JANET EVANOVICH
PO PIERWSZE DLA
PIENIĘDZY
(One For The Money)
Przekład: Andrzej Leszczyński
Wydanie oryginalne: 1994
Wydanie polskie: 1996
Książką tą dedykuję mojemu mężowi.
Peterowi – z wyrazami miłości
PODZIĘKOWANIA
Autorka pragnie podziękować za nieocenioną pomoc
następującym osobom: sierżantowi Walterowi Kirstienowi oraz
detektywowi sierżantowi Robertowi Szejnerowi z Komendy Policji w
Trenton; Leanne Banks; sędziemu Henke; Kurtowi Henke; Margaret
Dear; Elizabeth Brossy; Richardowi Andersenowi z Gilbert Smali
Arms Range; Davidowi Daily’emu z Komendy Policji okręgu Fairfax;
Rogerowi White’owi. Szczególne wyrazy wdzięczności składam
mojemu agentowi, Aaronowi Priestowi, Frances Jalet-Miller, oraz
mojemu wydawcy, Susanne Kirk, i jej asystentce, Gillian Blake.
ROZDZIAŁ 1
Są mężczyźni, którzy wkraczają w życie kobiety i odmieniają je na zawsze. Kimś takim
stał się dla mnie Joseph Morelli – nie zagościł w moim życiu na stałe, choć pojawiał się w
nim kilkakrotnie.
Oboje wychowywaliśmy się w urzędniczym osiedlu Trenton, zwanym potocznie
„Miasteczkiem”. Domy były tam wąskie i stłoczone, podwórka maleńkie, a mieszkańcy
jeździli wyłącznie amerykańskimi samochodami. Dzielnicę zamieszkiwała głównie ludność
pochodzenia włoskiego, osadników węgierskich i niemieckich było tylko tylu, aby zapobiec
powstaniu kulturowej enklawy. Pizzę nazywano tam calzone, a niemal wszyscy grali w toto-
lotka. Zresztą, jeśli już komuś przyszło mieszkać w Trenton, „Miasteczko” stanowiło chyba
najlepsze miejsce na założenie rodziny.
Kiedy byłam mała, zazwyczaj nie bawiłam się z Josephem Morellim. Starszy o dwa lata
chłopak mieszkał dwie przecznice dalej, a moja matka wbijała mi do głowy:
– Unikaj chłopaków Morellich. To dzikusy. Słyszałam wiele plotek o tym, co wyczyniają
z dziewczynami, kiedy zdybią je w odludnym miejscu.
– A co wyczyniają? – spytałam wówczas z zaciekawieniem.
– Lepiej żebyś nie wiedziała – odparła matka. – To potworne rzeczy, o których nawet
strach rozmawiać.
Już od pierwszego takiego ostrzeżenia zaczęłam patrzeć na Josepha Morelliego z
mieszaniną lęku i chorobliwej ciekawości, graniczącej niemal z fascynacją. Jakieś dwa
tygodnie po tej rozmowie, gdy miałam sześć lat, na miękkich nogach i ze ściśniętym gardłem
poszłam z nim do garażu jego ojca, skuszona obietnicą nie znanej mi dotąd zabawy.
Miniaturowy garaż Morellich stał na tyłach domu, w samym kącie podwórka. Wyglądał
żałośnie. Przez maleńkie, pokryte zaciekami okienko do środka wpadało niewiele światła.
Powietrze było zatęchłe, przepełnione smrodem zleżałego kurzu, zużytych opon i smarów. A
ponieważ stary Morelli nigdy się nie dorobił samochodu, garaż służył do innych celów.
Ojciec bił tam synów paskiem, oni sami regulowali swoje porachunki, natomiast Joseph
zaprowadził mnie do garażu, żeby pokazać mi nową zabawę, w pociąg.
– A jak się ona właściwie nazywa? – zapytałam na wstępie.
– Ciuchcia – odparł chłopak.
Zaczął tam i z powrotem przełazić na czworakach między moimi nogami, ciągle
zaczepiając głową o krótką, różową spódniczkę.
– Ty jesteś tunelem, a ja pociągiem – wyjaśnił.
Ten fakt zapewne sporo mówi o moim charakterze. Chociażby to, że lekceważyłam dobre
rady. Albo że odznaczałam się nadmierną ciekawością. Niewykluczone, że świadczy nawet o
skłonnościach do buntu bądź dowodzi znudzenia. A może taką rolę wyznaczył mi los. W
każdym razie wówczas ta jednostronna zabawa szybko mi zbrzydła, ponieważ bez przerwy
musiałam być owym tunelem, podczas gdy pragnęłam choć raz przejąć rolę pociągu.
Dziesięć lat później Joe Morelli ciągle mieszkał dwie przecznice ode mnie. Wyrósł na
drągala o paskudnym usposobieniu, a jego czarne oczy raz przypominały dwa szkliste
węgielki, kiedy indziej zaś okruchy najsmakowitszej czekolady. Na piersi wytatuował sobie
orła i paradował w wąskich dżinsach, ciasno opinających mu się na szczupłych pośladkach.
Szybko zyskał reputację chłopaka o szybkich rękach i zwinnych palcach.
Moja najlepsza przyjaciółka, Mary Lou Molnar, zdradziła mi kiedyś, iż słyszała, że
Morelli ma język niczym jaszczurka.
– Jasny gwint! – syknęłam. – A cóż to niby może znaczyć?
– Tylko tyle, że lepiej się z nim nie zetknąć sam na sam, bo wtedy przekonasz się na
własnej skórze. Gdyby cię dopadł gdzieś na uboczu... No, wiesz, byłabyś załatwiona.
Od czasu tej zabawy w pociąg rzadko widywałam Morelliego. Mogłam się jednak
domyślać, że znacznie poszerzył swój repertuar metod wyzysku seksualnego. Nic więc
dziwnego, że uniosłam wysoko brwi i pochyliłam się ku Mary Lou, mając nadzieję usłyszeć
to najgorsze.
– Chyba nie mówisz o prawdziwym gwałcie, prawda? – spytałam szeptem.
– Mówię o prawdziwej żądzy! Jeśli wpadniesz mu w oko, to koniec. Wcześniej czy
później cię dopadnie.
Pomijając fakt, że w wieku sześciu lat moje „sklepienie tunelu” zostało niby przypadkiem
wybadane palcami „pociągu”, byłam nie tknięta. Postanowiłam zachować czystość do ślubu
albo przynajmniej do czasu ukończenia college’u.
– Daj spokój, jestem dziewicą – oznajmiłam takim tonem, jakbym ujawniała jakąś
rewelację. – On na pewno nie chce mieć do czynienia z dziewicami.
– Wręcz przeciwnie, gustuje w dziewicach! Podobno dotyk jego paluszków może każdą
dziewicę zmienić w ckliwą, zaślinioną idiotkę.
Dwa tygodnie później Joe Morelli wkroczył do cukierni, w której pracowałam codziennie
po szkole. Nazywała się „Tasty Pastry” i mieściła przy alei Hamilton. Kupił rurkę z kremem
czekoladowym, zaczął opowiadać swoich planach zaciągnięcia się do marynarki, a cztery
minuty po zamknięciu sklepu zdarł ze mnie majtki i wziął mnie na zimnej posadzce „Tasty
Pastry”, za szklaną gablotą pełną ekierek polewanych czekoladą. „Kiedy spotkałam go
następnym razem, byłam już o trzy lata starsza. Jechałam wtedy buickiem ojca do centrum
miasta i ze zdumieniem spostrzegłam Morelliego przed bramą zakładów mięsnych
Giovichinniego. Wdepnęłam pedał gazu i szarpnęłam kierownicą. Wóz podskoczył na
krawężniku, a prawy błotnik trafił dokładnie w tyłek Joego. Zatrzymałam wóz i wysiadłam,
żeby ocenić uszkodzenia. – Coś ci się stało?
Leżał jak długi na chodniku i nie mógł oderwać wzroku od moich kolan widocznych spod
krótkiej spódniczki.
– Chyba złamałaś mi nogę.
– To dobrze – odparłam.
Odwróciłam się na pięcie, wsiadłam z powrotem do buicka i pojechałam dalej.
Tłumaczę sobie ten incydent jakąś chwilową niepoczytalnością, a na swoje
usprawiedliwienie mogę dodać, że od tamtej pory nikogo więcej nie potrąciłam.
* * *
Każdej zimy po całej alei Hamilton hulał ostry wiatr, z impetem uderzał w witryny
sklepów i szumiał groźnie, napotykając na swej drodze latarnię bądź narożnik budynku.
Latem zaś nad ulicą wisiało ciężkie, nieruchome powietrze, przesycone wilgocią i wyziewami
aut. Silnie falowało nad rozgrzanym betonem i nadtapiało asfalt jezdni. Grały cykady,
śmieciarki z łoskotem opróżniały pojemniki, a nad wszystkimi boiskami do baseballu w
całym stanie bez przerwy unosiły się chmury kurzu. Dla mnie były to nieodłączne elementy
życia w New Jersey.
Tego popołudnia postanowiłam zlekceważyć zwykłe sierpniowe ostrzeżenia o
zwiększonym stężeniu ozonu w powietrzu, który błyskawicznie wysuszał mi gardło,
opuściłam składany dach mojej mazdy miaty i wyruszyłam w drogę. Ustawiłam nawiew
zimnego powietrza na maksimum wciskając pedał gazu niemal do podłogi, śpiewałam na cały
głos z Paulem Simonem, którego piosenki nadawano przez radio. Kosmyki ciemnoblond,
długich do ramion włosów wiatr wpychał mi do ust. Swoje żarliwe, niebieskie oczy ukryłam
za ciemnymi okularami marki Oakley.
W tę niedzielę byłam umówiona na obiad w domu rodziców. Kiedy jednak stanęłam pod
światłami i zerknęłam we wsteczne lusterko, zaklęłam pod nosem. Parę metrów z tyłu
dostrzegłam beżowego sedana Lenny’ego Grubera. Pospiesznie opuściłam głowę i oparłam
czoło na kierownicy.
– Jasna cholera! – powtórzyłam.
W szkole średniej chodziłam z Gruberem do jednej klasy. Już wtedy był nadętym
bubkiem i takim pozostał. Na moje nieszczęście ten nieużytek teraz mnie prześladował.
Zalegałam ze spłatami rat za mazdę, a Gruber był agentem firmy ścigającej dłużników.
Pół roku wcześniej, kiedy kupowałam samochód, wszystko wyglądało inaczej.
Przeprowadziłam się właśnie do nowego mieszkania, jako premię otrzymywałam darmowe
wejściówki na mecze Rangersów. A potem wszystko wzięło w łeb. Zwolniono mnie w
ramach redukcji etatów. Urwały się dochody, straciłam konto typu A-1 oraz możliwość brania
kredytów bez ograniczeń.
Zgrzytając zębami, ponownie zerknęłam w lusterko, po czym zaciągnęłam ręczny
hamulec. Lenny przypominał zjawę: zawsze znikał, kiedy tylko chciałam się z nim
skontaktować. Postanowiłam więc wykorzystać tę ostatnią szansę dogadania się. Wysiadłam z
samochodu, przeprosiłam faceta, który stanął między naszymi autami, i podeszłam do wozu
Grubera.
– Stephanie Plum! – powitał mnie z autentyczną radością i udawanym zdumieniem w
głosie. – Cóż za niespodzianka!
Oparłam się obiema dłońmi o dach i pochyliłam do otwartego okna jego samochodu.
– Lenny, jadę właśnie na umówiony obiad z moimi rodzicami. Chyba nie będziesz taki
podły i nie zabierzesz mi wozu sprzed ich domu, prawda? To byłoby naprawdę niegodziwe.
– Przecież ja jestem podły, Steph. Znasz mnie. Jakże inaczej mógłbym się utrzymać w
tym fachu? Po mnie można się spodziewać wszystkiego.
Zapaliło się zielone światło. Kierowca wozu stojącego za Gruberem niecierpliwie
nacisnął klakson.
– Może jednak zdołamy się jakoś dogadać? – podsunęłam.
– A czy warunkiem tego porozumienia może być zrzucenie przez ciebie wszystkich
ciuchów?
Miałam straszną ochotę chwycić go za nos i ze trzy razy przekręcić energicznie w lewo i
prawo, aż zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. Ale w tym celu musiałabym go dotknąć.
Lepiej było trzymać się w ryzach.
– Pozwól mi jeszcze dziś korzystać z samochodu, a obiecuję, że jutro z samego rana
osobiście odstawię go na wasz parking.
– Nic z tego – warknął Gruber. – Jesteś cholernie przebiegła. Już od pięciu dni próbuję
odebrać ci tę mazdę.
– No to jeszcze jeden wieczór nie zrobi ci większej różnicy.
– Ale mam nadzieję otrzymać też dowód wdzięczności. Chyba rozumiesz, o co mi
chodzi?
Na chwilę mnie zatkało.
– Wybij to sobie z głowy. Zabieraj wóz. Możesz go wziąć choćby zaraz. Jeśli mam być
szczera, wolę iść stąd na piechotę do domu rodziców.
Gruber spod półprzymkniętych powiek gapił się na mój biust. Kupuję staniki rozmiaru
36B, czyli dość duże, ale nie mam jakichś nadzwyczaj wybujałych piersi jak na swoje 170
centymetrów wzrostu. Tego dnia byłam ubrana w czarne elastyczne szorty i bardzo luźną
bluzkę z dzianiny. Nigdy bym nie pomyślała, że taki strój można uznać za wyzywający. Ale
widocznie Lenny był innego zdania.
Jego uśmiech poszerzał się stopniowo, zyskałam nawet okazję się przekonać, że brak mu
jednego zęba trzonowego.
– Chyba mógłbym zaczekać do jutra. Ostatecznie chodziliśmy przecież do jednej klasy.
– Owszem.
Nie zdołałam z siebie wydusić niczego więcej.
Pięć minut później skręciłam z alei Hamilton w ulicę Roosevelta, dwie przecznice od
domu moich rodziców. Natychmiast odebrałam ten sam bezdźwięczny zew, który jak magnes
przyciągał mnie zawsze do „Miasteczka”. Z osiedla na kilometr emanowała rodzinna
atmosfera, człowieka ogarniało poczucie bezpieczeństwa, wrażenie bezgranicznej miłości,
przytulności, tradycyjnego domowego ciepła. Zegar na desce rozdzielczej auta pokazywał, że
spóźniłam się już siedem minut. Ostatecznie jednak dotarłam bez większych przygód.
Zaparkowałam przy krawężniku i popatrzyłam z daleka na wąski, piętrowy bliźniak z
werandą obudowaną kratownicą z listewek i osłoniętą aluminiowym daszkiem. Przykryta
jednospadzistym dachem z brązowej dachówki połówka domu należąca do rodziny Plumów
była pomalowana na żółto – nieodmiennie tak samo od czterdziestu lat. Po obu stronach
wylanego cementem ganku rosły okazałe krzewy kaliny, a w skrzynkach rozmieszczonych
wzdłuż balustradki werandy kwitły pelargonie. Bliźniak miał typowy rozkład: na dole od
frontu salon, dalej jadalnia, a kuchnia od tyłu; na piętrze łazienka oraz trzy sypialnie. Cała ta
niewielka przestrzeń, choć zawsze wypełniona kuchennymi zapachami i przeładowana
meblami, w moich wspomnieniach nieustannie tętniła życiem.
Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich mama.
– Stephanie! – zawołała. – Czemu jeszcze siedzisz w samochodzie i nie wchodzisz?
Obiad gotowy. Chyba wiesz, jak ojciec się złości, kiedy wszystko stygnie. Odlałam już
ziemniaki, a pieczeń wyjęta z pieca wyschnie na wiór.
W „Miasteczku” rodzinne posiłki wydawały się rzeczą świętą. Jak Księżyc krąży wokół
Ziemi, a Ziemia wokół Słońca, tak życie każdej rodziny w osiedlu koncentrowało się wokół
brytfanki z pieczenią. Od tak dawna, jak tylko sięgam pamięcią, ukoronowaniem dnia
powszedniego moich rodziców był ów kilogram pieczonego mięsa, stawianego na stole
dokładnie o godzinie szóstej po południu.
Za plecami mojej matki pojawiła się w drzwiach babcia Mazurowa.
– Też muszę sobie kupić parę czegoś takiego – zauważyła, taksując spojrzeniem moje
szorty. – Nie muszę się jeszcze wstydzić swoich nóg. – Zakasała spódnicę i popatrzyła
krytycznie na chude łydki. – I co o tym myślicie? Jak bym wyglądała w takich gatkach
rowerzysty?
Babcia Mazur ma kościste, wypukłe kolana przypominające gałki od drzwi. Może kiedyś
jej nogi były zgrabne, ale wiek zrobił swoje: skóra się pomarszczyła, mięśnie zwiotczały.
Mimo to mogłaby chodzić w szortach, gdyby tylko zechciała. Według mnie życie w New
Jersey ma tę olbrzymią zaletę, że nikogo tu nie dziwią nawet starsze damy w strojach
nastolatek.
Ojciec, który w kuchni porcjował pieczeń, głośno parsknął z pogardą.
– Spodenki rowerzysty! – mruknął i z donośnym klaśnięciem uderzył się w dłonią w
czoło. – Też mi pomysł!
Dwa lata wcześniej, kiedy zarośnięte tłuszczem arterie zmusiły dziadka Mazura do
przeniesienia się na wielką ucztę z pieczeni w niebiosach, babcia zamieszkała razem z moimi
rodzicami i wyglądało na to, że zostanie tu już do końca. Ojciec znosił jej obecność z
zadziwiającą mieszaniną klasycznego stoicyzmu i mało taktownych pomruków.
Pamiętam, jak kiedyś opowiadał mi o psie, którego miał w dzieciństwie. Wynikało z tych
opowieści, że był to najbrzydszy i najstarszy pod słońcem kundel o doszczętnie zapchlonej
mózgownicy. Całkowicie odporny na wszelkie zakazy, sikał gdzie popadnie. Zęby mu się
psuły, dziąsła ropiały, tylne łapy wykręcał artretyzm, a pod skórą na bokach falowały grube
zwały tłuszczu. Któregoś dnia dziadek Plum zaciągnął kundla za garaż i tam zastrzelił.
Podejrzewałam, że teraz ojcu śniło się po nocach, iż w podobny sposób rozprawia się z babcią
Mazurową.
– Powinnaś sobie kupić elegancką garsonkę – powiedziała mama, stawiając na stole
miseczki z zielonym groszkiem oraz marynowaną cebulką. – Masz już trzydziestkę, a wciąż
się ubierasz jak te smarkate podfruwajki. Myślisz, że w ten sposób znajdziesz sobie
porządnego męża?
– Nie szukam męża. Jednego już miałam i na razie mi wystarczy.
– A to dlatego, że wzięłaś sobie za męża taki koński zad – wtrąciła babcia.
Trudno się było z nią nie zgodzić. Mój były mąż faktycznie przypominał koński zad,
zwłaszcza wtedy, gdy przyłapałam go in flagrante delicto z Joyce Barnhardt na stole
kuchennym.
– Słyszałam, że syn Loretty Buziek wyprowadził się od swojej żony – oznajmiła mama. –
Pamiętasz Rolanda Buzicka?
Dobrze wiedziałam, do czego zmierza, dlatego postanowiłam uciąć temat w zarodku.
– Nie zamierzam się umawiać z Rolandem Buzickiem – oznajmiłam stanowczo. – Wybij
to sobie z głowy.
– A co ty masz przeciwko niemu?
Buziek prowadził małą firmę drobiarską. Był gruby i łysiejący. Może stanowiło to dowód
mojego snobizmu, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnych romantycznych chwil w
towarzystwie faceta, który całymi dniami patroszy i porcjuje kurczaki.
Matka nie dawała jednak za wygraną.
.. W porządku. A co powiesz o Berniem Kuntzu? Spotkałam go ostatnio w pralni,
rozpytywał mnie, jak ci się powodzi. Odniosłam wrażenie, że jest tobą zainteresowany.
Mogłabym go zaprosić na kawę i ciasto.
Wcześniejsze doświadczenia sugerowały, że matka już to uczyniła, a teraz jedynie
krążyła wokół boiska, na lewo i prawo rozdając widzom cukierki.
– Nie chcę rozmawiać na temat Berniego – odparłam. – Muszę wam powiedzieć o czymś
znacznie ważniejszym. Przynoszę złe wieści...
Odwlekałam tę chwilę jak najdłużej. Setki razy obmyślałam sposób wyznania im prawdy.
Mama szybko uniosła obie dłonie do twarzy.
– Pewnie masz guz na piersi!
Do tej pory nie było jeszcze w naszej rodzinie przypadku raka piersi, ale ona bardzo się
go bała.
– Nie, nic z tych rzeczy. Mam problemy z pracą.
– Jakie problemy?
– Takie, że ją straciłam. Zostałam zwolniona w ramach redukcji etatów.
– Zwolniona! – Mama głośno westchnęła. – Nie mogę w to uwierzyć. Tak bardzo się
cieszyłaś z tej posady.
Skupowałam przecenioną damską bieliznę dla sieci handlowej E.E. Martina z siedzibą w
Newark, mieście jakże odmiennym od reszty New Jersey, zwanego przecież Stanem
Ogrodów. W gruncie rzeczy to matka bardzo się cieszyła z mojej posady, uważała ją za
niezwykle eksponowaną, podczas gdy naprawdę jeździłam tylko po całym wschodnim
wybrzeżu, targując się o najniższe ceny nylonowych majteczek. Niestety, E.E. Martin nie
okazał się wysłannikiem fortuny.
– Nie ma się czym przejmować – oświadczyła po chwili. – W handlu bielizną zawsze
będzie zapotrzebowanie na zdolnych ludzi.
– Nieprawda. Nigdzie nie mogę znaleźć pracy.
Nie wyjaśniałam już, że jest to wręcz niewykonalne dla kogoś, kto pracował w sieci E.E.
Martina. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje stanowisko upodobniło mnie
do trędowatej. Zimą wyszła na jaw wielka afera łapówkarska Martina, niemal natychmiast
dziennikarze okrzyknęli go szefem olbrzymiej szajki złodziejskiej. Cały zarząd firmy
oskarżono o stosowanie praktyk niezgodnych z prawem, sieć została wykupiona przez spółkę
Baldicott Inc., ja natomiast, choć nie byłam ani za grosz winna, zaczęłam być traktowana jak
rabuś przyłapany na gorącym uczynku.
– Już od pół roku jestem bez pracy.
– Od pół roku? Dlaczego o niczym nie mówiłaś? Nawet własnej matce bałaś się przyznać,
że wylądowałaś na bruku?
– Jeszcze nie wylądowałam na bruku. Chwytam się dorywczych zajęć, wszelkiego
rodzaju papierkowej roboty...
To prawda, że coraz bliżej byłam tego „bruku”. Zostawiłam swoje wizytówki chyba we
wszystkich firmach w Trenton i najbliższej okolicy, z nabożeństwem czytywałam wszelkie
ogłoszenia w prasie. Wcale nie byłam wybredna, godziłam się zarówno na posadę
telefonistki, jak i pomocnika hycla, niemniej przyszłość widziałam w czarnych kolorach.
Zazwyczaj mi powtarzano, że mam zbyt dobre wykształcenie jak na zwykłe stanowisko
biurowe, natomiast brak mi doświadczenia do objęcia funkcji kierowniczej. Ojciec w
zamyśleniu nałożył sobie drugą porcję pieczeni. Przez trzydzieści lat pracował na poczcie i
skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę. Teraz zaś dorabiał na pół etatu
jako kierowca taksówki.
– Spotkałem wczoraj twojego kuzyna, Vinniego – rzekł. – Właśnie szuka kogoś do pracy
w biurze. Powinnaś do niego zadzwonić.
No tak, właśnie o takiej karierze marzyłam przez całe życie – o papierkowej robocie dla
Vinniego. Spośród wszystkich moich krewnych jego uważałam za najgorszego, za
prawdziwego karalucha, erotomana i zboczeńca, autentyczną kupę łajna.
– Ile płaci? – zapytałam.
Ojciec wzruszył ramionami.
– Pewnie najniższą stawkę.
Cudownie. Otrzymałam wręcz wymarzoną propozycję dla kogoś, kto znajduje się w
skrajnej desperacji. Parszywy szef, parszywa robota, parszywa płaca. Zyskiwałam za to
nieograniczone możliwości dalszego użalania się nad sobą.
– A co najważniejsze, miałabyś do nas bardzo blisko – wtrąciła mama – mogłabyś
codziennie wpadać na obiad.
Pokiwałam smętnie głową, zastanawiając się, czy nie lepiej od razu wbić sobie nóż w
oko.
Promienie słoneczne przesączały się przez szczelinę między zasłonami w mojej sypialni.
Klimatyzator zamontowany w oknie sąsiedniego saloniku pojękiwał żałośnie, co oznaczało,
że już od rana żar leje się z nieba. Zielonkawoniebieski wyświetlacz cyfrowy zegara
elektronicznego w radioodbiorniku swym blaskiem informował, że minęła godzina dziewiąta.
Kolejny dzień zaczął się bez mojego udziału.
Z głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka i podreptałam do łazienki. Później
poczłapałam do kuchni i stanęłam przed lodówką, mając nadzieję, że w ciągu nocy
nawiedziły ją jakieś dobre duszki. Po chwili otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste półki.
Niestety, nic jadalnego w magiczny sposób nie wyklonowało z resztek masła rozmazanego w
pudełku i nie wyłoniło się z białego osadu szronu na zamrażalniku. Pół słoika majonezu,
butelka piwa, kilka kromek ciemnego chleba pokrytego niebieskawą pleśnią, marne resztki
zmrożonej na kamień sałaty zapakowane w obślizgły, brązowy papier i torebkę foliową oraz
pudełko pokarmu dla chomików dzielnie chroniły mnie przed coraz bliższym widmem
głodowej śmierci. Przez chwilę się zastanawiałam, czy dziewiąta rano to dobra pora na piwo,
ale zaraz przvszło mi do głowy, że w Moskwie jest teraz chyba czwarta po południu, a to
przecież pora najlepsza.
Wypiłam pół butelki piwa i w posępnym nastroju przeszłam do saloniku. Odchyliłam
zasłonkę i spojrzałam na parking przed blokiem. Moja mazda zniknęła. Lenny musiał wstać
dzisiaj wcześnie. Niezbyt mnie to zaskoczyło, lecz mimo to poczułam wyraźne ściskanie w
dołku. Mogłam się już uznać za całkowitego straceńca.
Zresztą to jeszcze nie było najgorsze. Przypomniałam sobie, że uległam podczas deseru i
obiecałam matce, że skontaktuję się z Vinniem.
Polazłam pod prysznic, a pół godziny później wyszłam z łazienki w takim nastroju,
jakbym miała gigantycznego kaca. Wbiłam się w rajstopy i garsonkę, żeby dalej odgrywać
rolę przykładnej córki.
Mój chomik, Rex, spał w najlepsze w swoim słoiczku po zupie, w klatce stojącej pod
stołem kuchennym. Wsypałam mu trochę pokarmu do miseczki i kilka razy cmoknęłam
głośno. Rex otworzył czarne perełkowate ślepka, ziewnął szeroko, wysunął pyszczek,
obwąchał miseczkę i zaraz zniknął z powrotem w słoiku. Wcale mu się nie dziwiłam.
Próbowałam tego pokarmu na śniadanie poprzedniego dnia i byłam daleka od zachwytu.
Zamknęłam mieszkanie i poszłam ulicą St. James na parking firmy Blue Ribbon,
handlującej używanymi samochodami. Od razu w oko wpadła mi nova wyceniona na 500
dolarów. Wielkie płaty rdzy i niezliczone wgniecenia karoserii utrudniały zaliczenie jej do
klasy pojazdów osobowych, nie mówiąc już o jakimkolwiek pokrewieństwie z pierwotną
marką chevroleta. Ale sprzedawca zaczął się zastanawiać, gdy zaproponowałam za nią mój
telewizor i magnetowid, kiedy zaś dorzuciłam mikser i kuchenkę mikrofalową, pozostało mi
jedynie podpisać dokumenty i uregulować opłaty rejestracyjne oraz podatek.
Wyprowadziłam novą z placu i pojechałam prosto do biura Vinniego. Skręciłam na
parking na rogu Hamilton i Olden, a wyjmując kluczyki ze stacyjki, błagałam w duchu tego
grata, żeby się nie rozsypał w miejscu publicznym. Zaraz jednak zaczęłam się modlić, żeby
przypadkiem nie natknąć się na kogoś znajomego. Szybko wysiadłam i niemal biegiem
pokonałam drogę do przeszklonych drzwi, obok których w witrynie duży biało-niebieski
napis głosił: „Vincent Plum, Firma Poręczycielska”. Poniżej, mniejszymi literami,
obiecywano całodobowe usługi na terenie wszystkich stanów. W biurze, ulokowanym między
pralnią chemiczną „Troskliwa Opieka” a barem szybkiej obsługi „U Fiorellego”, Vincent
Plum oferował swe usługi drobnym przestępcom – awanturnikom i rozrabiakom, facetom
obwinionym o znęcanie się nad żoną, zakłócanie porządku, kradzież samochodu, prowadzenie
po pijanemu czy napad na sklep. Firma zajmowała dwa skromne pomieszczenia o ścianach
wyłożonych tanią orzechową boazerią i z brązową wykładziną dywanową na podłodze. Pod
ścianą sekretariatu przyciągała wzrok modna duńska kanapa obita brunatnym skajem. W rogu
pokoju stało metalowe biurko z plastikowym blatem, na nim nowoczesny wielofunkcyjny
aparat telefoniczny oraz terminal komputerowy.
Sekretarka Vinniego siedziała nisko pochylona nad jakimiś dokumentami, nawet nie
podniosła głowy.
– Czym mogę służyć? – zapytała.
– Nazywam się Stephanie Plum, chciałam porozmawiać z moim kuzynem, Vinniem.
– Stephanie! – Kobieta błyskawicznie się wyprostowała. – Nazywam się Connie Rosolli.
Moja młodsza siostra, Tina, chodziła z tobą do jednej klasy. Matko Boska... Mam nadzieję, że
nie musisz płacić kaucji w sądzie.
Od razu ją rozpoznałam, zresztą była podobna do Tiny, tylko trochę grubsza, bardziej
okrągła na twarzy. Miała kruczoczarne, grubo polakierowane włosy, gładką oliwkową cerę i
delikatny meszek na górnej wardze.
– Nie. Jedyna rzecz, którą naprawdę muszę, to jak najszybciej zdobyć jakieś pieniądze –
odparłam. – Podobno Vinnie poszukuje kogoś do pracy biurowej.
– Wczoraj już przyjęliśmy dziewczynę. Między nami mówiąc, nie masz czego żałować.
To paskudna robota. Za minimalną stawkę musiałabyć po całych dniach skakać przed regałem
z dokumentami. W mojej ocenie, jeśli już się godzisz spędzać po parę godzin na klęczkach, to
lepiej znajdź pracodawcę, który lepiej za to płaci.
– Po raz ostatni spędziłam parę godzin na klęczkach jakieś dwa lata temu, kiedy wypadły
mi szkła kontaktowe.
– Wiesz co? Jeśli naprawdę tak bardzo potrzebujesz pracy, to spróbuj namówić Vinniego,
żeby ci zlecił szukanie dłużnika. Na tym można nieźle zarobić.
– Ile?
– Dziesięć procent wpłaconej kaucji. – Connie wyciągnęła z szuflady teczkę z
dokumentami. – Ta sprawa wpłynęła wczoraj. Wyznaczono kaucję w wysokości stu tysięcy
dolarów, a gość nie stawił się na wezwanie do sądu. Gdybyś go odnalazła i ściągnęła,
zarobiłabyś dziesięć tysięcy.
Chwyciłam się krawędzi biurka, żeby nie upaść.
– Dziesięć tysięcy za odnalezienie faceta? Nie bujasz?
– No cóż. Czasami tacy ludzie skutecznie się ukrywają, czasami nawet sięgają po broń.
Na szczęście to zdarza się dość rzadko. – Zaczęła przerzucać papiery. – Ten facet jest
tutejszy. Morty Beyers zajął się już tą sprawą, więc część wstępnej roboty została wykonana.
Są tu fotografie, notatki...
– A dlaczego Beyers nie prowadzi dalej poszukiwań?
– Nagły atak wyrostka robaczkowego. Wczoraj, pół godziny przed północą, zabrała go
karetka. Leży w szpitalu imienia świętego Franciszka, z drenem w brzuchu i plastikową rurką
w nosie.
Byłam daleka od tego, aby źle życzyć Morty’emu, ale odczuwałam coraz silniejsze
podniecenie perspektywą przejęcia jego obowiązków. Nie tylko kusiła mnie wysokość
honorarium, lecz także pewien prestiż związany z tym zawodem. Z drugiej strony tropienie
drobnych przestępców wydawało mi się podłym, a w dodatku byłam tchórzem i możliwość
doznania jakichkolwiek uszczerbków cielesnych działała odstraszająco.
– Moim zdaniem nie powinnaś mieć większych kłopotów ze znalezieniem tego faceta –
powiedziała Connie. – Zapewne wystarczyłoby pogadać z jego matką. A gdyby zrobiło się
gorąco, zawsze mogłabyś się szybko wycofać. Rzekłabym, że nie masz nic do stracenia.
Jeśli nie liczyć mojego życia.
– Sama nie wiem... Odstrasza mnie perspektywa ewentualnej strzelaniny.
– Nie przesadzaj, każda robota niesie ze sobą jakieś ryzyko. Wszyscy musimy się z tym
oswoić. Zresztą, według mnie, samo życie w New Jersey jest już dla człowieka wyzwaniem,
jeśli wziąć pod uwagę zanieczyszczenie środowiska, piratów drogowych czy uzbrojonych
schizofreników. Cóż to za różnica, który wariat weźmie cię na muszkę?
Wyznawałam w przybliżeniu identyczną filozofię. No i te dziesięć tysięcy było cholernie
kuszące. Mogłabym uregulować wszystkie swoje długi i wreszcie wyjść na prostą.
– Dobra – oznajmiłam. – Zajmę się tym.
– Najpierw musisz porozmawiać z kuzynem. – Connie obróciła się na krzesełku w stronę
drzwi do drugiego pokoju i zawołała głośno: – Hej! Vinnie! Ktoś przyszedł do ciebie!
Vincent miał czterdzieści pięć lat i był mi równy wzrostem, tyle tylko, że nosił buty na
bardzo grubej zelówce. Mimo że szczupłej budowy, ciało miał dziwnie miękkie, jakby w
ogóle pozbawione kośćca. Gustował w pantoflach o spiczastych noskach i panienkach o
spiczastych piersiach, a także ciemnoskórych młodzieńcach. Jeździł ekskluzywnym
cadillakiem seville.
– Steph chciałaby się zająć tropieniem naszych dłużników – oznajmiła Connie, gdy tylko
Vinnie otworzył drzwi.
– Nie ma mowy, to zbyt niebezpieczne – odparł szybko. – Większość naszych agentów
zbierała doświadczenia w firmach ochroniarskich. Poza tym musiałabyś znać podstawowe
przepisy z zakresu egzekwowania prawa.
– Mogę się błyskawicznie z nimi zapoznać – powiedziałam.
– W takim razie porozmawiamy, jak to zrobisz.
– Ale ja już teraz potrzebuję pracy.
– To nie moje zmartwienie.
Doszłam do wniosku, że z nim trzeba pogrywać ostro.
– Więc niech to będzie twoje zmartwienie, Vinnie, bo inaczej umówię się na długą i
szczerą rozmowę z Lucille.
Miałam na myśli jego żonę, chyba jedyną kobietę w „Miasteczku”, która jeszcze nic nie
wiedziała o upodobaniach seksualnych Vinniego. Być może secjalnie starała się niczego nie
dostrzegać, a mnie wcale się nie uśmiechała rola kogoś, kto jej na siłę otworzy oczy. Rzecz
jasna, gdyby mnie o cokolwiek zapytała, wówczas... Ale to byłaby już zupełnie inna sytuacja.
– Zamierzasz mnie szantażować? Swojego kuzyna?
– Zostałam przyparta do muru.
Vinnie odwrócił się do sekretarki.
– Daj jej parę spraw cywilnych. Takich, które można załatwić przez telefon.
– Ale mnie zależy na tej robocie. – Wskazałam mu teczkę na biurku Connie. –
Chciałabym zarobić dziesięć tysięcy.
– Nic z tego, tu chodzi o zabójcę. Nigdy bym się nie zgodził poręczyć za jego kaucję,
gdyby facet nie mieszkał w „Miasteczku”. Zrobiło mi się żal jego matki. To sprawa nie dla
ciebie, śmierdzi na kilometr.
– Cholernie potrzebuję forsy, Vinnie. Daj mi szansę, a przyciągnę ci tego faceta pod
drzwi.
– Już to widzę – burknął. – Nawet nie chcę go więcej oglądać na oczy. Uznałem, że
jestem na sto tysięcy do tyłu. Nie wysłałbym po niego nawet zawodowca, a co dopiero
takiego żółtodzioba jak ty.
Connie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ironicznie.
– Można by odnieść wrażenie, że musi zapłacić tę kaucję z własnej kieszeni. Wystawi
rachunek towarzystwu ubezpieczeniowemu i tak wyjdzie na swoje.
– Daj mi tydzień, Vinnie – powiedziałam. – Jeśli nie ściągnę faceta w ciągu tygodnia,
przekażesz sprawę komu innemu.
– Nie dam ci nawet pół godziny.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, pochyliłam się ku niemu i szepnęłam do ucha:
– Wiem wszystko o Madam Zaretski, jej skórzanych strojach i łańcuchach. Wiem
również o chłopcach, a nawet o kaczce.
Chyba mowę mu odjęło, bo tylko gapił się na mnie, tak silnie zagryzając wargi, że aż
pobielały. Trafiłam w punkt. Lucille pewnie by go obrzygała od stóp do głowy, gdyby się
dowiedziała, co wyczyniał z tą kaczką. A potem o wszystkim opowiedziałaby swemu ojcu,
Harry’emu „Toporowi”, ten zaś bez wahania obciąłby Vinniemu kutasa.
– A więc kogo mam szukać? – zapytałam, jak gdyby nigdy nic.
Vinnie podniósł teczkę z biurka i wręczając miją, oświadczył:
– Josepha Morelliego.
Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałam już, że Joe był zamieszany w zabójstwo. W
całym „Miasteczku” huczało od plotek, „Trenton Times” w najdrobniejszych szczegółach
opisywało przebieg strzelaniny. Tytuły w gazetach krzyczały: PRACOWNIK MIEJSKICH
SŁUŻB PORZĄDKOWYCH ZASTRZELIŁ BEZBRONNEGO CZŁOWIEKA. Zdarzyło się
to ponad miesiąc temu i od tego czasu inne, ważniejsze sprawy (jak choćby rekordowa
wygrana w toto-lotka) zajęły miejsce na pierwszych stronach dzienników. Niezbyt się tym
interesowałam, odniosłam wówczas wrażenie, że chodziło o wypadek nieumyślnego
spowodowania śmierci podczas wykonywania obowiązków służbowych. Nie wiedziałam
nawet, że Morelli został oskarżony o morderstwo.
Vinnie od razu spostrzegł moją reakcję.
– Sądząc po twojej minie, wnioskuję, że go znasz, przytaknęłam ruchem głowy.
– Owszem. Sprzedawałam mu rurki z kremem, jeszcze przed maturą.
Connie jęknęła głośno.
– Złotko, połowa dziewcząt z New Jersey sprzedawała mu... rurki z kremem.
ROZDZIAŁ 2
W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do
samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki
i pospiesznie ściągnęłam rajstopy, bo zrobiło się naprawdę gorąco. Następnie otworzyłam
teczkę. Na wierzchu leżały dwa zdjęcia – pierwsze chyba z rodzinnego albumu,
przedstawiające Morelliego w brunatnej skórzanej kurtce i dżinsach, drugie zapewne z akt
policyjnych, gdyż Joe był na nim w białej koszuli i krawacie. Niewiele się zmienił, może
trochę wyszczuplał. Twarz zrobiła mu się bardziej pociągła, o lekko wystających kościach
policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew – zapewne to z
jej powodu na obu fotografiach miał lekko przymknięte prawe oko. Robiło to niezbyt
przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu.
Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu
na posadzce cukierni ani razu nie zadzwonił, nie przysłał mi kartki, nie powiedział nawet
jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary
Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to
koniec.
Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu
lat widziałam Joego trzy, może cztery razy, zawsze z daleka. Morelli cokolwiek dla mnie
znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości.
Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby
rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem,
miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to
ciągle coś mnie ściskało za gardło.
Zgodnie z danymi personalnymi komendy policji, Morelli zajmował mieszkanie w
jednym z nowych bloków niedaleko wylotu autostrady Route 1. Chyba stamtąd należało
zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać
sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki.
Odłożyłam teczkę na drugie siedzenie, z niechęcią wsunęłam z powrotem stopy w
pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam
pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło.
Dziesięć minut później wjechałam na parking pod domem, w którym mieszkał Joe.
Wszystkie budynki osiedla były identyczne, jak spod sztancy: jednopiętrowe, z czerwonej
cegły. W każdym znajdowały się po dwie klatki schodowe, które prowadziły na galerie, a
więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze.
Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że
Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku.
Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio.
A jeśli mimo wszystko Joe był w domu? Jak powinnam się zachować w takiej sytuacji?
Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o
morderstwo. Musiał mieć sporo na sumieniu. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zrobi mi
jakąś krzywdę, niemniej czułam wokół siebie atmosferę śmiertelnego zagrożenia.
Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia
w życie swoich postanowień... czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem,
tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby
nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie.
Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do
skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w
zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i
ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę.
Pomaszerowałam asfaltowym chodnikiem i obejrzałam uważnie skrzynkę na listy
przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały
się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej
wkroczyłam na galerię i zapukałam do drzwi jego mieszkania. Nikt nie odpowiedział.
Poczułam się zaskoczona. Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale wciąż nie było odpowiedzi.
Przeszłam więc na tyły budynku i przeliczyłam okna: cztery pierwsze należały do sąsiada
Joego, cztery następne wychodziły z jego lokalu. We wszystkich rolety były opuszczone.
Podkradłam się bliżej i zachowując ostrożność, spróbowałam zajrzeć do środka między
krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z
mieszkania na zewnątrz, pewnie bym narobiła w majtki ze strachu. Na szczęście nikt nie
wyjrzał, ale ku mojej rozpaczy nie zdołałam też niczego dojrzeć. Wróciłam na galerię i
zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt
nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta.
Szybko się dowiedziałam, że mieszka tu od sześciu lat, lecz dotąd nawet nie widziała
Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie.
Wróciłam do samochodu i usiadłam za kierownicą, zachodząc w głowę, co powinnam
teraz zrobić. Między domami osiedla nie było żywej duszy – znikąd nie dolatywał dźwięk
włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały
po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej,
rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem.
Niespodziewanie na parking wjechał sportowy wóz. Minął mnie szerokim łukiem i
zatrzymał się na wprost wejścia do budynku. Kierowca siedział przez dłuższą chwilę w aucie,
aż zaczęłam nabierać podejrzeń, że jest to ktoś, kto również zamierza czatować na
Morelliego. Ale ponieważ nie miałam nic do roboty, postanowiłam cierpliwie czekać.
Dopiero po pięciu minutach otworzyły się drzwi samochodu. Wysiadł jakiś mężczyzna i
ruszył energicznym krokiem w stronę wejścia do budynku.
Kiedy pojawił się na galerii, otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Był to bowiem
kuzyn Joego, „Krętacz” Morelli. Nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia, pamiętałam
tylko, że za czasów mego dzieciństwa wszyscy wołali na niego „Krętacz”. Mieszkał wówczas
w śródmieściu, niedaleko szpitala imienia świętego Franciszka. Po całych dniach szwendał się
razem z Joem. Z całej siły zacisnęłam kciuki, miałam bowiem nadzieję, że „Krętacz”
przyjechał, aby się skontaktować z którymś z sąsiadów Joego. Zaraz jednak przyszło mi do
głowy, że być może będzie chciał się zakraść przez okno do mieszkania kuzyna. Cieszyłam
się już na myśl, że przyłapię go na próbie włamania, kiedy tamten bez obaw wyjął klucze z
kieszeni, otworzył drzwi i zniknął w środku.
Czekałam w napięciu. „Krętacz” pojawił się z powrotem po dziesięciu minutach, niósł
stylonową torbę podróżną. Pospiesznie wsiadł do samochodu i wyjechał na ulicę. Odczekałam
chwilę, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń, i ruszyłam za nim. Jechałam kilkadziesiąt metrów
z tyłu. Serce waliło mi jak młotem i tak silnie zaciskałam dłonie na kierownicy, że aż kostki
mi pobielały, gdyż odzyskałam nadzieję na zdobycie owych dziesięciu tysięcy dolarów.
Dotarłam za „Krętaczem” do ulicy State. Kiedy wprowadził wóz na podjazd, pojechałam
dalej, skręciłam w następną przecznicę i zatrzymałam za rogiem. Kiedyś w tej okolicy
mieszkali lepiej sytuowani obywatele, domy były obszerne, piętrowe, pooddzielane szerokimi
trawnikami. Ale w latach sześćdziesiątych, w dobie forsowanej przez liberałów polityki
szybkiego rozwoju taniego budownictwa komunalnego, wystarczyło, aby jeden z
mieszkańców sprzedał dom rodzinie czarnoskórych, a ceny tutejszych posiadłości zaczęły
gwałtownie spadać i najdalej po pięciu latach wszystkie posesje przy ulicy State zmieniły
właścicieli. Budynki szybko popadły w ruinę, większość podzielono na kilka lokali. Teraz
ogródki były zachwaszczone, a szyby w oknach zarośnięte brudem. Niemniej w ostatnich
latach, ze względu na bliskość centrum miasta, podjęto wielką akcję doprowadzania całej tej
dzielnicy do porządku.
„Krętacz” wyszedł z domu po kilku minutach. Nadal był sam, ale nie niósł już torby
podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są
szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy.
Nie miałam bowiem wątpliwości, że kuzyni nadal działają w zmowie. Roztrząsałam dwa
wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym
ściągnęła gliny, a Joego nie byłoby w tym domu, wyszłabym na idiotkę i przy następnej
okazji zapewne nie mogłabym już liczyć na pomoc policji. Z drugiej strony nie miałam
wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z
ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna.
Przez dłuższy czas obserwowałam dom, żywiąc nadzieję, że Joe wyjdzie choćby na
przechadzkę, przez co ja nie musiałabym udawać spacerowiczki. Spoglądając na zegarek,
odczuwałam coraz silniejszy głód. Do tej pory przecież opróżniłam jedynie butelkę piwa.
Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać
to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To
był odpowiedni motyw do działania.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu.
Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami.
Joego na pewno nie ma w tym domu.
Ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia, bez przerwy mamrocząc do siebie pod
nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy
wskazywały, że budynek podzielono na osiem mieszkań. Do wszystkich wchodziło się z
odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale
nie znalazłam wśród nich Morelliego. Poza tym przy skrzynce z numerem 201 nie było
żadnego nazwiska.
Nie mając lepszego pomysłu, postanowiłam zapukać do drzwi owego tajemniczego
mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze
stanęłam przed wejściem do lokalu na pierwszym piętrze, puls jak oszalały łomotał mi w
skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę
głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja dłoń powędrowała ku górze i uderzyła
kilkakrotnie.
Usłyszałam jakiś ruch wewnątrz mieszkania. Ktoś tam był, spoglądał na mnie przez
wizjer. Czyżby jednak Morelli? Nagłe dotarło do mnie znaczenie tego faktu. Dech zaparło mi
w piersiach, żołądek podszedł do gardła. Przez głowę przemknęły pytania: Co ja tu robię?
Dlaczego nie zajmuję się tym, co potrafię, czyli handlem damską bielizną? Co wiem na temat
chwytania zabójców?
Przede wszystkim nie myśl o nim jak o mordercy, ofuknęłam się w myślach. To tylko
stuknięty łobuziak, przypadkiem ten sam, który sprowadził cię z drogi cnoty i wypisywał
wulgarne hasła na ścianie męskiej toalety w barze „Mario Sub”. Przygryzłam wargi i
zmusiłam się do przymilnego uśmiechu dedykowanego człowiekowi obserwującemu mnie
zza drzwi, wmawiając sobie zarazem, iż żaden stuknięty łobuziak nie powinien zwietrzyć
niebezpieczeństwa ze strony takiej słodkiej idiotki, na jaką muszę wyglądać.
Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Niemalże słyszałam obracane w ustach przekleństwa,
które musiały towarzyszyć podejmowaniu decyzji o otwarciu przede mną drzwi. Uniosłam
rękę i ostrożnie pomachałam dłonią przed wizjerem, starając się jeszcze bardziej sprawiać
wrażenie kogoś niewinnego. Wiedziałam już, że to Joe musi się znajdować w mieszkaniu,
więc tym bardziej mi zależało na odegraniu roli idiotki.
Wreszcie stuknął odsuwany rygiel, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęłam oko w oko
z Josephem Morellim.
Przyjął postawę obronną i niezbyt uprzejmie warknął:
– Czego?
Trochę się zmienił od czasu naszego ostatniego spotkania. Był szerszy w barach,
niecierpliwie przewracał oczyma, a na jego wargach błąkał się cyniczny uśmieszek. Sądziłam,
że ujrzę człowieka, który mógł dopuścić się zbrodni w afekcie, tymczasem spoglądałam na
zbira zdolnego popełnić morderstwo z obojętnością zawodowca.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza i starając się opanować drżenie głosu, powiedziałam:
– Szukam Joego Juniaka...
– Pomyliła się pani. Tu nie ma żadnego Juniaka.
Udając zakłopotanie, uśmiechnęłam się szerzej.
– Przepraszam...
Odwróciłam się bez pośpiechu i zrobiłam już krok w stronę schodów, kiedy nagle Joego
olśniło:
– Oczom nie wierzę! Stephanie Plum!
Barwa jego głosu i śpiewny akcent obudziły moje wspomnienia. Podobnym tonem mój
ojciec pokrzykiwał na psa Smullensów, kiedy ten ośmielał się podnosić łapę przy
wypielęgnowanym krzaku hortensji przed naszym domem. Ale ja się nie boję takiego
pokrzykiwania, oznajmiłam sobie w duchu. A ponadto nigdy nas nie łączyły żadne głębsze
uczucia. Jeśli będę o tym pamiętała, pójdzie mi łatwiej.
– Joseph Morelli... – odezwałam się z udawanym zaskoczeniem. – Co za niespodzianka!
Joe zmarszczył brwi.
– Tak, pewnie taka sama, jak wówczas, kiedy omal mnie nie przejechałaś na chodniku.
Nie chciałam teraz wszczynać kłótni, poczułam się zobowiązana do udzielenia paru słów
wyjaśnień, choć niezbyt mi zależało, aby te kłamstwa zabrzmiały przekonująco.
– To był wypadek. Niechcący przydepnęłam pedał gazu i...
– Przestań zalewać. Specjalnie wjechałaś na chodnik, chciałaś mnie przejechać. Mogłaś
mnie wtedy zabić. – Oparł się ramieniem o futrynę, wychylił na zewnątrz i rozejrzał po
korytarzu. – To może mi powiesz, co naprawdę tutaj robisz? Czyżbyś widziała artykuły w
gazetach i doszła do przekonania, że moje życie nie jest jeszcze wystarczająco spieprzone?
Cały mój misterny plan w jednej chwili wziął w łeb.
– Sądzisz, że choć trochę mi zależy na twoim popieprzonym życiu? – syknęłam. –
Pracuję dla mego kuzyna, Vinniego. Złamałeś warunki poręczenia wyznaczonej przez sąd
kaucji.
Brawo, Stephanie. Co za opanowanie!
Joe uśmiechnął się chytrze.
– I Vinnie przysłał ciebie, żebyś mnie zaciągnęła na komendę?
– A co? Uważasz, że to zabawne?
– Owszem, nawet bardzo. I muszę ci powiedzieć, że to doskonałe ubarwienie
doskwierającej mi nudy. Ostatnio nie miałem zbyt wielu powodów do śmiechu.
To przynajmniej mogłam zrozumieć. Gdyby tu chodziło o dwadzieścia lat mojego życia,
też nie byłoby mi wesoło.
– Musimy porozmawiać.
– Tylko szybko. Spieszę się.
Skalkulowałam błyskawicznie, że mam jakieś czterdzieści sekund na to, aby go
przekonać do oddania się w ręce policji. Postanowiłam więc sięgnąć od razu po najcięższe
argumenty i uderzyć w jego silne poczucie więzi rodzinnych.
– Pomyślałeś o swojej matce?
– Coś jej grozi?
– Podpisała umowę poręczycielską i będzie musiała spłacić te sto tysięcy kaucji. W tym
celu na pewno zastawi dom. A co powie wszystkim znajomym? Że jej syn, Joe, okazał się
zbyt wielkim tchórzem, aby stanąć przed sądem?
Mina mu zrzedła.
– Tracisz czas. I tak nie wrócę do aresztu. Nigdy bym już nie wyszedł z pudła, najwyżej
by mnie wynieśli martwego. Chyba wiesz, jaki los czeka byłego gliniarza w więzieniu?
Żadnych perspektyw. A jeśli mam być z tobą całkiem szczery, to jesteś chyba ostatnią osobą,
której pozwoliłbym zgarnąć taką kupę forsy z wycofanej kaucji. W głowie ci się przewróciło.
Nigdy nie zapomnę, że chciałaś mnie przejechać tym cholernym buickiern.
Powtarzałam sobie w myślach, że mało mnie obchodzi nie tylko los Morelliego, lecz
także jego zdanie o mnie. Mimo to poczułam się urażona. Gdzieś w głębi serca żywiłam
jednak nadzieję, że Joe wspomina mnie z sympatią. Na końcu języka miałam pytanie,
dlaczego ani razu do mnie nie zadzwonił po tym zajściu za ladą cukierni. Ale zdusiłam je w
sobie i krzyknęłam:
– Bo w pełni sobie zasłużyłeś na to, żeby cię przejechać! Poza tym ledwie cię trąciłam
błotnikiem. Skręciłeś sobie nogę w kostce tylko dlatego, że chciałeś uskoczyć i się potknąłeś!
– Masz szczęście, że cię wówczas nie zaskarżyłem.
– To ty masz szczęście, że nie wrzuciłam wstecznego biegu i nie przejechałam ci po
nodze, kiedy leżałeś na chodniku!
Morelli uniósł wzrok do nieba i rozłożył szeroko ręce.
– Naprawdę muszę już iść. Nie mam czasu na wysłuchiwanie tych wytworów babskiej
logiki...
– Babskiej logiki? To ma być żart?
Cofnął się o krok, pospiesznie nałożył lekką sportową kurtkę i sięgnął po stojącą na
podłodze stylonową torbę.
– Muszę się stąd wynosić – oznajmił.
– Dokąd?
Za pasek spodni wsunął duży czarny pistolet. Delikatnie odsunął mnie na bok, wyszedł na
korytarz, zamknął drzwi i schował klucze do kieszeni.
– To już nie twój interes.
– Posłuchaj – odezwałam się, idąc za nim po schodach. – Może i jestem żółtodziobem w
tej branży, ale na pewno nie postradałam zmysłów i nie będę siedziała cicho. Obiecałam
Vinniemu, że cię sprowadzę, i Bóg mi świadkiem, iż zamierzam dopiąć swego. Możesz
zwiewać, dokąd ci się żywnie podoba, a ja i tak cię odnajdę i zrobię wszystko, żebyś stanął
przed sądem.
Co za stek bzdur! Aż nie mogłam uwierzyć, że to ja powiedziałam. I tak miałam
kolosalne szczęście, że go odnalazłam już przy pierwszej próbie. Ale żeby go zaciągnąć do
sądu, musiałabym znaleźć Joego związanego, zakneblowanego i jeszcze pozbawionego
przytomności. Zresztą nie jestem pewna, czy nawet w takim wypadku „dopięłabym swego”.
Morelli wyszedł tylnymi drzwiami na podwórze i ruszył w stronę nowego, sportowego
auta stojącego przy ścianie budynku.
– Możesz się nie trudzić zapamiętywaniem numerów rejestracyjnych – rzucił przez ramię.
– To pożyczony wóz. Mam drugi, zaparkowany o godzinę jazdy stąd. I nie próbuj mnie
śledzić. Zwieję ci w śródmieściu. Masz to jak w banku.
Rzucił stylonową torbę na przednie siedzenie i wstawił nogę do środka, jakby chciał
usiąść za kierownicą, lecz znieruchomiał nagle i oparł się ramieniem o dach samochodu.
Chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy zapukałam do drzwi mieszkania, przyjrzał mi się
uważnie. Zdołałam już opanować pierwszą falę wściekłości, więc odwzajemniłam mu się
twardym spojrzeniem. Uzmysłowiłam sobie jednak, że mam przed sobą gliniarza, takiego
Morelliego, jakiego nigdy dotąd nie znałam. Krótko mówiąc: dojrzałą wersję Joego, jeśli coś
takiego w ogóle istniało. Ale zaraz pomyślałam, że jest to raczej ten sam Morelli, tylko ja
teraz patrzę na niego innym wzrokiem.
– Podobają mi się twoje delikatnie podkręcone włosy – odezwał się w końcu. – Pasują do
twojego charakteru. Mnóstwo energii i niemal zupełny brak opanowania. Jesteś cholernie
seksowna.
– A co ty możesz wiedzieć o moim charakterze?
– Na pewno mogę coś powiedzieć o tym, czy jesteś cholernie seksowna.
Poczułam, że się rumienię.
– To niezbyt uprzejme, że mi przypominasz o tamtym zdarzeniu.
– Masz rację – odparł z uśmiechem. – I pewnie masz także rację w sprawie wypadku.
Chyba rzeczywiście zasłużyłem na to, żeby mnie przejechać.
– Mam to traktować jak przeprosiny?
– Nie. Ale następnym razem, gdy będziemy się bawili w pociąg, dam ci potrzymać
latarkę.
Dochodziła już pierwsza, kiedy wróciłam do biura Vinniego. Opadłam ciężko na krzesło
przed biurkiem Connie i pochyliłam głowę w bok, wystawiając twarz na podmuchy
chłodnego powietrza z klimatyzatora.
– Uprawiałaś jogging? – spytała Connie. – Jeszcze nie widziałam kogoś tak spoconego od
czasu prezydentury Nixona.
– W moim samochodzie nie działa nawiewnik.
– To masz darmowy narkotyk. A co z Morellim? Złapałaś jakiś trop?
– Właśnie dlatego wróciłam. Potrzebuję pomocy. Chwytanie zbiegów okazało się
trudniejsze, niż sądziłam. Chciałabym porozmawiać z kimś, kto ma doświadczenie w tej
robocie.
– Znam pewnego chłopaka. Jest leśnikiem, nazywa się Ricardo Carlos Manoso. Jego
rodzice pochodzą z Kuby. Służył w oddziałach specjalnych, a teraz czasami pracuje dla
Vinniego. Ma na swoim koncie takie wyczyny, o jakich inni agenci mogą tylko marzyć. Co
prawda czasem go ponosi, ale tak to już jest ze wszystkimi geniuszami.
– Jak go ponosi?
– Nie zawsze przestrzega pewnych reguł.
– To znaczy?
– Działa jak Clint Eastwood w roli „Brudnego Harry’ego” – wyjaśniła Connie. – Tyle
tylko, że po Clincie Eastwoodzie to nie my musimy tuszować niektóre sprawy.
Wybrała numer z pamięci aparatu telefonicznego, połączyła się z pagerem Manoso i
zostawiła wiadomość.
– Nic się nie martw – oznajmiła z uśmiechem. – Ten facet wyjaśni ci wszystko, co
powinnaś wiedzieć.
Mniej więcej godzinę później zasiadłam razem z Manoso przy stoliku w zacisznej
śródmiejskiej kawiarni. Proste, długie czarne włosy miał zebrane w kitkę z tyłu głowy. Jego
bicepsy wyglądały tak, jakby zostały wyrzeźbione z granitowych bloków i tylko
zamaskowane rękawami mundurowej koszuli. Miał jakieś 180 cm wzrostu i wygląd
człowieka, którego lepiej omijać wielkim łukiem. Oceniłam go na 28 lat.
Odchylił się na krzesełku do tyłu i uśmiechnął przyjaźnie.
– Uff! – stęknął. – Connie powiedziała, że mam cię wprowadzić w tajniki chwytania
różnych szumowin. Podobno potrzebujesz szybkiego przeszkolenia. Skąd ten pośpiech?
– Widzisz tego brązowego chevroleta przy krawężniku?
Odwrócił głowę i popatrzył za okno.
– Owszem.
– To mój wóz.
Ledwie zauważalnie przytaknął ruchem głowy.
– Zatem potrzebujesz forsy. Coś jeszcze?
– Względy osobiste.
– Chwytanie zbiegów to niebezpieczna robota, więc lepiej, żeby te względy osobiste były
naprawdę cholernie ważne.
– A z jakich powodów ty się tym zajmujesz?
Rozłożył ręce.
– To najlepiej potrafię.
Trafna odpowiedź, pomyślałam, znacznie lepsza od mojej.
– Może któregoś dnia i ja będę w tym dobra. Ale na razie zależy mi przede wszystkim na
stałym zajęciu.
– Jaką sprawę dostałaś od Vinniego?
– Josepha Morelliego.
Odchylił głowę do tyłu i zaczął się śmiać tak donośnie, że prawie zadygotały cienkie
ściany kafejki.
– Nie mogę! To jakiś żart? Naprawdę zamierzasz schwytać tego bufona? Tu nie chodzi o
jakiegoś szczeniaka z ulicy. Morellijest cholernie sprytny i bardzo dobry w swoim fachu.
Rozumiesz, co mam na myśli?
– Według Connie ty jesteś jeszcze lepszy.
– Ale ty to nie ja. Nigdy nie będziesz tak dobra, słodziutka.
Gdyby mi dopisywał humor, stwierdziłabym, że całkowicie straciłam cierpliwość. Ale
byłam naprawdę w pieskim nastroju.
– Więc pozwól, że ci coś wyjaśnię – rzekłam cicho, pochylając się niżej nad stolikiem. –
Straciłam pracę. Zabrano mi wóz za nie spłacone raty, moja lodówka świeci pustkami i lada
dzień dostanę nakaz eksmisji z mieszkania. W dodatku muszę chodzić w za małych butach.
Szkoda mi czasu na wysłuchiwanie morałów. Masz zamiar mi pomóc czy nie?
Manoso uśmiechnął się chytrze.
– To może być nawet zabawne. Coś w rodzaju: „Profesor Higgins i Eliza Doolittle robią
czystki w Trenton”.
– Jak mam się do ciebie zwracać?
– Tak jak wszyscy: „Leśnik”.
Wziął ze stolika kartonową teczkę z dokumentami Morelliego. Pospiesznie przebiegł
spojrzeniem tekst umowy poręczycielskiej.
– Zrobiłaś już coś w tej sprawie? Sprawdziłaś jego mieszkanie?
– Stoi puste, ale dopisało mi szczęście i odnalazłam Morelliego w budynku przy ulicy
State. Właśnie wychodził.
– I co?
– Odjechał.
– Cholera – syknął „Leśnik”. – Czy nikt ci nie powiedział, że powinnaś była go
zatrzymać?
– Poprosiłam go uprzejmie, żeby pojechał ze mną na policję, ale odparł, że nie ma na to
najmniejszej ochoty.
Znowu odpowiedział mi gromki rechot.
– Pewnie nawet nie pomyślałaś, żeby zabrać broń?
– Sądzisz, że powinnam mieć pistolet?
– To wcale nie byłby zły pomysł – odparł, wyraźnie rozbawiony. Po raz drugi popatrzył
na kopię umowy. – Morelli wykończył niejakiego Ziggy’ego Kuleszę. Zabił go ze
służbowego rewolweru kalibru 11,43 milimetra, strzelił prosto między oczy z bliskiej
odległości. – Uniósł głowę i popatrzył na mnie. – Umiesz się posługiwać bronią?
– Nie. Zawsze starałam się trzymać od niej z daleka.
– Pocisk z takiego rewolweru robi z przodu maleńki, okrągły otworek, a z tyłu wyrywa
dziurę średnicy dużego ziemniaka. Strzał między oczy oznacza, że w promieniu paru metrów
wszystko jest zabryzgane resztkami mózgu ofiary. Głowa tego Ziggy’ego musiała
eksplodować niczym jajko w kuchence mikrofalowej.
– Bomba. Cieszę się, że mi to przybliżyłeś ze szczegółami.
Znów odpowiedział szerokim uśmiechem.
– Odniosłem wrażenie, że chcesz znać takie szczegóły. – Z powrotem odchylił się na
oparcie krzesła i skrzyżował ręce na piersi. – Zapoznałaś się dokładnie z okolicznościami
zabójstwa?
– Jeśli wierzyć artykułom z gazet, których wycinki Morty Beyers dołączył do akt w
teczce, wydarzyło się to późnym wieczorem, nieco ponad miesiąc temu, w bloku przy ulicy
Shawa. Morelli wracał ze służby i pojechał z wizytą do Carmen Sanchez. Według jego zeznań
Carmen chciała z nim porozmawiać w jakiejś sprawie, którą się zajmował. Podobno drzwi
otworzył mu właśnie Kulesza i natychmiast sięgnął po broń. Morelli przysięgał, że działał w
obronie własnej. Ale sąsiedzi Carmen zeznali co innego. Kilka osób wybiegło na korytarz,
słysząc odgłosy strzelaniny, i zastali Morelliego z dymiącym jeszcze rewolwerem nad ciałem
ofiary. Któryś z sąsiadów ogłuszył go i wezwał policję. Żaden ze świadków nie przypomina
sobie, aby Ziggy trzymał broń w ręku. Policja nie znalazła też żadnych dowodów, że był
uzbrojony. Morelli zeznał, iż w mieszkaniu Carmen przebywał jeszcze jakiś mężczyzna.
Trzech świadków potwierdziło, że także dostrzegli sylwetkę nie znanego im człowieka. Ale
gość musiał się ulotnić przed przybyciem patrolu.
– A co z tą Carmen? – zapytał „Leśnik”.
– Nikt jej nie widział tamtego wieczoru. Ostatnia notatka ukazała się w prasie tydzień po
zabójstwie i do tego czasu kobieta się nie odnalazła.
Manoso pokiwał głową.
– Coś jeszcze?
– Nie, to wszystko.
– Ten facet, którego Morelli zabił, pracował dla Benito Ramireza. Coś ci mówi to
nazwisko?
– Chodzi o tego boksera?
– To nie jest zwykły bokser, ale prawdziwy dynamit ringu w wadze ciężkiej.
Najsłynniejszy obywatel Trenton od czasu, kiedy Waszyngton przepędził stąd hesjańskich
najemników. Trenuje w sali gimnastycznej przy ulicy Starka. Kulesza kręcił się wokół
Ramireza jak mucha nad padliną, niekiedy stawał na deskach do sparingu. Nic dziwnego, że
Ramirez traktował go jak kumpla czy osobistego ochroniarza.
– Nie słyszałeś żadnych plotek na temat powodów, dla których Morelli zabił Kuleszę?
„Leśnik” przekrzywił głowę i popatrzył na mnie z ukosa.
– Nie. Ale musiał mieć jakiś cholernie ważny powód. Morelli zawsze był opanowany, a
jeśli gliniarz chce komuś zalać sadła za skórę, znajdzie setki różnych sposobów.
– Jak widać, nawet opanowany gliniarz może popełnić błąd.
– Mylisz się, kochana. Ktoś taki, jak Morelli, nie popełnia błędów.
– Więc co to może oznaczać?
– Że powinnaś działać bardzo ostrożnie.
Znowu coś mnie ścisnęło w dołku. Chyba wreszcie dotarło do mnie, że nie będzie to
egzotyczna przygoda, która błyskawicznie przyniesie mi spory dochód. Schwytanie
Morelliego naprawdę wyglądało na trudne, a już zaciągnięcia go przed sąd w ogóle nie
mogłam sobie wyobrazić. To fakt, że za nim nie przepadałam, ale moja niechęć do Joego nie
była aż tak wielka, bym z radością myślała o wsadzeniu go na resztę życia za kratki.
– I co, nadal masz zamiar go szukać? – zapytał „Leśnik”.
Nie odpowiedziałam.
– Jeśli nie ty, to zajmie się tym ktoś inny – dodał. – Musisz sobie wbić do głowy tę
zasadę. Poza tym nie wolno ci się kierować żadnymi osądami. Masz do wykonania konkretne
zadanie, ściągnąć gościa do aresztu. Trzeba wierzyć w nasz wymiar sprawiedliwości.
– A ty w niego wierzysz?
– Chroni nas przed anarchią.
– Za Morelliego można zgarnąć duże honorarium. Jeśli jesteś taki dobry, i to dlaczego
Vinnie nie przekazał ci od razu tej sprawy? Czemu zwrócił się; z tym do Morty’ego Beyersa?
– Pewnie miał swoje powody.
– Czy jest coś jeszcze, co powinnam wiedzieć na temat Morelliego?
– Jeśli faktycznie zależy ci na zdobyciu tego honorarium, musisz najpierw odnaleźć
faceta. Krążą plotki, że sąd i policja nie należą do jego największych zmartwień.
– Mam przez to rozumieć, że ktoś wydał na niego wyrok?
„Leśnik” wyciągnął dwa palce, jakby to była lufa rewolweru.
– Bach!
– Można wierzyć tym plotkom?
Wzruszył ramionami.
– Powtarzam tylko to, co słyszałem.
– Robi się coraz bardziej śmierdzące – oznajmiłam cicho.
– Na to też ci nie wolno zwracać uwagi. Masz robić swoje: odnaleźć faceta i postawić go
przed sądem.
– Sądzisz, że temu podołam?
– Nie.
Gdyby próbował mnie odwieźć od tej roboty, powiedziałby co innego.
– Czy mogę zatem liczyć na twoją pomoc?
– Tak długo, dopóki zachowasz to w tajemnicy. Wolałbym, żeby nikt nawet przez
sekundę nie posądzał mnie o uczynność.
Przytaknęłam ruchem głowy.
– Zgoda. Od czego zaczynamy?
– Najpierw przydałoby się zdobyć trochę wyposażenia. Tymczasem będę musiał ci
przybliżyć najważniejsze przepisy prawa.
– Mam nadzieję, że to wszystko nie będzie zbyt kosztowne.
– No cóż, za mój czas i wiadomości nie zapłacisz ani grosza, bo mi się spodobałaś. Poza
tym zawsze marzyłem o odegraniu roli profesora Higginsa. Ale para kajdanek kosztuje
czterdzieści dolarów. Masz kartę kredytową?
Niemal już zapomniałam, jak ona wygląda. Jednemu z sąsiadów odsprzedałam prawie
całą swoją biżuterię i nowiutką kanapę z saloniku, żeby uregulować debet z karty kredytowej.
Resztę cenniejszych sprzętów oddałam za tego brązowego wraka. Została mi jeszcze
skarbonka z drobniakami na czarną godzinę, którą do tej pory udawało mi się ocalić przed
rozbiciem. Liczyłam na to, że z resztek oszczędności zdołam opłacić przynajmniej wstępną
kurację ortopedyczną, kiedy w końcu wierzyciele zdecydują się połamać mi obie nogi.
Teraz jednak doszłam do wniosku, że tych drobnych pewnie by nawet nie starczyło na
solidne szyny.
– Mam odłożonych parę groszy – powiedziałam.
Rzuciłam dużą, czarną skórzaną torbę na podłogę i ciężko opadłam na krzesło przy stole
w jadalni rodziców. Wszyscy, to znaczy ojciec, mama i babcia Mazurowa czekali z
niecierpliwością na moją relację ze spotkania z Vinniem.
– Spóźniłaś się dwanaście minut – zganiła mnie matka. – Już nasłuchiwałam syren
policyjnych. Ale chyba nie przydarzył ci się żaden wypadek, prawda?
– Miałam pilne zajęcia.
– Już dzisiaj? – Spojrzała na ojca i dodała karcącym tonem: – Była pierwszy dzień w
pracy, a twój kuzyn już kazał jej zostać po godzinach. Powinieneś z nim porozmawiać, Frank.
– Nie musiałam zostawać po godzinach. Mam ruchomy czas pracy.
– Twój ojciec pracował na poczcie przez trzydzieści lat i ani razu się nie spóźnił na obiad.
Mimo woli wyrwało mi się głośne westchnienie.
– I czemu tak wzdychasz? – zapytała szybko mama. – A po co ci taka wielka torebka?
Kiedy ją sobie kupiłaś?
– Dzisiaj. Będę miała sporo rzeczy do noszenia, dlatego potrzebowałam nowej, większej
torby.
– Jakich znowu rzeczy! Przecież obejmujesz posadę w biurze, przy archiwizacji danych.
– Zrezygnowałam z tej posady. Mam inną robotę.
– A cóż to za praca?
Obficie polałam swój kawałek pieczeni keczupem, z trudem powstrzymując kolejne
westchnienie.
– Agenta dochodzeniowego – odparłam. – Będę pełnić funkcję prywatnego agenta.
– Agent dochodzeniowy? – powtórzyła matka z niedowierzaniem. Frank, czy ty
rozumiesz, o co tu chodzi?
– Owszem – mruknął ojciec. – Łowca nagród.
Mama szybko przyłożyła obie dłonie do policzków i uniosła oczy do nieba.
– Stephanie!... Co ludzie sobie pomyślą? Przecież to nie jest zajęcie dla wykształconej,
młodej damy.
– Znalazłam uczciwą i dobrze płatną pracę – odparłam. – To coś podobnego do policjanta
albo prywatnego detektywa.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że rodzice żadnej z tych funkcji nie otaczali
szczególnym szacunkiem.
– A cóż ty możesz wiedzieć o ściganiu przestępców?
– Zasady są proste. Vinnie przekazuje mi dokumenty, a ja muszę odnaleźć człowieka i
zaprowadzić na najbliższy posterunek policji.
– Jakie dokumenty? – dopytywała się ciekawie mama.
– Dotyczące ludzi, którzy nie stawili się na wezwanie do sądu.
– To może i ja się zaciągnę jako łowca nagród? – wtrąciła babcia Mazurowa. – Też bym
chciała zarobić trochę pieniędzy. Mogłabym ścigać przestępców razem z tobą.
– Tylko tego brakowało... – jęknął ojciec.
Ale mama nie zwracała na nich najmniejszej uwagi.
– To pewnie będziesz się też musiała nauczyć kamuflować. W tym zawodzie często
trzeba występować w przebraniu. – Ponownie spojrzała na ojca. – Jak myślisz, Frank,
potrzebny jej będzie kamuflaż? Czy to nie jest dobry pomysł?
