196 Duquette Anne Marie Kowboj i dziewczyna

background image

ANNE MARIE DUQUETTE

Kowboj

i dziewczyna

Tytuł oryginału:

On the Line

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


-To znów on.
- Znów? - Deanna Leighton, doktor nauk weterynaryjnych,

odgarnęła z czoła niesforne czarne loki. - Już piąty telefon
tego ranka!

- Powiedzieć mu, że jesteś zajęta?
- Przecież już to mówiłaś, mamo. Mówiłaś też, że przeży-

wamy tu niespodziewanie prawdziwe oblężenie.

Deanna z przerażeniem rozejrzała się po zatłoczonej po-

czekalni pełnej zwierzaków i ich właścicieli. Panowała epi-
demia psiej grypy. Wielu czworonogów ze swoimi panami
stało na zewnątrz.

Wzdychając, Deanna wyjrzała przez okno. Na podwórzu

czekały na badanie konie, przywiezione przyczepami. Gdyby
tak dobrze nie znała okolicy, przysięgłaby, że zgłosiły się do
niej wszystkie zwierzęta z Cactus Gulch, miasteczka w stanie
Arizona.

Helen Leighton, matka Deanny i jej sekretarka, spojrzała

na córkę pytająco.

- Co właściwie mam powiedzieć? - szepnęła.
- Odbiorę. Nie będę się bawić w grzeczności. O co chodzi?

- zwróciła się oschle do rozmówcy.

- Pani doktor Leighton? - odezwał się niski, ochrypły głos.
-Tak jest. Ta sama doktor Leighton, na którą czeka tłum

pacjentów. Moja sekretarka dwa razy tłumaczyła, że nie mo-
gę z panem dzisiaj rozmawiać, panie Vaughn.

- Proszę mnie nazywać J.D. Nie zajmę pani dużo czasu.

Kupuję od pani konia. Chciałbym omówić szczegóły transak-
cji. Wystarczy na to pięć minut, pani doktor. Już i tak pani i
ta ostra jak pirania sekretarka zmarnowałyście więcej czasu,
żeby mnie spławić - rzekł bez ogródek.

R

S

background image

- Pirania! - W ciemnobrązowych oczach Deanny zapłonął

gniew. - Ta pirania to moja matka.

Mężczyzna zamilkł na chwilę.
- Przepraszam, nie chciałem...
- Niech pan sobie daruje, panie Vaughn. – Deanna podnio-

sła głos. Ucichł gwar w poczekalni. – Nie sprzedałabym panu
nawet szufli gnoju z mojej stajni, a co dopiero żywego zwie-
rzęcia! Jeśli ośmieli się pan jeszcze raz oderwać mnie od pra-
cy, przysięgam, że...

- Deanna, kochanie...
Deanna zerknęła na zaniepokojoną matkę. Nagle zdała so-

bie sprawę, że wszyscy słyszą ich rozmowę. Zaczerwieniła
się.

- Do widzenia, panie Vaughn.
Wściekła i zakłopotana zarazem, trzasnęła słuchawką.
- Wprowadź następnego pacjenta - poleciła, z trudem od-

zyskując panowanie nad sobą.

Jednak zamiast pacjenta do gabinetu wkroczyła jej matka.
- Deanna, dobrze się czujesz? - spytała i usiadła. Pełna

obaw wpatrywała się w twarz córki. – Nerwy nigdy cię nie
zawodzą, a przynajmniej nie podczas pracy. To zupełnie do
ciebie niepodobne.

Helen, której przodkowie byli hiszpańskimi osadnikami,

od urodzenia mieszkała w Arizonie. Późno wyszła za mąż, za
Carla, pochodzącego ze wschodniej części USA. Deanna
odziedziczyła wygląd po matce, lecz swym gwałtownym
temperamentem nie przypominała żadnego z rodziców. Seria
dokuczliwych telefonów dolała jeszcze oliwy do ognia. Zwy-
kle w poniedziałki nie miała takiego nawału zajęć.

- Wiem, mamo, ale ten człowiek doprowadza mnie do sza-

łu! Tłumaczyłam mu milion razy, że nie chcę sprzedać konia.

- Pan Vaughn proponuje pokaźną sumę. Na pewno przyda-

R

S

background image

łyby ci się te pieniądze.

Deanna energicznie potrząsnęła głową.
- Rustler to mój ulubieniec. Nie sprzedam go za żadną ce-

nę.

- Ależ, Deanna, tu nie chodzi o kanarka czy kota, do które-

go jesteś przywiązana. Rustler jest wspaniałym ogierem o
znakomitym rodowodzie. A J.D. należy do najlepszych ho-
dowców i ujeżdżaczy. Logiczne więc, że interesuje się tym
koniem.

- Mamo, on hoduje jakieś mieszańce ćwierćkrwi, a Rustler

to rasowy okaz!

Helen westchnęła.
- Racja, ale pan Vaughn zamierza rozwinąć stado. Zaczął

się tym zajmować przed siedmiu laty i od razu postawił sobie
za cel hodowlę wierzchowców czystej krwi.

- Tak, tak, mówi mi to za każdym razem, kiedy dzwoni -

burknęła Deanna.

- Jego konie ćwierćkrwi odnoszą sukcesy. Również jedyna

rasowa klacz, jaką posiada - ciągnęła niezrażona. - Miejscowi
hodowcy nie sprzedadzą mu rasowego ogiera, bo uważają go
za konkurenta. Sprzymierzyli się przeciwko niemu.

- To jego problem, nie mój - oświadczyła Deanna bezlitoś-

nie. - Sama znalazłam Rustlera i uchroniłam go przed schro-
niskiem dla zwierząt. Przez kilka miesięcy pielęgnowałam
go. To była skóra i kości! Mogłam mu policzyć żebra.

- Pamiętam. Towarzyszyłam ci, Deanna.
- A zatem powinnaś zrozumieć, że nigdy, przenigdy nie

sprzedam mojego konia jakiemuś biznesmenowi bez serca,
któremu zależy tylko na powiększeniu konta w banku. J.D.
Vaughn potrzebuje Rustlera, żeby mieć większe dochody.

- Ja ci wcale nie każę sprzedawać konia! Mieszkamy w

małym miasteczku i trudno tu cokolwiek zachować w sekre-

R

S

background image

cie. Prędzej czy później zaczną się problemy. Pan Vaughn
dowie się o Rustlerze.
Inni też.

Deanna jęknęła w duchu. Nie brała pod uwagę

takiej możliwości, kiedy po raz pierwszy usłyszała
o koniu maltretowanym przez właściciela i zajęła się
nim w imieniu Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

- Powinnaś spojrzeć na tę sprawę z punktu widze-

nia pana Vaughna.

Deanna zamarła.
- Z jego punktu widzenia? Jak możesz mi coś takiego su-

gerować? Siedem lat temu tatuś wydał wszystkie nasze pie-
niądze na konia wyścigowego czystej krwi, którego sprzedał
mu J.D. Vaughn. Poświęcił dla niego wszystko. Mamo, stra-
ciliśmy ranczo, dom, oszczędności całego życia!

Wzburzona Deanna musiała przerwać. Niestety, na po-

czątku swej działalności J.D. Vaughn nie odnosił w zakresie
hodowli wierzchowców czystej krwi sukcesów porównywal-
nych z jego osiągnięciami na polu hodowli mieszańców. Mu-
siał więc zrezygnować z ambicji, zaś Carl Leighton był jedną
z ofiar tych niepowodzeń.

- Gdybym nie dostała stypendium na studia, harowałabym

pewnie teraz w jakimś podrzędnym barze! Zresztą spójrz na
siebie, mamo!

Twarz Helen pokrywały zmarszczki, zaś kruczoczarne nie-

gdyś włosy poprzetykane były siwymi pasmami.

- Przez dwa lata nie kupiłaś sobie ani jednej sukienki, bo

tatuś nic ci nie zostawił. Przez cały dzień odbierasz telefony i
piszesz na maszynie, a potem w nocy pomagasz mi sprzątać
gabinet i szorować klatki zwierząt. Moja własna matka! Co to
za życie!

Głos Deanny załamał się. Wiele razy nie pozwalała, aby

R

S

background image

matka towarzyszyła jej w sprzątaniu, lecz Helen zawsze sta-
wiała na swoim. Potrafiła być uparta jak osioł.

- Wcale mi to nie przeszkadza - oznajmiła.
- Ale mi przeszkadza! Powinnaś teraz odpoczywać na

emeryturze, cieszyć się życiem, a nie pracować bez wy-
tchnienia i mieszkać ze mną w wynajętym mieszkaniu! Dzię-
ki długom taty, które po sobie zostawił, nie stać mnie nawet
na płacenie ci pensji – oświadczyła gniewnie zawstydzona
Deanna.

- Sobie też nic nie płacisz - przypomniała Helen łagodnie. -

Lubię pracować z tobą. Naprawdę, lubię moją pracę. I nie
przeraża mnie nawet kontakt z brudem. Niepokoję się jednak,
że śmierć ojca miała na ciebie tak wielki wpływ. Carl zmarł
przed sześciu laty, a ty nadal mówisz o tym z goryczą. Nie
umiesz mu przebaczyć? Ja to zrobiłam.

Deanna zerknęła na znoszone ubranie matki, na brudne,

odrapane ściany gabinetu, na popękane linoleum na podło-
dze. Jej oczy przybrały nieustępliwy wyraz.

-Wiem, że go kochałaś, Deanna. Obie go kochałyśmy.
- Tak, kochałam go, ale nie potrafię mu wybaczyć tego co

ci zrobił. Co nam zrobił. J.D. miał w tym swój udział. Przy-
czynił się do zrujnowania mojego ojca, jakże więc teraz mo-
głabym prowadzić z nim interesy?

-A więc po co ratowałaś życie zdychającemu koniowi o

świetnym rodowodzie?

- Ależ, mamo, ja naprawdę o niczym nie wiedziałam! Do-

kumenty Rustlera dostałam dopiero po kilku tygodniach. Nie
przypuszczałam, że ktoś inny też chce się zaopiekować zwie-
rzęciem, a już na pewno nie J.D. Vaughn! Poza tym, nigdy
nie wyobrażałam sobie, że zgodzisz się na ponowne wkro-
czenie tego człowieka w nasze życie.

Helen sztywno podniosła się z miejsca.

R

S

background image

- Jeśli zamierzasz zatrzymać konia, będziesz miała do czy-

nienia z panem Vaughnem, a być może również z innymi ho-
dowcami, którzy chcieliby przejąć to zwierzę.

Deanna potarła skronie drżącymi dłońmi. Carl Leighton

pozostawił po sobie nie tylko zobowiązania finansowe. Jego
śmierć wbiła klin między matkę i córkę i zniszczyła ich har-
monijne układy.

Ten ponury wniosek oraz ból głowy nie wróżyły Deannie

miłego dnia. Zagrypione psy i ich dokuczliwi właściciele
wchodzili jeden po drugim.

Helen i Deanna musiały zrezygnować z obiadu. Zwykle we

dwie nieźle sobie radziły z kolejką pacjentów, tym razem
jednak były przeciążone po-
nad siły.

Kiedy Deanna pomyślała, że już nie może być gorzej, za-

dzwonił znów J.D. Vaughn z informacją, że właśnie się do
niej wybiera.

- Nie ma mowy! Nie sprzedaję mojego... Halo? Halo? Czy

ten człowiek w ogóle rozumie, co znaczy słowo „nie"? -
mruknęła Deanna.

-Widocznie nie. Następny pacjent czeka na zewnątrz, w

klatce. Szykuje się zszywanie rany.

-Tylko niech to nie będzie...
- Ten marudny wałach pani Foley? Ten, który wciąż się

kaleczy o ogrodzenie z drutu kolczastego? Niestety, to on.

Deanna jęknęła. Pani Foley należała do najczęstszych i

najniechętniej witanych klientów.

Zdjęła przybrudzony biały kitel i znoszone kowbojskie bu-

ty. Założyła podkute sznurowane kamasze. Zerknęła na zegar
i syknęła zirytowana. Marnowała czas na mozolne zawiązy-
wanie sznurowadeł, podczas gdy w poczekalni kłębił się tłum
pacjentów.

R

S

background image

Nagle rozległ się krzyk.

- A cóż to? - Deanna podbiegła do okna. - O Boże, nie!
Wałach pani Foley wyrwał się z klatki na parking i wierz-

gał, wzbijając tumany kurzu wśród samochodów, niczym
gwiazda rodeo. Foley usiłowała chwycić go za uzdę, lecz jej
okrzyki tylko rozwścieczyły konia.

- Mamo! Daj moje lasso! - zawołała Deanna, zaś matka,

zawsze w pogotowiu, już przygotowała potrzebną rzecz i
rzuciła córce.

Deanna popędziła na podwórze.
- Pani Foley, proszę się uciszyć - syknęła, rozwijając

sznur. - Jeśli będzie pani tak wrzeszczała, koń nigdy się nie
uspokoi!

Jak gdyby na potwierdzenie jej słów, wałach wierzgnął

tylną nogą i walnął podkową w drzwi najbliższego samocho-
du, zostawiając wgniecenie.

- Jeśli nam ucieknie, nie zdołam go złapać. Niech pani coś

zrobi! - szlochała Foley, uczepiona kurczowo ramienia Dean-
ny.

- Jeśli mnie pani nie puści, nie będę mogła założyć mu tej

pętli na szyję. - Odepchnęła kobietę. Nie spuszczała wzroku z
poruszających się nerwowo kopyt. - Proszę teraz zejść mi z
drogi.

Powoli podeszła do konia, który natychmiast cofnął się

spłoszony. Ciasno ustawione samochody odcinały mu drogę
ucieczki.

- Czy zastanawiała się pani nad kupieniem sobie nowego

konia? - spytała, kiedy koń znów uskoczył. - Ten sprawia pa-
ni zbyt wiele kłopotów.

- Nie mogłabym. Traktuję go jak własne dziecko. Pani Fo-

ley załamała ręce i, na widok nacierającego konia, schowała
się za samochodem.

R

S

background image

Deanna ruszyła w stronę zwierzęcia i zarzuciła pętlę, lecz

nie trafiła i również musiała ze względów bezpieczeństwa
przykucnąć za samochodem. Wzięła głęboki oddech i właśnie
szykowała się do kolejnego podejścia, kiedy poczuła czyjąś
rękę ściskającą ją za łokieć.

- O co chodzi? - Odwróciła się i napotkała wzrok ciemno-

niebieskich oczu.

- Proszę mi dać lasso.
Słysząc rozkazujący ton, zmrużyła oczy.
- Kim pan jest? - spytała, mierząc spojrzeniem opaloną

twarz, gęste brązowe włosy i smutno zarysowany podbródek.

-Po prostu celnie rzucam. Mam doświadczenie w wystę-

pach na rodeo.

Deanna patrzyła z niedowierzaniem. Mężczyzna był ubra-

ny niezwykle starannie, ze smakiem. Miał jedwabną, szytą na
miarę koszulę, płócienną kamizelkę i dżinsy, ale drogie dżin-
sy, kupione w ekskluzywnym domu mody oraz wysadzaną
turkusami klamrę paska. Żaden szalony kowboj nie nosiłby
takiego stroju, mając na co dzień kontakt z bydłem i końmi.

- Potrafię pomóc - nie rezygnował.

Deanna postanowiła zachować się uprzejmie.
- Oczywiście, że pan potrafi. Ten koń jest jednak moim
pacjentem i ponoszę za niego odpowiedzialność.
Wzrok mężczyzny zdradzał poirytowanie, lecz jego głos
zabrzmiał żartobliwie.

- Albo jest pani bardzo zdolna, albo zarozumiała. A jak

wygląda prawda?

- Już to nieraz robiłam. Ten koń należy do moich najnie-

sforniejszych pacjentów. Ma ogromny talent do uciekania.

Mężczyzna uśmiechnął się.
- Naprawdę? Lubię, kiedy los rzuca mi wyzwanie.

Deanna potrząsnęła głową.

R

S

background image

- Nie powinien pan ryzykować.
Zauważyła, że mężczyzna jest bardzo atrakcyjny.
- Chyba będę musiał udowodnić pani, że nie przesadzam.
Ściągnął marynarkę i beztrosko cisnął ją na zakurzoną ma-

skę samochodu. Deanna wzdrygnęła się widząc taki brak po-
szanowania dla kosztownego ubrania. Mężczyzna rozpiął
mankiety jedwabnej koszuli i podwinął rękawy powyżej łok-
ci.

- Proszę mi dać lasso.
Zdumiona Deanna patrzyła szeroko otwartymi oczami na

muskularne ramiona, szerokie bary i tors. Od dziecka obraca-
ła się wśród mężczyzn ciężko pracujących fizycznie, zorien-
towała się więc natychmiast, że nie ma do czynienia z żad-
nym gogusiem.

Wyraz oczu nieznajomego wzbudził nagle jej zaufanie. Po

chwili wahania podała mu linę.

- Niech pan uważa - ostrzegła. - To złośliwe zwierzę.
Wałach pogrzebał kopytem w ziemi i znów wierzgnął

energicznie. Tym razem wgniótł bok nowiutkiej półdężarów-
ki. Deanna skrzywiła się. Pomyślała z zadowoleniem, że pani
Foley zapłaci, jak wielokrotnie przedtem, za wszelkie szkody
wyrządzone przez jej konia.

- Mam nadzieję, że to nie pański samochód - rzekła.
- Zgadza się.
Mężczyzna wyprostował się i podniósł lasso. Ważył sznur

w dłoniach. Zmarszczył brwi na widok pętli zawiązanej przez
Deannę. Odwinął odpowiedni odcinek liny.

- Nie zrobi mu pan krzywdy, prawda? – zawołała pani Fo-

ley. - Muszę pana uprzedzić, że mój mąż jest prawnikiem i
jeśli tylko...

Mężczyzna zmierzył ją surowym wzrokiem i, ku zdumie-

niu Deanny, kobieta zamilkła.

R

S

background image

- Gdyby mnie tak słuchała... - rozmarzyła się Deanna.
Serce zabiło jej żywiej, kiedy nieznajomy wyszczerzył zę-

by w uśmiechu. Lasso śmignęło w powietrzu i w mgnieniu
oka znalazło się na szyi konia.

- Dobry rzut!
Deanna klasnęła w dłonie. Mężczyzną bez trudu przycią-

gnął konia. Sądząc z wyrazu twarzy pani Foley, na niej rów-
nież zrobiła wrażenie ta błyskawiczna akcja.

- Ma tu paskudną ranę. Drut kolczasty?
- Tak. Przygotowywałam się do zszycia, ale uciekł z klatki.
-Ja przytrzymam konia, a pani niech się nim zajmie.
- Przyniosę torbę z przyborami. Zaraz wrócę. I ba- rdzo

dziękuję, panie...

-Vaughn.
Deanna znieruchomiała.
- Vaughn? J.D. Vaughn?
Nigdy w życiu nie poznała osobiście człowieka, który

przysporzył jej rodzinie tylu trosk. Zwykle zajęty był ujeż-
dżaniem swych wierzchowców lub jeździł do innych miast na
aukcje koni.

- Do usług.
Sprawiał wrażenie mężczyzny bardzo zadowolonego z sie-

bie. W Deannie zawrzała krew. Wściekła poszła po torbę z
przyborami.

Dzięki pomocy J.D. Vaughha wałach zachowywał się

wręcz wzorowo, kiedy zszywała ranę. Z niesmakiem zauwa-
żyła, że koń spokojnie dał się zaprowadzić nowemu opieku-
nowi do przyczepy pani Foley.

J.D. wszedł za nią do poczekalni, gdzie powitał go aplauz

zgromadzonych, którzy obserwowali całą scenę przez okno.
Gniew Deanny osiągnął szczyt.

- Dobra robota, młody człowieku – pochwalił staruszek z

R

S

background image

chorym owczarkiem alzackim. -Wziąłbym cię do pilnowania
mojego bydła.

- Dzięki, ale mam dosyć bydła na ranczo moich rodziców -

odparł J.D.

Strzepnął kurz z kamizelki i przewiesił ją przez ramię. Za-

pewne nie przyjął takiej pozy z rozmysłem, lecz i tak zrobił
wrażenie na obecnych w poczekalni kobietach, zwłaszcza
młodszych. Spojrzały na niego z nie skrywanym podziwem.
Deanna musiała przyznać w duchu, że pojawienie się Vaugh-
na ożywiło senną atmosferę poczekalni.

- Nie hodujesz bydła? - dopytywał się właściciel wilczura.
- Kiedyś hodowałem. Teraz zajmuję się końmi ćwierćkrwi.

A także czystej krwi - dodał, patrząc na Deannę.

- Może porozmawiamy o tym później – odezwała się z

niechęcią. - Przepraszam, ale sam pan widzi.
- Pokazała czekających pacjentów.

- Zdaje się, że przydałaby się pani para dodatkowych rąk

do pomocy. A ja akurat jestem wolny. - Rzucił kurtkę na kon-
tuar, oddzielający biurko Helen od reszty pomieszczenia, i
obdarzył ją szerokim uśmiechem. - Przecież nie powie pani
na mnie złego słowa, pani Leighton, prawda? Jest pani naj-
piękniejszą piranią, jaką w życiu widziałem. Przepraszam, że
poniosły mnie nerwy.

Deanna nachmurzyła się widząc, że matka odwzajemnia

uśmiech jej osobistemu wrogowi.

- Nic się nie stało, panie Vaughn. Wiem coś o ludziach z

temperamentem. - Helen zerknęła znacząco na córkę. - Chęt-
nie skorzystamy z pana pomocy. Od dwóch lat, czyli odkąd
Deanna zrobiła dyplom i otworzyła gabinet, nie miałyśmy
jeszcze takiego dnia.

- Mamo! Sama dam sobie radę!
- Ależ ten pan jest obyty ze zwierzętami – rzekła Helen

R

S

background image

roztropnie. - A poza tym ominął nas obiad.
Nie chciałabym zrezygnować również z kolacji.

Deanna przeniosła wzrok z matki na J.D. Vaughna, a po-

tem na zatłoczoną poczekalnię. Nie miała wyboru.

- Zgoda, panie Vaughn. - W jej głosie zabrzmiała nuta,

którą tylko J.D. mógł usłyszeć. - Ale odłóżmy na razie naszą
sprawę. Ani słowa o koniach czystej krwi, dopóki nie zała-
twimy ostatniego pacjenta. A wobec właścicieli zwierzaków
prószę mnie tytułować doktor Leighton, zaś moją matkę pani
Leighton. Zrozumiano?

- Tak, proszę pani.
Mężczyzna wsunął kciuki w szlufki, co wywołało rozma-

rzone westchnienia obserwujących go kobiet.

- Na litość boską, niech pan przestanie przybierać te pozy -

mruknęła - bo nigdy stąd nie wyjdziemy.

- Deanna! - zbeształa ją matka.

Zignorowała tę nietypową dla Helen wymówkę.

Miała dwadzieścia osiem lat i była lekarzem, a nie

małą dziewczynką.

- Proszę wprowadzić następnego pacjenta - poleciła.
Zanim wkroczyła do gabinetu, do jej uszu dobiegły słowa

Helen świadczące, że matka przeszła na stronę Vaughna.

- Niech pan nie zwraca na nią uwagi, panie Vaughn.

Wiem, że nie jest pan pozerem.

- Tak, ale pani urocza córka przywiązała się do tej opinii.

Skoro w ten sposób zwracam jej uwagę, to proszę bardzo -
odparł niezrażony.

Roześmieli się oboje, a wraz z nimi paru właścicieli zwie-

rząt, podsłuchujących ich rozmowę. Kipiąca złością Deanna
nie wiedziała, czy zdoła przetrwać ten dzień.

Ale jakoś się udało. Troskliwe dłonie J.D., jego kojący

głos i stanowczość pomogły niejednemu klientowi zachować

R

S

background image

panowanie nad sobą. Deanna celowo unikała odzywania się
do mężczyzny, co okazało się nietrudne, ponieważ opieku-
nowie zwierząt gawędzili z nim przez cały czas. Vaughn nie
był zwykłym uczestnikiem rodeo ujeżdżającym konie. Był
kiedyś gwiazdą rodeo. Starsi klienci Deanny świetnie go
pamiętali i bez żenady zadawali pytania.

Postanowiła z uwagą śledzić przebieg rozmów w gabine-

cie. Przekonywała sama siebie, że w ten sposób przygotuje
się na odparcie ataku Vaughna.

- Pamiętam, jak cztery razy pod rząd zdobywałeś mistrzo-

stwo kraju w ujeżdżaniu mustangów, J.D. -powiedział jeden z
wielbicieli kowboja, podczas gdy Deanna badała jego kota. -
Nosiłeś wtedy przydomek „Dallas" Vaughn, prawda?

- Zgadza się. Tak mam na drugie imię.
- Jesteś z Dallas?
- Nie, z Kolorado, ale moi rodzice wybrali się do Dallas po

zakup inwentarza i wtedy właśnie zostałem... Cóż, powiedz-
my, że rodzice połączyli interesy z przyjemnością! - Napotkał
spojrzenie Deanny.
W jego oczach zamigotały łobuzerskie ogniki. Odwróciła
wzrok. - Jonathan to moje pierwsze, imię.

- Rzeczywiście, nie pasuje do ujeżdżacza mustangów.
- Dlatego występując w rodeo używałem imienia Dallas.

Ale przyjaciele zawsze nazywali mnie J.D.

Rozmówca pokiwał głową.
- Dlaczego zakończyłeś karierę? Byłeś u szczytu sławy.
- Miałem dwadzieścia trzy lata. Od siedemnastego roku

życia brałem udział w rodeo i zdecydowałem się z tym skoń-
czyć, póki nie złamałem karku – odrzekł J.D. Deanna banda-
żowała chorą łapę kota. - A poza tym zająłem się tym, co
zawsze chciałem robić.

-Mianowicie? - wymknęło się Deannie mimowolnie.

R

S

background image

J.D. trzymał zwierzę, lecz nie spuszczał wzroku

z twarzy lekarki.

- Zrezygnowałem z hodowli bydła na rzecz koni. Hodowla

i ujeżdżanie koni to jednak kosztowne przedsięwzięcie. Pie-
niądze zarobione na rodeo wystarczyły mi na studia rolnicze i
założenie rancza.

Deanna otworzyła szeroko oczy.
- Musiał pan być naprawdę dobrym jeźdźcem - oświadczy-

ła.

Zrobiła szybkie obliczenia. Hodował konie od siedmiu lat,

a jeśli jego studia trwały cztery lata, to znaczy że miał trzy-
dzieści cztery.

- O tak, pani doktor - wtrącił się właściciel kota. - Wygry-

wał nie tylko ujeżdżanie mustangów. Zdobył mistrzostwo w
chwytaniu cieląt na lasso dwa razy pod
rząd. A może trzy?

- Trzy - potwierdził J.D. i ostrożnie przekazał opatrzone

zwierzę opiekunowi.

- Raz wygrałeś chyba także ujeżdżanie byków?
- Szczęśliwym trafem - wyznał szczerze Vaughn. - Rzadko

ujeżdżałem byki, a wtedy akurat najlepsi zawodnicy w tej
konkurencji leczyli kontuzje. Wykorzystałem okazję. Opłaci-
ło się. To ostatnie zwycięstwo umożliwiło mi odejście na
emeryturę. Kupiłem ranczo „Rocking J". Słyszała pani tę
nazwę? - spytał z zainteresowaniem.

Oczywiście, że słyszała. Jej ojciec stracił tam wszystkie

pieniądze, a nawet więcej, niż posiadał. O ironio losu! J.D.
znów zawitał w jej życiu, jak gdyby nie dość było pierwszego
spotkania.

-Konie ćwierćkrwi dostarczane przez „Rocking J" należą

do najlepszych w Arizonie - wyjaśnił z podziwem rozmówca
Vaughna. - To zaledwie godzina jazdy samochodem stąd.

R

S

background image

- Nie jestem miłośniczką ujeżdżania koni — oznajmiła

Deanna chłodno i, zmieniając temat, zaczęła udzielać wska-
zówek na temat pielęgnacji łapki kota.

