł  kantem  dłoni  krew  z 

twarzy.

- Ona nie chce, żeby ten gnój wygadywał o niej takie rzeczy.

Neal zdrowo potrząsnął obu przeciwnikami.

- Czy  nie  przyszło  wam  do  głowy,  że  możecie  postawić  tę 

dziewczynę w bardzo kłopotliwej sytuacji?

Chłopak,  który  zaczął  awanturę  swym  paplaniem,  jakby  się 

skurczył. Kurtka na nim sprawiała wrażenie zbyt obszernej.

- A czy pomyśleliście, jak ta dziewczyna  będzie się czuć,  kiedy 

to wszystko dotrze do jej rodziców? - ciągnął Neal.

Teraz już i obrońca dziewczyny się skurczył.

- Jestem nieletni. Jeśli nawet pan mnie aresztuje, gazety i tak nie 

podadzą mojego nazwiska.

- Czy  w  takim  miasteczku  to  jakakolwiek  różnica?  Chłopak 

otworzył  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  ale  natychmiast  je  zamknął. 
Milczał ponuro.

- Też  mam  córkę  w  waszym  wieku - odezwał  się  prawie 

serdecznie  Neal. - Jeśli  okaże  się,  że  walczyliście  właśnie  o  nią, 
aresztowanie  będzie  pestką  w  porównaniu  z  tym,  co  was  naprawdę 
czeka. - Znów silnie nimi potrząsnął. - Rozumiecie, co mówię?

Plociuch szybko skinął głową. Po chwili niechętnie kiwnął głową 

również obecny amant dziewczyny. Neal obu puścił.

- A  teraz  zjeżdżajcie  i  żebym  was  więcej  nie  widział. 

Zrozumiano?

background image

Patrzył,  jak  chłopcy  biegną  w  stronę  zgromadzonego przy 

drzwiach  sali  gimnastycznej  tłumu.  „Koguty"  na  dachu  samochodu 
policyjnego  rytmicznie  migały.  Wyłączył  je,  po  czym  skierował 
samochód  w  alejkę  o  ruchu  jednokierunkowym,  którą  sunął  sznur 
pojazdów rodziców przyjeżdżających przed szkołę po swe pociechy i 
natychmiast  odjeżdżających  do  domów.  Stop  i  start.  Zupełnie  jak  na 
lotnisku.

Mimo  zamkniętych  szyb  do  środka  wozu  patrolowego  docierały 

dźwięki  muzyki  płynące  z  sali  gimnastycznej.  W  oknach  szkoły 
migało  lodowate,  mętne  światło  stroboskopowe.  Jakiś  chłopak 
wybuchnął  śmiechem,  z  ust  sterczał  mu  papieros.  Obok  samochodu 
przeszła  przytulona  do  siebie  para;  dziewczyna  nie  była  starsza  od 
Kristy. Nieszczęsna dyżurna klaskała w dłonie.

Dzięki  Bogu,  że  Krista  nie  wybrała  się  na  tę  zabawę.  Jak 

wszystkich  rodziców,  Neala  przepełniały  mieszane  uczucia.  Pragnął, 
by jego córka  miała wielu przyjaciół, ale żywił też nadzieję, że będą 
nimi członkowie klubu szachowego, gdzie słuchano Mozarta.

Nie próbował się nawet zastanawiać, co Krista robi po wyjściu z 

sali  gimnastycznej.  Nie  potrafił  też  wyobrazić  sobie  córki  w 
samochodzie  z  jakimś  napalonym  chłopaczkiem,  który  miał 
wprawdzie mózg, ale poniżej paska od spodni. Nie chciał, żeby Krista 
dorosła.

Ujrzał  przed  sobą  niewielką,  błękitną  hondę  civic.  Kiedy  pojazd 

przystanął  przed  wejściem  do  sali  gimnastycznej,  z  gromadki 
młodzieży  wysunęła  się  jedna  z  dziewczyn  i  spiesznie  ruszyła  w 
stronę  auta.  Była  ubrana  na  czarno,  miała  jasne,  krótko  ostrzyżone, 
nastroszone włosy, ale wyglądała dziecinnie. Neal niecierpliwie stukał 
palcami  w  kierownicę,  czekając,  aż  dziewczynka  otworzy  drzwi 
hondy  i  wsunie  się  do  środka.  W  tej  samej  chwili  kobieta  za
kierownicą odwróciła głowę. Neal natychmiast rozpoznał jej profil.

Kwiaciarka.  Jej  córka  jest  w  wieku  Kristy.  A  więc  jego  i  panią 

Lindberg łączą nie tylko zabici bracia i wspólna niechęć do broni.

Też jest samotna, pomyślał, nieprzyjemnie dotknięty tą refleksją. 

Samotna  i  piękna.  Miał  nadzieję,  że  ten  mężczyzna  jeszcze  tego  nie 
zauważył.

background image

Rozdział 3
W zatłoczonej  sali  gimnastycznej było  nieznośnie  gorąco. Karen 

nie pamiętała, aby kiedykolwiek podczas zebrania rodziców panował 
aż taki ściski Do auli wniesiono ławki, a naprzeciwko nich ustawiono 
mikrofon i dwa rzędy metalowych, składanych krzeseł.

Karen  podświadomie  spodziewała  się  ujrzeć  grupę  dziewcząt, 

które, wymachując pierzastymi pomponami, będą się starały wywołać 
jeszcze większy entuzjazm. Może spowodowało to skrzypienie ławek 
i krzeseł, kiedy ktoś na nich siadał, lub też mieszanina zapachu pasty 
do  podłóg  i  potu.  Karen  nigdy  nie  czuła  się  tu  w  pełni  dorosła.  I 
zapewne  nie  tylko  ona.  Siedząca  obok  kobieta  naciągała  skraj 
spódnicy  na  niezgrabnie  przechylone  w  jedną  stronę  kolana. 
Mężczyzna  przed  nią  bawił  się  czapką  baseballową;  wkładał  ją, 
zdejmował  i  znów  wkładał,  poprawiał  na  głowie,  miął  w  dłoniach. 
Karen nabrała nagle ochoty, aby mu ją zabrać.

W  końcu  przed  mikrofonem  stanęła  przewodnicząca  komitetu 

rodzicielskiego,  Vicky  Thomas.  Była  to  osoba,  której  Karen 
serdecznie  nie  znosiła.  Vicky  najbardziej  lubiła  organizować 
kiermasze  wypieków  domowych  i  konkursy  mycia samochodów.  Jej 
najstarsza córka chodziła do ostatniej klasy. Karen była przekonana, iż 
Vicky od trzynastu lat udziela się społecznie i jeśli szkoła zorganizuje 
kiedyś  izbę  pamięci,  to  przewodnicząca  komitetu  rodzicielskiego 
zajmie  w  niej  poczesne  miejsce.  Karen,  gdy  tylko  widziała  Vicky, 
natychmiast  czmychała  w  przeciwną  stronę.  Nie  znosiła  pieczenia 
ciast.

Niestety,  Vicky  uwielbiała  też  ogrodnictwo,  jeśli  tym  mianem 

można  nazwać  sadzenie  rzędów  ognistopomarańczowych  begonii  i 
jaskrawożółtych  nagietek.  Karen  opanowała  sztukę  życzliwego 
uśmiechania  się  w  swym  królestwie  do  Vicky,  trzymania  buzi  na 
kłódkę i inkasowania pieniędzy za towar.

- Jestem  zachwycona,  widząc  tak  liczne  audytorium -

zaświergotała Vicky do mikrofonu. - Jeśli równie tłumnie zgłosicie się 
państwo  do  najbliższych  wyścigów,  pomyślcie  tylko,  jaki  możemy 
osiągnąć sukces.

Kobieta, która miętosiła rąbek sukienki, mruknęła:

- Już wolę podpisać czek.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu z was pojawiło się tutaj na 

wieść  o  nowym  systemie  nagród,  stosowanym  przez  nauczycieli  i 

background image

administrację  szkolną.  Ponieważ  pan  Bradley,  nasz  dyrektor,  zgodził 
się  osobiście  odpowiedzieć  na  wasze  pytania,  bez  dalszych  wstępów 
przekazuję mu mikrofon.

Carl  Bradley  był  bardzo  niezadowolony  z  danej  mu  okazji,  ale 

Karen  wcale  mu  nie  współczuła.  Jej  zdaniem  dyrektor  szkoły  był 
idiotą i dzięki sprawie, w której właśnie zorganizowano to spotkanie, 
inni też zaczęli to dostrzegać.

Dyrektor  chrząknął  i  na  jego  twarzy  pojawił  się  dobrotliwy 

uśmiech.

- Pozwólcie  państwo,  że  na  początku  wyjaśnię  zasady  naszego 

nowego systemu. Szkoły od dawien dawna karzą za złe zachowanie i 
marne wyniki w nauce, nie nagradzając jednocześnie w dostatecznym 
stopniu dobrego sprawowania i celujących stopni. Na poziomie szkoły 
podstawowej  wystarcza  złota  gwiazda.  Jeśli  chodzi  o  nastolatków, 
należy  wymyślić  coś  bardziej  stosownego  do  ich  wieku.  Zadaliśmy 
zatem  sami  sobie  pytanie:  co  nastolatki  lubią? - Zachichotał. -
Odpowiedź: muzykę, stroje, przedstawicieli płci przeciwnej oraz kino. 
Doszliśmy do wniosku, że kino będzie tańsze niż nowy strój.

Nikt  z  rodziców  się  nie  roześmiał.  Nawet  Vicky  Thomas.  Carl 

Bradley znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji.

Znów  chrząknął,  poprawił  na  nosie  okulary  i  ciągnął  z  marsową 

miną:

- Pierwszy  przyznam,  że  istnieje  ryzyko  niewłaściwego  wyboru 

filmów,  które  młodzież  powinna  oglądać.  Ale  z  całą  pewnością 
nastolatków nie zadowoli „Mała syrenka".

Siedzący w pobliżu Karen mężczyzna wcisnął na głowę czapkę i 

gwałtownie wstał.

- Niektóre z tych filmów są dozwolone od siedemnastu lat i nasze 

dzieciaki nie mogą na nie chodzić bez opieki dorosłych - oświadczył. -
Powiedziałbym, że  pokazywanie  ich  uczniom pierwszej  klasy  szkoły 
średniej to więcej niż niewłaściwy wybór.

Karen  z  zadowoleniem skonstatowała, że  od  tej chwili  porządek 

zebrania  zaczyna  się  walić.  Kilku  nauczycieli  wstało  z  miejsc,  aby 
wyjaśnić  powody,  dla  których  muszą  przekupywać  uczniów  filmami 
w rodzaju "Halloween III" czy innych. Kilkoro rodziców odważyło się 
wyrazić  opinię,  że  przede  wszystkim  to  sami  nauczyciele  powinni 
zastanowić  się,  dlaczego  nie  potrafią  dostarczyć  uczniom  motywacji 
do nauki.

background image

Marta  Peters,  która  w  poprzednim  tygodniu  cierpiała  na  ropne 

zapalenie okostnej, spytała, co się stało z ideą nauki dla samej nauki. 
Wizyta u dentysty najwyraźniej nie poprawiła jej humoru.

- Pochwała  z  ust  dobrego  nauczyciela  powinna  stanowić 

wystarczającą  motywację  dla  ucznia - dodała  cierpko,  kładąc  nacisk 
na słowie „dobrego", czym nie zyskała sobie przychylności dyrektora.

Wstała kolejna matka.

- W gazetach nieustannie piszą, że nasi uczniowie osiągają coraz 

gorsze  wyniki  w  testach  i  że  szkolnictwo  w  Japonii  i  w  Niemczech 
stoi na dużo wyższym poziomie. Nasze dzieci spędzają w szkole i tak 
dużo czasu, więc po co marnować go jeszcze więcej?

Dyrektor czekał, aż umilknie burza oklasków.

- Nagrody,  która  mobilizuje  uczniów  do  pracy,  nie  można 

nazywać marnowaniem czasu.

Tym razem wstała Karen.

- Wydaje mi się jednak, że wielu z nas uważa to za stratę czasu. 

Przecież sugeruje pan uczniom, że nauka jest czymś tak niemiłym, że 
wymaga  lukrowania.  I jakie  wnioski  wyciągną  z tego  dzieci?  Szkoła 
powinna  być  ekscytująca,  powinna  rzucać  uczniom  wyzwanie, 
sprawiać,  że  będą  samodzielnie  myśleć.  Młodzież  musi  nauczyć  się 
analizować problemy i szukać rozsądnych rozwiązań. Musi odkrywać 
piękno  literatury,  uczyć  się  dyskutować  w  sposób  przekonujący. 
Zapewne  też  należy  dzieciom  wpajać  przekonanie,  że  rozpoczęte 
dzieło  trzeba  skończyć,  choćby  było  nie  wiadomo  jak  nudne.  Muszą 
uczyć się cierpliwości w chwilach, gdy są znudzone lub zniechęcone.
- Karen  rozejrzała  się po sali. - Już  niedługo  staną twarzą w twarz  z 
realnym światem, a ja nie podejrzewam, żeby jakikolwiek pracodawca 
zamierzał nagradzać ich dobrą pracę biletem na „Terminatora II".

Karen usiadła przy akompaniamencie głośnych oklasków. Pośród 

zebranych dostrzegła kilkoro znajomych oraz paru nauczycieli, którzy 
zachowywali  podejrzane  milczenie,  podczas  gdy  Bradley, 
przygotowując  się  do  obrony,  formował  szyki  własnych  żołnierzy. 
Peter Merck, nauczyciel chemii, który często zaglądał do jej szklarni, 
puścił  do  Karen  perskie  oko.  Dostrzegła  również  Franka  Morrisa, 
nauczyciela matematyki. Nie wyobrażała sobie, aby mógł zabrać głos, 
bez względu na to, której stronie przyznawał słuszność. Dalej siedział 
Joe Gardner, nauczyciel gimnastyki  i trener szkolnej drużyny. Dobry 

background image

Boże,  czy  koszykarze  nabędą  prawo  do  pójścia  w  piątek  do  kina 
dopiero wtedy, gdy zaczną każdą piłkę wrzucać do kosza?

Prawie  wszystkie  miejsca  zostały  już  zajęte  i  z  tyłu  sali  tłoczyli 

się  rodzice,  którzy  na  zebranie  przyszli  później.  Karen  dostrzegła 
między  nimi  również  szefa  policji.  Wprawdzie  miał  na  sobie  inną 
kowbojską koszulę, ale ta również zapinana była na perłowe zatrzaski. 
Co on robi na tym zebraniu?

Neal Rowland obserwował ją od samego początku.
Kiedy spotkali się wzrokiem, przesłał jej lekki uśmiech i pokazał 

uniesiony kciuk. Karen zastanawiała się wprawdzie, czy policjant jest 
żonaty,  ale  nawet  nie  przyszło  jej  do  głowy,  że  może  mieć  również 
dzieci. A może na zebraniu pojawił się służbowo, chcąc w ten sposób 
lepiej poznać miejscową społeczność?

Jeśli tak, to pozna ją aż za dobrze.
Rodzice  po  kolei  zabierali  głos;  projekt  Bradleya  poparły  tylko 

dwie  osoby.  Na  koniec  wstała  Vicky  Thomas  i  ponownie  wzięła  do 
ręki mikrofon. Twarz jej promieniała.

- Usłyszeliśmy tu wiele kontrowersyjnych opinii; niektóre z nich 

pan  Bradley  z  pewnością  weźmie  pod  rozwagę.  Podziękujmy  mu 
burzliwymi  oklaskami  za  to,  że  był  uprzejmy  przyjść  na  nasze 
zebranie.

Gdy  rozległy  się  słabe  oklaski,  na  twarzy  Bradleya  pojawił  się 

mdły  uśmiech.  Vicky  Thomas  miała  głowę  na  karku  i  zanim 
zgromadzeni  rodzice  zdążyli  opuścić  salę,  szybko  załatwiła  resztę 
mniej istotnych spraw. Ławki trzeszczały i klekotały, ludzie wstawali 
z  miejsc  i  formowali  niewielkie,  hałaśliwe  grupki  lub  kierowali  się 
prosto do wyjścia. Karen zaczęła krążyć po sali.

Choć  było  to  wbrew  jej  naturze  i  zwyczajom,  tego  wieczoru 

ubrała 

się 

wyjątkowo 

elegancko. 

Ostatecznie 

zamierzała 

przeprowadzić  własną  kampanię  wyborczą,  a  wybór  niestety  zależał 
od  uprzejmego  rozdzielania  uśmiechów,  potrząsania  dłoni  i 
spolegliwości. Należało też dwa razy pomyśleć, zanim otworzyło  się 
usta. Tego wieczoru należało również włożyć sukienkę i pończochy.

- Wszyscy chcemy, żeby nauczyciele myśleli twórczo - przyznała 

rację  jednemu  z  ojców. - Ale  powinni  też  kierować  się  zdrowym 
rozsądkiem.

- Jestem zaskoczona, że dziś bierzesz naszą stronę - dobiegł ją z 

boku słodki głos.

background image

Karen  natychmiast  zmieniła  zdanie;  to  nie  Vicky  Thomas  jest 

istotą,  której  serdecznie  nie  znosi.  Jest  nią  Lareina  Parsons.  Lareina 
uczyła początkowo swe dzieci w domu, chcąc w ten sposób uchronić 
je od niemoralnych jej zdaniem wartości humanistycznych, wpajanych 
młodzieży  przez  szkoły  publiczne.  Najwyraźniej  jednak  doszła  do 
wniosku,  że  wyniesione  przez  nią  z  gimnazjum  wykształcenie  nie 
przygotowało  jej  wystarczająco  do  samodzielnego  uczenia  syna  i 
córki  matematyki,  biologii  oraz  gramatyki  języka  angielskiego. 
Obecnie jej dzieci chodziły do szkoły średniej, budząc postrach wśród 
nauczycieli  i  urzędników,  którzy  musieli  mieć  nieustannie  do 
czynienia z ich matką.

- Sądzę,  że  dziś  prawie  wszyscy  jesteśmy  ze  sobą  zgodni -

odparła taktownie Karen. - Pieniądze pochodzące z naszych podatków 
należy przeznaczać na rzetelne nauczanie, a nie na wątpliwej wartości 
eksperymenty.

- Dziękuję  Bogu,  że  dzieci  w  porę  powiadomiły  mnie,  co  się 

święci. - Lareina przyłożyła dłonie do piersi, jakby dostała palpitacji. 
Ponadto  taki  gest  byłby  bardziej  na  miejscu,  gdyby  miała  na  sobie 
żabot,  a  nie  koszulkę  z  napisem  „Mamusia  piłkarza".  Karen  ze 
smutnego doświadczenia wiedziała, że matki piłkarzy dobrze wiedzą, 
co  to  krew,  pot  i  łzy;  palpitacje  tak  łatwo  ich  nie  dopadają.  Nie 
zmieniając pozy, Lareina dodała: - Moim dzieciom staram się wpajać 
prawdziwe  wartości  i  przeraża  mnie  myśl,  na  co  mogłyby  być  tutaj 
narażone!

- Nie  chodzi  o  to - burknął  jeden  z  ojców. - Ja  nie  chcę,  żeby 

moja córka oglądała spluwę Dona Johnsona.

W  innym  miejscu  i  przy  innej  okazji  Karen  odpowiedziałaby 

nonszalancko: "Pewnie, że nie, ale niewiele mnie to obchodzi". Tego 
wieczoru jednak potrząsnęła tylko głową i zrobiła stropioną minę.

- I pomyślcie tylko - dodała Lareina - że nasze dzieci nie mogą w 

klasach  odmawiać  modlitwy,  ale  mogą  za  to  oglądać  nieprzyzwoite 
filmy!

Karen  doszła  do  wniosku,  że  wystarczająco  już  naudzielała  się 

towarzysko. Odwróciła  się, by odejść, i stanęła oko w oko z Nealem
Rowlandem.

- Dobra robota, pani Kwiaciarko - oświadczył, kiwając głową.

Szczera  pochwała  czy  tylko  zwykły  komplement?  Karen 

zdecydowała, że to pierwsze.

background image

- To miła niespodzianka spotkać pana na zebraniu rodziców. Czy 

ma pan dzieci?

- Prawdę mówiąc, tak - odparł poważnie. - Dwójkę. Michael ma 

dziesięć lat, a Krista czternaście.

- Krista?  O,  moja  córka  wspominała  coś  o  nowej  koleżance. 

Myślę, że pańska córka chodzi z moją Abby do jednej klasy.

- Pewnego wieczoru widziałem, jak odbierała ją pani po zabawie 

ze szkoły. Ładna dziewczyna,

- Dziękuję. - Karen nabrała nagle ochoty na pogawędkę. - Co pan 

sądzi o naszym dzisiejszym zebraniu? - zapytała prowokująco.

- Dokładnie to samo, co pani - odrzekł i złożył ręce na piersi. - Z 

tymi  filmami  dyrekcja  trochę  się  wygłupiła.  Ciekaw  jestem,  w  jaki 
sposób niektórzy nauczyciele zdobyli dyplomy.

- Nie słyszałam, żeby zabierał pan głos.
- Pani  zrobiła  to  za  mnie. - Cofnęli  się  nieco,  gdyż  stojąca  w 

pobliżu grupa rodziców stawała się coraz liczniejsza. - Poza tym moja 
sytuacja  tutaj  jest  trochę  niezręczna  i  staram  się  nie  wplątać  w 
politykę.

- Ale głosować pan będzie?
- Będę, - Uniósł brwi. - A za kim pani się opowie?
- Za sobą. Chcę wejść do rady szkolnej. Prześliznął się wzrokiem 

po jej postaci w sposób, który można było zinterpretować dwojako.

- Podoba mi się to, co tu dziś ujrzałem.
- A cóż pan takiego ujrzał? - zapytała.
- Bystrą i energiczną kobietę.

Nieco  oschły  ton  jego  wypowiedzi  kazał  się  Karen  zastanowić, 

czy Neal Rowland rzeczywiście przepada za energicznymi kobietami. 
Albo  za  bystrymi.  Ciągle  miała  w  pamięci  futerał  z  karabinem  i 
kowbojskie  buty,  a  to  mówiło  jej  o  tym  człowieku  wszystko,  co 
chciała o nim wiedzieć.

- Zatem  liczę  na  pański  głos - powiedziała - a  teraz  proszę  mi 

wybaczyć. Widzę kogoś, z kim muszę zamienić kilka słów.

Krążąc  po  sali,  Karen  cały  czas  czuła  na  sobie  jego  wzrok. 

Czyżby  ją  obserwował?  Po  kręgosłupie  przeszedł  ją  zimny  dreszcz. 
Zapewne dużo bardziej interesują go wysocy mężczyźni o brązowych 
oczach.  A  może  po  prostu,  podobnie  jak  ona,  obserwuje  wszystkie 
kobiety i zastanawia się, którą z nich upatrzy sobie gwałciciel?

background image

Wędrowała  po  sali,  przyłączając  się  do  poszczególnych  grup  i 

zamieniała  za  każdym  razem  kilka  słów,  myślami  jednak  błądziła 
gdzie  indziej.  Czy  na  sali  przebywa  ofiara  pierwszego  gwałtu?  Czy 
jest tu także gwałciciel?

Jej  uwagę  przykuła  postać  kierującej  się  do  wyjścia  kobiety. 

Abby uwielbiała swą nauczycielkę angielskiego. Lisa Pyne stanowiła 
w przybliżeniu dorosłą wersję Abby: drobna, energiczna, jasnowłosa. 
Patrząc  na  nią,  Karen  z  przykrością  stwierdziła,  że  Abby  chciałaby 
mieć  taką  matkę  jak  panna  Pyne.  Karen  wielokrotnie  próbowała 
wzbudzić  w  sobie  niechęć  do  Lisy,  ale  nauczycielka  rzeczywiście 
zasługiwała  na  uwielbienie,  jakim  otaczali  ją  uczniowie.  Była 
przeurocza.

Przez cały tydzień Abby żaliła się na nieobecność Lisy w szkole. 

Zastępujący  ją  nauczyciel  kazał  uczniom  czytać  po  cichu  „Wielkie 
nadzieje".  Utwory  Dickensa  w  swoim  czasie  drukowane  były  w 
odcinkach, stanowiąc coś w rodzaju „Posterunku przy Beverly Hills", 
i  trzymały  czytelników  w  napięciu.  Jednak  dla  współczesnych 
nastolatków,  wychowywanych  od  najwcześniejszych  lat  na  telewizji, 
powieści Dickensa są nudne jak flaki z olejem. Innymi słowy, cytując 
Abby, kogo to wszystko obchodzi?

Karen  była  głęboko  przekonana,  że  Lisę  bardzo  obchodzi  los 

powierzonych  jej  dzieci.  Była  jedyną  nauczycielką,  której 
niepotrzebny był Arnold Schwarzenegger i jego jatki, by wzbudzić w 
swych podopiecznych motywację do nauki.

- Lisa! - zawołała Karen i drobna kobieta przystanęła. Odwracała 

się z widocznym wahaniem.

- O, Karen. Miło cię spotkać.

Na  widok  ciemnych  worków  pod  oczami  oraz  sińców  i  guzów, 

które  szpeciły  śliczną  zazwyczaj  twarz  Lisy,  po  plecach  Karen 
przebiegł  dreszcz  przerażenia.  Siniaki  nie  były  świeże  i  powoli 
zmieniały barwę z fioletowej na jasnożółtą.

- Boże drogi, co ci się stało? - zawołała.

Karen,  choć  poruszona  do  żywego,  nie  przestała  myśleć.  Z 

pewnością musi się jednak mylić! Pierwsza kobieta została zgwałcona 
prawie  trzy  tygodnie  wcześniej,  a  sińce i  zadrapania  na  twarzy 
nauczycielki pochodzić musiały sprzed niecałego tygodnia.

Lisa uśmiechnęła się - zbyt szybko, zbyt promiennie. Uśmiech ten 

jednak prawie natychmiast zgasł.

background image

- Wyglądam  okropnie,  prawda?  Ale  1  tak  już  jest  dużo  lepiej. 

Cały tydzień siedziałam w domu, żeby nie straszyć swoim wyglądem 
dzieciaków. Mogłyby pomyśleć, że zbliża się halloween.

- Ale co...?

Lisa zamachała nerwowo rękami.

- Och, spadłam z konia. Powiedziałam „prrr", i on posłusznie się 

zatrzymał,  ale  ja  nie.  Wprawdzie  jeszcze  przez  kilka  dni  nie 
powinnam  pokazywać  się  ludziom  na  oczy,  ale  koniecznie  chciałam 
być na zebraniu. Nie sądzę, żeby reakcja rodziców okazała się zgodna 
z oczekiwaniami naszego dyrektora, prawda?

Karen, skrywając niepokój, postanowiła nie drążyć głębiej.

- Bóg jeden wie, czego oczekiwał. Ale nie miał wyboru i musiał 

się  dziś  pojawić.  Inna  rzecz,  że  powinien  był  znaleźć  jakiegoś  kozła 
ofiarnego...

- Ale  kogo?  Musiałby  sobie  najpierw  kogoś  upatrzyć. - Przez 

chwilę  Lisa  zachowywała  się  i  mówiła  jak  zawsze,  szybko  jednak 
spuściła  wzrok. - No  cóż,  pozdrów  ode  mnie  Abby.  Powinnam  jak 
najszybciej wracać do domu.

- Lisa... - Głos Karen nagle się zmienił. - Czy jesteś pewna?

W  błękitnych  oczach  młodej  nauczycielki  pojawił  się  strach, 

który starała się pokryć promiennym uśmiechem.

- Pewna? Czego?
- Że spadłaś z konia - odparła cicho Karen.

W  Lisie  zaszła  zdumiewająca  przemiana.  Wyraźnie skuliła  się, 

jakby  na  jej  plecach  nieoczekiwanie  spoczął  ogromny  ciężar,  jakby 
otrzymała straszliwy cios.

- Nie  bądź  śmieszna! - zawołała  piskliwie. - Oczywiście,  że 

spadłam  z  konia.  Na  Boga,  co  ty  sugerujesz?  Zresztą  nieważne.  Nic 
mnie  to  nie  obchodzi.  Posłuchaj,  przed  wyjściem  muszę  jeszcze 
wstąpić do łazienki. Zobaczymy się... Cóż, już niedługo zobaczę się z 
Abby.

Karen  stała  jak  wrośnięta  w  ziemię  i  obserwowała  odchodzącą 

pospiesznie  Lisę.  Instynkt  jej  nie  omylił.  Miała  rację.  Tyle  tylko  że 
Lisa nie była pierwszą ofiarą gwałtu, lecz trzecią.

- A  to  drań - mruknęła  Karen. - Nic  dziwnego,  on  gdzieś  tutaj 

jest.

Neal  obserwował  tłum  z  lekkim  rozbawieniem.  Atmosfera 

spotkania była gorąca i odnosił wrażenie, że teraz obecni zawierają ze 

background image

sobą  jakieś  osobliwe  alianse.  Połowa  rodziców  uważała,  że  zebranie 
jest  zwykłą  stratą  czasu;  opinię  tę  podzielał  również  Neal.  Druga 
połowa zdecydowanie opowiadała się przeciw wybranym filmom. Ten 
obóz był podzielony. Części osób nie przeszkadzało to, że w filmach 
pojawia  się  trochę  brutalnych  epizodów,  zdecydowany  jednak 
sprzeciw  budziły  sceny  erotyczne.  Inni  rodzice  nie  mieli  nic 
przeciwko  Spluwie  Dona  Johnsona,  ale  nie  chcieli,  aby  ich  dzieci 
oglądały roztrzaskiwane ludzkie głowy.

Neal  pomyślał  ponuro,  że  nie  wszyscy  dorośli  wiedzą,  co  się 

dzieje,  gdy  przemoc  połączyć  z  seksem.  Niestety,  niektóre  kobiety, 
które  pojawiły  się  tego  wieczoru  w  szkole,  miały okazję  coś  takiego 
zobaczyć.

Na  przykład  pani  Kwiaciarka,  która  poza  tym  kompletnie  go 

zaskoczyła. Okazało się, że jeśli chce, potrafi być bardzo sympatyczna 
i  uprzejma.  Podsłuchiwał  rozmowy,  które  krążąc  po  sali  prowadziła; 
były  gładkie  jak  u  najwytrawniejszego  polityka.  Oczywiście,  jeśli  w 
przeszłości wypuściła zbyt wiele rac, może być troszeczkę  za późno, 
żeby omamić wyborców. Był pewien, że mężczyzna, który grzmiał, iż 
dzieci nie powinny uczęszczać na filmy dozwolone od lat siedemnastu 
i  generalnie  nie  należy  ich  rozpaskudzać,  nie  odda  głosu  na  panią 
Lindberg.

Odruchowo  poszukał  jej  wzrokiem.  Stała  nie  opodal  wyjścia, 

kilka  metrów  od  niego,  i  rozmawiała  ze  śliczną  blondynką. 
Natychmiast  rozpoznał  w  niej  nauczycielką  angielskiego  Kristy. 
Rozmowa  kobiet  wcale  nie  była  beztroska.  Mimo  że  ani  pani 
Lindberg,  ani  Lisa  Pyne  nie  podnosiły  głosu,  panujące  między  nimi 
napięcie było wręcz namacalne.

Neal zesztywniał  i  zmarszczył  brwi.  Czy Krista  w tym  tygodniu 

nie  wspominała  o  zastępstwie?  W  pewnej  chwili  nauczycielka 
zacisnęła  pięści  i  odeszła  od  pani  Lindberg.  Kiedy,  spiesznie 
wychodziła z sali, Neal ujrzał jej twarz.

O, cholera!
Szybko podszedł do Karen.

- Czy mówiła, co jej się stało?

Na dźwięk jego głosu drgnęła, ale zaskoczenie szybko minęło i jej 

oczy rozbłysły gniewem.

- Słucham?  Czy  to  pan  kazał  przedstawiać  jej  taką  właśnie 

wersję?

background image

- Widziałem  tę kobietę  tylko  raz, kiedy  przyprowadziłem swoją 

córkę do szkoły - wyjaśnił spokojnie.

Karen popatrzyła mu w oczy i głęboko westchnęła.

- Boże drogi! Powiedziała, że idzie do łazienki. Muszę ją jednak 

mocniej przycisnąć.

- Poczekam - odrzekł,  dotrzymując  jej  kroku. - Jeśli  będę 

potrzebny, proszę mnie zawołać.

- Też coś! - burknęła kwaśno. - Jeśli!

Szeroki  hol,  wzdłuż  którego  ciągnęły  się  pomalowane  na 

brązowo,  pozamykane  szafki  uczniów,  był  pusty.  Pokrywające 
podłogę  linoleum  zostało  na  ten  wieczór  szczególnie  dokładnie 
wypastowane  i  teraz  lśniło  ostrym  blaskiem.  Przed  drzwiami  do 
damskiej toalety Neal chwycił Karen za ramię.

- Jaką wersję pani podała?
- Że spadła z konia.
- Moglibyśmy zawrzeć sojusz.
- Nie sądzę.
- Czy ma męża?

Karen potrząsnęła przecząco głową i zapytała:

- Czy to ona była pierwszą ofiarą?
- Nie.
- Boże! - jęknęła, znikając w łazience.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Neal Oparł się plecami o ścianę 

i czekał.

Do łazienki prowadziły podwójne drzwi. W środku znajdował się 

rząd kabin, długi zlew z lustrem, a ściany zdobiły napisy. Nieudolnie 
odnowione  podczas  letnich  wakacji  tynki  wymagały  drugiego 
malowania.  Spod  cienkiej  warstwy  żółtej  farby  przebijały  ciemne 
litery. „Pieprzę cię". A obok ręczny dopisek: ,Lepiej pieprz Jona".

Co  za,  wyobraźnia!  Karen  próbowała  przypomnieć  sobie,  czy 

kiedykolwiek  pisała  na  ścianach  toalet.  Jeśli  nawet  tak  było,  to 
malowała zapewne znak pokoju,  symbol zupełnie obcy pokoleniu jej 
córki.

W  pierwszej  chwili  sądziła,  że  w  toalecie  nikogo  nie ma,  po 

chwili  jednak  dobiegł  ją  głośny  oddech  i  szloch.  Drzwi  ostatniej 
kabiny były zamknięte i stamtąd właśnie wydobywały się te dźwięki.

- Lisa? - zapytała, a ściany odpowiedziały jej echem.
- Daj mi spokój.

background image

- Nie boisz się być tu sama?

Zapanowała  chwila  ciszy,  a  potem  rozległ  się  jeszcze  bardziej 

rozpaczliwy szloch. Karen postanowiła postawić sprawę otwarcie.

- W  zeszłym  miesiącu  zgwałcono  w  miasteczku  dwie  kobiety. 

Policja trzyma to w tajemnicy.

- Boże!
- Czy wyjdziesz, Liso?

Po  chwili  drzwi  kabiny  otworzyły  się.  W  jaskrawym  świetle 

twarz  młodej  nauczycielki  wyglądała  upiornie.  Pod  oczami  widniały 
smugi  rozmazanego  tuszu  do  rzęs,  powieki  były  napuchnięte  i 
czerwone, twarz dodatkowo zniekształcał grymas przerażenia.

- Dwie kobiety? - powtórzyła z niedowierzaniem. Karen skinęła 

głową.

- Skąd o tym wiesz?
- Jedną  z  nich  jest  Chelsea  Cahill,  moja  przyjaciółka.  Lisa 

zamknęła oczy i zadrżała.

- Myślałam, że tylko  mnie to spotkało. Myślałam, że obserwuje 

mnie, żeby wrócić. Obserwował mnie, sam się do tego przyznał.

Oczy Karen  napełniły się łzami.  Wyciągnęła  ręce i  przytuliła  do 

siebie Lisę, która w tej chwili bardzo przypominała jej Abby.

- Wiem. Ale nie obserwował cię przez cały czas. Tego nie był w 

stanie zrobić. Zaatakował nie tylko ciebie.

- Tak  się  bałam - odparła  drżącym  głosem  Lisa  i  znów zaczęła 

łkać.  Po  chwili  podjęła  urywanym  głosem: - Nie  widziałam  jego 
twarzy, był w masce. Jak szkielet z pustymi oczodołami. Z tym tylko, 
że... tam były źrenice. Patrzyły na mnie. Cały czas. Cały czas, kiedy...
- Zadrżała. - Już nigdy więcej.

- Co nigdy więcej?
- Nie będę tańczyć. Już nigdy nie zatańczę.

Karen  zacisnęła  powieki  i  pozostawała  tak  dłuższy  czas.  Gdy  w 

końcu otworzyła oczy, w lustrze dostrzegła odbicie stojącego w progu 
Neala.  Ogarnęła  ją  wściekłość  zarówno  na  gwałciciela,  jak  i  na 
policjanta, który pozwolił zboczeńcowi skrzywdzić  następną kobietę. 
Z wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.

- Liso - powiedziała miękko, nie okazując swych rzeczywistych 

uczuć - musisz koniecznie porozmawiać z policją.

background image

- Nie! - Młoda kobieta zesztywniała i wyrwała się z objęć Karen.

- Tego  nie  zrobię.  Powiedział... - Ujrzała  Neala  i  odwróciła  się 
gwałtownie w jego stronę. - Kim pan jest?

Karen dotknęła jej ramienia.

- Liso, to Neal Rowland, nowy szef policji. Zobaczył. .. zobaczył 

dziś twoją twarz.

- Spadłam z konia! Nikt nie udowodni, że było inaczej!
- Dopóki ten łajdak nie znajdzie się za kratkami, nie poczuje się 

pani bezpiecznie - powiedział Neal szorstko. - Jeśli nie podejmie pani 
walki, nigdy nie dojdzie pani do siebie.

Lisa zadzwoniła zębami.

- On mnie zabije!
- Nie  zabije.  Zrobił,  co  chciał,  i  tak  panią  przestraszył,  że  nie 

potrafi pani stawić czoło temu, walczyć.

Karen  obserwowała  zaciętą  twarz  Neala,  który  mówił 

pogardliwie,  wykrzywiając  usta,  i  nie  była  pewna,  czy  przypadkiem 
on  nie  ma  racji.  Nie  widziała  innego  sposobu,  żeby  przemówić 
nauczycielce do rozsądku.

- Musi pani ze mną porozmawiać - ciągnął. - Czy podejmie pani 

walkę?

- Ale jak?
- Proszę mi wszystko opowiedzieć.
- Po  co? - Usta  Lisy  drżały,  ale  ton  głosu  był  wyzywający. -

Przecież pan go jeszcze nie złapał.

- Ale złapię.
- I...  dlaczego  nie  wiedziałam,  że  w  miasteczku  grasuje 

gwałciciel? - Głos jeszcze bardziej jej zadrżał. - Dlaczego?

Neal zerknął na Karen.

- Dobre  pytanie - wtrąciła  wypranym  ze  wszelkich  emocji 

głosem. - Dlaczego pan nie odpowie?

Zanim  przeniósł  wzrok  na  nauczycielkę,  w  oczach  zabłysł  mu 

gniew.

- Pozostałe  kobiety  były  równie  przerażone  jak  pani - wyjaśnił 

beznamiętnym  głosem. - Nie  chciały,  żeby  napastnik  wiedział,  że 
zgłosiły się na policję.

Oszołomiona Lisa wzięła to tłumaczenie za dobrą monetę, ale nie 

Karen. Ona nie wierzyła, że kobiety nie są w stanie obronić się same. 
Gdyby Chelsea o wszystkim wiedziała, drzwi jej domu byłyby dobrze 

background image

zaryglowane i w razie czego miałaby kilka dodatkowych chwil, żeby 
sięgnąć po jakąś broń lub po prostu uciec do sąsiadów. Wiele kobiet w 
miasteczku  posiada  broń.  Mogą  powyciągać  ją  z  szaf  i  trzymać  pod 
ręką. Karen  wprawdzie  broni  nie  miała, ale spałaby  dużo  spokojniej, 
gdyby zaczęła trzymać przy łóżku pogrzebacz.

Chelsea była jej najbliższą przyjaciółką, lecz Karen nie sądziła, że 

powinna  stawiać  jej  interesy  nad  bezpieczeństwo  innych  kobiet  w 
mieście. Jeśli gwałciciel zechce karać swe ofiary za to, że zwróciły się 
do policji, podejmie ogromne ryzyko. Poza tym Karen była pewna, że 
mężczyzna  ten  niebawem  znajdzie  kolejną  ofiarę.  Sądząc  po 
wydarzeniach minionego miesiąca, uczyni to szybko.

- Więc jak? - zapytał Neal. - Porozmawia pani ze mną?

Lisa posłusznie skinęła głową. Była blada, wyczerpana i nie miała 

siły na kłótnie. Zapewne odczuła wielką ulgę, kiedy wyznała wreszcie 
swój sekret i zyskała złudzenie, że znajduje się pod ochroną policji.

- Zabiorę panią do szpitala. Musimy mieć dokumenty... - Nawet 

on  miał  na  tyle  taktu,  żeby,  poskromić  język. - To  dla  pani 
bezpieczeństwa - dokończył nieprzekonująco.

Drobna  blondynka  ponownie  skinęła  głową;  uczyniła  to  tak 

mechanicznie,  że  Karen,  widząc  ów  nieznaczny  gest,  natychmiast  z 
niechęcią  przypomniała  sobie,  jak  owej  pamiętnej  nocy  Chelsea 
uciekała  od  rzeczywistości.  Czy  kobiety  tylko  tak  potrafią  reagować 
na brutalność mężczyzn?

Kiedy  Neal  Rowland  skierował  Lisę  w  stronę  wyjścia,  Karen 

ruszyła  za  nimi.  Skrzywdzona  i  bezwolna  nauczycielka  jeszcze 
bardziej przypominała jej Abby. Karen nie mogła w tej chwili opuścić 
Lisy.  Neal  obrzucił  ją  wprawdzie  ostrym  spojrzeniem,  gdy  szła  w 
stronę wozu patrolowego, ale nie odezwał się słowem.

Gdy  już  ulokowali  się  w  samochodzie,  nie  uruchomił  od  razu 

silnika,  lecz zaczął  zadawać  pytania.  Lisa, najwyraźniej  zadowolona, 
że jest ciemno i może zachować pozorną anonimowość, posłusznie na 
nie odpowiadała. Parking powoli pustoszał, a Karen słuchała historii, 
jaką  już  znała,  z  tym  tylko,  że  dzięki  konkretnym  pytaniom 
opowiadanej ze szczegółami i dużo mniej emocjonalnie.

- Wzrost?

W kojącym uścisku  Karen  drobna  dłoń  Lisy jeszcze bardziej  się 

skurczyła.

background image

- Nie  wiem.  Było  prawie  ciemno,  a  on  ani  razu  nie  stanął 

bezpośrednio przede mną.

Następne  pytanie,  w  porównaniu  z  poprzednimi,  Rowland  zadał 

zdumiewająco łagodnym tonem:

- Panno Pyne, nie chcę wnikać w pani doświadczenia erotyczne, 

ale może zorientowała się pani... w chwili kiedy ten człowiek... panią 
gwałcił, jakiego był wzrostu lub jaką miał budowę ciała?

Zapadła długa cisza. Lisa zaczęła drżeć.

- On...  on  mnie dosłownie  zgniótł.  Przydusił  mnie,  nie  mogłam 

nic  zrobić.  Opór  nie  miał  sensu.  W  porównaniu  z  nim  byłam  taka 
mała.

Karen  krajało  się  serce,  gdy  słyszała  płacz  Lisy.  Neal  skinął 

głową, jakby słowa nauczycielki potwierdziły jego domysły.

- I nie zapalał światła?
- Tylko... tylko wtedy, kiedy tańczyłam.
- Czy domagał się  jakiejś konkretnej  muzyki? Drżący głos  Lisy 

nabrał mocy.

- Miałam taśmę z piosenkami „Dire Straits". Nie wiedziałam, jak 

to tańczyć.

Neal skinął głową.

- Czy innym kazał tańczyć coś innego? - zainteresowała się Lisa.
- Tak.

Karen  milczała,  nie  chcąc  dawać  Nealowi  powodu,  by kazał  jej 

opuścić samochód. Teraz jednak ciekawość zwyciężyła.

- A tej pierwszej kobiecie jaką muzykę kazał puścić? Spojrzał na 

nią bez wyrazu.

- Country - and - western.  Gartha  Brooksa.  Przez  czysty 

przypadek. Ta właśnie taśma leżała na magnetofonie.

- A więc gatunek muzyki jest mu obojętny.
- Tak. Zależy mu wyłącznie na tym, żeby kobieta tańczyła.

Karen zastanawiała się, czy sens tej rozmowy w ogóle dociera do 

Lisy.  Siedziała  z  pochyloną  nisko  głową,  ż  zamkniętymi  oczami  i 
Rowland,  zadając  kolejne  pytania,  za  każdym  razem  musiał  dotykać 
jej ramienia.

Napastnik ani razu nie zdjął maski; Nie wie, jakiego koloru były 

jego włosy. Oczy miał piwne. Tak, tego była pewna. Nigdy tych oczu 
nie zapomni.

background image

Nie  zapamiętała  niczego  więcej,  co  mogłoby  być  dla  policji 

użyteczne.  Gwałciciel  zachowywał  wszelkie  środki  ostrożności. 
Podobnie jak pozostałe kobiety, Lisa nie widziała ani jego twarzy, ani 
włosów.  Wszystkie  napaści  miały  miejsce  późnym  wieczorem  i 
zawsze, gdy zdejmował z siebie jakąś część ubrania, gasił światło. Ani 
razu  nie  podniósł  głosu;  mówił  szeptem.  Chelsea  i  pierwsza  ofiara
próbowały walczyć; ale nic nie wskórały. Lisa najwyraźniej była zbyt 
przerażona, żeby stawiać jakikolwiek opór.

- Powinnam była jednak walczyć - szepnęła. - Może...
- Zapewne wtedy pobiłby panią jeszcze dotkliwiej - przerwał jej 

szorstko Rowland. - Jest pani drobna i opór na nic by się nie zdał.

Lisa  lekkim  kiwnięciem  głowy  przyznała  mu  rację,  ale Karen 

odniosła wrażenie, że nauczycielka wcale nie jest o tym przekonana.

Przed szpitalem Karen popatrzyła na Lisę i spytała:

- Kiedy  skończą  cię  badać,  czy  masz  dokąd  wrócić',  gdzie  nie 

będziesz sama?

Lisa skinęła głową.

- Zatrzymałam się u przyjaciółki. Znasz ją, to Gretchen Williams, 

radca prawny naszej szkoły. Powiedziałam jej o wszystkim.

- W  takim  razie  najlepiej  będzie,  jeśli  się  pożegnam. - Karen 

ścisnęła jej dłoń. - Abby zapewne już się o mnie niepokoi. Zadzwonię 
do ciebie jutro. Wszystko będzie dobrze.

Lisa patrzyła na nią z rozpaczą.

- Czy  dlatego,  że  nie  powiadomiłam  wcześniej  policji,  ktoś 

zostanie zgwałcony?

Karen  nie  miała  zamiaru  wyjaśniać  Lisie,  jak  niewiele  nowego 

wniosły  do  sprawy  jej  zeznania.  Nie  powiedziała  nic  ponadto,  co 
zeznała  już  Chelsea.  Napastnik  był  wysoki  i  miał  piwne  oczy.  Ma 
obsesję  na  punkcie  tańca.  Jest  człowiekiem  ostrożnym  i  wszystko 
bardzo  dokładnie  planuje.  Mieszka  w  Pilchuck,  ponieważ  w 
przeciwnym  razie  skąd  by  wiedział,  że  żadna  z  tych  kobiet  nie  ma 
męża  i  wszystkie  mieszkają  same?  Gdyby  nie  znał  ich  codziennych 
zwyczajów, nie zdołałby ich tak skutecznie podejść.

Po  raz  pierwszy  Karen  ogarnął  strach.  Zmusiła  się  do 

nieszczerego uśmiechu.

- Nie.  Twoja  historia  wiele  wniosła  do  sprawy,  a  kilkudniowa 

zwłoka nie robi najmniejszej różnicy.

- Dziękuję - szepnęła Lisa.

background image

Z poczuciem winy Karen zrozumiała, że tego wieczoru nie będzie 

myślała  o  Lisie,  a  jedynie  o  samej  zbrodni.  Zagryzła  wargi  i  skinęła 
głową.

- Mam  nadzieję,  że  postąpiłam  słusznie - oświadczyła  Lisa  i 

ruszyła w stronę białych drzwi szpitala.

- Odwiozę panią do samochodu - zwrócił się Neal do Karen.
- Pójdę piechotą.
- Niech pani nie będzie śmieszna.
- Czy nie powinien pan tutaj zaczekać? - zapytała, odwracając się 

w jego stronę.

- Wrócę.
- W porządku.

W milczeniu podeszli do wozu patrolowego. Karen nieprzyjemnie 

uderzył  panujący  na  parkingu  mrok  mimo  palących  się  niedaleko 
latarni  ulicznych.  Była  zadowolona,  że  nie  jest  sama,  a  jednocześnie 
zła za ową zależność od kogoś.

Przez całą  drogę  do  szkoły  milczeli. Honda  civic  stała  pośrodku 

całkowicie  opustoszałego  parkingu.  Z  wyjątkiem  palących  się  przed 
wejściem  sodowych  lamp,  budynek  szkolny  był  ciemny.  Rowland 
zatrzymał  samochód  obok  hondy  i  ku  zaskoczeniu  Karen  wyłączył 
silnik.

W  głębokiej  ciszy  usłyszała  jego  głębokie  westchnienie.  Wsparł 

dłonie na kierownicy i odwrócił twarz w jej stronę.

- No dobrze - odezwał się beznamiętnie. - Z jakiego powodu jest 

pani taka wściekła?

- Wściekła? - powtórzyła jak echo. - Proszę nie traktować  mnie 

jak dziewięcioletniej dziewczynki, która nieustannie się dąsa.

- Zgoda,  ale  widzę  przecież  wyraźnie,  że  przez  cały  wieczór 

chciała mi pani coś powiedzieć.

Jest bardziej bystry, niż sądziła.

- W porządku - odparła po raz drugi tego wieczoru.
- Uważam,  że,  gdyby  natychmiast  ostrzegł  pan  mieszkańców 

miasteczka, do trzeciego gwałtu by nie doszło. Zapewne i Chelsea nie 
zostałaby  zgwałcona.  Która  ofiara  gwałtu  nie  boi  się  powrotu 
napastnika?  A  przecież  w  takich  przypadkach  policja  nigdy  nie 
zachowuje milczenia. Uważam, że prowadzi pan jakąś grę. Wymyślił 
pan sobie, że kobiety są bezradnymi stworzeniami, i próbuje uchronić 
je  przed  brutalną  rzeczywistością.  Polowanie  w  ciemnościach,  gdy 

background image

przeciwnik  nie  orientuje  się,  że  jest  pan  już  na  jego  tropie,  sprawia 
panu  niebywałą  frajdę.  Wmieszane  w  to  kobiety  są  jedynie  fantami. 
Czy nie mam racji?

Zacisnął mocno usta i z jego twarzy zniknął beznamiętny wyraz.

- Sama pani nie wie, co wygaduje.
- Może  nie  wiem - odrzekła - ale  te  kobiety  są  moimi 

przyjaciółkami.  To,  co  przytrafiło  się  im,  może  równie  dobrze 
przytrafić się mnie lub mojej córce.

- Ja też mam córkę.

Karen otworzyła drzwi samochodu.

- Raz już dałam panu szansę, mimo że od początku uważałam, że 

robię źle. Teraz niczego nie obiecuję.

- A czy o cokolwiek panią prosiłem?
- Sądziłam, że to wyłącznie kwestia czasu.
- Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
- Głos  Neala  był  napięty;  najwyraźniej  z  trudem  nad  sobą 

panował.

- Bez przerwy się mylę, ale moje pomyłki nie pociągają za sobą 

tak straszliwych skutków.

Karen, nie dbając o to, czy Neal zamierza jeszcze coś powiedzieć, 

ze  złością  zatrzasnęła  za  sobą  drzwi.  Świadoma  obserwujących  ją 
czujnie oczu, wlokła się na tych przeklętych wysokich obcasach, które 
tak  niedawno  jeszcze  wydawały  się  jej  niezbędne,  aby  wywrzeć  na 
wszystkich  wrażenie.  Wysokie  obcasy  uniemożliwiają  ucieczkę, 
pomyślała.  Otworzyła  drzwi  swej  hondy  i  w  świetle  lampki 
zlustrowała tylne fotele. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, wsiadła 
i  uruchomiła  silnik.  Gdy  przejeżdżała  przez  parking,  kierując  się  ku 
wyjazdowej  bramie,  towarzyszył  jej  samochód  policyjny.  Potem 
wyminął ją i odjechał.

Poczuła się opuszczona.
Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
Nie  chciała  myśleć  o  popełnionych  omyłkach.  Musiała  żyć 

zgodnie ze swym sumieniem. Tylko tak potrafiła.

background image

Rozdział 4
Karen przystanęła w progu sypialni i obserwowała pogrążoną we 

śnie  Abby.  W  sączącym  się  z  przedpokoju  świetle  dziewczyna 
wyglądała  bardzo  młodo - zbyt  młodo,  aby  jakiś  przygłup  ze  szkoły 
średniej składał jej ordynarne propozycje. Pozbawiona makijażu twarz 
Abby była po prostu buzią dziecka.

Dziecka przekształcającego się już w kobietę, pomyślała posępnie 

Karen.  Na  bosaka  przeszła  przez  pokój  i  sprawdziła  zamknięcie  w 
oknie.  Zamek  zatrzymałby  gwałciciela  zaledwie  na  kilka  sekund. 
Więcej,  poprawiła  się  w  myślach.  Okno  znajdowało  się  wysoko  nad 
ziemią, a ponadto rosły pod nim krzewy szczególnie kolczastych róż z 
gatunku  Therese  Bugnet.  Śpiąca  Królewna  chroniona  przez  zarośla 
jeżyn. Karen dotknęła policzka córki i poczuła pod palcami ciepło jej 
oddechu. Bezpieczna.

Ale  czy  naprawdę?  Czy  bezpieczna  jest  sama  Karen,  skoro  w 

niewielkim miasteczku, gdzie mieszka, grasuje gwałciciel? Ileż żyje w 
nim  samotnych,  młodych  kobiet?  Jeśli  bandyta  wyczerpie  już 
wszystkie  możliwości,  jeśli  nie  znajdzie  samotnej  kobiety,  czy  nie 
zainteresuje się dziewczętami ze szkoły średniej?

Przed  oczami  Karen  znów  mignęła  blada  twarz  Lisy,  zanikające 

siniaki,  wyraz  wstydu  w oczach.  Wspomnienie  to nagle  wywołało  w 
niej  złość.  Gdyby  Lisa  wiedziała,  że  nie  jest  jedyną  ofiarą  gwałtu, 
gdyby  była  przekonana,  że  wcale  nie  jest  słabsza  od  reszty  kobiet, 
byłoby  jej  dużo  łatwiej.  Nawet  gdyby  świadomość,  że  w  okolicy 
grasuje szaleniec, nie uchroniła jej przed gwałtem, nie cierpiałaby tak 
strasznie,  sądząc,  że  tylko  ją  to  spotkało.  Do  diabła,  powinna 
wiedzieć, że w miasteczku jakiś drań poluje na kobiety!

Gdy  w  końcu  Karen  wróciła  do  łóżka,  długo  nie  mogła  zasnąć. 

Przyrzekła Nealowi, że będzie milczeć, ale obietnicę tę złożyła przed 
zgwałceniem  Lisy.  No  cóż,  Neal  dostał  szansę,  lecz  jej  nie 
wykorzystał. Milczenie nie pomogło w schwytaniu gwałciciela, zatem 
należy ostrzec kobiety.

Następnego dnia nie pozwoliła sobie na żadne wahania i ponowne 

analizy  sytuacji.  Przez  okno  patrzyła,  jak  Abby  wychodzi  z  domu  i 
zajmuje  miejsce  w  szkolnym  autobusie;  ostatni  raz  robiła  to,  gdy  jej 
córka  miała  osiem  lat.  Później  Abby  postanowiła  być  samodzielna. 
Zachowaj Bóg, żeby dziewczyna, oglądając się za siebie, dostrzegła w 
oknie postać matki.

background image

Makijaż  i  układanie  włosów,  oręż  współczesnej  kobiety  przeciw 

światu,  zajęły  Karen  trochę  więcej  czasu  niż zwykle.  Następnie 
wsiadła  do  samochodu  i  pojechała  prosto  do  redakcji  miejscowej 
gazety.

„Pilchuck  Times"  był  tygodnikiem,  a  jego  nakład  zależał  od 

zainteresowania czytelników nowinkami ze szkoły i... kupnem garażu. 
W  kolumnie  policyjnej  pisywano  o  dokonanych  w  miasteczku 
przestępstwach: w jednym z domów doszło do awantury, ktoś gdzieś 
dopuścił  się  drobnej  kradzieży,  nieletni  chłopak  został  aresztowany 
pod  zarzutem  złośliwego  rzucenia  kamieniem  w  przejeżdżający 
samochód, w którym wybił boczną szybę.

Jedna  z  urzędniczek  trzymała  pod  biurkiem  pudło  z  rzeczami 

znalezionymi.  Do  osób  odwiedzających  redakcję  zwracała  się  po 
imieniu.

- Karen! - Siwiejąca,  o  wyglądzie  cherubina  Dottie  Webster 

przesłała  jej  uśmiech. - Samantha  mówiła, że na  spotkaniu  rodziców 
nieźle dorzuciłaś do pieca.

Karen odpowiedziała jej uśmiechem.

- W piecu paliło się już na dobre. Zresztą Sam  również zdrowo 

dołożyła do ognia.

Dottie potrząsnęła głową.

- Ona tak zawsze.
- Czy jest Pete?
- Chyba  żartujesz. - Dottie  zniżyła  głos. - Każdego  ranka 

rozwiązuje  krzyżówkę  w  „Heraldzie".  Tylko  mu  nie  mów,  że  ci  to 
powiedziałam.

Karen  ponownie  się  uśmiechnęła  i  ruszyła  w  stronę  biura  Pete'a 

Eksteda.  Pete  i  Dottie  byli  za  starzy,  aby  mieć  dzieci  w  wieku 
szkolnym.  Oboje  też  nie  uprawiali  ogródka,  lecz  Karen  znała  ich 
stosunkowo  dobrze,  od  czasu  gdy  zaczęła  regularnie  zamieszczać  w 
gazecie  reklamy  swej  firmy.  Potrafiła  tak  im  zajść  za  skórę,  że  bez 
słowa zamieszczali jej ogłoszenia na pierwszej stronie.

Pete,  chudy,  wysoki,  z  postępującą  łysiną,  nie  próbował  nawet 

chować gazety z rozwiązaną do połowy krzyżówką.

- Karen! - zawołał. - Czym  mogę  ci  służyć?  Płonący  w  niej

wczoraj gniew nieco przygasł, ale żar ciągle jeszcze się tlił. Usiadła na 
starym, drewnianym krześle twarzą w stronę redaktora, wyprostowała 
się i oznajmiła ponuro:

background image

- W  ciągu  kilku  ostatnich  tygodni  w  miasteczku  miały  miejsce 

trzy gwałty.

Oczy  Pete'a  zwęziły  się.  Kiedy  pochylił  się  raptownie  nad 

biurkiem, zaskrzypiało pod nim krzesło.

- A policja?
- Prosiła  ofiary  i  ich  rodziny  o  zachowanie  milczenia.  Pete 

przeszywał Karen wzrokiem.

- Boże, chyba nie ty...
- Nie.  Moja  przyjaciółka.  Nie  chciałabym  wymieniać  jej 

nazwiska.

- I  tak  nie  mógłbym  opublikować  imienia  i  nazwiska  ofiary. -

Pete potrząsnął głową i chwilę milczał, najwyraźniej zbierając myśli. -
Cholera jasna - mruknął w końcu. - Czy to ktoś przyjezdny?

- Nie.

Sięgnął po notes z kartkami w linie i zaostrzył ołówek.

- Znasz jakieś szczegóły? - zapytał.

Karen  przekazała  mu  kilka  informacji,  wyjaśniając,  że  resztę 

powinien wydobyć od szefa policji, Rowlanda.

- Jestem  uczciwa - zaznaczyła. - Myślałam,  że  solidnie  zabiorą 

się do roboty, ale kiedy została zgwałcona trzecia kobieta, nie mogłam 
dłużej milczeć. Ludzi trzeba ostrzec.

- Masz  rację. - Gdy  Pete  sięgnął  po  słuchawkę  telefonu,  Karen 

wycofała  się  z  gabinetu.  Życząc  Dottie  miłego  dnia,  usłyszała  głos 
Pete'a:

- Czy  to  szef  policji  Rowland?  Z  wiarygodnego  źródła 

dowiedziałem się...

Było to miłe ze strony Pete'a, że zachował dyskrecję, lecz Karen 

nie  miała  wątpliwości,  że  Rowland  wszystkiego  się  domyśli.  Jeśli 
nawet  przez  chwilę  czuła  wyrzuty  sumienia,  to  kolejna  refleksja 
pozbawiła  ją  wszelkich  skrupułów:  to  jasne,  że  ona  jest  źródłem 
informacji,  ponieważ  trzy  zgwałcone  kobiety  znajdowały  się  w  zbyt 
dużym  szoku,  zbyt  się  wstydziły,  żeby  ujawnić  prawdę.  I,  na  Boga, 
odpowiedzialność za to ponosi tylko Rowland.

Tym  razem  zapomniała  nawet  o  pączkach  i  pojechała  prosto  do 

pracy.  Szklarnie  powitały  ją  kałużami  błota.  Wprawdzie  od  czterech 
dni  nie  padało,  ale  wynajęta  do  pomocy  nastolatka  zostawiła  na  noc 
włączony  szlauch.  Brodząc  w  grząskim  błocku - kalosze  naturalnie 
były w środku - Karen podeszła do ściany i zakręciła kran.

background image

- Czy ta smarkata w ogóle wie, co to mózg?

Z  tym  pytaniem  zwróciła  się  do  rododendronów.  Rośliny  nie 

odpowiedziały; zapewne również nie znały odpowiedzi.

Potrząsnęła  głową,  otworzyła  sklep,  nastawiła  wodę  na  kawę, 

włożyła  kalosze  i  największe  kałuże  zasypała  wiórami.  Po  chwili 
zadzwonił telefon.

- Bulwy  będziemy  mieli  za  kilka  tygodni - odpowiedziała  na 

czyjeś  pytanie. - Mniej  więcej  w  połowie  października.  Tak,  z 
wyjątkiem pewnych szczególnych gatunków wszystkie sprowadzamy 
z plantacji w dolinie Skagit. Drzewka iglaste zaczniemy sprzedawać z 
trzydziestoprocentowym rabatem pod koniec tego tygodnia.

W  ciągu  kolejnej  godziny  w  szklarni  pojawiło  się  dwóch 

klientów,  ale  nic  nie  kupując,  włóczyli  się  między  roślinami.  Karen, 
nie spuszczając z nich oka, przycinała róże. Ciągle kupowała szczepy 
różnych  krzyżówek  i  sprzedawała  je  w  sklepie,  ale  jako  ogrodnik  z 
prawdziwego  zdarzenia  wolała  sama  je  hodować  i  ostatniej  wiosny 
zaczęła  już  proponować  klientom  własny  towar.  W  porównaniu  z 
dorodnymi  różami,  które  kupowała  na  plantacjach,  jej  kwiaty 
wyglądały  nędznie,  ale  udało  się  jej  namówić  na  nie  sporo  osób. 
Rośliny,  których  nie  sprzedała,  miała  zamiar  wstawić  w  dwulitrowe 
pojemniki; wiosną sadzonki powinny wyglądać już dużo lepiej.

Uporanie  się  ze  skutkami  „przecieku"  zajęło  Rowlandowi 

dokładnie  dwie  godziny.  Pięć  minut  później  jego  wóz  patrolowy 
zatrzymał się na parkingu przed szklarnią Karen. Umundurowany szef 
policji zamknął z trzaskiem drzwi pojazdu i wyminął kilku klientów, 
nie  zaszczycając  ich  nawet  spojrzeniem.  Karen  nie  przerywała 
metodycznego zanurzania łodyg róż w płynie z hormonami wzrostu.

Mimo przekonania  o  swej  słuszności  i  kipiącego  w niej gniewu, 

nie  potrafiła  powstrzymać  się  od  refleksji,  że  policjant  jest  jednak 
bardzo  przystojnym  mężczyzną.  Granatowy  mundur  i  gruby  czarny 
pas z kaburą onieśmielał. Na jego widok przypomniała sobie, jak to w 
wieku  trzynastu  lub  czternastu  lat  brała  udział  w  marszu 
protestacyjnym  przeciw  wojnie  w  Wietnamie.  Waliły  petardy,  a 
gliniarz na ogromnym gniadoszu podkutym wielkimi podkowami parł 
nieubłaganie  na  tłum,  spychając  go  z  drogi.  Przed  oczami  znów 
stanęła  jej  jak  żywa  niewzruszona,  kamienna  twarz  tamtego 
policjanta. Nie było w niej złości; tłum nic a nic go nie obchodził, on 
po prostu wykonywał swą pracę.

background image

Wspomnienie  to  naszło  ją  całkiem  nie  w  porę.  W  odległości 

kilkunastu centymetrów od jej kolan pojawiły się czarne, szyte ręcznie 
buty policjanta. Był wściekły. Gdy spoglądał w dół na klęczącą Karen, 
jego oczy groźnie błyszczały.

- Czy  wie  pani,  jakich  narobiła  szkód? - zapytał  szorstko  z  nie 

skrywaną złością.

Karen uniosła głowę i przesłała mu lodowate spojrzenie.

- Narobiłam?  Raczej  chyba  kilku  zapobiegłam. Neal  zaklął  pod 

nosem, zrobił półobrót, jakby próbując

opanować  narastającą  w  nim  agresję,  i  znów  odwrócił  się  do 

Karen.

- Dziś  rano  miałem zamiar  sam  udać  się  do  Eksteda - wycedził 

przez zęby - ale pani musiała wytoczyć swoją artylerię. Teraz już nikt 
w Pilchuck nie da nam spokoju.  „Times" na pierwszej  stronie rąbnął 
taki elaborat, że z całą pewnością temat podchwyci również „Herald", 
i zrobią z naszego wydziału bandę niekompetentnych durniów. Przez 
następne  dwa  tygodnie,  zamiast  ścigać  gwałciciela,  będę  musiał  się 
bronić i tłumaczyć.

- Przecież  i  tak  nie  ścigał  pan  gwałciciela,  prawda?  Na  widok 

wyrazu jego twarzy Karen aż się skurczyła.

- A skąd pani o tym wie?
- Lisa...
- Została zgwałcona, zgoda. Nie ujęliśmy jeszcze sprawcy, ale to 

nie  znaczy,  że  nie  byliśmy  tego  bliscy.  Proszę  mi,  powiedzieć,  pani 
Lindberg,  czy  w  poprzednim  życiu  nie  była  pani  przypadkiem 
policjantką? A może studiowała pani kryminologię?

- Nie.

Karen dźwignęła się z kolan i po raz pierwszy tego dnia stanęła z 

Nealem  twarzą  w  twarz.  Żeby  nie  zderzyć  się  z  jej  nosem,  musiał 
postąpić krok do tyłu.

Gdy odezwał się, mówił niebezpiecznie cicho. Właściwie syczał.

- Czy sądzi pani, że na posterunku siedzi się tylko przy biurkach i 

gra w pokera?

Karen  nie  lubiła  przechodzić  do  ofensywy,  ale  teraz  nie  miała 

wyboru.

- Powiedziałam Pete'owi, że prowadzicie śledztwo. Neal pochylił 

się w jej stronę.

- A skąd pani o tym wiedziała? Poczuła suchość w ustach.

background image

- Próbowałam...
- Złagodzić cios?

Obrzuciła go płonącym wzrokiem.

- Nie, oddać diabłu co jego.