Poczułam, że mimo woli zagryzam zęby, starałam się ze wszystkich sił nad sobą
zapanować. Zachowaj spokój, powtarzałam w duchu. Zarazem przyszło mi do głowy, że mam
dobry trening przed zaplanowaną na jutro rozmową z matką Josepha Morelliego.
Pani Morelli okazała się ucieleśnieniem niepisanych norm życia w „Miasteczku”,
przypominała iście tytaniczną gospodynię domową. Przy niej moja matka musiałaby
wyglądać jak niedożywiona sprzątaczka. Chyba u samego pana Boga nie było czyściejszych
szyb w oknach, bielszego zlewu kuchennego i nie podawano tak wspaniałego pasztetu. Pani
Morelli nie opuściła ani jednej niedzielnej mszy w kościele, dorabiała na pół etatu jako
kasjerka na stacji kolejowej. Od samego spojrzeniajej czarnych oczu ciarki przeszły mi po
grzbiecie. Błyskawicznie nabrałam podejrzeń, że nie dowiem się niczego o jej najmłodszym
synu, postanowiłam jednak realizować kolejne punkty swego planu. Nie miałam nic do
stracenia.
Ojciec Joego należał do tego rodzaju mężczyzn, których da się przekupić
pięciodolarówką czy najtańszą paczką papierosów, ale on nie żył już od dawna.
Z samego rana zdecydowałam się odegrać rolę profesjonalistki. Włożyłam beżową lnianą
garsonkę, wbiłam się w rajstopy i szpilki, przypięłam nawet do uszu ocalałą parę moich
ulubionych kolczyków z perłami. Zaparkowałam przy krawężniku, odważnie wkroczyłam po
schodach na ganek i zapukałam do drzwi.
– Proszę, proszę... – powitała mnie pani Morelli, od stóp do głowy mierząc tym samym
spojrzeniem, które dotychczas było zarezerwowane dla ateistów i bandytów. – Kogo my tu
mamy, i to o tak wczesnej porze?... Naszą nową, uroczą łowczynię nagród. – Zadarła brodę o
parę centymetrów wyżej. – Słyszałam już o twojej nowej pracy. Niczego się ode mnie nie
dowiesz.
– Pani Morelli, naprawdę muszę odnaleźć Joego. Nie stawił się na wezwanie w sądzie...
– Widocznie miał ku temu ważne powody.
Najważniejsze! Poczuł się winny.
– Może na wszelki wypadek zostawię pani swoją wizytówkę. Zdążyłam je wczoraj
zamówić...
Zaczęłam grzebać w torebce, przerzucając kajdanki, lakier do włosów, szczotkę, latarkę...
Przechyliłam ją, żeby zajrzeć do środka, i ciężki rewolwer wypadł na zieloną grubą
wycieraczkę przed drzwiami.
– Masz nawet broń! – zauważyła pani Morelli. – Do czego ten świat zmierza? Czy twoja
matka wie, że chodzisz po ulicach z rewolwerem? Bo ja mam zamiar ją o tym powiadomić.
Zaraz do niej zadzwonię i powiem o wszystkim!
Kobieta zrobiła zdegustowaną minę i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
No proszę, skończyłam trzydziestkę, a ona zamierza poskarżyć na mnie mojej matce.
Takie rzeczy zdarzają się tylko w „Miasteczku”. Podniosłam rewolwer i wrzuciłam go z
powrotem do torebki. Dopiero wtedy znalazłam wizytówki. Wsunęłam jedną z nich w
szczelinę między drzwiami a futryną i pojechałam do domu rodziców, chciałam się bowiem
skontaktować telefonicznie z Franciem, innym moim kuzynem, który chyba wiedział
wszystko o wszystkich w „Miasteczku”.
– Szukaj wiatru w polu – oznajmił Francie. – To przebiegły facet, na pewno zdobył już
sztuczne wąsy i perukę. Był gliniarzem, zna właściwych ludzi. Nie wątpię, że wie również,
jak załatwić lewe prawo jazdy oraz kartę ubezpieczenia społecznego i zacząć życie od nowa.
Poddaj się, nigdy go nie odnajdziesz.
Ale moja intuicja i skrajna desperacja nie pozwalały mi zrezygnować. Zadzwoniłam więc
do Ediego Gazarry, który także służył w policji, a już od dzieciństwa należał do grona moich
najlepszych przyjaciół. Był nie tylko wspaniałym kumplem, lecz w dodatku ożenił się z moją
kuzynką, Shirley „Płaczką”. Tylko tej jednej decyzji Ediego nie potrafiłam nigdy zrozumieć,
ale ponieważ małżeństwo przetrwało jakoś jedenaście lat, więc pewnie coś ich ze sobą
łączyło.
W rozmowie z Gazarrą nie musiałam się bawić w zbędne ceregiele, od razu przeszłam do
sedna sprawy. Pokrótce przedstawiłam charakter zlecenia Vinniego i zapytałam, czy wiadomo
coś nowego o tamtej strzelaninie.
– Gdybym nawet wiedział coś konkretnego, i tak bym ci nie powiedział – odparł Eddie. –
Jeśli chcesz brać zlecenia od Vinniego, to twój interes, ale w tym wypadku poproś go, żeby ci
przydzielił inną sprawę.
– Za późno. Podjęłam już decyzję.
– Sprawa Morelliego cuchnie na kilometr.
– Każdy podobny wypadek w New Jersey cuchnie na kilometr. Doszłam do wniosku, iż
należy się do tego przyzwyczaić.
– Lecz jeśli oskarża się gliniarza o popełnienie morderstwa, to robi się naprawdę poważna
sprawa. Tu, u nas, wrze jak w ulu. A sytuację pogarsza jeszcze fakt, że wszystkie wyniki
dochodzenia przemawiają przeciwko Morelliemu. Świadkowie zastali go na miejscu zbrodni
z dymiącym jeszcze rewolwerem. On sam zeznał, że Ziggy pierwszy sięgnął po broń, lecz
nigdzie nie znaleziono pistoletu, nie było śladów od kul na ścianach korytarza, nie
stwierdzono osadu prochu na dłoniach i koszuli denata. Prokurator nie miał wyboru, musiał
oskarżyć Morelliego. A jakby tego wszystkiego było mało... oskarżony nie stawił się przed
sądem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka atmosfera panuje w całym wydziale. Wystarczy, że
na korytarzu padnie nazwisko Morelliego, a wszyscy natychmiast dają nura do swoich
pokojów. Nikt nie przyjmie tego z radością, jeżeli zaczniesz teraz od nowa rozgrzebywać
sprawę. Boję się nawet, że gdy na serio rozpoczniesz poszukiwania Morelliego, szybko
skończysz dyndając na jakiejś gałęzi w środku lasu.
– Lecz jeśli go odnajdę, zarobię dziesięć tysięcy dolarów.
– To już lepiej zacznij grać w toto-lotka, będziesz miała większe szansę na zdobycie tej
sumy.
– Z tego, co wiem, Morelli miał się spotkać z Carmen Sanchez, ale kobiety nie było w
mieszkaniu.
– Nie tylko jej tam nie było w chwili zabójstwa, ale całkiem zapadła się pod ziemię.
– I do dzisiaj nic o niej nie wiadomo?
– Nie. Ale też specjalnie jej nie szukano.
– A co z tym drugim facetem, który według Morelliego znajdował się także w
mieszkaniu, z owym tajemniczym świadkiem?
– Również zniknął.
Pokręciłam nosem, próbując zebrać myśli.
– Nie sądzisz, że to dziwne?
– Owszem, co najmniej zastanawiające.
– A może Morelli został wystawiony?
Miałam wrażenie, że Eddie na drugim końcu linii wzruszył ramionami.
– Mogę wyznać tylko tyle, iż moja intuicja gliniarza podpowiada mi, że nie wszystko w
tej sprawie do siebie pasuje.
– Co on teraz zrobi? Wstąpi do Legii Cudzoziemskiej?
– Pewnie przyczai się gdzieś i będzie próbował odzyskać utraconą perspektywę
długowieczności. Ale raczej skończy się jedynie na staraniach.
Z ulgą przyjęłam to, że nie tylko ja jestem podobnego zdania.
– Masz jakieś sugestie?
– Nic z tych rzeczy, które byłbym ci gotów powiedzieć.
– Daj spokój, Eddie. Naprawdę potrzebuję pomocy.
W słuchawce rozległo się głośne westchnienie.
– Na pewno nie warto go szukać u krewnych i przyjaciół. Jest na to za sprytny. Jedyne, co
mi teraz przychodzi do głowy, to próba odnalezienia Carmen Sanchez i tego faceta, który
ponoć był wówczas w jej mieszkaniu razem z Ziggym. Na miejscu Morelliego próbowałbym
się jakoś z nimi skontaktować, albo po to, by zyskać dowód swojej niewinności, albo w celu
ich uciszenia, żeby nie mogli świadczyć w sądzie przeciwko mnie. Nie mam jednak pojęcia,
jak się do tego zabrać. Skoro policja nie może odnaleźć tej pary, to i ty masz na to niewielkie
szansę.
Podziękowałam mu uprzejmie i odłożyłam słuchawkę. Szukanie tych dwojga było chyba
niezłym pomysłem. Nie przejmowałam się zanadto, że według Gazarryjest to niewykonalne.
Wykombinowałam, że gdybym wpadła na trop Carmen Sanchez, prawdopodobnie
ruszyłabym tą samą drogą, co Morelli, a wówczas moglibyśmy się spotkać po raz drugi.
Tylko od czego powinnam zacząć? Od mieszkania Carmen. Trzeba było porozmawiać z
jej sąsiadami, pewnie potrafiliby wskazać jej znajomych i przyjaciół. Co jeszcze? Warto było
również zobaczyć się z tym bokserem, Benito Ramirezem – jeśli on i Ziggy pozostawali w
bliskim kontakcie, to może Ramirez także wiedział coś o Carmen Sanchez. Niewykluczone,
że mógłby ponadto zidentyfikować owego tajemniczego świadka.
Wzięłam sobie z lodówki puszkę lemoniady, a z szafki w kuchni paczkę suszonych fig.
Postanowiłam na początku porozmawiać z Ramirezem.
ROZDZIAŁ 3
Ulica Starka zaczyna się nad samą rzeką, przechodzi kilkadziesiąt metrów na północ od
ratusza i biegnie ze dwa kilometry w kierunku północno-wschodnim. Ciągną się wzdłuż niej
ponure, dwupiętrowe kamienice, w znacznym stopniu zrujnowane; pełno tam podrzędnych
sklepików, barów i rozmaitych spelunek. Większość budynków przerobiono na wielorodzinne
domy komunalne. Tylko nieliczne pomieszczenia są tam klimatyzowane, a ponieważ w
mieszkaniach panuje ścisk, podczas upałów mieszkańcy gromadzą się na ulicy i w bramach,
szukając odrobiny cienia. Lecz o dziesiątej trzydzieści przed południem ulica sprawiała
wrażenie wyludnionej.
Za pierwszym razem minęłam salę gimnastyczną. Dopiero później, gdy sprawdziłam
adres na kartce wyrwanej z mojej książki telefonicznej, zawróciłam i jadąc wolniej,
wypatrywałam numerów kamienic, wpadł mi w oko czarny napis na szybie w drzwiach,
informujący, że znajduje się tu Miejska Sala Treningowa. Budynek nie wyróżniał się niczym
szczególnym, ale bywalcom z pewnością nie był potrzebny żaden szyld. Nie miałam zresztą
złudzeń, że przychodzą tu starsze panie w ramach kuracji odchudzającej. Musiałam jednak
przejechać jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim znalazłam wolne miejsce do zaparkowania.
Zamknęłam samochód na klucz, zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam chodnikiem. Nie
dość, że moje spotkanie z panią Morelli nie przyniosło żadnego rezultatu, to jeszcze teraz
musiałam się męczyć w lnianej garsonce i butach na obcasach. Czułam się głupio w tym
otoczeniu, ale z drugiej strony zaczynała mnie bawić moja rola. Myślałam już, że chyba nie
ma nic piękniejszego od brzęku kajdanek zatrzaskiwanych na rękach jakiegoś złodziejaszka,
który postanowiłby mnie tutaj napaść.
Sala gimnastyczna zajmowała środkową część budynku, sąsiadowała z nią stacja naprawy
samochodów „A & K”. Szerokie wrota garażu były uchylone i kiedy znalazłam się na wprost
nich, usłyszałam dobiegające ze środka ciche pojękiwania i niedwuznaczne szelesty. W jednej
chwili przez głowę przemknęły mi setki różnych myśli, dała o sobie znać cała spuścizna
wychowania w New Jersey. Chyba powinnam jakoś zareagować, doszłam jednak do wniosku,
że dyskrecja jest najcenniejszą zaletą. Toteż zacisnęłam mocniej wargi i szybko poszłam
dalej.
W brudnym oknie na drugim piętrze budynku po drugiej stronie ulicy mignęła jakaś
mroczna sylwetka, ten ruch przyciągnął moją uwagę. Ktoś mnie obserwował. Nic dziwnego,
pomyślałam. Dwukrotnie przejechałam pustą ulicą, a dziś z samego rana urwał mi się tłumik,
więc ryk silnika novej musiał wstrząsnąć wszystkimi szybami w oknach. Miałam najlepszy
przykład, jak może wyglądać „kamuflaż” w tego rodzaju działalności.
Drzwi sali gimnastycznej zaprowadziły mnie do niewielkiego holu ze schodami
wiodącymi na piętro. Ściany miały kiedyś biurowy, szarozielony kolor, teraz niemal
całkowicie ginący pod wymalowanymi farbą z aerozolu napisami oraz smugami
dwudziestoletniego brudu. Panował tu nieprzyjemny zaduch, odór uryny bijący z piwnic
mieszał się z docierającym z góry smrodem potu wyciskanego z nie domytych męskich ciał.
Na piętrze otwierała się rozległa przestrzeń, ale i tu panował podobny brud i smród.
Na matach w przeciwległym końcu sali paru osiłków ćwiczyło elementy walki wręcz.
Stojący pośrodku bokserski ring był pusty. Przyszło mi do głowy, że o tej porze tutejsi
bywalcy są zajęci rabowaniem sklepów bądź kradzieżą samochodów. Nie zdążyłam jednak
skonkretyzować swoich podejrzeń, gdyż nagle wszelki ruch na sali ustał. Jeśli na ulicy czułam
się nieswojo, to teraz doznałam wrażenia, którego nie sposób opisać. Spodziewałam się ujrzeć
mistrza sportowego, otoczonego aurą profesjonalizmu, tymczasem zastałam gromadę
ciemnych typków, gapiących się na mnie podejrzliwie, z wyraźną wrogością. Byłam zwykłą
ignorantką z ulicy, w dodatku białą, która ośmieliła się zakłócić rytm treningu czarnoskórych
sportowców. Gdyby martwa cisza, jaka nagle zapadła, była nieco bardziej namacalna, pewnie
odwróciłabym się na pięcie i pognała z powrotem po schodach, jak po spotkaniu z
przerażającym upiorem.
Uśmiechnęłam się szeroko (bardziej po to, żeby nie zemdleć w progu sali, niż z chęci
oczarowania tych facetów) i poprawiając torebkę na ramieniu, powiedziałam głośno:
– Szukam Benito Ramireza.
Z ławki pod ścianą uniosła się istna góra mięśni.
– To ja.
Musiał mieć ponad 190 centymetrów wzrostu. Odznaczał się miękkim, jedwabistym
głosem i pełnymi wargami, po których zdawał się błądzić rozmarzony uśmiech. Ten kontrast
byłby nawet komiczny, gdyby nie lodowate, wyrachowane spojrzenie jego oczu.
Ruszyłam w tamtą stronę i śmiało wyciągnęłam rękę.
– Stephanie Plum.
– Benito Ramirez.
Dotyk jego dłoni także był miękki, delikatny, bardziej przypominał pieszczotę niż uścisk
na powitanie. Ciarki przeszły mi po plecach. Spoglądałam w półprzymknięte, niemal
bezdenne oczy, zastanawiając się nad pobudkami bokserów. Do tej pory uważałam ten sport
za wyładowanie agresji, lecz sądziłam, że zawodnicy dążą przede wszystkim do zwycięstwa,
które nie musi się przecież wiązać ze zmaltretowaniem przeciwnika. Ale błyski w oczach
Ramireza podpowiadały mi, że ten człowiek byłby gotów zabić. W matowoczarnych
źrenicach czaiło się coś, co upodobniało je do czarnych dziur, w których wszystko znika i nic
nie może się wydostać, jakby to było siedlisko samego diabła. I do tego tajemniczy uśmiech –
połączenie ironii z pogardą, całkowite zaprzeczenie złudnej uprzejmości, niemalże dowód
chorobliwej nienawiści do wszystkiego. Wrażenie było tak niezwykłe, że przyszło mi do
głowy, iż jest to jedynie wystudiowana poza służąca odstraszaniu przeciwników w ringu. W
każdym razie i mnie obleciał strach. Chciałam uwolnić swą dłoń z jego uścisku, lecz Ramirez
silniej zacisnął palce.
– No więc, Stephanie Plum – rzekł tym swoim jedwabistym głosem – czym mogę pani
służyć?
Pracując dla E.E. Martina nauczyłam się odpowiednio traktować podobnych ludzi,
trzymać nerwy na wodzy i zachowując pozory uprzejmości, rzeczowo załatwiać sprawy.
Zależało mi na tym, aby moja mina i ton głosu przekonały Ramireza, że nie jestem do niego
wrogo nastawiona. Musiałam też dobrać właściwe słowa.
– Jeżeli puści pan moją rękę, będę mogła dać panu wizytówkę – powiedziałam.
Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego warg, choć teraz wydał mi się bardziej wyrazem
rozbawienia i zaciekawienia niż pogardy. Sięgnęłam do torebki po wizytówkę i wręczyłam
mu ją.
– „Prywatny agent dochodzeniowy” – odczytał na głos i uśmiechnął się szerzej. – To
strasznie poważny tytuł dla takiej małej dziewczynki.
Już od dawna nie uważałam siebie za małą dziewczynkę, ale przy nim można się było tak
poczuć. Mam 170 centymetrów wzrostu i budowę ciała odziedziczoną po Mazurach, rodzinie
węgierskich rolników. Pewnie doskonale bym się nadawała do pracy na polach papryki,
prowadzenia pługa za koniem i rodzenia co roku dzieci z takim wysiłkiem, jak kura znosząca
jajka. W dodatku odznaczam się skłonnościami do tycia, toteż co jakiś czas muszę sobie
narzucać dietę, lecz i tak nie udaje mi się zbić wagi poniżej 60 kilogramów. Może nie jestem
potężnie zbudowana, lecz na pewno daleko mi do małej dziewczynki.
– Szukam Josepha Morelliego. Nie widział go pan?
Ramirez pokręcił głową.
– Nie znam Morelliego. Wiem tylko tyle, że zastrzelił Ziggy’ego. – Obejrzał się na
kolegów. – Czy któryś z was widział ostatnio Morelliego?
Żaden nie odpowiedział.
– Podobno tamtego dnia w mieszkaniu znajdował się jakiś mężczyzna, który był
świadkiem zabójstwa i który później zniknął. Nie podejrzewa pan, kto to mógł być?
Znów odpowiedziała mi cisza.
– A co z Carmen Sanchez? – nie dawałam za wygraną. – Zna ją pan? Czy Ziggy
kiedykolwiek opowiadał panu o niej?
– Zadajesz strasznie dużo pytań – odparł Ramirez.
Staliśmy naprzeciwko dużego okna we frontowej ścianie sali. Kierowana jakimś
instynktem spojrzałam na budynek po drugiej stronie ulicy. Po raz drugi dostrzegłam ciemną
sylwetkę w tym samym oknie na drugim piętrze. To musi być mężczyzna, pomyślałam. Nie
mogłam tylko stwierdzić, czy jest biały, czy ciemnoskóry. Ale to miało najmniejsze
znaczenie.
Ramirez delikatnie pociągnął mnie za rękaw żakietu.
– Napijesz się coca-coli? Mamy tu automat z napojami. Mogę ci też zafundować
lemoniadę.
– Dziękuję, ale zostało mi jeszcze sporo spraw do załatwienia, trochę się spieszę. Gdyby
pan spotkał Morelliego, proszę dać mi znać.
– Większość takich małych dziewczynek ogarnia strach, kiedy mistrz bokserski chce je
zaprosić na lemoniadę.
Ale ja się do nich nie zaliczam, pomyślałam. Dla mnie temu mistrzowi bokserskiemu po
prostu brakuje paru klepek. Takiej dziewczynce, jak ja, zwyczajnie nie odpowiada atmosfera
panująca na sali gimnastycznej.
– Z przyjemnością napiłabym się z panem lemoniady – odparłam – ale umówiłam się już
na wcześniejszy lunch.
Jasne, z paczką suszonych fig.
– To nie jest najlepszy pomysł, żeby biegać po tej okolicy i zadawać pytania. Więc może
lepiej posiedzisz ze mną i odprężysz się trochę. Randka ci nie ucieknie.
Niespokojnie przestąpiłam z nogi na nogę, próbując zachować fason.
– Mówiąc szczerze, to spotkanie w interesach. Jestem umówiona z sierżantem Gazarrą.
– A w to już nie uwierzę – powiedział Ramirez. Jego uśmiech stał się mniej przyjazny, a
w jedwabistym głosie zabrzmiały ostre tony. – Chyba od początku mnie okłamujesz w
sprawie tego wcześniejszego lunchu.
Strach ścisnął mnie za serce, z wielkim trudem przychodziło mi panować nad sobą.
Ramirez bawił się ze rnną w kotka i myszkę, odgrywał przedstawienie ku uciesze swoich
kumpli. Zapewne nie spodobało mu się to, że odrzuciłam jego propozycję, postanowił więc
ratować swój honor.
Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek.
– Przykro mi, że pan odbiera to w ten sposób, ale naprawdę mam się spotkać z Gazarrą za
dziesięć minut. Na pewno będzie wściekły, gdy się spóźnię.
Zrobiłam krok do tyłu, ale Ramirez błyskawicznie chwycił mnie za kark. Zacisnął palce z
taką siłą, że mimowolnie skrzywiłam się z bólu.
– Nie puszczę cię teraz, Stephanie Plum – szepnął groźnie. – Mistrz jeszcze z tobą nie
skończył.
Na sali gimnastycznej zapadła przytłaczająca cisza. Nikt się nawet nie poruszył, nikt nie
miał odwagi wystąpić w mojej obronie. Popatrzyłam na twarze zgromadzonych mężczyzn,
lecz napotkałam jedynie puste, zaciekawione spojrzenia. Pomyślałam, że nie ma co liczyć na
jakąkolwiek pomoc, i poczułam nagle pierwsze ukłucia panicznego strachu.
Zniżywszy głos do tego samego poziomu, co złowieszczy szept Ramireza, oznajmiłam:
– Przyszłam tu jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, mając nadzieję uzyskać
informacje, które pomogą mi schwytać Josepha Morelliego. Nie dałam panu żadnych
powodów do traktowania mnie w ten sposób. Wykonuję tylko swoje obowiązki służbowe i
mam prawo oczekiwać respektu.
Ramirez przyciągnął mnie do siebie.
– Ale powinnaś też coś wiedzieć o naturze mistrza bokserskiego – syknął. – Po pierwsze
nikt nie ma prawa mówić mistrzowi o respekcie. A po drugie powinnaś się domyślić, że
mistrz zawsze zdobywa to, na czym mu zależy. – Potrząsnął mną lekko. – Czyżbyś nie
wiedziała jeszcze, czego mistrz może od ciebie chcieć? Mistrz pragnie, żebyś była dla niego
miła, laleczko. To ty powinnaś czuć przed nim respekt. – Ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt. –
Nie zaszkodzi też okazać trochę strachu. No co, boisz się mnie, suko?
Chyba każda kobieta o współczynniku IQ przekraczającym dwadzieścia musiałaby się
bać Benito Ramireza.
Zachichotał tak, że włosy nieomal zjeżyły mi się na głowie.
– A więc jednak się boisz! – szepnął głośno. – Czuję to. Z daleka bije od ciebie strach.
Jeszcze trochę i będziesz miała mokre majtki. Zresztą może już są mokre? Może powinienem
to sprawdzić?
Mimo wszystko postanowiłam, że wyjmę rewolwer z torebki dopiero wtedy, kiedy
zawiodą wszelkie inne środki. Zresztą jedna dziesięciominutowa lekcja nie uczyniła jeszcze
ze mnie strzelca wyborowego. To nic, powtarzałam w duchu, przecież nie zależy mi na tym,
żeby do kogokolwiek strzelać. Pragnęłam jedynie uwolnić się z uścisku Ramireza i czym
prędzej stamtąd zwiewać. Ostrożnie wsunęłam dłoń do torebki i wymacałam pistolet,
zacisnęłam palce na zimnej kolbie.
A może jednak go wyciągnąć? – przemknęło mi przez myśl. Wymierzyć w Ramireza i
zrobić groźną minę. Tylko czy byłabym zdolna nacisnąć spust? Nie potrafiłam sobie
odpowiedzieć, miałam jednak spore wątpliwości. Nawet nie przypuszczałam, że w ogóle będę
zmuszona rozważać taką ewentualność.
– Mówię po raz ostatni. Proszę mnie puścić – syknęłam. – Nie mam zamiaru tego
powtarzać.
– Nikt nie będzie dyktował mistrzowi, co ma robić! – ryknął Ramirez, wykrzywiając usta
w grymasie wściekłości.
Opadła jego maska. Patrząc mu w oczy, odniosłam wrażenie, że nagle dojrzałam
prawdziwy charakter tego człowieka – zionął nienawiścią tak przerażającą, tak ohydną, że aż
graniczącą z niepoczytalnością.
Błyskawicznie chwycił mnie za bluzkę na piersiach. Trzask pękającego materiału
zagłuszył nawet mój głośny krzyk.
W takich chwilach człowiek reaguje instynktownie, robi pierwszą rzecz, jaka przyjdzie
mu do głowy. Prawdopodobnie tak samo postąpiłaby prawie każda kobieta na moim miejscu.
Wzięłam szeroki zamach i walnęłam Ramireza w głowę skórzaną torbą. Nosiłam w niej
rewolwer, kajdanki i sporo innych rzeczy, które łącznie musiały ważyć ze trzy kilogramy.
Uskoczył w bok, a ja rzuciłam się w kierunku schodów. Ale nie zdążyłam zrobić nawet
dwóch kroków, kiedy złapał mnie od tyłu za włosy i pociągnął w głąb sali, jakbym była
szmacianą lalką. Potknęłam się i runęłam twarzą na podłogę. Mimo że zdążyłam wyciągnąć
ręce i nieco zamortyzować upadek, nagle zabrakło mi tchu w piersiach.
Pojęłam, że to Ramirez okrakiem usiadł mi na plecach. Znów chwycił mnie za włosy i
szarpnięciem poderwał głowę do góry. Natychmiast sięgnęłam do torebki, lecz nie zdążyłam
wyciągnąć rewolweru.
Huk wystrzału rozbrzmiał gromkim echem w całej sali, z brzękiem posypało się szkło.
Zaraz padły kolejne strzały, jakby ktoś postanowił od razu opróżnić cały magazynek. Wszczął
się rwetes, padły okrzyki. Mężczyźni rzucili się do szatni. Ramirez skoczył za nimi. Nie
czekałam na zaproszenie, przywierając całym ciałem do podłogi zaczęłam pełznąć w stronę
wyjścia. Kiedy wreszcie poderwałam się z parkietu, nogi miałam jak z waty. Skoczyłam w
kierunku schodów, wyciągając ręce do poręczy, lecz już na drugim stopniu straciłam
równowagę, zjechałam niczym na nartach i ciężko grzmotnęłam pośladkami o linoleum w
holu na dole. Pozbierałam się szybko i wypadłam na ulicę zalewaną potokami słonecznego
żaru. Rajstopy miałam porwane, z rozciętego kolana sączyła się krew. Stanęłam przed
drzwiami, kurczowo zaciskając palce na klamce i usiłując złapać oddech, kiedy
niespodziewanie ktoś mnie chwycił za rękę. Aż podskoczyłam i krzyknęłam głośno. To był
Joe Morelli.
– Na miłość boską! – syknął, odciągając mnie na chodnik. – Nie stój jak słup soli! Rusz
się wreszcie!
Nie miałam pewności, czy aż do tego stopnia wpadłam Ramirezowi w oko, by teraz rzucił
się za mną w pościg, byłoby jednak skrajną głupotą stać tu dalej i próbować się o tym
przekonać. Pobiegłam więc za Morellim, chociaż ciągle brakowało mi tchu, a wąska spódnica
utrudniała stawianie większych kroków. Na pewno Kathleen Turner zrobiłaby z tej ucieczki
wspaniałą scenę do jakiegoś filmu, tyle że nie wypadłabym na niej urzekająco. Z nosa mi
kapało, a ślina ciekła po brodzie. Głośno postękiwałam z wysiłku i chlipałam z przerażenia.
Skręciliśmy za rogiem, przecznicą dotarliśmy do szerokiej alei przelotowej, a
przedostawszy się na drugą stronę, skręciliśmy w jakąś wąską i krętą uliczkę biegnącą na
tyłach osiedla domków jednorodzinnych. Ciągnęly się wzdłuż niej szeregi starych,
drewnianych garaży i wypełnionych z czubkiem wielkich pojemników na śmieci.
Z tyłu doleciało nas zawodzenie policyjnych syren. Nie ulegało wątpliwości, że huk
wystrzałów ściągnął na ulicę Starka co najmniej dwa wozy patrolowe. Dopiero teraz dotarło
do mnie, że powinnam była zostać przy swoim samochodzie i zwrócić się do gliniarzy z
prośbą o pomoc w ściganiu Morelliego. W każdym razie otrzymałam dobrą nauczkę na
wypadek, gdybym jeszcze kiedyś stanęła przed perspektywą brutalnego gwałtu.
Morelli zatrzymał się nagle, po czym wciągnął mnie do pustego garażu. Na wpół urwane
drzwi były wystarczająco uchylone, byśmy bez trudu wśliznęli się do środka, osłaniały nas
jednak przed wzrokiem przypadkowego przechodnia. Na betonowej posadzce walały się
jakieś śmieci, powietrze było ciężkie, przesycone wonią smarów. Uderzyła mnie ironia tej
sytuacji: oto znów, po wielu latach, znalazłam się sam na sam z Morellim w mrocznym
garażu. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości, oczy silnie błyszczały. Chwycił mnie za
poły żakietu i pchnął plecami na ścianę z surowych desek. Aż zęby mi zadzwoniły od tego
uderzenia. Z góry posypał się kurz.
– Do jasnej cholery! – syknął przez zęby, ledwie pohamowując narastającą furię. – Co ty
sobie wyobrażałaś, wchodząc bez żadnego zabezpieczenia do tej sali gimnastycznej?!
Jakby chcąc zaakcentować swoje pytanie, po raz drugi grzmotnął moimi plecami o deski.
Jeszcze więcej kurzu posypało nam się na głowy.
– Odpowiadaj! – rozkazał.
Nie czułam jednak bólu, jeśli nie liczyć udręki psychicznej. Zachowałam się jak idiotka.
Nie dość, że zostałam znieważona i prawie pobita, to w dodatku Morelli pastwił się nade mną.
Było to równie deprymujące jak fakt, że wybawił mnie z opresji.
– Szukałam ciebie.
– No to gratuluję, znalazłaś. Ale poza tym zmusiłaś mnie do opuszczenia kryjówki, co
zdecydowanie mniej mi się podoba.
– A więc to ty stałeś w oknie na drugim piętrze, z naprzeciwka obserwowałeś salę
treningową.
Nie odpowiedział. Mimo panującego tu półmroku wciąż mogłam dostrzec złowrogie
błyski w jego oczach. Z całej siły zacisnęłam pięści.
– Teraz pozostało mi już chyba tylko jedno – powiedziałam.
– Wręcz nie mogę się doczekać.
Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam rewolwer i energicznie dźgnęłam końcem lufy jego
pierś.
– Jesteś aresztowany!
Uniósł wysoko brwi ze zdumienia.
– Masz broń?! To dlaczego jej nie użyłaś przeciwko Ramirezowi?! Matko Boska!
Zamiast tego walnęłaś go torebką w łeb, niczym jakaś pensjonarka. Dlaczego, do cholery, nie
wyciągnęłaś wtedy tego rewolweru?!
Poczułam, że krew napływa mi do twarzy. Co miałam mu powiedzieć? Wyznanie prawdy
wpędziłoby mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Poza tym świadczyłoby na moją
niekorzyść. Przecież nie mogłam się przyznać Joemu, że bardziej się bałam rewolweru niż
Ramireza, bo to by do reszty zdruzgotało mój wizerunek w roli prywatnego agenta
dochodzeniowego.
Morelli musiał się jednak błyskawicznie domyślić tejże prawdy. Jęknął zdegustowany,
odsunął rewolwer w bok i wyjął go z mojej dłoni.
– Skoro w ogóle nie zamierzasz się posługiwać bronią, to nie powinnaś jej nosić przy
sobie. Masz przynajmniej pozwolenie?
– Tak.
Byłam co najmniej w dziesięciu procentach przekonana, że całkiem legalnie weszłam w
jej posiadanie.
– Gdzie załatwiałaś to pozwolenie?
– „Leśnik” zrobił to za mnie.
– Manoso?! Jezu... Pewnie sam ci wydrukował jakiś świstek w swojej piwnicy. –
Odchylił bębenek, wysypał naboje i oddał mi rewolwer. – Poszukaj sobie innego zajęcia. I
trzymaj się z dala od Ramireza. To wariat. Już trzykrotnie miał odpowiadać za gwałt, lecz za
każdym razem oskarżenie wycofywano, ponieważ ofiary znikały bez śladu.
– Nie wiedziałam...
– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.
Jego protekcjonalny ton zaczynał mnie wkurzać. Aż nazbyt dobrze zdawałam sobie
sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia
ze strony Morelliego.
– I co stąd wynika?
– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie
stoi na przeszkodzie. Tylko nie praktykuj na mnie. Mam dosyć własnych zmartwień, by
jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.
– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.
– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.
Poobcierane dłonie zaczynały mnie piec jak diabli, szczypała skóra na głowie, w
rozciętym kolanie pulsował tępy ból. Miałam straszną ochotę jak najszybciej wrócić do swego
mieszkania i na pięć godzin wejść pod prysznic, aż wreszcie przestanę się czuć zbrukana i
choć trochę odzyskam siły. Chciałam też uwolnić się od Morelliego i zdecydować, co dalej
robić.
– Wracam do domu – oznajmiłam.
– Dobry pomysł – mruknął. – Gdzie zostawiłaś samochód?
– Na rogu Starka i Tylera.
Podszedł do drzwi garażu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
– W porządku, droga wolna.
Krzepnąca krew przykleiła żałosne resztki moich rajstop do skóry pod kolanem, toteż
ruszyłam lekko utykając. Ale byłaby to dla mnie kolejna zniewaga, gdyby Morelli spostrzegł
tę słabość, więc po wyjściu na ulicę pomaszerowałam raźno, sykając z bólu jedynie w
myślach, bo wargi zagryzałam kurczowo. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania, pojęłam, że Joe
zamierza odprowadzić mnie aż pod salę gimnastyczną.
– Nie potrzebuję eskorty – oświadczyłam. – Nic już mi nie grozi.
On jednak zacisnął jeszcze mocniej palce na moim ramieniu i popychał dalej, jakby
prowadził niewidomego.
– Nie pochlebiaj sobie – odparł. – Kicham na to, czy ci coś zagraża, czy nie. Zależy mi
wyłącznie na usunięciu ciebie z mojej drogi. Chcę mieć pewność, że faktycznie usiadłaś za
kierownicą i odjechałaś. Muszę na własne oczy zobaczyć dym z rury wydechowej twojego
auta rozpływający się na tle zachodzącego słońca.
No to życzę powodzenia, pomyślałam. Rura wydechowa novej została razem z tłumikiem
gdzieś na Route 1.
Dotarliśmy do ulicy Starka, tu zaś omal mnie nie zwalił z nóg widok mego samochodu.
Nawet nie minęła godzina od czasu, kiedy wysiadłam z novej, a już miałam całe auto
ozdobione farbą z aerozolu. Jaskraworóżowe i zielone wzorki ciągnęły się od jednego
zderzaka po drugi, a na każdych drzwiach, po obu stronach, widniał dumny napis: „Cipa”.
Przyjrzałam się uważnie numerom rejestracyjnym i sprawdziłam, czy na tylnym siedzeniu
leży paczka suszonych fig. Niestety, to na pewno był mój samochód.
No cóż, czasem nieszczęścia chodzą nawet nie parami, a całymi tabunami. Ale w tej
chwili mało mnie to obchodziło. Byłam skrajnie otępiała. Zaczynałam się chyba oswajać z
kolejnymi poniżeniami. Odnalazłam na dnie torby kluczyki i wsunęłam je do zamka.
Morelli stał tuż za moimi plecami. Ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, delikatnie bujał
się na piętach i szczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
– Większość kierowców poprzestaje na jakichś szlaczkach wzdłuż karoserii czy
nalepkach nad tylnym zderzakiem.
– Wypchaj się trocinami.
Odchylił głowę do tyłu i ryknął donośnym śmiechem. Ten rechot uznałam za następną
zniewagę. Ale starając się trzymać fason, zawtórowałam mu głośnym chichotem. Dopiero po
chwili otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Wsunęłam kluczyki do stacyjki i z całej
siły huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą. Nawet się nie obejrzałam. Zostawiłam Morelliego
na ulicy, w kłębach białego, gryzącego dymu, i odjechałam przy wtórze dudnienia, które
powinno było choć trochę ostudzić jego radość.
Z formalnego punktu widzenia mieszkam tuż przy wschodniej granicy stanowej
metropolii, czyli Trenton, ale praktycznie jest to już sąsiednie miasteczko, Hamilton.
Wynajmuję samodzielne mieszkanie w dużym bloku z czerwonej cegły, zbudowanym jeszcze
w czasach, gdy nie projektowano centralnej klimatyzacji i nie stosowano jednoramowych
okien o kilku szybach. Mieści się w nim osiemnaście lokali, rozmieszczonych po równo na
trzech kondygnacjach. Według obecnych standardów mieszkania są nieciekawe, właściciel
budynku nie zbudował na tyłach ani basenu kąpielowego, ani kortów tenisowych. Winda
najczęściej nie działa. Łazienki są wyłożone musztardowożółtą glazurą, z którą gryzie się
prowincjonalna, różowa ceramika toalety i zlewu. Wyposażenie kuchni trudno nawet określić
jako wystarczające.
Ale stare budownictwo ma też swoje niewątpliwe zalety. Przez grube mury nie
przedostają się odgłosy życia sąsiadów. Pomieszczenia są obszerne i wysokie, przez duże
okna wpada mnóstwo słońca. Mieszkam na pierwszym piętrze od tyłu, skąd rozciąga się
widok na niewielki, zaciszny parking. Niestety, budynek powstał również przed nastaniem
powszechnej mody na balkony, ale na szczęście za oknem mojej sypialni ciągnie się
metalowy podest schodów pożarowych, mam więc gdzie rozwieszać pranie, spryskiwać
kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.
A co najważniejsze, ów budynek nie jest częścią żadnego większego kompleksu. Stoi
samotnie pośród parterowej zabudowy. Wzdłuż ulicy ciągną się drobne zakłady przemysłowe
i warsztaty, natomiast dalej zaczyna się osiedle nowych, luksusowych domków
jednorodzinnych. To wszystko sprawia, że czuję się tu prawie jak w „Miasteczku”... a może
nawet lepiej. Mojej matce się nie udało zamieszkać aż tak daleko od swoich rodziców. A poza
tym ja mam tutaj sklep spożywczy tuż pod domem.
Zostawiłam samochód na parkingu i chyłkiem przemknęłam do tylnego wejścia.
Uwolniwszy się od Morelliego, nie musiałam dłużej udawać odważnej, toteż bez skrępowania
utykałam, pojękiwałam i klęłam pod nosem. Wzięłam prysznic, opatrzyłam rany i włożyłam
bawełnianą bluzkę oraz szorty. Na obu kolanach miałam poobcieraną skórę, a stłuczenia
zdążyły już przybrać kolor będący mieszaniną magenty z błękitem paryskim. Moje łokcie
wyglądały niewiele lepiej. Czułam się podobnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadłam z
roweru. Jeszcze dźwięczały mi w uszach te radosne okrzyki: „Patrzcie! Sama jadę!”, a w
chwilę później leżałam już na asfalcie z poobcieranymi kolanami oraz łokciami i czułam się
`jak głupia.
Ułożyłam się na łóżku na wznak, szeroko rozrzucając nogi. Zazwyczaj przyjmowałam
taką pozycję do rozmyślań, kiedy sprawy się komplikowały. Miała jedną olbrzymią zaletę:
czekając na przebłysk geniuszu mogłam spokojnie uciąć sobie drzemkę. Ale tego popołudnia
leżałam i leżałam, czas upływał, olśnienie nie nadchodziło, a byłam zbyt podenerwowana,
żeby usnąć.
Bez przerwy wracałam myślami do rozmowy z Ramirezem. Nigdy dotąd żaden
mężczyzna nie potraktował mnie w ten sposób, nigdy nie zostałam zaatakowana. Tam, w sali
gimnastycznej, odczuwałam jedynie strach, lecz teraz, kiedy emocje opadły, uzmysłowiłam
sobie, jak bardzo jestem wrażliwa i słaba fizycznie.
Przez pewien czas się zastanawiałam, czy nie złożyć doniesienia na policję,
zrezygnowałam jednak z tego pomysłu – głównie dlatego, że szukanie ochrony pod
skrzydłami „Wielkiego Brata” musiałoby zniszczyć mój wizerunek nieugiętej agentki
dochodzeniowej. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby „Leśnik” w podobnej sytuacji składał
meldunek na komendzie.
Powtarzałam sobie po wielokroć, że i tak miałam szczęście, gdyż dzięki interwencji
Morelliego wyszłam z opresji bez większego szwanku.
Ale za każdym razem ta myśl wydobywała mi z gardła żałosny jęk. Pomoc Joego stawiała
mnie w nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji. Zachowałam się niewłaściwie. Dlatego też
pospiesznie wracałam do podsumowania, według którego wcale nie szło mi aż tak źle.
Zajmowałam się tą sprawą dopiero drugi dzień, a już dwukrotnie odnalazłam poszukiwanego.
To prawda, że nie zdołałam go jeszcze odstawić do aresztu, ale szybko się uczyłam. Przecież
nikt nie oczekuje od studenta pierwszego roku inżynierii rewelacyjnego projektu mostu.
Musiałam oceniać swoje postępy według podobnych kryteriów.
Zwątpiłam też, żebym kiedykolwiek odniosła jakiś pożytek z broni palnej. Nie mogłam
sobie wyobrazić, że celuję i strzelam do Morelliego. Wszak powinnam mierzyć w nogi. Jakie
miałam szansę, aby trafić w tak mały, ruchomy cel? Prawie żadnych. Doszłam więc do
oczywistego wniosku, że potrzebna mi jakaś mniej śmiercionośna metoda wykonywania
swoich obowiązków. Zapewne bardziej by mi odpowiadał pojemnik z gazem
obezwładniającym. Postanowiłam zatem pójść z samego rana do sklepu z bronią i wzbogacić
o taki gaz mój arsenał zawodowych sztuczek.
Wbudowany w radio zegar pokazywał 17.50. Przez kilka sekund gapiłam się na
wyświetlacz, niezbyt zdając sobie sprawę, co to może oznaczać. Nagle ogarnęło mnie
przerażenie. Dzisiaj rodzice znowu czekali na mnie z obiadem!
Zeskoczyłam z łóżka i pobiegłam do telefonu. W słuchawce panowała jednak głucha
cisza. No tak, nie zapłaciłam rachunku. Chwyciłam więc kluczyki od samochodu leżące na
kuchennym stole i pognałam do wyjścia.
ROZDZIAŁ 4
Kiedy parkowałam wóz przy krawężniku, zauważyłam, że matka czeka przed drzwiami
na werandzie. Wymachiwała rękoma i coś krzyczała. Nie słyszałam jej poprzez ryk silnika,
udało mi się jednak odczytać z ruchu warg: „Wyłącz to! Zgaś go!”
– Przepraszam – zawołałam po wyjściu z novej – urwał mi się tłumik.
– Musisz oddać wóz do naprawy. Słychać ten huk z odległości kilkuset metrów. Jeszcze
przez ciebie pani Ciak znów dostanie palpitacji. – Mrużąc oczy, matka obrzuciła samochód
uważnym spojrzeniem. – Sama go tak wymalowałaś?
– Nie. Dorwali się do niego wandale z ulicy Starka.
Delikatnie popchnęłam ją w głąb domu, żeby nie mogła odczytać napisów na drzwiach
novej.
– Rety, jakie ty masz kolana! – przywitała mnie babcia Mazurowa, pochylając się, by
dokładniej obejrzeć moje zadrapania. – W ubiegłym tygodniu w jakimś programie
telewizyjnym, chyba w wieczornym talk-show, zebrali całą gromadę kobiet z podobnymi
siniakami na kolanach. Mówili, że są to typowe odciski dywanowe, ale do dzisiaj nie wiem,
co to może oznaczać.
– Matko Boska! – jęknął ojciec, nawet nie unosząc głowy znad gazety. Nie musiał nic
więcej mówić, wszyscy doskonale rozumieliśmy, o co mu chodzi.
– To nie są odciski dywanowe – poinformowałam babcię. – Potknęłam się na moim
wałku do masowania stóp.
Mogłam sobie pozwolić na takie kłamstewko. Rodzice świetnie pamiętali, że przydarzały
mi się całe serie nieszczęśliwych wypadków.
Dostrzegłam nagle, że stół w jadalni jest zastawiony najlepszym porcelanowym serwisem
rodziców. A to oznaczało, że kogoś oczekują. Szybko policzyłam nakrycia: było ich pięć. Z
oczyma uniesionymi ku niebu odwróciłam się do matki.
– A jednak to zrobiłaś, mamo?
– Co takiego?
W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, potwierdzając moje najgorsze
przeczucia.
– Będziemy mieli gościa – oznajmiła matka. – Znasz go. Zresztą we własnym domu
mogę chyba zaprosić na obiad kogo mi się żywnie podoba?
– To Bernie Kuntz. Rozpoznaję przez okno jego sylwetkę.
Mama zadarła nieco głowę i oparła dłonie na biodrach.
– I co z tego? Masz coś przeciwko Berniemu Kuntzowi?
– Zacznijmy od tego, że... jest mężczyzną.
– W porządku. Świetnie wiem, że masz przykre doświadczenia, ale to nie znaczy, iż
resztę życia powinnaś spędzić w samotności. Pomyśl o swojej siostrze, Valerie. Od dwunastu
lat jest szczęśliwą żoną, ma dwie wspaniałe córeczki.
– Nic z tego. Wychodzę. Przemknę się tylnymi drzwiami na podwórko.
– Upiekłam drożdżową babkę z brzoskwiniami – odparła mama. – Jeśli teraz wyjdziesz,
nie będziesz miała okazji jej spróbować, a nie zamierzam zostawiać kawałka dla ciebie.
Mama potrafiła się chwytać każdego argumentu, jeśli tylko uważała, że sprawa jest tego
warta. Świetnie wiedziała, iż przepadam zajej drożdżowym ciastem z brzoskwiniami. To
cecha rodzinna, wszyscy Plumowie gotowi są cierpieć katusze, byle tylko nie ominął ich
wyśmienity deser.
Babcia Mazurowa uchyliła drzwi wejściowe.
– Kto tam?
– To ja, Bernie Kuntz.
– A czego tu chcesz?
Dostrzegłam przez szczelinę Berniego, miał zasępioną minę i nerwowo kołysał się na
piętach.
– Zostałem zaproszony na obiad – oznajmił nieśmiało.
Ale babcia Mazurowa ciągle nie wpuszczała go do środka.
– Helen! – zawołała przez ramię. – Przyszedł jakiś młodzieniec i twierdzi, że jest
zaproszony na obiad. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? Ubrałabym się lepiej. Przecież nie
mogę przyjmować mężczyzn w takim stroju.
Poznałam Berniego, kiedy mieliśmy po pięć lat. Chodziliśmy razem do szkoły. W trzech
pierwszych klasach siadaliśmy przy jednym stole w szkolnej stołówce, toteż zawsze będzie
mi się kojarzył z kanapkami z razowego chleba z masłem orzechowym i dżemem. Straciliśmy
kontakt po ukończeniu podstawówki. Słyszałam, że zrobił maturę, ale zrezygnował ze
studiów i teraz pomagał ojcu prowadzić sklep z artykułami gospodarstwa domowego.
Był średniego wzrostu i średniej budowy ciała, o lekko zaokrąglonych, jakby dziecięcych
rysach. Odniosłam wrażenie, że ani trochę się nie zmienił od ostatniej klasy podstawówki.
Był ubrany nienagannie, poczynając od Wypucowanych do połysku pantofli, poprzez
zaprasowane w kant spodnie PO wyszczotkowaną sportową marynarkę. Mimo to chyba nadal
borykał się z różnymi drobnymi elementami garderoby, ponieważ nawet teraz metalowy
uchwyt suwaka przy rozporku wystawał spod brzegu materiału, tworząc zgrzytliwy dysonans.
Zajęliśmy miejsca przy stole i zaczęliśmy nakładać sobie porcje.
– Bernie sprzedaje różne urządzenia elektryczne – oznajmiła mama, podając mi salaterkę
z surówką z czerwonej kapusty. – Całkiem nieźle mu się powodzi. Jeździ pontiakiem
bonneville.
– No, no, bonneville... – mruknęła babcia Mazurowa. – Aż trudno sobie wyobrazić.
Ojciec pochylał się nisko nad swoją porcją pieczonego kurczaka. On przez całe życie
dopingował miejscową drużynę Metsów, nosił tanią bawełnianą bieliznę i jeździł buickiem.
Miał swoje niewzruszone zasady, nie należał do ludzi, którzy by się podniecali karierą
podrzędnego handlarza paradującego ekskluzywnym pontiakiem.
Bernie popatrzył na mnie.
– A czym ty się teraz zajmujesz?
Zaczęłam grzebać widelcem w talerzu. Miałam za sobą niezbyt udany dzień i na tym tle
chwalenie się rolą prywatnego agenta dochodzeniowego uznałam za zbędną bufonadę.
– Pracuję na zlecenia firm ubezpieczeniowych – odparłam wymijająco.
– I co robisz? Sprawdzasz zasadność wniosków o odszkodowania?
– Raczej ściągam należności.
– Też coś! Stephanie jest łowcą nagród! – oświadczyła donośnie babcia. – Ściga
przestępców! Tak samo, jak na filmach w telewizji. Ma rewolwer i kajdanki. – Odchyliła się
w bok i wskazała moją skórzaną torbę leżącą na kanapie. – Widzisz? Nosi przy sobie cały
potrzebny sprzęt. – Po chwili namysłu otworzyła torbę, wyjęła z niej kajdanki, przywoływacz
i paczkę podpasek, po czym ułożyła to wszystko na stole. Wreszcie powiedziała z dumą: – A
oto i rewolwer! Czyż nie jest piękny?
Musiałam przyznać, że faktycznie robi wrażenie. Był błyszczący, z oksydowanej stali, a
kolbę miał wykładaną grubo nacinanymi kawałkami drewna – pięciostrzałowy Smith &
Wesson, specjalny model 60, kalibru 9,65 mm. Lekki, poręczny i łatwy w użyciu, jak
zachwalał go „Leśnik”. W dodatku dużo tańszy od najprostszej broni półautomatycznej,
chociaż dla mnie wydatek 400 dolarów i tak był kolosalny.
– Wielkie nieba! – zawołała mama. – Natychmiast go odłóż! Niech ktoś jej zabierze ten
rewolwer, zanim zdąży zrobić sobie krzywdę.
Trudno było nie zauważyć, że w otwartym bębenku nie ma ani jednego naboju.
Faktycznie mało się znam na broni palnej, wiem jednak, że trudno sobie zrobić krzywdę nie
nabitym rewolwerem.
– Nie jest nabity – powiedziałam. – Wyjęłam wszystkie naboje.
Babcia Mazurowa chwyciła kolbę oburącz i położyła palec na spuście. Zmrużyła jedno
oko i wymierzyła w szafę stojącą w rogu pokoju.
– Pif! Paf! – zawołała.
Ojciec z namaszczeniem skrapiał sobie sałatę oliwą, jakby w ogóle go nie obchodziło, co
się dzieje przy stole.
– Nie baw się rewolwerem przy stole! – rzekła surowo mama. – Poza tym obiad stygnie.
Nie chciałabym go odgrzewać specjalnie dla ciebie.
– A po co ci rewolwer, jeśli w bębenku nie ma kul? – zwróciła się do mnie babcia. – Jak
chcesz ścigać morderców, nosząc przy sobie nie nabitą broń?
Bernie obserwował całą tę scenę z rozdziawionymi ustami.
– Morderców? – zająknął się nagle.
– Stephanie jest właśnie na tropie Joego Morelliego – oznajmiła z dumą babcia. – To
morderca, który wyszedł za kaucją i nie stawił się na wezwanie w sądzie. Strzelił Ziggy’emu
Kuleszy prosto między oczy.
– Znałem Ziggy’ego – odparł Bernie. – W ubiegłym roku kupił u rnnie wielki kolorowy
telewizor. Takie odbiorniki źle się sprzedają, są zbyt drogie.
– Kupował u ciebie coś jeszcze? – spytałam z zainteresowaniem. – Zaglądał ostatnio do
sklepu?
– Nie. Ale widywałem go wychodzącego ze sklepu mięsnego Sala po przeciwnej stronie
ulicy. Zazwyczaj był w dobrym nastroju, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego
większych zmartwień.
Nikt nie zwracał większej uwagi na babcię Mazurową, która bez przerwy coś majstrowała
przy rewolwerze, to opuszczała go na kolana, to znów unosiła i mierzyła do takiego czy
innego mebla. Uzmysłowiłam sobie nagle, że miałam w torbie również paczkę nabojów.
Ciarki przeszły mi po grzbiecie.
– Babciu, chyba nie naładowałaś broni, prawda?
– Oczywiście, że naładowałam – odparła. – Ale zostawiłam jedno puste miejsce, jak na
filmie. Specjalnie po to, żeby nikogo nie postrzelić przez przypadek.
Obróciła rewolwer lufą do dołu i otworzyła bębenek, demonstrując brak jednego naboju.
Energicznie zatrzasnęła bębenek z powrotem i w tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk,
a z lufy bluznął jęzor ognia. Pieczony kurczak na jej talerzu podskoczył wysoko w powietrze.
– Matko Przenajświętsza! – zawołała mama, podrywając się na nogi i przewracając
krzesło.
– O rety! – mruknęła babcia. – Chyba zostawiłam puste nie to miejsce, co potrzeba. –
Pochyliła się nisko nad stołem, aby ocenić zniszczenia, po czym oznajmiła z dumą: – I tak
nieźle, jak na pierwszy kontakt z bronią. Trafiłam tego skubane prosto w kuper.
Ojciec zastygł nad talerzem. Palce tak silnie zaciskał na sztućcach, że aż mu pobielały
kostki, a twarz z wolna przybierała kolor czerwonej porzeczki.
Pospiesznie okrążyłam stół i ostrożnie wyjęłam rewolwer z dłoni babci Mazurowej.
Otworzyłam bębenek, wysypałam naboje i wrzuciłam je do torebki.
– Tylko popatrz, co narobiłaś! – rzekła karcącym tonem matka. – Stłukłaś talerz od
wizytowej zastawy. I czym ja go teraz zastąpię?
Kiedy odsunęła na bok kawałki porcelany, wszyscy w milczeniu zapatrzyliśmy się na
idealnie okrągłą dziurę w obrusie oraz pocisk tkwiący głęboko w blacie mahoniowego stołu.
Pierwsza oprzytomniała babcia Mazurowa.
– Jak sobie postrzelałam, to od razu nabrałam apetytu – powiedziała. – Czy ktoś mógłby
mi podać ziemniaki?
Mimo moich obaw to popołudnie w towarzystwie Berniego Kuntza okazało się nawet
udane. Na szczęście nie narobił w gacie, kiedy babcia odstrzeliła kuper swojej porcji
pieczonego kurczaka, i zdołał dzielnie przetrwać dwie dokładki specjalności mojej mamy,
znienawidzonej przeze mnie duszonej brukselki. Zachowywał się też nadzwyczaj uprzejmie,
chociaż już od początku musiał zdać sobie sprawę, że nie zaciągnie mnie dzisiaj do łóżka, a
cała moja rodzinka robi wrażenie stukniętej. Domyślałam się, iż powodem owej uprzejmości
jest to, że z urządzeń domowych pozostała mi jedynie lodówka. No cóż, randki są dobre do
umilenia sobie kilku godzin po pracy, ale tylko zdobywanie kolejnych klientów pozwala
spędzać urlopy na Hawajach. Tworzyliśmy idealną parę: on miał do sprzedania taki towar,
jaki ja chciałam kupić, a zachęcał mnie jeszcze możliwością uzyskania 10-procentowego
rabatu. Jakby w nagrodę za poświęcenie mu całego popołudnia zdradził mi też cenną
informację, że Ziggy Kulesza kupował mięso i wędliny u Sala Bochy, bardziej znanego z
działalności bukmacherskiej niż umiejętności porcjowania rąbanki.
Zanotowałam ten fakt w pamięci. Na razie wydawał się bez znaczenia, ale nigdy nie
wiadomo, jakie informacje mogą się okazać potrzebne w przyszłości.
Wieczorem usiadłam ze szklanką mrożonej herbaty przy stole w kuchni i zaczęłam po raz
kolejny przeglądać dokumenty sprawy Morelliego, próbując ułożyć jakiś plan działania.
Przygotowałam dla Rexa miseczkę prażonej kukurydzy, postawiłam ją przed sobą na stole i
wpuściłam chomika do środka. Z przyjemnością obserwowałam, jak z błyszczącymi ślepkami
i poruszającymi się bezustannie wąsami upycha sobie te przysmaki w workach policzkowych.
– I co ty o tym myślisz, Rex? – zagadnęłam. – Sądzisz, że kiedykolwiek zdołam schwytać
Morelliego?
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Zarówno Rex jak i ja
znieruchomieliśmy, włączając swoje wewnętrzne radary. Nikogo nie oczekiwałam.
Większość moich sąsiadów stanowili emeryci, z nikim nie utrzymywałam bliższych
kontaktów. Nie wyobrażałam sobie, kto mógłby mnie odwiedzić o wpół do dziesiątej
wieczorem. Najwyżej pani Becker, która mieszkała nade mną i czasem myliły jej się piętra.
Pukanie rozległo się ponownie. Znowu równocześnie z Rexem obróciliśmy głowy w
kierunku wejścia. Mieszkanie było wyposażone w stalowe drzwi antywłamaniowe,
zaopatrzone w wizjer, podwójną zasuwę oraz gruby łańcuch. W czasie upałów zostawiałam
wszystkie okna szeroko otwarte, tak w dzień, jak i w nocy. Ale drzwi zawsze starannie
zamykałam. Wydawało mi się, że sam Hannibal z kawalkadą słoni nie zdołałby ich
sforsować. Za to przez otwarte okno mógłby się tu dostać każdy głupi, który by potrafił wejść
na piętro po drabince pożarowej.
Pospiesznie nakryłam miseczkę drucianą siatką do smażenia frytek, żeby Rex nie mógł
mi uciec. Podeszłam już do drzwi i sięgnęłam do klamki, kiedy pukanie nagle ustało.
Zbliżyłam oko do wizjera, lecz nie zdołałam niczego dostrzec. Widocznie ktoś z tamtej strony
zasłonił go palcem. Nie był to dobry znak.
– Kto tam? – zapytałam.
Zza drzwi doleciał czyjś chrapliwy chichot. Aż cofnęłam się o krok. Śmiech umilkł za
moment i rozległo się wypowiedziane cicho moje imię:
– Stephanie.
Natychmiast rozpoznałam melodyjny, ciepły głos Ramireza.
– Przyszedłem, żeby się z tobą zabawić, Stephanie – rzekł śpiewnie. – Jesteś na to
przygotowana?
Nogi się pode mną ugięły, a ukłucie strachu sprawiło, że na krótko wstrzymałam oddech.
– Proszę odejść albo zadzwonię na policję!
– Donikąd nie zadzwonisz, suko! Masz nieczynny telefon. Przez całe popołudnie
próbowałem się z tobą połączyć.
Moi rodzice nigdy nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak bardzo pragnę być niezależna.
Według nich życie w samotności musiało się wiązać z nieustannym strachem. W tym
względzie nie pomagały żadne moje tłumaczenia. W rzeczywistości zaś naprawdę rzadko
ogarniał mnie strach, a najczęściej wtedy, gdy natykałam się na jakieś ruchliwe, szybko
biegające, wielonogie zwierzątka. Wyznawałam zasadę, że dobry pająk to martwy pająk, a
prawa kobiet nie będą warte funta kłaków, jeśli zabronią mi zwrócić się do mężczyzny z
prośbą o uśmiercenie takiego czy innego robala. Ani trochę nie przerażała mnie perspektywa
wdarcia się do mieszkania przez otwarte okno jakiejś grupy rozwydrzonych skinów. Zbyt
dobrze wiedziałam, że podobne bandy operują niemal wyłącznie w rejonach sąsiadujących z
dworcami kolejowymi. W tej okolicy napady i kradzieże samochodów zdarzały się naprawdę
rzadko, a jeszcze nie słyszałam o żadnych ofiarach śmiertelnych.
Aż do tej pory prawdziwe przerażenie ogarniało mnie wyłącznie w tych nielicznych
sytuacjach, kiedy budziłam się w środku nocy, zlana potem, przestraszona możliwością
inwazji wyśnionych koszmarów: czarownic, upiorów, nietoperzy wampirów czy innych
urojonych stworzeń. Uwięziona przez twory własnej wyobraźni leżałam wtedy w łóżku,
niemal bojąc się zaczerpnąć oddechu, i czekałam, aż wszystko przeminie. W takich chwilach
przyznawałam w duchu, iż dobrze by było mieć kogoś przy sobie, choć z drugiej strony jak
inny śmiertelnik mógłby mi pomóc w zmaganiach z koszmarami, zakładając, rzecz jasna, że
nie chodzi o Billa Murraya? Na szczęście jeszcze żaden z tych upiorów nie ukręcił mi głowy i
nie przeciął mnie na pół promieniem lasera, nie przeżyłam też wizyty Elvisa Presleya. A
najbliżej mistycznego oddzielenia ducha od ciała byłam przed czternastoma laty, kiedy to Joe
Morelli przygniatał mnie swym ciężarem do posadzki i zasypywał pocałunkami za gablotą
pełną ekierek polewanych czekoladą. Zza drzwi ponownie doleciał głos Ramireza:
– Nie lubię zostawiać nie dokończonych spraw z kobietami, Stephanie, Nie znoszę też
kobiet, które uciekają przed mistrzem bokserskim.
Nacisnął klamkę, a mnie serce skoczyło do gardła. Drzwi były jednak zamknięte na
zasuwę, toteż moje tętno szybko wróciło do rytmu przedzawałowego.
Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie po
prostu zignorować łobuza. Nie miałam ochoty być zamieszana w strzelaninę. Ale nie
chciałam też, by sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Starannie pozamykałam okna
saloniku i dokładnie zaciągnęłam zasłony. Poszłam następnie do sypialni i przez chwilę się
zastanawiałam, czy nie zbiec po drabince pożarowej i nie poszukać czyjejś pomocy. Byłoby
jednak głupotą doszukiwać się w wizycie Ramireza większego zagrożenia, niż przedstawiała
ona w rzeczywistości. Wmawiałam sobie, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Nerwowo
rozejrzałam się po sypialni. Naprawdę nic się nie stało... jeśli pominąć to, że do moich drzwi
dobija się ważący 120 kilogramów olbrzym, zboczeniec o kryminalnej przeszłości. Aż
zakryłam sobie usta dłonią, chcąc powstrzymać mimowolny okrzyk przerażenia. Tylko bez
paniki, skarciłam się w myślach. Na pewno za parę chwil ciekawscy sąsiedzi zaczną
wyglądać na korytarz i spłoszą Ramireza. Wyjęłam rewolwer z torebki i po raz drugi
podeszłam do drzwi wejściowych. Nikt już nie zasłaniał palcem wizjera, przez który roztaczał
się widok na pusty korytarz. Przyłożyłam ucho do drzwi i wstrzymałam oddech, ale na
zewnątrz panowała cisza. Starannie założyłam łańcuch zabezpieczający, odsunęłam rygle
zasuwy, uchyliłam drzwi i zerknęłam na korytarz. Nie dostrzegłam nigdzie Ramireza. Po paru
sekundach zdjęłam łańcuch, otworzyłam drzwi i śmielej wyjrzałam na klatkę. Panowała tu
cisza i spokój. Bokser musiał już sobie pójść.
Zwróciłam uwagę, że po zewnętrznej stronie drzwi spływają krople jakiejś gęstej, białej
cieczy. Prawie na pewno nie była to ślina. Zrobiło mi się niedobrze. Pospiesznie zamknęłam
drzwi, zasunęłam rygle i założyłam łańcuch. Wspaniale, pomyślałam. Pracuję dopiero dwa
dni w tym fachu, a już trafiłam na pomyleńca, który uwalał mi spermą drzwi do mieszkania.
Podobne rzeczy nigdy mi się nie zdarzały, dopóki pracowałam dla E.E. Martina. Tylko raz
jakiś wariat na ulicy obsikał mi buty. Kilkakrotnie spotykałam też w metrze zboczeńców
spuszczających na mój widok spodnie, ale takich rzeczy mogłam się spodziewać, pracując w
Newark. Nauczyłam się przyjmować je z obojętnością. Lecz zatarg z Ramirezem to było
zupełnie co innego. Ten facet mnie przerażał.
Aż podskoczyłam w miejscu, kiedy nade mną rozległ się stukot otwieranego okna.
Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to pani Delgado wypuszcza na noc swego kota.
Trzeba było wziąć się w garść. Musiałam za wszelką cenę szybko zapomnieć o Ramirezie,
toteż zaczęłam w myślach wyliczać przedmioty, które dałoby się jeszcze sprzedać, żeby
opłacić zaległe rachunki telefoniczne. Niewiele mi tego zostało. Walkman, żelazko, kolczyki
z perłami będące prezentem ślubnym, zegar kuchenny o kształcie pieczonego kurczaka,
oprawiony w ramę plakat Ansela Adamsa i dwie stojące lampy z sypialni. Miałam nadzieję,
że to wystarczy na uregulowanie długu. Nie chciałam po raz drugi znaleźć się w takiej
sytuacji, kiedy nawet nie będę mogła zadzwonić na policję.
Wsadziłam Rexa z powrotem do klatki, wymyłam zęby, przebrałam się w nocną koszulę i
wsunęłam pod kołdrę, zostawiwszy zapalone wszystkie światła w mieszkaniu.
Następnego ranka zaraz po wyjściu z pościeli podbiegłam do drzwi i spojrzałam przez
wizjer. Na korytarzu wszystko wyglądało tak jak zwykle. Uspokojona, wzięłam prysznic i
ubrałam się. Po całonocnej bieganinie w swoim kółku Rex spał jak zabity w puszce po zupie.
Nalałam mu świeżej wody i wsypałam do miseczki garść tego paskudnego pokarmu. Miałam
straszną ochotę na filiżankę kawy, ale jak na złość nie było w domu ani szczypty kawy.
Podkradłam się do okna w saloniku i ostrożnie wyjrzałam na parking, a kiedy i tam nie
zauważyłam Ramireza, wróciłam do wyjścia i jeszcze raz uważnie zlustrowałam przez wizjer
korytarz. Dopiero wtedy odsunęłam rygle i uchyliłam drzwi na całą długość łańcucha.
Pociągnęłam nosem, lecz nie wyczułam ostrej woni potu boksera, toteż zamknęłam drzwi,
zdjęłam łańcuch i śmielej wyjrzałam na zewnątrz, zaciskając palce na kolbie rewolweru. W
korytarzu nikogo nie było. Zrobiłam parę kroków w stronę schodów i aż podskoczyłam w
miejscu, kiedy rozległ się dzwonek windy. Omal nie zastrzeliłam pani Moyer. Przeprosiłam ją
serdecznie, wmawiając, że mój rewolwer to zwykła zabawka. Później zaś pospiesznie
zniosłam pierwszą porcję rzeczy po schodach i wrzuciłam do bagażnika samochodu.
Zanim Emilio otworzył swój sklepik, głód kofeiny stał się nie do wytrzymania.
Zastanawiałam się jeszcze nad pamiątkowymi kolczykami, doszłam jednak do wniosku, że są
one sporo warte. Zresztą nie byłam do nich aż tak bardzo przywiązana, a w chwili obecnej
miałam ważniejsze sprawy na głowie: musiałam zebrać tyle gotówki, żeby starczyło na
pojemnik z gazem, opłacenie zaległego rachunku telefonicznego, a także na drozdżowkę z
dużą porcją czarnej kawy.
Poświęciłam aż pięć minut na to, aby głęboko utrwalić w pamięci to iście królewskie
śniadanie, i pojechałam do urzędu telekomunikacji. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła
na skrzyżowaniu, jakichś dwóch chłopaków, którzy stanęli obok w półciężarówce, zaczęło
robić sobie ze mnie drwiny. Domyśliłam się po ich gestach, że nadzwyczaj przypadły im do
gustu napisy i rysunki na karoserii mojej novej. Na szczęście ryk silnika zagłuszał ich
docinki. Wszystko ma swoje złe i dobre strony.
Dopiero po chwili spostrzegłam, że budynki wokół mnie znikają w dziwnej, szybko
gęstniejącej mgle. Rozejrzałam się pospiesznie. No tak, mniej więcej z tego miejsca, gdzie
powinna się znajdować rura wydechowa auta, buchał teraz czarny, gryzący dym. Bez namysłu
huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą, łudząc się nadzieją, że po raz kolejny ożywię
wskaźniki do działania. I faktycznie, czerwona lampka sygnalizacji poziomu oleju zamigotała
krótko. Dotoczyłam się jakoś do pobliskiej stacji benzynowej, kupiłam butelkę oleju, wlałam
go do miski, lecz okazało się, że nadal jest go za mało. Musiałam więc dokupić drugą butelkę.
Dotarłam wreszcie do urzędu telekomunikacji. Tu przekonałam się dobitnie, że
wyrównanie zaległości płatniczych i ponowne włączenie aparatu do sieci jest równie proste,
co zdobycie złotej karty kredytowej. Musiałam naprędce wymyślić bajeczkę, że mieszkam z
niewidomą, sparaliżowaną babcią, która przeszła już jeden zawał i dostęp do telefonu to dla
niej sprawa życia i śmierci. Nie sądzę, żeby na urzędniczce wywarło to większe wrażenie,
może raczej ją rozbawiło, w każdym razie uzyskałam obietnicę, że jeszcze tego popołudnia
ktoś zechce wcisnąć odpowiedni guzik. Kamień spadł mi z serca. Gdyby Ramirez znów się
pojawił, mogłabym przynajmniej wezwać policję. W następnej kolejności pojechałam po
ćwierćlitrowy pojemnik z gazem obezwładniającym. Skoro niezbyt sobie radziłam z bronią,
chciałam zaopatrzyć się w zastępczy środek obronny. W posługiwaniu się aerozolem nie
powinnam mieć żadnych kłopotów.
Jeszcze przed sklepem z bronią czerwona lampka na desce rozdzielczej ponownie zaczęła
migotać. Spod wozu nie wydobywał się jednak dym, pomyślałam więc, że wskaźnik poziomu
oleju się zaciął. Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi, tym bardziej, że nie zamierzałam
więcej wydawać ani grosza na olej. Na razie samochód musiał się bez niego obejść. Jeśli uda
mi się zdobyć dziesięć tysięcy dolarów nagrody, wtedy nawet cały wóz będę mogła wykąpać
w oleju. A potem zepchnę go z pierwszego lepszego mostu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze
wyobrażałam sobie sprzedawców broni jako zarośniętych olbrzymów, noszących czapeczki
baseballowe i mających kumpli w gangach motocyklistów. W mojej wyobraźni musieli też
nosić takie przezwiska, jak „Bubba” albo „Billy Bob”. Ale w tym sklepie za ladą stała kobieta
o imieniu Sunny, czterdziestolatka o skórze opalonej na kolor najlepszego gatunku tytoniu,
włosach ufarbowanych fantazyjnie na kanarkowożółto i głosie zdradzającym, że wypala co
najmniej dwie paczki papierosów dziennie. W uszach nosiła kolczyki wielkości młyńskich
kół, była ubrana w niewiarygodnie obcisłe dżinsy, a na paznokciach miała wymalowane
miniaturowe palmy kokosowe.
– Ładna rzecz – powiedziałam, przyglądając się jej dłoniom.
– Maura z „Pałacu Fryzur” specjalizuje się w takich rysuneczkach. Manicure robi po
mistrzowsku, a depilację woskiem potrafi wykonać tak, że ma się skórę gładkąjak kula
bilardowa.
– Będę musiała skorzystać z jej usług.
– Proszę pytać o Maurę i powiedzieć, że przysłała panią Sunny. A czym mogę dzisiaj
służyć? Czyżby wystrzelała już pani ostatnią paczkę nabojów?
– Nie, chciałam kupić pojemnik z gazem.
– Jaki to ma być gaz?
– To jest ich kilka rodzajów?
– Ależ oczywiście. Dysponujemy całą gamą podobnych wyrobów. – Sięgnęła do stojącej
z tyłu szafy i wyjęła z niej kilka puszek z kolorowymi naklejkami. – To oryginalny produkt
firmy „Mace”, a to łzawiąca mieszanka pieprzowa, najmniej szkodliwa, używana coraz
częściej, nawet przez policję. Mamy też znacznie skuteczniejszy środek chemiczny, gaz o
nazwie „Pewna Ochrona”. Najdalej w ciągu sześciu sekund powali nawet
stupięćdziesięciokilogramowego napastnika. Oddziałuje na system nerwowy. Wystarczy, aby
jedna kropla padła na skórę, i człowiek pada bez czucia. Nieważne, czy jest po alkoholu, czy
pod wpływem narkotyków. Wystarczy jedna mała kropla.
– To brzmi dość groźnie.
– Wolałabym nie sprawdzać, czy tak jest w rzeczywistości.
– Czy może spowodować śmierć? Zostawia jakieś trwałe ślady?
– Jedynym trwałym śladem jest wyraźna luka w pamięci napastnika. Oczywiście, w
pierwszej chwili występuje paraliż mięśni, ale kiedy działanie gazu przeminie, pozostaje
wyłącznie dotkliwy ból głowy i najwyżej kupa wymiocin do sprzątnięcia.
– Trudna decyzja. A gdybym przez nieuwagę siebie również opryskała tym gazem?