J.D. przyjrzał jej się badawczo bez słowa. Przez resztę

długiego popołudnia pilnowała się, aby nie zabrać głosu w
rozmowie dotyczącej życia J.D. Vaughna. Wreszcie wyszedł
ostatni pacjent. Zostali tylko Deanna, Helen i J.D. Helen zaję-
ła się porządkowaniem dokumentów i kartoteki. Deanna za-
plombowała drzwi szafki z narkotykami, a potem zdjęła
poplamiony fartuch i wrzuciła do kosza z brudną
bielizną.

J.D. rozejrzał się bezradnie.
- W czym jeszcze mogę paniom pomóc?
- Już w niczym - pospieszyła Helen z odpowiedzią. - Nie

musimy dzisiaj karmić nocujących pacjentów. Zaraz skończę
rachunki. Pan i Deanna jesteście wolni.

- Mamo, nie pozwolę ci sprzątać – zaprotestowała Deanna.

- Nie waż się niczego tknąć beze mnie!

-Dobrze. Posprzątamy później, wieczorem. Pracowałyśmy

bez przerwy od śniadania. Trzeba coś zjeść.

- Ja zapraszam - zgłosił się natychmiast J.D.
- Dziękuję panu, ale wolałabym zjeść kolację sama, w ci-

szy i spokoju - podkreśliła znacząco Helen. - Idźcie sami.
Deanna, zostaw mi samochód. Pan Vaughn cię odwiezie.

Zanim Deanna zdążyła się sprzeciwić, J.D. już otworzył

przed nią drzwi. Rzuciła matce nachmurzone spojrzenie i ru-
szyła do wyjścia.

- Tam stoi mój samochód. Otworzę pani drzwi.
Potrząsnęła głową.
- Nie.
- Nie?
Z pewną satysfakcją spostrzegła, że zirytowany mężczyzna

R

S

background image

zmrużył oczy.

- Nie chcę, żeby stawiał mi pan kolację ani kupował moje-

go konia. Dzięki temu zaoszczędzi pan tylko.

Oparła dłonie na biodrach i spojrzała wyzywająco.

-Jeśli ma pan mi coś do powiedzenia, proszę powiedzieć to tu
i teraz.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


J.D. oparł się o maskę samochodu. Jedną stopę trzymał na

zderzaku.

- Przypomina mi pani pewnego konia - zagaił.
- Co takiego?
- Konia. Klacz imieniem Appaloosa.
- Czy pan potrafi mówić jedynie o koniach? Deanna, ku

swemu zdziwieniu, poczuła się lekko urażona.

J.D. puścił jej uwagę mimo uszu.
- To była świetna sztuka. Wspaniała sylwetka, błyszcząca

sierść i najłagodniejsze, najpiękniejsze oczy, jakie w życiu
widziałem. Była też najkrnąbrniejszą, najbardziej buntowni-
czo nastawioną klaczą, jaką, niestety, przyszło mi ujeżdżać.
Nie umiem zliczyć, ile razy wylądowałem na grzbiecie w
błocie.

Deanna z uśmiechem wyobraziła sobie tę scenę i natych-

miast spochmurniała.

- Cóż się stało temu biednemu stworzeniu? Zmusił pan je

do uległości, czy też sprzedał fabryce kleju?

J.D. potrząsnął głową.
- Ani to, ani to. Poświęciłem każdą wolną chwilę na zy-

skanie zaufania i przyjaźni klaczy. Zajęło mi to lata i nadal
nad tym pracuję.

-Nie pozbył jej się pan? - spytała zdumiona Deanna.
- Nie. Widzi pani - uśmiechnął się powoli, uwodzicielsko -

lubię istoty płci żeńskiej z tak zwanym charakterem.

Zrozumiawszy sens jego słów, Deanna zaczerwieniła się.

Czuła się, jak gdyby wzrok Vaughna przeszywał ją na
wskroś. Szybko jednak się opanowała.

R

S

background image

Przynajmniej tak sądziła.

- Nie jestem nastolatką, którą można poderwać na takie

dowcipy. Określenie „charakterek" brzmi obraźliwie. - Posła-
ła mu spojrzenie mówiące, że nie da sobą dyrygować. - Nada-
remnie się pan wysila. I tak nie zdobędzie pan Rustlera.

- A jednak umówię się z panią na kolację.

Deanna aż otwarła usta ze zdumienia. Cóż za bezczelność!

- Nie daje pan łatwo za wygraną?
- Nawet jeśli koń zrzuca mnie z siodła – przyznał J.D.,

szczerząc zęby w uśmiechu - zaraz znów go dosiadam.

- Liczne upadki nie pozostały bez wpływu na pański mózg.

Proszę się uważnie wsłuchać. Nie! Nie! Idę do domu.

- Nie sądzę. Zauważyłem, że matka wyjęła klucze z pani

torebki. A ja zatrzasnąłem za nami drzwi gabinetu. Ale skoro
chce pani się dobijać i błagać matkę o wpuszczenie do środ-
ka... A tak przy okazji, czy ona jest równie uparta jak pani?

Deanna była zszokowana zdradzieckim postępkiem matki.

Helen miała przecież własny komplet kluczyków od półcię-
żarówki.

- Z pewnością nie zamierza pani wracać piechotą po tak

męczącym dniu. Jak daleko pani mieszka?

- Ponad dziesięć mil stąd - odparła ze ściśniętym gardłem.
Obejrzała się przez ramię. Helen właśnie wywiesiła napis

„Zamknięte" i opuściła żaluzje.

- Za gorąco jak na długi spacer. W maju w Arizonie nawet

wieczorem temperatura nie spada poniżej trzydziestu stopni. -
Uchylił drzwi samochodu od strony pasażera. - Proszę, niech
pani spróbuje zawołać matkę, jeśli się pani upiera, a ja i tak
zaczekam.

Na twarzy Vaughna malowało się zdecydowanie. Deanna

wiedziała, że mężczyzna nie ustąpi. Będzie siedział w swoim
eleganckim samochodzie aż ziemia pochłonie ich oboje albo

R

S

background image

Helen otworzy drzwi. Pierwsze rozwiązanie było bardziej
prawdopodobne. Pewne natomiast było to, że Deanna się
skompromituje.
Pomyślała o tym, jak wiele zawdzięcza Vaughnowi. Po-
mógł jej uspokoić wałacha, a potem asystował przy badaniu
zwierząt. Odmawiając mu, wystawiłaby świadectwo swego
grubiaństwa.

- Będę wdzięczna za podwiezienie do domu.
- A kolacja?

Przełknęła ślinę.

- Jest pan wspaniałomyślny - usiłowała zdobyć się na nutę

wdzięczności w głosie. - Dziękuję za zaproszenie, panie
Vaughn.

Spojrzał z podziwem.
- Proszę bardzo. I dajmy sobie spokój z tym panem Vau-

ghnem. Wszyscy mówią do mnie J.D.

Deanna nie posunęłaby się do takiej poufałości. Na szczę-

ście J.D. nie nalegał. Kiedy wsiadła, zamknął za nią drzwi
samochodu i zajął miejsce za kierownicą.

- Dokąd, madam?
-Wolałabym, żeby mnie pan tak nie tytułował. Czuję się

jak szacowna matrona.

- A więc dokąd, Deanna?
- Jesteś bardzo pewny siebie, prawda?

Odpowiedział uśmiechem.

- Niewiele mamy do wyboru miejsc, gdzie można coś zjeść

- odezwała się po chwili. - To małe miasto. Budka z hambur-
gerami, bar szybkiej obsługi i restauracja meksykańska.

- Podają tam autentyczne potrawy meksykańskie, czy tylko

ich amerykańską wersję, czyli dziesiątą wodę po kisielu?

- Serwują wspaniałe, oryginalne dania. Ale bardzo ostro

przyprawione - ostrzegła.

R

S

background image

- Zdaję się na ciebie.
Wytłumaczyła, którędy trzeba jechać do miasteczka Cactus

Gulch, które swoją nazwę zawdzięczało ogromnej różnorod-
ności odmian kaktusów rosnących w okolicy.

- Zamierzasz pewnie spytać o mojego konia? - zagadnęła,

kiedy Vaughn nie kwapił się z rozpoczęciem rozmowy.

- Pomówmy lepiej o tobie.
Parsknęła śmiechem, ale tylko w myślach. Nie brały ją ta-

kie wyświechtane frazesy podrywaczy.

- Nieciekawy temat.
- Wręcz przeciwnie. Trochę już wiem, ale na pewno wiele

jest tu jeszcze do poznania.

- A co właściwie wiesz?
Nie zdejmując dłoni z kierownicy, wzruszył ramionami.
- Masz dwadzieścia osiem lat, urodziłaś się w Arizonie, je-

steś jedynaczką, ukończyłaś wydział weterynarii na stano-
wym uniwersytecie i działasz w Towarzystwie Opieki nad
Zwierzętami.

- W kilku oddziałach - uzupełniła.
Weterynarze z Arizony i spoza granic stanu pracowali spo-

łecznie, aby ratować zwierzęta maltretowane przez właścicie-
li. Niestety, z braku funduszy nie wszystkie zwierzęta znaj-
dowały opiekę.

- Specjalizujesz się w leczeniu koni - ciągnął J.D.
- Tutejsi mieszkańcy boją się, że ze swoimi umiejętno-

ściami wkrótce poszukasz sobie lepszej pracy, w atrakcyj-
niejszym miejscu.

- A to mnie wybadałeś! - Zmieszana Deanna nie wiedziała,

co o tym wszystkim sądzić.

- Właściwie sam dotarłem do tych informacji - oświad-

czył spokojnie.

Zapadła pełna napięcia cisza. Dopiero kiedy znaleźli

R

S

background image

się w restauracji „Julia" i przyniesiono im zamówione potra-
wy, Deanna odprężyła się nieco. Podjęli rozmowę.

- Dlaczego zostałaś weterynarzem? - spytał J.D. i ugryzł

kęs meksykańskiego befsztyka enchilada.

- Moi rodzice prowadzili stadninę koni. Przebywałam stale

wśród koni i lubiłam się nimi zajmować. Zawód weterynarza
wydawał mi się naturalnym przedłużeniem moich zaintere-
sowań.

J.D. pokiwał głową ze zrozumieniem.
- W podobny sposób zainteresowałem się końmi ćwierć-

krwi.

Znieruchomiała.
-Nie sądzę, aby można było porównać twoją sytuację do

mojej.

- Czemu nie? Wychowałem się na ranczo hodowlanym w

Kolorado. Spędzałem więcej czasu w siodle niż na nogach.

- Zgoda, ale ja nigdy nie wyobrażałam sobie, że nasze ko-

nie biegają w kółko po torze jeździeckim - powiedziała nie
kryjąc goryczy.

J.D. zatrzymał rękę niosącą widelec do ust,

- Odnoszę wrażenie, że nie aprobujesz tego co robię, aby
zarobić na życie.

-Masz rację - przyznała bez ogródek. – Nie aprobuję.
- Gdyby nie istniały gonitwy na torze, nie byłoby sensu

hodować coraz szlachetniejszych wierzchowców. Zakłady
przyciągają publiczność i kapitał niezbędny do utrzymania
stada. Gdyby nie wyścigi, konie czystej krwi i ćwierćkrwi
spotykałoby się tylko na kartach książek. - Wpatrywał się
badawczo w twarz Deanny. - Czy tego pragniesz?

-Pozwól, że wyrażę się jaśniej. Nie mam nic przeciwko

wyścigom. Nie aprobuję ciebie.

- Mnie? Dlaczego?

R

S

background image

- Chodzi o mojego ojca.
- Twoja matka jest wdową. Bodajże od pięciu lat?

- Od sześciu. - Deannie wydawało się wciąż, że ojciec
zmarł wczoraj. - Ojciec kochał konie - oznajmiła opanowa-
nym głosem. - Prowadził stadninę na przedmieściach Pho-
enix. Jednak największą jego miłością były wierzchowce wy-
ścigowe. Przez całe lata oglądał gonitwy na miejscowym to-
rze Paradise. Oklaskiwał swoich faworytów. Mama i ja wie-
działyśmy o tym, lecz ojciec przysięgał, że nie jest hazardzi-
stą. Nigdy nie wspomniał też, że w tajemnicy przed wszyst-
kimi kupił konia i umieścił go na twoim ranczo.

- Na moim ranczo?
- Nie udawaj Greka! Tatuś pożyczył pieniądze i sprzedał

swoje udziały w firmie, żeby słono zapłacić za żywienie i
trenowanie konia. A kiedy wierzchowiec parę razy z rzędu
przegrał, wierzyciele zażądali zwrotu pieniędzy. Tata utonął
po uszy w długach. -Uśmiechnęła się ironicznie. - Co gorsza,
ojciec nie tylko pożyczał, błagał i ukrywał brak akcji. Wypi-
sywał też czeki bez pokrycia, obstawiając w zakładach wła-
snego konia. Oczywiście pech go nie opuszczał. Szczęściem
można nazwać fakt, że tuż przed aresztowaniem dostał śmier-
telnego zawału serca.

- Bardzo mi przykro.
J.D. chciał ją wziąć za rękę, lecz Deanna cofnęła się bły-

skawicznie. Nie potrzebowała fałszywego, jej zdaniem,
współczucia.

- Dopiero wtedy zorientowałyśmy się, jak dalece zabrnął w

długi. Jak gdyby jego śmierć nie była wystarczającym dla nas
nieszczęściem. Dowiedziałyśmy się i o koniu, i o czekach bez
pokrycia... Musiałyśmy sprzedać stadninę i przenieść się na
północ, do Cactus Gulch. Mama znalazła mieszkanie i pracę
kasjerki w sklepie spożywczym. Nienawidziła tego zajęcia.

R

S

background image

- Przeżyłyście wstrząs.
- To było coś strasznego, zwłaszcza dla mamy. Przez długi

czas przypisywała winę sobie. Twierdziła, że gdyby wcze-
śniej się zorientowała, tatuś nie umarłby.

- Oczywiście myliła się?
- Tak. Nie zapobiegłaby ani zawałowi serca, ani hazardo-

wi, ani kradzieżom. Ojciec po prostu nie znał się na hodowli
koni wyścigowych. Przecież konie ze swojej stadniny wypo-
życzał jedynie na krótkie przejażdżki po okolicy.

- Deanna, naprawdę mi przykro.
Podniosła dumnie podbródek. Nie chciała litości.
- Jakoś przetrwałyśmy. Mama jest twarda. Nie pozwoliła

mi rzucić szkoły. Nalegała, żebym skończyła studia wetery-
naryjne.

- Dostałaś stypendium.
- Tak, ale wciąż miałyśmy trudności finansowe.

J.D. zmierzył wzrokiem jej znoszoną sukienkę i wysłużone
buty.

- I nadal je macie?
- Świetnie sobie radzimy - odparła. - Tata był chciwy, lecz

o mnie i mamie nie da się tego powiedzieć.

Nie mogła wyjawić mu bolesnej prawdy. Dalej spłacały

długi ojca. Sprzedaż stadniny nie wystarczyła na ich pokry-
cie. Na niektórych czekach zmarły podrobił podpis żony. Po-
licja aresztowała Helen. Przerażona Deanna błagała sędziego,
aby wydał wyrok w zawieszeniu.

Pogrążona we wspomnieniach, poczuła na sobie wzrok

Vaughna.

- Rozumiem teraz, dlaczego nie chcesz dojść ze mną do

porozumienia - odezwał się cicho. – Kłopoty ojca sprawiły,
że nie znosisz wyścigów i wszystkiego co z tym związane.

■- A konkretnie ciebie! - wypaliła. - To ty sprzedałeś mo-

R

S

background image

jemu ojcu nieszczęsnego wierzchowca. Ty się nim opiekowa-
łeś i ujeżdżałeś go. Słuchaj, czy zawsze wciskałeś naiwnym
amatorom swoje najgorsze konie?

- Nie mam zwyczaju niczego wciskać ludziom, Deanna.

Rzeczywiście, przed paru laty miałem kilka koni pełnej krwi,
ale nie spisywały się tak dobrze jak wierzchowce ćwierćkrwi,
w których się specjalizowałem.

- Tak więc postanowiłeś je sprzedać nic nie podejrzewają-

cym klientom - rzuciła gorzkie oskarżenie.

- Nie. Dopiero rozkręcałem hodowlę i musiałem sie zdecy-

dować na jakąś dziedzinę. Sprzedałem rasowe wierzchowce,
ale uczciwie przedstawiłem ich wady i zażądałem niewygó-
rowanych cen.
Deanna zerknęła z niedowierzaniem.

- Przysięgam, nie wiedziałem o tej sprawie!

Przyznała w duchu, że nieźle udawał zdumienie, wręcz
zaszokowanie. Nie mogła pozwolić, aby ją nabrał na aktor-
skie sztuczki.

- Dobrze. W takim razie jestem królową angielską.

Wstała i chciała odejść od stolika, lecz silna dłoń chwyciła
ją za ramię. Zrozumiała, że Vaughn nie puści jej tak łatwo.
Usiadła.

- Obiecuję, że zajrzę do dokumentów.
-I co z tego? Przywrócisz dobre imię naszej rodzinie?

Spłacisz nasze długi? Wyciągniesz mojego ojca z grobu? -
Szarpnęła się i uwolniła ramię. - Mój ojciec jest winny temu
co się stało, ale ty również ponosisz odpowiedzialność. Trafi-
ła ci się okazja i wykorzystałeś ludzką słabość.

- Nigdy nie sprzedałbym konia nie ujawniając kupcowi

wszelkich jego wad.

- Może teraz tak jest. A przed siedmiu laty, kiedy dopiero

co założyłeś ranczo? Liczyłeś pewnie każdy grosz, panie

R

S

background image

Vaughn. Do jakiego świństwa byłeś wtedy zdolny?

Wybuch Deanny zwrócił uwagę innych gości. Momental-

nie zniżyła głos. Tylko tego jeszcze brakowało, żeby miesz-
kańcy Cactus Gulch zaczęli plotkować na temat Helen Le-
ighton i jej córki.

- Masz teraz czelność grać przede mną niewiniątko?

Chcesz kupić mojego konia? Po co? Dręczy cię sumienie? Za
późno!

Wyrzuciwszy z siebie potok słów, Deanna zamilkła. Dla-

czego mu to wszystko mówiła? Była przekonana, że J.D.
orientuje się w jej sytuacji. Już zamierzała wyjść, kiedy męż-
czyzna odezwał się.

-Jest mi naprawdę przykro z powodu twojego ojca.
- Jasne. O ile go w ogóle pamiętasz.
- W ciągu ostatnich siedmiu lat sprzedałem wiele koni,

Deanna. Jeśli twoją rodzinę spotkała jakaś niesprawiedliwość
z mojej strony, przyrzekam zadośćuczynienie.

- Szkoda twojego czasu - powiedziała przygnębiona. - Po-

stąpiłeś zgodnie z prawem, choć niezupełnie zgodnie z zasa-
dami uczciwości. Ani matka, ani ja nie potrzebujemy litości.

- Widzę, że ta rozmowa sprawia ci ból –powiedział J.D. po

chwili wahania. - Dokończymy ją później, kiedy przejrzę do-
kumenty.

- A może lepiej skończyć naszą dyskusję tu i teraz?
- Nie. Pozostaje jeszcze kwestia Rustlera. Z pewnością

przyszło ci do głowy, że sprzedaż tego konia rozwiązałaby
twoje problemy finansowe. Ten dwulatek ma fantastyczny
rodowód.

- Rustler nie jest jedynym ogierem czystej krwi w okolicy.

Czemu się nim tak interesujesz? – spytała podejrzliwie.

-Kupiłem na raty klacz, która wyglądała nieszczególnie,

lecz przeczucie mnie nie myliło. W ciągu dwóch sezonów

R

S

background image

zawsze zajmowała miejsce w czołówce. Rustler to jedyny
potomek tej klaczy.

- A więc dlatego ci na nim zależy. Sądzisz, że to pewniak.

Dzięki niemu powiększyłbyś majątek.

- Zacząłbym własną hodowlę rasowych koni - sprostował.

- Przemyśl to, Deanna. Taki ogier wart jest tysiące dolarów. I
tyle mogę zaoferować.

- Nigdy nie uważałam Rustlera za rozwiązanie moich kło-

potów finansowych.

Deanna walczyła z pokusą. Chociaż jako weterynarz nieźle

zarabiała, lwia część dochodów szła na spłatę długów ojca i
grzywny sądowej.

- Czemu nie? Do przejażdżek nie potrzeba świetnego konia

wyścigowego.

- Możliwej ale bardzo go lubię. Nie chcę go sprzedawać.

Jeśli ma rzeczywiście taki dobry rodowód, sama mogę go
hodować.

- Nie. Rustler powinien biegać i wygrywać. Musi treno-

wać. Nie jesteś na to przygotowana.

- Wracamy do punktu wyjścia. Widzisz, Rustler jest kula-

wy. Tak więc twoja propozycja okazuje się nieaktualna.

-Kulawy?
- Owszem. Nastąpiła duża poprawa w porównaniu ze sta-

nem, w jakim go wzięłam do siebie. Lekko powłóczy nogą.
Nigdy nie będzie się ścigał.

Poirytowana Deanna nie spostrzegła rozczarowania na

twarzy Vaughna.

- Może w Phoenix znajdziesz odpowiedniego konia.
Spojrzał na nią z uwagą.
-Szukam nie tylko ogiera czystej krwi. Rozglądam się też

za weterynarzem znającym się na koniach.

-Mam w pracy cały etat. Poza tym, nie mam doświadcze-

R

S

background image

nia w leczeniu kontuzji odniesionych na torze - ucięła dalszą
dyskusję.

- Dasz sobie radę z urazami ścięgien, wiązadeł i kości.

Nadzorowałabyś również konie przejęte przeze mnie w ra-
mach programu pomocy dla zwierząt.
- Zaangażowałeś się w działalność społeczną?

Deanna znała ten program. Rządowa agencja rolnictwa

przeznaczała pewne kwoty dla hodowców chętnych zaopie-
kować się dzikimi mustangami.

- Właściwie nie, ale wspieram tę akcję i przyjmuję konie

na swoje ranczo.

- A cóż hodowca wierzchowców ćwierćkrwi ma wspólne-

go z mustangami bez rodowodu?

- Cóż, to i owo.
Deanna zmrużyła oczy. J.D. z rozmysłem wyrażał się ta-

jemniczo.

-Będę z tobą szczera. Przystąpiłabym do tego interesu, ale

lubię jasne sytuacje. Muszę wiedzieć dokładnie, co to za ko-
nie i do jakich celów ich używasz.

Za późno ugryzła się w język. Nie zamierzała przecież

wchodzić w jakiekolwiek układy z bezwzględnym hodowcą,
zaś mimowolnie wypowiedziane słowa zaprzeczały myślom.
Oszołomiona potrząsnęła głową, niczym jeździec wyrzucony
z siodła.

- Zapewniam, że traktuję je po ludzku - odpowiedział i

uśmiechnął się zachęcająco.

- Przykro mi, ale muszę odmówić przez wzgląd na pamięć

ojca i jego kontaktów z tobą. Rozumiesz mnie chyba - po-
wiedziała stanowczo. Vaughn wydał jej się rozczarowany. -
W każdym razie w tej chwili nie jestem w stanie obsłużyć
nowych klientów. W piątek wyjeżdżam z miasta. Znalazłam
już kogoś na zastępstwo.

R

S

background image

- Dlaczego? Kiedy wrócisz?
Teraz była jej kolej na tajemniczość.
-Wyjeżdżam w interesach. Nie wiem, na jak długo.
Deanna skuliła się na krześle, czując na sobie badawczy

wzrok Vaughna. W napięciu oczekiwała jego reakcji.

-Jeśli skończyłaś jeść, odwiozę cię do domu -oświadczył

krótko.

Westchnęła z ulgą. Nareszcie się go pozbyła! Chociaż

wiodła spokojne, wręcz nudne życie, nie życzyła sobie ekscy-
tującego urozmaicenia w rodzaju znajomości z J.D. Vaugh-
nem.

Wynajmowały z matką mieszkanie na farmie owiec. Było

to pomieszczenie nad stodołą, do którego prowadziły ze-
wnętrzne schodki.

- Właściciel pozwala mi trzymać tu konia za darmo, w za-

mian za usługi weterynaryjne. Taki handel wymienny. Miły
zwyczaj, który wciąż istnieje w małych miejscowościach.

Po co się wdała w tę pogawędkę? I to z osobistym wro-

giem!

- Czy dosiadałaś kiedyś świeżo ujeżdżonego konia? - spy-

tał nagle mężczyzna.

Deanna zamrugała powiekami.
- Staram się jeździć tylko na porządnie wytrenowanych

wierzchowcach - odrzekła szczerze.

J.D. pokiwał głową i zaparkował na skraju długiego błotni-

stego podjazdu.

-Taki koń to zabawna sprawa. Wielka zagadka. W jednej

chwili jest posłuszny, a w następnej stara się posłać jeźdźca
do wszystkich diabłów. Tylko od ciebie zależy, czy rozszy-
frujesz w porę jego zamiary. Zwykle jestem w tym dobry. -
Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Ale ty, Deanna, zbiłaś
mnie z tropu.

R

S

background image

Jęknęła. Na litość boską! Ten człowiek przyczynił się

przecież do ruiny i śmierci jej ojca. Przystojny, męski, atrak-
cyjny... Owszem, robił wrażenie, ale ona, jako lekarz, nie
mogła dać się zwieść jego czarowi i pięknym słówkom.

-Zawsze mnie interesowały rzeczy zaskakujące, nieocze-

kiwane. Od dawna nie spotkałem nikogo tak nieprzewidy-
walnego jak ty. I na pewno jeszcze się tu pojawię. Do widze-
nia. Na razie!

Deanna otworzyła szeroko oczy. Nie mogła wydusić z sie-

bie głosu. J.D. spokojnie wytrzymał spojrzenie kobiety. Nie
czekała, aż otworzy jej drzwi. Pobiegła do mieszkania.

Vaughn odprowadził ją wzrokiem.

R

S

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- Odrzuciłaś jego propozycję? - Helen Leighton podniosła

głos. - Odrzuciłaś ofertę jednego z najbogatszych hodowców
koni ćwierćkrwi w Arizonie?

- To handlarz pozbawiony skrupułów, mamo. Nie możemy

mu ufać. Dobrze o tym wiesz.

-A jeśli mówi prawdę? Może rzeczywiście uprzedził ojca,

że z tego konia nie będzie gwiazdy wyścigów?

- Baju, baju, będziesz w raju!
Helen westchnęła i bezradnie pokręciła głową.
- Deanna, pomyśl rozsądnie. Twój ojciec wbił sobie do

głowy, że musi kupić konia, ale to stara historia. Ja troszczę
się o teraźniejszość. Pan Vaughn chce cię zatrudnić jako we-
terynarza. Sądzę, że powinnaś przyjąć tę ofertę.

-Chcesz, żebym pracowała dla tego człowieka? - Deanna

nie wierzyła własnym uszom. – Kiedyś rozmyślnie sprzedał
ojcu niepełnowartościowego wierzchowca, a teraz ma czel-
ność prosić, żebym mu sprzedała Rustlera! Pojawia się po
siedmiu latach, jak gdyby nic się nie stało.

- Deanna, to małe miasteczko i mamy niewielu klientów.

Wiesz, że potrzebujemy pieniędzy.

-Tak, ale czy taki bogaty hodowca jak J.D. Vaughn na-

prawdę musi mieć drugiego weterynarza?

R

S

background image

Nie proponował mi zajęcia, dopóki nie wspomniałam, że Ru-
stler kuleje. Pachnie mi to litością albo wyrzutami sumienia.
W każdym razie, nie jestem zainteresowana.

- Postępujesz głupio.
Helen wzięła ze stosu upranej bielizny ręcznik i złożyła go

energicznie.

- Mamo, mam swoją dumę i nie przyjmę jakiejś wyssanej z

palca posady. - Mimo dezaprobaty malującej się na twarzy
matki, Deanna nie zamierzała ustąpić. - Są też inne powody.

Helen upuściła ręcznik i zapomniawszy o praniu,

oparła ręce na biodrach.