I znów ją zaskoczył.  W jednej sekundzie  z jego twarzy zniknęła 

złość, a pojawił się wyraz zmęczenia i zawodu.

- Nie  tylko  mnie  wyrządziła  pani  krzywdę.  Skrzywdziła  pani 

również  tych  wszystkich  niewinnych  ludzi,  którzy  czytając  ten 
artykuł,  nabierają  przekonania,  że  policja  jest  bezsilna.  Teraz 
niechętnie  do  nas  zadzwonią.  Skrzywdziła  pani  też  dzieciaki,  które 
podsłuchują  przecież  rozmowy  rodziców.  W  ciągu  pięciu  minut 
podważyła  pani  zaufanie,  jakie  wypracowaliśmy  sobie  przez  lata 
wizyt w szkole

i  spotkania  z  młodzieżą  w  ramach  programu  „ODWAGA". -

Potrząsnął głową. - Powinna była pani najpierw porozmawiać ze mną.

- Pan także mógł poinformować mnie o swoich planach.
- A to niby dlaczego? - Brązowe oczy Neala straciły nagle blask. 

Wyglądał,  jakby  miał  już  Karen  po  dziurki  w  nosie. - Kto  dał  pani 
prawo do podejmowania w imieniu  mieszkańców miasteczka decyzji 
natury moralnej?

- Wszyscy mamy obowiązek robić to, co uważamy za słuszne.

Stanowiło to jej życiowe credo, więc wypowiedziała tę formułkę 

prawie automatycznie. Neal potrząsnął głową.

- Pani Lindberg, cały problem w tym, że w pani mniemaniu racja 

jest zawsze po pani stronie, a inni są w błędzie. Czy tym razem choć 
przez  chwilę  zastanowiła  się  pani  nad  sytuacją  ludzi,  którzy  są 
wplątani w tę sprawę?

Nie  dał  jej  czasu  na  odpowiedź,  przekonany,  że  Karen  znajdzie 

jakąś ripostę. Odwrócił się i odmaszerował, nie spoglądając nawet pod 
nogi,  na  buty,  których  obcasy  zanurzały  się  w  nasiąkłych  wodą 
wiórach.  Podszedł  prosto  do  swego  samochodu,  wsiadł,  zatrzasnął 
drzwi i odjechał.

Karen śledziła go wzrokiem. Targały nią wątpliwości, jakich nie 

miała  od  bardzo  dawna.  Czyżby  Rowland  miał  rację,  że  należy  do 
tych doprowadzających do furii osób, które są najświęciej przekonane 
o  własnej  nieomylności?  Czyżby  naprawdę  miała  zwyczaj  wtrącania 
się w nie swoje sprawy tylko dlatego, że we własnym mniemaniu wie
wszystko lepiej niż inni?

background image

Stopniowo  zaczęła  się  uspokajać,  słuchając  bzyczenia  pszczoły 

krążącej  wśród  ustawionych  na  stole  astrów  i  japońskich  zawilców, 
wdychając silną, słodką woń drobnych kwiatków rose de rescht. Nagle 
usłyszała głos dziecka:

- Mamo, zobacz. Motylek.

Ogród  zawsze  wpływał  na  Karen  kojąco,  ukazywał  jej  wszelkie 

problemy  we  właściwych  proporcjach.  Do  licha,  nie  wolno  jej 
przecież  trzymać  się  na  uboczu,  skoro  może  wszystko  zmienić  na 
lepsze!  Zbyt  wiele  osób,  przyzwoitych  i  pełnych  dobrych  chęci,  tuli 
uszy  po  sobie  i  nie  robi  nic.  Karen  zawsze  uważała,  że  gdyby 
Amerykanie wcześniej zabrali głos, nie doszłoby do przegranej wojny 
w  Wietnamie.  Jej  brat  zginął  na  dwa  miesiące  przed  ewakuacją  z 
Sajgonu. Jego śmierć poszła na marne.

Karen zawsze starała się robić wszystko jak najlepiej. Tym razem 

jednak  popełniła  omyłkę.  A  może  nie;  może  sprowokowanie  szefa 
policji do działania nie jest takim złym posunięciem? Mogła polegać 
wyłącznie na własnym instynkcie.

Ale w głębi duszy wiedziała, że Neal Rowland również robi to, co 

w jego pojęciu jest dobre. A ona właśnie pokrzyżowała mu plany.

- Mamo!  Nie  musisz  rozmawiać  o  mnie  z  nauczycielami,  tak 

jakbym była małym dzieckiem.

Karen  szybko  szła  przez  dziedziniec  w  stronę  nowego  skrzydła 

budynku  szkolnego,  gdzie  mieściły  się  pracownie  przedmiotów 
ścisłych  oraz  sala  matematyczna.  Obok  niej  dreptała  Abby.  Miała 
przygarbione  plecy  i  spuszczoną  nisko  głową,  zapewne  w  daremnej 
próbie ukrycia twarzy tak, żeby nikt jej nie rozpoznał. Co powiedzą jej 
koledzy  i  koleżanki,  gdy  zobaczą  ją  tu  z  matką,  nawet  jeśli  matka 
poświęciła  dużo  czasu  na  staranne  ubranie  się  oraz  makijaż  i  Abby 
zasadniczo nie miała jej nic do zarzucenia.

- Abby, uwierz mi, że chcę porozmawiać z twoim nauczycielem 

nie dlatego, że traktujecie jak dziecko - wyjaśniała cierpliwie Karen. -
Chcę  tylko  zapytać  pana  Morrisa,  czy  nie  potrzebujesz  pomocy  z 
algebry.  Ja  zdążyłam  zapomnieć  z  tego  przedmiotu  wszystko,  czego 
nauczyłam się w szkole.

- Więc  po  co  jej  się  uczyć,  skoro  na  nic  się  nam  w  życiu  nie 

przyda? - burknęła nadąsana córka.

Dobre pytanie. Karen, choć pełna wątpliwości, starała się mówić 

pewnym siebie tonem.

background image

- Ważne  jest  zrozumieć  samą  koncepcję.  Szczegóły  są  mniej 

ważne  i  mogą  się  zatrzeć  w  pamięci.  Ponadto  istnieją  na  świecie 
zawody,  w  których  wymagana  jest  znajomość  matematyki  dużo 
bardziej skomplikowanej niż na waszym poziomie.

Przybyły  na  miejsce.  W  holu  zapach  środków  czystości  mieszał 

się z jakąś ostrzejszą wonią. Formaldehydu? Karen pamiętała, jak na 
lekcjach biologii przeprowadzali przyprawiające o mdłości sekcje żab.

- Mamo, dlaczego nie napiszesz do niego listu?
- Bo  już  tu  jestem - odparła  Karen. - Poza  tym  prosiłam  o 

spotkanie.

W  czarnych  leginsach  i  zsuwającym  się  z  jednego  ramienia 

swetrze  Abby  wyglądała  bardzo  delikatnie  i  kobieco.  Pełne 
niezadowolenia  pomruki,  jakie  z  siebie  wydawała,  kompletnie  nie 
pasowały do jej wyglądu.

- Ma - mo.

Karen uśmiechnęła się.

- Jeśli chcesz wracać do domu samochodem, zaczekaj tu na mnie.

Drzwi do pokoju numer sto dziewięć były uchylone. Karen znała 

wprawdzie z widzenia Franka Morrisa, nauczyciela algebry, ale nigdy 
jeszcze  z  nim  bezpośrednio  nie  rozmawiała.  Nauczyciel  siedział  za 
biurkiem,  ale  słysząc  pukanie  do  drzwi,  a  następnie  wchodzącą  do 
środka Karen, podniósł się z krzesła.

- Pani Lindberg?
- Tak, jestem matką Abby.

Karen  wyciągnęła  rękę  i  zdziwiła  się,  gdy  nauczyciel  chwilę  się 

wahał, zanim podał jej swoją. Dłoń miał lekko spoconą. Dzięki Bogu, 
że  nie  uczy  biologii,  pomyślała,  znów  przypominając  sobie 
formaldehyd i żaby. Niemniej dyskretnie wytarła dłoń w dżinsy.

- Eee... proszę usiąść.

Zajęła  miejsce  w  jednej  z  uczniowskich  ławek,  naprzeciwko 

nauczyciela.  Zamiast  od  razu  przystąpić  do  rzeczy,  Morris  zaczął 
grzebać w szufladzie. Karen wyciągnęła szyję i ujrzała, że wytrząsa na 
dłoń maleńkie miętowe pastylki i wsuwa je sobie do ust.

Miała okazję bliżej mu się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, brązowe 

oczy,  średni  wzrost,  przeciętna  twarz.  Nie  należał  do  nauczycieli, 
którzy  ekscytują  uczniów,  wprowadzając  ich  na  wyżyny  intelektu. 
Zwykły, skromny mężczyzna.

background image

- Jak  już  wspominałam  panu  przez  telefon - zaczęła - martwią 

mnie  oceny  Abby,  jakie  dostaje  z  prac  domowych  i  klasówek.  Nie 
wiem  tylko,  czy  wynikają  one  z  jej  lenistwa,  czy  braku  zdolności 
matematycznych.

Frank Morris nie patrzył jej w oczy.

- Moim  zdaniem  jedno  i  drugie.  Nie  zawsze  wszystko  rozumie, 

ale zamiast się przyłożyć...

- ...opuszcza się w nauce - dokończyła Karen. - Doskonale znam 

tok rozumowania Abby. Skoro i tak ma dostać marny stopień, to po co 
w ogóle zadawać sobie trud.

Nauczyciel skinął głową. Najwyraźniej był pełen dobrych chęci.

- Dzieciaki  w  tym  wieku  nie  lubią  prosić  o  pomoc  ani 

przyznawać się do niepowodzeń.

Karen  zanotowała  sobie  w  pamięci  tę  uwagę.  Będzie  musiała 

odbyć z Abby poważną rozmowę.

- Cały  problem  sprowadza  się  do  jednego:  co  należy  w  tej 

sytuacji zrobić - odezwała się po chwili milczenia.

Morris postukał nerwowo piórem w blat biurka.

- Prawdę  mówiąc,  Abby  poczyniła  ostatnio  pewne  postępy. 

Proszę  spojrzeć  na  to... - Wyciągnął  jakieś  papiery  i  Karen  wstała, 
żeby rzucić na nie okiem. - Sama pani widzi, osiemdziesiąt procent i 
osiemdziesiąt  cztery  procenty.  Podejrzewam,  że  pomaga  jej 
koleżanka, nowa uczennica w klasie.

Nowa?  Karen  pogrzebała  w  pamięci  i  do  głowy  przyszłą  jej 

niepokojąca myśl.

- Czy  przypadkiem  nie  córka  Rowlanda?  Carol,  Kari,  Crystal... 

jakoś tak...

- Krista.  Tak, to  ona. Córka nowego  szefa policji. Wielki Boże, 

pomyślała  tęsknie,  wspominając  spotkania z  rodzicami  przyjaciół 
Abby.  Pomagali  sobie  wzajemnie,  podwożąc  dzieci  do  szkoły, 
zabierając je po lekcjach lub z zabaw, dzielili się kłopotami. Przecież 
nie  będzie  rozmawiać  z  Nealem  o  miesiączkach  czy  randkach 
nastolatek. Może jednak przyjaźń Abby z Kristą szybko wygaśnie?

To dlatego właśnie Abby ostatnio tak poprawiła oceny z algebry!

- Jeszcze nie miałam okazji jej poznać - wyznała i westchnęła. -

No  cóż,  trochę  mnie  pan  pocieszył.  Ale  proszę  natychmiast  mnie 
powiadomić, gdyby Abby znów Zaczęła opuszczać się w nauce, lub, 
pana zdaniem, potrzebowała dodatkowej pomocy.

background image

- Tak,  oczywiście. - Frank  Morris  zerwał  się  z  krzesła  z  takim 

pośpiechem,  że  strącił  z  biurka  książkę.  Gdy  z  łoskotem  spadła  na 
podłogę  obok  metalowego  pojemnika  na  śmieci,  zaczerwienił  się, 
niezdarnie pochylił i podniósł ją z ziemi.

No  cóż,  wiem  już  wszystko,  co  chciałam  wiedzieć,  pomyślała 

Karen.

- Dziękuję  panu - powiedziała  szybko  do  odwróconego  do  niej 

plecami nauczyciela. - Nie będę zabierała więcej czasu. Widzę, że ma 
pan jeszcze sporo papierkowej roboty.

Morris znów się zaczerwienił, po czym wyprostował plecy.

- Nie, ja... To znaczy tak, mam trochę pracy, ale jeśli jest jeszcze 

coś, w czym mógłbym...

Karen zapewniła go, że nie ma więcej spraw, i wyszła z sali, żeby 

poszukać  Abby.  Znalazła  ją  na  szkolnym  dziedzińcu.  Stała  w 
towarzystwie  jakiejś  koleżanki  oraz  nauczyciela  gimnastyki,  a 
zarazem trenera szkolnej drużyny futbolowej. Wiedziała od Abby, że 
połowa dziewcząt aż piszczy na widok Joego Gardnera. Miał ciemne 
włosy  i  piwne  oczy - dlaczego  nagle  wszyscy  mężczyźni,  których 
spotyka,  mają  brązowe  źrenice? - aksamitne  i  pełne  ciepła.  Mierzył 
dobrych sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i miał wspaniale 
rozwinięte  mięśnie,  co  podkreślały  noszone  przez  niego  obcisłe 
podkoszulki.  Co  więcej,  miał  też  dołki  w  policzkach,  na  których 
widok  Abby  i  pozostałe  dziewczęta  rumieniły  się  i  zaczynały 
chichotać.

- Mamo,  to  jest  właśnie  Krista! - zawołała  Abby  na  widok 

nadchodzącej  Karen. - Mówiłam ci o niej. Czy możemy ją podwieźć 
do domu?

- Oczywiście.

Przesłała  dziewczynie  uśmiech.  Przecież  to  nie  jej  wina,  że  jej 

ojciec jest, kim jest. Krista była wysoka, smukła i ładna. Podobnie jak 
Abby miała ciemne włosy i niebieskie oczy.

Karen odwróciła się w stronę nauczyciela gimnastyki.

- Nie strzela pan dzisiaj z bata? Czyżby pański zespół zasłużył na 

dzień lenistwa?

Trener rozłożył ręce.

- Chyba  sobie  pani  żartuje!  Po  tym,  jak  zagrali  w  piątek?  Nie, 

nie. Pojawiłem się w szkole, bo potrzebuję kilku rzeczy. Chciałem też 

background image

zadzwonić  do  pani,  ale  Abby  powiedziała,  że  ladą  chwila  będzie  tu 
pani osobiście.

- Brzmi  to  złowieszczo - stwierdziła  Karen,  krzyżując  ręce  na 

piersi.

Vicky  Thomas,  kiedy  miała  do  przekazania  złą  wiadomość, 

potrafiła  zdobyć  się  na  bardziej  przekonujący  uśmiech.  Ale  Joe  był 
jeszcze bardzo młody.

- Dzieciaki  są  fantastyczne.  I  wiem,  że  zawsze  mogę  na  panią 

liczyć.

- Niech  zgadnę.  Potrzebuje  pan  dyżurnej  na  którąś  z  kolejnych 

potańcówek. - Przyszła  jej  do  głowy  straszliwa  myśl. - Proszę 
powiedzieć szczerze, czy tylko na jedną?

-

Na  dwudziestego  pierwszego  października

-

odparł 

natychmiast.

Abby  w  jednej  chwili  pojęła,  na  co  się  zanosi,  i  na  jej  twarzy 

odmalowało się przerażenie.

- Chce  pan,  żeby  moja  mama  pełniła  dyżur? - wydumała 

zdumiona.

- Może  być  gorzej - odrzekła  beztrosko  Karen. - A  jeśli  wybór 

padnie na ojca Kristy?

Trener nie miał za grosz poczucia humoru.

- Tak, to doskonały pomysł. Zadzwonię również do niego.
- Ale ja nie chodzę na zabawy - zaprotestowała słabo Krista.

Karen zaczynała się dobrze bawić.

- Ale twój tata zapewne chodzi. Słyszałam, że zapobiegł już kilku 

bójkom.

- To  dobre  dzieciaki - odezwał  się  ponownie  Joe. - Mieliśmy 

tylko jedną bijatykę. Mówię pani, dyżur tutaj to kaszka z mleczkiem.

Karen  zastanawiała  się  chwilę,  czy  nauczyciel  nie  krzyżuje 

przypadkiem za plecami palców.

Joe Gardner zerknął na zegarek.

- Muszę  już  lecieć.  Wpiszę  panią  do  notesu.  Do  zobaczenia, 

dziewczyny.

Ruszył  w  kierunku  stojącego  na  parkingu  samochodu.  Abby, 

która  najwyraźniej  hamowała  się  w  obecności  nauczyciela,  teraz 
chwyciła Kristę za ramię.

- To będzie straszliwy obciach. Nie możesz pozwolić na to, żeby 

twój ojciec też pełnił dyżur.

background image

Karen wzniosła oczy do nieba.

- Och,  daj  spokój!  Krista,  nie  ma  się  czego  wstydzić.  Nie 

przejmuj się tym tak jak Abby.

Abby popatrzyła z wyrzutem na matkę.

- Czy  nie  mogłabyś  zachorować  albo  wymyślić  coś  w  tym 

rodzaju?

- Chcesz, żeby odwołali zabawę?
- Nie odwołają.

Karen otworzyła drzwi hondy civic.

- Na  pewno  to  zrobią,  jeśli  nie  znajdą  odpowiedniej  liczby 

dyżurnych. Chodźcie.

Abby wsunęła się do auta i zapinając pas ciężko westchnęła.

- No  cóż...  Ale  udawaj,  że  mnie  nie  znasz,  dobrze?  Karen 

uruchomiła silnik.

- Możesz być tego pewna do chwili, aż ty nie zaczniesz przynosić 

mi  wstydu. - Zerknęła  we  wsteczne  lusterko. - Krista,  mów  mi,  jak 
mam jechać.

W  kilka  minut  później  jechała  już  długą  aleją  prowadzącą  do 

starego białego domu w wiejskim stylu. Budynek przycupnął między 
dwoma  potwornej  wielkości  cisami,  rosnącymi  po  obu  stronach 
frontowej  werandy.  Ktokolwiek  je  sadził,  nie  miał  najwyraźniej 
zielonego pojęcia, do jakich rozmiarów potrafią wyrosnąć te drzewa. 
Teraz  potężne,  ciemne  kolumny  zasłaniały  okna  werandy  i  szpeciły 
pełną wdzięku sylwetę sędziwego domostwa.

Karen  zatrzymała  samochód.  Ku  swej  radości  na  podjeździe  nie 

dostrzegła wozu patrolowego, a zatem nie będzie musiała spotkać się 
z  ojcem  Kristy.  Położyła  rękę  na  oparciu  fotela  Abby  i  powiedziała 
pogodnie:

- Miło mi było cię poznać, Krista. Witamy w Pilchuck.

Dziewczyna chwyciła torbę z podręcznikami i sięgnęła do klamki.

- Hm... Dziękuję.

Abby również otworzyła drzwi.

- Zaczekaj  tu  chwilę,  mamo.  Krista,  pamiętasz,  miałaś  pokazać 

mi to zadanie.

- Abby... - zaczęła  Karen,  ale  jej  córka  zatrzasnęła  już  za  sobą 

drzwi.

Córka  Rowlanda  wyciągnęła  z  torby  notatnik  i  rozłożyła  go  na 

masce  samochodu.  Walcząc  z  pokusą,  aby  chwycić  Abby  za  kark, 

background image

wrzucić ją do samochodu i jak najszybciej odjechać, Karen obrzuciła 
spojrzeniem dom. Cholera, drzwi wejściowe stoją otworem.

I  naturalnie  stanął  w  nich  nie  kto  inny,  jak  sam  pan  Kowboj  Z 

Perłowymi Zatrzaskami, szef policji.

Karen opuściła szybę.

- Abby... - zaczęła. Córka machnęła jej ręką.
- Chwileczkę!

Starając  się  nad  sobą  zapanować,  Karen  zamknęła  oczy, a 

następnie  wysiadła  z  samochodu.  Miała  doskonałą  okazję  nauczyć 
córkę dobrych manier.

- Pani Kwiaciarka! - powiedział Neal, podchodząc do nich.

Karen spojrzała na niego ponad dachem samochodu.

- Szef Rowland.

Policjant popatrzył na Abby, która wraz z Kristą odwróciła się w 

jego stronę.

- Ty jesteś Abby - stwierdził Neal. - Jak ci leci?
- Chyba  w  porządku - odrzekła  niepewnie.  Oceniając  rzecz  po 

matczynemu  Karen  pomyślała,  że jej  córka  mogła  jednak  wypaść 
gorzej.  Na  przykład  gdyby  tego  dnia  spotkało  ją  w  szkole  jakieś 
niepowodzenie.  Czasami  Karen  była  święcie  przekonana,  że  Abby 
zaczęła paplać już w momencie przyjścia na świat i od tamtego czasu 
ani na chwilę nie zamknęła ust.

- To  mój  tata - odezwała  się  całkiem  niepotrzebnie  córka 

policjanta.

- Krista,  jeśli  chcesz,  możesz  pokazać  koleżance  konie -

zasugerował Neal i znów przeniósł poważny wzrok na Karen.

- Naprawdę  musimy  już  jechać - rzekła  Karen.  Ale  było  już  za 

późno. Abby rozjaśniła się twarz.

- Masz własne konie?
- Tak, araby. Tato, czy mogę osiodłać Fancy?
- Oczywiście.

Karen znów otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale dziewczyn 

już  nie  było.  Oparła  się  więc  o  karoserię,  skrzyżowała  ręce  na 
piersiach i zapytała:

- Próbuje pan być po prostu uprzejmy, czy też chce coś dodać a 

propos naszej wczorajszej diatryby? .

- Myślałem,  że  w  tym  miasteczku  jest  kilkoro  bardzo 

zadziornych dzieciaków, ale wtedy nie znałem jeszcze pani.

background image

Karen lekko się zarumieniła. Zachowuj się jak dorosła, upomniała 

się w duchu.

- Ma pan rację - przyznała. - Przepraszam, zazwyczaj nie jestem 

tak zadziorna.

- Nie? Podejrzewam, że Bradley nie zgodziłby się z pani opinią. -

Neal  pomasował  się  po  karku. - Proszę  zapomnieć,  że  to 
powiedziałem. Nasz szanowny dyrektor w pełni zasługuje na to, co go 
spotkało. - Zawahał  się,  co  nie  często  się  mu  przytrafiało. - Tak 
naprawdę,  to...  chciałbym  panią  przeprosić.  Zrobiła  pani  to,  co 
uważała za słuszne. Gdyby wszyscy mieszkańcy, nie oglądając się na 
innych, postępowali jak pani, mielibyśmy z pewnością o wiele mniej 
przestępstw.

Jego wielkoduszność jeszcze bardziej ją zawstydziła.

- Nie, to ja muszę pana przeprosić. Powinnam była powiadomić o 

swoich zamiarach. To, co zrobiłam, było nieuczciwe. Przepraszam.

Przez długą chwilę przyglądał się jej z uwagą, po czym odezwał 

się, przeciągając słowa:

- Nie  wiem  jak  pani,  ale  mnie  ten  pasztet  z  przeprosinami  nie 

smakuje. - Popatrzył  w  stronę  stajni. - Może  sprawdzimy,  czy  pani 
córka zdążyła już wylecieć z siodła?

Karen uśmiechnęła się. Żałowała trochę, że tak bardzo różnią się 

z  Rowlandem  charakterem  oraz  nastawieniem  do  świata  i  życia. 
Mogłaby przecież tego człowieka polubić.

- Czemu nie? - zgodziła się, postępując krok w jego stronę. - Ale 

Abby  nieźle  radzi  sobie  w  siodle.  Naciągnęła  mnie  kiedyś  na  kursy 
jazdy konnej.

- Jak to się mówi, wygląda na taką, która, jeśli tylko zechce, sok 

pomarańczowy  wyciśnie  nawet  z  rzepy.  A  już na  pewno  pierwszy 
lepszy szesnastolatek nie będzie miał przy niej najmniejszych szans.

- I chwała Bogu.

Rowland chrząknął.

- Przed dwudziestu laty nie zgodziłbym się z panią. Ale obecnie, 

mając  córkę,  śmiertelnie  boję  się  takich  wygadanych  bysiów  z 
corvettami. A swoją drogą, skąd oni, do licha, mają na to pieniądze!

Karen potrząsnęła głową.

- Ciągle  się  słyszy  o  dzieciakach,  które  na  szesnaste  urodziny 

dostają  od  rodziców  samochód.  Czasami  zupełnie  nowy.  Mnie  nie 

background image

byłoby  stad  na  większość  samochodów,  jakie  widuję  na  parkingu 
przed szkołą.

- Sądzi  pani,  że  handel  narkotykami  kwitnie  tu  bardziej,  niż  się 

wszystkim wydaje?

Kiedy  przystanęli  przy  ogrodzeniu  wybiegu  dla  koni  i  oparli 

łokcie  o  sztachety  płotu,  Karen,  obserwując  Abby  wskakującą  na 
śliczną gniadą klacz, zastanawiała się nad pytaniem Rowlanda.

- Nie - odrzekła  w  końcu. - Nie  twierdzę,  że  nie  mamy  tu 

narkotyków, ale ciągle większym problemem jest alkohol.

Ze  stajni  wyszła  Krista,  prowadząc  jabłkowitego  ogiera  o 

wspaniałej grzywie i złośliwym spojrzeniu.

- Ale  śliczna  para - orzekła  Karen. - Abby  już  do  śmierci 

pozostanie najwierniejszą przyjaciółką Kristy.

- Od najwcześniejszego dzieciństwa jeździłem konno. W swoim 

czasie  występowałem  nawet  w  rodeach.  Pierwszą  rzeczą,  jaką 
nabyłem po kupnie tego domu, były właśnie konie. Stanowiły szczyt 
marzeń Kristy. Mój syn interesuje się nimi znacznie mniej.

Karen  zerknęła  ukradkiem  na  stojącego  obok  mężczyznę,  który 

właśnie  oparł  nogę  na  dolnej  żerdzi  ogrodzenia.  Choć  miał  śniadą 
karnację, na przedramionach  rosło mu niewiele  włosów.  Dłonie  miał 
wielkie,  ale  już  na  pierwszy  rzut  oka  widać  było,  że  nie  są  one 
niezdarne.  Twarz  koścista,  o  twardych  rysach  i  wyjątkowo 
zmysłowych  ustach.  Gęste  brwi  przedzielone  pionową  zmarszczką 
ocieniały  mu oczy,  maskując bijący  z nich  wyraz  inteligencji.  Karen 
zapewne  słusznie  doceniła  gwałtowność  jego  charakteru,  ale  z  całą 
pewnością popełniła błąd, określając go mianem neandertalczyka.

Kiedy uświadomiła to sobie, ogarnął ją osobliwy niepokój. Żeby 

odpędzić  dręczące  myśli,  skupiła  uwagę  na  córce,  która  próbowała 
wprowadzić klacz  w cwał. Obok  niej poganiała  swego ogiera Krista. 
Abby  odwróciła  się  w  stronę  koleżanki  i  wybuchnęła  radosnym 
śmiechem. Na ten widok Karen ścisnęło się serce.

- Czy... - Karen urwała i chrząknęła. - Czy w śledztwie pojawiły 

się jakieś nowe wątki?

Zrozumiał, o co jej chodzi; wyczytała to w jego spojrzeniu.

- Trudno powiedzieć - odparł i po chwili dodał: - Czy wie pani, 

czego najbardziej się obawiam?

Skierował wzrok w stronę swej córki, która właśnie wyprzedzała 

Abby.  Roześmiana,  z  rozwianymi  włosami,  Krista  wyglądała  w  tym 

background image

momencie  prześlicznie;  była  wprawdzie  jeszcze  poczwarką,  ale  lada 
moment miała rozwinąć skrzydła.

- Że zamiast kobiet zacznie teraz atakować dziewczęta - odparła 

Karen cicho. - Może nawet w wieku Abby lub Kristy.

Neal  pochylił  głowę,  lecz  Karen  dostrzegła,  że  mocno  zacisnął 

powieki.

- Nieustannie powtarzam, że on działa wedle określonego planu -

powiedział  szorstko. - Dlaczego  miałby  go  zmieniać?  Najwyraźniej 
potrzebuje  czegoś  szczególnego  i  nastolatka  zapewne  nie  będzie  w 
stanie sprostać jego wymaganiom. Naprawdę mam taką nadzieję.

- Amen. - Karen  odruchowo  dotknęła  jego  ramienia. - Musi  w 

końcu popełnić jakiś błąd. Albo... jeśli ma pan rację, że ten bandzior 
zna  wszystkie  kobiety  w  mieście,  Lisa  wyeliminuje  niektórych 
podejrzanych.

- Ba! - Odetchnął  głośno,  uniósł  głowę  i  popatrzył  na  Karen 

błyszczącymi oczami. - Ale kilku też dodała.

- Te trzy kobiety muszą mieć coś ze sobą wspólnego.
- Ale co? Niech mi pani, do licha, powie co! - Rysy twarzy mu 

stężały  i  pod  maską  obojętnego  kowboja  Karen  dostrzegła 
barbarzyńcę.

Ją  zresztą  również  opadły  mordercze  instynkty.  Gdyby  ktoś 

zgwałcił Abby...

- Dwie z nich są nauczycielkami...
- Ale trzecia nie - warknął. - Ma syna w gimnazjum, to wszystko. 

Czy wie pani, co łączy ze sobą wszystkie trzy ofiary?

- Nie wiem.
- Robią  zakupy  w  tych  samych  sklepach.  Chodzą  do  tej  samej 

przychodni  i  do  tego  samego  dentysty.  Odwiedzają  tę  samą 
kwiaciarnię...  pani  kwiaciarnię.  W  miasteczku  takim  jak  to  trudno  o 
miejsce,  gdzie  by  się  nie  spotykały.  A  połowa  firm  zatrudnia 
przynajmniej jednego mężczyznę o piwnych oczach.

- Tak. - westchnęła. - Też to zauważyłam.

Gdy spoglądał w stronę dwóch kłusujących na koniach dziewcząt, 

był wyraźnie spięty. Po chwili uśmiechnął się lekko.

- Nie mówmy o tym. Chodźmy. - Wskazał głową Abby i Kristę. -

Teraz kolej na panią.

- Kolej na...? - Zaczęła energicznie kręcić głową. - O, nie. Konie 

to nie moja specjalność.

background image

- Jeśli chodzi o konie, łatwo popaść w nałóg.
- Jestem za stara na nałogi.
- Niech  pani  da  spokój. - Jego  uśmiech  był  nieodparty, 

uwodzicielski. - Jest  pani  kobietą  porywczą.  Nie  widziałem  jeszcze, 
żeby się pani przed czymś cofała.

- No  to  ma  pan  świetną  okazję  zobaczyć - rzuciła,  nie  mając 

zamiaru wsiadać na konia.

Obie dziewczyny zatrzymały się przy ogrodzeniu.

- Mamo, ale to frajda! - wykrzyknęła Abby. - Może i ty polubisz 

konną jazdę na tyle, że kupimy sobie konia.

- Fancy  jest  bardzo  potulna - wtrąciła  Krista. - Zrobi  wszystko, 

co jeździec jej wskaże.

Karen otworzyła usta, żeby powiedzieć, iż nie wsiądzie na Fancy, 

choćby ta miała zostać wyniesiona na ołtarze, ale nagle przed oczami 
stanął  jej  obraz  ośmio - czy  dziewięcioletniej  Abby.  Jej  córka 
koniecznie  chciała  zostać  gimnastyczką,  lecz  gdy  trener  polecił 
dziewczętom  ćwiczyć  na  równoważni,  Abby  nie  chciała  wejść  na 
przyrząd. W końcu przyznała, że się boi. Karen pamiętała swą irytację 
i  kompletny  brak  zrozumienia.  Na  szczęście  zdołała  wtedy  nad  sobą 
zapanować, niemniej...

- No dobrze - zgodziła się bez entuzjazmu.

Abby z gracją zsunęła się z gniadej klaczy. Karen przeszła przez 

furtkę  w  płocie  i  stanęła  obok  konia.  Fancy  była  niskim  koniem  o 
bardzo zgrabnych pęcinach, jednak z perspektywy, z której oglądała ją 
teraz Karen, wydawała się olbrzymim wierzchowcem.

Obok Karen pojawił się Neal.

- W  porządku.  Niech  pani  wsunie  stopę  w  strzemię.  Karen, 

czując  się  jakby  ważyła  sto  kilogramów,  posłusznie  podskoczyła  na 
prawej nodze.

Neal  chwycił  ją  za  biodra  i  w  chwili  gdy  zaczynała  tracić 

równowagę, uniósł ją wysoko, a Karen z cichym piskiem przerzuciła 
nogę przez koński grzbiet.

Naturalnie  było  to  jedno  z  tych  bezsensownych,  małych 

angielskich siodeł.

- A czego mam się trzymać? - zapytała.

Neal,  stary  złośliwiec,  wyszczerzył  tylko  zęby  w  szerokim 

uśmiechu i zaczął dopasowywać długość strzemion, trzymając w dłoni 
jej łydkę.

background image

- Jeśli  musi  się  pani  czegoś  trzymać,  to  proszę  chwycić  się 

grzywy.  Ale  dopóki  koń  będzie  jechać  stępa,  niech  pani  siedzi 
wyprostowana w siodle.

Biorąc  przed  laty  udział  w  lekcjach  konnej  jazdy  Abby,  Karen 

dowiedziała  się,  że  naciśnięcie  piętami  końskich  boków  oznacza 
komendę  „do  przodu".  Teraz  więc,  starając  się  zachować  jak 
najwięcej godności,  zawróciła klacz  i tak długo naciskała kolanami i 
piętami jej boki, że zwierzę pojęło w końcu, o co chodzi człowiekowi, 
i ruszyło stępa.

Po  kilku  okrążeniach  Karen  zdecydowała,  że  nie  jest  wcale  tak 

źle.

- Czy  mogę  przejść  w  kłus? - zawołała,  mijając  Neala  i  Abby, 

którzy siedzieli na płocie. Obok Karen elegancko cwałowała na swym 
ogierze Krista.

- Oczywiście! - odkrzyknął  Neal,  zabawnie  krzywiąc  usta.  Nie 

sądziła,  żeby  na  rodeach  łapał  na  lasso  jedynie  oswojone  cielaki. 
Musiał ujarzmiać co najmniej byki rasy Brahman i dzikie mustangi. -
Niech się pani rozluźni i mocno trąci konia piętami.

Karen  próbnie  wbiła  stopy  w  boki  klaczy.  Koń  ruszył nieco 

szybciej. Karen mocniej ścisnęła kolana. Koń biegł już dużo szybciej. 
Ośmielona  Karen  z  całych  sił  wbiła  mu  pięty  w  boki.  Zwierzę 
raptownie  przeszło  w  kłus.  A  może  galop?  Karen  wiedziała  jedno: 
jedzie stanowczo za szybko. Czuła się równie bezpiecznie jak piłka w 
rękach  juniora  z  drużyny  uniwersyteckiej,  który  gna  tak  szybko,  że 
potyka się o własne nogi. I o piłkę.

Zacisnęła  na  czymś  kurczowo  dłonie;  była  to  czarna  końska 

grzywa. Karen dzwoniły zęby, a z każdym podskokiem konia unosiła 
się  kilkanaście  centymetrów  nad  siodło,  po  czym  boleśnie  na  nie 
opadała. Chciała ściągnąć cugle, ale żeby to zrobić, najpierw musiała 
puścić  grzywę,  a  przecież  tylko  dzięki  temu  trzymała  się  jeszcze  w 
siodle.

- Bardzo dobrze! - zawołał Neal i Karen dostrzegła załzawionymi 

oczami, że właśnie go mija. - Niech pani się wyprostuje, rozluźni i po 
prostu jedzie!

Po  prostu  jedzie!  Cholera,  będzie  jechać  tak  długo,  aż  ktoś  nie 

oderwie jej dłoni od końskiej grzywy.

- Prrr! - krzyknęła, ale Fancy nadal kłusowała, podrzucając ją w 

siodle.

background image

Zrobiła  kolejne  okrążenie  i  Karen  uświadomiła  sobie  ze 

zdumieniem, że ciągle siedzi na koniu. Unosi się i opada. Nie jest to 
przyjemne, ale też  nie niebezpieczne.  Może powinna  jednak  uwolnić 
jedną rękę i unieść głowę? Kiedy w końcu rozluźniła się, unosiła się w 
siodle i opadała w rytm ruchów konia, nie przeciw nim.

Krista zrównała się z nią.

- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Myślę, że tak - odparła Karen trochę zdziwiona.

W  następnej  chwili  ujrzała  przed  sobą  Neala  i  Abby,  puściła 

końską  grzywę i  ściągnęła  cugle.  Fancy  zwolniła  tak  gwałtownie,  że 
Karen  zadzwoniły  zęby.  Klacz  podeszła  wolno  do  Abby  i  otarła  się 
pyskiem o brzuch dziewczyny.

- Zadowoleni? - zapytała Karen.
- Może pani jeszcze pojeździć - powiedział Neal.
- Mam  już serdecznie  dosyć - odparła. - Czy  Fancy  nie  ruszy z 

miejsca, kiedy będę z niej zsiadać?

Na twarzy Rowlanda pojawił się uśmiech, który sprawił, że Karen 

poczuła do niego przypływ sympatii; w tej chwili wydał się jej wręcz 
pociągający. Neal zbliżył się z lewej strony i wyciągnął ramiona.

- Niech  się  pani  po  prostu  ześliźnie  z  siodła - poinstruował 

niskim głosem.

Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni mężczyzna wyciągnął do niej 

ramiona, być może dlatego ze wzruszenia zabrakło jej tchu. Zawahała 
się. Targające nią uczucia musiały odmalować się na jej twarzy, gdyż 
uśmiech  Rowlanda  zgasł,  jakkolwiek  on  sam  nie  spuszczał  z  niej 
uważnego  spojrzenia.  Jak  na  zwolnionym  filmie  przerzuciła  nogę 
przez  grzbiet  Fancy  i  wpadła  prosto  w  jego  ramiona.  Chwycił  ją  w 
talii i postawił na ziemi, a ona wsparła dłonie na jego barkach. Kiedy 
odzyskała równowagę, oboje nie zabrali rąk.

Spoglądał na nią z góry, wzrok miał poważny; mogłaby przysiąc, 

że  przez  chwilę  patrzył  na  jej  usta.  Wtedy  rozległ  się  nagle  głos  jej 
córki:

- Mamo,  czy  musimy  już  wracać?  Może  sobie  jeszcze  trochę 

pojeżdżę?

Na  ułamek  sekundy  oczy  Neala  zwęziły  się,  a  Karen  odniosła 

wrażenie, że po ciele przebiegł  mu dreszcz. W chwilę później zabrał 
ręce  i  cofnął  się  o  krok.  Karen  poczuła  zawrót  głowy  i  zamrugała 
oczami.

background image

- Nie,  mam  jeszcze... - Czyżby  ten  wątły,  jakby  płynący  z 

niezmierzonej  dali  głos  należał  do  niej?  Otrząsnęła  się  i  powiedziała 
zdecydowanym tonem: - Nie. Musimy już jechać.

- Ależ, mamo...
- Przyjedziesz tu któregoś dnia. Beze mnie.
- Mam pomysł - odezwał się Neal jeszcze bardziej schrypniętym 

głosem. - Krista  występuje  w  tym  tygodniu  w  szkolnym 
przedstawieniu. Wybieram się tam z Michaelem, ale najpierw chcemy 
pójść' gdzieś na obiad. Może do nas dołączycie?

I oto znów w dworski sposób próbuje wykorzystać to, że jej córce 

bardzo  się  tu  spodobało.  Abby,  naturalnie,  zaproszenie  przyjęła  z 
entuzjazmem.  Odmowa,  jakkolwiek  Karen  bardzo  chciała  odmówić, 
byłaby  kompletnie  nie  na  miejscu.  Bez  względu  na  to,  czy  ją 
przeprosił, czy nie, nie potrafiła zapomnieć jego szorstkich słów.

Ale  musiała  też  uczciwie  przed  samą  sobą  przyznać,  że  między 

nimi  zawiązała  się  sekretna  nić  porozumienia.  Skoro  więc  tak  tego 
chce, co jej szkodzi spotkać się z nim raz czy drugi?

Uśmiechnęła się promiennie.

- Dlaczego nie? I tak miałyśmy zamiar iść na to przedstawienie.

Nurtujący ją niepokój zachowała dla siebie.

background image

Rozdział 5

- Jestem  pewna,  że  widzę  za  krzewem  jaśminu  jakiegoś 

mężczyznę! Stoi tam i obserwuje moje okno. - Ciężkie sapnięcie. - Na 
pewno widzi, że dzwonię. Proszę, pospieszcie się - błagała kobieta.

- Tak jest, proszę pani - odrzekł Neal. Potrząsnął głową, po czym 

wysłał pod wskazany adres jednego z policjantów.

Spodziewali  się  lawiny  podobnych  telefonów.  Niestety,  na  tę 

kobietę  gwałciciel  z  pewnością  by  się  nie  połakomił.  Liczyła 
sześćdziesiąt lat i miała męża, który, w chwili gdy jego żona zerkała 
przez szparę w firankach, przebywał Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie. 
Dama ta wydzwaniała zresztą trzeci wieczór z rzędu.

Niemniej gwałciciel mógł rzeczywiście czaić się pod jej oknami i 

obserwować  sąsiedni  dom.  Może  zeszłego  wieczoru  uciekł  przed 
pojawieniem  się  patrolu?  Należało  to  sprawdzić.  Dlatego  zresztą 
uruchomili  gorącą  linię,  gdzie  obywatele  mogli  dzwonić  o  każdej 
porze  dnia  i  nocy,  nie  obciążając  dyżurnego  numeru  dziewięćset 
jedenaście.

Neal  powiadomił  dyspozytora,  że  wybiera  się  już  do  domu,  i 

ruszył  do  baru  na  rogu  ulicy,  by  zjeść  hamburgera.  Pani  Feeney, 
sąsiadka,  która  pilnowała  jego  dzieci,  z  pewnością  dawno  już  dała 
Kriście i Michaelowi kolację. W barze panował tłok i kiedy wszedł do 
środka,  wszystkie  głowy  odwróciły  się  w  jego  stronę.  W  chwilowej 
ciszy,  jaka  zapadła,  wypatrzył  wolny  stolik  i  skinieniem  głowy 
odpowiedział  na  powitania.  Kiedy  składał  zamówienie,  w  lokalu 
ponownie  panował  gwar.  Czekając  na  posiłek,  wlał  do  kawy 
śmietankę i przysłuchiwał się rozmowom.

- Zaraz  po  powrocie  wyciągnę  spluwę - odezwał  się  za  jego 

plecami jakiś  mężczyzna. - Niech  no  tylko  skurwiel  postawi  nogę  w 
moim domu, a będzie martwy.

Chór  głosów  przyznał  mu  rację.  Jakiś  inny  mężczyzna 

powiedział:

- Nauczyłem  żonę  i  córkę  obchodzić  się  z  bronią.  Mała  strzela 

już jak szatan. Trafi łobuza prosto między ślepia.

Wszyscy  rozmawiali  o  broni,  od  remingtonów  na  jelenie 

poczynając,  a  kończąc  na  coltach  special  kalibru  ponad  dziewięć 
milimetrów; padła nawet nazwa karabinku snajperskiego. Neal poczuł, 
że  po  krzyżu  przechodzi  go  zimny  dreszcz.  Jeśli  tak  dłużej  potrwa; 
niechybnie  zginie  ktoś  niewinny.  Może  to  być  jakiś  maluch,  który 

background image

znajdzie  pistolet  swego  ojca  w  szufladzie  nocnego  stolika,  lub 
nastolatek, który przez okno, po nocnej eskapadzie, będzie wkradał się 
do  swej  sypialni  i  przez  pomyłkę  potraktowany  zostanie jak  intruz. 
Strzały  mogą  też  paść  podczas  sprzeczki  przed  barem,  gdyż  kłócący 
się będą uzbrojeni. Możliwości było wiele; każda przerażająca.

Jeśli  gwałciciel  ma  choć  odrobinę  oleju  w  głowie,  powinien 

chwilowo dać za wygraną. Mieszkańców miasteczka ogarnęła histeria. 
Rachunki  za  prąd  w  tym  miesiącu  będą  z  pewnością  bardzo  przykrą 
niespodzianką. Na werandach i w ogródkach światła palą się całą noc, 
a sklepy z bronią świecą pustymi półkami.

- Cholera jasna - mruknął pod nosem.
- Słucham? - zapytała  zdziwiona  kelnerka,  która  zatrzymała  się 

przed jego stolikiem z tacą z zamówieniem.

- Przepraszam, mówiłem do siebie.

Kiedy  odeszła,  skrzywił  się  i  wziął  do  ust  kęs  hamburgera. 

Zastanawiał się, co o tych rozmowach o broni sądzi pani Kwiaciarka. 
A może i ona trzyma pod poduszką smitha & wessona?

Było  to  całkiem  możliwe.  Karen  miała  naturę  wojownika;  takie 

kobiety  przed  stu  pięćdziesięcioma  laty  broniły  swych  rodzinnych 
gospodarstw - zajadle, z determinacją i przy użyciu strzelby. Jeśli się
nie  myli,  Karen  Lindberg  jest  kobietą  liberalną,  a  źródła  całego  zła 
dopatruje  się  w  Stowarzyszeniu  Posiadaczy  Broni  Palnej.  No  cóż, 
może  nadchodzące  tygodnie  czegoś  ją  nauczą.  Może  zrozumie,  że 
sama  przyłożyła  rękę  do  panoszącego  się  zła,  „ostrzegając" 
współmieszkańców przed grasującym w miasteczku potworem.

Neal zanurzył frytkę w keczupie i wsunął ją do ust. Jaki diabeł go 

podkusił,  żeby  zaproponować  jej  spotkanie?  Już  na  samą  myśl  o 
Karen  bolała  go  głowa.  Będzie  miał  szczęście,  jeśli  po  dziesięciu 
minutach rozmowy nie doprowadzi jej do szału. Albo ona jego. Jeśli 
nawet  nie spotkał  dotąd  nikogo,  kto  po  mistrzowsku  potrafił  siać 
niezgodę, to spotkał teraz właśnie w osobie Karen Lindberg.

To,  że  spotkał  kobietę  z  takim  charakterem,  było  szczególną 

ironią  losu,  bo  Neal  przybył  do  Pilchuck  w  poszukiwaniu  spokoju. 
Stwardniał,  widząc  pieniące  się  w  Los  Angeles  zło,  a  także  pod 
wpływem  własnego  cierpienia  we  własnym  domu,  gdy  jego  żona 
umierała  na  raka.  Po  jej  pogrzebie  upłynęło  trochę  czasu,  zanim 
zrozumiał, czego naprawdę chce. Szukał najmniejszego miasteczka, w 
którym znalazłby pracę, a zarazem miejsca, gdzie przestępstwem jest 

background image

zwykły skandal, a nie codzienne zbrodnie. Szukał miejsca, gdzie jego 
dzieci  będą  mogły  spokojnie  wracać  ze  szkoły,  a  wieczorami  bawić 
się przed domem w berka; szukał miasteczka, w którym nie musiałyby 
się  ciągle  bać,  że  ich  tata  po  wyjściu  do  pracy  zginie  i  nigdy  już  do 
nich nie wróci.

Odsunął  talerz  i  dźwignął  się  z  krzesła.  Do  diabła,  a  może  to  ja 

wlokę za sobą  jakieś fatum, błysnęła  mu  myśl. W Pilchuck  zapewne 
od  dziesięciu  lat  nie  zdarzyła  się  zbrodnia,  która  choć  odrobinę 
przypominałaby zbrodnie dokonywane codziennie w wielkim mieście. 
No i doczekało się seryjnego gwałciciela.

A  na  dodatek  zaprosił  na  obiad  i  przedstawienie  kobietę,  która 

uwielbia walkę.

Niech to piekło pochłonie!

- Nie  próbuję  cię  w  nic  wrabiać - odparł  Neal  z  anielską 

cierpliwością - ale rozmawiałem z wieloma ludźmi i twoje nazwisko 
wypłynęło w związku z tym zdarzeniem sprzed roku.

Nastolatek  mierzący  dobrych  sto  osiemdziesiąt  centymetrów 

wzrostu, o mięśniach napakowanych steroidami, zerwał się z krzesła i 
kopnął mebel.

- Ta  dziwka  kłamie!  Była  na  mnie  napalona!  Ale  w  ostatniej' 

chwili  przestraszyła  się,  że  o  wszystkim  dowie  się  jej  stary,  więc 
narobiła wrzasku, że ją gwałcę. To bzdura!

Neal znał całkiem inną wersję tego wydarzenia. Z pół tuzina osób 

wspomniało  tego  chłopaka.  Siedemnastoletni  Mark  Griggs  wyglądał 
jak  dorosły  mężczyzna  i  miał  opinię  awanturnika,  który  lubi  bijać 
swoje  dziewczyny.  Neala  zainteresował  przypadek  jednej  z  jego 
dziewcząt, która utrzymywała, że pobił ją za to, że nie chciała z nim 
iść  do  łóżka.  Nie  wniesiono  wprawdzie  formalnego  oskarżenia,  ale 
oficer,  który  opowiedział  Nealowi  tę  historię,  bardzo  nad  tym 
ubolewał.

- Całą jego historię mamy w kartotece - oświadczył i potrząsnął 

głową. - Ale,  do  licha,  wyniósł  to  z  domu.  Jego  starego  wiele  razy 
zamykaliśmy  za  burdy  w  „Tawernie  pod  księżycem",  więc  czy  ten 
chłopak miał jakiś wybór?

Neal  nie  zgadzał  się  z  kolegą.  Każdy  ma  wybór.  Teraz  jednak 

sprawa  wyboru  obchodziła  go  najmniej;  w  każdym  razie  dopóty, 
dopóki nie dotyczy on gwałtu dokonanego na trzech kobietach.

background image

Rozparł  się  na  krześle  i  obserwował  przechadzającego  się 

gniewnie po pokoju chłopaka. Chcąc go trochę uspokoić, odezwał się 
towarzyskim tonem:

- Czy grasz w futbol? Chłopak wypiął klatkę piersiową.
- No i co z tego? Czy to przestępstwo?
- Na jakiej pozycji grasz? Mark zacisnął zęby.
- Na środku - odparł po chwili niechętnie.
- Czy rozmawiali z tobą selekcjonerzy szkolnej reprezentacji?

Oczy Marka zwęziły się.

- Próbuje mi pan grozić?

Neal obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.

- Nie, ale jeśli masz się przez to poczuć lepiej, mogę to dla ciebie 

zrobić. Gdy przylgnie do ciebie miano gwałciciela, selekcjonerzy będą 
cię omijać  szerokim  łukiem.  W szkole  też cię  nie  zechcą.  Więc  jeśli 
zamierzasz  utrzymać  się  tu  i  grać  w  piłkę,  to  w  twoim  najlepiej 
pojętym  interesie  leży  pomóc  mi  w  wyeliminowaniu  ciebie  z  kręgu 
podejrzanych. Czy wyraziłem się jasno?

- A  skąd  mogę  wiedzieć,  że  nie  próbuje  pan  mnie  zrobić  w 

bambuko?

Neal pełnym znużenia ruchem przetarł twarz.

- Dlaczego miałbym to robić?

Po raz pierwszy chłopak stracił nieco pewność siebie.

- Ponieważ, jeśli pan kogoś nie aresztuje, wpadnie pan w złość.
- Będę jeszcze bardziej zły, jeśli zapakuję do pudła nie tego kogo 

trzeba i za tydzień znów zostanie zgwałcona jakaś kobieta.

- Tego jestem pewien.
- Siadaj.  Zacznijmy  od  początku - powiedział  Neal,  Chłopak 

przez chwilę groźnie  na niego spoglądał, po czym przysunął krzesło, 
odwrócił je oparciem do policjanta i usiadł twarzą do niego.

- Więc  co  pan  jeszcze  chce  wiedzieć? - zapytał  agresywnym 

tonem.

- Mieliśmy  tu  trzy  gwałty,  każdy  dokonany  innego  wieczoru. 

Przypomnij sobie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś.

Pół godziny później Neal opuścił szkołę. Nie miał wątpliwości, że 

każdy  z  uczniów  potrafi  zorganizować  sobie  świadków,  którzy 
potwierdzą, że we wskazane wieczory ich kumpel przebywał w domu. 
A może rodzice powinni wiedzieć, co robiło ich dziecko?

background image

Tak,  ale  nie  w  przypadku  Marka  i  jego  dwóch  kolesiów,  z 

którymi  Neal  rozmawiał.  Obaj  oświadczyli,  że  nie  muszą  mówić 
rodzicom, gdzie wychodzą ani kiedy wrócą. Gwałty miały miejsce w 
różnych dniach tygodnia: pierwszy w sobotę, drugi we wtorek, a trzeci 
w niedzielę. Żaden z tych chłopców w tych dniach nie spędził całego 
wieczoru we własnym domu.

Czy  nie  mają  do  odrabiania  lekcji? - pomyślał  Neal.  A  może 

uważają  to  zajęcie  za  taką  samą  głupotę,  jak  mówienie  rodzicom, 
dokąd wychodzą i kiedy wrócą?

Niestety,  Neal  nie  dysponował  przeciw  nim  na  tyle  mocnymi 

dowodami,  żeby  przystąpić  do  kolejnego  etapu  śledztwa:  badania 
krwi. Do diabła, przecież ma na swej liście bardziej podejrzanych.

Na  przykład  okulistę,  doktora  Henry'ego  Lyonsa,  którego 

nazwisko  na  światło  dzienne  wypłynęło  nieoczekiwanie  w  toku 
śledztwa. Zwrócił on na siebie uwagę Neala, ponieważ spotykał się z 
dwiema ofiarami gwałtu.

Gdy sekretarka oznajmiła lekarzowi przybycie policjanta, Lyons, 

ubrany  w  biały  fartuch,  natychmiast  pojawił  się  w  poczekalni. 
Podobno najwięcej o charakterze człowieka mówią buty, a lekarz miał 
na nogach drogie, włoskie mokasyny.

- Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytał.

Był  przystojnym,  trzydziestoletnim  mężczyzną  o  starannie 

zaczesanych  włosach,  kryjących  pokaźnych  rozmiarów  łysinę. 
Mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu i miał brązowe oczy.

- Chciałbym prosić o kilka minut rozmowy - wyjaśnił Neal.
- Z miłą chęcią - odparł z ujmującym uśmiechem, który mógł być 

nawet szczery. - Przejdźmy do mojego gabinetu.

W gabinecie, wystarczająco wytwornym, aby robić na pacjentach 

jak  najlepsze  wrażenie,  lekarz  zajął  miejsce  za  modnym  biurkiem  z 
tekowego drewna. Rowlandowi wskazał krzesło i patrzył wyczekująco 
na swego gościa.

- Jestem  pewien,  że  czytał  pan  o  gwałtach,  które  wydarzyły  się 

ostatnio w naszym mieście - zaczął Neal, a na twarzy lekarza pojawił 
się wyraz niesmaku. - Mam informację, że znał pan co najmniej dwie 
z tych kobiet.

Twarz Lyonsa stała się czujna.

- W gazetach nie podano nazwisk.
- I nie dotarły do pana żadne plotki?

background image

- Dowiedziałem  się,  że  jedną  z  ofiar  była  Lisa  Pyne.  Bardzo  to 

mną  wstrząsnęło.  Byliśmy...  w  swoim  czasie  przyjaźniliśmy  się  ze 
sobą.

- Przyjaźnili?
- Spotykaliśmy się. Neal uniósł brwi.
- Ostatnio?
- To zależy, co pan rozumie przez to słowo.

Neal, który zawsze stawiał sprawy otwarcie, nie lubił takich gier 

słownych, teraz jednak zachował kamienny spokój.

- Czy mógłby pan określić to dokładniej? Lyons zmarszczył brwi 

i zacisnął usta.

- Zaraz, niech pomyślę. Około sześciu miesięcy temu.
- Czy  były  to  spotkania  niezobowiązujące,  czy  też  łączyło  was 

coś poważniejszego?

- Całkiem  niezobowiązujące - odparł  szybko.  Zbyt  szybko? -

Lubiłem Lisę, a z tego, co wiem, ona też darzyła mnie sympatią. Ale 
odnosiłem  wrażenie,  że  szuka  kogoś  poważniejszego. - Wzruszył 
ramionami. - Ja jej nie odpowiadałem.

Neal chrząknął.

- A Chelsea Cahill?

Lekarz gwałtownie pochylił się w stronę Rowlanda, kładąc dłonie 

na blacie biurka.

- Chelsea? - Z  rozmyślnym  wysiłkiem  wyprostował  plecy  i  po 

chwili dodał pełnym zakłopotania tonem: - Nie wiedziałem.

Neal udał, że zagląda do swego notesu.

- Czy  pana  związek  z  nią  również  był  niezobowiązujący? -

zapytał.

- Oczywiście! - warknął  lekarz. - Spotkałem  się  z  nią  raz  czy 

dwa.  Na  Boga,  przecież  ona  jest  wychowawczynią  w  przedszkolu! 
Myśli wyłącznie o założeniu ogniska domowego. Ale... - Przeciągnął 
dłonią  po  włosach,  wzburzając  je  tak,  że  kosmyki  opadły  na  obie 
strony głowy. - Do  diabła! - wybuchnął. - Że też  musiało to spotkać 
ją!  Ona  jest  taka  miła...  Boże,  zabrzmiało  to  chyba  zbyt  ckliwie,  ale 
rozumie pan, co mam na myśli?

- Tak. - Neal lekko skinął głową. - Ale panna Pyne jest też miła.

Lekarz zadrżał i zaczął wygładzać włosy.

- A ta trzecia? - zapytał już normalnym głosem.

background image

- Kathleen Madsen - odrzekł Neal i widząc wyraz twarzy Lyonsa 

dodał: - Rozumiem, że i ją pan zna.

- Cierpi  na  astygmatyzm,  ale  nie  sądzę,  żeby  interesował  pana 

stan jej wzroku.

- A zatem pacjentka.
- Tak - odparł krótko.

Neal, starając się nie okazywać emocji, zapytał:

- Czy  nie  jest  to  osobliwy  zbieg  okoliczności,  że  zna  pan 

wszystkie ofiary?

Lekarz wybuchnął szczerym, beztroskim śmiechem.

- W  takim  miasteczku  jak  nasze?  Znam  tu  wszystkich 

mieszkańców. Jeśli nawet nie są moimi pacjentami, to widujemy się w 
Klubie Rotariańskim, w Kółku Ogrodniczym czy...

- W Kółku Ogrodniczym? - przerwał mu Neal.
- Wyhodowane  przeze  mnie  dalie  zajęły  na  konkursie  pierwsze 

miejsce - wyjaśnił z dumą.

- Aha. - Kolejny trop. - Podejrzewam, że w takim razie zna pan 

również Karen Lindberg.

Na twarzy doktora Lyonsa pojawił się dziwny wyraz. Niechęci?

- Oczywiście, że znam. Ale ona nie ma pojęcia o hodowli dalii.

Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, iż stanowi to ogromną wadę 

jej charakteru.

Neala  kusiło,  żeby  ciągnąć  ten  temat,  i  to  już  bardziej  ze 

względów  osobistych  niż  zawodowych.  Zapanował  jednak  nad 
swoimi pokusami.

- Czy  Lisa  Pyne  lub  Chelsea  Cahill  również  zajmują  się 

ogrodnictwem?

- Nie  przypominam  sobie,  żeby  cokolwiek  na  ten  temat 

wspominały.

Nic  zatem  dziwnego,  że  je  porzucił.  Nie  okazywały 

wystarczającego  entuzjazmu  dla  kwiatów  wielkości  talerza.  Neal 
zanotował sobie w pamięci, że powinien porozmawiać z Karen o tym 
facecie. I o cechach psychicznych, które sprawiły, że pasjonuje się on 
tym  konkretnym  gatunkiem  kwiatów.  Czyżby  hodując  przepysznie 
barwne  dalie  dawał  upust  jakimś  skrywanym  namiętnościom?  Czy 
pewni siebie ludzie uprawiają piękne kwiaty?

A może doszukiwanie się w tym jakiejś psychologicznej głębi nie 

ma sensu?

background image

- Czy  Kathleen  Madsen  zajmuje  się  ogrodnictwem? - zapytał 

Neal.

- Wspominała,  że  przy  ładnej  pogodzie  pracuje  w  ogródku,  ale 

zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju.

Gdy Neal milczał, doktor Lyons zapytał sztywno:

- Zapewne chce się pan dowiedzieć, gdzie i jak spędziłem tamte 

wieczory?

Neal uniósł brwi.

- Nie  mam  powodów  o  to  pytać,  ale  jeśli  chce  mi  pan 

powiedzieć,  nie  będę  protestował.  Myślę,  że  jednak  wystarczy,  jeśli 
powie  mi  pan,  gdzie  był  podczas  choćby  jednego  z  tych  trzech 
wieczorów.

- Naturalnie  nie  jestem  podejrzany - zauważył  z  ironią  lekarz, 

sięgając po oprawny w skórę notes. - Jakie to daty?

Neal podał je, mając jednak słabą nadzieję, że ten udowodni mu, 

że  w  tych  dniach  nie  było  go  w  mieście.  Odpowiedź  lekarza  zatem 
wcale  go  nie  zaskoczyła.  W  sobotę,  kiedy  zaatakowana  została 
Kathleen Madsen, miał spotkanie z kobietą, ale rozstał się z nią około 
jedenastej  wieczorem.  We  wtorkowy  wieczór,  kiedy  zgwałcona 
została  Chelsea,  brał  udział  w  zebraniu  hodowców  dalii,  po  którym 
udał  się  prosto  do  domu.  Jego  rozległy,  położony  nad  urwistym 
brzegiem  rzeki  dom  sąsiadował  z  kolonią  dużych  posiadłości,  co 
znaczyło, że nikt z sąsiadów zapewne go nie widział. Trzeci wieczór 
spędził  samotnie  w  domu.  Innymi  słowy  nie  miał  świadków,  którzy 
potwierdziliby jego alibi. Neal zamknął notes i wstał.

- Dziękuję  za  współpracę,  doktorze  Lyons,  i  przepraszam  za 

najście.

Podobnie  jak  większość  ludzi,  których  Neal  w  tym  tygodniu 

przesłuchiwał, lekarz był uprzejmy i pełen wyrozumiałości. Niemniej 
kilka osób, dowiedziawszy się, o co chodzi, nie chciało rozmawiać.

Neal skreślił z listy podejrzanych większość mężczyzn żonatych, 

a  to  już  było  coś.  Jeden  z  rozwiedzionych,  kierownik  supermarketu 
„Safeway",  co  drugi  weekend  brał  do  siebie  dzieci.  Były u  niego  tej 
soboty,  kiedy  dokonany  został  gwałt.  Usłyszawszy  pytanie  Neala, 
mężczyzna uśmiechnął się ponuro i oznajmił:

- Byłem z nimi w kinie na „Lassie", a potem wpadliśmy do baru 

Dairy  Queen.  Do  domu  wróciliśmy...  tak  gdzieś  około  północy. 
Musiałem  natychmiast  wykąpać  najmłodszą  córkę,  bo  upaprała  się 

background image

czekoladą. Może mi pan wierzyć, że ten wieczór zapadł mi w pamięć 
aż za dobrze.

Wystarczy jeden telefon do Dairy Queen... Alibi.

- Nie  będę  już  pytał  o  pozostałe  wieczory - stwierdził  Neal  z 

ulgą.

Szkoda  tylko,  że  reszta  samotnych  ojców  nie  jest  tak  oddana 

swym  dzieciom.  Wszyscy  przysięgali,  że  wieczory  te  spędzili  w 
domu, ale dzieci u nich nie było.

Neal sporządził wykres, który zawiesił na ścianie swego gabinetu 

i  w  wolnych  chwilach  przyglądał  mu  się.  Linie  przecinały  się  w 
punktach, które były wspólne dla każdej z trzech zgwałconych kobiet: 
ludzie,  których  znały,  sklepy, gdzie  robiły  zakupy,  ich  pracodawcy. 
Cały  czas  nie  dawała  mu  spokoju  myśl,  że  dwie  z  ofiar  są 
nauczycielkami, choć  prawdopodobnie  nie  ma to żadnego znaczenia. 
W  przeciwieństwie  do  większości  mieszkańców  miasteczka,  Lisa 
Pyne  i  Chelsea  Cahill  nie  znały  się.  Jedna  uczyła  w  szkole  średniej, 
druga  w  usytuowanym  na  przedmieściach  Pilchuck  przedszkolu. 
Trzecia ofiara gwałtu nie miała nic wspólnego ze szkołą, z wyjątkiem 
tego,  że  jej  syn  uczęszczał  do  szkoły  średniej.  Jego  matka  zaczęła 
udzielać  się  społecznie  w  szkole  dopiero  wtedy,  gdy  syn  ukończył 
drugą klasę.

- Pomagałam  wtedy  trenerce  żeńskiego  zespołu  piłki  nożnej -

oświadczyła Nealowi.

Zapytał, czy dziewczęta trenowały  na szkolnym boisku. Okazało 

się, że drużyna ćwiczyła na boisku nad rzeką.

Teraz,  dzięki  doktorowi  Lyonsowi,  Neal  mógł uzupełnić  wykres 

elementem  „hobby".  Kolejną  godzinę  spędził  z  każdą  z  trzech  ofiar, 
wypytując  je  szczegółowo  o  ich  zainteresowania.  Ogrodnictwem 
zajmowała  się  jedynie  Kathleen  Madsen,  która  miała  wielki  ogród 
warzywny.  Neal  przypomniał  sobie  lekceważące  skrzywienie  ust 
lekarza i słowa: „Zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju".

Niech  to  szlag,  pomyślał,  spoglądając  na  wykres.  Nie  jest  to 

przypadek, w którym hodowca  dalii  morduje konkurentów. Jedynym 
hobby naszego drania jest sama przyjemność płynąca z gwałtu.

Fatalnie  się  składa,  że  gwałciciel  nie  wskazywał,  jaki  rodzaj 

muzyki  lubi,  gdyż  mogłoby  to  stanowić  jakiś  punkt  zaczepienia. 
Najwyraźniej  kobieta  miała  jedynie  tańczyć,  zaś  w  rytm  jakiej 
muzyki,  bandziorowi  było  to  obojętne.  Zapewne  nawet  nie 

background image

interesowało go, jaki taniec ofiara wykonuje; chodziło mu wyłącznie o 
zademonstrowanie swej władzy, o upokorzenie kobiety. Może w tańcu 
stawała się dlań bardziej atrakcyjna seksualnie? Może odzywały się w 
nim  jakieś  kompleksy  z  dzieciństwa,  kiedy  kazano  mu  tańczyć  lub 
ktoś zmuszał do tego jego matkę? A może...? Neal potrząsnął głową. 
Takie  spekulacje  nie  mają  sensu.  Przeważnie  trudno  odgadnąć 
motywacje. Któż zgadnie, dlaczego jakiś zboczeniec robi to, co robi? 
Liczą się inne szczegóły: czas, miejsce, odciski palców, ślady butów. 
Było to jak równanie matematyczne; wszystko się w końcu sumowało. 
Wcześniej  czy  później  sprawca  popełni  błąd,  jeśli  jeszcze  tego  nie 
zrobił. Do Neala należało ten błąd zauważyć i wykorzystać.

- Jezu,  mamo!  Czy  nie  powinnaś  się  lepiej  ubrać? - zapytała 

Abby, obrzucając Karen krytycznym spojrzeniem.

- Staram się dostosować do okoliczności - wyjaśniła Karen córce.