Sunny skrzywiła się boleśnie.
– To podstawowa rzecz, której należy unikać z wszystkimi tego rodzaju środkami.
– Czasem może być trudno.
– Wcale nie. Trzeba tylko chwycić pojemnik w ten sposób i położyć palec... Zresztą
powinna pani mieć już w tym jakąś wprawę. – Po przyjacielsku poklepała moją dłoń. – Na
pani miejscu wybrałabym właśnie „Pewną Ochronę”.
Ani trochę nie byłam pewna, czy mam w tym jakąkolwiek wprawę. Czułam się jak
idiotka. Wielokrotnie protestowałam przeciwko gromadzeniu arsenałów broni chemicznej, a
teraz zamierzałam kupić gaz paraliżujący od kobiety, która depilowała sobie skórę woskiem.
– Mamy kilka rozmiarów pojemników z tym środkiem – zachwalała Sunny. – Sama
noszę przy sobie najmniejszy z nich, siedemnastogramowy, wykonany w postaci breloczka do
kluczy. Ponieważ jest taki mały, został wyposażony w specjalny przycisk spustowy.
Producent dołącza do niego także ładne skórzane etui, do wyboru w jednym z trzech kolorów.
– Rety. W trzech kolorach...
– Zresztą proszę go wypróbować – zachęcała dalej. – Przekona się pani, jakie to łatwe.
Wyszłam przed sklep, wyciągnęłam rękę daleko przed siebie i delikatnie nacisnęłam
błyszczący języczek. Nagły podmuch wiatru zmusił mnie do natychmiastowego odwrotu.
– No tak, trzeba również uważać na wiatr – ostrzegła Sunny. – Lepiej niech pani teraz
wyjdzie tylnymi drzwiami, przez strzelnicę na zapleczu.
Skwapliwie usłuchałam tej rady, a gdy znalazłam się z powrotem na ulicy, biegiem
wskoczyłam do novej i zatrzasnęłam drzwi, zanim choć jedna kropelka „Pewnej Ochrony”
zdąży zaatakować mój system nerwowy. Wsunęłam kluczyki do stacyjki, ale nie mogłam
opanować drżenia palców. Ciążyła mi świadomość, że przymocowany do nich na łańcuszku
kołysze się między moimi kolanami pojemniczek zawierający gaz sprężony pod ciśnieniem
prawie 10 atmosfer, co w mojej wyobraźni równało się swoistej bombie chemicznej. Silnik
zapalił od razu, ale czerwona lampka znowu zamigotała, jakby znacznie jaśniej. Mam to
gdzieś, pomyślałam; zaryzykuję. Na liście moich najważniejszych obecnie problemów olej do
samochodu figurował daleko poza pierwszą dziesiątką.
Włączyłam się do ruchu, usilnie powstrzymując się od sprawdzenia we wstecznym
lusterku, czy nie wlokę za sobą chmury dymu. Carmen mieszkała zaledwie kilkaset metrów
na wschód od ulicy Starka. Nie była to najbezpieczniejsza okolica, ale znałam też znacznie
gorsze. Pod wskazanym adresem stał budynek z żółtej cegły, na gwałt domagający się
gruntownego czyszczenia. Cztery piętra; bez windy. Na dole niewielki hol wyłożony terakotą.
Sanchez mieszkała na pierwszym piętrze. Drzwi nadal były zaklejone policyjnymi plombami.
Na tym samym piętrze znajdowały się dwa inne, lokale. Zadzwoniłam do pierwszych drzwi,
ale nikt nie odpowiedział. Drugie otworzyła pani Santiago, kobieta około pięćdziesiątki,
mówiąca z silnym hiszpańskim akcentem. Na biodrze trzymała niemowlę. Czarne gęste włosy
nosiła gładko zaczesane do tyłu. Była ubrana w błękitny bawełniany dres, na nogach miała
obszywane futerkiem ciepłe kapcie. Gdzieś z głębi mrocznego mieszkania dolatywał głos
spikera z włączonego telewizora. Ponad jej ramieniem dostrzegłam dwie czarne główki
starszych dzieci. Przedstawiłam się i wręczyłam kobiecie swoją wizytówkę.
– Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać do wcześniejszych zeznań. Ta Carmen
mieszkała tu od niedawna, nikt jej za dobrze nie znał. Zachowywała się spokojnie,
przyzwoicie.
– Nie widziała jej pani od czasu tamtego zabójstwa?
– Nie.
– I nie domyśla się pani, gdzie ona może być? U przyjaciół? Może znajomych?
– Nie znałam jej. Nikt jej nie znał. Od policji się dowiedziałam, że pracowała w barze... w
„Zakątku” przy ulicy Starka. Może tam czegoś się pani o niej dowie.
– Czy była pani w domu, kiedy zdarzył się ten wypadek?
– Tak. Pamiętam, że mimo późnej pory u Carmen telewizor grał wyjątkowo głośno, jak
nigdy przedtem. Potem usłyszałam, że ktoś się dobija do jej drzwi. Nie znałam tego
mężczyzny, dopiero później wyszło na jaw, że to policjant. Prawdopodobnie dobijał się tak
głośno, ponieważ nikt nie słyszał pukania przez ten ryk telewizora. Wreszcie padły strzały.
Wtedy zadzwoniłam na policję. Kiedy odłożyłam słuchawkę i podeszłam do drzwi,
usłyszałam gwar głosów i jakieś zamieszanie na korytarzu. Wyjrzałam więc...
– I co?
– Był tam John Kuzack i jeszcze paru sąsiadów. Wie pani, my tu utrzymujemy ze sobą
dość bliskie kontakty. Nie należymy do takich, co to udają, że nic nie słyszą i o niczym nie
wiedzą. Może właśnie dlatego nie mieszkają tu żadni narkomani. Nigdy przedtem nie
zdarzyło się w naszym bloku coś podobnego. Kiedy więc wyjrzałam, John stał nad
nieruchomym ciałem tego policjanta. On także wówczas nie wiedział, że to policjant.
Zauważył tylko, że ktoś leży martwy w progu mieszkania Carmen, a ten facet stoi z
rewolwerem w dłoni, szybko więc przejął sprawy w swoje ręce.
– I co potem?
– Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. W korytarzu było strasznie dużo ludzi.
– Widziała pani wśród nich Carmen?
– Nie. Ale panował nielichy tłok. Rozumie pani, wszyscy sąsiedzi chcieli zobaczyć, co się
stało. Parę osób próbowało ratować postrzelonego, ale na nic to się zdało. Był już martwy.
– Według państwa zeznań w mieszkaniu Carmen przebywało w tym czasie dwóch
mężczyzn. Czy widziała pani tego drugiego człowieka?
– Tylko przez chwilę. Nigdy przedtem go nie widywałam. Chudy, kościsty, o czarnych
włosach i ciemnej cerze, koło trzydziestki. Miał zdeformowaną twarz, nos całkiem
spłaszczony, jakby dostał silny cios patelnią. Właśnie z tego powodu go zapamiętałam.
– I co się z nim stało?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Chyba po prostu wyszedł, tak jak Carmen.
– W takim razie spróbuję porozmawiać z Johnem Kuzackiem.
– Mieszka pod 4B. Powinien być teraz w domu, właśnie szuka sobie nowej pracy.
Podziękowałam pani Santiago i powoli ruszyłam na drugie piętro, zachodząc w głowę,
jak wygląda mężczyzna, który jednym ciosem zdołał ogłuszyć Joego Morelliego. Zapukałam
do drzwi oznaczonych numerem 4B, ale nikt nie odpowiedział. Zapukałam po raz drugi,
mocniej, aż zabolały mnie kostki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i w jednej chwili
uzyskałam odpowiedź na swoje pytanie: „Cóż to za mężczyzna?” John Kuzack musiał mieć
ze 195 centymetrów wzrostu i ważył jakieś 110 kilogramów. Długie siwiejące włosy nosił
zebrane z tyłu w mały kucyk, a pośrodku czoła miał wytatuowaną maleńką kołatkę. W
jednym ręku trzymał gazetę z programem telewizyjnym, w drugim zaś puszkę piwa. W jego
mieszkaniu unosiła się intensywna woń kwaśnego potu. Pewnie weteran z Wietnamu,
przemknęło mi przez myśl, komandos.
– John Kuzack?
Zmierzył mnie zaciekawionym spojrzeniem.
– Tak. O co chodzi?
– Prowadzę poszukiwania Joego Morelliego. Czy mógłby mi pan odpowiedzieć na parę
pytań dotyczących Carmen Sanchez?
– Jest pani z policji?
– Nie, pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył kaucję za Morelliego.
– No cóż, niezbyt dobrze znałem Carmen Sanchez – mruknął. – Widywałem ją od czasu
do czasu, mówiliśmy sobie „dzień dobry” i to wszystko. Sprawiała wrażenie dosyć
sympatycznej. Tamtego dnia wracałem właśnie do domu, kiedy na schodach usłyszałem
strzały.
– Pani Santiago z pierwszego piętra powiedziała mi, że to pan ogłuszył zabójcę.
– Owszem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest policjantem. Widziałem tylko
człowieka, który stał w otwartych drzwiach mieszkania, z dymiącym rewolwerem w dłoni.
Zaraz zbiegli się sąsiedzi, a on stanowczym tonem rozkazał wszystkim się cofnąć. Uznałem,
że trzeba wkroczyć do akcji, i walnąłem go w łeb opakowaniem sześciu butelek piwa, które
trzymałem w ręku.
Omal nie wybuchnęłam gromkim śmiechem. W raporcie policyjnym zapisano, że Morelli
został ogłuszony tępym narzędziem, nigdzie nie wzmiankowano, że chodziło o opakowanie
sześciu butelek piwa.
– Zachował się pan bardzo odważnie.
Kuzack uśmiechnął się szeroko.
– Skąd! Odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu nie cierpię, jak mi się rozkazuje.
– A nie wie pan, co się stało z Carmen?
– Nie. Prawdopodobnie wymknęła się jakoś w tym zamieszaniu.
– I nie widział jej pan od tamtego czasu?
– Nie.
– A co z tym drugim mężczyzną, który przebywał w mieszkaniu? Pani Santiago zeznała,
że miał całkiem spłaszczony nos...
– Owszem, ja też go widziałem przez chwilę, ale nic więcej nie umiem powiedzieć.
– Czy rozpoznałby pan tego człowieka?
– Chyba tak.
– Jak pan sądzi, czy jeszcze ktoś z mieszkańców widział tego świadka i mógłby coś o nim
powiedzieć?
– Jak pamiętam, to chyba tylko Edleman zdążył mu się lepiej przyjrzeć.
– Gdzie on mieszka?
– Niestety, już tu nie mieszka. W ubiegłym tygodniu zginął w wypadku samochodowym.
Przechodził przez ulicę na wprost naszego budynku. Sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Nie
było świadków.
Poczułam nagle znajome ściskanie w dołku.
– Czy pańskim zdaniem śmierć Edlemana może mieć coś wspólnego z zabójstwem
Kuleszy?
– Nie umiem tego powiedzieć.
Podziękowałam uprzejmie Kuzackowi i powoli ruszyłam schodami na dół. Niemal w
głowie mi szumiało od usłyszanej nowiny.
Dochodziło południe i zrobiło się bardzo gorąco. Tego ranka znowu włożyłam garsonkę i
buty na obcasie, żeby sprawiać wrażenie osoby godnej szacunku i zaufania. Zostawiłam
samochód na parkingu przed domem ze wszystkimi szybami opuszczonymi, mając w głębi
duszy nadzieję, że ktoś go ukradnie. Ale nikt się nie skusił. Chcąc, nie chcąc, usiadłam za
kierownicą i dojadłam resztki suszonych fig wykradzionych z zapasów mamy. Niewiele się
dowiedziałam o Carmen od jej sąsiadów, ale przynajmniej nie zostałam zaatakowana czy
zrzucona ze schodów.
Następnym punktem mojego planu była wizyta w mieszkaniu Morelliego.
ROZDZIAŁ 5
Przedtem jednak zadzwoniłam do „Leśnika” i poprosiłam go o pomoc, gdyż bałam się
samotnie włamywać do mieszkania Joego. Kiedy skręciłam na parking, Manoso już tam
czekał. Był ubrany całkiem na czarno, w obcisłą bawełnianą koszulkę i spodnie od dresu. Stał
w niedbałej pozie, oparty ramieniem o dach czarnego mercedesa, zaopatrzonego w tyle anten,
że z auta dałoby się chyba nawiązać łączność z Marsem. Dojechałam na drugi koniec
parkingu, żeby dym z kikuta rury wydechowej nie zmatowił wypolerowanej do połysku
karoserii jego auta.
– To twój wóz? – spytałam z daleka, jakby poza „Leśnika” nie była jeszcze dla mnie
wystarczającym dowodem.
– Owszem. Los okazał się dla mnie łaskawy.
Obrzucił uważnym spojrzeniem drzwi novej.
– Ładne obrazki. Czyżbyś ostatnio zostawiała samochód na ulicy Starka?
– Zgadza się. W dodatku ukradli mi radio.
Zaśmiał się rubasznie.
– To miłe, że postanowiłaś mieć swój udział w działalności charytatywnej na rzecz
ubogich.
– Mogłabym w ramach tej działalności poświęcić nawet cały samochód, ale jakoś nikt się
nie chce na niego połakomić.
– Jasne. To, że ktoś jest stuknięty, nie oznacza wcale, że zgłupiał do reszty. – Ruchem
głowy wskazał mieszkanie Morelliego. – Wygląda na to, że gospodarza nie ma w domu, więc
pewnie będziemy musieli zrobić małe rozpoznanie terenu.
– Czy to legalne?
– Nic podobnego, ale to my mamy prawo po naszej stronie, skarbie. Łowcy nagród nie
muszą się kurczowo trzymać przepisów. Nie potrzebujemy nawet nakazu rewizji.
Szybko zapiął swój czarny pas z grubego nylonu i wsunął wielkiego glocka kalibru 9 mm
do kabury. Wsadził za pas kajdanki i płynnym ruchem narzucił tę samą czarną kamizelkę,
którą miał na sobie podczas naszego pierwszego spotkania w kawiarni.
– Nie sądzę, żebyśmy się natknęli na Morelliego – rzekł – ale nigdy nic nie wiadomo,
trzeba być zawsze przygotowanym.
Przyszło mi do głowy, że powinnam przedsięwziąć podobne środki ostrożności, ale jakoś
nie mogłam sobie wyobrazić kolby rewolweru wystającej mi zza paska spódnicy. Zresztą i tak
nie miałoby to większego znaczenia, gdyż Joe zdążył się już przekonać, że nie umiem
wymierzyć do niego z broni.
Śmiało poszliśmy galerią do drzwi mieszkania Morelliego. „Leśnik” zapukał głośno i
przez chwilę czekał na odpowiedź.
– Czy jest tu ktoś? – zawołał.
Ale nikt się nie odzywał.
– I co teraz? – spytałam. – Zamierzasz wyważyć kopniakiem drzwi?
– Nic podobnego. Takie rzeczy pokazują tylko na filmach. W rzeczywistości bardzo
łatwo mógłbym sobie złamać nogę.
– To co? Użyjesz jakiegoś wytrycha? A może wystarczy karta kredytowa?
„Leśnik” z uśmiechem pokręcił głową.
– Ty naprawdę oglądasz zbyt dużo filmów w telewizji. – Wyjął z kieszeni klucz i włożył
go do zamka. – Zamiast bezczynnie czekać na ciebie, po prostu poszedłem do dozorcy i
wziąłem od niego klucze.
Mieszkanie Morelliego składało się z saloniku połączonego z jadalnią, kuchni, łazienki i
sypialni. Wewnątrz panował porządek, umeblowanie było dość skromne. Niewielki
prostokątny stół, cztery krzesła z wyściełanymi oparciami, duża i miękka kanapa, stolik
kawiarniany i samotny głęboki fotel. W kącie saloniku stała olbrzymia, kosztowna wieża
stereo, a w sypialni mały, przenośny telewizor.
Wspólnie z „Leśnikiem” przeszukaliśmy kuchnię, wypatrując notatnika z adresami.
Dokładnie przejrzeliśmy stosik rachunków leżących obok tostera.
W wyobraźni widziałam, jak Morelli wraca do tego domu po pracy, rzuca klucze na stół
kuchenny, zdejmuje buty i zaczyna przeglądać korespondencję. Aż przeszył mnie dreszcz,
kiedy uzmysłowiłam sobie nagle, że Joe prawdopodobnie wyląduje za kratkami i nie będzie
już miał okazji wkraczać do swego mieszkania. Przecież z zimną krwią zastrzelił człowieka,
zatem groził mu nawet wyrok śmierci. Wydawało mi się to koszmarną głupotą. Jak mógł
zachować się aż tak lekkomyślnie? Co go popchnęło do ostateczności? Dlaczego w ogóle
ludzie popełniają tak przerażające czyny?
– Nie znajdziemy tu niczego ciekawego – oznajmił „Leśnik”, uruchamiając automatyczną
sekretarkę podłączoną do aparatu telefonicznego.
– Cześć, napaleńcu! – zawołał utrwalony na taśmie kobiecy głos. – Tu Carlene. Zadzwoń
do mnie.
Cichy trzask obwieścił, że połączenie zostało przerwane.
– Josephie Anthony Morelli – rozbrzmiał inny, stanowczy głos kobiecy. – Mówi twoja
matka. Jesteś tam? Halo! Halo!
Kolejny trzask. Dalej była cisza, nikt więcej nie zostawił wiadomości. Manoso odwrócił
urządzenie i pokazał mi wybity pod spodem kod dostępu do pamięci automatycznej
sekretarki.
– Zapisz sobie ten numer, będziesz mogła przez telefon sprawdzić, czy ktoś nie zostawił
dla niego jakiejś wiadomości. Może tą drogą uda ci się złapać trop.
Przeszliśmy do sypialni. „Leśnik” zaczął wysuwać szuflady regału, przekartkowywać
książki oraz czasopisma i oglądać fotografie stojące na nocnym stoliku. Były to zdjęcia
rodzinne, żadne z nich nie przedstawiało Carmen, nie miały więc dla nas znaczenia. Okazało
się też, że większość szuflad w regale świeci pustkami. Joe zabrał prawie wszystkie swoje
ubrania. To był zły znak. W głębi ducha liczyłam na to, iż jego bielizna czy skarpetki pomogą
złapać jakiś trop.
Wreszcie wróciliśmy do kuchni.
– Mieszkanie zostało wyczyszczone – oznajmił „Leśnik”. – Nie znajdziesz tu żadnej
wskazówki co do obecnego miejsca pobytu Morelliego. W dodatku wątpię, żeby jeszcze
kiedykolwiek tu wrócił. Wygląda na to, że zdążył zgarnąć wszystko, czego będzie
potrzebował. – Z haczyka przy drzwiach zdjął pęk kluczy, wręczył mi je i dodał: – Weź je.
Nie będziesz się musiała tłumaczyć dozorcy, gdybyś chciała jeszcze raz tu wejść.
Zamknęliśmy za sobą mieszkanie i „Leśnik” wsunął pożyczony klucz w szczelinę w
drzwiach dozorcy. Usiadł za kierownicą mercedesa, włożył lustrzane ciemne okulary,
rozsunął składany dach wozu, puścił z kasety głośną, dudniącą muzykę i wyjechał z parkingu
z takim impetem, jak Batman wyruszający na podbój świata.
Pożegnałam go ciężkim westchnieniem, z ukosa łypiąc okiem na moją nova. Pod autem
stała kałuża wyciekającego oleju. Zaraz za nią dumnie błyszczał w promieniach słońca
czerwono-złoty jeep cherokee Morelliego. Mimowolnie spojrzałam na trzymane w dłoni
klucze. Na wspólnym kółku były przymocowane również kluczyki od samochodu. Szybko
zdecydowałam, że nie stanie się nic złego, jeśli sprawdzę także auto poszukiwanego. Bez
wahania otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. W nowym jeepie czuć jeszcze było
wyraźnie zapach lakieru i tapicerki. Na desce rozdzielczej nie znalazłoby się chyba ani
odrobiny kurzu, gumowe wycieraczki na podłodze były starannie odkurzone i wyczyszczone,
na czerwonym skaju siedzeń nie dostrzegłam nawet jednej plamki. Wóz miał pięciobiegową
skrzynię, przełączanie napędu na cztery koła i silnik takiej mocy, że nawet laika wprawiał w
zachwyt. Ponadto był wyposażony w klimatyzator, stereofoniczne radio z odtwarzaczem
kaset, dwuzakresową krótkofalówkę policyjną, telefon komórkowy i odbiornik CB. Naprawdę
robił olbrzymie wrażenie. W dodatku należał do Morelliego. Nie ulegało wątpliwości, że to
niesprawiedliwe, aby zabójca jeździł takim cackiem, podczas gdy ja muszę się zadowolić
starym gruchotem.
Zaraz też pomyślałam, że skoro już siedzę w jeepie, to powinnam przynajmniej
uruchomić silnik. Przecież to szkoda, by taki piękny wóz stał i niszczał pod gołym niebem.
Naprawdę szkoda. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i powoli wsunęłam się za kierownicę.
Ustawiłam sobie fotel i pochyliłam wsteczne lusterko, po czym ułożyłam dłonie na
kierownicy, przymierzając się do prowadzenia takiego cacka. Przekonywałam siebie w duchu,
że na pewno bym szybko odnalazła Morelliego, gdybym miała taki samochód. Nie byłam
przecież głupia, a bardzo mi zależało na wykonaniu tego zlecenia. W gruncie rzeczy
najbardziej potrzebowałam dobrego auta. Zaczęłam się zastanawiać, czy umiałabym je
prowadzić. Może warto by było spróbować, zrobić jedną rundę wokół budynku? A może
jeszcze lepiej pożyczyć wóz na dwa lub trzy dni i porządnie go przetestować?
Dość tego, nie będę się sama oszukiwać, pomyślałam w końcu. Przecież to jasne, że
chodzi mi po głowie, aby ukraść samochód Morelliego. A raczej nie ukraść, tylko
zarekwirować, poprawiłam się szybko. Ostatecznie byłam łowcą nagród, toteż miałam prawo
w wyjątkowych okolicznościach zarekwirować czyjeś auto. Pospiesznie obejrzałam się na
moją nova i doszłam do oczywistego wniosku, że te okoliczności są wyjątkowe.
W dodatku zabranie samochodu Joego stwarzało raczej dogodną sytuację, nie miałam
bowiem wątpliwości, że jemu się to nie spodoba. A gdyby się wkurzył dostatecznie mocno,
może wówczas popełniłby jakieś głupstwo, ułatwiając mi tym samym zadanie.
Przekręciłam kluczyk w stacyjce, usiłując nie zwracać uwagi na to, że serce wali mi jak
oszalałe. Tajemnica sukcesu w tym zawodzie polega na wyczuciu odpowiedniej chwili,
utwierdzałam się w myślach. Elastyczność działania, szybkość w podejmowaniu decyzji i
pomysłowość to niezbędne atrybuty. Nie zaszkodziłoby jeszcze mieć jaja.
Kilkakrotnie odetchnęłam głęboko i włączyłam pierwszy bieg w moim pierwszym w
życiu kradzionym samochodzie. Na ten dzień przewidziałam jeszcze wizytę w barze
„Zakątek”, gdzie pracowała Carmen Sanchez. Podejrzany lokal mieścił się przy ulicy Starka,
dwie przecznice od sali treningowej w kierunku rzeki. Przez chwilę jeszcze rozważałam, czy
nie pojechać do domu i nie przebrać się w coś wygodniejszego, postanowiłam jednak zostać
w garsonce. Nie miało to większego znaczenia, skoro nie zamierzałam się bratać ze stałymi
bywalcami tej spelunki.
Znalazłam wolne miejsce przy krawężniku kilkadziesiąt metrów od baru. Starannie
zamknęłam wóz i przeszłam kawałek, lecz tylko po to, by się przekonać, że lokal jest
nieczynny. Drzwi blokowała ciężka żelazna sztaba, wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.
Nikt sobie nie zadał trudu, aby wywiesić kartkę z jakimś wyjaśnieniem. Nawet specjalnie
mnie to nie rozczarowało. Po wydarzeniach na sali gimnastycznej nie miałam wielkiej ochoty
na zawieranie bliższej znajomości z kolejnymi mieszkańcami tej dzielnicy. Pospiesznie
wróciłam do jeepa i powoli przejechałam aż do końca ulicy Starka, mając nadzieję, że dojrzę
gdzieś Morelliego. Potem zawróciłam i pojechałam z powrotem. Kiedy zaś po raz piąty
mijałam salę treningową, ogarnęło mnie znużenie, w dodatku kończyła się benzyna.
Zatrzymałam samochód i przeszukałam skrytkę w desce rozdzielczej, lecz nie znalazłam
niczego ciekawego. Byłam w kropce. Nie miałam ani paliwa, ani pieniędzy, ani karty
kredytowej.
Doszłam do wniosku, że jeśli chcę dalej prowadzić poszukiwania, muszę zdobyć forsę na
podstawowe wydatki. Nie mogłam dłużej żyć, ssąc łapę jak wygłodniały niedźwiedź. Jedyne
rozwiązanie tego problemu widziałam w kolejnej rozmowie z Vinniem. Musiałam uzyskać od
niego jakąś zaliczkę. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem,
wykorzystałam wolny czas na dokładne obejrzenie telefonu komórkowego. Włączyłam aparat
i na wyświetlaczu ukazał się jego numer. Przynajmniej ta jedna rzecz była pozytywna.
Mogłam zapomnieć o skrupułach. Skoro odważyłam się ukraść samochód Morelliego, równie
dobrze mogłam też obciążyć jego rachunek telefoniczny.
Zadzwoniłam do biura kuzyna. Odebrała Connie.
– Czy Vinnie jest u siebie? – zapytałam.
– Owszem. I pewnie będzie tu siedział przez całe popołudnie.
– Wpadnę tam za jakieś dziesięć minut. Muszę z nim porozmawiać.
– Znalazłaś Morelliego?
– Nie. Na razie skonfiskowałam jego samochód.
– Ze składanym dachem?
Pospiesznie zerknęłam do góry.
– Nie.
– Szkoda – mruknęła Connie.
Skręciłam w szeroką aleję Southard, ustalając w myślach następne posunięcia. Powinnam
zdobyć tyle pieniędzy, żeby mi starczyło przynajmniej na dwa tygodnie. A jeśli zamierzałam
wykorzystać ten samochód jako przynętę na Morelliego, to warto by też zainwestować w
jakieś urządzenie alarmowe. Przecież nie mogłam obserwować jeepa przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę, nie mogłam ryzykować, że Joe mi go po prostu odbierze, kiedy będę
spała, siedziała w toalecie czy robiła zakupy.
Próbowałam oszacować wielkość potrzebnej zaliczki, kiedy niespodziewanie zaterkotał
telefon. Byłam do tego stopnia zaskoczona, że omal nie wjechałam na chodnik. Poczułam się
tak, jakbym została przyłapana na podsłuchiwaniu, wymyślaniu obrzydliwych kłamstw czy
też siedziała na klozecie, podczas gdy walą się ściany łazienki. Z trudem opanowałam
irracjonalną chęć zatrzymania samochodu w pierwszym lepszym dogodnym miejscu i
rzucenia się do panicznej ucieczki.
Zwolniłam i sięgnęłam po aparat.
– Słucham.
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie kobiecy głos zażądał stanowczo:
– Chcę rozmawiać z Josephem Morellim.
No i masz babo placek. Od razu rozpoznałam głos starszej pani Morelli, matki Joego.
Jakby mi brakowało innych zmartwień.
– Joego tu nie ma.
– A kto mówi?
– Jestem jego przyjaciółką. Poprosił mnie, bym się zaopiekowała jego samochodem na
jakiś czas.
– Kłamiesz! – rzekła ostro kobieta. – To ty, Stephanie Plum. Wcale nie tak trudno cię
poznać po głosie. Czy możesz mi wyjaśnić, co robisz w samochodzie Josepha?
Chyba nikt nie potrafi aż tak dobitnie okazywać swej pogardy, jak pani Morelli. Gdybym
w podobnej sytuacji rozmawiała z kimś innym, pewnie zaczęłabym się tłumaczyć i
przepraszać, ale matka Joego należała do tych osób, które wzbudzały we mnie bezpodstawny
lęk.
– Halo! – zawołałam. – Nic nie słyszę. Halo! Halo!
Szybko wyłączyłam aparat i odwiesiłam go na miejsce.
– Brawo, Steph – pochwaliłam się na głos. – To było naprawdę dobre. Wykazałaś się
profesjonalną pomysłowością i znakomitym refleksem.
Zaparkowałam wóz i ruszyłam energicznym krokiem do biura Vinniego. Układałam w
myślach zdania, czując zarazem, że krew zaczyna mi krążyć szybciej, jakbym zyskała
dodatkowe siły. Wkroczyłam do środka z dumnie uniesioną głową, jak prawdziwa gwiazda,
dałam Connie znak kciukiem uniesionym ku górze, po czym weszłam do gabinetu kuzyna.
Siedział zgarbiony nad biurkiem, uważnie przeglądając program wyścigów konnych.
– Cześć. Jak leci?
– Jak krew z nosa – burknął. – Masz jeszcze jakieś pytania.
Właśnie to mi się podoba w naszej rodzince. Pozostajemy wszyscy w bliskim kontakcie,
odnosząc się do siebie przyjaźnie i z wyrozumiałością.
– Potrzebuję zaliczki. Mam zbyt duże wydatki związane z realizacją twojego zlecenia.
– Zaliczki? To jakiś żart? Czyżbyś zamierzała mi poprawić humor?
– Wcale nie żartuję. Skoro mam zdobyć dziesięć tysięcy honorarium za schwytanie
Morelliego, to chciałabym teraz uzyskać ze dwa tysiące zaliczki.
– Wybij to sobie z głowy. I nawet nie próbuj mnie znowu szantażować. Jeśli cokolwiek
wygadasz mojej żonie, to mogę się już uznać za trupa, a od nieboszczyka nie wydębisz nawet
złamanego grosza, spryciulo.
Trudno było odmówić mu racji.
– W porządku, nie będę cię szantażować. Za to sprawdzę, do jakiego stopnia jesteś
chciwy. Zróbmy tak: jeśli dasz mi teraz dwa tysiące zaliczki, nie będę się domagała pełnych
dziesięciu procent kaucji.
– A jeśli nie znajdziesz Morelliego? Czy choć przez chwilę brałaś pod uwagę taką
możliwość?
Każdego ranka ta myśl wyrzucała mnie z łóżka.
– Na pewno go sprowadzę.
– Już to widzę. Nie gniewaj się, ale pozwolę sobie w to wątpić. I nie zapominaj, że
zgodziłem się dać ci tę sprawę jedynie na tydzień. Jeśli nie znajdziesz Morelliego do
poniedziałku, przekażę ją komu innemu.
W drzwiach gabinetu stanęła Connie.
– Po co robić z igły widły? Stephanie potrzebuje pieniędzy? To dlaczego nie dasz jej
sprawy Clarence’a Sampsona?
– Kim jest ten Sampson?
– To jeden z niepoprawnych pijaczków, naszych stałych klientów. Zazwyczaj spokojnie
wraca do domu i idzie spać, ale od czasu do czasu wstępuje w niego diabeł.
– To znaczy?
– Na przykład ostatnio usiadł za kierownicą w stanie kompletnego upojenia
alkoholowego i spotkało go to nieszczęście, że dokumentnie zniszczył jeden z wozów
policyjnych.
– Po pijanemu zderzył się z radiowozem?
– No, niezupełnie. Postanowił skorzystać z okazji i sobie nim pojeździć, ale nie zdążył
wyhamować przed wystawą sklepu monopolowego przy ulicy State.
– Masz zdjęcie tego faceta?
– Mogłabym otworzyć wystawę z jego fotografiami z okresu ostatniego dwudziestolecia.
Już tyle razy poręczaliśmy kaucję za Sampsona, że mogę z pamięci zacytować numer jego
polisy ubezpieczeniowej.
Poszłam za Connie do sekretariatu. Z niecierpliwością czekałam, aż wybierze ze stosu
odpowiednie dokumenty.
– Większość pracujących dla nas agentów bierze po kilka spraw naraz – wyjaśniła,
przekazując mi aż kilkanaście teczek. – W ten sposób mogą działać wydajniej. Tu masz
sprawy, którymi się zajmował Morty Beyers. Jeszcze jakiś czas będzie musiał spędzić w
szpitalu, więc możesz przejąć je wszystkie. Niektóre są dość proste. Powbijaj sobie w pamięć
nazwiska tych ludzi i trzymaj pod ręką ich fotografie. W każdej chwili możesz się natknąć na
którąś z poszukiwanych osób, W ubiegłym tygodniu Andy Zabotsky postanowił kupić sobie
na obiad porcję pieczonego kurczaka i rozpoznał w sprzedawcy jednego z poszukiwanych. Po
prostu miał szczęście. Ten gość był handlarzem narkotyków, przez niego stracilibyśmy kaucję
w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów.
– Nie wiedziałam, że poręczacie także za handlarzy narkotyków – zagadnęłam. –
Sądziłam, że wasi klienci to głównie pijacy i drobni złodzieje.
– Handlarze narkotyków są dla nas źródłem dość łatwych zysków – odparła Connie. –
Mają swoje rewiry, stałą klientelę, na której zarabiają grubą forsę. Jeśli więc nie zgłoszą się
do sądu, wcześniej czy później znowu zaczną działać na swoim terenie, zatem łatwo ich
namierzyć.
Wcisnęłam sobie kartonowe teczki pod pachę, obiecawszy, że postaram się jak
najszybciej zrobić kopie dokumentów i zwrócić Connie oryginały. Ta historia ze sprzedawcą
pieczonych kurcząt podziałała mi na wyobraźnię. Skoro Andy Zabotsky zwyczajnie spotkał
poszukiwanego na ulicy, to przecież mnie także mogło się coś takiego przytrafić. Wszak od
dawna żywiłam się pieczonymi kurczakami, nawet polubiłam dania serwowane w barach
szybkiej obsługi. Wstąpiła we mnie nadzieja, iż mimo wszystko może sprawdzę się w roli
łowcy nagród. Chciałam tylko stanąć finansowo na nogi, potem mogłam już żyć z honorariów
za odnalezienie takich pijaczków jak Sampson, licząc jedynie okazjonalnie na przypadkowe
powodzenie w jakiejś grubszej sprawie.
Energicznie pchnęłam drzwi na ulicę, lecz nagłe przejście z klimatyzowanych
pomieszczeń w skwar wiszący między budynkami odczułam jak cios obuchem w głowę. Upał
stał się nie do zniesienia. Falujące, jakby zagęszczone powietrze przesłaniało błękit nieba
szarawą mgiełką. Słońce niemiłosiernie przypiekało odkrytą skórę. Osłaniając oczy dłonią,
spojrzałam ku górze, jakbym chciała dostrzec tę osławioną dziurę ozonową, w mojej
wyobraźni przypominającą cyklopowe oko, które patrząc na Ziemię emituje jakiś rodzaj
śmiercionośnego promieniowania. Wiedziałam, że dziura naprawdę znajduje się gdzieś nad
Antarktydą, podejrzewałam jednak, iż wcześniej czy później musi się nasunąć nad New
Jersey. To logiczne, skoro w naszym stanie, gromadzącym przecież wszelkie nieczystości z
całej nowojorskiej aglomeracji, jest tak wysoka emisja formaldehydu do atmosfery.
Otworzyłam drzwi jeepa i wsunęłam się za kierownicę. Zdawałam sobie sprawę, że
honorarium za odnalezienie Sampsona nie pozwoli mi się wybrać na Barbados, lecz z
pewnością umożliwi zapełnienie lodówki produktami nie pokrytymi jeszcze pleśnią. A co
ważniejsze, dzięki tym pieniądzom mogłabym bez przeszkód zająć się poszukiwaniami
dalszych osób. Kiedy pojechałam z „Leśnikiem” do komendy policji, żeby odebrać
pozwolenie na broń, uzyskałam dość obszerne wyjaśnienia spraw proceduralnych związanych
z przekazywaniem oskarżonych do aresztu, ale samą technikę chwytania przestępców
streszczano krótkim okrzykiem: „Ręce do góry!”
Sięgnęłam po telefon komórkowy i wybrałam numer Clarence’a Sampsona. Nikt nie
odbierał. W dokumentach nie znalazłam żadnego numeru telefonu do jego pracy. Według
raportu policyjnego Sampson mieszkał przy ulicy Limeing pod numerem 5077. Nie
wiedziałam, gdzie znajduje się ta ulica, więc sprawdziłam na planie miasta i ku swemu
zdumieniu odkryłam, że jest to przecznica ulicy Starka, biegnąca na tyłach ratusza.
Przykleiłam zdjęcie poszukiwanego na desce rozdzielczej i ruszyłam powoli w tamtym
kierunku, uważnie przyglądając się mijanym przechodniom.
Connie podpowiedziała mi na odchodnym, żeby zaglądać do wszystkich barów przy ulicy
Starka. Ale na liście moich ulubionych zajęć przesiadywanie w jakiejś „kryształowej sali”
gdzieś u zbiegu Starka i Limeing znajdowało się tuż za obcinaniem sobie palców za pomocą
tępego noża. Obie czynności wydawały mi się równie efektywne lecz zdecydowanie mniej
bezpieczne niż siedzenie w samochodzie i obserwowanie ludzi przechodzących ulicą. Jeśli
Clarence Sampson rzeczywiście spędzał czas w którymś barze, wcześniej czy później musiał
wracać do domu.
Przejechałam kilkakrotnie interesujące mnie skrzyżowanie, wreszcie wybrałam sobie
dogodne miejsce kilkadziesiąt metrów od niego, skąd miałam doskonały widok na ulicę
Starka i mogłam jednocześnie obserwować początkowy odcinek ulicy Limeing. Pomyślałam,
że ubrana w garsonkę, w tym jaskrawoczerwonym, błyszczącym, nowym aucie będę
przyciągała uwagę, ale i to nie skłoniło mnie do wkroczenia do „kryształowej sali”. Dlatego
też opuściłam szyby i usadowiłam się wygodnie.
Kilka minut później jakiś szczeniak z olbrzymią plerezą i złotym łańcuchem na szyi,
wartym co najmniej 700 dolarów, stanął przed maską jeepa, przekrzywił głowę i spojrzał mi
w twarz. Dwaj jego koledzy zatrzymali się tuż za nim.
– Hej, laluniu! – zawołał. – A co ty tutaj robisz?
– Czekam na kogoś – odparłam.
– Naprawdę?! A któż to pozwala takiej eleganckiej laluni na siebie czekać?
Jeden z jego kumpli wysunął się do przodu, cmoknął znacząco i powoli oblizał wargi.
Kiedy zaś spostrzegł, że patrzę na niego, pochylił się i przeciągnął językiem po przedniej
szybie samochodu.
Pospiesznie sięgnęłam do torebki, wymacałam rewolwer i położyłam go wraz z
pojemnikiem gazu na desce rozdzielczej. Od tej pory przechodzący mężczyźni tylko zerkali
na mnie podejrzliwie, ale nikt już nie lizał szyby jeepa.
Około piątej po południu zaczęło mnie to nudzić, spódnicę miałam już dokumentnie
pogniecioną. Wypatrywałam Clarence’a Sampsona, lecz bez przerwy rozmyślałam o
Morellim. Podejrzewałam, że on musi się znajdować gdzieś w pobliżu, podpowiadał mi to
jakiś szósty zmysł. Odbierałam jego obecność jak drobne ładunki elektryczne pokłuwające
mnie w skórę na karku. W wyobraźni dokonywałam oceny różnych sposobów aresztowania.
W najprostszym scenariuszu powinnam go podejść znienacka, od tyłu, i potraktować gazem
paraliżującym. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, mogłam podjąć jakąś luźną rozmowę
i w odpowiedniej chwili użyć gazu. Nieprzytomnego zdołałabym bez trudu zakuć w kajdanki,
a reszta byłaby już dziecinnie prosta.
Do szóstej przeprowadziłam w wyobraźni jakieś czterdzieści dwa aresztowania i byłam
wykończona. Około wpół do siódmej oczy zaczęły mi się kleić, ledwie mogłam się
powstrzymać przed zaśnięciem. Co parę sekund zmieniałam ułożenie ciała, próbując się
skupić na czymś realnym. Zaczęłam liczyć przejeżdżające samochody, powtarzałam
bezgłośnie słowa hymnu narodowego na zmianę z odczytywaniem składu surowcowego
gumy do żucia, której paczkę przypadkiem znalazłam w kieszeni. O siódmej zadzwoniłam do
zegarynki, żeby się upewnić, iż zegar w desce rozdzielczej auta Morelliego chodzi dokładnie.
Przekonywałam się w myślach, że powinnam przyjść na świat jako mężczyzna i
koniecznie zmienić kolor samochodu, jeśli chcę bez zwracania na siebie uwagi działać w
całym Trenton, kiedy niespodziewanie w wejściu do najbliższej „kryształowej sali” pojawił
się facet odpowiadający rysopisowi Sampsona. Pospiesznie zerknęłam na zdjęcie przyklejone
do deski rozdzielczej i znów popatrzyłam na nieznajomego. Od razu zyskałam niemal
całkowitą pewność, że to właśnie on. Był wielki i gruby, z nieproporcjonalnie małą głową,
czarnymi posklejanymi włosami i skołtunioną brodą, o bardzo jasnej, bladej cerze. To musi
być Sampson, pomyślałam. Zresztą ilu białych, podobnych do niego, brodatych mężczyzn
może mieszkać w tej okolicy?
Szybko schowałam rewolwer i pojemnik z gazem do torebki, uruchomiłam silnik i
objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem
do domu. Zaparkowałam przy krawężniku i wysiadłam z wozu. W pobliskiej bramie stała
gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku.
Po przeciwnej stronie ulicy ktoś wystawił na chodnik starą kanapę z porwanym obiciem,
jakby brakowało mu przydomowego ogródka. Na kanapie siedziało dwóch staruszków o
silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.
Sampson powoli nadchodził chwiejnym krokiem, był nieźle zawiany. Uśmiechał się
głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:
– Clarence Sampson?
– Aha – burknął. – Zgadza się.
Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy
czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.
Śmiało wyciągnęłam rękę.
– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się
pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.
Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na
jego wargach.
– Tak, chyba zapomniałem...
Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do
głowy, że Sampson może się w ogóle nie obawiać zawału spowodowanego nerwowym
trybem życia. Komuś takiemu jak on prędzej groziła śmierć będąca skutkiem ociężałości
umysłowej.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Nic nie szkodzi, każdemu może się to zdarzyć. Mam tu samochód... – Powolnym
ruchem wskazałam stojącego za mną jeepa. – Jeśli nie sprawiłoby to panu kłopotu,
moglibyśmy od razu podjechać do naszego biura i załatwić wszelkie formalności.
Zerknął ponad moim ramieniem na wejście do budynku.
– No cóż...
Wzięłam go pod rękę i delikatnie pociągnęłam w kierunku auta. Zachowywałam się
niczym troskliwa opiekunka, jak mała dziewczynka wracająca ze spaceru z olbrzymim acz
tępawym psiskiem. „No, bądźże posłuszny, Burku”.
– To naprawdę nie potrwa długo.
Najwyżej trzy tygodnie.
Przytulałam się do niego, dla zachęty wciskając biust w jego ramię. Kiedy dotarliśmy do
samochodu, obróciłam Sampsona twarzą do niego i otworzyłam drzwi.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy załatwili to od razu – powiedziałam.
Popatrzył spode łba na nowiutkie obicia jeepa.
– Ale jestem potrzebny tylko do tego, żeby wyznaczyć nowy termin rozprawy, zgadza
się?
– Tak, oczywiście.
A później spokojnie poczekać w celi aresztu aż do tej wyznaczonej daty.
Ani trochę nie było mi go żal. Przecież mógł kogoś zabić na ulicy, kiedy usiadł za
kierownicą w podobnym stanie.
Usadowiłam go w jeepie i starannie zapięłam pas bezpieczeństwa. Następnie obiegłam
maskę, wsiadłam z drugiej strony, uruchomiłam silnik i ruszyłam ostro, obawiając się, żeby w
jakimś przebłysku świadomości nie nabrał podejrzeń, iż jestem łowcą nagród. Nie bardzo
wiedziałam, jak postąpić, kiedy już podjedziemy pod komendę policji. Ale na razie idzie jak
po maśle, pocieszałam się w myślach. Gdyby zaczął rozrabiać, zawsze mogłam go
obezwładnić gazem.
Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Nie ujechaliśmy więcej jak pięćset
metrów, kiedy Sampsonowi oczy zaszły mgłą, głowa opadła na piersi i już po chwili chrapał z
policzkiem opartym o szybę. Zmówiłam szybko modlitwę, żeby przypadkiem nie zsikał się w
spodnie, nie zwymiotował i nie zrobił niczego z tych rzeczy, jakich można się spodziewać po
tego typu pijaczkach.
Po kilku minutach, kiedy czerwone światło zatrzymało mnie przed skrzyżowaniem,
zerknęłam na niego ukradkiem. Sampson spał jak zabity. Do tej pory wszystko układało się
pomyślnie.
Moją uwagę przyciągnęła stara niebieska furgonetka econoline, stojąca u wylotu
przecznicy. Miała na dachu aż trzy anteny. Wydało mi się to niezwykłe, że taki stary grat jest
wyposażony w rozbudowany sprzęt łączności radiowej. Wytężyłam wzrok, żeby dojrzeć
twarz kierowcy słabo widocznego za przydymionymi szybami wozu i doznałam dziwnego
uczucia, aż dreszcz przebiegł mi po karku. Zapaliło się zielone światło, auta powoli ruszyły.
Serce podeszło mi nagle do gardła, gdy przez otwarte boczne okno furgonetki spostrzegłam
za kierownicą Joego Morelliego, który gapił się na mnie wybałuszonymi oczami.
Miałam straszną ochotę zapaść się nagle pod ziemię albo stać się niewidzialna.
Teoretycznie powinna mnie ogarnąć satysfakcja z tego, że po raz kolejny złapałam kontakt z
poszukiwanym, lecz poczułam się zwyczajnie zażenowana. Tylko w wyobraźni bez kłopotu
udawało mi się obezwładnić Joego. Kiedy zaś stawałam z nim twarzą w twarz, traciłam nagle
wszelką pewność siebie. Z tyłu doleciał głośny pisk hamulców i gdy zerknęłam w lusterko,
spostrzegłam, że furgonetka zawraca na skrzyżowaniu i kieruje się moim śladem.
Można się było tego spodziewać, pomyślałam. Nie sądziłam jednak, że zareaguje aż tak
gwałtownie. Drzwi od mojej strony były zamknięte, lecz na wszelki wypadek jeszcze to
sprawdziłam. Pojemnik z gazem obezwładniającym miałam pod ręką. Od komendy policji
dzieliło mnie nie więcej jak kilometr. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zapomnieć o
Sampsonie i nie ruszyć w pościg za Morellim. Wszakże to on był moim głównym celem.
Błyskawicznie dokonałam w myślach przeglądu wszystkich znanych mi sposobów
dokonywania aresztowań, lecz żaden nie był zadowalający w tej sytuacji. Nie chciałam
dopuścić do tego, by Joe mnie dopadł, kiedy będę holować Sampsona na komendę. Nie
zamierzałam też obezwładniać Morelliego w biały dzień na środku ulicy, zwłaszcza tutaj, w
śródmieściu. Nie miałam żadnej pewności, czy zdołałabym zachować kontrolę nad
przebiegiem wydarzeń.
Przed kolejnym skrzyżowaniem niebieska furgonetka zatrzymała się pięć aut za jeepem.
Dostrzegłam w lusterku, że drzwi otwierają się gwałtownie i Joe rusza biegiem w moim
kierunku. Zacisnęłam palce na pojemniku z gazem i zaczęłam się modlić, by jak najszybciej
zapaliło się zielone światło. Morelli był już parę kroków ode mnie, gdy samochody ruszyły.
Zawrócił na pięcie i wskoczył z powrotem za kierownicę furgonetki.
Stary poczciwy Clarence nadal spał jak zabity. Siedział z głową zwieszoną na piersi i
szeroko otwartymi ustami, głośno chrapał i posapywał. Skręciłam w lewo, w ulicę North
Clinton, kiedy niespodziewanie zadzwonił telefon.
Oczywiście dzwonił Morelli. Był nieźle wkurzony.
– Kurwa mać! Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! – wrzasnął.
– Odstawiam niejakiego Sampsona na komendę policji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś
pojechał razem ze mną. W ten sposób znacznie byś mi ułatwił zadanie.
Udało mi się to powiedzieć całkiem spokojnie, choć z każdą chwilą odczuwałam coraz
silniejsze ściskanie w dołku.
– Kto ci pozwolił wziąć mój samochód?!
– Ach, o to ci chodzi. Pozwoliłam sobie go zarekwirować.
– Co takiego?!
Pospiesznie odwiesiłam słuchawkę, żeby nie słuchać dalszych przekleństw i
ewentualnych pogróżek. Kilkaset metrów od komendy furgonetka gdzieś zniknęła.
Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej, że obiekt mojego pierwszego zadania ciągle spał jak
niemowlę.
Komenda główna policji w Trenton mieści się w ciężkim, graniastym, trzypiętrowym
gmachu z lanego betonu, którego projektant skupił się na stronie użytkowej budynku, niemal
całkowicie zapomniawszy o dopasowaniu go do jakiegokolwiek stylu architektonicznego.
Zapewne bardzo niska pozycja służb porządkowych w hierarchii struktur biurokratycznych
wpłynęła na to, że gmach ozdobiono jedynie skromnymi gzymsami, co zresztą i tak go
wyróżnia spośród otaczających, obskurnych budowli, nasuwając oczywiste skojarzenie z
gliniarzem pilnującym porządku w tłumie gotowym do wszczęcia jakichś zamieszek.
Przylegający doń rozległy parking, ogrodzony łańcuchami, zapewnia wystarczająco dużo
miejsca dla radiowozów, aut cywilnych i mundurowych pracowników komendy oraz
samochodów licznie przybywających tu interesantów.
Na wprost budynku, po drugiej stronie ulicy, ciągnie się rząd starych kamienic, typowych
dla tej części miasta, zajmowanych przez najróżniejsze drobne firmy usługowe. Na parterze
od frontu mieści się tam kolejno: bezimienny podrzędny bar o silnie zakratowanych oknach,
gdzie serwuje się dania rybne, sklepik spożywczy z wielką reklamą dietetycznej coca-coli,
pracownia kapelusznicza „U Lydii”, sklep z używanym sprzętem gospodarstwa domowego,
przed którym ciągnie się szereg wystawionych na chodnik pralek automatycznych, oraz
kaplica jakiegoś odłamu Kościoła Dnia Siódmego.
Wjechałam na parking, ponownie sięgnęłam po telefon i wybrałam numer dyżurnego,
mając nadzieję, że znajdę kogoś do pomocy w odstawieniu poszukiwanego. Oficer polecił mi
zajechać przed tylne wejście komendy i porozmawiać z pełniącym służbę przy drzwiach
policjantem. Wycofałam tyłem z parkingu, okrążyłam narożnik gmachu i zawróciłam,
ustawiając jeepa prawą stroną na wprost tylnego wejścia. Przy drzwiach nie było żadnego
gliniarza, zadzwoniłam więc powtórnie do dyżurnego, ale usłyszałam w odpowiedzi, że się
nie pali. Jasne, łatwo tak mówić, pomyślałam. Dla was to przecież chleb powszedni.
Dopiero po kilku minutach na zewnątrz wyjrzał „postrzelony” Carl Constanza. Znałam go
dobrze, między innymi razem braliśmy Pierwszą Komunię Świętą.
Podszedł bliżej i mrużąc oczy obrzucił krytycznym spojrzeniem Clarence’a.
– Stephanie Plum?
– Jak się masz, Carl.
Uśmiechnął się szeroko.
– Mówiono mi, że masz jakieś kłopoty.
– No właśnie.
– Z tym śpiącym królewiczem?
– Tak. Odstawiam poszukiwanego.
Carl pochylił się nisko i zajrzał do auta.
– Nie żyje?
– Mam nadzieję, że jeszcze zipie.
– A cuchnie tak, jakby już się rozkładał.
– To fakt – przyznałam. – Warto by mu zrobić porządny prysznic. – Silnie potrząsnęłam
Sampsona za ramię i krzyknęłam mu prosto do ucha: – Pobudka! Jesteśmy na miejscu!
Clarence podniósł głowę i potoczył dokoła mętnym wzrokiem.
– Gdzie jesteśmy?
– Na komendzie policji. Wysiadaj.
Popatrzył na mnie wybałuszonymi oczyma, ale chyba wciąż nic do niego nie docierało.
Na wpół leżał w fotelu, jak worek piasku.
– Zróbże coś – zwróciłam się do Constanzy. – Pomóż mi go wyholować.
Carl chwycił Clarence’a pod ramiona, a ja zaczęłam nogą napierać na jego pośladek.
Wspólnymi siłami, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy wytaszczyć półprzytomnego
Sampsona z jeepa i postawić go na chodniku.
– Teraz już wiesz, dlaczego zostałem gliniarzem – jęknął Constanza. – Nie umiałem
przejść obojętnie obok takich szumowin.
Jakoś udało nam się wciągnąć Sampsona do budynku i posadzić na drewnianej ławce w
dyżurce, na wprost pełniącego służbę porucznika. Wybiegłam z powrotem i odstawiłam
samochód na ogólnodostępny parking. Nie chciałam, żeby się rzucał w oczy, bo jakiś
nadgorliwiec mógłby go wciągnąć do rejestru skradzionych aut.
Kiedy wróciłam do dyżurki, Clarence był już bez paska od spodni i sznurówek, a
wszystkie jego osobiste drobiazgi zostały spakowane do papierowej torby. Wyglądał
przerażająco żałośnie. Wykonałam swoje pierwsze zlecenie, powinnam więc chyba odczuwać
ogromną satysfakcję, ale wszelką radość przytłumił żal nad losem tego nieszczęśnika.
Odebrałam oficjalne potwierdzenie odstawienia poszukiwanego do aresztu,
porozmawiałam jeszcze przez kilka minut z Carlem i wyszłam z komendy. Miałam nadzieję,
że uda mi się wrócić do domu przed zmierzchem, ale na zewnątrz szybko zrobiło się ciemno,
gdyż niebo zasnuły ciężkie burzowe chmury. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Ruch
uliczny znacznie zelżał, co poprawiło mi nieco humor, gdyż mogłam łatwo wypatrzyć każdy
samochód, który by jechał za mną. Uznałam to jednak za mało prawdopodobne. Według
mojej oceny po raz kolejny zaprzepaściłam szansę schwytania Morelliego.
Nigdzie nie dostrzegłam niebieskiej furgonetki. To jeszcze o niczym nie świadczyło,
ponieważ Joe mógł się przesiąść do jakiegoś innego auta. Niemniej przez całą drogę do
Nottingham bez przerwy zerkałam nerwowo we wsteczne lusterko. Gdzieś w głębi duszy
byłam przeświadczona, że Morelli czai się gdzieś w pobliżu. Ale przynajmniej robił mi ten
zaszczyt, że nie narzucał się ze swoją osobą. Mogło to oznaczać, że zaczął mnie traktować
choć trochę poważnie. Pocieszałam się myślą, iż w ten sposób może mi być łatwiej wcielić w
życie któryś z wariantów obezwładnienia go. Lecz na razie nie zostawało mi nic innego, jak
zaparkować jeepa przed domem, ukryć się z pojemnikiem gazu w pobliskich krzakach i
czekać w nadziei, że Morelli będzie chciał odebrać swój samochód.
ROZDZIAŁ 6
Przed domem, w którym mieszkam, ciągnie się tylko szeroki chodnik. Parking
umieszczono na tyłach. Nie jest to nic specjalnego, zwyczajny prostokątny plac wylany
asfaltem i podzielony na miejsca postojowe. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby je przypisać
poszczególnym lokalom, w związku z czym obowiązuje tam prosta reguła: kto pierwszy, ten
lepszy. Zazwyczaj najlepsze miejsca parkingowe są zajęte. Obok uliczki dojazdowej stoją trzy
wielkie pojemniki, jeden na odpadki, dwa pozostałe na surowce wtórne. Ten dowód dbałości
o środowisko naturalne nieco szpeci otoczenie budynku. Tylne wejście jest ocienione
wysokim żywopłotem z wybujałych azalii, ciągnącym się niemal przez całą długość domu.
Azalie wyglądają wspaniale wiosną, kiedy są obsypane różowymi kwiatami, a także zimą,
gdy pokryje je warstewka szronu skrzącego się niczym miriady gwiazd. W pozostałych
porach roku są po prostu lepsze niż nic.
Wybrałam dobrze oświetlone miejsce w środkowej części placu, żeby łatwiej zauważyć
Morelliego, gdyby rzeczywiście się zjawił, aby odebrać swój samochód. Zresztą nie miałam
dużego wyboru, większość miejsc parkingowych była zajęta. Przeważająca część
mieszkańców tego budynku to ludzie starsi, którzy nie lubią przebywać poza domem po
zmroku. Około dziewiątej wieczorem na placu nie ma już ani jednego wolnego miejsca, a
prawie wszystkie okna rozjaśnia blask włączonych telewizorów.
Rozejrzałam się uważnie, wypatrując Morelliego, a następnie otworzyłam maskę auta i
zdjęłam głowicę rozdzielacza z urządzenia zapłonowego. Stosowałam tę metodę pracując w
New Jersey, chyba tylko dzięki niej uchroniłam się przed kradzieżą samochodu. Każdy, kto
na dłużej zostawia auto na parkingu lotniska w Newark, musi się nauczyć zdejmować głowicę
rozdzielacza. To jedyny sposób, aby zyskać pewność, że samochód wciąż będzie stał na
placu, kiedy przyleci się z powrotem.
Nie muszę ukrywać, że w wyobraźni widziałam już Morelliego, który nie mogąc
uruchomić auta, zagląda pod maskę, umożliwiając mi w ten sposób skorzystanie z gazu
paraliżującego. Spokojnie poszłam w kierunku tylnego wejścia do budynku, po czym ukryłam
się za żywopłotem z azalii, próbując opanować szybsze bicie serca.
Rozłożyłam na ziemi gazetę i usiadłam na niej, żeby nie zabrudzić garsonki. Miałam
ochotę się przebrać, lecz wolałam nie ryzykować, że Joe zjawi się wtedy, kiedy będę na
górze. Za żywopłotem leżała sterta grubych wiórów sosnowych, dokoła walały się przeróżne
śmieci. Gdybym była dzieckiem, zapewne bym uznała, że to i tak doskonała kryjówka. Ale
wyrosłam już z tego okresu i zwracałam uwagę na wiele rzeczy, które kiedyś wcale mi nie
przeszkadzały. Uderzyło mnie, że te azalie od tyłu wcale nie wyglądają tak ładnie, jak od
strony parkingu.
Po chwili na plac wjechał duży chrysler i wysiadł z niego starszy, siwowłosy mężczyzna.
Rozpoznałam jednego z sąsiadów, chociaż nie wiedziałam nawet, jak się nazywa. Powoli
dotarł do tylnego wejścia i zniknął wewnątrz budynku. Chyba mnie nie zauważył, w każdym
razie nie wrzasnął: „Ratunku! Za żywopłotem ukrywa się jakaś stuknięta baba!” Zaczęłam
więc nabierać przeświadczenia, że dobrze wybrałam punkt obserwacyjny.
Po jakimś czasie spojrzałam na zegarek, była za kwadrans dziesiąta. Próżne
wyczekiwanie zaczynało mi już doskwierać. Byłam głodna, zmęczona i zesztywniała od
siedzenia na ziemi. Dobrze wiem, że są ludzie, którzy w takiej sytuacji całkowicie zajęliby się
własnymi myślami, zaczęli układać listę najważniejszych spraw do załatwienia czy chociażby
oddali się marzeniom. Ale mnie takie bezczynne siedzenie jedynie ogłupiało. Jakbym się
zapadała w czarną dziurę albo znajdowała poza czasem.
O jedenastej ciągle czatowałam za azaliami. Nogi mnie już bolały i musiałam skorzystać
z toalety. Ale jakimś sposobem zmusiłam się, by pozostać w ukryciu jeszcze przez półtorej
godziny. Roztrząsałam w myślach sposoby działania, układałam plany. Wreszcie zaczęło
padać. Wielkie, jakby rozleniwione krople deszczu w zwolnionym tempie odbijały się od liści
krzewów, znaczyły ciemnymi plamkami cały teren przede mną i pobudzały do życia całą
gamę różnorodnych zapachów, w mej świadomości kojarzących się z wonią zleżałego kurzu i
gęstych sieci pajęczyn. Siedziałam oparta plecami o podmurówkę budynku, z kolanami
podciągniętymi pod brodę. Szeroki gzyms chronił mnie przed zmoknięciem, tylko z rzadka
odczuwałam na skórze kropelki wilgoci.
Już po paru minutach deszcz zelżał, krople zrobiły się mniejsze i padały gęściej, ale za to
zerwał się lekki wiatr. Strumyki wody jęły tworzyć drobne, ciemne kałuże, w których
odbijały się iskierki ulicznych łatani. Obserwowałam cierpliwie, jak deszczówka ścieka
leniwie po błyszczącej karoserii czerwonego jeepa.
To była wręcz wymarzona noc na to, żeby położyć się z książką do łóżka i zasłuchać w
delikatny stukot kropel deszczu o parapet za oknem i metalową drabinkę pożarową. Za to
strasznie paskudna na dalsze czatowanie w ukryciu za gęstym żywopłotem. Nasilający się
wiatr zaczął miotać strugami deszczu i dość szybko przemoczyłam ubranie, a wilgotne włosy
obkleiły mi całątwarz.
O pierwszej w nocy dygotałam już z zimna, czułam się koszmarnie. Byłam bliska
zsikania się w majtki, miałam wszystkiego dosyć. Postanowiłam zrezygnować z dalszego
czekania. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet Morelli się pokaże, w co zaczynałam poważnie
wątpić, to i tak nie będę mogła nic zrobić. Zresztą nie miałam najmniejszej ochoty, żeby
ujrzał mnie w takim stanie.
Zamierzałam już wyjść zza żywopłotu, kiedy na parking wjechał jakiś samochód i
zatrzymał się w najdalszym końcu placu. Kierowca szybko wyłączył reflektory. Po chwili
wysiadł i tuląc głowę w ramionach, ruszył pospiesznie w kierunku czerwonego jeepa. Ale nie
był to Joe, lecz znowu „Krętacz”. Oparłam czoło na kolanach i zamknęłam oczy.
Zrozumiałam nagle, jak bardzo byłam naiwna, sądząc, że Joe wpadnie w zastawioną przeze
mnie pułapkę. Przecież ścigała go policja, nic więc dziwnego, że w ogóle nie miał zamiaru się
pokazywać w pobliżu mojego domu. Przez chwilę gryzłam się z własnymi myślami, wreszcie
postanowiłam, że następnym razem lepiej się zastanowię. Od początku powinnam była się
postawić w sytuacji Morelliego. Czyż ja na jego miejscu odważyłabym się ujawnić tylko po
to, aby odebrać swój samochód? Oczywiście, że nie. Odebrałam więc kolejną lekcję. Należało
pamiętać o podstawowej zasadzie: za żadne skarby nie wolno lekceważyć przeciwnika. I
jeszcze o jednej: trzeba myśleć w tych samych kategoriach co przestępca.
„Krętacz” otworzył drzwi auta swoim kluczem i wsunął się za kierownicę. Cicho
zaszumiał rozrusznik. Po kilku minutach Morelli spróbował po raz drugi, także bez rezultatu.
Wreszcie wysiadł i zajrzał pod maskę. Wiedziałam, że błyskawicznie odkryje mój podstęp.
Nie trzeba fachowca, by zauważyć brak głowicy rozdzielacza. Rzeczywiście, po chwili
„Krętacz” się wyprostował, zatrzasnął maskę i z wściekłością kopnął przednie koło jeepa.
Wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo. Szybko wsiadł z powrotem do swego
samochodu i wyjechał tyłem z parkingu.
Podniosłam się z ziemi, rozprostowałam kości i szybko podeszłam do tylnego wejścia
budynku. Spódnica kleiła mi się do nóg, w pantoflach chlupała woda. Ta noc nieźle dała mi
się we znaki, ale przecież mogło być gorzej. Na przykład Joe mógł poprosić matkę, żeby
zabrała jego samochód.
Pusty korytarz wydawał mi się jeszcze bardziej obcy niż zazwyczaj. Podeszłam do windy
i wcisnęłam guzik przywołania. Woda skapująca z krawędzi mojej spódnicy, z włosów i z
czubka nosa poczęła tworzyć niewielką kałużę na szarych kafelkach posadzki. W budynku
znajdują się dwie windy rozmieszczone naprzeciwko siebie. Nie słyszałam, żeby ktoś
wylądował na dnie szybu czy też zginął w windzie na skutek zerwania się liny, zdawałam
sobie jednak sprawę, że prawdopodobieństwo utknięcia między piętrami jest stosunkowo
wysokie. Zwykle korzystałam ze schodów, lecz teraz postanowiłam masochistycznie ukarać
się za własną głupotę i wjechać na górę windą. Wreszcie jasno oświetlona klatka stanęła
przede mną. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Bez przeszkód dotarłam na pierwsze
piętro i ruszyłam powoli korytarzem. Wygrzebałam z torebki klucze i wkroczyłam już do
mieszkania, kiedy nagle przypomniałam sobie o głowicy rozdzielacza. Zostawiłam ją na
ziemi, za żywopłotem azalii. Tylko przez chwilę świtała mi myśl o konieczności ponownego
wyjścia na deszcz. Natychmiast stwierdziłam, że nic jej się nie stanie. Za żadne skarby nie
zeszłabym teraz na dół.
Zamknęłam zasuwkę i stojąc wciąż na skrawku linoleum, którym umownie zaznaczyłam
granice przedpokoju, pospiesznie zrzuciłam z siebie przemoczone ubrania. Pantofle były w
opłakanym stanie, a spódnicę z tyłu wygniotłam w tak grube zakładki, jak krzykliwe tytuły z
pierwszych stron brukowych gazet. Wszystkie ciuchy zgarnęłam nogą w bezładny stos i
poszłam prosto do łazienki.
Odkręciłam gorącą wodę, szczelnie zaciągnęłam zasłonki pod prysznicem i wystawiłam
plecy na ukłucia ostrych strumyków. Wmawiałam sobie, że ostatecznie i tak miałam udany
dzień. W końcu odstawiłam jednego poszukiwanego. Wykonałam pierwsze zlecenie. Z
samego rana mogłam zainkasować od Vinniego należne honorarium. Namydliłam się
starannie i spłukałam, później wymyłam włosy. Wreszcie ustawiłam jeszcze silniejszy
strumień, żeby zrobić sobie masaż wodny. Stałam pod prysznicem dość długo, mając
nadzieję, że w ten sposób uwolnię się od zmęczenia i psychicznego napięcia. Rozważałam, że
skoro już dwukrotnie Joe wykorzystał „Krętacza” do swoich celów, to może powinnam go
zacząć śledzić. Najgorsze było to, że nie mogłam obserwować kilku osób równocześnie.
Nagle moją uwagę przykuło jakieś poruszenie za zasłonką, zauważalne mimo
pokrywających ją wzorów i ściekającej piany. Serce podeszło mi do gardła. Byłam pewna, że
ktoś jest w mojej łazience. Przerażenie mnie sparaliżowało. Zastygłam w bezruchu, w głowie
miałam kompletną pustkę. Przypomniałam sobie nagle Ramireza i coś mnie ścisnęło w dołku.
Ten łobuz mógł przecież wrócić. Jakimś sposobem namówił dozorcę, żeby dał mu klucz, albo
wśliznął się chociażby przez okno. Bóg jeden raczył wiedzieć, do czego zdolni są tacy ludzie
jak Ramirez.
Weszłam do łazienki z torebką, lecz zostawiłam ją na koszu na brudną bieliznę, poza
moim zasięgiem.
Intruz jednym skokiem dopadł kabiny i szarpnął zasłonkę prysznica z taką silą, że
potrzaskane plastikowe kółka mocujące z brzękiem rozsypały się po całej łazience.
Wrzasnęłam i na oślep cisnęłam butelką szamponu, zapierając się plecami o ścianę.
Ale nie był to Ramirez, tylko Joe Morelli. W jednej garści trzymał zmiętą zasłonkę
prysznica, drugą dłoń kurczowo zaciskał w pięść. Pośrodku czoła szybko nabiegał mu krwią
duży siniak, co znaczyło, że mój rzut był jednak celny. Do tego stopnia Joe kipiał
wściekłością, że od razu nabrałam podejrzeń, iż moja płeć wcale nie musi mnie uchronić od
wylądowania w szpitalu ze złamanym nosem. Ale i we mnie zaczęła wzbierać furia, byłam
gotowa stawić mu czoło. No bo za kogo ten łobuz się uważa, skoro śmiertelnie mnie
przestraszył we własnym mieszkaniu i w dodatku całkowicie zniszczył zasłonkę od
prysznica?
– Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery?! – wrzasnęłam. – Nikt ci nie wyjaśnił, do czego
służy dzwonek przy drzwiach? Jak się tu dostałeś?
– Zostawiłaś otwarte okno w sypialni.
– Przecież siedziała w nim druciana siatka.
– Też mi przeszkoda.
– Jeśli i ją zniszczyłeś, to zażądam pokrycia wszelkich strat. A ta zasłonka do prysznica?
Wydaje ci się, że takie zasłonki rosną na drzewach?
Zdołałam się trochę opanować, ale wciąż jeszcze mówiłam głosem co najmniej o oktawę
wyższym niż normalnie. W gruncie rzeczy nawet niezbyt zdawałam sobie sprawę z tego, co
mówię. Moje myśli bezładnie się szamotały między paniką a wściekłością. Ogarniała mnie
furia, że Morelli tak łatwo dostał się do mego mieszkania, a jednocześnie czułam rosnący
strach, ponieważ stałam przed nim naga.
Nie wstydzę się zbytnio nagości, w pewnych okolicznościach jest ona całkiem naturalna –
podczas kąpieli, w łóżku z mężczyzną czy też u lekarza. Ale ta sytuacja, kiedy stałam naga i
ociekająca wodą na wprost kompletnie ubranego Morelliego była dla mnie czymś
graniczącym z sennym koszmarem.
Zakręciłam wodę i pospiesznie sięgnęłam po ręcznik, lecz Joe wyrwał mi go z ręki i
cisnął na podłogę za sobą.
– Daj mi ten ręcznik! – rozkazałam stanowczo.
– Najpierw wyjaśnimy sobie kilka spraw.
Jako chłopak Joe nie poddawał się żadnej kontroli. Doszłam do wniosku, że teraz panuje
nad sobą właśnie poprzez ten agresywny styl bycia. Mimo starań nie potrafił zapanować nad
swoim włoskim temperamentem, lecz dokładnie odmierzał ilość okazywanej agresji. Miał na
sobie czarną przemoczoną bawełnianą koszulkę i dżinsy. Kiedy zaś się odwrócił, żeby cisnąć
w kąt porwaną zasłonkę od prysznica, dostrzegłam, iż zza paska spodni z tyłu wystaje mu
kolba pistoletu.
Nietrudno było sobie wyobrazić Morelliego dokonującego zabójstwa z zimną krwią,
musiałam się jednak zgodzić z opiniami „Leśnika” i Ediego Gazarry, że Joe na pewno nie był
ani głupi, ani też porywczy.
Stał teraz, opierając zaciśnięte pięści na biodrach. Mokre włosy przykleiły mu się do
czoła i uszu. Na lekko zaciśniętych wargach nie było nawet cienia uśmiechu.
– Gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza od mojego samochodu? Kiedy nie wiem, jak
powinnam postąpić, zwykle przechodzę do ofensywy.
– Jeśli w tej chwili nie wyniesiesz się z mojej łazienki, zacznę krzyczeć.
– Stephanie, jest druga w nocy. Wszyscy sąsiedzi śpią w najlepsze i z pewnością
poodkładali swoje aparaty słuchowe. Możesz sobie krzyczeć do woli. Nikt cię nie usłyszy.
Nie przekonał mnie ten argument. Zawyłam jak opętana. Dałam z siebie wszystko, na co
mnie było stać. Nie mogłam przecież pozwolić, by odczuwał satysfakcję z tego, że czuję się
bezradna i bezbronna.
– Zapytam cię po raz drugi – rzekł spokojnie. – Gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Posłuchaj, cipeńko. Przekopię całe mieszkanie do góry nogami, jeśli mnie do tego
zmusisz.
– Nie mam tej głowicy. W każdym razie nie mam jej tutaj. Poza tym dla ciebie nie jestem
żadną cipeńką.
– Naprawdę? – spytał ironicznie. – A niby cóż takiego zrobiłem, że nie mogłabyś nią dla
mnie być?
Uniosłam wysoko brwi ze zdumienia.
– Ach, tak. Rozumiem – mruknął.
Sięgnął po moją torebkę, bezceremonialnie ją odwrócił i wysypał wszystko na podłogę.
Po chwili podniósł kajdanki i podszedł do mnie.
– Wyciągnij prawą rękę – nakazał.
– Zboczeniec.
– Sama się o to prosisz.
Błyskawicznie zatrzasnął kajdanki na moim nadgarstku.
Silnie szarpnęłam prawą ręką do tyłu, wymierzając mu jednocześnie kopniaka, lecz o
mało nie straciłam równowagi na śliskich kafelkach. Bez większego trudu uchylił się przed
ciosem i szybko zamknął drugą obrączkę kajdanek wokół pręta od zasłonki prysznicowej. Aż
jęknęłam głośno, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Morelli odstąpił krok do tyłu i zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem od stóp do głowy.
– Może teraz mi powiesz, gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?
Nie umiałam wydobyć z siebie głosu, w jednej chwili opuściły mnie resztki odwagi.
Czułam, jak rumieniec wstydu wypełza mi na twarz, a strach coraz silniej ściska za gardło.
– Wspaniale – rzekł Joe. – Jeśli nie chcesz, to nie mów. Możesz tu sobie stać w milczeniu
do sądnego dnia.
Pospiesznie zaczął wyrzucać ubrania z kosza na brudną bieliznę, wysypał wszystko z
pojemnika na śmieci, zajrzał nawet do zbiornika spłuczki klozetowej. Następnie wypadł z
łazienki, zaszczyciwszy mnie tylko przelotnym spojrzeniem. Doskonale słyszałam, jak
metodycznie, z wprawą zawodowca przeszukuje kolejne pomieszczenia. Dzwoniły sztućce w
szufladzie kuchennego stołu, stukały wysuwane szuflady, skrzypiały otwierane drzwi szafy w
sypialni. Od czasu do czasu nastawała cisza, przerywana jedynie jego cichymi pomrukami.