- Mianowicie?
- Wiesz, że na tydzień wyjeżdżam na rajd szlakiem daw-

nych osadników. Związek weterynarzy jest jednym ze spon-
sorów imprezy. Nie nadążam z robotą papierkową. Gdzie mi
tam w głowie nowe plany!

Deanna szukała ofiarodawców gotowych wesprzeć fun-

dusz opieki nad zwierzętami i organizatorów rajdu. Każdy
dyliżans, kryty wóz lub wóz drabiniasty, który przebył ari-
zońską część legendarnego szlaku Butterfield Trail, miał
otrzymać nagrodę pieniężną. Część dawnej trasy nie istniała
w pierwotnym kształcie. Cywilizacja zrobiła swoje. Ocalały
jednak miejsca, gdzie dzika przyroda wyglądała tak jak przed
stu laty.

Trasę tegorocznego rajdu Deanna chciała przemierzyć na

Rustlerze, a wygrane pieniądze przeznaczyć na potrzeby lo-
kalnego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Jako
weterynarz miała doglądać koni uczestniczących w imprezie.

- Mamo, nawet jeśli zmieniłabym zdanie, nie mogłabym

żądać, aby Silas zajął się jeszcze jednym klientem - rzekła
Deanna stanowczo, usiłując zakończyć ich spór. Silas Parker,
emerytowany weterynarz, zgodził się poprowadzić praktykę

R

S

background image

Deanny podczas jej nieobecności. - Przecież nawet nie zbada-
łam zwierząt Vaughna. Zlecanie tego osobie trzeciej to łama-
nie reguł etyki zawodowej.

- Powiedziałaś panu Vaughnowi, że zaczniesz pracę po

powrocie. Na litość boską, Deanna, nie będzie cię tylko ty-
dzień!

- Mam i inne wątpliwości - ciągnęła Deanna, składając

upraną bieliznę. - Kiedy spytałam, po co on, jako hodowca
wyścigowych wierzchowców, przyjmuje pod swój dach bez-
domne konie bez rodowodu, zrobił się bardzo tajemniczy.
Nie zdziwiłabym się, gdyby sprzedawał je do fabryki kon-
serw.

-Nie wygląda mi na takiego człowieka. Jestem pewna, że

pan Vaughn zarabia tyle, że nie musi ryzykować naruszania
prawa - naskoczyła na nią matka. - Sama sprawdź. Zadzwoń
do Towarzystwa. Masz tam przyjaciół.

Deanna spojrzała na nią nie kryjąc zaskoczenia.
- Nie wiedziałam, że tak się tym przejmiesz.
- A jakżeby inaczej! Własna córka poświęca życie, aby

spłacić moje długi...

- Długi ojca.
- A potem marnuje szansę odzyskania wolności.
- Nie odgrywaj tragedii, mamo! - Deanna zachichotała. -

Nie marnuję żadnej szansy. - Spostrzegła łzy w oczach matki
i spoważniała. - Co się stało?

- Nic nie rozumiesz? Zrujnowałaś sobie życie z mojego

powodu. Mieszkasz w mieścinie, która nie proponuje nic sen-
sownego kobiecie w twoim wieku. Harujesz jak wół, a cały
zarobek idzie na spłatę grzywny. Z nikim się nie umawiasz!

Deanna wzruszyła ramionami.
- Po pewnych doświadczeniach stwierdziłam, że nie intere-

sują mnie przypadkowe randki. Chcę mieć kiedyś męża i

R

S

background image

dzieci, ale na razie byłoby nieuczciwie, gdybym zaangażowa-
ła jakiegoś mężczyznę w swoje kłopoty. Kiedy spłacę długi,
powrócę do życia towarzyskiego. Obiecuję.

-Będziesz wtedy starą kobietą - odezwała się Helen ze

smutkiem. - Masz dwadzieścia osiem lat, a jeszcze tyle długu
pozostało do spłacenia! Gdybym wiedziała, że do tego doj-
dzie, poszłabym do więzienia.

-Nie mów tak! Nigdy nie waż się tak mówić! - krzyknęła

przerażona.

- Mówię świętą prawdę - szlochała Helen. - Najpierw za-

wiódł cię ojciec, teraz ja. Oboje zrujnowaliśmy ci życie.

Deanna mocno przytuliła się do matki i pogłaskała ją po

ramieniu. Powstrzymywała łzy.

- Mamo, przestań. Jutro rano zadzwonię do Towarzystwa

Opieki nad Zwierzętami i sprawdzę, jaką opinią cieszy się
J.D. Vaughn. Jeśli wszystko będzie w porządku, z całą powa-
gą rozważę jego propozycję.

Helen ukryła twarz w dłoniach i wciąż płakała. Deanna w

duchu przeklinała Vaughna. Mimowolnie przysporzył zmar-
twień osobie, która za nic nie ponosiła winy.

- Mamo, jeśli przestaniesz, zadzwonię od razu - wpadła

Deanna na szalony pomysł. - W tej sekundzie. Umowa stoi?

Helen z trudem doszła do siebie. Pociągając nosem, kiwnę-

ła głową. Deanna pospiesznie przyniosła jej chusteczkę i
otworzyła książkę telefoniczną. Wykręciła numer.

- Halo, mówi doktor Deanna Leighton. Czy mogę prosić

Kathy Tomlinson? Dziękuję, zaczekam.

Zakryła słuchawkę ręką.
- Mamo, pamiętasz Kathy, prawda? Ona też wybiera się na

rajd.

Helen skinęła głową potakująco.
- Kathy? Mówi Deanna Leighton.

R

S

background image

- Cześć, Deanna! Wyruszamy w weekend? Zabieram twój

bagaż do dyliżansu, zgadza się?

-Tak, wszystko bez zmian. Ale nie dzwonię w związku z

naszą wyprawą. Chcę zasięgnąć opinii na temat pewnego
ranczera. Nazywa się J.D. Vaughn.

- A, masz na myśli Dallasa Vaughna, byłego gwiazdora

rodeo? Świetny facet. Nie ukrywam, że mi się podoba.

Deanna nie mogła wyjść z podziwu. Kathy, szczęśliwa

mężatka i matka piętnastoletniego syna, wzdychała niczym
nastolatka.

- Kathy, nie interesuje mnie jego wygląd. Widziałam go. A

to, że był mistrzem rodeo nie robi na mnie wrażenia. Wręcz
przeciwnie.

Nieraz wzywano weterynarzy na rodeo. Do Towarzystwa

Opieki nad Zwierzętami wpływały skargi na właścicieli za
złe traktowanie koni i bydła. Deanna nie potrafiła zrozumieć,
dlaczego rodeo cieszy się taką popularnością. Uważała je za
rozrywkę równie anachroniczną jak corrida.

- Muszę wiedzieć, co J.D. robi z końmi, które przyjmuje

pod swój dach. Co wytrawny hodowca ma wspólnego z
wierzchowcami bez rodowodu?

- Jak to, nie wiesz?
- Nie. - Deanna nie traciła cierpliwości. – Dlatego właśnie

dzwonię do ciebie.

- No cóż, J.D. pochodzi z rodziny rolników z Kolorado. O

ile się nie mylę, był piątym dzieckiem spośród sześciorga.

- Sześciorga?
- Tak. Pięciu chłopców i jedna dziewczynka imieniem

Sierra. Nawiasem mówiąc, mieszka w południowej Arizonie.
Z tego powodu J.D. osiedlił się w naszym stanie. Utrzymuje z
siostrą bliskie kontakty. Kiedy Sierra wyszła za mąż za ro-
dowitego Arizończyka, J.D. postanowił iść na studia do Pho-

R

S

background image

enix. Wreszcie został na stałe.

-Kathy, to... pasjonująca historia, ale mnie chodzi o zaan-

gażowanie Vaughna w ratowanie mustangów.

- Ależ to idealny kandydat dla ciebie! - Kathy nie dawała

za wygraną. - Nie chcesz nawet wiedzieć, czy jest żonaty?

Owszem, Deanna ze zdumieniem spostrzegła, że ten pro-

blem budzi jej ciekawość.

- Uznałam za oczywiste, że jest. Przypuszczam, że kobie-

tom wydaje się atrakcyjny.

- Wszystkim kobietom - powiedziała Kathy z naciskiem. -

Ale uwierz mi, nie jest żonaty.

- Naprawdę? - Deanna nie zdołała stłumić radości.

Kathy natychmiast podchwyciła tę nutę.

- Deanna, interesujesz się nim?
-Nie - odrzekła oschle. Kathy zachowywała się jak natrętna

swatka. Subtelność nie należała do jej najmocniejszych stron.
- Poza tym, to ty zaczęłaś rozmowę o stanie cywilnym Vau-
ghna. Ja pytałam tylko o mustangi.

Jej słowa nie zabrzmiały chyba zbyt przekonująco, ponie-

waż Kathy wcale nie dawała za wygraną.

- J.D. miał dziewczynę, z którą wiązał poważne plany. Po-

znał ją jeszcze podczas występów na rodeo. Parę lat temu ze-
rwali. Jak sądzę, obyło się bez awantur i tragedii. Wszystko
mi opowiedział.

- Założę się, że sama go naciągnęłaś na zwierzenia odparła

Deanna, zakłopotana hałaśliwą szczerością przyjaciółki.

Kathy nie siliła się nawet na protesty.
- Od tej pory przez jego życie przewinęło się kilka kobiet,

ale z żadną nie spotykał się długo.

Deannie aż cisnęło się na usta pytanie, dlaczego tak się sta-

ło, lecz oczywiście ukryła ciekawość. Na szczęście Kathy
sama pospieszyła z odpowiedzią.

R

S

background image

- Wiesz, on nie lubi kobiet z tupetem, lubiących się popi-

sywać, a pełno takich kręci się w środowisku związanym z
wyścigami konnymi.

- Więc jakie kobiety lubi?
- Te, które mocno stoją na ziemi. Rozsądne, szczere. Takie

jak ty. Szkoda, że nie jesteś nim zainteresowana - oświadczy-
ła Kathy przebiegle. - J.D. ceni w kobietach inteligencję.

Serce spłatało Deannie niemiłego figla. Zabiło żywiej! Na-

tychmiast odzyskała panowanie nad sobą.

- Nie chcę się z nim umawiać. Chcę tylko wiedzieć,

co robi z mustangami.

Kathy wybuchnęła śmiechem.
- Gdybym cię tak nie szanowała, nazwałabym cię obrzy-

dliwą kłamczucha.

- Kathy, ostrzegam cię... - zgromiła ją.
- W porządku. Twój J.D. ...
- Tylko nie mój.
- J.D. właściwie sprowadza te konie dla swojego przyjacie-

la.

- Czy ten przyjaciel nie może sam tego zrobić?
- Mógłby, ale Matt Caldwell nie zna się na koniach. Umie

jeździć, ale nie potrafi ocenić wartości danego zwierzęcia.

Deanna zaczynała się denerwować. Matka słyszała całą ich

rozmowę, a Kathy nie zamierzała się streszczać.

- A czym się zajmuje?
- Jest psychologiem, terapeutą. Pracuje z młodzieżą, która

ma problemy ze zdrowiem psychicznym i fizycznym. Prowa-
dzi ranczo letniskowe w Kolorado. Kiedy potrzebuje konia,
dzwoni do J.D. Przyjaźnili się w liceum - wyjaśniła Kathy. -
J.D. wyszukuje zwierzęta o najłagodniejszym usposobieniu,
wnosi stosowną opłatę i ujeżdża je dla Matta. A wszystko
to za darmo.

R

S

background image

- Za darmo? - powtórzyła Deanna zdumiona.

Wiedziała, ile żądają dobrzy trenerzy. Ujeżdżanie koszto-
wało ciężkie pieniądze, zwłaszcza jeśli klient miał specjalne
życzenia.

- Otóż to. J.D. nie wziąłby ani centa od Matta. Mówi, że

nie będzie zarabiał na nieszczęśliwych dzieciakach. Twierdzi,
że cieszy się, mogąc im w czymś pomóc. Drze na strzępy
czeki, które wysyła mu Matt. I tak już od lat. Jeden wysyła,
drugi drze. Obaj uparci jak osły. Pewnie dlatego tak długo
trwa ich przyjaźń, bo wcale nie są do siebie podobni.

- Dobry Boże! - odezwała się Deanna z szacunkiem i po-

dziwem.

Helen spojrzała pytająco, lecz córka uspokoiła ją. ruchem

ręki. Z trudem docierał do Deanny sens informacji podawa-
nych przez Kathy. Jej opinia na temat J.D. Vaughna zdawała
się nie odpowiadać rzeczywistości. Ten człowiek miał chyba
jednak pozytywne cechy.

- J.D. księguje koszta wyżywienia i ujeżdżania mustangów

razem z finansami hodowli koni ćwierćkrwi - ciągnęła Kathy.
- Pomyśl tylko!

Deanna pokręciła głową. Jeśli Kathy mówiła prawdę i jeśli

J.D. nie ponosił odpowiedzialności za zrujnowanie jej ojca,
jego propozycja pracy okazałaby się bardzo kusząca. Pragnę-
ła tego podświadomie...

- W każdym razie, J.D. dostaje od naszego Towarzystwa

wszystkie konie, o które prosi. On i Matt zapewniają zwierzę-
tom wspaniałą opiekę. Gdyby to zależało ode mnie, Deanna,
ogłosiłabym go świętym za życia. No, albo przynajmniej wy-
swatałabym mu odpowiednią żonę. Jest wrażliwy, inteligent-
ny, hojny, przystojny. Czegóż chcieć więcej?

Deanna nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Masz jeszcze jakieś pytania? - zagadnęła Kathy.

R

S

background image

- Raczej nie. To mi wystarczy.
Pomyślała, że plotkarska natura Kathy ma swoje dobre

strony.

- Mogę przygotować zaświadczenie pisemne, jeśli potrze-

bujesz.

- To nie będzie konieczne. - Deanna odetchnęła głęboko. -

Dzięki, Kathy.

- Zobaczymy się podczas weekendu. Cześć, Deanna.
- Cześć.
Zamyślona Deanna odłożyła słuchawkę. Napotkała pytają-

cy wzrok matki.
- I co? Jaki wynik?

- Rano skontaktuję się z panem Vaughnem i umówię na

wizytę. Obejrzę jego ranczo. Niczego nie obiecuję, ale
sprawdzę dokładnie, czy rzeczywiście trzeba tam zatrudnić
weterynarza na stałe.

- A więc wywiad wypadł pomyślnie?
- Tak. To aż niewiarygodne - powiedziała Deanna ironicz-

nie. - Mamy szczęście.

Helen uśmiechnęła się i powróciła do składania upranej

bielizny.

- Najwyższy czas, żeby nam też coś się udało.

Deanna nie chciała psuć radosnego nastroju matki.

Z własnych przykrych doświadczeń wiedziała, że z pozoru

korzystny rozwój sytuacji prowadzi do późniejszych kłopo-
tów. A tego nie brakowało ani jej, ani Helen.


Deanna wzięła głęboki oddech i powoli podjechała

swoją półciężarówką do bramy rancza „Rocking J". Odle-
głość pięćdziesięciu mil, dzielącą ją od Cactus Gulch, przeby-
ła jadąc grubo poniżej dozwolonej prędkości. Nie spieszyło
jej się.

R

S

background image

Zmartwiła ją burzliwa rozmowa z matką poprzedniego

wieczora. Od śmierci Carla Leightona minęło sześć lat, ale,
jak pokazały wydarzenia, obie kobiety nie pogodziły się jesz-
cze z tym faktem.

Strażnik sprawdził dokumenty Deanny. Długim, brukowa-

nym podjazdem wjechała na teren posiadłości. W powietrzu
unosił się charakterystyczny zapach koni i świeżo ściętej lu-
cerny. Zaparkowała przed schludnym budynkiem mieszczą-
cym biuro. Jeden z pracowników zaprowadził ją do stajni, w
której właśnie znajdował się J.D. Deanna zdążyła jeszcze po
drodze rzucić pełne podziwu spojrzenie na źrebaki hasające
po pastwisku.

- Dzień dobry. - J.D. zauważył ją od razu. - Widzę, że z

ciebie także ranny ptaszek. – Popatrzył wesoło i uśmiechnął
się szeroko. - Wejdź.

Deanna zawahała się. Jej wzrok przykuł nagi tors mężczy-

zny i źrebaczek u jego boku.

- Nie przeszkadzam? Nie chciałabym cię odrywać od pra-

cy, ale muszę szybko wracać, żeby otworzyć gabinet o zwy-
kłej porze.

Zerknęła na płaski, muskularny brzuch Vaughna i prze-

łknęła ślinę. Kathy miała rację. Trudno było się oprzeć tak
atrakcyjnemu mężczyźnie.

- Lepiej zaczekam na ciebie w biurze - zaproponowała.
-Nonsens. Zjawiłaś się w samą porę. Ten malec zranił się

podczas zabawy z większymi źrebakami. Zobacz jako eks-
pert, czy trzeba będzie założyć kilka szwów.

Dopiero teraz Deanna spostrzegła krew na sierści konika i

na rękach Vaughna.

- Muszę przynieść torbę z samochodu.
- To nie będzie konieczne. Mam tu zestaw przyborów.
Deanna doszła w duchu do gorzkiego wniosku, że matka

R

S

background image

wcale nie przesadzała. Odwykła od życia towarzyskiego na
tyle, że ekscytował ją nagi męski tors. Jeszcze chwila, a za-
czną jej się pocić dłonie, niczym uczennicy na szkolnym ba-
lu!

- Chętnie ci pomogę, J.D. - Inicjały Vaughna zadziwiająco

gładko przeszły jej przez gardło. -Potrzymaj tego źrebaczka,
żeby nie wierzgał podczas badania.

J.D. poklepał zwierzę po brązowej szyi.
- Jest dość spokojny.
Kiwnęła głową. Przygotowała potrzebne instrumenty i de-

likatnie zaczęła czyścić ranę.

-Wystarczy antybiotyk o działaniu miejscowym - obwie-

ściła po kilku minutach.

- Nie trzeba szyć?
- Nie. Rozcięcie jest długie, lecz płytkie. Powstało chyba

wskutek uderzenia nie podkutym kopytem. Natomiast na
stłuczenie nic nie poradzimy. Pilnuj, żeby rana się nie zabru-
dziła. Smaruj tą maścią trzy razy dziennie, aż zużyjesz całą
tubkę. Wkrótce się zagoi. - Deanna uśmiechnęła się i pokle-
pała źrebaka po chrapach. -I trzymaj go z dala od innych, do-
póki rana się nie zabliźni.

- Tak zrobię. Dzięki, Deanna.
J.D. odwrócił się, aby odprowadzić zwierzę do boksu. Na

widok paskudnych blizn na jego plecach Deanna aż jęknęła.

- Nie wygląda to ładnie, co? - spytał zdawkowym tonem.

Spojrzał na nią przez ramię.

- Boże, co ci się stało?
Deanna nie mogła oderwać przerażonego wzroku od po-

szarpanych bruzd.

-To dowody przyjaźni pewnego głodnego niedźwiedzia

grizzly, którego spotkałem w młodości w Kolorado. Zaczaił
się na nasze bydło, a ja wszedłem mu w drogę. - Zdjął uzdę z

R

S

background image

konia i zamknął boks. - Moja siostra zastrzeliła go, ale zdążył
zabić konia i poharatać mi plecy. Miałem wtedy trzynaście
lat.

- Tylko trzynaście?

Wzruszył ramionami.

- Życie na ranczo to nie zabawa.
Zmył pod kranem krew źrebaka i wytarł ręce.

Starannie powiesił ręcznik nad zlewem. Z jego gestów Dean-
na wyczytała, że jest człowiekiem porządnym i dobrze zor-
ganizowanym. Ludzie korzystający ze stajennego zlewu
zwykle ciskali ręcznik gdzie popadnie.

Sięgnął po koszulę, leżącą na stogu siana. Jedwabną ko-

szulę.

- Dostałem niezłą nauczkę. Sierra miała dwanaście lat, a to

ona oddała celny strzał. Kiedy wyszedłem ze szpitala, przez
długie godziny ćwiczyłem strzelanie.

-No i...?
Strzepnął z koszuli źdźbła lucerny.
- Teraz tęgi ze mnie strzelec. Nie znaczy to, że na wyści-

gach konnych napotykam wiele niedźwiedzi grizzly. - Wy-
szczerzył zęby w uśmiechu. - Chociaż... Nigdy nic nie wia-
domo.

- Chyba tak - przyznała i zmieniła temat. – Nosisz na co

dzień takie eleganckie koszule?

- Masz na myśli to, że są niepraktyczne? - sprostował bez

urazy. - Owszem. Ale wychowałem się przy bydle. Nosiłem
na okrągło flanelowe koszule robocze.

Kiedy opuściłem dom rodzinny, przyrzekłem sobie, że

nigdy już czegoś takiego na siebie nie włożę. I dotrzymuję
słowa.

- Tak bardzo nienawidziłeś tych koszul?
- Nie. Nienawidziłem pracy przy bydle, a koszule flanelo-

R

S

background image

we przypominają mi o tępych krowach. Zawsze wolałem ko-
nie.

Podwinął rękawy. Deanna z zazdrością patrzyła na kosz-

towną tkaninę.

- Kiedy ujeżdżasz konie, na pewno ubierasz się w coś in-

nego.

- Nigdy. Od kiedy przestałem występować na rodeo noszę

tylko jedwab. To mój jedyny kaprys.

Deanna zamrugała oczami, rozbrojona jego szczerością.
- Musisz zużywać mnóstwo koszul.
- Ciężko pracowałem, żeby zasłużyć na ten przywilej.
Zapiął na nadgarstku zegarek. Szeroka, srebrna bransoleta

ozdobiona była maleńkimi turkusami, tak jak sprzączka pa-
ska do spodni. Deanna wyraziła podziw dla kunsztu rze-
mieślnika.

- To prawdziwe dzieło sztuki!
- Dziękuję. Przyjaciel mojej siostry, Indianin, zrobił dla

mnie trzyczęściowy komplet na gwiazdkę przed paru laty.
Klamra, bransoleta i spinka do krawata, którą rzadko zakła-
dam, bo nie przepadam za krawatami. Zakładam je tylko na
czyjeś śluby i niedzielne msze. Lubisz turkusy?

- Uwielbiam. Urodziłam się pod znakiem Strzelca i turkus

mam wpisany do horoskopu.

J.D. kiwnął głową.
- Masz jakąś biżuterię z turkusami?
- Nie. - Poza tanim zegarkiem Deanna nie miała żadnej bi-

żuterii. Cokolwiek przedstawiało wartość już dawno zastawi-
ły z matką w lombardzie, aby zyskać pieniądze na spłatę dłu-
gów. - Bałabym się zresztą nosić cenną biżuterię przy pracy.

Nie wyjawiła Vaughnowi całej prawdy, chociaż czuła, że

zrozumiałby jej sytuację.

J.D. zmrużył oczy i powstrzymał się od komentarza. Odło-

R

S

background image

żył przybory medyczne i jeszcze raz zajrzał do rannego źre-
baka. Potem wyszli ze stajni na pastwisko dla młodych koni.
W oddali widać było tor wyścigowy, gdzie ćwiczyły wierz-
chowce ćwierćkrwi.

Deanna przystanęła. Nawet z dużej odległości obraz pę-

dzących jak wicher koni robił wrażenie. Przeniosła wzrok na
źrebaki i ich wesołe igraszki. J.D. czekał cierpliwie.

- Porozmawiamy o interesach? - odezwał się wreszcie.
- O pracy, którą mi proponujesz? Cóż, jeśli chcesz mnie

zatrudnić na stałe jako weterynarza opiekującego się końmi...

Spostrzegła w oczach Yaughna dziwny błysk. Satysfakcja?

Nie, triumf.
- Chcę.

- A więc mogę zostać twoim pracownikiem.

Spojrzał na nią badawczo. W Deannie zawrzała krew. Za-
rumieniła się jak wstydliwa panienka.

-Nie zdecydowałam się jeszcze na sto procent.

Chciałabym najpierw zorientować się, na czym będzie pole-
gała moja praca, zanim dam ostateczną odpowiedź.

- Trzeba kuć żelazo póki gorące. Zarezerwowałem sobie

wolny ranek, żeby cię oprowadzić. – Pokazał rozległe zagro-
dy, stajnie. - Możemy poświęcić na to tyle czasu, ile ze-
chcesz.

-Niestety, nie mogę przedłużać wizyty. Muszę wracać do

pracy, J.D.

- W porządku. Zobaczysz, ile się da. Jeśli zabraknie nam

czasu, umówimy się za, powiedzmy, półtora tygodnia. Akurat
zdążysz odpocząć po rajdzie.

- Przecież nic ci nie mówiłam o rajdzie! Skąd wiesz?
Wzruszył ramionami.
- Nie wykręcaj się! - poleciła zirytowana. – Nikt w mia-

steczku nie wie, że wyjeżdżam, oprócz lekarza, który mnie

R

S

background image

zastąpi i mojej...

Deanna urwała przerażona. Własna matka! Jak mogła! Bez

wątpienia to ona. Zwykle dyskretna Helen Leighton zdradziła
tajemnicę córki.

Deanna nie życzyła sobie, aby Vaughn poznał historię

upadku jej rodziny. Kiedy przed laty Helen podzieliła się
swym nieszczęściem z sąsiadką, miało to katastrofalne skut-
ki. W ciągu jednego wieczora zostały obwołane wyrzutkami
społecznymi i musiały się wyprowadzić do innej miejscowo-
ści.

Z trudem odzyskała panowanie nad sobą.
- Co jeszcze powiedziała ci moja matka?

R

S

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


J.D, powoli zdjął stopę z ogrodzenia i obrócił się w jej

stronę. Deanna wiedziała, że gra na zwłokę.

- No więc? Odpowiesz mi w końcu? -ponagliła go.
- Niewiele mam do powiedzenia. Twoja matka zadzwoniła

i uprzedziła, że przyjedziesz rano. To wszystko.

J.D. przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Istne pokero-

we oblicze! Deanna postanowiła wobec tego sama wypytać
matkę po powrocie.

- Twoja matka to prawdziwa dama. Jesteś dla niej całym

światem. Mam nadzieję, że nie poddasz jej torturom, aby
wydobyć zeznania.

Deanna omal nie podskoczyła z wrażenia. Czyżby czytał w

jej myślach?

- Nic podobnego nie zamierzałam.
- Cieszę się. Nie zniósłbym, gdybyś okazała się córką, któ-

ra odmawia matce prawa do własnego życia. Ostatecznie, to
dorosła kobieta.

- Przywykłam do troszczenia się o nią. Na tym polega rola

dobrej córki.

-Tylko wtedy, jeśli matka tego chce. Albo potrzebuje.
-Oczywiście, że potrzebuje! Gdybyś wiedział... - wybuch-

nęła i raptownie zamilkła.

- Gdybym wiedział co?
O długach matki? O obowiązku meldowania się przez He-

len co miesiąc na policji? O groźbie więzienia wciąż nad nią
wiszącej? Nadszedł czas sprawdzenia, co J.D. już wie.
- Powiedziałeś, że poszukasz w dokumentach zapisów do-
tyczących mojego ojca. Zrobiłeś to?

R

S

background image

-Tak.
Deanna starała się mówić spokojnie.
-I co odkryłeś?
- Twój ojciec kupił ode mnie wierzchowca czystej krwi,

kiedy dopiero zakładałem hodowlę w „Rocking J". Moje ko-
nie ćwierćkrwi dawały dochód, lecz rasowe rumaki stanowiły
ryzykowny interes. Nie miałem jeszcze wystarczającego za-
bezpieczenia finansowego, więc sprzedałem je.

-I tak się złożyło, że trafiłeś między innymi na mojego ojca

- westchnęła Deanna.

Cóż za niefortunny zbieg okoliczności. Carl Leighton za

wszelką cenę chciał kupić konia, zaś Vaughn - za wszelką
cenę sprzedać.

-Sprzedawałem dobre konie. Zdrowe, mądre. Nie należały

jednak do zwycięzców na torach wyścigowych i nie miały na
to szans. Podkreślałem to w rozmowach z kupcami, Deanna.