Popatrzyła  w  dół  na  obcisłą,  dżinsową  spódnicę  i  błyszczące, 

kowbojskie buty. Biorąc pod uwagę, z kim ma się spotkać, sądziła, że 
strój  dobrała  bardzo  chytrze.  Poza  tym,  jak  stwierdziła  przeglądając 
się  w  zawieszonym  na  drzwiach  sypialni  lustrze,  bardzo  się  sobie 
podobała.

- Jakich  okoliczności? - zapytała  Abby. - Przecież  idziemy 

obejrzeć sztukę.

- Nieważne - odparła Karen lekceważąco. - I tak byś wszystkiego 

nie zrozumiała.

Kiedy rozległ się dzwonek i otworzyła drzwi, w progu stał Neal. 

Miał  na  sobie  czyste  dżinsy,  kremową  kowbojską  koszulę  z 
perłowymi  zapinkami  i  kowbojskie  buty.  Lśniący  pas  z  klamrą  w 
kształcie  orła  z  rozpostartymi  skrzydłami był  tak  gruby,  że  człowiek 
mniejszej  postury  musiałby  się w  nim  garbić.  Była  to  zapewne 
nagroda za występ w jakimś rodeo. A może miał chronić właściciela 
przed pociskami?

Neal otaksował Karen od stóp do głów i skrzywił kącik ust.

- Ubrała się pani specjalnie dla mnie - stwierdził.
- Oczywiście! A co pan myślał?

Wsunął  palce  w  kieszenie  spodni  i  odezwał  się,  leniwie 

przeciągając słowa:

- Zawsze chciałem  mieć taką westernową dziewczynę.  Może za 

tydzień wybierzemy się gdzieś na tańce?

background image

- Podeptałabym  panu  nogi.  A  poza  tym - Karen  wzruszyła 

ramionami - tańce już mnie nie biorą.

Drgnął mu w twarzy mięsień.

- Przepraszam, zapomniałem.

Abby pojawiła się jak zwykle pełna animuszu, choć tym razem w 

porę.

- Dzień  dobry,  panie  Rowland.  Że  też  Krista  zdecydowała  się 

wystąpić  w  sztuce,  zwłaszcza  w  roli  Charlotte.  To  rzeczywiście 
świadczy o jej odwadze, prawda?

Na twarzy Neala odmalował się wyraz rozbawienia.

- Też tak sądzę. Gotowe do wyjścia?

W  samochodzie  przedstawił  swego  dziesięcioletniego  syna. 

Michael do złudzenia przypominał ojca, zanim życie nie wycisnęło na 
nim  swego  piętna.  Karen  popatrzyła  na  głębokie  bruzdy  na  czole 
policjanta  i  zastanawiała  się  chwilę,  dlaczego  wybrał  sobie  tak 
przerażający zawód.

Cofając samochód, Neal przelotnie popatrzył na Karen.

- Mam nadzieję, że nie nastawiła się pani na wytworny, stylowy 

obiad.  Obiecałem  Michaelowi,  że  nie  będzie  żadnego  „tłustego" 
jedzenia.

- Nie  nastawiałam  się  na  wytworny  obiad - zapewniła  Karen. -

Nie w towarzystwie dzieci.

- Nie traktuj mnie jak małego dziecka - dobiegł z tyłu oburzony 

głos Abby.

- Ja też nie jestem małym dzieckiem! - oświadczył Michael.
- Doskonale - odparła Karen i przez ramię przesłała dzieciakom 

uśmiech. - Co powiecie o nowej restauracji tajskiej  w Everett? Neal, 
czy starczy nam czasu, żeby tam pojechać? Mam straszliwą ochotę na 
coś ostrego.

- Ma - mo! - Abby wzniosła oczy do nieba.
- Tato!

Karen  po  raz  pierwszy  widziała  śmiejącego  się  Neala.  Jego 

śmiech  był  głęboki  i  dźwięczny,  w  oczach  zapaliły  się  iskierki 
rozbawienia.

- Czy  wiesz,  jak  się  czuje  człowiek,  kiedy  ktoś  stawia  go  w 

trudnej sytuacji? - zapytał chłopca.

- Pewnie, że wiem - odparł zbyt szybko Michael. Neal popatrzył 

na Karen z rozbrajającym uśmiechem.

background image

- Może być kawiarnia?
- Oczywiście.

Dlaczego  wydało  się  jej  rzeczą  całkiem  naturalną  odpowiedzieć 

mu uśmiechem?

Podczas  posiłku  ton  rozmowie  nadawały  dzieci,  ale  Karen 

doskonale się bawiła. Lubiła towarzystwo Abby, a Michael, choć był 
jeszcze  w  tym  wieku,  kiedy  głośne  beknięcie  uważa  się  za 
najzabawniejszą rzecz pod słońcem, okazał się bardzo sympatycznym 
chłopcem.

Abby  odnosiła  się  do  niego  przyjaźniej  i  bardziej  wyrozumiale, 

niż odnosiłaby  się do brata, gdyby go  miała. Kiedy Neal wręczył im 
garść  dwudziestopięciocentówek  na mieszczące  się  na  tyłach  lokalu 
gry wideo, uszczęśliwione dzieci szybko poderwały się z krzeseł.

Karen natychmiast stała się czujna. Nie umawiała się zbyt często 

z mężczyznami, a szef policji należał do ludzi, z jakimi nie umawiała 
się  w  ogóle.  Odpowiadał  jej  bardziej  typ  intelektualistów,  gotowych 
przegadać całą noc, a nie osiłków, którzy kojarzyli się jej z zapachem 
potu,  twardymi  mięśniami  i  pierwotnymi  popędami.  Jej  ciało  z 
pewnością  było  Nealem  zainteresowane,  lecz  umysł  Karen 
zastanawiał  się,  o  czym  mogą  ze  sobą  rozmawiać.  O  Wietnamie?  O 
wyścigach motocyklowych?

Dzieci jeszcze nie zniknęły im z oczu, gdy Neal zaproponował:

- Mówmy sobie po imieniu, dobrze?
- Dobrze - odparła obojętnie.
- Chciałem cię o coś zapytać. Znasz w miasteczku każdego, kto 

choć trochę interesuje się ogrodnictwem, prawda?

- Czy to jakiś żart?
- Nie, pytam poważnie. - Objął ramieniem  oparcie  jej krzesła. -

Czy mogłabyś opowiedzieć mi o ogródkach mieszkańców Pilchuck? I 
o kwiatach, jakie hodują?

Zignorowała spoczywające na oparciu ramię.

- Sądzisz,  że  na  podstawie  ogródka  zdołasz  określić  charakter 

jego  właściciela?  Jeśli  ktoś  utrzymuje  w  nienagannym  stanie  rabaty 
nagietek,  to  jest  nerwowy,  a  jeśli  lubi  dziką  gęstwę  kwiatów,  to  jest 
beztroski? Czy o to ci chodzi?

- Hm. - Pocierał dłonią podbródek i z uwagą patrzył na Karen. Po 

namyśle  najwyraźniej  podjął  jakąś  decyzję,  gdyż  odezwał  się 
ostrożnie: - Przesłuchiwałem pewnego człowieka. Hoduje dalie...

background image

- Henry Lyons.

Odniosła wrażenie, że Neal się zmieszał.

- Czy  to  jedyny  w  okolicy  miłośnik  tych  kwiatów?  Karen 

odwróciła wzrok i przeciągnęła palcem po wilgotnej ściance szklanki 
z wodą.

- Nie, chyba nie. Pewnego dnia pojawił się u mnie w sklepie... -

Zawahała się. - Znałam go od dwóch lat, ale teraz... Cholera, ilekroć 
widzę wysokiego mężczyznę o piwnych oczach, natychmiast stają mi 
przed  oczami  Lisa  i  Chelsea.  Zwłaszcza  jeśli  spotykał  się  z  jedną  z 
nich...

- Z obiema.

Karen gwałtownie odwróciła się w jego stronę.

- Z obiema?
- Z panną Pyne i z panną Cahill - odparł bezbarwnym głosem.
- O Chelsea  wiedziałam, ale  Lisa? - Karen  zaczerpnęła  głęboko 

tchu. - A zatem dalie Henry'ego podsunęły ci ten pomysł?

- Uhm - mruknął i upił łyk kawy.
- No cóż - odrzekła z namysłem.. - Tak, sądzę, że jakieś wnioski 

można z tego wyciągnąć. Ale nie wiem jakie i w dalszym ciągu zdania 
nie  zmieniam.  Jeśli  ktoś  ma  hyzia  na  punkcie  porządku,  takiego 
prawdziwego hyzia, to nie będzie uprawiał przydomowego ogródka. -
Machnęła  ręką. - To  praca,  przy  której  człowiek  się  brudzi.  A 
człowiek posiadający dom z ogródkiem ma zazwyczaj w domu masę 
książek  i  w  porze  obiadu  odkrywa,  że  nie  pozmywał  jeszcze  naczyń 
po śniadaniu. Ale jeśli chodzi o hodowców kwiatów... - Zawiesiła głos 
i  uświadomiła  sobie,  że  Neal  zapewne  wyrobił  już  sobie  własny 
pogląd na sprawę. - A co ty o tym myślisz?

Wzruszył ramionami.

- Widziałem  na  rynku  dalie.  To  piękne,  kolorowe  kwiaty. 

Zastanawiam  się,  czy  osoba,  której  generalnie  brak  pewności  siebie, 
może kompensować sobie tę wadę, wybierając coś tak...

- Niegustownego?  Wbrew  naturze? '  Na  usta  powoli  wypłynął 

mu uśmiech.

- Tak. Próbowałem właśnie znaleźć jakieś taktowne określenie.
- Naprawdę? Ja nigdy nie grzeszyłam wielkim taktem. Do licha, 

coraz trudniej jest oprzeć się jego uśmiechowi!

W owym szerokim, figlarnym, trochę złośliwym uśmiechu Karen 

znów ujrzała w Nealu chłopaka, jakim niegdyś był.

background image

- Zgoda - odrzekł  nieco  szorstko. - Coś  takiego  jak  takt 

nieszczególnie do ciebie pasuje.

Nie  zwróciła  uwagi  na  jego  ostatnie  słowa,  ponieważ  myślami 

była już gdzie indziej.

- A  więc  uważasz,  że  ludzie  pewni  siebie  poszukują  efektów 

subtelniejszych. Czyli na przykład pewny siebie ogrodnik będzie pisał 
książki o otaczającej go zieleni, a... Och, Boże... - Urwała. Oczy się jej 
rozszerzyły. - Gorzej.  Bo  co  powiesz  o  japońskich  ogródkach  z 
kilkoma  koślawymi  drzewinami  i  ogromnymi  przestrzeniami 
zagrabionego żwiru?

- Podejrzewam,  że  tacy osobnicy  stają  się  aroganccy. - Pokiwał 

głową jakby przepełnił go nagły smutek.

- Boże  wielki! - Karen  udała  przerażenie. - Ja  uwielbiam 

hortensje.  Wiesz,  takie  olbrzymie,  jasnobłękitne  kwiaty.  A  pąsowe 
róże  z  delikatnymi  płatkami,  o  zapachu,  który  już  z  odległości  stu 
metrów zwala z nóg? Chyba rzeczywiście ściągam na siebie uwagę -
dodała ponuro.

Roześmiał się niewesoło.

- Tak, to rzeczywiście głupie. Zapomnijmy o mojej teorii.
- Nie. Może naprawdę chcę zwrócić na siebie czyjąś uwagę?

Jego twarz pozostała nieruchoma.

- Ja na ciebie zwracam uwagę.

Jej serce drgnęło niespokojnie, lecz postanowiła to zignorować.

- Mówię  poważnie - powiedziała  z  wyrzutem. - Oczywiście  to 

możliwe,  że  ogródki  mówią  coś  o  swych  właścicielach.  Podobnie 
zresztą jak wszystko, co robimy. Ale nie rozumiem, w jaki sposób ma 
ci to pomóc w schwytaniu gwałciciela?

Dołki w jego policzkach pogłębiły się.

- Do licha, sam nie wiem. Chyba zaczynam gonić w piętkę.

Karen zamarło nagle serce.

- Ale następnego gwałtu nie było? - spytała ostro.
- Nie. Chyba że ofiara nie zgłosiła się na policję. - Cofnął ramię z 

oparcia  krzesła  i  zaczął  masować  sobie  kark. - To  już  prawie  dwa 
tygodnie. A trzy gwałty miały miejsce w ciągu jednego.

- Może więc nie był to ktoś stąd? Może już sobie pojechał?

Neal chrząknął.

- Być  może  miałaś  rację  i  raban,  jakiego  narobiłaś,  zdrowo  go 

wystraszył.

background image

Mimo  że  twarz  Neala  nie  wyrażała  żadnych  uczuć,  Karen 

doskonale odczytała jego myśli.

- Dlaczego w to nie wierzysz?
- Bo  to  wariat - wyjaśnił  szczerze. - Ktoś  przy  zdrowych 

zmysłach  z  pewnością  by  się  wystraszył.  Nigdy  jeszcze  w  tym 
miasteczku  nie  było  tyle  broni  palnej.  Ale  człowiek,  który  każe 
tańczyć  kobietom,  który  je  gwałci  i  katuje,  nie  jest  przy  zdrowych 
zmysłach.  Powoduje  nim  jakaś  wewnętrzna  żądza,  którą  za  wszelką 
cenę  musi  zaspokoić.  Nie,  on  na  pewno  nie  przestanie. - Neal 
potrząsnął głową. - Nie jest w stanie tego zrobić.

Przejęta lękiem Karen milczała. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć 

z tego, że przy stoliku pojawili się Abby i Michael.

- Tato, daj mi jeszcze trochę monet. Neal popatrzył na zegarek.
- Nie. Musimy już jechać. Twoja siostra nigdy nie wybaczyłaby 

nam, gdybyśmy nie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie.

Ostatecznie  wylądowali  w  trzecim.  Widownia  szybko  się 

zapełniała; widzowie koniecznie chcieli zobaczyć pierwsze z czterech 
zaplanowanych  przedstawień,  Ponieważ  Neal  milczał,  Karen  zaczęła 
słuchać,  o  czym  rozmawia  siedząca  w  rzędzie  przed  nią  para 
nastolatków.

Chłopak  siedział  na  krześle  okrakiem,  tak  że  odwrócony  był  do 

Karen  twarzą.  Miał  bardzo  luźne  spodnie  a  w  każdym  uchu - Karen 
dokładnie  policzyła - cztery  złote  kolczyki.  Dziewczyna  siedząca 
dokładnie przed Karen nieustannie odrzucała do tyłu długie włosy.

- Więc jak? - zapytał chłopak. - Chodzi mi o to, że możemy coś 

po  przedstawieniu  wykombinować.  No,  wiesz... - Zaczął  obrazowo 
poruszać biodrami w przód i w tył.

Karen  z  zapartym  tchem  czekała  na  odpowiedź  dziewczyny  i 

walczyła z pokusą, żeby zasłonić Abby oczy i zatkać jej uszy.

- Jezu,  Chris - odparła  dziewczyna,  odrzucając  włosy  na  jedno 

ramię. - Tu są moi starzy.

Karen rozejrzała się wokół siebie. Czy zna jej rodziców? Jeśli tak, 

powinna im zasugerować, żeby wysłali córkę do szwajcarskiej szkoły 
z internatem.

Kiedy  znów  przeniosła  wzrok  na  Neala,  całkowicie  straciła 

zainteresowanie  nastolatkami.  Neal  wodził  spojrzeniem  po  sali, 
zatrzymując  wzrok  na  każdym  mężczyźnie.  Twarz  miał  pozbawioną 
jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili zaczęły przygasać światła.

background image

Kurtyna  rozsunęła  się,  odsłaniając  scenerię  gospodarskiego 

obejścia.  Na  widowni  przez  chwilę  jeszcze  słychać  było  szelesty, 
rozległo  się  kilka gwizdów,  po  czym zapadła  cisza.  W  mroku  Karen 
prawie  nie  czuła,  że  ramię  Neala  dotyka  jej  ramienia  i  że  jego  ręka 
spoczywa na bocznym oparciu jej fotela. Prawie nie słyszała też jego 
głosu, gdy śmiał się z błazeństw wieprza Wilbura.

Krista,  jak  na  skromną  czternastolatkę,  która  dopiero  niedawno 

przybyła  do  miasta,  wypadła  znakomicie.  Ubrana  w  czarny  obcisły 
kostium,  z  poczernioną  twarzą,  inteligentnie  rządziła  Wilburem  i 
pozostałymi  zwierzętami  i  do  złudzenia  przypominała  Charlotte  z 
książki. W córce Neala tkwiło coś więcej, niż się na pierwszy rzut oka 
dostrzegało,  i  Karen  nagle  pomyślała  o  matce  dziewczyny,  o  żonie 
Neala. Wiedziała o niej jedynie to, że nie żyje.

Kiedy opadła kurtyna, na widowni długo nie milkły brawa.

- Chodźmy za kulisy - powiedziała Abby.
- Prowadź - zgodził się Neal. Uśmiechał się jak każdy dumny ze 

swego dziecka ojciec. - Nieźle wypadła, prawda?

- Cudownie! - odparła Karen. - To przedstawienie było naprawdę 

profesjonalne.  Harvey  z  tymi  dzieciakami  rzeczywiście  dokonał 
prawie cudu.

Neal uniósł brwi.

- Twierdzisz, że wcale nie musi prowadzić ich na „Wilka", żeby 

pokazać, na czym polega wielkie aktorstwo?

- Chyba że zechce pokazać im, jak potrafi grać Jack Nicholson.

Neal wsunął się w końcu w zatłoczone przejście między rzędami 

krzeseł i zaczekał na Karen. Abby i Michael dawno już wmieszali się 
w  tłum  i  zmierzali  ku  wyjściu.  Neal  odezwał  się  szeptem  prosto  do 
ucha Karen;

-

Powiedz,  czy  Harvey  nie  ma  przypadkiem  metra 

osiemdziesięciu pięciu wzrostu i brązowych oczu?

- Jeszcze go nie poznałeś?

Położył jej dłoń na plecach i lekko popychał w kierunku wyjścia.

- Nie.
- Mierzy  około  metra sześćdziesięciu,  jest  pucułowaty,  ma rudą 

czuprynę i jasnoniebieskie oczy.

- Dzięki ci Boże za wszystkie małe cuda, jakie dla nas czynisz. -

Gdy  znaleźli  się  wreszcie  w  nieco  mniej  zatłoczonym  miejscu, 
rozejrzał się wokół siebie i zapytał: - Gdzie teraz?

background image

- Nie wiem, czy nas wpuszczą. Zaryzykujmy. Chyba tędy.

Wiodących za kulisy drzwi nikt nie pilnował. W środku panował 

zamęt  i  straszliwy  harmider.  Mali  aktorzy  śmiali  się,  rozmawiali, 
szaleli  w  improwizowanych  na  poczekaniu  tańcach,  ciesząc  się  z 
sukcesu,  jaki  odniósł  ich  pierwszy  występ.  Zmywająca  z  twarzy 
makijaż  Krista  przyjmowała  gratulacje  z  ujmującym  uśmiechem. 
Zaledwie  kilka  minut  zajęło  jej  doprowadzenie  się  do  normalnego 
stanu i już była gotowa do wyjścia.

Wsunęła  się  na  tył  samochodu  Neala,  dołączając  do  Abby  i 

Michaela.

- Byłaś bajeczna! - wykrzyknęła Abby z entuzjazmem. - Już dziś 

powinnaś  zacząć  szukać  sobie  agenta.  Mogłabyś  szybko  rozpocząć 
karierę  zawodową.  Płacą  mnóstwo  pieniędzy.  Może  nawet 
występowałabyś  w  serialach,  na  przykład  w  „Beverly  Hills"?  Czy 
wyobrażasz to sobie?

Zamilkła, wyraźnie napawając się własnym pomysłem.

- Dzięki - powiedziała cicho Krista - ale tak dobra nie jestem.
- Jak  to,  nie  jesteś  dobra?  Jesteś  wspaniała!  Czy  nie  chciałabyś 

zamieszkać w Hollywood i zostać wielką gwiazdą?

- Mieszkałam  już  w  Los  Angeles,  ale  lubię  to  miasteczko  i  nie 

chcę wracać.

Karen  zerknęła  na  Neala  i  spostrzegła  przelotny  skurcz  jego 

twarzy.  Zaczęła  zastanawiać  się,  z  czego  on  i  jego  dzieciaki 
zrezygnowali,  przyjeżdżając  do  Pilchuck.  A  może  przed  czymś 
uciekali?

Neal odwiózł Karen i Abby pod dom, gdzie uparł się odprowadzić 

je  do  samych  drzwi,  Abby  chciała  zaprosić  Kristę,  ale  Neal  się 
sprzeciwił.

- Czeka  mnie jutro  masa pracy - burknął i jego córka tez słowa 

sprzeciwu została w samochodzie.

Karen zastanawiała się, co czuje dziewczynka w jej wieku, która 

nie ma matki.

Gdy otwierała drzwi, Neal stał tuż za jej plecami. Kiedy dosłyszał 

głuchy, dobiegający od strony kuchni odgłos, zesztywniał.

- To  tylko  kotka  zeskoczyła  z  lodówki,  żeby  przyjść  do  nas  i 

powiedzieć cześć - uspokoiła go Karen. - Ona jest...

Do holu weszła powoli Maggie.

- Przy kości - zauważył Neal.

background image

- Tłusta i rozpaskudzona.
- Aha. - Rozejrzał się po domu i Karen uświadomiła sobie, że był 

tu tylko raz, dzisiejszego popołudnia, gdy przyjechał po nią i po Abby, 
żeby zabrać je na przedstawienie. - Sądzę, że nie chcesz, żebym przed 
wyjściem zajrzał pod wszystkie łóżka i do szaf.

Abby zamrugała oczami.

- Pod  swoje  łóżko  zajrzę  sama.  Dziękuję  za  obiad,  panie 

Rowland. - Przesłała matce łobuzerski uśmiech i ziewnęła udając, że
jest  śpiąca. - Dobranoc,  mamo - dodała  i  zniknęła  w  swoim  pokoju, 
zamykając za sobą drzwi.

Karen  miała  ochotę  ją  zamordować.  Zgrzytnęła  zębami  i 

ignorując dezercję córki powiedziała:

- Myślę, że ja również sama posprawdzam szafy. Jednak dziękuję 

za dobre chęci, Neal.

- Ale uważaj na siebie - odparł.
- Nie martw się. Będę bardzo ostrożna.

Zanim  zdążyła  zrobić  krok  do  tyłu,  ujął  ją  za  brodę.  Zamrugała 

oczami, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć - Bóg wie co - lecz nie 
zdążyła wykrztusić słowa, ponieważ Neal pocałował ją w usta.

Musiała  przyznać  się  przed  sobą,  że  pragnęła  tego.  Cicho 

westchnęła, objęła go rękami za szyję i przytuliła się do niego z całej 
siły. Gdy uniósł po chwili głowę, oboje ciężko oddychali. Spojrzał na 
nią błyszczącymi z radości oczami i powiedział:

- Musimy to kiedyś powtórzyć.

Nie czekał nawet na odpowiedź. Zapewne doszedł do wniosku, że 

całkowicie straciła głowę i nie będzie w stanie wypowiedzieć słowa; 
tylko dlatego, że przez mgnienie oka grzała dłonie w ogniu.

- Dobrze zamknij drzwi - rzucił przez ramię.

Karen  pokazała  mu  język,  lecz  drzwi  zamknęła  na  wszystkie 

zasuwy.

background image

Rozdział 6
Neal  rzadko  dawał  się  ponosić  emocjom,  ale  teraz  zawładnęły 

nim  bez  reszty.  Pojechał  do  delikatesów,  gdzie  kupił  dwie  kanapki, 
babeczki  z  rodzynkami  i  napoje,  po  czym  skierował  się  do  sklepu 
Karen.  Musiał  nieco  odetchnąć  po  studiowaniu  tych  przeklętych 
wykresów.  Karen  co  prawda  irytowała  go  nieco,  lecz  była  przy  tym 
bystra  i  spostrzegawcza.  I  atrakcyjna,  jeśli  naturalnie  nie  utożsamiać 
tego z kobiecą delikatnością i pełną słodyczy uległością.

Przy  wystawionych  przed  sklep  stolikach  pracowała  siwowłosa 

kobieta.

- Dzień dobry panu - powiedziała. - W czym mogę pomóc?
- Dzień dobry - odparł. - Szukam Karen.

Kobieta wskazała budynek.

- Jest w biurze - oznajmiła.

Biuro  mieściło  się  w  zawalonym  różnymi  gratami  niewielkim 

pomieszczeniu  pełnym  katalogów;  jedną  ścianę  zajmował  regał 
wypełniony zniszczonymi książkami o ogrodnictwie.  Karen siedziała 
zgarbiona przed komputerem i ze zmarszczonym  czołem wpatrywała 
się  w  ekran.  Palcami  uderzała  w  klawiaturę.  Na  policzku  miała 
rozmazane błoto, ręce nieco ubrudzone ziemią.

Neal nagle poczuł radość z tego, że znalazł się tutaj.  Karen była 

inteligentną  kobietą,  energiczną,  namiętną,  nawet  w  chwilach  złości. 
Nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Kiedy nie doprowadzała go 
do  szewskiej  pasji,  budziła  w  nim  ukryte  pragnienia.  Nieustannie 
próbował wyobrazić sobie, jaka jest w łóżku.

Wmawiał  sobie,  że  dzieje  się  tak  tylko  dlatego,  że  potrzebuje 

odmiany,  że  nie  zniósłby  kobiety,  która  przypominałaby  mu  żonę. 
Jednocześnie coś mu mówiło, że nie będzie to wcale takie proste.

- Lunch? - zapytał, robiąc pogodną minę.

Karen  odwróciła  się  błyskawicznie  i  na  jego  widok  przycisnęła 

dłonie do piersi.

- Ach, to ty.

Byłby głupi, gdyby nie zrozumiał jej zachowania.

- Nerwowa? Zmarszczyła nos.
- A ty jaki byłbyś na moim miejscu? Oparł się o futrynę.
- Nie  sądzę,  byś  w  biały  dzień,  kiedy  w  pobliżu  kręcą  się  twoi 

pracownicy, miała powody do niepokoju. To nie pasuje do jego...

background image

- Wzorca? Tak, wiem. - Kiedy wstawała, zatrzeszczało krzesło. -

Cały  kłopot  w  tym,  że  trzy  kobiety  to  za  mało,  żeby  mówić  o 
jakimkolwiek  wzorcu.  Dopiero  gdy  zgwałci  dziesięć,  mogą  ujawnić 
się pewne wariacje.

Myśl  taka  przyszła  już  Nealowi  do  głowy,  ale  teraz  powiedział

tylko:

- Nie lubię, kiedy jesteś tu sama.
- Rzadko bywam sama. Pokazał torbę z zakupami.
- Może zrobisz sobie przerwę?

Szczery,  pozbawiony  kpiny  czy  obłudy  uśmiech  Karen 

przypomniał mu uśmiech jej córki, słodki i nieświadomie kuszący.

- Ach,  chwała  ci  za  pamięć.  Umieram  z  głodu.  Zapomniałam 

wziąć z domu coś do jedzenia. - Nacisnęła klawisz i ekran komputera 
ściemniał. - Za szklarnią jest stolik.

Po  drodze  minęli  siwowłosego  mężczyznę,  który  z  mozołem 

ustawiał na płaskim, ręcznym wózku ciężkie donice z roślinami. Neal 
wskazał go głową,

- Może chcesz najpierw załatwić klienta? - zapytał.
- Słucham? Och, nie, to Bill. Pracuje u mnie.

Neal  prawie  słyszał  trzask  w  stawach  starszego  mężczyzny,  gdy 

ten schylał się po kolejną donicę.

- Dobry Boże - odezwał się półgłosem. - Czy porywasz do pracy 

pensjonariuszy domu starców?

Karen  błysnęła  zębami  w  uśmiechu  i  wskazała  przejście  przez 

długą szklarnię wypełnioną paletami, na których kiełkowały roślinki.

- Z klubu seniora - wyjaśniła. - Zatrudniałam już nastolatków, ale 

określenia  „nastolatek"  i  „pomoc"  wzajemnie  się  wykluczają. 
Dzieciaki potrafią tylko zdrowo namącić albo w ogóle nie pojawić się 
w  pracy.  Tak  czy  owak porozmawiałam  z  sąsiadką,  która  ma  już 
ponad  osiemdziesiątkę,  a  mimo  to  ciągle  uprawia  wspaniały  ogród. 
Porusza  się  powoli,  ale  nie  przepuści  żadnemu  chwastowi. 
Posłuchałam  jej  rady,  zadzwoniłam  do  klubu  seniorów  i  oto  mam 
trzech  pracowników  w  niepełnym  wymiarze  godzin.  Nie  chcą 
pracować na cały etat, żeby nie stracić rent lub emerytur, ale są bardzo 
pojętni i nie muszę nawet dawać im szczegółowych instrukcji, co mają 
robić, żeby klienci byli zadowoleni.

Opuścili gorącą, parną szklarnię i wyszli na niewielki brukowany 

dziedziniec, na którym stał stolik i krzesła wykonane z kutego żelaza. 

background image

Spiczaste,  różowe  i  pupurowe  kwiaty,  przypominające  stokrotki, 
kwitły w wysokich, glinianych donicach.

Neal przyciągnął krzesło.

- Może  i  ja  powinienem  zadzwonić  do  klubu  seniora.  Zapewne 

znajdzie się tam kilku kandydatów na doskonałych policjantów.

- A  żebyś  wiedział,  jeśli  tylko  nie  będą  musieli  ścigać  tych 

paskudnych  typów  na  piechotę.  Ale  i  tak  zapewne  żaden  się  nie 
zgodzi,  ponieważ  oni  lubią  pracować  głową,  nie  mięśniami.  Mają 
mniej testosteronu. - Obserwowała z pogodną miną, jak Neal otwiera 
torbę z lunchem. - Co mamy dziś w karcie dań?

- Surowe  mięso - odburknął. - My,  policjanci,  musimy 

przestrzegać  specjalnej  diety,  żeby  nasz  organizm  wydzielał  jak 
najwięcej hormonów.

Oderwała wzrok od torby z jedzeniem.

- Tylko mi nie wmawiaj, że uraziłam twoje uczucia.
- Masz - powiedział, wręczając  jej  kanapkę  z indykiem. - Mnie 

nie jest tak łatwo urazić. - Wyjął dwie puszki z napojami. - Cola czy 
oranżada?

- Wypiłam  już  dzisiaj  cztery  filiżanki  kawy.  Poproszę  o 

oranżadę.

- Prawdę  mówiąc,  nigdy  nie  lubiłem  wysyłać  młodych 

policjantów  na  patrolowanie  ulic - oświadczył,  wręczając  Karen 
puszkę. - Przez  pierwszy  rok  czy  dwa  są  niebezpieczni.  Może  to 
właśnie sprawka hormonów?

Karen przesłała mu krzywy uśmiech.

- Żaden  dwudziestolatek,  mężczyzna  czy  kobieta,  nie  myśli 

rozsądnie. Czy ty nigdy w tym wieku nie wymyślałeś głupot?

- Do  Wietnamu  pojechałem  na  ochotnika.  Czy  można  postąpić 

głupiej?

- Pojechałeś  tam  na  ochotnika? - zapytała  z  niedowierzaniem. -

Na Boga, dlaczego...?

Najwyraźniej nie był to jego ulubiony temat.

- Mówiłem ci, że zginął tam mój brat - odparł krótko. - Chciałem 

go pomścić.

Spoglądała na niego nieruchomym wzrokiem.

- I pomściłeś?
- Cholera jasna, pewnie że nie. - Wskazał głową kanapkę. - I jak, 

smakuje?

background image

Zrozumiała przytyk.

- Pyszna.

Opadło  go  nagłe  znużenie.  Jadł  powoli,  nie  czując  głodu,  choć 

zdawał  sobie  sprawę  z  tego,  że  powinien  być  głodny  jak  wilk. 
Odchylił  głowę  do  tyłu  i  wystawił  twarz  do  słońca.  Powieki  same 
zaczęły  mu  się  zamykać.  Zbyt  wiele  zarwanych  nocy,  zbyt  wiele 
bezsennych godzin, kiedy leżąc w łóżku przewracał się z boku na bok.

Po  raz  pierwszy  czuł  się  w  towarzystwie  Karen  dobrze. 

Obserwowała go, ale najwyraźniej też nie miała ochoty na rozmowę. 
Może  dosyć  już  się  nagadała  z  córką?  A  może  lubiła  w  swojej 
kwiaciarni  ciszę  i  samotność?  W  końcu  jednak  to  ona  przerwała 
milczenie.

- Masz  bardzo  sympatyczne  dzieci - rzuciła  zdawkowo,  jakby 

wcale nie oczekiwała odpowiedzi.

Ale  to  on  przecież  przyszedł  do  Karen  i  zwykła  grzeczność 

nakazywała coś odpowiedzieć. Wyprostował się i wypił duży łyk coli, 
mając nadzieję, że kofeina trochę go rozbudzi.

- Prawda? - odparł  i  sam  się  zdziwił,  że  zamierza  otworzyć 

drzwi,  które  zazwyczaj  trzymał  zamknięte  na  głucho. - Czasami 
myślę, że nie zasłużyłem na nie - mruknął. - Mam tylko nadzieję, że 
jeśli istnieje niebo, to ich matka ma tam kredyt nieograniczony.

- Tak bardzo za nią tęsknią? - zapytała cicho. Ogarnął  go nagły 

gniew i tęsknota. Chrząknął.

- Boże, sam nie wiem. Możliwe, ale to zdarzyło się już dwa i pół 

roku temu.

Karen obserwowała go spod lekko zmarszczonych brwi.

- Czy dlatego przenieśliście się do Pilchuck?
- Tak. Życie w małym miasteczku. Żadnych zbrodni. - Roześmiał 

się pozbawionym radości śmiechem. - Chciałem poświęcać im więcej 
czasu. No i proszę, jestem szczęśliwy, jeśli zdążę wrócić do domu na 
tyle wcześnie, żeby powiedzieć im dobranoc.

A i to nie obyło się bez ofiar. Nie chodziło o Kristę, łagodną jak 

jej  matka;  z  Kristą  nigdy  nie  było  kłopotów.  To  Micheal  nie  chciał 
wyjeżdżać,  a  nie  był  jeszcze  w  wieku,  aby  zrozumieć,  że  jest  to 
najrozsądniejsze  rozwiązanie.  Neal  pamiętał,  że  aby  udobruchać 
dziecko,  obiecywał  mu prawie  wszystko:  miał być trenerem  drużyny 
piłkarskiej syna, miał go nauczyć wchodzić po linie, pomóc zbudować 
komputer. No i co? Sezon piłkarski dobiegał już półmetka, a Neal nie 

background image

miał  czasu  pójść  choćby  na  jeden  cały  mecz.  Zajęty  pościgiem  za 
gwałcicielem,  stał  się  okropnym  ojcem.  Ale  jeśli  nie  złapie  tego 
drania,  to  z  kolei  jego  córka  może  stać  się  jedną  z  ofiar.  Paragraf 
dwadzieścia dwa.

W  oczach  Karen  pojawił  się  nieoczekiwanie  błysk  zrozumienia. 

Wręcz czułości.

- Choćbyś  nie  wiadomo  jak  się  starał,  nie  możesz  być  dwiema 

osobami jednocześnie. Uwierz mi, ja już tej sztuki próbowałam.

Ogarnęła  go  nagła  ciekawość.  Jakiego  też  człowieka  Karen 

pokochała?  Czy  pocięła  go  na  strzępy  i  wyrzuciła  na  śmietnik?  A 
może odgrywa się teraz za mężczyznę, który ją skrzywdził?

- Czy Abby widuje ojca? - zapytał Neal.
- Przez  dwa  tygodnie  w  roku. - Siedząca  naprzeciwko  niego 

kobieta z charakterem próbowała się uśmiechnąć, ale bez rezultatu. -
Dziwne, ale Abby jest milszym dzieckiem niż wiele z tych, które mają 
oboje rodziców. Któż zna wyroki losu?

Jej  kruchość  wstrząsnęła  nim;  nie  chciał  myśleć  o  niej  jak  o 

kobiecie, która kogoś by pragnęła.

- Może  jest  inaczej,  kiedy  któreś  z  rodziców  umrze?  Karen 

kruszyła w palcach bułkę, nie zwracając uwagi

na Neala.

- Czasami rzeczywiście myślę, że tak jest lepiej. Wtedy odejście 

nie  jest  dobrowolne.  W  przypadku  rozwodu  nie  możemy  pozwolić, 
żeby dziecko otwarcie okazywało swój żal, i wmawiamy mu, że tatuś i 
mamusia  je  kochają,  że  ciągle  będzie  miało  oboje  rodziców. -
Roześmiała  się  równie  nieprzekonująco  jak  Neal. - Na  ogół  tak 
właśnie się dzieje.

Pomyślał  o  dzieciach,  z  którymi  zetknął  się  podczas 

wykonywania swej pracy; smutne twarze, wystraszone twarze, martwe
twarze.

- Jeśli jedno z rodziców kocha dziecko, dziecko jest szczęśliwe.
- To  tak  jak  u  ciebie. - Uśmiechnęła  się  nieco  krzywo. - Twoje 

dzieciaki są szczęśliwe.

- Muszę koniecznie im o tym powiedzieć.

Tym razem  milczenie nie było tak pogodne. Wiedział już, na co 

się zanosi.

- Czy macie coś konkretnego?

Raz już o tym rozmawiali. Odpowiedział to samo co poprzednio.

background image

- Nie  wiem.  Trudno  nawet  powiedzieć,  że  mamy podejrzanego. 

Obserwujemy kilka osób, ale żadna z nich nie dopuściła się wcześniej 
gwałtu. Może tylko jeden dzieciak ze szkoły średniej, ale... Do licha! -
Przesunął  się  z  krzesłem  tak,  żeby  móc  oprzeć  o  siebie  stopy 
wyciągniętych  nóg. - Niby  spełnia  wszystkie  warunki,  ale  coś  mi 
mówi, że to nie on. Cała ta historia nie jest w jego stylu.

Spodziewał  się,  że  Karen  zaatakuje  go,  że  będzie  chciała 

koniecznie  wiedzieć,  dlaczego  nie  aresztuje  siedemnastolatka,  który 
ma już na sumieniu jeden gwałt.

Ona jednak powiedziała tylko:

- Nie sądzę, żebyś wymienił jego imię i nazwisko.

Neal  wiedział,  że  po  to  tu  właśnie  przyszedł.  W  miasteczku 

wielkości  Pilchuck  nie  można  było  porozmawiać  z  kimś  tak,  żeby 
zaraz  wszyscy  o  tym  nie  wiedzieli.  A  on  musiał  poznać  wszystkie 
plotki, wszystkie te historie, których nikt nie chciał mu zdradzać.

- Znasz  prawie  wszystkich  mieszkańców.  Czy  możemy 

porozmawiać o kilku z nich? Poufnie.

Popatrzyła mu otwarcie w oczy.

- Chodzi ci o brudy?
- Chodzi mi o brudy.
- A ja mam później trzymać buzię na kłódkę.
- Nie chcę, żeby do chłopaka, który nigdy nie był o nic formalnie 

oskarżony, przylgnęło piętno gwałciciela.

Karen zastanawiała się chwilę, po czym skinęła głową.

- Mark Griggs.
- Jego ojciec to kawał drania.
- Też tak słyszałem.

Karen pogrążyła się w myślach.

- Nie  znam  dobrze  Marka.  I  dziękuję  za  to  Bogu.  Jezu,  co  by 

było, gdyby Abby zadała się z kimś takim jak on?

- Zabroniłabyś jej się z nim spotykać - odrzekł bez wahania.

Wybuchnęła śmiechem.

- Chyba żartujesz. Zaczynając z nią rozmowę na ten temat, sama 

bym pchnęła ją w jego ręce.

- Pozwoliłabyś, żeby ktoś bezkarnie uwodził ci córkę? - zapytał 

ponuro Neal. - Może nawet zgwałcił?

Uśmiech Karen przygasł.

- Czyżby Mark naprawdę kogoś zgwałcił?

background image

- Dziewczyna  wycofała oskarżenie - wyjaśnił  krótko - a bez  jej 

zeznań nie było można postawić go przed sądem. Lecz powiem ci, że 
wszyscy, z którymi rozmawiałem, nie mają wątpliwości, że to zrobił.

- Nasz  gwałciciel  się  czai. - Karen  zacisnęła  wargi  i  zamyśliła 

się. - A  gwałt  podczas  randki  jest...  jest  taki  prosty.  Obserwowałam 
Marka, jak grał w futbol. On jest... niecierpliwy.

- Jestem tego samego zdania - zgodził się. - Coś wpadnie mu do 

głowy  i  już  wybucha.  Drań,  którego  szukamy,  czai  się  i  skrada  za 
kobietami.  Czeka  na  optymalny  moment.  Nie  sądzę,  żeby  taki 
napaleniec, jak Mark, był tym, kogo szukamy.

- Masz rację - zgodziła się, zdecydowanie potrząsając głową.

Neal  wymienił  kolejne  nazwiska.  Karen  opowiedziała  o 

wszystkim, co wiedziała lub co słyszała o tych ludziach. Większość z 
tego  potwierdziła  jego  podejrzenia;  żadna  z  tych  osób  nie  sprawiała 
wrażenia zboczeńca zdolnego do tak brutalnych czynów.

Rozmawiali  o  dwóch  ofiarach,  które  Karen  znała.  O  ludziach,  z 

którymi pracowały, o ich mężczyznach. Jeśli nawet Karen znała jakieś 
ich  mroczne  tajemnice,  nie  zająknęła  się  o  tym  słowem.  Zresztą 
instynkt  podpowiadał  Nealowi,  że  takich  sekretów  nie  ma.  Obie 
kobiety,  oraz  ta  trzecia,  były  dokładnie  takie,  na  jakie  wyglądały: 
atrakcyjne, sympatyczne i przyzwoite.

- Czy  pierwszy  gwałt  różnił  się  czymś  od  dwóch  kolejnych? -

zapytała w końcu. - A jego ofiara?

- Była  nieco  starsza.  Trzydzieści  sześć  lat.  Rozwiedziona.  Ma 

syna  w  szkole  średniej,  i  to  ją  zasadniczo  różni  od  tamtych.  One  są 
samotne,  ale  syn  tej  pierwszej  gra  w  reprezentacyjnym  zespole  piłki 
nożnej i często wyjeżdża. Akurat tego dnia był na meczu w Yakima. 
Matka zazwyczaj z nim jeździ, ale w tę sobotę musiała pójść do pracy. 
Chłopiec  pojechał  z  rodzicami  kolegi  z  drużyny. - W  głosie  Neala 
zabrzmiały nutki tłumionego gniewu. - Drań wiedział, że będzie sama. 
Przyszedł  i  zadzwonił  do  drzwi.  Ona  otworzyła  i  zanim  zdążyła 
cokolwiek zrobić, już był w środku.

- Czy miał na twarzy maskę?
- Oczywiście. Frontowa weranda jest osłonięta krzakami. Z ulicy 

prawie nic nie widać. Mógłby być nago, a i tak nikt by nie zauważył.

Po  plecach  Karen  przebiegł  lekki  dreszcz  i  Neal  poczuł,  że 

zamiera  mu  serce.  Karen  odpowiada  wymaganiom  tego  typa:  ładna, 

background image

samotna,  zna  w  mieście  wszystkich.  Wszystkich,  znaczy  również 
gwałciciela. A jeśli on już ją obserwuje?

Najwyraźniej nie zauważyła jego napięcia.

- Pozostałe  szczegóły  były  takie  same - odezwała  się 

zamyślonym głosem. - Czy opisała go?

- Granatowa  kominiarka. - Neal  miał  to  wszystko  na  swoim 

cholernym  wykresie. - Brązowe  oczy.  Wysoki.  Czarny  sweter  i 
dżinsy. Sportowe buty; białe z czarnym paskiem.

- Wszystkie kolory takie same.
- Z wyjątkiem kominiarki.
- Z wyjątkiem kominiarki - powtórzyła.
- Jedno  jest  dziwne - przypomniał  sobie  w  zadumie. -

Powiedziała,  że  wyczuła  jakiś  słodki  zapach.  Mdłosłodki,  jak  to 
określiła.

- Płyn po goleniu?
- Według niej, nie.
- Oddech? Może zjadł jakiś deser?

Neal westchnął i przeciągnął dłonią po brodzie.

- Do licha, jeśli nawet czuła zapach deseru, to tego, który zjadła 

sama, bo podchodził jej do gardła.

Spostrzegł,  że  Karen  skuliła  się  z  odrazy.  Nic  dziwnego, 

pomyślał, przecież rozmawiam z nią, jakby była gliniarzem.

- Lepiej już sobie pójdę - powiedział nagle.

Wstał i zaczął wkładać do torby resztki lunchu.

- Czy  on...  czy  on  je  całował? - zapytała  Karen  tak  drżącym 

głosem, że Neal gwałtownie poderwał głowę i popatrzył w jej stronę.

Biorąc  pod  uwagę  to,  co  im  zrobił,  pocałunek  powinien  być 

ostatnią rzeczą, która poruszy Karen. Ale Neal doskonale ją rozumiał. 
Seks  to  biologia,  coś  niecywilizowanego,  w  istocie  rzeczy  czynność 
brutalna, pocałunek zaś to coś innego. Jest to osobisty, często bardzo 
czuły gest.

Udręka malująca się w jej wielkich oczach sprawiła, że zaklął pod 

nosem.

- Nie,  nie  całował - rzekł  zwięźle,  odstawiając  na  miejsce 

krzesło.

- No  tak - mruknęła,  przygryzając  wargi. - Był  przecież  w 

masce...

background image

- Gwałciciele  zazwyczaj  nie  całują  swych  ofiar - wyjaśnił 

szorstko.

Tak,  zmuszają  je  tylko  do  niewyobrażalnych  rzeczy.  Ale  o  tym 

już sama świetnie wiedziała.

Przez  chwilę  nie  ruszała  się  z  miejsca;  pochyliła  głowę  i  starała 

się zapanować nad sobą. Gdy w końcu popatrzyła na Neala, odzyskała 
już kontrolę nad sobą. Ale wyraz twarzy wyraźnie mówił, że przeżyła 
poważny kryzys i chwilę słabości.

- Lepiej  już  sobie  pójdę - powtórzył.  Przesłała  mu  kwaśny 

uśmiech.

- Lunch był wspaniały, czego nie można powiedzieć o rozmowie.
- Nie jestem tego taki pewien - odrzekł trochę drętwym tonem. -

Bardzo mi pomogłaś.

Wielki Boże, pomyślał. Czyżby zraniła moje uczucia?

- Przepraszam - powiedziała  i  okrążyła  stół.  Wzrok jej 

złagodniał. - Nie  chciałam,  żeby  tak  to  zabrzmiało.  Po  prostu 
próbowałam...

- Rozładować trochę atmosferę. Rozumiem.

Miał  straszliwą  ochotę  jej  dotknąć  i  nie  próbował  nawet  z  tym 

walczyć,  podobnie  jak  bez  namysłu  przyjechał  do  jej  firmy.  Cały 
kłopot polegał na tym, że w jej źrenicach wyczytał taką samą chęć.

Ujął ją za podbródek, uniósł jej twarz i pochylił głowę. Zaledwie 

musnął jej usta wargami, kiedy szepnęła:

- Chyba odebrało mi rozum. Pocałował ją, po czym znów uniósł 

głowę.

- Jestem aż taki zły?
- Jesteś policjantem - szepnęła bez tchu.

Tym  razem  jej  wargi  były  miękkie,  wilgotne,  przyzwalające. 

Kiedy oderwali się od siebie, gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Neal 
całował jej ucho.

- I co z tego? - spytał.
- Kiedy miałam szesnaście lat, rodzicie musieli wyciągać mnie z 

więzienia - odparła zaczepnym szeptem.

Neal pocałował jej zamknięte powieki, policzki i brodę. Była taka 

delikatna; czuł przez koszulę jej drobne piersi, jej plecy drżały lekko 
pod jego dłońmi.

- Zamordowałaś swojego chłopaka? - zapytał beztrosko.

background image

- Marsz  antywojenny - wyjaśniła,  próbując  wyswobodzić  się  z 

jego objęć. - Cisnęłam w policjanta kamieniem.

Neal  nie  potrafił  się  powstrzymać  i  wybuchnął  głośnym 

śmiechem.

- Ile  ważysz?  Najwyżej  pięćdziesiąt  pięć  kilogramów.  Z 

pewnością nic nie poczuł.

- To był zbir. Tłukł pałką poruszającego się na wózku weterana z 

Wietnamu.

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Co? - Wyrwała się z jego objęć i popatrzyła na niego ze złością.

- Zasłużył na więcej niż uderzenie kamieniem.

- Ja nie jestem tamtym policjantem - odpowiedział spokojnie.

Karen zamrugała oczami. Na jej twarzy  malowała się  cała gama 

uczuć.

- Nie  pozwalam  innym  mówić  mi,  co  dobre,  a  co  złe - rzuciła 

szorstko.

Wreszcie  do  niego  dotarło.  Wystraszyła  się  pocałunku  i  próbuje 

przekonać go, że wcale jej nie pragnie.

- Czy mogę cię zaprosić jutro na kolację? - zapytał. Popatrzyła na 

niego z niedowierzaniem.

- Chyba mnie nie słuchałeś. Neal skrzyżował ręce na piersi.
- Teraz  ty  mnie  dotknęłaś.  Chciałaś  powiedzieć,  że  policjanci 

lubią  kobiety  bez  kręgosłupa,  które,  gdy  tylko  zaswędzą  je 
pomalowane palce u nóg, nie wiedzą już co dobre, a co złe.

- Wcale tego nie powiedziałam.
- Nieprawda. - Odsunął się od niej, głos mu stwardniał. Teraz już 

widział w Karen wyłącznie kolce. - Chciałem cię tylko lepiej poznać, 
bo ty już mnie znasz. Zapomnij o zaproszeniu.

Kiedy ją mijał, chwyciła go za rękaw.

- Neal.

Zatrzymał się, napiął mięśnie i nie patrząc na nią, czekał. Dobry 

Boże, pomyślał. Zachowuję się jak szesnastolatek, z którym wyśniona 
dziewczyna nie chce iść na bal.

- Przepraszam, samą nie  wiem, co  we mnie wstąpiło.  Mam tyle 

uprzedzeń, i chcę w nie wierzyć, a ty robisz mi z tego zarzut.

- Nie będę cię do niczego zmuszał.
- Nie boję się ciebie.
- Naprawdę? - zapytał, odwracając w jej stronę twarz.

background image

- Pojawiłeś się.., tak nieoczekiwanie - wykrztusiła.
- Proszę pani, ależ ja na panią wcale nie poluję - odparł sucho.
- Więc po co...?
- Diabli  wiedzą. - Wzruszył  ramionami,  rozluźniając  napięte 

mięśnie. - Powiedziałem  już,  żebyś  o  tym  zapomniała.  Dziękuję  za 
rozmowę.

Zdążył  postąpić  zaledwie  dwa  kroki,  kiedy  powstrzymał  go  jej 

głos:

- Chcę  iść  na  tę  kolację.  Ale  najpierw  musimy  wpaść  na 

spotkanie komitetu rodzicielskiego.

Odwrócił  się.  Karen  się  uśmiechała,  ale  w  uśmiechu  tym 

malowało się wyraźnie kolejne wyzwanie.

- Ostatnie spotkanie  przed wyborami - tłumaczyła. - Najwyższy 

czas,  żebyś  zdecydował  się,  po  czyjej  stronie  chcesz  stanąć  w 
wyborach.

- Szef policji nie może brać niczyjej strony - odparł, starając się 

nie okazać, że odetchnął z ulgą.

- Ale ojciec może.

Zapragnął nagle ją pocałować, ale zabrakło mu odwagi.

- Z  przyjemnością  jeszcze  raz  obejrzę  cię  w  akcji - powiedział 

wolno. - To pasjonujące widowisko.

Uniosła nieco głowę.

- A więc kwadrans po szóstej?
- Kwadrans  po  szóstej.  Musimy  zdobyć  miejsca  w  pierwszym 

rzędzie.

- Wczoraj  wróciłam  do  pracy - poinformowała  przez  telefon 

Chelsea.

Karen  przytrzymała  słuchawkę  ramieniem  i  sięgnęła  po  stanik. 

Najbardziej koronkowy.

- I jak ci poszło? Przyjaciółka przez chwilę milczała.
- Poryczałam się jak bóbr. Było to najgłupsze, co mogłam zrobić, 

ale  kiedy  zobaczyłam  dwadzieścia  cztery  małe,  roześmiane, 
wpatrzone  we  mnie  twarze  dzieci,  łzy  same  popłynęły  mi  z  oczu. 
Chyba śmiertelnie je wystraszyłam.

Karen zamknęła oczy.

- Och, Chelsea...
- Później próbowałam obrócić wszystko w żart i na szczęście mi 

się to udało. Tylko Jason, największy łobuz, który zawsze doprowadza 

background image

mnie  do  rozpaczy,  podarował  mi  bukiecik  mleczy.  Wyobrażasz  to 
sobie?

Karen mrugała oczami, żeby nie wybuchnąć płaczem.

- To bardzo miłe.
- Może postanowił się zmienić. Cały dzień był nie do poznania.

Mimo że dławiło ją w gardle, Karen wybuchnęła śmiechem.

- Wieczna optymistka.
- Czy  przedszkolanka  mogłaby  być  pesymistką? - zapytała 

Chelsea logicznie.

- Punkt dla ciebie - powiedziała Karen, szukając nowych rajstop.

- Wróciłaś  już  do  siebie,  czy  nadal  mieszkasz  u  rodziców? -
Natychmiast pożałowała pytania.

- Boję  się  wracać - odparła  Chelsea  matowym,  pozbawionym 

życia  głosem. - Wmawiam  sobie,  że  kiedy  już  go  złapią,  będę 
bezpieczna, ale... Ale wciąż pamiętam, jaka byłam wtedy bezradna.

- Dlaczego  nie  zamieszkasz  chwilowo  ze  mną  i  z  Abby? -

zaproponowała  Karen  pod  wpływem  nagłego  impulsu. - Będziesz 
wprawdzie  spała  ma  rozkładanej  kanapie,  ale  możesz  udawać,  że 
jesteś bez grosza przy duszy i chodzisz jeszcze do szkoły. Przyjaciółka 
zachichotała.

- To  równie  miłe  jak  kwiatki  Jasona.  Dziękuję,  ale  nie 

skorzystam  z  tej  propozycji.  Ty  i  Abby  stanowicie  rodzinę,  a  ja 
przecież mam swoją.

- I ta rodzina doprowadza cię do szału.
- No  cóż,  tak  już  bywa.  Jeśli  naprawdę  będę  miała  ich  dosyć, 

dam ci znać.

- W  porządku - zgodziła  się  Karen. - Propozycja  cały  czas 

aktualna. Poza tym Abby cię uwielbia.

- Uhm - odmruknęła  cicho  Chelsea,  a  Karen  wyczuła,  że  jej 

przyjaciółka się uśmiecha. - Udanego wieczoru.

- Udanego wieczoru? Boże drogi! - Karen spojrzała na trzymane 

w  ręku  rajstopy,  a  następnie  zerknęła  z  przerażeniem  na  zegar. -
Muszę się spieszyć. Nie mogę się spóźnić na to zebranie.

- Oczywiście.  Ani  też  na  kolację  z  szanownym  szefem  naszej 

policji.

- Sama  się  w  to  wszystko  wpakowałam - odparła  Karen, 

wsuwając rajstopy na jedną nogę. - Do zobaczenia, Chelsea.

background image

Pięć  minut  później  była  już  ubrana - Jezu  Chryste,  tym  razem 

miała  na  sobie  sukienkę! - po  czym  szybko  umalowała  twarz.  O 
paznokcie u rąk i nóg zadbała wcześniej, a włosy dały się uczesać za 
pierwszym  razem.  Obejrzała  się  w  lustrze  i  doszła  do  wniosku,  że 
wygląda całkiem przyzwoicie. Poza tym Neal nie ma dwudziestu lat.

Co  nie  jest  wcale  takie  złe,  pomyślała  w  chwilę  później,  gdy 

wpuszczała  go  do  domu.  Dlaczego  kobiecie  miałoby  szkodzić  kilka 
zmarszczek,  skoro  mężczyźnie  dodają  tylko tajemniczego  uroku? 
Uroda  chłopca  ma  w  sobie  coś  z  obojnactwa.  Neal  był 
nieprawdopodobnie męski, a głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do 
ust i pionowe zmarszczki między brwiami mówiły, że sporo przeszedł. 
Najwyraźniej  przyzwyczaiła  się  już  do  jego  neandertalskiego 
wyglądu, gdyż ucieszyła się z jego przyjścia.

Naturalnie, jeśli pomysł romansu z szefem policji jest pomysłem 

dobrym,  a  Karen  nie  wyrobiła  sobie  jeszcze  na  ten  temat  zdania. 
Odnosiła  wrażenie,  że  tym  razem  jej  umysł  nie  ma  tu  nic  do 
powiedzenia. Neal zlustrował ją wzrokiem i Karen zadrżała.

- Ślicznie - odezwał się po chwili szorstkim głosem.
- Za  każdym  razem,  kiedy  cię  widzę,  potrafisz  mnie  czymś 

zaskoczyć.

- Czy dlatego, że tak się wystroiłam?
- Nie byłem pewien, czy zadasz sobie tyle trudu.

Ale zrozumiał wszystko doskonale. Wystroiła się tak na zebranie 

w szkole, ale nie tylko. Czerwona, jedwabna sukienka była specjalnie 
dla niego.

- Chcę  z  wdziękiem  przyjąć  porażkę - odparła  z  wymuszonym 

uśmiechem.

- Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś zdołał cię pokonać
- oświadczył z uśmiechem.
- Zobaczysz po wyborach.
- Uwierzę, jak zobaczę. - Rozejrzał się wokół siebie. - Czy Abby 

jest w domu?

- Nie, poszła nocować do przyjaciółki. Nie chcę, żeby zostawała 

sama w domu. - Sięgnęła po torebkę. - Idziemy?

Czekał cierpliwie  na werandzie,  kiedy  Karen  zamykała  zamki w 

drzwiach  wejściowych.  Kiedy  otworzył  przed  nią,  a  potem  zamknął 
drzwi  samochodu,  kompletnie  straciła głowę.  Zajął  wreszcie  miejsce 

background image

za  kierownicą,  a  ona  zadała  mu  pierwsze  lepsze  pytanie,  jakie  jej 
przyszło do głowy:

- A gdzie są twoje dzieci? Nie boisz się ich zostawiać samych?
- Zazwyczaj  zostają  same.  To  dobre  dzieci.  Krista  nawet  przez 

rok pracowała jako opiekunka do dzieci. Ostatnio jednak umawiam się 
ze starszą kobietą z sąsiedztwa. Kiedy nie ma mnie w domu, zostaje z 
nimi na noc.

Karen wyobraziła sobie reakcję Abby.

- I  Krista  nie  złości  się,  że  wynajmujesz  dla  nich  opiekunkę  do 

dzieci?

Zdziwiony uniósł brwi.

- Krista? Ona nie kwestionuje moich decyzji.

Karen nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała. Miała nadzieję, 

że  doczeka  dnia,  kiedy  Neal  przekona  się,  że  nawet  grzeczne  małe 
dziewczynki zrywają się wreszcie z postronka.

Kiedy  wjechali  na  całkowicie  niemal  zastawiony  parking  przed 

budynkiem władz okręgowych, Neal zapytał:

- Czy to dzisiejsze zebranie jest takie ważne?
- Tak - wyjaśniła Karen. - Ktoś musi mieć ich na oku. Ale dziś 

może  być  wyjątkowo  ciekawie.  Czy  byłeś  już  w  mieście,  kiedy 
ogłosiliśmy tajne głosowanie?

- Nie,  ale  słyszałem,  że  nie  wyszło - odparł,  wprowadzając 

samochód  w  wąską  przerwę  między  dwoma  zaparkowanymi 
pojazdami.

Gdy wyłączył silnik i zapadła cisza, Karen wyjaśniła:

- No  cóż,  nie  wyszło,  ponieważ  władze  okręgu  postanowiły 

wybudować w miasteczku nową szkołę podstawową. Mają teren, więc 
uparły  się,  żeby  szkołę  postawić  właśnie  tutaj,  bo  wypadnie  to  dużo 
taniej. Ale ta lokalizacja ma wiele wad. Trudno tu dojechać, a rodzice 
narzekają  już na  korki  w  Hawthorne,  gdzie  mieści  się  stara 
podstawówka.  Ponieważ  miasteczko  rozbudowuje  się  w  stronę 
północną,  najlepiej  byłoby  szkołę  postawić  właśnie  tam.  Wszyscy  to 
mówią, ale rada jest głucha na nasze apele. Tak więc dwukrotnie już 
nad tą sprawą głosowano i dwukrotnie nic to nie dało. Dzisiaj mamy 
postanowić,  czy  próbować  jeszcze  raz,  czy  też  wrócić  do  stołu 
kreślarskiego.

background image

Idąc w stronę budynku, wymieniali powitania. Karen cieszyła się 

na  widok  tłumów,  jakie  stawiły  się  na  spotkanie.  Na  skutek  decyzji 
rady wszyscy działali częściowo w próżni.

Kiedy zajęli miejsca na składanych, metalowych krzesłach, Karen 

natychmiast  zaczęła  gawędzić  z  sąsiadami,  rozdzielać  uśmiechy  i 
przedstawiać  Neala,  kompletnie  przy  tym  ignorując  swego 
przeciwnika w nadchodzących wyborach.

Dennis  Shafer  był  miejscowym  biznesmenem  i  przewodniczył 

Izbie  Handlowej.  Na  obu  frontach  ścierał  się  z  Karen.  On  dążył  do 
rozwoju  gospodarczego;  ona  lubiła  swe  małe  miasteczko  dlatego,  że 
było  właśnie  małym  miasteczkiem.  On  krzykliwie  opowiadał  się  po 
stronie  administracji  szkolnej  bez  względu  na  to,  ile  robiła  i  jaki 
kolejny wymyśliła idiotyzm, a Karen znajdowała się na czarnej liście 
dyrektora szkoły.

Spotkanie  szybko  nabrało  rumieńców.  Jego  przewodniczący, 

Harold Glover, popatrzył ponad szkłami w kształcie półksiężyców na 
zatłoczoną salę.

- No cóż, myślę, że przybyliście tu państwo, żeby podzielić się z 

nami  swymi  opiniami,  czy  mamy  znów  przeprowadzić  głosowanie. 
Jeśli  członkowie  rady  nie  mają  nic  przeciwko  temu;  zacznijmy 
zebranie  bez  zbędnych  korowodów. - Członkowie  rady  pokręcili 
głowami  i  zebrani podnosili  kolejno  ręce,  prosząc  o  głos.  Harold 
skinął na siedzącą w środku sali kobietę. - Carol.

Carol  mieszkała  w  Hawthorne  i  nienawidziła  dzieci,  które  w 

drodze  do  szkoły  deptały  jej  rabaty  z  kwiatami  oraz  odłamywały 
gałęzie z krzewów, żeby robić sobie miecze do zabawy.

- W drodze do szkoły jedzą te swoje wstrętne śniadania i ciskają 

papiery na mój trawnik - oświadczyła płaczliwie. - A kiedy wybudują 
tu następną szkołę, dzieciaków będzie dwa razy tyle.

- A także samochodów i autobusów - zabrał głos ktoś inny. - Już 

teraz w godzinach szczytu mamy korki.

Zaczęły padać kolejne zarzuty: sieć dróg dojazdowych do szkoły 

podstawowej  jest  źle  rozplanowana,  czego  rada  nie  chce  przyjąć  do 
wiadomości, i jeśli nie wytyczy się nowych tras do planowanej szkoły, 
która ma powstać w pobliżu istniejącej już, koszmar się spotęguje.

Jedyna kobieta w radzie, Sandy Diehl, pochyliła się do mikrofonu 

i powiedziała protekcjonalnym tonem:

background image

- Rozumiem,  że  mieszkańcy  tej  części  miasta  nie  lubią  korków 

na  ulicach,  ale  nie  zapominajmy  też,  że  trwają  one  zaledwie  dwie 
godziny  dziennie,  a  nawet  krócej.  I,  proszę  mnie  poprawić,  jeśli  się 
mylę, nie doszło tu nigdy do żadnego wypadku. Nawet nie wypisano 
zbyt  wielu  mandatów.  Rodzice  odwożący  dzieci  do  szkoły  w 
Hawthorne nie gnają na złamanie kątku.

Po  sali  przeszedł  wyraźny  pomruk.  Karen  zdecydowała,  że  pora 

zabrać głos.

- Jest dzisiaj z nami szef naszej policji. Poprośmy go o opinię.

Powinna  mieć  wyrzuty  sumienia,  ale  wcale  ich  nie  czuła.  Neal 

spojrzał na nią i posłusznie podniósł się z krzesła.

- Jak  państwo  wiecie,  wiosną  mnie  tu  jeszcze  nie  było,  mogę 

zatem  wypowiedzieć  się  wyłącznie  na  podstawie  obserwacji,  jakie 
poczyniłem  w  ciągu  tych  kilku  tygodni  nowego  roku  szkolnego.  To 
prawda, że w tej okolicy nie wystawiliśmy wielu mandatów. Mieliśmy 
też szczęście, że nie doszło tu do żadnego wypadku.

Sandy Diehl zaczęła się uśmiechać, lecz w miarę słuchania Neala 

uśmiech ten stopniowo zanikał.

- Ale  to  wcale  nie  znaczy,  że  rano  i  po  południu  nie  można  tu 

dostać  zawrotu  głowy.  W  okolicy  rzeczywiście  panuje  wielki  ruch, 
jeździ  bardzo  dużo  samochodów  i  autobusów,  na  jezdniach  nie  ma 
pasów dla pieszych i dzieciakom nieustannie grozi niebezpieczeństwo. 
Przeprowadzamy w tej dzielnicy kontrole szybkości i na razie dajemy 
wyłącznie ostrzeżenia, licząc na współpracę z użytkownikami jezdni, 
ponieważ  nie  chcemy  wymuszać  porządku  siłą.  Przemawiam  teraz 
bardziej  jako  policjant  niż  wyborca.  Mam  nadzieję,  że  nowa  szkoła 
zbudowana zostanie gdzie indziej.

Przy gromkich oklaskach Neal usiadł. Karen pochyliła się w jego 

stronę i szepnęła do ucha:

- Przetarłeś szlak, szefie.
- Przecież nie jestem żadnym psem gończym - odmruknął.
- Nie  wiedziałam,  po  czyjej  stronie  staniesz - wypomniała  mu 

cicho.

W oczach Neala pojawiło się rozbawienie.

- Myślałem, że jednak wiesz.

Znów  skupiła  uwagę  na  przebiegu  dyskusji.  Sandy  Diehl 

przypominała  właśnie  zebranym,  ile  wynosić  będzie  koszt  budowy 
szkoły  na  terenie,  który  już  mają,  a  ile  kupno  nowej  działki, 

background image

załatwienie  wszelkich  formalności,  zezwolenie  z  biura  ochrony 
środowiska i inne wymagane dokumenty.

- W  czasach,  kiedy  wyborcy  coraz  niechętniej  patrzą  na  wzrost 

podatków, okręg musi bardzo uważać na koszty.

Karen ponownie poderwała się z krzesła.

- Zarząd  najwyraźniej  zapomniał,  że  okręg  posiada  ładny 

kawałek  gruntów,  darowany  przez  Beaver  Creek  Estates. 
Zaświadczenie z urzędu ochrony środowiska jest już gotowe. Na tym, 
dużo większym przecież terenie, moglibyśmy dodatkowo wybudować 
boiska.  Istnieje  tam  również  wspaniale  rozwinięta  sieć  bardzo 
dogodnych  dróg  dojazdowych,  no  i  samo  miasto  rozbudowuje  się 
właśnie w tamtym kierunku.