Uwiesiłam się całym ciężarem na drążku, mając nadzieję, że zdołam go wygiąć, ale
konstrukcja była solidna, jakby przeznaczona również do takich celów.
Wreszcie Morelli pojawił się z powrotem w drzwiach łazienki.
– Zadowolony? – warknęłam. – I co teraz?
Skrzyżował ręce na piersi i oparł się ramieniem o futrynę.
– Chciałem sobie jeszcze po raz ostatni popatrzeć – rzekł, uśmiechając się złośliwie i
wodząc wzrokiem po całym moim ciele. – Nie zimno ci?
Postanowiłam, że gdy tylko się uwolnię, będę go tropić bez wytchnienia. Przestało mnie
już obchodzić, czy jest winny, czy nie. Gotowa byłam go ścigać do końca życia. Musiałam
mu się jakoś zrewanżować.
– Idź do diabła – syknęłam.
Uśmiechnął się szerzej.
– Masz szczęście, że jestem dżentelmenem. Znam takich, którzy w podobnej sytuacji bez
wahania wykorzystaliby swoją przewagę.
– Nie wątpię.
Wyprostował się i położył dłoń na klamce.
– Było mi bardzo miło.
– Zaczekaj! Chyba nie zamierzasz mnie tak zostawić?
– Obawiam się, że muszę.
– A co ze mną? Mam tak stać, przykuta do drążka w łazience?
Przygryzł wargi, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie wyszedł i po chwili wrócił z
przenośnym aparatem telefonicznym.
– Będę musiał zamknąć drzwi, wychodząc z mieszkania, więc lepiej zadzwoń do kogoś,
kto ma drugi klucz.
– Nikt nie ma kluczy oprócz mnie!
– Na pewno coś wymyślisz. Zadzwoń na policję albo do straży pożarnej. Jak chcesz,
możesz nawet wezwać brygadę antyterrorystyczną.
– Przecież jestem naga!
Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i wyszedł bez słowa.
Usłyszałam stuknięcie drzwi wyjściowych, szczęknęła zamykana zasuwa. Nie
oczekiwałam jakiejkolwiek reakcji, ale na wszelki wypadek zawołałam go jeszcze. Przez
kilka sekund czekałam niecierpliwie, nasłuchując dobiegających z zewnątrz odgłosów.
Wyglądało na to, że Morelli poszedł sobie na dobre. Mimo woli zacisnęłam mocniej palce na
obudowie aparatu telefonicznego. No, niech Bóg ma w swojej opiece rejonowy urząd
telekomunikacji, jeżeli do tej pory nie podłączono z powrotem mojego numeru, pomyślałam.
Stanęłam na obudowie brodziku, żeby móc się posługiwać ręką przykutą do drążka. Powoli
wyciągnęłam teleskopową antenkę, włączyłam aparat i zbliżyłam go do ucha. Usłyszałam
wyraźne buczenie ciągłego sygnału centrali. Ogarnęło mnie tak silne poczucie ulgi, że omal
się nie popłakałam.
Stanęłam nagle wobec poważnego problemu: do kogo zadzwonić po pomoc? Policja i
straż pożarna nie wchodziły w rachubę. Wycie syren i światła migaczy na parkingu z
pewnością by sprawiły, że zanim ekipa ratunkowa włamałaby się do mego mieszkania, przy
drzwiach na korytarzu zebraliby się niemal wszyscy sąsiedzi, zainteresowani przyczyną
całego tego zamieszania. Musiałabym się gęsto przed nimi tłumaczyć.
Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że starsi ludzie mieszkający w tym domu odznaczają
się pewnymi szczególnymi cechami. Wykazują wprost niezwykłą zajadłość, gdy dochodzi do
zatargów o miejsca na placu parkingowym, i przejawiają olbrzymie zainteresowanie
wszelkimi sytuacjami wyjątkowymi, graniczące wręcz z niezdrową fascynacją. Wystarczy,
aby pierwsze odblaski migaczy padły na okna budynku, a każdy staruszek natychmiast
podbiegnie do niego i zacznie wyglądać z nosem przyklejonym do szyby.
Nie miałam najmniejszej ochoty, aby ktokolwiek żądny sensacji miał okazję podziwiać
mnie nagą i przykutą kajdankami do drążka zasłonki prysznicowej.
Gdybym zadzwoniła do swojej matki, pewnie musiałabym się jak najszybciej przenieść
do innego stanu, gdyż ona nigdy by mi tego nie darowała. Zresztą z pewnością przysłałaby tu
ojca, a jemu także nie chciałam się pokazywać naga. Nie umiałam sobie wyobrazić, że w
takiej sytuacji do łazienki wkracza nie kto inny, tylko mój ojciec.
Gdybym zwróciła się o pomoc do siostry, skutek byłby dokładnie taki sam.
I na pewno wolałabym skonać pod prysznicem, niż zadzwonić do mego byłego męża.
Co gorsza – niezależnie od tego, kogo bym poprosiła o pomoc – ten ktoś musiałby się
dostać do mieszkania po drabince pożarowej przez okno, ewentualnie wyważyć drzwi. Tylko
jedna osoba przychodziła mi na myśl. Zacisnęłam z całej siły powieki.
– Cholera! – syknęłam pod nosem.
Nie było innego wyjścia, musiałam zadzwonić do „Leśnika”. Zaczerpnęłam głęboko
powietrza i wybrałam jego numer, modląc się w duchu, żeby pamięć mnie nie zawiodła.
Mimo późnej pory podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale.
– Tak?
– „Leśnik”?
– A kto mówi?
– Stephanie Plum. Mam kłopot.
Przez chwilę panowało milczenie. Oczyma wyobraźni widziałam, jak unosi wzrok do
nieba i niechętnie siada w łóżku.
– Jaki znów kłopot?
Ponownie zacisnęłam powieki. Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że odważyłam się do
niego zadzwonić.
– Stoję przykuta do drążka zasłonki prysznicowej i potrzebna mi pomoc kogoś, kto by
otworzył kajdanki.
Znowu przez chwilę panowało milczenie, wreszcie rozległ się stuk odkładanej słuchawki,
połączenie zostało przerwane.
Po raz drugi wybrałam ten sam numer, z taką złością wciskając klawisze, że omal nie
złamałam sobie paznokcia.
– Tak?! – ponownie rozległ się głos „Leśnika”, tym razem o ton wyższy, ostrzejszy.
– Nie odkładaj słuchawki! Ja nie żartuję. Zostałam uwięziona we własnej łazience.
Wejściowe drzwi mieszkania są zamknięte, a nikt oprócz mnie nie ma klucza.
– Czemu nie zadzwonisz na policję? Gliniarze uwielbiają tego typu akcje.
– Nie mam ochoty się tłumaczyć przed gliniarzami. Poza tym jestem naga.
– Ha! Ha! Ha!
– To wcale nie jest śmieszne. Ten sukinsyn, Morelli, włamał się do mego mieszkania,
kiedy brałam kąpiel, i przykuł mnie kajdankami do drążka.
– Mam wrażenie, że zaczynasz go coraz bardziej lubić.
– No więc jak? Pomożesz mi czy nie?
– Gdzie mieszkasz?
– Na rogu Saint James i Dunworth, mieszkanie numer dwieście piętnaście. To od tyłu
budynku. Morelli dostał się na piętro po drabince pożarowej i wszedł przez okno sypialni.
Chyba dasz radę pokonać tę samą drogę.
W gruncie rzeczy nawet nie mogłam obwiniać Joego za to, że mnie przykuł. Przecież na
dobrą sprawę ukradłam jego samochód. Rozumiałam też, że musiał mnie pozbawić swobody
ruchów na ten czas, gdy będzie przeszukiwał całe mieszkanie. Nawet byłam w stanie mu
wybaczyć, że zniszczył mi zasłonkę od prysznica, chcąc się zapewne wykazać męską siłą, ale
posunął się zdecydowanie za daleko, zostawiając mnie w tej niezręcznej sytuacji. Jeśli sądził,
że w ten sposób zniechęci mnie do dalszych poszukiwań, to się głęboko mylił. Jedynie
pobudził we mnie żądzę wzięcia odwetu i jeśli nawet było to szczeniackie uczucie, nie
miałam najmniejszego zamiaru schodzić mu z drogi. Gotowa byłam ścigać go aż do samej
śmierci.
Wydawało mi się, że upłynęła co najmniej godzina takiego stania pod wyłączonym
prysznicem, kiedy w końcu usłyszałam zgrzyt zasuwy i stuk otwieranych drzwi.
Zgromadzona w łazience gorąca para już dawno temu rozwiała się bez śladu i było mi po
prostu zimno. W dodatku od długiego trzymania w górze zdrętwiała mi ręka. Byłam
wykończona, głodna i zaczynał mi doskwierać silny ból głowy.
Wreszcie „Leśnik” pojawił się w drzwiach łazienki. Poczucie ogromnej ulgi całkowicie
przyćmiło jakikolwiek wstyd.
– Jestem ci niezmiernie wdzięczna, że przyjechałeś tu w środku nocy – powiedziałam.
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie mogłem przegapić okazji ujrzenia cię całkiem nagiej.
– Kluczyki od kajdanek są gdzieś w tej stercie rzeczy na podłodze.
Odnalazł je szybko, wyjął aparat telefoniczny z moich zdrętwiałych palców i otworzył
kajdanki.
– Wydaje mi się, że między tobą a Morellim toczy się jakaś dodatkowa rozgrywka.
– Pamiętasz, jak po południu dałeś mi w jego mieszkaniu cały pęk kluczy?
– Owszem.
– No więc pożyczyłam sobie jego samochód.
– Pożyczyłaś?
– Zarekwirowałam. Lepiej? Sam mi wkładałeś do głowy, że prawo jest po naszej stronie.
– Zgadza się.
– Więc zarekwirowałam jego nowego jeepa, a on to odkrył.
„Leśnik” uśmiechnął się ponownie i podał mi ręcznik kąpielowy.
– Czyżby nie zrozumiał, na czym polega rekwizycja?
– Powiedzmy, że niezbyt mu to przypadło do gustu. W każdym razie zostawiłam tego
jeepa na parkingu za domem i w celu zabezpieczenia zdjęłam głowicę rozdzielacza.
– Mogę się założyć, że to przepełniło puchar goryczy.
Wyszłam wreszcie spod prysznica i omal nie zawyłam z rozpaczy, kiedy zobaczyłam
swoje odbicie w lustrze. Moje włosy wyglądały tak, jakby naelektryzowano je napięciem
2000 woltów i taki stan utrwalono lakierem.
– Powinnam była zainstalować urządzenie alarmowe w samochodzie, ale nie miałam na
to pieniędzy.
„Leśnik” zachichotał krótko.
– Urządzenie alarmowe... Morelliemu to się jeszcze bardziej spodoba. – Podniósł z
podłogi długopis i na kawałku papieru toaletowego zapisał adres. – W tym punkcie obsługi
pojazdów zrobią to najtaniej.
Wyszłam z łazienki, zrzuciłam ręcznik i pospiesznie nałożyłam szlafrok.
– Słyszałam, że otworzyłeś sobie drzwi.
– Wziąłem komplet wytrychów. Nie chciałem budzić dozorcy i prosić go o klucz. –
Podszedł do okna w sypialni, pod którym krople deszczu błyszczały na parapecie, a wiatr
lekko postukiwał wyważoną metalową siatką o framugę. – Lubię się pobawić w człowieka-
pająka, ale tylko wtedy, kiedy jest ładna pogoda.
– Widzisz? Morelli wyłamał mi siatkę w oknie.
– Pewnie działał w pośpiechu.
– Zauważyłam, że z wielką łatwością zmieniasz swój akcent.
– Bo mam spore zdolności językowe.
Odprowadziłam go do drzwi, żałując w głębi ducha, że ja nie potrafię z taką prostotą
dostosowywać swojego słownictwa do sytuacji.
Usnęłam kamiennym snem i pewnie mogłabym tak spać aż, do jesieni, gdyby nie
obudziło mnie głośne łomotanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek, była 8.35. Jakoś nie
mogłam się uwolnić od natrętnych gości. Z ociąganiem wylazłam spod kołdry. W pierwszej
chwili obleciał mnie strach, że wrócił Ramirez. Następnie pomyślałam, iż policjanci
przyjechali mnie aresztować za kradzież samochodu.
Błyskawicznie sięgnęłam po stojący na nocnym stoliku pojemnik „Pewnej Ochrony”,
narzuciłam szlafrok i na palcach podkradłam się do drzwi. Mrużąc jedno oko, ostrożnie
zerknęłam przez wizjer na korytarz. Eddie Gazarra uśmiechał się szeroko. Był w mundurze i
trzymał w ręku dwie szare firmowe torebki z ciastkarni Dunkina. Otworzyłam drzwi i z
lubością wciągnęłam nosem powietrze.
– Trafiłeś w dziesiątkę – mruknęłam.
– Oto co znaczy serdeczne powitanie – odparł, ruszając energicznym krokiem w stronę
kuchennego stołu. – A co się stało z twoimi meblami?
– Właśnie zmieniam wystrój mieszkania.
– Rozumiem.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Z niecierpliwością spoglądałam, jak Eddie wyjmuje z
jednej torby dwa plastikowe kubeczki z gorącą kawą. Pospiesznie zdjęliśmy z nich pokrywki,
rozłożyliśmy papierowe serwetki i wbiliśmy zęby w świeże ciastka.
Byliśmy na tyle zaprzyjaźnieni, że w takiej sytuacji nie musieliśmy umilać sobie czasu
rozmową. Zaczęliśmy od bostońskich kremówek, później sprawiedliwie podzieliliśmy między
siebie cztery szarlotki. Chyba dopiero przy pączkach Eddie zwrócił uwagę na moją fryzurę.
Na szczęście nic nie powiedział. Sama się zresztą zastanawiałam, jak teraz wygląda szopa na
mojej głowie. Nie powiedział też ani słowa na temat bałaganu, jaki został we wszystkich
pomieszczeniach po wczorajszej działalności Morelliego. Zyskałam w ten sposób czas, by się
poczuć jak gospodyni we własnym domu.
Trzeciego pączka Eddie zjadał już powoli, popijając kawę małymi łyczkami. Wyraźnie
się nim delektował.
– Słyszałem, że wczoraj odstawiłaś na komendę swojego pierwszego klienta – odezwał
się w końcu, przełknąwszy ostatni kęs.
Zauważyłam, że spogląda łakomym wzrokiem na mojego pączka, toteż pospiesznie
przysunęłam go bliżej siebie.
– Pewnie jesteś tak głodna, że nie będziesz się chciała nim podzielić – mruknął.
– Wybij to sobie z głowy – odparłam. – Skąd się dowiedziałeś, że odstawiłam
poszukiwanego?
– Plotki szybko się rozchodzą, a od dwóch dni jesteś jednym z głównych tematów, jakie
chłopcy omawiają po służbie. Obstawiają już zakłady, kiedy Morelli dobierze ci się do tyłka.
Serce we mnie zamarło, na chwilę zastygłam z otwartymi ustami. Przez dobrą minutę z
niedowierzaniem gapiłam się na Ediego, czekając, aż ciśnienie krwi wróci mi do normy, jeśli
wcześniej nie popękają rozszerzone żyły.
– A w jaki sposób chcą się dowiedzieć, czy Morelli dobrał mi się do tyłka? – spytałam
przez zaciśnięte zęby. – Skąd wiesz, czy już się nie dobrał? Może z lubością oddajemy się
temu zajęciu dwa razy dziennie?
– Według powszechnej opinii zrezygnujesz ze zlecenia, gdy to nastąpi. Dlatego też
przedmiotem zakładów jest termin twojego wycofania się z poszukiwań.
– Ty też obstawiłeś?
– Nie, bo ja wiem, że Morelli już się do ciebie dobrał w szkole średniej. Dlatego też nie
wierzę, by kolejny taki wyczyn wpłynął na twoje zaangażowanie w sprawę.
– A skąd ty wiesz, że się do mnie dobrał przed maturą?
– Wszyscy w szkole o tym wiedzieli.
– Jezu...
Z trudem przełknęłam ostatni kęs pączka i duszkiem dopiłam kawę. Eddie tylko
westchnął głośno, obserwując, jak gaśnie promyk nadziei na to, że podzielę się z nim
resztkami smakowitego ciastka.
– Twoja kuzynka, ta mistrzyni gderania, trzyma mnie na głodowej diecie – wyjaśnił. – Na
śniadanie serwuje kawę bezkofeinową, pół talerza papierowych chrupków zalanych
odtłuszczonym mlekiem oraz połówkę grejpfruta.
– Wymyśliła, że tak wygląda syty posiłek dla czynnego gliniarza?
– Chyba tak. Wyobraź sobie, co czuję każdego ranka, obejmując służbę z bezkofeinową
kawą i połówką grejpfruta w żołądku. Nie sądzisz, że można od tego dostać choroby
wrzodowej?
– Nie, jeśli będziesz się leczył prawdziwą kawą i świeżymi pączkami.
– I tak właśnie postępuję.
– W dodatku nosisz przy pasku tak wielką odznakę, że może służyć za tarczę chroniącą
przed pociskami z broni palnej.
Eddie skrzywił się boleśnie, dokończył kawę, zebrał kubeczki i z rozmachem cisnął je do
kosza na śmieci.
– Nie mówiłabyś tak, gdybym ci nie zdradził, że obstawia się zakłady na twój tyłek.
– Masz rację – przyznałam. – Byłam złośliwa.
Z wyraźną wprawą otrzepał serwetką cukier puder ze swojej błękitnej koszuli. Przyszło
mi do głowy, że to jedna z niewielu umiejętności, jakie wyniósł z akademii policyjnej.
Rozsiadł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. Eddie ma prawie 180 centymetrów
wzrostu i jest bardzo szeroki w barach. Po rysach jego twarzy, niebieskich oczach, jasnoblond
włosach i szerokim mięsistym nosie bez trudu można rozpoznać słowiańskie pochodzenie. W
dzieciństwie mieszkaliśmy obok siebie, jego rodzice nadal zajmują dom o dwie posesje za
domem moich rodziców. Gazarra od wczesnej młodości chciał zostać gliniarzem, ale porzucił
wszelkie ambicje zawodowe z chwilą założenia policyjnego munduru. Nie myślał o karierze,
wystarczyło mu to, że jeździ wozem patrolowym, odpowiada na wezwania i jako pierwszy
stawia się na miejscu jakiegoś zdarzenia. Z życzliwością odnosił się do wszystkich i był za to
powszechnie lubiany, prawdopodobnie jedyny wyjątek stanowiła jego żona.
– Mam dla ciebie pewną informację – rzekł Eddie. – Wczoraj po służbie wpadłem do
baru Pina na piwo i spotkałem tam Gusa Dembrowskiego. Jest cywem, członkiem ekipy
zajmującej się zabójstwem Kuleszy.
– Cywem?
– Inspektorem dochodzeniówki działającym po cywilnemu.
To sprawiło, że z podniecenia aż się wyprostowałam na krzesełku.
– Mówił coś ciekawego o Morellim?
– Potwierdził, że ta Sanchez była płatną informatorką, jedynie Morelli miał z nią kontakt.
Nazwiska informatorów utrzymywane są w tajemnicy. Tylko jeden wyznaczony
funkcjonariusz pozostaje z nimi w kontakcie, a wszelkie akta przechowuje w specjalnej kasie
pancernej. Podejrzewam, że w tej sprawie akta zostały ujawnione na użytek ekipy
dochodzeniowej.
– Więc pewnie chodzi o znacznie bardziej skomplikowany wypadek, niż można by sądzić
z pozorów. Wygląda na to, że zabójstwo miało jakiś związek z którąś ze spraw prowadzonych
przez Morelliego.
– Niewykluczone, lecz równie dobrze Morelli mógł mieć zwykły romans z Sanchez.
Słyszałem, że to młoda i ładna babeczka, o gorącym, latynoskim usposobieniu.
– Ale wciąż nie wiadomo, gdzie przebywa.
– Owszem, nadal jej nie odnaleziono. Chłopcy z dochodzeniówki dotarli nawet do jakichś
jej dalekich krewnych ze Staten Island, ale tam też jej ostatnio nie widziano.
– Rozmawiałam wczoraj z jej sąsiadami i dowiedziałam się, że jeden z mieszkańców
bloku, ten sam, który widział owego tajemniczego świadka, o jakim zeznawał Morelli, zginął
w nie wyjaśnionych okolicznościach.
– To znaczy w jakich?
– Został potrącony przez samochód. Sprawca zbiegł z miejsca wypadku.
– Zbieżność może być zupełnie przypadkowa.
– Też chciałabym tak uważać.
Spojrzał na zegarek i wstał od stołu.
– Muszę lecieć.
– Jeszcze jedno. Znasz „Krętacza” Morelliego?
– Widuję go od czasu do czasu.
– Nie wiesz, czym się zajmuje albo gdzie mieszka?
– Pracuje w opiece społecznej, jest chyba inspektorem. A mieszka gdzieś w Hamilton.
Connie powinna mieć w biurze pełną książkę telefoniczną całego okręgu. Jeśli „Krętacz” ma
w domu telefon, bez trudu odnajdziesz jego dokładny adres.
– Dzięki. I bardzo dziękuję za świeże pączki oraz kawę.
Odwrócił się jeszcze przy drzwiach.
– Nie potrzebujesz pieniędzy?
Energicznie pokręciłam głową.
– Nie. Dziękuję.
Objął mnie ramieniem, cmoknął w policzek i wyszedł. Szybko zamknęłam za nim drzwi,
bo nagle łzy naszły mi do oczu. Takie dowody przyjaźni czasami mnie wzruszają. Wróciłam
do kuchni, zgarnęłam ze stołu papiery po naszej uczcie i wyrzuciłam je do śmieci. Dopiero
teraz, po raz pierwszy tego ranka, mogłam spokojnie rozejrzeć się po całym mieszkaniu.
Morellii dokładnie przeszukał każdy kąt, a wściekłość, z jaką to czynił, kazała mu widocznie
narobić maksymalnie wielkiego bałaganu. Wszystkie szafki kuchenne były otwarte na oścież,
a ich zawartość walała się na blatach i na podłodze. Książki zostały dokładnie zgarnięte z
półek. Nawet poducha z mojego jedynego fotela wylądowała na podłodze. Cała sypialnia była
zawalona stertami ubrań powyrzucanych z szafy oraz szuflad komódki. Ułożyłam poduchę na
fotelu i pozbierałam rzeczy z podłogi w kuchni. Doszłam do wniosku, że porządki w pokoju
mogą poczekać.
Wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się w czarne dżinsowe szorty i bardzo obszerną
bluzkę w kolorze khaki. Wszystkie akcesoria łowcy nagród pospiesznie zgarnęłam z
powrotem do czarnej torebki i przewiesiłam ją przez ramię. Dokładnie sprawdziłam też
zamknięcie okna w sypialni, powtarzając sobie, że musi się to stać codzienną czynnością,
wykonywaną rano i wieczorem. Źle się czułam w roli zwierzęcia zagnanego do klatki, ale nie
miałam ochoty na dalsze niespodziewane wizyty różnych osób. Natomiast staranne
zamknięcie drzwi wyjściowych wydało mi się czczą formalnością. Pamiętałam, że „Leśnik”
bez większego trudu otworzył je wytrychem. Co prawda, nie wszyscy odznaczali się takimi
samymi umiejętnościami, niemniej doszłam do wniosku, że nie zaszkodziłoby wyposażyć
drzwi w jeszcze jedną zasuwkę. Postanowiłam przy najbliższej okazji porozmawiać o tym z
dozorcą.
Pożegnałam się z Rexem, zebrałam w sobie całą odwagę i ostrożnie wyjrzałam na
korytarz, chcąc zdobyć jeszcze pewność, że nie zjawił się tam po raz drugi Ramirez.
ROZDZIAŁ 7
Głowica rozdzielacza leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam: za żywopłotem azalii,
pod samą ścianą budynku. Założyłam ją z powrotem i wyjechałam z parkingu, mając zamiar
odwiedzić Hamilton. Kiedy jednak przejeżdżałam obok biura Vinniego, dostrzegłam wolne
miejsce przy” krawężniku i zahamowałam pospiesznie. Ale udało mi się zaparkować jeepa w
wąskiej przestrzeni dopiero przy trzeciej próbie.
Connie siedziała za swoim biurkiem. Trzymała lusterko na wysokości oczu i
pieczołowicie zdrapywała grubą skorupę tuszu do rzęs. Uniosła głowę, kiedy weszłam do
środka.
– Używałaś kiedykolwiek tego nowego świństwa przedłużającego rzęsy? – spytała. –
Teraz wyglądam tak, jakbym sobie obkleiła powieki szczeciną ze szczurzych ogonów.
Machnęłam jej policyjnym zaświadczeniem przed nosem.
– Odstawiłam Clarence’a.
Connie dała mi porozumiewawczy znak, zaciskając pięść i podrywając łokieć ku górze.
– Oby tak dalej!
– Vinnie jest u siebie?
– Nie, musiał iść do dentysty. Pewnie po to, żeby naostrzyć sobie kły. – Wybrała ze stosu
teczkę sprawy i wzięła ode mnie zaświadczenie. – Ale do tego szef nie jest nam potrzebny.
Mogę ci od ręki wystawić czek.
Zrobiła notatkę na kartce i wraz z zaświadczeniem umieściła ją w teczce, po czym
odłożyła dokumenty na skraj biurka. Następnie wyjęła z szuflady staromodną, oprawioną w
skórę książeczkę bankową i szybko wypisała mi czek.
– Jak ci idzie z Morellim? – zapytała. – Trafiłaś już na jakiś trop?
– Niezupełnie. Ale wiem na pewno, że nie wyjechał z miasta.
– To twarda sztuka – mruknęła. – Spotkałam go jakieś pół roku temu, zanim jeszcze
rozpętała się ta afera. Kupował na bazarze ćwierć kilo łagodnego wędzonego sera włoskiego.
Siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie wbić zębów w jego pośladek.
– Jesteś aż tak drapieżna?
– Jeszcze bardziej. Faceci w jego typie budzą we mnie zwierzę.
– Nie zapominaj, że ciąży na nim oskarżenie o morderstwo.
Connie westchnęła ciężko.
– Strasznie dużo kobiet w Trenton zaleje się łzami, kiedy Morelli ostatecznie wyląduje w
pudle.
Wolałam na ten temat nie dyskutować, w każdym razie nie mogłam siebie zaliczyć do
tego grona. Po wydarzeniach ostatniej nocy wizja Joego wsadzonego za kratki w moim
upokorzonym mściwym sercu wywoływała jedynie uczucie błogiej radości.
– Masz pełną książkę telefoniczną okręgu z adresami?
Connie ruchem głowy wskazała mi regał pod drugą ścianą.
– Leży tam. To te opasłe tomisko na trzeciej półce.
– Wiesz coś na temat „Krętacza” Morelliego?
– Tyle tylko, że się ożenił z Shirley Galio.
Okazało się, że jedyny Morelli w Hamilton mieszka przy Bergen Court pod numerem
617. Przeszłam do wielkiego planu miasta rozpiętego na ścianie za biurkiem Connie i
sprawdziłam, gdzie znajduje się ta ulica. Przypominałam sobie mgliście, że cała tamta okolica
jest zabudowana maleńkimi domkami jednorodzinnymi o salonach wielkości mojej łazienki.
– Widziałaś się ostatnio z Shirley? – spytała Connie. – Zrobiła się wielka jak słonica. Od
matury przytyła ze trzydzieści kilogramów. Spotkałam ją kiedyś w saunie Margie Manusco.
Musiała zestawić trzy składane krzesełka, żeby normalnie usiąść, i nosiła wypchaną torebkę
wielkości worka żeglarskiego. Pewnie miała tam cały arsenał. Na wypadek, gdyby ktoś uznał
ją za smakowity kąsek.
– Nie chce mi się wierzyć, że aż tak utyła. Pamiętam, że w szkole była jedną ze
szczuplejszych.
– No cóż, niezbadane są wyroki boskie.
– Amen.
W miasteczku było rozpowszechnione dosyć szczególne podejście do kanonów wiary
katolickiej. W każdym razie zwykliśmy wszystkie sprawy, które nie mieściły się w
kategoriach naszego pojmowania, przekazywać w gestię Najwyższego, a On zjawiał się
pospiesznie, by dopasować je do wymogów szarej rzeczywistości.
Connie wręczyła mi czek i wróciła do mozolnej pracy odrywania zaschniętego tuszu z
rzęs lewej powieki.
– Mówię ci, jak teraz cholernie trudno jest zachować klasę – rzekła na pożegnanie.
Zakład obsługi pojazdów polecony mi przez „Leśnika” mieścił się w długim ciągu
parterowych warsztatów stojących wzdłuż Route 1. Sześć betonowych baraków
przypominających stare bunkry było niegdyś pomalowanych na żółto, ale czas i toksyczne
wyziewy z autostrady odcisnęły swe piętno na ich kolorze. Prawdopodobnie projektant tego
kompleksu wyobrażał go sobie w otoczeniu rozległych połaci wysokiej trawy i kwitnących
krzewów, lecz cały teren między warsztatami a szosą przypominał półpustynię usłaną szarymi
torbami papierowymi i plastikowymi kubeczkami, której monotonię urozmaicały jedynie
jakieś pozbawione liści badyle. Do każdego z baraków wiódł oddzielny podjazd kończący się
brukowanym placem parkingowym.
Powoli minęłam drukarnię „Capital” oraz walcownię „A. i J.”, po czym skręciłam przed
warsztat naprawy samochodów „U Ala”. Do środka prowadziły trzy rozsuwane wrota, niczym
w hangarze, lecz tylko jedne z nich były otwarte. Cały plac za barakiem zastawiono
porozbijanymi, zardzewiałymi wrakami w różnym stadium demontażu, natomiast na wprost
ostatnich drzwi garażu, na placyku ogrodzonym drucianą siatką zwieńczoną zwojami drutu
kolczastego, stały zaparkowane nowe modele dużych luksusowych aut.
Przejechałam wzdłuż szeregu wraków i zatrzymałam jeepa obok nowiutkiej czarnej
terenowej toyoty z napędem na cztery koła, wyposażonej w tak grube, baloniaste opony,
jakby to był ciągnik rolniczy. Wcześniej podjechałam do banku i zrealizowałam czek,
potrafiłam więc dokładnie określić, ile mogę przeznaczyć na urządzenie alarmowe. Nie
miałam najmniejszego zamiaru wydawać na to choćby jednego centa więcej. Byłam zresztą
przekonana, że za tę sumę niczego nie uda mi się załatwić, lecz mimo wszystko postanowiłam
spróbować.
Zaledwie otworzyłam drzwi auta, dotkliwie poczułam żar stojącego suchego powietrza.
Wysiadłam, oddychając płytko, żeby zaabsorbować jak najmniej metali ciężkich. W takiej
bliskości autostrady słońce wydawało się zamazane, ciężkie od spalin powietrze rozmywało
jego blask, zacierało wszelkie szczegóły krajobrazu. Z wnętrza warsztatu dobiegał głośny
terkot pracującej sprężarki.
Podeszłam do drzwi garażu, ostrożnie lawirując między stosem brudnych gumowych
węży i stertą zużytych filtrów oleju. W środku ujrzałam kilku mężczyzn w
jaskrawopomarańczowych kombinezonach roboczych. Jeden z nich obejrzał się na mnie. Stał
nad elektryczną piłą do metalu i właśnie poprawiał sobie na włosach fragment elastycznych
damskich rajstop z poobcinanymi nogawkami, związanych w dwa sterczące ku górze węzełki.
Zapewne oszczędzał w ten sposób czas na myciu włosów po zakończeniu pracy. Kiedy
podszedł do mnie, powiedziałam, że szukam właściciela, Ala, on zaś odparł krótko, iż właśnie
go znalazłam.
– Chciałam zainstalować w swoim samochodzie urządzenie alarmowe. „Leśnik” polecił
mi pański zakład, podobno oferuje pan bardzo atrakcyjne ceny.
– A skąd pani zna „Leśnika”?
– Pracujemy razem.
– To w sumie daje bardzo duży zabezpieczony obszar.
Niezbyt rozumiałam, jak należy traktować tę uwagę, ale nie chciałam nawet prosić o
wyjaśnienie.
– Jestem prywatnym agentem dochodzeniowym.
– I potrzebny alarm w samochodzie, gdyż działa pani w niezbyt przyjaznym otoczeniu?
– Mówiąc szczerze, zarekwirowałam ten wóz i mam podstawy przypuszczać, że
właściciel będzie chciał go odzyskać.
Uśmiechnął się lekko.
– To jeszcze lepiej.
Podszedł szybko do regału w drugim końcu garażu i po chwili wrócił z urządzeniem w
czarnej plastikowej obudowie, mającym w przybliżeniu rozmiary sześć na sześć
centymetrów.
– To jedno z ostatnich osiągnięć w dziedzinie zabezpieczeń pojazdów – rzekł. – Czujnik
reaguje na zmiany ciśnienia powietrza. Każda zmiana ciśnienia, spowodowana wybiciem
szyby czy otwarciem drzwi auta, pobudza to maleństwo do takiego działania, od którego
mogą popękać bębenki. – Obrócił aparat w moją stronę. – Ten przycisk uruchamia alarm,
układ elektroniczny zaczyna działać po dwudziestu sekundach. W ten sposób będzie pani
miała czas na zamknięcie drzwi samochodu. Taka sama zwłoka następuje po wykryciu
zmiany ciśnienia powietrza, co umożliwia właścicielowi odłączenie automatu przed jego
zadziałaniem.
– A jak się to wyłącza, jeśli już alarm został uruchomiony?
– Kluczem. – Wręczył mi maleńki, połyskujący srebrzyście kluczyk. – Oczywiście nie
należy go zostawiać w samochodzie, bo wtedy złodziej mógłby łatwo odłączyć alarm.
– To urządzenie jest dużo mniejsze, niż się spodziewałam.
– Jest małe, ale bardzo skuteczne. A co najważniejsze, jest również tanie, gdyż
nadzwyczaj łatwo się je instaluje. Wystarczy jedynie przymocować aparat pod deską
rozdzielczą.
– Ile kosztuje?
– Sześćdziesiąt dolarów.
– To mi odpowiada.
Pospiesznie wyciągnął śrubokręt z tylnej kieszeni kombinezonu.
– Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam je umocować.
– W czerwonym jeepie cherokee, który stoi obok tego czarnego monstrum. Proszę je
przykręcić w jakimś mało widocznym miejscu. Wolałabym uniknąć wiercenia dziur w desce
rozdzielczej.
Kilkanaście minut później jechałam już z powrotem w kierunku ulicy Starka i byłam
bardzo z siebie zadowolona. Miałam urządzenie alarmowe, za które nie tylko zapłaciłam
nadzwyczaj rozsądną cenę, ale które w dodatku mogłam bez większych kłopotów przenieść
do innego samochodu, jaki zamierzałam sobie kupić, kiedy już zdobędę honorarium za
odstawienie Morelliego do aresztu. Zatrzymałam się przed sklepem przy najbliższym
skrzyżowaniu i kupiłam sobie na lunch duże opakowanie waniliowego jogurtu oraz kartonik
soku pomarańczowego. Popijałam go i wracałam bez pośpiechu do miasta, nucąc pod nosem.
Czułam się znakomicie w klimatyzowanym wnętrzu jeepa. Wyliczałam w myślach, że mam
nie tylko urządzenie alarmowe i pojemnik gazu obezwładniającego, lecz także pyszny jogurt.
Czego więcej mogłam potrzebować?
Zaparkowałam na wprost wejścia do sali gimnastycznej, dopiłam resztkę soku, wzięłam
swoją torebkę oraz teczkę z dokumentami i fotografiami dotyczącymi sprawy Morelliego,
włączyłam alarm, wysiadłam i zamknęłam wóz. Czułam się tak, jakbym machała czerwoną
płachtą przed pyskiem rozwścieczonego byka. Chyba bardziej ostentacyjny byłby tylko wielki
napis na przedniej szybie jeepa: „Proszę bardzo! Jak chcesz, to go sobie weź!”
Upał sprawił, że ulica była wyludniona. Jedynie na pobliskim skrzyżowaniu sterczały
dwie znudzone dziwki, jakby czekały na autobus. Tyle tylko, że ulicą Starka nie kursują
żadne autobusy. Wyglądały na zniechęcone, pewnie dlatego, że w takim upale nie mogły
znaleźć chętnych na swoje usługi. Obie miały na głowach plastikowe czapeczki z szerokimi
daszkami chroniącymi przed słońcem i były ubrane w porozciągane bluzki oraz bardzo
obcisłe szorty. Nosiły nawet podobne fryzury: krótko przycięte i ufarbowane włosy, grubo
polakierowane w strączki sterczące na wszystkie strony. Nie miałam pojęcia, według jakich
kryteriów ustalane są ceny usług prostytutek, lecz gdyby zależały one od wagi kobiecego
ciała, tym dwom ulicznicom powinno się całkiem nieźle powodzić.
Obie przyjęły wyzywające pozy, kiedy ruszyłam w ich stronę: oparły pięści na biodrach,
lekko wydęły policzki i gapiły się na mnie tak wybałuszonymi oczami, jakby zobaczyły kurę
znoszącą złote jajka.
– Cześć, złotko! – przywitała mnie z daleka jedna z nich. – Czego tutaj szukasz? To nasze
miejsce, kapujesz?
Wyglądało na to, że różnica między przyzwoitą wychowanką „Miasteczka” a pospolitą
ulicznicą jest dosyć ulotna.
– Szukam przyjaciela, Joego Morelliego. – Pokazałam im jego zdjęcie. – Nie widziałyście
go przypadkiem w tej okolicy?
– A niby po co go szukasz?
– To sprawa osobista.
– Jasne.
– Znacie go?
Druga nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Nie uszło to mojej uwagi.
– Może.
– Mówiąc szczerze, łączyło nas coś więcej niż przyjaźń.
– Coś więcej? To znaczy co?
– Przez tego sukinsyna zaszłam w ciążę.
– Niczego po tobie nie widać.
– Będzie widać za miesiąc.
– Na to też można zaradzić.
– Owszem, ale przede wszystkim chciałabym odnaleźć Morelliego. Nie wiecie, gdzie
można go znaleźć?
– Nie.
– A znacie może niejaką Carmen Sanchez? Pracowała tu niedaleko, w barze „Zakątek”.
– Ona też zaszła z nim w ciążę?
– Nie wiem, ale przypuszczam, że Morelli może być teraz z nią.
– Carmen zniknęła – poinformowała mnie szeptem. – Kobietom z ulicy Starka
przytrafiają się takie rzeczy. To ryzyko środowiskowe.
– Nie chciałybyście tego bliżej wyjaśnić?
– Raczej wolałybyśmy trzymać gęby na kłódkę – wtrąciła niespodziewanie druga. – Nie
chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tej brudnej sprawie. Nie mamy zresztą
czasu na przyjacielskie pogawędki. Czeka na nas praca.
Rozejrzałam się po ulicy, ale nie dostrzegłam dla nich żadnej „pracy”. Doszłam więc do
wniosku, że zwyczajnie chcą się ode mnie uwolnić. Zapytałam je o imiona i dowiedziałam
się, iż rozmawiam z Lula oraz Jackie. Wręczyłam obu po wizytówce, mówiąc, że byłabym
wdzięczna, gdyby dały mi znać, jeśli się czegoś dowiedzą o Morellim lub Sanchez. Chciałam
jeszcze zapytać o tego tajemniczego świadka zabójstwa, pomyślałam jednak, że to na nic. Bo
niby jak miałabym to zrobić? „Przepraszam, czy nie znacie faceta o płaskiej facjacie, jakby
ktoś go potraktował ciężką patelnią?”
Zaczęłam następnie chodzić od bramy do bramy, rozmawiać z ludźmi siedzącymi na
schodkach i sprzedawcami ze sklepików. Do czwartej spaliłam sobie od słońca skórę na nosie
i nie zyskałam niczego więcej. Przeszłam na ocienioną stronę ulicy Starka, lecz sił starczyło
mi tylko na pokonanie kilkuset metrów. Zawróciłam, zniechęcona, i ruszyłam z powrotem w
stronę jeepa. Szerokim łukiem ominęłam podejrzany garaż oraz salę gimnastyczną. Nie
zajrzałam też do żadnego baru, bo chociaż mogłam tam znaleźć najlepsze źródło informacji,
to jednak zaliczyłam je do miejsc szczególnie niebezpiecznych. Nie czułam się na siłach
podejmować jakiekolwiek ryzyko. Prawdopodobnie przesadzałam z ostrożnością, być może w
ciągu dnia klientelę tych spelunek stanowili praworządni obywatele, których moja osoba
obchodziła tyle samo co zeszłoroczny śnieg. Ale Bogiem a prawdą nie potrafiłam siebie
zaliczyć do mniejszości, a czułam się mniej więcej tak, jak czarnoskóry zaglądający pod
spódnice białym kobietom na protestanckich przedmieściach Birmingham.
Szłam, przyglądając się uważnie domom z naprzeciwka, a kiedy znów znalazłam się na
osłonecznionym terenie, ponownie przebiegłam na drugą stronę ulicy. W tej części miasta
znajdowały się niemal wyłącznie budynki mieszkalne, toteż nie zdziwiło mnie specjalnie, że
teraz, kiedy po południu upał stopniowo słabł, na ulicy zaczęło się pojawiać coraz więcej
przechodniów. Musiałam więc zwolnić kroku i częstokroć lawirować między grupami
spacerowiczów.
Na szczęście jeep stał dokładnie tam, gdzie go zaparkowałam, lecz na nieszczęście
Morelli wcale się nim nie zainteresował. Usilnie starałam się nie patrzeć w okna sali
gimnastycznej, na wypadek, gdyby Ramirez obserwował mnie z wysokości pierwszego piętra.
Już wcześniej włosy zebrałam z tyłu głowy w koński ogon, dlatego teraz czułam silne
swędzenie skóry na karku. Zapewne był to jednak skutek działania słońca. Nie znosiłam
żadnych mazideł chroniących przed porażeniami słonecznymi, polegałam na swoim
przekonaniu, iż wielkomiejskie wyziewy skutecznie odfiltrowują groźne promieniowanie
powodujące raka skóry.
Niespodziewanie z przeciwnej strony ulicy skręciła prosto na mnie jakaś kobieta. Była
dość tęga i porządnie ubrana, gęste czarne włosy nosiła zebrane w gruby kok.
– Przepraszam – zagadnęła – czy pani się nazywa Stephanie Plum?
– Owszem.
– Pan Alpha chciałby zamienić z panią kilka słów. Jego biuro znajduje się na wprost, po
drugiej stronie ulicy.
Nie znałam nikogo o nazwisku Alpha i zależało mi na tym, by jak najszybciej zniknąć z
ewentualnego pola widzenia Benito Ramireza, ale kobieta wyglądała na uczciwą katoliczkę,
toteż postanowiłam zaryzykować i pójść za nią. Wkroczyłyśmy do budynku sąsiadującego z
salą gimnastyczną. Kamienica niczym się nie wyróżniała spośród dziesiątków podobnych
przy ulicy Starka, była wąska, trzypiętrowa, a małe okienka w zaniedbanym, mrocznym holu
pokrywała gruba warstwa brudu. Weszłyśmy po kilku stopniach na wysoki parter.
Znajdowało się tu troje drzwi. Jedne z nich były otwarte na oścież i ze środka wypadało na
korytarz chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza.
– Tędy – rzekła kobieta, prowadząc przez zagracony sekretariat, w którym stała duża
kanapa obita zielonym skajem i masywne, silnie zniszczone biurko z jasnego drewna.
Na małym stoliku w końcu pomieszczenia leżała sterta wymiętych, ilustrowanych pism
poświęconych boksowi. Na wszystkich ścianach, którym bardzo by się przydało gruntowne
malowanie, wisiały oprawione fotografie gwiazd tego sportu.
Kobieta wprowadziła mnie do przyległego gabinetu i zamknęła drzwi. Pokój był
urządzony niemal dokładnie tak samo jak sekretariat, jedyną znaczącą różnicę stanowiły dwa
duże okna wychodzące na ulicę. Na mój widok zza biurka podniósł się nieznajomy
mężczyzna. Był ubrany w wypchane spodnie od dresu i koszulę z krótkimi rękawami,
rozchełstaną pod szyją. Twarz miał głęboko pobrużdżoną zmarszczkami oraz spory, obwisły
podbródek. Zwalistą sylwetkę charakteryzowały wyraźne jeszcze zarysy niegdyś prężnych
muskułów, lecz wiek zeszpecił ją dość pokaźnym brzuszkiem, a czarne, gładko zaczesane do
tyłu włosy były gęsto przetykane pasemkami siwizny. Na moje oko facet dobiegał
sześćdziesiątki, a życie niezbyt go rozpieszczało.
Pochylił się nad biurkiem, wyciągając rękę na powitanie.
– Jimmy Alpha. Jestem menadżerem Benito Ramireza.
Skinęłam sztywno głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. W pierwszym odruchu
chciałam natychmiast stąd wyjść, ale uprzytomniłam sobie, że nie byłoby zbyt poważne.
Wskazał mi miejsce w foteliku przystawionym do biurka.
– Słyszałem, że znów pojawiła się pani w tej okolicy, postanowiłem więc skorzystać z
okazji i serdecznie panią przeprosić. Wiem, co zaszło na sali między panią a Benito.
Próbowałem się do pani dodzwonić, lecz aparat był odłączony.
Te przeprosiny jedynie wywołały moją złość.
– Brutalnego zachowania Ramireza nie da się w żaden sposób usprawiedliwić.
Alpha wyglądał na zakłopotanego.
– Nigdy nie przypuszczałem, że napotkam tego rodzaju problemy – rzekł. – Od początku
kariery zależało mi tylko na tym, by mieć pod swą opieką przynajmniej jednego znakomitego
boksera, a kiedy już takiego znalazłem, nabawiłem się przez niego wrzodów żołądka. – Z
górnej szuflady biurka wyciągnął pokaźnych rozmiarów butelkę środka przeciw nadkwasocie.
– Sama pani widzi. Zacząłem kupować to świństwo, gdy go poznałem. – Pociągnął spory łyk
mikstury, przycisnął dłoń do piersi i odetchnął głęboko. – Jeszcze raz przepraszam. Jest mi
niezmiernie przykro za to, co spotkało panią na sali treningowej.
– Nie widzę żadnego powodu, żeby pan mnie przepraszał. Przecież to nie pan zawinił.
– Chciałbym traktować to w ten sam sposób, lecz, niestety, jest to także moja wina. –
Zakręcił z powrotem butelkę, wstawił ją do szuflady biurka, po czym pochylił się nisko,
opierając szeroko łokcie na blacie. – Pracuje pani dla Vinniego?
– Tak.
– Znam go jeszcze z dzieciństwa. To facet z charakterem. Uśmiechnął się przymilnie.
Odniosłam wrażenie, że przed tym spotkaniem zrobił dokładny wywiad środowiskowy.
Szybko jednak spoważniał, przygarbił się nieco i spuścił głowę, utkwiwszy spojrzenie w
swoich dłoniach.
– Czasami sam nie wiem, jak postępować z Benito. On wcale nie jest taki zły, po prostu
brak mu ogłady. Za to wspaniale potrafi boksować. Dla takiego jak on, człowieka znikąd, ten
wielki sukces ma podwójne znaczenie.
Zerknął na moją twarz, zapewne chcąc się przekonać, czy trafia do mnie takie
tłumaczenie. Jęknęłam cicho, pragnąc dać mu do zrozumienia, że nadal odczuwam
obrzydzenie.
– Nawet nie chcę próbować wyjaśniać jego zachowania – dodał, robiąc jeszcze
smutniejszą minę. – Benito coraz częściej postępuje niewłaściwie. Teraz nie mam już na
niego żadnego wpływu. Nie słucha niczyich rad. W dodatku otoczył się ludźmi, którym boks
odebrał resztki zdrowego rozsądku.
– To prawda. Na sali trenowała spora grupa, lecz nikt się za mną nie wstawił.
– Rozmawiałem z nimi o tamtym zajściu. No cóż, kiedyś kobiety otaczano szacunkiem.
Teraz nie szanuje się nikogo i niczego. Coraz więcej morderców, narkomanów... – urwał i
zagłębił się we własnych myślach.
Przypomniałam sobie, co Morelli mówił mi o Ramirezie i kilku ciążących na nim
oskarżeniach o gwałt. Widocznie Alpha bądź to usilnie chował głowę w piasek, bądź też
wziął na siebie zadanie robienia porządków po swym pupilku przynoszącym mu krociowe
dochody. Wydawało mi się jednak, że bardziej pasuje do niego strusia polityka.
Przez jakiś czas przyglądałam mu się w milczeniu. Czułam się zbyt zagubiona w tym
obskurnym gabinecie, w popadającej w ruinę kamienicy, by spokojnie zebrać myśli, a
jednocześnie wciąż byłam do tego stopnia rozżalona, iż nie potrafiłam wydać z siebie choćby
pomruku zrozumienia.
– Jeśli Benito będzie się jeszcze pani naprzykrzał, proszę mnie powiadomić – rzekł w
końcu Alpha. – Nie chciałbym, żeby coś takiego się powtórzyło.
– Przedwczoraj wieczorem zjawił się pod drzwiami mego mieszkania i usiłował się
dostać do środka. Na korytarzu zachowywał się wyzywająco i zapaskudził mi drzwi. Jeśli
kiedykolwiek zobaczę go tam po raz drugi, zawiadomię policję i wniosę oskarżenie.
Alpha był wyraźnie wstrząśnięty.
– Nic o tym nie wiedziałem. Ale nie zrobił nikomu krzywdy, prawda?
– Nie, nikogo nie pobił.
Wyjął z szuflady biurka wizytówkę i szybko dopisał na niej ciąg cyfr.
– To mój domowy numer telefonu – rzekł, podając miją. – Gdyby miała pani jeszcze
kłopoty, proszę dzwonić o dowolnej porze. Jeśli Benito ośmieli się włamać do pani
mieszkania, będzie miał ze mną do czynienia.
– Nie sądzę, aby zdołał się włamać. Ale proszę go trzymać z dala ode mnie.
Alpha zacisnął wargi i przytaknął szybkim skinieniem głowy.
– Podejrzewam, że nie wie pan nic o Carmen Sanchez?
– Tylko to, co opisywali w gazetach.
Skręciłam w lewo, w ulicę State, i niemal od razu ugrzęzłam w popołudniowym korku.
Stłoczone samochody posuwały się w żółwim tempie. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy na
zakupy, toteż minęłam mój dom, pokonałam jeszcze kilkaset metrów i wjechałam na parking
przed najbliższym supermarketem.
Stojąc w kolejce do kasy, uświadomiłam sobie nagle, że przecież Morelli także musi w
jakiś sposób zdobywać żywność. Oczyma wyobraźni ujrzałam go wchodzącego do sklepu, z
przyklejonymi sztucznymi wąsami i w wielkich ciemnych okularach na nosie. Bardzo mnie
też ciekawiło, gdzie mieszka. Może sypia w tej niebieskiej furgonetce? Podejrzewałam
jednak, że przestał z niej korzystać po tym, jak go zauważyłam za kierownicą, lecz wcale nie
byłam o tym przekonana. Niewykluczone, że odznaczał się przesadną wiarą w siebie.
Dysponował wszak ruchomym punktem obserwacyjnym, w którym mógł też nocować, a
żywił się chociażby konserwami. Zresztą wszystko wskazywało na to, że ta furgonetka
została wyposażona w nowoczesny sprzęt elektroniczny. Jeśli obserwował Ramireza z
przeciwnej strony ulicy, to równie dobrze mógł zainstalować jakieś mikrofony i prowadzić z
furgonetki podsłuch.
Nie widziałam jednak tego auta na ulicy Starka. Co prawda, nie szukałam go specjalnie,
lecz z pewnością bym je zauważyła. Niewiele wiedziałam o metodach elektronicznego
podsłuchu, ale wydawało mi się, że podsłuchujący musi przebywać gdzieś w pobliżu
pomieszczeń, w których zainstalowano mikrofony. Należało wziąć to pod rozwagę. Być może
wystarczyło odnaleźć niebieską furgonetkę, żeby przyskrzynić Morelliego.
O tej porze cały plac za domem był już zastawiony i musiałam zaparkować jeepa na jego
najdalszym końcu. W takich sytuacjach nie szczędziłam w myślach przykrych słów ludziom,
którzy w ogóle nie myślą o innych. Zgarnęłam z siedzenia naręcze papierowych toreb z
zakupami oraz pojemnik z sześcioma butelkami piwa i byłam tak obładowana, że do
zamknięcia drzwi auta musiałam sobie pomagać kolanem. Kiedy zaś szłam w stronę budynku,
a wypchane torby obijały mi kolana, niespodziewanie przyszedł mi na myśl stary dowcip o
jajach słonia.
Wjechałam na piętro windą i z ulgą złożyłam wszystkie pakunki na wycieraczce, żeby
wyjąć z torebki klucze. Otworzyłam drzwi, zapaliłam światło i przeniosłam towary do kuchni,
po czym szybko wróciłam i zamknęłam zasuwę. Następnie posortowałam zakupy, jedne
powkładałam do lodówki, inne upchnęłam w szafce. Cieszyła mnie świadomość, że znowu
mam pewien zapas żywności w domu. Nie potrafiłam się odzwyczaić od wyniesionych z
domu nawyków. Każda gospodyni w „Miasteczku” była bowiem przygotowana na klęskę
żywiołową, nikt tam nie umiał żyć, nie mając w zapasie stert papieru toaletowego czy
parokilogramowych puszek z mąką.
Nawet Rex okazywał podniecenie moją aktywnością w kuchni. Obserwował mnie ze
swojej klatki, stojąc na dwóch nóżkach i opierając maleńkie różowiutkie łapki o szklaną
ścianę.
– Nadeszły wreszcie lepsze czasy, Rex – powiedziałam, wkładając mu do klatki spory
kawałek jabłka. – Od tej pory możesz codziennie liczyć na świeże jabłka i brokuły.
W supermarkecie kupiłam także plan miasta, rozpostarłam go na kuchennym stole, zanim
usiadłam do obiadu. Postanowiłam jutro z samego rana podjąć metodyczne poszukiwania
niebieskiej furgonetki. Najpierw trzeba było zlustrować całe otoczenie sali treningowej oraz
sąsiedztwo domu, w którym mieszkał Ramirez. Sięgnęłam po książkę telefoniczną, lecz
znalazłam w niej aż dwudziestu trzech Ramirezów. Dwóch miało na imię Benito, przy trzech
innych nazwiskach umieszczono tylko inicjał imienia, B. Zadzwoniłam pod pierwszy
wyszczególniony numer i po czwartym sygnale odezwała się jakaś kobieta. W tle było
słychać donośny płacz dziecka.
– Czy to mieszkanie Benito Ramireza, tego słynnego boksera? – zapytałam.
Kobieta odpowiedziała ostro kilka słów po hiszpańsku. Przeprosiłam ją za kłopot i
przerwałam połączenie. Drugi Benito osobiście odebrał telefon, ale także nie był to ten
Ramirez, którego szukałam. Zaczęłam więc dzwonić do wszystkich o imieniu zaczynającym
się na B, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Zrezygnowałam, nie chciało mi się sprawdzać
pozostałych osiemnastu abonentów. W głębi serca poczułam ulgę, że nie znalazłam tego
łobuza. Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu powiedzieć. Zapewne szybko odłożyłabym
słuchawkę. Ostatecznie chciałam tylko poznać jego adres. Dopiero teraz uświadomiłam sobie
z pełną mocą, że na samo wspomnienie o Ramirezie włosy mi się zaczynają jeżyć na karku.
Mogłam jeszcze podjąć obserwację sali gimnastycznej i pojechać za nim, kiedy wyjdzie po
zakończonym treningu, ale nowiutki czerwony jeep zanadto rzucałby się w oczy. Przyszło mi
na myśl, żeby zwrócić się o pomoc do Ediego. Policjanci nie powinni mieć większych
kłopotów ze zdobyciem czyjegoś adresu. Jęłam się zastanawiać, czy znam jeszcze kogoś, kto
mógłby mi w tym pomóc. Marilyn Truro pracowała w wydziale drogowym urzędu
miejskiego. Gdybym znała numer rejestracyjny samochodu Ramireza, z pewnością
odszukałaby jego adres. Przyszło mi też do głowy, żeby zadzwonić do nadzorcy sali
treningowej, ale ten pomysł niezbyt mi się spodobał. Nie chciałam wzbudzać niczyich
podejrzeń.
W końcu jednak pomyślałam, że nie ma się czego obawiać. Postanowiłam zaryzykować.
Wcześniej wyrwałam z książki telefonicznej stronę, na której znajdował się adres sali, toteż
teraz musiałam zadzwonić do informacji. Pospiesznie wybrałam podyktowany numer. W
słuchawce odezwał się męski głos. Powiedziałam, że jestem umówiona na spotkanie z Benito
Ramirezem, lecz zgubiłam kartkę z jego adresem.
– Już pani mówię – odparł szybko mężczyzna. – Benito mieszka przy ulicy Polkpod
numerem trzysta dwadzieścia. Nie pamiętam numeru mieszkania, ale to na pierwszym piętrze
od podwórza. Na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem, więc powinna pani trafić bez kłopotu.
– Dziękuję. Jestem panu niezmiernie wdzięczna.
Odsunęłam od siebie aparat telefoniczny i odszukałam ulicę Polk na planie miasta.
Okazało się, że biegnie skrajem starej części śródmieścia, równolegle do ulicy Starka.
Zaznaczyłam ją żółtym markerem. Miałam więc teraz dwa miejsca, w których należało
szukać niebieskiej furgonetki. Mogłam zaparkować jeepa w pewnej odległości i przejść
kawałek pieszo, uważnie rozglądając się po okolicznych podwórkach i placach za garażami.
Postanowiłam zrobić to z samego rana, a gdyby moje poszukiwania nie przyniosły efektu,
należałoby się skupić na kolejnej sprawie, żeby znowu zdobyć trochę grosza na życie.
Dwukrotnie sprawdziłam wszystkie okna, by mieć pewność, że są dokładnie zamknięte,
po czym zaciągnęłam zasłony. Zamierzałam wziąć prysznic i pójść wcześniej do łóżka, nie
narażając się już na niespodziewane odwiedziny jakichkolwiek gości.
Zrobiłam porządki w sypialni, starając się nie zwracać uwagi na pustki w pokoju,
ciemniejsze prostokąty na ścianach i wyraźnie odciśnięte ślady mebli na dywanie. Wysokie
honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu miało być dopiero pierwszym krokiem na
długiej drodze ku normalizacji mojego życia. Niestety, potrzeby miałam ogromne.
Przemknęło mi przez myśl, żeby znowu zacząć szukać stałej pracy w swoim zawodzie.
Szybko jednak doszłam do wniosku, że nie warto się dłużej oszukiwać. Naprawdę
odwiedziłam wcześniej wszelkie możliwe miejsca zatrudnienia.
Mogłam na dłużej wcielić się w rolę agenta dochodzeniowego, lecz zdążyłam się już
przekonać, jak bardzo ryzykowna jest ta robota. W najgorszym razie... Nie, postanowiłam w
ogóle nie brać pod uwagę najgorszych sytuacji. Wolałam się już przyzwyczajać do gróźb i
powszechnej pogardy, oswajać z możliwością gwałtu, zranienia czy nawet śmierci, a także z
koniecznością zmiany sposobu myślenia, bo nigdy dotąd nawet sobie nie wyobrażałam, że
mogę pracować i zarabiać na własną rękę. Zdawałam sobie sprawę, iż będę musiała wiele się
nauczyć z zakresu samoobrony oraz władania bronią i poznać różne policyjne metody
dokonywania aresztowań i odstawiania poszukiwanych do aresztu. Nie miałam najmniejszego
zamiaru upodabniać się do „Terminatora”, ale głupotą byłoby dalsze działanie w stylu Elmera
Fudda. Gdybym miała telewizor, chętnie obejrzałabym po raz kolejny takie filmy, jak
chociażby „Cagney i Lacey”.
Przypomniałam sobie w końcu, że miałam porozmawiać z dozorcą, Dillonem
Ruddickiem, na temat założenia drugiej zasuwy do drzwi wejściowych. Postanowiłam teraz
zejść do niego. Stosunki między nami układały się nieźle, może dlatego, że oboje z Dillonem
należeliśmy do tej mniejszości wśród mieszkańców budynku, która nie musi przeznaczać
jednej szafki kuchennej na leki hamujące procesy starzenia. Dillon chyba nie miał żadnego
wykształcenia, ledwie potrafił czytać, ale ze śrubokrętem czy młotkiem w dłoni przeistaczał
się w prawdziwego geniusza. Mieszkał w suterenie, gdzie prawie wcale nie docierało światło
słoneczne, a korytarz piwniczny przed swoimi drzwiami wyłożył grubym chodnikiem.
Zewsząd docierały tam przeróżne odgłosy, trzaski i bulgoty z wymienników ciepła bądź
nieustanny szum wody w rurach, ale on utrzymywał, że jemu to nie przeszkadza, że czuje się
tak, jakby mieszkał nad morzem.
– Cześć, Dillon – powiedziałam, kiedy otworzył mi drzwi. – Jak leci?
– Wszystko w porządku, nie narzekam. W czym mogę pomóc?
– Niepokoi mnie rosnąca przestępczość. Zastanawiałam się właśnie, czy nie byłoby
dobrze zaopatrzyć drzwi wejściowych w drugą zasuwkę.
– To rozsądne – odparł. – Nigdy za wiele przezorności. Właśnie montowałem dodatkowy
zamek u pani Luger. Podobno kilka dni temu wieczorem jakiś potężnie zbudowany typek
wydzierał się na korytarzu pierwszego piętra. Pani Luger mówiła, że przeżyła chwile grozy.
Ty pewnie też to słyszałaś, mieszkasz przecież prawie obok niej.
Z trudem przełknęłam ślinę. Aż za dobrze wiedziałam, o jakim „potężnie zbudowanym
typku” mówiła pani Dilłon.
– Jutro postaram się kupić jakąś porządną zasuwę dla ciebie. A teraz może napiłabyś się
ze mną piwa?
– Wiesz, że zawsze chętnie przyjmuję takie propozycje.
Dillon otworzył drugą butelkę, postawił na stoliku puszkę solonych orzeszków i oboje
rozsiedliśmy się wygodnie na jego kanapie.
Ustawiłam budzik na ósmą, lecz o siódmej byłam już na nogach, pchana nadzieją na
odnalezienie niebieskiej furgonetki. Wzięłam prysznic i poświęciłam trochę czasu na ułożenie
włosów, podsuszając żel strumieniem gorącego powietrza z suszarki. Spryskałam je nawet
nieco lakierem. Kiedy skończyłam, moja fryzura wyglądała mniej więcej tak, jak u
rozczochranej Cher. To jedna z moich ulubionych aktorek, która wygląda cudownie nawet
wtedy, kiedy jest rozczochrana. Nie byłam zbyt szczęśliwa, gdy się okazało, że została mi już
tylko jedna czysta para dżinsowych szortów, ale dobrałam do nich obcisły stanik z wąziutkimi
ramiączkami i głęboko wyciętymi miseczkami, po czym włożyłam bardzo obszerną czerwoną
bluzkę z szerokim elastycznym golfowym kołnierzem, żeby zasłaniał mi kark od słońca. W
doskonałym nastroju ciasno zawiązałam sportowe buty i zrolowałam brzegi białych
skarpetek.
Na śniadanie wzięłam sobie dużą porcję płatków kukurydzianych z mlekiem, wychodząc
z założenia, że skoro są one polecane w wieku dojrzewania, to i mnie nie zaszkodzą.
Zagryzłam je tabletką multiwitaminy i wymyłam zęby. Na koniec włożyłam kolczyki w
kształcie dużych pozłacanych obrączek, umalowałam wargi jaskrawoczerwoną fluoryzującą
szminką i wyszłam z domu.
Głośne granie cykad zapowiadało kolejny słoneczny dzień. Nad asfaltowym placykiem
unosiła się mgiełka parującej rosy. Wyprowadziłam jeepa z parkingu i włączyłam się w
strumień pojazdów na ulicy Saint James. Plan miasta rozłożyłam na drugim siedzeniu,
przygotowałam sobie także notes do zapisywania adresów, telefonów i różnych innych
wiadomości związanych z moją nową pracą.
Kamienica, w której mieszkał Ramirez, stała w środku długiego ciągu podobnych
budynków, wąskich i ściśniętych, przeznaczonych pierwotnie dla robotniczej biedoty.
Prawdopodobnie osiedlali się tu głównie emigranci, Irlandczycy, Włosi bądź Polacy, którzy
lądowali w Delaware, skuszeni możliwością łatwego zarobku w Ameryce, i podejmowali
pracę w jednej z wielu fabryk w Trenton. Trudno było określić, kto teraz tu mieszka. Nie
widziałam starców przesiadujących na schodach przed wejściami do domów ani dzieci
bawiących się na podwórkach. Na przystanku autobusowym stały dwie Azjatki w średnim
wieku; silnie przyciskały torebki do brzuchów w obawie przed złodziejami i miały marsowe
miny. Nigdzie nie było niebieskiej furgonetki, nie zauważyłam też żadnego zaułka, gdzie
można by ukryć taki samochód. Nie było tu ani garaży, ani wąskich alejek na tyłach domów.
Jeśli Morelli podsłuchiwał rozmowy Ramireza, musiał to robić z większej odległości, chyba
że zdołał wynająć mieszkanie w sąsiedztwie boksera.
Objechałam cały kwartał i znalazłam uliczkę osiedlową zagłębiającą się między domy.
Ale i przy niej nie stały żadne garaże. Wąska wstęga asfaltu prowadziła bezpośrednio na
tyłach kamienicy, w której mieszkał Ramirez. Po przeciwnej stronie znajdował się maleńki
prostokątny parking na sześć samochodów. Stały na nim cztery pojazdy, trzy stare graty i
srebrzysty porsche ze złotym napisem „Mistrz” na tablicy rejestracyjnej. Nie dostrzegłam
nikogo we wnętrzach pozostałych aut.
Za placykiem ciągnął się drugi szereg starych kamienic. Stwierdziłam, że to doskonałe
miejsce do prowadzenia obserwacji czy podsłuchu, lecz i tam nie dostrzegłam nigdzie
niebieskiej furgonetki.
Dojechałam uliczką do końca i skręciłam w przecznicę, zamierzając stopniowo zataczać
coraz większe kręgi wokół mieszkania boksera. W dość krótkim czasie sprawdziłam
wszystkie alejki i uliczki w całej okolicy, lecz nigdzie nie było nawet śladu Morelliego.
W końcu wróciłam na ulicę Starka i tu podjęłam poszukiwania furgonetki. Kiedy
dotarłam do większego kompleksu garaży i zaułków, zaparkowałam jeepa i poszłam dalej
pieszo. O wpół do pierwszej miałam już serdecznie dosyć łażenia między brudnymi,
cuchnącymi garażami. Z nosa zaczynała mi schodzić skóra, włosy kleiły się do spoconego
karku, a pasek ciężkiej torebki boleśnie wrzynał mi się w ramię.
Zanim dotarłam z powrotem do jeepa, rozbolały mnie jeszcze nogi, stopy paliły tak,
jakbym chodziła po rozżarzonych węglach. Oparłam się ramieniem o drzwi auta i
sprawdziłam, czy faktycznie podeszwy butów nie nadtapiają się od upału. Wreszcie
zauważyłam, iż Lula oraz Jackie znowu sterczą na swoim posterunku przy pobliskim
skrzyżowaniu, i pomyślałam, że nie zaszkodzi po raz drugi z nimi porozmawiać.
– Ciągle szukasz Morelliego? – zapytała Lula.
Przesunęłam ciemne okulary na czubek czoła.
– Widziałyście go?
– Nie. Nawet nie słyszałyśmy o nim ani jednego słowa. Facet się gdzieś zaszył.
– I nie widziałyście też jego furgonetki?
– Nic nie wiem o żadnej furgonetce. Ostatnio Morelli jeździł czerwono-złotym jeepem,
takim samym jak twój... – Oczy jej się nagle rozszerzyły. – Cholera! Czy to nie jest
przypadkiem jego samochód?
– Powiedzmy, że go pożyczyłam.
Lula uśmiechnęła się tajemniczo.
– Chcesz powiedzieć, że ukradłaś wóz Morelliego? Skarbie, przy najbliższej okazji ten
facet przerobi ci tyłek na kotlet siekany.
– Kilka dni temu widziałam go za kierownicą niebieskiej furgonetki econoline. Cały dach
nad szoferką miała najeżony różnymi antenami. Nie zauważyłyście jej gdzieś w tej okolicy?
– Niczego takiego nie widziałyśmy – wtrąciła Jackie.
Spojrzałam na nią przelotnie i ponownie zwróciłam się do Luli:
– A ty? Nie widziałaś tej niebieskiej furgonetki?
– Może wreszcie powiesz nam prawdę? Rzeczywiście zaszłaś w ciążę?
– Nie, ale mogłam zajść.
Pominęłam milczeniem fakt, że było to przed czternastu laty.
– Zatem o co tu chodzi? Dlaczego poszukujesz Morelliego? – dopytywała się ciekawie.
– Pracuję na zlecenie firmy, która poręczyła za jego kaucję. Morelli jest poszukiwany
przez policję.
– Nie bujasz? Naprawdę ścigasz go dla forsy?
– Owszem, dla dziesięciu procent sumy, którą wyznaczono jako kaucję.
– Niezła fucha – oceniła Lula. – Może i ja bym zmieniła zawód?
– Lepiej skończ te pogawędki i zacznij się rozglądać za jakimś klientem, bo inaczej twój
chłop porachuje ci wszystkie kości – burknęła Jackie.
Wróciłam do domu, zjadłam drugą porcję chrupek kukurydzianych, po czym
zadzwoniłam do matki.
– Przygotowałam wspaniałą duszoną kapustę – oznajmiła. – Nie wpadłabyś do nas na
obiad?
– Brzmi bardzo zachęcająco, ale mam sporo pracy.
– Naprawdę? I są to tak pilne zajęcia, że zrezygnujesz ze smakowitej duszonej kapusty?
– Niestety, tak.
– Co to za praca? Ciągle szukasz chłopaka Morellich?
– Owszem.
– Powinnaś sobie znaleźć lepsze zajęcie. Widziałam ogłoszenie w witrynie salonu
piękności Clary, że poszukują pomocnicy do mycia włosów.
W tle rozległy się jakieś nawoływania babci Mazurowej.
– Ach, tak – powiedziała mama. – Dziś rano dzwonił ten bokser, z którym się miałaś
spotkać, Benito Ramirez. Ojciec był bardzo podekscytowany. Mówił, że to taki miły i
kulturalny młody człowiek.
– Czego chciał?
– Próbował się z tobą skontaktować, ale twój telefon był odłączony. Ojciec powiedział
mu, że już ci naprawili aparat.
Miałam ochotę walić głową w ścianę.
– Benito Ramirez to parszywa świnia. Jeśli jeszcze raz zadzwoni, w ogóle z nim nie
rozmawiajcie.
– Przez telefon wydawał się taki kulturalny...
No pewnie, pomyślałam, to najkulturalniejszy bandzior i gwałciciel w całym Trenton,
który teraz już wiedział, że może do mnie dzwonić o dowolnej porze.
ROZDZIAŁ 8
W piwnicach bloku, w którym mieszkam, znajdowała się kiedyś pralnia, lecz obecny
właściciel nie robił nic, aby przywrócić te pomieszczenia do stanu używalności. Dlatego też
musiałam wozić brudne ciuchy do najbliższej pralni publicznej, znajdującej się kilometr dalej,
już w Hamilton. Nie były to jakieś dalekie wyprawy, niemniej sprawiały kłopot.
Wepchnęłam do torebki kartonowe teczki z dokumentami, które otrzymałam od Connie,
zarzuciłam ją na ramię, a następnie wytaszczyłam pojemnik z brudną bielizną na korytarz.
Starannie zamknęłam drzwi i doholowałam pojemnik do samochodu.
W gronie automatycznych pralni samoobsługowych „Super Suds” wcale nie była taka zła.
Obok budynku znajdował się niewielki parking dla klientów, a po sąsiedzku urządzono barek
przekąskowy, gdzie można było kupić doskonałe kanapki z pieczonym kurczakiem, jeśli tylko
ktoś miał wystarczająco dużo gotówki przy sobie. Ja jej nie miałam, toteż w niewesołym
nastroju wrzuciłam bieliznę do bębna pralki, nasypałam proszku, wrzuciłam do szczeliny
ćwierćdolarówkę i rozłożyłam na stoliku dokumenty, żeby się z nimi zapoznać.
Pierwsza teczka dotyczyła sprawy niejakiego Lonniego Dodda, którego z miejsca
zaliczyłam do najłatwiejszych obiektów. Ten dwudziestodwulatek mieszkał w Hamilton i
został oskarżony o kradzież samochodu. Po raz pierwszy miał stanąć przed sądem. Z
automatu w holu pralni zadzwoniłam do Connie, aby się upewnić, że Dodd nadal jest
poszukiwany.
– Zapewne znajdziesz go w garażu przy domu, powinien się grzebać w silniku auta –
usłyszałam. – To nie pierwsze jego wykroczenie, kilkakrotnie zarobił już grzywnę. Tacy jak
on wychodzą z założenia, iż nikt im nie będzie dyktował, co mają w życiu robić. Uważają, że
jedynym ich grzeszkiem jest kradzież paru samochodów, a to przecież nic wielkiego, toteż nie
zadają sobie trudu, aby stawić się w sądzie.
Podziękowałam Connie za te informacje i wróciłam do stolika. Postanowiłam, że gdy
tylko pranie dobiegnie końca, pojadę pod adres widniejący w dokumentach i spróbuję
odnaleźć tego Dodda.
Kiedy bęben pralki skończył wirować, przeniosłam swoje rzeczy do suszarki i
spakowałam teczki z dokumentami do torebki. Usiadłam z powrotem i zaczęłam się tępo
gapić przez wielkie panoramiczne okno na ulicę, gdy niespodziewanie ujrzałam niebieską
furgonetkę. Byłam tak osłupiała, że zastygłam na parę sekund z rozdziawionymi ustami.
Stałam się niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, podczas gdy powinnam była zareagować
natychmiast. Samochód zniknął mi z pola widzenia, dostrzegłam jednak błysk tylnych
czerwonych świateł, gdy hamował przed pobliskim skrzyżowaniem.
Dopiero teraz zerwałam się na nogi. Chyba wyfrunęłam z pralni, gdyż nie pamiętam, aby
moje stopy się stykały z płytami chodnika. Z takim impetem ruszyłam z parkingu, że spod
opon strzeliły kłęby dymu z rozgrzanej gumy. Dojeżdżałam już do skrzyżowania, kiedy nagle
zajazgotał alarm. W pośpiechu zapomniałam go wyłączyć.