Zabrzmiało to szczerze, ale Deanna broniła się przed uwie-

rzeniem w tę wersję, chociaż J.D. spojrzał jej prosto w oczy.
Zapadło kłopotliwe milczenie.

- To było dawno i teraz chyba przestało mieć znaczenie -

powiedziała wreszcie.

- Dla mnie to ma znaczenie. I sądzę, że dla ciebie również.
Nie mylił się oczywiście, ale Deanna nie chciała mu przy-

znać racji.

- Co jeszcze odkryłeś?
Musiała zapytać. Jeśli J.D. wiedział o procesie jej matki,

oferta pracy dla Deanny wypływała z litości.

- Do czego zmierzasz? - Zerknął na nią badawczo.
- Ja... zastanawiałam się, czy ojciec był coś dłużny. No

wiesz, koszta wyżywienia i treningu konia.

-Ach, o to ci chodzi. - Z jego twarzy znikło zaciekawienie.

- Nie, zapłacił za wszystko. A po jego śmierci wierzyciele

R

S

background image

polecili mi sprzedanie wierzchowca. Te pieniądze pokryły
wszelkie należności.

Deanna odetchnęła z ulgą. Vaughn nie słyszał na szczęście

o procesie matki, choć pisały o tym gazety. Skoro J.D. nie
znał prawdy, prawdopodobnie nikt w Cactus Gulch jej nie
znał.

- Deanna, a co do posady weterynarza... naprawdę kogoś

potrzebuję. Wciąż kupuję konie, a mój dotychczasowy lekarz
nie daje już sobie rady z robotą.

- Przykro mi, ale nie potrafię podjąć decyzji od razu.
Nie mogła wciąż uwierzyć w absolutną niewinność Vau-

ghna. Chciała w spokoju rozważyć wszystkie za i przeciw.

- Przez wzgląd na ojca.
Słowa mężczyzny zabrzmiały jak stwierdzenie faktu, nie

pytanie.

- Właśnie tak. Zadziwiająca ironia losu. Ty i ojciec spotka-

liście się przy okazji sprzedaży konia czystej krwi, a my po-
znaliśmy się dzięki Rustlerowi...

-Wyobrażam sobie, jak boleśnie to przeżywasz. Powta-

rzam jednak: naprawdę potrzebuję drugiego weterynarza.

-Przemyślę sprawę i dam ci odpowiedź natychmiast po

powrocie z rajdu. Zgadzasz się?

-Tak.
Deanna sięgnęła do kieszeni po kluczyki od samochodu.

Brzęknęła nimi znacząco.

- Muszę jechać do pracy. - Ruszyła ścieżką w stronę par-

kingu. - Będziemy w kontakcie.

- Jeśli nie odezwiesz się, Deanna, ja i tak do ciebie za-

dzwonię.

- Nie wątpię - odparła oschle.
W duchu musiała jednak przyznać, że słowa Vaughna

sprawiły jej przyjemność. Zachowała w pamięci obraz jego

R

S

background image

pokrytych bliznami pleców i szerokich, silnych ramion.

Wkroczyła do gabinetu zła jak osa. Dokuczała

matce na każdym kroku.

-Mamo, parę dni temu obiecałaś zamówić tę szczepionkę! -

przypomniała z wyrzutem. – Zostało tylko kilka fiolek. Co
powiem pacjentom, kiedy zapas się skończy?

- Dostawca się spóźnił. Przyrzekł, że dostaniemy lekarstwa

jutro. Wczoraj ci o tym wspomniałam. Nie pamiętasz?

- Nie. Jesteś pewna, że się nie mylisz?

Helen zmarszczyła brwi.

- Chyba tak..,
- Gdybyś się skupiła na rozmowach ze mną, a nie z panem

Vaughnem, byłabym lepiej poinformowana.

- Ach, o to chodzi! To dlatego jesteś taka wściekła i traktu-

jesz mnie z dystansem.

Deanna nie zaprzeczyła.
-Wystarczył już twój pomysł z wyjęciem kluczy z mojej

torebki. Musiałam zjeść kolację z tym człowiekiem- Przemil-
czałam to, lecz nie zaakceptowałam tej sztuczki. Ale kiedy
zaczynasz zaznajamiać obcego mężczyznę z moim życiem
prywatnym, stanowczo protestuję!

- Ja tylko zadzwoniłam i uprzedziłam go o twojej wizycie -

oświadczyła Helen z godnością. - Nie ma to nic wspólnego z
sekretami twego prywatnego życia. Zresztą prowadzisz tak
jednostajne życie, że brak w nim jakichkolwiek sekretów.
Założę się, że zakonnice w klasztorze lepiej się bawią.

Deanna jęknęła, lecz szybko odzyskała panowanie nad so-

bą.

- Sama wybrałam taki tryb życia. Nie potrzebuję, żeby Ka-

thy, ty albo ktoś inny bawił się w swata. Zwłaszcza mając w
pamięci przykre doświadczenia taty z Vaughnem. Zapomnia-
łaś?

R

S

background image

- Nie zapomniałam. Nie pozwoliłabyś na to, De- anno -

odparła Helen z naganą w głosie. – Chciałam ci pomóc. Chy-
ba podobasz się Vaughnowi, a z drugiej strony, dobrze było-
by zyskać takiego klienta.

-Nie rób tego więcej. Zostaw w spokoju moją pracę i życie

osobiste. Jestem dorosła.

- Jak sobie życzysz. Nie chciałam cię zdenerwować. A te-

raz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, poproszę następnego
pacjenta i zadzwonię do hurtowni leków.

- Mamo, nie obrażaj się - błagała Deanna, żałując, że za-

chowała się tak grubiańsko. - Ja tylko...

Za późno! Helen wyszła z gabinetu. Przez resztę dnia, a

nawet tygodnia, w kontaktach córki z matką utrzymywało się
napięcie.

Nadszedł ranek wyjazdu na rajd. Spakowana Deanna cze-

kała na Kathy. Helen, wciąż chłodna i oficjalna, przyszła się
pożegnać.

- Wiesz, jak mnie szukać w nagłych wypadkach? - spytała

Deanna. Organizatorzy wyprawy zabierali radiostację, aby
umożliwić łączność z uczestnikami rajdu.

-Tak.
- Pokażesz Silasowi, gdzie co leży?

Zastępca Deanny bywał roztargniony.
-Tak.

- Dasz sobie radę beze mnie?

-Tak.

Deanna westchnęła, słysząc lakoniczne odpowiedzi matki.

Helen stała się nie do wytrzymania. Pośrednio dzięki J.D.
Vaughnowi. Cóż, przez tydzień obie od niego odpoczną. Mo-
że J.D. znajdzie innego weterynarza i przestanie zawracać
głowę Deannie, a Helen odzyska dobry humor?

Rustler niecierpliwił się. Jego orzechowa skóra błyszczała

R

S

background image

w słońcu. Deanna odruchowo sprawdziła, czy uzda konia jest
mocno przywiązana do palika.

- A oto i Kathy.
Na podjeździe, wzbijając tumany kurzu, pojawiła się pół-

ciężarówka przyjaciółki.

Helen nie odezwała się.
Deanna wprowadziła Rustlera do przyczepy. Spłoszył się

nieco, czując woń innych koni, które tam przed nim przeby-
wały. Szybko uspokoiła wierzchowca. Załadowała siodło i
torby do bagażnika i zakłopotana zwróciła się do matki:

- Lepiej już pójdę. Przytulisz mnie na do widzenia?

Przez chwilę myślała, że matka odmówi jej tego gestu, lecz
opiekuńcze ramiona wzięły ją w objęcia.

- Dbaj o siebie, Deanna - szepnęła Helen.
-Ty też, mamo. Przepraszam, że nie potrafię trzymać ner-

wów na wodzy. Nie chciałam sprawić ci przykrości.

- Wiem. Ja też nie chciałam. Deanna, rozumiesz, że na-

prawdę cię kocham?

Deanna cofnęła się zaskoczona.
- Oczywiście, mamo. Tylko czasem mnie ponosi.

Helen potrząsnęła głową.

- Wtedy przebrałaś miarę. - Łzy napłynęły jej do oczu. -

Bez względu na to, co się stanie, chcę, żebyś zawsze pamięta-
ła.

- O czym?
- Że cię kocham.
- Ależ, mamusiu - powiedziała Deanna zmieszana i zmar-

twiona.

- Obiecaj.
-Obiecuję, że będę pamiętać. Czy... dobrze się czujesz?
Helen energicznie kiwnęła głową i poklepała córkę po ra-

mieniu.

R

S

background image

- Idź już. Niech Kathy nie czeka za długo. Miłej podróży!
- Dziękuję. - Deanna jeszcze raz przytuliła matkę i poca-

łowała ją w policzek. - Nie przepracowuj się. Wynajęłam
człowieka do pomocy przy sprzątaniu psiarni i gabinetu. Po-
zwól mu wykonywać najcięższą pracę, dobrze?

- Dobrze. A ty uważaj dosiadając Rustlera.
- Będę uważać.
-Zwłaszcza w pobliżu klaczy. Pamiętaj, że to ogier.
Deanna roześmiała się zadowolona, że w matkę wstępuje

dawna werwa.

- Wiem, mamo. -Wsiadła do kabiny, gdzie czekała Kathy i

jej piętnastoletni syn, Shawn. - Zadzwonię, jeśli nadarzy się
okazja. Do widzenia!

Helen podniosła rękę w pożegnalnym geście. Nie uśmie-

chała się. Deannę ogarnęły złe przeczucia, ale cóż mogła zro-
bić? Tylko modlić się, żeby wszystko przebiegło pomyślnie.

Kathy spojrzała pytająco.
- W porządku?
- Mam nadzieję. Ostatnio nie poznaję mojej matki.

Kathy zerknęła w lusterko wsteczne.

- Wygląda na zmęczoną. Obie harujecie od świtu do nocy.
Deanna bezradnie potrząsnęła głową.

- Chyba tak.

-Hej, otrząśnij się z trosk! Helen to dorosła kobieta. Doj-

dzie do siebie.

- Jesteś drugą osobą, która mi to ostatnio mówi.
- No właśnie. Obie powinnyście od siebie odpocząć. Nieła-

two matce i córce mieszkać pod jednym dachem i pracować
razem.

- Może i tak.
Deanna nie czuła się w pełni przekonana, lecz optymizm

Kathy wprawił ją w lepszy nastrój. Kathy pasowała raczej na

R

S

background image

przyjaciółkę Helen niż Deanny (jeśli wziąć pod uwagę jej
wiek). Zachowaniem przypominała podlotka, nie zaś sza-
cowną matronę. Była chorobliwie wręcz uczciwa i zwario-
wana na punkcie koni, a bezpośredni sposób bycia zyskiwał
jej powszechną sympatię. Mąż, makler giełdowy, surowy,
lecz kochający człowiek, cierpliwie znosił żywy temperament
żony. Shawn, chłopiec o spokojnym usposobieniu, w przeci-
wieństwie do większości nastolatków, uwielbiał matkę i nie
krył się z tym.

Deanna lubiła ich towarzystwo, więc z entuzjazmem przy-

jęła propozycję, aby złożyć swój bagaż w dyliżansie, któremu
patronowało Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami.

- Czeka nas długa droga do granicy Arizony z Nowym

Meksykiem - westchnęła Kathy po chwili.

-Tam właśnie zaczyna się szlak osadników. W Stein's Peak

Station.

-Przynajmniej przesiądę się do dyliżansu. Nie znoszę pro-

wadzić ciężarówki, a już szczególnie, kiedy holuję przyczepę
z koniem.

- Mogę cię zastąpić, jeśli chcesz - zaofiarowała się Deanna.

Z kieszeni dżinsów wyjęła klamrę i spięła czarne loki. - Za-
mienimy się miejscami na najbliższej stacji benzynowej.

- Naprawdę nie masz nic przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie. Przecież oddajesz mi przysługę,

transportując Rustlera. Nie mam własnej przyczepy do prze-
wożenia koni.

- Dzięki. Będę o tym pamiętała. - Kathy uśmiechnęła się

szeroko. - Shawn dostanie prawo jazdy dopiero jesienią. On
na pewno będzie dobrym kierowcą.

Shawn wyprostował się dumnie na tylnym siedzeniu. De-

anna stłumiła śmiech.

- Wątpię, czy wiele matek nastoletnich dzieci podziela

R

S

background image

twoje zdanie.

Kathy zerknęła na nią rozbawiona.
- Czy to ważne? Raz się żyje!
Shawn kiwnął głową. Był z natury małomówny.
- A więc pozyskałaś nowych sponsorów programu pomocy

dla bezdomnych koni? - Deanna zmieniła temat rozmowy.

-Tak, kilku zamożnych klientów biura mojego męża.

Shawn dostał okrągłą sumkę od swojego nauczyciela. Jego
koledzy z klasy przeprowadzili akcję wśród rodziców. Chło-
pak świetnie się spisał - pochwaliła syna rozpromieniona.

Deanna pogratulowała jej sukcesu.
- Ile pieniędzy zebrałaś ogółem?
Kathy wymieniła kwotę, która wywołała zachwyt Deanny.
- Owszem, nieźle, ale to prawie nic w porównaniu z tym,

co ty zebrałaś, Deanna. Znalazłaś sponsorów dla programu
opieki nad bezdomnymi psami.

Wyścigi chartów spotykały się z krytycznymi opiniami

społeczeństwa. Młode, zdrowe psy, które nie wygrywały w
zawodach, były maltretowane lub wyrzucane przez właścicie-
li.

Deanna, jako weterynarz i miłośnik zwierząt, bolała nad

okrutnym losem psów. Jej udział w rajdzie miał głównie na
celu zdobycie środków na umieszczenie bezdomnych zwie-
rząt w domach prywatnych.

- Kathy, wiesz, że nie ma wielu chętnych do wspomagania

psów. Arizona to stan hodowców koni.

- Wielka szkoda.
- Zgadzam się. I tak udało mi się zgromadzić pewien fun-

dusz.

- I to nawet większy niż mój.
Milczący Shawn zdecydował się zabrać głos.
- To prawda, pani doktor. Mama widziała liczby.

R

S

background image

Oszołomiona Deanna gwałtownie uniosła głowę.

- Ile dokładnie wpłynęło na konto?
- Zgodnie z ostatnimi obliczeniami...
Kathy podała zaskakująco wysoką sumę. Deanna otwarła

usta z wrażenia.

- Ależ tu musiała zajść jakaś pomyłka! Porozmawiam z

prezesem, żeby skorygował błąd. Prawdopodobnie sekretarka
źle wprowadziła dane do komputera, dostawiając dodatkowe
zero.

- Och. - Twarz Kathy spochmurniała. – Shawn i ja tak się

cieszyliśmy... - Nagle znów się rozpromieniła. - Chyba sami
weźmiemy jednego z tych biednych psów, co, Shawn? W
domu mamy tylko konie. Przyda nam się chart, a przy okazji
wspomożemy szlachetną akcję.

- Weźmy dwa - zaproponował Shawn. – Jednego dla mnie,

a drugiego dla ciebie i tatusia. Będę się opiekował obydwoma
- zapowiedział wspaniałomyślnie.

- Umowa stoi, synu.
Deanna przysłuchiwała się wesołej kłótni na temat imion

ewentualnych przybyszów. Ogarnął ją smutek. Czy i ona kie-
dyś będzie miała męża, rodzinę? Czy nadejdzie dzień, w któ-
rym przestanie zazdrościć przyjaciółce szczęścia rodzinnego?

Nieoczekiwanie przyszedł jej na myśl J.D. Vaughn. Ob-

serwowała go, kiedy pomagał w gabinecie. Umiał postępo-
wać i ze zwierzętami, i z ludźmi. Przypuszczała, że z dziećmi
również. Ale to nie miało znaczenia. Nawet gdyby zakochała
się w nim do szaleństwa, do czego zresztą na pewno nigdy
nie dojdzie, w jej życiu nie było miejsca dla mężczyzny. Ani
dla J.D., ani dla żadnego innego.

W każdym razie, Vaughn nie był w jej typie. Gdyby cier-

piała na samotność, nie zwróciłaby na niego uwagi. Powinna
wziąć psa. Liczyła się z każdym groszem, lecz utrzymanie

R

S

background image

małego charta nie kosztowałoby wiele, a miałaby wiernego
towarzysza.

Jechali bez niespodzianek. Deanna usiadła za kierownicą i

starała się skupić myśli na prowadzeniu samochodu zamiast
na Vaughnie. Było to tym trudniejsze, że Kathy i Shawn
zdrzemnęli się, straciła więc rozmówców.

Późnym popołudniem dotarli wreszcie na miejsce startu

rajdu.

- No, jesteśmy - oznajmiła Deanna towarzyszom podróży.

- Obudźcie się.

Kathy zamrugała powiekami i przeciągnęła się.
- Która godzina?
- Po czwartej. Przez tę przyczepę z koniem musiałam dość

wolno jechać przez wzgórza. Gdzie chcesz zaparkować?

- Gdziekolwiek znajdziesz wolne miejsce. Przed wyłado-

waniem bagaży musimy się wpisać na listę. Zostanę tu, a ty
się tym zajmij, dobrze?

- Zaczekacie? To może potrwać. Muszę porozmawiać z

prezesem na temat błędu w danych finansowych.

- W porządku. Tymczasem Shawn i ja otrząśniemy się ze

snu.

Spojrzała czule na nieprzytomnego syna.
-Cóż, jeśli ci to nie przeszkadza... Obiecuję, że wrócę jak

najszybciej.

Deanna wysiadła z samochodu. Pustynne słońce grzało

wciąż mocno. Jego promienie odbijały się od skał. Jak okiem
sięgnąć widać było konie, ludzi, dyliżanse i kryte wozy.

Stanęła w kolejce do namiotu organizatorów, gdzie wszy-

scy potwierdzali swoją obecność. Przyjaciele i znajomi woła-
li ją po imieniu. Pomachała im, lecz nie zatrzymała się. Mu-
siała załatwić formalności dopóki było jasno.

Szła szybko, wzbijając tumany pyłu. Nagle zawahała się.

R

S

background image

Pomyślała, że bezpieczniej i wygodniej będzie wybrać drogę
okrężną. Konie stłoczone na niewielkiej powierzchni i tak
zachowywały się nerwowo. Jej przejście wzmagało niepokój
zwierząt.

Wtem rozległ się krzyk. Podniosła wzrok. Dwa konie za-

przęgnięte do bryczki stanęły dęba jak oszalałe. Jakiś staru-
szek rozpaczliwie próbował nad nimi zapanować. Ludzie
rozbiegli się na wszystkie strony.

- Hamulec! - zawołała Deanna do woźnicy. - Za- ciągnij

hamulec!

Nie zdołała przekrzyczeć wrzawy. Wyobraziła sobie, że

zaprzęg tratuje wszystko na swojej drodze i śmiało ruszyła w
stronę koni. Z niedowierzaniem patrzyła na tłoczących się
ludzi. Gdzież ich doświadczenie w powożeniu i ujeżdżaniu
koni? Dlaczego nie spieszyli z pomocą? Z trudem przedziera-
ła się przez tłum.

Kiedy zbliżała się do spłoszonych koni, gniadoszy o czar-

nych grzywach i ogonach, spostrzegła, że ich skóra pokryła
się obfitym potem, a chrapy drżą nerwowo. Zauważyła też
nie zaciągnięty hamulec.

Nagle została brutalnie odepchnięta przez uciekającego

mężczyznę. Straciła równowagę i upadła. Zaklęła nie z bólu,
lecz z bezsilnej wściekłości. Wszyscy ci właściciele koni za-
chowywali się tak głupio!

Wtem jakiś mężczyzna podbiegł do koni z drugiej strony

bryczki. Deanna odetchnęła z ulgą. Podkute kopyta znalazły
się niebezpiecznie blisko jego głowy. Zdążył błyskawicznie
uskoczyć. Kowbojski kapelusz wzleciał w powietrze.

Deanna jęknęła. To był J.D. Vaughn! Chwycił chomąto

jednego konia, potem drugiego. Stanął na wprost zaprzęgu.

- Zaciągnij hamulec! - kazał staremu woźnicy.
- Zaciągnąłem, ale konie i tak się wyrwały!

R

S

background image

Konie próbowały się uwolnić. J.D. zaparł się butami moc-

no w ziemię. Zebrani wokół ludzie na wszelki wypadek
wznosili prowizoryczne przeszkody.
J.D. nie mógłby utrzymać koni przez dłuższy czas, lecz nikt
nie kwapił się z pomocą, Wkrótce zrozumiała, dlaczego.

Tuż obok koni, na piasku, wił się grzechotnik.

W każdej chwili mógł zaatakować. Ciasny krąg wozów i
uczestników rajdu uniemożliwiał ucieczkę.

Było tylko jedno rozwiązanie. Deanna zacisnęła pięści i

ostrożnie podeszła do węża. Konie szarpnęły się energicznie,
omal nie zwalając Vaughna z nóg. Deanna zaczekała, aż od-
zyska równowagę. Teraz mogła się zająć grzechotnikiem.
Jako weterynarz nieraz miała do czynienia z wężami. Pozy-
skiwała jad do produkcji surowicy. Sama nawet złapała kilka
gadów.

Wtedy jednak dysponowała odpowiednimi przyborami.

Długą, rozwidloną na końcu laską przygważdżała głowę gada
do ziemi, a na szyi zaciskała mu pętlę. Miała też grube ręka-
wice, torbę z juty i ampułkę z surowicą na wypadek ukąsze-
nia. Tu, na pustyni, w nieoczekiwanej sytuacji, mogła liczyć
tylko na swoje dwie ręce i to, że J.D. zdoła przynajmniej
przez chwilę powstrzymać konie.

Poczuła na sobie wzrok Vaughna. Spojrzeli sobie prosto w

oczy. J.D. skinął głową zachęcająco. I to pomogło Deannie
podjąć decyzję.

Odetchnęła głęboko. Zdjęła klamrę spinającą wło- sy i rzu-

ciła przed siebie, aby zwrócić uwagę grzechotnika. Wąż rzu-
cił się jak błyskawica, lecz Deanna była szybsza. Złapała go
tuż poniżej głowy. Ciało gada wiło się w powietrzu. Grze-
chotki wydawały gniewny odgłos.

Tłum jęknął z przerażeniem, które szybko przeszło w za-

chwyt. Deanna nie zważała na zachowanie ludzi. Oddaliła

R

S

background image

się od koni. Był to sygnał do rozejścia się. Paru mężczyzn
pomogło Vaughnowi. Jakaś życzliwa kobieta przyniosła De-
annie aluminiową puszkę z pokrywką. Ostrożnie, a zarazem
w błyskawicznym tempie, umieściła węża w środku i zatrza-
snęła wieczko.

- Zaopiekuję się tym gadem - zaproponował spocony,

czerwony na twarzy mężczyzna, dzierżący w dłoniach strzel-
bę. - Jeden celny strzał, a będziesz miała piękny pasek do su-
kienki, kochaneczko.

- Chyba pan zwariował? - Głos Deanny załamał się w

dramatyczny sposób. Myślała, że zemdleje. Zacisnęła ręce na
puszce, usiłując odzyskać panowanie nad sobą.

Nagle poczuła, że obejmuje ją silne męskie ramię.
- Ta dama już ma pasek - odezwał się J.D.
- Od przybytku głowa nie boli. A grzechotnik, to paskudne

zwierzę!

- Nieprawda. Ten rajd ma przebiegać pod hasłem dobroci

dla zwierząt, nie zaś strzelania do nich. Nie pozwolę na to.

- Nie bądź śmieszna.
- Nie zauważyłem, żeby wcześniej spieszył pan z pomocą -

oświadczył J.D. zaczepnie. Spojrzał na nieznajomego z taką
odrazą, że Deanna aż się wzdrygneła. - Ta pani unieszkodli-
wiła węża, zatem w jej rękach leży los grzechotnika. Zgadza
się?

Wyraz twarzy Vaughna przestraszył Deannę prawie tak

samo, jak widok atakującego węża. J.D. zaczekał, aż męż-
czyzna odejdzie, a potem zwrócił się do Deanny, obejmując
ją.

- Nic ci się nie stało? - spytał zatroskany.

Skinęła głową. Kiedy ją obejmował, czuła się pewnie, bez-
piecznie i... przyjemnie.

- Wypuścimy tego grzechotnika na wolność?

R

S

background image

- Tak - odrzekła.
- Zaniesiemy go na skały, z dala od ludzi, i otworzymy

puszkę.

- W porządku.
J.D. nie przestawał jej obejmować.
- Możesz mnie już nie podtrzymywać. Już nie zemdleję -

zapewniła.

Wreszcie uwolnił ją z uścisku.
- Mam nadzieję. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i nacisnął

kapelusz na głowę. - Niektórzy ludzie sądzą, że dobry wąż to
martwy wąż, zwłaszcza jeśli chodzi o węże jadowite.

- Ja tak nie uważam. Węże są ważnym składnikiem pu-

stynnej przyrody. - Zadrżała. - Chyba jednak nieprędko po-
ważę się na podobny wyczyn.

Złapała jeden z uchwytów puszki. Podniosła zdumiony

wzrok. J.D. nie poszedł w jej ślady. Puszka nie była ciężka,
lecz nieporęczna. Deanna spodziewała się, że Vaughn pomo-
że ją nieść, zwłaszcza ze względu na niebezpieczną zawar-
tość.

- Zaczekaj chwilkę.
Pobiegł na miejsce, gdzie spotkali grzechotnika i pochylił

się. Podniósł coś z piasku. Wyczyścił przedmiot połą swej
jedwabnej koszuli. Poprawił starannie ubranie i podał Dean-
nie znalezioną rzecz.

- Proszę. Nie zapomnij o tym.
Deanna spojrzała na klamrę do włosów i na przybrudzony

materiał koszuli mężczyzny. Vaughn przed chwilą pokonał
parę spłoszonych koni, wygrał potyczkę słowną z bezmyśl-
nym tępicielem węży, a teraz popisał się rycerską uprzejmo-
ścią. Ogarnęło ją miłe uczucie. Nie oczekiwała takiej wspa-
niałomyślności.

- Dzięki - wydusiła z siebie.

R

S

background image

Zdobyła się nawet na uśmiech. Upięła długie loki na karku.

J.D. obserwował każdy jej ruch. Wspólnie chwycili blaszan-
kę.

- To była dobra robota, Deanna - odezwał się, kiedy odda-

lili się od hałaśliwego tłuniu.

- Musiałam przecież coś zrobić! Bałam się, że konie urwą

się z zaprzęgu. Pomyśl, jakie wyrządziłyby szkody! Gdyby
nie ty...

-I ty - przerwał jej. - Dziękuję za pomoc. Dałaś mi niezłą

nauczkę, nie ma co! Nie zwykłem unieszkodliwiać grzechot-
ników gołymi rękami.

- Już wcześniej miałam z nimi do czynienia.
- Ale nie bez odpowiednich przyborów – odrzekł nie kry-

jąc podziwu.

-To prawda. - Pochwały Vaughna sprawiły jej niekłamaną

przyjemność. - Dzięki Bogu, wszystko już za nami. - Wes-
tchnęła i rozejrzała się po okolicy.

- Tu możemy się zatrzymać. To chyba odpowiednie miej-

sce.

Wokoło rosły kępki kaktusów między ostrymi skałkami.

Żadnej ludzkiej istocie nie przyszłoby do głowy zapuszczanie
się w te strony.

Położyli puszkę na boku. J.D. kopnięciem strącił pokryw-

kę. Wycofali się na bezpieczną odległość. Grzechotnik wy-
pełzł i zniknął wśród skał.

- No i uciekł. - J.D. podniósł blaszankę i zamknął wieczko.

- Chociaż jeden wąż miał szczęście. Ja natomiast miałem
jeszcze większe szczęście, że znalazłaś się przy mnie i ocali-
łaś moją skórę. Jestem ci bardzo wdzięczny, Deanna.

Przycisnął ją do siebie i nieoczekiwanie pocałował - deli-

katnie, niespiesznie. Zaszokowana Deanna zrozumiała od
razu, że ten pocałunek wyrażał coś więcej niż tylko wdzięcz-

R

S

background image

ność. Zanim jednak zdążyła zareagować czy chociażby po-
myśleć o tym, jak się zachować, J.D. uwolnił ją z uścisku.