- Ale  w  dającej  się  przewidzieć  przyszłości  będziemy  tam 

musieli  dzieci  dowozić,  podczas  gdy  tutaj  chodzą  one  do  szkoły  na 
piechotę. Wzrastające koszty transportu...

- Mogą  zostać  skompensowane  przez  wybudowanie  zajezdni 

autobusowej na terenach  miejskich, które już do nas należą, a nie na 
nowo  zakupionych.  Można  też  w  Beaver  Greek  wybudować  nową 
szkołę  podstawową,  a starą przeznaczyć  na  pomieszczenia  wyższych 
klas podstawówki, dzięki czemu znajdować się będzie ona w samym 
centrum miasta.

Członkowie  rady  zaczęli sypać  cyframi;  Karen  przedstawiała  im 

swoje rachunki. Do akcji włączył się Dennis Shafer, próbując ustawić 
panią  Lindberg  na  pozycji  „matki,  która  nie  rozumie  ani  zawiłości 
budżetu,  ani  przepisów  stanowych".  Karen  zapytała  go  z uprzejmym 
uśmiechem, od kiedy to zatrudnia więcej niż dwóch pracowników lub 
też ma do czynienia z budżetem większym niż budżet jego drukarni.

Zaczęły padać groźby. Dwóch członków rady opowiedziało się za 

nowymi wyborami jeszcze tej jesieni oraz za znacznym podniesieniem 
podatków.  Wtedy  wstała  Vicky  Thomas  i  słodkim  głosem 
przypomniała  radzie,  że  w  komitecie  rodzicielskim  zasiada  dość 
wpływowych osób, żeby zdobyć wystarczającą liczbę głosów; jeśli nie 
zgodzą się na podatki, rada może się nawet nie trudzić, aby je poddać 
pod rozwagę.

Dołączając  się  do  powszechnego  aplauzu,  Karen  mruknęła  pod 

nosem:

- Słowo daję, ta baba coraz bardziej mi się podoba.

background image

Na  koniec  rada  zgodziła  się,  że  należy  jeszcze  raz  rozważyć 

pomysł  nowej  lokalizacji  szkoły  i  powołała  specjalną  komisję.  W 
innych okolicznościach Karen zostałaby po zebraniu, aby upewnić się, 
że nie będzie już żadnych machlojek, ale tego wieczoru opuściła salę 
wraz z większością uczestników spotkania.

Kiedy  znaleźli  się  już  na  dworze,  ogarnął  ją  niepokój.  Tak 

naprawdę,  to  nigdy  dotąd,  jeśli  nie  liczyć  lunchu  za  szklarnią,  nie 
znalazła  się  z  Nealem  sam  na  sam.  No  cóż,  podobają  się  sobie. 
Musiała  przyznać,  że  to  właśnie  najbardziej  ją  niepokoi.  Ale  są 
przecież ludźmi dorosłymi i nie muszą niczego udawać.

A poza wszystkim Neal chętnie zgodził się na udział w spotkaniu 

z radą. Fakt ten wiele o nim mówił, ale to nie znaczy wcale, że Karen 
ma  założyć  klapki  na  oczy.  Uczynił  zbyt  wiele  oczywistych  aluzji, 
żeby  Karen  mogła  poznać  jego  prawdziwy  charakter;  na  przykład  ta 
dzisiejsza uwaga o córce: „Ona nigdy nie kwestionuje moich decyzji". 
Karen zaczęła się poważnie zastanawiać, co właściwie robi na randce 
z mężczyzną, który najwyraźniej uważa, że wszystko jest w porządku, 
skoro  córka  nie  kwestionuje  decyzji  ojca.  Czy  jego  żona  była  taka 
sama?

Jednocześnie Karen nie była pewna, czy to wykrystalizowały się 

wreszcie  jej  wszystkie  obawy,  czy  po  prostu  się  boi.  Kiedy  czuła 
dotyk  Neala,  traciła  nad  sobą  kontrolę.  Nie  była  pewna,  czy  dobrze 
zrobiła, całując się z nim.

Bez względu na to, co naprawdę do niego czuła.
Gdy  szli  przez  rozległy  parking,  Neal  milczał.  Karen  uścisnęła 

jeszcze dłonie kilku znajomym, a paru osobom, które po raz pierwszy 
zjawiły się na zebraniu poświęconym walce o szkołę, oświadczyła, że 
bardzo  cieszy  się  z  ich  przybycia.  Poza  tym  próbowała  przekonać  o 
swoich  racjach  kilka  osób  jeszcze  nie  zdecydowanych.  Kiedy 
spotykani  ludzie  pozdrawiali  również  Neala,  ten  uprzejmie  kiwał 
głową i dotykał palcami ronda stetsona. Do Karen odezwał się dopiero 
przy samochodzie.

Otworzył przed nią drzwi, popatrzył jej prosto w oczy i zapytał:

- Niech  mi  pani  powie,  pani  Lindberg,  czy  pani  nigdy  nie 

przestanie walczyć?

background image

Rozdział 7
Zapewne  nigdy.  Uświadomił  to  sobie  w  chwili,  gdy  zadał  jej  to 

pytanie.

Karen,  jakby  rażona  piorunem,  zatrzymała  się  w  miejscu  i 

spojrzała na niego wyniośle.

- Czyżbyś miał o coś pretensje? - spytała.
- Wyciągasz  zbyt  pochopne  wnioski - odrzekł  i  wskazał  jej 

otwarte drzwi samochodu.

Założyła ręce na piersi i nie ruszała się z miejsca.

- Co miały znaczyć te słowa?

Ba,  żeby  to  wiedział!  Był  rozdarty  między  podziwem  dla  jej 

gotowości  wzięcia  na  swe  barki  odpowiedzialności  za  cały  świat  a 
szowinistycznym  przekonaniem,  że  kobieta  powinna  zajmować  się 
dziećmi i domem, a nie angażować się w walkę.

Toteż powiedział jej tylko niewielką część prawdy:

- Szkoda, że moja żona nie potrafiła tak walczyć jak ty.

Tego  Karen  nie  spodziewała  się  usłyszeć.  Zdumiona  przyjrzała 

się twarzy Neala.

- Czy  mógłbyś  mi  wyjaśnić,  o  co  ci  chodzi?  Zakłopotany 

wzruszył ramionami.

- Przecież tak naprawdę nie interesuje cię moje małżeństwo.

Żarty  sobie  stroi? - pomyślała,  przesyłając  mu  promienny 

uśmiech.

- Z natury jestem ciekawska.

Neal  oparł  się  o  maskę  samochodu  i  dłuższą  chwilę  studiował 

twarz Karen.

- Zgoda - odezwał  się  w  końcu. - Ale  ja  też  jestem  ciekawski. 

Zatem pohandlujmy.

Karen  opadły  wątpliwości.  Z  jednej  strony  pragnęła  lepiej  go 

poznać,  sama  jednak  wolałaby  mu  się  nie  zwierzać  ze  swej 
przeszłości.

- To uczciwy układ - przyznała w końcu z westchnieniem.

Neal ponownie skinął głową i wskazał otwarte drzwi samochodu. 

Kiedy wsuwała się do środka, na chwilę mignęły mu przed oczami jej 
długie nogi.

Trwało  to  zaledwie  ułamek  sekundy,  ale  wystarczyło,  żeby 

poniosła  go  wyobraźnia.  Zamknął  drzwiczki  i  klnąc  pod  nosem, 
okrążył samochód. Czy coś ze mną nie tak? - pomyślał. Czyżbym zbyt 

background image

długo  nie  miał  kobiety?  A  może  to  tylko  pani  Kwiaciarka  potrafi 
poruszyć we mnie właściwą strunę?

Najdziwniejsze jednak było to, że ona najwyraźniej nie starała mu 

się  podobać.  Dopiero  tego  wieczoru  po  raz pierwszy  włożyła  strój, 
którym mogłaby kusić  mężczyznę. Z drugiej strony Neal nie zwracał 
uwagi  na  ubranie.  Nawet  gdy  była  w  zwykłych  dżinsach  i  w  bluzie, 
bardzo lubił na nią patrzeć. Jej sylwetka, tak kontrastująca z potężną 
budową  jego  ciała,  działała  mu  na  zmysły.  Chociaż  taka  drobna  i 
delikatna, była silna i odważna.

- Niech to licho - mruknął i zajął miejsce za kierownicą.

W drodze Karen spytała:

- Co powiesz ó dzisiejszym zebraniu?

Dzięki  ci  Boże  za  małe  łaski,  pomyślał.  Na  takie  tematy  mógł 

rozmawiać bez końca.

Jadąc międzystanową autostradą do położonego na górskim stoku 

miasteczka  Edmonds,  prowadzili  na  pozór  obojętną  rozmowę. 
Zupełnie  jakby  zawarli  milczący  pakt,  że  nie  poruszą  ważnych 
tematów. Neal wybrał restaurację, z której rozciągał się piękny widok 
na cieśninę Pugeta i port. Gdy kelner wskazał im stolik pod oknem, z 
przystani  odbijał  właśnie  prom,  kursujący  między  Edmonds  a 
Kingston.  Dalej,  na  pomarszczonej  lekką  bryzą  toni,  unosiły  się 
żaglówki,  a  wyznaczonym  torem  wodnym  posuwał  się  olbrzymi 
tankowiec.

Złożyli  zamówienia.  Karen  upiła  łyk  margarity,  po  czym 

przerwała milczenie:

- Ty pierwszy,
- Dlaczego  ja? - zapytał  Neal,  najwyraźniej  stosując  taktykę 

wymijającą.

- Bo  ty  sprowokowałeś  rozmowę.  Sprowokowałem,  pomyślał 

Neal. Boże drogi. Co mnie

podkusiło,  żeby  poruszać  ten  temat?  Zapragnął  nagle  w  jakiś 

sposób  wykręcić  się  od  tej  rozmowy,  choć  w  głębi  duszy  szczerze 
chciał wszystko Karen wyznać. Był ciekaw, czy po wysłuchaniu jego 
historii  nabierze  do  niego  pogardy,  czy  też  okaże  zrozumienie  i 
współczucie. Odchrząknął i zaczął:

- Pewnie pomyślisz, że ze mnie kawał łobuza. I nie ty pierwsza. -

Zabębnił palcami o blat i nieświadomie zacisnął dłoń w pięść. - Moja 

background image

żona...  miała  na  imię  Jennifer,  ale  mówiłem  do  niej  Jenny...  Krista 
odziedziczyła po niej charakter. Z wyglądu też bardzo ją przypomina.

- Była piękna - przerwała mu cicho Karen.
- Tak, była piękna.

Ale  nie  pod  koniec,  pomyślał  z  goryczą.  W  jej  śmierci  nie  było 

już nic pięknego. Skierował niewidzący wzrok za szybę i w krótkich 
zdaniach, beznamiętnym głosem, zaczął relacjonować suche fakty.

- Zmarła  na  raka.  Zaatakował  pierś.  Lekarze  nie  wykryli  go  w 

porę. Choroba się rozszerzyła. Stało się to niewiarygodnie szybko. Po 
roku moja żona nie żyła.

Słowa  były  konkretne,  okrutne  i  Neal  przeklinał  siebie  w  duchu 

za to, że tak fatalnie rozpoczął swą opowieść. Ale było już za późno.

Karen nie spuszczała z niego wzroku.

- Uważasz, że nie walczyła? Czy o to ci chodzi?
- Cholera,  tak. - Zacisnął  zęby.  Nigdy  jeszcze  nie  wyznał  tego 

głośno  i  był  zdumiony  gniewem,  jaki  go  ogarnął. - Od  chwili,  gdy 
wykryto guz, wiedziała, że umiera. Najpierw rokowania/lekarzy  były 
dobre,  ale  nikt  i  nic  nie  mogło  przekonać  Jenny,  że  wyleczenie  jest 
możliwe. Bez  przerwy płakała.  Przez całe dnie nic nie robiła. Nawet 
nie wychodziła z domu.

Pamiętał  swą  udrękę  i  obojętność  żony.  Wpadła  w  skrajną 

rozpacz, nie sposób było wyzwolić jej z tej udręki. Neal byt bezradny. 
Zdarzało się, że wracał do domu z pracy, a ona siedziała nieruchomo 
na kanapie w salonie. Kolacji nie było. W takich chwilach zastanawiał 
się, czy Jenny w ogóle wykonała tego dnia jakiś ruch.

Potrząsnął głową, chcąc odpędzić natrętne wspomnienia.

- To  nie  było  już  nawet  przerażenie.  To  była  rezygnacja.  Po 

prostu  czekała  na  koniec.  Kiedy  lekarze  wykryli  przerzuty,  życie  z 
niej  jakby  uszło,  miałem  do  czynienia  już  tylko  z...  duchem. -
Wykrzywił  twarz,  spuścił  głowę  i  ciągnął  ochrypłym  głosem: -
Pewnego  razu...  nawet  krzyknąłem,  że  powinna  wziąć  się  w  garść  i 
żyć,  dopóki  istnieje  choć  cień  nadziei.  Ale  ona  jeszcze  bardziej 
zamknęła się w sobie i jeszcze więcej płakała. Do diabła! Dlaczego po 
prostu jej wtedy nie przytuliłem i nie trzymałem gęby na kłódkę?

- Bo byłeś wściekły. - Dzięki Bogu,  pomyślał, że Karen nie sili 

się na czułość i delikatność. Wręcz ożywiła się, jakby jego wyznania 
wcale jej nie poruszyły ani też nie wywołały niesmaku. - Bo byliście 

background image

dwojgiem zupełnie różnych ludzi. Ona rozpaczała nad tym, co traci, a 
ty nie byłeś w stanie przyjąć do wiadomości, że ona jest już stracona.

- Tak. - Przeciągnął palcami po włosach. - To tyle na ten temat. 

Dzieci...  o  niczym  im  nie  mówiłem.  Do  licha,  czasami  sądziłem,  że 
choćby  ze  względu  na  dzieci  powinna  swój  dramat  znosić  z 
godnością. A może po prostu w taki właśnie sposób przygotowywała 
je  na  to,  co  miało  nieuchronnie  nastąpić?  Słuchając  mnie,  Michael  i 
Krista wierzyli, że ich matka nie umrze.

Nawet  nie  spostrzegł,  kiedy  Karen  wyciągnęła  rękę  i  ujęła  jego 

dłoń.  Nieświadomie  odwzajemnił  się  tak  mocnym  uściskiem,  że 
sprawił jej ból.

- Cofam wszystko, co powiedziałam kilka dni temu.

O tym, że rozwód rodziców jest dla dzieci gorszy. - Oczy Karen 

stały się tak błękitne, że Neal nie potrafił oderwać od nich wzroku. -
Myliłam  się.  Rozwód  to  przecież  nie  koniec.  Abby  wierzy,  że 
pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, że Geoff wróci i poprosi 
o  jeszcze  jedną  szansę,  a  ona  łaskawie  pozwoli  mu  być  lepszym 
ojcem. Ale Krista i Michael...

Urwała,  gdyż  przy  stoliku  pojawił  się  kelner  z  sałatkami.  Nie 

wykonała  jednak  najmniejszego  ruchu,  żeby  puścić  dłoń  Neala  i 
sięgnąć po widelec. Kiedy kelner odszedł, zapytała:

- A jak ty to przetrwałeś?
- Nie wiem. - Uwolnił jej dłoń. - Nie, to nieprawda. Czy chcesz 

poznać najgorsze?

Skinęła głową, ale nie spuszczała z Neala oczu. Nie miał pojęcia, 

dlaczego  jej  o  tym  wszystkim  mówi,  ale  gdy  już  zaczął,  wyrzucił  z 
siebie wszystko.

- Najstraszniejsze w tym było to, że jej śmierć przyjąłem z ulgą. -

Tak, w końcu się do tego przyznał! - Ostatnie  miesiące to było istne 
piekło.  Cierpiała,  a  dzieci  i  ja  nie  odstępowaliśmy  jej  na  krok. 
Udawaliśmy, że nic złego się nie dzieje, że doskonale sobie radzimy, 
choć przeżywaliśmy męki. Byłem nieustannie wściekły, ale tłumiłem 
to w sobie. Dzieciaki ogarniała samolubna złość, gdy musiały każdego 
dnia  wracać  ze  szkoły  prosto  do  domu  i  trzymać  matkę  za  rękę.  W 
domu panował bałagan, nie potrafiliśmy ugotować porządnej kolacji...
- Roześmiał się, choć  w jego śmiechu niewiele było radości. - Teraz 
gotuję dużo lepiej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

background image

- Odnoszę  wrażenie,  że  jesteś  bliższy  swym  dzieciom  niż 

niejeden ojciec.

- Chyba tak. - Zdumiewające. Jego niepewny uśmiech wyraźnie 

mówił, że to dla niego wiele znaczy.

- Jakoś  nam  się  udało.  Próbowałem  rozmawiać  z  dziećmi  o 

Jenny,  tak  żeby jej  nie  zapomniały.  Nie robiłem  tego,  oczywiście,  w 
sposób  zbyt  nachalny.  Wspominałem  ją  w  chwilach,  gdy  było  to 
całkiem naturalne. Rozumiesz, co chcę powiedzieć.

- Założę się, że początkowo było ci bardzo ciężko.
- Uniosła twarz. - Och, Boże, już niosą  dania główne, a my nie 

zaczęliśmy nawet sałatek.

Zapewnili kelnera, że wszystko jest w porządku, i przez jakiś czas 

prowadzili  towarzyską  pogawędkę.  Neal  jednak  nie  mógł  się 
uspokoić.  Czuł  się  jak  w  chwilach,  gdy  kończył  jakieś  szczególnie 
trudne  dochodzenie;  był  spięty,  przewrażliwiony,  część  jego  duszy 
opuszczała  ciało  i  obserwowała  wydarzenia  z  dystansu - oceniała; 
podpowiadała, kiedy wykonać następny ruch; mówiła, żeby nie robił z 
siebie durnia.

Tym razem jednak nikt go nie oceniał. Przed oczami miał ciągle 

obraz zmęczonej, rozwścieczonej kobiety, która wpuściła go do domu 
zgwałconej  Chelsea,  kobiety,  która  dla  swej  przyjaciółki  zrobiła 
wszystko,  co  mogła i  nawet  przeciwstawiła  się  policjantowi,  którego 
sama wezwała.  A on był wdzięczny  losowi  za to, że ją tam zastał, a 
zarazem  zły,  że  nie  skakała,  kiedy  kazał  jej  skakać.  Lecz  mimo 
wszystko  w  ich  znajomości  było  coś  bardzo  erotycznego  i  był 
przekonany, że dobrze by im było razem.

Pewność  ta  nie  opuszczała  go  ani  na  chwilę;  wręcz  nasilała  się, 

kiedy  widział  Karen.  A  teraz,  gdy  dowiedział  się  już  o  niej  paru 
rzeczy, kiedy ona poznała  kilka szczegółów  jego życia, wszystko się 
jeszcze  bardziej  skomplikowało.  Nie  pamiętał,  żeby  z  kimkolwiek 
rozmawiał tak, jak tego wieczoru z Karen. Budziło to w nim niepokój, 
zastanawiał się, kogo ona naprawdę widzi, kiedy na niego patrzy. Był 
ciekaw, czy w ogóle jest zadowoloną z tego, że go poznała.

Mógł  teraz  jedynie  usunąć  przewagę,  jaką  nad  nim  miała. 

Poczekał, aż kelner przyniesie kawę, po czym oznajmił:

- Twoja kolej.
- Moja...? - Nerwowo odwróciła głowę. - Ach, rozumiem, teraz ja 

mam opowiedzieć historię swojego życia.

background image

- Taki  był układ,  pamiętasz?  Ja opowiem ci swoją historię,  a ty 

mi swoją.

Bez  błysku  cynizmu,  który  czasami  pojawiał  się  w  jej  oczach, 

wyglądała  teraz  jak  młodziutka  dziewczyna.  Czasami  wyglądała  na 
swój  wiek,  zwłaszcza  w  chwilach  gdy  zmagała  się  z  niewidzialnym 
ciężarem  udręki  i  przerażenia  innych  kobiet.  W  tej  chwili  mogłaby 
grać rolę Śpiącej Królewny oczekującej swego królewicza. Nie sądził 
jednak, by królewicz z jej książki woził w pikapie futerał z karabinem 
i zarabiał na życie ściganiem czarnych charakterów.

Omal  się  nie  roześmiał.  Prawdę  powiedziawszy,  pani  Lindberg 

zapewne sprzedałaby królewiczowi kilka sadzonek jeżyn i kazała mu 
zapomnieć  o  odsieczy.  Nie  należała  do  kobiet,  które  kiedy  ucinają 
sobie  drzemkę,  mężczyźnie  każą  trwać  na  posterunku  i  czuwać  nad 
nimi.

- Dobrze, dobrze - mruknęła i zmarszczyła czoło, ale Neal nie dał 

się zwieść pozorom. - Mówiłam ci już o marszach protestacyjnych.

Skinął w milczeniu głową.

- No  cóż,  moi  rodzice  są  bardzo  konserwatywni. - Teraz  Karen 

zmarszczyła  z  kolei  nos. - Ale  to  i  tak  łagodnie  powiedziane.  Mój 
ojciec  uważał,  że  wszystkich  długowłosych...  to  jego  określenie,  nie 
moje... należy wysłać do obozów dla rekrutów, a potem do Wietnamu.
- Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. - Roger, mój brat, był zarówno 
wyśmienitym  sportowcem,  jak  i  jednym  z  najlepszych  studentów. 
Zaliczył dwa lata studiów i postanowił zrobić przerwę. Był to wielki 
błąd, bo powołano go do wojska i wysłano na wojnę. Śmiertelnie się 
bał. - Karen wykonała dłonią nieznaczny, żałosny gest. - No i znalazł 
tam śmierć.

- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. Jej wzrok stał się czujny.
- Wybacz. Zapomniałam... Potrząsnął głową.
- To twoja historia, nie moja.

Po twarzy Karen przemknął cień smutku.

- Nie powinien był tam jechać. Nie on. Wiesz, kim chciał zostać? 

Nauczycielem  w  szkole  podstawowej.  Przepadał  za  dziećmi. -
Zamilkła  na  chwilę,  po  czym  dodała: - W  każdym  razie  jeden  z 
nauczycieli  z  mojej  szkoły  zaczął  zabierać  nas  na  marsze 
protestacyjne. I pewnego dnia zostałam aresztowana.

- Czy coś mu za to zrobili?

background image

- Nauczycielowi? - Po  jej  twarzy  przebiegł  smutny  uśmiech. -

Tak, wyrzucono go z pracy. A czegoś się spodziewał?

Neal nie musiał nawet odpowiadać.

- I ty też protestowałaś?
- Zgadłeś. - Sprawiała wrażenie, jakby sama nie wiedziała, co o 

tym  sądzić. - Zorganizowałam siedzący  wiec  protestacyjny.  Udał  się 
wspaniale.  A  potem  mnie  złapali.  Poddałam  się.  Ale  nosi  mnie  do 
dziś. - Wzruszyła ramionami. - To wszystko.

Neal odstawił filiżankę z kawą.

- Ominęłaś część dotyczącą ojca Abby. Karen udała zdziwienie.
- Nie sądziłam, że zechcesz o tym słuchać.
- Uważam,  że  jest  kilka  spraw,  które  powinniśmy  o  sobie 

wiedzieć. - Nie  spuszczał  z  niej  wzroku  i  zrozumiała,  że  mówi 
poważnie.

Popatrzyła na niego ostro.

- Powinniśmy?
- Czy nie byłaś ciekawa mojego małżeństwa? Zawsze poddawała 

się, gdy ktoś odwoływał się do jej

uczciwości. Opuściła lekko głową i zmarszczyła brwi.

- Tak, byłam. Zgoda. - Zamilkła i najwyraźniej zbierała myśli. -

Miał  na  imię  Geoff.  Poznaliśmy  się  w  college'u  w  Berkeley  w 
Kalifornii. Oboje byliśmy idealistami i działaliśmy społecznie. Dzisiaj 
żałuję, że nie studiowałam ogrodnictwa, ale wtedy interesowała mnie 
socjologia  i  inne,  podobne  całkowicie  bezużyteczne  rzeczy.  On 
poszedł  na  prawo.  Pomagałam  mu.  Został  obrońcą  z  urzędu,  bronił
spraw z góry przegranych. - Gorycz w jej głosie powiedziała Nealowi, 
co  będzie  dalej. - Potem  urodziła  się  Abby.  Geoff  wygrał  pewną 
spektakularną  sprawę  i  firma  prawnicza  z  San  Francisco 
zaproponowała mu pracę. Jest to najprostsza droga do współudziału w 
spółce. Twierdził, że nie zamierza zrezygnować z prowadzenia spraw 
publicznych.  Ze  względu  na  Abby  musieliśmy  zmienić  mieszkanie. 
Stać  nas  było  na  kupno  domu.  Tak  też  zrobiliśmy.  Po  jakimś  czasie 
Geoff zaczął bronić korporacji, które chciały się wykręcić od płacenia 
podatków. Ja wypowiadałam się w sprawach, z którymi jego firma nie 
chciała mieć nic wspólnego. Moje nazwisko związane było z kilkoma 
procesami.  Wspólnicy  poprosili  Geoffa,  żeby  mnie  uciszył.  No  i 
spróbował.

background image

- Idiota - mruknął  Neal. - Powinien  wiedzieć,  że  ty  nigdy  nie 

przestaniesz walczyć.

- Dla człowieka firmy okazałam się marną żoną.
- Nie brałaś ślubu z firmą.
- Wyszło na to, że tak... - Urwała, ale po chwili milczenia dodała:

- Człowiek nigdy nie wie, w co się wpakuje.

Neal pojął, że temat ich byłych małżeństw został wyczerpany.

- Wychodząc  za  mąż,  byłaś  młoda.  Ja  też  ożeniłem  się  młodo. 

Studenci  sami  dobrze  nie  wiedzą,  czego  naprawdę  chcą.  Ty  i  ja... -
wzruszył ramionami - już wiemy, choć od czasu do czasu i nas może 
coś zaskoczyć.

- Nie żartuj - odparła kwaśno.

Neal doszedł do wniosku, że powinni wracać do domu.

- Możemy już jechać?

Na twarzy Karen pojawił się czujny wyraz.

- O, tak.

Zapłacił  rachunek  i  ruszył  za  nią  do  samochodu.  Przez  chwilę 

podziwiali  słońce  znikające  za  kurtyną  utkaną  z  pomarańczowych  i 
fioletowych chmur. Zapadał jesienny, niosący z sobą  chłód, wieczór. 
Ubrana  w  cienką  sukienkę  Karen  zadrżała  i  Neal,  otwierając 
samochód, objął ramieniem jej gołe plecy; Ponownie zadrżała, ale tym 
razem już nie z powodu zimna. Neal poczuł, że oblewa go fala ciepła.

W drodze powrotnej rozmawiali nieco chaotycznie. Neal nastawił 

radio  na  stację  nadającą  muzykę  country - and - western;  puszczano 
ckliwe ballady o utraconej  miłości i nowej szansie. Zupełnie jakby o 
nim  i  siedzącej  obok  kobiecie,  która  rzucała  mu  ukradkowe 
spojrzenia.

Gdy w blasku reflektorów wynurzyła się skąpana w dziwacznym, 

purpurowyn  świetle  ulica,  przy  której  mieszkała  Karen,  z  radia 
popłynęły tony skocznej piosenki w wykonaniu Clinta Blacka. Wtedy 
też  Karen  odezwała  się  po  raz  pierwszy  od  dziesięciu  minut. 
Zgryźliwie.

- Pozwól,  że  zgadnę.  Sobotnie  wieczory  spędzasz  tańcząc  na 

linie.

Neal pokazał zęby w uśmiechu.

- Nie zgadłaś. Nie robię czegoś, co robi już z tuzin innych osób. 

Staram się raczej zaskakiwać.

background image

Żałował, że nie widzi jej twarzy, kiedy powiedziała zamyślonym 

głosem:

- Może właśnie dlatego cię lubię.

Wprowadził  samochód  na  podjazd.  Smugi  ostrego  światła 

oświetliły  na  chwilę  drzwi  garażu.  Przed  kołami  pojazdu  przemknął 
kot.

Neal wyłączył reflektory i zgasił silnik.

- Masz ochotę wejść?

Niemal uwierzył w jej obojętny ton.

- Dzięki. Chętnie.

Do  licha,  dłonie  pocą  mu  się  jak  podczas  pierwszej  randki  w 

życiu.

Zanim  zdążył  wysiąść  z samochodu, Karen  zatrzasnęła  drzwi  ze 

swej  strony  i  stukając  głośno  obcasami,  ruszyła  szybko  w  kierunku 
domu.  Oddaliła  się  zaledwie  o  trzy  metry  i  już  zniknęła  mu  z  oczu. 
Nie  pierwszy  raz  pomyślał  z  niechęcią  o  rozrośniętych  krzewach, 
które  okalały  werandę  jej  domu  i  ciągnęły  się  wzdłuż  ścieżki.  Ich 
gałęzie  rzucały  mroczny  cień  na  wąską,  wysypaną  tłuczoną  cegłą 
ścieżkę.

- Poczekaj! - zawołał ostro.

Przystanęła tak gwałtownie, że omal na nią nie wpadł.

- Co się stało? - syknęła.
- Czy  wiesz,  że  to  bardzo  niebezpieczne,  kiedy  dom zasłaniają 

gęste zarośla? - zapytał ostrzej, niż zamierzał. - Skąd, u licha, możesz 
wiedzieć, że nikt się w cieniu nie czai?

Teatralnie wzniosła oczy i jęknęła.

- Ale  mnie  wystraszyłeś.  Myślałam,  że  coś  usłyszałeś  lub 

zobaczyłeś.

Wchodząc za nią na werandę, powiedział:

- Do  diabła,  ktoś  może  stać  metr  od  ciebie,  a  ty  go  nie 

zauważysz. A gdybyś była sama?

Otworzyła drzwi.

- Gdybym  była  sama,  weszłabym  do  domu  bocznym  wejściem 

przez garaż. Tam nie ma zarośli. Ale musielibyśmy iść obok śmietnika 
i  skrzynki  z  piaskiem  dla  kota.  Pomyślałam  sobie,  że  będzie 
romantyczniej,  jeśli  wpuszczę  cię  do  środka  głównym  wejściem.  A 
poza tym jestem z tobą, więc w razie czego mnie obronisz.

- A ja już podejrzewałem, że nie wiesz, co to romantyczność.

background image

Zamknął drzwi i oparł się ó nie plecami.

- Zaprosiłeś mnie na bardzo miłą kolację - oświadczyła, unikając 

jego wzroku. - Uważałam, że zasługujesz na coś więcej niż skrzynka z 
piaskiem dla kota.

Najwyraźniej  starała  się  rozładować  sytuację.  Nealowi  zaczęło 

mocniej bić serce. Nie było jeszcze za późno, żeby wziąć się w karby i 
wyjść. Ale nie chciał i nie mógł już dłużej prowadzić tej gry.

- Chcę  cię  pocałować - oświadczył  półgłosem.  Karen  odłożyła 

torebkę i odwróciła się w jego stronę.

Zadrżał na widok jej oczu, w których płonęło pożądanie.

- Proszę - szepnęła.

Podszedł  do  niej  i  objął  ją,  a  ona  zarzuciła  mu  ręce  na  szyję, 

wspięła się na palce i gorąco pocałowała w usta.

Było to czyste szaleństwo; za dużo, za szybko. Jej usta były takie 

jak jej natura: cierpkie,  z domieszką  słodyczy. Obca jej była pokora. 
Do  licha,  myślał  Neal  oszołomiony.  Muszę  nad  sobą  zapanować. 
Przecież  wpuściła  mnie  tylko  do  przedpokoju.  Westchnął  i  oderwał 
wargi od jej ust.

- Nie idź jeszcze - szepnęła.

Jeśli  ma  wyjść,  musi  to  zrobić  natychmiast.  Próbował  odsunąć 

głowę, ale Karen przytrzymała ją zaborczo i znowu poczuł na wargach 
jej gorące usta. Nie panował już nad sobą. Teraz pragnął jedynie...

- Gdzie jest sypialnia? - spytał.

Wargi Karen były czerwone i nabrzmiałe, oczy szkliste.

- W końcu korytarza - szepnęła i Neal wziął ją na ręce.

Jeden sen już się ziścił.

- O czym myślisz? - spytała, gdy wsunął się pod prześcieradło i 

przytulił do niej.

Roześmiał się.

- A jak myślisz, o czym mogę myśleć?
- Zastanawiasz się, jakim cudem jesteś w moim łóżku?
- Och, wiem, jak to się stało.

Naprawdę wiedział. Stał u wrót raju, czuł bijące od Karen ciepło. 

Wystarczy  chwila,  a  połączą  się  w  jedno.  Będzie  należeć  do  niego, 
choćby tylko przez chwilę.

Ale ona wciąż mówiła. Na Boga, wciąż mówiła!

- Nie powinniśmy tego robić.

background image

- Dlaczego? - spytał, całując jej pierś. Karen wygięła się w łuk i 

szepnęła:

- Czy my w ogóle się lubimy?
- Nie  mam  pojęcia - odparł  i  wziął  ją.  Zachłysnęła  się 

powietrzem,  oczy  jej  się  rozszerzyły, a  potem  zamknęły.  Uniosła 
biodra,  jej  mięśnie  napięły  się,  oczy  ponownie  spowiła  mgła 
rozmarzenia.

- Jak dobrze - szepnęła.

Kiedy chwilę później wymówiła jego imię, zaskoczenie brzmiące 

w  jej  głosie  sprawiło,  że  ogarnęła  go  rozkosz  nie  do  opisania.  Nie 
wiedział, czy zawiera się w niej sens życia, czy umierania, i poczuł, że 
od tej pory już nigdy nie będzie taki sam.

- A więc to dlatego - szepnęła później, wtulając się w niego.
- Częściowo - przyznał.

Wodził dłonią wzdłuż jej ciała, od barku do biodra. Dotykał jej z 

radością.  Początkowo  myślał,  że  jej  ciało  nie  przystaje  do  jej 
charakteru, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Uśmiechnął się i 
wtulił twarz w jej delikatne jak u dziecka włosy.

Nigdy jeszcze nie kochał się tak z żadną kobietą. Nawet z Jenny. 

Jego żona czerpała wielką satysfakcję z miłości, ale nie żądała niczego 
dla  siebie.  Ani  ona, ani  żadna  inna  kobieta,  którą  miał przed  ślubem 
lub  już  po  śmierci  Jenny.  I  żadna  z  nich,  nawet  jego  żona,  nie 
oddawała  się  w  miłości  bez  reszty.  Uprawiał  miłość  z  niejedną 
kobietą, ale po raz pierwszy z kobietą się kochał.

Przestraszony zastanawiał się, dlaczego przepełnia go taka radość. 

Nie  znosił  przecież  chwil,  kiedy  tracił  nad  sobą  kontrolę.  Cugle 
zawsze trzymał krótko, lecz przy Karen wymykały mu się z rąk.

Czas  wracać  do  domu,  pomyślał,  jakkolwiek  częścią  duszy 

pragnął ponownie złączyć się z Karen. Coś w nim krzyczało, żeby tak 
właśnie zrobić, zdrowy rozsądek natomiast podpowiadał, że powinien 
jeszcze raz wszystko dobrze przemyśleć.

Drgnął, kiedy dotarł do niego dźwięk elektronicznego brzęczyka, 

i niechętnie wstał.

- Gdzie jest telefon? - zapytał nieswoim głosem.
- Obok ciebie. Na nocnym stoliku.

Karen  również  usiadła  i  oparła  się  plecami  o  zagłówek.  Neal 

sięgnął po słuchawkę i wystukał numer.

- Tu Rowland.

background image

- Mamy  w  mieście  kolejny  gwałt - poinformował  go  oficer 

dyżurny. - Ofiara zgłosiła się natychmiast.

- Gdzie?

Zanotował  w  pamięci  adres  oraz  informację,  że  dwóch 

policjantów pojechało już na miejsce zdarzenia.

Odniósł  wrażenie,  że  w  jego  umyśle  przewijają  się  dwa 

nakładające się na siebie filmy. Pierwszy, o szalonej miłości, i drugi, 
groźniejszy, przedstawiający gwałt, który miał miejsce w tym samym 
czasie,  kiedy  on  kochał  się  z  Karen.  Gorączkowo  zbierając  myśli, 
odłożył słuchawkę i sięgnął po dżinsy.

background image

Rozdział 8

- Co się stało? - spytała, patrząc na jego plecy.

Pragnęła,  żeby  telefon  dotyczył  jakiejś  zwykłej,  rutynowej 

sprawy, takiej jak na przykład skradziony samochód. Albo żeby ktoś 
wybił  szybę  w  którymś  z  biur  na  Front  Street  i  włączył  się  alarm. 
Kiedy jednak Neal nie odpowiadał, wiedziała, że za jego milczeniem 
kryje się jedno.

- Kolejny gwałt - rzucił szorstko po długiej chwili.
- Boże - szepnęła zbielałymi wargami.

Przed  oczami  zamajaczyła  jej  pobita,  opuchnięta  twarz  Chelsea, 

jej  pełne  przerażenia,  ciemnoorzechowe  oczy,  bezradność.  Ujrzała 
Lisę udającą  rozpaczliwie,  że nic  się nie  stało, desperacko  próbującą 
ukryć strach.

Ogarnął ją bezsilny gniew.

- Tak dalej być nie może! Trzeba coś zrobić!

Neal  wstał  i  sięgnął  po  koszulę.  Po  raz  pierwszy  od  chwili,  gdy 

odwrócił  się  do  telefonu,  ujrzała  jego  twarz.  Malujący  się  na  niej 
wyraz  sprawił,  że  zamarło  jej  serce.  Oczy  Neala  płonęły,  mięśnie 
twarzy drgały, usta tworzyły cieniutką linię.

- Jeśli masz jakiś pomysł, to się nim ze mną podziel - warknął. -

Sądzisz, że nie próbowaliśmy wszystkiego?

Karen  żałowała,  że  tak  wybuchnęła.  Z  jakichś  względów 

zapragnęła przekonać go, że nic mu przecież nie zarzuca.

- Wiem,  że  próbowaliście - odparła. - Nie  o  to  mi  chodzi.  Po 

prostu to my, mieszkańcy miasta, powinniśmy podjąć jakieś działania. 
Sami moglibyśmy zadbać o nasze bezpieczeństwo, zamiast czekać, aż 
zrobi to za nas policja.

Wkładając  koszulę  w  spodnie,  Neal,  niczym  zaniepokojone 

zwierzę, gwałtownie uniósł głowę.

- Od tego właśnie my jesteśmy.

Karen  wyprostowała  się,  zapominając  nawet  zasłonić  się 

prześcieradłem.

- Tak,  ale  my  nie  musimy  bezradnie  czekać.  Możemy  wam 

pomóc.  Dawniej  było  inaczej.  Sto  lat  temu  zaangażowałbyś  do 
pomocy połowę mężczyzn w mieście.

Neal potrząsnął głową.

background image

- Po to, żeby najpierw mogli strzelać, a później zadawać pytania?

- odparł  z  przekąsem. - Właśnie  po  to  jest  konstytucja,  żeby 
zapobiegać takim działaniom.

- Ale... - zaczęła i urwała.

Nie  było  czasu  na  filozoficzne  debaty.  Miała  przeczucie,  iż 

mówiąc to wszystko pragnie po prostu odpędzić myśl o gwałcie i nie 
zastanawiać się nad tym, kogo tym razem wybrał los.

Neal przysiadł na skraju łóżka i zaczął wkładać skarpetki i buty. 

Karen głęboko westchnęła.

- Czy... znam tę kobietę? - zapytała. Nawet na nią nie spojrzał.
- Wybacz - odparł  zdawkowym  tonem. - Jeśli  będę  mógł, 

powiem ci później. - Wstał. - Poczuję się pewniej, jeśli odprowadzisz 
mnie do drzwi, a potem bardzo dokładnie je zamkniesz.

Szlafrok  wisiał  w  szafie,  a  sukienki  nie  mogła  znaleźć.  Trzeba 

będzie  jej  rano  poszukać.  Wahała  się  chwilę,  po  czym  ześliznęła  się 
nago  z łóżka. Po plecach  przebiegł  jej dreszcz, choć  wcale nie  czuła 
chłodu.  Może  stało  się  to  pod  wpływem  wzroku  Neala,  który  nie 
ruszając się z miejsca obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Wyraz jego 
twarzy  wskazywał,  że  myślami  jest  gdzie  indziej.  Karen  zdjęła  z 
wieszaka szlafrok i szybko się nim otuliła.

Boso  ruszyła  do  przedpokoju.  Neal  otworzył  drzwi  wyjściowe, 

odwrócił głowę i szybko pocałował ją w usta.

- Jutro  zadzwonię - szepnął  i  zniknął  w  pogrążonej  w 

ciemnościach alejce.

Karen odczekała, aż rozlegnie się warkot silnika, zamknęła drzwi, 

zatrzasnęła wszystkie zamki i założyła łańcuch.

Mimo  że  odczuwała  zmęczenie,  a  następnego  dnia  miała  być 

bardzo  wcześnie  w  sklepie,  żeby  odebrać  dostawy,  była  zbyt 
poruszona i zdenerwowana, by zasnąć. W towarzystwie plączącej się 
jej  pod  nogami  Maggie  obeszła  cały  dom,  upewniając  się,  że 
wszystkie okna są pozamykane, a na zewnątrz nikogo nie ma. Ileż to 
razy  w  ciągu  ostatniego  miesiąca  sprawdzała  w  taki  sposób  zamki  i 
okna?

Coś  ściskało  ją  w  gardle  na  myśl,  że  zgwałcona  tego  wieczoru 

kobieta  również  zapewne  nieustannie  sprawdzała  w  swoim  domu 
zamki. Jak się okazało, na próżno.

W  końcu  wróciła  do  sypialni.  Maggie  wskoczyła  na  łóżko, 

obwąchała  je  i  natychmiast  zeskoczyła  na  podłogę.  Kotka  często 

background image

sypiała  w  nogach  Karen,  tej  nocy  jednak  wyraźnie  nie  miała  na  to 
ochoty.

- Jesteś wysterylizowana - odezwała się Karen - cóż więc możesz 

wiedzieć?

Doprowadzenie  pościeli  do  porządku  zajęło  jej  dziesięć  minut. 

Wygładziła  prześcieradło  i  kołdrę,  znalazła  sukienkę.  Stan,  w  jakim 
zastała  łóżko,  wstrząsnął  nią;  nie  pamiętała,  kiedy  po  raz  ostatni 
kochała  się  tak...  bez  opamiętania.  Lubiła  kochać  się  z  Geoffem, 
jednak w miarę jak oddalał się od niej, robiła to coraz mniej chętnie.

Nie  podejrzewała,  że  znajomość  z  Nealem  stanie  się  tak  bliska. 

Zaskoczył  ją  swym  pocałunkiem.  Oczarował.  Siedziała  na  łóżku, 
jedną ręką gładząc poduszkę, i zasępiła się na myśl, że tak łatwo dała 
się zdominować, a co gorsza, wszystko okazało się tak podniecające. 
Przerażona  zastanawiała  się,  czy  przypadkiem  nie  kierowała  nią 
podświadoma chęć znalezienia mężczyzny silniejszego od niej.

A  może  to  jedynie  okoliczności  i  instynkt  samozachowaczy 

sprawiły,  że  rzuciła  się  w  ramiona  Neala.  Życie w  miasteczku  było 
niebezpieczne,  a  szef  policji  oznaczał ochronę.  Kobieta  jest  tak 
skonstruowana psychicznie, że poszukuje  mężczyzny, który się o nią 
zatroszczy.

Ta myśl była jeszcze bardziej przerażająca niż poprzednia. Karen 

nigdy  nie  chciała  być  od  nikogo  zależna.  Obecnie  nie  tylko  ona,  ale
każda inna kobieta w mieście czekała na mężczyznę, który ją ochroni.

No  cóż,  jak  dotąd  policja  zawiodła.  Czy  w  takiej  sytuacji  każda 

samotna  kobieta  nie  powinna  znaleźć  sobie  mężczyzny,  i  to  jak 
najszybciej? Gzy dlatego ona tak łatwo uległa Nealowi?

Ale co  takiego  w dzisiejszych  czasach  potrafi  mężczyzna,  czego 

nie potrafiłaby kobieta? Nosić broń? Karen zmarszczyła czoło i oparła 
poduszkę o wezgłowie łóżka tak, że mogła się wesprzeć o nią plecami. 
Nie, ktoś mógłby zacząć strzelać przez czysty przypadek. Nie lubiła i 
nie  aprobowała  broni.  Dwie  trzecie  aktów  przemocy  w  tym  kraju 
wynika nie z tego, że kryminalista ma przy sobie broń, ale dlatego, że 
o  broń  jest  łatwo.  Awantury  domowe,  które  posunęły  się  za  daleko, 
dzieci bawiące się znalezionym w szafie pistoletem tatusia,  młodzież 
celująca  do  siebie  dla  zabawy.  Nie,  broń  nie  jest  dobrym 
rozwiązaniem.

background image

Nagle  doszedł  ją  głuchy  łoskot  i  zamarła  w  bezruchu.  Kiedy 

rozległ się równomierny warkot lodówki, odetchnęła z ulgą i wróciła 
do przerwanych rozmyślań.

Czy  w  ogóle  jest  jakieś  dobre  rozwiązanie?  Co  może  zrobić 

kobieta, żeby się obronić?

Zmęczona  własnymi  myślami  wyłączyła  stojącą  na  nocnym 

stoliku  lampkę  i  położyła  się.  Ale  sen  miała  niespokojny  i  płytki. 
Budził  ją  każdy  dźwięk,  jaki  rozlegał  się  w  pustym  domu.  W  snach 
dręczyły  ją  koszmary,  otaczały  kominiarki  narciarskie,  prześladował 
widok kowbojskich butów i czerwonej jedwabnej sukienki, używanej 
jako  garoty.  Dotąd  nikt  jeszcze  nie  został  zamordowany, 
skonstatowała we śnie. Później wszystko się pomieszało.

Dźwięk budzika wzięła za krzyk kobiety i przerażona usiadła na 

łóżku.  Otworzyła  oczy.  Kiedy  oprzytomniała,  jęknęła  cicho  i 
wyłączyła budzik. Nawet po długim prysznicu twarz miała obrzmiałą, 
a  oczy  podpuchnięte.  Gdyby  Neal  pozostał  do  rana  i  ujrzał  ją  w 
świetle dnia, bez namysłu uciekłby gdzie pieprz rośnie.

- Widzisz? - mruknęła  do  siebie. - Nawet  kobieta  potrafi 

przestraszyć mężczyznę.

Ten  pomysł  wprawdzie  wcale  jej  nie  rozśmieszył,  ale  za  to 

poruszył  pamięć.  Przypomniała  sobie,  że kiedyś  czytała  o  kobietach, 
które jednoczą się, żeby wspólnie stawić czoło niebezpieczeństwu.

Podczas śniadania usilnie próbowała przypomnieć sobie treść tej 

książki.  W  Miami  szalał  nieuchwytny  gwałciciel.  W  końcu  kobiety 
wzięły  sprawę  w  swoje  ręce,  połączyły  siły  i  utworzyły  grupy 
patrolowe. Chodziło im nawet nie o to, by złapać gwałciciela, lecz go 
wystraszyć,  uniemożliwiając  mu  tym  samym  polowanie  na  samotne 
kobiety.  Nie  mogła  już  sobie  przypomnieć,  czy  policja  go  w  końcu 
złapała, czy po prostu sam zniknął. Pamiętała jedynie, że dużo pisano 
o wielkiej satysfakcji kobiet.

Ten sam sposób można by zastosować tutaj, myślała z rosnącym 

podnieceniem. Pierwsze trzy gwałty miały miejsce w obrębie miasta, a 
miasto  nie  jest  duże.  Jeśli  do  akcji  przystąpi  odpowiednia  liczba 
kobiet,  będzie  można  patrolować  wszystkie  dzielnice,  a  nieustanna 
zmiana tras uniemożliwi przewidywanie, którędy danego dnia pójdzie 
patrol.  Można  ustalić  kilka  zmian  tak,  że  patrole  będą  chodziły  po 
ulicach  od  zapadnięcia  zmroku  do  rana.  Bez  broni.  Grupy  zostaną 

background image

wyposażone  jedynie  w  telefony  komórkowe,  żeby  w  każdej  chwili 
można było wezwać policję.

Przygotowując się do wyjścia do pracy, Karen rozważała problem 

pod  każdym  możliwym  względem.  Pomysł  podobał  jej  się  coraz 
bardziej. Jeśli poszczególne grupy patrolować będą okolice, w których 
uczestniczki  patrolu  mieszkają,  wiadomo  będzie,  które  domy  należą 
do  samotnych  kobiet  i  będzie  na  nie  można  zwrócić  szczególną 
uwagę.  Przy  odrobinie  szczęścia  uda  się  pomieszać  gwałcicielowi 
szyki. No i kobiety będą z siebie dumne.

W chwili gdy miała opuścić dom, rozległ się dzwonek telefonu.

- Halo?
- Tu  Neal - usłyszała  w  słuchawce  niepewny  głos. - Jak  się 

czujesz?

- Dobrze. Co... z tą kobietą?
- Nie najlepiej - odparł i chwilę milczał. - Ma złamaną szczękę i 

kilka pękniętych żeber.

Karen ogarnęła furia.

- Co za drań! - zawołała. - Dlaczego? Dlaczego tak ją pobił?
- Nie wiem. Ona jest w takim stanie, że trudno cokolwiek z niej 

wydobyć. Może nie chciała tańczyć? Wydaje się, że ta część napadu 
jest dla niego najistotniejsza.

- Boże! - Karen  zamknęła  oczy  i  oparła  czoło  o  chłodne 

drzwiczki kuchennej szafki. - Czy macie coś nowego?

- Nie. - W  jego  głosie  zabrzmiało  straszliwe  znużenie,  wręcz 

rezygnacja. - Ta kobieta nie jest w stanie mówić.

- Czy choć trochę spałeś?
- Prześpię  się  później.  Ale  nie  będę  ci  teraz  zawracać  głowy. 

Chciałem tylko powiedzieć, że wczoraj wolałbym zostać.

- Chcesz  mi  uświadomić,  że  nie  jesteś  z  tych,  co  to  mówią: 

„Dzięki, proszę pani, ale ja już spadam".

- Właśnie.
- Nigdy tak o tobie nie myślałam,
- To dobrze. - Te dwa słowa były niczym serdeczny uśmiech. A 

zatem coś osiągnęła. - Porozmawiamy później.

- Zaczekaj. Mam pomysł.
- Pomysł?! - Jego głos stał się podejrzliwy.

Ale to nie ostudziło zapału Karen, która szybko zaczęła wyjaśniać 

swój plan.

background image

- Kiedy  tylko  zobaczymy  coś  podejrzanego - zakończyła - w 

ciągu kilku minut wkroczycie do akcji.

- To  najbardziej  niedorzeczny  plan,  jaki  słyszałem  od  lat! -

odparł z irytacją. - Twój pomysł tylko ułatwi wszystko temu draniowi. 
Chcesz mu podać na tacy kolejną ofiarę?  Żeby zgwałcić kobietę, nie 
będzie musiał nawet włamywać się do jej domu!

Jego  reakcja  nie  powinna  była  Karen  zaskoczyć.  Zawsze 

wiedziała, że Neal jest męskim szowinistą i po prostu na chwilę o tym 
zapomniała.  Właściwie  zapomniała  o  tym  celowo.  Zabawne,  co 
mężczyzna potrafi zrobić z kobietą.

Niemniej  w  jego  słowach  było  trochę  racji.  Ostatecznie  miał 

naturę - do licha, pracę - która kazała mu chronić i bronić innych i jej 
sugestię zapewne odebrał jako zakwestionowanie swych umiejętności. 
Przeczekała zatem jego wybuch spokojnie.

- Może źle ci to wszystko wyjaśniłam - powiedziała.
- Kobiety  patrolowałyby  ulicę  grupowo,  po  trzy  lub  cztery  w 

każdym  zespole.  Mogłyby  nawet  prowadzić  na  smyczach  psy,  mieć 
latarki. Jeśli każdy patrol zaopatrzy się w telefon komórkowy...

- Nie obchodzi mnie, co ze sobą wezmą - przerwał jej stanowczo.

- Mamy tu biegającego na wolności psychopatę, a ty chcesz w środku 
nocy  wypuszczać  na  ulice  kobiety.  Moja  odpowiedź  brzmi:  nie.  Raz 
na zawsze wybij sobie ten pomysł z głowy.

- Cieszy cię świadomość, że kobiety są bezradne
- warknęła. To tyle, jeśli chodzi o panowanie nad sobą.
- Ja przynajmniej  proponuję jakieś konstruktywne  rozwiązanie -

syknęła  ze  złością. - Czy  masz  inne?  Nie  mówię  o  waszej  taktyce, 
która okazała się do niczego.

Kiedy odkładała słuchawkę, dobiegło ją ciche przekleństwo. Gdy 

biegła do drzwi, telefon zadzwonił ponownie.

Jesienią  ruch  w  sklepie  malał,  będzie  zatem  miała  dużo  czasu, 

żeby zadzwonić wszędzie tam, gdzie zechce.

Słysząc,  że  nikt  nie  podnosi  słuchawki,  Neal  ponownie  zaklął. 

Miał  nadzieję,  że  Karen  nie  zacznie  realizować  swego  idiotycznego 
planu. Ale po plecach przeszedł mu zimny dreszcz; zbyt dobrze już ją 
znał.  Pani  Kwiaciarka  miała  działanie  we  krwi,  była  upartą  i 
porywcza. Mógł się pocieszać tylko myślą, że mężczyźni - mężowie, 
ojcowie i narzeczeni - wybiją kobietom ten pomysł z głowy.

background image

Niechętnie odłożył słuchawkę. W tej chwili nie miał czasu jechać 

do szklarni, ale przy najbliższej okazji wstąpi tam i przemówi Karen 
do  rozsądku.  Ona  wyobraża  sobie,  że  patrolowanie  ulic  jest  takie 
proste,  jak  obserwowanie  z  własnego  okna  sąsiedniego  domu.  Tak 
naprawdę, jeśli przeforsuje swój pomysł, wystawi tylko kozła pod nóż 
rzeźnika.  Gdyby  jeszcze  w  skład  poszczególnych  grup  wchodziły  co 
najmniej  cztery  kobiety...  Lecz  jeśli  Karen  nie  zdoła  zebrać 
odpowiedniej  liczby  ochotniczek  i  grupy  liczyć  będą  po  trzy  osoby? 
Niech jedna nie przyjdzie. Oczywiście  ta z psem. Pozostałe  dwie nie 
zrezygnują;  będą  się  czuły  zobowiązane.  I  teraz  tropiący  je  drań  nie 
będzie miał szczególnych trudności, aby tę dwójkę rozdzielić.

Z  innego  punktu  widzenia,  Karen  nieświadomie  zmierzała 

stworzyć straż obywatelską. Nie zakładała użycia broni. Ale jak długo 
utrzyma  się  taki  stan  rzeczy?  Zapewne  do  patroli  zechcą  dołączyć 
mężczyźni,  i  w  końcu  któryś  z  nich  uprze  się,  aby  żona  wsunęła  do 
torebki pistolet. Nocą łatwo dać się ponieść nerwom. Plama ciemności 
między  latarniami,  szelest  wiatru  w  gałęziach  wielkich  klonów, 
zabłąkany  pies  przewracający  pojemnik  ze  śmieciami,  światła 
nadjeżdżającego powoli samochodu - i już dłoń zaciska się na kolbie 
pistoletu,  palec  spoczywa  na  spuście.  W  wyjątkowo  stresującej 
sytuacji nawet doświadczeni policjanci potrafią bez potrzeby otworzyć 
ogień.  To  jasne  jak  słońce,  że  zdenerwowana  kobieta  może  zacząć 
strzelać, zanim zdrowy rozsądek weźmie w niej górę.

Neal  ze  znużeniem  przeciągnął  dłonią  po  twarzy  i  rozejrzał  się 

wokół. Na posterunku panował nieopisany chaos, nad którym jednak 
sprawowano  jeszcze  kontrolę.  Telefony  dosłownie  się  urywały. 
„Herald"  zdążył  już  na  pierwszej  stronie  donieść  o  najnowszym  i 
najbardziej brutalnym gwałcie.

Neal był wściekły, że gazeta podała wszystkie szczegóły, ale nie 

mógł temu zapobiec.  Takim rzeczom  nigdy nie  dawało  się zapobiec. 
Kiedy  ludzie  mają  świadomość,  że  znają  wszystko  ze  szczegółami,
czują się ważniejsi i podniesieni na duchu.

Ostatnia  ofiara  gwałtu,  fryzjerka  Toni  Santos,  niedawno 

skończyła  szkołę  średnią.  Znalazła  ją  koleżanka,  z  którą  dzieliła 
mieszkanie, a która wybrała się ze swym chłopakiem na weekend do 
Port Townsend. Po drodze jednak doszło między nimi do sprzeczki i 
zamiast  zgodnie  wsiąść  na  prom,  dziewczyna  uparła  się,  że  chłopak 
musi  odwieźć  ją  do  domu.  W  niewielkim,  wynajmowanym 

background image

mieszkaniu  grał  telewizor.  Dziewczyna  o  mało  nie  potknęła  się  o 
leżącą  na  podłodze  koleżankę.  Toni  miała  zakrwawiony  nos,  twarz 
purpurową  i  groteskowo  spuchniętą,  a  każdemu  jej  oddechowi 
towarzyszył  głośny  jęk  bólu.  Ubrana  była  tylko  w  obcisłą  koszulkę 
gimnastyczną.

W szpitalu nastawiono jej szczękę, ale nie mogła jeszcze mówić. 

Pogrążona  w  bólu  i  szoku,  nie,  reagowała  na żadne  bodźce 
zewnętrzne.  Kiedy  nie  spała,  wpatrywała  się  pustym  wzrokiem  w 
przestrzeń.

Koleżanka jednak chętnie opowiedziała wszystko, co wiedziała o 

Toni. Ofiara nie miała chłopaka; w ciągu roku spotykała się z kilkoma 
mężczyznami,  lecz  żadnego  z  nich  nie  było  na  liście  znajomych 
poprzednich  ofiar.  Kiedy  przez  okno  sypialni  wdarł  się  napastnik, 
Toni  zapewne  ćwiczyła  aerobik.  Głośna  muzyka  zagłuszyła  trzask 
pękającej  szyby.  W  magnetowidzie  znajdowała  się  przewinięta 
automatycznie  kaseta  z  nagraniem  Jane  Fondy.  Koleżanka 
oświadczyła,  że  Toni  miała  kilka  podobnych  kaset  i  każdego  dnia 
sumiennie ćwiczyła.

Podobnie  jak  pierwsza  ofiara,  Toni  nie  mieszkała  sama. 

Gwałciciel  skądś  znał  plany  jej  współlokatorki  i  wiedział,  że  tego 
wieczoru  Toni  z  pewnością  będzie  sama.  Pytanie  tylko,  ilu  osobom 
powiedziała o tym Toni lub jej koleżanka.

Noc  była  ciemna,  wilgotna  mgła  tłumiła  żółty  blask  ulicznych 

latarni.  Na  tyłach  jednego  z  domów  ujadał  pies,  ale  trudno  było 
określić  dokładnie  miejsce.  Mgła  tłumiła  też  dźwięki.  Karen 
przełożyła  parasolkę  do  drugiej  ręki  i  skierowała  strumień  światła 
latarki  na  skraj  żywopłotu.  Dostrzegła  jedynie  podjazd  i  ustawione 
obok garażu pojemniki na śmieci.

Po  drugiej  stronie  ulicy  coś  się  poruszyło  i  idąca  obok  matki 

Abby  wstrzymała  oddech.  Zanim  Karen  zdążyła  skierować  w  tamtą 
stronę latarkę, Joan oświetliła przeskakującego przez ogrodzenie kota. 
Była w tej chwili równie zła, jak przed sekundą wystraszona.

Jeszcze  miesiąc  temu  Karen  szłaby  ulicą  o  dziesiątej  wieczorem 

bez najmniejszych obaw. Teraz, będąc sama, nie wychyliłaby nosa za 
drzwi.  Zamiast  kojącego  widoku  znajomych  drzew,  widziała  jedynie 
zalegający między nimi cień. Irytowało ją, że na każdy nieoczekiwany 
dźwięk  serce  zaczyna  jej  mocniej  bić,  a  na  widok  nadjeżdżającego 
samochodu kuli się ze strachu.

background image

W  końcu  kobiety  wzięły  sprawy  w  swoje  ręce  i  była  to  jej 

zasługa.  Okazało  się  także,  że  nie  była, w  swym  pomyśle 
osamotniona.

Każdy  jej  telefon  spotykał  się  z  entuzjastycznym  przyjęciem. 

Pierwsze znajome, do których zadzwoniła, podsunęły jej swoje, a te z 
kolei następne ochotniczki. Późnym popołudniem Karen czuła się jak 
generał  planujący  kampanię.  Rozłożyła  na  stole  plan  miasta  i 
wyznaczyła grubymi, czerwonymi liniami sektory, w których działać 
miały patrole.  O zmierzchu  jej armia, uzbrojona  w latarki, telefony  i 
domowe psy, gotowa była do ataku.

W  skład  jej  grupy  wchodziła  Abby,  mieszkająca  w  sąsiednim 

domu  Joan  oraz  Chelsea  Cahill,  przebywająca  jeszcze  u  rodziców, 
których  dom  znajdował  się  w  pobliżu  domu  Karen.  Chelsea,  która 
była w nieco lepszej formie psychicznej, postanowiła wziąć udział w 
patrolowaniu miasta.

- Czy  wyobrażasz  sobie,  jak  parszywie  się  czułam? - zapytała, 

gdy  Karen  do  niej  zadzwoniła. - I  jaka  byłam  wściekła? - Głos  jej 
zadrżał. - Gdybym mogła, rozszarpałabym go na kawałki. Czasami aż 
kipię ze złości, ale nie mogę nic zrobić. Ty dajesz mi szansę.

Joan  zabrała  ze  sobą  psa,  spaniela  mieszańca,  który  cały  czas  z 

upodobaniem  węszył  i  podnosił  nogę  przy  każdej  latarni  oraz  przy 
kołach zaparkowanych samochodów.

- Pies obronny to nie jest - przyznała ponuro Joan, kiedy spotkały 

się  przed  jej  domem - ale  słuch  i  węch  ma dużo  lepsze  niż  my. 
Czasami nawet potrafi zdrowo ujadać. Poza tym uwielbia spacery.

- Miałaś  doskonały  pomysł  z  psem - odrzekła  Karen. - Sama 

zastanawiałam się, czy jakiegoś sobie nie kupić.

- Naprawdę? - zapytała Abby. - Cudownie! Ale jestem pewna, że 

Maggie nie znosi psów.

- Maggie  nie  znosi  wszelkich  czworonożnych  stworzeń.  I 

większości dwunożnych. Ale na pewno się poprawi.

- Czy  możemy  już  jutro  pojechać  do  schroniska  dla  zwierząt? -

zapytała Abby ż ożywieniem. - Jeśli weźmiemy psa...

- Na razie widzę i słyszę coś groźniejszego.

Nawet  Abby  zamilkła,  gdy  w  głębi  ulicy  zobaczyły  światła 

reflektorów,  a  po  chwili  minął  je  samochód.  I  znów  to  samo; 
podstępny  strach,  za  który  Karen  czuła  do  siebie  złość  i  pogardę. 
Niebezpieczeństwo  może  się  czaić  wszędzie.  A  przecież  nie 

background image

zamierzała  bać  się  każdego  mężczyzny,  który  wstąpi  do  jej  sklepu, 
skrzypienia  ocierających  się  o  siebie  na  wietrze  konarów  drzew, 
przejeżdżającego  powoli  jezdnią  samochodu.  Przecież  w  taki  sposób 
nie da się żyć.

- Dlaczego nie zaczęłyśmy patroli w księżycową noc? - zapytała 

trochę za głośno Joan. - Ta mgła budzi we mnie lęk.

Abby przysunęła się bliżej matki i przy każdym kroku ocierała się 

o nią ramieniem. Przez dobrą minutę panowało milczenie.

I  nagle  ciszę  przerwała  Chelsea,  recytując  poważnym  tonem 

dziwaczną litanię:

- Od  upiorów  i  duchów,  długonogich  bestii  i  stworów 

czyhających w mroku, uchroń nas Panie!

- Amen - mruknęła Joan.

Mijając  podwórko  przed  jednym  z  domów,  Karen  i  Chelsea 

oświetliły  podjazd.  Blask  latarki  wyłuskał  z  mroku  krzaki,  gałęzie 
drzew i czerwony rowerek na trzech kółkach. Nie dostrzegły żadnego 
ruchu; wszędzie kłębiła się mgła.

- Lepiej  o  czymś  porozmawiajmy - odezwała  się  pospiesznie 

Abby.

- Chętnie - równie  szybko  zgodziła  się  Chelsea. - Co  słychać  u 

was w szkole?

Córka Karen nigdy nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Przy 

niewielkiej  zachęcie  potrafiła  paplać  o  wszystkim,  od  algebry -
potwornie nudna - .. zaczynając, a na chłopcach kończąc. Tym razem 
zaczęła  od  chłopaka,  który  chciał  wyjść  z  nią  z  sali  gimnastycznej  i 
„zrobić to" za szkołą. Joan stanęła jak wryta.

- Czy chłopcy nie próbują już nawet niczego udawać?
- Ani trochę - odrzekła z melancholią Abby.

Karen dostrzegła okazję włączenia się do rozmowy i natychmiast 

z niej skorzystała.

- Chelsea, ty często umawiałaś się na randki - powiedziała. - Czy 

faceci w wieku dwudziestu, trzydziestu lat są lepsi?

Chelsea  chwilę  zwlekała  z  odpowiedzią  i  Karen  zrobiło  się 

głupio,  że  zadała  jej  to  pytanie.  Może  Chelsea  w  ogóle  nie  chce 
myśleć  o  mężczyznach?  Lecz  kiedy  jej  przyjaciółka  w  końcu  się 
odezwała, mówiła opanowanym głosem.

- Nigdy  nie  dostałam  aż  tak  brutalnie  szczerej  propozycji.  Ale 

przyznaję, że wielu chłopaków, gdy tylko zgadzałam się iść z nimi na 

background image

kolację,  od  razu  traktowało  to  jako... - odwróciła  się  i  spojrzała  na 
Karen - ...hm, zachętę do czegoś więcej.

- Harry  zawsze  się  zachowywał  przyzwoicie - mruknęła  Joan, 

mając na myśli swego brzuchatego męża.

- Chelsea,  czy  nie  spotykałaś  się  przypadkiem  z  Henrym 

Lyonsem? Tym okulistą. Czy to też taki prostak?

- Spotykałaś  się  z  Lyonsem? - Abby  wytrzeszczyła  oczy. -

Przecież on już łysieje.

- Niektórzy mężczyźni zaczynają łysieć w wieku dwudziestu lat, 

czasami wcześniej. - Karen poczuła się w obowiązku pouczyć córkę. -
Mężczyzna może być łysy, a jednocześnie bardzo pociągający.

- Na przykład Sean Connery - zauważyła Joan, a Chelsea i Karen 

przytaknęły z entuzjazmem.

- Ależ on jest stary.
- Ale nie Henry - odparła Chelsea. - Henry jest w porządku, tylko 

nie  odpowiadaliśmy  sobie  charakterami.  On  lubi  kluby  jazzowe  i 
maleńkie, eleganckie knajpki na Broadwayu w Seattle, ja wolę pizzę i 
filmy  psychologiczne.  Myślę,  że  jestem  osobą  o  niewyszukanym 
smaku.  Henry  nie  pomógłby  mi  w  przedszkolu.  Nie  pomógłby 
malować  dziecku  obrazka  ani  nie  wytarłby  pięciolatkowi  nosa. 
Mógłby sobie przy tym zabrudzić ręce. Wiesz, o co mi chodzi.

Karen  doskonale  rozumiała,  o  czym  mówi  przyjaciółka. 