Ryk syreny rzeczywiście był ogłuszający, aż bolały od niego bębenki. Kluczyk od
urządzenia alarmowego wisiał na kółku razem z pozostałymi, a te tkwiły w stacyjce. Bez
namysłu wdepnęłam hamulec, zatrzymując jeepa na środku ulicy. Poniewczasie zerknęłam
we wsteczne lusterko, ale na szczęście nikt za mną nie jechał, bo już miałabym się z pyszna.
Pospiesznie wyłączyłam alarm i ruszyłam dalej.
Dostrzegłam furgonetkę Morelliego kilkadziesiąt metrów z przodu. Skręciła w prawo. Z
podniecenia kurczowo zaciskałam palce na kierownicy, lawirując między innymi pojazdami.
Ale kiedy skręciłam śladem furgonetki, jej już nigdzie nie było widać. Zaczęłam więc krążyć
po uliczkach osiedla, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Zdegustowana, miałam już
ochotę zrezygnować z dalszych poszukiwań, kiedy dostrzegłam niebieski wóz na placu na
tyłach restauracji Manniego.
Skręciłam w alejkę i zatrzymałam jeepa, blokując wyjazd. Przez chwilę gapiłam się na
furgonetkę, nie mając pewności, co należy teraz zrobić. Nie wiedziałam nawet, czy Morelli
nie siedzi za kierownicą. Równie dobrze mógł się ułożyć do snu w przedziale pasażerskim
auta, jak też siedzieć przy stoliku w restauracji i zamawiać bułkę z tuńczykiem. Postanowiłam
zaparkować nieco dalej i rozejrzeć się po okolicy. Doszłam do wniosku, że jeśli Joego nie
będzie w samochodzie, ukryję się za którymś z aut i użyję gazu, kiedy tylko zbliży się do
furgonetki.
Pojechałam dalej, wstawiłam jeepa na wolne miejsce cztery wozy za furgonetką i
wyłączyłam silnik. Odwróciłam się, aby sięgnąć po torebkę, gdy niespodziewanie drzwi
otworzyły się gwałtownie i zostałam brutalnie wyciągnięta na zewnątrz. Zatoczyłam się i
uderzyłam głową w szeroką pierś Joego.
– Mnie szukasz? – zapytał ostro.
– A sądziłeś, że zrezygnuję? – odparłam zaczepnie. – Nie licz na to, nigdy się nie
poddam.
Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy, zagryzając lekko wargi.
– Wierzę. Najchętniej powaliłabyś mnie na chodnik i przejechała po mnie kilka razy tam i
z powrotem... Tak jak kiedyś. Podobało ci się wtedy? A może obiecano ci jakąś nagrodę za
odstawienie mnie żywego lub martwego?
– Nie widzę powodów, dla których miałabym się przed tobą tłumaczyć. Wykonuję
zlecenie, nie kieruję się pobudkami osobistymi.
– Naprawdę? Nie dość, że naprzykrzałaś się mojej matce, ukradłaś mój wóz, to jeszcze
teraz rozpowiadasz, że zaszłaś ze mną w ciążę! Zawsze mi się zdawało, iż zajście w ciążę jest
sprawą cholernie osobistą! Jezu, czy nie wystarczy, że jestem oskarżony o popełnienie
morderstwa? Za kogo siebie uważasz? Za tajemniczego mściciela?
– Przesadzasz.
– Wcale nie przesadzam, po prostu mam już tego dość. Cierpliwość ma swoje granice, a
ty stanowisz kres mojej. Poddaję się. Możesz sobie zatrzymać samochód, jakoś to przeżyję.
Tylko nie wieszaj nad szybą zbyt wielu bibelotów i zmieniaj olej, kiedy zacznie się palić
czerwona lampka. – Rzucił tęsknym spojrzeniem w kierunku jeepa. – Mam nadzieję, że nie
korzystasz zbyt często z telefonu.
– Oczywiście, że nie.
– Opłaty za niego są diabelnie wysokie.
– Nie musisz się tym martwić.
– Cholera – syknął. – Że też wszystko musiało mi się zwalić na głowę.
– Spróbuj sobie wmówić, że to tylko stan przejściowy.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Podobasz mi się w tym stroju. – Błyskawicznie wsunął palec za brzeg bluzki, odciągnął
ją i ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt – Staniczek też masz bardzo seksowny.
Coś ścisnęło mnie za żołądek. Wolałabym to nazwać „nagłym ukłuciem strachu”, byłam
jednak przekonana, że „śmiertelne przerażenie” znacznie lepiej oddawało stan faktyczny.
– Nie bądź wulgarny.
– Niby dlaczego? Czyżbyś już zapomniała, że przeze mnie zaszłaś w ciążę? Chyba mam
prawo choć trochę się z tobą spoufalić? – Przysunął się bliżej. – I ta szminka też doskonale
pasuje. Jaskrawa czerwień... Bardzo wyzywająca...
Pochylił się i nieoczekiwanie pocałował mnie.
Zdawałam sobie sprawę, że powinnam mu wymierzyć kopniaka w krocze, ale rozbroił
mnie tym pocałunkiem. Joe Morelli naprawdę wiedział, jak to należy robić. Z początku był
delikatny, jakby ostrożny, lecz z czasem wkładał w pocałunek coraz więcej żaru... Odsunął
się i uśmiechnął szeroko, chcąc mi widać udowodnić, że zawsze zdoła mnie owinąć sobie
wokół palca.
– To jest to!
– Śmierdzi ci z ust.
Szybko sięgnął ponad moim ramieniem i wyciągnął kluczyki ze stacyjki.
– Nie życzę sobie, abyś mnie śledziła.
– Czyżbyś nauczył się czytać w myślach?
– Jeszcze nie, ale i tak zamierzałem cię co nieco powstrzymać. – Odszedł parę kroków i
wrzucił kluczyki do wielkiego pojemnika na śmieci. – Życzę pomyślnych łowów – rzucił,
kierując się w stronę furgonetki. – Tylko nie zapomnij dokładnie wytrzeć buty, jak będziesz z
powrotem wsiadała do mego samochodu.
– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Mam do ciebie kilka pytań. Chciałabym poznać szczegóły
tego zabójstwa, chciałabym usłyszeć, co masz do powiedzenia na temat Sanchez Carmen. Czy
to prawda, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę?
On jednak bez słowa wsiadł do furgonetki i szybko wyjechał na ulicę.
Obejrzałam dokładnie wielki, przemysłowy pojemnik na śmieci, który miał ponad półtora
metra wysokości, dwa szerokości i co najmniej trzy metry długości. Wspięłam się na palce i
zajrzałam do środka. Był wypełniony w jednej czwartej i cuchnęło z niego padliną. Nigdzie
nie dostrzegłam kluczyków od samochodu.
Prawdopodobnie każda gęś na moim miejscu zalałaby się łzami, natomiast prawdziwa
łowczyni nagród sięgnęłaby do torebki po zapasowe kluczyki. Nie mając wyboru,
przyciągnęłam do pojemnika dwie drewniane skrzynki po warzywach i weszłam na nie, żeby
mieć lepszy widok. Większość odpadków była spakowana w plastikowe worki, lecz niektóre
z nich popękały przy wyrzucaniu i wokół nich walały się jakieś nadgryzione kromki chleba,
kulki ziemniaczanego puree, fusy po kawie, spieczone tłuste resztki z patelni i wszelakiego
typu nierozróżnialna breja, a liście sałaty rozpływały się w pierwotną organiczną maź.
Nie wiadomo skąd, moje myśli zdominowało stare jak świat powiedzenie: z prochu
powstałeś... i obrócisz się w cuchnącą zupę podstawowych składników chemicznych. Bez
względu na to, czy chodziło o kota, czy o surówkę z białej kapusty, ostateczny kres materii
ożywionej wyglądał tak samo nieciekawie.
Dokonałam w myślach przeglądu wszystkich bliżej mi znanych osób, lecz nie znalazłam
nikogo, kto byłby gotów wleźć za mnie do tego pojemnika i wyciągnąć stamtąd kluczyki. Nie
zostało mi więc nic innego, jak stwierdzić: raz kozie śmierć. Przełożyłam nogę przez krawędź
i usiadłam na brzegu pojemnika, zbierając w sobie resztki odwagi. Wreszcie powoli, krzywiąc
się z obrzydzenia, ostrożnie zjechałam do środka. Byłam gotowa pobić rekord skoku wzwyż,
gdybym tylko złowiła najcichsze popiskiwanie myszy.
Puszki zazgrzytały mi pod nogami, potem rozległo się mrożące krew w żyłach mlaskanie.
Poczułam, że się obsuwam, toteż zacisnęłam kurczowo palce na krawędzi pojemnika. Mimo
to oparłam się ramieniem o brudną blaszaną ściankę. Zacisnęłam powieki, tłumiąc pod nosem
przekleństwa.
Znalazłam stosunkowo czyste foliowe opakowanie po chlebie i traktując je jak plastikową
rękawiczkę, zaczęłam ostrożnie przerzucać worki ze śmieciami. Panicznie się bałam, że stracę
równowagę i runę twarzą w jakieś resztki tortu czekoladowego czy cielęcego móżdżka w
winnym sosie. Zdumiała mnie ilość wyrzucanej żywności, świadomość przerażającego
marnotrawstwa tak samo pobudzała do wymiotów, jak odrażający fetor, który mnie otaczał,
dławił oddech w gardle i zdawał się przywierać lepkim brudem do skóry.
Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu odnalazłam kluczyki do
połowy zatopione w jakiejś żółtobrązowej półpłynnej mazi. Nie widziałam nigdzie pieluch,
pozostawało więc się łudzić, że jest to wylana musztarda. Walcząc z coraz silniejszymi
mdłościami, zanurzyłam rękę w tej brei i wyciągnęłam kluczyki.
Wstrzymując oddech, wyrzuciłam je z pojemnika na asfalt, po czym, nie tracąc czasu,
sama wygramoliłam się na zewnątrz. Brzegiem foliowego opakowania postarałam się jak
najdokładniej wytrzeć kluczyki. Niemal całkowicie odzyskały swój metaliczny blask, gdy
oceniłam w końcu, że znowu nadają się do użytku. Następnie zdjęłam buty i posługując się
jednym palcem ściągnęłam skarpetki. Dokonałam gruntownego przeglądu swojej odzieży,
lecz poza wyraźnymi smugami na bluzce po sosie z gatunku „Tysiąc Wysp” nie odkryłam
niczego budzącego podejrzenia.
Obok pojemnika leżała sterta starych gazet. Wybrałam ze środka kilka pism sportowych i
starannie zakryłam nimi całe siedzenie jeepa, na wypadek, gdybym jednak przeoczyła jakieś
zabrudzenia na szortach. Rozłożyłam też gazety na podłodze pod drugim fotelem i ustawiłam
na nich upaćkane buty, a obok położyłam skarpetki.
Przelotnie spojrzałam na pierwszą stronę ostatniej gazety i mój wzrok przykuł krzykliwy
tytuł: „Ofiara strzelaniny w centrum miasta”, pod którym widniała fotografia Johna Kuzacka.
Rozmawiałam z nim w środę, a dzisiaj był piątek; trzymałam w ręku wczorajszą gazetę. Z
zapartym tchem przeczytałam relację z wypadku. Okazało się, że Kuzack został zastrzelony w
środę późnym wieczorem, przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. Dowiedziałam
się z artykułu, że był bohaterem wojny wietnamskiej, odznaczonym orderem „purpurowego
serca”, niezwykle barwną postacią, powszechnie lubianą przez sąsiadów. Niestety, do wczoraj
policja ani nie znała jeszcze motywów zbrodni, ani nie miała żadnego podejrzanego.
Oparłam się ramieniem o karoserię jeepa, próbując się oswoić z myślą o nagłej śmierci
Kuzacka. Kiedy z nim rozmawiałam, zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle
pogodnego, kipiącego energią. I on także musiał zginąć. Najpierw Edleman został
przejechany, a teraz zastrzelono Kuzacka. Spośród trzech osób, które widziały tajemniczego
świadka w mieszkaniu Sanchez, przy życiu pozostała już tylko jedna. Na samo wspomnienie
o losie czekającym panią Santiago i jej dzieci ciarki przeszły mi po plecach.
Starannie złożyłam gazetę i wsunęłam ją do bocznej kieszeni torebki. Postanowiłam, że
zaraz po powrocie do domu zadzwonię do Ediego Gazarry i porozmawiam z nim na temat
bezpieczeństwa pani Santiago.
Przez całą drogę czułam bijący od siebie smród odpadków, wolałam jednak nie opuszczać
szyb auta, musiałam zachować wzmożoną ostrożność.
Wjechałam na parking przed pralnią i pobiegłam boso po swoje rzeczy. Wewnątrz
znajdowała się tylko jedna osoba, nieznajoma starsza pani, która siedziała przy stoliku w
samym kącie sali.
Kiedy tylko wbiegłam do środka, uniosła szybko głowę i skrzywiła się z niesmakiem.
– Och, mój Boże! Cóż tak śmierdzi?
Poczułam, że się rumienię.
– To pewnie z ulicy – odparłam. – Ten odór wpadł do środka, kiedy otworzyłam drzwi.
– To okropne!
Pociągnęłam nosem, ale nie czułam niczego szczególnego, jakby w odruchu samoobrony
mój zmysł powonienia całkowicie się wyłączył. Zerknęłam na swoją bluzkę na piersi.
– A może ma pani na myśli ten zapach sosu „Tysiąc Wysp”?
Kobieta jednak zasłoniła sobie twarz poszewką od poduszki.
– Od tego smrodu robi mi się niedobrze.
Szybko wrzuciłam swoje rzeczy do kosza i wyszłam stamtąd w pośpiechu. Kiedy
zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, poczułam nagle, że łzy napływają
mi do oczu. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Na szczęście nikogo nie było na parkingu i
zdołałam niepostrzeżenie dotrzeć do tylnego wejścia. W holu i windzie także nikogo nie
spotkałam, kiedy zaś drzwi otworzyły się na piętrze, ostrożnie wyjrzałam na korytarz.
Odetchnęłam z ulgą, gdy i tu nikogo nie zauważyłam. Dotaszczyłam kosz z bielizną pod
drzwi, wpadłam do mieszkania, rozebrałam się błyskawicznie, szybko spakowałam ubrania
do czarnego plastikowego worka na śmieci i dokładnie go zawiązałam.
Wskoczyłam pod prysznic. Trzy razy się namydlałam i spryskiwałam włosy szamponem,
po czym starannie się spłukiwałam. Wreszcie wyszłam z kąpieli, włożyłam czyste ubrania i
na próbę zastukałam do mieszkającej po sąsiedzku pani Woleskiej.
Zaledwie otworzyła mi drzwi, szybko zasłoniła sobie nos dłonią.
– Rety! – mruknęła. – Co tak śmierdzi?
– Właśnie i ja się nad tym zastanawiałam – odparłam. – Wygląda na to, że ten fetor
dochodzi z naszego korytarza.
– Jakby ktoś tu podrzucił zdechłego psa.
Westchnęłam ciężko.
– Odniosłam podobne wrażenie.
Ze spuszczoną głową wróciłam do swego mieszkania. Musiałam powtórzyć pranie i
kąpiel, ale skończyły mi się drobne. Nie zostawało nic innego, jak wyprać rzeczy
własnoręcznie, w domu rodziców. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta, wypadało więc
zadzwonić do matki i uprzedzić ją, że mimo wszystko wpadnę dziś do nich na obiad.
Kiedy tylko zatrzymałam wóz przy krawężniku, mama jakby wiedziona szóstym
zmysłem stanęła w drzwiach domu. Dochodziłam do przekonania, że nigdy nie ujdzie jej
uwagi ta chwila, gdy któraś z córek pojawi się w promieniu kilkuset metrów.
– Nowy samochód? – zagadnęła. – Bardzo ładny. Skąd go masz?
W jednym ręku niosłam plastikowy worek na śmieci, w drugim ledwo mogłam utrzymać
ciężki kosz na bieliznę.
– Pożyczyłam od przyjaciela.
– Od którego?
– Nie znasz go. Chodziliśmy razem do szkoły.
– No cóż, dobrze jest mieć takich przyjaciół. Powinnaś go zaprosić na kawę i ciasto.
Przeszłam obok niej, kierując się prosto do piwnicy.
– Przywiozłam brudne ubrania. Nie masz nic przeciwko temu, żebym je tu wyprała?
– Nie, skądże. A cóż to za okropny smród? Czuć od ciebie tak, jakbyś wpadła do
pojemnika na odpadki.
– Przez przypadek wpadły mi do śmieci kluczyki od samochodu i musiałam je
wygrzebywać.
– Nie rozumiem, jak mogło ci się przydarzyć coś podobnego. Jeszcze nie słyszałam, żeby
komuś przez przypadek wpadły kluczyki do pojemnika na śmieci. A ty słyszałaś o takim
wypadku? Na pewno nie. Tylko ciebie spotykają same najgorsze nieszczęścia.
Z kuchni wyjrzała babcia Mazurowa.
– Czy ktoś zwymiotował nam pod drzwiami?
– Nie, to Stephanie tak śmierdzi – usłużnie wyjaśniła mama. – Grzebała się w śmieciach.
– A co ty tam robiłaś? Szukałaś zwłok? Widziałam w telewizji taki film, na którym
gangsterzy wysmarowali całe pomieszczenie krwią zabitego, a jego ciało poćwiartowali i
porozrzucali na żer szczurom.
– Szukała kluczyków od samochodu – odpowiedziała za mnie mama. – Podobno przez
przypadek wpadły jej do pojemnika.
Kiedy po obiedzie wstaliśmy od stołu, najpierw zadzwoniłam do Ediego Gazarry, potem
zaś wpakowałam do pralki drugą porcję moich rzeczy i dokładnie wyszorowałam w zlewie
buty oraz kluczyki. Starannie spryskałam wnętrze jeepa lizolem i opuściłam wszystkie szyby.
W takiej sytuacji urządzenie alarmowe było całkowicie bezużyteczne, nie wierzyłam jednak,
by Joe się odważył zabrać samochód spod domu moich rodziców. Po raz kolejny wzięłam
prysznic i przebrałam się w te ubrania, które do tego czasu zdążyły wyschnąć.
Byłam tak poruszona śmiercią Johna Kuzacka, że postanowiłam wracać wcześniej do
domu, żeby nie przemykać z parkingu po zmroku. Ledwie zdążyłam zamknąć za sobą drzwi
mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. Ze słuchawki popłynął czyjś silnie stłumiony głos, do
tego stopnia niewyraźny, że aż odruchowo nią potrząsnęłam, jakby miało to poprawić jakość
połączenia.
Strach nie podlega prawom logiki. Jest oczywiste, że nikt nikomu nie może zrobić
krzywdy przez telefon. Niemniej wtuliłam głowę w ramiona, gdy tylko zrozumiałam, że to
dzwoni Ramirez.
Po chwili szybko odłożyłam słuchawkę. Kiłka sekund później telefon zadzwonił
ponownie, nie odebrałam jednak, lecz wyszarpnęłam wtyczkę kabla z gniazdka w ścianie.
Niezwykle była mi potrzebna automatyczna sekretarka, ale nie mogłam sobie pozwolić na jej
zakup, dopóki nie zdobędę kolejnego honorarium. Dlatego też postanowiłam z samego rana
zająć się sprawą Lonniego Dodda.
Obudziło mnie jednostajne bębnienie deszczu o podest drabinki pożarowej za oknem
sypialni. Cudownie, pomyślałam, tylko tego mi jeszcze brakowało, jakbym nie miała
wystarczająco dużo kłopotów. Wysunęłam się spod kołdry i odchyliłam zasłonkę, lecz widok
silnie zachmurzonego nieba, zapowiadającego całodniowe opady, pozbawił mnie resztek
nadziei. Plac parkingowy przypominał błyszczącą taflę lodu, która odbijała słabe refleksy
świateł ulicznych latarń. Aż po horyzont ciągnęła się zwarta powłoka ciemnoszarych chmur,
wiszących nisko nad ziemią. Deszcz jak gdyby zmieniał cały widok za oknem w czarno-biały.
Wykąpałam się, włożyłam dżinsy i bawełnianą bluzkę, ale nie suszyłam włosów. Nie
było sensu zajmować się fryzurą, skoro zaraz po wyjściu na dwór miała zostać zniszczona
przez wilgoć. Zjadłam śniadanie, wymyłam zęby i na poprawę humoru nałożyłam sobie
cienką warstwę turkusowego cienia do powiek. Na tę pogodę bez żalu włożyłam jeszcze
mokre buty, które ucierpiały w pojemniku na śmieci. Pochyliłam się nisko i pociągnęłam
nosem. Nie czułam już smrodu, najwyżej ledwie uchwytną woń gotowanego mięsa. W
każdym razie doszłam do wniosku, że nie powinnam wzbudzać szczególnych podejrzeń.
Przejrzałam rzeczy w torebce, chcąc się upewnić, że jest tam wszystko, czego mogę
potrzebować, czyli kajdanki, ciężki klucz francuski, latarka, rewolwer, paczka zapasowej
amunicji (co prawda, niezbyt przydatna, skoro już zapomniałam, jak się ładuje broń, będąca
jednak dość poręcznym przedmiotem, gdybym musiała rzucić czymś ciężkim za uciekającym
przestępcą). Dołożyłam do tego jeszcze teczkę z dokumentami sprawy Dodda oraz składaną
parasolkę i paczkę markiz orzechowych na wypadek, gdybym zgłodniała. Wyciągnęłam z
szafy gruby, czarno-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy z goreteksu, który kupiłam sobie,
kiedy jeszcze zaliczałam się do nieźle zarabiającej klasy średniej. Tak wyekwipowana
zeszłam na parking.
W takie dni powinno się zasiadać w fotelu, okrywać nogi kocem, czytać jakąś dobrą
książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie
przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus
wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.
Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i
odnalazłam ten adres. Hamilton liczy znacznie mniej mieszkańców, lecz zajmuje w
przybliżeniu trzy razy większy obszar niż Trenton, a na planie wygląda jak wielki plaster
babki z bakaliami, po brzegach nadgryziony przez myszy. Okazało się, że ulica Barnesa
biegnie na samym skraju miasta, wzdłuż torów kolejowych, za którymi zaczyna się już
Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.
Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od
której odchodzi ulica Barnesa. Niebo trochę się przejaśniło, nie miałam więc kłopotów z
odczytaniem numerów mijanych domów. Im bardziej się zbliżałam do numeru 2115, tym
silniejsze ogarniało mnie przygnębienie. Wygląd tutejszych posiadłości pogarszał się w
zastraszającym tempie. Bliżej skrzyżowania stały okazałe domy jednorodzinne, zadbane i
eleganckie, pooddzielane rozległymi trawnikami, szybko jednak znalazłam się w okolicy
zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.
Dom oznaczony numerem 2115 stał niemal na samym końcu ulicy. Trawnik, który
niegdyś oddzielał go od jezdni, zmienił się w klepisko porośnięte wybujałymi chwastami.
Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy. Dom
przypominał drewnianą ranczerską chatę postawioną na podmurówce z polnych kamieni,
prędzej należało go określić mianem szopy niż domu. W moim pojęciu taka budowla
nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo
przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem
wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne
przestępstwa.
Przez chwilę siedziałam w aucie, wreszcie stwierdziłam, że raz kozie śmierć. Deszcz
nieustannie bębnił o dach jeepa i spływał strugami po przedniej szybie. Sięgnęłam po
szminkę, żeby choć w ten sposób podnieść się nieco na duchu. Niewiele to pomogło, toteż
poprawiłam cienie na powiekach i upudrowałam sobie policzki. Uważnie obejrzałam się w
lusterku. Nie ma co, i tak nie zrobię się na piękność, pomyślałam. Po raz ostatni zerknęłam na
fotografię Dodda, nie chciałam bowiem popełnić jakiejkolwiek pomyłki. Wrzuciłam kluczyki
do torebki, naciągnęłam kaptur na głowę i wysiadłam. Kiedy pukałam do drzwi, ożyła we
mnie nadzieja, że nikogo nie zastanę w domu. Dokuczliwe opady oraz wygląd tego domostwa
i całej okolicy przyprawiał mnie o dreszcze. Pomyślałam, że jeśli zapukam po raz drugi i też
nikt nie odpowie, uznam to za wyrok boski i czym prędzej się stąd wyniosę.
Nikt nie odpowiedział na moje pukanie, usłyszałam jednak szum spuszczanej wody w
toalecie, zyskałam więc pewność, że ktoś jest w domu. Rozzłoszczona, kilkakrotnie huknęłam
pięścią w drzwi.
– Proszę otworzyć! – zawołałam. – Przywiozłam pizzę!
W wejściu stanął chudy, kościsty chłopak z ciemnymi, posklejanymi włosami do ramion.
Był zaledwie parę centymetrów wyższy ode mnie. Chodził boso i bez koszuli, miał na sobie
tylko parę zaplamionych dżinsów o postrzępionych nogawkach, z nie zapiętym do końca
rozporkiem. Ponad jego ramieniem dostrzegłam fragment – straszliwie zagraconego pokoju.
Z wnętrza domu buchnęło zatęchłe powietrze, cuchnące kocimi sikami.
– Nie zamawiałem żadnej pizzy – powiedział.
– Lonnie Dodd?
– Zgadza się. O co chodzi z tą dostawą pizzy?
– Skłamałam, żeby pan w końcu otworzył mi drzwi.
– Po co?
– Jestem asystentką Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję wyznaczoną przez
sąd. Nie stawił się pan na rozprawie, toteż konieczne jest wyznaczenie nowego terminu
posiedzenia sądu.
– Mam to w dupie. Nie obchodzą mnie żadne terminy posiedzeń.
Deszcz spływał strumieniami z mojego płaszcza. Czułam, że mam już całkowicie
przemoczone nogawki spodni i chlupie mi w butach.
– To zajmie tylko parę minut. Byłabym wdzięczna, gdyby pojechał pan ze mną.
– Kłamiesz. Plum nie ma żadnych asystentek. Zatrudnia tylko jedną babkę z wielkimi,
sterczącymi cyckami i paru zawszonych łowców nagród... Bez obrazy, lecz nawet mimo
płaszcza przeciwdeszczowego widzę, że nie jesteś tą lalunią ze sterczącymi cyckami, a to
oznacza, że musisz być łowcą nagród.
Błyskawicznie chwycił moją torebkę, zerwał miją z ramienia, po czym wysypałjej
zawartość na brudny chodnik za drzwiami. Rewolwer z głośnym łomotem wylądował na
podłodze.
– Oho! – mruknął Dodd. – Mogłabyś mieć spore nieprzyjemności, gdyby gliniarze
zobaczyli, co nosisz w torebce.
Przekrzywiłam lekko głowę i popatrzyłam na niego z ukosa.
– Czyżbyś zamierzał ich o tym poinformować?
– A co, zły pomysł?
– Sądzę, że byłoby jednak lepiej, gdybyś włożył jakąś koszulę oraz buty i pojechał ze
mną do miasta.
– Dla mnie to wcale nie byłoby lepiej.
– Jak chcesz. Oddaj mi w takim razie moje rzeczy i zaraz stąd zniknę.
Rzadko udawało mi się mówić bardziej szczerze.
– Niczego ci nie oddam. Wydaje mi się, że teraz są to już moje rzeczy.
Miałam straszną ochotę wymierzyć mu solidnego kopniaka w jaja, ale on był szybszy.
Pchnął mnie z całej siły, aż poleciałam do tyłu i z impetem walnęłam pośladkami o
cementowy chodnik, rozchlapując błoto na wszystkie strony.
– Zmiataj stąd! – warknął. – Bo jak nie, to ci coś odstrzelę z twojej własnej pukawki!
Z hukiem zatrzasnął drzwi, usłyszałam szczęk zamykanej zasuwy. Podniosłam się i
wytarłam dłonie o poły płaszcza. Wprost nie mogłam uwierzyć, że dałam się załatwić jak
głupia, przez co straciłam torebkę z całą zawartością. O czym ja myślałam?
No cóż, miałam świeżo w pamięci Clarence’a Sampsona, tymczasem Lonnie Dodd ani
trochę nie przypominał tamtego opasłego pijaczyny. Powinnam się była przygotować na tego
rodzaju przyjęcie – stanąć trochę dalej, poza jego zasięgiem, i mieć w pogotowiu pojemnik z
gazem, a nie trzymać go w torebce.
Naprawdę musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Nie tylko brak mi było umiejętności, ale
co gorsza, również właściwego nastawienia. Chyba „Leśnik” próbował mi to wytłumaczyć,
tyle tylko, że wówczas nic do mnie nie docierało. Powtarzał przecież, iż zawsze należy być
przygotowanym do obrony. Kiedy się idzie ulicą, trzeba zachowywać czujność, bez przerwy
widzieć wszystko, co się dzieje dookoła. Jeśli się o tym zapomni, można stracić życie. Kiedy
zaś dokonuje się aresztowania poszukiwanego, człowiek musi brać pod uwagę najgorsze
ewentualności.
Wtedy uważałam, że to niepotrzebne dramatyzowanie sytuacji. Teraz zaś mogłam jedynie
stwierdzić, iż były to bardzo cenne rady.
Noga za nogą wróciłam do jeepa, lecz stanęłam przy drzwiach auta, w myślach
złorzecząc zarówno Doddowi jak i E.E. Martinowi. Dorzuciłam do tego parę nieuprzejmych
myśli pod adresem Ramireza oraz Morelliego i z wściekłością kopnęłam oponę.
– No i co?! – krzyknęłam do nie ustającego deszczu. – Co zamierzasz teraz począć, ty
babski geniuszu dochodzeniowy?!
Na pewno nie mogłam stąd odjechać bez Lonniego Dodda skutego kajdankami i
wpakowanego na tylne siedzenie jeepa. Rzecz jasna, potrzebowałam pomocy. Miałam dwa
wyjścia, mogłam zadzwonić na policję albo do „Leśnika”. Gdybym jednak ściągnęła tu gliny,
mogłabym się narazić na kłopoty związane z moim rewolwerem. Pozostawał więc tylko
„Leśnik”.
Zacisnęłam powieki. Cholernie nie chciało mi się do niego dzwonić. Zdecydowanie
wolałabym sama załatwić tę sprawę. Musiałam przecież udowodnić wszystkim, że umiem
sobie radzić w trudnych sytuacjach.
– „Pycha zawsze wiedzie do upadku” – mruknęłam pod nosem.
Niezbyt wiedziałam, jak należy interpretować ten cytat, ale wydał mi się cholernie
adekwatny.
Wzięłam kilka głębszych oddechów, otrząsnęłam wodę i błoto z płaszcza, po czym
wsunęłam się za kierownicę i wybrałam numer „Leśnika”.
– Tak?
– Znowu mam kłopoty.
– I znowu jesteś naga?
– Nie, całkowicie ubrana.
– Szkoda.
– Namierzyłam poszukiwanego w jego domu, ale nie miałam dość szczęścia, żeby
dokonać aresztowania.
– Czy mogłabyś wyjaśnić, na czym polegał ten brak szczęścia przy aresztowaniu?
– Wyrwał mi torebkę i wyrzucił za próg.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– I podejrzewam, że nie zdołałaś utrzymać przy sobie broni?
– Niestety, nie. Mogę się tylko pocieszać, że rewolwer nie był nabity.
– Ale miałaś naboje w torebce?
– Chyba tak, kilka mogło się zawieruszyć między innymi rzeczami.
– Gdzie teraz jesteś?
– Siedzę w jeepie przed domem tego faceta.
– I pewnie chciałabyś, żebym tam przyjechał i przekonał gościa, iż powinien
zachowywać się grzecznie.
– Owszem.
– Masz szczęście, że jeszcze nie wywietrzała mi z głowy rola Henry’ego Higginsa. Jaki to
adres?
Podyktowałam mu nazwę ulicy oraz numer domu i odwiesiłam aparat, mając ochotę kląć
na własną głupotę. W pewnym sensie sama wcisnęłam broń do ręki przestępcy, a teraz
wzywałam „Leśnika”, by posprzątał bałagan, jaki został po mojej radosnej działalności.
Musiałam błyskawicznie nabrać rozumu; szybko się nauczyć nabijać ten cholerny rewolwer i
skutecznie nim posługiwać. Jeśli nawet brakowało mi odwagi, by strzelić do Morelliego, to
byłam niemal pewna, że nacisnęłabym spust, mierząc do Lonniego Dodda.
Z niecierpliwością spoglądałam na zegar wmontowany w deskę rozdzielczą jeepa. Ale
minęło zaledwie dziesięć minut, gdy na końcu ulicy dostrzegłam czarnego mercedesa
„Leśnika” – smukły, połyskujący samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby krople
deszczu w ogóle się go nie imały.
Wysiedliśmy z aut równocześnie. „Leśnik” miał na głowie czarną czapeczkę baseballową
i ubrany był też na czarno, w dopasowane dżinsy oraz sportową koszulkę. Na biodrach miał
szeroki nylonowy pas, z przywiązaną po kowbojsku do uda kaburą, z której wystawała kolba
rewolweru. Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za funkcjonariusza policyjnych
oddziałów specjalnych. Szybko narzucił na koszulkę kamizelkę kuloodporną.
– Jak się nazywa ten facet? – spytał.
– Lonnie Dodd.
– Masz jego zdjęcie?
Cofnęłam się do jeepa, wyjęłam z teczki fotografię Dodda i wręczyłam ją „Leśnikowi”.
– O co jest oskarżony?
– O kradzież samochodu. Miał stanąć przed sądem po raz pierwszy w życiu.
– Jest sam?
– Chyba tak, ale nie wiem tego na pewno.
– Czy dom ma wyjście od tyłu?
– Też nie wiem.
– A więc sprawdźmy to.
Poszliśmy ścieżką prowadzącą wokół narożnika domu, przedzierając się przez wysoką
trawę. Bez przerwy zerkałam na okna od frontu, usiłując wypatrzyć jakieś poruszenie za nimi.
Przestałam się już martwić o zniszczone ubranie, nie ono było teraz najważniejsze. Przede
wszystkim zależało mi na ujęciu Dodda. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przemokłam do
suchej nitki, odnosiłam wrażenie, że siedzę w wannie. Podwórze na tyłach domu okazało się
jota w jotę podobne do frontowego: wybujałe chwasty, zardzewiała huśtawka, dwa pojemniki
na śmieci, z których przesypywały się odpadki, a pourywane i pogięte pokrywy leżały na
ziemi. Na tę stronę wychodziły kuchenne drzwi domu.
„Leśnik” chwycił mnie za rękę i pociągnął pod ścianę, żebyśmy nie byli widoczni z okien
domu.
– Zostań tu i obserwuj drzwi, ja wejdę od frontu. Tylko nie udawaj bohaterki. Jeśli
zobaczysz tego faceta wybiegającego na podwórze, zejdź mu z drogi. Jasne?
Otarłam wodę skapującą mi z czubka nosa.
– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.
– W znacznym stopniu to moja wina. Chyba nie traktowałem cię zbyt poważnie. Jeśli
naprawdę zamierzasz kontynuować to zajęcie, będziesz potrzebowała kogoś do pomocy,
zwłaszcza podczas aresztowań. Poza tym musimy poświęcić znacznie więcej czasu na
omówienie sposobów traktowania poszukiwanych.
– Krótko mówiąc, potrzebny mi partner.
– Dokładnie tak, potrzebny ci partner.
Odszedł szybko i zniknął za rogiem, odgłos jego kroków utonął w szumie deszczu.
Wstrzymałam oddech, wytężając słuch. Dobiegło mnie głośne pukanie do frontowych drzwi i
urywane strzępy wymiany zdań.
Ze środka padła jakaś ostra odpowiedź, ale nie zrozumiałam ani słowa. Później nastąpiła
seria różnych głośnych hałasów, których nie umiałam dokładnie zinterpretować. Usłyszałam
głośne ostrzeżenie „Leśnika”, że zamierza wyważyć drzwi, potem trzask pękających desek,
czyjś okrzyk. Wreszcie padł pojedynczy wystrzał.
Nagle kuchenne drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł Lonnie Dodd. Rzucił
się pędem przez podwórze, zaraz jednak skręcił w stronę sąsiedniej posesji. Nadal miał na
sobie tylko dżinsy. Gnał na oślep przez deszcz, wyraźnie ogarnięty paniką. Byłam częściowo
ukryta za rogiem domu, nic więc dziwnego, że przebiegł tuż obok mnie, nie odwróciwszy
nawet głowy. Spostrzegłam połyskujący srebrzyście rewolwer wetknięty za pasek jego
spodni. To mnie rozwścieczyło. Jakbym nie dość jeszcze wycierpiała, ten łobuz zamierzał
teraz uciec z ukradzioną mi bronią. Na moich oczach przepadał wydatek czterystu dolarów, z
którego nawet nie zdążyłam się jeszcze nauczyć strzelać.
Nie mogłam do tego dopuścić. Krzyknęłam na „Leśnika” i rzuciłam się w pogoń za
Doddem. Zdołał odbiec zaledwie kilkanaście metrów, ponieważ był bosy i ślizgał się na
mokrej ziemi. Ja zaś miałam na nogach sportowe obuwie. W pewnej chwili stracił równowagę
i upadł na kolana, a ja wskoczyłam mu z całym impetem na plecy. Oboje zwaliliśmy się w
błoto. Dodd aż jęknął głośno, przygnieciony do ziemi ciężarem moich 57 kilogramów. (No,
niech będzie 58, ale na pewno ani grama więcej).
Zanim zdążył złapać oddech, wyrwałam mu zza paska broń, chociaż nie kierował mną
instynkt samoobrony, a zwyczajna chęć odzyskania swojej własności. Bo przecież to był mój
rewolwer! Poderwałam się na nogi i wymierzyłam go w Dodda, ściskając kolbę oburącz, żeby
nie wysunęła mi się z roztrzęsionych palców. Niestety, zapomniałam sprawdzić, czy w
bębenku zostały jeszcze jakieś naboje.
– Leż spokojnie! – wrzasnęłam. – Wystarczy jeden ruch, a odstrzelę ci dupsko!
Kątem oka złowiłam sylwetkę „Leśnika” wychodzącego na podwórze. Zbliżył się szybko,
bezceremonialnie uklęknął Doddowi na plecach, z wprawą skuł mu ręce kajdankami i jednym
szarpnięciem postawił na nogi.
– Ten sukinsyn mnie postrzelił – rzekł. – Dasz wiarę? Zostać postrzelonym przez jakiegoś
podrzędnego złodziejaszka! – Pchnął Dodda w kierunku ścieżki prowadzącej na ulicę. –
Specjalnie włożyłem kamizelkę kuloodporną! I myślisz, że ten kretyn strzelił mi w pierś? Nic
podobnego. To ścierwo było tak przerażone, że nawet nie mogło utrzymać w ręku broni i
postrzeliło mnie w nogę. Niech to szlag trafi!
Odruchowo spojrzałam na jego udo i omal nie zemdlałam.
– Biegnij z powrotem i zadzwoń na policję – rzekł „Leśnik”. – Zawiadom także Ala.
Niech tu przyjedzie i odholuje mój wóz.
– Na pewno dasz sobie radę?
– To płytka rana, dziecino. Nie ma się czym przejmować.
Odnalazłam telefon w domu Dodda, przeprowadziłam niezbędne rozmowy, po czym
pozbierałam swoje rzeczy, wrzuciłam je do torebki i wyszłam na ulicę, żeby zaczekać razem z
„Leśnikiem”. Na szczęście Dodd zachowywał się cicho jak trusia. Leżał na trawniku przy
jezdni, twarzą w błocie, my zaś usiedliśmy na krawężniku. „Leśnik” starał się zbagatelizować
swoją ranę, oznajmił, że bywało już znacznie gorzej. Ja jednak widziałam, że ukradkiem
krzywi się z bólu.
Podciągnęłam kolana pod brodę, objęłam je rękoma i z całej siły zaciskałam szczęki, żeby
nie było słychać głośnego dzwonienia zębami. Usiłowałam też zachować pogodny wyraz
twarzy i sprawiać wrażenie równie stoicko spokojnej jak on, aby przynajmniej w ten sposób
dodać mu otuchy. Ale w środku dygotałam niczym galareta. Serce waliło mi jak oszalałe,
jakby chciało wyskoczyć z piersi.
ROZDZIAŁ 9
Pierwszy zjawił się patrol policyjny, później przyjechała karetka, wreszcie Al. Złożyliśmy
wstępne zeznania i „Leśnik” został szybko zabrany do szpitala, natomiast ja pojechałam za
wozem patrolowym na komendę.
Dochodziła już piąta po południu, kiedy dotarłam do biura Vinniego. Poprosiłam Connie,
żeby wystawiła dwa odrębne czeki, na pięćdziesiąt dolarów dla mnie, a na resztę dla
„Leśnika”. Wolałabym nie brać ani grosza honorarium za tę sprawę, ale na gwałt
potrzebowałam forsy, żeby kupić i podłączyć do mego telefonu automatyczną sekretarkę.
Marzyłam o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel, przebrać się w
suche ubrania i przyrządzić sobie ciepły posiłek. Wiedziałam jednak, że za nic nie będzie mi
się chciało wychodzić po raz drugi, toteż pojechałam najpierw do sklepu ze sprzętem
elektronicznym prowadzonego przez Kuntza.
Bernie kucał na podłodze i przyklejał metki z cenami do budzików, które wyjmował z
olbrzymiego kartonu. Aż uniósł brwi ze zdumienia, kiedy ujrzał mnie wchodzącą do sklepu.
– Potrzebna mi automatyczna sekretarka – powiedziałam. – Ale mogę na nią wydać
najwyżej pięćdziesiąt dolarów.
Bluzkę i spodnie miałam stosunkowo suche, ale przy każdym kroku z mych butów
wyciskało się sporo wody. Gdziekolwiek stąpnęłam, pozostawały wyraźne błotniste kałuże.
Bernie jednak udał, że tego nie widzi. Natychmiast się wcielił w rolę wytrawnego
sklepikarza i postawił na ladzie dwa różne modele, jakie mogłam kupić za tę cenę. Spytałam
krótko, który z nich mi doradza, i ten właśnie wybrałam.
– Płacisz kartą kredytową?
– Nie. Dostałam właśnie od Connie czek na pięćdziesiąt dolarów. Zgodzisz się, abym go
przepisała na ciebie?
– Oczywiście, nie ma sprawy.
Z miejsca, w którym stałam, przez witrynę rozciągał się doskonały widok na znajdujący
się po drugiej stronie ulicy sklep mięsny Sala. Co prawda, nie można stąd było dostrzec
żadnych szczegółów, jedynie tafle przydymionych szyb w panoramicznych oknach, na
których czarno-złotymi literami była wymalowana nazwa, oraz wielkie przeszklone drzwi z
tabliczką głoszącą: „Otwarte”. Wyobraziłam sobie, jak Bernie musi spędzać długie godziny
za ladą, gapiąc się bezmyślnie na tamten sklep.
– Mówiłeś, że Ziggy Kulesza robił czasem zakupy u Sala?
– Oczywiście. Można tam dostać wszelkie rodzaje wędlin i mięsa, a nawet świeże ryby.
– Tak słyszałam. A nie wiesz, co Ziggy kupował?
– No cóż, trudno powiedzieć. Nie widziałem, żeby wynosił siaty wypchane wieprzowiną.
Schowałam automatyczną sekretarkę pod płaszczem i wybiegłam do samochodu. Po raz
ostatni rzuciłam okiem na witryny sklepu mięsnego i wyprowadziłam wóz na jezdnię.
Z powodu ulewy ruch na ulicach był niewielki, toteż monotonne bębnienie deszczu, szum
wycieraczek i rozmazane ogniki tylnych czerwonych świateł innych aut szybko sprawiły, że
popadłam w otępienie. Prowadziłam automatycznie, bez przerwy myśląc o ranie odniesionej
przez „Leśnika”. Doszłam do wniosku, że oglądanie poranionych ludzi w telewizji i ujrzenie
tego samego na własne oczy to dwie zupełnie różne rzeczy. „Leśnik” powtarzał, że rana nie
jest groźna, lecz dla mnie sam fakt, że został postrzelony, był wprost nie do zniesienia – tym
bardziej, że strzelano z mojego rewolweru. Koniecznie musiałam się nauczyć posługiwać
bronią, lecz zarazem całkowicie wygasł we mnie zapał do wykorzystywania jej podczas
aresztowań.
Wjechałam na parking i ustawiłam wóz jak najbliżej budynku. Włączyłam alarm,
wysiadłam i powlokłam się schodami na górę. Przemoczone buty zdjęłam tuż za drzwiami,
swoją torebkę i automatyczną sekretarkę położyłam na stole w kuchni. Najpierw otworzyłam
sobie piwo, później zadzwoniłam do szpitala i zapytałam o stan „Leśnika”. Powiedziano mi,
że został odesłany do domu po opatrzeniu rany. Przynajmniej ta jedna wiadomość była dobra.
Opchałam się krakersami z masłem orzechowym, przepłukałam gardło drugim piwem i
podreptałam do sypialni. Zrzuciłam przesiąknięte wodą ubranie i obejrzałam się dokładnie,
nabrawszy podejrzeń, że moja skóra zaczyna porastać pleśnią. Co prawda, nie zdołałam
sprawdzić wszystkiego szczegółowo, ale na odkrytych częściach ciała nie dostrzegłam pleśni.
Widocznie dopisało mi szczęście. Pospiesznie przebrałam się w nocną koszulę i znalazłam
jeszcze siły, by nałożyć czyste majtki, zanim padłam do łóżka.
Obudziłam się, nie wiadomo czemu, z bijącym mocno sercem. Dopiero po chwili
uzmysłowiłam sobie, że dzwoni telefon. Po ciemku wymacałam słuchawkę, spoglądając z
niedowierzaniem na budzik, który pokazywał drugą w nocy. W pierwszej chwili przyszło mi
do głowy, że umarł ktoś z rodziny, babcia Mazurowa lub ciocia Sophie. Nie mogłam też
wykluczyć, że ojciec znowu dostał ataku kamieni nerkowych.
Spodziewając się najgorszego, mruknęłam do mikrofonu:
– Słucham.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po paru sekundach złowiłam czyjś głośny, chrapliwy
oddech, pociąganie nosem, wreszcie cichy jęk.
– Nie! – rozległ się błagalny kobiecy głos. – O Boże! Nie!
Po chwili rozległ się przerażający wrzask. Błyskawicznie odsunęłam słuchawkę od ucha.
Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałam, co to za odgłosy. Cisnęłam słuchawkę na widełki i
zapaliłam nocną lampkę.
Wstałam z łóżka na miękkich nogach i powlokłam się do kuchni. Rozpakowałam
automatyczną sekretarkę i ustawiłam ją na zadziałanie już po pierwszym sygnale. Nagrałam
lakoniczną informację: „Proszę zostawić wiadomość”. Nie podałam nawet swego nazwiska.
Następnie poszłam do łazienki, wymyłam zęby i położyłam się z powrotem.
Znowu zadzwonił telefon. Szybko włączył się automat. Usiadłam w pościeli i wytężyłam
słuch. Z głośnika popłynął dziwnie śpiewny, jakby rozmarzony męski głos:
– Stephanie! Stephanie!
Odruchowo zakryłam sobie usta ręką, lecz mimo to z gardła wyrwał mi się cichy jęk
przerażenia. Zdołałam go stłumić na tyle, że chyba bardziej przypominał głośniejsze
westchnienie.
– Kto ci pozwolił się rozłączać, suko! – warknął mężczyzna. – Straciłaś najlepszy
moment. A trzeba było posłuchać, do czego mistrz jest zdolny, żebyś wiedziała, na co możesz
wkrótce liczyć.
Rzuciłam się biegiem do kuchni, lecz nim zdążyłam przerwać połączenie, ponownie
rozległ się kobiecy głos. Musiała to być młoda dziewczyna. Ledwie mogłam rozróżnić słowa,
gdyż wyrzucała je z siebie między kolejnymi spazmami histerii, przez zaciśnięte zęby.
– To było... wspaniałe... – wyznała silnie łamiącym się głosem. – O Boże... Pomocy!...
Jestem ranna... On mi zrobił... coś strasznego...
Przycisnęłam widełki i natychmiast zadzwoniłam na policję. Odtworzyłam zapis
rozmowy i wyjaśniłam, że telefonowano z aparatu Ramireza. Podałam też adres boksera.
Przedyktowałam następnie swój numer, gdyby ktoś chciał skontrolować autentyczność tego
połączenia. Po odłożeniu słuchawki zaczęłam łazić w kółko po mieszkaniu i sprawdzać
zamknięcie okien oraz drzwi. W duchu dziękowałam Bogu, że zdecydowałam się założyć
dodatkową zasuwkę.
Po raz kolejny zadzwonił telefon i włączyła się sekretarka, ale nie padło ani jedno słowo.
Wyczuwałam jedynie dziwne pulsowanie jakiegoś obłąkanego zła emanującego z tej ciszy.
Domyślałam się, że to znów Ramirez, który tym razem tylko nasłuchuje, jakby chciał się
napawać moim przerażeniem. Dopiero później usłyszałam w tle silnie stłumiony, jak gdyby
odległy szloch kobiety. Z taką siłą wyrwałam wtyczkę kabla telefonicznego z gniazdka, że aż
na podłogę posypały się okruchy połamanej plastikowej obudowy. Zwymiotowałam do zlewu
w kuchni. Na szczęście miałam w domu większy zapas foliowych toreb na śmieci.
* * *
Obudziłam się o pierwszym brzasku i z ulgą powitałam wstający dzień. Deszcz przestał
padać. Było tak wcześnie, że nawet ptaki jeszcze nie śpiewały, a ulicą Saint James nie
przejeżdżały żadne samochody. Odnosiłam wrażenie, że cały świat jak gdyby wstrzymał
oddech, czekając, aż słońce w pełnej okazałości ukaże się nad horyzontem.
Z mej pamięci wypłynęły wspomnienia ostatniej nocy. Nie musiałam odtwarzać zapisu z
automatycznej sekretarki, by przypomnieć sobie wszelkie szczegóły. Z jednej strony miałam
straszną ochotę złożyć oficjalną skargę, z drugiej zaś, jako świeżo upieczony łowca nagród,
musiałam się troszczyć o swoją wiarygodność i budować odpowiedni wizerunek. Nie mogłam
przecież szukać pomocy gliniarzy za każdym razem, kiedy poczuję się zagrożona, a
jednocześnie oczekiwać, że będą mnie traktowali jak równorzędnego partnera. Złożyłam już
meldunek o prawdopodobnym napastowaniu kobiety, czego dowody zostały utrwalone na
taśmie automatycznej sekretarki. Postanowiłam zatem chwilowo na tym poprzestać.
Pomyślałam jednak, że w ciągu dnia muszę koniecznie zadzwonić do Jimmy’ego Alphy.
Zamierzałam się zwrócić do „Leśnika” z prośbą o lekcję strzelania, ale ponieważ już z
mego powodu odniósł ranę postrzałową, musiałam skorzystać z nauk Gazarry. O tej porze
Eddie z pewnością był na służbie, zadzwoniłam więc na komendę i zostawiłam mu
wiadomość, by w wolnej chwili skontaktował się ze mną telefonicznie.
Włożyłam sportową bluzkę oraz szorty i mocno zawiązałam buty do biegania. Jeszcze nie
tak dawno – wychodząc z założenia, że rodzaj wykonywanej przeze mnie pracy wymaga
zachowania zgrabnej sylwetki – intensywnie uprawiałam jogging, ale ostatnio po prostu nie
miałam na to czasu. Teraz stwierdziłam jednak, że koniecznie muszę się przewietrzyć.
Zbiegłam po schodach i wypadłam frontowymi drzwiami na ulicę. Zaczerpnęłam kilka
głębszych oddechów i wyruszyłam na swoją pięciokilometrową trasę, którą starannie
wyznaczyłam tak, by z daleka omijać nie tylko wzniesienia terenu, lecz również wszelkie
piekarnie i cukiernie.
Po przebiegnięciu pierwszego kilometra poczułam się wręcz fatalnie. Nie należę do tych
osób, które z łatwością łapią drugi oddech. Moje ciało nie jest stworzone do biegania, o wiele
bardziej pasuje do wnętrza luksusowego auta. Kiedy więc dotarłam do końca pętli i
wybiegłam z powrotem na ulicę, kilkaset metrów od domu, byłam cała zlana potem, z
trudnością łapałam powietrze. I tak oceniłam, że poszło mi nieźle, toteż ostatni odcinek
pokonałam sprintem. Stanęłam przed wejściem do budynku i zgięłam się wpół, żeby
zaczekać, aż zniknie mgła przed oczyma. Czułam się tak cholernie dobrze, iż ledwie stałam
na nogach.
Właśnie w tej chwili przy krawężniku zatrzymał się wóz patrolowy i wysiadł z niego
Gazarra.
– Odebrałem twoją wiadomość – powiedział. – Rany, wyglądasz tak, jakbyś miała zaraz
wyzionąć ducha.
– Biegałam.
– Czy zamiast tego nie powinnaś pójść do lekarza?
– Mam bardzo wrażliwą skórę, zawsze się tak czerwieni podczas wysiłku. Słyszałeś już o
„Leśniku”?
– Ze wszelkimi szczegółami. Naprawdę jesteś głównym tematem plotek. Słyszałem
nawet, jak byłaś ubrana, kiedy wylądowałaś na plecach Dodda. Chodzi mi o to, że miałaś
całkiem przemoczoną bluzkę, do suchej nitki.
– Kiedy zaczynałeś służbę w policji, też miałeś opory przed korzystaniem z broni?
– Skądże. Stykałem się z bronią od dzieciństwa. W podstawówce miałem wiatrówkę,
często chodziłem na polowania z ojcem lub wujem Waltem. Przypuszczam, że
odziedziczyłem zakorzeniony pogląd, iż broń palna jest jednym z wielu narzędzi niezbędnych
do życia.
– Czy gdybym chciała nadal pracować dla Vinniego, to według ciebie powinnam chodzić
uzbrojona?
– To zależy od rodzaju sprawy, nad którą pracujesz. Jeśli tylko prowadzisz rozpoznanie
czy zbierasz informacje, to broń ci niepotrzebna. Jeśli zaś wyruszasz w pościg za jakimś
czubkiem, to raczej powinnaś ją zabrać. Masz pistolet?
– Rewolwer, Smith & Wesson, kalibru 9,65 milimetra. „Leśnik” udzielił mi
dziesięciominutowej instrukcji na temat korzystania z niego, lecz nadal nie umiem się
przełamać. Nie miałbyś ochoty dać mi paru lekcji na strzelnicy?
– Mówisz poważnie?
– Jak najzupełniej.
Skinął głową.
– Słyszałem też o telefonach, które odbierałaś w ciągu nocy.
– Coś się wyjaśniło?
– Dyżurny wysłał patrol pod ten adres, ale gdy chłopcy przyjechali, Ramirez był w domu
sam. Mówił, że wcale do ciebie nie dzwonił. Ta kobieta się nie zgłosiła. Mimo wszystko
możesz złożyć skargę o naprzykrzanie się przez telefon.
– Pomyślę nad tym.
Umówiłam się z nim i ciągle dysząc ciężko, podreptałam schodami na górę. Zaraz po
wejściu do mieszkania zapasowym kablem podłączyłam telefon i uruchomiłam automatyczną
sekretarkę, włożywszy do niej świeżą kasetę. Następnie poszłam pod prysznic. Była już
niedziela. Vinnie dał mi tylko tydzień, który właśnie dobiegał końca, lecz niewiele się tym
przejmowałam. Gdyby nawet przekazał dokumenty sprawy komuś innemu, i tak bym nie
zrezygnowała z poszukiwania Morelliego. Sytuacja odmieniłaby się dopiero wtedy, gdyby
inny agent odstawił Joego do aresztu, postanowiłam jednak do tego czasu deptać mu po
piętach.
Gazarra zgodził się spotkać ze mną na strzelnicy na tyłach sklepu Sunny po zakończeniu
służby, o czwartej po południu. Miałam więc mnóstwo czasu na poszukiwania. Zaczęłam od
okrążenia domu, w którym mieszkała matka Joego. Później sprawdziłam adresy bliższych i
dalszych krewnych, powoli przejechałam też ulicą wzdłuż jego domu. Zwróciłam uwagę, że
moja nova ciągle stoi na parkingu. Następnie zrobiłam kilka rund ulicami Starka oraz Polk.
Nie dostrzegłam nigdzie ani furgonetki, ani też niczego, co by wskazywało na bliską
obecność Morelliego.
W końcu zajechałam przed budynek, w którym popełniono zbrodnię, objechałam róg i
skręciłam na tyły. Po tej stronie ciągnęła się wąska, zaniedbana, pełna dziur alejka dojazdowa.
Nie stał przy niej żaden samochód. Z domu wychodziły na alejkę tylko jedne drzwi. Po jej
przeciwnej stronie ciągnął się szereg domków jednorodzinnych.
Zaparkowałam jeepa tuż przy ścianie bloku, zostawiwszy tylko tyle miejsca, by drugi
pojazd mógł się jeszcze przecisnąć alejką. Wysiadłam i zadarłam głowę, usiłując
zlokalizować na pierwszym piętrze okna mieszkania Carmen Sanchez. Natychmiast mnie
uderzył widok dwóch ziejących mrocznymi jamami, silnie okopconych otworów okiennych.
Pojęłam błyskawicznie, że pożar strawił mieszkanie pani Santiago.
Drzwi prowadzące na tyły domu były otwarte na oścież, w powietrzu wisiał kwaśny odór
spalenizny. Usłyszałam jakieś hałasy wskazujące na to, że ktoś pracuje w ciasnym
korytarzyku wiodącym do głównego holu budynku.
Omijając ciemne kałuże pokrytej sadzą wody, podeszłam do wyjścia. Stojący tuż za
drzwiami śniady wąsaty mężczyzna obejrzał się na mnie, obrzucił spojrzeniem czerwonego
jeepa i wskazując ruchem głowy w głąb budynku, rzekł ostro:
– Tu nie wolno parkować.
Podałam mu swoją wizytówkę.
– Szukam Joego Morelliego. Jest ścigany za niestawienie się w sądzie na rozprawie
wstępnej.
– Kiedy widziałem go po raz ostatni, leżał nieprzytomny na korytarzu.
– Był pan świadkiem zabójstwa?
– Nie. Poszedłem tam dopiero wtedy, gdy zjawiła się policja. Mieszkam na poddaszu,
gdzie nie dociera zbyt wiele odgłosów.
Jeszcze raz spojrzałam na osmalone otwory okienne.
– Co się stało?
– Spaliło się mieszkanie pani Santiago. W piątek, a raczej już w sobotę, gdyż była druga
w nocy. Dzięki Bogu, że nikogo nie było w środku, pani Santiago nocowała wówczas u córki,
opiekowała się swoją wnuczką. Zwykle to córka przywozi dzieciaka tutaj, ale w piątek na
szczęście było inaczej.
– Wiadomo już, z jakiego powodu wybuchł pożar?
– Mogło być tysiąc różnych przyczyn. W tym budynku nie wszystkie instalacje są w
należytym stanie. Może gdzie indziej bywa gorzej, ale sama pani widzi, że blok nie jest nowy.
Osłaniając oczy dłonią, jeszcze raz spojrzałam w górę i zaczęłam się zastanawiać, czy
trudno byłoby wrzucić jakiś ładunek zapalający przez otwarte okno sypialni. Zapewne dla
kogoś wprawnego nie przedstawiało to większych trudności. A przecież o drugiej w nocy
pożar wywołany w sypialni zagraconego mieszkania musiał wywołać katastrofalne skutki.
Gdyby Santiago znajdowała się w środku, pewnie nie miałaby szans wyjść z tego z życiem. Z
tej strony nie było ani balkonów, ani też drabiny pożarowej. Z całego budynku można się było
ewakuować tylko jedną drogą: klatką schodową do głównego wyjścia. Niemniej wszystko
wskazywało na to, że w dniu zabójstwa ani Carmen Sanchez, ani tajemniczy świadek nie
wyszli z bloku na parking od frontu.
Odwróciłam się na pięcie i powiodłam wzrokiem po oknach stojących naprzeciwko
domków jednorodzinnych. Nie byłoby źle porozmawiać z ich mieszkańcami, pomyślałam.
Wróciłam więc do jeepa, objechałam z powrotem bloki zaparkowałam wóz w sąsiedniej
przecznicy. Zaczęłam kolejno pukać do drzwi, zadawać pytania i pokazywać zdjęcie
Morelliego, ale wszędzie otrzymywałam podobne odpowiedzi. Nikt nie rozpoznawał
mężczyzny z fotografii i nikt nie zauważył niczego podejrzanego – zarówno tej nocy, kiedy
popełniono zbrodnię, jak i przedwczoraj, gdy wybuchł pożar.
Dotarłam wreszcie do drzwi domku stojącego dokładnie na wprost okien mieszkania
Carmen Sanchez. Otworzył mi przygarbiony staruszek uzbrojony w masywny kij
baseballowy. Miał wielkie wory pod oczami, długi haczykowaty nos i odstające uszy tej
wielkości, że pewnie bał się wychodzić z domu podczas silniejszego wiatru.
– Trenuje pan odbicia? – spytałam zaczepnie.
– Nigdy za wiele ostrożności.
Przedstawiłam się i zapytałam, czy nie widział Morelliego.
– Nie. W ogóle go nie znam. Poza tym mam ciekawsze zajęcia, niż gapienie się przez
okno na sąsiedni budynek. Zresztą tego wieczoru, kiedy popełniono zbrodnię, i tak bym
niczego nie zauważył. Było całkiem ciemno. A ja nie mam już najlepszych oczu.
– Przecież wzdłuż uliczki stoją latarnie – zagadnęłam. – Moim zdaniem na tyłach
budynku powinno być dosyć widno.
– Tamtej nocy latarnie się nie paliły. Mówiłem już o tym gliniarzom, którzy rozpytywali
w sąsiedztwie. Te cholerne latarnie rzadko kiedy się palą. Łobuzy strzelają do nich z procy i
tłuką żarówki. Dobrze pamiętam, że wtedy też się nie świeciły, bo wyglądałem, zaciekawiony
panującym tam zgiełkiem. Nie można było oglądać telewizji przez to wycie syren wozów
patrolowych i karetki. Po raz pierwszy wyjrzałem, kiedy tuż pod moim oknem stanęła wielka
ciężarówka z naczepą chłodniczą... jakby robili tu dostawę do sklepu. A ten łobuz zaparkował
dokładnie na wprost moich okien. Mówię pani, że czasy zmieniają się na coraz gorsze. Nikt
nikogo nie szanuje. Kierowcy często zostawiają ciężarówki i furgonetki dostawcze w tej
alejce i odwiedzają znajomych. Powinno się tego zabronić.
Współczująco pokiwałam głową. Przyszło mi na myśl, iż dobrze się składa, że mam
rewolwer, bo gdybym ciągle miała do czynienia z takimi świrusami, na pewno strzeliłabym
sobie w łeb.
Mężczyzna widocznie potraktował moje skinienie jako wyraz zachęty, gdyż z zapałem
mówił dalej:
– Wkrótce potem zjawił się drugi samochód, niewiele mniejszy, ale tym razem był to
furgon policyjny. Gliniarze również stanęli pod moim oknem i nie wyłączyli silnika. Chyba
mają zbyt duże rezerwy paliwa.
– I jeszcze wtedy nie zaczął pan podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego?
– Już mówiłem, że było całkiem ciemno. Po ścianie tamtego budynku mógłby się wspinać
choćby i King Kong, a ja i tak bym go nie dostrzegł.
Podziękowałam mu i wróciłam do jeepa. Dochodziło południe i zrobiło się nadzwyczaj
parno. Pojechałam do baru mego kuzyna, Rooniego, kupiłam dobrze schłodzone opakowanie
sześciu butelek piwa i skierowałam się z powrotem na ulicę Starka.
Lula i Jackie, jak poprzednio, wytrwale strzegły swego posterunku na skrzyżowaniu.
Było spocone i wymęczone upałem, lecz mimo to ochoczo nagabywały przechodzących
tamtędy mężczyzn, niedwuznacznymi gestami zachęcając do korzystania z ich usług.
Zaparkowałam w pobliżu, wysiadłam, ostentacyjnie postawiłam opakowanie pokrytych rosą
butelek na masce auta, odkapslowałam jedną z nich i zaczęłam pić.
Lula zerknęła na mnie łakomym wzrokiem.
– Czyżbyś postanowiła tym piwem nas odciągnąć z naszego skrzyżowania?
Uśmiechnęłam się. Na swój sposób polubiłam te dziewczyny.
– Pomyślałam, że pewnie chce wam się pić.
– Do diabła. Usycham z pragnienia. – Lula podeszła szybko, wzięła ode mnie butelkę i
zaczęła pić łapczywie. – Sama nie wiem, po cholerę marnuję czas na ulicy. Nikt nie ma
ochoty się pieprzyć w taki upał.
Jackie także podeszła.
– Nie powinnaś tego robić – mruknęła ostrzegawczo. – Twój chłop się wścieknie.
– Mam go w dupie. Stary, obleśny sutener. Widziałaś kiedyś, żeby stał tak jak my w
pełnym słońcu na ulicy?
– Nie słyszałyście nic o Morellim? – zagadnęłam. – Nie wydarzyło się tu nic
podejrzanego?
– Nie widziałam go – odparła Lula. – Ani tej niebieskiej furgonetki.
– A może słyszałyście coś o Carmen?
– Niby co?
– Nie pojawiła się w tej okolicy?
Lula miała na sobie nadzwyczaj obcisły stanik, z którego piersi dosłownie jej wypływały.
Z wyrazem ulgi na twarzy przeciągnęła zimną butelką po swoim dekolcie. Przyszło mi do
głowy, że to na nic; do schłodzenia tak obfitego biustu potrzeba by całego kontenera suchego
lodu.
– Nie, nic nie słyszałam o Carmen.
Nagle coś mi zaświtało.
– Czy ona często spędzała czas w towarzystwie Ramireza?
– Wcześniej czy później każda na niego trafia.
– I ty również się z nim zadajesz?
– Nie. On ćwiczy swoje magiczne sztuczki tylko na młodych, niedoświadczonych
dzierlatkach.
– A gdyby chciał się z tobą zabawić, poszłabyś z nim?
– Złotko, czy myślisz, że można Ramirezowi czegokolwiek odmówić?
– Słyszałam, że on maltretuje kobiety.
– Mnóstwo facetów wyżywa się na kobietach – wtrąciła Jackie. – Czasami po prostu
muszą sobie ulżyć.
– A niekiedy im odbija – odparłam. – Można trafić na zupełnego pomyleńca. Właśnie
słyszałam, że Ramirez jest stuknięty.
Lula podejrzliwie zerknęła na okna sali gimnastycznej na pierwszym piętrze budynku po
przeciwnej stronie ulicy.
– To prawda – mruknęła. – Niezły z niego szajbus. Przeraża mnie. Jedna z moich
przyjaciółek zgodziła się pójść do niego i ostro ją pokaleczył.
– Pokaleczył? Nożem?
– Nie, stłuczoną butelką od piwa. Odtłukuje samą szyjkę, a potem... No wiesz, robi to
ostrym szkłem.
Zimno mi się zrobiło, wręcz doznałam chwilowego zawrotu głowy.
– Skąd wiesz, że Ramirez wyprawia takie rzeczy?
– Słyszy się to i owo.
– Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie – wtrąciła Jackie. – Powinni trzymać
gęby na kłódkę. Jeśli usłyszy o tym ktoś obcy, można mieć poważne kłopoty. Ale ludzie sami
są sobie winni, powinni się najpierw zastanowić, nim zaczną rozpowiadać takie plotki. Ty też
trzymaj się od tego z daleka. Ja nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. Ani mi się śni. Wracam
na skrzyżowanie. Kiedy się sama przekonasz, co jest dla ciebie dobre, także zastosujesz
podobną metodę.
– Chrzanisz. Ja aż za dobrze wiem, co jest dla mnie dobre, a mimo to muszę stać jak
kołek pod latarnią, prawda? – burknęła Lula, oddalając się za przyjaciółką.
– Uważaj na siebie – rzuciłam za nią.
– Ktoś taki jak ja nie musi specjalnie na siebie uważać – odparła. – Nie dam sobie jeździć
po głowie. Wszyscy wiedzą, że z Lulą lepiej nie zadzierać.
Wstawiłam resztę piwa na siedzenie, usiadłam za kierownicą i zatrzasnęłam drzwi.
Uruchomiłam silnik, włączyłam nawiewnicę na pełną moc i tak ustawiłam wszystkie wyloty,
by strumienie chłodnego powietrza biły mi prosto w twarz.
– Ruszaj, Stephanie – mruknęłam do siebie. – Weź się w garść.
Ale nie było to takie proste. Serce waliło mi jak młotem, przerażenie ściskało za gardło.
Zrobiło mi się strasznie żal tej dziewczyny, której nawet nie znałam, a która musiała strasznie
wycierpieć. Miałam ochotę uciekać jak najdalej od ulicy Starka i już nigdy się nie pojawiać w
tej okolicy. Nawet nie chciałam znać dalszych szczegółów, pragnęłam się uwolnić od tego
przemożnego strachu dopadającego mnie w najmniej oczekiwanych chwilach. Zacisnęłam
kurczowo palce na kierownicy, pochyliłam głowę i spojrzałam na okna pierwszego piętra
najbliższej kamienicy, gdzie mieściła się sala treningowa. Coraz silniejszym strachem
napawała mnie myśl, że nikt dotąd nie odważył się zaskarżyć Ramireza, przez co ten łajdak
mógł ciągle maltretować kolejne dziewczyny.
Rozwścieczona, wyskoczyłam z samochodu, zatrzasnęłam za sobą drzwi i poszłam
szybko w kierunku wejścia do sąsiedniego budynku, w którym znajdowało się biuro Alphy.
Wbiegłam na górę, przeskakując po dwa schodki naraz. Jak burza przemknęłam przez
sekretariat i wpadłam do gabinetu menadżera z takim impetem, że drzwi z hukiem odbiły się
od ściany.
Alpha podskoczył na krześle.
Podeszłam do jego biurka, oparłam się dłońmi o jego krawędź i pochyliwszy się nisko,
rzuciłam mu prosto w twarz:
– Dziś w nocy dzwonił do mnie pański bokser. Wyżywał się na jakiejś dziewczynie i
chciał, żebym wszystko słyszała przez telefon. Wiem, że był już kilkakrotnie oskarżony o
brutalny gwałt, wiem także, iż lubuje się w maltretowaniu kobiet. Nie mam pojęcia, jakim
sposobem udawało mu się dotąd uniknąć aresztowania, ale proszę przyjąć do wiadomości, że
wyczerpał swój limit szczęścia. Albo go pan powstrzyma, albo ja to zrobię. Pójdę na policję,
przedstawię całą sprawę dziennikarzom, powiadomię bokserską komisję dyscyplinarną.
– Proszę tego nie robić, ja się wszystkim zajmę. Przysięgam, że go powstrzymam.
Zaciągnę go do psychiatry.
– I to jeszcze dzisiaj!
– Tak, dzisiaj. Obiecuję, że zrobię wszystko, aby mu pomóc.
Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo, ale nie miałam nic więcej do powiedzenia.
Zrobiłam zwrot na pięcie i wyszłam stamtąd równie szybko, jak weszłam. Na schodach
zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, żeby móc przejść przez ulicę z udawanym
spokojem, gdyż byłam spięta do granic wytrzymałości. Uruchomiłam silnik i starając się
trzymać nerwy na wodzy, pojechałam w stronę śródmieścia.
Było jeszcze dość wcześnie, ale straciłam wszelką ochotę do dalszych poszukiwań.
Samochód jak gdyby sam kierował się w stronę mego domu i zanim się obejrzałam,
wjechałam już na parking. Zamknęłam wóz, weszłam schodami na górę, podreptałam do
sypialni i rzuciłam się na wznak na łóżko.
Obudziłam się o trzeciej w znacznie lepszym nastroju. Podczas snu mój umysł widocznie
gorączkowo pracował i zdołał znaleźć jakieś zakamarki, w których upchnął tę kolejną porcję
przygnębiających wrażeń. Co prawda, wciąż jeszcze tkwiły w mej świadomości, lecz nie były
już tak natarczywe i nie przyprawiały o zawroty głowy.
Zrobiłam sobie kanapkę z masłem orzechowym i dżemem, odkroiłam kęs dla Rexa, a
jedząc połączyłam się telefonicznie z domowym aparatem Morelliego i przesłałam kod,
nakazujący automatycznej sekretarce odtworzyć nagrane rozmowy.
Najpierw wysłuchałam oferty zakładu fotograficznego, który obiecywał Morelliemu
osiem zdjęć za cenę dwóch, jeśli tylko zgodzi się pozować. Później dzwonił ktoś, kto
stanowczo chciał sprzedać Joemu jakieś żarówki. Wreszcie wiadomość zostawiła Charlene,
czyniąc parę nieprzyzwoitych propozycji, przy czym dyszała ciężko, potem zaś albo przeżyła
wyjątkowy orgazm, albo niechcący nadepnęła kotu na ogon. Tak się nieszczęśliwie złożyło,
że zagrała taśmę do końca, toteż nie zostały zarejestrowane żadne inne telefony. Zresztą to mi
i tak wystarczyło, niezbyt miałam ochotę wysłuchiwać czegoś więcej.
Sprzątałam w kuchni, kiedy zadzwonił telefon. Natychmiast włączyła się automatyczna
sekretarka.
– Słyszysz mnie, Stephanie? Jesteś w domu? Widziałem dzisiaj, jak ucinasz sobie
pogawędkę z Lula i Jackie. Popijałyście razem piwo. To mi się nie podoba, Stephanie.
Dostaję mdłości. Mam wrażenie, że lubisz te dziwki bardziej ode mnie. A zarazem ogarnia
mnie wściekłość, bo nie chcesz tego, co mistrz ma ci do zaoferowania. Może wyślę ci prezent,
Stephanie. Postaram się, aby dostarczono go pod twoje drzwi, kiedy będziesz spała. Podoba ci
się ten pomysł? Wszystkie kobiety uwielbiają prezenty, a zwłaszcza takie, jakie rozdaje
mistrz. Niech to będzie niespodzianka, Stephanie. Coś przeznaczonego wyłącznie dla ciebie.
Przetrawiając jeszcze te słowa, które padły z głośnika, pospiesznie sprawdziłam, czy
mam w torebce nabity rewolwer oraz zapasową amunicję. Błyskawicznie wybiegłam z domu.
Zajechałam pod sklep Sunny dokładnie o czwartej i zaczekałam na parkingu, aż zjawi się
Eddie. Przyjechał kwadrans później.
Był już bez munduru, ale nosił swój prywatny rewolwer w kaburae przy pasie.
– A gdzie twoja broń? – zapytał.
Bez słowa poklepałam torebkę.
– Czyżbyś nosiła ją stale przy sobie? W New Jersey to poważne wykroczenie.