- Powinniśmy wracać - oświadczył i wziął puszkę pod pa-

chę, jak gdyby nic się nie stało. – Musimy wpisać się na listę.

- My? - spytała oszołomiona. Ciąg zaskakujących wypad-

ków sprawił, że nie zastanowiła się nad oczywistą kwestią. -
A właściwie, co ty tu robisz?

W jego oczach zamigotały wesołe ogniki.
- Trafiłaś w samo sedno. Zawsze lubiłem dobrych strzel-

ców. Sądzę, że hojnemu sponsorowi rajdu należy się trochę
uprzejmości.

- Hojnemu sponsorowi?
- Tak. Nagle poczułem w sobie miłość do bezdomnych

chartów.

Deanna zamarła.
- To ty przekazałeś sporą kwotę na fundusz dobroczynny?
- Szlachetny cel. Byłem zbulwersowany losem biednych

zwierząt. Twoja matka otworzyła mi oczy i za to jej dziękuję.

Deanna omal nie zemdlała.
- Moja matka z tobą rozmawiała? Znów?

Kiwnął głową.

- Helen opowiedziała mi, ile pracy poświęcasz programowi

opieki nad bezdomnymi psami. Wydawała się rozczarowana,
że niewiele osób zasiliło fundusz, A ja nie znoszę, kiedy je-
steś przygnębiona, więc...

- Więc ofiarowałeś okrągłą sumkę – dokończyła za niego.
Nagle wyjaśniła się przyczyna dziwnego zachowania He-

len. Po raz kolejny matka odegrała rolę swatki. Ale Deanna
nie potrafiła się na nią gniewać. Swoją drogą, jej zabiegi
przyniosły korzyść funduszowi opieki nad zwierzętami. Nie-
ważne, że przy okazji znów spotkała na swej drodze Vaugh-
na.

R

S

background image

-Jestem wdzięczna za twój wkład – powiedziała szczerze. -

Każdego sponsora witam z otwartymi ramionami. Ale nie
odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Co tu robisz?

J.D. uniósł brwi.
- Czyżby Kathy ci nie powiedziała?

- Czego?

- Biorę udział w rajdzie.

R

S

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


-Kathy, mogłaś mi powiedzieć! - odezwała się Deanna z

wyrzutem następnego ranka, zerkając spod oka na stojącego
w pobliżu Vaughna.

Po ceremonii otwarcia rajdu ruszyli w drogę. J.D. dosiadał

swego wierzchowca. Shawn zajął miejsce z tyłu wozu i pil-
nował uwiązanego Rustlera. Deanna, chwilowo bezczynna,
usiadła obok Kathy, aby omówić najnowsze wydarzenia.

-Ależ, Deanna, powtarzam, nie wiedziałam, że pan Vaughn

jedzie z nami! To znaczy wiedziałam, że ktoś jedzie, ale nie
wiedziałam, że to on!

-Pozwoliłaś nieznajomemu mężczyźnie, żeby ci towarzy-

szył? - zadrwiła Deanna. - A Shawn? Tak się o niego trosz-
czysz?

Kathy kiwnęła energicznie głową.
- Troszczę się! Ale mój szef z Towarzystwa Opieki nad

Zwierzętami zadzwonił do mnie do domu i zapowiedział, że
nowy sponsor, który przekazał pokaźną sumę, chciałby do
nas dołączyć. To było tuż przed wyjściem z domu. Mieliśmy
jechać po ciebie. Spieszyłam się, więc nie zawracałam sobie
głowy szczegółami. Mój szef poręczył za nieznajomego i to
mi wystarczyło, zwłaszcza że kwota była naprawdę pokaź-
na...

- Równa tej, którą przekazał na rzecz bezdomnych psów?
- Prawie. Poza tym, o co ta kłótnia? Nie znalazłabyś lep-

szego sponsora ani towarzysza podróży niż J.D. Gdyby się

R

S

background image

nie pojawił, kto wie, czy bryczka nie spowodowałaby wy-
padku? Jeszcze nie widziałam, żeby tylu ludzi oszalało na
widok węża - parsknęła. - Dzięki Bogu, ty i J.D. przybyliście
na czas.

- Chyba masz rację. A jednak wolałabym, żeby został w

domu.

Kathy czuła się wyraźnie zakłopotana.
- Z własnych kontaktów z J.D. wiem, że to miły facet. Co

masz mu do zarzucenia? Każdej kobiecie przy zdrowych
zmysłach imponowałoby jego zainteresowanie.

Deanna pomyślała, że to zainteresowanie objawia się dość

osobliwie, między innymi pocałunkiem.
Znów spojrzała ukradkiem na mężczyznę. Dotknął dłonią
ronda kapelusza, przesyłając milczące pozdrowienie. Deanna
w odpowiedzi uprzejmie skinęła głową, lecz szybko odwróci-
ła wzrok. Nie zamierzała też opowiedzieć Kathy historii pe-
chowej znajomości swojego ojca z Vaughnem.

- W obecności tego człowieka trzeba uważać na każdy

krok - oznajmiła tajemniczo. - Uwierz mi, wiem coś o tym.

- Ależ, Deanna - odezwała się przyjaciółka z wahaniem. -

On musi cię naprawdę lubić. Przekazał na konto naszej akcji
sporą sumę, kiedy twoja matka powiedziała mu, że nie pozy-
skałaś zbyt wielu sponsorów dla bezdomnych chartów.

- Nie o charty mu chodzi, lecz o Rustlera.
- O Rustlera? - Teraz Kathy zerknęła w stronę J.D. - Mó-

wiłaś mi, że Rustler jest kulawy.

- Lekko kulawy. Ma jednak świetny rodowód. Nie może

uczestniczyć w wyścigach, ale jego potomstwo będzie mogło.
J.D. odłożył na cztery lata swoje plany wystawiania wierz-
chowców czystej krwi w gonitwach, ale założę się, że zrobi
to dla Rustlera.

- Cztery lata?

R

S

background image

Deanna potwierdziła kiwnięciem głowy.
- Jedenaście miesięcy ciąży i dwa lata czekania, aż źrebaki

podrosną na tyle, aby startować w pomniejszych zawodach. I
jeszcze rok, zanim zaczną biegać w najsłynniejszych goni-
twach, do których dopuszcza się tylko trzylatki.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że tyle wiesz o wyścigach

konnych - wyraziła zaskoczenie Kathy.

- Wiem wystarczająco wiele, aby się orientować, że J.D.

bardzo potrzebuje ogiera czystej krwi.

- Tak bardzo, że przeznacza duże kwoty na cele dobro-

czynne? Sądząc z wysokości datków, stać go z pewnością na
kupno innego ogiera.

- Owszem, ale uparł się na Rustlera. Ma już jego matkę. Ta

klacz to świetna lokata kapitału.

-I Vaughn przypuszcza, że z Rustlerem historia się powtó-

rzy?

- Mniej więcej. Wolałabym, żeby ograniczył hodowlę do

koni cwierckrwi albo przynajmniej nie włączał mnie i Rustle-
ra do swych ambitnych planów - mruknęła Deanna.

- Sądziłem, że konie ćwierćkrwi dobre są do pracy na ran-

czo i do występów na rodeo. - Shawn wynurzył się nagle z
tylnej części wozu. - Nie wiedziałem, że dobrze sobie radzą
w wyścigach.

- Rzeczywiście, nie ustępują szybkością koniom czystej

krwi - wyjaśniła Deanna. - Używa się ich do pilnowania by-
dła. Koń ćwierćkrwi potrafi przebiec bez wytchnienia galo-
pem pół kilometra, aby pasterz zdążył złapać na lasso sztukę,
która odłączyła się ód stada. Wierzchowce czystej krwi są
lepsze na długich dystansach. I ich hodowcy cieszą się więk-
szym uznaniem. - Deanna zmarszczyła brwi. - Oto dlaczego
J.D. Vaughn wyruszył na rajd.

Dyliżans podskakiwał na wyboistej ścieżce. Przez chwilę

R

S

background image

kobiety jechały w milczeniu.

- Cóż, nie mogę się przed nim ukrywać przez cały dzień. I

tak nie zmienię zdania w sprawie Rustlera, bez względu na to
co powie Vaughn.

- Uparta jesteś, Deanna. Pomyśl, będziemy razem na szla-

ku przez cały tydzień.

Przez cały tydzień na szlaku z J.D. Vaughnem...

Deanna obiecała sobie, że zachowa zimną krew, a jednak
zadrżała. Przeczuwała, że ten mężczyzna stanowi groźbę nie
tylko dla Rustlera. Dla niej również.

- Wkrótce urządzimy postój. Potem dosiądę Rustlera, a

Shawn znów zajmie miejsce z przodu, przy tobie. - Deanna
uśmiechnęła się ponuro. - Jestem pewna, że w jego towarzy-
stwie czas upłynie ci o wiele przyjemniej niż w moim.

- Słuchaj, gdybym wczoraj spotkała się oko w oko z grze-

chotnikiem, też czułabym się wciąż podminowana. Co do
J.D. chyba jednak się mylisz – powiedziała Kathy wzruszając
ramionami. - Może zwariował na twoim punkcie i przeżyjesz
najbardziej romantyczny tydzień swego życia?

- A Rustlerowi wyrosną skrzydła i wzięci w niebo niczym

Pegaz. Obiecuję mimo wszystko, że nie będę się skarżyć i
zawracać ci gilowy.

- Czas wziąć byka za rogi?
- Coś w tym rodzaju. Czy wiesz, że zaproponował mi pra-

cę weterynarza na swoim ranczo? Sama widzisz, jak bardzo
mu zależy na Rustlerze!

- Na Rustlerze albo na tobie.
- Nie przesadzaj! Zaraz przesiądę się na konia.

Deanna tylko udawała wściekłość. Już po chwili jechała na
Rustlerze między wozem Kathy a wierzchowcem Vaughna.

- Dzień dobry, Deanna - powitał ją J.D. – Mam nadzieję,

że dobrze spałaś.

R

S

background image

-Dosyć dobrze - odparła, chroniąc twarz przed słońcem

Arizony, które mimo wczesnej pory grzało bezlitośnie.

- Uciąłem sobie pogawędkę z Shawnem. Zrobiłem mu

wieczorem mały wykład o gwiazdozbiorach.

J.D. zbliżył się do niej. Ozdobna klamra paska pobłyskiwa-

ła w promieniach słonecznych.

-Tak, słyszałam - wyrwało się Deannie mimowolnie.
- Myślałem, że będziesz chciała odpocząć po dramatycz-

nych przejściach. Doskwierał ci brak towarzystwa?

-Ani trochę. Ale w nocnej ciszy dobrze słychać głosy.
Spali we czwórkę pod gołym niebem. Kathy i Deanna po

jednej stronie wozu, Shawn i J.D. po drugiej. W ciasnym
wnętrzu dyliżansu byłoby im niewygodnie, a deszcz wiosną
padał bardzo rzadko, więc nawet nie rozbili namiotów.

- Nie ośmieliłbym się zakłócać twojego snu. Rzuciła mu

ukradkowe spojrzenie i postanowiła nie odpowiadać.Już i tak
obecność Vaughna sprawiła, że w nocy prawie nie zmrużyła
oka. W świetle dnia magia wciąż trwała. Z trudem opierała
się urokowi mężczyzny.

Był ubrany tak jak zwykle: w drogie dżinsy, jedwabną ko-

szulę (tym razem jasnozieloną) i modne buty. Uzupełnienie
stroju stanowił kowbojski kapelusz.

Deanna wolała rozmowę na tematy mniej drażliwe niż jej

spokojny sen.

- Dosiadasz pięknego konia - odezwała się po chwili.
Blask złotej sierści wałacha, kremowej grzywy i ogona

świadczył o częstym szczotkowaniu.

- Dzięki. Pistol Pete bije na głowę wszystkie konie, na któ-

rych jeździłem tym szlakiem. Kupiłem go na aukcji za
śmieszne pieniądze. Najlepszy zakup w mojej karierze.

- Co z nim było nie tak?
Deanna nie zauważyła żadnych wad w budowie konia i

R

S

background image

sposobie poruszania się.

-Po prostu brak dyscypliny. Ponosił jeźdźców. Potrzebo-

wał tylko trochę cierpliwości, marchewki na przynętę i do-
brze dopasowanego wędzidła. Zadziałało cudownie.

Deanna obserwowała krok wierzchowca.
- Idzie dość swobodnie.
- Dzięki dobrej uździe. W przeciwieństwie do twojego ko-

nia. - J.D. wskazał Rustlera, który trochę się szarpał w uprzę-
ży. - Rozbolą cię ramiona.

-Doskonale sobie z nim radzę – oświadczyła Deanna z za-

pałem.

J.D. uśmiechnął się pobłażliwie.
- Cóż, jesteś weterynarzem, a ja tylko tępym kowbojem.

Wolałbym jednak wydać parę dolarów więcej na porządne
wędzidło, niż pozwolić, żeby jeździec lub koń odniósł rany.
Zwłaszcza, jeśli to mój koń i sam jestem jeźdźcem.

-Względy bezpieczeństwa są bardzo ważne, ale nie sądzę,

aby Rustler potrzebował ostrzejszego traktowania.

-To młody koń. Wciąż rośnie. - J.D. zmierzył wierzchowca

uważnym spojrzeniem. Podziwiał szlachetną głowę, potężną
klatkę piersiową, silne orzechowe boki. - Nie chciałbym, De-
anna, żebyś skończyła jak stara pani Foley, której wałach
wciąż kaleczy się drutem kolczastym.

Deanna zjeżyła się, słysząc taką reprymendę, lecz po-

wstrzymała nerwy na wodzy.

-Nie widzę związku z moją osobą – odparła chłodno, co

wcale nie zraziło Vaughna.

-Jako weterynarz rzeczywiście wiesz wszystko o fizjologii

koni i leczeniu ich dolegliwości. Nie znaczy to bynajmniej,
że wiesz wszystko o ujeżdżaniu i hodowli. Widzę, że nie
znasz się na rodzajach wędzideł. Zapewniam cię, że powin-
naś zmienić uzdę Rustlerowi.

R

S

background image

- Nie sądzę. A w sprawach dotyczących Rustlera sama po-

dejmuję decyzje.

J.D. wzruszeniem ramion skwitował zgryźliwe słowa.
- Jak sobie życzysz. A przecież jesteś odważna, doktor Le-

ighton. Szkoda, że miłość do koni przesłania ci prawdę o tych
zwierzętach.

Nachmurzona Deanna przypomniała sobie scenę poskro-

mienia grzechotnika, a także hojną dotację Vaughna na rzecz
bezdomnych psów. Potem powoli policzyła do dziesięciu.
Wreszcie odzyskała panowanie nad sobą.

- Pozostanę przy swoim zdaniu i na tym zakończmy dys-

kusję.

Poranek dłużył się niemiłosiernie. Szlak rajdu wiódł teraz

w dół, przez Dobtful Canyon do doliny San Simon. I wierz-
chowce, i zaprzęgi z łatwością przystosowały się do spadku
terenu.

Zmienił się również krajobraz. Nagie spiczaste skały ustą-

piły miejsca kamienistym równinom, pokrytym tu i ówdzie
rachityczną roślinnością.

Nastrój Deanny wcale się jednak nie poprawił. Co gorsza,

zaczęły ją boleć ramiona. Tak jak przewidywał J.D., źle do-
pasowana uzda okazała się niewygodna. Absorbująca prakty-
ka lekarska nie pozwalała na częste przejażdżki konne, więc
Deanna nie zauważyła tego wcześniej.

Rustler zachowywał się nerwowo. Widział okolicę, czuł

obce konie w pobliżu. Deanna napinała wszystkie mięśnie w
walce z rozbrykanym młodym ogierem.

Wreszcie grupa dwudziestu pięciu wozów i jeźdźców in-

dywidualnych zatrzymała się na obiad. Sztywna, obolała De-
anna z trudem zsiadła z konia i zaprowadziła go do punktu
wydawania paszy.

- Dobrze się czujesz? - spytał J.D., kiedy Kathy i Shawn

R

S

background image

zajęci byli rozmową z innymi uczestnikami rajdu.

- Nieco zesztywniały mi mięśnie - przyznała i spróbowała

się uśmiechnąć. - Nie jestem przyzwyczajona do siedzenia
przez tyle godzin w siodle.

- Należysz zatem do tego typu ludzi, którzy przeznaczają

cały swój czas na pracę, a odpoczynkiem gardzą? - J.D. po-
kręcił głową. - Poczekaj tu. Przyniosę ci aspirynę.

- Wziąłeś aspirynę na rajd?
- Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Nie udaję twardego

faceta, który ma stalowy pancerz zamiast ciała. Nie wolno
kusić losu. - J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zaraz wró-
cę.

Pospiesznie przyniósł z dyliżansu dwie tabletki i własną

manierkę.

- Proszę. Zażyj to.
Deanna z wdzięcznością przyjęła lekarstwo.
- Dzięki. Powinnam sama pomyśleć o lekach na wszelki

wypadek. Chyba jednak podświadomie sądzę, że lekarz nie
może zachorować. Nie wyobrażałam też sobie, że kiedykol-
wiek zsiądę z konia cała obolała.

Każdy ruch kobiety zdradzał cierpienie. Vaughn przyglą-

dał jej się badawczo.

- Czeka nas dziś długa jazda. I jeszcze tydzień drogi przed

nami. Chciałabyś się zamienić ze mną wierzchowcem?

Deanna jęknęła w duchu. J.D. rzucił swoją propozycję

zdawkowym tonem, chociaż wiedział, czego się spodziewać
po Rustlerze. Nie zdołała go oszukać co do swego stanu.
Schyliła głowę i skupiła uwagę na zawartości manierki.

-Wiem, że niektórzy ludzie nie lubią, kiedy ktoś nieznajo-

my dosiada ich konia. Jeśli chcesz – ciągnął obojętnym to-
nem - zawsze możemy wymienić się uzdami.

Deanna zamknęła oczy. Pragnęła, żeby ziemia rozstąpiła

R

S

background image

się i pochłonęła ją natychmiast. Spodziewała się, że lada
moment Vaughn wypowie upokarzające ją słowa: „A nie
mówiłem!". Dlaczego rodzina Leightonów musiała doświad-
czać dobroci Vaughna na własnej skórze?

Nie otworzyła oczu. Nie musiała błagać o karę niebios.

Utrata własnej godności była wystarczającą pokutą.

Nagle poczuła na ramionach dłonie mężczyzny.

Zdumiona uniosła powieki. Cofnęła się odruchowo.

Od razu spostrzegła, że mięśnie rozluźniają się pod doty-

kiem ciepłych rąk. Poczuła się cudownie.

- Lepiej? - spytał zadowolony J.D. po paru minutach.
Deanna z westchnieniem wyprostowała ręce. Ramiona

wciąż bolały, ale przynajmniej mogła nimi poruszać.

- O wiele lepiej. Dziękuję.
-Moją siostrę często bolały ramiona od łapania bydła na

lasso. Sierra wolałaby umrzeć, niż przyznać się do bólu czy
prosić o pomoc. Była najtwardsza z nas wszystkich. Taka jak
ty.

J.D. podniósł się z klęczek i pomógł wstać Deannie.
- Przypominam ci siostrę?
Omiótł ją pełnym podziwu, niemal zalotnym wzrokiem.

Zwlekał z odpowiedzią.

- No cóż... niezupełnie.
Wyszarpnęła rękę z jego dłoni. Nie mogła mu puścić pła-

zem bezwstydnego tupetu.

- Lubisz kuć żelazo póki gorące, co?

W oczach Vaughna zamigotały iskierki.

- Tak mnie uczono.
- Nie lubię, kiedy ktoś mi się narzuca. Potrafię natomiast

przyznać się do błędu. Miałeś rację co do Rustlera. Nigdy
wcześniej nie odbywałam takich długich przejażdżek, więc
nie zdawałam sobie sprawy z problemu.

R

S

background image

J.D. spojrzał z aprobatą.
- Wobec tego zamieńmy się końmi na resztę dnia.

Wieczorem wprowadzę ulepszenia w twojej uździe, a już ju-
tro wsiądziesz na Rustlera. Będziesz zaskoczona różnicą.

- Dziękuję za propozycję. Jestem ci wdzięczna.

Zabrzmiał sygnał trąbki przewodnika rajdu..J.D. podniósł
wzrok.

- Pora jechać. Przyprowadzę wierzchowca. Niech twoje

ramiona odpoczną jeszcze trochę.

- Na litość boską, przecież nie umieram! – odparła ostro. -

Pójdę z tobą.

- Chętnie na to przystanę.
Musnął palcem jej wargi. Z jego oczu zniknął wyraz roz-

bawienia. Patrzył teraz inaczej, tak jak wtedy, gdy wspólnie
wypuścili węża i gdy ją pocałował.

Odwaga opuściła Deannę. Znów usiadła na trawie.
- Rozmyśliłam się - powiedziała.
Vaughn nie nalegał, więc poczuła się rozczarowana, wręcz

znieważona. Widać jej kobiece wdzięki nie były wystarczają-
co atrakcyjne. Nie zależało jej na wzbudzeniu zainteresowa-
nia Vaughna, ale...

- Cieszę się, że wam dwojgu lepiej się układa.

Na dźwięk głosu Kathy, Deanna podskoczyła jak oparzo-
na.

- Znów na mnie naskakujesz?
-A gdzieżbym śmiała! Skaczące siedemdziesiąt kilo żywej

wagi, cha, cha! - Kathy zerknęła na Vaughna prowadzącego
oba konie. -Wiesz, Deanna, on na pewno smali do ciebie cho-
lewki.

- Raczej do Rustlera.
- Nie, do ciebie. Na milę umiem rozpoznać, kiedy facet jest

zainteresowany kobietą.

R

S

background image

Deanna w skrytości ducha pragnęła, aby Kathy mówiła

prawdę, nie mogła się jednak zdradzić przed przyjaciółką.

- Jakbym słyszała moją matkę!
- Bo może obie mamy rację?
- Ho, ho! Jeśli to prawda, to dlaczego Vaughn zamierza

przez resztę dnia jechać na Rustlerze?

Na twarzy Kathy malowało się bezbrzeżne zdumienie.
- Chodzi mu tylko o przejażdżkę na Rustlerze?...

Prysł cały romantyzm sytuacji.

- Już ci mówiłam, że on się mną nie interesuje -

powiedziała Deanna, czując się trochę winna, że nie opowie-
działa Kathy wszystkiego.

Musiałaby wyznać, że J.D. dał jej aspirynę, aby złagodzić

ból mięśni, zrobił masaż ramion, a potem zaproponował za-
mianę koni i naprawę wadliwej uzdy. Kto wie, do jakich sza-
lonych wniosków doszłaby romantyczna przyjaciółka?

Półprawda była zdecydowanie lepszym rozwiązaniem,

przynajmniej na razie.

- Nie przejmuj się - pocieszyła zawiedzioną Kathy. -Nie

wszyscy mają takie szczęście do mężczyzn jak ty.

- To nie kwestia szczęścia. Po prostu byłam bystra na tyle,

aby odpowiedzieć na zainteresowanie mojego przyszłego
męża. Ty postępujesz wręcz odwrotnie. Odrzucasz taką
świetną partię jak J.D. Czysty obłęd!

-Jestem dla niego bardzo uprzejma – odrzekła Deanna obo-

jętnym tonem. - Z pewnością Vaughn nie skarży się na moje
towarzystwo. Proszę cię jednak: nie odgrywaj roli swatki.
Wystarczy mi atmosfera w domu.

- Przepraszam. To się więcej nie powtórzy.
W nie lepszym nastroju dosiadła wierzchowca Vaughna.

Pistol Pete był tak spokojnym koniem, że Deanna mogłaby
bezpiecznie zdrzemnąć się w siodle.

R

S

background image

Uderzający kontrast między wałachem a jej ogierem uświa-
domił Deannie, jak wiele Rustler powinien się jeszcze na-
uczyć i jak wielka praca ją czeka. Popisała się głupotą sądząc,
że wiedza podręcznikowa uczyni z niej dobrego jeźdźca.

J.D. natomiast był wspaniałym jeźdźcem. Rustler spróbo-

wał wszystkich swoich sztuczek i zorientował się, że trafiła
kosa na kamień. J.D. prowadził go delikatnie, lecz stanow-
czo. Ogier zirytował się, następnie rozzłościł, a wreszcie
poddał się. Odzyskał dobry humor, a do nowego pana nabrał
szacunku.

Im dłużej Deanna obserwowała tę parę, tym gorszy ogar-

niał ją nastrój. Biblia nie myliła się. Duma zapowiada zawsze
upadek. Jej duma poniosła tego dnia sromotną klęskę. Zbesz-
tała życzliwą jej, Bogu ducha winną przyjaciółkę, a w dodat-
ku musiała przyznać, że marny z niej trener koni.

- Dobrze się czujesz? - spytał J.D.
-W porządku - odparła wyrwana z niewesołych myśli.
- Chyba nie bardzo. Wyglądasz na... smutną.

Deanna zmrużyła oczy i wyprostowała się w siodle.

- Czuję się świetnie. Naprawdę.
- Na pewno?
- Jestem trochę zmęczona, to wszystko.
- O czwartej zatrzymamy się. Rozbijemy obóz zjemy coś.

To już niedługo.

Deanna kiwnęła głową i odwróciła wzrok. Monotonny kra-

jobraz, tumany kurzu wzbijane przez wozy i oślepiający
blask słońca odbitego od skał – wszystko to wpływało na nią
przygnębiająco.

- Słuchaj, mam jeszcze aspirynę, jeśli dręczy cię ból ra-

mion - zaproponował J.D. -To żaden kłopot. Pete niesie torbę
z lekami.

Deanna spojrzała na mężczyznę, zaskoczona troską w jego

R

S

background image

głosie. Twarz Vaughna również wyrażała zaniepokojenie.
Czy naprawdę martwił się o nią?

- Nie musisz się mną tak opiekować, skoro chodzi ci o Ru-

stlera - odezwała się cicho, starannie dobierając słowa.

- Uważasz, że to mam na względzie?
- A czy jest inaczej? Najpierw oferujesz kupno mojego ko-

nia. Odmawiam, więc proponujesz mi pracę. Jak przypusz-
czam, żeby mnie udobruchać. Kiedy to nie daje rezultatu,
zjawiasz się wśród uczestników rajdu i obchodzisz się ze mną
jak z jajkiem. Pochlebstwa, nadskakiwanie, nawet pocałunek
na pustyni. Powiedziałam ci już i powtarzam raz jeszcze: na-
wet gdybyś mi dawał złote góry, nie sprzedam Rustlera,
więc...

-Więc co, Deanna? - spytał zaczepnie, lecz nie przestraszył

kobiety.

-Więc wracaj na swoje ranczo i oszczędź sobie kłopotu.
J.D. zaklął pod nosem. Deanna wzdrygnęła się, kiedy ścią-

gnął cugle Pete'a i zatrzymał wałacha. Zeskoczył z siodła z
uzdami obu koni w dłoniach. Przez chwilę Deanna poważnie
zastanawiała się, czy nie posunęła się za daleko.

Vaughn gwałtownie rozpiął torbę przytroczoną do siodła

Pete'a, wyjął dwie tabletki aspiryny i podał bez słowa Dean-
nie.

Zaczekał, aż przełknęła lekarstwo i popiła wodą z jego

manierki. Wskoczył na konia, lecz nie wypuścił z rąk cugli
Pete'a. Wściekłość nie zniknęła z jego twarzy.

- Szanowna doktor Leighton, niech mi będzie wolno wyra-

zić się jasno. Biorąc pod uwagę twoje fatalne samopoczucie,
niemiłą historię z twoim ojcem oraz konieczność zatrudnienia
przeze mnie nowego weterynarza, staram się brać za dobrą
monetę zniewagi, jakie od ciebie znoszę. - Spojrzał posępnie.
–Ale moja cierpliwość jest bliska wyczerpania. Zapewniam

R

S

background image

cię, że wrócę na ranczo, kiedy załatwię to, co sobie zamierzy-
łem!