Obserwując  kiedyś  pana  doktora,  przechadzającego  się  po  jej 
szklarniach  w  markowych  spodniach  i  równie  drogiej  koszulce  polo, 
doszła  do  przygnębiającego  wniosku,  że  on  nigdy  nie  pozwoliłby 
sobie  na  brud  za  paznokciami.  Zapewne  używał  któregoś  z  tych 
śmiesznych  i  kosztownych  organicznych  mydeł  z  katalogu 
ogrodniczego,  a  przy  daliach  pracował  w  nakolannikach,  aby  nie 
zabrudzić spodni, i w rękawiczkach z safianu, aby ochronić ręce.

- Ale przecież - upierała się Joan - muszą być w szkole chłopcy, 

którzy potrafią zachować się szarmancko.

Doszły do końca ulicy i na skrzyżowaniu  skręciły w inną.  Abby 

najwyraźniej  zapomniała  już  o  strachu.  Rozwodziła  się  o  Brianie, 
który  tamtego  piątkowego  popołudnia  w  wielkim  meczu  z 
reprezentacją szkoły ze Stanwood zdobył punkty z przyłożenia.

- Kiedy zbiegał z boiska, uśmiechnął się do mnie. A kiedy zdjął 

kask, był cały spocony i wyglądał tak...

- Urwała, jakby zabrakło jej słów.

background image

Seksownie. Karen nie wypowiedziała jednak tego słowa na głos.

- Po męsku - podpowiedziała Joan.

Chelsea  milczała  i  Karen  spojrzała  na  nią  z  ukosa.  Co  czuje  jej 

przyjaciółka,  uczestnicząc  w  rozmowie  o  mężczyznach,  seksie  i 
randkach?  O  Henrym  Lyonsie  mówiła  jednak  bardzo  rozsądnie;  czy 
nie  za  rozsądnie?  Co  będzie,  gdy  jakiś  mężczyzna  pocałuje  ją  lub 
położy  jej  dłoń  na  ramieniu?  Czy  bliski  wręcz  przemocy  stosunek  z 
mężczyzną  nie  będzie  jej  przywodzić  na  myśl  tamtego  strasznego 
zdarzenia?

Jak  dotąd  Chelsea  nie  przejawiała  chęci  do  rozmowy  z 

przyjaciółką  o  swych  uczuciach,  a  Karen  nie  chciała  jej  do  niczego 
zmuszać. A już na pewno nie tego wieczoru i nie w obecności Abby. 
W wieku czternastu lat jej córka i tak jest zanadto uświadomiona i ma 
za dużą wiedzę.

- Steph uważa, że wszyscy chłopcy są niedojrzali - stwierdziła w 

końcu  Chelsea.  Stephanie  była  jej  młodszą  siostrą  i  chodziła  do 
ostatniej  klasy  szkoły  średniej. - Nie  wierzyłam  jej  do  czasu,  kiedy 
niedawno pełniłam dyżur podczas zabawy szkolnej. To ona mnie na to 
namówiła. Nie mogła przecież dopuścić do tego, żeby przyszedł nasz 
ojciec  lub  mama.  Wie,  że  słysząc,  jak  teraz  rozmawiają dzieciaki, 
dostaliby  zawału.  Co  drugie  słowo  to  przekleństwo.  Już  moje 
przedszkolaki mają bogatsze słownictwo.

- To  tylko  taki  swobodny  sposób  mówienia - wyjaśniła  Abby 

nonszalancko. - Chodzi mi o to, że przy rodzicach nigdy takich słów 
nie używamy.

- Chyba że coś się przypadkowo wypsnie - zauważyła Karen.

Abby puściła jej słowa mimo uszu.

- Steph  powinna  się  cieszyć,  że  ma  taką  dorosłą  siostrę  jak  ty. 

Widziałam, że wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć. A tu zanosi się 
na  to,  że  na  najbliższej  zabawie  dyżur  będzie  pełnić  moja  matka. 
Mamo, nie obrażaj się, ale to jest upokarzające.

Wszyscy  chłopcy  chcieli  z  tobą  tańczyć...  Och,  mój  Boże! -

pomyślała Karen, do której nie dotarły już ostatnie słowa córki

- Chelsea,  kiedy  miałaś  ostatni  dyżur? - Aż  się  zdziwiła,  że 

zadała to pytanie tak spokojnym tonem.

Niespodziewanie  Chelsea  bardzo  się  zaniepokoiła.  Niczym  na 

zwolnionym filmie  odwróciła  się  do Karen, a na jej twarzy  pojawiło 
się przerażenie.

background image

- To było... to było tuż przed...
- Jak  długo  przed? - zapytała  z  naciskiem  Karen.  Czuła 

wprawdzie na sobie zdumiony wzrok Abby

i  Joan,  ale  uwagę  skupiła  na  przyjaciółce,  która  odparła 

ochrypłym szeptem:

- Cztery  dni.  Później  nie  mogłabym  już  przyjść  na  dyżur.  Nie 

byłabym w stanie znieść widoku tańczących. - Pokręciła głową. - Nie 
mogłabym.

- A  więc  zabawa  była  w  piątek.  Jesteś  tego  pewna?  Chelsea 

kręciła bezradnie głową.

- Nawet  przez  myśl  mi  nie  przeszło...  Kompletnie o  tym 

zapomniałam.  Nie  wspominałam  o  tym  policji,  ani  nikomu. - Na 
twarzy  odmalowała  się  jej  rozpacz. - Ale  on  przecież  nie  był 
nastolatkiem! Tego jestem pewna.

Karen chwyciła Chelsea za ręce.

- Naprawdę  jesteś  pewna?  Przypomnij  sobie,  jak  wyrośnięci  są 

niektórzy uczniowie ostatnich klas. Mogą być tak potężnie zbudowani 
jak  dorośli  mężczyźni.  Ale  tak  czy  owak... - zacisnęła  usta - ...na 
zabawie  byli  również  dorośli.  Nauczyciele,  ojcowie  albo...  czy  ja 
wiem.  Czy  do  tańca  grał  jakiś  zespół?  Czy  były  to  dzieci?  Czy  ktoś 
pomagał im rozstawiać sprzęt?

Chelsea  tak  mocno  zacisnęła  dłonie,  że  wbiła  paznokcie  w  rękę 

Karen.

- Nie wiem. Och, Boże, nie chcę o tym myśleć. Karen odwróciła 

głowę.

- Abby, ty chodzisz prawie na każdą zabawę. Czy Lisa Pyne też 

miała kiedyś dyżur?

Zanim  dziewczyna  zdążyła  otworzyć  usta,  Karen  znała 

odpowiedź.  Zaskoczona  Abby  wydała  dźwięk  przypominający 
czkawkę i Joan odruchowo przytuliła ją do siebie.

- Tak. Na tydzień przed tym, jak zachorowała. To znaczy, zanim 

została...

Zanim  została  zgwałcona.  Do  Karen,  niczym  z  niezmierzonej 

dali, dotarły własne słowa:

- Myślę, że lepiej będzie, jak zadzwonimy do Neala.

I to natychmiast.

background image

Gdy zadzwonił telefon, Neal gapił się bezmyślnie w telewizor, w 

którym puszczano jakiś serial policyjny. Neal wyłączył fonię i sięgnął 
po słuchawkę.

- Tak?
- Neal?

Rozpoznał  jej  głos  natychmiast,  a  z  tonu  wywnioskował,  że 

zdarzyło  się  coś  wyjątkowego.  Tak  gwałtownie  wyprostował  się  na 
składanym krześle, że mebel zatrzeszczał.

- Nic ci się nie stało?
- Nie, mnie nic.
- A więc komu?
- Nikomu.  To  znaczy  nie  było  kolejnego  gwałtu.  Po  prostu 

rozmawiałyśmy z Joan... to moja sąsiadka... z Abby i Chelsea. Czegoś 
się dowiedziałam.

W  kilku  słowach  opowiedziała  mu  treść  rozmowy.  Chelsea 

Cahill,  w  piątek  poprzedzający  gwałt,  miała  dyżur  na  zabawie 
szkolnej. W następny piątek dyżur pełniła Lisa Pyne. Dwa dni później 
i ona została zgwałcona.

- Dlaczego,  do  diabła,  panna  Cahill  nic  mi  o  tym  nie 

wspomniała?

Zerwał się na równe nogi i krążył po pokoju, na ile pozwalała mu 

długość  przewodu  telefonicznego.  Był  wściekły  na  siebie  i  na  cały 
świat.  Chelsea  Cahill  wspominała  mgliście  o  jakiejś  „funkcji"  w 
szkole. Dlaczego nie użyła słowa „taniec"?

Powinien  był  wtedy  podążyć  tym  tropem.  I  w  normalnych 

okolicznościach tak by postąpił, ale dziewczyna zapewne coś dodała i 
jego myśli pobiegły innym torem.

- Pytałem ją przecież, czy ostatnio tańczyła.
- Chodzi  właśnie  o  to,  że  nie - wyjaśniła  Karen. - Jej  siostra 

prosiła  ją,  żeby  przyszła  na  dyżur.  Czas  spędziła  na  patrolowaniu 
łazienki i okolic sali gimnastycznej.

- Czy ktoś prosił ją do tańca?
- Zdaniem  Abby  tuzin  facetów.  Chelsea  dokładnie  nie  pamięta 

kto. Wydaje się jej, że Joe Gardner, kilku innych mężczyzn pełniących 
dyżur i chłopcy z najstarszych klas. Chyba żaden z nich...

- Może tak, może nie - odparł ponuro.
- Ale  skoro  inne  ofiary  gwałtu  też  pełniły  dyżur... - zaczęła  z 

wahaniem Karen.

background image

- Nie wszystkie - odparł. - Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. 

Ale mamy przynajmniej nowy trop.

Chwilę  milczał,  zbierając  myśli.  Nie  jest  jeszcze  za  późno,  aby 

zadzwonić  do  Kathleen  Madsen  i  Toni  Santos.  A  później,  jeśli  pani 
Feeney zgodzi się zostać z Kristą i Michaelem, pojedzie do Chelsea, 
żeby przesłuchać ją jeszcze raz.

- Zapytaj  pannę  Cahill,  czy  mogę  ją  jeszcze  dziś  odwiedzić  i 

zadać kilka pytań. Muszę mieć nazwiska wszystkich, którzy byli na tej 
zabawie.

Dobiegły go stłumione głosy naradzających się kobiet. Po chwili 

w słuchawce znów rozległ się głos Karen.

- W porządku.  Ale Chelsea  prosi o spotkanie  u  mnie, ponieważ 

mieszka  teraz  u  rodziców.  Leżą  już  zapewne  w  łóżku  i  Chelsea  nie 
chce ich niepokoić.

- Dobrze.  Najpierw  muszę  zadzwonić  w  kilka  miejsc.  Pomyśl 

tylko, Karen! Chyba trafiliśmy na trop, którego szukaliśmy.

Znużenie,  jakie  na  początku  rozmowy  wyraźnie  wyczuwała  w 

głosie Neala, zniknęło bez śladu.

Najpierw  zatelefonował  do  pani  Feeney,  która,  choć  zaspana, 

zgodziła  się  pójść  do  Michaela  i  Kristy.  Potem  zadzwonił  do 
koleżanki Toni Santos.

- Tak, w zeszłym tygodniu Toni była na zabawie
- oświadczyła. - Szkołę skończyła dopiero w tym roku i ma tam 

wielu  znajomych.  Ale  pozostała  tam  krótko.  Powiedziała,  że 
wynudziła się jak mops.

- A  czy  wymieniała  jakieś  nazwiska?  Kogoś,  z  kim  tańczyła? 

Albo kogoś, kto chciał z nią tańczyć?

- Nie pamiętam - odparła koleżanka. - Przykro mi. Zresztą i tak 

bym  nie  wiedziała,  o  kim  mówi,  bo  nie  chodziłam  tutaj  do  szkoły. 
Czasami  na  okrągło  opowiada  o  szkole,  ale  ja  tylko  przyciszam 
głośniki  i kiwam głową. Cóż mogą mnie obchodzić  ludzie, których i 
tak nie znam? - zapytała, oczekując, że Neal przyzna jej rację.

Skąd  on  to  zna?  Z  tego  samego  powodu  często  musiał  zbywać 

własne dzieciaki. Wprawdzie za każdym razem czuł się trochę nie w 
porządku, ale przeważnie nie miał czasu na takie głupstwa.

- Jeśli  jednak  pani  przypomni  sobie  jakieś  nazwiska,  proszę  o 

telefon - odparł. - To bardzo ważne.

- Oczywiście.

background image

Miał  tego  wieczoru  sporo  szczęścia.  Kathleen  Madsen  również 

była w domu.

- Nie - odparła. - Nie  miałam  dyżuru  na  żadnej  zabawie. 

Przyrzekłam sobie nigdy takich rzeczy nie robić.

- A czy w przeszłości nie pełniła pani dyżurów? - Niczym tonący 

brzytwy, Neal rozpaczliwie chwytał się każdej możliwości.

- Przykro  mi,  ale  nie. - W  jej  głosie  zabrzmiał  wyraźnie 

przepraszający  ton. - Moja  rodzina  tak  jest  zaangażowana  w  piłkę 
nożną, że nie mamy na nic czasu.

Neal  musiał  wszystko  jeszcze  raz  przemyśleć.  To  właśnie 

Kathleen  Madsen  sprawiła,  że  od  początku  nie  wiązał  ze  sobą  tych 
dwóch  spraw.  Poza  sporadycznymi  rozmowami  z  nauczycielami,  ze 
szkołą  nie  miała  nic  wspólnego.  Czyżby  stała  się  ofiarą  gwałtu  z 
innego powodu niż pozostałe kobiety?

Nie, to niemożliwe! - pomyślał rozczarowany. Kathleen również 

drań  kazał  tańczyć.  Jej  przypadek  pasował  do  ogólnego  schematu. 
Musiała  zatem  mieć  coś  wspólnego z  pozostałymi  ofiarami  gwałtu. 
Musi istnieć jakiś wspólny element.

- I nigdy nie była  pani na zabawie  szkolnej?  Nie odwoziła pani 

na nią syna, nie przyjeżdżała po niego?

- Raz  go  odwiozłam - odparła  z  wyraźnym  zdziwieniem. -

Pamiętam,  że  nawet  wysiadłam  z  samochodu,  żeby  porozmawiać  z 
jedną z matek. Tak naprawdę... - Teraz mówiła już wyraźnie szybciej.
- Tak  naprawdę,  to  zostawiłam  samochód  i  weszłam  do  sali 
gimnastycznej.  Byłam  tam  ze dwadzieścia  minut,  może pół  godziny. 
Porozmawiałam  z  kilkoma  osobami.  Odrzuciłam  nawet  kilka 
zaproszeń do tańca. - Umilkła i po chwili dodała cicho: - No proszę, 
kompletnie o tym zapomniałam.

Neala ogarnęło podniecenie, ale zdołał zapanować nad głosem.

- Czy pamięta pani, kiedy to było?
- Patrzę właśnie w kalendarz - powiedziała tak cicho, że z trudem 

ją  dosłyszał. - Dziewiątego  września.  Następnego  dnia  zostałam 
napadnięta.  Pamiętam  dokładnie,  ponieważ  był  to  dzień  rozpoczęcia 
rozgrywek piłkarskich. Nie pojechałam wtedy z Kurtem na mecz.

- Pani  Madsen - poprosił  łagodnie - proszę  sobie  dokładnie 

przypomnieć,  kto  prosił  panią  do  tańca.  I  kto  mógł  wpaść  w  gniew, 
kiedy pani mu odmówiła.

background image

Rozdział 9
Neal zamknął notatnik.

- Jeśli przypomni sobie pani jeszcze kogoś...
- To zadzwonię - obiecała Chelsea.

Przez  cały  czas  siedziała  sztywno  ze  złożonymi  na  kolanach 

dłońmi.  Teraz,  niczym  uczennica  na  dźwięk  dzwonka,  zerwała  się  i 
ruszyła w stronę drzwi.

- Karen,  muszę  już  lecieć - powiedziała  szybko. - Nie  chcę 

niepokoić rodziców. Dzięki za wszystko. Porozmawiamy później.

- Zaczekaj! - zawołała  Karen,  biegnąc  za  nią  do  kuchni. - Nie 

możesz wracać sama. Wezmę kurtkę i...

- Ja odprowadzę pannę  Cahill - dobiegł ją zza pleców spokojny 

głos Neala.

Wrócił po pięciu minutach. Karen bez słowa wręczyła mu puszkę 

piwa  i  poszli  do  salonu.  Ponieważ  nie  spodziewała  się  tego  dnia 
niczyjej  wizyty,  w  domu  panował  lekki  bałagan.  Na  kanapie  leżała 
torba z podręcznikami Abby,  na stole porozrzucane  kwity i  rachunki
bankowe, na przykurzonym pianinie widniały suche płatki zwiędłych 
kwiatów.  Nieładu  dopełniały  piętrzące  się  na  półce  książki.  Na 
jednym z krzeseł leżał stos prospektów  reklamowych,  których Karen 
nie zdążyła wysłać. Miły, domowy rozgardiasz.

Ale  Neal  nawet  się  nie  rozejrzał.  Usiadł  na  największym  z 

bujanych foteli, otworzył notes i upił łyk piwa.

- Czy twoja przyjaciółka ma kłopoty z pamięcią, czy też tylko nie 

chce nic mówić? - spytał.

Karen doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Chelsea była uparta, 

każde  imię  i  nazwisko  trzeba  było  wyciągać  z  niej  siłą.  Zrzuciła  na 
podłogę torbę z podręcznikami, usiadła na kanapie i podciągnęła pod 
siebie nogi.

- Podejrzewam, że pod wpływem szoku coś jej się zablokowało -

odparła,  starając  się  zachować  lojalność  wobec  przyjaciółki. - Może 
podświadomie nie chce wiedzieć, kto ją zgwałcił? Albo może się boi, 
że ten ktoś dowie się, że z tobą współpracuje? - Zmarszczyła czoło. -
Poza  tym,  skoro  nie  pracuje  w  szkole,  może  nie  znać  wielu  nowych 
nauczycieli, a rodziców uczniów już zapomniała. Może naprawdę nie 
pamięta ich nazwisk.

Neal chrząknął.

background image

- Gdy przestępca  zostaje  schwytany  i  osądzony,  większość  jego 

ofiar  szybko  wraca  do  równowagi.  Świadomość,  że  w  pobliżu  krąży 
potwór, jest przerażająca. Czy nie rozumie tej oczywistej prawdy?

- A skąd ja czy ty mamy wiedzieć, co Chelsea naprawdę czuje? -

zapytała Karen. - Nas przecież nikt nie zgwałcił.

Mimo że nie odezwał się słowem, widok zaciśniętych warg Neala 

powiedział  jej,  że  myśli  podobnie.  Zwykły  przypadek  sprawił,  że  to 
nie  Karen  stała  się  ofiarą.  Po  prostu  kiedy  odwoziła  Abby  na  tańce, 
nie  zatrzymała  się  w  szkole  na  pogawędkę.  Dopiero  ostatnio  Joe 
Gardner,  ustalając  plan  dyżurów  na  kolejne  sześć  tygodni,  zaczął  jej 
wiercić dziurę w brzuchu.

Zwykły przypadek.
Przypomniała  sobie  Abby,  jak  za  każdym  razem  wyskakiwała 

radośnie z samochodu i machała jej ręką na pożegnanie.

- Może  moja  córka  nam  pomoże?  Ona  jest  bardzo 

spostrzegawcza.  Zresztą,  gdyby  nie  ona,  nie  dowiedzielibyśmy  się  o 
tym nowym tropie.

Gdy tylko  pojawił  się  Neal, Karen  odesłała  Abby  do  jej pokoju. 

Dziewczyna  nie  znosiła,  gdy  matka  traktowała  ją  jak  dziecko,  tym 
razem  jednak  Karen  nie  miała  zamiaru  pozwolić,  żeby  jej  córka 
słuchała  drastycznych  opowieści.  Choć  zawsze  powtarzała  Abby,  że 
ma na siebie uważać, nie chciała, by patrzyła na nauczycieli lub ojców 
swych  kolegów  jak  na  potencjalnych  gwałcicieli.  Ostatecznie  Abby 
wyszła  z  pokoju  i  tak  mocno  trzasnęła  drzwiami,  że  zakołysał  się 
stojący  na  pianinie  wazon.  A dobiegająca  z jej pokoju  cisza  również 
była bardzo wymowna.

Neal upił kolejny łyk piwa i opuścił głowę.

- Jeśli  naprawdę  uważasz,  że  mogła  zapamiętać  coś,  o  czym 

zapomniała panna Cahill, chciałbym porozmawiać z twoją córką.

- Abby? - zawołała Karen. - Możesz przyjść do nas na chwilę?
- Po co? - dobiegł głos zza zamkniętych drzwi.
- Bo ja tak mówię.

Nieoczekiwanie  przypomniała  sobie,  że  jako  nastolatką  solennie 

sobie przyrzekała, że do własnych dzieci nigdy nie będzie się odzywać 
w  taki  sposób.  Wtedy  jednak  jeszcze  nie  wiedziała,  jak  bardzo 
nastolatka  potrafi  być  denerwująca.  Siebie  uważała  za  wyjątkowo 
rozsądną.

background image

Niezależnie  od  wszystkiego,  jej  taktyka  przyniosła  pozytywny 

skutek.  Drzwi  otworzyły  się  i  w  salonie  pojawiła  się  Abby.  Szła  na 
tyle powoli, żeby okazać wyniosłość, a jednocześnie nie przekroczyć 
granicy bezczelności.

- Tak?
- Twoja  matka  twierdzi,  że  masz  wyśmienitą  pamięć - wyjaśnił 

Neal. - Potrzebuję  twojej  pomocy.  Kompletujemy  nazwiska. 
Dyżurnych, chłopców z najstarszych klas...

- Rozłożył ręce. - Wszystkich, których zapamiętałaś ze szkolnych 

zabaw.

- Chodzi panu tylko o chłopców?
- Nie,  o  kobiety  też.  Muszę  po  prostu  ułożyć  listę.  Później 

porozmawiam z tymi ludźmi i zapytam, kogo oni z kolei tam spotkali. 
Do  wymienionych  osób  również  mam  zamiar  dotrzeć.  A  więc  chcę 
porozmawiać  także  z  kobietami.  Ale  masz  rację,  głównie  interesują 
mnie mężczyźni.

- Hm. - Na szczęście Abby szybko zapomniała o urażonej dumie. 

Z  wdziękiem  usiadła  na  podłodze  i  oparła  łokcie  o  blat  stolika  do 
kawy. - Bardzo  trudno  spamiętać,  kto  był  na  jakiej  zabawie.  Chyba 
sam pan to rozumie?

Neal zachęcająco skinął głową. Karen milczała.

- Niektórzy nauczyciele przychodzą prawie na każdą zabawę, na 

przykład  pan  Gardner.  I,  hm,  pan  Morris,  i  dyrektor,  pan  Bradley.  I 
pani  Pyne.  Ona  była  na  pierwszych  dwóch,  dopóki... - Abby 
przełknęła ślinę.

Neal nie zamierzał ciągnąć tego tematu.

- Zacznijmy od drugiej zabawy - powiedział. - Od tej, na której 

była panna Cahill. Spróbuj sobie wszystko przypomnieć. Co się tego 
wieczoru wydarzyło?

Delikatna twarz Abby spoważniała i dziewczyna pogrążyła się w 

myślach.

- No  cóż,  pamiętam, że  wszyscy  faceci  prosili  ją  do  tańca.  Ona 

jest  bardzo  ładna.  Sama  chciałabym  być  tak  wysoka  jak  ona.  Ale  za 
każdym razem, kiedy ktoś ją prosił, wybuchała śmiechem i odmownie 
kręciła głową. Z chłopcami żartowała. Rozumie pan, coś w tym stylu, 
żeby poszukali sobie partnerki ich wzrostu. Raz tylko się rozzłościła. 
Na  Marka  Griggsa.  To  taki  wariat,  chodzi  do  ostatniej  klasy  i  gra  w 
futbol.  Uparł  się,  że  musi  z  Chelsea  zatańczyć. - Abby  zerknęła 

background image

ukradkiem  na  matkę  i  na  policzki  wystąpiły  jej  rumieńce. -
Powiedział,  że  jest  już  wystarczająco  duży  i  złapał  się  za  miejsce 
między nogami. - Abby skrzywiła usta. - On jest potężnie zbudowany.

- Dlaczego  nie  usunięto  go  z  zabawy? - zapytała  półgłosem 

Karen.

Abby potraktowała to pytanie serio.

- Myślę,  że  niektórzy  nauczyciele  po  prostu  się  go  boją.  Raz 

widziałam,  jak  wychodził  z  gabinetu  pana  Bradleya  szeroko 
uśmiechnięty,  zupełnie  jakby  dostał  prezent.  Wszyscy  uważają,  że 
szkoła  obchodzi  się  z  nim  jak  z  jajkiem,  bo  doskonale  gra  w  piłkę. 
Gdyby  próbowano  go  zawiesić  albo  w  jakiś  inny  sposób  ukarać,  po 
prostu odmówiłby grania i drużyna straciłaby punkty.

Bradley  jest  odrażającą  kreaturą,  pomyślała  Karen,  ale  nie 

powiedziała  tego  głośno,  żeby  nie  dekoncentrować  Abby.  Neal,  nie 
podnosząc nawet głowy, gorączkowo notował słowa dziewczyny.

- W porządku. A rodzice? Czy pamiętasz jakichś?

Abby przebiegała myślą wszystkie zabawy, tydzień po tygodniu. 

Karen  była  coraz  bardziej  zdumiona  pamięcią  córki.  Może  zresztą 
tego rodzaju wiadomości zajmowały wszystkie komórki mózgu Abby, 
nie zostawiając już miejsca na wzory z algebry i daty z historii.

W  końcu  Neal  zamknął  z  trzaskiem  notes  i  z  zadowoleniem 

oświadczył:

- No cóż, mamy ogromną liczbę podejrzanych i wszelkie dane do 

ułożenia tygodniowych harmonogramów.

- Tak, ale jeden tydzień drań sobie odpuścił - zauważyła Karen.
- Jeśli  Abby  się  nie  myli,  w  tamtym  właśnie  tygodniu  dyżur 

pełniły dwa małżeństwa i kilku nauczycieli. Nie było żadnej samotnej 
kobiety.

- A to sugeruje - powiedziała powoli Karen - że nie interesują go 

kobiety zamężne.

- Może  nawet  wcale  nie  prosi  ich  do  tańca.  To  też  warto 

sprawdzić.  A  co  myśleć  o  nauczycielach,  którzy  proszą  do  tańca 
wyłącznie kobiety samotne, nie mężatki?

- Może on w tym jednym tygodniu w ogóle nie przyszedł.
- To  byłby  ciekawy  zbieg  okoliczności.  Na  razie  z  listy  Abby 

nikogo  nie  wykreślamy,  a  zawsze  istnieje  możliwość  dodania 
pewnych  nazwisk  i  wprowadzenia  poprawek. - Uśmiechnął  się 

background image

szeroko. - Abby,  bardzo  mi  pomogłaś.  Moja  praca  byłaby  dużo 
prostsza, gdyby wszyscy mieli taką pamięć jak ty.

W  normalnych  okolicznościach  Abby  pokraśniałaby  z 

zadowolenia,  teraz  jednak  przygryzła  jedynie  wargi  i  powiedziała  z 
wahaniem:

- Może  pan  już  o  tym  myślał,  ale... - Znów  przygryzła  wargi  i 

gdy  Karen  chciała  ją  ponaglić,  Abby  dokończyła  szybko: - Jak  pan 
wie, dzisiaj mamy piątek, a więc po meczu była zabawa...

Neal zaklął i popatrzył na zegarek.

- Do której trwają te potańcówki?
- Do jedenastej trzydzieści, do dwunastej.

Neal  był  już  na  nogach  i  wkładał  kurtkę,  pod  którą  mignęła 

czarna kabura.

- Powinienem jeszcze zdążyć - powiedział.

Ze  zmarszczonymi  brwiami  i  zaciśniętymi  ustami  wyglądał  jak 

prawdziwy  gliniarz,  a nie  mężczyzna, z którym  Karen  się  umawiała. 
Był  wściekły  na  siebie  za  to,  że  zapomniał, jaki  jest  dzień  tygodnia. 
Jeśli  mają  rację,  to  gwałciciel  przebywa  obecnie  na  terenie  szkoły. 
Zapewne nawet wybrał już kolejną ofiarę, kobietę, która nie chciała z 
nim zatańczyć. I liczyło się tylko to.

Mogłaby przysiąc, że Neal kompletnie  zapomniał o jej istnieniu. 

A jednak w progu odwrócił się i popatrzył na nią spod przymkniętych 
powiek.

- Zrób  mi  tę  grzeczność  i  zapomnij  o  patrolach - rzekł  bardzo 

szorstko. - To nie jest czas na emancypację.

Kiedy już patrzyła na niego dużo życzliwiej, musiał wyskoczyć z 

czymś takim. Emancypacja. Karen wzniosła oczy do nieba.

- Jezu Chryste, jak ty zawsze wiesz, co i kiedy powiedzieć!
- O co ci chodzi? Potrząsnęła głową.
- Nieważne. Idź.
- Do licha, Karen. Wcale nie chciałem zrobić ci na złość. - Objął 

ją w talii. - Prosiłem tylko o grzeczność...

- To była prośba? - Karen nie ustąpiła ani na krok.
- Jak więc w twoim wydaniu wygląda rozkaz?

Popatrzył na nią płonącym wzrokiem, twarz mu się skurczyła.

- Dlaczego zawsze robisz tyle trudności?
- Bo jestem trudną kobietą - wyjaśniła arogancko.

background image

- Oj jesteś, jesteś - westchnął i pocałował ją w usta. Biorąc pod 

uwagę jego nastrój, pocałunek okazał się

zadziwiająco  czuły.  Może  lubi  trudne  kobiety,  pomyślała 

oszołomiona. Krew szybciej popłynęła jej w żyłach, kiedy przysunęła 
się  do  niego.  Westchnął  cicho  i  nie  przestając  jej  całować,  objął 
obiema rękami.

- Cholera  jasna,  przecież  nie  mam  na  to  czasu - burknął, 

najwyraźniej  z  siebie  niezadowolony  i  wypuścił  ją  z  objęć. - Nie 
zapomnij  dokładnie  zamknąć  za  mną  tych  przeklętych  drzwi. -
Ponownie zatrzymał się w pół drogi.

- Aha,  jeszcze  jedno.  Niech  Abby  nikomu  nie  mówi  o  tym,  o 

czym  dziś  ze  mną  rozmawiała.  Miałaś  rację,  ona  jest  bardzo 
spostrzegawcza.  A  nie  chcemy,  żeby  uświadomił  to  sobie  również 
nasz znajomy.

Na myśl, że Abby może ściągnąć na siebie uwagę gwałciciela, po 

plecach Karen przebiegł dreszcz. A przecież to jest właśnie w stylu jej 
córki,  żeby  napaplać  w  szkole,  o  czym  rozmawiała  z  szefem  policji. 
Karen  z  drżeniem  serca  uświadomiła  sobie,  że  ostatnia  ofiara  miała 
zaledwie  dziewiętnaście  lat  i  nigdzie  nie  było  powiedziane,  że 
następna nie będzie jeszcze młodsza.

Oparła czoło o drzwi i zaczerpnęła powietrza, po czym starannie 

zamknęła drzwi.

Gdy wróciła do salonu, Abby leżała na kanapie i wpatrywała się 

w sufit.

- Pora do łóżka - odezwała się Karen.

Abby nie ruszyła się z miejsca.

- To musi być ktoś, kogo znam - oświadczyła po chwili cichym, 

zadumanym głosem.

Karen  przesunęła  kilka  kopert  i  usiadła  na  stoliku  do  kawy,  po 

czym wyciągnęła rękę i ujęła drobną dłoń córki.

- Wiem, i bardzo się tego boję.
- A  jeśli  jest  to  ktoś,  kogo  lubię? - odezwała  się  głosem 

przerażonego dziecka.

Usiadła, a Karen wzięła ją w ramiona i zaczęła całować włosy na 

czubku jej głowy.

- Więc  trzymaj  kciuki  i  pomyśl,  że  jest  to  ktoś,  kogo  nie  znasz 

albo nie znosisz.

background image

Abby skinęła głową, pociągnęła nosem i otarła kantem dłoni łzy z 

policzka.

- Mógłby to być Mark Griggs. Chcę, żeby to był on!
- Naprawdę? - Karen  z  uwagą  przyjrzała  się  córce.  Abby 

wzruszyła ramionami, ale unikała wzroku matki.

- A dlaczego nie? On jest straszny! Każdy ci to powie.
- Z tego, co słyszałam, w domu ma nie najlepiej. Jego ojciec jest 

alkoholikiem, który bije jego matkę, a zapewne i jego.

Abby spojrzała na matkę z zakłopotaniem.

- Naprawdę?  Ale...  więc  skoro  tak  traktuje  go  ojciec,  to  Mark 

powinien wiedzieć, jak to smakuje i co się czuje w takich chwilach.

- To  ty  tak  myślisz - westchnęła  Karen - ale  odpowiedniego 

traktowania  innych  trzeba  się  nauczyć,  a  on  chyba  o  tym  nawet  nie 
wie.

- No tak. - Abby długo milczała. - Mam nadzieję, że tego faceta 

szybko złapią. Bez względu na to, kim jest.

- Ja  też  mam  taką  nadzieję - odrzekła  Karen,  tuląc  do  siebie 

córkę. - Ja też.

Do licha! Teraz powinno już wszystko pójść gładko. Wiedział, w 

jaki sposób i gdzie gwałciciel wybiera ofiary, problem jednak w tym, 
że lista podejrzanych i ofiar wciąż jest bardzo długa.

Neal rozejrzał się ponuro, po czym zatrzasnął za sobą drzwi wozu 

patrolowego i ruszył w stronę sali gimnastycznej; Był sobotni poranek 
i po raz pierwszy w życiu zastał parking pusty. Jedynie na krawężniku 
oznaczonym  żółtą  linią  stał  nieprzepisowo  zaparkowany  pikap. 
Zapewne należy do człowieka, z którym jest umówiony.

Tak  naprawdę  nie  było  wcale  tak  pusto,  jak  w  pierwszej  chwili 

Nealowi  się  wydawało.  W  alejce  pojawiła  się  para  biegaczy,  a  na
boisku dwóch chłopców grało w koszykówkę. Drzwi do łazienek stały 
otworem, a obok nich stal wózek woźnego. Ze środka dobiegał szum 
wody.

Neal przyszedł  do  szkoły,  aby porozmawiać  z Joem  Gardnerem, 

jedynym mężczyzną, który uczestniczył w każdej zabawie. Nauczyciel 
gimnastyki  był  też  jedyną  osobą,  która  od  kilku  lat,  mimo  licznych 
sprzeciwów  i  nacisków  z  różnych  stron,  obstawała  przy 
organizowaniu  tych  imprez.  Joe  Gardner  za  wszystko  osobiście 
odpowiadał  i  wybierał  dyżurnych.  Poprzedniego  wieczoru,  pod  sam 
koniec zabawy, Neal umówił się z nim na spotkanie następnego dnia. 

background image

Gardner  oświadczył,  że  i  tak  przyjdzie  do  szkoły,  ponieważ  musi 
przygotować i uaktualnić listę dyżurów.

Drzwi do szatni były otwarte. Wewnątrz panował półmrok i cisza, 

a  rzędy  zamkniętych  na  głucho  wysokich,  metalowych  szafek  na 
ubrania  dodawały  pomieszczeniu  tajemniczości.  Przenikający 
powietrze  zapach  mokrych  ręczników  i  przepoconych  koszulek 
przypominał Nealowi czasy, kiedy sam chodził do szkoły.

Szatnię od pomieszczeń biurowych dzieliła szklana ściana. Tylko 

w jednym z nich paliło się światło, a drzwi były uchylone. Nauczyciel 
i trener w jednej osobie siedział pochylony nad elektryczną maszyną 
do  pisania  i'  mrucząc  do  siebie  pod  nosem,  wystukiwał  coś  na  niej 
dwoma palcami.

Neal chrząknął.

- Pan Gardner?

Mężczyzna  odwrócił  głowę  i  skinął  ręką,  wskazując  jedno  z 

krzeseł.

- Za chwilę kończę. Proszę usiąść. Jeśli ma pan ochotę na kawę, 

znajdzie ją pan w termosie.

Neal  nie  miał  ochoty  na  kawę  z  termosu.  Znakomita  kawa 

podawana w barku nie opodal komendy zwiększyła jego wymagania. 
Usiadł i obrzucił uważnym spojrzeniem Joego Gardnera.

Stosunkowo  młody,  liczący  mniej  więcej  trzydzieści  lat 

mężczyzna,  był  w  pełni  sił.  Krótkie,  jasnobrązowe  włosy,  brązowe 
oczy,  wzrost  około  metra  osiemdziesięciu  pięciu.  Ubrany  w  ciasny 
podkoszulek  i  kolarskie  spodenki.  Pewny  siebie;  żywi  głębokie 
przekonanie, że chłopcy z jego klas i drużyna futbolowa skoczyliby za 
nim w ogień. Typ mężczyzny, który kobiety określają mianem „duży i 
silny". Niewątpliwie potrafiłby zmusić kobietę, żeby zrobiła wszystko, 
czego od niej zażąda.

Ale, do licha, jest chyba za wysoki i potężny. Zaatakowana przez 

mężczyznę kobieta zawsze przesadza w opisie rozmiarów napastnika. 
Kathleen,  Chelsea  i  Lisa  zgodnie  utrzymywały,  że  gwałciciel  był 
wysoki,  ale  nie  mówiły,  że  był  potężnie  zbudowany.  Na  pewno 
zauważyłyby rozwinięte ponad miarę bary, muskuły i uda nauczyciela 
wychowania fizycznego.

Gardner  wykręcił  z  maszyny  kartkę  papieru,  odwrócił  się  na 

biurowym krześle i pogodnie spojrzał na policjanta.

background image

- Proszę, oto lista, którą obiecałem sporządzić. Zgodnie z moim 

kalendarzem, umieściłem na niej wszystkie osoby, które pojawiały się 
na  zabawach.  Personel  naszej  szkoły  jest  bardzo  liczny,  więc  nie 
musimy  w  charakterze  dyżurnych  zatrudniać  zbyt  wielu  rodziców. 
Zazwyczaj  przychodzą  dwie  lub  trzy  osoby.  Mam  już  listę  na  kilka 
najbliższych  tygodni.  Gdyby  i  jej  pan  potrzebował,  proszę  mi  tylko 
powiedzieć.

Neal  miał  jednak  nadzieję,  że  do  następnego  piątku  zdąży 

aresztować napastnika.

- Panie Gardner - zaczął - należy pan do niewielkiej grupy osób, 

które  uczestniczyły  we  wszystkich  zabawach. - Celowo  zrobił 
przerwę,  chcąc  wybadać  reakcję  nauczyciela.  Kwadratowa  twarz 
trenera  pozostała  spokojna  i  otwarta,  malował  się  na  niej  wyraz 
żywego zainteresowania. Czyżby był aż tak dobrym aktorem? A może 
jest  po  prostu  niewinny? - Gdyby  zechciał  mi  pan  poświęcić  trochę 
czasu,  moglibyśmy  wspólnie  przejrzeć  listę  i  porównać  ją  z 
informacjami uzyskanymi od innych osób. Być może trafimy na jakieś 
niezgodności. Może pan sobie coś przy okazji przypomni.

- Bardzo chętnie - odparł szybko trener. - Powiem panu szczerze, 

że  nie  podoba  mi  się,  kiedy  między  piętnastolatkami  krąży  jakiś 
świrus.  Robimy  wszystko,  żeby  wyeliminować  z  życia  dzieciaków 
prochy i alkohol.

- Mówiliśmy  już,  że  tym  „świrusem"  może  być  któryś  z 

dzieciaków - przypomniał Neal od niechcenia.

Nie  zdążył  skończyć  swej  kwestii,  gdy  Gardner  zaczął  kręcić 

głową.

- Nie  wierzę  w  to.  Oczywiście,  wielu  uczniów  ma  problemy. 

Mówiliśmy  na  przykład  o  Marku  Griggsie.  Ale  on  nie  jest  zły.  To 
chłopak z charakterem. Ilekroć go o coś proszę, zawsze to zrobi. Ma 
po  prostu  parszywą  sytuację  w  domu,  ale  to  nie  znaczy,  że  jest 
gwałcicielem.

- Nie znaczy - przyznał Neal - ale muszę go brać pod uwagę. Czy 

był na każdej zabawie?

- Nie. - Trener pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.

- Widzi  pan,  dużo  o  tym  myślałem.  Wielu  starszych  chłopców  na  te 
zabawy  nie  przychodzi.  Zjawiają  się  na  pierwszych  dwóch,  trzech 
potańcówkach,  żeby  obejrzeć  nowe  dziewczyny.  Nie  przypominam 
sobie, żeby Griggs pojawił się tu więcej niż dwa razy.

background image

- Czy tańczył?

Nauczyciel zmarszczył brwi i chwilę się zastanawiał.

- Zdziwiłbym  się,  gdyby  tak  było.  Neal  wyciągnął  notes  i 

długopis.

- Zajmijmy  się  teraz  dorosłymi.  Zacznijmy  od  nauczycieli  i 

pracowników  szkoły.  Wygląda  na  to,  że  stanowicie  bardzo 
sympatyczny i zgrany zespół.

- Kwestia  szczęścia - uśmiechnął  się  trochę  ponuro  Gardner  i 

jego  twarz  nabrała  bardziej  ludzkiego  wyrazu. - Bóg  świadkiem,  że 
nieustannie  tropimy  palaczy  w  kibelkach  i  staramy  się  wybijać 
dzieciakom  z  głów  różne  głupie  pomysły.  Ale  zespół  faktycznie 
troszczy się o swych wychowanków.

Jeszcze  dwadzieścia  lat,  a  przestaniesz  być  takim  entuzjastą, 

pomyślał cynicznie Neal. A szkoda.

- Frank  Morris  na  początek. - Neal  wymienił  pierwszą  osobę  z 

listy.

- Uczy  matmy.  Około  czterdziestki.  Samotny.  Zastanawiałem 

się... - Twarz Gardnera spochmurniała. - Nieważne.

Jeśli  mężczyzna nie  ma żony,  ktoś  zawsze będzie  snuł  domysły. 

W  tym  przypadku  jednak  Neal  byłby  rad,  gdyby  Morris  okazał  się 
gejem.

- Szukam osoby, która nienawidzi kobiet, a nie kogoś, kogo one 

nie interesują - wyjaśnił.

Najwyraźniej  skrępowany  tematem  trener  zmieszał  się  i  odsunął 

krzesło,  oparł  na  blacie  biurka  nogi  w  śnieżnobiałych  nike'ach  i 
założył  ręce  za  głowę.  Chwilę  milczał,  po  czym  skrzywił  się  i 
powiedział:

- Frank  jest...  dziwakiem.  Ale  łagodnym,  jeśli  rozumie  pan,  o 

czym  mówię.  Trochę  nieprzystosowanym  społecznie.  Odnoszę 
wrażenie, że szkoła stanowi dla niego całe życie. Zostaje po lekcjach 
do późnych godzin wieczornych, chodzi na wszystkie mecze, udziela 
korepetycji,  pomaga  redagować  gazetkę  szkolną,  prowadzi  kółko 
komputerowe... - Urwał. - Słyszałem,  że  opracował  i  sprzedał  cały 
nowy program. To zdolny człowiek.

Obraz ów nie odbiegał daleko od typowego portretu gwałciciela. 

Ale,  na  Boga,  w  każdej  szkole  spotkać  można  kilku  nauczycieli, 
którzy  odpowiadają  temu  opisowi.  Do  licha,  człowiek  może  lubić 

background image

pracę  pedagoga,  ponieważ  załatwia  mu  problem  wakacji.  Albo  po 
prostu lubi zajęcia z dziećmi.

- Peter Merck? - zapytał Neal.
- Chemia i biologia. Pracuje u nas drugi rok. Nie znam go bliżej. 

Zorganizował  i  prowadzi  kursy  ogrodnictwa.  Może  pan  o  niego 
zapytać Karen Lindberg.

- Na pewno to zrobię - odrzekł Neal i pochylił głowę. - Może pan 

wie, skąd on pochodzi?

- Ze  wschodu  stanu  Waszyngton. - Młody  trener  wzruszył 

ramionami - Trzydzieści,  może  trzydzieści  pięć  lat.  Jego  żona  jest 
stewardesą.  Przez  większość  weekendów  nie  ma  jej  w  domu.  Może 
dlatego on tak dużo udziela się społecznie.

Neal zrobił uwagę: sprawdzić rozkłady lotów. Nieobecność żony 

Mercka w cztery wieczory, które wchodzą w grę, może dać wiele do 
myślenia. Fakt, że nauczyciel chemii stosunkowo od niedawna pracuje 
w  szkole,  jest  również  interesujący.  Nie  można  wykluczyć,  że 
gwałciciel  od  urodzenia  mieszka  w  Pilchuck,  a  dopiero  jakieś 
zdarzenie  sprzed  kilku  tygodni  sprawiło,  że  znienawidził  kobiety  i 
zapragnął je upokarzać. 2 drugiej strony należało również założyć, że 
gwałty  zaczęły  się  teraz,  gdyż  ich  sprawca  dopiero  niedawno 
sprowadził się do miasteczka; zatem w miejscu, skąd przybył, również 
mogło być kilka czy kilkanaście gwałtów.

Neal, nie chcąc okazywać swych uczuć, popatrzył na Gardnera z 

kamienną twarzą.

- Carl Bradley?

Nauczyciel  przeniósł  stopy  na  podłogę  i  wyprostował  się  na 

krześle.

- Chyba nie podejrzewa pan...
- Nie,  nie  podejrzewam. - Było  to  prostsze  niż  tłumaczenie,  że 

nawet amerykańscy senatorowie znani są z napastowania kobiet. - Ale 
umieścił go pan na swojej liście. Był na każdej zabawie z wyjątkiem 
tej z trzydziestego  września. - Nie uważał  za wskazane  dodać,  że po 
tej akurat potańcówce nie nastąpiła żadna napaść. 

Nauczyciel  czuł  się  niezręcznie  w  sytuacji,  w  jakiej  Neal  go 

postawił. Chętnie jednak współpracował z policjantem - może dlatego, 
że  chciał  odsunąć  od  siebie  wszelkie  podejrzenia,  a  może  naprawdę 
chciał pomóc.

background image

- Pracuje w tej szkole o rok lub dwa dłużej ode mnie. Jakieś pięć, 

sześć  lat.  Podejrzewam,  że  ma  niewielkie  doświadczenie 
pedagogiczne,  ale  zawsze  był  doskonałym  administratorem.  Przed 
przyjściem do nas pracował na stanowisku wicedyrektora technikum. 
Uczniowie  i  rodzice  nieszczególnie  go  lubili,  ale  tak  już  przeważnie 
bywa z osobami piastującymi takie stanowiska.

- A jaki mają do niego stosunek inni nauczyciele? - zapytał Neal 

z czystej ciekawości.

Gardner  sięgnął  po  żółtą,  gumową  piłkę  i  zaczął  ją  ściskać  w 

dłoni.

- Ja nie mam absolutnie żadnych powodów skarżyć się na niego, 

bo popiera futbol.

Nie była to poważna  odpowiedź,  ale Neal postanowił  nie drążyć 

tego tematu. Porozmawiał z trenerem o sześciu ojcach, którzy pełnili 
dyżury  na  przynajmniej  jednej  zabawie.  Wprawdzie  nic  nie 
wskazywało na to, żeby któryś z nich był poszukiwanym zboczeńcem, 
ale  na  tym  etapie  śledztwa  niczego  nie  wolno  wykluczać.  Każdy  z 
nich  mógł,  na  przykład,  odwieźć  syna  lub  córkę  na  zabawę,  a 
następnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, na pół godziny wrócić.

Listy  uczestników  zabaw,  które  Neal  pozyskał  od  innych  osób, 

zawierały  nazwiska  nie  uwzględnione  przez  Gardnera.  W  spisie  tym 
występował jeden ojciec, który nie pełnił wprawdzie dyżuru, ale prosił 
Kathleen Madsen do tańca. Kobieta zaklinała się, że to był tylko żart, 
że podobnie jak ona nie zamierzał zostawać na zabawie. Poza tym nie 
okazywał irytacji z powodu jej wczesnego wyjścia. Cholera, pomyślał 
Neal.  Przecież  gwałciciel  mógł  wcale  nie  prosić  jej  do  tańca!  Może 
był wściekły tylko dlatego, że go nie zauważyła. A może wybrał ją z 
tego  tylko  powodu, że  jest  kobietą  i  usłyszał,  iż  jej  syn  wyjechał  na 
mecz.  W  takim  przypadku  należało  zakładać,  że  gwałciciel  nie 
wykazuje  jakichś  szczególnych  preferencji  i  atakuje  przypadkowe 
ofiary.

Gardner wyjaśnił, że na dwóch zabawach grał  miejscowy zespół 

muzyczny.  Elektrycznością  zajmowali  się  woźni,  ale  na  każdej 
imprezie  inni.  Na  pozostałych  zabawach  muzyka  była  puszczana  z 
odtwarzaczy kompaktów.

Zdając sobie sprawę z tego, że nie jest po tej rozmowie nic a nic 

mądrzejszy, Neal otworzył notes na czystej stronie i powiedział cicho:

background image

- Panie  Gardner,  myślę,  że  pan  rozumie.  Panu  również  muszę 

zadać kilka osobistych pytań.

Trener ścisnął piłeczkę tak mocno, że pobielały mu kłykcie, ale ze 

zrozumieniem skinął głową.

- Uczy pan w tej szkole już cztery lata?
- Ten jest piąty.
- A zanim pan tu trafił?
- Studiowałem na akademii wychowania fizycznego.
- Gdzie?
- W Pullman,
- Czy jest pan żonaty?
- Nie. 
- Czy ma pan kogoś?

Trener gniótł piłkę z coraz większym zapamiętaniem.

- Nie - odparł krótko.
- Czy tańczył pan w któryś z omawianych piątków?
- Tak. - Teraz  nauczyciel  bardzo  szybko  obracał  w  dłoniach 

piłeczkę.

- Czy tańczył pan z Kathleen Madsen, Lisą Pyne, Chelsea Cahill 

lub z Toni Santos? - zapytał twardo Neal.

- Z  Lisą.  Prosiłem  również  Chelsea,  ale  nas  rozdzielono. 

Pozostałych dwóch kobiet nie znam.

W  końcu  okazało  się,  że  Joe  Gardner  zna  Kurta  Madsena  i 

wydawało  mu  się,  że  spotkał  kiedyś  jego  matkę,  ale  był  prawie 
pewien,  że  na  żadnej  z  zabaw  jej  nie  widział.  Uczył  wychowania 
fizycznego jedynie chłopców i Toni Santos nie znał w ogóle.

Przed  kolejnym  pytaniem  Neal  dał  nauczycielowi  chwilę 

oddechu.

- Panie  Gardner,  czy  może  mi  pan  powiedzieć,  co  robił  pan 

wieczorem  w  sobotę  dziesiątego  września,  we  wtorek  dwudziestego, 
w  niedzielę  dwudziestego  piątego  i  we  czwartek  trzynastego 
października?

- Jezu,  pan  to  mówi  poważnie! - zawołał  nauczyciel  z 

niedowierzaniem.

- A pan myślał, że to tylko zabawa?

Trener spuścił głowę i kilkakrotnie nią potrząsnął.

- Oczywiście, ma pan rację. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, 

że mogę znaleźć się na liście podejrzanych. - Roześmiał się gorzko. -

background image

Podejrzany. Boże drogi! I to chyba pierwszy na liście! Uważa pan, że 
specjalnie  organizuję  te  tańce,  że  wykorzystuję  je  dla  własnych 
celów?

- Panie Gardner, jest pan podejrzany w takim samym stopniu jak 

wszyscy na tych listach. - Neal stuknął palcem w papiery. - Jeśli tylko 
przedstawi mi pan świadka, który na któryś z tych wieczorów da panu 
alibi, natychmiast pana wykreślę z listy.

Gardner  kilkakrotnie  jeszcze  potrząsnął  głową,  po  czym 

wyprostował się na krześle i sięgnął po kalendarz.

- No dobrze, zobaczmy. Proszę jeszcze raz podać mi te daty.

Wieczór,  kiedy  zgwałcona  została  Kathleen  Madsen, spędził  na 

biwaku w Górach Kaskadowych w okolicach Snoqualmie. Wybrał się 
tam na samotną wspinaczkę. Przygładził włosy i oświadczył:

- Może  ktoś  widział  tam  mój  zaparkowany  samochód.  Albo... 

zaraz, zaraz! Kiedy wracałem w niedzielę, spotkałem kilku wspinaczy. 
Jak pan sądzi, czy potrafi ich pan odszukać?

- Czy byli to pańscy znajomi? Albo powiedzieli skąd są?

Ożywienie nauczyciela zniknęło bez śladu.

- Widziałem  ich  po  raz  pierwszy  w  życiu.  Rozmawialiśmy  o 

drogach na jeden ze szczytów. Poleciłem im jedną wyjątkowo trudną.

- Jeśli będzie potrzeba, znajdziemy ich. Może pana zapamiętali. -

Na  razie  jednak  Neal  nie  mógł  angażować  ludzi  ani  środków,  żeby 
odszukać  anonimowych  wspinaczy  po  to  tylko,  by  potwierdzili 
prawdomówność  jednego  z  dwunastu  podejrzanych. - Teraz 
przejdźmy do kolejnych dat.

To  również  nic  nie  dało.  Pozostałe  wieczory  trener  spędził 

samotnie w domu.

- Panie  Gardner,  dziękuję,  że  poświęcił  mi  pan  tyle  czasu -

powiedział Neal i wstał. - Skontaktuję się z panem przed piątkiem.

Najbliżej  szkoły  mieszkał  Peter  Merck.  Było  jeszcze  bardzo 

wcześnie i zaspany nauczyciel przywitał Neala rozebrany do pasa.

- Proszę, niech pan wejdzie - powiedział.

Ta rozmowa dała lepsze rezultaty. Żony Mercka nie było w domu 

przez trzy weekendy z czterech. Ostatni, czwarty weekend, nauczyciel 
spędził z żoną na romantycznej wycieczce na wyspy San Juan.

- Ale pańskie  nazwisko  widnieje  na liście  osób  dyżurujących  w 

ten piątek - powiedział Neal.

background image

Nauczyciel  chemii  sprawiał  wrażenie  człowieka  bardzo 

beztroskiego.

- Tak,  ale  uprzedziłem  Joego  we  czwartek,  że  nie  będę  mógł 

przyjść - wyjaśnił. - Widocznie o tym zapomniał. Pocieszył mnie, że i 
tak  ma  dużo  chętnych.  Wyjechaliśmy  z  Carol  zaraz  po  zakończeniu 
zajęć w szkole. Nocowaliśmy w Anacortes, a rano złapaliśmy prom.

Sprawę rozstrzygnął fakt, że w czwartek, kiedy zgwałcona została 

Toni  Santos,  Peter  odwiózł  żonę  na  lotnisko  Sea - Tac.  Neal 
zadzwonił na lotnisko, gdzie potwierdzono,  że Carol Merck pojawiła 
się  tam  o  podanej  godzinie,  a  ponadto  ktoś  z  personelu  widział,  jak 
całowała  na  pożegnanie  męża.  Nauczyciel  chemii  nie  zdążyłby 
dotrzeć z powrotem do Pilchuck i dokonać gwałtu.

Neal  siedział  w  swym  biurze  i  ustalał  dalszy  plan  działania. 

Najpierw  porozmawia  z  Carlem  Bradleyem  i  Frankiem  Morrisem, 
jeśli  naturalnie  zastanie  ich  w  domu.  Później  przesłucha  pięciu  lub 
sześciu  ojców.  Przy  odrobinie  szczęścia  zastanie  ich  przy  strzyżeniu 
trawników lub grze w piłkę z dzieciakami;

Ale najpierw...

- DeSalsa? - zawołał.

W progu pojawił się młody policjant hiszpańskiego pochodzenia.

- Tak, szefie?

- Sprawdź, czy Darlene Nelson rzeczywiście wyjechała z miasta -

polecił - a  potem  porozmawiaj  z  Carlą  Taft.  Spróbuj  ją  przekonać. 
Jeśli  ci  się  to  nie  uda,  może  pozwoli  ci  spędzić  noc  pod  oknem 
sypialni. Wolałbym nie spuszczać jej z oka.

Ostatniego  wieczoru  dyżur  na  zabawie  szkolnej  pełniły  dwie 

samotne kobiety. Neal rozmawiał z obiema na parkingu. Jedna z nich, 
sekretarka, zgodziła się wyjechać na dwa tygodnie do swego brata do 
Olympii. Druga była opiekunką autystycznego dziecka.

- Beze  mnie  byłoby  jeszcze  bardziej  zagubione - wyjaśniła 

Nealowi,  spoglądając  na  niego  zatroskanym  wzrokiem.  Obiecała 
jednak  być  ostrożna.  Poza  tym  sam  Pan  Bóg  nie  pozwoli  jej 
skrzywdzić.

Nealowi, który wyznawał teorię, że „Pan Bóg strzeże tych, którzy 

strzegą  sami  siebie",  nie  udało  się  jednak  przekonać  kobiety.  Mimo 
dobrodusznej,  pyzatej twarzy, ozdobionej oczami porcelanowej  lalki, 
miała wolę z żelaza.

DeSalsa oparł się o framugę drzwi.

background image

- Naprawdę sądzisz, że on za nią pójdzie? - zapytał.
- Cholera jasna, pewnie! - wybuchnął Neal. Założył ręce na piersi 

i dodał spokojniej: - Jestem przekonany, że znów zaatakuje, a ona jest 
najlepszym celem. Chyba że drań zamierza wziąć urlop.

- Dobrze,  już  idę. - Młody  policjant  wolał  z  przełożonym  nie 

dyskutować.

Kobiet  było  wiele.  Wprawdzie  pani  Taft  wydawała  się  celem 

najbardziej oczywistym, trudno jednak było wykluczyć możliwość, że 
gwałciciel  wybierze  którąś  ze  starszych  nastolatek  lub  jakąś  matkę, 
która,  podobnie  jak  Kathleen  Madsen,  podrzuciła  na  zabawę  swoje 
dziecko  i  zamieniła  kilka  słów  ze  znajomymi.  Może  również 
zaatakować kogoś, kogo upatrzył sobie podczas jednej z poprzednich 
potańcówek.

Neal  w  dalszym  ciągu  obstawał  przy  założeniu,  że  gwałciciel 

atakuje  kobiety,  które  wcześniej  prosił  do  tańca.  Najwyraźniej  nie 
zamierzał też zaprzestać swego procederu, nawet w przypadku gdyby 
odwołano  zabawy.  Zapewne  wyładowywałby  swą  wściekłość  na 
kobietach  wybranych  w  inny  sposób.  Jeśli  jest  nauczycielem,  może 
napastować  nauczycielki  lub  pracownice  szkoły,  które  nie  były  dlań 
wystarczająco uprzejme w pokoju nauczycielskim. Jeśli jest nim jeden 
z  ojców,  który  pracuje  w  którejś  pobliskich  firm,  może  atakować 
pracownice,  które  na  przykład  nie  dosłyszały,  jak  mówi  im  „dzień 
dobry".

A  może  denerwowały  go  kobiety,  które  krążąc  po  ulicach  z 

latarkami,  sądziły,  że  go  powstrzymają?  Nienawidząc  kobiet,  mógł 
dojść do przekonania, że się z niego naigrawają, wręcz odmawiają mu 
męskości.  Pragnie  zatem  pokazać,  że  jest  silny  i  że  łatwo  może  je 
upokorzyć.

Neal  zaklął  pod  nosem.  Nie  miał  czasu  na  jałowe  spekulacje. 

Musi  porozmawiać  z  Frankiem  Morrisem,  a  następnie  wpaść  do 
sklepu Karen i spróbować jeszcze raz wybić jej z głowy te idiotyczne 
patrole.

Ale najpierw chciał zatelefonować do domu.
W chwilę później córka zapytała go niepewnie:

- Tato, czy wrócisz na kolację?

Neal zerknął na zegarek. Dochodziło południe.

- Postaram się - odparł. - Zaplanowałaś coś szczególnego?

background image

- Nie. Tyle że... - W jej głosie pojawił się ton podekscytowania. -

Pomyślałam,  że  mogę dziś zrobić specjalną  kolację.  Pani  Feeney już 
się zgodziła. Znalazłam nowy przepis...

- A więc wrócę - obiecał. - Czy wpół do siódmej ci odpowiada?
- Wspaniale - odparła  Krista. - Ale  jeśli  jesteś  zajęty  i  nie 

zdążysz, to też nic wielkiego się nie stanie.

- Dzięki,  kochanie - powiedział  chrząkając.  –  Kiedy już  złapię 

tego... łobuza, wymyślimy coś razem; z tobą i z Michaelem. Nie mam 
wprawdzie  jeszcze  urlopu,  ale  możemy  wybrać  się  na  wycieczkę. 
Nawet dwudniową. Co o tym myślisz?

- Może być fajnie - stwierdziła Krista.

Nie przypomniała mu, ile razy składał podobne obietnice, ani też 

nie  spytała,  czy  istotnie  ma  nadzieję  złapać  szybko  gwałciciela. 
Podobna  do  matki,  pomyślał  w  drodze  do  samochodu.  Inteligentna  i 
bystra, a przy tym ciepła i uległa.

Niewątpliwie  było  zasługą  pani  Kwiaciarki,  że  myśl  ta  niezbyt 

mu się spodobała.

Frank Morris mieszkał w ślepej uliczce, która powstała zaledwie 

dziesięć  czy  piętnaście  lat  wcześniej.  Zajmował  jeden  z  mniejszych 
domów,  który  od  sąsiedniego  budynku  oddzielało  nienagannie 
utrzymane podwórko. Gęsty, zielony trawnik dokładnie  obramowano 
kamieniami,  a  wzdłuż  prowadzącego  do  frontu  domu  podjazdu  rosły 
wypielęgnowane  róże.  Sam  budynek  został  starannie  odmalowany. 
Neal odniósł wrażenie, że Morris nie tyle lubi ogródek, ile potrzebuje 
schludnego  otoczenia.  Co  zresztą  bardzo  pasowało  do  nauczyciela 
matematyki.

Morris  natychmiast  otworzył  drzwi.  Miał  brązowe  włosy,  tego 

samego  koloru  oczy  i  wygląd  typowego  Amerykanina,  niczym  nie 
wyróżniającego się w tłumie.

- Pan  Rowland. - Nie  udawał,  że  cieszy  go  wizyta  gościa,  ale 

wpuścił go do domu mówiąc: - Proszę, niech pan wejdzie.

Zaprosił  Neala  do  salonu.  Pomieszczenie  było  urządzone  po 

spartańsku:  żadnych  książek,  wazonów  z  kwiatami,  popielniczek  z 
niedopałkami. Na  kanapie  leżały  równiutko ułożone  poduszki.  Pokój 
pozbawiony  był  wszelkiej  osobowości.  Gabinet  gospodarza  mieścił 
się zapewne gdzie indziej, w jakiejś alkowie lub w którymś z pokoi.

Neal odwrócił się do nauczyciela matematyki i spytał:

background image

- Czy  mogę zabrać  panu  trochę czasu?  Morris wykrzywił  usta  i 

odparł sztywno:

- Proszę usiąść. Rozumiem, że przyszedł pan w sprawie, o której 

rozmawialiśmy  wczoraj  wieczorem. Podejrzewa  pan,  że gwałty  mają 
jakiś związek z wieczorkami tanecznymi w naszej szkole.

- Waśnie - odrzekł Neal i wyciągnął z kieszeni koszuli notatnik. -

Czy przypomniał pan sobie, kogo pan na nich widział?

Morris nachmurzył się.

- Tak,  nawet  zrobiłem  w  tym  celu  notatki.  Zaraz  je  znajdę. -

Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z kilkoma kartkami wyrwanymi z 
notesu. - Myślę, że zdoła mnie pan odczytać - powiedział, wręczając 
je Nealowi.

Neal  rzucił  okiem  na  zapiski.  Nic  nowego,  lista  w  szczegółach 

potwierdzała zeznania Gardnera. Z tym tylko, że zapiski matematyka, 
oczywiście, były klarowne i doskonale usystematyzowane.

Nie mieściło się w głowie, by taki człowiek mógł ulegać niskim, 

pierwotnym  instynktom.  Jak  określił  go  Joe  Gardner?  Łagodny, 
nieprzystosowany  społecznie.  Ogólnie  Morris  odpowiadał  temu 
opisowi.  Był  wysoki,  miał  około  metra  osiemdziesięciu  wzrostu,  ale 
chudość i przygarbione ramiona sprawiały, że wyglądał niepozornie.

Neal bacznie popatrzył na gospodarza.

- Panie Morris, czy tańczył pan podczas swojego dyżuru?

Mężczyzna kilkakrotnie zamrugał oczami.

- Cóż, niech sobie przypomnę... Tak, raz czy dwa.

Prawdę  mówiąc,  za  każdym  razem  czułem  się  jak  skończony

dureń.  Nie  znam  nowoczesnych  tańców,  za  którymi  tak  przepada 
dzisiejsza młodzież.

- A czy pamięta pan, z kim pan tańczył?

W  przeciwieństwie  do  Joego  Gardnera,  Morris  od  razu 

zorientował się, dokąd prowadzą te pytania.

- Czy ktoś mnie oskarżył? - zapytał.

Neal wyjaśnił, że próbuje tylko dokładnie ustalić, kto był na tych 

zabawach.

- Chcę również wyeliminować niektórych podejrzanych - dodał. -

Jeśli  dzięki  wizytom,  takim  jak  ta  u  pana,  uda  mi  się  skrócić  listę, 
bardzo mi to pomoże.

- Rozumiem - odparł nauczyciel i skinął głową.

background image

Oświadczył,  że  dwa  razy  tańczył  z  dyżurnymi;  raz  z  jedną  z 

matek  i  raz  z  nauczycielką  obcego  języka. Dodał,  że  prosił  do  tańca 
jeszcze kilka innych kobiet, ale w tej chwili przychodzi mu do głowy 
jedynie Lisa Pyne.

- Nie chciałbym, żeby podejrzewała mnie o tak paskudne rzeczy 

tylko  dlatego,  że  poprosiłem  ją  do  tańca - dodał  z  wyraźnym 
zakłopotaniem.

- Z  tego,  co  wiem,  tańczyła  kilkakrotnie,  ale  i  kilka  razy 

odrzuciła  zaproszenie - wyjaśnił  Neal. - Żadnego  z  partnerów  nie 
podejrzewa o gwałt.

Morrisowi zadrżała powieka i szybko skinął głową.
Przyznał,  że  Chelsea  Cahill  poznał  w  okręgowym  komitecie  do 

spraw  programów  szkolnych  i  tego  wieczoru,  kiedy  pełniła  na 
zabawie  dyżur,  trochę  z nią  rozmawiał.  Znał  też  Kurta  Madsena,  ale 
nie kojarzył sobie jego matki. Toni Santos była słabą uczennicą i nie 
wryła mu się jakoś szczególnie w pamięć.

- A  czy  zapamiętał  ją  pan  z  którejś  z  zabaw? - zapytał  Neal 

obojętnie.

Nauczyciel potrząsnął głową.

- Nie. Ale, na Boga, muzyka tam tak huczy, że pękają w uszach 

bębenki.  Poza  tym  w  sali  gimnastycznej  panuje  mrok  rozświetlany 
jedynie  lampą  stroboskopową.  Szczerze  mówiąc,  gdybym  nawet  ją 
spotkał, nie zwróciłbym na nią uwagi.