– Mam pozwolenie.
– Pokaż.
Wyjęłam z portfelika stosowny dokument.
– Ale to jest pozwolenie na posiadanie broni, a nie na jej noszenie podczas wykonywania
obowiązków służbowych – zauważył Eddie.
– „Leśnik” mówił, że to mi wystarczy.
– I ma zamiar ci zawsze towarzyszyć, kiedy będziesz kogokolwiek poszukiwała?
– No cóż, wydaje mi się, że on dość luźno interpretuje niektóre przepisy prawa. Więc jak,
aresztujesz mnie?
– Nie, ale takie wykroczenie będzie cię trochę kosztowało.
– Wypiszesz mandat na dychę?
– Dychę to możesz zapłacić za parkowanie w niewłaściwym miejscu. Mnie zaś jesteś
winna duże piwo i pizzę.
Musieliśmy przejść przez sklep, chcąc skorzystać ze strzelnicy na zapleczu. Eddie uiścił
konieczne opłaty i kupił pudełko nabojów. Poszłam w jego ślady. Wybudowana na tyłach
strzelnica miała wielkość niedużej sali bilardowej. Mieściło się tam siedem stanowisk
pooddzielanych przepierzeniami sięgającymi do piersi. Dowiedziałam się, że odległość
między pulpitem strzeleckim a tarczą, która przedstawiała zarys ludzkiej sylwetki uciętej na
wysokości kolan, z namalowanymi koncentrycznymi kołami w okolicy serca, to dystans.
Pierwsza reguła zachowania na strzelnicy głosiła, aby pod żadnym pozorem nie kierować
broni w stronę człowieka zajmującego sąsiednie stanowisko.
– W porządku, zacznijmy od samego początku – rzekł Gazarra. – Twój rewolwer to
Smith & Wesson, model specjalny kalibru 9,65 milimetra. To broń pięciostrzałowa, przez co
zaliczana jest do kategorii małych rewolwerów. Widzę, że masz naboje z pociskami o
miękkim płaszczu, których głównym zadaniem jest wywołanie u postrzelonego maksimum
bólu oraz cierpienia. Jeśli popchniesz kciukiem do przodu ten mały zameczek, otworzysz
bębenek i będziesz mogła wtedy nabić broń. Do każdego cylindra włóż jeden nabój i
zatrzaśnij bębenek z powrotem. Nigdy nie rób tego, trzymając palec na spuście. Człowiek
przestraszony lub zaskoczony odruchowo zgina palce i bardzo łatwo mogłabyś się wtedy
sama postrzelić. Najlepiej trzymaj palec wskazujący wyprostowany i ułożony wzdłuż komory
rewolweru, a połóż go na spuście dopiero wtedy, kiedy będziesz gotowa do strzelania. Dzisiaj
pokażę ci podstawową pozycję strzelecką. Rozstaw lekko stopy, na szerokość ramion, stań
pewnie na piętach, chwyć kolbę obiema dłońmi, układając lewy kciuk na prawym, i
wyprostuj ręce. Popatrz na tarczę, powoli unieś broń i wymierz ją do celu. Na czubku lufy
znajduje się muszka, a u jej nasady szczelina. Musisz tak wymierzyć, by środek celu
znajdował się dokładnie na linii muszki i szczeliny. Strzelać z rewolweru można na dwa
sposoby, albo tylko naciskając spust, albo naciskając go i jednocześnie odciągając kurek,
wtedy jest lżej.
Kolejno demonstrował mi wszystkie czynności, robiąc to powoli, aby rewolwer nie
wypalił. Wreszcie otworzył bębenek, wysypał naboje na pulpit, położył broń obok nich i
cofnął się o krok.
– Masz jakieś pytania?
– Nie. Przynajmniej na razie.
Wręczył mi ochraniacze na uszy.
– No to do dzieła.
Pierwszy strzał oddałam tylko naciskając spust i pocisk trafił w koncentryczne koła na
tarczy. Opróżniłam w ten sposób cały bębenek, ponownie naładowałam rewolwer i
spróbowałam strzelać, odciągając kciukiem kurek. Przy tej metodzie było mi nieco trudniej
utrzymać broń w prostej linii, lecz i tak pociski trafiały w tarczę.
W ciągu pół godziny zużyłam cały swój zapas amunicji, a strzelanie wychodziło mi coraz
gorzej, gdyż rozbolały mnie mięśnie rąk. Kiedy jeszcze korzystałam z sali gimnastycznej,
zazwyczaj stosowałam ćwiczenia na mięśnie brzucha i nóg, ponieważ chciałam zahamować
odkładanie się tłuszczu na udach oraz biodrach. Teraz, na strzelnicy, tamte ćwiczenia na nic
mi się nie przydawały, gdyż mięśnie górnych partii ciała miałam wyraźnie słabiej rozwinięte.
Eddie wcisnął guzik i tarcza podjechała do stanowiska.
– Całkiem nieźle, kowboju.
– Zdecydowanie łatwiej mi się strzela, gdy tylko naciskam spust.
– To pewnie dlatego, że jesteś kobietą.
– Masz czelność mówić takie rzeczy, kiedy stoję przed tobą z rewolwerem w ręku?
Przed wyjściem ze sklepu kupiłam nową paczkę amunicji i wraz z bronią wrzuciłam ją do
torebki. Przyszło mi do głowy, że skoro od paru dni jeżdżę kradzionym samochodem, to
chyba nie ma się co przejmować groźbą oskarżenia o noszenie rewolweru bez specjalnego
zezwolenia.
– I co? Zasłużyłem na tę pizzę? – zapytał Eddie.
– A Shirley?
– Jest na przyjęciu dobroczynnym.
– Z dziećmi?
– Nie, odwiozła je do teściowej.
– I chcesz zrezygnować z diety?
– Czyżbyś próbowała się wykręcić sianem?
– Jestem w sytuacji bezdomnej staruszki żebrzącej na peronie dworca. Moje zasoby
gotówkowe wynoszą dwanaście dolarów i trzydzieści trzy centy.
– W takim razie ja ci postawię pizzę.
– Dobra. Zresztą chciałabym z tobą pogadać, mam kłopoty.
Dziesięć minut później zajęliśmy miejsca w pizzerii Pina. W śródmieściu jest kilka
włoskich restauracji, ale Pino serwuje najlepszą pizzę. Co prawda, słyszałam, że nocami po
zapleczu lokalu grasują karaluchy wielkości dobrze spasionych kotów, ale nigdy mnie to nie
zniechęciło do odwiedzania tej znakomitej pizzerii. Ciasto było tu zawsze chrupiące z
zewnątrz i puszyste w środku, sosy wyśmienite, domowej roboty, a przyprawy tak dobrane, że
jakimś magicznym sposobem natychmiast usuwały z człowieka wszelkie ślady zmęczenia. Z
salą jadalną sąsiadował niewielki bar, ulubione miejsce spotkań gliniarzy schodzących ze
służby. O tej porze jednak kolejkę w barze tworzyli głównie ludzie kupujący pizzę na wynos.
Zajęliśmy miejsca na sali, zamówiliśmy pizzę i poprosiliśmy o dwa piwa. Stolik
zakrywała cerata w biało-czerwoną szachownicę, na środku stały dwa słoiczki, jeden z
mieloną papryką, drugi z tartym parmezanem. Ściany lokalu były wyłożone grubo
polakierowanymi panelami boazeryjnymi, nad nimi ciągnęły się szeregi oprawionych w ramki
fotografii znanych obywateli włoskiego pochodzenia. Do nielicznych wyjątków należały
zdjęcia Franka Sinatry oraz Benito Ramireza.
– Co to za kłopoty? – spytał Gazarra.
– Dwa. Pierwszym moim problemem jest Joe Morelli. Spotkałam go już czterokrotnie od
czasu, kiedy podjęłam się wykonać zlecenie dla Vinniego, i ani razu nie zdołałam zrobić nic
w celu obezwładnienia go i odstawienia do aresztu.
– Boisz się go?
– Nie, ale odczuwam lęk przed korzystaniem z rewolweru.
– Więc zrób to kobiecym sposobem, użyj gazu i potem nałóż mu kajdanki.
Łatwo powiedzieć, pomyślałam. Jak można użyć gazu obezwładniającego wobec
mężczyzny, który ci wpycha język do ust?
– Zamierzałam tak postąpić, ale za każdym razem Joe okazywał się szybszy ode mnie.
– Chcesz mojej rady? Daj sobie spokój z Morellim. Jesteś nowicjuszką, a on
zawodowcem, ma za sobą kilka lat służby w policji. Powszechnie uważa się go za spryciarza,
na pewno nie jest taki, jak pospolici przestępcy.
– Tak się składa, że nie mogę zrezygnować z tego zlecenia. Czy mógłbyś sprawdzić, do
kogo należy ten samochód? – Pospiesznie zapisałam na serwetce numer rejestracyjny
niebieskiej furgonetki. – Może to coś wyjaśni. Chciałabym też wiedzieć, czy Carmen Sanchez
miała samochód, a jeśli tak, to czy nie został odstawiony na parking policyjny.
Upiłam spory łyk piwa i rozsiadłam się wygodnie. Nawet nie spostrzegłam, kiedy sala się
zapełniła. Otaczał nas gwar rozmów. Wszystkie stoliki były zajęte, w wejściu stała nawet
grupka oczekujących na wolne miejsca. W taki upał nikomu się nie chciało gotować w domu.
– A jaki jest ten drugi problem? – spytał Eddie.
– Najpierw musisz mi obiecać, że nikomu o tym nie powiesz.
– Jezu. Zaszłaś w ciążę?
Spojrzałam na niego, unosząc wysoko brwi.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Zrobił głupią minę.
– Nie wiem, tak jakoś skojarzyłem. Shirley ciągle mnie tym straszy.
Gazarra doczekał się już czwórki dzieci, najstarsze miało dziewięć lat, najmłodsze
dopiero roczek. Shirley rodziła samych chłopców, a co jeden zapowiadał się na większego
urwisa.
– Nie, nie jestem w ciąży. Chodzi o Ramireza.
Pokrótce opowiedziałam mu o wszystkim.
– Powinnaś złożyć na niego oficjalną skargę – rzekł Eddie. – Dlaczego nie zawiadomiłaś
policji od razu po tym, jak cię napadł na sali treningowej?
– Czy „Leśnik” w takiej sytuacji złożyłby meldunek?
– Ty nie jesteś „Leśnikiem”.
– Owszem, ale chyba rozumiesz, do czego zmierzam.
– Więc po co mi o tym opowiedziałaś?
– Po to, żebyś wiedział, od czego zacząć dochodzenie, gdybym nagle zniknęła.
– Matko Boska – syknął. – Jeśli sądzisz, że Ramirez jest aż tak groźny, to zwróć się do
policji o ochronę.
– Nie mam zaufania do policyjnej ochrony. Poza tym jakie argumenty przedstawiłabym w
sądzie? Ze Ramirez obiecał mi przysłać jakiś prezent? Obejrzyj się tylko. Co tam widzisz, na
ścianie?
Eddie zerknął przez ramię i westchnął ciężko.
– No tak, fotografia Ramireza wisi między zdjęciami Franka Sinatry i Papieża.
– Nie podejrzewam, aby spotkało mnie coś złego. Po prostu musiałam się przed kimś
wygadać.
– W takim razie umówmy się, że jeśli jeszcze będzie ci się naprzykrzał, natychmiast dasz
mi znać.
Skinęłam głową.
– A kiedy będziesz sama w domu, zawsze trzymaj pod ręką nabity rewolwer – ciągnął
Gazarra. – Nie bałabyś się go użyć przeciwko Ramirezowi, gdybyś została do tego zmuszona?
– Sama nie wiem. Raczej nie.
– Zmienili mi rozkład patroli, będę teraz pełnił służby w ciągu dnia, ale możemy się
spotykać na strzelnicy za sklepem Sunny codziennie o wpół do piątej. Biorę na siebie koszty
amunicji i opłaty. Jedyny sposób na pokonanie lęku przed bronią palną to jak najczęstsze
ćwiczenia w strzelaniu.
ROZDZIAŁ 10
Wróciłam do domu o dwudziestej pierwszej i nie mając nic lepszego do roboty
postanowiłam gruntownie posprzątać mieszkanie. Automatyczna sekretarka nie
zarejestrowała ani jednej wiadomości, nie znalazłam też żadnej podejrzanej paczki przed
swoimi drzwiami. Zrobiłam porządek w klatce Rexa, odkurzyłam dywan, wymyłam kafelki w
łazience i przetarłam środkiem czyszczącym te nieliczne meble, jakie mi zostały. Skończyłam
o dziesiątej. Po raz kolejny sprawdziłam zamknięcie okien i drzwi, wzięłam prysznic i
poszłam do łóżka.
Obudziłam się o siódmej całkiem wypoczęta. Spałam jak zabita. Automat dołączony do
telefonu nadal wskazywał, że nie było żadnych połączeń. Na zewnątrz ćwierkały ptaki, słońce
jasno świeciło i nawet dostrzegłam odbicie swojej twarzy w błyszczącej obudowie tostera.
Ubrałam się w szorty oraz bluzkę i nastawiłam ekspres do kawy. Kiedy rozsunęłam zasłony w
saloniku, widok za oknem niemalże zaparł mi dech w piersi. Na błękitnym niebie nie
zauważyłam ani jednej chmurki, a powietrze wciąż było rześkie i wilgotne po ostatnich
opadach. Ogarnęła mnie nieodparta chęć poobcowania ze sztuką, toteż zaśpiewałam na głos:
„Wzgórza ożywa-a-ają na dźwięk tej muzyki...” Okazało się jednak, że nie pamiętam
dalszego tekstu.
Wróciłam do sypialni i energicznym ruchem odsunęłam zasłonę. Widok Luli wiszącej za
oknem zmroził mi krew w żyłach. Była przywiązana do drabinki pożarowej i wyglądała jak
nadmuchana gumowa lalka. Wyciągnięte ku górze ręce miała wykręcone pod nienaturalnym
kątem, głowa zwisała nisko na piersi, a nogi podciągnięto jej tak, żeby siedziała na podeście
drabiny i nie spadła. Była całkiem naga i silnie zakrwawiona. Pasma zakrzepłej krwi
posklejały jej włosy i czarnymi smugami ciągnęły się wzdłuż ud. Od zewnątrz zasłonięto ją
prześcieradłem, żeby nikt z parkingu nie zauważył nagiego ciała na drabinie.
Zawołałam imię Luli i sięgnęłam do klamki. Serce waliło mi tak, że aż miałam mroczki
przed oczyma. Pospiesznie otworzyłam okno, wychyliłam się do polowy i zaczęłam szarpać
węzły liny, którą dziewczyna była przymocowana.
Lula się nie ruszała, nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, a ja byłam zbyt
zdenerwowana, by móc sprawdzić, czy jeszcze oddycha.
– Wszystko będzie w porządku – wymamrotałam nieswoim głosem; czułam silny ucisk w
gardle, a w piersi coś paliło jak żywy ogień. – Zaraz sprowadzę pomoc. – Chlipnęłam raz i
drugi, próbując opanować szloch. – Tylko nie umieraj. Boże, Lula, nie umieraj.
Odwróciłam się, żeby pobiec do telefonu i zadzwonić po karetkę. Pośliznęłam się na
dywanie i huknęłam na podłogę, lecz nawet nie poczułam bólu. Do tego stopnia byłam
przerażona, że podreptałam na czworakach do salonu, ale nie mogłam sobie przypomnieć
numeru pogotowia ratunkowego. W głowie miałam kompletną pustkę, zdawało mi się, że lada
moment wpadnę w histerię. Czułam się zagubiona i bezradna w obliczu tej niespodziewanej
tragedii.
W końcu połączyłam się z centralą, podałam swój adres i wykrzyczałam, że Lula wisi
nieprzytomna na drabince pożarowej za oknem mej sypialni. We wspomnieniach ujrzałam
Jackie Kennedy, wijącą się na podłodze limuzyny i usiłującą ratować męża trafionego kulami
zamachowca. Nie zdołałam opanować łez, płakałam nad losem Luli, Jackie Kennedy, a także
swoim – nad losem wszelkich ofiar przemocy.
Rzuciłam się do kuchennego stołu, w panice szukając w szufladzie noża, wreszcie
znalazłam go na suszarce nad zlewem. Nie miałam pojęcia, jak długo dziewczyna siedzi tak
przywiązana do drabinki, ale myślałam jedynie o tym, że nie pozwolę jej tam zostać ani
minuty dłużej.
Pobiegłam z nożem do sypialni i roztrzęsionymi rękoma zaczęłam odcinać węzły
krępujące dziewczynę. W końcu Lula osunęła mi się w ramiona. Była chyba ze dwa razy
cięższa ode mnie, ale jakimś cudem zdołałam ją wciągnąć przez okno do środka. Instynkt
podpowiadał mi, żeby uciekać, szukać jakiegoś bezpiecznego schronienia. Uspokoiło mnie
dopiero przybierające stopniowo na sile wycie syren. Wreszcie policjanci zastukali do drzwi
mieszkania. Nawet nie pamiętam, jak wpuściłam ich do środka, choć przecież musiałam to
zrobić. Prawdopodobnie byłam strasznie rozhisteryzowana, gdyż pierwszy gliniarz wziął
mnie za rękę, zaprowadził do kuchni i posadził przy stole. Pojawił się też ktoś w białym
fartuchu.
– Co się stało? – zapytał policjant.
– Znalazłam ją na drabince pożarowej – wyjaśniłam. – Kiedy odsunęłam zasłonkę, ona
już tam była. – Mówiłam urywkami zdań, ponieważ serce waliło mi jak młotem i zęby
dzwoniły o siebie, toteż spazmatycznie łapałam powietrze wielkimi haustami. – Siedziała
przywiązana do drabinki. Przecięłam sznury nożem i wciągnęłam ją do środka.
Lekarz zawołał przez okno sypialni, żeby sanitariusze wnieśli nosze. Rozległ się głośny
zgrzyt odsuwanego na bok łóżka, widocznie potrzeba było więcej miejsca. Strasznie się
bałam zapytać, czy Lula jeszcze żyje. Oddychałam głęboko, tak silnie zaciskając splecione
palce, że prawie cała krew mi z nich odpłynęła. Mimo woli głęboko wbijałam sobie
paznokcie w skórę.
– Lula tu mieszkała? – zapytał policjant.
– Nie, mieszkam sama. Nie znam jej adresu. Nawet nie wiem, jak się właściwie nazywa.
Zadzwonił telefon, odruchowo sięgnęłam po słuchawkę. Rozmówca szepnął mi prosto do
ucha:
– Otrzymałaś mój prezent, Stephanie?
Poczułam się tak, jakbym dostała nagle silny cios w żołądek. Przez chwilę nie
wiedziałam, co robić, wreszcie błyskawicznie oprzytomniałam. Wcisnęłam klawisz zapisu w
automatycznej sekretarce i obróciłam pokrętłem wzmocnienia, żeby gliniarze mogli słyszeć tę
rozmowę.
– O jakim prezencie pan mówi? – spytałam.
– Nie udawaj, doskonale wiesz. Widziałem, że ją znalazłaś i wciągnęłaś przez okno do
sypialni. Obserwowałem cię. Mogłem wejść i wziąć cię w nocy, kiedy smacznie spałaś, lecz
wolałem, żebyś najpierw zobaczyła Lulę. Chciałem ci pokazać, jak potrafię zaspokoić
kobietę, żebyś wiedziała, czego się spodziewać. Przemyśl to sobie, suko. Spróbuj sobie
wyobrazić, jak to może boleć i jakimi słowami najlepiej błagać o litość.
– Widzę, że lubi pan zadawać ból kobietom – powiedziałam, szybko odzyskując spokój.
– Bo czasami kobiety bardzo to lubią.
Postanowiłam przejąć inicjatywę.
– A co z Carmen Sanchez? Jej także zrobił pan krzywdę?
– Nie taką, jaką zamierzam wyrządzić tobie. Bo wobec ciebie mam specjalne plany.
– No to na co pan czeka?
Nawet mnie samą zaskoczył ten zaczepny ton. Wcale nie zamierzałam udawać specjalnie
odważnej. Po prostu ogarnęła mnie zimna, skalkulowana, niepohamowana wściekłość.
– Teraz są tam gliny, suko. Nie myślisz chyba, że przyjdę do ciebie, żeby wpaść im w
łapy. Dopadnę cię, kiedy będziesz sama, w najmniej oczekiwanym momencie. Muszę zyskać
pewność, że będziemy mieli mnóstwo czasu tylko dla siebie.
Połączenie zostało przerwane.
– Jezus, Maria! – szepnął policjant. – Ten facet zwariował!
– Wie pan już, kto dzwonił?
– Domyślam się.
Wyjęłam kasetę z automatu i na nalepce zapisałam swoje nazwisko oraz datę nagrania.
Ręce wciąż mi się trzęsły do tego stopnia, że napis wyszedł ledwie czytelny.
W salonie rozległa się seria trzasków z głośnika włączonej krótkofalówki, z sypialni
docierały stłumione głosy lekarza i sanitariuszy. Działało to na mnie uspokajająco, odnosiłam
wrażenie, że wszystko wokół mnie wraca do normy. Spojrzałam na siebie i dopiero teraz
zauważyłam, że całąbluzkę mam zaplamioną krwią Luli. Ciemne smugi były widoczne
zarówno na moich rękach i przedramionach, jak i na bosych stopach. Rozejrzałam się dokoła.
Ślady krwi widniały też na słuchawce telefonu, na podłodze, blacie kuchennym przy zlewie.
Dowódca patrolu wymienił porozumiewawcze spojrzenia z lekarzem.
– Pewnie chciałaby pani zmyć z siebie tę krew – mruknął mężczyzna w białym fartuchu.
– Radziłbym jak najszybciej pójść pod prysznic.
Wchodząc do sypialni, rzuciłam okiem na Lulę. Dziewczyna leżała przypięta pasami do
noszy, była przykryta białym prześcieradłem i grubym kocem, ale twarz miała odsłoniętą.
– Co z nią? – spytałam.
Pierwszy sanitariusz, wypychając już nosze z pokoju w kierunku drzwi wyjściowych,
rzucił lakonicznie:
– Żyje.
Kiedy wyszłam spod prysznica, sanitariuszy i lekarza już nie było, zostali tylko dwaj
umundurowani gliniarze z patrolu. Podoficer, który rozmawiał ze mną w kuchni, stał na
środku salonu i porozumiewał się półgłosem z jakimś cywilem. Obaj sporządzali notatki.
Ubrałam się błyskawicznie, nawet nie pomyślałam, żeby wysuszyć włosy. Chciałam jak
najszybciej złożyć zeznania i mieć to z głowy. Pragnęłam pojechać do szpitala i sprawdzić,
jak się miewa Lula.
Cywil okazał się inspektorem dochodzeniówki, nazywał się Dorsey. Widywałam go kilka
razy, prawdopodobnie w barze u Pina. Był średniego wzrostu, szczupły i wyglądał na
czterdziestoparolatka. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami, jasne spodnie i sandały.
Zauważyłam u niego w kieszonce na piersi kasetę z mojej automatycznej sekretarki. A więc
pierwszy krok został zrobiony. Opowiedziałam mu o incydencie na sali treningowej,
świadomie pomijając nazwisko Morelliego. Chciałam, żeby myślał, iż pomógł mi nie znany
mężczyzna. Gdyby bowiem ekipa śledcza zyskała dowód na to, że Joe nadal przebywa w
mieście, mogłabym się pożegnać ze zleceniem. A ja wciąż miałam nadzieję na odstawienie
Morelliego do aresztu i zdobycie honorarium.
Dorsey wszystko pieczołowicie zapisywał, zerkając od czasu do czasu na podoficera z
patrolu. Nie okazywał po sobie zdziwienia. Doszłam do wniosku, że jeśli przez wiele lat pełni
się służbę w policji, to chyba już nic nie jest w stanie człowieka zaskoczyć.
Kiedy gliniarze sobie poszli, szybko wyłączyłam ekspres do kawy, starannie zamknęłam
okno w sypialni, chwyciłam torebkę i tuląc głowę w ramionach, wyszłam na korytarz.
Sprawdziły się moje najgorsze podejrzenia, musiałam przejść obok grupki zaciekawionych
sąsiadów. Była tam i pani Orbach, i pan Grossman, pani Feinsmith i pan Wolesky, a także
inni, którym nie miałam odwagi spojrzeć w oczy. Strasznie chcieli wiedzieć, co się stało, a ja
nie miałam ani czasu, ani nastroju do tego, by udzielać im szczegółowych wyjaśnień.
Spuściwszy nisko głowę, bąknęłam jakieś zdawkowe przeprosiny, przecisnęłam się
korytarzem i pobiegłam schodami do wyjścia, mając nadzieję, że nie będą mnie ścigać.
Wypadłam na parking i pospiesznie wskoczyłam za kierownicę jeepa.
Pojechałam ulicą Saint James do Olden, przecięłam aleję Trenton i skręciłam w Starka.
Mogłam wybrać prostszą drogę do szpitala świętego Franciszka, ale chciałam po drodze
zabrać Jackie. Jadąc ulicą Starka, rzuciłam przelotne spojrzenie na okna sali treningowej. Z
mojego punktu widzenia Ramirez był już skończony. Gdyby i teraz udało mu się jakimś
cudem uniknąć aresztowania, musiałby mieć ze mną do czynienia. A ja byłam gotowa obciąć
mu kutasa tępym nożem, gdybym go spotkała na swej drodze.
Ujrzałam Jackie wychodzącą z pobliskiego baru, gdzie zapewne jadła śniadanie.
Zahamowałam z piskiem opon i zawołałam przez uchylone drzwi:
– Wskakuj!
– A co się stało?
– Lula jest w szpitalu. Ramirez ją dopadł.
– Boże... – szepnęła dziewczyna. – Tego się obawiałam, miała złe przeczucia. Jak ona się
czuje?
– Nie wiem dokładnie. Z samego rana znalazłam ją przywiązaną do drabinki pożarowej
za moim oknem. Ramirez ją tam zostawił jako ostrzeżenie dla mnie. Kiedy zabierała ją
karetka, była nieprzytomna.
– Stałyśmy razem, kiedy przyszli po nią. Lula nie chciała iść, ale nikt nie ma prawa
czegokolwiek odmówić Ramirezowi. Jej chłop stłukłby ją na kwaśne jabłko...
– I tak została pobita do nieprzytomności.
Znalazłam wolne miejsce na parkingu przy alei Hamilton, kilkadziesiąt metrów od
tylnego wejścia do szpitala. Włączyłam alarm, zamknęłam wóz i obie z Jackie ruszyłyśmy
energicznym krokiem. Dziewczyna musiała być znacznie cięższa ode mnie, lecz gdy
stanęłyśmy przed kontuarem recepcyjnym, nawet nie oddychała szybciej. Pewnie wyrobiła
sobie znakomitą formę, stercząc po całych dniach na świeżym powietrzu.
– Niedawno przywieziono tu karetką dziewczynę o imieniu Lula – oznajmiłam
pielęgniarce.
Ta przyjrzała mi się badawczo, następnie przeniosła wzrok na Jackie, która miała na sobie
jaskrawozielone skąpe szorty, odsłaniające niemal do połowy jej pośladki, zwykłe piankowe
klapki oraz króciutką obcisłą bluzeczkę w kłującym, różowym kolorze.
– Jesteście jej krewnymi? – spytała podejrzliwie.
– Lula nie ma tu żadnych bliskich.
– Musimy znać jej dane personalne do akt.
– Mogę podyktować – zaoferowała Jackie.
Kiedy formalności dobiegły końca, poproszono nas, byśmy usiadły na ławce i zaczekały.
Siedziałyśmy w milczeniu, bez zainteresowania przeglądając stare pisma ilustrowane i
obserwując ludzkie tragedie, których dowody były aż nadto widoczne w poczekalni. Po
upływie pół godziny znowu zapytałam o Lulę i dowiedziałam się, że jeszcze robią jej
prześwietlenia. Spytałam więc, ile to może potrwać, lecz pielęgniarka nie umiała
odpowiedzieć. Obiecała jednak, że gdy tylko coś będzie wiadomo, wyjdzie do nas któryś z
lekarzy. Powtórzyłam to Jackie, ta jednak tylko mruknęła zniechęcona:
– Tak, czekaj tatka latka...
Czułam narastający głód kofeiny, poprosiłam więc ją, by została w poczekalni, sama zaś
wyruszyłam na poszukiwanie kafeterii. Powiedziano mi, żebym się kierowała wzdłuż
ciemnych śladów wydeptanych na podłodze, a na pewno trafię do jakiegoś baru.
Zapakowałam cały kartonik kanapkami i dwoma dużymi kubkami z kawą, a po namyśle
dokupiłam jeszcze dwie pomarańcze, wychodząc z założenia, że witaminy pomogą nam
zachować zdrowie i dobrą formę. Wracając korytarzem, pomyślałam, że to prawie tak,
jakbym pamiętała o włożeniu czystych majtek na wypadek, gdybym miała zginąć w
katastrofie samochodowej. No cóż, przezorności nigdy za wiele.
Lekarz zjawił się dopiero po następnej godzinie.
Spojrzał uważnie na mnie, potem na Jackie, która nerwowo obciągnęła bluzeczkę i
usiłowała zakryć pośladki nogawkami szortów. Ale jej wysiłki były daremne.
– Czy panie są krewnymi poszkodowanej? – zwrócił się do Jackie.
– Mniej więcej. Jak ona się czuje?
– Jest w kiepskim stanie, ale rokowania są dobre. Straciła mnóstwo krwi i doznała
wstrząsu mózgu. Na całym ciele ma wiele ran, które trzeba pozszywać i opatrzyć.
Przewieźliśmy ją na oddział chirurgiczny. Na pewno potrwa to jakiś czas, zanim znajdzie się
na sali ogólnej. Sądzę, że nie ma sensu tu czekać, mogą panie przyjść za dwie godziny.
– Nie ruszę się stąd na krok – oznajmiła Jackie.
Przez dwie godziny nikt się nami nie interesował. Zjadłyśmy wszystkie kanapki, a
ponieważ nie było ich zbyt wiele, rozprawiłyśmy się też z pomarańczami.
– Wcale mi się to nie podoba – mruknęła w końcu Jackie. – Nie cierpię takich
przybytków. Wszystko tu cuchnie konserwowanym zielonym groszkiem.
– Widzę, że chyba dużo czasu spędzałaś w szpitalach.
– Taki los.
Nie zamierzała niczego więcej wyjaśniać, a ja wolałam się nie dopytywać. Znowu
zaczęłam się rozglądać na wszystkie strony i zauważyłam Dorseya rozmawiającego z
pielęgniarką w recepcji. Energicznie potakiwał głową, zapisując jej odpowiedzi na swoje
pytania. W końcu pielęgniarka ruchem głowy wskazała nas i po chwili Dorsey ruszył w tę
stronę.
– Co z Lula? – zapytał. – Są jakieś wieści?
– Zabrali ją na chirurgię.
Przysunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
– Nie zdołaliśmy jeszcze odnaleźć Ramireza. Nie wie pani, gdzie on może przebywać?
Może powiedział coś ciekawego, zanim uruchomiła pani zapis w automatycznej sekretarce?
– Mówił, że widział, jak wciągam Lulę przez okno do sypialni. Widział też policjantów w
moim mieszkaniu. Musiał obserwować dom z bliskiej odległości.
– Prawdopodobnie dzwonił z aparatu w samochodzie.
Przyznałam mu rację.
– Oto moja wizytówka – rzekł, zapisując na odwrocie ciąg cyfr. – A to domowy numer.
Jeśli zobaczy pani Ramireza bądź odbierze kolejny telefon od niego, proszę mnie natychmiast
powiadomić.
– Nie sądzę, żeby łatwo było mu się ukryć – powiedziałam. – Jest miejscowym
bożyszczem. Prawie każdy go rozpozna.
Kiedy Dorsey chował długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki, dostrzegłam kolbę
rewolweru wystającą mu z podramiennej kabury.
– W tym mieście jest wiele osób, które zrobią wszystko, żeby ukryć Benito Ramireza i
zapewnić mu ochronę. Mieliśmy z tym już kilkakrotnie do czynienia.
– Możliwe, ale do tej pory nie zdobyliście dowodu w postaci utrwalonej na taśmie
rozmowy.
– Zgadza się. Ta kaseta w znaczący sposób zmienia sytuację.
– Niczego nie zmienia – wtrąciła Jackie, gdy Dorsey odszedł. – Ramirez zrobi to, co mu
się spodoba. Nikt nie wystąpi przeciwko niemu tylko dlatego, że stłukł jakąś dziwkę.
– My wystąpimy – powiedziałam stanowczo. – Możemy go powstrzymać. Namówimy
Lulę, żeby złożyła zeznania.
– Na pewno – bąknęła Jackie. – Widzę, że jeszcze mało wiesz.
Dopiero o trzeciej pozwolono nam zobaczyć Lulę. Nie odzyskała przytomności i leżała na
oddziale intensywnej terapii. Wyznaczono każdej z nas dziesięciominutowe odwiedziny.
Trzymając dłoń leżącej bez czucia dziewczyny, obiecałam jej solennie, że wszystko dobrze
się skończy. Kiedy mój czas dobiegł końca, powiedziałam Jackie, że nie będę na nią czekać,
ponieważ mam umówione spotkanie. Ona zaś rzekła stanowczo, że nie ruszy się ze szpitala,
dopóki Lula nie otworzy oczu.
Zjawiłam się na strzelnicy pół godziny przed przyjazdem Gazarry. Uiściłam opłatę,
kupiłam paczkę nabojów i zajęłam miejsce na stanowisku. Najpierw poćwiczyłam strzelanie z
równoczesnym odwodzeniem kurka palcem, później skupiłam się na trafianiu w wybrany
punkt tarczy. Wyobrażałam sobie, że stoję naprzeciwko Ramireza. Celowałam mu prosto w
serce, krocze, w nos.
Eddie przyjechał na strzelnicę o wpół do piątej. Postawił na pulpicie przede mną drugą
paczkę amunicji i zajął sąsiednie stanowisko. Zanim zużyłam drugą porcję nabojów, czułam
się już wyśmienicie i nie miałam żadnych oporów przed korzystaniem z broni palnej.
Ostatnich pięć kul zostawiłam w bębenku rewolweru i schowałam go z powrotem do torebki.
Poklepałam Ediego po ramieniu i pokazałam na migi, że wychodzę.
Pospiesznie wsunął swego glocka do kabury i ruszył za mną. Zatrzymaliśmy się na
parkingu, żeby zamienić parę słów.
– Słyszałem przez radio, jak rano wzywali patrol do ciebie – rzekł Gazarra. –
Przepraszam, że nie mogłem przyjechać, byłem zajęty. Rozmawiałem też na komendzie z
Dorseyem. Powiedział, że zachowywałaś się bardzo spokojnie, włączyłaś zapis w
automatycznej sekretarce, kiedy zadzwonił Ramirez.
– Trzeba było mnie widzieć pięć minut wcześniej. Nie mogłam sobie przypomnieć, że
numer pogotowia ratunkowego to dziewięćset jedenaście.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby wyjechać na jakiś czas?
– Owszem, zaświtała mi taka myśl.
– Cały czas nosisz rewolwer w torebce?
– Ależ skąd! Przecież to by było wbrew przepisom.
Eddie westchnął ciężko.
– Tylko nie pokazuj go nikomu, dobra? I zadzwoń do mnie, jak coś się wydarzy. Gdybyś
chciała, możesz zamieszkać u nas na tak długo, jak będzie trzeba.
– Dziękuję.
– Sprawdziłem ten numer rejestracyjny, który mi dałaś. To furgonetka ściągnięta na
parking policyjny za pozostawienie jej w niedozwolonym miejscu. Właściciel nigdy się po
nianie zgłosił.
– Ja jednak widziałam Morelliego za kierownicą tego auta.
– Widocznie pożyczył ją sobie.
Uśmiechnęliśmy się oboje na myśl, że Joe posługuje się wozem wykradzionym z
policyjnego parkingu.
– A co z Carmen Sanchez? Ma samochód?
Gazarra wyciągnął z portfela zapisaną kartkę.
– Zapisałem jego markę, kolor i numer rejestracyjny. Nie został zarekwirowany ani
odstawiony na parking. Może chcesz, żebym odwiózł cię do domu i sprawdził, czy w
mieszkaniu jest wszystko w porządku?
– Nie, dziękuję. Pewnie z połowa mieszkańców budynku do tej pory koczuje w korytarzu
i czeka na mój powrót.
Dreszczem przejęła mnie myśl, że w całym mieszkaniu zostały ślady krwi Luli. Czekała
mnie uporczywa walka z przerażającymi dowodami dzieła Ramireza. Pamiętałam, że ślady
krwi są na słuchawce telefonu, ścianach, blacie kuchennym i na podłodze. Obawiając się, że
te ciemne smugi mogą znów wywołać u mnie histerię, wolałam podjąć z nimi walkę w
samotności i nie okazywać przed nikim, jak bardzo się boję.
Zdołałam zaparkować jeepa i przekraść się do wejścia, nie zauważona przez nikogo.
Wybrałam doskonałą porę. W korytarzu na piętrze także nikt na mnie nie czekał. Chyba
rzeczywiście wszyscy sąsiedzi siedzieli teraz przy obiedzie. Wsunęłam rewolwer za pasek
szortów i ściskając w dłoni pojemnik z gazem, ostrożnie przekręciłam klucz w zamku. Serce
waliło mi jak młotem. Przestań się wygłupiać, powtarzałam w myślach; wejdź normalnie do
domu, najwyżej sprawdź pod łóżkiem, czy nie czai się tam jakiś gwałciciel, a następnie włóż
gumowe rękawiczki i zabierz się do pracy.
Zaledwie stanęłam w przedpokoju, dotarło do mnie, że ktoś jest w mieszkaniu. Coś się
gotowało w kuchni. Dolatywało stamtąd ciche bulgotanie, dzwonienie talerzy i szum
odkręconej wody. Po chwili złowiłam też charakterystyczne skwierczenie rozgrzanego
tłuszczu na patelni.
– Halo! – zawołałam, ściskając oburącz kolbę wymierzonego przed siebie rewolweru.
Poprzez łomotanie pulsu w skroniach ledwie mogłam słyszeć własny głos. – Kto tu jest?
Z kuchni wyjrzał Morelli.
– To ja. Odłóż tę pukawkę, musimy porozmawiać.
– Jezu! Nie sądzisz, że jesteś cholernie bezczelny? Nie przyszło ci do głowy, że mogłam
cię postrzelić w progu mego mieszkania?
– Nie, jakoś o tym nie pomyślałem.
– Sporo ćwiczyłam. Naprawdę osiągam już niezłe wyniki na strzelnicy.
Bez słowa przeszedł obok mnie, zamknął drzwi i zasunął rygiel zasuwy.
– Domyślam się, że na widok takiego strzelca wyborowego ci papierowi faceci z tarcz
strzelniczych od razu leją po nogach.
– Co robisz w moim mieszkaniu?!
– Szykuję obiad. – Jak gdyby nigdy nic ruszył z powrotem w stronę kuchni. – Dotarły do
mnie plotki, że miałaś dziś wyczerpujący dzień.
Nie potrafiłam zebrać myśli. Dosłownie łamałam sobie głowę, jak go dopaść, a on
spokojnie czekał w moim mieszkaniu. Miał nawet czelność odwrócić się do mnie tyłem.
Przecież mogłam bez trudu wpakować mu kulę w zadek.
– Chyba nie zamierzasz strzelać do nieuzbrojonego człowieka – rzucił, jakby czytał w
moich myślach. – Tutaj, w New Jersey, żaden sąd nie spojrzy na to łaskawym okiem. Możesz
mi wierzyć, co nieco wiem na ten temat.
No dobra, nie zastrzelę cię, pomyślałam, tylko potraktuję gazem obezwładniającym.
Nawet się nie zorientujesz, co cię powaliło na podłogę.
Morelli spokojnie wrzucił na patelnię porcję siekanych pieczarek i zaczął mieszać. Moje
nozdrza połaskotał smakowity zapach. Obrzuciłam łakomym spojrzeniem duszącą się
mieszaninę cebuli, zielonej i czerwonej papryki oraz pieczarek. Niemal natychmiast poczułam
wzmożone wydzielanie soków trawiennych, skutecznie tłumiących we mnie mordercze
zapędy.
Jakby wbrew swej woli zaczęłam się przekonywać w duchu, że warto odłożyć użycie
gazu na później i wysłuchać argumentów Morelliego, zdawałam sobie jednak sprawę, że moje
prawdziwe motywy są zdecydowanie bardziej przyziemne. Byłam głodna i zmęczona, do tego
Ramirez wzbudzał we mnie znacznie silniejszy strach niż Morelli. Mówiąc szczerze, choć
może wyda się to dziwne, czułam się znacznie bezpieczniejsza, kiedy Joe był razem ze mną w
mieszkaniu.
Na wszystko przyjdzie kolej, pomyślałam. Najpierw zjemy obiad. Gaz mogę zostawić na
deser.
Joe spojrzał na mnie badawczo.
– Nie masz ochoty porozmawiać na ten temat?
– O czym tu gadać? Ramirez skatował Lulę prawie na śmierć i zostawił ją przywiązaną
do drabinki pożarowej za moim oknem.
– Ramirez jest jak pasożyt, który żywi się ludzkim strachem. Widziałaś go kiedykolwiek
na ringu? Kibice kochają go za to, że trzyma się na dystans, dopóki sędzia nie nakaże mu
przystąpić do walki. Bawi się ze swoim przeciwnikiem. Uwielbia widok krwi. Lubi zadawać
rany. I przez cały czas tym swoim miękkim, jedwabistym głosem obraża przeciwników,
opowiada im ze szczegółami, ile naprawdę są warci, jak im się dostanie i jak mają go błagać o
nokaut, kiedy będą już mieli dosyć. Podobnie postępuje z kobietami. Podnieca go wyraz
przerażenia na ich twarzach, grymas bólu. Można by pomyśleć, że każdej chciałby na zawsze
zostawić po sobie znak.
Położyłam torebkę na blacie.
– Wiem o tym. Rzeczywiście dobrze mu wychodzi zastraszanie innych i wymuszanie
błagań o litość. Rzekłabym, że ma obsesję na tym punkcie.
Morelli zmniejszył gaz pod patelnią.
– Chciałem cię odstraszyć, ale nie przyniosło to żadnego skutku.
– Pozbyłam się strachu. Mam wrażenie, że przekroczyłam jakąś granicę i już nie umiem
się bać. – Rozejrzałam się po kuchni i spostrzegłam ze zdumieniem, że Joe pościerał ślady
krwi. – Wyszorowałeś całą kuchnię?
– Sypialnię także, ale mimo moich wysiłków będziesz musiała oddać dywan do pralni.
– Dzięki. Jeśli mam być szczera, miałam już dość na dzisiaj widoku krwi.
– Było aż tak źle?
– Owszem. Ten łobuz zrobił jej z twarzy krwawą miazgę, z trudem ją rozpoznałam. Poza
tym krwawiła... na całym ciele. – Coś mnie ścisnęło za gardło, głos znowu mi się zaczął
łamać. Spuściłam głowę i wbiłam wzrok w podłogę. – Jasna cholera...
– Wstawiłem do lodówki butelkę wina. Może jednak odłożysz ten rewolwer i wyjmiesz
dwa kieliszki?
– Dlaczego nagle stałeś się dla mnie taki miły?
– Bo jesteś mi potrzebna.
– O rety!
– Nie to miałem na myśli.
– Ja też nie o tym myślałam, powiedziałam tylko: O rety! Co pichcisz?
– Sos do steków. Zacząłem przygotowywać dopiero wtedy, kiedy wjechałaś na parking. –
Napełnił kieliszki winem i podał mi jeden. – Mieszkasz w dość spartańskich warunkach.
– Straciłam pracę i nie mogłam sobie znaleźć innej. Musiałam sprzedać prawie wszystkie
meble, żeby jakoś przeżyć.
– I dlatego zdecydowałaś się brać zlecenia od Vinniego?
– Nie miałam większego wyboru.
– Zatem ścigasz mnie dla pieniędzy, a nie z pobudek osobistych.
– Na początku robiłam to wyłącznie dla forsy.
Poruszał się po mojej kuchni tak, jakby mieszkał tu od dawna – wyjął talerze z szafki,
rozstawił je na stole, podał z lodówki przygotowaną wcześniej surówkę w salaterce.
Doznawałam mieszanych uczuć, z jednej strony czułam się upokorzona, wręcz znieważona, z
drugiej zaś byłam dumna, że usługuje mi mężczyzna.
Joe nałożył na talerze po jednym wielkim steku, podzielił na porcje mieszaninę
duszonych jarzyn, po czym wyjął z piekarnika ziemniaki upieczone w aluminiowej folii.
Doprawił surówkę na ostro, polał steki sosem do pieczeni, zamknął piekarnik i wytarł ręce w
ścierkę.
– A czemu teraz robisz to z pobudek osobistych? – zapytał.
– Przykułeś mnie kajdankami do drążka od zasłonki prysznicowej, a potem zmusiłeś do
grzebania w śmieciach w poszukiwaniu kluczyków od samochodu! Za każdym razem, kiedy
cię spotykam, robisz wszystko, żeby mnie poniżyć!
– A jednak wrzuciłem do śmieci kluczyki od swojego samochodu, a nie twojego. – Upił
nieco wina i spojrzał mi prosto w oczy. – W końcu ukradłaś mój wóz.
– Był mi potrzebny do realizacji planu.
– Aha. Pewnie zamierzałaś mnie ogłuszyć, kiedy się zjawię, żeby go zabrać z parkingu.
– Mniej więcej.
Przeniósł oba talerze na stół.
– Podobno Macy poszukuje kogoś do pomocy w swoim salonie fryzjerskim.
– Jakbym słyszała moją mamę.
Morelli uśmiechnął się i odkroił kęs mięsa.
Miałam za sobą wyczerpujący dzień, kieliszek wina i smakowity obiad błyskawicznie
poprawiały mi samopoczucie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jedząc w milczeniu, niczym
małżeństwo z wieloletnim stażem. Szybko rozprawiłam się ze swoją porcją i rozsiadłam
wygodnie na krześle.
– Może powiesz wreszcie, do czego ci jestem potrzebna?
– Oczekuję współpracy, a w zamian postaram się, abyś otrzymała to honorarium za
odstawienie mnie do aresztu.
– Słucham z wytężoną uwagą.
– Carmen Sanchez była policyjną informatorką. Tamtego wieczoru siedziałem w domu i
oglądałem telewizję, kiedy zadzwoniła z prośbą o pomoc. Powiedziała, że ją zgwałcono i
pobito, że potrzebuje pieniędzy oraz jakiegoś bezpiecznego schronienia, za co obiecała
dostarczyć mi sporo nadzwyczaj ciekawych informacji. Kiedy zapukałem do jej mieszkania,
otworzył mi Ziggy Kulesza, Carmen nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Znajdował się tam
jeszcze jeden facet, którego później policja uznała za nie zidentyfikowanego świadka.
Wychylił się z sypialni i widocznie mnie rozpoznał, gdyż zawołał ze strachem w głosie: „To
gliniarz! Otworzyłeś drzwi jakiemuś pieprzonemu kapusiowi!” Ziggy błyskawicznie sięgnął
po broń i nacisnął spust, ja również dobyłem rewolweru. Strzeliłem na ślepo i Kulesza padł na
podłogę. Nie wiem, co się później działo. Odzyskałem przytomność na korytarzu. Tamten
facet zniknął, Carmen Sanchez także. Zniknął też pistolet Kuleszy.
– Jak to możliwe, iż Ziggy chybił z tak małej odległości? Zastanawiające jest też, że
policja nie znalazła na korytarzu żadnego śladu po pocisku.
– Sam nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wygląda na to, że jego broń po prostu nie
wypaliła.
– I chciałbyś odnaleźć Carmen, żeby potwierdziła twoje alibi?
– Nie sądzę, aby mogła jeszcze złożyć jakiekolwiek zeznania. Podejrzewam, że Ramirez
ją pobił, a następnie wysłał Kuleszę i tego drugiego, by dokończyli dzieła. Ziggy od dawna
zajmował się sprzątaniem po brudnej robocie Ramireza. Kiedy się pełni służbę na ulicach
miasta, człowiek wysłuchuje setek różnych plotek. Nie jest żadną tajemnicą, że Ramirez
uwielbia pastwić się nad kobietami. Zdarzało się, że kobiety, które po raz ostatni widywano w
jego towarzystwie, następnie znikały bez śladu. Moim zdaniem albo zbytnio się na nich
wyżywał, albo też wysyłał swoich pomocników, by dokończyli dzieła i zatarli ślady. Zwłoki
w jakiś sposób usuwano, a dopóki nie odnaleziono ciał, nie było dowodów przestępstwa.
Jestem przekonany, że Carmen leżała już martwa w swojej sypialni, kiedy do niej
przyjechałem. Właśnie dlatego Ziggy się przestraszył i sięgnął po broń.
– Z budynku jest tylko jedno wyjście – wtrąciłam – a nikt nie widział, żeby Sanchez
wychodziła czy też ktoś wynosił jej zwłoki...
– Ale okno jej sypialni wychodzi na tyły. Jest tam alejka dojazdowa...
– I myślisz, że ów tajemniczy wspólnik Kuleszy po prostu wyrzucił ciało przez okno –
dokończyłam za niego.
Morelli wstawił talerze do zlewu i włączył ekspres do kawy.
– Muszę znaleźć tego faceta, który mnie rozpoznał. Kuleszy broń wyleciała z ręki, kiedy
upadł na podłogę. Widziałem to wyraźnie. Po tym, jak zostałem ogłuszony, tamten drugi facet
musiał ją schwycić, dać nura do sypialni, wyrzucić zwłoki Carmen przez okno i samemu
wyskoczyć.
– Byłam tam. Piętra są dość wysokie, taki skok groziłby połamaniem nóg.
Joe wzruszył ramionami.
– A może zdołał się jakoś prześliznąć przez tłum, który szybko zebrał się na korytarzu?
Mógłby się wówczas wymknąć tylnymi drzwiami na alejkę, zabrać zwłoki Carmen i
odjechać.
– Powiedz mi jeszcze, jak sobie wyobrażasz zdobycie przeze mnie honorarium w
wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.
– Jeśli pomożesz mi udowodnić, że zastrzeliłem Kuleszę działając w samoobronie, po
prostu pozwolę ci się odstawić do aresztu.
– Już nie mogę się doczekać tej chwili.
– Tylko Ramirez może mnie doprowadzić do tego faceta. Zacząłem go obserwować z
ukrycia, ale bez rezultatu. Tak się fatalnie złożyło, że utraciłem zdolność swobodnego
poruszania się po mieście. Nie mam już do kogo zwrócić się o pomoc. Muszę coraz więcej
czasu poświęcać na szukanie kryjówek, zamiast na poszukiwanie tego świadka. Zresztą nie
tylko czasu mi brakuje, ale również pomysłów. Jesteś chyba jedyną osobą, której nikt nie
będzie podejrzewał o to, że mi pomaga.
– Dlaczego sądzisz, iż zechcę ci pomóc? Może skorzystam z pierwszej nadarzającej się
okazji, żeby cię skrępować i odstawić na policję?
– Nie zrobisz tego, ponieważ jestem niewinny.
– Ale to już twój problem, nie mój – odparłam zaczepnie.
Mówiąc szczerze, wcale tak nie myślałam. W głębi serca zaczynało mi być go trochę żal.
– W takim razie sprecyzuję stawkę, o jaką się toczy gra. W czasie, gdy będziesz mi
pomagała odnaleźć tego faceta, ja będę cię chronił przed Ramirezem.
Miałam już na końcu języka, że nie potrzebuję żadnej ochrony, ale na szczęście się
pohamowałam. W gruncie rzeczy potrzebowałam wszelkiej możliwej ochrony.
– A jeśli Dorsey przymknie Ramireza i ten przestanie mi już zagrażać?
– Nie łudź się. Natychmiast wyjdzie za kaucją i będzie jeszcze bardziej na ciebie
rozwścieczony. Ma w tym mieście bardzo wielu wpływowych przyjaciół.
– W jaki sposób zamierzasz mnie ochraniać?
– Po prostu będę strzegł twojej dupci, słodziutka.
– Nie zgodzę się na to, byś spał w moim mieszkaniu.
– Mogę spać w furgonetce. Jutro rano założę tu instalację podsłuchową.
– Czemu nie dzisiaj?
– Jeśli wolisz, mogę to zrobić jeszcze dzisiaj, ale moim zdaniem tej nocy nic ci nie grozi.
Ramirez wyraźnie chce cię przestraszyć. Zawsze tak postępuje przed walką. A z tobą
zamierza chyba stoczyć pełnych dziesięć rund.
Przyznałam mu rację. Ramirez już kilkakrotnie mógł bez większych przeszkód włamać
się do mieszkania przez okno sypialni, wyraźnie odwlekał jednak tę chwilę.
– Jeśli nawet się zdecyduję ci pomóc, to nie mam pojęcia, od czego powinnam zacząć –
powiedziałam. – Sądzisz, że policja do tej pory nie wyczerpała wszystkich dostępnych
metod? Może ten facet jest już w Argentynie?
– Na pewno nie. Ukrywa się w mieście i systematycznie morduje ludzi, którzy mogliby
go rozpoznać. Zabił już dwóch sąsiadów Carmen i podjął nieudaną próbę usunięcia ze swej
drogi trzeciego świadka, tej kobiety. Ja także figuruję na jego liście, ale do tej pory nie zdołał
mnie odnaleźć, ja zaś nie mogę wychylić nosa z kryjówki, bo policja depcze mi po piętach.
Nagle zrozumiałam.
– A więc chcesz mnie użyć jako przynęty. Postanowiłeś mnie wystawić Ramirezowi i
liczysz na to, że zanim skończy wypróbowywać wszelkie znane mu sposoby tortur, tobie uda
się zdobyć potrzebne informacje. Nisko się stoczyłeś, Morelli. Wiem, że nie możesz mi
wybaczyć, iż kiedyś cię potrąciłam na chodniku, nie sądzisz jednak, że z tego typu odwetem
chcesz się posunąć trochę za daleko?
– Nie myślałem o żadnym odwecie. Jeśli mam być szczery... podobasz mi się. –
Uśmiechnął się rozbrajająco. – W innych okolicznościach zapewne podjąłbym próbę
naprawienia wyrządzonej ci kiedyś krzywdy.
– Zaraz zemdleję.
– Wiesz co? Kiedy cała ta sprawa się wyjaśni, będziemy musieli wspólnie popracować
nad wykorzenieniem tego paskudnego cynizmu, który wszedł ci w krew.
– Masz czelność prosić mnie, bym ryzykowała swoje życie, żeby pomóc ci ocalić własny
tyłek?
– Już podjęłaś ogromne ryzyko, sprzeciwiłaś się stukniętemu sadyście, który uwielbia
gwałcić i maltretować kobiety. Jeżeli pomożesz mi odnaleźć tego faceta i wydobyć na światło
dzienne jego powiązania z Ramirezem, wówczas skutecznie pozbędziemy się ich obu.
Trudno było mu nie przyznać racji.
– Założę mikrofony w przedpokoju i w sypialni, żeby móc słyszeć wszystko, co się dzieje
w całym mieszkaniu... z wyjątkiem łazienki – podjął Morelli. – Nie są zbyt czułe, więc jeśli
zamkniesz drzwi łazienki, nie wyłowią stamtąd żadnych odgłosów. Kiedy zaś będziesz
wychodziła z domu, ukryjemy mikrofon pod twoją bluzką, a ja będę czuwał w furgonetce.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza.
– I obiecujesz, że pozwolisz mi zgarnąć honorarium za odstawienie cię do aresztu, jeśli
uda nam się odnaleźć tamtego faceta?
– Obiecuję.
– Mówiłeś, że Carmen była policyjną informatorką. Jakiego rodzaju wiadomości
dostarczała?
– Najróżniejsze plotki, jakie do niej dotarły. Głównie chodziło o drobnych handlarzy
narkotyków i członków tutejszego gangu. Nie wiem, jakie informacje chciała mi udostępnić
tamtego wieczoru. Nie zdążyła niczego powiedzieć.
– Nawet nie wiedziałam, że w mieście działa jakiś gang.
– Kierują nim emigranci z Jamajki, a na ich czele stoi Striker. Mieszka w Philly. Macza
swe palce w każdej większej transakcji narkotykowej w Trenton. W dodatku sprytnie dobiera
sobie ludzi, trudno na nich cokolwiek znaleźć. Dostarczają to świństwo do miasta szybciej niż
nadążą sprzedawać, a co gorsza, nie znamy nawet głównych dróg przerzutowych. Ostatniego
lata mieliśmy dwanaście przypadków śmiertelnych z powodu przedawkowania heroiny.
Narkotyki są w mieście tak powszechnie dostępne, że handlarze nawet nie zawracają sobie
głowy dzieleniem proszku na pojedyncze dawki.
– I sądzisz, że Carmen miała jakieś informacje o Strikerze?
Przez chwilę Morelli spoglądał na mnie w skupieniu.
– Nie – odparł w końcu. – Myślę, że chciała mi coś zdradzić na temat Ramireza.
Prawdopodobnie wpadło jej coś w ucho, kiedy się z nią zabawiał.
ROZDZIAŁ 11
Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej rano. Usłyszałam, że włączyła się
automatyczna sekretarka, a po chwili z głośnika doleciał głos Morelliego:
– Najwyższa pora wstawać, złotko. Za dziesięć minut będę u ciebie i zacznę instalować
sprzęt. Możesz od razu nastawić kawę.
Włączyłam ekspres, wymyłam zęby i zdążyłam założyć strój do joggingu. Joe zjawił się
już po pięciu minutach, przyniósł dużą skrzynkę z narzędziami. Miał na sobie koszulę z
krótkimi rękawami i naszywką na kieszonce z napisem: „Zakład usługowy Longa”.
– Czym się zajmuje ta firma? – spytałam.
– Wszelkiego typu usługami, jakich zażądasz.
– Aha, rozumiem. To kamuflaż.
Zdjął ciemne okulary, położył je na blacie kuchennym i nalał sobie kawy.
– Ludzie nie zwracają większej uwagi na takich instalatorów, najwyżej zapamiętują kolor
służbowego kombinezonu, nic poza tym. A jeśli odpowiednio rozegra się sprawę, takie
ubranie zapewni człowiekowi wstęp niemal do każdego budynku.
Także nalałam sobie kawy i zadzwoniłam do szpitala, żeby się dowiedzieć o stan zdrowia
Luli. Powiedziano mi, że jej życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo i że przewieziono ją z
oddziału intensywnej terapii na salę ogólną.
– Chyba powinnaś z nią porozmawiać – rzekł Morelli, gdy odłożyłam słuchawkę. –
Upewnić się, że złoży zeznania. Wczoraj wieczorem policja przymknęła Ramireza, odbyło się
wstępne przesłuchanie w sprawie domniemanego gwałtu z pobiciem. Ale już jest na wolności,
nawet nie była potrzebna kaucja, wystarczyło jego pisemne oświadczenie.
Odstawił kubek z kawą, otworzył skrzynkę narzędziową i wyjął z niej śrubokręt oraz dwa
gniazdka sieciowe.
– Przypominają zwyczajne gniazdka, takie same, jakie masz zamontowane w mieszkaniu
– wyjaśnił – ale w tych pod obudową są ukryte mikrofony z nadajnikami. Lubię z nich
korzystać, gdyż nie trzeba w nich wymieniać baterii. Są zasilane prądem z sieci. To
najskuteczniejsze rozwiązanie.
Włożył gumowe rękawice, odkręcił gniazdko w pokoju i zaczął odłączać przewody.
– W furgonetce mam sprzęt umożliwiający rejestrację podsłuchu. Jeśli Ramirez włamie
się do ciebie albo zacznie dobijać do drzwi, będziesz musiała działać błyskawicznie. Najlepiej
by było zająć go rozmową czy też w inny sposób zmusić do ujawnienia interesujących nas
faktów bez zbędnego narażania się na pobicie. Trzeba podjąć pewne ryzyko.
Pospiesznie założył gniazdko na swoje miejsce i przeszedł do sypialni.
– Musisz pamiętać o dwóch rzeczach. Nie włączaj radia, bo wtedy zagłuszysz wszelkie
odgłosy. Poza tym, jeśli będę musiał spieszyć ci z pomocą, wejdę po drabince pożarowej i
przez okno do sypialni. Dlatego też trzymaj stale zaciągnięte zasłony, żeby Ramirez nie
zauważył mnie przedwcześnie.
– Myślisz, że dojdzie do tego?
– Mam nadzieję, że nie. Może uda ci się coś wyciągnąć z niego przez telefon. Tylko nie
zapominaj nagrywać wszystkich rozmów.
Schował śrubokręt do skrzynki, po czym wyjął rolkę plastra oraz urządzenie w
plastikowej obudowie, w przybliżeniu wielkości paczki gumy do żucia.
– To miniaturowy nadajnik. Jest zasilany dwiema bateriami litowymi, które wystarczają
na piętnaście godzin ciągłej pracy. Przekazuje dźwięki zbierane przez zewnętrzny mikrofon
kontaktowy. Waży tylko dwieście gramów, a kosztuje około tysiąca dwustu dolarów. Więc
postaraj się go nie zgubić i nie wchodź z nim pod prysznic.
– Może Ramirez będzie się zachowywał porządnie, skoro już postawiono go w stan
oskarżenia.
– Nie sądzę, aby on w ogóle potrafił odróżnić dobro od zła.
– A co zaplanowałeś na dzisiaj?
– Chciałbym, żebyś znowu pojechała na ulicę Starka. Teraz, gdy już nie musisz polować
na mnie, może skoncentrujesz się na doprowadzeniu Ramireza do wściekłości. Zmuś go, żeby
wykonał następne posunięcie.
– Dostaję dreszczy na samo wspomnienie ulicy Starka. To jedno z moich ulubionych
miejsc. Co miałabym tam robić?
– Pokręć się trochę, zrób wrażenie, zadawaj kłopotliwe pytania, jednym słowem spróbuj
podziałać ludziom na nerwy. Do tej pory całkiem nieźle ci to wychodziło.
– Znasz Jimmy’ego Alphę?
– Wszyscy w mieście go znają.
– Co o nim sądzisz?
– Mam mieszane uczucia. W dotychczasowych kontaktach ze mną zachowywał się bez
zarzutu. Uważałem go za świetnego menadżera bokserskiego. W każdym razie z
powodzeniem wylansował Ramireza. Załatwiał mu najciekawsze walki, ściągał najlepszych
trenerów. – Morelli pociągnął łyk kawy. – Tacy ludzie jak Jimmy Alpha przez całe życie
marzą o wykreowaniu wielkiej gwiazdy pokroju Ramireza, ale większość z nich nie ma na to
żadnych szans. Być menadżerem Ramireza to prawie tak, jak wylosować zwycięski los na
loterię wart milion dolarów... Nawet lepiej, bo Ramirez przynosi ciągłe dochody. To istna
kopalnia złota. Całe nieszczęście polega na tym, że Ramirez jest ponadto zboczeńcem i
wariatem. Mimowolnie Alpha znalazł się między młotem a kowadłem.
– Odniosłam podobne wrażenie. Według mnie, jeśli już się trafiło na zwycięski los, to
warto przymknąć oczy na wyraźne skazy charakteru pupilka.
– Zwłaszcza teraz, kiedy mistrz zaczął wygrywać naprawdę duże pieniądze. Alpha
zajmuje się nim od wielu lat, został jego menadżerem, gdy o młodym chłopaku z ulicy jeszcze
nikt nie słyszał. A teraz, kiedy Ramirez podpisał kontrakt na transmisje telewizyjne ze swoich
walk i jest powszechnie znany, Alpha naprawdę może liczyć na milionowe zyski.
– Zatem według ciebie Alpha wie o wszystkim?
– Owszem, chociaż trudno go obarczać jakąkolwiek odpowiedzialnością. – Joe spojrzał
na zegarek. – O tej porze Ramirez zazwyczaj wraca ze swej trasy biegowej. Później zjada
śniadanie w barze naprzeciwko sali gimnastycznej i rozpoczyna trening. Rzadko kończy go
przed czwartą po południu.
– Tak długo trenuje?
– Nie przemęcza się. Nie jestem pewien, czy poszłoby mu równie łatwo, gdyby musiał z
kimś walczyć jak równy z równym. Połowa jego walk jest ukartowana, dwaj ostatni
przeciwnicy wzięli grubą forsę za to, żeby mu się podłożyć. W najbliższych planach Ramirez
ma jeszcze jedną podobnie opłaconą walkę, dopiero za trzy tygodnie czeka go ciężka
przeprawa z Lionelem Reeseyem.
– Dobrze się orientujesz w kalendarzu rozgrywek bokserskich.
– To prawdziwie męski sport, jeden na jednego, gra pierwotnych instynktów. Podobnie
jak seks... który wyzwala w człowieku dziką bestię.
Nie mogłam się opanować i warknęłam głucho jak lwica. Morelli odwrócił się, wziął z
patery pomarańczę i zaczął ją powoli obierać.
– Widzę, że wzbudziłem w tobie zainteresowanie. Pewnie już nie pamiętasz, kiedy
ostatnio miałaś do czynienia z tą bestią.
– Dziękuję, napatrzyłam się na nią aż za wiele.
– Słoneczko, chyba nie rozumiesz, o czym mówię. Zasięgnąłem języka i dobrze wiem, że
nie prowadzisz żadnego życia towarzyskiego.
Pokazałam mu jednoznacznie, co o tym myślę, i burknęłam:
– Wsadź sobie gdzieś życie towarzyskie.
Morelli uśmiechnął się szeroko.
– Sprawiasz wrażenie nadzwyczaj sprytnej, ale postępujesz głupio. W każdym razie,
jeżeli kiedyś zapragniesz wyzwolić we mnie tę bestię, daj mi tylko znać.
Tego było już za wiele. Gdybym miała pod ręką pojemnik z gazem, natychmiast bym
obezwładniła tego gbura. Może nawet nie odstawiłabym go na policję, ale zdążyłabym się
nacieszyć widokiem Morelliego tarzającego się we własnych wymiocinach.
– Muszę uciekać – rzekł nagle. – Jedna z sąsiadek widziała, jak wchodziłem, a nie
chciałbym ci przysporzyć wątpliwej reputacji, zostając zbyt długo w mieszkaniu. Przyjedź na
ulicę Starka koło dwunastej i pokręć się tam ze dwie godziny. Nie zapomnij nadajnika. Będę
cię obserwował z ukrycia.
Miałam sporo czasu, toteż postanowiłam pobiegać. Wcale nie poszło mi lepiej niż
poprzednio, ale przynajmniej nie natknęłam się na Ediego Gazarrę i nie wzbudziłam jego
niepokoju widokiem astmatyczki na łożu śmierci. Później zjadłam śniadanie, wzięłam długą,
odświeżającą kąpiel i zaczęłam snuć plany dotyczące rozdysponowania honorarium za
odstawienie Morelliego do aresztu.
Wyciągnęłam z szafy sandały, włożyłam czarną elastyczną minispódniczkę i bardzo
obszerną jaskrawoczerwoną bluzkę, z tak głęboko wyciętym dekoltem, że nie trzeba się było
specjalnie wysilać, żeby dostrzec koronkowy brzeg mego stanika. Później natapirowałam
włosy i grubo je polakierowałam. Namalowałam sobie przesadnie wielkie cienie na
powiekach, silnie przyczerniłam rzęsy, nałożyłam grubą warstwę czerwonej szminki na wargi
i wybrałam największe, najcięższe kolczyki z mojej skromnej kolekcji. Wreszcie
pomalowałam paznokcie lakierem pasującym odcieniem do koloru szminki i sprawdziłam
efekt końcowy w lustrze.
Wyglądałam jak doświadczona prostytutka.
Była dopiero jedenasta, wyruszyłam jednak wcześniej, ponieważ chciałam jak najszybciej
wykonać to głupie zadanie, a później odwiedzić jeszcze Lulę w szpitalu. Miałam nadzieję, że
zdołam bezpiecznie wrócić do domu, żeby czekać na telefon od Ramireza.
Zaparkowałam jeepa kilkadziesiąt metrów od sali treningowej i ruszyłam chodnikiem z
ciężką torebką przewieszoną przez ramię oraz palcami zaciśniętymi na pojemniku z gazem
obezwładniającym. Tuż przed wyjściem zauważyłam, że pudełko nadajnika jest doskonale
widoczne pod bluzką, toteż chcąc nie chcąc wsunęłam je za majtki. A niech ci się serce kroi,
łobuzie, pomyślałam.
Furgonetka stała przy krawężniku, niemal na wprost wejścia do sali gimnastycznej. Nieco
bliżej, przy skrzyżowaniu, trzymała swój posterunek Jackie. Obrzuciła mnie zdecydowanie
bardziej podejrzliwym wzrokiem niż zazwyczaj.
– Co z Lula? – spytałam. – Byłaś dziś u niej?
– Przed południem nie wpuszczają odwiedzających do szpitala. Zresztą nie mam czasu na
wizyty. Chyba rozumiesz, że muszę zarabiać na życie?
– Dzwoniłam do szpitala i powiedziano mi, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
– Wiem, przenieśli ją na salę ogólną. Będzie musiała tam zostać przez kilka dni, bo ma
jeszcze jakiś krwotok wewnętrzny, ale powinna z tego wyjść.
– Znasz jakieś miejsce, gdzie mogłaby się ukryć po opuszczeniu szpitala?
– Nigdzie nie będzie bezpieczna, chyba że pójdzie po rozum do głowy. Najlepiej by było,
gdyby zeznała na policji, że pobił ją ktoś spoza miasta, jakiś biały zboczeniec.
Zerknęłam na stojącą dalej furgonetkę. W wyobraźni złowiłam głośny jęk rozpaczy
siedzącego w wozie Morelliego.
– Nie uważasz, że ktoś wreszcie musi powstrzymać Ramireza?
– A dlaczego to ma być Lula? – odparła Jackie. – Poza tym co z niej za świadek
oskarżenia? Myślisz, że ludzie są gotowi uwierzyć dziwce? Pomyślą, że dostała to, na co
zasłużyła, i że pewnie stłukł ją jej alfons i zostawił za twoim oknem ku przestrodze. Mogą
dojść do wniosku, iż próbowałaś działać na własną rękę, nie płacąc nikomu działki, dlatego
potrzebna ci była taka nauczka.
– Czy widziałaś dzisiaj Ramireza? Jest na sali treningowej?
– Nie wiem. Staram się go w ogóle nie dostrzegać. Dla mnie Ramirez jest niewidzialny.
Mogłam się tego spodziewać po Jackie. Zresztą miała chyba rację w kwestii
wiarygodności Luli jako świadka oskarżenia. Ramirez mógł wynająć najlepszego adwokata w
naszym stanie i nawet nie musiałby się specjalnie wysilać, żeby zdyskredytować zeznania
dziewczyny.
Ruszyłam dalej ulicą. Znów zadawałam te same pytania: Czy ktoś widział ostatnio
Carmen Sanchez? A może widziano ją w towarzystwie Ramireza tego wieczoru, kiedy zginął
Kulesza?
Nie, nikt jej nie widział. Nikt też nie miał pojęcia, czy cokolwiek ją łączyło z Ramirezem.
Spędziłam w ten sposób całą godzinę, wreszcie postanowiłam przejść na drugą stronę
ulicy i zrzucić nieco tego brudu pod stopy Jimmy’ego Alphy. Tym razem spokojnie weszłam
do jego biura i zaczekałam cierpliwie, aż sekretarka zapowie mu moją wizytę.
Nie wyglądał na zaskoczonego, prawdopodobnie obserwował mnie z okna. Oczy miał
silnie podkrążone, jakby nie przespał całej nocy, borykając się z trudnymi do rozwiązania
problemami. Stanęłam przed jego biurkiem i przez dobrą minutę w milczeniu spoglądaliśmy
sobie w oczy.
– Wiesz już o Luli? – zapytałam w końcu.
Alpha przytaknął ruchem głowy.
– Jimmy, on jej omal nie zabił. Okaleczył ją, pobił do nieprzytomności i zostawił
przywiązaną do drabinki pożarowej za moim oknem. Następnie zadzwonił i spytał, czy
odebrałam jego prezent. Powiedział też, że mogę się spodziewać jeszcze gorszego
traktowania z jego strony.
Alpha, który początkowo rytmicznie kiwał głową, pod koniec mojej wypowiedzi zaczął
energicznie kręcić nią przecząco.
– Rozmawiałem z nim – odparł. – Benito przyznał, że spędził wieczór w towarzystwie
Luli i że potraktował ją trochę za ostro, przysięgał jednak, że wyszła od niego w pełni sił.
Uważa, że ktoś ją pobił później, jakby specjalnie chciał zwalić winę na niego.
– Ale to ja rozmawiałam z nim przez telefon i na pewno się nie przesłyszałam. Nagrałam
całą rozmowę.
– Twierdzi, że nie dzwonił do ciebie.
– I ty mu wierzysz?
– Dobrze wiem, że trochę go ponosi w kontaktach z kobietami, za bardzo stara się
udowodnić swoją męskość. Wiem też, że ma fioła na punkcie okazywania mu zbyt małego
szacunku. Ale nie wyobrażam sobie, aby był zdolny przywiązać nagą dziewczynę do drabinki
pożarowej, nie mogę uwierzyć, żeby chciał cię zastraszyć przez telefon. Na pewno żaden z
niego Einstein, ale też nie jest kompletnym idiotą.
– Tu nie chodzi o jego inteligencję, Jimmy. On jest chory. Wyczynia przerażające rzeczy.
Alpha przeciągnął palcami po włosach.
– Sam nie wiem. Może i masz rację? Posłuchaj, zrób mi przysługę i przez pewien czas
trzymaj się z daleka od ulicy Starka. Policja przeprowadzi śledztwo w sprawie pobicia Luli.
Zaczekajmy na wyniki... Będę musiał się z nimi pogodzić, ale tymczasem mam na głowie
przygotowania do kolejnej walki. Za tydzień Benito zmierzy się z Tommym Clarkiem. Nie
jest to zbyt groźny przeciwnik, ale z pewnością nie wolno go lekceważyć. Bilety już
sprzedano, ludzie czekają na ciekawy pojedynek. Boję się, że jeśli Benito cię zauważy,
wypadnie z rytmu przygotowań. I tak niezwykle trudno zmusić go do regularnych
treningów...
Temperatura w pokoju musiała sięgać czterdziestu stopni, lecz po Alphie nie widać było
zmęczenia, miał tylko niewielkie ciemne plamy na koszuli pod pachami. Ja na jego miejscu
ociekałabym potem. Tym bardziej, że musiałabym stawić czoło wizji obrócenia się
wspaniałych perspektyw w kompletne fiasko.
Oznajmiłam, że wykonuję pilne zadanie i nie mogę się trzymać z daleka od ulicy Starka.