- Czyli kiedy zrozumiesz, że nie dostaniesz Rustlera. I nie

masz co marzyć o tym, że zostanę twoim weterynarzem.

- Odrzucasz tę propozycję? - spytał z niedowierzaniem.
- Zgadza się. Znajdź sobie kogoś innego.
Serce ścisnęło jej się z żalu na myśl o pieniądzach, które

mogła zarobić, ale szybko doszła do siebie.
Nawet gdyby zajęła się końmi Vaughna, skróciłaby okres
spłaty długów zaledwie o kilka miesięcy.

J.D. zsunął kapelusz z czoła.
- Jesteś jeszcze głupsza niż twój ojciec!

Napotkała jego stalowe spojrzenie.

- Nie sądzę. Mam jeszcze w sobie tyle sprytu, żeby uciec,

kiedy widzę niebezpieczeństwo.

Dla udowodnienia swych słów, popędziła konia.

Niestety, J.D. natychmiast zrobił to samo.

Nagle Deanna poczuła się zmęczona kłamstwami Vaugh-

na, uciążliwą podróżą i wieczną gonitwą myśli. Postanowiła
puścić się galopem przez dość płaski teren. Pete rozprosto-
wałby nogi, a ona zyskałaby szansę ucieczki.

Spięła Pete'a ostrogami, Wierzchowiec pomknął do przo-

du, zostawiając za sobą J.D. na Rustlerze.

-Jeszcze nie skończyłem rozmowy z tobą! — za- wołał

mężczyzna za Deanną, lecz puściła te słowa mimo uszu.

Wiatr rozwiewał jej włosy, a ona rozkoszowała się pędem i

swobodą. Słyszała zbliżający się tętent kopyt Rustlera. Popę-
dziła Pete'a. Zgubiła kapelusz. Nie śmiała obejrzeć się za sie-
bie.

Nagle Rustler zrównał się z jej koniem. Cztery wozy dzie-

liły ją od czoła rajdu, lecz już wiedziała, że nie zdoła utrzy-
mać prowadzenia. Chociaż J.D. nie poganiał Rustlera, wierz-

R

S

background image

chowiec pędził jak na skrzydłach.

Jeździec i koń śmignęli obok Deanny, wygrywając wyścig

o dwie długości.

Jak na komendę Deanna i Vaughn zwolnili, dostosowując

krok do tempa karawany. Przed nimi przez puste równiny
ciągnął się stary szlak osadników.

- Wygrałeś - odezwała się kobieta, natychmiast zapomina-

jąc o wcześniejszej kłótni. –Wystartowałam pierwsza, ale ty i
Rustler wygraliście.

- Ja się nie ścigałem - odrzekł J.D. - Chciałem cię tylko

dogonić.

-Dokonałeś tego, a nawet więcej. Jeszcze nie widziałam

Rustlera w takiej formie. A przecież jesteś o wiele cięższy
ode mnie. Rustler potrafi biegać mimo kulawej nogi! - po-
wiedziała z zachwytem. - Jak go do tego skłoniłeś?

- Nie musiałem. Biegł swobodnie. Sprawiało mu to radość.

Dla ciebie zrobiłby to samo. Sądzę jednak, że nigdy nie dałaś
mu do tego okazji.

- Chyba tak - Deanna zdjęła apaszkę i otarła kurz z twarzy.

- Kto by pomyślał, że potrafi gnać tak szybko?

Zamilkła, rozumiejąc bezsens tak postawionego pytania.

Oczywiście J.D. od początku podejrzewał Rustlera o niezwy-
kłe możliwości.

Przez chwilę słychać było tylko szum pustynnego wiatru i

lekkie posapywanie zziajanych koni. Wreszcie Deanna pod-
niosła wzrok. J.D. obserwował ją. Miał twarz brudną od pyłu.

- Proszę. - Podała mu apaszkę.

Przynajmniej tym gestem mogła mu się zrewanżować za
aspirynę.

- Dzięki.
J.D. otarł twarz i zawiązał chustkę wokół własnej szyi.
- Hej, co ty?

R

S

background image

-Jestem pewien, że masz jeszcze jedną apaszkę. Traktuj to

jako moją nagrodę za wygrany wyścig.
Deanna zerknęła niepewnie.

- Sam wyznaczasz sobie nagrodę?
- W dawnych czasach rycerz, który wygrał turniej, dosta-

wał wstążkę od damy swego serca. W takim razie muszę za-
trzymać twoją chustkę.

Popatrzyła krytycznie na kolorowy skrawek materiału

zdobiący szyję Vaughna.

- Nie bądź śmieszny. Trzeba ją najpierw porządnie uprać.

Zresztą, wcale nie jestem twoją damą. A poza tym - wskazała
palcem jedwabną koszulę mężczyzny - ta apaszka nie pasuje
do twojego stylu.

J.D. rzucił jej płomienne spojrzenie. Serce Deanny zabiło

żywiej. Konie szły łeb w łeb, a uda jeźdźców niemal się sty-
kały.

- Nieszczęsna Deanno Leighton, przegrałaś. Łupy należą

do zwycięzcy - obwieścił, starannie rozprostowując trójkąt
chusty na piersiach.

Jego wypowiedź podziałała na Deannę niczym płachta na

byka.

-Wygrałeś dosiadając mojego konia! - przypomniała. - A

jeśli brudną chustkę uważasz za cenny łup, następnym razem
wyznacz sobie cel bardziej wart zachodu.

Wyzywająco uniosła podbródek.
- Może skorzystam z rady.
Objął ją mocno za szyję i przyciągnął do siebie, a potem

całował długo i namiętnie na oczach wszystkich uczestników
rajdu.

-Miałaś rację - oświadczył, kiedy ją wreszcie puścił. -

Dziękuję za wskazówkę.

Zawrócił Rustlera i pojechał w stronę dyliżansu Kathy.

R

S

background image

Osłupiała Deanna bez słowa patrzyła w ślad za nim.

Dobry Boże, w co ona się wdała?...

R

S

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


- Czy ty i J.D. macie jakieś problemy? – zawołała Kathy ze

swojego miejsca na kozie. - Przez cały ranek zachowujecie
okropne milczenie.

- Jesteśmy na szlaku dopiero pół godziny – odparła Dean-

na. Dosiadała Rustlera, który dzięki ulepszonej przez Vaugh-
na uździe szedł bardzo posłusznie. - Jeszcze się nie obudzi-
łam na dobre.

Nie kłamała. Minionej nocy źle spała. Tłumaczyła sobie w

duchu, że winę ponosi zmiana klimatu i warunków, lecz tu
mijała się z prawdą. To J.D. stanowił przyczynę jej niepoko-
ju.

Na twarzy Kathy pojawiło się zrozumienie.
- Chyba jednak nie o to chodzi, Deanna. Nie sądziłam, że

trzydziestoletnia kobieta...

- Mam dopiero dwadzieścia osiem lat!
-Nieważne. Nie sądziłam, że tak cię przestraszy pocałunek.

Na litość boską, tylko jeden pocałunek!

- Wcale nie jeden.
-To znaczy... Och!
- Tak. Przy pierwszym pocałunku przynajmniej byliśmy

sami. Wczoraj zaś patrzyła na nas cała karawana. Wygląda na
to, że nigdzie nie mogę się czuć bezpieczna.

Zachwycona Kathy obejrzała się przez ramię na Vaughna,

który jechał tuż obok i powróciła do rozmowy z przyjaciółką.

- A któż by chciał być bezpieczny od takich rzeczy?
- Na przykład ja! Nie ma większej obrazy, niż zdobycie

upragnionego konia pod pretekstem zalotów. Gdybym tak nie
lubiła Rustlera, sprzedałabym go, żeby tylko się pozbyć tego

R

S

background image

człowieka.

Jesteś pewna, że J.D. interesuje się jedynie twoim koniem?
- A czym jeszcze?

- Tobą, oczywiście.

Deanna potrząsnęła głową, rozdrażniona tonem przekona-

nia, brzmiącym w głosie Kathy.

- Chyba nie. Nie mogę mu ufać.
- Dlaczego?
- Bo nie.
- To nie jest odpowiedź. Nie możesz o tym mówić?

Nagle Deanna poczuła wielką potrzebę zwierzenia się ko-
muś życzliwemu i bezstronnemu (a jej matkę trudno było na-
zwać osobą bezstronną). Nie mogła jednak rozmawiać o pro-
blemach rodzinnych w obecności Shawna. Kathy natychmiast
domyśliła się powodów jej wahania i odpowiednio zareago-
wała.

- Shawn, zejdź z kozła i utnij sobie pogawędkę z panem

Vaughnem, dobrze?

Kiedy chłopiec odszedł, Deanna wzięła głęboki oddech i

wyrzuciła z siebie długo skrywaną tajemnicę. Opowiedziała o
kupnie wierzchowca od J.D. Vaughna i o zrujnowaniu rodzi-
ny przez Carla Leightona, o wymuszonej przeprowadzce do
Cactus Gulch i koniecz- ności spłacania długów przez wiele
lat. Wyjaśniła też w końcu, dlaczego nie chce mieć do czy-
nienia z hodowcą koni, który kojarzył jej się ze śmiercią ojca.

Kathy siedziała z twarzą białą jak kreda.
- Bardzo mi przykro, Deanna! Nie miałam pojęcia!
- No cóż, nie afiszuję się z takimi sprawami. Dziękuję, że

mnie wysłuchałaś. Teraz rozumiesz, dlaczego jestem taka
drażliwa na punkcie Vaughna. Muszę wybadać, jakie moty-
wy nim kierują.

- J.D. wie o wszystkim?

R

S

background image

- Zna wydarzenia do śmierci ojca włącznie. Nie chcę, żeby

poznał prawdę o aresztowaniu mojej matki i o tym, co się
stało potem. Matka i ja nie potrzebujemy jego litości. Wy-
starczy, że wymyślił dla mnie posadę weterynarza na swoim
ranczo. Matka i ja świetnie dajemy sobie radę. Nie opływamy
w dostatki, ale również nie żyjemy w przytułku dla ubogich.
Kathy, obiecaj, że nic mu nie powtórzysz.

- Oczywiście, że nie. Nie obraź się jednak, Deanna, jeśli ci

coś powiem.

- Mów.
- Od dziesięciu lat zajmuję się bezdomnymi końmi. Od

siedmiu lat Vaughn kupuje konie od Towarzystwa Opieki
nad Zwierzętami. Zawsze cechowała go uczciwość, i na po-
czątku, kiedy zakładał hodowlę, i teraz, kiedy prowadzi inte-
resy na wielką skalę. Nie sądzę, że oszukał twojego ojca, De-
anna.

Wypowiedź Kathy przyniosła Deannie lekką ulgę.

-Może i nie. A praca dla weterynarza? To nie przejaw lito-
ści?

Kathy przygryzła wargę.
- Cóż, to do niego podobne. Ale zarobiłabyś te pieniądze

solidną pracą - nalegała Kathy. - To nie żadne miłosierdzie.

- A co powiesz na zainteresowanie Vaughna Rustlerem?

Na romantyczną grę, którą zaczął nagle prowadzić wokół
mojej osoby? Przecież sama twierdziłaś, że niezły był z niego
bawidamek. Czy możesz szczerze osądzić, że nie są to jedy-
nie czułe słówka obliczone na zdobycie Rustlera?

- Nie wiem - odezwała się Kathy po chwili. – Sama musisz

to sprawdzić. Nie dokonasz tego, siedząc przy mnie i unika-
jąc towarzystwa Vaughna.

- Co mam zrobić? Podejść do niego i spytać: „J.D., na ile

twoje zaloty związane są z chęcią kupienia mojego ogiera

R

S

background image

czystej krwi?".

- Nie bądź śmieszna. Po prostu staraj się go lepiej poznać.

Porozmawiaj z nim normalnie.

- Normalnie? - Deanna podniosła głos. - Dotychczas nie

znaleźliśmy żadnego tematu, co do którego mielibyśmy
zgodny pogląd.

- Zacznij rozmowę o historii stanu Arizona. To twoje hob-

by. J.D. też coś wie o czasach dyliżansów.

Powiedział Shawnowi, że pisał o tym referat na studiach.
Deanna zerknęła zamyślona na przyjaciółkę.
- Rzeczywiście, to dla nas obojga bezpieczny temat.
-I o to chodzi. Nie chciej, żeby uważał, że się kryjesz.
-Dopóki mam Rustlera, wątpię, czy zdołam się ukryć

gdziekolwiek w Arizonie. J.D. jest najbardziej upartym męż-
czyzną, jakiego spotkałam.

-Cóż, trafiła kosa na kamień. Przyślij mi tu Shawna, jeśli

chcesz. Deanna, i...

- Tak?
- Nie wydawaj z góry wyroku na Vaughna, dobrze?
- Niczego nie obiecuję.
Deanna odetchnęła głęboko i poprowadziła Rustlera do-

okoła wozu. J.D. spostrzegł ją i dotknął ronda kapelusza w
znajomym geście pozdrowienia. Zaczekał, aż koń Deanny
zrówna się z jego wierzchowcem.
W tej samej chwili koledzy Shawna zawołali chłopca, aby do
nich dołączył.

- Cześć, Deanna. Cieszę się, że znów dotrzymujesz mi to-

warzystwa - odezwał się Vaughn, kiedy zostali sami.

- Cześć, J.D.
Deanna zauważyła, że mężczyzna ma zawiązaną wokół

szyi jej niebieską apaszkę, świetnie pasującą do świeżej bla-
dobłękitnej koszuli. Założyłaby się o ostatni grosz, że wypa-

R

S

background image

trywał jej niecierpliwie przez cały ranek. Nie zamierzała da-
wać mu satysfakcji, więc ani słowem nie wspomniała na te-
mat chustki.

- Proszę, to twój kapelusz. - Sięgnął do torby przy siodle. -

Wróciłem po niego w nocy.

- Dziękuję.
Deanna zbliżyła się, aby chwycić kapelusz, pilnowała jed-

nak, aby zachować bezpieczną odległość od Vaugchna.

J.D. odczytał jej intencje i uśmiechnął się ironicznie.
- Boisz się, Deanna?

Odpowiedziała słodkim uśmiechem.

- A powinnam?
Nic nie odrzekł. Przez długą chwilę jechali w milczeniu.

Deanna doszła jednak do wniosku, że nie może pozwolić, by
cały dzień upłynął w okropnej ciszy. Gorączkowo szukała
zdania odpowiedniego do rozpoczęcia rozmowy.

-Teraz szlak prowadzi przez o wiele ładniejszą okolicę niż

wczoraj - zagaiła.

J.D. z entuzjazmem podjął konwersację.
- Wkrótce będziemy się wspinać na przełęcz Apache w gó-

rach Chiricahua. Wędrówka przez lasy pełne dębów i jałow-
ców będzie z pewnością miłą odmianą.

Deanna skinęła głową.
- Znajdziemy się blisko Cave Creek. Cieszę się, że wresz-

cie zobaczymy prawdziwe drzewa, które rzucają prawdziwy
cień.

- Którędy przebiega dalsza trasa?
Deanna pomyślała, że J.D. nie zna wszystkich szczegółów

marszruty i pospieszyła z wyjaśnieniami.

-Przetniemy dolinę Sulphur Springs i ruszymy w stronę

Dragoon Springs. Tam urządzimy nocleg. Roślinność nie jest
tam niestety tak wspaniała jak nad Cave Creek. Potem znów

R

S

background image

wjedziemy na pustynię.

- Góry Chiricahua były jedną z twierdz Apaczów.
- Tak, ponieważ wiedzieli, że karawany osadników uzu-

pełniają zapasy wody nad Cave Creek.

- Apacze napadali na wozy osadników także przy innych

wodopojach - dodał natychmiast J.D. - Zależało im na zdoby-
ciu koni, więc wpuszczali białych na swoje terytorium.

- Zgadza się. Kathy mówiła, że interesujesz się historią

osadnictwa.

J.D. wzruszył ramionami.
-Trochę się w tym orientuję. Ale ja pochodzę z Kolorado.

Ty urodziłaś się w Arizonie. Mogłabyś opowiedzieć mi to i
owo o arizońskim odcinku szlaku osadników.

- Chyba tak - odrzekła Deanna. W gruncie rzeczy wątpiła,

czy jest coś takiego, czego mogłaby nauczyć Vaughna. - Po
prostu powiedz, co już wiesz, a ja tylko uzupełnię szczegóły.

- Zgoda.
Pociągnął łyk wody z manierki, poklepał Pistol Pete'a po

karku i zaczął streszczać historię białego osadnictwa na Dzi-
kim Zachodzie. Zaskoczył Deannę wiadomością, że jednym z
pierwszych woźniców dyliżansów była kobieta.

- Widzę, że szukasz elementów sensacyjnych w historii

Ameryki.

J.D. roześmiał się.
- Ależ, Deanna, upokarzasz mnie! Moja siostra zawsze

twierdziła, że potrzeba mi kobiety, której nie zaimponuje ani
mój wygląd, ani urok, ani umysł. Przeżyje szok, kiedy się
dowie, że w końcu znalazłem taką osobę.

- Nie wiem, czy twoje słowa traktować jako komplement,

czy jako zniewagę.

W głębi duszy wmawiała sobie, że i tak nic to dla niej nić

znaczy.

R

S

background image

- Zdecydowanie jako komplement.

- Naprawdę? - spytała zdumiona i zachwycona zarazem,
patrząc badawczo na mężczyznę.

Jeszcze nigdy nie widziała u niego tak poważnego wyrazu

twarzy. Z jego głosu również zniknął swawolny ton.

- Niewiele spotkałem w życiu kobiet, które potrafiły do-

strzec w człowieku coś więcej niż wygląd zewnętrzny. Kiedy
startowałem w rodeo, dziewczynom imponowały moje zwy-
cięstwa. Teraz zwracają uwagę jedynie na moje konie, szyb-
kie samochody i jedwabne ubrania. Postawił kołnierzyk je-
dwabnej koszuli i zaraz opuścił go pogardliwie. - Są pod
wrażeniem! Tylko nieliczne zadają sobie trud, by dotrzeć do
mojego wnętrza. Ty właśnie należysz do tej garstki, Deanna.

Nie odrywała od niego oczu. Słowa Vaughna sprawiły jej

przyjemność, lecz nie wiedziała, co odpowiedzieć. Odwróciła
więc wzrok udając, że podziwia krajobraz. Kiedy znów od-
ważyła się spojrzeć na mężczyznę, na jego twarzy malowało
się uwielbienie.

Cieszyła się też, że w ich rozmowie nie pojawił się temat

Rustlera.

- Jesteś prawdziwą damą, Deanna.
-Damą, o której plotkuje cała nasza karawana!
- Aha... To moja wina. Przepraszam.
- Przepraszasz, że mnie pocałowałeś?

Deanna z trudem panowała nad głosem.

- Ależ nie, do diabła! Przepraszam, że pocałowałem cię w

obecności tylu plotkarzy. Nawet się nad tym nie zastanowi-
łem. Następnym razem pocałuję cię za ostatnim wozem,
gdzie nikt nas nie będzie widział.

- Za ostatnim...? - Oszołomiona, nie mogła dokończyć

zdania.

J.D. niewinnie kiwnął głową. Podniósł rękę w geście przy-

R

S

background image

sięgi.

- Za ostatnim wozem, z dala od ciekawskich oczu. Obiecu-

ję.

Deanna usiłowała zmarszczyć brwi, a tym samym wyrazić

swoją dezaprobatę, lecz tylko się zaczerwieniła. J.D. wygry-
wał kolejną rundę, i to bez kiwnięcia palcem.

-Zobaczę, co robi Shawn - obwieściła, zmieniając temat.
- Ale wrócisz? - spytał z nadzieją w oczach.

Ta nadzieja wpłynęła na decyzję Deanny.

- Wrócę - powiedziała z przekonaniem.
Popędziła Rustlera i odjechała czym prędzej, obawiając

się, że gdyby została dłużej, zapomniałaby, że przecież wcale
nie ufa Vaughnowi.


- Widzę, że ty i J.D. jesteście teraz w dobrej komitywie -

powiedziała Kathy z zadowoleniem wieczorem. - Cieszysz
się, że skorzystałaś z mojej rady?

Karawana zatrzymała się w pobliżu sporego lasku. Prze-

pływający tam strumień zamienił okolicę w zieloną oazę.
Słońce chowało się za czerwonawą linią horyzontu. Panował
przyjemny chłód.

- Tak, bardzo. Dzięki twojej sugestii miło nam się rozma-

wiało - odparła Deanna, przemilczając pochlebstwa Vaughna.
- A co najważniejsze, ani razu nie wspomniał dziś o kupnie
Rustlera.

- A zatem wszystko jest na najlepszej drodze - rzekła Ka-

thy wesoło. - Mówiłam, że to świetny facet. Przyrzekłam, że
nie będę odgrywać swatki, ale przypominam ci, że niedługo
rozpocznie się ognisko uczestników rajdu. Będzie wspólne
śpiewanie. Może pójdziesz ze mną? Shawn i J.D. już tam są.
Usiadłabyś obok niego.

- Za chwilkę, dobrze? Muszę zajrzeć do Rustlera.

R

S

background image

-Niebawem zdecydujesz, kto jest dla ciebie ważniejszy -

skomentowała Kathy, ironicznie kręcąc głową.

Deanna wzruszyła tylko ramionami i odprowadziła

przyjaciółkę wzrokiem.

Wszystkie wozy tworzyły zamknięty krąg, tak jak w trady-

cyjnym obozowisku osadników. Nikomu nie zagrażali już
Indianie, lecz krąg wozów sprawiał, że uczestników rajdu
łączyła ciepła, przyjacielska atmosfera, którą Deanna bardzo
lubiła.

Zastanawiała się, czy iść na ognisko. Jakie motywy kiero-

wały zachowaniem Vaughna? Przestała go obwiniać o
umyślne sprzedanie ojcu niepełnowartościowego konia, po-
zostawała jednak kwestia Rustlera. Czy J.D. dążył do zdoby-
cia wierzchowca za wszelką cenę?

Wzięła kilka jabłek z dyliżansu i wyszła poza obozowisko,

tam, gdzie stały konie. Najpierw nakarmiła wałacha Vaugh-
na, potem zajęła się Rustlerem. Koń zarżał cicho na jej widok
i otarł głowę o ramię kobiety. Poczuł zapach jabłek i poruszył
niespokojnie chrapami.

- Jesteś bardzo niecierpliwy - zbeształa go, podając jabłko.

- Tak jak każdy samiec.

- Reprezentujesz bardzo biologiczny punkt widzenia na

sprawy płci. A tak się oburzyłaś, kiedy cię nazwałem kobietą
z charakterkiem.

Deanna obróciła się na pięcie. J.D. szczerzył zęby w

uśmiechu.

- Podtrzymuję to co powiedziałam - oświadczyła, nie kry-

jąc radości z powodu nieoczekiwanego spotkania.

J.D. przysiadł na płaskim kamieniu.
- Sądziłem, że jesteś na ognisku. Szukałem cię.
-Wybieram się tam. Chciałam tylko sprawdzić konie.
Kiwnął głową. Deanna poklepała Rustlera po karku, zado-

R

S

background image

wolona, że Vaughn niepokoił się o nią. Była ciekawa, o czym
myśli J.D.

- Właściwie cieszę się, że mam cię tu tylko dla siebie -

rzekł jak na zawołanie.

Deanna natychmiast stała się czujna.
- Naprawdę?
- Tak. Chodź, usiądź przy mnie. Na tym kamieniu jest du-

żo miejsca.

Deanna przysiadła ostrożnie, starając się zachować odstęp

paru cali od ud mężczyzny.

- Proszę, jestem gotowa poświęcić ci całą swą uwagę.
- Uwierzę, jeśli przestaniesz wciąż zerkać na konie - sko-

mentował ironicznie. - Nie męczy cię wieczne granie roli we-
terynarza?

Deannę przestraszyła nuta niecierpliwości w jego głosie.

Wyraz oczu Vaughna sprawił, że wstrzymała oddech. Nie
mogło być wątpliwości co do jego intencji. Nie miała szans
na uniknięcie pocałunku. Nie pragnęła tego nawet.

Objął ją mocno w pasie. Ich wargi zetknęły się. Po raz

pierwszy całą sobą poddała się pocałunkowi.

- Obiecałeś, że pocałujesz mnie dopiero wtedy, gdy

znajdziemy się na końcu karawany - przypomniała.

- No tak, ale wozy tworzą okrąg, więc z technicz-

nego punktu widzenia siedzimy za nimi, a co za tym
idzie, nie poczuję się winny, jeśli pocałuję cię jeszcze
raz. - Cmoknął ją leciutko w kącik oka. - I jeszcze raz. -
Cmoknął w drugie oko. - I jeszcze raz.

Znów złożył pocałunek na jej wargach. Aż do utraty tchu.

Deanna stwierdziła w duchu, że całowanie się z Vaughnem
było bez wątpienia przyjemniejsze niż udział w obozowym
ognisku.

-Nic nie mówisz - odezwał się po chwili, nie przestając jej

R

S

background image

obejmować w talii. - Zastanawiasz się co zrobię na bis?

- Nie przewiduję żadnych bisów - oświadczyła, nie

ruszając się z miejsca.

J.D. uśmiechnął się łobuzersko.
- Jesteś pewna, że sobie tego nie życzysz?
- Absolutnie - skłamała.

Westchnął żartobliwie.

- Zatem zaproponuję ci coś innego.
- Coś innego?
- jak. Powiem ci coś, co cię rozweseli.

-Mianowicie? - spytała zaciekawiona Deanna,

zdecydowana nie iść na ognisko.
- Chodzi o Rustlera.
Deanna zamarła. W mgnieniu oka prysł przyjemny
nastrój.
-O Rustlera?
- Obserwowałem go, kiedy na nim jechałem i kiedy ty go

dosiadałaś. Kiedy Rustler biegnie galopem, nie kuleje. I kie-
dy ma założoną uzdę, którą przerobiłem, też nie kuleje. Za-
uważyłaś?

- Ja... doszłam do podobnych wniosków. Rustler porusza

się o wiele płynniej.

- Nie bez powodu. Wiesz, jak czasem ciągnie się za czło-

wiekiem paskudne przeziębienie. Tak samo jest z Rustlerem.
Noga została wyleczona, lecz przyzwyczaiła się do kuśtyka-
nia.

Deanna przygryzła wargę. Czyżby J.D miał rację?

Jego hipoteza znajdowała medyczne uzasadnienie. Liczyło
się też wielkie doświadczenie Vaughna w kontaktach z koń-
mi.

- Co przez to rozumiesz?
- Z punktu widzenia fizjologii Rustler jest zupełnie zdro-

R

S

background image

wy. Kiedy mu się nudzi, z przyzwyczajenia kuleje.
Spotkałem się już z takimi przypadkami.

Deanna kiwnęła głową w milczeniu.
- Jesteś zbyt zapracowana, Deanna, aby poświęcić Rustle-

rowi dużo uwagi. Stawiam swoją reputację, że się nie mylę.
Jeśli prześwietlenie nie wykaże zniekształceń...

- Nie wykazało - oznajmiła Deanna z ciężkim sercem.
- Wszystko jasne!
- Czyli że... - bała się dokończyć.
- Twój ogier nie jest kulawy! - obwieścił triumfalnie J.D. -

To znakomity materiał na konia wyścigowego. Dobra nowi-
na?

R

S

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Słowa Vaughna rozbrzmiewały w głowie Deanny

jak echo.

- Dobra nowina? - wydusiła z siebie. - Dla kogo? Dla mnie

czy dla ciebie?

- Sądziłem, że będziesz szczęśliwa.
- Szczęśliwa? Byłam głupia uważając, że ci się podobam! -

Zerwała się z kamienia i spojrzała gniewnie. - Interesujesz się
tylko Rustlerem, a ja mam być szczęśliwa?

- Deanna, nie bądź śmieszna.
J.D. chwycił ją za ramię, lecz wyszarpnęła rękę.
-I wcale się tego nie wypierasz! - wrzasnęła. - Rzeczywi-

ście, znakomity materiał na konia wyścigowego! A ja to
świetny materiał na idiotkę. Całowali mnie już mężczyźni,
lecz nigdy nie czułam się kimś mniej ważnym od konia. Nie
pozwolę na to! I nie zamierzam ci sprzedać Rustlera!