Zapytany  o  Marka  Griggsa  stwierdził,  że  chyba  widział  go  na 

kilku zabawach, ale nie był tego pewien. W sobotę, kiedy zgwałcona 
została Kathleen Madsen, Morris pojechał samochodem na koncert do 
nowego klubu jazzowego w Seattle.

- Chyba  nawet  mam  jeszcze  gdzieś  bilet - oświadczył.  Na 

pozostałe wieczory nie miał alibi, Neal jednak nie

był zaskoczony. Pożegnał się i wyszedł.
Morris  obserwował  Neala,  kiedy  ten  wycofywał  z  podjazdu 

samochód.  Policjant  miał  w  notesie  skasowany  bilet  z  koncertu. 
Następnego dnia zamierzał sprawdzić, czy w klubie bilety wydawano 
imiennie. Wedle słów Morrisa, był to niewielki lokalik, zatem można 
dotrzeć  do  niektórych  widzów  i  pokazać  im  fotografię  nauczyciela. 
Przy odrobinie szczęścia ktoś go rozpozna.

background image

Oczywiście,  Morris  może  być  niewinny,  ale  w  jego  posępnym 

salonie,  pedantycznym  trawniku  i  pieczołowicie  przechowywanym 
bilecie było coś, co nieprzyjemnie Neala uderzyło.

W  równym  stopniu  niepokoiły  go  kobiety,  które  wieczorami 

przemierzały ulice miasta. Neal zerknął na zegarek. Czas pojechać do 
Karen i przemówić jej do rozumu.

Nie sądzę, żeby mnie posłuchała, pomyślał ponuro i włączył lewy 

kierunkowskaz. Jest na to zbyt uparta.

Ale nawet jeśli się posprzeczają, perspektywa wizyty była bardzo 

kusząca. Przecież  od rana tęsknił  do chwili, kiedy  wsiądzie wreszcie 
do samochodu i pojedzie do sklepu z kwiatami.

Może  uparta  to  złe  słowo,  pomyślał.  Z  charakterem - to  brzmi 

dużo lepiej. Z drugiej strony jednak tej akurat cechy nigdy specjalnie 
u  kobiet  nie  cenił.  Lecz  kiedy  Jenny  poddała  się  śmierci  na  długo 
przed tym, zanim ona nadeszła, coś się w Nealu zmieniło. Odkrył, że 
marzy o kobiecie, która kocha go na tyle mocno, żeby podjąć walkę.

A  o  brak  woli  walki  pani  Kwiaciarki  posądzać  nie  można.  Jeśli 

już  kogoś  pokocha,  wykrzesze  z  siebie  wszystkie  siły.  Ona  potrafi 
walczyć.

Byłby właściwie zadowolony, żeby walczyła o niego.

background image

Rozdział 10
Dlaczego wszyscy mężczyźni są tacy uparci?

- Dobre pytanie - odpowiedziała sobie głośno.

Pogrążona  w  myślach zaczęła wbijać  młotkiem w  ziemię  tyczkę 

ze  swym  plakatem  wyborczym,  który  przykuwał  uwagę  niebiesko -
zielonymi  barwami.  Napis  głosił:  Karen  Lindberg,  Rada  Szkoły  w 
Pilchuck. Lepsze wykształcenie dla naszych dzieci.

Skrzyżowanie było ruchliwe i plakat z pewnością zauważy wielu 

wyborców.  Karen  popatrzyła  z  satysfakcją  na  swe  dzieło.  Jej 
ogłoszenie było większe i bardziej czytelne niż sąsiednie, oddalone o 
dwa  metry,  na  którym  nazwisko  kandydata  wymalowano  jadowicie 
pomarańczową farbą.

Oparła się nagłej pokusie, aby „przypadkowo" przewrócić plakat 

Dennisa Shafera. Jeśli ludzie są za głupi, żeby pojąć, kto jest lepszym 
kandydatem, to sami będą sobie winni, pomyślała w duchu.

Wsiadła do samochodu i położyła młotek na sąsiednim fotelu. W 

porządku, gdzie następny?

Wrzuciła  bieg  i  ruszyła  do  zjazdu  z  autostrady.  W  niedzielne 

popołudnie  na  lokalnych  szosach  panował  niewielki  ruch.  Aż  trudno 
było  uwierzyć,  że  jest  już  połowa  października.  Olchy  i  klony 
pyszniły  się  jaskrawymi  pomarańczowymi  i  żółtymi  barwami,  a  pod 
nogami szeleściły opadłe liście. Karen lubiła jesień. O tej porze roku 
przygotowywała  swój  ogród  do  zimowego  snu:  przycinała  rośliny, 
nakrywała  je  słomą,  zaprowadzała  porządek  i  zaczynała  czekanie  na 
wiosnę. W następnym miesiącu ruch w firmie gwałtownie zmaleje. Od 
połowy  listopada  sklep  będzie  czynny  tylko  w  weekendy  i  Karen 
zacznie  sprzedawać  choinki,  wieńce  i  girlandy.  Od  nowego  roku  do 
połowy marca znów zamknie sklep. Mimo że trochę czasu poświęcać 
będzie  sprawom  organizacyjnym  oraz  sadzeniu  niektórych  roślin,  w 
okresie tym generalnie odda się słodkiemu nieróbstwu.

Zwlekała  z  podjęciem  decyzji,  czy  obok  zwyczajnych  nagietek, 

bratków  i  pelargonii  wprowadzić  na  listę  ofert  bardziej  egzotyczne 
rośliny  jednoroczne.  W  tym  tygodniu  czekała  ją  również  debata 
publiczna  z  Dennisem  Shaferem,  ale  jeszcze  nie  zawracała  sobie 
głowy tym, co ma powiedzieć.

Tak  jak  wszyscy  mieszkańcy  miasteczka,  z  drżeniem  serca 

zastanawiała się, czy policja zdoła aresztować gwałciciela, zanim ten 
wykona następny ruch.

background image

Na  myśl  o  tym  czuła  zarówno  niepokój,  jak  i  złość.  Do  furii 

doprowadzały  ją  nieustanne  nalegania  Neala,  by  ona i  pozostałe 
kobiety  w  mieście  wróciły  do  domu  jak  grzeczne  dziewczynki, 
dokładnie  pozamykały  drzwi  i  nie  otwierały  ich  dużemu,  złemu 
wilkowi.

- Nawet  nie  wiesz,  co  rozpętałaś - oświadczył  jej  poprzedniego 

dnia  podczas  kolejnej,  przelotnej  wizyty  w  sklepie. - Wyjaśnij  mi, 
proszę,  co  zrobisz,  kiedy  złapiecie  tego  łobuza?  Skierujesz  na  niego 
światło  latarki  i  łagodnie  poprosisz,  żeby  zaczekał  na  przybycie 
policji?

- Nie  jestem  łagodna - odparła  jadowicie. - Jeszcze  tego  nie 

zauważyłeś?

- Daj  spokój,  Karen.  To  nie  żarty,  to  walka  na  śmierć  i  życie -

oświadczył  posępnie. - Doprowadzisz  w  końcu  do  tego,  że  ktoś 
naprawdę zostanie skrzywdzony.

- Ktoś  już  został  skrzywdzony.  Właściwie  cztery  ktosie.  Cztery 

kobiety - odparła  podniesionym  głosem,  ale szybko  się opanowała. -
Neal,  lekceważysz  nasze  wysiłki.  Gdyby  policja  stanęła  po  naszej 
stronie, byłybyśmy silniejsze.

Reakcja  Neala  zirytowała  ją.  Zniecierpliwiony  mruknął  coś  pod 

nosem, po  czym próbował  ją pocałować.  Właśnie  poprzedniego dnia 
po raz pierwszy wyrwała mu się z objęć, cofnęła i podnosząc dumnie 
głowę powiedziała:

- Nie  wiem,  kogo  chcesz  całować,  ale  wiem,  że  na  pewno  nie 

taką kobietę jak ja.

Tymi słowami po raz pierwszy zadała mu naprawdę bolesny cios. 

Zacisnął zęby i wycedził:

- Przed kim czy przed czym uciekasz? Przed człowiekiem, który 

chce cię chronić? Przed własnym strachem?

- Przeraża  mnie  tylko  to - odparła  cierpko - że  poznałam 

mężczyznę,  który  traktuje  mnie  jak  dziecko.  Może  jesteś  za  głupi, 
żeby to pojąć, ale nie wszystkie kobiety pójdą na lep twoich słówek o 
miłości.

To było to. Twarz Neala stężała. Rzucił  jej kolejne ostrzeżenie i 

gwałtownie opuścił sklep.

Wtedy  dopiero  zrozumiała,  co  w  gruncie  rzeczy  przeraża  ją 

najbardziej:  pragnęła  zawołać  go  z  powrotem,  przeprosić,  potulnie 
spełnić wszystkie jego żądania.

background image

Ale duma nie pozwoliła jej tego zrobić. I za to dziękowała niebu. 

Zapomniała,  że  miłość  potrafi  odebrać  kobiecie  wszystkie  siły. 
Postanowiła zatem odrzucić miłość.

Teraz  jednak,  gdy  krążyła  po  miasteczku  rozwożąc  plakaty, 

opadły ją wątpliwości.

Czy  rzeczywiście  walczy  o  prawo  kobiet  do  samoobrony?  A 

może  tak  naprawdę  używa  tego  jako  tarczy,  by  obronić  się  przed 
uczuciem do Neala? Uczuciem, które najjaśniejszy dzień zmieniało w 
ciemną noc?

Piąty sygnał, szósty, siódmy. Nikt nie odbiera.
Neal  warknął  coś  pod  nosem  i  odwiesił  słuchawkę  aparatu  w 

budce telefonicznej. Czy Karen celowo go unika?

Dziedziniec  przed  szkołą  był  pusty.  Widać  było  na  nim  tylko 

kilku  uczniów,  którym  najwyraźniej  nie  spieszyło  się  do  klas. 
Dziewczyna w wieku Kristy tuliła się do umięśnionego osiłka, którego 
Neal  widział  już  wcześniej  w  towarzystwie  Marka  Griggsa.  Po 
dziedzińcu  szła  szybko  jedna  z  urzędniczek.  Ściskała  pod  pachą 
segregator.

Neal  odwrócił  się.  Instynkt  podpowiadał  mu,  że  zboczeniec 

znajduje  się  na  terenie  szkoły.  Tu  się  wszystko  zaczęło,  tu  ten  drań
podsyca swój gniew i erotyczne apetyty. Neal gotów był założyć się, 
że gwałcicielem jest któryś z nauczycieli lub uczniów.

Zgoda, tylko który? Neal nie żywił sympatii do dyrektora szkoły, 

Bradleya,  ale  trudno  było  przypuścić,  że  to  on  jest  poszukiwanym 
zboczeńcem.  Ponadto  jego  żona  potwierdziła,  że  wszystkie  cztery 
interesujące  policję  wieczory  jej  mąż  spędził  w  domu.  Nerwowe 
spojrzenia,  jakie  przenosiła  z  niego  na  męża,  nieco  Neala 
zastanawiały, nie mógł jednak bez podstaw kwestionować jej zeznań.

Frank Morris, nauczyciel matematyki, był wprawdzie dziwakiem, 

lecz  dziwactwo  to  przecież  nie  choroba.  Najbardziej  wśród 
podejrzanych rzucał się w oczy Gardner. Ale przecież Lisa Pyne z nim 
tańczyła. Jeśli to odmowa właśnie wyzwalała w gwałcicielu agresję i 
żądzę zemsty, dlaczego i ją zaatakował? Burzyło to całą koncepcję.

Był wdzięczny Carli Taft, opiekunce autystycznego dziecka, że w 

końcu uległa jego prośbom i wyjechała z miasta. Przynajmniej ją miał 
na jakiś czas z głowy.

Obok  wejścia  do  administracji  szkoły  wisiała  tablica 

ogłoszeniowa i Neal odruchowo rzucił na nią okiem. W rogu dostrzegł 

background image

plakat zawiadamiający o kolejnym spektaklu teatralnym. Pomyślał, że 
Krista  zapewne  przygotowuje  się  właśnie  do  tego  przedstawienia. 
Ktoś  chciał  sprzedać  samochód,  ktoś  inny  bilety  na  koncert,  kilka 
matek szukało opiekunki do dzieci...

Nieoczekiwanie jego uwagę przykuł kwadratowy, biały anons. W 

pierwszej  chwili  sądził,  że  mylą  go  oczy  i  przyjrzał  się  ogłoszeniu 
dokładniej.

Cholera,  to  nie  pomyłka.  Komunikat  nawoływał  do  stworzenia 

szkolnych  patroli.  Dziewczęta  miały  wzajemnie  odprowadzać  się 
wieczorami do domów i w ten sposób powiększać liczbę działających 
już patroli Karen.

Prawdziwego  jednak  wstrząsu doznał, gdy ujrzał numer  telefonu 

kontaktowego  i  podpis.  Był  to  numer  jego  domowego  telefonu  oraz 
imię i nazwisko córki.

Poczuł,  że  zalewa  go  fala  gniewu.  Chciał  wprawdzie dostać  w 

swe ręce Karen, ale córka była bliżej. Jak mogła za plecami ojca robić 
coś tak bezmyślnego?

Odwrócił  się  w  stronę  budynku  szkoły  w  chwili,  gdy  zabrzmiał 

dzwonek.  Natychmiast  na  dziedziniec  zaczęła  wylewać  się  fala 
uczniów. Neal wypatrywał w tłumie ciemnowłosej głowy.

Córka przeszła obok niego tak blisko, że mało brakowało, a by ją 

przeoczył.  Była  w  towarzystwie  kilku  rozchichotanych  koleżanek. 
Krista szła w środku grupy, ale była poważna; nienaturalnie poważna, 
jak na swój wiek.

- Krista! - zawołał, czując, że ogarnia go niespodziewany smutek.

Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdziwienia.

- Tata? - zawołała i powiedziała coś do koleżanek. Te spojrzały 

w jego stronę i szybko odeszły.

Gdy stanęła przy ojcu, jej wzrok padł na tablicę z ogłoszeniami. 

Szybko opanowała lęk i przywołała na twarz wyraz zdziwienia. Nie na 
próżno była aktorką.

- Tato, co tu robisz? - zapytała. Neal założył ręce na piersiach.
- Zastanawiam się, co robi imię i nazwisko mojej córki na tablicy 

ogłoszeniowej.

Krista  zaczerwieniła  się,  ale  uniosła  buntowniczo  głowę, 

dokładnie tak, jak robiła to Karen.

- Postanowiłam  wziąć  przykład  z  pani  Lindberg - powiedziała 

cicho  i  bez  tchu. - Dopóki  sumiennie  odrabiam  prace  domowe,  pani 

background image

Feeney  nie  obchodzi,  ile  czasu  spędzam  przy  telefonie.  No  i 
przekonałam  kilka  moich  koleżanek,  że  pani  Lindberg  wymyśliła 
wspaniałą  rzecz... - Na  widok  miny  ojca  urwała,  po  czym  szybko 
dorzuciła: - Zawsze  mówiłeś, że dziewczyny  mogą robić  to  samo co 
chłopcy. Nie wypieraj się!

- Dlaczego  mi  o  tym  nie  powiedziałaś? - zapytał.  Niektórzy  z 

uczniów odwracali w ich stronę głowy.

Krista przycisnęła do siebie trzymane w rękach książki.

- A kiedy miałam ci o tym powiedzieć? Przecież ciebie nigdy nie 

ma w domu.

No tak, znowu zaczyna się koszmar.

- Do  diabła,  o  co  masz  do  mnie  pretensje?  Czasami  praca  jest 

najważniejsza.

- Wiem! - Kristę wyraźnie ogarniał strach, jednak w jej dużych, 

niebieskich oczach malował się upór. - Ale pozostaje faktem, że nigdy 
nie ma cię w domu.

- Nie próbuj mi wmawiać, że nie znalazłaś odrobiny czasu, żeby 

ze mną porozmawiać.

- Chciałam  zrobić  coś  sama! - zawołała. - Coś,  co  sprawi,  że 

poczuję  się  użyteczna.  I  czuję  się  użyteczna!  To  ważne.  Czy  ty  tego 
nie rozumiesz?

Odwróciła  się  i  przyciskając  do  piersi  książki,  wmieszała  w 

gwarny tłum.

Neal spoglądał za nią niewidzącym wzrokiem. Nie pamiętał, żeby 

jego łagodna córka kiedykolwiek podniosła na niego głos. Była osobą, 
na  której  w  ciągu  ostatnich  piekielnych  lat  mógł  absolutnie  polegać. 
Cierpiała  z  powodu  śmierci  matki,  ale  jeśli  nawet  czuła  niekiedy 
gniew,  to  nigdy  do  niego.  Michael  wyżywał  się  w  szkole,  Krista 
jednak  tego  nie  robiła.  Michael  szedł  przez  życie  przebojem;  Krista 
potulnie.

A  teraz  się  zmieniła.  Tylko  dlaczego  wybrała  tak  niebezpieczny 

sposób,  żeby przekonać siebie i swych  nowych  przyjaciół,  że potrafi 
działać na własną rękę? Ponownie ogarnięty złością uświadomił sobie, 
że  dawnej  Kriście  nie  przyszłoby  do  głowy  zrobić  coś  tak 
nieodpowiedzialnego.  Z  przerażeniem  myślał,  że  dwie  niespełna 
piętnastoletnie dziewczyny, takie jak Krista, będą chodzić o jedenastej 
wieczorem ulicami miasta, uzbrojone tylko w latarki.

background image

No cóż, jego córka się zmieniła. A Neal dobrze wiedział, czyja to 

wina.

Odwrócił  się  i  poszedł  do  samochodu.  Pani  Kwiaciarka  może  i 

próbuje się przed nim ukryć, ale on już ją znajdzie.

Kiedy  w  poniedziałek  rano  Abby  wyszła  do  szkoły,  Karen,  nie 

mogąc  znieść  dłużej  bezczynności,  postanowiła  pojechać  do  sklepu, 
mimo że w poniedziałki był nieczynny. Oparła się pokusie i nie kupiła 
po  drodze  pączków.  Nie  była  w  nastroju,  by  gawędzić  z  ludźmi  o 
codziennych radościach i troskach.

Nie  zdejmując  z  bramy  tabliczki  z  napisem  „Zamknięte", 

zaparkowała samochód obok szklarni i zabrała się do roboty. Zaczęła 
od podlania kwiatów w cieplarni.

Chociaż  w  ciągli  pierwszej  godziny  telefon  dzwonił  sześć  razy, 

nie  podnosiła  słuchawki.  Zdecydowała,  że  tym  zajmie  się 
automatyczna sekretarka.

Uwielbiała  te  ciche,  spokojne  dni,  kiedy  szklarnia  bez  reszty 

należała  do  niej.  Od  czasu  do  czasu  przejeżdżał  jakiś  samochód, 
jadący  do  pobliskiej  mleczarni  lub  w  stronę  skoszonych  już  pól,  na 
których latem rosło zboże. Między szklarniami rozciągał się widok na 
rzekę. O tej porze roku stan wody był niski, a jej powierzchnia miała 
kolor zielonobrązowy.

Karen sprawdzała, porządkowała i oznaczała nalepkami kartony z 

cebulkami  żonkili  i  tulipanów,  które  przysłano  z  plantacji  w  dolinie 
Skagit.  Z  zadowoleniem  stwierdziła,  że  dostarczony  towar  jest  w 
najwyższym  gatunku;  cebulki  były  duże,  pulchne  i  bynajmniej  nie 
pojedyncze,  jak większość  sprzedawanych  w  kwiaciarniach  lub 
wysyłanych za zaliczeniem pocztowym.

Kiedy  zaczęła  przesadzać  rośliny  jednoroczne  z  inspektów  do 

doniczek,  czuła,  że  spływa  na  nią  cudowny  spokój,  jaki  zapewnić 
mogła wyłącznie praca przy kwiatach. Skropiła wodą rosnące wzdłuż 
jednej ze ścian róże, po czym zaczęła liczyć palety i czarne plastikowe 
doniczki.  Pomyślała  z  żalem,  że  klienci  mają  zwyczaj  wyrzucać  te 
naczynia  na  śmietnik,  choć  większość  właścicieli  kwiaciarni  chętnie 
przyjmuje je z powrotem.

Przeszła  właśnie  do  stosu  jutowych  płacht  służących  do 

przechowywania roślin wyjętych z ziemi, kiedy z impetem otworzyły 
się drzwi w końcu szklarni.

background image

Serce  ze  strachu  podskoczyło  jej  do  gardła  i  błyskawicznie 

odwróciła  się  w  tamtą  stronę.  Z  ulgą  przypomniała  sobie,  że  w 
kieszeni ma słuchawkę bezprzewodowego telefonu.

Ale to był tylko Neal. Miał na sobie mundur i wyglądał groźnie. 

Natychmiast  też  Spostrzegła,  że  aż  kipi  ze  złości,  która  nie  pozwala 
mu  wykrztusić  słowa.  Głos  odzyskał  dopiero  wtedy,  gdy  znalazł  się 
przy niej.

- Dlaczego, do diabła, jesteś tu sama? - zapytał ostro.
- Dziś jest zamknięte.
- Samochód, który zaparkowałaś w widocznym miejscu, stanowi 

wręcz zaproszenie. Ale ty przecież lubisz walkę, prawda?

- A chcesz ją zacząć?
- Nie.  Ponieważ  nie  odbierasz  telefonów,  przyjechałem  tu 

osobiście,  żeby  cię  poinformować,  że  ostatniej  nocy  zaatakowane 
zostały dwie kobiety wchodzące w skład jednego z twoich patroli.

Karen poczuła zawrót głowy.

- Co im się stało? Kto?
- Gretchen  Williams  i  Marta  Peters.  Pani  Peters  nic  nie  jest,  a 

pani  Williams  po  wizycie  w  szpitalu  wróciła  do  domu.  Miały  sporo 
szczęścia. Dwóch pijaków szukało zaczepki i dwie kobiety w ciemnej 
ulicy doskonale się do tego nadawały.

- Miały być trzy. Popatrzył na nią pogardliwie.
- Tej  trzeciej  coś  wypadło,  a  one  mimo  to  postanowiły  odbyć 

patrol.

- Powinny były do mnie zadzwonić.
- Zapewne odbierałaś telefony tak samo jak dzisiaj.
- Niech cię szlag trafi! - wybuchnęła. - Czekałam przy telefonie. 

Gdyby zadzwoniły, poszłabym z nimi.

- I co by to dało?
- Byłoby nas więcej.

Machnął  lekceważąco  ręką,  zrzucając  na  ziemię  stos 

plastikowych pojemników.

- Uważasz  się  za  niepokonaną,  tak? - zawołał  ze  złością. - Do 

licha, mogliby cię zgwałcić, pobić, a nawet zastrzelić! Wiem, co może 
spotkać ładną kobietę, jeśli nie zachowa ostrożności.

- Ale we trzy...

Był  tak  zły,  że  nie  docierały  do  niego  żadne  argumenty.  Karen 

właściwie mogła nic nie mówić.

background image

- Czy  nie  zastanowiłaś  się  przez  chwilę,  że  to  wychodzenie  na 

ulicę jest twoim pomysłem?

- Chcesz powiedzieć, że ten napad to moja wina?
- Właśnie!
- To  teraz  ja  ci  coś  powiem! - krzyknęła,  wyprowadzona  z 

równowagi. - Nawet  zakładając,  że  jest  to  niebezpieczne,  Marta  i 
Gretchen  są  dorosłe.  Uważały,  że  gra  jest warta  ryzyka.  Możesz  mi 
wierzyć albo nie, ale kobiety też potrafią dokonać takiego wyboru.

- Cholera! - Neal krążył po szklarni wielkimi krokami, zaginał i 

rozluźniał palce, jakby chciał chwycić Karen za gardło. - Co w ciebie 
wstąpiło?  Najpierw  myślałem,  że  poszłaś  z  tym  do  gazety,  bo 
uważałaś,  że  taki  jest  twój  obowiązek.  Teraz  jednak  zaczynam 
podejrzewać,  że  chciałaś  tylko  zobaczyć  swoje  nazwisko  na  łamach 
prasy. A może wyobrażasz sobie, że jesteś bohaterką? Joanną D'Arc? 
Z tym tylko, że na stos pójdzie za ciebie ktoś inny.

- O co tak naprawdę jesteś zły? - wycedziła przez zęby.

Odwrócił  się  gwałtownie  w  jej  stronę.  Jego  twarz  wykrzywiał 

grymas gniewu.

- Tym razem posunęłaś się za daleko. Przyjechałem tu prosto ze 

szkoły.  Dowiedziałem  się  tam,  że  natchnęłaś  grupę  uczennic 
pomysłem  uczestniczenia  w  patrolach  twoich  męczenniczek.  Twój 
pomysł  od  początku  mi  się  nie  podobał,  ale  wtedy  wciągałaś  w  to 
ludzi dorosłych.  Teraz jednak  wplątałaś  w tę aferę  dzieci. - Podniósł 
głos do krzyku. - Przez ciebie moja córka poczuła się bohaterką, a na 
to nie pozwolę!

- W  patrolach,  z  wyjątkiem  Abby,  nie  ma  żadnych  uczennic! -

wybuchnęła. - A jeśli dzieci same zaczęły takie grupy tworzyć, to ja o 
tym nic nie wiem!

- Ale tak czy owak, patrole te organizują pod twoim wpływem -

wycedził  przez  zęby. - Miałaś  cholernie  dużo  szczęścia,  że  w  porę 
zauważyłem to ogłoszenie!

Na  myśl,  że  dziewczęta  patrolują  ulice,  Karen  ogarnęło 

przerażenie.

- Chyba  zdajesz  sobie  sprawę  z  tego,  że  nigdy  bym  nie 

próbowała zrobić czegoś podobnego.

- Tak, to zapewne moja sprawka!

Karen odliczyła w duchu do dziesięciu i dopiero wtedy zapytała:

- Więc co twoim zdaniem mam teraz zrobić?

background image

- Odwołaj  to  patrolowanie.  Każ  wszystkim  kobietom  siedzieć 

spokojnie  w  domu  i  dokładnie  zamykać  drzwi.  A  ściganie  bandyty 
zostaw specjalistom.

Wrócili zatem do punktu wyjścia.

- Ty  szowinisto!  Nie  wierzysz  kobietom,  prawda?  Ale  może 

powinieneś wbić sobie raz na zawsze do głowy, że te uczennice nie są 
uległymi lalkami, które będą tak tańczyć, jak zagra im tatuś.

Zdawała  sobie  sprawę,  iż  było  to  uderzenie  poniżej  pasa,  ale 

niewiele się tym przejęła.

- Tę akcję organizuje Krista! - krzyknął.

Krista?  Wielki  Boże,  nic  dziwnego,  że  wpadł  w  taką  furię. 

Słodziutka,  posłuszna  córeczka  zrobiła  coś  za  jego  plecami  i,  jeśli 
Karen dobrze zrozumiała, zdrowo mu się postawiła.

- I twoim zdaniem to moja wina? - syknęła.
- Jestem o tym przekonany.
- A  może... - uśmiechnęła  się  złośliwie - to  ty  powinieneś  się 

zastanowić,  na  jaką  kobietę  zamierzasz  ją  wychować?  Naprawdę 
chcesz, żeby była potulna i później mógł nią pomiatać byle bałwan? A 
może wolisz, żeby wyrosła na kobietę zdecydowaną i z charakterem?

Chwilę spoglądali na siebie wrogo, po czym Neal odezwał się:

- Charakter,  jeśli  nie  idzie  w  parze  ze  zdrowym  rozsądkiem, 

bywa rzeczą niebezpieczną.

- Krista ma wiele zdrowego rozsądku.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć? – zapytał groźnym tonem. -

Ty  będziesz  zawsze  i  o  wszystko  walczyć  do  upadłego.  Mężczyzna 
nie powinien nigdy odwracać się do ciebie plecami.

- Wynoś się stąd! Natychmiast. I nie waż się tu wracać.
- O,  nie. - Postąpił  krok  w  jej  stronę  i  Karen  cofnęła  się. - Nie 

wywiniesz  się  z  tego  tak  łatwo.  Gdyby  nie  twoje  pomysły,  nie 
napadnięto  by  wczoraj  dwóch  kobiet.  Moja  córka  nigdy  sama  nie 
wymyśliłaby  czegoś  tak  kretyńskiego.  To  ty  musisz  zakończyć  to 
szaleństwo, zanim coś się stanie.

- Niech cię szlag! - odparła wściekła.

Niespodziewanie  wyciągnął  ręce,  chwycił  Karen  za  ramiona  i 

przyciągnął  ją  do  siebie.  Zanim  zdołała  zaprotestować,  zaczął  ją  z 
furią całować. Karen, zamiast się bronić, zarzuciła  mu ręce na szyję. 
Pocałunek  ten  przypominał  bardziej  burzę  niż  wyrażał  miłość.  Był 

background image

pełen  brutalnej  namiętności,  stanowił  wyładowanie  nagromadzonych 
urazów.

Może to jej usta zmiękły lub dłonie stały się bardziej czułe, gdyż 

Neal  nieoczekiwanie  cofnął  głowę  i  odepchnął  Karen  tak  mocno,  że 
straciła równowagę i oparła się o blat stołu. Złość, pożądanie i urażona 
duma stopiły się w jedno.

Oboje  dyszeli  i  spoglądali  na  siebie  pociemniałymi  z  gniewu 

oczami.  Twarz  Neala  skurczyła  się,  po  czym  chwycił  się  dłońmi  za 
głowę i jęknął:

- Boże, co ja wyprawiam?
- To  testosteron - wyjaśniła  z  przekąsem. - Mężczyzna  zawsze 

musi być górą, prawda?

- Mylisz  się. - Uniósł  głowę  i  popatrzył  Karen  prosto  w  oczy. 

Wstręt,  jaki  najwyraźniej  czuł  do  siebie,  poruszył  ją  do  żywego. -
Nigdy nie tknąłem w gniewie kobiety. I nigdy się to już nie powtórzy
- oznajmił  beznamiętnym  głosem,  który  świadczył  o  tym,  że  osądził 
siebie i potępił.

Wyrzuty  sumienia  to  jedna  rzecz,  a  worek  pokutny  i  popiół -

druga. Karen uznała, że powinna być uczciwa.

- Ja też byłam zła. Zmarszczył czoło.
- Mało brakowało, a przewróciłbym cię na ziemię i zdarł z ciebie 

ubranie.

- Ja się nie broniłam - odparła impulsywnie. Bruzdy na jego czole 

się wygładziły, na ustach pojawił się lekki uśmiech.

- Czy ty musisz się o wszystko spierać?
- Nie  chcę,  żebyś  wyszedł  stąd  z  postanowieniem,  że  już  nigdy 

mnie  nie  pocałujesz. - Wreszcie  zdobyła  się  na  szczerość.  Wyraz 
niedowierzania  na  jego  twarzy  dodał  jej  odwagi. - Ja  też 
nawygadywałam wiele głupstw.

- Zachowałem  się  strasznie - odparł,  lecz  postąpił  krok  w  jej 

stronę.

- Fakt - przyznała lakonicznie.
- Nie jestem przyzwyczajony do takich kobiet jak ty. Zabrzmiało 

to tak, jakby sam się oskarżał.

A  to  już  stanowiło  dobry  znak,  Skoro  cały  czas  sam  siebie 

potępia, to zapewne jej o nic nie wini.

- A jaka była ta twoja partnerka policjantka? - zapytała, również 

się do niego zbliżając.

background image

- Marie?  W  porównaniu  z  tobą  była  strachliwym  i  cichutkim 

stworzonkiem.

Łagodny,  matowy  blask  jego brązowych  oczu  przywodził  Karen 

na  myśl  gorącą  czekoladę.  Nie,  raczej  gorący  karmel.  Ona  sama 
mogłaby  się  przemienić  w  lody,  które  doskonale  by  się  z  tym 
karmelem  wymieszały.  Wyobrażenie  to  miało  w  sobie  tyle 
nieoczekiwanego erotyzmu, że się zaśmiała.

Neal  musiał  zapewne  odgadnąć  jej  myśli,  ponieważ postąpił 

kolejny  krok  i  zatrzymał  się  tuż  przed  nią.  Dotknął  jej  policzka  i 
znieruchomiał, jakby sam sobie nie dowierzał albo myślał, że zostanie 
odtrącony.

- Nie chciałem tego wszystkiego mówić - rzekł półgłosem.

Mimo  że  serce  Karen  topniało  już  jak  wosk,  w  jej  głosie 

zabrzmiały ostre tony.

- Czego?

Romantyczny  mężczyzna  wyparłby  się  wszystkiego.  Ale  nie 

Neal.

- Większości tego, co nawygadywałem. Masz rację. Tamte dwie 

kobiety  są  dorosłe  i  podjęły  decyzję.  Ale  Krista...  To  ja  za  nią 
odpowiadam, nie ty.

- Wszyscy niepokoimy się o swoje dzieci.
- Niepokoiłem  się  o  ciebie.  Kiedy  wczoraj  wieczorem 

zadzwoniono do mnie, pomyślałem, że jedną z kobiet jesteś ty. Boże!

I  znowu  pocałował  ją,  tym  razem  czule.  Po  chwili  Karen 

odchyliła głowę do tyłu i usta Neala zawędrowały na jej szyję. Chciała 
wsunąć dłonie pod jego koszulę, ale nie pozwolił na to gruby pas.

To jakiś nonsens, kompletnie zwariowałam, pomyślała.
Wcale  jej  nie  uwzględniałem  w  moich  planach,  zdziwił  się  w 

duchu Neal.

- Do licha - mruknął, nie odrywając ust od jej szyi. - Musimy z 

tym skończyć.

- Dlaczego? - spytała szeptem. Gwałtownie uniósł głowę.
- Chyba oboje jesteśmy w pracy.
- Nawet  gliniarzom  przysługuje  dziesięciominutowa  przerwa, 

prawda?

Jego dłonie zawędrowały na piersi Karen.

- Chcesz mnie obrazić?

background image

- W  takim  razie...  dwadzieścia  minut?  Zaśmiał  się  cicho,  lecz 

jego dłonie znieruchomiały.

- Naprawdę? - zapytał cicho.

Karen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była tak onieśmielona. 

Tym  razem  jednak  miała powody.  Neal  był  w  mundurze,  z  bronią  u 
pasa, a ona proponowała mu szaloną miłość na stosie szorstkich płacht 
z juty. Jak mu to taktownie powiedzieć?

Okazało  się  to  całkiem  proste.  Gdy  tylko  wstydliwie  spuściła 

wzrok, ujrzała dowód, że on również tego pragnie

Wahała  się  jeszcze  sekundę,  po  czym  gwałtownie  zdjęła 

bawełnianą koszulkę.

Choć miała mały biust, oczy Neala rozbłysły.

- Podoba mi się twój sposób mówienia - powiedział z podziwem 

i położył ręce na jej talii.

- Dziękuję - odparła,  sięgając  do  klamry  jego  pasa - Robię,  co 

mogę.

Pieścił delikatnie jej skórę.

- Nikt jeszcze nie uwiódł mnie w pracy.
- Mnie też. Miłość wśród kwiatów.

Powoli rozpinała guziki jego zielonej koszuli. Miała nadzieję, że 

jej  zabrudzone  ziemią  ręce  nie  zostawią  śladów  na  jego  ubraniu. 
Dopiero by się ludzie dziwili!

Nie ułatwiał jej zadania,  bo w tym czasie  usiłował  zsunąć z niej 

dżinsy. Kiedy wreszcie rzuciła jego koszulę na stół, odznaka policyjna 
głośno stuknęła w blat. Zdjęła kalosze i chwilę później stała już nago. 
Ale  w  szklarni  na  szczęście  było  ciepło,  mimo  że  panowała  tam 
wilgoć.

Popatrzyła niepewnie w stronę drzwi.

- Mam nadzieję, że nikt mnie nie będzie szukał. Uśmiechnął się 

ironicznie i położył na stole spodnie.

- Kiedy zobaczy parę gołych pup, natychmiast się wycofa.

Wybuchnęła stłumionym śmiechem. Prawdę mówiąc, w kochaniu 

się w takim miejscu jak to było coś cudownie grzesznego. Od tej pory 
innym okiem będzie spoglądać na szklarnię.

Neal  powiódł  wzrokiem  po  jej  postaci;  Karen  odpłaciła  mu  tym 

samym.  Właściwie  nagi  mężczyzna  wygląda  zabawnie;  pewnie 
dlatego woli się kochać po ciemku i pod kołdrą.

background image

Ujęła jego dłonie, położyła je sobie na biodrach i przytuliła się do 

niego. Czuła, jak drżą mu mięśnie.

- No cóż - powiedział lekko schrypniętym głosem. - Które z nas 

na dole? Podłoga nie wygląda zachęcająco.

Karen przesunęła dłonie na jego plecy.

- Myślałam o jucie.

Sceptycznie popatrzył na stos materiału.

- Nie chciałbym zedrzeć sobie skóry z pleców.
- To ci doda tylko wigoru.
- Dzięki. Ty mi go dajesz dosyć.
- No cóż... Zróbmy to sprawiedliwie. Pół na pół.
- Proszę  bardzo. - Uniósł  Karen,  posadził  na  stercie  jutowych 

worków i przyklęknął między jej nogami. - Ty pierwsza.

- To niesprawiedliwe...

Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zaczął ja całować. W pewnej 

chwili  zapomniała  o  szorstkiej  tkaninie  pod  plecami;  czuła  jedynie 
cudowny  napór  jego  ciała  i  jego  gorące  usta.  Ogarnęła  ją  radość,  w 
piersi zaczął narastać krzyk.

Neal był człowiekiem honoru; przewrócił się w końcu na plecy i 

Karen usiadła na nim. To, co zrobili, było tak pierwotne i szalone, że 
nie wiedziała, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się spojrzeć Nealowi 
w oczy. Leżała potem na nim z głową wtuloną w zagięcie jego szyi.

On  całował  jej  włosy  i  wodził  palcami  po  plecach.  Policzkiem 

wyczuwała jego puls, dłonią wyrównujące się bicie serca. Był to jeden 
z rzadkich momentów w jej życiu, kiedy mogła o niczym nie myśleć i 
napawać się jedynie słodyczą chwili.

Ale  było  to  zbyt  piękne,  aby  mogło  trwać  długo.  Usłyszała 

westchnienie Neala i poczuła, jak jego ręka poklepuje ją po plecach.

- Wstajemy! Chyba że teraz ty zechcesz poleżeć na dole.
- Oj, nie! - Karen niezgrabnie zsunęła się z Neala. On natomiast 

wstał zwinnie i z wdziękiem. Widok ten

sprawiłby  Karen  przyjemność,  gdyby  Neal  jej  nie  obserwował. 

Zawstydzona,  zaczęła  się  szybko  ubierać.  Kątem  oka  spostrzegła,  że 
Neal  robi  to  samo,  choć  z  dużo  mniejszym  zapałem.  Włożyła 
koszulkę,  zapięła  dżinsy  i  zaczęła  rozglądać  się  za  kaloszami.  Zza 
pleców dobiegł ją cichy głos:

- Mam zamiar odwołać wszystkie zabawy.  Wracamy na ziemię, 

pomyślała z żalem.

background image

- W takim razie trudno będzie go złapać - skomentowała.

Neal  włożył  koszulę,  zapiął  pas  i  musnął  dłonią  kaburę  z 

pistoletem.

- Jeśli  dzięki  temu  gwałty  ustaną,  jakoś  to  przeżyję.  Wątpię 

jednak, czy tak łatwo da za wygraną, skoro spełniło się już kilka jego 
chorych fantazji. Ale miejmy nadzieję.

Do Karen prawie nie docierały jego słowa. Przecież muszą złapać 

gwałciciela! W przeciwnym razie nic nie wróci do normy. Chelsea już 
do  końca  życia  będzie  ukradkiem  obserwować  twarze  mężczyzn, 
zastanawiając  się, który  z  nich  jest  gwałcicielem.  Każda  samotna 
kobieta w mieście będzie kładła się spać z drżeniem serca.

- Skoro  wiesz,  że  właśnie  na  zabawach  wybiera  ofiary,  można 

zastawić  pułapkę - powiedziała  szybko. - Jeśli  tylko  spróbuje 
ponownie, złapiesz go.

Neal popatrzył na nią spokojnym wzrokiem.

- W jaki sposób? - zapytał.
- Jak to w jaki? Podstaw mu kuszący cel...
- Akurat - odparł sucho, pochylił się i zaczął sznurować buty. - W 

Pilchuck nie ma policjantek. Jeśli sprowadzę jakąś z innego wydziału, 
będzie  się  tu  wyróżniać  jak  ropiejący  palec.  Ten  facet  nie  jest  głupi. 
Gwałci  kobiety,  które  zna  przynajmniej  z  widzenia.  Co  więc  mam 
zrobić?  Podstawić  którąś  z nieświadomych niczego  nauczycielek  lub 
matek? A jeśli coś się pochrzani i on ją jednak zgwałci?

Karen  patrzyła  na  czubki  kaloszy  z  niezwyczajnym  dla  siebie 

brakiem  zdecydowania.  Nie  zamierzała  prowokować  dyskusji, 
obawiając  się  wpływu,  jaki  mogłaby  ona  mieć  na  ich  znajomość. 
Natychmiast  jednak  pojęła,  że  nie  wyobraża  sobie  przyszłości  z 
Nealem, jeśli on pozostanie przy swym przekonaniu, że kobietę należy 
wyłącznie  chronić  i  prowadzić  za  rączkę.  Jeśli  chcą  ułożyć  sobie 
wspólną przyszłość, musi traktować ją jak równorzędnego partnera.

Tak więc podniosła twarz i popatrzyła mu w oczy.

- W  najbliższy  piątek  mam  pełnić  na  zabawie  dyżur.  On  tylko 

odmownie potrząsnął głową.

- Neal,  posłuchaj  mnie.  Jestem  gotowa  podjąć  to  ryzyko, 

podobnie jak ty podjąłbyś je na moim miejscu. Nie chcę się już dłużej 
bać,  gdy  usłyszę  w nocy  jakiś  hałas lub gdy  pod koniec dnia  pojawi 
się w pustej szklarni samotny klient. - Rozłożyła bezradnie ręce. - To 

background image

jest jak życie w oblężonej twierdzy! Nie możemy pozwolić, żeby zło 
zwyciężyło!

Neal  obserwował  ją  w  milczeniu.  Mimo  że  zmarszczył  czoło,  a 

twarz  mu  stężała,  Karen  nie  traciła  nadziei.  Po  raz  pierwszy  nie 
potrząsnął  głową;  najwyraźniej  poważnie  zastanawiał  się  nad  jej 
propozycją.

Nadzieje te jednak okazały się płonne.

- Nie pozwolę - powiedział stanowczo.
- Dlaczego?

Wykrzywił usta, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

- Nie możesz narażać się na takie niebezpieczeństwo.
- O  tym  chyba  decyduję  ja. - Zacisnęła  usta  i  podjęła  kolejną 

próbę. - Musimy go powstrzymać.

Równie dobrze mogła się w ogóle nie odzywać. Neal cofnął rękę, 

jego oczy straciły cały blask, a rysy twarzy stwardniały.

- Nie - powiedział krótko.

Kiedy  pochylił  się  i  przelotnie  pocałował  ją  w  usta,  nie  zrobiła 

najmniejszego ruchu.

- Zadzwonię - mruknął. Tym razem skinęła głową.

Ale w środku była pusta; czuła się, jakby odebrano jej wszystko. 

Jego  odmowa  postawiła  między  nimi  mur  nie  do  przebicia. 
Oświadczył,  że  nie  pozwoli  jej  na  samodzielność,  nie  pozwoli  także 
podejmować  własnych  decyzji  w  sprawach,  które  dla  niej  były 
najważniejsze.

Jaka  okazała  się  naiwna,  sądząc,  że  Neal  się  w  niej  zakochał! 

Miłość  nie  jest  kokonem,  w  którym  żyje  się  bezpiecznie  przez  całą 
wieczność. Jest to wyrzutnia i rakieta, która ma ją przechwycić, zanim 
roztrzaska się o ziemię. Ale Neal musiałby dobrze znać Karen, żeby to 
zrozumieć.

Jego odpowiedź powiedziała jej wszystko z brutalną szczerością. 

Coś  do  niej  czuł,  lecz  nie  była  to  miłość.  Nie  była  to  prawdziwa 
miłość.

background image

Rozdział 11
Przekonana,  że  Abby  wie  już  o  odwołaniu  zabaw,  Karen 

zagadnęła  ją  na  ten  temat  następnego  dnia,  kiedy  wspólnie 
przygotowywały kolację. Abby popatrzyła na matkę znad deseczki, na 
której kroiła sałatę.

- Nic  o  tym  nie  wiem.  Przecież  dyrektor  z  pewnością  by  to 

ogłosił?

- Tak - odparła Karen zamyślona. - Też tak myślę.
- Zresztą  wcale  się  tam  nie  wybieram - ciągnęła  Abby. - Po 

prostu się boję.

- To bardzo dobrze, bo i tak bym cię nie puściła.

W innych okolicznościach Abby zaczęłaby protestować, że matka 

traktuje  ją  jak  ośmioletnią  dziewczynkę,  tego  dnia  jednak  uwagę 
Karen  puściła  mimo  uszu.  Przez dłuższą  chwilę  pracowały  w 
milczeniu; Karen mieszała spaghetti, a Abby obierała marchew. Ciszę 
przerwała dopiero córka.

- W  tym  tygodniu  miałaś  pełnić  dyżur,  prawda? - zapytała  z 

wahaniem. - Ale  w  tej  sytuacji  nie  pójdziesz,  dobrze?  Tobie  na 
zabawie zagraża jeszcze większe niebezpieczeństwo niż mnie.

- Nie wiem.

Karen  zakręciła  gaz  i  zaczęła  napełniać  talerze.  Gdyby  nawet 

Neal przystał na jej propozycję, nie była pewna, czy  przyznałaby się 
do  tego  przed  Abby.  Z  jednej  strony  młodzi  ludzie  uważają  się  za 
nieśmiertelnych i jest to naturalne. Z drugiej strony lepsza znajomość 
świata mówi im wyraźnie, na jakie niebezpieczeństwa są narażeni i że 
wiele  rzeczy,  czasem  zupełnie  przypadkowych,  może  im  się 
przytrafić.  Abby  już  teraz  niepokoił  problem  AIDS,  możliwości 
wybuchu  wojny  jądrowej,  perspektywy  oblania  egzaminu  z  algebry, 
sprawy ekonomiczne, które zapewne wpłyną na jej nie znaną jeszcze 
przyszłość.  Zatem  nie  powinna  pomnażać  tych  trosk  niepokojem  o 
matkę.

Karen wzruszyła ramionami.

- Tak czy owak Neal chcę te zabawy odwołać i ja tu nie mam nic 

do powiedzenia.

Lecz gdy w środę wróciła z pracy, w kuchni natychmiast pojawiła 

się  Abby.  Nie  powiedziała  nawet  dzień  dobry  i  sprawiała  wrażenie 
zaniepokojonej.

- Jak dotąd nikt nie odwołał zabawy - oświadczyła bez wstępów.

background image

- Może Krista coś wie?
- Nie pomyślałam o tym. Mogę do niej zadzwonić?
- Skoro tak, ja zadzwonię do Neala. Ale do tego nie doszło.

Karen  wzięła  prysznic,  żeby  zmyć  z  siebie  błoto;  tego  dnia  od 

dziesiątej rano, padał deszcz. Kiedy się przebrała, Abby podała już na 
stół kolację. Później były dwa telefony. Dwie osoby biorące udział w 
patrolach  prosiły  o  zastępstwo,  Karen  więc  musiała  się  tym  zająć. 
Wreszcie szybko zjadła z córką kolację i obie wyszły z domu.

Kiedy spotkały się z Joan i dotarły do odległego o kilka przecznic 

domu Chelsea,  gdzie  rozpoczynały  swój  obchód,  zrobiło  się  ciemno. 
W  żółtym  świetle  latarń  ostro  lśniły  ich  mokre  peleryny.  Z  powodu 
deszczu  Joan  zostawiła  psa  w  domu,  a  Karen  schowała  telefon 
komórkowy do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby zabezpieczyć go 
przed wilgocią. W jednej ręce trzymała parasol, a w drugiej latarkę.

Była w fatalnym nastroju. Gnębiło ją przekonanie, że wymyślone 

przez nią patrole to daremny trud. Czy naprawdę? Sara Elliott złapała 
dziesięcioletniego chłopca, który o północy próbował się wymknąć z 
domu  przez  okno  sypialni.  Jedna  z  grup  natknęła  się  na  pudło  z 
porzuconymi  kociętami;  Kim  Lloyd  zabrała  stworzenia  do  domu, 
gdzie  karmiła  je  z  butelki.  Denise  King  usłyszała  wrzaski  i  brzęk 
tłuczonej  szyby  i  tak  oto  stała  się  świadkiem  domowej  awantury. 
Wszystkie  te  zdarzenia  nie  miały  najmniejszego  znaczenia;  zapewne 
tylko kocięta mogłyby być odmiennego zdania.

Kuląc ramiona  w strugach  przenikliwie  zimnego  deszczu,  Karen 

uświadomiła  sobie,  że  kobiety  czerpią  z  tego  zajęcia  jednak  wiele 
satysfakcji.  Na  przykład  Chelsea.  Może  wciąż  się  boi,  ale  przecież 
dziarsko  maszeruje  na  przedzie  i  kieruje  światło  latarki  na  rozwarte, 
ciemne paszcze  mijanych garaży.  Robi  coś, co  pozwala jej zwalczyć 
lęk.

Czyż nie jest to bardzo ważne?
Kiedy  mijały  drugą  przecznicę,  za  ich  plecami  rozbłysły  światła 

reflektorów samochodu. Natychmiast odwróciły się w tamtą stronę, a 
Karen poczuła znajomy dreszcz strachu. Nie powinnyśmy się niczego 
obawiać,  pomyślała  po  raz setny  i  znów  ogarnęła  ją złość  na  własne 
tchórzostwo. W jednej chwili wróciła jej pewność siebie.

Zbliżający  się  pojazd  zwolnił.  Jego  światła  tak  ją  oślepiły,  że 

dopiero  gdy  zatrzymał  się  przy  krawężniku,  rozpoznała  samochód 
policyjny.

background image

Kierowca opuścił szybę od strony pasażera,

- Doskonale, że to ty - stwierdził męski głos. Karen pochyliła się 

i w świetle rzucanym przez tablicę rozdzielczą dostrzegła twarz Neala.
- Muszę z tobą pomówić.

W  jego  głosie  brzmiała  jednak  nie  złość,  lecz  śmiertelne 

zmęczenie.  A  więc  nie  stało  się  nic  takiego,  o  co  mógłby  mieć  do 
mnie pretensje, pomyślała.

Odwróciła się do skupionych nie opodal towarzyszek.

- Idźcie. Dogonimy was.

Joan jak zwykle zachowała pogodę ducha.

- Jasne. Chodź, Abby. Jeszcze nie skończyłaś nam opowiadać o 

tej klasówce z algebry.

Kiedy oddalały się, Abby rzuciła matce spojrzenie przez ramię.
Karen  otworzyła  drzwi  samochodu,  złożyła  parasol  i  zanim 

wsunęła się na siedzenie, otrząsnęła go z kropel deszczu.

- Zamoczę ci fotel - mruknęła.
- Wyschnie.

Neal nie pocałował jej na powitanie. Siedział z rękami opartymi o 

kierownicę  i  patrzył  przed  siebie.  Mimo  mroku  dostrzegła,  że  ma 
posępną minę.

Czekała w milczeniu.

- Czy  twoja  propozycja  jest  wciąż  aktualna? - zapytał 

nieoczekiwanie.

Karen  zalała  fala  radosnego  uniesienia.  A  więc  zmienił  zdanie! 

Nie odrzucił jej pomysłu. Nie odrzucił jej.

W milczeniu skinęła głową. On odwrócił się w jej stronę i patrząc 

na nią, bębnił palcami po kierownicy.

- Jesteś tego pewna?
- Tak - odparła. - Jestem pewna.
- Miałaś  rację - ciągnął  bezbarwnym  głosem. - Musimy 

spróbować.  Z  zasady  staram  się  nie  angażować  cywili,  ale  w  tym 
przypadku tylko ty możesz nam pomóc.

- Pochlebiasz mi.
- Daj spokój - mruknął. - Dlaczego zawsze, ilekroć stwierdzam, 

że przekraczasz swoje kompetencje, ty uważasz, że kwestionuję twoją 
wartość?  Ja  na  przykład  nie  znam  się  na  kwiatach.  Nie  jestem 
ogrodnikiem  i  nie  próbuję  niczego  udawać.  Ty  z  kolei  nie  jesteś 
policjantką, a kiedy to mówię, obrażasz się.

background image

- Nigdy nie twierdziłam...
- A, nigdy!

Musi  zrewidować  wszystkie  swoje  sądy.  Czyżby  to  Neal  miał 

rację?

- Prosiłam  cię  tylko  o  to,  żebyś  zaakceptował  moje  prawo  do 

podejmowania  ryzyka - zaczęła  ostrożnie. - Chcę,  żebyś  traktował 
mnie jak równego sobie.

- Zawsze  tak  cię  traktowałem - odrzekł  cicho.  Zamilkła.  Może 

powodował nią lęk, żeby nie posunąć się za daleko? Może nie chciała 
wiedzieć, w jak dużym stopniu kieruje nim troska o nią.

Neal  tymczasem  mówił  już  dalej.  Głosem  wypranym  z  emocji 

wyjaśnił,  że  od  piątkowego  wieczoru  dyskretnie  umieści  u  niej  w 
domu  policjanta.  Byłoby  też  wskazane,

żeby  delikatnie 

rozpowiedziała  wszystkim,  że  przynajmniej  przez  dwie  doby  w 
przyszłym tygodniu jej córki nie będzie w domu.

Karen skinęła głową.

- Babcia  chce,  żeby  Abby  spędziła  u  niej  weekend,  wyjedzie 

więc do niej w piątek i wróci w poniedziałek albo wtorek. Nic się nie 
stanie, jeśli straci w szkole dzień czy dwa.

- Doskonale/Rozpuść tę informację. Ale z wyczuciem.

Ponownie skinęła głową i przez chwilę w samochodzie panowało 

milczenie.  O  dach  pojazdu  bębnił  deszcz.  Woda  zalewała  szyby, 
odgradzając Karen i Neala od reszty świata.

Nagle  odwrócił  się  w  jej  stronę,  objął  ją  i  pocałował  mocno  w 

usta.  Zanim  zdążyła  się  tym  nacieszyć,  cofnął  się,  wrzucił  bieg  i 
samochód ruszył. Z trudem odzyskiwała równowagę.

- To chyba one - stwierdził niepewnie.

Pomiędzy 

rytmicznie 

przesuwającymi 

się 

po 

szybie 

wycieraczkami  Karen  dostrzegła  trzy  ciemne  postacie.  Kiedy  Neal 
zatrzymał  samochód  przy  krawężniku,  cała  trójka  jak  na  komendę 
odwróciła się w stronę pojazdu.

Uniesienie  Karen  opadło  i  znów  ogarnął  ją  lęk.  Sięgając  do 

klamki, popatrzyła na Neala.

- Ale zrób wszystko, żebym nie była sama.
- Nie będziesz sama ani przez sekundę.
- W porządku.

Otwierała drzwi, kiedy położył jej rękę na ramieniu.

- W każdej chwili możesz zrezygnować.

background image

- Za dobrze mnie znasz - odparła, nie odwracając się. Gorycz, z 

jaką się roześmiał, poruszyła nią do głębi.

- Jasne. Znam cię aż za dobrze.

Zapragnęła nagle znaleźć się w kojącymi bezpiecznym azylu jego 

ramion. Na ciemnych ulicach wraz z Chelsea, Joan i Abby była łowcą. 
Ale zamienić się w ofiarę - to zupełnie inna sprawa.

Go będzie, jeśli gwałciciel odkryje  pułapkę?  Co będzie, jeśli nie 

ruszy jej tropem; w każdym razie nie w tym czy następnym tygodniu? 
Prędzej  czy  później  policja  dojdzie  do  wniosku,  że  Karen  przestała 
napastnika  interesować.  Wtedy  zabiorą  obstawę.  Karen,  przerażona 
niczym  królik,  który  oddalił  się  za  daleko  od  swej  nory,  wyobraziła 
sobie noce z Abby - te hałasy w pogrążonym w ciemnościach domu, 
szurania,  które  mogły  wydawać  sunące  po  podłodze  stopy  intruza, 
stukanie gałęzi o szybę w oknie.

W głębi duszy uważała się za odważną. Czyż nie stawała zawsze 

w  pierwszej  linii?  Teraz  jednak  dotarła  do  niej  głębsza  prawda.  W 
toczonych dotąd zmaganiach ryzykowała bardzo niewiele - nie kładła 
na  szali  życia  swojego  i  córki.  Ani  też  przyszłości  z  mężczyzną, 
którego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zaczynała kochać.

Teraz  jednak  miała  wszelkie  powody,  aby  ryzyko  takie  podjąć. 

Tak czy owak, może stać się celem. Lub, nie daj Boże, celem tym stać 
się  może  Abby.  Gwałciciela  trzeba  powstrzymać,  a  Karen  mogła  w 
tym pomóc.

- Dobrze  wiesz,  że  muszę  to  zrobić - odrzekła  i  wysiadła  z 

samochodu.

Rozłożyła parasolkę.
Tim Rogers zajrzał do biura Neala.

- Szefie, czy rozmawiałeś z Lindberg, żeby odwołała patrole?

Neal podniósł głowę znad rozłożonych na biurku papierów. Tim 

był  jego  „rowerowym"  policjantem.  Jeździł  po  mieście  rowerem, 
czym zdobył sobie uznanie dzieciaków. Ponadto rodzice utrzymywali, 
że ich dzieci chętniej jeżdżą w kaskach, kiedy widzą w nim również 
policjanta.  Poza  tym,  wyjąwszy  dzielnice  leżące  na  wzgórzach,  Tim 
na swoim środku lokomocji potrafił poruszać się po mieście szybciej 
niż  w  wozie  patrolowym.  Niemniej  w  śmiesznym  małym  kasku  na 
czubku niewielkiej głowy wyglądał bardzo zabawnie.

- Dlaczego pytasz? - mruknął Neal, gdy dotarł do niego sens słów 

Tima.

background image

Policjant rozpiął pasek pod brodą i zdjął kask.

- Wczoraj  zniknęły  mi  z  oczu.  Widziałem  je  wcześniej,  około 

dziewiątej. Ale później... - Wszedł do pokoju i wzruszył ramionami.

Za jego plecami pojawił się Erickson.

- Tak, moja żona mówi...

Urwał, uświadamiając sobie, że popełnił niewybaczalny błąd.
Neal rozparł się na krześle i założył ręce za kark.

- Twoja żona? - zapytał ostro.

Młody policjant zwinął się jak sprężynka, ale już było za późno.

- Tak,  ona...  eee...  zapaliła  się  do  tego  pomysłu  i  uparła,  żeby 

brać udział w patrolach. Oświadczyła, że wieczorami, kiedy jestem w 
pracy,  boi  się  siedzieć  sama  w  domu  i  musi  coś  z  tym  zrobić.  Nie 
podobało  mi  się  to  od  samego  początku,  ale...  choroba... -
Poczerwieniał, lecz wytrzymał wzrok Neala. - Pomyślałem, że nic się 
złego nie stanie, jeśli...

Jeszcze  miesiąc  wcześniej  Neal  zdrowo  by  natarł  podwładnemu 

uszu, ale od tego czasu sam się przekonał, jak bardzo kobieta potrafi 
być  uparta.  Często  nawet  ma  rację.  Tak  więc  teraz  skinął  jedynie 
głową i zapytał:

- Więc co powiedziała twoja żona?

Po 

kilku 

kolejnych 

skrętach 

ciała 

nieskładnych 

usprawiedliwieniach Erickson podjął temat.

- Irene  mówi,  że  Karen  dzwoniła  wczoraj  wieczorem  i  aż  do 

odwołania  kazała  jej  zostać  w  domu.  Mówi  też,  że  Karen  odwołała 
wszystkie patrole.

Neal  nachmurzył  się  i  obracał  w  palcach  długopis.  Co  znów  ta 

baba  wymyśliła?  Po  powrocie  do  domu  musiała  wykonać  kilka 
tuzinów telefonów. Po co?

Ustępstwo  za  ustępstwo?  Karen  zawsze  była  aż  do  przesady 

uczciwa. Skoro uznała, że on się poddał, ona powinna zrobić to samo.

A może po prostu nie chciała być mu dłużna i swoją decyzją ten 

dług spłaciła?

Istniał tylko jeden sposób, żeby dojść prawdy: zapytać o to samą 

Karen. Może załatwić to telefonicznie, ale straci wtedy okazję ujrzenia 
jej twarzy. Nie miała zielonego pojęcia, jak bardzo było to dla niego 
ważne.

Odłożył  długopis  i  wstał. - Wychodzę  na  godzinę  lub  dwie -

oznajmił  nieoczekiwanie. - Kiedy  pojawi  się  tu  DeSalsa, 

background image

przypomnijcie mu, że chcę go widzieć około czwartej. Obejmie dyżur 
w  domu  pani  Lindberg.  Zwariuje,  ale  musi  tam  siedzieć  aż  do 
poniedziałku, kiedy będziemy mogli bez ryzyka go zmienić.

Erickson  i  Rogers,  zadowoleni,  że  to  nie  oni  muszą  przez  cały 

weekend kryć się w gościnnej sypialni domu pani Kwiaciarki, zniknęli 
jak  duchy.  Neal  słyszał  rozmowy  podwładnych  i  wiedział,  że  w 
wydziale notowania  Karen  nie  stały  najwyżej.  Najwięksi  kobieciarze 
w  jego  załodze twierdzili,  że  zanim  zaciągnie  mężczyznę  do  łóżka, 
wyrywa mu pazury, a mimo to później na niego wskakuje i pozostaje 
w tej pozycji do końca. Neal nie był pewien, czy policjanci wiedzą, że 
ich szef się z nią spotyka.

Skrzywił  usta.  Całe  szczęście,  że  żaden  z  nich  nie  widział  go  w 

szkłami. Nie miałby czasu wyjaśnić, że jedynie rycerskość kazała mu 
wtedy leżeć na plecach.

Mimo że wybiła już trzynasta, zatrzymał się przed sklepem, gdzie 

kupił dwie kanapki i kilka świeżo upieczonych ciasteczek. Jeśli nawet 
Karen jadła już lunch, to może zjeść drugi.

Pojawił  się  w  szklarni  w  chwili,  gdy  Karen  gromiła  jakiegoś 

nastolatka  o  pryszczatej  twarzy  za  nieuprzejme  potraktowanie 
klientki.

- Zapytałem, w czym mogę jej pomóc - tłumaczył się chłopak. -

A kiedy powiedziałem, że fuksje  nie przetrwają zimy,  naskoczyła  na 
mnie jak na jakiegoś głupka. Chciała rozmawiać tylko z panią.

Karen ujęła się pod boki.

- A ty powiedziałeś, że nie przyjdę?
- Tak, powiedziałem coś takiego - wychrypiał nastolatek. - Widzi 

pani, nie wiedziałem, gdzie pani jest i...

Karen stuknęła go palcem w pierś.

- Czy  pamiętasz  naszą  rozmowę,  gdy  przyjmowałam  cię  do 

pracy? Co ci wtedy powiedziałam?

Chłopak był przerażony.

- Że klient to rzecz święta.
- Właśnie. - Karen uśmiechnęła się wyniośle. - Pani Ludlow jest 

starą  wiedźmą,  ale  tak  się  składa,  że  rokrocznie  wydaje  u  mnie 
czterysta lub pięćset dolarów i jest dla mnie dużo więcej warta niż ty. 
Czy wyrażam się jasno, Josh?

Chłopak tępo skinął głową.

- To dobrze. Zobaczymy się jutro.

background image

Josh odszedł i Karen dopiero wtedy spostrzegła Neala.

- Jak myślisz, czy wystarczająco pogoniłam mu kota? - zapytała.
- Oj,  tak - przyznał. - Ale  dlaczego  klientka  wpisała  na  niego 

zażalenie?

- Sprzedaję  fuksje  bardzo  odporne  na  zimno.  Mam  ich  ponad 

dwanaście  odmian  i  ona  o  tym  wie.  Osiągają  naprawdę  imponujące 
rozmiary. - Przechyliła  na  bok  głowę. - Czy  to  lunch  tak  do  siebie 
tulisz?

- Uhm. Jesteś zajęta?
- Czy  sprawiam  takie  wrażenie? - Gestem  ręki  zaprosiła  go  do 

środka.

Wzdłuż  rzędu  róż  posuwał  się  powoli  staruszek.  Poza  nim  w 

szklarni żywe były tylko kwiaty.

Neal  posłusznie  ruszył  za  Karen,  która  zaprowadziła  go  na 

dziedziniec  za  cieplarnią,  na  którym  jedli  lunch  ostatnim  razem. 
Ogarnęła go dziwaczna niechęć do rozmowy ó kobiecych patrolach, a 
przecież pojawił się tu właśnie w tej sprawie. Ten temat jednak mógł 
doprowadzić  do  kolejnej  awantury,  zdecydował  zatem,  że  poczeka  z 
nim. Najpierw zje lunch i nacieszy się towarzystwem Karen.

Kiedy wręczył jej kanapkę i rozpakował swoją, wskazał na donice 

z kwiatami.

- Nigdy  nie  mówiłaś,  gdzie  i  jak  zainteresowałaś  się 

ogrodnictwem.

Karen  rozejrzała  się  i  Neal  spostrzegł,  że  na  wspomnienie 

przeszłości jej oczy zaszły mgłą.

- Czysty przypadek - odparła bez wahania. Ona też najwyraźniej 

nie  chciała  poruszać  tematu  najbliższego  piątku,  który  wypadał 
następnego  dnia. - Może  zresztą  nie przypadek.  Pamiętasz,  jak 
mówiłam  ci,  że  z  myślą  o  Abby  kupiliśmy  z  Geoffem  dom?  Był  to 
świeżo  wybudowany  dom.  Po  zakończeniu  budowy  podwórko 
przypominało  krajobraz  księżycowy.  Ziemia  zdarta  do  żywego, 
wszędzie  śmieci.  Musiałam  coś  z  tym  zrobić,  prawda?  Ale  zamiast 
udać  się  do  biblioteki  i  tam  poczytać  o  ogrodnictwie,  poszłam  do 
szklarni. I tak się to zaczęło. Złapałam bakcyla.

- Posiadacze ogródków rzadko zamieniają swe hobby w zawód.

Roześmiała  się.  Był  to  bardzo  młodzieńczy,  a  zarazem  złośliwy 

śmiech.

background image

- Stanęłam  do  konkursu.  Wiesz,  wysyłasz  zdjęcia  przed  i  po. 

Wygrałam.  "Sunset"  opublikował  moje  fotografie.  Później 
skontaktował się ze mną specjalista od terenów zielonych i spytał, czy 
lubię tę pracę. Abby zaczęła właśnie chodzić do przedszkola, miałam 
dużo  wolnego  czasu,  więc  powiedziałam,  że  tak.  Było  to  wspaniałe 
doświadczenie,  ale doszłam do wniosku,  że bardziej odpowiadają  mi 
same  kwiaty  niż  projektowanie  terenu.  Większość  specjalistów 
hołduje twardym powierzchniom: ścieżki, kamienne murki, werandy, 
patia. Kwiaty stanowią  jedynie dopełnienie.  Ja natomiast sadziłam w 
swym  ogrodzie  coraz  więcej  kwiatów,  dzięki  czemu  mogłam  z  nimi 
eksperymentować.  A  ponieważ  nie  umiałam  być  bezlitosna  w 
stosunku  do  tych,  które  mi  nie  za  bardzo  się  udały,  coraz  bardziej 
redukowałam trawnik, aż w końcu bez reszty zamieniłam go w klomb. 
Zapomniałam  o  twardych  powierzchniach,  które  powinny  stanowić 
„kręgosłup"  każdego  ogródka.  Nieszczęsna  Abby  musiała  zadowolić 
się  huśtawką  ustawioną  na  żałosnym  skrawku  trawy  o  powierzchni 
jakichś  czterech  metrów  kwadratowych.  Twórcy  konkursu  byliby
przerażeni, gdyby to zobaczyli. Zapewne odebraliby mi nagrodę.