Bez pośpiechu wyszłam z biura Alphy, przystanęłam na półpiętrze, usiadłam na schodach i
rozłożywszy nogi, powiedziałam do swoich majtek:
– Jasna cholera! Strasznie źle znoszę takie rozmowy.
Miałam nadzieję, że Morelli słucha tego, siedząc w zaparkowanej naprzeciwko
furgonetce. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, jak bym to odebrała na jego miejscu.
Joe zapukał do moich drzwi o wpół do jedenastej wieczorem. Przyniósł opakowanie z
sześcioma butelkami piwa, ciepłą pizzę oraz turystyczny telewizor. Nie był już w firmowym
stroju zakładu usługowego, z powrotem miał na sobie dżinsy i bawełnianą koszulkę.
– Jak będę musiał spędzić jeszcze jedną noc w tej cholernej furgonetce, to pewnie się
ucieszę z perspektywy zamknięcia w areszcie.
– Kupiłeś pizzę u Pina?
– A czy w tym mieście można gdzieś jeszcze dostać porządną pizzę?
– Nie bałeś się wejść do sklepu?
– Skorzystałem z dostawy na telefon. – Rozejrzał się wokoło. – Gdzie masz gniazdko
antenowe?
– W saloniku.
Postawił pizzę oraz piwo na podłodze, wetknął wtyczkę kabla antenowego do gniazdka i
wyjął z kieszeni pilota.
– Nikt nie dzwonił?
– Nie.
Odkapslował dwie butelki.
– Jeszcze wcześnie. Ramirez woli uprawiać swój proceder nocą.
– Rozmawiałam z Lula. Nie chce zeznawać.
– Wcale mnie to nie dziwi.
Usiadłam na podłodze przy pudełku z pizzą.
– Słyszałeś moją rozmowę z Jimmym Alpha?
– Każde słowo. W coś ty się ubrała, do diabła?
– Postanowiłam wyglądać na ladacznicę, miałam nadzieję przyspieszyć w ten sposób bieg
wydarzeń.
– Jezu, faceci tak się na ciebie gapili, że zapominali o bożym świecie. Kilku wjechało na
chodnik, kiedy spacerowałaś ulicą. A gdzie ukryłaś nadajnik z mikrofonem? Na pewno nie
przykleiłaś go pod bluzką, gdyż niechybnie bym go zauważył.
– Wetknęłam za majtki.
– Jasne – mruknął Morelli. – Jak go odzyskam, to dam do pozłoty i oprawię w ramki.
Upiłam nieco piwa i sięgnęłam po kawałek pizzy.
– Jak odebrałeś słowa Alphy? Myślisz, że dałoby się go zmusić do składania zeznań
przeciwko Ramirezowi?
Zaczął przerzucać kanały, aż trafił na transmisję z meczu baseballowego i przez chwilę w
milczeniu patrzył w ekran.
– To zależy od tego, ile naprawdę wie. Jeśli rzeczywiście z uporem chowa głowę w
piasek, to może nawet nie znać podstawowych faktów. Po twoim wyjściu był u niego Dorsey,
ale dowiedział się jeszcze mniej niż ty.
– Czyżbyś założył również podsłuch w gabinecie Alphy?
– Nie, wysłuchałem najświeższych plotek w barze Pina.
Został już tylko jeden, kawałek pizzy. Oboje spojrzeliśmy na siebie podejrzliwie.
– Uważaj, bo pójdzie ci w biodra – rzekł Morelli.
Pewnie miał rację, ale byłam głodna, więc sięgnęłam po niego bez wahania.
Zostawiłam go parę minut po pierwszej i położyłam się spać. Noc przeszła spokojnie, a
kiedy obudziłam się rano, na automatycznej sekretarce nie było nagranych żadnych
wiadomości. Miałam właśnie zamiar włączyć ekspres do kawy, kiedy na parkingu za oknem
zaczął wyć alarm. Pospiesznie chwyciłam klucze i wypadłam z mieszkania. Zbiegłam do
wyjścia, przeskakując po trzy stopnie naraz. Drzwi jeepa były szeroko otwarte, ale nikogo nie
zauważyłam w pobliżu. Uciszyłam alarm, włączyłam ponownie urządzenie, zamknęłam
samochód i spokojnie wróciłam na górę.
Morelli krzątał się po kuchni. Już na pierwszy rzut oka dostrzegłam, że z takim wysiłkiem
stara się zachować spokój, iż omal nie dostał apopleksji.
– Nie chciałam, żeby ktoś ukradł twój samochód, dlatego założyłam w nim urządzenie
alarmowe – rzekłam.
– Nie chrzań! Wcale cię nie martwiło, czy ktoś go ukradnie. Chodziło ci o mnie.
Założyłaś ten cholerny alarm w moim cholernym samochodzie, żebym nie mógł potajemnie
odebrać swojej własności!
– W każdym razie spisał się znakomicie. Po co majstrowałeś przy naszym wozie?
– To nie jest nasz wóz, tylko mój. Jedynie na pewien czas pozwoliłem ci z niego
korzystać. Chciałem zrobić zakupy na śniadanie.
– Czemu więc nie skorzystałeś z furgonetki?
– Ponieważ chciałem pojeździć moim samochodem. Przysięgam, że gdy to wszystko
dobiegnie końca, przeprowadzę się na Alaskę. I mało mnie obchodzi, co będę musiał w tym
celu poświęcić, skupię się tylko na tym, by dzieliła nas jak największa odległość. Czuję, że
jeśli jeszcze kiedyś spotkam cię na mojej drodze, natychmiast trafię za kratki pod zarzutem
morderstwa z premedytacją.
– Daj spokój, Morelli. Jesteś taki nerwowy, jakbyś lada chwila miał dostać menstruacji.
Naucz się brać życie z przymrużeniem oka. Przecież to tylko alarm samochodowy.
Powinieneś być mi wdzięczny, że wydałam na niego własne pieniądze.
– No właśnie, że też dotychczas o tym nie pomyślałem.
– Rozumiem, miałeś ostatnio tyle zmartwień na głowie.
Rozległo się pukanie do drzwi. Oboje na chwilę zastygliśmy w bezruchu.
Joe oprzytomniał pierwszy i pociągnął mnie do drzwi wejściowych. Zerknął przez wizjer,
po czym odsunął mnie na krok i szepnął do ucha:
– To Morty Beyers.
Pukanie rozległo się ponownie.
– Nie może cię tu zobaczyć – odparłam szeptem. – Należysz do mnie. Z nikim nie
zamierzam się dzielić forsą.
Morelli skrzywił się boleśnie.
– Będę pod łóżkiem, gdybyś mnie potrzebowała.
Wróciłam do drzwi i sama spojrzałam przez wizjer. Nigdy przedtem nie widziałam
Morty’ego Beyersa, ale facet, który stał na korytarzu, wyglądał dokładnie tak, jakby uciekł z
sali operacyjnej zaraz po wycięciu ślepej kiszki. Miał koło czterdziestki, ewidentną nadwagę,
papierowoszarą cerę i stał oparty ramieniem o ścianę, trzymając się rękoma za brzuch. Silnie
przerzedzone, niemal bezbarwne włosy nosił zaczesane na pokaźną łysinę, silnie błyszczącą
się od kropelek potu.
Otworzyłam drzwi.
– Morty Beyers – rzekł, wyciągając rękę na powitanie. – A pani to zapewne Stephanie
Plum.
– Czy nie powinien pan jeszcze przebywać w szpitalu?
– Ostre zapalenie wyrostka wymaga jedynie krótkiego zabiegu. Wracam do pracy.
Lekarze doszli do wniosku, że nic mi nie dolega.
Sprawiał jednak wrażenie człowieka, który cierpi na wszystkie dolegliwości tego świata,
o ile, rzecz jasna, nie spotkał się na schodach z wampirem.
– Nadal odczuwa pan bóle brzucha?
– Tylko wtedy, gdy się próbuję wyprostować.
– W czym mogę pomóc?
– Vinnie poinformował mnie, że przekazał pani wszystkie teczki z dokumentacją
prowadzonych przezemnie spraw. Pomyślałem, że skoro już się dobrze czuję...
– Chce je pan odebrać?
– Właśnie. Przykro mi, że nie zdołała pani zbyt wiele na nich zarobić.
– Wcale nie było tak źle. Odstawiłam dwóch poszukiwanych na policję.
Przytaknął ruchem głowy.
– Ale nie miała pani szczęścia z Morellim?
– Niestety, nie.
– Mógłbym przysiąc, że to jego wóz stoi na parkingu przed pani domem.
– Wykradłam go. Miałam zamiar obezwładnić Morelliego, kiedy się zjawi, żeby odebrać
swój samochód.
– I ukradła pani jego jeepa? Nie do wiary. To znakomity pomysł.
Zachichotał, ale szybko oparł się z powrotem o ścianę i przycisnął dłonie do brzucha.
– Może pan usiądzie na minutę? Nie chce się pan czegoś napić?
– Nie, dziękuję. Muszę wracać do pracy. Chciałem tylko odebrać dokumenty i fotografie.
Pobiegłam do kuchni, wyciągnęłam z szuflady wszystkie teczki i szybko wróciłam do
drzwi.
– Proszę bardzo.
– Dzięki – mruknął, wpychając plik teczek pod pachę. – I ma pani zamiar jeszcze przez
jakiś czas korzystać z tego samochodu?
– No cóż, sama nie wiem...
– Ale gdyby natknęła się pani na Morelliego, z pewnością ogłuszyłaby go i odstawiła do
aresztu?
– Tak, oczywiście.
Uśmiechnął się.
– Na pani miejscu zrobiłbym to samo, wcale bym nie zrezygnował tylko dlatego, że minął
wyznaczony mi tydzień. Nawiasem mówiąc, Vinnie jest gotów wypłacić honorarium
każdemu, kto dostarczy zaświadczenie o schwytaniu poszukiwanego. Będę próbował
szczęścia na swój sposób. Jeszcze raz dziękuję.
– Proszę uważać na siebie.
– Dobrze. Tym razem skorzystam z windy.
Zamknęłam drzwi, przesunęłam rygiel zasuwki i założyłam łańcuch. Kiedy się
odwróciłam, Morelli stał już w przejściu do sypialni.
– Jak sądzisz? Domyślił się, że tu jesteś? – zapytałam.
– Gdyby się domyślił, to już bym miał rewolwer przytknięty do głowy. Nie lekceważ
Beyersa, wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Poza tym wyjątkowo rzadko bywa tak
uprzejmy, jak podczas rozmowy z tobą. To były gliniarz. Został wylany ze służby za to, że
domagał się łapówki od każdej napotkanej prostytutki. Koledzy zwykli go nazywać Morty
„Dziurkacz”, ponieważ był gotów wetknąć fiuta w każdą napotkaną na swej drodze dziurę.
– Wygląda więc na to, iż doskonale się rozumieją z Vinniem.
Podeszłam do okna i wyjrzałam na parking. Beyers oglądał z zaciekawieniem wnętrze
jeepa, przytykając nos do szyby. Sprawdził kolejno zamknięcie wszystkich drzwi i klapy
bagażnika, później zapisał coś na jednej z kartonowych teczek. Wreszcie wyprostował się i
podejrzliwie rozejrzał dookoła. Jego uwagę przyciągnęła niebieska furgonetka. Wolno
podszedł do niej i także przycisnął nos do szyby, usiłując coś wypatrzyć przez przydymione
szkło. Po chwili wdrapał się na przedni błotnik i osłaniając oczy dłonią, próbował zajrzeć do
kabiny przez przednią szybę. Następnie cofnął się o parę kroków i obrzucił fachowym
spojrzeniem anteny na dachu. Zapisał na teczce numer rejestracyjny auta. W końcu obejrzał
się nagle, zadzierając głowę, toteż szybko odskoczyłam od okna.
Pięć minut później ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
– Zaciekawiła mnie ta furgonetka, która stoi na parkingu – rzekł. – Zwróciła pani na nią
uwagę?
– Chodzi o tę niebieską, z licznymi antenami na dachu?
– Owszem. Nie wie pani, czyj to wóz?
– Nie, ale widuję ją przed domem już od pewnego czasu.
Tak samo starannie zamknęłam drzwi, lecz obserwowałam Beyersa przez wizjer. Przez
chwilę stał na korytarzu, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym zapukał do drzwi pani
Woleskiej. Pokazał jej zdjęcie Morelliego i zadał półgłosem kilka pytań. Wreszcie
podziękował uprzejmie, wręczył kobiecie swoją wizytówkę i odszedł.
Wróciłam do okna, lecz tym razem Beyers nie pojawił się na parkingu.
– Zdaje się, że będzie łaził od drzwi do drzwi – mruknęłam.
Cierpliwie wyglądałam przez okno, aż wreszcie zauważyłam, że pokuśtykał do swego
samochodu. Jeździł granatowym, najnowszym modelem forda escorta wyposażonego w
telefon komórkowy. Bez pośpiechu wycofał wóz z parkingu i włączył się do ruchu na ulicy
Saint James.
Morelli siedział w kuchni, penetrując wnętrze mojej lodówki.
– Beyers naprawdę może nam przysporzyć wielu kłopotów – rzekł. – Wystarczy, że
sprawdzi nazwisko właściciela furgonetki i poskłada do kupy parę informacji.
– Co to oznacza dla ciebie?
– Pewnie będę się musiał wynieść z Trenton i poszukać sobie jakiegoś innego pojazdu. –
Wyjął z lodówki kartonik soku pomarańczowego i paczkę ciemnego chleba z rodzynkami. –
Zapisz to na mój rachunek. Nie mam czasu do stracenia. – Ruszył w stronę wyjścia, lecz
przystanął w drzwiach. – Obawiam się, że na razie będziesz musiała sobie radzić sama. Nie
wychodź z domu, dokładnie zamykaj drzwi i nie otwieraj nikomu, a nic ci się nie stanie.
Albo, jeśli wolisz, jedź ze mną, lecz gdyby policja złapała nas razem, zostałabyś oskarżona o
pomoc w ukrywaniu przestępcy.
– Zostanę tutaj. Nic mi się nie stanie.
– Obiecaj, że nie będziesz wychodziła z domu.
– Dobra, obiecuję.
Niektóre obietnice składa się tylko po to, by ich nigdy nie dotrzymać. Ta była właśnie z
tego rodzaju. Wcale nie zamierzałam siedzieć jak mysz pod miotłą i bezczynnie czekać na
Ramireza. Chciałam stać się świadkiem realizacji jego gróźb. Pragnęłam, by cały ten koszmar
zakończył się jak najszybciej i bokser wylądował za kratkami. Poza tym zależało mi na
honorarium, marzyłam, by wreszcie wrócić do normalnego życia.
Wyjrzałam jeszcze przez okno, aby sprawdzić, czy Morelli już sobie poszedł, następnie
chwyciłam torebkę i wybiegłam z mieszkania. Wróciłam na ulicę Starka i jak poprzednio
zaparkowałam nie opodal sali gimnastycznej. Czułam się trochę nieswojo, mając w
perspektywie chodzenie po ulicy bez osłony Joego, toteż zostałam w samochodzie. Dokładnie
zamknęłam drzwi i zasunęłam szyby. Byłam pewna, że Ramirez musi rozpoznać czerwonego
jeepa, uznałam więc, iż jest to wystarczająca przynęta.
Co pół godziny włączałam na krótko nawiewnicę, żeby odświeżyć nieco powietrze w
samochodzie i przerwać monotonię bezczynnego oczekiwania. Kilkakrotnie zauważyłam
czyjąś sylwetkę w oknie gabinetu Jimmy’ego Alphy, za to sala treningowa sprawiała
wrażenie wymarłej.
O wpół do pierwszej Alpha wyszedł na ulicę i zapukał w szybę auta.
Opuściłam ją szybko.
– Wybacz, że tu stanęłam, Jimmy, ale naprawdę bardzo mi zależy na odnalezieniu
Morelliego. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć.
Zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem cię. Gdybym to ja poszukiwał Morelliego, obserwowałbym jego
krewnych i znajomych. Czemu więc uparcie wracasz na ulicę Starka i rozpytujesz wszystkich
o Carmen Sanchez?
– Mam swoją teorię na temat tego, co się wydarzyło. Według mnie Benito pobił Carmen,
podobnie jak teraz Lulę, a później chyba się przestraszył i wysłał Ziggy’ego z tym drugim
facetem, żeby zrobili porządek i na dobre zamknęli jej usta. Prawdopodobnie Morelli zastał
ich przy tej robocie. Kulesza wpadł w panikę, sięgnął po broń i Morelli zabił go w
samoobronie, dokładnie tak, jak później zeznał na policji. Jakimś sposobem Carmen i ten
drugi facet zniknęli z miejsca zbrodni, zabierając broń Kuleszy. Jestem przekonana, że
Morelli podjął poszukiwania na własną rękę, dlatego uważam, że wcześniej czy później musi
się tu pojawić.
– To czyste szaleństwo! Skąd ci wpadła do głowy ta zwariowana teoria?
– Wysnułam ją na podstawie zeznań Morelliego.
Alpha skrzywił się z obrzydzeniem.
– A co miał zeznawać w takiej sytuacji? Powiedzieć prawdę, że chciał się pozbyć
Kuleszy? Ramirez to bardzo łatwy cel, powszechnie jest znany z tego, że dość ostro się
obchodzi z kobietami. Wiadomo także, iż Ziggy wykonywał jego polecenia, dlatego też
Morelli mógł bez trudu ułożyć tę bajeczkę.
– A co z tym tajemniczym mężczyzną? To również musiał być facet wykonujący
polecenia Ramireza.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Świadkowie utrzymują, że miał nos tak płaski, jak po uderzeniu ciężką patelnią. To
raczej szczególna cecha...
Alpha uśmiechnął się przebiegle.
– Nie w tej okolicy. Co drugi tutejszy łobuziak chodzi ze złamanym nosem. – Spojrzał na
zegarek. – Idę na lunch. Pewnie ci tu gorąco, w pełnym słońcu. Może przynieść ci coś
zimnego do picia? Na przykład wodę mineralną. A może zjadłabyś kanapkę?
– Nie, dziękuję. Ja też wkrótce zrobię sobie przerwę na lunch. W dodatku muszę
skorzystać z toalety.
– W moim biurze jest ubikacja. Poproś Lornę o klucz, powiedz, że wyraziłem zgodę.
Poczułam się niemal zaszczycona tym, że Alpha łaskawie pozwolił mi skorzystać ze
swojej toalety, wolałam jednak nie ryzykować spotkania z Ramirezem, zwłaszcza w
mrocznym korytarzu budynku.
Po raz ostatni rozejrzałam się po ulicy i wyruszyłam na poszukiwanie jakiegoś
przytulnego baru. Pół godziny później zaparkowałam z powrotem w tym samym miejscu.
Czułam się znacznie lepiej, chociaż nuda dotkliwie dawała mi się we znaki. Po drodze
kupiłam sobie książkę, szybko się jednak przekonałam, że nie sposób równocześnie czytać i
pocić się intensywnie, szczególnie wtedy, gdy nie można powstrzymać pocenia.
Do trzeciej strąki wilgotnych włosów obkleiły mi cały kark i czoło, bluzka lepiła się do
pleców, a każdy oddech wymagał niewspółmiernie wielkiego wysiłku. Do tego nogi mi
zdrętwiały i zaczął dokuczać nerwowy tik lewej powieki.
Ramirez nadal się nie pokazywał. Nieliczni przechodnie przemykali chyłkiem, po
ocienionej stronie ulicy, i szybko znikali we wnętrzu tego czy innego, zadymionego baru.
Byłam chyba jedyną osobą mającą odwagę siedzieć w rozgrzanym przez słońce samochodzie.
Nawet staruszkowie i łobuziaki poznikali z bram na okres największego upału.
W końcu wysiadłam z auta, ściskając w dłoni pojemnik z gazem. Z ogromną ulgą
rozprostowałam kości, wręcz nie mogłam się nacieszyć powrotem do pozycji pionowej. Przez
parę sekund dreptałam w miejscu, potem obeszłam samochód i zrobiłam kilka skłonów,
dotykając palcami czubków butów. Dopiero teraz się przekonałam, że na zewnątrz wieje
leciutki wiaterek. Co prawda, powietrze było gęste od spalin oraz innych toksycznych
wyziewów i miało taką temperaturę, jakby buchało z drzwiczek otwartego pieca, niemniej z
radością powitałam te orzeźwiające podmuchy.
Oparłam się ramieniem o drzwi jeepa i wystawiając plecy do wiatru, zaczęłam odklejać
od skóry wilgotną bluzkę.
Niespodziewanie w drzwiach hotelu „Grand” pojawiła się Jackie. Popatrzyła wzdłuż ulicy
i leniwym krokiem ruszyła w moją stronę, zmierzając z powrotem na swój posterunek przy
skrzyżowaniu.
– Wyglądasz, jakby cię przypiekano na wolnym ogniu – powiedziała, wyciągając w moją
stronę puszkę coca-coli.
Pospiesznie ją otworzyłam, upiłam nieco chłodnego napoju, po czym przytknęłam zimną
puszkę do rozpalonego czoła.
– Dzięki. Właśnie tego było mi trzeba.
– Tylko nie myśl, że zrobiłam to z litości nad tobą. Nie chciałabym, żebyś wyciągnęła
nogi, siedząc w taki upał w samochodzie, bo wówczas ta część ulicy Starka zyskałaby złą
sławę. Natychmiast rozeszłaby się plotka, że było to morderstwo na tle rasowym, a ja nie
znalazłabym już ani jednego białego klienta do końca życia.
– Nie martw się, nie umrę. Zresztą Bóg by mi wybaczył, gdybym niechcący pozbawiła
cię tego żałosnego zajęcia.
– Tylko bez morałów. Na razie białe chłopaczki gotowe są wykładać forsę za mój
ponętny zadek.
– Jak się miewa Lula?
Jackie obojętnie wzruszyła ramionami.
– Na razie tylko robi dobrą minę. Prosiła, abym ci podziękowała za kwiaty.
– Mały dziś ruch na ulicy.
Jackie zerknęła szybko na okna sali treningowej.
– I dzięki Bogu.
Odwróciłam głowę i także spojrzałam na okna pierwszego piętra kamienicy.
– Lepiej, żeby nikt nie widział, iż rozmawiałaś ze mną.
– Masz rację. Muszę wracać do pracy.
Postałam jeszcze kilka minut przy samochodzie, popijając drobnymi łykami coca-colę.
Kiedy zaś się odwróciłam, żeby wsiąść z powrotem do auta, aż jęknęłam głośno na widok
stojącego przy mnie Ramireza.
– Przez cały dzień czekałem, aż wysiądziesz z samochodu – rzekł. – Widzę, że jesteś
zaskoczona, iż tak cicho się podkradłem. Nawet nie słyszałaś, że ktoś się zbliża, prawda? Już
zawsze tak będzie między nami. Będę się pojawiał nieoczekiwanie, a gdy mnie w końcu
zauważysz, nie zdążysz zrobić najmniejszego ruchu.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, chcąc uspokoić łomoczące serce. Odzyskawszy nieco
panowanie nad sobą, zapytałam, starając się powstrzymać drżenie głosu:
– Co spotkało Carmen? Ona też nie słyszała, jak się do niej zbliżałeś?
– No cóż, byliśmy umówieni na randkę. Carmen dostała to, o co się od dawna napraszała.
– Gdzie ona teraz jest?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Zniknęła po tym, jak Ziggy został zastrzelony.
– A ten drugi facet, który był z Kuleszą tamtego wieczoru? Kto to jest? Co się z nim
stało?
– Nic o nim nie wiem.
– Przecież obaj działali na twoje polecenie.
– Czemu nie pójdziesz ze mną na górę? Moglibyśmy spokojnie omówić te sprawy. Albo
wybierzmy się na przejażdżkę. Mam porsche’a. Pewnie chciałabyś się przejechać takim
pięknym wozem?
– Niespecjalnie.
– A ty znów swoje, znowu odmawiasz mistrzowi. Czyżbyś zapomniała, że mistrzowi nie
należy niczego odmawiać? On tego bardzo nie lubi.
– Wróćmy do Ziggy’ego i jego przyjaciela, tego faceta ze złamanym nosem...
– Byłoby znacznie ciekawiej porozmawiać o mistrzu, o tym, jak zamierza nauczyć cię
szacunku, jak chce ci wbić do głowy, żebyś już nigdy niczego mu nie odmawiała. – Podszedł
tak blisko, że ciepło bijące od jego ciała sprawiło, iż rozgrzane powietrze na ulicy wydało mi
się nagle całkiem chłodne. – Chyba powinienem ci najpierw dać posmakować bólu, zanim cię
przelecę. Co o tym myślisz? Lubisz, jak ci się sprawia ból, suko?
Miałam tego dość, musiałam się od niego uwolnić.
– Niczego mi nie zrobisz. Twoje pogróżki ani mnie nie odstraszają, ani nie podniecają.
– Kłamiesz.
Błyskawicznie otoczył mnie ramieniem i ścisnął tak mocno, że mimo woli krzyknęłam z
bólu.
Uniosłam nogę i z całej siły kopnęłam go w krocze. Niemal w tej samej chwili mnie
uderzył. Nawet nie zauważyłam, kiedy podniósł rękę. Huknął mnie tak silnie, że aż
zadzwoniło mi w uszach, a głowa odskoczyła do tyłu. Poczułam krew na wardze.
Zamrugałam szybko, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Kiedy tylko mgła rozwiała mi się
przed oczyma, walnęłam Ramireza prosto w twarz trzymanym w ręku pojemnikiem gazu
obezwładniającego.
Zawył głośno i odskoczył ode mnie, zasłaniając oczy dłońmi. Dzikie wycie szybko
przeszło w charczenie i kasłanie, Ramirez zachwiał się raz i drugi, wreszcie opadł na kolana i
zaczął pełzać na czworakach. Ze zdumieniem spoglądałam na niego, jakbym miała przed sobą
zranione zwierzę – olbrzymiego, rozwścieczonego, lecz poskromionego bawołu.
Na ulicę wypadł Jimmy Alpha, za nim wybiegła jego sekretarka. Pojawił się też jakiś nie
znany mi mężczyzna, który szybko uklęknął obok Ramireza, objął go ramieniem i zaczął
powtarzać, żeby głęboko oddychał, że za minutę wszystko przejdzie i znów poczuje się
dobrze.
Alpha i jego sekretarka podbiegli do mnie.
– Jezus, Maria! – syknął Jimmy, wpychając mi w rękę chusteczkę do nosa. – Nic ci się
nie stało? Nie doznałaś żadnych poważniejszych obrażeń?
Przyłożyłam chusteczkę do ust, żeby zahamować krwawienie, i szybko przeciągnęłam
językiem po zębach, chcąc sprawdzić, czy któregoś nie straciłam.
– Nie, wszystko w porządku.
– Bardzo mi przykro – rzekł Alpha. – Nie zdawałem sobie sprawy, że z nim jest aż tak
źle, że tak brutalnie odnosi się do kobiet. Przepraszam w jego imieniu. Sam nie wiem, co
robić.
Nie byłam w nastroju do wysłuchiwania tych żałosnych przeprosin.
– Możesz zrobić dla niego bardzo wiele – odparłam. – Zaprowadzić go do psychiatry,
zamknąć w odosobnieniu, albo zaciągnąć do weterynarza i kazać wykastrować.
– Pokryję wszystkie koszty – zaproponował szybko. – Jeśli chcesz, zawiozę cię do
lekarza.
– W pierwszej kolejności zamierzam się udać na policję. Złożę oficjalną skargę i w żaden
sposób nie zdołasz mnie odwieźć od tego zamiaru.
– Może przemyśl to jeszcze – rzekł błagalnym tonem. – Przynajmniej zaczekaj, aż
odzyskasz równowagę. Nie zdołam go już wybronić, jeśli wpłynie kolejna skarga.
ROZDZIAŁ 12
Szarpnięciem otworzyłam drzwi jeepa i usiadłam za kierownicą. Ostrożnie wykręciłam na
środek jezdni i minęłam ich powoli, żeby nikogo nie potrącić. Dopiero później
przyspieszyłam. Ani razu nie obejrzałam się do tyłu. Dopiero gdy zatrzymały mnie czerwone
światła przed skrzyżowaniem, pochyliłam wsteczne lusterko i obejrzałam się w nim. Górną
wargę miałam głęboko rozciętą, z rany ciągle sączyła się krew. Stłuczenie na kości
policzkowej zaczynało z wolna sinieć.
Z wściekłością zacisnęłam palce na kierownicy, ze wszystkich sił starając się zachować
spokój. Dojechałam na południe aż do ulicy State, skręciłam w nią i skierowałam się w stronę
alei Hamilton. Dopiero tutaj poczułam się w znajomym, bezpiecznym otoczeniu, gdzie
mogłam przystanąć i się zastanowić. Wjechałam na parking przed supermarketem i przez
jakiś czas siedziałam za kierownicą. Powinnam złożyć na policji oficjalną skargę na
Ramireza, lecz całym sercem tęskniłam do przytulnego zacisza własnego mieszkania. Nie
byłam zresztą pewna, jak na komendzie zinterpretują ten incydent z Ramirezem. To prawda,
że wcześniej mi groził, ale siedząc w samochodzie naprzeciwko wejścia do sali treningowej
ewidentnie go sprowokowałam. Nie było to najmądrzejsze z mojej strony.
Od chwili, kiedy bokser niespodziewanie pojawił się obok mnie, wciąż byłam silnie
zdenerwowana. Dopiero tu, na śródmiejskim parkingu, zaczęłam się powoli opanowywać.
Powróciło uczucie wycieńczenia i dał o sobie znać ból. Odczuwałam dokuczliwe palenie
skóry twarzy, bolały mnie też ramiona, ale na szczęście puls z wolna powracał do normy.
Nie oszukuj się, stwierdziłam w końcu, i tak nie masz zamiaru jechać dziś na komendę
policji. Wygrzebałam z dna torebki wizytówkę Dorseya, gdyż przyszło mi do głowy, że
będzie to najbezpieczniejszy sposób pożalenia się na swój los. Wybrałam numer telefonu, a
gdy włączyła się automatyczna sekretarka, podałam swoje nazwisko i poprosiłam, żeby do
mnie oddzwonił. Nie chciałam mówić, o co chodzi. Bałam się, że nie dam rady dwukrotnie
relacjonować szczegółów zajścia.
Wysiadłam z jeepa, weszłam do sklepu i kupiłam paczkę mrożonego soku z winogron.
– Miałam wypadek – oznajmiłam sprzedawcy. – Rozcięłam sobie wargę.
– Może powinna pani pójść do lekarza?
Naderwałam opakowanie i przytknęłam kostkę lodu do opuchniętej rany.
– Och! – jęknęłam. – Teraz już znacznie lepiej.
Wróciłam do auta, uruchomiłam silnik i wrzuciłam wsteczny bieg. Zaledwie ruszyłam,
huknęłam w maskę wjeżdżającego na parking samochodu. Przed oczyma mi pociemniało,
miałam wrażenie, że tonę. Proszę cię, Boże, szepnęłam w duchu, oby tylko nie było silnego
wgniecenia.
Wysiadłam z jeepa równocześnie z kierowcą tamtego wozu. Oboje zaczęliśmy szacować
straty. Na szczęście jego samochód w ogóle nie ucierpiał. Nie było żadnego wgniecenia,
zarysowanego lakieru, nawet smugi na grubej warstwie woskowej pasty. Natomiast prawy
tylny błotnik jeepa wyglądał tak, jakby ktoś wypróbowywał na nim tępy otwieracz do
konserw.
Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.
– Jakaś sprzeczka? – zapytał.
– Nie, miałam wypadek.
– Więc to chyba nie jest pani szczęśliwy dzień.
– Ostatnio w ogóle nie miewam dobrych dni.
Ponieważ to ja spowodowałam wypadek, ale jego samochód w ogóle nie ucierpiał,
zapisaliśmy tylko nawzajem numery naszych polis ubezpieczeniowych. Zerknęłam po raz
ostatni na błotnik jeepa i przeszył mnie dreszcz grozy. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać,
czy samobójstwo nie byłoby lepsze od przyznania się do winy przed Morellim.
Rozległo się brzęczenie telefonu. Wskoczyłam z powrotem za kierownicę i sięgnęłam po
aparat. Dzwonił Dorsey.
– Chcę złożyć oficjalną skargę na Ramireza – oznajmiłam. – Uderzył mnie pięścią w usta.
– Gdzie to się stało?
– Na ulicy Starka.
Zrelacjonowałam mu przebieg zajścia, nie zgodziłam się jednak, by przyjechał do mego
mieszkania i spisał zeznanie. Wolałam nie ryzykować, że natknie się tam na Joego.
Obiecałam, że jutro wpadnę do komendy i podpiszę oświadczenie.
Wzięłam prysznic i otworzyłam pudełko lodów na kolację. Regularnie co dziesięć minut
wyglądałam na parking, wypatrując Morelliego. Postawiłam jeepa w odległym kącie placu,
gdzie nie docierało zbyt wiele światła. Postanowiłam, że jeśli uda mi się w spokoju przeżyć tę
noc, z samego rana pojadę do warsztatu Ala i poproszę go o błyskawiczne usunięcie
wgniecenia. Nie miałam jedynie pojęcia, czym zapłacę za tę naprawę.
Oglądałam telewizję do jedenastej, wreszcie poszłam do łóżka. Przeniosłam klatkę Rexa
do sypialni, żeby mieć jakieś towarzystwo. Ramirez nie dzwonił, ale Morelli także się nie
pokazał. Sama nie wiedziałam, czy powinnam z tego powodu odczuwać ulgę, czy też być
zawiedziona. Nie miałam pojęcia, czy Joe jest gdzieś w pobliżu i prowadzi nasłuch, zgodnie z
umową zapewniając mi ochronę, dlatego też ułożyłam pod ręką, na nocnym stoliku, pojemnik
z gazem, przenośny aparat telefoniczny oraz rewolwer.
Telefon zadzwonił o wpół do siódmej rano.
– Pora wstawać – oznajmił Morelli.
Zerknęłam na budzik.
– Żartujesz? Przecież to prawie środek nocy.
– Byłabyś już na nogach co najmniej od godziny, gdybyś musiała spać w ciasnym
wnętrzu nissana sentry.
– Skąd wytrzasnąłeś tego nissana?
– Odstawiłem furgonetkę do przemalowania i usunięcia wszystkich anten z dachu. Udało
mi się też skombinować nowe tablice rejestracyjne. Właściciel warsztatu wypożyczył mi na
dzisiaj inny wóz. Przyjechałem po zmroku i zaparkowałem na ulicy Mapie, na tyłach
parkingu za twoim domem.
– Zatem ochraniałeś mnie w nocy?
– Przecież nie mogłem przepuścić takiej okazji i nie podsłuchać, jak się rozbierasz i
kładziesz do łóżka. Co to za dziwne turkotanie rozlegało się przez całą noc?
– Rex biegał w swoim kółku.
– Zdawało mi się, że jego klatka stała w kuchni.
Nie miałam odwagi się przyznać, że czułam się osamotniona i bezbronna, dlatego
skłamałam:
– Wyszorowałam zlew w kuchni, a on nie znosi zapachu środków czyszczących, dlatego
przeniosłam go na noc do sypialni.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– Przełożę to na swój język – odezwał się wreszcie Joe. – Byłaś przerażona, czułaś się
samotna, więc postanowiłaś spędzić noc w towarzystwie chomika.
– No cóż, przeżywam trudne chwile.
– Nie musisz się tłumaczyć.
– Byłam przekonana, że wyjechałeś z Trenton w obawie przed dociekliwością Beyersa.
– I chyba tak zrobię. W tym samochodzie jestem widoczny z daleka. Mam odebrać
furgonetkę o szóstej wieczorem, wtedy wrócę.
– W takim razie, do zobaczenia.
– Trzymaj się, łowco skalpów.
Położyłam się z powrotem, ale dwie godziny później obudziło mnie wycie alarmu w
samochodzie. Zerwałam się z łóżka, podbiegłam do okna i pospiesznie rozsunęłam zasłonki.
Morty Beyers właśnie skutecznie uciszał alarm, waląc w plastikową obudowę urządzenia
kolbą rewolweru.
– Beyers! – wrzasnęłam, otworzywszy okno. – Co pan wyrabia, do cholery?!
– Moja żona mnie zostawiła i odjechała naszym escortem.
– Co z tego?
– Potrzebny mi inny samochód. Najpierw chciałem wziąć auto z wypożyczalni, ale w
porę przypomniałem sobie o tym jeepie Morelliego. Zaoszczędzę w ten sposób trochę forsy, a
jednocześnie będzie mi łatwiej go odnaleźć.
– Na Boga, Beyers! Przecież nie może pan tak po prostu wziąć sobie z parkingu czyjegoś
auta! To jest kradzież! Chce pan zostać uznany za złodzieja samochodów?
– Nic mnie to nie obchodzi.
– A skąd pan wziął kluczyki?
– Stamtąd, skąd i pani, z mieszkania Morelliego. Znalazłem zapasowy komplet w
szufladzie komody.
– Nie ma pan prawa postępować w ten sposób.
– Bo co? Wezwie pani policję?
– Bóg pana za to pokarze!
– Mam go gdzieś.
Beyers usiadł za kierownicą, przesunął sobie fotel i zaczął majstrować przy radiu.
Arogancki łobuz, pomyślałam. Nie tylko zamierzał ukraść mi samochód, ale w dodatku
szykował go tak, jak chciał się nim posługiwać przez dłuższy czas. Chwyciłam pojemnik z
gazem, wypadłam na korytarz i pognałam na dół. Byłam bosa, w samej nocnej koszuli z
olbrzymim wizerunkiem myszki Miki, a pod spodem miałam jedynie skąpe majteczki. Ale w
tej chwili nie dbałam o swój wygląd.
Z impetem wypadłam przez tylne drzwi i byłam już na chodniku, kiedy dostrzegłam, że
Beyers opiera stopę na pedale gazu i przekręca kluczyk w stacyjce. Niemal w tej samej chwili
oślepił mnie intensywny rozbłysk, przy wtórze ogłuszającego huku drzwi i elementy karoserii
jeepa wyleciały w powietrze niczym snop iskier fajerwerków. Gdzieś spod silnika buchnęły
płomienie i błyskawicznie ogarnęły cały wóz, przemieniając go w jaskrawożółtą kulę ognia.
Byłam tak osłupiała, że nie potrafiłam się ruszyć z miejsca. Stałam z rozdziawionymi
ustami i spoglądałam na ten nieoczekiwany efekt, dopóki wokół mnie nie zaczęły spadać na
ziemię części płonącego pojazdu.
Z oddali doleciało zawodzenie syren. Mieszkańcy wysypywali się z budynku i
przystawali obok mnie, patrząc na płomienie pochłaniające jeepa. Rozległa się kolejna, tym
razem słabsza eksplozja. W pogodne niebo buchnął słup gęstego czarnego dymu, a mnie
uderzyła prosto w twarz fala nieznośnego żaru.
Nie było najmniejszych szans, żeby uratować Morty’ego Beyersa. Nawet gdybym
zareagowała błyskawicznie, nie zdołałabym się zbliżyć do samochodu. Zresztą Beyers
prawdopodobnie zginął w momencie wybuchu, a nie spłonął w pożarze. Dopiero teraz dotarło
do mnie, że eksplozja nie mogła być dziełem przypadku. Wszystko też wskazywało na to, że
pułapka została przygotowana dla mnie.
Dostrzegałam tylko jeden pozytywny efekt takiego obrotu spraw – nie musiałam się już
martwić, w jaki sposób powiedzieć Morelliemu o wgnieceniu na prawym tylnym błotniku.
Cofnęłam się o parę kroków, wreszcie przecisnęłam przez tłumek gapiów i przeskakując
po dwa stopnie naraz, pobiegłam z powrotem do mieszkania. Nieostrożnie zostawiłam drzwi
otwarte na oścież, kiedy wybiegałam na parking, toteż teraz uważnie przeszukałam wszystkie
pomieszczenia, trzymając rewolwer w pogotowiu. Gdybym w tej chwili trafiła na faceta,
który usmażył Morty’ego Beyersa, nawet przez moment nie zawracałabym sobie głowy
gazem obezwładniającym, wpakowałabym mu kulkę prosto w brzuch, nauczyłam się już
bowiem, że brzuch to najłatwiejszy i najbardziej oczywisty cel.
Zyskawszy pewność, że w mieszkaniu nikt na mnie nie czeka, ubrałam się pospiesznie.
Szybko posłałam łóżko i przejrzałam się w lustrze w łazience. Na policzku pozostał mi tylko
niewielki siny ślad, a rozcięcie wargi było ledwie widoczne, opuchlizna zeszła bez śladu. Za
to eksplozja jeepa sprawiła, że wyglądałam tak, jakbym zaglądała przez drzwiczki w
palenisko rozgrzanego do czerwoności pieca. Brwi i włosy wokół twarzy miałam opalone,
pozostała z nich tylko szarawa szczecinka długości milimetra. Efekt był porażający.
Uzmysłowiłam sobie jednak, że nie mam co narzekać – przecież to ja mogłam się usmażyć w
tym samochodzie albo też leżeć porozrywana na kawałeczki pod żywopłotem z azalii.
Włożyłam sportowe buty i ponownie zbiegłam na parking.
Cały plac i przylegająca doń ulica były zastawione samochodami strażackimi, wozami
policyjnymi i karetkami pogotowia. Gliniarze zdążyli już otoczyć teren żółtymi taśmami,
oddzielającymi tłum gapiów od dymiących szczątków jeepa. Na asfalcie ciemniały wielkie
kałuże wody pokrytej płatami sadzy, a powietrze było przesycone ostrym swądem spalenizny.
Ten widok przyprawiał o mdłości. Zauważyłam Dorseya rozmawiającego z jakimś
policjantem w mundurze. On również mnie dostrzegł i ruszył szybko w moją stronę.
– Mam bardzo złe przeczucia na temat tego wypadku – powiedział.
– Znał pan Morty’ego Beyersa?
– Tak.
– To on był w jeepie.
– Cholera. Jest pani tego pewna?
– Rozmawiałam z nim tuż przed eksplozją.
– Aha, to wyjaśnia, dlaczego ma pani osmalone brwi. O czym rozmawialiście?
– Vinnie dał mi tylko tydzień na odnalezienie Morelliego. Mój czas minął i Morty miał
przejąć sprawę ode mnie. Właśnie rozmawialiśmy na ten temat.
– Gdyby stała pani przy samochodzie, to eksplozja i z pani zrobiłaby spieczonego
hamburgera.
– Stałam mniej więcej tutaj, w tym miejscu. Mówiąc szczerze, wrzeszczeliśmy na siebie.
Doszło do pewnej... różnicy zdań.
Podszedł do nas policjant, niosąc pogiętą tablicę rejestracyjną.
– Znalazłem ją za pojemnikami na śmieci. Chce pan, żebyśmy sprawdzili, do kogo
należał ten wóz?
Wzięłam od niego tę tablicę.
– Szkoda fatygi – wtrąciłam. – Jeep należał do Joego Morelliego.
– Coś takiego! – zdumiał się Dorsey. – Ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.
Pospiesznie doszłam do wniosku, że muszę trochę nagiąć swoje zeznania do
rzeczywistości, gdyż policja może mieć odmienne zdanie na temat dopuszczalnych metod
pracy łowcy nagród oraz inaczej interpretować pojęcie rekwizycji.
– To było tak – powiedziałam. – Odwiedziłam matkę Morelliego i dowiedziałam się, że
Joe był bardzo rozżalony, iż jego nowy jeep musi stać bezużytecznie na parkingu. Wie pan,
akumulator szybko się rozładowuje i silnik niszczeje, gdy samochód nie jest używany. I tak,
od słowa do słowa, na jej prośbę zgodziłam się przez jakiś czas pojeździć tym wozem.
– Korzystała pani z samochodu Morelliego, bo poprosiła panią o to jego matka?
– Zgadza się. Joe chciał, żeby to ona z niego korzystała, ale pani Morelli nie lubi siadać
za kierownicą.
– Jest pani nadzwyczaj uczynna.
– Mam to we krwi.
– Co dalej?
Opowiedziałam mu o tym, jak to żona zostawiła Beyersa, zabierając jego samochód, jak
postanowił ukraść jeepa i popełnił wielki błąd, wyrażając się, że „ma Boga gdzieś”, po czym
wóz eksplodował.
– I sądzi pani, że Bóg się obraził, zesłał piorun i pokarał Beyersa?
– Można to i tak wytłumaczyć.
– Kiedy przyjedzie pani na komendę, żeby spisać raport na temat zajścia z Ramirezem,
porozmawiamy również w tej sprawie.
Przyglądałam się jeszcze przez jakiś czas krzątaninie służb porządkowych, wreszcie
wróciłam do mieszkania. Nie miałam ochoty patrzeć na to, co zrobią ze spalonymi szczątkami
Morty’ego Beyersa.
Do południa siedziałam sztywno przed telewizorem, dokładnie zamknąwszy okno w
sypialni i zaciągnąwszy zasłony. Przez ten czas tylko parę razy poszłam do łazienki, żeby
sprawdzić w lustrze, czy brwi zaczynają mi już odrastać.
O dwunastej ponownie odsłoniłam zasłony i odważyłam się zerknąć na parking w dole.
Szczątki jeepa zostały już usunięte, na placu pozostało jedynie dwóch umundurowanych
gliniarzy z patrolu. Odniosłam wrażenie, że wypełniają jakieś formularze i szacują straty na
użytek właścicieli pojazdów, które ucierpiały wskutek eksplozji.
Przedpołudniowe programy telewizyjne podziałały na mnie jak wzmocniona dawka
środka znieczulającego, poczułam się znów gotowa do działania. Wzięłam prysznic i ubrałam
się, usilnie odpychając od siebie wszelkie myśli dotyczące zamachów bombowych i usuwania
niewygodnych świadków.
Musiałam pojechać na komendę policji, ale nie miałam czym. W portmonetce znalazłam
zaledwie parę groszy. Moje konto bankowe było puste, a o odzyskaniu kart kredytowych nie
miałam co marzyć. Nie pozostawało nic innego, jak wykonanie kolejnego łatwego zlecenia.
Zadzwoniłam do Connie i powiedziałam jej, co spotkało Morty’ego Beyersa.
– Vinnie się wścieknie, zasoby jego zleceniobiorców coraz bardziej się kurczą – odparła
Connie. – „Leśnik” jeszcze nie wyleczył rany postrzałowej, a tu już Beyers całkiem zniknął
ze sceny. To przecież nasi dwaj najlepsi agenci.
– Rzeczywiście sytuacja się skomplikowała. Na szczęście Vinnie może jeszcze liczyć na
mnie.
W słuchawce na dłużej zapanowała cisza.
– Ale ty nie miałaś nic wspólnego z wypadkiem Morty’ego, prawda?
– Skądże, sam sobie zgotował taki los. Nie masz jakiejś łatwej sprawy pod ręką? Znowu
doskwiera mi brak gotówki.
– Owszem. Mam pewnego ekshibicjonistę, który nie stawił się w sądzie, a poręczyliśmy
za niego kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Wcześniej już trzykrotnie wyrzucali go
z różnych domów starców. Obecnie mieszka w wynajętym lokalu gdzieś na obrzeżach miasta.
– W tle usłyszałam szelest przerzucanych papierów. – O, już mam... Niech to diabli! Facet
mieszka pod tym samym adresem, co ty!
– Jak się nazywa?
– William Earling, zajmuje mieszkanie numer 3E.
Chwyciłam torebkę i wybiegłam na korytarz. Popędziłam schodami na drugie piętro i
zastukałam do drzwi oznaczonych numerem 3E. Otworzył mi starszy mężczyzna.
Natychmiast zrozumiałam, że to poszukiwany we własnej osobie, ponieważ był golusieńki.
– Pan Earling?
– Zgadza, się. Chyba jestem jeszcze w dobrej kondycji, prawda, kurczaczku? Czy mój
instrument nie robi na tobie żadnego wrażenia?
Chociaż nakazywałam sobie w myślach, żeby nie spuszczać wzroku, zdradliwe spojrzenie
samo obsunęło się w dół. Jego „instrument” nie tylko nie robił wrażenia, facet miał
obrzydliwie pomarszczoną skórę na brzuchu.
– Tak, rzeczywiście. Jest się czego bać – mruknęłam, wręczając mu swoją wizytówkę. –
Pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję. Nie stawił się pan w
sądzie, panie Earling, toteż teraz muszę zabrać pana do śródmieścia, żeby można wyznaczyć
następny termin rozprawy.
– Do diabła, wszystkie rozprawy sądowe to zwykła strata czasu – odparł staruch. –
Skończyłem siedemdziesiąt sześć lat. Jaki jest sens pakować do aresztu
siedemdziesięciosześcioletniego faceta tylko za to, że chwali się przed innymi swoją formą?
Według mnie było to jednak pożądane. Widok nagiego Earlinga mógł każdą kobietę
skłonić do całkowitej abstynencji seksualnej.
– Ja jednak muszę pana zabrać do miasta, więc proszę się w coś ubrać.
– Ubrania nie są mi do niczego potrzebne. Właśnie tak przyszedłem na ten świat i tak
samo zamierzam z niego zejść.
– Nie mam nic przeciwko temu, lecz w tej chwili wolałabym, aby się pan ubrał.
– Nie ma mowy. W takim towarzystwie mogę przebywać tylko nago.
Błyskawicznie wyciągnęłam kajdanki i skułam go bez większego trudu.
– Precz z brutalnością policji! – wrzasnął. – Brutalność policji!
– Muszę pana rozczarować, lecz nie jestem policjantką.
– Więc kim?
– Łowcą nagród.
– Precz z brutalnością łowców nagród! – zawył.
Zajrzałam do szafy w przedpokoju, znalazłam długi płaszcz przeciwdeszczowy,
zapakowałam w niego Earlinga i dokładnie pozapinałam guziki.
– Nigdzie się stąd nie ruszę – oznajmił stanowczo, przyciskając do brzucha skute
kajdankami ręce. – Nie zmusi mnie pani do wyjścia z domu.
– Posłuchaj, dziadku! – syknęłam. – Albo pójdziesz spokojnie, na własnych nogach, albo
obezwładnię cię gazem paraliżującym i wywlokę nieprzytomnego za nogi.
Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że zdolna byłam odezwać się w ten sposób do
starszego mężczyzny, w dodatku mojego sąsiada. Zrobiło mi się wstyd, ale wytłumaczyłam
sobie szybko, że przecież stawką jest czek na dwieście dolarów.
– Tylko nie zapomnij zamknąć drzwi – mruknął Earling. – Nie chcę, żeby sąsiedzi
myszkowali mi po szafkach. Klucze leżą na stole w kuchni.
Znalazłam pęk kluczy i z radością spostrzegłam, że przy jednym z nich wisi breloczek ze
znakiem firmowym buicka.
– Jeszcze jedno. Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do śródmieścia
pańskim samochodem?
– Może być, jeśli mi obiecasz, że nie spalisz za dużo benzyny. Mam dość skromną
emeryturę.
Odstawiłam Earlinga na komendę i pospiesznie załatwiłam formalności, bacząc pilnie,
żeby nie napotkać Dorseya. W drodze powrotnej wpadłam do biura i odebrałam czek, który
natychmiast zrealizowałam w najbliższym banku. Zaparkowałam wóz Earlinga jak najbliżej
tylnego wyjścia z budynku, żeby nie miał kłopotów z odnalezieniem go, kiedy wyjdzie z
aresztu. Poza tym nie chciałam już nigdy więcej widzieć na oczy tego obleśnego starucha.
Wbiegłam na górę i zadzwoniłam do rodziców, po drodze układając w myślach stosowną
wymówkę.
– Czy tata jeździ dzisiaj taksówką? – spytałam. – Chętnie skorzystałabym z jego pomocy.
– Nie, dziś ma wolne, jest w domu. A dokąd chciałabyś pojechać?
– Na osiedle przy autostradzie Route 1.
W tym miejscu nie mogłam skłamać.
– Teraz?
– Tak. – Ostentacyjnie westchnęłam głośno. – Jak najszybciej.
– Przygotowałam pyszne paszteciki z mięsem. Nie wpadłabyś do nas na obiad?
Nawet sama przed sobą nie potrafiłam się przyznać, jak wielką mam ochotę na te
paszteciki – o wiele większą niż na mężczyznę do łóżka, porządny samochód, chłodną noc
czy też nowe brwi. W ogóle na jakiś czas wolałabym się wycofać z dorosłego życia. Byłoby
wspaniale, gdyby znów mama się mną zajmowała, nalewała mleka do szklanki i uwalniała od
dokuczliwych codziennych obowiązków. Ale ponieważ było to niemożliwe, musiałam się
zadowolić tymi kilkoma godzinami spędzonymi w zagraconym domku wypełnionym
kuchennymi zapachami.
– To brzmi bardzo zachęcająco – odparłam.
Tata wjechał na parking po piętnastu minutach. Omal się nie zakrztusil, kiedy mnie
zobaczył.
– Dziś rano zdarzył się wypadek na tym placyku – wyjaśniłam. – Jakiś samochód stanął
w płomieniach, a ja znalazłam się za blisko.
Podałam mu adres i poprosiłam, by po drodze zatrzymał się jeszcze przed stacją
benzynową. Pół godziny później wysiadłam przy parkingu przed domem Morelliego.
– Powiedz mamie, że przyjadę na szóstą – rzekłam.
Tata spojrzał krytycznym wzrokiem na pstrokatą nova, po czym przeniósł spojrzenie na
trzymane przeze mnie bańki oleju silnikowego.
– Może jeszcze zaczekam i zobaczę, czy uda ci się zapalić.
Wlałam do miski olejowej trzy pełne butelki, sprawdziłam poziom oleju i z daleka
pokazałam ojcu, że wszystko w porządku. Ciągle nie odjeżdżał. Usiadłam za kierownicą,
huknęłam z całej siły pięścią w deskę rozdzielczą, przekręciłam kluczyk w stacyjce i
uruchomiłam silnik.
– Widzisz?! Zapala, przy pierwszej próbie! – zawołałam.
Ojciec jednak miał nadal sceptyczną minę, prawdopodobnie myślał o tym, że koniecznie
powinnam sobie kupić nowego buicka. W jego mniemaniu buicków nie imały się takie
straszne rzeczy, jakie spotkały nova. Wyprowadziłam wóz z parkingu, zatrzymałam się obok
taksówki, pomachałam ojcu na pożegnanie i pokazałam na migi, że skręcam w Route 1.
Poprowadziłam gruchota w stronę warsztatu, gdzie montowano używane tłumiki. Minęłam
motel Howarda Johnsona o jaskrawopomarańczowym dachu, olbrzymią bazę spedycyjną,
następnie rozległe wesołe miasteczko. Inni kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, jakby nie
mieli odwagi się zbliżyć do mojego ryczącego i plującego dymem potwora. Dziesięć
kilometrów dalej odetchnęłam z ulgą na widok żółto-czarnej tablicy zakładu naprawczego
pojazdów.
Założyłam ciemne okulary, żeby ukryć za nimi osmalone brwi, lecz mimo to mechanik
przyjmujący zlecenia popatrzył na mnie, marszcząc czoło ze zdumienia. Wypełniłam
odpowiedni druczek, przekazałam mu kluczyki od samochodu i zajęłam wygodne miejsce w
poczekalni przeznaczonej dla opiekunów niedomagających aut. Po trzech kwadransach
wyruszyłam w drogę powrotną. Niewielką smugę dymu spostrzegłam za sobą jedynie wtedy,
kiedy ruszałam ze skrzyżowania, a czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała tylko
parę razy. Doszłam do wniosku, że i tak jest lepiej, niż oczekiwałam.
Jak zwykle mama zaczęła tyradę, zanim jeszcze wkroczyłam na werandę.
– Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz coraz gorzej. Zadrapania i siniaki, a teraz
jeszcze te opalone włosy i... O mój Boże! Co się stało z twoimi brwiami? Ojciec powiedział
mi tylko, że wybuchł jakiś pożar na parkingu przed twoim domem.
– To prawda. Samochód się zapalił. Na szczęście nic mi się nie stało.
– Widziałam reportaż w telewizji – wtrąciła babcia Mazurowa, zatrzymując się tuż za
plecami mamy. – Podobno eksplodowała bomba, z samochodu nie było co zbierać. A w
środku usmażył się jakiś facet, gość o nazwisku Beyers. Po nim podobno też niewiele zostało.
Babcia miała na sobie obszerną różowo-pomarańczową bawełnianą bluzę, z nieodzowną
chusteczką do nosa wystającą z rękawa, oraz jasnobłękitne obcisłe szorty, śnieżnobiałe
tenisówki i długie skarpety zrolowane tuż nad kostkami.
– Podobają mi się te spodenki – powiedziałam. – Mają uroczy kolor.
– Wyobraź sobie, że w tym stroju poszła dziś przed południem na pogrzeb! – zawołał z
kuchni ojciec. – Musiała pożegnać Tony’ego Mancuso.
– Mówię ci, to dopiero było coś! – oznajmiła babcia Mazurowa. – Przyszła cała grupa
weteranów wojennych. Najpiękniejszy pogrzeb miesiąca. A Tony wyglądał naprawdę
wspaniale. Pod szyją miał jedwabny krawat haftowany w końskie łby.
– Do tej pory odebraliśmy już siedem telefonów – dodała mama. – Musiałam wszystkim
wyjaśniać, że zapomniała dziś rano wziąć swoich pigułek.
Babcia ze złości zazgrzytała zębami.
– Bo tu nikt się nie zna na modzie, nigdy nie można włożyć czegoś odmiennego. –
Spojrzała na swoje szorty i zapytała: – Co o tym myślisz? Mogę w nich wyjść na wieczorny
spacer?
– Oczywiście, ale ja na wieczór włożyłabym czarne.
– Uważam dokładnie tak samo. Przy najbliższej okazji będę musiała kupić sobie takie
same gatki, tylko czarne.
Około ósmej wieczorem, nasycona pysznym obiadem i przepełniona wrażeniami z tego
zagraconego domku, byłam gotowa podjąć na nowo próbę samodzielnej egzystencji.
Opuściłam więc rodzinne pielesze, zaopatrzona w drugą porcję smakowitych pasztecików, i
pojechałam z powrotem do swego mieszkania.
Przez większą część dnia unikałam rozmyślań dotyczących zamachu bombowego, ale
teraz nadeszła w końcu pora stawić czoło rzeczywistości. Ktoś próbował mnie zabić, a na
pewno nie był to Ramirez. Jemu bowiem zależało wyłącznie na zadawaniu bólu i
wysłuchiwaniu błagalnych próśb o litość. To prawda, że postępowanie Ramireza budziło we
mnie wstręt i przerażenie, ale w znacznym stopniu można je było przewidzieć. To było
dobrze znane zło, wywodzące się z szaleństwa wiodącego ku zbrodni.
Ale podłożenie bomby w samochodzie stanowiło dowód zupełnie innego rodzaju
niepoczytalności, było efektem celowego, dobrze skalkulowanego działania. Miało na celu
tylko jedno: usunięcie z tego świata przeszkadzającej komuś, wścibskiej osoby.
Z jakiego powodu chciano mnie zabić? – rozmyślałam. Dlaczego komukolwiek miałoby
zależeć na mojej śmierci? Już sam wydźwięk tych pytań, na które nie znajdowałam
odpowiedzi, mroził mi krew w żyłach.
Zaparkowałam nova mniej więcej pośrodku asfaltowego placyku, zachodząc w głowę,
czy jutrzejszego ranka starczy mi odwagi, by przekręcić kluczyk w stacyjce. Służby
porządkowe usunęły już szczątki jeepa i poza ciemniejszymi plamami oraz spękaniami
nawierzchni parkingu trudno było dostrzec jakieś wyraźniejsze ślady porannej tragedii.
Zwinięto żółte policyjne taśmy, usunięto wszelkie porozrzucane części spalonego pojazdu.
Zaraz po wejściu do mieszkania zauważyłam, że lampka sygnalizacyjna automatycznej
sekretarki mruga jak oszalała. Okazało się, że Dorsey dzwonił aż trzy razy, szukając ze mną
kontaktu. Mówił nadzwyczaj ostrym tonem. Znalazłam też wiadomość od Berniego, który
zapraszał mnie do odwiedzenia swego sklepu, gdyż organizował posezonową wyprzedaż.
Kusił dwudziestoprocentową zniżką cen mikserów i robotów kuchennych, obiecując
poczęstować wytwornym daiquiri pierwszych dwudziestu klientów. Chyba oczy mi zabłysły
na wspomnienie o tym daiquiri. Miałam jeszcze trochę gotówki, toteż perspektywa
okazyjnego kupna miksera także wydała mi się kusząca. Później zadzwonił Jimmy Alpha,
jeszcze raz przepraszał mnie serdecznie i wyrażał nadzieję, że nie odniosłam zbyt poważnych
obrażeń wskutek brutalnego potraktowania przez Ramireza.
Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziewiąta. Nie miałam już szans zdążyć do sklepu
Berniego przed zamknięciem. Posmutniałam, gdyż byłam przekonana, że łyk daiquiri
natychmiast rozjaśniłby mi umysł i pozwolił odgadnąć, kto zamierzał wysłać mnie na tamten
świat.
Włączyłam telewizor i zapatrzyłam się na ekran, lecz moje myśli błądziły daleko. Nie
mogłam się uwolnić od ciągłego szacowania potencjalnych zamachowców. Spośród
poszukiwanych, których do tej pory odstawiłam do aresztu, w rachubę wchodził jedynie
Lonnie Dodd, lecz on nadal przebywał za kratkami. Najpewniej zamach bombowy był więc
powiązany z zabójstwem Kuleszy. Widocznie kogoś zaniepokoiło moje zainteresowanie tą
sprawą. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, żeby ktoś się zaniepokoił aż do tego stopnia, by
podjąć próbę zamachu na moje życie. Wszak w grę wchodziło zwyczajne morderstwo.
Doszłam więc do wniosku, że prawdopodobnie przeoczyłam jakiś szczegół dotyczący
Carmen Sanchez, Kuleszy bądź Morelliego... albo też owego tajemniczego świadka.
Stopniowo zaczęły mnie ogarniać najgorsze przeczucia. Jak wynikało z tego pobieżnego
przeglądu, stanowiłam śmiertelne zagrożenie tylko dla jednego człowieka – Joego
Morelliego.
O jedenastej zadzwonił telefon. Zdążyłam podnieść słuchawkę, zanim włączyła się
automatyczna sekretarka.
– Jesteś sama? – zapytał Joe.
Zawahałam się na moment.
– Tak.
– Skąd to wahanie w twoim głosie?
– A jak ty byś się czuł na moim miejscu, gdybyś tylko cudem wyszedł cało z zamachu na
twoje życie?
– Ktoś próbował cię zabić?
– Nie inaczej.
– Od razu zrobiło mi się gorąco.
– To tak, jak i mnie.
– Idę na górę. Czekaj przy drzwiach.
Wsunęłam pojemnik z gazem za pasek szortów i zakryłam go bluzką. Zaczekałam z
okiem przytkniętym do wizjera i otworzyłam drzwi, kiedy tylko Joe pojawił się w korytarzu.
On także z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej. Włosy miał za długie i posklejane, a jego
twarz pokrywał z pozoru tygodniowy zarost, chociaż Morelli nie golił się najwyżej od dwóch
dni. Przybrudzone dżinsy i sprana bawełniana koszulka nadawały mu wygląd ulicznika.
Zamknął za sobą drzwi i przekręcił rygiel zasuwki. Z posępną miną otaksował wzrokiem
moją rozciętą wargę, siniaki na policzku oraz ramionach i osmalone brwi.
– Nie masz ochoty porozmawiać o tym, co się stało?
– Rozcięta warga i siniaki są dziełem Ramireza. Wpadliśmy na siebie na ulicy, ale
wyszłam z tego zwycięsko. Potraktowałam go gazem, po czym zostawiłam leżącego na jezdni
i wymiotującego na asfalt.
– A brwi?
– No cóż, to trochę bardziej skomplikowana historia.
Przez chwilę spoglądał na mnie w milczeniu.
– I nie zamierzasz mi jej wyjaśnić? – zapytał w końcu.
– Dobrą nowiną jest to... że nie musisz się już martwić poczynaniami Morty’ego Beyersa.
– A złą?
Wyjęłam z kuchennej szafki powgniataną tablicę rejestracyjną i wręczyłam mu ją
mówiąc:
– To wszystko, co ocalało z twojego samochodu.
Z wyraźnym przerażeniem wpatrywał się w ten prostokąt z blachy. Opowiedziałam mu
szybko o powtórnej wizycie Beyersa, zamachu bombowym i trzykrotnym telefonicznym
wezwaniu Dorseya.
Po krótkim zastanowieniu doszedł do tego samego wniosku, który i mnie poraził
wcześniej:
– To nie była robota Ramireza.
– Muszę przyznać, że gdy ułożyłam w myślach listę ewentualnych zamachowców, twoje
nazwisko znalazło się na pierwszym miejscu.
– Naprawdę? Co najwyżej rozpatrywałem tę ewentualność w wyobraźni. Kogo jeszcze
umieściłaś na swojej liście?
– Lonniego Dodda, ale on nadal siedzi w areszcie.
– Czy wcześniej ktoś ci groził śmiercią? Może twój były mąż lub któryś z kochanków?
Nie zalazłaś ostatnio nikomu za skórę?
Stwierdziłam, że nawet nie mam ochoty odpowiadać na te obraźliwe pytania.
– W porządku. Zatem uważasz, iż zamach miał związek z zabójstwem Kuleszy?
– Tak.
– Boisz się?
– Owszem.
– To dobrze, ponieważ zaczniesz działać ostrożniej.
Bez pytania otworzył lodówkę, znalazł paszteciki, które dostałam od mamy, i zjadł je
wszystkie na zimno.
– Musisz też zachować ostrożność w rozmowie z Dorseyem – dodał. – Jeśli odkryje, że
działamy wspólnie, oskarży cię o pomoc i ukrywanie przestępcy.
– Ja zaś nabieram coraz silniejszych podejrzeń, że zawarłam z tobą umowę, która
zupełnie nie leży w moim interesie.
Z trzaskiem otworzył puszkę piwa.
– Jeśli wciąż marzysz o o tych dziesięciu tysiącach dolarów honorarium, to musisz
zaczekać, aż pozwolę ci się odstawić do aresztu. A ja się na to nie zgodzę, dopóki nie mogę
udowodnić swej niewinności. Gdybyś więc chciała się wycofać z naszej umowy, po prostu
daj mi znać, ale musisz pamiętać, że w takim wypadku możesz zapomnieć o forsie.
– Niezbyt kusząca perspektywa.
Energicznie pokręcił głową.
– Otwarcie przedstawiam ci sprawę.
– Już kilkakrotnie mogłam cię obezwładnić gazem.
– Nie sądzę.
Błyskawicznie sięgnęłam po pojemnik, lecz nim zdążyłam go wycelować w jego twarz,
Joe jednym ruchem ręki wytrącił mi go z dłoni.
– To się nie liczy – powiedziałam. – Spodziewałeś się, że to zrobię.
Spokojnie dojadł ostatniego pasztecika i wstawił talerz do zlewu.
– Zawsze się spodziewam takiej reakcji.
– I co teraz poczniemy?
– Spróbujemy dalej działać tak samo. Wygląda na to, że ktoś traci cierpliwość.
– Nie znoszę być czyimś celem.
– Ale chyba nie masz zamiaru zalać się łzami z tego powodu, prawda?
Rozsiadł się przed telewizorem, sięgnął po pilota i zaczął przerzucać kanały. Po chwili
oparł się plecami o ścianę i wyciągnął jedną nogę, sprawiał wrażenie wymęczonego. Przez
pewien czas oglądał jakiś program rozrywkowy, ale szybko głowa opadła mu na piersi, zaczął
oddychać wolniej i głębiej.
– Widzisz? Teraz mogłabym cię obezwładnić gazem – szepnęłam.
Uniósł szybko głowę i nie otwierając oczu, uśmiechnął się przebiegle.
– To nie w twoim stylu, cipeńko – mruknął.
Kiedy wstałam o ósmej, nadal spał na podłodze przed telewizorem. Przestąpiłam nad nim
i wybiegłam na swoją trasę joggingu. A gdy wróciłam, siedział w kuchni, popijał kawę i
czytał gazetę.
– Napisali coś na temat zamachu bombowego? – spytałam.
– Jest reportaż i zdjęcie na trzeciej stronie. Stwierdzili, że przyczyny wybuchu nie są
jeszcze znane. Poza tym nie ma nic ciekawego. – Spojrzał na mnie znad krawędzi rozpostartej
gazety. – Znowu dzwonił Dorsey i zostawił wiadomość na kasecie. Może powinnaś jednak
sprawdzić, o co mu chodzi?
Wykąpałam się szybko, włożyłam czyste ubranie, nasmarowałam poparzoną skórę twarzy
kremem aloesowym i nalałam sobie kawy do filiżanki. Pobieżnie przejrzałam gazetę,
popijając kawę małymi łyczkami, w końcu zadzwoniłam do Dorseya.
– Otrzymaliśmy już wyniki analiz z laboratorium – oznajmił. – Nie ulega wątpliwości, że
została podłożona bomba. To robota zawodowca. Co prawda, teraz w każdej bibliotece można
dostać książkę ze szczegółowym opisem konstrukcji takiej bomby. Gdyby komuś bardzo
zależało, mógłby nawet zmontować głowicę jądrową. W każdym razie chciałem panią o tym
zawiadomić.
– Sprawdziły się moje podejrzenia.
– I nadal nie domyśla się pani, kto mógłby przygotować taki zamach?
– Nie.
– A Morelli?
– Nie jest to wykluczone.
– Obiecała pani zajrzeć do mnie wczoraj.
Chyba strzelał w ciemno. Zapewne się już domyślał, że go unikam i że za całą tą sprawą
kryje się coś dziwnego, ale nie wiedział jeszcze co. Miałam ochotę powiedzieć: „Zatem
witamy w naszym towarzystwie, Dorsey!”
– Postaram się wpaść dzisiaj.
– To proszę się bardzo postarać.
Odłożyłam słuchawkę i pospiesznie uniosłam filiżankę do ust. Po chwili oznajmiłam
posępnym tonem:
– Dorsey chce, żebym przyjechała na komendę.
– Porozmawiasz z nim?
– Nie, bo będzie zadawał mnóstwo kłopotliwych pytań, na które nie będę umiała
odpowiedzieć.
– Powinnaś dziś rano znów się pokazać na ulicy Starka.
– Wykluczone. Mam parę spraw do załatwienia.
– Jakich spraw.
– Osobistych.
Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.
– Muszę załatwić to i owo... tak na wszelki wypadek – mruknęłam.
– Na jaki wypadek?
Machnęłam ręką w geście zniecierpliwienia.
– Na wypadek, gdyby coś mi się stało. Przez ostatnich dziesięć dni próbował mnie
zastraszyć zawodowy sadysta, a teraz w dodatku trafiłam na listę obiektów zainteresowania
piromana maniaka. Po prostu strach mnie obleciał, rozumiesz? Muszę zaczerpnąć oddechu,
Morelli, spotkać się z paroma osobami, choć na krótko pomyśleć o moim życiu prywatnym.
Wyciągnął rękę i delikatnie zerwał płatek przesuszonej skóry z mego nosa.
– Nic ci nie grozi – powiedział łagodnym tonem. – Doskonale rozumiem, że się boisz. Ja
też się boję. Ale racja jest po naszej stronie, w związku z czym musimy wygrać tę rundę.
Poczułam się głupio, kiedy tak niespodziewanie Joe zaczął się do mnie odnosić życzliwie,
podczas gdy ja myślałam bez przerwy o wyprzedaży w sklepie Berniego, na której można
było otrzymać darmową lampkę daiquiri.
– Jak masz zamiar udać się na to prywatne spotkanie, skoro jeep wyleciał w powietrze?
– Odebrałam swoją nova z naprawy.
Skrzywił się z niesmakiem.
– Ale chyba nie zostawiłaś jej na noc na parkingu przed domem?
– Wyszłam z założenia, iż zamachowiec nie wie, że to mój samochód.
– Zaraz zemdleję!
– Na pewno nie muszę się niczego obawiać.
– Tak, ja też jestem tego pewien. Ale na wszelki wypadek zejdę z tobą i upewnię się
jeszcze bardziej.
Zgarnęłam swoje rzeczy, sprawdziłam zamknięcie okien i przewinęłam kasetę w
automatycznej sekretarce. Morelli czekał przy drzwiach. Wyszliśmy razem przed dom i
stanęliśmy niepewnie przed upstrzonym farbami chevroletem.
– Nawet gdyby zamachowiec wiedział, że to twój samochód, musiałby być skończonym
idiotą, żeby po raz drugi próbować tego samego – oświadczył Joe. – Statystycznie rzecz
biorąc, drugi zamach niemal zawsze ma zupełnie inny przebieg.
To wyjaśnienie było całkiem logiczne, nie pomogło mi jednak w otworżeniu drzwi auta i
nie uspokoiło walącego jak oszalałe serca.
– Dobra, nie ma się co zastanawiać – burknęłam. – Raz kozie śmierć.
Morelli położył się na asfalcie i zajrzał pod spód auta.
– Widzisz tam coś? – spytałam niecierpliwie.
– Ogromną kałużę oleju.
Podniósł się z powrotem i otrzepał ręce. Otworzyłam maskę i sprawdziłam poziom oleju
– miska znowu była prawie pusta. Wlałam do otworu dwie butelki płynu i ze złością
zatrzasnęłam maskę.
Tymczasem Joe wyjął kluczyki z zamka w drzwiach, usiadł za kierownicą i wsunął je do
stacyjki.
– Odsuń się – nakazał stanowczo.
– Nic z tego. To mój samochód i ja go uruchomię.
– Jeśli którekolwiek z nas ma się przenieść na tamten świat, to lepiej, abym to był ja. I tak
grozi mi krzesło elektryczne, jeżeli nie odnajdziemy tego cholernego faceta. Więc odejdź stąd
i nie zawracaj mi głowy!
Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic się nie zadziało. Spojrzał na mnie badawczo.
– Czasami trzeba walnąć pięścią w deskę rozdzielczą, żeby rozrusznik zadziałał.
Joe ponownie przekręcił kluczyk i energicznie walnął pięścią w deskę. Silnik zakrztusił
się raz i drugi, wreszcie zaskoczył. Z rury wydechowej buchnął kłąb dymu, ale szybko się
rozwiał.
Morelli spuścił głowę, zamknął oczy i stuknął otwartą dłonią w kierownicę.
– Cholera – syknął.
Podeszłam bliżej i przez okno spojrzałam mu prosto w twarz.
– Czy mam wyjąć ścierkę do wytarcia siedzenia?
– Ale śmieszne! – Wysiadł z auta i przytrzymał otwarte drzwi. – Chcesz, żebym pojechał
za tobą?
– Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
– Będę na ulicy Starka, gdybyś mnie potrzebowała. Kto wie... może ten gość pojawi się
dzisiaj na sali treningowej?
Już z daleka spostrzegłam, że przed wejściem do sklepu Berniego wcale nie stoi długa
kolejka chętnych. Pocieszyłam się, że w takim razie mogło jeszcze zostać trochę obiecanego
daiquiri.
– Proszę, proszę! – zawołał Bernie na mój widok. – Kogóż tu widzimy?!
– Odebrałam twoją wiadomość o wyprzedaży mikserów.
– Zatrzymałem dla ciebie tego małego robocika – rzekł, poklepując czule kartonowe
pudło, które postawił na ladzie. – Można go używać nawet do mielenia orzechów, kruszenia
kostek lodu, przygotowywania znakomitej papki bananowej, no i oczywiście do sporządzania
koktajli, w tym również wybornego daiquiri.
Spojrzałam na nalepkę z ceną przyklejoną na kartonowym opakowaniu. Mogłam sobie
pozwolić na taki wydatek.
– Kupiony – powiedziałam. – Czy teraz mogłabym dostać obiecaną próbkę tego
wybornego daiquiri.
– Ma się rozumieć.
Bernie zaniósł mikser do kasy, zapakował go i przeliczył pieniądze.
– Jak leci? – zapytał, obrzucając podejrzliwym wzrokiem moje osmalone brwi, a raczej to
miejsce, w którym jeszcze niedawno miałam brwi.
– Bywało lepiej.
– Może daiquiri pomoże ci przetrwać trudne chwile?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Zauważyłam, że po drugiej stronie ulicy Sal myje witryny swego sklepu. Niewysoki,
pulchny i lekko łysiejący, w śnieżnobiałym fartuchu rzeźnika prezentował się całkiem nieźle.
Krążyły plotki, że na boku prowadzi nielegalną działalność bukmacherską, ale nie było to nic
wielkiego. W każdym razie chyba nie miał nic wspólnego ze sprawą Kuleszy. Nagle w mojej
głowie zrodziło się pytanie: z jakich powodów ktoś taki jak Kulesza miałby przyjeżdżać aż tu,
przez pół miasta, żeby robić zakupy u Sala? Uzmysłowiłam sobie, jak mało wiem o życiu
Ziggy’ego. Informacja o tym, że kupował mięso i wędliny u Sala była chyba jedynym
godnym uwagi faktem, jaki do tej pory poznałam. Może Kulesza obstawiał u niego jakieś
zakłady? A może po prostu łączyła ich przyjaźń? Może byli w jakiś sposób spokrewnieni?
Przyszło mi do głowy, że Sal znał Carmen i że wie coś o tajemniczym świadku ze złamanym
nosem.
Rozmawiałam jeszcze z Berniem przez kilka minut, zastanawiając się bez przerwy, czy
warto wpaść do Sala i zadać mu parę pytań. Obserwowałam nielicznych klientów, którzy
odwiedzali sklep rzeźnika. Stwierdziłam w końcu, że mogę także coś kupić na obiad, a przy
okazji trochę się tam rozejrzeć.
Obiecałam Berniemu, że wkrótce wpadnę do niego na dłuższą pogawędkę, po czym
wyszłam na ulicę.
ROZDZIAŁ 13
Wkroczyłam do sklepu mięsnego i stanęłam przy długiej ladzie, na której piętrzyły się
stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal
uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?
– Byłam po przeciwnej stronie, u Kuntza, kupowałam mikser... – uniosłam do góry
zapakowane pudło – ...i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie
coś kupić na kolację.
– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?
– Niech będzie ryba.
– Mam świeżutkie flądry, przywieziono je dziś rano z wybrzeża New Jersey.
Ciekawe, czy nie świecą w ciemnościach? – pomyślałam.
– Doskonale. Poproszę porcję na dwie osoby.
Na zapleczu z hukiem otworzyły się drzwi, do środka wdarł się głośny warkot silnika. Po
chwili drzwi zamknięto i znowu zapadła cisza.
W korytarzu obok chłodni pojawił się mężczyzna, na widok którego serce podskoczyło
mi do gardła. Facet miał nie tylko złamany nos, ale całą twarz dziwnie spłaszczoną... jakby
naprawdę otrzymał silny cios ciężką patelnią. Nie miałam żadnej pewności, gdyż tylko
Morelli mógł go zidentyfikować, nabrałam jednak podejrzeń, że jest to poszukiwany przez
nas tajemniczy świadek.
W pierwszym odruchu chciałam podskoczyć z radości i wydać z siebie triumfalny
okrzyk, zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, że raczej powinnam obrócić się na pięcie i
czmychać stamtąd czym prędzej, dopóki jeszcze nie zawisłam na haku między mrożonymi
świńskimi zadkami.
– Przywiozłem zamówiony towar – odezwał się nieznajomy do Sala. – Mam go wstawić
do chłodni?
– Tak. I zabierz te dwie skrzynki, które stoją za drzwiami. Jedna z nich jest pełna,
będziesz musiał wziąć wózek.
Sal wrócił szybko do ważenia filetów z flądry.
– Jak pani zamierza przyrządzić te ryby? – spytał. – Można je usmażyć na patelni, upiec
w brytfance czy nawet udusić. Mnie najbardziej smakują obsmażone w mące na maśle. Palce
lizać.
Po chwili znowu rozległ się trzask zamykanych drzwi na zapleczu.
– Kto to był? – zapytałam.
– Louis, kierowca hurtownika z Philly. Dostarcza mi świeże mięso.
– A jaki towar zabiera z chłodni?
– Ochłapy. Sprzedaję je za grosze hodowcom psów.
Zagryzłam wargi, powstrzymując chęć jak najszybszego opuszczenia sklepu. Byłam już
przekonana, że odnalazłam tajemniczego świadka. Niemal wszystkie mięśnie mi dygotały z
podniecenia, kiedy z powrotem siadałam za kierownicą novej. Ogarnęło mnie przemożne
poczucie ulgi. Byłam bezpieczna! Co więcej, zyskałam perspektywę uregulowania wszystkich
moich długów. Udało mi się! Teraz, kiedy odnalazłam poszukiwanego faceta, mogłam
zapomnieć o strachu. Wystarczyło odstawić Morelliego do aresztu i zapomnieć o sprawie
zabójstwa Ziggy’ego Kuleszy. Mogłam zejść ze sceny, wymazać swoje nazwisko z listy
obiektów zainteresowania maniaka podkładającego bomby!... Zostawał tylko problem
Ramireza. Miałamjednak nadzieję, że zdołam go skutecznie usunąć ze swojej drogi na bardzo,
bardzo długo.
Przypomniałam sobie, iż staruszek mieszkający naprzeciwko bloku Carmen zeznał, że
tamtego wieczoru zakłócił mu spokój warkot wielkiej ciężarówki chłodni. Byłam gotowa
przyjmować zakłady, że chodziło o ten sam wóz, który dziś dostarczył mięso do sklepu Sala.
Nie mogłam jeszcze tego stwierdzić z całą pewnością, dobrze by było po raz drugi obejrzeć
dokładnie alejkę dojazdową na tyłach budynku. Podejrzewałam jednak, że jeśli Louis
zaparkował dostatecznie blisko ściany domu, mógł bez trudu zeskoczyć z okien pierwszego
piętra na dach ciężarówki. Później wystarczyło tylko ukryć zwłoki Carmen w chłodni i
spokojnie odjechać.
Nie wiedziałam jeszcze, co z tym wszystkim miał wspólnego Sal. Być może o niczym nie
wiedział, tylko nieświadomie wyrządzał przysługi Kuleszy oraz Louisowi, którzy
wykonywali rozkazy Ramireza i usuwali ślady jego bestialstwa.
Zza kierownicy samochodu miałam doskonały widok na witryny sklepu mięsnego.
Wsunęłam kluczyk do stacyjki i ostrożnie popatrzyłam w tamtym kierunku. Dostrzegłam, że
Sal i Louis rozmawiają żywiołowo. Louis wydawał się spokojny, za to Sal gestykulował
szeroko, jakby krzyczał na tamtego. Postanowiłam więc zaczekać jeszcze chwilę. Wkrótce
Sal odwrócił się plecami do kolegi i podniósł słuchawkę telefonu. Nawet z tej odległości
mogłam dostrzec, że wykrzykuje coś z wyraźną wściekłością. Wreszcie cisnął słuchawkę na
widełki i obaj mężczyźni poszli na zaplecze sklepu. Po paru sekundach ujrzałam ich na
rampie dostawczej, niosących duży blaszany pojemnik na mięso. Ustawili go przy drzwiach
zaparkowanej tyłem do sklepu ciężarówki, po czym Louis szybko wrócił do środka. Chwilę
później zjawił się z powrotem, dźwigał na ramieniu jakiś duży pakunek, przypominający
wielki zmrożony udziec wołowy. Obaj mężczyźni umieścili go w pojemniku i wstawili do
chłodni, po czym Sal wyniósł z zaplecza drugi identyczny pojemnik. Louis rozejrzał się
uważnie po rampie, zerknął też w głąb pomieszczeń sklepu. Serce podeszło mi do gardła,
odniosłam bowiem wrażenie, iż dostrzegł mnie obserwującą ich zza szyby samochodu. Kiedy
energicznym krokiem ruszył z powrotem do sklepu, pospiesznie zacisnęłam palce na
pojemniku z gazem obezwładniającym. Lecz tamten jedynie przekręcił klucz w zamku drzwi
wejściowych i powiesił na nich tabliczkę z napisem: „Zamknięte”.
Tego się nie spodziewałam. Co oni knują? – zachodziłam w głowę. Sala nigdzie nie
widziałam, sklep został zamknięty, a przecież był to dzień powszedni. Kilka sekund później
zgasło światło i Louis ponownie wyszedł na rampę. Gdzieś w głębi mej duszy zrodziło się
najgorsze przeczucie, stopniowo podsycające przerażenie, a ów strach nakazał mi śledzić
zagadkowego typka.
Uruchomiłam silnik i podjechałam do najbliższego skrzyżowania. Wkrótce na ulicę
wyjechała także wielka biała ciężarówka chłodnia z numerami rejestracyjnymi ze stanu
Pensylwania. Szybko włączyła się do ruchu i pokonała kilkaset metrów, następnie skręciła w
aleję Chambersa. Z olbrzymią przyjemnością przekazałabym śledzenie furgonu Morelliemu,
ale nie miałam jak się z nim skontaktować. Prawdopodobnie przebywał w północnej części
miasta, w okolicach ulicy Starka, my zaś podążaliśmy na południe. Jeśli nawet Joe miał aparat
telefoniczny w furgonetce, to nie znałam jego numeru, poza tym i tak nie miałabym skąd
zadzwonić, chyba że nastąpiłaby jakaś przerwa w podróży.
Dotarliśmy do Whitehorse, gdzie ciężarówka skręciła w szosę numer 206. Ruch panował
tu umiarkowany, mogłam więc dość łatwo zachowywać tę samą prędkość, trzymając się
kilkadziesiąt metrów za chłodnią. Ale tuż za skrzyżowaniem z drogą numer 70 czerwona
lampka na desce rozdzielczej zamigotała kilkakrotnie i rozjarzyła się na dobre. Zaklęłam pod
nosem. Zjechałam na pobliski parking, w rekordowym tempie wlałam do miski dwie butelki
oleju, z hukiem zatrzasnęłam maskę i pojechałam dalej.
Rozpędziłam nova do stu czterdziestu kilometrów na godzinę, starając się nie zwracać
uwagi na coraz głośniejsze wycie silnika oraz zdumione spojrzenia kierowców w pojazdach,
które wyprzedzałam. Zaledwie po paru minutach zdołałam dogonić ciężarówkę. Louis chyba
zanadto się nie spieszył, gdyż utrzymywał stałą prędkość, tylko dziesięć kilometrów na
godzinę powyżej dopuszczalnego limitu. Odetchnęłam z ulgą i zajęłam z powrotem dogodne
miejsce na pasie za nim. Modliłam się, żeby nie jechał gdzieś daleko, gdyż na tylnym
siedzeniu zostało mi jedynie półtorej butelki oleju. W Hammonton Louis skręcił w boczną
drogę prowadzącą na wschód. Tutaj było znacznie mniej pojazdów, toteż musiałam sporo
zwiększyć dzielący nas dystans. Jechaliśmy pośród niewysokich wzgórz, na których ciągnęły
się pola uprawne porozdzielane wąskimi pasami lasów. Pokonawszy jakieś dwadzieścia
kilometrów, Louis skręcił w wąską, wysypaną żwirem alejkę, wiodącą ku zardzewiałemu
barakowi z falistej blachy, przypominającemu stary wojskowy magazyn. Na jego frontowej
ścianie ciągnął się złuszczony napis informujący, że jest to „Chłodnia Przystani Rybackiej
Pachetco Met”. W dali, za barakiem, dostrzegłam dwa drewniane pomosty z kołyszącymi się
przy nich łodziami oraz przestrzeń otwartego oceanu. Słońce skrzyło się na grzbietach
niewysokich fal.
Minęłam zabudowania i pokonawszy jeszcze kilometr, zawróciłam, ponieważ droga
kończyła się ślepo nad szerokim rozlewiskiem rzeki Mullico. Wracając przejechałam
znacznie wolniej wzdłuż przystani. Ciężarówka stała zaparkowana przy szerokiej rampie,
prowadzącej bezpośrednio do wylotu najbliższego pomostu. Louis i Sal siedzieli na tylnym
zderzaku chłodni, jak gdyby na kogoś czekali. Oprócz nich w sąsiedztwie magazynu nie
zauważyłam żywej duszy. Mimo że był środek lata, ta niewielka przystań rybacka ożywała
prawdopodobnie tylko w czasie weekendów.
Przypomniałam sobie, że kilka kilometrów wcześniej mijaliśmy małą stację benzynową, i
doszłam do wniosku, iż będzie to najlepszy punkt obserwacyjny. Gdyby któryś z mężczyzn
wracał z przystani do miasta, musiałby przejeżdżać obok niej. Poza tym na stacji benzynowej
z pewnością był automat telefoniczny, mogłam więc podjąć próbę skontaktowania się z
Morellim.
Stacja musiała sobie liczyć sporo lat. Tworzyły ją przedpotopowe dystrybutory
zamontowane na betonowych postumentach. Koślawa tablica umieszczona nad pierwszym z
nich reklamowała żywą przynętę na ryby i tanie paliwo. Za brukowanym placykiem stała
obszerna buda zbita z desek, w której dziury łatano sprasowanymi blaszanymi kanistrami oraz
najróżniejszymi kawałkami pilśni. Na szczęście tuż przy wejściu do tej ruiny wisiał na ścianie
automat telefoniczny.
Zaparkowałam na tyłach rudery, ustawiając nova w taki sposób, że była prawie
niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania
nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam
własną, nagraną na kasecie zapowiedź.
– Jesteś tam? – zapytałam głośno.
Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie
automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas
będę czekała pod tym numerem.
Zamierzałam już wracać do chevroleta, kiedy zauważyłam na drodze pędzącego z dużą
prędkością srebrzystego porsche’a Ramireza. No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślałam.
Oto bowiem na przystani Pachetco Inlet odbywało się niezwykłe spotkanie rzeźnika, zabójcy
oraz boksera. Niewielkie były szansę na to, że cała trójka wybiera się wspólnie na ryby.
Gdyby to ktoś inny pojechał w stronę wybrzeża, a nie Ramirez, z pewnością podążyłabym za
nim, żeby z bliska przyjrzeć się owej grupie. Ale w tej sytuacji bałam się, że bokser może
rozpoznać moją nova. Zresztą nie był to jedyny powód mojego wahania. Ramirez w pewnym
stopniu osiągnął swój cel. Już sam widok jego auta przyprawił mnie o dreszcz przerażenia,
zasiewając jednocześnie w sercu poważne wątpliwości co do tego, czy zdołałabym po raz
drugi stanąć przed nim twarzą w twarz.
Niedługo później porsche znów pojawił się na drodze, zmierzając z powrotem w kierunku
autostrady. Przez przydymione szyby nie mogłam dostrzec, kto jest w środku, ale był to wóz
dwumiejscowy, toteż co najmniej jeden z mężczyzn musiał zostać na przystani. Miałam
nadzieję, że był to Louis. Po raz kolejny zadzwoniłam pod swój numer i tym razem
zostawiłam bardziej jednoznaczną wiadomość, syknęłam z naciskiem:
– Zadzwoń do mnie!
Powoli zaczynało się ściemniać, kiedy telefon w końcu zadzwonił.
– Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.
– Na wybrzeżu, przy stacji benzynowej na obrzeżach Atlantic City. Znalazłam twojego
świadka. Ma na imię Louis.
– Jest tam z tobą?
– Nie, został nieco dalej, na przystani rybackiej.
Pospiesznie zrelacjonowałam mu najważniejsze wydarzenia dnia i opowiedziałam
szczegółowo, jak ma tu dojechać. Kupiłam sobie w automacie przed stacją puszkę coca-coli,
żeby zabić jakoś czas oczekiwania.
Zmierzchało już na dobre, kiedy Joe zatrzymał swoją furgonetkę przed stacją. Od chwili
wyjazdu Ramireza po bocznej drodze nie przejechał żaden samochód, a już na pewno nie
prześliznęła się obok mnie wielka ciężarówka. Przyszło mi do głowy, że być może Louis
wypłynął łodzią w morze i zechce spędzić tam całą noc. Nie widziałam bowiem innego
powodu, dla którego dostawcza chłodnia miałaby tyle czasu stać przed magazynem.
– A więc przypuszczasz, że ten facet ciągle jest na przystani? – zapytał Morelli.
– Tak mi się wydaje.
– A Ramirez nie pokazał się po raz drugi?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Rozejrzę się tam dokładnie. Zaczekaj tutaj.
Nie miałam najmniejszego zamiaru czekać choćby jednej minuty dłużej, znudziła mi się
bezczynność. Poza tym nie ufałam do końca Morelliemu. Odznaczał się paskudnym
zwyczajem robienia ponętnych obietnic, po czym znikał na dłużej z mojego życia.
Pojechałam za furgonetką aż na przystań. Ciężarówka stała nadal w tym samym miejscu.
Louisa nie było widać nigdzie w pobliżu. Pomosty i kołyszące się przy nich łodzie tonęły w
ciemnościach. Cały ten niewielki port „Pachetco Inlet” sprawiał wrażenie wymarłego.
Wysiadłam z novej i podeszłam do kabiny furgonetki.
– A mnie się zdawało, że miałaś zaczekać przy stacji – mruknął Joe. – Razem
przypominamy jakąś cholerną paradę.
– Doszłam do wniosku, że możesz potrzebować mojej pomocy w spotkaniu z Louisem.
Morelli wysiadł z auta i stanął obok mnie, w półmroku wyglądał na dosyć groźnego
desperata. Uśmiechnął się jednak szeroko, a jego białe zęby stworzyły nienaturalny kontrast z
policzkami pokrytymi ciemnym zarostem.
– Kłamczucha. Martwiłaś się tylko o swoje dziesięć tysięcy dolarów.
– Owszem, to także.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, niczym dwoje przeciwników.
Wreszcie Morelli sięgnął przez otwarte okno do kabiny i zdjął z oparcia fotela swoją
kurtkę. Wyjął z jej wewnętrznej kieszeni półautomatyczny pistolet i wetknął go za pasek
spodni.
– No cóż, w takim razie poszukajmy razem mojego świadka.
Podeszliśmy do ciężarówki i zajrzeliśmy do kabiny. Wóz był zamknięty, wewnątrz nikt
nie siedział. Na placu przed magazynem nie stał żaden inny samochód.
Wieczorną ciszę zakłócał jedynie cichy plusk fal rozbijających się o bale umocnień,
stukot burt łodzi o deski pomostów i poskrzypywanie lin. Całą przystań tworzyły cztery
odrębne strefy cumowania, z których każda liczyła czternaście stanowisk, po siedem z każdej
strony jednego pomostu. Nie wszystkie z nich były zajęte.
Po cichu obeszliśmy całą przystań, odczytując nazwy wymalowane na burtach łodzi i
wypatrując jakichkolwiek śladów życia. Mniej więcej w połowie długości drugiego pomostu
Morelli przystanął nagle i wskazał mi rufę dużej motorówki, na której widniała nazwa:
„Mewa Sala”.
Szybko zeskoczył na jej pokład i ruszył w stronę dziobu. Bez wahania poszłam w jego
ślady. W części rufowej na pokładzie walał się różnorodny sprzęt wędkarski: dziesiątki
wszelkiego typu wędek, wielkie siatkowe podbieraki na długich tyczkach, ościenie i bosaki.
Drzwi kajuty były od zewnątrz zamknięte na skobel i kłódkę, co oznaczało, że w środku
nikogo nie ma. Joe wyjął z kieszeni ołówkową latarkę i przy jej świetle usiłował zajrzeć przez
okienko do wewnątrz. Ja także przytknęłam nos do szyby. Łódź musiała służyć przede
wszystkim do większych połowów, gdyż była urządzona niemal po spartańsku, przypominała
kuter rybacki. Większą część kajuty również zajmował różnorodny sprzęt wędkarski, zamiast
luksusowego wyposażenia, jakiego można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie
łodzi, w środku wzdłuż burt ciągnęły się jedynie szerokie ławki dla amatorów wędkarstwa. W
kącie kajuty piętrzył się pokaźny stos puszek od piwa oraz turystycznych talerzyków i
sztućców. Natomiast listwy ławek i pokład były miejscami pokryte dość grubą warstwą
białego proszku, połyskującego w świetle latarki.
– Niezły bałaganiarz z tego Sala – mruknęłam.
– Jesteś pewna, że Louis nie odjechał razem z Ramirezem? – spytał Joe.
– Tego nie wiem, wszystkie szyby porsche’a były przydymione. Ale to tylko
dwumiejscowy wóz, zatem jeden z nich musiał tu zostać.
– I drogą nie przejeżdżał żaden inny samochód?
– Nie.
– Może skierował się w przeciwną stronę?
– Nie ujechałby zbyt daleko. Kilometr dalej droga kończy się ślepo nad rzeką.
Nisko na niebie świecił księżyc, jego srebrzysta poświata roziskrzała grzbiety fal. Oboje
równocześnie obejrzeliśmy się na ciężarówkę stojącą przed magazynem. Sprężarka chłodni
pomrukiwała cicho w nocnej ciszy.
– Trzeba dokładniej obejrzeć ten wóz – zdecydował Morelli. Podeszliśmy z powrotem do
auta. Joe zaczął z uwagą odczytywać wskazania umieszczonych na zewnątrz zegarów.
– Na ile jest ustawiona? – spytałam.
– Minus pięć stopni.
– Po co aż tak nisko?
Morelli zeskoczył z podwozia i ruszył w kierunku drzwi skrzyni.
– A jak myślisz?
– Czyżby chcieli coś zamrozić?
– Mnie się też tak wydaje.
Wrota chłodni były zabezpieczone ciężką sztabą, w której uchwycie wisiała duża kłódka.
Joe zważył ją w dłoni.
– Nie jest tak źle – mruknął do siebie.
Skierował się energicznym krokiem do furgonetki i po chwili wrócił z piłką do metalu.
Rozejrzałam się nerwowo dookoła, gdyż niezbyt uśmiechała mi się perspektywa
schwytania na gorącym uczynku włamywania się do cudzego pojazdu.
– Nie można tego zrobić w inny sposób? – zapytałam, przekrzykując głośny zgrzyt
ciętego żelaza. – Nie masz jakiegoś wytrycha?
– Tak będzie szybciej – odparł spokojnie Joe. – Uważaj tylko, czy nie kręci się gdzieś w
pobliżu jakiś strażnik.
Błyskawicznie poradził sobie z kłódką, odrzucił ją za siebie, zdjął sztabę i pociągnął
skrzydło ciężkich drzwi chłodni. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Morelli
złapał się uchwytu, postawił stopę na zderzaku i wskoczył do środka. Uczyniłam to samo. Po
omacku odnalazłam w torebce swoją latarkę. Mroźne, zatęchłe powietrze zatykało dech w
piersiach. Omietliśmy wąskimi promieniami światła pokryte szronem ściany. Spod sufitu
zwieszały się wielkie haki rzeźnicze. Tuż za drzwiami stał zamknięty blaszany pojemnik,
który Louis z Salem wynieśli przed południem ze sklepu. Drugi, identyczny, lecz pusty, stał
nieco dalej, zdjęta pokrywa była oparta o ścianę chłodni.
Poświeciłam w głąb skrzyni, a następnie skierowałam promień latarki na podłogę. Z
gardła wyrwał mi się cichy okrzyk, kiedy dostrzegłam w jej blasku Louisa. Leżał na wznak, z
szeroko rozrzuconymi rękoma i niewiarygodnie rozszerzonymi, wpatrującymi się tępo przed
siebie oczami. Cienka strużka krwi, jaka pociekła mu z nosa, zamarzła na policzku. W
przedniej części jego roboczych, drelichowych spodni ciemniała wielka plama tak samo
zamarzniętej uryny. Pośrodku czoła mężczyzny widniał nieduży, okrągły otwór wlotowy po
kuli. Ciało Sala spoczywało tuż obok. Miało taką samą ranę w głowie, a na twarzy zabitego
malował się podobny wyraz skrajnego osłupienia.
– Cholera! – syknął Morelli. – Znowu nie dopisało mi szczęście.
Do tej pory trupy widywałam jedynie namaszczone olejkami i ubrane odświętnie do
pochówku. Włosy miały starannie uczesane, policzki ubarwione różem, a oczy zamknięte, co
miało sugerować udanie się na wieczny odpoczynek. Nigdy dotąd nie miałam okazji patrzeć
na człowieka zabitego strzałem między oczy. Pewnie dlatego żołądek natychmiast podszedł
mi do gardła i odruchowo zakryłam usta dłonią.
Morelli szybko pociągnął mnie za rękę w stronę drzwi.
– Tylko nie zwymiotuj w środku – rzekł, zeskakując na wysypany żwirem plac i
pociągając mnie za sobą. – Mogłabyś zatrzeć ślady na miejscu zbrodni.
Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, przywołując się do porządku. Joe położył mi
dłoń na karku.
– Dobrze się czujesz?
Energicznie przytaknęłam ruchem głowy.
– Tak, dobrze... Po prostu... zaskoczył mnie ten widok...
– Muszę przynieść parę rzeczy z furgonetki. Zostań tutaj. Nie wchodź z powrotem do
chłodni i niczego nie dotykaj.
Nie miał się o co martwić, nawet wołami nie zaciągnięto by mnie po raz drugi do środka.
Po chwili wrócił z niewielkim łomem i dwoma parami gumowych rękawiczek. Podał mi
jedną z nich. Oboje założyliśmy je na dłonie, lecz tylko Joe wskoczył z powrotem na
skrzynię.
– Poświeć na Louisa – polecił, kucając przy ciele zabitego.
– Co zamierzasz zrobić?
– Muszę odnaleźć broń Kuleszy.
Po chwili się wyprostował i rzucił mi niewielki pęk kluczyków.
– Nie był uzbrojony, ale miał w kieszeni spodni te kluczyki. Sprawdź, czy któryś z nich
nie pasuje do zamka w drzwiach kabiny.
Dość szybko udało mi się otworzyć prawe drzwi szoferki. Wsunęłam się na fotel pasażera
i obejrzałam zawartość schowka w desce rozdzielczej oraz skrzynki pod siedzeniem
kierowcy. Nie znalazłam jednak pistoletu. Kiedy wróciłam na tył samochodu, Joe mocował
się z zamknięciem drogiego pojemnika.
– W kabinie nie ma żadnej broni – poinformowałam.
Przymarznięta pokrywa w końcu odskoczyła i Joe zajrzał do środka, przyświecając sobie
latarką.
– I co? – spytałam, zniecierpliwiona.
Zerknął na mnie z ukosa i odparł dziwnie spiętym głosem:
– To Carmen.
Po raz kolejny musiałam stoczyć walkę z silną falą mdłości.
– Myślisz, że przez cały ten czas zwłoki Carmen spoczywały w chłodni na zapleczu
sklepu Sala?
– Na to wygląda.
– Po co ją tam ukryli? Nie bali się, że ktoś odkryje prawdę?
Morelli wzruszył ramionami.
– Prawdopodobnie czuli się całkiem bezkarni, być może Sal robił takie rzeczy już
wcześniej. Jeśli parokrotnie ci się coś uda, szybko nabierasz przekonania, że tak musi być
zawsze.
– Od razu przychodzą mi na myśl te pozostałe kobiety, które poprzednio zniknęły w
okolicach ulicy Starka.
– No właśnie. To by wskazywało, że Sal jedynie czekał na dogodną chwilę, żeby
wyrzucić zwłoki Carmen do morza.
– Nie bardzo tylko rozumiem, co go łączyło z tą sprawą.
Joe założył z powrotem pokrywę na pojemnik.
– Ja też nie, ale przypuszczam, że teraz będzie łatwo namówić Ramireza do udzielenia
wyjaśnień.
Wytarł dłonie o swoje dżinsy i na nogawkach zostały wyraźne białe smugi.
– Co to za świństwo? – zapytałam. – Czyżby Sal rozsypał puder dla niemowląt albo jakiś
proszek dezynfekujący?
Morelli zerknął na swoje spodnie, a następnie obejrzał rękawiczki.
– Nie zwróciłem na to uwagi.
– Taki sam proszek był rozsypany na pokładzie motorówki. Teraz dotknąłeś się pokrywy
i wytarłeś ręce o nogawki.
– Jezu... – szepnął, wpatrując się w swoje dłonie. – Jasna cholera!
Ponownie zdjął pokrywę, przeciągnął palcem po wewnętrznej stronie obrzeża, a następnie
dotknął języka i ostrożnie posmakował białego proszku.
– To jest śnieg!
– Chyba raczej szron?
– Nie zrozumiałaś, tak się określa czystą heroinę.
– Jesteś pewien.
– Miałem już z nią do czynienia.
Mimo ciemności dostrzegłam jego uśmiech.
– Wiesz co, skarbie? Chyba odkryliśmy kuter przerzutowy – rzekł. – Do tej pory
sądziłem, że chodzi jedynie o maskowanie wyczynów Ramireza, ale teraz nie jestem już tego
pewien. Chyba cała ta grupa zajmowała się handlem narkotykami.
– Co to jest kuter przerzutowy?
– To łódź motorowa wykorzystywana do odbierania towaru z pokładu większego statku
w procesie przemytu narkotyków. Heroinę produkuje się głównie w Afganistanie, Pakistanie i
Birmie. Najczęściej jest ona przerzucana przez północną Afrykę do Amsterdamu czy innego
europejskiego portu. Jeszcze do niedawna rozładowywano ją bezkarnie pod okiem celników
na lotnisku Kennedy’ego. Ale gdzieś od roku zaczęły napływać informacje, że coraz większe
transporty docierają statkami do Port Newark. Zarówno Agencja do Walki z Narkotykami jak
i Służby Celne organizowały kilkakrotnie wielkie akcje, za każdym razem bez większego
rezultatu. – Uniósł do góry palec wysmarowany białym proszkiem. – Teraz znamy już
przyczynę. Zanim statek zawinął do portu, przemytnicy zdążyli przeładować kontrabandę na
mniejsze łodzie.
– Czyli kutry przerzutowe – wtrąciłam.
– Właśnie. Kutry odbierały towar ze statku na pełnym morzu, po czym zawijały do jakiejś
zacisznej przystani, takiej jak ta, gdzie nie pojawiają się inspektorzy celni. Moim zdaniem
tutaj przeładowywano narkotyki do blaszanych pojemników na mięso. Widocznie w trakcie
jednej z takich operacji pękła któraś torba z heroiną.
– Aż nie chce mi się wierzyć, że pozostawiono tak ewidentne ślady przemytniczego
procederu.
Morelli odchrząknął głośno.
– No cóż, jeśli się wystarczająco długo ma do czynienia z narkotykami, stają się dla
człowieka czymś zupełnie naturalnym. Nie uwierzyłabyś, jakie ilości towaru ludzie potrafią
zostawiać w całkiem widocznych miejscach, garażach czy piwnicach. Poza tym łódź rybacka
należała do Sala, ale trudno zakładać, że on sam zajmował się organizacją przerzutów. Musiał
się jakoś zabezpieczyć na wypadek przechwycenia kontrabandy, chociażby tym, iż pożyczył
komuś łódź na wyprawę wędkarską i nie miał zielonego pojęcia, że zostanie ona
wykorzystana do przemytu narkotyków.
– Myślisz, że między innymi z tego powodu jest tak wiele heroiny w Trenton?
– Niewykluczone. Jeśli ma się do dyspozycji taką dużą łódź motorową, można odbierać
ogromne ładunki, eliminując w ten sposób kurierów. Łatwiej też o wielkie zyski. Ceny u
ulicznych handlarzy stopniowo maleją, za to można kupować coraz czyściejszy proszek.
– I coraz więcej narkomanów ląduje na tamtym świecie.
– To prawda.
– Tylko czemu Ramirez miałby zastrzelić ich obu, Louisa i Sala.
– Może postanowił spalić za sobą mosty.
Morelli zaczął wodzić promieniem latarki po kątach chłodni, wreszcie odszedł w głąb.
Niemal całkowicie straciłam go z oczu w ciemnościach. Słyszałam jednak popiskiwanie
gumowych podeszew jego butów o blaszaną podłogę.
– Czego tam szukasz? – zapytałam.
– Tego cholernego pistoletu. Chyba jeszcze do ciebie nie dotarło, że nadal nie mam się
jak oczyścić z zarzutów. Mój świadek nie żyje. Jeśli nie uda mi się odnaleźć broni Ziggy’ego,
wciąż będzie wisiała nade mną groźba oskarżenia o morderstwo.
– Pozostaje jeszcze Ramirez.
– Który wcale nie musi być bardzo chętny do składania zeznań.
– Sądzę, że przesadzasz. Mogę zaświadczyć, że jedynie Ramirez był w stanie popełnić tu
dwa zabójstwa, w dodatku udało nam się odkryć ślady przemytniczej działalności całej grupy.
– Ale to jedynie wyjaśnia, czym tak naprawdę zajmował się Ziggy Kulesza, natomiast w
niczym nie zmienia faktu, że z pozoru zastrzeliłem bezbronnego człowieka.
– „Leśnik” by ci wytłumaczył, że powinieneś pokładać większe zaufanie w nasz wymiar
sprawiedliwości.
– Przecież on sam go całkowicie lekceważy.
Nie chciałam pakować Joego do więzienia za przestępstwo, którego nie popełnił, ale nie
zamierzałam też pozwolić mu nadal bawić się w „Ściganego”. W gruncie rzeczy nie był złym
chłopakiem i choć może nie odważyłabym się przed nikim do tego przyznać, to jednak
myślałam o nim z pewną dumą. Przyszło mi na myśl, że gdy cała ta sprawa się wyjaśni,
będzie mi brakowało jego nadskakiwania czy choćby towarzystwa w pustym mieszkaniu. To
prawda, że czasami działał mi jeszcze na nerwy, lecz jednocześnie przy nim odczuwałam
niezwykłą więź partnerstwa, która w znacznym stopniu tłumiła moją wcześniejszą złość na
niego. Niemniej trudno mi było uwierzyć, że wobec nowych, odkrytych przez nas dowodów,
nadal grozi mu pobyt w więzieniu. Najwyżej mógł utracić posadę w policji. W mojej ocenie
było to znacznie łatwiejsze do zniesienia, niż długotrwałe ukrywanie się przed wymiarem
sprawiedliwości.
– Sądzę, że jednak powinniśmy zawiadomić policję i zostawić to wszystko w ich rękach –
powiedziałam. – Przecież nie możesz się tak ukrywać do końca życia. Co z twoją matką? Jak
chociażby zamierzasz uregulować rachunek za telefon?
– Telefon? Niech cię diabli wezmą, Stephanie. Chyba nie nabiłaś zbytnio tego rachunku?
Prosiłem cię o to.
– Zawarliśmy porozumienie. Miałeś się dać odstawić do aresztu, kiedy odnajdziemy
owego tajemniczego świadka.
– Nie sądziłem jednak, że odnajdziemy jego zwłoki.
– To niczego nie zmienia.
– Posłuchaj, Stephanie. Myślisz, że tak dobrze jest mi z tobą w twoim mieszkaniu? Poza
tym to zwykła strata czasu. Oboje dobrze wiemy, iż nie dam ci się wziąć siłą. Możesz
zapracować na swoje honorarium tylko i wyłącznie za moim przyzwoleniem. Więc nie
odgrywaj ważniaka i bądź cicho.
– Nie podoba mi się takie postawienie sprawy, Morelli.
Promień latarki zatańczył po ścianach i Joe odwrócił się w stronę drzwi.
– Nic mnie to nie obchodzi, czy ci się podoba, czy nie. Jestem w paskudnym nastroju.
Mój świadek nie żyje, a ja nigdzie nie mogę znaleźć tego cholernego pistoletu.
Prawdopodobnie Ramirez znowu zdoła się wykręcić sianem i wszystko spadnie na mnie, ale
do tego czasu zamierzam jednak pozostać w ukryciu.
– I naprawdę uważasz, że takie postępowanie leży w twoim interesie? A jeśli jakiś
gliniarz rozpozna cię na mieście i zastrzeli? Ponadto zapominasz, że ja podjęłam się wykonać
to zlecenie i ani myślę z niego rezygnować. W ogóle nie powinnam była zawierać z tobą
żadnych układów.
– Teraz już nie ma czego żałować – odparł.
– A jak ty byś postąpił na moim miejscu?
– Nie zgodziłbym się na żaden układ, ale ty to nie ja. Możesz jedynie pomarzyć, że jesteś
kimś podobnym do mnie. Nigdy się nie zdobędziesz na taką stanowczość, jaka jest
nieodzowna do tej roboty.
– Chyba mnie nie doceniasz. Potrafię jednak działać szybko i sprawnie.
Morelli parsknął pogardliwie.
– Jesteś miękka jak z plasteliny, urocza i słodziutka, a kiedy cię choć trochę rozgrzać,
dopiero stajesz się wyśmienitym kąskiem!
Mowę mi odjęło, wprost nie mogłam uwierzyć własnym uszom. A ja tu przed chwilą
myślałam o nim z uczuciem, szukałam jakiegoś bezpiecznego wyjścia z zagmatwanej
sytuacji.
– Szybko się uczę, Morelli. Faktycznie na początku popełniłam kilka błędów, ale teraz
jestem już gotowa zaciągnąć cię siłą na policję.
– Już to widzę! Co masz zamiar zrobić? Postrzelić mnie?
Sarkazm w jego głosie był całkowicie nie na miejscu.
– Nie powiem, żeby ta perspektywa wcale mnie nie kusiła, ale nie muszę sięgać po broń.
Wystarczy, że zamknę cię w tej chłodni, ty arogancki palancie!
Mimo ciemności dostrzegłam, iż oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia. Nie zdążył
jednak zareagować, nim z hukiem zatrzasnęłam ciężkie drzwi ciężarówki. Dopiero po chwili
rozległo się łomotanie pięściami i jakieś stłumione, dzikie wrzaski, ale było już za późno.
Zdążyłam porządnie zamknąć drzwi i zabezpieczyć je ciężką sztabą.
Ustawiłam temperaturę chłodni na minus dziesięć stopni. Pomyślałam, że warto
zabezpieczyć trupy przed szybkim rozkładem, a taki chłód powinien jedynie ostudzić Joego,
nie zmieniając go jeszcze w sopel lodu w czasie drogi powrotnej do Trenton. Wdrapałam się
do wysokiej szoferki i uruchomiłam silnik. Bez większego kłopotu wyprowadziłam
ciężarówkę z placu i skręciłam w kierunku autostrady.
Pokonawszy mniej więcej połowę trasy, zatrzymałam się przy budce i powiadomiłam
Dorseya, że wiozę poszukiwanego Morelliego, wolałam jednak nie podawać przez telefon
żadnych szczegółów. Oświadczyłam jedynie, że powinnam zajechać przed tylne wejście
komendy najpóźniej za trzy kwadranse i że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie, gdyby czekał
tam na mnie.
Skręciłam z autostrady i pojechałam ulicą North Clinton. Dotarłam pod komendę
dokładnie w wyznaczonym czasie i odetchnęłam z ulgą, kiedy snopy świateł z reflektorów
ciężarówki wyłowiły z półmroku sylwetki Dorseya oraz dwóch umundurowanych
policjantów. Wyłączyłam silnik, kilkakrotnie zaczerpnęłam głęboko powietrza, żeby
opanować rozdygotane nerwy, i wysiadłam z kabiny ciężarówki.
– Nie wiem, czy wystarczy dwóch ludzi – oznajmiłam. – Obawiam się, że Morelli może
dostać ataku szału.
Inspektor spoglądał na mnie z tak zmarszczonym czołem, że brwi nieomal zlewały mu się
z linią włosów.
– Przywiozła go pani w chłodni?!
– Owszem. Zresztą nie jest sam.
Jeden z policjantów nieostrożnie zdjął sztabę i odryglował drzwi, toteż Morelli wyskoczył
ze środka jak z katapulty i rzucił się na mnie. Złapał mnie wpół, powalił na ziemię i oboje
potoczyliśmy się po asfalcie, wrzeszcząc na siebie wniebogłosy.
W końcu policjantom jakoś udało się go odciągnąć, lecz Joe nadal przeklinał i ciskał
wyzwiskami, szeroko wymachując rękoma.
– Dostanę cię! Zobaczysz! – wrzeszczał. – Kiedy tylko stąd wyjdę, dobiorę ci się do
dupy! Jesteś nawiedzoną wariatką! Stanowisz zagrożenie dla normalnych ludzi!
Z budynku wybiegli dwaj następni gliniarze i dopiero we czterech zdołali wciągnąć
Morelliego do środka. Dorsey wziął mnie pod rękę i mruknął:
– Może niech pani lepiej tu zaczeka, aż trochę mu przejdzie ta furia.
Jakby od niechcenia otrzepałam sobie kolana.
– Boję się, że to potrwa zbyt długo.
Przekazałam Dorseyowi kluczyki od ciężarówki i udzieliłam obszernych wyjaśnień
dotyczących przemytu narkotyków oraz Ramireza. Zanim skończyłam, Joego szczęśliwie
odnotowano do aresztu, mogłam więc wejść do dyżurki i odebrać od pełniącego służbę
oficera zaświadczenie o odstawieniu poszukiwanego.
Dochodziła już północ, gdy wreszcie dotarłam do swego mieszkania. Jedyna rzecz, jakiej
mogłam żałować, to butelka daiquiri, która została razem z przecenionym mikserem w novej.
Cholernie przydałby mi się łyk czegoś mocniejszego. Zamknęłam drzwi i cisnęłam ciężką
torebkę na blat kuchenny.
Wciąż walczyłam ze sprzecznymi uczuciami w sprawie Morelliego. Wcale nie byłam
pewna, czy postąpiłam słusznie. W końcu liczyły się dla mnie nie tylko pieniądze, jakie
miałam za niego otrzymać. Kierowała mną dość dziwna mieszanina pragnienia zemsty za
liczne zniewagi z głębokim przekonaniem, iż Joe zdoła się sam wybronić.
W mieszkaniu panowała cisza i spokój, wszędzie zalegały głębokie cienie. Przejście do
saloniku oświetlała jedynie wąska smuga światła wpadającego z przedpokoju. Ale teraz
ciemność nie wzbudzała już we mnie lęku. Wypełniłam swoje zadanie.
Moje myśli powędrowały ku przyszłości. Rola łowcy nagród okazała się trochę bardziej
skomplikowana, niż początkowo przypuszczałam. Miałam jednak na swoim koncie pewne
sukcesy, a w ciągu minionych dwóch tygodni wiele się nauczyłam.
Po południu upał zelżał i temperatura spadła do dwudziestu dwóch stopni, wreszcie było
czym oddychać. W sypialni zasłony były zaciągnięte, lecz poruszały nimi delikatne
podmuchy wiaterku. Aż uśmiechnęłam się na myśl, że wreszcie będzie przyjemnie tu spać.
Zrzuciłam buty i przysiadłam na brzegu łóżka, gdyż nagle ogarnęło mnie przemożne
zmęczenie. Jednocześnie coś nie dawało mi spokoju, chociaż nie potrafiłam określić, co to
może być. Przypomniałam sobie nagle, że zostawiłam torebkę na blacie kuchennym i serce
zabiło mi mocniej. Przestań się wygłupiać, zganiłam siebie w myślach; jesteś sama w
zamkniętym mieszkaniu, a jeśli ktoś będzie próbował się tu dostać po drabince pożarowej, co
wydaje się bardzo mało prawdopodobne, i tak zdążysz pobiec do kuchni i chwycić broń.
Ale ów dziwny niepokój nadal mnie nie opuszczał.
Zerknęłam jeszcze raz w stronę okna, poruszających się z lekka na wietrze zasłon, i nagle
strach ścisnął mnie za gardło. Kiedy wychodziłam z domu, zostawiłam okna zamknięte, a
teraz do sypialni wpadało świeże powietrze. Okno było otwarte! Jezu, ktoś się tu włamał! –
przemknęło mi przez myśl i serce we mnie zamarło. Nie byłam zdolna nawet się poruszyć.
Ktoś był w moim mieszkaniu... A może tylko czekał na zewnątrz, na drabince pożarowej?
Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać okrzyk przerażenia. Dobry Boże, oby to tylko nie był
Ramirez! Ktokolwiek, byle nie Ramirez! Serce łomotało mi jak oszalałe, żołądek podchodził
do gardła.
Miałam dwa wyjścia: rzucić się natychmiast do wyjścia albo spróbować ucieczki po
drabince pożarowej. Oczywiście zakładałam, że zdołam nakłonić swe mięśnie do wysiłku.
Doszłam szybko do wniosku, że Ramirez przyczaił się zapewne gdzieś w mieszkaniu,
wstałam więc i powoli podeszłam do okna. Wstrzymując oddech, błyskawicznie rozsunęłam
zasłonki. Okno było zamknięte. Tylko w górnej części szyby widniała idealnie okrągła dziura,
wystarczająco duża, by włamywacz mógł wsunąć przez nią rękę i otworzyć sobie zamek.
Właśnie przez ten otwór wpadały do środka podmuchy chłodnego powietrza.
Robota zawodowca, pomyślałam. Więc może to wcale nie Ramirez? Może włamania
dokonał ten zwariowany staruszek z drugiego piętra? Wcześniej onieśmieliła go moja
bezwzględność, to też postanowił wziąć teraz odwet, zakradł się do mieszkania i zamknął za
sobą okno. Wyjrzałam na zewnątrz. Nikt się nie czaił na drabince pożarowej, mogłam więc
tędy uciec.
Trzeba zadzwonić na policję i złożyć raport o włamaniu, pomyślałam. Cofnęłam się do
nocnego stolika i podniosłam słuchawkę telefonu, lecz panowała w niej głucha cisza.
Cholera! Widocznie ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka w kuchni. Zdrowy rozsądek
podpowiadał mi, że muszę jak najszybciej stąd uciekać. I to po drabince pożarowej. Już!
Teraz!
Wróciłam do okna i sięgnęłam do klamki. Nagle usłyszałam za plecami jakiś szelest,
przez skórę poczułam bliską obecność włamywacza. Dostrzegłam też odbitą w szybie jego
sylwetkę, kiedy stanął w przejściu, w smudze światła wpadającego z przedpokoju.
– Stephanie! – usłyszałam wypowiadane szeptem swoje imię i włosy stanęły mi dęba,
poczułam się jak bohater kreskówek porażony prądem elektrycznym. – Zaciągnij zasłony i
odwróć się do mnie, tylko powoli, bez żadnych gwałtownych ruchów.
Posłusznie wykonałam polecenie i zamrugałam szybko, usiłując przebić wzrokiem
półmrok. Wydawało mi się, że rozpoznaję głos mężczyzny, nie mogłam jednak zrozumieć,
czego on chce ode mnie.
– Co ty tutaj robisz? – spytałam niepewnym głosem.
– Dobre pytanie.
Zapalił światło. Nie pomyliłam się, był to Jimmy Alpha. Mierzył do mnie z rewolweru.
– Sam je sobie zadaję od pewnego czasu – rzekł. – Jak mogło do tego dojść? Przecież
jestem uczciwym obywatelem, zawsze starałem się robić tylko to, co dobre.
– Czynienie dobra jest nadzwyczaj chwalebne.
– Co się stało z twoimi meblami?
– Przeżywam trudny okres.
Współczująco pokiwał głową.
– Więc pewnie mnie zrozumiesz. – Uśmiechnął się blado. – Iz tego powodu zaczęłaś
pracować dla Vinniego?
– Tak.
– Zawsze uważałem, że ja i Vinnie jesteśmy do siebie bardzo podobni. Obaj robimy
wszystko, co tylko możliwe, żeby utrzymać się na fali. Podejrzewam, że ty również masz coś
podobnego w naturze.
Nie miałam zbytniej ochoty rozmawiać na temat Vinniego, wolałam jednak nie
dyskutować z facetem, który trzyma mnie na muszce.
– Tak. Chyba tak.
– Lubisz boks?
– Nie.
We stchnął głośno.
– Każdy menadżer przez całe życie marzy o wylansowaniu jakiejś wielkiej gwiazdy.
Większości nigdy się to nie udaje.
– Ale ty masz swego mistrza, Benito Ramireza.
– Zaopiekowałem się nim, gdy był jeszcze chłopcem, miał zaledwie czternaście lat.
Przeczucie mi podpowiadało, że on jest inny niż cała reszta. Odznaczał się wielkim talentem.
Był ambitny, miał atomowe uderzenie.
Nie zapomnij dodać, że ma też nie po kolei w głowie, pomyślałam.
– Przekazałem mu wszystko, co wiedziałem o boksie. Poświęciłem cały swój czas.
Dbałem, żeby prawidłowo się odżywiał i kupowałem mu ubrania, kiedy nie miał grosza przy
duszy. Pozwalałem mu nawet nocować w swoim biurze, gdy jego matka zaczęła robić dzikie
awantury.
– Aż wyrósł na prawdziwego mistrza – wtrąciłam.
Uśmiechnął się, ale wciąż niezbyt pewnie.
– Ziściły się moje marzenia. Zaowocował wysiłek, jaki włożyłem w jego wyszkolenie.
Zaczynałam pojmować, do czego on zmierza.
– Tyle tylko, że Benito wymknął ci się spod kontroli.
Jimmy oparł się ciężko ramieniem o futrynę.
– Właśnie, wymknął mi się spod kontroli. Jakby specjalnie chciał wszystko zniweczyć...
zaprzepaścić swoje osiągnięcia, roztrwonić pieniądze... Teraz już w ogóle mnie nie słucha, nie
mam na niego wpływu.
– I co zamierzasz z tym począć?
Alpha ponownie westchnął ciężko.
– To mój podstawowy problem. Jedynym rozwiązaniem było dokonanie radykalnej
zmiany. Nie miałem innego wyjścia, jak zgarnąć cały możliwy szmal i się wycofać. Już
rozumiesz, co chcę powiedzieć? W moim pojęciu radykalna zmiana oznaczała
zainwestowanie wszystkich dochodów, jakie przynosił mi Ramirez. Musiałem jedynie
wybrać, w co najlepiej zainwestować. Brałem pod uwagę hodowlę kurcząt, sieć pralni
samoobsługowych, a nawet sklep mięsny. Zresztą nadarzyła się okazja odkupić taki sklep
naprawdę tanio, ponieważ obecny właściciel popadł w tarapaty, narobił długów.
– Mówisz o Salu?
– Zgadza, się. Sal ostatnio miał coraz większe kłopoty. W dodatku jeszcze ty pojawiłaś
się na scenie i odkryłaś powiązania Sala z Louisem. Mimo wszystko sądzę, że da się jeszcze z
tego wybrnąć.
– Nie wiedziałam, że Sal mnie zna.
– Myślisz, złotko, że tak trudno cię rozpoznać? Przecież masz całkiem spalone brwi.
– A zatem Sal się przejął tym, że zauważyłam Louisa w jego sklepie?
– Owszem. Zadzwonił do mnie, ja zaś kazałem mu pojechać razem z Louisem na
przystań i tam zaczekać. Jutro ma nastąpić duży przerzut, postanowiłem więc wrobić Louisa
w przemyt narkotyków, gdyż przysparzał mi samych kłopotów. Niczego nie umiał zrobić
porządnie. Najpierw dopuścił do tego, żeby ludzie zauważyli go w mieszkaniu Carmen,
musiał więc się pozbyć niewygodnych świadków. Ale zdążył usunąć tylko dwóch, w dodatku
ciągle nie mógł odnaleźć Morelliego. Kiedy zaś rozpoznał jeepa Morelliego na parkingu
przed twoim domem, nawet do łba mu nie przyszło, że ktoś inny może nim jeździć. No i
skończyło się na tym, że usmażył Morty’ego Beyersa. Tego było już dla mnie za wiele,
postanowiłem go usunąć ze sceny.
– Dlatego też pożyczyłem wóz od Ramireza i pojechałem na przystań, ale gdy
spostrzegłem twój samochód na stacji benzynowej, zaświtał mi genialny pomysł. Odkryłem
bowiem sposób na bezpieczne wycofanie się z interesu.
Nie nadążałam za tokiem jego myśli, wciąż nie mogłam zrozumieć, co go łączyło z tą
szajką.
– Z jakiego interesu? – zapytałam.
– Z całego tego cholernego szamba. Widzę, że nie wszystko jeszcze o mnie wiesz. Cały
swój czas poświęciłem boksowi, nie myślałem nawet o tym, żeby się ożenić, założyć rodzinę.
W moim życiu nie liczyło się nic oprócz boksu. Kiedy człowiek jest młody, to wszystko gra,
powtarza sobie, że ma jeszcze mnóstwo czasu na inne rzeczy. Dopiero później uprzytamnia
sobie nagle, że jest już za późno. Szokiem dla mnie było odkrycie prawdy, że mój najlepszy
zawodnik jest sadystą. Okazał się szaleńcem. Ma coś poprzestawiane w głowie i ja już nic nie
mogę na to poradzić. Kiedy więc zrozumiałem, że jego kariera wisi na włosku, zebrałem
wszystkie zarobione pieniądze i zacząłem je pakować w nieruchomości. Wtedy właśnie
odwiedził mnie pewien facet z Jamajki i przekonał, że zna lepszy i wydajniejszy sposób
inwestowania pieniędzy. Narkotyki. Musiałem tylko wyłożyć forsę, jego ludzie zajęli się
dystrybucją towaru, a ja mogłem prać nielegalne dochody poprzez organizację walk
Ramireza. Po krótkich targach doszliśmy do porozumienia. Moim najważniejszym zadaniem
było za wszelką cenę uchronić Benito przed więzieniem, aby cały ten interes kręcił się jak
najdłużej. Teraz zaś wyniknął inny problem. Zgromadziłem kupę forsy, ale nie mogłem się
wycofać z tej umowy. Jamajczycy powiesiliby mnie za jaja, rozumiesz?
– Striker – szepnęłam.
– Właśnie, ten cholerny, przebiegły czarnuch. Jest diabelnie chciwy. Dlatego też, kiedy
zdecydowałem się wrobić Louisa i zobaczyłem ciebie na stacji benzynowej, zaświtał mi w
głowie inny plan. Postanowiłem załatwić Sala i Louisa w taki sposób, żeby wyglądało to na
robotę Strikera. Specjalnie rozsypałem worek najlepszego towaru na pokładzie łodzi i
wewnątrz chłodni, żeby podsunąć gliniarzom wersję, iż chodziło o porachunki handlarzy
narkotyków. W ten sposób mogłem wyeliminować wszystkich, którzy wiedzieli o moich
powiązaniach, zarazem czyniąc z siebie osobę nazbyt ryzykowną do dalszej współpracy ze
Strikerem. A najpiękniejsze jest to, że dzięki twojemu dochodzeniu Sala i Louisa łatwo
powiązać z wyczynami Ramireza. Jestem pewien, że podczas wizyty na komendzie nie
omieszkałaś powiedzieć glinom, iż widziałaś samochód Ramireza jadący w kierunku
przystani.
– W takim razie nie rozumiem, po co się tu włamałeś i trzymasz mnie teraz na muszce.
– Nie mogę dopuścić do tego, by Ramirez składał zeznania. Nie chcę ryzykować, że
zostanie uznany za takiego durnia, na jakiego wygląda, albo też policja mu uwierzy, że tego
wieczoru pożyczałem od niego samochód. Dlatego mam zamiar się go pozbyć, ty go zabijesz
w samoobronie. Wtedy nie będzie już ani Benito, ani Sala, ani Louisa.
– A co ze Stephanie?
– Nie będzie także Stephanie.
Wyjął z kieszeni przenośny telefon i podłączył go do gniazdka przy moim łóżku.
Pospiesznie wybrał jakiś numer.
– To ja – rzekł, kiedy po drugiej stronie linii ktoś odebrał. – Mam dla ciebie dziewczynę,
która cię bardzo interesuje.
Przez chwilę milczał, widocznie słuchał odpowiedzi rozmówcy.
– Stephanie Plum – wyjaśnił. – Jest sama w domu i czeka na ciebie. Tylko uważaj,
Benito, żeby nikt cię nie zauważył. Najlepiej zakradnij się do jej sypialni po drabince
pożarowej.
Przerwał połączenie, odłączył aparat i schował go do kieszeni.
– To samo spotkało Carmen? – zapytałam.
– Chryste, Carmen trzeba było dobić z litości. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało jej
się wrócić do domu. Zanim zdążyliśmy się zorientować, ona zawiadomiła już Morelliego.
– I co teraz?
Alpha oparł się ramieniem o ścianę.
– Zaczekamy razem.
– A kiedy Ramirez już się tu zjawi?
– Dam mu trochę czasu, żeby zrobił swoje, a następnie zastrzelę go z twojej broni. Zanim
przyjedzie policja, ty także zdążysz się już wykrwawić na śmierć. Nikt nie będzie mnie o nic
podejrzewał.
Mówił to zupełnie poważnie. Zamierzał przyglądać się obojętnie, jak Ramirez będzie
mnie gwałcił i masakrował, później zaś, upewniwszy się, że jestem dostatecznie poraniona i
nie mam szans przeżycia, chciał zastrzelić swego pupilka.
Pokój zawirował mi przed oczyma. Nogi się pode mną ugięły i mimowolnie przysiadłam
na brzegu łóżka. Opuściłam głowę między kolana, mając nadzieję, że nagły atak słabości
szybko minie. Z mojej pamięci wypłynął widok posiniaczonej, skatowanej Luli, nasilając
jeszcze paniczny strach.
Wreszcie mdłości ustały, ale serce waliło mi tak mocno, że odnosiłam wrażenie, iż
tętniący puls kołysze całym moim ciałem. Musisz coś zrobić! – nakazałam sobie w myślach.
Szukaj ratunku! Nie siedź i nie czekaj bezczynnie na przyjście Ramireza!
– Dobrze się czujesz? – zapytał Alpha. – Wyglądasz marnie.
Nadal siedziałam zgięta wpół.
– Chyba się zaraz porzygam – mruknęłam.
– To może lepiej idź do łazienki.
Z uporem trzymając głowę między kolanami, pokręciłam nią anemicznie.
– Zaraz mi przejdzie, muszę tylko złapać oddech.
Usłyszałam, że Rex zaczął biegać w swoim kółeczku. Nie miałam jednak odwagi zerknąć
w stronę klatki, gdyż uzmysłowiłam sobie, że popatrzyłabym na ulubionego chomika po raz
ostatni w życiu. To zabawne, do jakiego stopnia człowiek żyjący w samotności może się
przywiązać nawet do takiego małego stworzonka. Strach ponownie ścisnął mnie za gardło,
kiedy pomyślałam, że Rex już wkrótce zostanie sierotą. Ta nowa fala przerażenia jak gdyby
mnie zmobilizowała. Zrób coś! – powtórzyłam w myślach. Nie czekaj bezczynnie!
Odmówiłam w duchu krótką modlitwę, zacisnęłam zęby, poderwałam się z łóżka i dałam
nura przed siebie. Alpha niczego się nie spodziewał. Trafiłam go bykiem prosto w brzuch.
Nad moją głową rozbrzmiał huk wystrzału, rozległ się głośny brzęk trzaskającej szyby w
oknie. Gdybym była trochę bardziej zaprawiona w walce, zapewne wykorzystałabym moment
zaskoczenia i wymierzyła draniowi tęgiego kopniaka w jaja, ale kierowała mną panika, a
łomoczący w skroniach puls zdawał się tłumić wszelkie myśli. Rzuciłam się do drzwi i
pognałam przed siebie, wymachując szeroko rękoma.
Zdołałam pokonać całą długość saloniku i byłam już na wprost wejścia do kuchni, kiedy
za mną rozległ się drugi wystrzał. Poczułam, jakby prąd elektryczny przeszył moją nogę.
Wrzasnęłam z bólu i tracąc równowagę zatoczyłam się do kuchni. Błyskawicznie wsunęłam
rękę do torebki, panicznie usiłując wymacać mój rewolwer. Alpha stanął w drzwiach. Uniósł
broń i wymierzył we mnie.
– Przykro mi – rzekł. – Nie zdołasz uciec.
Czułam piekielny ból w zranionej nodze, a serce waliło mi jak młotem. Niespodziewanie
łzy napłynęły do oczu. Zacisnęłam palce na kolbie rewolweru, zamrugałam szybko, żeby
odzyskać ostrość widzenia, i nacisnęłam spust.
ROZDZIAŁ 14
Deszcz postukiwał rytmicznie w parapet za oknem, dziwnie współbrzmiąc z cichym
terkotaniem kółka, w którym biegał Rex. Upływał czwarty dzień od chwili, kiedy zostałam
zraniona, i ból w nodze nie był już tak dokuczliwy, chociaż wciąż go odczuwałam.
Za to leczenie urazu psychicznego przebiegało znacznie wolniej. Nadal budziły mnie
koszmary senne i ciągle się bałam przebywać sama w mieszkaniu. Po zastrzeleniu Jimmy’ego
Alphy zdołałam się doczołgać do telefonu i zawiadomiłam policję, zanim straciłam
przytomność. Na szczęście patrol zjawił się w samą porę i przyłapał Ramireza w trakcie
wspinania się po drabince pożarowej do okna mojej sypialni. Szybko odstawiono go do
aresztu, ja zaś wylądowałam w szpitalu. Spotkał mnie znacznie lepszy los niż Alphę. On
zginął na miejscu, ja odniosłam jedynie ranę postrzałową.
Na moim koncie bankowym zostało zdeponowane dziesięć tysięcy dolarów. Nie
zdążyłam jeszcze wydać ani centa, powstrzymywało mnie przed tym siedemnaście szwów,
jakie mi założono na pośladku. Podjęłam stanowczą decyzję, że po ich zdjęciu zrobię coś
zupełnie irracjonalnego, na przykład wybiorę się na tygodniowy odpoczynek na Martynice,
zrobię sobie tatuaż albo ufarbuję włosy na czerwono.
Aż podskoczyłam w łóżku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Dochodziła siódma po
południu, nie oczekiwałam niczyjej wizyty. Ostrożnie pokuśtykałam do przedpokoju i
zerknęłam przez wizjer. Omal nie krzyknęłam na widok Joego Morelliego. Był ubrany w
sportową kurtkę i dżinsy. Zdążył się starannie ogolić i przystrzyc włosy. Gapił się prosto w
wizjer, uśmiechając chytrze. Na pewno wiedział, że patrzę na niego, i chyba się zastanawiał,
czy będę miała odwagę otworzyć mu drzwi. Pomachał mi ręką. Przypomniała mi się podobna
sytuacja sprzed dwóch tygodni, tyle tylko, że wówczas to ja stałam przed wejściem do
mieszkania, w którym się ukrywał.
Odsunęłam zasuwkę, ale nie zdjęłam łańcucha. Uchyliłam drzwi i zapytałam:
– O co chodzi?
– Nie wygłupiaj się, wpuść mnie – rzekł Joe.
– Po co?
– Bo przyniosłem ci pizzę, a jeśli spróbuję wsunąć pudełko przez szczelinę, to cały ser
zjedzie z placka na karton.
– To pizza od Pina?
– Oczywiście, że tak.
Ostrożnie przeniosłam ciężar ciała na lewą nogę.
– Dlaczego przychodzisz do mnie z pizzą?
– Sam nie wiem, po prostu miałem na to ochotę. No więc jak, otworzysz te drzwi czy
mam sobie pójść?
– Jeszcze nie zdecydowałam.
Na jego wargi powoli wypełznął chytry uśmieszek.
– Boisz się mnie?
– No... Tak.
Uśmiech poszerzył się jeszcze trochę.
– I słusznie. Zamknęłaś mnie w chłodni z trzema truposzami. Wcześniej czy później
będziesz musiała mi za to zapłacić.
– Ale jeszcze nie dzisiaj?
– Nie. Dziś ci nic nie grozi.
Przymknęłam drzwi, zdjęłam łańcuch i wpuściłam Morelliego do mieszkania. Położył
pudełko z pizzą na blacie kuchennym, obok postawił opakowanie z sześcioma butelkami piwa
i odwrócił się do mnie.
– Wygląda na to, że chodzenie sprawia ci jeszcze trochę trudności. Jak się czujesz?
– Dobrze. Na szczęście kula wyszarpała jedynie trochę tłuszczu z mego tyłka i
wyładowała resztę swojej energii na ścianie w przedpokoju.
Joe spoważniał nagle.
– A jak się naprawdę czujesz?
Do dzisiaj nie wiem, jak on to robi, ale zawsze udaje mu się skutecznie wytrącić mi broń
z ręki. Nawet jeśli jestem przygotowana i bardzo się pilnuję, on i tak wykręci kota ogonem,
ominie zasieki, zada jedno czy drugie podchwytliwe pytanie i zmusi mnie do odsłonięcia
nawet najskrytszych uczuć. Wcale nie przekonała mnie jego poważna mina, za to piorunujący
skutek odniósł wyraz szczerej troski, jaki dostrzegłam w jego oczach, oraz autentyczny
niepokój wyczuwalny w tonie głosu.
Przygryzłam silnie wargi, ale nie zdołałam powstrzymać łez, które wbrew mej woli
pociekły mi po twarzy.
Morelli otoczył mnie ramionami i przytulił do siebie. Po chwili oparł policzek na moich
włosach i delikatnie pocałował w czubek głowy.
Staliśmy tak przez jakiś czas. Ogarnęło mnie tak błogie poczucie ulgi, że gdyby nie ból z
nodze, pewnie bym zasnęła w ramionach Joego. Wreszcie czułam się bezpieczna i mogłam
zapomnieć o wstrząsających przeżyciach.
– Czy odpowiesz mi szczerze, jeżeli zadam bardzo poważne pytanie? – mruknął w końcu
nad moim uchem.
– Może.
– Pamiętasz, jak bawiliśmy się w garażu mego ojca?
– Aż za dobrze.
– A później, kiedy odwiedziłem cię w ciastkarni?
– Jeszcze lepiej.
– Dlaczego byłaś zawsze taka uległa? Naprawdę silnie oddziaływał na ciebie mój urok?
Odchyliłam głowę do tyłu i spojrzałam mu w oczy.
– Podejrzewam, że bardziej kierowała mną ciekawość połączona z dziedzicznymi
skłonnościami do buntu.
Wolałam nie wspominać o prawdziwej burzy hormonów we krwi.
– Czyżbyś więc w jakimś stopniu obciążała odpowiedzialnością także siebie?
– Oczywiście.
Uśmiechnął się ponownie.
– A gdybym chciał się z tobą kochać tutaj, na blacie kuchennym... Czy wówczas także
wzięłabyś na siebie choć trochę winy?
– Jezu! Mam na tyłku założonych siedemnaście szwów!
Westchnął z rezygnacją.
– Czy w takim razie mogę cię prosić, byśmy po tylu latach zostali wreszcie przyjaciółmi?
Nie spodziewałam się takiego pytania od faceta, który parę dni temu wrzucił kluczyki od
samochodu do pojemnika na śmieci.
– Nie wykluczam takiej możliwości. Ale nie oczekujesz chyba, że spiszemy jakiś pakt i
przypieczętujemy go własną krwią?
– Nie. Wystarczy, że opijemy go piwem.
– To mi się podoba.
– Świetnie. Skoro już doszliśmy do porozumienia, to właśnie zaczyna się transmisja
meczu, a ty masz mój telewizor.
– Wiedziałam. Mężczyźni zawsze się kierują najniższymi pobudkami – mruknęłam,
zabierając pudełko z pizzą do sypialni.
Joe poszedł za mną, niosąc piwo.
– A jak sobie radzisz z siadaniem?
– Podkładam sobie nadmuchane koło ratunkowe. Jeśli zaczniesz się z tego śmiać, to
przysięgam, że tym razem cię obezwładnię gazem.
Zdjął kurtkę i podramienną kaburę z pistoletem, powiesił je na klamce drzwi sypialni,
włączył telewizor i zaczął przerzucać kanały.
– Mam dla ciebie garść najświeższych wiadomości – rzekł. – Jesteś gotowa ich
wysłuchać?
– Jeszcze pół godziny temu zapewne odpowiedziałabym, że nie, ale teraz, przy pizzy,
gotowa jestem na wszystko.
– Nie kłam, złotko. To nie pizza tak na ciebie działa, lecz obecność mężczyzny.
Spojrzałam na niego, marszcząc czoło. On jednak udał, że tego nie dostrzega.
– Po pierwsze, jeśli wierzyć raportowi koronera, zasłużyłaś na specjalną nagrodę w
rodzaju złotej strzały Robin Hooda. Wpakowałaś Alphie pięć pocisków w serce, wszystkie
kule trafiły w promieniu trzech centymetrów. To wręcz szokujący rezultat, zwłaszcza jeśli
wziąć pod uwagę, że przy okazji rozstrzelałaś wszystkie śmieci ze swojej torebki.
Podał mi odkapslowaną butelkę piwa i opiliśmy ten „szokujący rezultat”, chociaż miałam
dość mieszane uczucia, bo przecież chodziło o zabicie człowieka. Okazywanie dumy
wydawało mi się całkiem nie na miejscu, ale nie odczuwałam też nawet cienia smutku. Chyba
dominował w mym sercu zwyczajny żal.
– Myślisz, że to wszystko mogło się zakończyć inaczej? – spytałam cicho.
– Nie. Z pewnością by cię zabił, gdybyś nie strzeliła pierwsza.
To prawda. Jimmy Alpha był gotów mnie zamordować z zimną krwią. Nie miałam co do
tego najmniejszych wątpliwości.
Morelli pochylił się w stronę telewizora, kierując całą swą uwagę na kolejną zagrywkę.
Ale Howard Barker zdołał odbić rzuconą piłkę.
– Cholera – syknął Joe i ponownie spojrzał na mnie. – A teraz to, co najlepsze.
Zakładając u ciebie podsłuch, zostawiłem kieszonkowy dyktafon ukryty za słupkiem
ogrodzenia parkingu. Włączałem go tylko wtedy, kiedy nie mogłem osobiście prowadzić
nasłuchu. Zamierzałem odtworzyć kasetę wieczorem, żeby się dowiedzieć, co zaszło w czasie
mojej nieobecności. Wyobraź sobie, że starczyło taśmy na utrwalenie twojej rozmowy z
Jimmym Alpha. Zostało zarejestrowane całe jego wyznanie, zakończone strzelaniną.
– Rewelacja!
– Czasami przeraża mnie moja własna przebiegłość – mruknął.
– Tym razem cię uchroniła przed wylądowaniem za kratkami.
Oderwał sobie porcję pizzy, po czym starannie pozbierał palcami kawałki cebuli oraz
papryki, które zsunęły się z wierzchu na kartonowe opakowanie.
– Nie tylko uwolniono mnie od wszelkich podejrzeń i przywrócono do służby w policji,
lecz w dodatku przyznano odszkodowanie. Pistolet Kuleszy był w pojemniku na mięso, razem
ze zwłokami Carmen. A ponieważ leżał w niskiej temperaturze, doskonale się na nim
zachowały odciski palców. Co więcej, technicy z laboratorium znaleźli nawet ślady krwi. Nie
ma jeszcze wyników analizy kodu genetycznego, lecz już wstępne badania wykazały
zgodność grupy z krwią Kuleszy, co potwierdziło moje zeznania, że w chwili zabójstwa
Ziggy był uzbrojony. W komorze znaleziono pustą łuskę po pocisku wystrzelonym dużo
wcześniej, co także się zgadzało z moimi przypuszczeniami, że pistolet Kuleszy po prostu nie
wypalił. Gdy Ziggy upadł na podłogę, broń wysunęła mu się z ręki i Louis musiał ją zabrać,
uciekając z mieszkania. Później widocznie doszedł do wniosku, że lepiej się jej pozbyć.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza i zadałam pytanie, które nie dawało mi spokoju przez
ostatnie trzy dni.
– A co z Ramirezem?
– Wylądował w areszcie i został poddany obserwacji psychiatrycznej bez możliwości
uwolnienia za kaucją. Teraz, kiedy Alpha zniknął ze sceny, parę kobiet zdecydowało się
wreszcie złożyć zeznania obciążające Ramireza.
Poczułam tak ogromną ulgę, że na moment całkowicie zapomniałam o bólu.
– Jakie masz plany? – zapytał Morelli. – Zamierzasz nadal pracować dla Vinniego?
– Jeszcze nie zdecydowałam – mruknęłam, zagłębiając zęby w pizzy. – Raczej tak –
dodałam po chwili. – Prawie na pewno tak.
– A gwoli ścisłości... Chciałem cię przeprosić za ten wiersz, który nasmarowałem przy
wejściu na stadion, kiedy byliśmy jeszcze w szkole średniej.
Serce we mnie zamarło.
– Napisałeś wiersz na ogrodzeniu stadionu?!
Nie odpowiedział, tylko z wolna lekki rumieniec pojawił się na jego policzkach.
– Sądziłem, że wiedziałaś o tym.
– Wiedziałam tylko o sprośnościach, jakie wypisywałeś w toalecie baru „Mario Sub”.
– Aha.
– I teraz mi mówisz, że w dodatku oczerniłeś mnie w jakimś wierszyku na ogrodzeniu
stadionu?! Czyżbyś chciał jeszcze dodać, że ujawniłeś w nim, co się wydarzyło za gablotą z
ekierkami?!
– Czy mogę wyznać na swoją obronę, iż był to strasznie marny wiersz?
Miałam ochotę mu przykopać, ale poderwał się na nogi i odskoczył, zanim zdążyłam się
podnieść ze swego koła ratunkowego.
– Minęło już tyle lat! – zawołał, robiąc uniki przed moimi bezradnymi wymachami rąk. –
To naprawdę nieładnie, żywić tak długo zapiekłą urazę!
– Jesteś ostatnim łajdakiem, Morelli! Zwykłym draniem!
– Możliwe – odparł. – Ale dzięki mnie miałaś... najlepszą pizzę!