Deanna czuła się, jak gdyby kopnięto ją w głowę, a może

w serce?

- Ależ to wszystko nie ma nic wspólnego z kupnem Rustle-

ra! Po prostu koń jest zdrowy. Sądziłem, że ta wiadomość cię
uskrzydli i że chcesz poznać prawdę.

-Ale nie przy okazji pocałunków! – Deanna wściekała się

na Vaughna i na samą siebie. – Nie zalecałeś się przecież na
serio?

J.D. przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.
- Wykorzystałeś mnie jako narzędzie do zdobycia Rustlera.

R

S

background image

Musisz w takim razie mocno udoskonalić swoją technikę
podrywania.

Twarz mu stężała. Deanna obraziła go.
- Nie słyszałem, żebyś się skarżyła.
- Ale teraz się skarżę! - Ruszyła w stronę obozowiska. -I z

pewnością nie pragnę powtórzenia moich doświadczeń. Do-
branoc!

Nie była to, niestety, dobra noc. Po wschodzie słońca nie-

wyspana, smutna, zgaszona Deanna dosiadła Rustlera i
upewniła się, że po tej stronie dyliżansu, po której będzie je-
chała, nie spotka J.D. Vaughna.

- Coś nie tak? - spytała Kathy.
- Jest mi gorąco i niedobrze.
Deanna miała powody, aby tak twierdzić. Karawana odda-

liła się już od drzew rzucających chłodny cień i znów kroczy-
ła po spękanej pustynnej ziemi.

- Ja też czuję się fatalnie - przyznała Kathy, używając ka-

pelusza jako wachlarza. - Dzięki Bogu po obiedzie odpocz-
niemy i skryjemy się przed upałem.

Około południa rajd powinien dotrzeć do Tucson. Rozbu-

dowujące się miasto i przedmieścia wchłonęły dawny szlak
osadników. Organizatorzy zaplanowali więc objazd terenów
zabudowanych. Wozy i konie miały zostać przetransporto-
wane na północ od miasta. Następny etap rajdu zaczynał się
tuż za Picacho Peak.

- Wydobrzejesz do jutra? - zatroskała się Kathy o przyja-

ciółkę.

Deanna uznała to w duchu za niemożliwe. Po wydarze-

niach ubiegłej nocy!

- Postaram się. - Zacisnęła zęby. – Radziłam sobie w cięż-

szych warunkach.

- Dzielna jesteś. Dlaczego nie utniesz sobie poga-wędki z

R

S

background image

J.D.? Może poprawiłby ci się nastrój?

- To właśnie on zepsuł mi nastrój - mruknęła. Nie chciała

jednak, aby Vaughn uznał ją za tchórza, pojechała więc na
drugą stronę wozu.

- Zastanawiałem się, czy cię dziś zobaczę - powie- dział

J.D., kiedy Rustler zrównał się z jego koniem.

-Jesteś sponsorem rajdu, ja natomiast uczestniczę w impre-

zie jako weterynarz, nie widzę więc przyczyn, dla których nie
moglibyśmy utrzymywać oficjalnych kontaktów niczym para
dorosłych, cywilizowanych ludzi.

- Rozumiem. Słowem: żadnych dąsów i cichych dni?
- Na pewno nie z mojej strony, - Deanna postanowiła nie

pokazywać, jak boleśnie przeżyła wypadki minionej nocy. -
Wolę grzeczną rozmowę, chociaż ty wolisz obrażać ludzi.

Vaughn zmarszczył brwi. Deanna wiedziała, że go roz-

gniewała i ten fakt sprawił jej złośliwą satysfakcję.

- Historia osadnictwa to bezpieczny temat.
- Jak sobie życzysz. - Deanna wyniośle wyprostowała się

w siodle. - Możemy porozmawiać o dyliżansie Kathy, praw-
dziwym mercedesie wśród wozów.

- Świetnie. Na początek powiedz mi, skąd Kathy ma taką

wierną kopię starego wozu.

- Dyliżans należy do Towarzystwa Opieki nad Zwierzęta-

mi. Używa się go do celów reklamowych. I Kathy, i Shawn
potrafią powozić zaprzęgiem czworokonnym oraz sześcio-
konnym. Potrafią również uprzejmie traktować towarzyszy
wędrówki.

Deanna nie mogła się powstrzymać od dodania czytelnej

aluzji. J.D. posłał jej ponure spojrzenie.

-Takie dyliżanse wytwarza firma Abbott-Downing w New

Hampshire, a Kathy i Shawn zachowują się po prostu nor-
malnie - odrzekł.

R

S

background image

Deannie aż zaparło dech z oburzenia.
- Lewis Downing skopiował kształt starego angielskiego

dyliżansu i wprowadził kilka innowacji. Wątpię, czy mąż Ka-
thy pocałował ją kiedykolwiek kierując się nikczemnymi po-
budkami.

Twarz J.D. stężała.
- To był najdroższy model dyliżansu na rynku. O wysokiej

cenie decydowały solidne skórzane resory. Założę się, że Ka-
thy skupia uwagę na całowaniu męża, nie zaś na poszukiwa-
niu nikczemnych pobudek.

Deanna jęknęła. Ależ ten człowiek miał tupet!
- Produkowano dyliżanse w trzech rozmiarach. Szczerze

mówiąc, nie robiłeś tajemnicy ze swoich motywów już od
pierwszego dnia, kiedy cię spotkałam. Subtelność nie należy
do twoich mocnych stron.

J.D. zacisnął palce na cuglach.
- Te dyliżanse wysyłano statkami na cały świat, nawet do

Afryki i Australii. Owszem, jestem zainteresowany Rustle-
rem, ale to żaden powód, abym nie interesował się również
tobą!

Zdenerwowana Deanna potrząsnęła głową.
- Hodowcy bydła chętnie sprzedawali skóry wołowe firmie

Abbott-Downing. Chyba oszalałeś sądząc, że pozwolę jakie-
muś mężczyźnie traktować się na równi z koniem! Nie
wchodzę w żadne transakcje wiązane!

- Nigdy o czymś takim nie wspominałem!
- A szkoda - wybuchnęła. - Przynajmniej odpłaciłabym ci

pięknym za nadobne.. Dzięki Bogu zachowałam jeszcze tyle
rozsądku, aby odrzucić posadę weterynarza, którą ofiarowa-
łeś mi z litości.

- Tak myślałaś? Z litości?
- Albo w formie łapówki.

R

S

background image

Zapadła głucha cisza.

- Gdybyś była mężczyzną, Deanna, skręciłbym ci kark.
- No dalej, spróbuj. Należy ci się taka okazja. Dałeś tyle

pieniędzy na nasz fundusz. Ale i tak nie dostaniesz Rustlera.

Przez Deannę przemawiała nie tylko gorycz i urażona du-

ma. Nie chciała się przyznać przed samą sobą, jak wiele zna-
czy dla niej Vaughn.

-Nie przywykłem do tego, aby ktoś podważał moją uczci-

wość - oświadczył tonem, od którego Deannie ciarki przebie-
gły po plecach. -I gdybym nie wiedział o tobie i twojej mat-
ce...

Przerwał w pół zdania. Deanna spojrzała na niego oskarża-

jącym wzrokiem.

- Gdybyś czego nie wiedział?
- Gdybym nie znał historii twojego ojca, nie siedziałbym

tutaj słuchając twoich obelg.

- Nie rób mi łaski!
- Nie będę!
Energicznie ściągnął cugle Pete'a. Deanna została sama.

Pragnęła jechać za nim, wiedziała jednak, że to bezcelowe.
Nie przeszłyby jej przez gardło słowa, które chciał usłyszeć
J.D.: „Ufam ci".

Nie była na to przygotowana. I nie chodziło o Rustlera. W

grę wchodziło jej serce.


Parę godzin później karawana stanęła pod Tucson. Deanna

zsiadła z Rustlera i uwiązała go do palika. Starała się nie pa-
trzeć w stronę J.D., co okazało się niemożliwe. Mężczyzna
wyglądał na wściekłego i nieprzystępnego. Deanna zadrżała.
Pomogła Kathy i Shawnowi załadować konie i dyliżans na
ciężarówki podstawione przez Towarzystwo Opieki nad
Zwierzętami.

R

S

background image

- Myślałam, że twój mąż przyjedzie tu ciężarówką z przy-

czepą i zabierze nas wszystkich. Nie widzę go jednak. Muszę
załadować gdzieś Rustlera –martwiła się Deanna, kiedy w
czekających samochodach zabrakło miejsca.

-Zapomniałam ci powiedzieć, że mój mąż odwiózł przy-

czepę do domu. Ale możesz przecież przewieźć Rustlera w
przyczepie Vaughna - zaproponowała Kathy.

- Vaughna? - pisnęła przerażona Deanna.
-Tak. On już się zgodził. Wiedziałam, że nie będzie miał

nic przeciwko temu.

- Ależ... - Deanna zerknęła ukradkiem na J.D., który wła-

śnie załadował swojego wierzchowca i zaczął zdejmować
siodło z Rustlera.

- Aha, i jedziesz jego samochodem.
- Z nim? Aż do Picacho Peak?

Kathy skinęła głową.

- Naprawdę lepiej na tym wyjdziesz. Koledzy Shawna za-

biorą się z nami. Dotrzymasz towarzystwa Vaughnowi, a
mnie czeka podróż z bandą hałaśliwych nastolatków. Musisz
tylko pokazać mu drogę. -Kathy spojrzała na zegarek. - Mu-
szę iść, Deanna. Chcę coś przegryźć w mieście i zatelefono-
wać przed odjazdem. Do zobaczenia w Picacho Peak.

- W porządku. Cześć.
Przyjaciółka pomachała jej ręką na pożegnanie.

Deanna śmiało ruszyła ku przyczepie Vaughna.

- Mogę to zrobić - zaofiarowała się, widząc, że J.D. zdjął

derki z grzbietu konia i prowadzi go do samochodu.

- Już ja się tym zajmę. Jeśli chcesz pomóc, włóż uprząż do

bagażnika. Jest otwarty.

Deanna nie mogła znieść szorstkiego tonu w jego głosie,

lecz posłusznie wykonała polecenie. Starannie ułożyła siodło,
derki i uzdę. W tym czasie J.D. załadował Rustlera i zabez-

R

S

background image

pieczył tylne drzwi.

- Czy Kathy powiedziała ci, że jedziesz ze mną?

- Tak.

- No to w drogę. Nie mamy czasu do stracenia.

Otworzył drzwi od strony pasażera i patrzył w milczeniu na
wsiadającą kobietę.

- Dziękuję.
W odpowiedzi J.D. zatrzasnął drzwi. Deanna westchnęła.

Czekała ich długa jazda do Picacho Peak.

Po drugiej chwili ciszy spytał, czy chciałaby się zatrzymać

w Tucson.

- O tak, proszę. Zadzwonię do matki. Moglibyśmy też

chyba coś zjeść.

- Jak sobie życzysz - odparł tonem zimnym jak lód.
Nieszczęsna Deanna liczyła minuty, dzielące ich od zje-

chania z autostrady na ruchliwe ulice miasta.

- Koło tej stacji benzynowej jest automat telefoniczny.

Może być?

- Świetnie.
Zahamował przy dystrybutorach paliwa i wysiadł.
-Do pełna! I, proszę sprawdzić olej – polecił pracowniko-

wi. - Kluczyki zostawiam w stacyjce.

J.D. otworzył drzwi Deannie i ruchem ręki pokazał auto-

mat.

- Spotkamy się przy ciężarówce. Wystarczy ci monet? -

spytał z przesadną uprzejmością.

- Tak, dziękuję - odrzekła równie uprzejmie.
Żyły na szyi mężczyzny pulsowały nerwowo. Pewnie

wciąż miał ochotę udusić Deannę... Chciała pójść za nim, ale
skierował się do toalety, więc zrezygnowała.

Nakręciła numer gabinetu weterynaryjnego.

Z niecierpliwością czekała, aż w słuchawce odezwie

R

S

background image

się znajomy głos. Ale nikt nie odpowiadał. Zmarszczyła brwi,
nacisnęła widełki i ponownie wrzuciła nie wykorzystaną mo-
netę. Może źle nakręciła numer?

I znów nikt nie odbierał. Odwiesiła słuchawkę. Zwykle

Helen odpowiadała na telefony, nawet jeśli była oblężona
przez tłum pacjentów, a przynajmniej włączała automatyczną
sekretarkę.

Podniosła monetę. Nagle usłyszała znajomy odgłos silnika

ciężarówki Vaughna. Nie odjechałby bez niej!

Odeszła od automatu i zamarła. Monety wypadły

jej z rąk na betonowy podest. Ciężarówka odjeżdżała, ale to
nie J.D. siedział za kierownicą.

- J.D.! - wrzasnęła. - J.D,, chodź tu szybko!

Zrozpaczona, pobiegła za ciężarówką. Oczywiście, na próż-
no. Samochód skręcił i zniknął jej z oczu.

Deanna stanęła nieruchomo na zatłoczonym chodniku.

Serce waliło jej jak młotem. Dyszała. Czuła, że zaraz zemdle-
je albo się rozpłacze.

Usiłowała odzyskać panowanie nad sobą. Oddychała głę-

boko, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia gapiów.
Potrzebowała pomocy Vaughna.
Musieli odnaleźć Rustlera i Pistol Pete'a.

- Deanna, gdzie jesteś?
J.D. zbliżał się pospiesznie, odpychając przechodniów.

Głos uwiązł jej w gardle. Pomachała ręką. Natychmiast zna-
lazł się przy niej, przytulił.

- Boże, nic ci się nie stało?
Zdumiona, zamrugała powiekami. Nie poznawała go!
- Odpowiedz. Jesteś ranna?
Potrząsnęła głową i kurczowo złapała go za koszulę. Za-

uważył, że kobieta drży i przygarnął ją jeszcze mocniej.

-Co się stało?

R

S

background image

Poruszyła bezgłośnie ustami.
- Powtórz, kochanie. Nic nie słyszę.
Czyżby powiedział do niej: kochanie? Chrząknęła

i wreszcie wydobyła z siebie głos.

- Złodzieje koni. W samym środku Tucson!
- Ale tobie nic nie jest?
- Czy ty w ogóle słyszysz? Konie zniknęły! Ukradli!
- Nic... ci nie jest? - powtórzył powoli.

Przestraszyła się na widok jego bladej jak kreda twarzy.

- Opowiedz wszystko po kolei - nakazał.
- Właśnie telefonowałam, kiedy usłyszałam włączony sil-

nik twojej ciężarówki.

- Przyjrzałaś się kierowcy?
- Niestety, nie - odrzekła ponuro. - Mogę tylko powiedzieć,

że był niższy od ciebie, a na głowie miał czapkę baseballową.
Wołałam cię, ale...

- Słyszałem - rzekł krótko.
- Nie przyszedłeś, więc goniłam ciężarówkę i...
- Idiotko! Złodziej mógł mieć broń! - J.D. potrząsnął ko-

bietą. - Co zamierzałaś zrobić, gdybyś dogoniła samochód?
Chwyciłabyś zderzak i zatrzymała wóz gołymi rękami?

- Nie zastanawiałam się nad tym.
- Do diabła, to widać!
Z trudem powstrzymał się, by znów nią nie po- trząsnąć.
-Ja... J.D., niedaleko jest granica meksykańska.

Jeśli złodziej przemyci konie do Nogales, nigdy już nie zoba-
czymy ani ich, ani ciężarówki.

-Wiem. Wrócimy na stację benzynową i zawiadomimy po-

licję. Złodziej nie będzie mógł jechać szybko, ciągnąc przy-
czepę. I to przemawia na naszą korzyść. Złapałaś oddech?
Możesz iść?

- Tak, czuję się lepiej.

R

S

background image

Objął ją w talii. Nie broniła się.
Wezwany policjant zjawił się bardzo szybko.
- Co za pech z tymi kluczykami, panie Vaughn. Szkoda, że

sam pan nie nalewał paliwa. A najgorsze, że był pan w toale-
cie, kiedy nadszedł złodziej.

-Przecież to nie wina J.D.! - Deanna stanęła w jego obro-

nie. - Zamiast go oskarżać, proszę lepiej szukać ciężarówki!

-Deanna, proszę - odezwał się Vaughn pod nosem i pokle-

pał kobietę uspokajająco po ramieniu. - Pan ma rację. Po pro-
stu pech!

- Jak się można z państwem skontaktować? - spytał funk-

cjonariusz. - Nie mieszkają państwo w okolicy, prawda?

- Podam panu numer telefonu mojej siostry w Apache

Junction. To dość blisko.

-A gdzie zatrzymają się państwo po złożeniu zeznań?
- Pobędziemy trochę na posterunku, na wypadek, gdyby

napłynęły jakieś informacje, a jeśli będzie trzeba, ja zanocuję
w hotelu. - J.D. zwrócił się do Deanny. - Zamówić ci taksów-
kę? Dołączysz do Kathy i reszty karawany.

Zaskoczona Deanna otworzyła usta z wrażenia.
- Oszalałeś?
- Kathy będzie się niepokoić, a nie możemy jej powiado-

mić telefonicznie.

- Nie obchodzi mnie to! Rustler to mój koń! Zostaję z tobą.
Policjant zerknął na nią współczująco.
- Niech pani weźmie sobie do serca radę narzeczonego i

wyjedzie stąd. Jeśli złodziej przekroczył granicę... cóż, wie-
cie, jak to jest, sprzedał konie pierwszemu lepszemu kliento-
wi i szukaj wiatru w polu.

Deanna momentalnie zbladła.

- Nikt nie będzie pytał o dokumenty?

- Obawiam się, że nie. Policja meksykańska nie kwapi się

R

S

background image

do współpracy, jeśli chodzi o kradzież samochodu. Jeśli po-
jazd przekroczył granicę, można go spisać na straty.

-Wyjadę tylko razem z J.D. Nie zmienię zdania.
Policjant pokiwał głową.
- Skoro pani chce... Podwiozę państwa na posterunek i spi-

szę zeznania. Proszę za mną.

Deannie cudem udało się zachować spokój. Podpisała do-

kumenty, a nawet przyniosła Vaughnowi kubek kawy z au-
tomatu, nie uroniwszy ani kropli. Spróbowała też znów za-
dzwonić do matki. Zostawiła nagraną wiadomość, zakończo-
ną nutą fałszywego optymizmu. W miarę jak zapadał zmrok,
odwaga stopniowo ją opuszczała.

- Nic tu po nas, Deanna. Poszukamy jakiegoś hotelu - za-

proponował wreszcie J.D., a ona przyjęła to z ulgą.


- Zadzwonię do obsługi i poproszę o podanie kolacji na gó-

rę, dobrze? - spytał J.D., otwierając drzwi pokoju Deanny,
sąsiadującego z jego numerem. - Nie jedliśmy nic od śniada-
nia.

-Proszę bardzo. - Deanna natychmiast padła wyczerpana

na łóżko. - Nie jestem głodna.

- Ja też nie. Zapomniałem o jedzeniu. - J JD. Usiadł w je-

dynym fotelu i przyglądał się kobiecie badawczo.

- Nie będziesz chyba płakać, co?
- Przemyślę tę sprawę.
-Jeśli zaczniesz płakać, przebiję pięścią dziurę w ścianie -

ostrzegł. - Albo rozwalę kopniakiem drzwi.

- Nie zrobisz tego!
- Przemyślę tę sprawę - odparł jak echo. - Przysięgam. Mój

koń przecież też zaginął.

Zrozumiała, że J.D. mówi serio.
- No to się nie rozpłaczę.

R

S

background image

- Umowa stoi. Nie znoszę widoku płaczących kobiet. -

Vaughn zrezygnowany opadł na oparcie fotela.

- Matka płakała, kiedy opuściłem dom. A moja siostra

płakała, kiedy odwiedziła mnie w szpitalu po wypadku na
rodeo. Nie mogłem znieść ich płaczu.

- Powiedziałam, że się nie rozpłaczę - oświadczyła

dobitnie.

Nie podjął tematu.
- Powinniśmy oboje wziąć prysznic. Nie kąpaliśmy się od

początku rajdu.

- Nie mamy czystych ubrań na zmianę. Zostały w bagażni-

ku.

Wzruszył ramionami.
- W hotelu jest pralnia. Wystarczy zadzwonić po obsługę i

wywiesić ubranie na klamce. Załatwię to w mgnieniu oka.

Deanna potrząsnęła głową.
- Nie skorzystam. Ty oczywiście rób jak uważasz.
- Na litość boską, dlaczego? -J.D. nie krył irytacji.
- Oboje śmierdzimy jak konie.
- Moje ubranie przesiąknięte jest wonią Rustlera. - Deanna

szybko spuściła wzrok. - Nie zamierzam wyprać swego życia
z tego zapachu.

- Nie słyszałem jeszcze nic równie głupiego.
Vaughn przerwał, spostrzegłszy łzę spływającą po policz-

ku Deanny. Usiadł przy niej na łóżku.

- Do diabła, Deanna. - Przytulił ją i pogłaskał po plecach. -

Obiecałaś.

R

S

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


W końcu Deanna zrobiła coś sensownego. Na usilne nale-

gania Vaughna weszła pod prysznic i pozwoliła zadzwonić
po kogoś z hotelowej pralni. Później, kiedy się już odświeży-
li, pozwoliła mu nawet zamówić kolację.

Było już dobrze po północy, kiedy zasiedli do stołu, lecz

nadal nie czuła głodu. Wolała jednak medytować nad tale-
rzem, i to w towarzystwie J.D., niż położyć się spać. Sądziła,
że nie będzie mogła zmrużyć oka i że Vaughn również nie
zaśnie.

- Dziękuję, że mi dziś pomogłeś - odezwała się, dziobiąc

widelcem frytki. - Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś się nie
zjawił.

-Przecież wcale się nie zjawiłem - rzekł J.D. z niesmakiem.

- Byłem w męskiej toalecie.

- To nie twoja wina - upierała się Deanna. – Kiedy to się

zdarzyło, próbowałam właśnie dodzwonić się do matki. Na
niewiele się przydałam.

- Dodzwoniłaś się przynajmniej?
- Nie, ale zostawiłam nagraną wiadomość. Jeśli Kathy za-

telefonuje do mamy, dowie się, co zaszło.

J.D. podniósł się z krzesła.

R

S

background image

-Powinniśmy się zdrzemnąć. Jeśli do rana nie dostaniemy

nowych informacji, zadzwonię na moje ranczo i poproszę,
żeby ktoś tu po nas przyjechał.

Deanna odprowadziła go do drzwi. Vaughn zatrzymał się

na progu i delikatnie dotknął jej policzka.

- Głowa do góry. Jeszcze znajdą się nasze konie.

Deanna pragnęła ze wszystkich sił, aby się nie mylił.

- Wiesz, że musiałam go karmić z ręki.
-Rustlera?
- Tak. Kiedy go wzięłam do siebie, był tak słaby, że nie

mógł jeść. Zaczęłam karmić go z ręki i udało się. Mam na-
dzieję, że teraz mimo wszystko ktoś się nim dobrze opiekuje.
I twoim wałachem. – Przełknęła ślinę. - Jestem ci winna
przeprosiny. Wiedziałeś, co robisz starając się zdobyć Rustle-
ra.

J.D. z nieprzeniknionym wyrazem twarzy oparł ramię o fu-

trynę.

- Innymi słowy, jestem łajdakiem, ale nie złodziejem koni?
- Żadnym łajdakiem! - Spontanicznie cmoknęła go w poli-

czek. Oboje byli zaskoczeni tym gestem. -Jeszcze raz dzięki,
J.D. Śpij dobrze.

- Ty też - odparł, lecz nie ruszył się z miejsca.

Atmosfera zagęściła się. Deanna wiedziała, że J.D. pragnie
zostać na noc. Wewnętrzny głos kusił ją, by zaprosiła męż-
czyznę, lecz czy mogli być razem nie mając do siebie zaufa-
nia?

Westchnęła i położyła rękę na klamce. Dopiero wtedy J.D.

wyszedł. W przyciemnionym świetle korytarza nie było wi-
dać jego twarzy.

Deanna zamknęła drzwi i oparła o nie czoło. Po krótkim

wahaniu zaryglowała zamek i ściągnęła buty. Zgasiła lampy i
rzuciła się na łóżko. Zniknięcie Rustlera wprawiło ją w przy-

R

S

background image

gnębienie, lecz odprawienie Vaughna z pokoju podziałało na
nią jeszcze gorzej.

Przecież tak jej pomógł, zwłaszcza na posterunku.

Dzięki jego obecności łatwiej zniosła szok. Zamknęła
oczy i przypomniała sobie chwilę, w której J.D. ją
przytulił, pocieszył. Idealny mężczyzna na trudne
sytuacje.

A gdyby był przy niej zawsze?... Może powinna zacząć się

nad tym zastanawiać? Jeśli tylko potrafiłaby mu zaufać...

Po paru godzinach walenie do drzwi wyrwało ją z głębo-

kiego snu.

- Deanna! Wpuść mnie!

- Co?

Usiadła na łóżku oszołomiona.
-To ja, J.D.!
Zapaliła lampę i poczłapała do drzwi.
- O co chodzi? Co się stało?
-Znaleźli moją ciężarówkę. - Vaughn wszedł do pokoju i

podniósł z podłogi buty Deanny. - Proszę, włóż je. Pod hote-
lem czeka radiowóz.

- Co z końmi?
- W porządku - obwieścił triumfalnie. – Złodziej nawet na-

poił je i nakarmił.

- Nie złapali go?
- Obawiam się, że nie. - J.D. chwycił ją za ramię i popro-

wadził w stronę windy. - Ja jednak wolę mieć konie niż ko-
niokrada.

Radość Deanny z powodu odzyskania Rustlera nieco przy-

gasła.

- Czy nie sądzisz, że złodziej może wrócić po Rustlera?

Sam mówiłeś, że to cenny ogier.

- On nie wróci. To wcale nie był koniokrad. Prawdziwy

R

S

background image

złodziej koni lepiej zaplanowałby swoją akcję.

- Nie rozumiem.
- Prawdopodobnie był to po prostu złodziej samochodów,

który skorzystał z okazji. A kiedy sprawy potoczyły się nie
po jego myśli, wpadł w panikę.

- Nie po jego myśli?
- Tak. - J.D. uśmiechnął się. - Wiesz, dlaczego policja zna-

lazła ciężarówkę? Bo zabrakło paliwa. Złodziej nie spraw-
dził, czy bak został napełniony. Był kiepskim amatorem.
Uwierz mi, poznałbym zawodowego koniokrada, gdybym się
na takiego natknął.

Kiedy jechali radiowozem na miejsce postoju samochodu

Vaughna, funkcjonariusz potwierdził jego słowa.

- Nie martwiłbym się już o konie. Kradzież się nie powtó-

rzy. Pewnie to głupi wybryk jakiegoś dzieciaka. Mimo
wszystko mają państwo szczęście. Ktoś zauważył porzuconą
na poboczu ciężarówkę z końmi w przyczepie i powiadomił
nas.

- Czy koniom naprawdę nic się nie stało?
-Denerwowały się tak długim pobytem w zamknięciu, lecz

wydały mi się zdrowe. Oczywiście nie jestem weterynarzem.

- Ale ja jestem i zaraz sama sprawdzę. Mógłby pan jechać

szybciej?

J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu i wziął Deannę za rękę.
-Proszę wybaczyć mojej, hm, narzeczonej, panie władzo.

Nie należy do cierpliwych kobiet.

Deanna nie zamierzała, z nim polemizować. Czekała, aż

dojadą do odnalezionej ciężarówki.

- W jakim stanie jest ciężarówka i przyczepa? - spytał po-

licjant, gdy byli już na miejscu.

Deanna wyjęła latarkę z bagażnika i wśliznęła się do przy-

czepy bocznymi drzwiami, tuż obok końskich głów.

R

S

background image

- Chyba w świetnym - odparł J.D. - Trzeba nam tylko pa-

liwa.