Neal roześmiał się.

- W  końcu  założyłaś  własne  szklarnie,  gdzie  mogłaś  sadzić 

wszystko - ni to stwierdził, ni to spytał.

- Właśnie. - Przez chwilę jadła kanapkę, a potem spytała: - A ty? 

Czy jako dziecko bawiłeś się tylko w policjantów i złodziei?

Neal potrząsnął głową.

- Chciałem zostać pilotem myśliwskim. Później odkryłem, że nie 

lubię wysokości, i przerzuciłem się na konstrukcje lądowe. Wiesz, te 
wszystkie wielkie maszyny.

- A twoim rodzicom przechodził po krzyżu dreszcz zgrozy.
- Jasne. - Uśmiechnął się. - Moja mama była zawsze dobrej myśli 

i  marzyła,  żebym  został  lekarzem.  Koniecznie  chciałem  zajrzeć 
ludziom do środka.

- Typowa  mentalność  policjanta. - Uchyliła  się,  kiedy  rzucił  w 

nią  zgniecionym  opakowaniem  po  kanapce,  i  przesłała  mu  jeden  z 
tych  uśmiechów,  który  zawsze  budził  w  nim  falę  pożądania. -
Żartowałam.

- Pewnie - odparł sucho. - Mówiąc krótko, kiedy miałem zacząć 

studia, nie wiedziałem dobrze, jaki wybrać kierunek, ani w ogóle, co 
chcę robić w życiu.

background image

- I wtedy zginął twój brat - powiedziała już bez uśmiechu.
- I  wtedy  zginął  David.  Chciałem  go  pomścić. - Neal  wzruszył 

ramionami.  Najwyraźniej  pragnął  uciec  od  wspomnień  swego 
młodzieńczego gniewu i bezsensownej ofiary, jaką omal sam z siebie 
nie  złożył. - Oczywiście  wszystko  to  było  bardziej  skomplikowane. 
Ostatecznie  musiałem  znaleźć  jakieś  zajęcie,  żeby  dać  ujście  swemu 
idealizmowi. Mogła mi to zapewnić tylko praca, w której bym „bronił 
i służył".

Oczekiwał,  że  Karen  zacznie  z  niego  kpić,  ale  ona  nie  po  raz 

pierwszy go zaskoczyła.

- Początkowo  sądziłam,  że  wykonujesz  tylko  obowiązki 

służbowe - wyznała poważnym tonem. - Ale już wtedy chyba znałam 
prawdę. - Uśmiechnęła się miękko.

- Czuję, że mnie bronisz.

Nie byłby bardziej wstrząśnięty, gdyby go uderzyła. Więc Karen 

czuje się chroniona, a on ją wystawia jako przynętę dla bestii! A jeśli 
nie zdoła jej obronić? Jeśli coś zawiedzie?

Popatrzyła na niego z uwagą.

- Nie przejmuj się.

Odwrócił twarz i przeciągnął dłonią po policzku.

- Dlaczego odwołałaś patrole? - zapytał zmienionym głosem.
- No,  wiesz. - Teraz  z  kolei  Karen  odwróciła  twarz  i  zaczęła 

zgarniać z blatu stołu na dłoń okruchy pieczywa.

- Z  dwóch  powodów.  Nie  należy  teraz  płoszyć  gwałciciela.  Po 

drugie... - rzuciła  mu  ukradkowe  spojrzenie - dałeś  mi  szansę. 
Uważałam więc, że jestem ci to winna.

Neal skinął po prostu głową.

- DeSalsa  jest  najlepszym  z  moich  ludzi.  W  piątek  wieczorem, 

jak  będziesz  na  dyżurze,  niepostrzeżenie  wśliźnie  się  do  twojego 
domu  i  pozostanie  tam  aż  do  poniedziałku  rano.  Nie  chcę,  żeby 
zboczeniec  zauważył  zmianę  warty.  Jeśli  jednak  będziemy  mieli 
szczęście, on wykona swój ruch wcześniej.

- Jeśli będziemy mieli szczęście - powtórzyła Karen jak echo.

Powiedziała  to  zdecydowanym,  podnieconym  głosem,  zauważył 

jednak,  że  kiedy  rzucała  ptakom  okruchy  chleba,  palce  jej  lekko 
drżały.

I  znów  chciał  powiedzieć: „Nie  musisz  tego  robić"  albo  nawet 

„Nie  pozwolę  ci".  Gdyby  jednak  wypowiedział  te  słowa,  straciłby 

background image

Karen  bezpowrotnie;  równie  bezpowrotnie  jak  w  przypadku,  gdyby 
zawiodły środki ostrożności przygotowane na nadchodzący weekend.

Do licha, nie wolno mu myśleć w taki sposób! Gwałciciel nikogo 

jeszcze nie zabił. W najgorszym wypadku...

Nie chciał dopuścić do siebie myśli o tym najgorszym wypadku.

- Lepiej  już  pójdę - powiedział,  zrywając  się  nieoczekiwanie  z 

krzesła i potrącając przy tym stół.

Karen przytrzymała stolik i również wstała.

- Może  wpadniesz  na...  Nie. - Potrząsnęła  energicznie  głową. -

Oczywiście, że nie. Co ja w ogóle wygaduję.

- Zadzwonię.  Porozmawiamy  tuż  przed  twoim  wyjściem  na 

zabawę.  Wtedy  też  skoordynujemy wszystko  w  czasie.  Nie  spuszczę 
cię z oka - obiecał.

Czuł się niezręcznie, stojąc bez ruchu z opuszczonymi rękami, ale 

bał  się  wyciągnąć  je  w  stronę  Karen.  Bał  się,  że  wtedy  nie  zdoła 
odejść.

- Uważaj na siebie - powiedział wreszcie całkiem niepotrzebnie.
- Dobrze - odrzekła  beztrosko,  ale  jej  duże  oczy  były  mroczne, 

pełne  obaw  i  wątpliwości. - Za  kilka  dni  będziemy  już  to  wszystko 
mieli za sobą.

- Może.

Wierzył mocno, że tak właśnie będzie. Ale czy na pewno? Ruszył 

w kierunku szklarni.

- Nawet mnie nie pocałujesz? - zapytała cicho.
- Myślałem,  że  odprowadzisz  mnie  do  samochodu - odparł  z 

wymuszonym uśmiechem. - Pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim 
razem, kiedy pocałowałem cię w szklarniach?

- Uhm. - Pospiesznie rzuciła się  mu w ramiona. - Nie obchodzi 

mnie, jak to się skończy.

Jak przez mgłę uświadomił sobie, że pochyla głowę i zaczyna ją 

całować. Tak mu na niej zależało! Tak bardzo mu na niej zależało, że 
nie wyobrażał sobie bez niej dalszego życia.

Dotarł  do  domu  o  piątej.  W  biurze  zostawił  rozgrzebaną  i  nie 

dokończoną  pracę.  Najbardziej  nie  lubił  właśnie  papierkowej  roboty. 
Wolałby  spędzić  cały  dzień  w  sądzie  po  to  tylko,  żeby  przez  dwie 
minuty składać zeznania, niż sporządzać raporty.

Ale tym razem rada miejska musi poczekać.

background image

Kiedy  wkroczył  do  kuchni,  Krista  ukradkiem  łypnęła  na  niego 

okiem.  Od  poniedziałku,  kiedy  to  kategorycznie  zabronił  jej  brać 
udział  w  patrolach,  odzywała  się  do  niego  tylko  wtedy,  gdy  było  to 
absolutnie  konieczne.  W  końcu  upokorzył  ją  przed  nowymi 
przyjaciółmi.  Ale  upokorzenie,  myślał  Neal,  jest  lepsze  niż  pobyt  w 
szpitalu pod kroplówką, jak w przypadku Toni Santos.

- Cześć,  kochanie - odezwał  się  pogodnie,  zaglądając  jej  przez 

ramię.  Był  ciekaw,  co  też  miesza  w  stojącym  na  ogniu  garnku. -
Wspaniały zapach.

- To gotowała pani Feeney - odparła Krista, odwracając głowę. -

Ja tylko odgrzewam.

- Gdzie jest Michael?
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Wyszedł.
- Dokąd?
- Chyba do stajni - odparła z niechęcią.

Neal popatrzył uważnie na Kristę. Jego córka niedługo już będzie 

kobietą. W ciągu ostatnich dwóch i pół roku, jakie upłynęły od śmierci 
Jenny,  wydoroślała  bardziej,  niż  się  spodziewał.  Jego  mała  córeczka 
nosiła  stanik  i  sięgała  mu  do  ramienia.  Gdy  Michael  był 
niemowlęciem, Krista odgrywała rolę jego matki, ale po śmierci Jenny
- a  nawet  wcześniej,  kiedy  żona  Neala  zachorowała - zabawa 
zamieniła  się  w  prawdziwe  życie.  Krista  musiała  dorosnąć,  może 
nawet za szybko. Pamiętał, jak jego słoneczko było beztroskie. Teraz 
spoważniała,  dorosłość  stała  się  dla  niej  ciężarem  prawie  nie  do 
udźwignięcia.

Rozluźnił krawat i oparł się o zlew.

- Krista, czy możemy porozmawiać?

Żeby nie patrzeć w jego stronę udawała, że bez reszty pochłania 

ją nalewanie wody do garnka.

- O czym?
- Ja... w poniedziałek troszeczkę przesadziłem. Kiedy zaskoczona 

Krista  gwałtownie  odstawiła  garnek do  zlewu,  z  naczynia  prysnęła 
woda. Dziewczyna popatrzyła ze zdumieniem na ojca.

- O czym ty mówisz? - zapytała. Neal potarł kark.
- Bałem  się  o  ciebie - wyjaśnił  ponuro. - Wyglądało  to  tak, 

jakbym  się  gniewał.  Ale  nie  o  to  mi  chodziło.  Jakoś  umknęło  mojej 
uwagi, że nie masz już dziesięciu lat.

- Pierwszy stanik kupowałam z tobą - odparła sztywno.

background image

- Zgoda. Ale zupełnie nie uświadamiałem sobie, co to naprawdę 

znaczy.

Jej  odpowiedź  zmieszała  Neala.  Ponieważ  przyznał  się  do 

własnego  błędu,  Krista  powinna  triumfować.  Ona  jednak  zagryzła 
tylko wargi, pochyliła głowę i powiedziała cichym głosem:

- Powinnam  była  cię  o  wszystkim  poinformować.  Tak, 

powinnam.  Po  prostu...  Ale  byłam  wściekła,  bo  wyglądało  to  tak, 
jakby każdy inny byli dla ciebie ważniejsi ode mnie i od Michaela.

Neal puścił błąd gramatyczny mimo uszu, postąpił krok w stronę 

córki i niezdarnie pogładził ją po włosach.

- Mam  nadzieję,  że  w  głębi  serca  wiesz,  że  to  przecież 

nieprawda.

- Ba! - prychnęła.
- Zdenerwowałem  się... - Czuł  się  równie  niezdarnie  jak  w 

chwili,  gdy  dotykał  włosów  córki. - Ale  byłem  też  z  ciebie  dumny. 
Wykazałaś się odwagą i inicjatywą.

Krista wciąż nie podnosiła głowy.

- Mama nigdy by tak nie postąpiła.

Neal  w  jednej  chwili  wszystko  zrozumiał.  Położył  dłonie  na 

ramionach córki i odwrócił ją w swoją stronę.

- Twoja matka - powiedział gwałtownie - była wspaniałą kobietą. 

Ale Karen też jest wspaniała. Być może przejmiesz od obu najlepsze 
cechy, a jednocześnie jakaś cząstka  ciebie będzie całkiem inna. I tak 
właśnie powinno być.

Krista podniosła w końcu głowę. Usta jej drżały, w oczach szkliły 

się łzy, ale kiedy odezwała się, w głosie pobrzmiewał ton nadziei.

- Zawsze  mówiłeś,  że  przypominam  mamę.  Myślałam,  że 

powinnam robić wszystko, żeby tak właśnie było. A jeśli mi się to nie 
udawało, sądziłam, że to ja jestem winna.

- W żadnym wypadku. - Neal pocałował Kristę w czoło. - Nie ma 

niczego złego w tym, że kogoś się podziwia, ą nawet próbuje rozwijać 
w sobie  te cechy,  które  najbardziej  w takiej  osobie  imponują. Twoja 
matka była kobietą łagodną i ty też taka jesteś. Sądzę jednak, że ty z 
kolei masz dużo więcej siły. I bardzo mnie to cieszy.

- Naprawdę? - zapytała  tak  nieśmiało,  że  Nealowi  ścisnęło  się 

serce.

- Naprawdę - odparł i mocniej przytulił córkę. Krista przylgnęła 

do ojca i zmoczyła mu łzami koszulę.

background image

- Czy ożenisz się z Karen? - zaciekawiła się, podnosząc na niego 

wzrok.

- Dlaczego pytasz? Przecież spotkałem się z nią tylko kilka razy.
- Tak?.  A  Abby  twierdzi,  że  spędzasz  z  nią  większość  czasu.  I 

mama Abby podobno dużo o tobie mówi.

- A co Abby o tym myśli?
- Abby uważa, że byłoby cudownie, gdybyśmy zostały siostrami. 

Nie sądzę, żeby czuła do ciebie niechęć czy coś w tym rodzaju.

Pocieszające, pomyślał Neal.

- A co ty o tym sądzisz? - zapytał.
- Ja ją lubię - odparła zakłopotana Krista. - Pani Lindberg... Cóż, 

ona jest interesująca. Wiesz, co mam na myśli?

Neal chrząknął.

- Tak, wiem, co masz na myśli.

Zabawne,  że  tak  niedawno  jeszcze  nade  wszystko  cenił  sobie  w 

domu  spokój.  Teraz  doszedł  do  wniosku,  że  utarczki  rodzinne  od 
czasu do czasu dodają tylko życiu smaku.

- Więc ożenisz się z Karen? - powtórzyła.
- Sam nie wiem - odparł szczerze. - Podświadomie zastanawiam 

się  nad  powtórnym  małżeństwem,  ale  nie  jestem  pewien,  czy  Karen 
też o tym myśli. Nie mogę ci nic obiecać.

- W  porządku.  Tato? - Przez  chwilę  w  słodyczy  jej  uśmiechu 

dojrzał obraz czasów, gdy życie było dużo prostsze. - Kocham cię.

Neal ponownie przytulił córkę.

- I ja ciebie kocham, słoneczko - szepnął.

background image

Rozdział 12
Karen kręciła się przy szerokich, dwuskrzydłowych drzwiach sali 

gimnastycznej i zastanawiała się, czy zdoła porozmawiać z którymś z 
rodziców  lub  nauczycieli,  których  Joe  również  zaangażował  na  ten 
wieczór.  Z  pogrążonej  w  mroku  sali  dochodziły  tony  nihilistycznej 
piosenki.  Karen  przypomniała  sobie,  jak  ojciec  krzyczał:  „Ścisz  tę 
muzykę!", a głos Boba Dylana porównywał do pracującej piły.

Zadziwiające, jak ludziom przybywa rozumu, kiedy sami stają się 

rodzicami.

- Karen! - usłyszała czyjś głos. - Przywiozłaś Abby?

Odwróciła się z uśmiechem do ojca jednego z kolegów swej córki 

ze  szkoły  podstawowej.  Boże,  jak  nie  lubiła  podejrzewać  ludzi, 
których znała od lat.

- Cześć, Jim. Jak ci leci? Nie, nie, dziś mam tu dyżur. Sama nie 

wiem,  jak  do  tego  doszło.  Ale  Abby  nie  ma.  Wyjechała  na 
przedłużony  weekend  do  babci.  Joe  Gardner  zaangażował  mnie  na 
dzisiejszy wieczór już wieki temu i nie chciałam mu sprawić zawodu.

- Lepiej,  że  poprosił  ciebie  niż  mnie - odparł  ze  śmiechem 

mężczyzna i przeciągnął dłonią po łysiejącej głowie.

- Gdybym  wiedział,  jak  się  tańczy  rap,  zostałbym  dłużej  i 

poprosił cię na parkiet.

- Bóg  jeden  wie,  jak  to  się  tańczy - odparła  i  pokręciła  głową. 

Zastanawiała  się,  czy  gdyby  to  ten  właśnie  mężczyzna  był 
gwałcicielem,  to  czy  czułby  się  odtrącony  tylko  dlatego,  że  nie 
powiedziała,  by  zaczekał  na  następny  taniec. - Jeśli  się  dobrze 
orientuję, chwilowo nikt nie tańczy - ciągnęła, wskazując ciemną salę.
- Życie towarzyskie toczy się poza linią autu.

- Skoro  już  jesteśmy  przy  linii  autu - wtrącił  Peter  Merck, 

nauczyciel chemii, który przystanął właśnie obok Karen - to czy ktoś 
zna wynik dzisiejszego meczu?

Gdy  obaj  mężczyźni  zaczęli  dyskutować  o  porażce  szkolnej 

drużyny,  Karen  próbowała  ustalić,  jaki  kolor  oczu  ma  Jim  Craig; 
doszła  do  wniosku,  że  są  orzechowe.  Przyćmione  światło  nie 
pozwalało  jednak  ustalić,  czy  są  one  na  tyle  ciemne,  by  określić  je 
mianem brązowych.

- Przepraszam - mruknęła  i  ruszyła  w  stronę  kolejnej  grupy 

rodziców, którzy przywieźli właśnie pociechy. Czuła dumę, że w tak 

background image

zręczny  sposób  informowała  wszystkich,  iż  przez  kilka 
nadchodzących dni będzie w domu sama.

W  końcu  pojawił  się  Joe  i  poprosił,  żeby  sprawdziła  żeńskie 

toalety.  Karen  zastała  tam  grupę  dziewcząt  w  wieku  Abby,  które 
wyszły  na  papierosa.  Poleciła  im  wyrzucić  niedopałki  do  muszli 
klozetowej,  a  potem  wypędziła  całe towarzystwo  na  salę 
gimnastyczną.  W  międzyczasie  większość  rodziców  pełniących  rolę 
szoferów  własnych  dzieci  odjechała.  Z  dorosłych  zostało  jedynie 
sześciu dyżurnych.

Karen  obeszła  salę,  żeby  sprawdzić,  z  kim  ma  pełnić  dyżur. 

Petera  już  widziała.  Dostrzegła  Carla  Bradleya,  więc  postanowiła 
zamienić z nim w przerwie między piosenkami kilka słów.

Bradley ze zmarszczonym czołem spoglądał w stronę prezentera. 

Abby  poinformowała  matkę,  że  na  dwóch  zabawach  grał  miejscowy 
zespół  muzyczny,  lecz  w  ten  piątek  miały  być  puszczane  kompakty. 
Młodzi  ludzie  wykrzykiwali  głośno  tytuły  piosenek,  które  chcieli 
usłyszeć,  ale  prezenter  pozostawał  niewzruszony  i  ignorował  ich 
żądania.  Coś  takiego  nie  mogło  przecież  wzbudzać  niepokoju 
dyrektora.

- Witam - powiedziała, dotykając ramienia Bradleya.
- Widzę, że nawet weekend spędza pan w pracy.

Dyrektor podskoczył jak oparzony, ale po chwili rozpoznał Karen 

i zmusił się do uśmiechu.

- Karen.  Joe  nie  ostrzegł...  nie  powiedział  mi,  że  pani  będzie 

dyżurną.

- Czy  coś  jest  nie  tak? - zapytała,  wskazując  głową  stanowisko 

prezentera.

Bradley znów zmarszczył czoło.

- Słyszała  pani  tę  ostatnią  piosenkę?  Nie  mogę  pozwolić,  żeby 

takich idiotyzmów słuchano w mojej szkole.

- Karen zauważyła w jednym jego oku tik nerwowy.
- Przykro mi - dodał - ale ta ostra muzyka doprowadza mnie do 

szału. Jeśli dalej będą ją grali, chyba wyłączę korki.

Szkoda,  że  nie  ma  podobnego  stosunku  do  „Halloween  12"  i 

innych  bezsensownych  filmów,  pomyślała.  Niemniej w  pewnym 
stopniu  podzielała  jego  opinię;  ona  również  niezbyt  lubiła  obecną 
muzykę popularną. Abby, dzięki Bogu, lubiła country.

- Przyszło sporo osób - stwierdziła.

background image

- Słucham? - Dyrektor  odwrócił  się  w  jej  stronę. - O,  tak.  Ale 

chłopców  jest  zdecydowanie  więcej.  Zresztą,  wcale  nie  dziwię  się 
rodzicom. Gdybym  miał córkę, trzymałbym  ją w domu pod kluczem 
do czasu, aż policja złapie tego wariata. - W jego oczach pojawił się 
wyraz potępienia. - Czy wzięła pani z sobą Abby?

- Nie... - Muzyka gruchnęła całą mocą i Karen musiała podnieść 

głos. - Pojechała na kilka dni do babci.

Nie  była  pewna,  czy  dosłyszał  jej  słowa.  Skrzyżował  ręce  na 

piersi  i  stał  niczym  sfinks,  obserwując  kilka  par,  które  wyszły  na 
parkiet.

Karen ruszyła w dalszy obchód. Natknęła się na rozmawiającego 

z  grupą  chłopców  Joego  Gardnera.  Wszyscy  byli  roześmiani. 
Nauczyciel przybił piątkę z jednym z uczniów i zbliżył się do Karen. 
Pochylił się jej do ucha i krzyknął:

- Zatańczy pani? Pokażemy dzieciakom, jak to należy robić.

Zanim  Karen  zdążyła  cokolwiek  odpowiedzieć,  w  grupie  obok 

wszczął się ruch.

- Spokój! - krzyknął trener i rzucił się w stronę walczących.

Tłum nieco się rozstąpił i Karen ujrzała, że Joe chwycił któregoś 

z  chłopców  za  ramiona  i  pociągnął  za  sobą.  Ten  z  kolei  szarpnął 
następnego  i  Karen  postanowiła  jednak  podjąć  obchód.  Być  może 
ścigała  gwałciciela,  ale  musiała  również  czuwać  nad  przebiegiem 
zabawy.

Joe prosił dyżurnych, żeby pilnowali porządku zarówno w samej 

sali, jak i przed szkołą. Ponieważ nadmiar decybeli przyprawił ją o ból 
głowy, postanowiła pójść do żeńskiej szatni.

Przed lustrami stało sześć lub siedem dziewcząt, które chichotały 

i poprawiały makijaż.

- Cześć - powiedziała z uśmiechem.
- Dzień  dobry,  pani  Lindberg - odparła  któraś;  Karen  mgliście 

przypominała sobie jej twarz,

W toalecie było pusto, jednak pod drzwiami jednej z kabin widać 

było  czyjeś  nogi,  a  w  powietrzu  unosiły  się  smugi  dymu 
papierosowego.

Z  szatni  prowadziło  bezpośrednie  wyjście  na  zewnątrz.  Karen 

przekroczyła  próg  i  znalazła  się  na  betonowej,  zaczynającej  się  przy 
głównych  drzwiach,  ścieżce  okrążającej  budynek.  W  odległości 
niecałych  trzech  metrów  od  niej,  niepomna  na  istnienie  świata 

background image

zewnętrznego, ściskała się jakaś para. Karen doszła do wniosku, że to 
nie jej sprawa i powędrowała dalej.

Zerknęła  na  zegarek.  Dwudziesta  trzecia.  W  ciągu  najbliższej 

półgodziny  lub  trzech  kwadransów  powinna  zadzwonić  do  Neala. 
Chciał wprawdzie, żeby zgłaszała się częściej, lecz ona przekonała go, 
że wyglądałoby co najmniej dziwnie, gdyby większość czasu spędziła 
przy  automacie  telefonicznym.  W  końcu  ustąpił  i  zgodził  się,  by 
skontaktowała się z nim przed powrotem do domu.

- Jeśli  nie  odezwiesz  się  do  północy,  zacznę  cię  szukać -

oświadczył.

Wyraźnie  straciła  animusz  i  trochę  zmiękła.  Początkowo  jeżyła 

się, sądząc, że w opinii Neala nie potrafi sama o siebie zadbać. Teraz 
jednak, wiedząc, że w razie czego Neal ruszy jej na odsiecz, czuła się 
podniesiona na duchu.

W  chłodnym  powietrzu  na  dworze,  gdzie  docierały  już tylko 

głuche tony, ból głowy minął, ale jego miejsce zajęło zdenerwowanie. 
Jakaś  cząstka  mózgu  podpowiadała  Karen,  że  grozi  jej  śmiertelne 
niebezpieczeństwo. Ale tak naprawdę nic się nie działo. Poza tym nie 
miała pojęcia, czy rozmawiała już z gwałcicielem i czy tego wieczoru 
zagadka zostanie rozwiązana.

Na tyłach szkoły panował mrok i Karen zatrzymała się przy rogu 

budynku. Może to nie najlepszy pomysł iść dalej, pomyślała. Kiedy z 
mroku dobiegło ją szuranie, ogarnął ją paniczny strach i zaczęła się w 
popłochu  wycofywać.  Gdy  jednak  usłyszała  szept,  a  następnie  cichy 
jęk, uświadomiła sobie, że to kolejna para zakochanych.

Przypomniały  jej  się  słowa  Abby:  „Hej,  chcesz  zatańczyć? 

Chodźmy za szkołę i zrobimy to tam. Bardzo romantyczne".

Dobry  Boże,  pomyślała,  ogarnięta  zarówno  matczynym 

oburzeniem,  jak  też  nieco  rozbawiona.  Zapewne  para  nastolatków 
robiła właśnie „to". Czy wypada im przerywać?

Do jej uszu dobiegł gorączkowy szept:

- Przestań. Obiecałeś!
- Daj spokój - burknął chłopak. - O co ci chodzi?
- Powiedziałeś...
- Zamknij się.

Rozległ się rozpaczliwy krzyk, a następnie odgłos rozdzieranego 

materiału.

background image

- Zostaw  mnie!  Chcę  wracać... - Dziewczyna  urwała. 

Rozwścieczona, Karen ruszała właśnie w tamtą stronę, gdy do jej uszu 
dotarł pełen satysfakcji pomruk chłopaka.

- Czujesz? - spytał ochryple. - Teraz weź do ręki.
- Nie... - Pełen bólu jęk.

Karen  przyzwyczajała  wzrok  do  ciemności.  Na  parę padało 

srebrzyste  światło  półksiężyca.  Chłopak  przypierał  dziewczynę  do 
ściany,  ona  cicho  szlochała.  Miała  odkryte  piersi,  białe  ramiona 
odcinały się od ciemnej ściany budynku.

Nie  usłyszeli  kroków  zbliżającej  się  Karen,  która  chwyciła 

chłopaka za ramię.

- Puść ją! - warknęła.
- Co... ? - Chłopak gwałtownie odwrócił się w jej stronę.
- Ubierz się - poleciła Karen dziewczynie.
- Nie  znam  cię - warknął  chłopak - ale  to  nie  twój  interes! 

Spadaj!

- A ty ją zgwałcisz, tak? - zapytała lodowato. - Nie sądzę. Oboje 

pójdziecie ze mną...

Chłopak pchnął Karen tak silnie, że zatoczyła się do tyłu. Kiedy 

zaczęła  się  cofać,  ruszył  za  nią;  przed  jej  oczami  pojawiła  się 
ogromną, zwalista, ciemna sylwetka na tle jeszcze ciemniejszej ściany 
szkolnego budynku.

- Zaraz  narobię  krzyku - ostrzegła,  starając  się  nadać  głosowi 

rozkazujący  ton. - Albo  pójdziecie  ze  mną,  albo  czekają  cię  wielkie 
kłopoty.

Chłopak  ponownie  pchnął  Karen  z  całych  sił  tak,  że  z  trudem 

utrzymała  się  na  nogach.  Kątem  oka  dostrzegła,  że  dziewczyna 
gwałtownie  poprawia  ubranie.  Kiedy  zakryła  już  piersi,  Karen 
krzyknęła:

- Uciekaj! Biegnij po pomoc!

Chłopak odwrócił się gwałtownie do dziewczyny.

- Nawet o tym nie myśl! Pożałujesz! Sama najlepiej o tym wiesz!

Dziewczyna znów się skuliła i oparła o ścianę. Karen cofnęła się 

kilka  kroków  w  stronę  rogu  budynku.  Gdzież,  na  Boga,  są  pozostali 
dyżurni, którzy mieli pilnować całego terenu? - myślała gorączkowo.

Cofała  się  wyprostowana,  a  kiedy  chłopak  ponownie  się  do  niej 

zbliżył,  w  mętnym,  żółtym  świetle  sodowych  lamp  ujrzała  jego 
rozwścieczoną twarz.

background image

Mark Griggs. Wysoki, muskularny, brązowooki; zdolny zgwałcić 

kobietę.

Czas  narobić  wrzasku,  pomyślała  i  wydała  z  siebie  piskliwy 

okrzyk.

Mark przystanął.

- Niech się pani zamknie! Zamknij się!
- Co tu się dzieje? - rozległ się nieoczekiwanie męski głos.

Marka  oświetlił  strumień  jaskrawego  światła  latarki.  Karen  nie 

interesowało, kto przybył jej z pomocą. Zdyszana powiedziała:

- Mark dobierał się do dziewczyny. Kiedy się wtrąciłam, bardzo 

mu się to nie spodobało.

Strumień światła latarki nawet nie drgnął.

- Mark, podejdź bliżej.

Chłopak  z  ponurą  miną  posłusznie  wykonał  polecenie.  Karen 

podbiegła do dziewczyny i chwyciła ją za ramiona.

- Nic ci się nie stało? - zapytała.

. - Chyba nie - odparła nastolatka drżącym głosem.

- Zjawiłam się w samą porę. Jak się nazywasz?
- Chyba nie zamierza pani dzwonić do mojej matki? - W głosie 

dziewczyny zabrzmiał strach.

Karen zdziwiła się.

- Nie tylko ty tu masz kłopoty - odrzekła.
- Tak,  to  racja. - Dziewczyna,  podobnie  jak  chłopak,  wyraźnie 

zmarkotniała.

To  tyle,  jeśli  idzie  o  dobrą  samarytankę.  Karen  mocno  ujęła 

dziewczynę pod rękę.

- Chodź. Musimy porozmawiać.

Dziewczyna,  wlokąc  za  sobą  nogi,  posłusznie  ruszyła  za  Karen. 

Po  tej  stronie  szkoły  betonowa  alejka  osłonięta  była  daszkiem  i 
rzęsiście oświetlona. Tam właśnie czekał wybawca Karen i Mark.

Ku  jej  zdumieniu  rycerzem  okazał  się  nauczyciel  algebry.  A 

zatem Frank Morris nie jest takim niezdarą, na jakiego wygląda. Nie, 
poprawiła się w myślach. Nie jest tak niezdarny, jak wydawało mi się 
w pracowni matematycznej. Tego wieczoru był pewny siebie, na jego 
twarzy  malował  się  wyraz  zdecydowania  i  Karen  ze  zdziwieniem 
skonstatowała,  że  wzrostem  dorównuje  prawie  Markowi.  Uczeń  nie 
próbował się nawet wyrywać. Zapewne dlatego, że był pewien swojej 
dziewczyny.

background image

- No dobrze, co się tu działo? - zapytał nauczyciel.
- Nic się nie działo - odparł Mark drwiąco. - Wyszedłem z Ritą 

przed  szkołę  i  nagle  ta  pani  zaczęła  się  na  mnie  wydzierać. 
Odwróciłem się w jej stronę, a ona zaczęła wrzeszczeć.

- A, niewinny - stwierdził sceptycznie nauczyciel i uniósł brwi. -

A co pani na to, pani Lindberg?

- Usłyszałam, jak Rita prosi Marka, żeby przestał ją napastować, 

ale on robił swoje. Kiedy podarł jej bluzkę, ona zaczęła krzyczeć.

Mark szarpnął się w uścisku Franka.

- To  jakaś  głupota!  Rita  jest  moją  dziewczyną  i  lubi  to,  co  ja 

lubię. Czy nie jest tak?

Na  ślicznej  twarzy  Rity  siniak  zdążył  już  ściemnieć,  ale 

dziewczyna pochyliła głowę i wymamrotała:

- Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Poniosły mnie nerwy.
- Rita... - Karen  stanęła  między  dziewczyną  a  jej  brutalnym 

chłopakiem. - Nie  pozwól  się  tak  traktować - powiedziała. - Gdzie 
twój  szacunek  dla  siebie?  Powiedz  tylko  słowo,  a  on  trafi  do 
więzienia.

Przez  ulotną  chwilę  Rita  wpatrywała  się  w  Karen  wzrokiem,  w 

którym czaił się strach. Następnie przygarbiła ramiona.

- Nie wiem, co pani usłyszała - powiedziała bezbarwnym głosem.

- Ale nie było to to, o czym pani myśli.

- Ha, ha! - roześmiał się Mark, unosząc wysoko nad głowę rękę. -

Chodź, kochanie, wynośmy się stąd do wszystkich diabłów.

Karen stała w miejscu jak zamieniona w słup soli i obserwowała 

chłopaka, który objął dziewczynę w pasie i pociągnął za sobą. Kiedy 
znikali  za  załomem  budynku,  Mark  odwrócił  się  i  pokazał  dorosłym 
wyprostowany palec.

- Zostanie  za  to  co  najmniej  zawieszony - stwierdził  Frank 

Morris.

- Powinien za to siedzieć - warknęła.

Gotowała  się  w  środku  ze  złości  i  rozważała  różne  możliwości. 

Jeśli dowie się nazwiska Rity, może pójść do jej rodziców. Nawet jeśli 
dziewczyna wszystkiemu zaprzeczy, może Neal będzie w stanie coś z 
tym zrobić.  Przynajmniej  ma tym  razem  świadka.  Ale,  na  Boga,  czy 
dziewczyna zechce zeznawać w sądzie?

- Prędzej czy później Mark i tak skończy w więzieniu - uspokoił 

ją Frank Morris. - A pani nic się nie stało? Chyba pani nie uderzył?

background image

- Kilka  razy  mocno  mnie  popchnął,  ale  dzięki  Bogu  pan  się 

pojawił. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wystraszył.

- To  okropny  chłopak. - Frank  Morris  sięgnął  do  kieszeni  i 

wyciągnął niewielkie pudełeczko z pastylkami. - Miętuska?

Gest był przyjazny i bardzo naturalny; tego Karen była pewna. A 

jednak nie wiadomo dlaczego po plecach przeszedł jej dreszcz.

Gniew  już  ją  opuścił  i  uświadomiła  sobie  nagle,  że  znajduje  się 

sam  na  sam  z  Frankiem  Morrisem.  Niedobrze - przez  nieuwagę  i 
zwykły przypadek znalazła się sam na sam z jednym z podejrzanych z 
listy  Neala.  Było  wprawdzie  mało  prawdopodobne,  żeby  to  akurat 
matematyk  był  gwałcicielem,  lecz  jego  oczy,  bacznie  taksujące  jej 
postać,  miały  brązową  barwę.  Karen  uświadomiła  sobie,  że 
mężczyzna ten może być dużo silniejszy, niż się na pozór wydaje.

Postąpił  krok  w  jej  stronę  i  serce  Karen  zabiło  mocniej.  Morris 

jednak potrząsnął tylko pudełeczkiem i Karen poczuła się jak idiotka.

- Nie,  dziękuję. - Nieznacznie  przesunęła  się  w  bok. -

Powinniśmy  już  wracać.  Joe  pewnie  zastanawia  się,  gdzie 
zniknęliśmy.

Nauczyciel  skinął  głową  i  zmarszczył  brwi.  Wyglądał  tak 

łagodnie, że Karen opuścił lęk. Chyba wariuję, pomyślała. Biorąc pod 
uwagę okoliczności, strach był rzeczą zrozumiałą. Ale przerażenie to 
lekka przesada.

- Po raz ostatni w życiu jestem na takiej imprezie - mruknęła pod 

nosem.

- Słucham? - zainteresował się matematyk.
- Nie, nic. - Karen potrząsnęła głową. - Idziemy?

Odprowadził  ją  do  głównego  wejścia  do  szkoły.  Maniery  miał 

nienaganne; Bardzo sympatyczny człowiek, uznała. Ale szkopuł tkwił 
w  tym,  że  wszyscy  podejrzani  z  listy  Neala  byli  ludźmi 
sympatycznymi, z wyjątkiem dwóch osób: dyrektora i Marka Griggsa. 
A zdarzenie, którego była świadkiem tego wieczoru, utwierdziło ją w 
tym  przekonaniu.  Griggs  jest  łobuzem,  który  nie  uznawał  w  ustach
kobiety  słowa  „nie".  Z  drugiej  strony  jednak  w  jego  stylu  było 
maltretowanie  dziewczyn,  a  nie  powolne  podkradanie  się  do  domu 
trzydziestosześcioletniej  kobiety,  jaką  była  Kathleen  Madsen.  Na 
dwukrotnie starszą od siebie kobietę, która mogłaby być jego matką, z 
pewnością nie spojrzałby po raz drugi.

background image

A  zatem  zostawał  Bradley.  Karen  pragnęła,  żeby  to  on  właśnie 

okazał  się  poszukiwanym  napastnikiem.  Wtedy  szkoła  zyskałaby 
nowego dyrektora. Odpowiedzialnego, kompetentnego, zdolnego.

Ale  to  tylko  pobożne  życzenia.  Bradley  był  zbyt  pochłonięty 

własną  osobą,  żeby  pasować  do  wyobrażenia  gwałciciela.  Poza  tym 
miał  nie  tylko  żonę,  ale  pięcioro  dzieci.  Troje  najstarszych  chodziło 
jeszcze do szkoły podstawowej. Trudno zatem sobie wyobrazić, by nie 
wzbudzając  podejrzeń,  znajdował  dość  czasu,  żeby  śledzić  ofiary  i 
czekać na odpowiedni moment.

- Przepraszam - zwróciła  się  do  nauczyciela  algebry. - Muszę 

koniecznie  zadzwonić.  Gdyby  Joe  mnie  szukał,  proszę  mu 
powiedzieć, że za chwilę wrócę.

- Sprawdza  pani  Abby?  Bo  jej  tu  nie  ma,  prawda?  Karen 

przypomniała sobie o zadaniu.

- Nie. Pojechała na weekend do babci do Seattle. Zostanie u niej 

do  wtorku.  Proszę  się  na  mnie nie  gniewać...  Wiem,  że  nie  powinna 
opuszczać  lekcji,  zwłaszcza  matematyki,  ale  jej  babcia  bardzo 
nalegała na tę wizytę. Zresztą  ma przypilnować,  żeby Abby odrobiła 
lekcje.

Twarz Franka rozjaśnił lekki uśmiech.

- Nie będzie tragedii, jeśli opuści dwa dni. I tak w tym czasie nie 

przejdziemy do nowego tematu.

- Dziękuję panu.

Nie  sprawiał  już  wrażenia  takiego  zucha,  jak  jeszcze  niedawno. 

Mrucząc „nie ma za co" do złudzenia przypominał Abby w chwilach, 
kiedy ją coś onieśmieliło.

Karen 

wcześniej 

przygotowała 

kilka 

monet 

dwudziestopięciocentowych, a automat telefoniczny znajdował się na 
zewnątrz.  Musiała  odczekać  dobre  pięć  minut,  ponieważ  jedna  z 
dziewcząt przekonywała matkę, że powinna pozwolić jej zostać trochę 
dłużej.

W  chwilę  później  dziewczyna  odwiesiła  słuchawkę  i  odeszła 

pokonana przez rodziców, którzy wymusili na niej posłuszeństwo.

Karen  pospiesznie  wrzuciła  do  automatu  monetę  i  wykręciła 

numer. Neal odebrał po pierwszym sygnale.

- Gdzie się, do diabła, podziewałaś? - warknął, wyraźnie zły.

Karen spojrzała na zegarek.

- Jeszcze nie ma północy.

background image

- Umawialiśmy się na wpół do dwunastej.
- Powiedziałam  „mniej  więcej".  Spóźniłam  się  dwadzieścia 

minut. To jest właśnie to mniej więcej.

Neal wymamrotał coś pod nosem, po czym zapytał:

- Stało się coś?
- Złapałam  Marka  Griggsa  w  chwili,  gdy  maltretował  jakąś 

dziewczynę.  Nie  przejawiała  szczególnego  entuzjazmu  wobec  jego 
zalotów i nie chciała się rozebrać. Kiedy się wtrąciłam, bardzo mu się 
to nie spodobało i doszło do awantury.

Neal zaklął.

- Aresztowano go? Dlaczego, do diabła, o niczym nie wiem?
- Ponieważ dziewczyna wszystkiemu zaprzeczyła i oboje odeszli 

w noc drogą oświetloną światłem księżyca.

- Chcesz mi powiedzieć, że Griggs dawno już poszedł?
- Nie  mam  pojęcia - odparła. - W  sali  gimnastycznej  pali  się 

tylko lampa stroboskopowa. Mogłabym nadziać się na  Abby i nawet 
jej nie poznać.

- Cholera - burknął Neal. - Nie podoba mi się, że tam jesteś.

Karen rozejrzała się ukradkiem dookoła, czy nikt nie podsłuchuje.

- Spójrz  na  to  od  innej  strony - powiedziała  cicho. - Bardzo 

Griggsa  wkurzyłam.  Jeśli  jest  facetem,  którego  szukamy,  to,  biorąc 
pod  uwagę  jego  temperament,  niebawem  pojawi  się  przed  moim 
domem. A to już coś, prawda?

Neal mruknął pod nosem coś mało pochlebnego.

- Tak, tak. W porządku. Czy wkurzyłaś jeszcze kogoś?
- Odrzuciłam dwa zaproszenia do tańca.
- Komu odmówiłaś? Karen podała nazwiska.
- Jeśli  będzie  okazja,  to  zgodnie  z  naszą  umową  zatańcz  z 

Gardnerem. I tylko z nim.

- Dobrze - odparła Karen.

Trener był jedyną osobą, z którą tańczyła jedna z ofiar.

- Czy jest tam Frank Morris?
- To właśnie on mnie wyrwał z łap Griggsa.
- Czyżby za tobą szedł? - W głosie Neala pojawiła się ostrzejsza 

nuta.

- Wątpię. Krzyknęłam i wtedy przybiegł.
- Krzyknęłaś? Boże...

background image

- Tylko  na  wszelki  wypadek - zapewniła go.  Nealowi  wszystko 

to  bardzo  się  nie  podobało,  łącznie z  jej  wyjaśnieniami.  Karen 
najwyraźniej uspokajała  go, gdyż nie chciała,  żeby pojawił się  przed 
szkołą w wozie patrolowym z zawodzącą syreną.

- To  poroniony  pomysł - stwierdził  w  końcu. - Możesz  się 

obronić  w  takim  samym  stopniu,  jak  młody  kociak  rzucony  między 
kojoty.

Otworzyła  usta,  żeby  odpowiedzieć,  ale  zza  pleców  dobiegł  ją 

czyjś głos:

- Jezu  Chryste,  będzie  chyba  tak  gadać  przez  całą  noc.  Karen 

zniżyła głos i powiedziała do słuchawki:

- Muszę już kończyć. Kobiety są atakowane w domach, nie tutaj, 

więc  nie  musisz  się  niczego  obawiać.  Po  powrocie  do  siebie 
natychmiast zadzwonię.

- W tej samej sekundzie, w której przekroczysz próg.
- W  następnej  sekundzie.  Niech  skonam,  jeśli  nie  dotrzymam 

słowa.

- Nie wygaduj takich rzeczy.
- Niech skonam... - Wtedy do niej dotarło. - A, o to ci chodzi.

Musiała przyznać, że w tych okolicznościach jej słowa nabierały 

specyficznego znaczenia.

- Nie  chcę,  żeby  cokolwiek  ci  się  przytrafiło - oświadczył 

szorstko.

- Czy  próbujesz  w  ten  sposób  wyrazić  swój  afekt  do  mnie? -

zapytała, starając się z wątpliwym skutkiem nadać głosowi żartobliwy 
ton.

- Coś  w  tym  rodzaju - odparł,  ale  Karen  nie  wyczuła  w  jego 

głosie radości.

Powinna czuć się bezpieczna, lecz naprawdę nie miała ochoty na 

powrót  do  sali  gimnastycznej,  by  tam  próbować  ściągnąć  na  siebie 
uwagę chorego umysłowo, brutalnego mężczyzny.

Musiała powtórzyć sobie, że to jedyny sposób,  aby przyskrzynić 

napastnika.  Kiedy  już  zostanie  aresztowany,  ona  i  Neal  będą  mieli 
wiele  czasu,  żeby  zdecydować,  co  zrobić  z  ich  znajomością.  Nie 
mogła pozwolić na to, żeby drżały pod nią kolana, z oczu płynęły łzy, 
a jedyna w życiu szansa wymknęła jej się z rąk. Najgorsze, co może 
mi  się  dzisiaj  przytrafić,  powtarzała  sobie  odważnie,  to  wizyta 

background image

gwałciciela  w  moim domu,  którego  tam spotka  bardzo  nieprzyjemna 
niespodzianka. Im szybciej się to skończy, tym lepiej.

W sali gimnastycznej natychmiast natknęła się na Franka Morrisa. 

Stał przy drzwiach i z nie wyjaśnionych powodów sprawiał wrażenie 
równie  nieszczęśliwego  jak  Karen.  Machnęła  mu  ręką,  on  skinął  jej 
głową  i  w  tej  samej  chwili,  po  ostrym  gitarowym  riffie,  muzyka 
ucichła.

- Zabawa chyba dobiega końca, prawda? - zapytała. Frank Morris 

zerknął na zegarek.

- Chyba tak. Zazwyczaj kończymy około wpół do pierwszej.

Karen  skinęła  głową  i  rozejrzała  się  po  sali.  Światło 

stroboskopowe  zgasło,  tłum  wyraźnie  się  przerzedził.  Z  głośników 
dobiegały  tony  ballady  w  wykonaniu  Pauli  Abdul,  a  na  parkiecie 
kołysały  się  w  powolnym  rytmie  przytulone  pary.  Karen  osaczyły 
wspomnienia:  miała  szesnaście  lat  i  po  raz  pierwszy  tańczyła  z 
chłopakiem, którego adorowała na odległość. Wydawało się jej wtedy, 
że ziściły się jej sny, że to jakiś cud, kiedy wymarzony chłopak stanął 
przed nią, wyciągnął rękę i zapytał: „Zatańczysz?"

Uśmiechnęła się trochę gorzko. Nie pamiętała nawet imienia tego 

chłopaka.  Wydawało  się  jej,  że  potem  nigdy  już  do  niej  się  nie 
odezwał, a jeśli nawet, to za późno; nie potrafił więcej poruszyć jej do 
żywego  uśmiechem  czy  sposobem,  w  jaki  odgarniał  sobie  z  czoła 
kosmyk włosów.

Ale  wspomnienie  jednego,  cudownego  tańca  znów  uświadomiło 

jej,  jak  ciężko  jest  być  nastolatką,  jak  człowiek  w  tym  wieku  jest 
podatny na ciosy.

Teraz naturalnie  Karen już dorosła i była silniejsza. Jeden taniec 

nie  wystarczał,  by  poczuła  się,  jakby  zdzierano  z  niej  skórę,  żeby 
płakała  z  nadmiaru  targających  nią  uczuć.  Teraz  trzeba  było  rosłego 
mężczyzny z nieco za krótkimi włosami i groźnym wyrazem twarzy; 
trzeba  było  innego  rodzaju  tańca,  który  by  sprawił,  żeby  czerwona 
sukienka wplątała się w prześcieradła.

Cieszyła  się,  że  Frank  milczy.  Milczenie  było  kojące  i  czuła  się 

bezpieczna.  Zdawała  sobie  sprawę,  że  jest  już  jedyną  dyżurną,  która 
wytrwała  na  posterunku  i  jeszcze  raz  powinna  sprawdzić  żeńskie 
toalety.  Zanim  jednak  zdecydowała  się  tam  pójść,  dostrzegł  ją  Joe 
Gardner.

Podszedł, skinął głową Frankowi i uśmiechnął się do Karen.

background image

- Może teraz zatańczymy? - zapytał.

Owo kruche uczucie bezpieczeństwa kompletnie Karen opuściło i 

była w stanie jedynie uśmiechnąć się i powiedzieć:

- Dobrze.

Odniosła  niejasne  wrażenie,  że  zdradza  i  porzuca  Franka. 

Przesłała mu przepraszający uśmiech, po czym podała dłoń trenerowi, 
który pociągnął ją na środek parkietu. Tam wziął ją w ramiona.

Przysunął się do niej, bliżej niż pragnęła i zaczęli lekko, leniwie 

kołysać  się  w  takt  muzyki.  Karen  modliła  się  w  duchu,  żeby  nie 
wyczuł  jej  drżenia,  nie  usłyszał,  jak  mocno  bije  jej  serce.  Doznała 
nagle straszliwej wizji; odniosła wrażenie, że doskonale wie, co czuła 
Chelsea  i  pozostałe  kobiety,  odarte  z  ubrania  i  godności,  zmuszone 
tańczyć ku uciesze swego dręczyciela. Boże drogi, a jeżeli to właśnie 
wysoki, muskularny i brązowooki Joe Gardner jest tym gwałcicielem? 
Jeśli teraz właśnie ma zamiar również ją tak straszliwie upokorzyć?

A  jeśli  to  nie  on,  to  kto?  Czy  gwałciciel  obserwuje  ją  w  tej 

chwili? Czy jest wściekły za to, że tańczy z Gardnerem?

Jej  strach  zamienił  się  nagle  w  klaustrofobię.  Ogarnęła  ją 

nieprzeparta  chęć  wyrwania  się  z  objęć  trenera  i  ucieczki  do 
samochodu.  Najwyższym  wysiłkiem  woli  zapanowała  nad  sobą  i 
pozwoliła prowadzić się w tańcu. W końcu gardłowy głos Pauli Abdul 
przeszedł w szept i zamilkł. Piosenka się skończyła.

Wtedy  Joe  puścił  ją,  a  na  jego  twarzy  pojawił  się  chłopięcy 

uśmiech.

- Bardzo  lubię  jej  piosenki!  Zawsze  każę  dzieciakom  puścić 

przynajmniej jedną.

- Też  ją  lubię - przyznała  Karen,  jakkolwiek  melodia,  w  rytm 

której tańczyli, kompletnie uleciała jej z pamięci.

Wrócili  na  miejsce,  gdzie  przed  paroma  minutami  stała  z 

Frankiem  Morrisem,  ten  jednak  zniknął.  Zapewne  ruszył  w  kolejny 
obchód.

- Powinnam  sprawdzić  szatnię  dziewcząt - odezwała  się  z 

poczuciem winy.

Joe pogodnie skinął głową i odparł:

- A ja pójdę ogłosić ostatni taniec i zakończenie zabawy. Szatnia 

była  kompletnie  pusta.  Karen  usiadła  na  ławce, oparła  głowę  o 
chłodną  metalową  szafkę  i  na  chwilę  zamknęła  oczy.  Była 
wykończona  psychicznie  i  fizycznie.  Zupełnie  nie  nadawała  się  do 

background image

zadania, jakiego się podjęła. To okropne tak wszystkich podejrzewać, 
z pogodnym uśmiechem spoglądać w twarze znajomych i zastanawiać 
się, który z nich jest potworem.

Muzyka umilkła, ktoś otworzył drzwi do szatni i rozległ się głos 

Joego:

- Karen, jest pani tam?

W pierwszym odruchu rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu 

kryjówki,  po  chwili  jednak  opanowała  się.  Z  pewnością  nauczyciel 
gimnastyki  nie  zamierzał  atakować  jej  w  szatni,  do  której  w  każdej 
chwili może ktoś wejść. I gdzie nie ma żadnej muzyki.

- Tak - odparła. - Już idę.
- Niech pani wygoni spóźnialskich i wszystko dobrze pozamyka!
- Oczywiście - odparła  i  drzwi  do  szatni  zamknęły  się  z 

trzaskiem.

Sala  gimnastyczna  pustoszała,  a  na  parkingu  panował  chaos. 

Wąską  alejką  dojazdową  posuwał  się  sznur  samochodów;  to  rodzice 
przyjechali po dzieci. Dzieci żegnały się głośno, dziewczęta skupione 
w grupach chichotały, chłopcy szarpali się z sobą. Karen zastanawiała 
się,  czy  powinna  zostać  do  samego  końca,  ale  nie  widząc  nigdzie 
Joego, postanowiła natychmiast wracać do domu.

Idąc  w  stronę  swojego  samochodu,  spotkała  kilku  znajomych,  z 

którymi  musiała  zamienić  kilka  słów.  Najbardziej  jednak  zdziwił  ją 
widok opartej o samochód Chelsea, która czekała na siostrę.

- Pozwoliłaś jej przyjść? - zapytała Karen.
- Ja  bym  nie  pozwoliła - jej  śliczna,  ciemnowłosa  przyjaciółka 

nerwowo  rozglądała  się  wokół  siebie - ale  ona  oświadczyła,  że  na 
krok  nie  oddali  się  od  Rona,  swojego  ostatniego  chłopaka,  i  mama 
pozwoliła  jej  iść.  Ronowi  zepsuł  się  samochód,  więc  po  nich 
przyjechałam. Czy gdzieś ich tu widziałaś?

- Nie, ale zabawa już się skończyła, więc pojawią się lada chwila. 

Do zobaczenia, Chelsea.

Podeszła do  samochodu  i otworzyła  drzwi. Kiedy  odwróciła  się, 

spostrzegła,  że Chelsea rozmawia  z Joem Gardnerem.  To dziwne, że 
nie  poszedł  do  szkoły  wyganiać  maruderów,  ale  traci  czas  na 
rozmowy z dziewczynami.

Karen zawahała się. Stała obok samochodu i zastanawiała się, czy 

jej  przyjaciółka  czuje  strach.  Z  pewnością  nie;  wokół  kręci  się  zbyt 

background image

wiele  osób.  Ujrzała  jeszcze,  że  Joe  nachyla  się  ku  Chelsea  i  z 
uśmiechem coś mówi.

Wtedy też rozległ się krzyk.

background image

Rozdział 13
Histeryczny krzyk, który rozdarł na chwilę ciszę nocy, przeszedł 

wreszcie  w  szloch.  Tłum  otoczył  półkolem  samochód,  przy  którym 
stali Joe i Chelsea.

- Co się stało? - dopytywali się ludzie.

Karen  przecisnęła  się  przez  tłum.  Chelsea  stała  przytulona  do 

Marty  Peters  i  cicho  łkała.  Joe,  oparty  plecami  o  maskę  samochodu, 
podniósł ręce do góry, pokazując, że jest niewinny.*

- Nie wiem! - zawołał. - Nic nie zrobiłem! Ona po prostu zaczęła 

nagle krzyczeć.

- To on! - krzyknęła Chelsea. - Zabierzcie go! Po zgromadzonych 

przeszedł szmer.

- Chciał ze mną zatańczyć! Uśmiechał się... - Chelsea zadrżała.
- Czy to gwałciciel? - zapytał ktoś.
- Czy to on? Czy to on? - pytano wokół.

Chelsea patrzyła na trenera z niekłamanym przerażeniem.

- Tak! - zawołała piskliwie. - Boże, to on!

Jezu, a ja przed chwilą z nim tańczyłam, pomyślała oszołomiona 

Karen.

Joe Gardner opuścił ręce.

- Co ona, do licha, wygaduje? - krzyknął ze złością. - Nie jestem 

żadnym gwałcicielem! Ta baba zwariowała! Chciałem się z nią tylko 
umówić!

Na  parkingu  znów  rozległ  się  szmer.  Tuląc  do  siebie  Chelsea, 

Marta  zaczęła  torować  sobie  drogę  przez  tłum,  który  natychmiast 
otoczył  szczelnie  Joego.  Z  ciżby  dobiegały  złowrogie,  pełne  gniewu 
pomruki. Joe Gardner z rozpaczą patrzył na otaczające go twarze.

- Dlaczego  słuchacie  rozhisteryzowanej  kobiety?  Przecież  mnie 

znacie.  Wszyscy  mnie  znacie.  Sandro,  czy  zapomniałaś  już,  co 
zrobiłem  dla  Collna?  Boże,  Karen,  powiedz  im!  Przecież  nie 
zgwałciłbym kobiety! Dlaczego miałbym to robić?

- A dlaczego jakiś zboczeniec to robi? - dobiegł z tłumu głos.
- Już nigdy więcej czegoś takiego w naszym mieście nie zrobi -

zawołała jedna z kobiet, co spotkało się ze szmerem aprobaty.

Karen poczuła, że ktoś wbija jej w bok łokieć i wypchnięto ją na 

czoło  tłumu.  Chciała  się  cofnąć  i  w  tej  samej  chwili  uświadomiła 
sobie, że ludzie zaczynają się burzyć. A przecież byli to jej znajomi, 
jej  przyjaciele,  sąsiedzi.  Zwykli,  uczciwi,  dobrzy  obywatele.  Ktoś 

background image

zapewne  wezwał  już  policję;  robiono  wszystko,  żeby  tylko  Joe  nie 
uciekł.

Tłum  gęstniał;  Karen  wciąż  stała  blisko  nauczyciela  i  widziała, 

jak  na  jego  czoło  występują  kropelki  potu.  Wśród  zgromadzonych 
narastał groźny pomruk.

Karen  patrzyła  na  Joego  i  myślała:  zgwałcił  Chelsea,  innej 

kobiecie  złamał  szczękę.  Ale  to  przecież  niemożliwe,  mało 
prawdopodobne! Joe?

Nauczyciel gwałtownie pokręcił głową i znów zaczął się bronić:

- Gayle,  przecież  mnie  znasz.  Wszyscy  mnie znacie.  Chyba  nie 

wierzycie...

- A dlaczego Chelsea miałaby kłamać? - spytał ktoś.
- Właśnie, dlaczego miałaby kłamać? - powtórzył tłum zgodnym 

chórem.

Karen,  która  dobrze  znała  psychologię  tłumu,  ogarnął  strach. 

Wystarczy,  że  ktoś  rzuci  hasło  i  w  jednej  chwili  zgromadzonych 
ogarnia morderczy szał.

Zaczerpnęła tchu, postąpiła krok w stronę Joego i odwróciła się w 

stronę zebranych, po czym uniosła rękę w geście nakazującym ciszę. 
Gwar ucichł, zamieniając się w głuchy pomruk.

- Tym powinna się zająć policja! - powiedziała głośno. - Czy ktoś 

ją powiadomił?

- Po co nam policja? - wykrzyknął mężczyzna, którego nie znała.
- Zwariowaliście! - zawołał  Joe.  Z  jego  oczu  wyzierało 

przerażenie. - Będę  rozmawiał  tylko  z  policją!  Nikt  z  was  nie  ma 
prawa mnie tknąć!

Odepchnął się od maski samochodu i z pochyloną głową ruszył w 

tłum. Natychmiast pochwyciły go brutalnie dziesiątki dłoni i pchnęły 
do tyłu. Uderzył całym ciałem w Karen, która opadła na kolana.

Joe zaklął.

- Chyba straciliście rozum! - krzyknął.

W tej samej chwili jedna z kobiet uderzyła go w głowę torebką i 

Joe uklęknął obok Karen. Ta zerwała się na równe nogi.

- Dosyć!  Przestańcie! - zawołała,  ale  w  ogólnym  zgiełku  nie 

dosłyszała nawet własnego głosu.

Tłumiony od dawna gniew i bezradność znalazły w końcu ujście. 

Ludzie  znaleźli  wreszcie  kozła  ofiarnego.  Joe  próbował  osłaniać  się 
rękami, mimo to jednak kolejna damska torebka uderzyła go w głowę, 

background image

a pięść jakiegoś mężczyzny trafiła w brzuch. Joe ze świstem wciągnął 
powietrze  i  oparł  się  o  karoserię  auta.  Wtedy  w  odkrytą  twarz 
nauczyciela trafił kolejny, zadany pięścią cios, i z nosa pociekła krew. 
Joe przewrócił się niezdarnie na ziemię, skulił i zakrył głowę rękami. 
Tłum nie czekał i obsypał leżącego gradem kopniaków.

Karen przedarła się do Joego.

- Przestańcie! Przestańcie! - wołała.

Lecz otaczające ją twarze wyrażały jedynie nieprzytomny gniew i 

szaleństwo.  Z  przerażeniem  uświadomiła  sobie,  że  ci  mężczyźni  i 
kobiety,  jej  znajomi,  matki  i  ojcowie,  ludzie  pielęgnujący 
przydomowe ogródki, zamienili się w dzikie zwierzęta gotowe gryźć i 
szarpać  tylko  dlatego,  że  robią  to  inni.  Wpadli  w  szał,  a  przecież  to 
ona przekonywała ich, że ze wszystkim mogą poradzić sobie sami.

Rozległ  się  zawodzący  jęk  syreny,  a  w  chwilę  później  usłyszała 

głos  Neala,  który  zdecydowanie  roztrącał  tłum  na  boki,  usiłując 
dotrzeć do Joego i Karen, osłaniającej go własnym ciałem.

- Cofnąć  się! - krzyczał  Neal,  wymachując  energicznie  pałką. -

Rozejść się!

Widok  policjanta  w  mundurze  uspokoił  i  uciszył  tłum niczym 

czarodziejska  różdżka.  Ludzie  rozstąpili  się,  a  Karen  odetchnęła  z 
ulgą.

Neal  stanął  przy  niej  i  uważnie  jej  się  przyjrzał.  W  jego  oczach 

malował się paniczny strach.

- Czy coś ci się stało? - zapytał zmienionym głosem. - Jeśli ktoś 

tknął cię choć palcem...

- Nic mi nie jest. Gorzej z nim. Uznali go za gwałciciela.

Joe  Gardner  nie  ruszał  się.  Leżał  na  ziemi  skulony  jak  dziecko, 

które chce w ten sposób uciec od brutalnej rzeczywistości świata.

Neal przyklęknął przy nim.

- Co się tu działo? - spytał.

Kiedy Karen opowiedziała mu przebieg  wypadków, Neal ścisnął 

nauczyciela za ramię.

- Czy może pan wstać? Lepiej będzie, jak stąd pójdziemy.

Przez  chwilę  Joe  nie  ruszał  się  i  Karen  zaczęła  podejrzewać,  że 

stracił  przytomność.  Po  chwili  jednak  jęknął  i  otarł  dłonią  krew  z 
twarzy.

- Tak, też tak sądzę - mruknął.

background image

Karen  patrzyła,  jak  Neal  pomaga  nauczycielowi  stanąć  na  nogi. 

Oczy Joego były półprzytomne, twarz zalana krwią.

- Zasłużył sobie na to! - zawołał ktoś z otaczającego ich tłumu.
- Drań! - dodał ktoś inny.

Tłum  jednak  wyraźnie  zaczął  rzednąć.  Ludzie  grupkami 

rozchodzili się w milczeniu do samochodów. Karen miała nadzieję, że 
wstydzą się swego zachowania.

Znowu  dało  się  słyszeć  wycie  syren  i  po  obu  stronach 

zbiegowiska  przystanęły  dwa  wozy  patrolowe.  Migające, kolorowe 
światła  barwiły  w  surrealistyczny  sposób  twarze  zgromadzonych 
ludzi.  Policjanci  ruszyli  w  stronę  Joego  Gardnera  i  Neala, 
zakładającego mu kajdanki.

Tym  razem  ludzie  rozstąpili  się  posłusznie,  gdy  Neal  i  Joe 

skierowali  się  do  samochodu  policyjnego.  Karen  szła  za  nimi.  Neal 
szepnął coś policjantom, a ci zaczęli czujnie obserwować tłum. Kiedy 
Neal  pomagał  nauczycielowi  wsiąść  do  samochodu,  ich  ręce 
spoczywały  na  kaburach.  Neal  zatrzasnął  w  końcu  drzwi  wozu 
patrolowego i odwrócił się w stronę zgromadzonych ludzi.

- Zapamiętam, kto tu był - powiedział głośno. - Bez względu na 

to,  czy  ten  człowiek  jest  winny,  czy  nie,  przysługuje  mu  prawo  do 
obrony.  Jak  każdemu  obywatelowi  tego  kraju,  należy  najpierw 
udowodnić mu przestępstwo. Wracajcie więc do domów i zastanówcie 
się  nad  własnym  postępowaniem.  Któregoś  dnia  na  każdego  z  was 
może  paść  podejrzenie.  Czy  chcecie,  żeby  sądził  was  wtedy 
wzburzony  motłoch? - Pogardliwym  wzrokiem  powiódł  po 
milczących twarzach. - A teraz wynocha stąd!

Karen patrzyła, jak ludzie ze zwieszonymi głowami odwracają się 

i w milczeniu rozchodzą. W końcu pozostałą tylko ona i Marta Peters, 
która wciąż tuliła do siebie szlochającą Chelsea.

Neal najpierw podszedł do Karen i długo w milczeniu spoglądał 

jej w twarz. Później dotknął jej policzka. Malujący się w jego oczach 
ból  sprawił,  że  Karen  zapragnęła  znaleźć  się  w  jego  objęciach. 
Zapanowała jednak nad sobą i spytała:

- W jaki sposób się tu znalazłeś?
- Jedna  z  kobiet  w  przebłysku  zdrowego  rozsądku  pobiegła  do 

telefonu  i  powiedziała,  co  się  tu  wyprawia.  Dlaczego  ty  tego  nie 
zrobiłaś?

Karen poczuła, że w oczach stają jej łzy.

background image

- W  najgorszych  snach  nie  przypuszczałam,  że  coś  podobnego 

może się tu wydarzyć. - Popatrzyła mu szczerze w oczy. - Jak w ogóle 
mogło do tego dojść? Zamienili się w zwierzęta! Nie... - Potrząsnęła 
głową. - Nie w zwierzęta. W coś znacznie gorszego. Myślę, że chcieli 
go zabić.

- Gdybyś  stanęła  im  na  drodze,  zabiliby  i  ciebie - odrzekł 

szorstko. - Czy pomyślałaś o tym?

- Nie. - Pokręciła  głową,  przypominając  sobie  wrzask 

rozwścieczonego  tłumu  i  wykrzywione  nienawiścią  twarze. - Nie 
mogłam przecież patrzeć bezczynnie, jak go biją i kopią... - Zadrżała.
- To było przerażające.

Neal  zaciskał  zęby  i  zamiast  pocieszyć  Karen,  potarł  kark,  po 

czym odwrócił się do niej plecami.

- Miejmy  nadzieję,  że  aresztowaliśmy  właściwego  człowieka -

rzucił półgłosem.

Ostrzegł mnie, pomyślała Karen, obserwując, jak Neal podchodzi 

do Chelsea i Marty. Ni mniej, ni więcej oświadczył jej, że nawet nie 
zdaje sobie sprawy z tego, jaki proces rozpoczęła. I miał rację! Tego 
wieczoru  pojęła,  że  w  swej  naiwności  i  najgłębszym  przekonaniu  o 
własnej racji stworzyła potwora.

I nie  może winić  Neala Rowlanda  za  to,  że  od  tej chwili  będzie 

nią pogardzać.

Nie  wiedział,  kiedy  należy  się  wycofać  lub  poddać,  i  zapewne 

nigdy  już  się  tego  nie  nauczy.  Życie  z  nią  oznaczałoby  nieustanne 
przedzieranie się do niej przez taki czy inny tłum. W tej chwili musiał 
odwrócić się do niej plecami; w przeciwnym razie nie wytrzymałby i 
zacząłby  ją  całować.  I  choć  buntowały  się  w  nim  wszystkie  zmysły, 
rozumiał, że nie było to miejsce ani czas na miłość.

Kiedy  na  posterunku  odebrano  telefon  z  wiadomością  o 

samosądzie przed szkołą, ogarnęło go przerażenie. Wiedział, że Karen 
z pewnością nie pociesza w szatni nastolatek o złamanych sercach, ani 
też nie sztorcuje palących papierosy dziewcząt. Wiedział, że znajduje 
się w samym centrum wydarzeń.

Wiedział  też,  że  Karen  nie  przyłączyła  się  do  tych,  którzy 

wymachują pięściami. Zbyt ceniła prawdę i sprawiedliwość  i zawsze 
wykazywała  wiele  współczucia  dla  pokrzywdzonych.  Tego  wieczoru 
jednak  o  takich  uczuciach  zapomniano.  Tłum  dał  się  ponieść 
emocjom.

background image

Neal podziękował zastępcy szeryfa za przybycie i odwrócił się do 

Chelsea Cahill.

Ta  nadal  łkała,  oczy  miała  spuchnięte  i  co  chwila  pociągała 

nosem. Neal był zadowolony, kiedy Marta Peters wyjęła chusteczkę i 
zmusiła dziewczynę do wytarcia nosa. Łzy i rozczulanie się nad sobą 
wprawiały  go  zawsze  w  zakłopotanie.  Co  prawda  przeżyła  dzisiaj 
szok, Neal jednak z całego serca pragnął, żeby wzięła się wreszcie w 
garść.

Cholera jasna, Karen na jej miejscu nie wydzierałaby się jak kot 

w marcu, ale po prostu dałaby mu w zęby.

- Panno  Cahill - powiedział  spokojnie,  mimo  wewnętrznego 

wzburzenia. - Musi pani złożyć doniesienie.

Zauważył,  że Chelsea  robi,  co  może, żeby  nad  sobą  zapanować. 

Ponownie  wytarła  nos,  kilka  razy  mrugnęła  powiekami,  znów 
wybuchnęła płaczem, a w końcu wydukała:

- To był on. Wiem, że to był on!

Nie  musiał  się  wcale  oglądać  za  siebie,  by  wiedzieć,  że  tuż  za 

jego  plecami  stoi  Karen,  pogrążona  w  nietypowym  dla  siebie 
milczeniu. Nie odważył się jednak wyciągnąć do niej ręki.

- Twierdzi  pani,  że  dwudziestego  września  zgwałcił  panią  Joe 

Gardner - upewnił się Neal. - Czy tak?

Chelsea gwałtownie skinęła głową.

- A po czym go pani dzisiaj rozpoznała, skoro nie potrafiła pani 

zrobić tego wcześniej?

Starsza  kobieta  trzymająca  Chelsea  w  objęciach  zmarszczyła 

czoło i mocniej przytuliła dziewczynę do siebie.

- On... - Chelsea znów była bliska płaczu. - On... robił  sobie  ze 

mnie żarty. Naśmiewał  się ze mnie! Sposób,  w jaki stał przede  mną, 
jak trzymał głowę, nawet jego głos...

Skuliła  się  i  mocniej  przytuliła  do  Marty.  Jej  rozpacz  była  zbyt 

prawdziwa, żeby Neal mógł w nią wątpić. Rozpoznanie przestępcy nie 
jest sprawą prostą i ofiara nie zawsze kieruje się takimi oczywistymi 
rzeczami  jak  kolor  włosów,  barwa  oczu  czy  wzrost.  Oświadczenie 
Chelsea z pewnością nie było wiarygodne, ale Neal zbyt długo służył 
w  policji  i  zbyt  często  brał  udział  w  konfrontacjach  ofiar  z 
przestępcami,  żeby  nie  wiedzieć,  o  co  dziewczynie  chodzi.  Joe 
Gardner  mógł  się  nad  nią  pochylić  dokładnie  tak,  jak  robił  to 

background image

gwałciciel;  mógł  w  taki  sam  sposób  kręcić  głową,  czy  wykonywać 
podobne gesty ręką.

Neal  nie  rozumiał  tylko  jednego:  dlaczego  Joe  Gardner,  do  tej 

chwili tak czujny i ostrożny, zaryzykował... No właśnie, po co? Żeby 
napawać się strachem Chelsea?

Ale czy  to  ma znaczenie? - zniecierpliwiony  zapytał  sam  siebie. 

Przecież  przestępca  został  schwytany  i  Karen  nie  musi  już  dłużej 
odgrywać  roli  przynęty.  A  on  sam  będzie  mógł  więcej  czasu 
poświęcić dzieciom.

- Musi pani złożyć oficjalne zeznanie i podpisać je - oświadczył.

- Ale z tym możemy poczekać do jutra. Czy to pani odpowiada?

Chelsea przełknęła ślinę i skinęła głową.

- Teraz  może  się  pani  czuć  bezpieczna - powiedział  cicho, 

pragnąc ją uspokoić.

Twarz  Chelsea  wyrażała  wątpliwości,  ale  sądził,  że  z  czasem 

miną one bez śladu. Być może nawet zdoła o wszystkim zapomnieć. 
Współczuł jej, że będzie musiała zeznawać przed sądem, gdzie każde 
słowo  zostanie  wnikliwie  zanalizowane  przez  sędziów.  Ale  dzięki 
cudom  współczesnej  techniki  laboratoryjnej,  bez  trudu  zbierze  się 
bezsporne dowody winy.

- Dobranoc, panno Cahill - powiedział i skinął głową. Odwrócił 

się  i  spostrzegł,  że  stojąca  tuż  za  nim  Karen z  napięciem  obserwuje 
przyjaciółkę.

Wyraz jej twarzy kompletnie go zaskoczył.

- Nie wierzysz Chelsea? - zapytał.
- Co? - Karen  drgnęła. - Czy  jej  wierzę?  A  dlaczego  miałabym 

nie wierzyć?

- Więc co znaczy ten wyraz twarzy?
- Wyraz twarzy? - Karen  popatrzyła  na  niego  ze zdumieniem. -

Nic,  zamyśliłam  się.  Próbowałam  sobie  dokładnie  przypomnieć  opis 
zboczeńca, jaki podała wtedy w szpitalu.

Neala  ogarnął  niepokój.  Żeby  go  rozproszyć,  powiedział  trochę 

niezgodnie ze swoim przekonaniem: 

- Pasuje do opisu.
- Tak,  ale  żeby  to  był  Joe? - Ponownie  zmarszczyła  brwi. -

Trudno to sobie wyobrazić.

Neal wskazał głową Chelsea.

- Twoja przyjaciółka sądzi inaczej.

background image

- Wiem, ale...
- A więc kto?

Współczuł Joemu Gardnerowi; do licha, przecież bardzo go lubił. 

Ale  też  dałby  głowę,  że  Chelsea  nie  rzucałaby  oskarżenia  na 
pierwszego lepszego  człowieka. Ogarnęło  ją przerażenie  i nie  można 
się temu dziwić.  Tego wieczoru znów stanęła twarzą twarz ze swym 
najgorszym  koszmarem.  A  pomijając  wszystko,  Joe  Gardner  nie  jest 
pierwszym  „sympatycznym"  facetem,  aresztowanym  i  oskarżonym  o 
odrażające czyny.

- A  więc  kto? - powtórzył  nieustępliwie. - Frank  Morris? 

Bradley? A może zmieniłaś zdanie o Marku Griggsie?

- Nie. - Karen pocierała ramiona, jakby ogarnął ją nagły chłód. -

Nie zmieniłam zdania.

- A więc?
- Przepraszam,  że  zabieram  ci  czas  i  zawracam  głowę. -

Westchnęła ciężko. - Powinnam być zadowolona, prawda?

- Z  tego,  co  się  tu  dziś  wydarzyło,  nikt  nie  jest  zadowolony -

odparł szorstko i postąpił krok w stronę Karen.

Ale ta cofnęła się. Nie miejsce i nie czas. Wiedziała o tym równie 

dobrze jak Neal.

- Zadzwonię - obiecał, zatrzymując się w pół kroku. Nie patrząc 

mu w oczy, skinęła głową.

- Jasne. Nie ma sprawy. Uhm... Porozmawiamy przy innej okazji.

Spod  zmarszczonych  brwi  patrzył,  jak  Karen  podchodzi  do 

Chelsea, dotyka jej ramienia i zaczyna coś cicho mówić. Wszystko się 
w  nim  buntowało  na  myśl,  że  musi  w  tej  chwili  Karen  zostawić. 
Nigdy  jeszcze  nie  widział  jej  tak  udręczonej,  tak  podatnej  na  ciosy. 
Mimo  pozornej  szorstkości,  pani  Kwiaciarka  głęboko  wierzyła,  że 
człowiek  jest  z  natury  dobry;  a  w  każdym  razie  dobrzy  są  ludzie, 
których  zna  i  lubi.  Dzisiejszego  wieczoru  dostała  nauczkę,  która 
brutalnie sprowadziła ją na ziemię.

Przypomniał  sobie  jednak,  że  czeka  go  jeszcze  wiele  pracy. 

Najwyższy czas, żeby się do niej zabrać. Im szybciej wydobędzie od 
Joego Gardnera prawdę, tym prędzej rozwieje wątpliwości Karen.

Siedzący na tylnym siedzeniu nauczyciel trzymał twarz ukrytą w 

dłoniach. Nie uniósł jej nawet wtedy, gdy Neal zajmował  miejsce za 
kierownicą i przekręcał w stacyjce kluczyk.

background image

Ruszając, Neal spojrzał we wsteczne lusterko. Karen, Chelsea i ta 

trzecia  kobieta  patrzyły  w  ślad  za  odjeżdżającym  samochodem. 
Skręcił w stronę wyjazdu z parkingu i w lusterku miejsce Karen zajęli 
inni,  stojący  w  milczeniu  widzowie.  Kilka  osób  rozpoznał:  dwóch 
ojców,  z  którymi  rozmawiał,  Franka  Morrisa,  grupę  uczniów.  Mięli 
nienaturalnie poważne twarze.

Wszyscy  ci  ludzie  dostali  tego  wieczoru  nauczkę,  której  nie 

zapomną do końca życia.

Kto powiedział, że masz prawo rozstrzygać kwestie moralne?
Oczywiście  ja.  Bo  któż  inny? - pomyślała  Karen  gorzko.  Dotąd 

sądziła, że jest nieomylna i  rozumie  ludzi. Wprawdzie  mniemanie to 
okazało  się  śmiechu  warte,  ale  wcale  nie  znaczyło,  że  nie  myśli 
mądrzej  niż  większość  małomiasteczkowej  społeczności.  Ostatecznie 
przybyła  tu  z  wielkiego  miasta,  gdzie  protestowała  przeciw  wojnie, 
gdzie  była  świadkiem zamieszek,  gdzie  wreszcie  została  oskarżona  i 
zamknięta w więzieniu. Poznała kawał prawdziwego życia.

Boże! Karen oparła rozpalone czoło o kierownicę. Gdy zamknęła 

oczy,  z  ogromną  siłą  wrócił  do  niej  obraz  wykrzywionych  złością 
twarzy, ziejących nienawiścią oczu, spadających na głowę nauczyciela 
torebek,  pierwszego  ciosu  w  brzuch  zadanego  mu  przez  jakiegoś 
mężczyznę. Widziała, jak Joe zwija się w kłębek na asfalcie, a ludzie, 
których  znała,  skądinąd  bardzo  sympatyczni,  pastwią  się  nad  nim  z 
zajadłością sfory dzikich psów.

Otworzyła  oczy,  wyprostowała  się  i  spazmatycznie  wciągnęła  w 

płuca powietrze. Choć garaż był oświetlony, z trudem zmusiła się do 
opuszczenia  bezpiecznego  wnętrza  samochodu  i  z  kluczem  w  ręku 
ruszyła do drzwi wejściowych.

Nie bądź idiotką, skarciła się w duchu. Już wszystko skończone. 

Lubiła Joego, nie chciała, żeby to on właśnie okazał się gwałcicielem, 
ale przecież cały czas zdawała sobie sprawę z tego, że musi nim być 
któryś  z  jej  znajomych.  Neal  miał  rację.  Kogo  najbardziej  chciałaby 
widzieć w roli gwałciciela?

Ale nawet rozsądek nie potrafił powstrzymać jej przed lękliwym 

zerkaniem  przez  ramię,  kiedy  mocowała  się  z  zamkiem  w  drzwiach. 
Odetchnęła  z ulgą  dopiero  wtedy, gdy  zamknęła  za sobą  zasuwę.  Ile 
czasu upłynie, zanim przestanie oglądać się czujnie za siebie i opuści 
ją lęk, kiedy w nocy usłyszy w swym starym domu jakiś hałas?

Teraz stała bez ruchu i wsłuchiwała się w otaczającą ją ciszę.

background image

- Halo? - zawołała. - Czy jest ktoś w domu?

Odpowiedziało  jej  głuche  milczenie.  A  zatem  Neal  odwołał 

policjanta,  który  miał  czuwać  w  jej  domu.  Pewnie,  że  odwołał, 
zbeształa  się  w  duchu.  Dlaczego  miałby  tego  nie  zrobić?  Chelsea 
rozpoznała gwałciciela i ten został aresztowany.

- Maggie! - zawołała. - Kotku, kotku!

Nie  rozległo  się  znajome  człapanie  zwierzaka  ani  powitalne 

miauknięcie. Maggie  zapewne wyszła  na dwór, na polowanie.  Karen 
położyła torebkę na stole w kuchni i przeszła do salonu. Przez chwilę 
zastanawiała  się,  czy  nie  włączyć  telewizora,  który  rozpraszałby  jej 
niewesołe myśli.

„Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?"
Jakże straszliwie się tym razem pomyliła. W swej nieskończonej 

mądrości zdecydowała, że mieszkańcy  miasteczka nie  mogą czuć się 
bezradni.  Dlaczego?  Ponieważ  ona  sama  nie  cierpi  uczucia 
bezradności,  ponieważ  ona  sama  nie  znosi  zależności  od  innych.  Z 
samolubnych  pobudek  zorganizowała  niewielką  armię,  przekonała 
ludzi,  że  mają  prawo  sami  się  bronić,  i  skłoniła  ich  do  działania. 
Prawdziwy  sens  jej  poczynań  brał  się  z  głębokiego  przekonania,  że 
policja  jest  bezradna,  a  mieszkańcy  miasteczka,  jeśli  połączą  siły, 
dokonają tego, czego nie była w stanie osiągnie policja.

I dlatego  za akt barbarzyństwa, jaki  wydarzył się tego wieczoru, 

odpowiedzialność ponosi ona.

Ruszyła  do  sypialni  Abby.  Stojąc  w  progu,  skonstatowała 

podświadomie,  że  córka  nie  posłała  łóżka,  choć  z  dziesięć  razy 
obiecywała,  że  to  zrobi.  Na  krześle  leżał  stos  ubrań,  a  na  toaletce 
przewrócona  buteleczka  z  lakierem  do  paznokci;  na  blacie  widniała 
niewielka, lśniąca, karmazynowa kałuża. Nie opuszczał jej jednak ani 
na chwilę obraz twarzy ludzi, których tak dobrze znała.

Oto  Gretchen  Williams,  radca  prawny  szkoły.  Przed  rokiem, 

kiedy  w  wyniku  jazdy  po  pijanemu  zginął  uczeń  ostatniej  klasy, 
okazała bezmiar współczucia  i pomocy wszystkim  dzieciakom, które 
go  znały.  Becky  Finch,  fryzjerka,  która  siedzącej  na  fotelu  Karen 
szeptała  do,  ucha  najnowsze  plotki,  nie  przerywając  obcinania 
włosów.  Marilyn  Phelps,  matka  jednej  z  przyjaciółek  Abby,  znana  z 
wielkiego poczucia humoru.

I  mężczyźni:  Jim  Craig,  sympatyczny  ojciec,  z  którym 

rozmawiała na  początku  zabawy. Cliff  Jensen,  elektryk;  miał córkę i 

background image

dwóch  przybranych  synów.  Kurt  Mills,  przewodniczący  komitetu  do 
spraw programu nauczania w szkole średniej.

Sympatyczni ludzie, których ogarnęła wściekłość.
Karen  zadrżała.  Gdyby  nie  pojawił  się  Neal,  gdyby  jej  tam  nie 

było,  ten  wzburzony  tłum  mógłby  zabić.  Neal  miał rację:  winny  czy 
niewinny,  Joe  zasługuje  na  proces,  a  nie  na  śmierć  z  ręki 
rozbestwionego  tłumu,  który  zgromadziła  jedna  rozhisteryzowana 
kobieta.

A  gdyby  zamordowano  Joego  i  później  okazało  się,  że  był 

niewinny, że Chelsea się pomyliła?

Karen znieruchomiała. Czy Chelsea mogła się pomylić?
Zdarza się często, że po aresztowaniu  mordercy czy gwałciciela, 

sąsiadów  ogarnia  zdumienie,  lecz  kiedy  zastanawiają  się  nad  całą 
sprawą,  dochodzą  do  wniosku,  że  bliżej  go  nie  znali.  W  ich 
mniemaniu jest to cichy, zamknięty w sobie człowiek, który regularnie 
kosił trawnik przed domem, nikomu nie wadził i wszyscy uważali go 
za nieszkodliwego dziwaka.

Bywali  też  inni  przestępcy,  pełni  wdzięku,  osobistego  uroku, 

uczynni; oni bez trudu zdobywali ofiary.

Joe Gardner nie mieścił się w żadnej z tych kategorii. Nauczyciel 

gimnastyki miał w sobie dużo ciepła, był otwarty, młodzież traktowała 
go  jak  kolegę,  a  rodzice  odnosili  się  do  niego  bardzo  przyjaźnie. 
Zapewne zbyt wiele uwagi przykładał do swego wyglądu; wyrobienie 
mięśni  musiało  go  kosztować  wiele  wysiłku.  Miał  skłonność  do
ubierania się w obcisłe podkoszulki i szorty, żeby lepiej prezentować 
swą  muskulaturę.  Czyż  to  pasuje  do  obrazu  gwałciciela,  który  robił 
wszystko, żeby ofiary nie widziały go bez ubrania?

Wróciła do pogrążonego w ciszy salonu,  skuliła się na kanapie i 

okryła  plecy  afgańskim szalem.  Co  będzie  z  Chelsea? - pomyślała  z 
rosnącym  niepokojem.  W  swoim  czasie  przyjaciółka  była  twardą, 
upartą,  stanowczą  kobietą,  do  której  można  było  zwracać  się  z 
największymi kłopotami.

Ale tak było kiedyś, przed tym wieczorem, który ją odmienił; być 

może  na  zawsze.  Od  tego  czasu  jest  nerwowa,  niepewna,  często 
wybucha  płaczem,  łatwo  ją  przestraszyć.  Czyżby  postać 
pochylającego się nad nią Joego, kiedy rozmawiał z nią na szkolnym 
parkingu,  poruszyła  jakąś  strunę  w  jej  pamięci?  Może  nauczyciel 
czymś  się  zdradził?  A  może Chelsea  w ogóle  czuła  się  zagrożona  w 

background image

towarzystwie  wysokich,  muskularnych  mężczyzn  ó  brązowych 
oczach?

Ale Joe  już wcześniej  znajdował  się  na  pierwszym  miejscu  listy 

podejrzanych,  przypomniała  sobie.  Choć  istnieli  inni  pasujący  do 
opisów  gwałciciela,  Joe  do  tego  portretu  przystawał  najbardziej. 
Wysoki, muskularny, o brązowych oczach.

Nie,  to  niezupełnie  tak.  Chelsea  przecież  się  wahała.  Jej  słowa 

brzmiały: „Chyba był wysoki".

Nie  tylko  zresztą  Chelsea  miała wątpliwości.  Niepewna  również 

była  Lisa  Pyne.  „Nie  wiem" - powiedziała.  A  następnie:  „On  mnie 
dosłownie  zgniótł,  nie  mogłam  nic  zrobić.  Opór  nie  miał  sensu.  W 
porównaniu z nim byłam taka mała".

Neal i Karen również założyli, że napastnik był wysoki i dobrze 

zbudowany. A Joe Gardner, mierzący dobrych sto osiemdziesiąt pięć 
centymetrów wzrostu, musi ważyć co najmniej dziewięćdziesiąt kilo. 
Karen była pewna, że gdyby ją zgwałcił, określiłaby go bez wahania 
jako  ogromnego,  a  w  takiej  sytuacji  kobieta  przecież  wyolbrzymia 
rozmiary napastnika!

Karen  zastanawiała  się, czy  pozostałe  ofiary  też były  tak  bardzo 

pewne swego. Może to ona robi z igły widły? Niemniej Neal również 
jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Mógł zeznania ofiar wziąć za 
dobrą  monetę  i  nie  uwzględnić  faktu,  że  kobieta  jest  od  mężczyzny 
dużo słabsza fizycznie.

Nie  chciała,  żeby  drążący  ją  niepokój  przekształcił  się  w  strach. 

Co szkodzi zadzwonić do Neala, podzielić się z nim wątpliwościami, 
poprosić, żeby kogoś do niej przysłał?

Ruszyła  do  kuchni,  ale  w  tej  samej  chwili  rozległ  się  dzwonek 

przy drzwiach.

Neal? Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że jest w 

domu od dobrej godziny. Kiedy obiecywał, że zadzwoni, wiedziała, że 
pragnie się do niej przytulić. Bóg świadkiem, że i ona niczego innego 
nie pragnęła.

Zapaliła  światło  na  werandzie  i  na  wszelki  wypadek  przed 

otworzeniem  drzwi  założyła  łańcuch.  Przez  szczelinę  ujrzała  Franka 
Morrisa.

Dziwne.  Czego  on  chce?  W  pełni  świadoma  tego,  że  jest  sama, 

oświadczyła:

- Zaskoczył mnie pan.

background image

A zatem dzień wcale się jeszcze nie zakończył. Frank Morris był 

najwyraźniej  skrępowany.  Garbiąc  się;  i  nie  patrząc  Karen  w  oczy 
odparł:

- Przepraszam, że panią niepokoję, pani Lindberg.

Mam nadzieję, że nie wyciągnąłem pani z łóżka i nie postawiłem 

na nogi Abby.

Karen doskonale  pamiętała, że  mówiła mu o wyjeździe  córki do 

babci. Najwidoczniej o tym zapomniał, co troszeczkę ją uspokoiło.

- Nie, jeszcze nie spałam.

Nie  zamierzała  ani  zdejmować  łańcucha,  ani  zapraszać  go  do 

środka tak długo, póki nie wyjaśni powodu swej wizyty.

Wsunął ręce do kieszeni i wykonał nerwowy ruch.

- Wiem, że się pani dziwi. Ale chodzi o to, że cały czas myślę o 

aresztowaniu Joego. Nie mieści mi się wprost w głowie, że to on jest 
winien.  Na  jednym...  eee...  na  jednym  ze  szkolnych  przedstawień 
widziałem  panią  w  towarzystwie  Neala  Rowlanda,  więc  pomyślałem 
sobie,  że  zna  go  pani  na  tyle  dobrze,  żeby...  no,  nie  wiem...  jakoś 
interweniować  w  sprawie  Joego  Gardnera.  Czy  mogłaby  mi  pani 
poświęcić kilka minut?

Sprawiał  wrażenie  tak  zakłopotanego,  że  Karen  zrozumiała,  ile 

musiała go kosztować decyzja, by pojawić się o tej porze w jej domu. 
Odczuła  też  ulgę  na  myśl,  że  nie  tylko  ją  dręczą  wątpliwości. 
Niemniej  wciąż  się  wahała,  nie  wiedząc,  jak  wykręcić  się  od 
wpuszczenia  Franka  Morrisa  do  środka.  Przecież  nie  powie  mu,  że 
obawia  się,  iż  to  właśnie  on  jest  tym  poszukiwanym  szaleńcem.  Z 
drugiej  strony,  pomyślała,  napastnik  nigdy  nie  pokazywał  ofiarom 
swej  twarzy.  Pamiętała,  jak  Neal  mówił,  że  nawet  już  dzwoniąc  do 
domu Kathleen Madsen twarz miał zakrytą kominiarką.

- Chwileczkę - powiedziała  i  poddając  się  losowi  zamknęła 

drzwi, żeby zdjąć łańcuch.

Wpuściła  nauczyciela  do  domu  i  ten  ruszył  za  nią  do salonu, 

równie  potulnie,  jak  Joe  za  Nealem,  kiedy  Neal  prowadził  go  do 
samochodu

- Proszę,  niech  pan  siada - powiedziała. - Może  napije  się  pan 

kawy lub herbaty?

- Och, nie, dziękuję.

Wyraźnie  spięty  usiadł  na  krześle,  wyjął  z  kieszeni  swoje 

nieśmiertelne  pastylki  miętowe  i  wsunął  jedną  do  ust  tak 

background image

automatycznym  ruchem,  że  Karen  wątpiła,  by  w  ogóle  zdał  sobie 
sprawę  z  tego,  co  zrobił.  Ssanie  miętówek  przypominało  nerwowe 
obgryzanie  paznokci.  Może  właśnie  dzięki  nim  Morris  chciał  się 
pozbyć  tego  przyzwyczajenia?  Równie  automatycznie  poczęstował 
pastylkami Karen.

Nie lubiła ich. Jak na jej gust były za słodkie.
Słodkie.  Nie,  mdłosłodkie.  Gdzieś  już  słyszała  to  określenie.  Na 

widok  niewinnie  wyglądającego,  maleńkiego  pudełeczka  w  dłoni 
Morrisa ogarnęła  ją panika.  Zgodnie z oświadczeniem jednej z ofiar, 
oddech gwałciciela był właśnie mdłosłodki.

A może to ona zaczyna już tracić zmysły? Fakt, że Frank Morris 

lubi  ssać  miętówki,  stanowi  bardzo  nikłą  poszlakę.  Byłoby  straszne, 
gdyby domyślił się, że Karen się go boi.

Ale  już  lepsze  to,  niż  okazać  się  głupią,  przemknęło  jej  przez 

myśl.

Z pewnością nie może skorzystać z telefonu w salonie; aparat stał 

na  małym  stoliku,  tuż  za  nauczycielem  matematyki.  Musi  zatem 
przeprosić  gościa  i  wyjść  do  kuchni.  Gdyby  usłyszał  jej  rozmowę, 
wyjaśni,  że  dzwoniła  do  Neala,  bo  chciała  mu  powiedzieć,  że  on, 
Frank Morris, ma do niego jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę.

Pokonując  strach,  popatrzyła  nauczycielowi  w  oczy;  w  oczy  o 

brązowych źrenicach.

- Na  pewno  nie  chce  pan  niczego  do  picia?  A  więc  nastawię 

wodę tylko dla siebie.

- Nie, na pewno. - Wyglądał zwyczajnie i niegroźnie.
- Proszę tu chwilę poczekać - powiedziała, siląc się na uśmiech.

Nie wstał, nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby ją zatrzymać w 

pokoju.  Okłamywała  siebie,  że  jest  spokojna,  że  serce  bije  jej 
normalnym rytmem.

W  kuchni  odkręciła  kran,  żeby  zagłuszyć  dźwięk  wykręcania 

numeru i własnego głosu. Podeszła do telefonu.

Kiedy jednak podniosła słuchawkę, panowała w niej głucha cisza.
Och, Boże, pomyślała.
I wtedy rozległa się muzyka.
Z rozmieszczonych w salonie głośników popłynął dźwięczny głos 

Mary Chapin Carpenter,

Frank Morris chce, żeby mu zatańczyła.

background image

Rozdział 14
Neal nie wiedział, dlaczego tak niepokoi go myśl o aresztowaniu 

Joego Gardnera. Od pierwszej chwili nie uważał go za podejrzanego,, 
przede  wszystkim  ze  względu  na  budowę  ciała.  Po  raz  dwunasty 
chyba  w  ciągu  ostatniej  półgodziny  odchylił  się  na  krześle  do  tyłu  i 
rozmyślał o trenerze szkolnej drużyny.

Był  on  silny,  i  co  do  tego  nie  było  wątpliwości.  Nie  był  tak 

olbrzymi,  żeby  od  razu  wywrzeć  na  ofierze  wrażenie,  ale 
wystarczająco  wysoki,  by  go  sobie  zapamiętała.  Do  licha, 
przestraszona  kobieta  ma  skłonność  do  wyolbrzymiania  wzrostu 
napastnika; a im więcej o nim myśli, tym potworniejszy jawi się w jej 
wspomnieniach.

Problem  jednak  polegał  na  tym,  jak  pogodzić  to  z  faktem,  że 

każda ze zgwałconych kobiet wahała się chwilę, zanim stwierdziła, że 
był wysoki i obdarzony straszliwą siłą?

- Na litość boską - odezwał się Joe, przeczesując palcami włosy.

- Ta kobieta po prostu bardzo mi się spodobała, więc zaproponowałem 
jej  spotkanie.  Zachowałem  się  chyba  nie  całkiem  jak  dżentelmen, 
ale...  Do  diabła,  zapomniałem,  że  była  jedną  z  tych  kobiet... 
Spotkaliśmy  się  tylko  raz,  kilka  tygodni  temu,  gdy  pełniła  dyżur. -
Opuścił  rękę. - Obiecała  ze  mną  zatańczyć  i  dzisiaj  jej  tylko  o  tym 
przypomniałem. Czy to zbrodnia?

W jego głosie zabrzmiał błagalny toń.

- Czy  pan  jej  dzisiaj  dotknął? - zapytał  Neal  z  niewzruszoną 

twarzą.

- Przysięgam,  nie  tknąłem  jej  nawet  palcem!  Nie  tknąłem  jej 

palcem! - Wzburzył  sobie  włosy. - Boże!  Nie  mogę  uwierzyć,  że  to 
nie sen!

Jak na wyczucie Neala, Joe mówił to wszystko w sposób bardzo 

przekonujący.  Żeby  dać  mu  chwilę  wytchnienia,  Neal  podszedł  do 
maszynki  do  parzenia  kawy.  Napój  wprawdzie  był  lekko  stęchły, 
ponieważ  automat  od  dawna  stał  nie  używany,  ale  Neal  gwałtownie 
potrzebował kofeiny. Dłużej niż zwykle mieszał w kawie mleko, które 
również za długo stało w niewielkiej lodówce.

Joe  nie  chciał  kawy.  Wiercił  się  nerwowo  na  brzeżku  twardego 

krzesła, stukał palcami po kolanie i zmieniał nogi, zakładając to lewą 
na prawą, to znów prawą na lewą. Był spięty i zdenerwowany.

background image

Ale  czy  można  mu  się  dziwić? - pomyślał  Neal.  Grozi  mu 

więzienie  za  czyny,  których,  jak  zaklinał  się  na  wszystkie  świętości, 
nie popełnił.

Kiedy Neal, trzymając w dłoni filiżankę, usiadł na skraju biurka, 

Joe  gwałtownie  podniósł  głowę.  Na  chwilę  z  jego  twarzy  zniknęło 
znużenie i lęk.

- Po  co  miałbym  gwałcić  kobiety?  Nie  jest  jeszcze  ze  mną  tak 

źle, żebym sobie jakiejś nie znalazł. Zazwyczaj szukam takich, które 
chcą trwalszego związku, nie tych na jeden raz. - Gdy się prostował, 
zaskrzypiało pod nim krzesło. Znów odchylił się do tyłu, lecz szybko 
zmienił  zdanie  i  pochylił  się  jednak  do  przodu. - Kiedy  zobaczyłem 
Chelsea,  po  prostu  się  nie  zastanawiałem.  Wcześniej  pytałem  jej 
siostrę, czy Chelsea ma męża lub chłopaka. Kiedy powiedziała mi, że 
nie, pomyślałem, że warto spróbować.

Neal  skinął  lekko  głową,  a  zachęcony  tym  Joe  zaczął  mówić 

jeszcze szybciej.

- Przecież na parkingu paliły się latarnie. Wokół było wielu ludzi. 

Nawet  nie  przyszło  mi  do  głowy,  że  mogę  ją  aż  tak  przestraszyć! 
Gdybym chciał ją zaatakować, na pewno nie robiłbym tego w szkole, 
na oczach wszystkich dzieciaków! Przecież to szaleństwo!

- Tak - przyznał Neal. - To szaleństwo.
- Boże! - Na  twarzy  Joego  znów  pojawiła  się  rozpacz. -

Naprawdę pan sądzi, że to ja?

- Tak twierdzi panna Cahill.
- A więc jestem oskarżony i przesłuchiwany.
- Panie Gardner - powiedział Neal cierpliwie. - Już któryś raz z 

rzędu  powtarzam  panu,  że  powinien  pan  skontaktować  się  z 
adwokatem. On powie, jakie przysługują panu prawa.

Nauczyciel skulił się i spuścił głowę.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Skontaktuję się z adwokatem. 

Czy jest tu książka telefoniczna?

Neal pchnął ku niemu opasły tom.

- O tej porze może pan mieć niejakie kłopoty. Może rano...

Joe  sprawiał  wrażenie,  jakby  słowa  policjanta  do  niego  nie 

docierały.  Tak  szybko  i  gorączkowo  kartkował  książkę,  że  przedarł 
stronicę.  Ręce  mu  się  trzęsły,  wreszcie  spojrzał  na  Neala 
przekrwionymi oczami.

- Muszę zapalić, a papierosy zostawiłem w szkole. Czy pan pali?

background image

- Niestety, nie - odparł Neal, zeskakując z biurka. - Ale może uda 

mi się coś zorganizować.

W  sąsiednim  pokoju  czekał  DeSalsa,  który  miał  odwieźć 

podejrzanego  do  więzienia  okręgowego.  Neal  posłał  go  do  pokoju 
jednej  z  palących  urzędniczek,  żeby  sprawdził,  czy  nie  zostawiła 
przypadkiem na biurku paczki.

- Byłą w górnej szufladzie - wyjaśnił młody policjant, wręczając 

Nealowi papierosy i tanią zapalniczkę.

- Przypomnij mi, żebym zwrócił jej, pieniądze - powiedział Neal.

- Dzięki.

Joe  Gardner  potrzebował  dużo  więcej  papierosów,  niż  zostawiła 

urzędniczka.  Neal  rzucił  mu  paczkę,  podał  ogień,  ale  zapalniczkę 
schował  do  kieszeni.  Podsunął  mu  również  plastikowy  kubek,  który 
miął służyć za popielniczkę.

Joe łapczywie zaciągnął się dymem.

- Dziękuję.  Dopiero  w  takich  sytuacjach  widzę,  jak  jestem 

uzależniony  od  nikotyny. - Roześmiał  się  niewesoło. - W  takich 
sytuacjach...  Nigdy  jeszcze  nic  podobnego  mi  się  nie  przytrafiło! -
Drżącą  ręką  włożył  papierosa  do  ust  i  mocno  się  zaciągnął. - No 
dobrze. Co to ja miałem zrobić? Aha, adwokat. Tak, no to do dzieła. -
Położył książkę na kolanach i zaczął ją wertować. - A może pan zna 
dobrego adwokata? Chyba że nie wolno wam nikogo polecać.

Neal  skrzywił  się,  gdy  dotarła  do  niego  chmura  tytoniowego 

dymu, i przesunął  krzesło. Oficjalnie palenie w budynku  policji było 
wzbronione. Urzędniczka, do której należały papierosy, paliła zawsze 
na dworze, podczas  przerw. Neal nie palił i kompletnie  nie rozumiał 
tego nałogu. Myśl o całowaniu pachnącej dymem tytoniowym kobiety 
była dla niego nad wyraz nieprzyjemna.

Cholera!
Doznał nagle zapierającego dech w piersiach olśnienia.
Musiał odwołać się do nadludzkich wręcz sił, żeby nadać swemu 

głosowi naturalne brzmienie.

- Nie  przypominam  sobie,  żebym  kiedykolwiek  widział  pana  z 

papierosem w ustach. Czy próbuje pan rzucić palenie?

Joe strząsnął popiół do kubka.

- Przy  chłopcach  staram  się  nie  palić.  Bez  przerwy  przecież 

mówię  im  o  treningach  i  diecie,  więc  gdybym  na  ich  oczach  palił, 

background image

popełniałbym  wychowawcze  samobójstwo!  Ale  fakt,  raz  czy  dwa 
myślałem o rzuceniu palenia...

Urwał i wykrzywił usta, jakby przypomniał sobie, że w tej chwili 

problem nałogu jest jego najmniejszym zmartwieniem.

Tknięty nagłą myślą Neal zerwał się na równe nogi.

- A czy tej jesieni próbował pan rzucić palenie? - zapytał cicho i 

dobitnie,  tak  żeby  nie  było  najmniejszych  wątpliwości  co  do  sensu 
zadanego pytania. - Mniej więcej w ciągu ostatnich tygodni?

- Nie. Nawet w ciągu ostatnich dni! Czy to takie ważne?
- Nie,  nie.  DeSalsa! - zawołał  Neal.  W  drzwiach  pojawił  się 

policjant.

- Tak?
- Pilnuj  pana  Gardnera - polecił,  chwycił  ze  stołu  notatnik  i 

pobiegł do aparatu telefonicznego w sąsiednim pokoju.

Był  zbyt  poruszony,  żeby  usiąść.  Kartkował  notatnik,  aż  trafił 

wreszcie  na  odpowiednią  stronę.  Kiedy  wystukał  wreszcie  numer 
Kathleen Madsen, okazało się, że telefon jest zajęty.

Niech to piekło pochłonie! Odłożył z trzaskiem słuchawkę i klnąc 

pod  nosem,  ponownie  otworzył  notes.  Znalazł  numer  Lisy  Pyne  i 
zaczął  naciskać  klawisze.  Telefon  dzwonił  i  dzwonił.  Neal  krążył 
niespokojnie wokół stołu - odchodził na tyle, na ile pozwalała długość 
kabla, i mruczał pod nosem:

- Odbierz. Odbierz. Cholera jasna, odbierz.
- Halo? - Głos w słuchawce był zaspany, ale czujny.
- Tu  Rowland - powiedział  bez  wstępu. - Panno  Pyne,  czy 

przypadkiem nie zauważyła pani, że gwałciciel pali papierosy?

- Zauważyłam...? - Nastąpiła  chwila  ciszy,  podczas  której 

nauczycielka najwyraźniej się rozbudziła. - Nie wiem. Sama palę.

- Przepraszam,  że  zakłóciłem  spokój - powiedział  i  odłożył 

słuchawkę.

Znów zadzwonił do Kathleen Madsen. Telefon wciąż był zajęty.

- Do licha - mruknął.

Przechadzał się po pokoju i zastanawiał, czy zdoła dowiedzieć się 

czegoś  od  Chelsea  Cahill.  Może  już  tak  się  zasugerowała,  że  nie 
wpadnie jej do głowy nic, co mogłoby oczyścić z zarzutów trenera?

Coraz bardziej niepokoiła go świadomość, że Karen jest w domu 

sama.  Dlaczego  tak  pochopnie  odwołał  DeSalsę?  Postanowił  do  niej 
zadzwonić i upewnić się, że wszystko jest w porządku.

background image

Jej  telefon  również  był  zajęty.  Pomyślał,  że  Karen  rozmawia 

pewnie  ze  swą  rozhisteryzowaną  przyjaciółką,  której  potrzebne  były 
słowa  otuchy.  A  Karen,  mimo  że  tak  wojownicza,  potrafiła  okazać 
współczucie i wyrozumiałość. Ale w tej chwili z całej duszy pragnął, 
żeby  skończyła  już  rozmawiać.  Toni  Santos  właśnie  tego  dnia 
opuściła  szpital  i  natychmiast  poleciała  samolotem  do  Kalifornii, 
gdzie  mieszkali  jej  rodzice.  Miał  nawet  gdzieś  zapisany  numer  ich 
telefonu.  Czy  dziewczyna  ciągle  jeszcze  ma  druty  na  szczęce?  Neal 
nie pamiętał, kiedy lekarze mieli zamiar je zdjąć.

Ponownie  spróbował  połączyć  się  z  Kathleen  Madsen.  Ku  jego 

uldze  tym razem  telefon  nie  był  zajęty i  odebrał  go  syn. Kiedy Neal 
poprosił do telefonu jego matkę, chłopak wrzasnął:

- Mamo!

W chwilę później w słuchawce rozległ się jej głos. Pobrzmiewały 

w nim nuty niepokoju.

- Halo?

Neal się przedstawił.

- Pani  Madsen,  czy  pani  zauważyłaby,  gdyby  napastnik  palił 

papierosy?

. Tym razem nie było najmniejszego wahania.

- Pewnie.  Natychmiast  bym  się  zorientowała - oświadczyła 

stanowczo. - Sama  nie  palę,  a  wie  pan,  że  od  palacza  zawsze  czuć 
tytoń. Pamiętam tylko, że on pachniał jakoś tak dziwnie słodko. Ale o 
tym  już  mówiłam,  prawda?  Był  to  bardzo  delikatny  zapach  i  nie 
przypominał  zupełnie  zapachu  papierosów.  Jestem  pewna,  że  ten 
człowiek nie pali.

Neal poczuł paraliżujący strach.

- Dziękuję.
- Czy coś się stało? - zapytała drżącym głosem. - Gzy już go pan 

znalazł?

Powinien  był  skłamać,  ale  tak  panicznie  bał  się  o  Karen,  że  nie 

bawił się w wymyślanie wiarygodnych historyjek.

- Myślę,  że  aresztowałem  właśnie  niewłaściwą  osobę - odparł 

szczerze.

Przez otwarte drzwi do swego gabinetu widział, jak Joe Gardner 

wypuszcza z ust niebieskie kółka cierpkiego dymu. Starał się myśleć 
rozsądnie. On sam nigdy nie wyczuł u Gardnera dymu papierosowego, 

background image

ale  też  nigdy  nie  zbliżał  się  do  niego  bliżej  niż  na  metr. A  kiedy  go 
aresztował, głowę zaprzątały mu inne sprawy.

Jeśli  Kathleen  Madsen  ma  rację,  to  nie  Joe  Gardner  jest 

poszukiwanym zboczeńcem. A jeśli nie on, to...

Boże,  jeśli  nie  on,  to  jest  nim  któryś  z  pozostałych  mężczyzn  z 

listy!  A  wszyscy  widzieli,  jak  szef  policji  aresztuje  Gardnera. 
Gwałciciel doskonale wie, że Karen jest w domu sama.

Neal zaklął, gwałtownie podniósł słuchawkę i ponownie wystukał 

jej numer. Wciąż zajęty.

W chwilę później zamknął Joego w celi, pobiegł do samochodu, 

włączył  syrenę  oraz  migające  światła  i  gwałtownie  wyjechał  z 
parkingu.

Boże, Boże, Boże.
Było to jak litania i modlitwa. W słowach tych zawarł się cały jej 

strach.

Kuchnia  zamieniła  się  w  ślepy  zaułek.  Karen  wprawdzie  nigdy 

nie myślała o niej w taki sposób, ale tak właśnie teraz było.

Odwróciła  się  gwałtownie.  W  drzwiach  stał  Frank  Morris  i 

blokował wyjście. Żeby uciec bocznymi drzwiami, musiała go minąć.

Wyglądał  normalnie,  jak  zawsze.  Chciała  otworzyć  usta  i 

powiedzieć obojętnym tonem, że bardzo lubi Mary Chapin Carpenter. 
Chciała zachowywać się tak, jakby pomysł, że to on jest gwałcicielem, 
nawet nie zaświtał jej w głowie.

Ale w tej samej chwili ujrzała nóż. .
Trzymał  go  niedbale.  Myśliwski  nóż  o  straszliwej  klindze, 

połyskliwej i gładkiej.

- Frank... - powiedziała i cofnęła się o krok.

On powoli ruszył w jej stronę; mężczyzna tak nijaki, że gdyby nie 

stał tuż przed nią, nie potrafiłaby nawet opisać jego twarzy.

- Frank,  chyba  nie  zamierza  pan  tego  zrobić.  Kolejny  krok  do 

tyłu. Do kredensu, w którym trzymała

- noże do krojenia  mięsa, miała daleko.  Zresztą nie odważyłaby 

się zbliżyć do Franka na tyle blisko, żeby zadać cios.

W porządku. Opanowując rozdygotane nerwy, starała się myśleć 

rozsądnie.  Czym  może  się  obronić?  Opierając  się  dłonią  o  krawędź 
zlewu, cofnęła się jeszcze bardziej.

background image

W ostrzu noża jaskrawo odbijało się światło lampy. Oczy Franka 

lśniły  niczym  wypolerowana,  zimna  stal  i  Karen  przypomniała  sobie 
słowa Lisy lub Chelsea: „Nigdy nie zapomnę jego oczu".

Ale tym razem  pozwolił jej ujrzeć swą  twarz. A to by znaczyło, 

że nie ma zamiaru puścić jej żywej.

- Frank. - Mimo  straszliwego  napięcia  głos  miała  trzeźwy  i 

rozsądny. - Nie  rób  tego.  Przecież  wiesz,  jak  bardzo  cię  lubię.  Jeśli 
odłożysz nóż, zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

Namacała  dłonią  wysokie  drzwi  spiżarki,  otworzyła  je 

kopnięciem i chwyciła szczotkę na długim kiju. W głowie błysnęła jej 
obłąkana myśl: Nigdy nie przykładałam wagi do domowego sprzętu, a 
teraz moje życie zależy od głupiej szczotki!

Frank  zbliżał  się  nieustępliwie  i  Karen  przywarła  plecami  do 

ściany. Ponownie próbowała przemówić mu do rozsądku.

- Mark Griggs okropnie mnie wystraszył. Tak się ucieszyłam na 

twój  widok.  Uratowałeś  mi  życie.  Powiedziałam  o  tym  policji.  To 
będzie okoliczność łagodząca.

On odpowiedział równie rozsądnie i spokojnie:

- Wieczór  spędziłaś  ze  mną,  ale  poszłaś  z  Gardnerem.  Kobiety 

zawsze tak robią.

Choć czuła dławienie w gardle, powiedziała:

- Wolałabym zatańczyć z tobą, ale przecież mnie nie poprosiłeś.

Mówiąc to,  cały czas  przesuwała się  wzdłuż ściany, aż w końcu 

znalazła się w kącie. Frank stał zaledwie metr od niej.

- No  cóż,  możesz  teraz  dla  mnie  zatańczyć - oświadczył 

zatroskanym  głosem  ojca,  który  martwi  się,  czy  jego  córka 
wystarczająco  dobrze  opanowała  wzory  matematyczne. - Możesz 
teraz  wynagrodzić  mi  to,  że  postawiłaś  przeciw  mnie  na  nogi  całe 
miasteczko.

Mogę  zatańczyć,  pomyślała,  i  zyskać  na  czasie.  Jeśli  Neal  się 

domyśli, jeśli przyjedzie na pomoc...

Boże,  jak  bardzo  chciała  w  to  wierzyć!  Ale  to  niemożliwe. 

Dlaczego niby Neal miałby być jasnowidzem? Może polegać tylko na 
sobie. Gra na zwłokę nie ma sensu.

- Nie - odparła prawie z żalem. - Nie mogę dla ciebie zatańczyć. 

Powinieneś był poprosić mnie o to w szkole. Wtedy bym zatańczyła.

Rzucił  się  na  nią  tak  nagle,  że  mogła  zareagować  jedynie 

odruchowo.  Dźgnęła na  oślep  kijem  od  szczotki  i  trafiła  go  w szyję. 

background image

Zakrztusił  się  i  odskoczył  do  tyłu.  Karen  podjęła  wędrówkę  wzdłuż 
ściany, starając się dotrzeć do drzwi.

Wydając  nieartykułowane  dźwięki,  ponowił  atak.  Karen  znów 

zamachnęła się szczotką i cofnęła kilka kroków. Frank postępował za 
nią na ugiętych nogach, niczym kot za myszą. Nie spuszczając z niego 
oczu, Karen uparcie zdążała do drzwi.

Dobrze, w lewo, pomyślała. Kiedy już dojdę do tych drzwi...
To  co  wtedy?  Znów  ogarnęło  ją  przerażenie.  Nie  będzie  miała 

czasu  ich  otworzyć.  Po  powrocie  do  domu  zamknęła  je  na  zasuwę  i 
łańcuch.  Teraz  przeklinała  swą  zapobiegliwość.  Zanim  upora  się  ż 
drzwiami, Frank ją dopadnie.

- Jeśli nie zatańczysz, zrobię ci krzywdę - ostrzegł.

Czyż miała inne wyjście, jak bezradnie wycofywać się do salonu, 

gdzie  z  głośników  płynął  głos  Mary  Chapin  Carpenter?  Strach 
stopniowo  zamieniał  się  w  odrętwiającą  rozpacz.  Teraz  myślała  już 
wyłącznie  o  Nealu.  O  Nealu,  który  sądził,  że  zawiódł  żonę  i  który 
będzie  przekonany,  że  zawiódł  również  ją,  Karen,  kiedy  wreszcie 
znajdą w salonie jej zwłoki.

Nie, nie wolno ci się poddać. Wybij okno, pomyślała. Krzycz.
Ale czy przez gęste zarośla ktokolwiek usłyszy jej wołanie?
Była bliska histerii. Frank zamierzał ją zabić; wyczytała to z jego 

oczu. Celował nożem w jej gardło i piersi.

Wpadła  na  stolik  do  kawy  i  okrążyła  go.  Abby! - pomyślała  ze 

straszliwym  bólem  i  miłością.  Neal.  Boże,  ale  ze  mnie  tchórz.  A 
myślałam, że jestem taka dzielna, gotowa na każde ryzyko.

Dopiero teraz pojęła, że zawsze podejmowała tylko taką walkę, w 

której była pewna zwycięstwa.

Poczuła,  że  ogarnia  ją  złość.  Czyżby  zamierzała  położyć  się  i 

umrzeć tylko dlatego, że Frank Morris wymachuje przed nią nożem? 
Na Boga, nie da mu satysfakcji, że z taką łatwością ją zastraszył.

Stanęła przy małym stoliku, wypuściła z rąk szczotkę i chwyciła 

wysoką  figurkę  z  hebanu,  przedstawiającą  afrykańską  kobietę  z 
koszykiem na głowie. Ciężki przedmiot świsnął w powietrzu, kierując 
się  prosto  w  głowę  Franka.  Ten  w  ostatniej  chwili  uchylił  się  przed 
nadlatującym pociskiem i rzeźba wyrżnęła w ścianę.

- Prędzej w piekle zgaśnie ogień, nim ci zatańczę! - zawołała.

background image

Wyrwała  z  kontaktu  wtyczkę,  chwyciła  lampę  i  cisnęła  nią  we 

Franka.  Przedmiot  trafił  go  w  bok  głowy  i  z  trzaskiem  upadł  na 
podłogę u jego stóp.

- Ty suko! - zawył i z pochyloną głową ruszył do przodu.

Karen  skryła  się  za  kanapą,  porwała  z  podłogi  szczotkę  i  znów 

zadała nią cios. Klinga noża rozcięła kawałek kija, lecz zanim Frank 
zdążył  wykonać  kolejny  ruch,  Karen  zaczęła  ciskać  w  niego 
książkami, które brała z półki.

Frank  miotał  teraz  przekleństwa,  a  ona  nie  pozostawała  mu 

dłużna.  Kopała  meble,  zastawiając  mu  drogę,  ciskała  w  niego 
wszystkim, co wpadło jej w ręce, od poduszek z kanapy zaczynając, a 
na stojącej na pianinie wazie kończąc.

W pewnej chwili potknęła się o poduszkę i upadła.
Frank chwycił nóż obiema rękami i rzucił się w jej stronę, celując 

w brzuch. Ostatkiem  sił przetoczyła się na bok  i kopnęła go w nogi. 
Zanim  zdążył  odzyskać  równowagę,  zerwała  się  z  podłogi  i  pchnęła 
na niego kanapę.

- Ty dziwko! - zawył i ponowił atak.

Okrążyła  pianino.  Z  trudem  chwytała  powietrze,  przed  oczami 

miała już  mroczki, a z głośników  nieustannie  płynęła  muzyka.  Mary 
śpiewała  o  tym,  jak  wymykała  się  z  objęć  kolejnych  kochanków. 
Karen  spostrzegła,  że  Frank  również  zaczyna  tracić  siły.  Ręce  mu 
drżały,  zadawane  na  oślep  ciosy  były  coraz  bardziej  chaotyczne. 
Niemniej każdy z nich mógł dosięgnąć celu, bo chwilami ostrze noża 
błyskało  niebezpiecznie  blisko  jej  twarzy.  Kiedy  pchnęła  w  jego 
stronę  stojący  przy  pianinie  taboret  i  rozpaczliwie  rozglądała  się  za 
kolejnym przedmiotem, którym mogłaby w niego rzucić, spostrzegła, 
że ma ręce we krwi. Nawet nie zauważyła, kiedy ją zranił.

Żeby  tylko  ta  muzyka  przestała  grać!  Po  jakie  licho  kupowała 

sprzęt  z  autorewersem?  Chwyciła  magnetofon  i  cisnęła  nim  we 
Franka. Piosenka urwała się w pół tonu.

Czyżby  jednak  muzyka  dalej  brzmiała?  Oszołomiona  popatrzyła 

na  rozbity  magnetofon  i  dopiero  wtedy  uświadomiła  sobie,  że  zza 
okna dobiega zawodzenie syreny.

- Neal! - krzyknęła  w  chwili,  gdy  twarz  Franka  wykrzywił 

grymas demonicznej nienawiści.

Rzucił się gwałtownie w jej stronę, celując w szyję.

background image

Poczuła  na  karku  ukłucie  i  upadła.  Czy  to  nie  powinno  bardziej 

boleć? - zastanawiała się irracjonalnie.

Słyszała  własny  głos  wołający  Neala,  mieszający  się  z 

zawodzeniem  syreny  i  łoskotem,  kiedy  ktoś  wdzierał  się  przez  okno 
do pokoju.

Pochylony  nad  nią  Frank  przytykał  do  jej  gardła  czubek  noża. 

Jego ręce drżały.

- Zabiję ją! - krzyczał. - Zabiję! Zrobię to!

Karen  leżała  bez  ruchu,  wstrzymując  oddech.  Spojrzała  w  bok. 

Na  pobojowisku,  w  jakie  zamienił  się  salon,  w  odległości  niecałego 
metra  od  niej,  stał  na  szeroko  rozstawionych  nogach  Neal.  W  obu 
dłoniach ściskał pistolet skierowany w głowę Franka.

- Tknij ją tylko, a umrzesz! - wycedził przez zęby.
- Nie ruszaj się, bo pociągnę za spust. Odrzuć ten cholerny nóż. 

Rzuć go! Natychmiast!

- Zabiję ją!
- A więc i ty umrzesz - obiecał Neal.

Karen,  żeby  nie  stracić  przytomności,  musiała  zaczerpnąć 

powietrza.  W  tej  samej  chwili  poczuła  na  gardle  mocniejszy  nacisk 
ostrza.  Zamknęła  oczy  i  modliła  się.  Gdyby  tylko  dostała  jeszcze 
jedną szansę; w imię Abby, w imię Neala.

Sekundę  później  zadźwięczał  rzucony  na  podłogę  nóż  i  Frank 

wstał.

- Nie strzelaj - powiedział, podnosząc ręce do góry.
- Mimo że to suka, nie chciałem jej skrzywdzić. Chciałem tylko, 

żeby mi zatańczyła.

Neal stanął przy Karen i cisnął Frankiem  Morrisem o  ścianę, po 

czym wykręcił mu do tyłu ręce i skuł je kajdankami.

- Chciałem tylko, żeby mi zatańczyła!
- Masz prawo milczeć... - zaczął Neal.

Karen  ogarnęła  apatia.  Nie  była  w  stanie  zrobić  najmniejszego 

ruchu,  choć  zdawała  sobie  sprawę,  że  powinna  wstać.  Za  oknem 
zawyła  kolejna  syrena.  I  następna.  Wydawało  się  jej,  że  upłynęła 
zaledwie sekunda, gdy w oknie pojawił się kolejny policjant.

Zaklął i Karen teraz dopiero uświadomiła sobie, że jej salon został 

kompletnie zniszczony. W następnej chwili policjant był już w środku, 
na  rozkaz  Neala  chwycił  Franka  za  kołnierz  i  ruszył  z  nim  w  stronę 
drzwi.

background image

Neal opadł na kolana obok Karen.

- Odezwij  się - powiedział  ochrypłym,  drżącym  głosem. -

Powiedz, że nic ci nie jest. Że tylko odpoczywasz.

- Odpoczywam - odparła posłusznie.
- Cholera! - Wodził dłońmi po jej ciele. - Tylko nie zemdlej!
- A  kto  mówi,  że  zemdleję? - Bolał  ją  kark,  przedramię  paliło 

żywym  ogniem,  ale  już  czuła  się  trochę  lepiej. - Jeśli  się  trochę 
odsuniesz, to usiądę.

Delikatnie pomógł jej wstać. Przesunęła się nieco i oparła plecami 

o  pianino.  Dom  był  pełen  policjantów.  Lekarz,  ignorując  Neala, 
oczyścił Karen ranę i założył opatrunek.

- Lepiej nie patrz - burknął Neal. - Ten drań zniszczył ci salon.
- Akurat! - odparła Karen z dumą. - To moje dzieło! Nie miałam 

ochoty  tańczyć,  więc  powiedziałam,  żeby  wynosił  się  do  wszystkich 
diabłów. Jestem pewna, że nieźle oberwał.

- Chryste  Panie! - Neal  wziął  Karen  w  objęcia.  Poczuła,  że  po 

ciele  przechodzi  mu  dreszcz.  Trzymał  ją  tak  mocno,  że  prawie 
sprawiał ból, ale jego ramiona były jedynym miejscem na świecie, w 
którym  pragnęła  przebywać. - Myślałem  już,  że  cię  straciłem -
powiedział głucho.

Wtulając twarz w jego ramię, szepnęła:

- Cały  czas  myślałam  o  tobie.  Byłam  bliska  szaleństwa,  kiedy 

myślałam, że nigdy się nie dowiesz...

- Czego się nie dowiem?

Odsunął  ją  od  siebie  i  popatrzył  na  nią  z  takim  lękiem i 

wdzięcznością, że ż łatwością powiedziała mu to, co od dawna chciała 
mu wyznać:

- Że  kocham  cię,  mimo  że  jesteś  staromodny,  uparty  i  uważasz 

się za mądrzejszego ode mnie.

Neal omal się nie roześmiał, ale w jego oczach nadal malował się 

strach.

- Myślę,  że  z  uparciuchem  poradzi  sobie  tylko  inny  Uparciuch. 

Może  właśnie  zostaliśmy  stworzeni  dla  siebie?  Masz  ochotę  na 
dziesięć lub dwanaście rund? A może uda się nam wytrzymać z sobą 
czterdzieści lub pięćdziesiąt lat?

Karen była świadoma, że dwaj przebywający w salonie policjanci 

uśmiechają się. Lekarz puścił do niej oko i cofnął się pod ścianę, a dla 
niej istniał tylko klęczący obok mężczyzna.

background image

- Jeśli to propozycja, to odpowiadam: tak. To wszystko, co była 

w  stanie  powiedzieć.  Uśmiech  Neala  zbladł.  Na  jego  twarzy  pojawił 
się wyraz tak głębokiej miłości, że Karen zakręciło się w głowie.

W tej samej chwili Neal znalazł jej wargi. Poczuła, jak ogarnia ją 

radość,  czułość  i  uczucie  triumfu,  gorące  i  słodkie.  Więc  jednak 
dostała  szansę.  Oboje  dostali  szansę.  Zarzuciła  Nealowi  ramiona  na 
szyję i mocno go pocałowała;

Zgromadzeni w pokoju policjanci zaczęli klaskać.

background image

Epilog
Neal usiadł wygodnie na krześle i obserwował z uśmiechem, jak 

jego  przyszła  żona  czaruje  ludzi,  których  niedawno  jeszcze 
kompletnie  ignorowała.  Działo  się  to  dwa  dni  przed  wyborami, 
podczas kolacji wydanej w Klubie Rotariańskim.

Ubrana  w  czerwoną  sukienkę,  której  widok  nasuwał  mu  zawsze 

cudowne  wspomnienia,  Karen  weszła  na  drewniane  podium  i 
pochyliła  do  przodu  nad  mównicą.  Niemal  zniewoliła  wzrokiem 
zgromadzonych.

- Podstawową  sprawą  jest  porozumiewanie  się - oznajmiła. -

Rada szkoły reprezentuje ogół, ale jak może go reprezentować, skoro 
jej członkowie nie wiedzą, czego chce cała społeczność? Ta ulica jest 
oczywiście  dwukierunkowa,  ale  jak  możemy  podejmować  wiążące 
decyzje,  skoro  nie  jesteśmy  zapraszani  na  zebrania,  skoro  nikt  nie 
zwraca się do nas o wyrażenie opinii, skoro nikt nawet nie trudzi się 
informować  nas,  jakie  problemy  stoją  przed  okręgiem  szkolnym? 
Sądzę  jednak,  że  możemy  poszerzyć  ulicę  przynajmniej  z  jednej 
strony.  Myślę  też,  że  administracja  i  rada  szkoły  podejmą 
energiczniejsze działania, żeby zachęcić społeczność do współudziału 
przy podejmowaniu decyzji.

Obrzuciła  wzrokiem  siedzących  po  obu  stronach  długiego  stołu 

biznesmenów.

- Wielu  z  was  zna  mnie  bardzo  dobrze.  Jestem  przekonana,  że 

nikt ze zgromadzonych na tej sali nie zaprzeczy, że jestem specjalistką 
od  porozumiewania  się.  Może  nie  zawsze  podoba  się  wam  to,  co 
mówię,  ale  ja  mówię  wszystko  otwarcie,  bez  względu  na  to  czy 
zdobędę poklask, czy nie. W jaki inny sposób  moglibyśmy nawiązać 
dialog?  Czasami  jedynym  rozwiązaniem  jest  tak  ostre  postawienie 
sprawy,  żeby  omawiana  kwestia  rozpaliła  wszystkich  do  białości. -
Karen przesłała słuchaczom krótki uśmiech. - To moja ulubiona rola.

Wśród  oklasków,  jakie  towarzyszyły  jej  zejściu  z  mównicy, 

słychać  też  było  śmiechy.  Słuchacze  znali  Karen  aż  nadto  dobrze  i 
niewątpliwie  znajdowały  się  wśród  nich  osoby,  które  jej  nie  lubiły. 
Ale  miała  rację;  jeśli  nie  życzyli  sobie,  aby  administracja 
przedstawiała  im  zatwierdzone  już  decyzje,  jeśli  chcieli  mieć  kogoś, 
kto  będzie  zadawał  pytania  w  imieniu  wyborców,  ona  jest  ich 
najlepszym kandydatem. A biorąc pod  uwagę kilka ostatnich decyzji 

background image

administracyjnych,  Neal  gotów  był  postawić  na  Karen  cały  swój 
majątek.

Wstał,  przeciągnął  się  i  patrzył,  jak  jej  przyjaciele,  a  następnie 

inni podchodzą do niej, żeby zamienić z nią kilka słów i podziękować 
za  zabranie  głosu.  Widział,  że  choć w  dalszym  ciągu  peroruje  i 
wymachuje rękami dla podkreślenia wagi swych słów, to jej uśmiech 
jest trochę łagodniejszy niż przed dwoma miesiącami. Poza tym dużo 
chętniej  słuchała  opinii  innych.  1  jeśli  nawet  nie  czyniła  tego  ze 
szczerego serca, robiła to bardzo przekonująco.

Neal  wykrzywił  usta.  Wcale  by  się  nie  zdziwił,  gdyby 

urzędowanie  w  radzie  szkoły  zakończyła  fotelem  burmistrza.  A  czy 
stamtąd daleko do stanowisk na szczeblu stanowym?

- O, pan Rowland - dobiegł go zza pleców czyjś serdeczny głos, -

Czy pan również popiera jej kandydaturę?

Neal  obejrzał  się  i  ujrzał  Pete'a  Eksteda,  wydawcę  „Pilchuck 

Times".

- Oczywiście - odparł. - Lubię kobiety obdarzone duchem walki. 

Oczywiście,  skoro  mam  ją  poślubić,  zawsze  można  zarzucić  mi 
stronniczość.

- Do licha! - odparł Pete i potrząsnął głową, ale w kącikach jego 

ust pojawił się lekki uśmiech. - Dottie i ja stawiamy na nią.

- Rozumiem, że pan jest realistą, a ona romantyczką.
- Tak. - Wydawca  klepnął  Neala  w  ramię. - Nie  zmartwię  się, 

jeśli to ona będzie miała rację.

- Lepiej  niech  pan  jak  najszybciej  ureguluje  rachunki - doradził 

mu Neal, a kiedy Eksted uniósł brwi, dodał:

- Zanim wybierze się pan na długi, miły urlop, kiedy wyjdzie na 

jaw pańska stronniczość.

- Moja decyzja nikogo nie zaskoczy. - Pete przeciągnął dłonią po 

rzedniejących włosach. - Oddam głos na Karen.

- Będzie  bardzo  zadowolona.  Powiem  jej  o  tym - zapewnił  go 

Neal.

Ktoś inny klepnął go w ramię.

- Moje gratulacje! Karen mówiła, że jesteście zaręczeni.

Do gratulacji przyłączyło się kilku innych mężczyzn.

- Jest pan tu jako policjant czy jako narzeczony? - zapytał Darrell 

Holm, właściciel  jedynego  w mieście sklepu  z meblami. Rubaszność 
nie zdołała skryć jego niechęci.

background image

Neal  rozejrzał  się  po  otaczających  go  mężczyznach,  próbując 

ocenić,  czy  wszyscy  są  do  Karen  nastawieni  równie  nieprzychylnie 
jak  Holm.  Za  jego  plecami  dostrzegł  Karen.  Popatrzył  na  nią 
przelotnie, ale to wystarczyło, żeby od środka zalała go fala ciepła.

- Powiem panu coś - powiedział, spoglądając Holmowi w oczy. -

Pokochałem Karen Lindberg za te cechy jej charakteru, dzięki którym 
będzie  ona  również  znakomicie  funkcjonować  w  radzie  szkoły. 
Pokochałem  Karen  za  jej  obowiązkowość,  idealizm,  inteligencję  i 
dobroć.  A  ponieważ  zetknąłem  się  z  nią  najpierw  służbowo,  nie 
potrafię tych dwóch spraw od siebie oddzielić, bez względu na to, czy 
to się panu podoba, czy nie.

Holm poczerwieniał.

- Czy ja coś mówiłem? - zapytał.

Odwrócił  się  i  stanął  oko  w  oko  z  Karen.  Ta  uśmiechnęła  się 

promiennie  i  podeszła  do  Neala.  Holm  zaczął  się  w  popłochu 
wycofywać.  Pete  Eksted  popatrzył  z  ukosa  na  Neala  i  Karen  i 
rozpoczął ożywioną dyskusję o budowie nowej składnicy złomu.

Karen wzięła Neala pod rękę, odciągnęła go na bok i szepnęła do 

ucha:

- Czerwienię się.
- Nawet nie wiesz jak - odparł również szeptem.
- Serce bije mi za szybko.

Uśmiechnęła się i ponownie wmieszała w tłum.
Gdy  jakiś  czas  później  szli  do  samochodu,  Karen  zapytała 

dziwnym tonem:

- Naprawdę w to wszystko wierzysz?

Neal otworzył przed nią drzwi auta i dopiero wtedy spytał:

- W co?

Karen stała bez ruchu.

- W idealizm, obowiązkowość i... co tam było jeszcze?

Nadeszły  już  pierwsze  listopadowe  chłody.  Ujmując  w  dłoń  jej 

podbródek,  Neal  poczuł,  że  Karen  drży.  Mimo  że  zapadł  już  zmrok, 
księżyc i oświetlone okna za ich plecami dawały dosyć światła, żeby 
dokładnie widział jej delikatną twarz. Była poważna i malował się na 
niej wyraz oczekiwania.

- Inteligencja i dobroć - podpowiedział. - Czyżbyś w to wątpiła?

W pierwszej chwili się zjeżyła, zaraz jednak zamrugała oczami i 

uśmiechnęła się z przymusem.

background image

- Może to dziwne, ale nie.

Pochylił głowę, żeby ją pocałować, i zawahał się.

- Opuściłem jedną ważną cechę - dodał.
- O? - Musnęła palcami jego tors. - Jaką?
- Namiętność - powiedział i gorąco pocałował jej usta.