- Wlejemy paręnaście litrów benzyny, co pozwoli wam do-

trzeć do najbliższej stacji benzynowej. Proszę tu podpisać, a
natychmiast dam panu kluczyki. Tkwiły w stacyjce. Nie ma
na nich jednak odcisków palców, niestety. A co z przyczepą?

- Deanna?
- Konie czują się dobrze - oświadczyła z ulgą.
Bała się, że przebywanie w jednej pozycji przez tyle go-

dzin doprowadzi do obrzęku ścięgien, lecz do tego nie do-
szło.

- Bogu dzięki.
Pomógł jej wyskoczyć z przyczepy.
- Cieszę się, że cała historia skończyła się tak pomyślnie

dla państwa - powiedział policjant. - Ruszajmy w drogę. Do-
branoc.

Kiedy Deanna i J.D. wyrazili swoją wdzięczność i radio-

wóz zniknął w oddali, zostali sami przy ciężarówce. Kobieta
westchnęła z zachwytem, wdychając zapach koni.

- Co za noc - rzekł J.D., otwierając drzwi samochodu.
- Masz rację - odparła i wskoczyła na siedzenie. - Cieszę

się, że ten koszmar się wreszcie skończył. Nie przeżyłam po-
dobnego dramatu od czasu... - urwała.

- Od kiedy? - spytał J.D. włączając silnik. - Nie mogła mu

powiedzieć o procesie matki.
- Od bardzo dawna. - Deanna skupiła się nad zapięciem
pasa bezpieczeństwa. - Co robimy?

-Najpierw zatankujemy benzynę. A potem dogonimy naszą

karawanę, o ile nie straciłaś ochoty na rajd.

- Oczywiście, że nie.
- Jeśli z powodu nieobecności musisz ponieść jakieś kosz-

ta, z chęcią je pokryję.

R

S

background image

Deanna zamyśliła się. Jeszcze jedna cecha nie pasowała do

obrazu Vaughna- nikczemnika. Od początku rajdu krok za
krokiem dochodziła do wniosku, że miała fałszywe mniema-
nie o tym człowieku. Nie była gotowa obdarzyć go bezgra-
nicznym zaufaniem, lecz przestała go potępiać. Coraz lepiej
go poznawała.

- To nie będzie konieczne, J.D. -W geście wdzięczności

ścisnęła go za ramię. - Organizatorzy imprezy przewidzieli
nagłe wypadki. Kathy mnie zastąpi. Ale dziękuję. - Mężczy-
zna pochylił się ku niej, jednak zatrzymała go ruchem dłoni. -
Teraz znajdźmy stację benzynową.

Po zatankowaniu paliwa ruszyli na spotkanie karawany.
- Po ciemku ich nie odszukamy – powiedziała Deanna. -

Powinniśmy wyprzedzić karawanę i czekać na nią w Marico-
pa Wells. Dotrą tam zapewne przed południem. W bagażniku
są śpiwory. Prześpijmy się, a konie pohasają swobodnie na
pastwisku.

-To brzmi nieźle. Dokąd prowadzi trasa rajdu z Marico-

pa'Wells?

- Przetniemy pustynię Fortymile i pokonamy góry Marico-

pa, aż znajdziemy się nad rzeką Gila. Będziemy posuwać się
jej brzegiem na zachód, do rzeki Kolorado, gdzie przebiega
granica stanu. Jeśli ktoś z twojego ranczo pomoże ci w trans-
porcie ciężarówki i przyczepy, możesz dotrzeć do Fort Yuma.
Tam kończy się szlak.

- Zatrzymam się przy najbliższej stacji benzynowej i za-

dzwonię do pracowników. Poproszę też, żeby dostarczyli mi
jeszcze jednego konia, zanim przyłączymy się do karawany.

-Ależ... badałam twojego wałacha. Nic mu nie jest.
- Zamierzam dosiąść Pete'a, nie martw się. Chodzi

o Shawna. Sądzę, że chłopak czuje się zmęczony podróżą w
dyliżansie.

R

S

background image

- Jak możesz tak mówić? Shawn uwielbia swoją matkę!
-To prawda, ale Shawn poznał pewną młodą damę w swo-

im wieku, która jedzie na własnym wierzchowcu. Tiffany
wstydzi się wsiąść do wozu Kathy. Shawn wydaje się przy-
gnębiony całą sytuacją.

Deanną spojrzała na Vaughna zaskoczona.
-Nigdy bym nie pomyślała, że jesteś romantykiem.
-To dlatego, że sama nie jesteś romantyczką. Nie dostrze-

gasz zatem tej cechy u innych ludzi - odparł pewnym siebie
tonem, nie spuszczając wzroku z szosy.

- Nie przesadzaj, nie jestem ślepa. Zauważyłam, że wciąż

nosisz moją apaszkę.

J.D. uśmiechnął się szeroko niczym kot, który właśnie

zjadł kanarka.

-Owszem, ale czy noszę ją dlatego, że jestem romanty-

kiem, czy dlatego, że wygrałem wyścig?

Deanna nachmurzyła się.
- Znając cię, sądzę, że z tego drugiego powodu. Zwycięży-

łeś w nic nie znaczącej przejażdżce konnej, lecz nie znaczy
to, że pokonałeś mnie jako Deannę Leighton.
- Doprawdy?

- Tak!
- No cóż, jeśli kiedyś uznam, że poniosłem klęskę, zwrócę

ci chustkę. A do tego czasu - dotknął błękitnego trójkąta pod
szyją - jest moja.

Deanna sapnęła zirytowana. Kiedy zniknął Rustler, J.D.

był dla niej bardzo miły, a teraz, kiedy koniom nic już nie
groziło, wrócili do punktu wyjścia. I nagle zdała sobie sprawę
z tego, że gotowa jest włączyć Vaughna do swego życia. Mo-
że powinna zostać jego weterynarzem.

A może kimś więcej?...
Zmieniała swoją ocenę tego mężczyzny, wciąż jednak nie

R

S

background image

wiedziała, kogo J.D. pragnie bardziej: jej czy Rustlera?

- Miałaś rację - odezwał się. - Ten kto ukradł moją cięża-

rówkę musiał być znacznie niższy ode mnie.

Deanna skrzyżowała ręce na piersiach.
- Aż ciarki przechodzą mi po plecach na myśl, że siedział

na twoim miejscu za kierownicą.

J.D. nic nie odpowiedział. Chwycił tylko dłoń Deanny i

mocno uścisnął.

-Przestań się niepokoić. Zapewniam cię. Ten złodziej nig-

dy więcej nie waży zbliżyć się ani do naszych rzeczy, ani do
ciebie.

Głos Vaughna zabrzmiał groźnie, a zarazem uspokajająco.

Deanna pomyślała, że nie chciałaby być jego wrogiem.

Wręcz przeciwnie...
Tuż przed wschodem słońca dotarli do Maricopa Wells i

zatrzymali się, aby coś przekąsić. J.D. dodzwonił się na ran-
czo i polecił przysłać jeszcze jednego konia.

Po śniadaniu ruszyli w dalszą drogę ku dawnemu szlakowi

osadników, który przebiegał przez pobliskie góry. Były to
wielkie bloki skalne o płaskich ścianach, gdzieniegdzie poro-
śnięte kłującymi krzewami. Konie i ludzie mogli tam jednak
znaleźć wodę i cień.

J.D. i Deanna zajęli się wierzchowcami. J.D. nakarmił je

zbożem, Deanna natomiast przygotowała paliki do przywią-
zania zwierząt. Dochodziła szósta rano, kiedy wreszcie roz-
winęła śpiwór.

- Nie będziesz tego potrzebowała - zauważył J.D. - Zapo-

wiada się kolejny gorący dzień.

Rozejrzała się. Wysoko pod pogodnym turkusowym nie-

bem krążył jastrząb, wydający przenikliwe okrzyki.

Rozpostarła śpiwór w cieniu przyczepy i położyła się

na wierzchu. Rozkosznie westchnęła i zamknęła oczy.

R

S

background image

- A ty nie odpoczniesz trochę? - spytała po chwili.

- Nie.

Uniosła powieki.
- Dlaczego?
J.D. siedział na rozkładanym krzesełku ze strzelbą w rę-

kach.

- Skąd masz broń?
-Ze skrytki w przyczepie.

Deanna usiadła i utkwiła wzrok w brązowej kolbie
karabinu.

- Co ty właściwie wyprawiasz?
- Bronię swojej własności.

- Ależ... nie bądź głupi!

- A co mam robić? Podać złodziejom wszystko na talerzu?
- Oczywiście, że nie! Ale przecież nikt się tu nie zjawi, na

środku pustyni! A nawet gdyby, to czy warto zabijać dla cię-
żarówki? Nawet Rustler, na którym tak mi zależy, nie jest
tego wart!

Vaughn zmierzył ją spojrzeniem zimnym jak stal.
-Nikt mi nie odbierze tego, co do mnie należy, Deanna.

Kieruję się tą zasadą, odkąd skończyłem trzynaście lat. I nie
zamierzam tego zmienić.

Deanna przypomniała sobie historię o niedźwiedziu griz-

zly, który zabił konia Vaughna i pozostawił szkaradne blizny
na jego ciele. Przeniosła wzrok ze strzelby na twarz mężczy-
zny. Nie widziała go jeszcze w takim stanie.

- Twierdziłeś, że złodziej był amatorem i że się na niego

już nie natkniemy.

- Powiedziałem dokładnie, że złodziej nie zagrozi tobie.

Byliśmy śledzeni. A ściśle, w tej chwili jesteśmy obserwo-
wani.

- Co takiego?

R

S

background image

Deanna zaczęła się rozglądać nerwowo na wszystkie stro-

ny.

-Na lewo, za załomem skalnym, spostrzegłem jeźdźca.

Chcę, żebyś osiodłała mojego konia, Deanna.

- Co wtedy zrobisz? - spytała podejrzliwie.
J.D. z napięciem na twarzy czekał na pojawienie się sa-

motnego jeźdźca.

- Przeczeszę te skały.

Poderwała się na nogi.

- Beze mnie nigdzie nie pojedziesz!
- Zostań tu, Deanna.
- A co tu mam do roboty?
- Zabarykadujesz się w ciężarówce, a ja będę

gonił koniokrada.

- Za żadne skarby! To nie twój koń jest poszukiwany.
Wyciągnęła z bagażnika uprząż Rustlera.
-Tu byłabyś o wiele bezpieczniejsza – nalegał J.D., nie od-

rywając wzroku od skał w oddali.

- Na litość boską, czasy się zmieniły! Jestem nowoczesną

kobietą i nie słucham rozkazów kowbojów. A poza tym, mo-
że tam czai się więcej bandytów? Może chcą, żebyśmy się
rozdzielili? Kiedy pojedziesz, bez przeszkód zabiorą Rustle-
ra.

Nachmurzona twarz J.D. mówiła, że nie podoba mu się

pomysł wspólnej pogoni za złodziejem.

- Poważnie! - ciągnęła. -Apacze zasadzali się na dyliżanse

na przełęczy Pima.

- Gdzie jest ta przełęcz?
- Między Maricopa Wells a zakrętem rzeki Gila. Ulubione

miejsce zasadzek Apaczów. Jeśli złodziej przeprowadzi Ru-
stlera przez rzekę, nigdy go nie złapiemy.

- My? Ja na pewno go złapię.

R

S

background image

- Sądziłam, że ty również jesteś nowoczesnym mężczyzną.

Pamiętaj, że to twoja siostra zastrzeliła niedźwiedzia. Czy
kazałbyś jej się zamknąć na cztery spusty w ciężarówce i
wejść pod siedzenie?...

- Do diabła, nie.
- A więc mnie też tego nie każ.

Zaczęła siodłać Rustlera.

-W porządku, jedź ze mną, Deanna, ale pod warunkiem, że

będziesz mnie słuchała. Nie chcę, żeby ci się coś stało.

- Ja też.
W parę minut osiodłali konie i dosiedli ich. J.D. wsunął

strzelbę do specjalnej kabury. Ruszyli kłusem - szybko, ale
nie za szybko, aby nie budzić podejrzeń przeciwnika.

Gdybyż te skały były przezroczyste... - rozmarzyła się

Deanna.

- Widzielibyśmy wszystko jak na dłoni. Ale nie ma sensu

podchodzenie do niego najkrótszą drogą. Spłoszyłby się. Nie
zboczymy ze szlaku. Pojedziemy wyżej i stamtąd rozejrzymy
się po okolicy.

Deanna skinęła głową. Górsko-pustynny krajobraz nie

zmienił się od wieków. Ludzie, samochód, strzelba - oto je-
dyne elementy cywilizacji, które wtargnęły w surową prze-
strzeń.

Deanna cieszyła się, że nie jest sama. Obecność Vaughna

bardzo podnosiła ją na duchu.

- J.D., patrz!
Jego wzrok podążył za palcem Deanny. W spokojnym po-

wietrzu unosił się obłoczek kurzu.

- Rzeczywiście, ktoś nas śledzi.
- Na to wygląda. Zostań tu, Deanna.
- Dokąd jedziesz?
Od gniewnego spojrzenia mężczyzny aż ciarki przeszły

R

S

background image

Deannie po plecach.

- Teraz moja kolej, żeby go śledzić.

- Ale...

- Zaczekaj tu.
Spiął Pete'a ostrogami i galopem zjechał ze szlaku. Rustler

niespokojnie przebierał kopytami, wyczuwając zdenerwowa-
nie swojej pani. Gdy J.D. zbliżał się do załomu, nieznajomy
jeździec wynurzył się z drugiej strony skały i śmignął do
przodu na oczach kobiety.

Błyskawicznie podjęła decyzję. Popędziła za nim. Gniady

wierzchowiec okazał się znakomity, lecz Deanna nie wpadła
w panikę. Wiedziała, że koń ćwierćkrwi nie zdoła długo
utrzymać takiej szybkości. Rustler zaś mknął coraz szybciej.

Wiatr rozwiewał jej włosy. Nierówności terenu sprawiały,

że musiała kurczowo ściskać łęk jedną ręką, aby nie wypaść z
siodła. Czuła strach, ale i radość. Uciekający jeździec obej-
rzał się przez ramię. Z jego gwałtownych gestów wyczytać
można było trwogę.

Pochyliła się jeszcze niżej i spięła Rustlera ostrogami. Koń

zareagował natychmiast. Wydłużył krok. Gnał jak na skrzy-
dłach, aż Deannie zaparło dech.

Z satysfakcją pomyślała, że teraz wściekły złodziej nie bę-

dzie wiedział, co robić. Nie mógł pokonać Rustlera. Dalsza
gonitwa byłaby mordercza dla gniadego wierzchowca.

Zdawało jej się, że z oddali ktoś woła jej imię, jednak mia-

rowy stukot kopyt i sapanie konia zagłuszyły niewyraźny
dźwięk. Upajała się szaleńczym pędem. W tym wyścigu wy-
grana miała należeć do niej i Rustlera. Nikt nie zdołałby jej
zatrzymać.

Nawet J.D., który nie przestawał wołać. Odległość między

gniadoszem a jej rasowym ogierem raptownie się zmniejszy-
ła. Koń złodzieja wyraźnie opadał z sił.

R

S

background image

- Teraz ich weźmiemy - szepnęła.
Kapelusz zsunął jej się z głowy i tylko rzemyk trzymał go

pod szyją.

Już, już doganiali uciekającą parę. Nagle gniady koń zbo-

czył ze szlaku i śmignął na kamienistą pustynię.

- Nie! - wrzasnęła Deanna z gniewem.
Wygrana wymknęła jej się z rąk. Usiłowała skłonić konia

do zwolnienia tempa, lecz zanim zapanowała nad podekscy-
towanym ogierem i puściła się w ślad za gniadoszem, konio-
krad zyskał przewagę.

Rustler nie miał doświadczenia w galopie po tak nierów-

nym gruncie. Deanna jeździła na nim zawsze po ubitych
ścieżkach lub w zagrodzie. Pod tym względem wierzchowiec
ćwierćkrwi zdecydowanie nad nim górował. Z łatwością klu-
czył wśród skał i krzewów. Silne, muskularne nogi zwinnie
pięły się pod górę i pokonywały spadki terenu. Brakowało
mu wdzięku w poruszaniu się, lecz z pewnością nie
wytrzymałości i determinacji.

Deanna jęczała w duchu. Ostrożnie prowadziła Rustlera,

tak by omijać przeszkody. Rustler zaś pragnął biegu, nie
wspinaczki. Gniadosz znajdował się coraz dalej w przodzie.
Deannie zbierało się na płacz. Straciła szansę na schwytanie
złodzieja.

Ale był jeszcze J.D. Za plecami Deanny rozległ się stukot

kopyt Pete'a. Obejrzała się przez ramię.

Vaughn, niczym w slalomie narciarskim, niemal ocierał się

o kaktusy i otoczaki. Pędził jak wicher, co wzbudziło za-
chwyt Deanny. Wałach Pete nie ustępował gniadoszowi ko-
niokrada.

- Zaczekaj! - polecił jej w przelocie. - Sam to załatwię!
- Nigdy w życiu - zawołała.
Podążyła za nim, najszybciej i najostrożniej jak potrafiła.

R

S

background image

Serce biło coraz głośniej. Koń złodzieja wyprzedzał Pete'a
zaledwie o parę długości.

- Łap ich, J.D.! - krzyknęła przenikliwie. – Oni już długo

tak nie pociągną.


Gniadosz, a za nim wałach Vaughna biegł po żwirowym

dnie wyschłej rzeki. Rustler dzielnie podążał za końmi
ćwierćkrwi. J.D. był tak blisko schwytania złodzieja!

Deanna i jej wierzchowiec dotarli na brzeg suchego koryta

rzeki. Rustler zawahał się.

- Spokojnie, mały. Schodź powolutku, a wszystko będzie

dobrze.

Rustler spostrzegł w oddali Pete'a. Instynkt podpowiedział

mu, aby dołączyć do towarzystwa ze szlaku. Ruszył naprzód.
Niestety, nie wiedział, w jaki sposób zsuwać się po stromym
zboczu i zamiast tego szykował się do skoku.

- Rustler, nie! - krzyknęła Deanna.

Ściągnęła cugle, lecz było za późno. Koń rzucił się w dół.
Żwir nie zapewnił mu pewnego lądowania.
Kopyta nie wytrzymały obciążenia. Wierzchowiec napiął
mięśnie i legł na boku.

Deanna wydała okrzyk przerażenia. Bała się nie o siebie

lecz o to, by Rustler nie połamał swych zwinnych nóg. Usi-
łowała osłabić siłę upadku przenosząc ciężar ciała na drugi
bok konia. Bezskutecznie.

- Deanna! - wrzasnął J.D. jak oszalały.
Kobieta leżała bez ruchu ze stopami w strzemionach.

Skurczona w siodle, czuła bicie serca Rustlera. Koń przy-
gniótł ją tak, że nie mogła się ruszyć. Dopiero po paru strasz-
liwych sekundach złapała oddech. Boże, co za pech! Znów
nawarzyła piwa!

- Deanna! Deanna!

R

S

background image

J.D. dosiadający Pete'a, zsuwał się po zboczu wyschłego

koryta rzeki. Kopyta konia wzbijały tumany gryzącego pyłu.
Deanna musiała zamknąć oczy.

- O mój Boże - usłyszała głos Vaughna, który pospiesznie

zsiadł i znalazł się przy niej. – Otwórz oczy, cholera, na-
tychmiast! - rozkazał, dotykając jej policzków.

Deanna, wielce zdziwiona, uniosła powieki. Nawet pod-

czas ich burzliwych kłótni J.D. nie używał przekleństw. A co
dziwniejsze, nawet opalenizna nie ukryła faktu, że zbladł jak
kreda.

Zmrużyła oczy i zaczęła kaszleć.
- Ty mała idiotko! Gdzie się zraniłaś? – spytał szorstko.
Palce mężczyzny delikatnie strzepnęły odłamki kamieni z

włosów Deanny.

- Chyba nie jestem ranna - odparła, wciąż zdumiona za-

szokowanym wyrazem twarzy Vaughna.

- Odrętwienie? Mrowienie? Ból palców lub karku?
- Nic takiego. Wyjątkowo niegroźny upadek.
- Wszystko widziałem. Tylko mi nie mów, że to nic groź-

nego! - wrzasnął zirytowany.

Deanna zadrżała. Cóż miała powiedzieć? Zbyt się cieszyła

obecnością Vaughna, by się kłócić.

- Co z Rustlerem? Pomożesz mu się podnieść? Jego nogi

wyglądają na zdrowe.

J.D. nie odpowiedział. Z nieprzeniknioną twarzą uwolnił

stopę Deanny ze strzemienia. Sprawdził, czy kości łydki i
podudzia są całe.

- J.D., co z Rustlerem? - powtórzyła. – Nie zamierzasz go

zbadać?

- W pierwszej kolejności zajmę się tobą, a konia możesz

zbadać sama.

- Cóż, rozsądnie pomyślane. Przecież jestem weteryna-

R

S

background image

rzem.

- Przypuszczam, że uda mi się go podnieść, ale najpierw

musisz wyciągnąć stopę uwięzioną w strzemieniu. - Chwycił
lejce Rustlera. - Czy sądzisz... - głos mu się załamał. Zmie-
rzył wzrokiem potężne ciało wierzchowca, przygniatające
nogę kobiety.

- Czy sądzisz, że zdołasz tego dokonać?
Deanna zebrała wszystkie siły. Rustler poruszył się trochę,

lecz J.D. go uspokoił.

-Noga chyba nie jest złamana. Miękki piasek spowodował,

że... Już! - obwieściła z satysfakcją.

- Wyjęłam ją ze strzemienia.
J.D. kiwnął głową. Jego twarz powoli odzyskiwała nor-

malny kolor.

- W porządku. Zrobię to sposobem. Pociągnę Rustlera za

głowę. Chciałbym jednak, żebyś nie wykonywała żadnych
ruchów.

- Nic mi nie jest! - upierała się Deanna.

- Nie spieraj się!

Słowa Vaughna zabrzmiały jak trzask bicza. Deanna spoj-

rzała zdezorientowana. Kim był ten człowiek? Gdzie podział
się opanowany mężczyzna o nerwach jak postronki?

- Gotowa? Start!
J.D cmoknął na konia i ściągnął cugle. Rustler podniósł

głowę i bez specjalnego popędzania zaczął się podnosić. De-
anna przełożyła oswobodzoną nogę nad siedzeniem i ode-
tchnęła z ulgą. Nareszcie przestała być skazana na osobliwe
towarzystwo własnego wierzchowca.

Jęknęła z bólu, kiedy krew raptownie dopłynęła do

usztywnionej kończyny.

-Deanna?
J.D. natychmiast cisnął lejce na ziemię i klęknął przy niej.

R

S

background image

Ostrożnie zsunął but i szukał jakichś zranień.

-W porządku. Trochę tylko zdrętwiała mi ta noga.
Nagle przypomniała sobie o złodzieju. Gwałtownie wypro-

stowała plecy.

-Mówiłem, żebyś się nie ruszała! - krzyknął,
- Mogłaś doznać urazu kręgosłupa!
Próbował ułożyć kobietę plecami na piasku, lecz nie po-

zwoliła na to.

- J.D., gdzie on jest?

Zerknął oszołomiony.
-Kto?

- Złodziej. Co mu zrobiłeś? Związałeś go?
Potrząsnął głową. Deanna podejrzewała najgorsze. Ode-

pchnęła ręce Vaughna i pospiesznie włożyła buty.

- Dałeś mu uciec? Ja z Rustlerem goniłam go do utraty

tchu, a ty dałeś mu uciec? Jak mogłeś?

- Myślałem, że jesteś ranna! A co według ciebie powinie-

nem zrobić?

-Złapać złodzieja, związać go i dopiero wtedy wrócić po

mnie - powiedziała stanowczo. – Ani ja, ani Rustler nie byli-
śmy ranni. Po prostu potknęliśmy się.

Ku zaskoczeniu Deanny J.D. spojrzał na nią tak, jakby

chciał ją udusić.

- A skąd miałem wiedzieć, do diabła? Po co gonisz konno

po nieznanej okolicy?

-A po co złodziej planował kradzież Rustlera? Zasługuje

na więzienie. Omal go nie schwytaliśmy!

- Omal się nie zabiłaś! - J.D. zmierzwił palcami włosy. -

To jest tak bezsensowne, jak twoja pogoń za ciężarówką
skradzioną w Tucson! Jak na wykształconą kobietę, masz
nierówno pod sufitem.

- Sam go goniłeś! - odrzekła wściekła Deanna. - Poza tym,

R

S

background image

jemu zależy na moim koniu, nie twoim. Nie zamierzam sie-
dzieć na ławce rezerwowych, kiedy ktoś walczy o moje inte-
resy.

- Właśnie tam jest twoje miejsce! Wiedziałem, na co się

decyduję, a ty - wymierzył palec w twarz Deanny - mogłaś
zginąć!

-Ale nie zginęłam. - Odepchnęła jego palec, wściekła i

rozczarowana zarazem. - A nawet gdybym skręciła kark,
wsadzilibyśmy przynajmniej tego rzezimieszka za kratki.

Od razu wiedziała, że posunęła się za daleko.

W oczach J.D. pojawił się dziki błysk.

-Złodziej nie złodziej, ale nie pozwolę, żebyś skręciła kark,

moja pani. Ten przywilej rezerwuję wyłącznie dla siebie.

Gwałtownie wziął ją w ramiona. Złożył na jej wargach

brutalny, karcący pocałunek - równie podniecający i dziki,
jak jej szaleńcza jazda na Rustlerze.
Nie broniła się przed tym atakiem. Poddała mu się
bez reszty. Tłumione emocje znalazły wreszcie ujście.

Natrafiła na osobowość równie silną jak ona, równie sta-

nowczą i konsekwentną. Wypowiedzieli sobie wojnę. Zapo-
wiadała się świetna zabawa, z której Deanna nie chciała zre-
zygnować.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


- Deanna, nie mogę uwierzyć, że goniłaś złodziei, którzy

ukradli ciężarówkę Vaughna! - jęknęła Kathy.

Była noc. Siedzieli we czwórkę (Kathy, Shawn, J.D. i De-

anna) wokół niewielkiego obozowego ogniska. Deanna miała
za sobą wyczerpujący dzień. Odpowiadała na pytania
wszystkich uczestników rajdu oraz dziennikarzy, którzy sły-
szeli o uprowadzeniu samochodu z przyczepą i widzieli w
tym temat na pierwszą stronę. Ku swemu niezadowoleniu
nie znalazła wolnej chwili dla siebie.

- Goniliśmy złodzieja. Widzieliśmy tylko jednego.
- Mógł cię zabić! Cóż za szalony pomysł!
- Kathy, nie znasz szczegółów sprawy – mruknął J.D. pod

nosem.

Deanna puściła tę uwagę mimo uszu. Opowiedziała co

prawda przyjaciółce o kradzieży ciężarówki na stacji benzy-
nowej, lecz w paru słowach zaledwie wspomniała o zwario-
wanym pościgu na pustyni i upadku. Po prostu nie chciała już
o tym mówić. I tak miała liczne siniaki i skaleczenia, a J.D.
raz po raz posyłał jej gromiące spojrzenia.

R

S

background image

W myślach jeszcze raz przeżywała wydarzenia ostatnich

dni, zwłaszcza zaś pocałunek na dnie suchego koryta rzeki.
Niestety, J.D. wydawał się całkiem o tym zapomnieć.

Był na nią wściekły. Urządził jej awanturę, jakiej świat nie

widział. Kiedy Deanna badała Rustlera, Vaughn wypominał
podniesionym głosem, że zachęcała konia do pokonania
stromego zbocza i że w ogóle pojechała w ślad za nim. Co
najmniej tuzin razy nazwał ją idiotką. I wcale na tym nie po-
przestał.

Kiedy wreszcie przybyli jego pracownicy, którzy dostar-

czyli konia dla Shawna i zabrali ciężarówkę z przyczepą, J.D.
i Deanna kłócili się dalej. Vaughn chciał ją zawieźć do naj-
bliższego szpitala. Broniła się rozpaczliwie. Musiałaby zo-
stawić Rustlera, a co gorsza, rozstać się na pewien czas z J.D.

Jakoś go przekonała. Pozwolił, żeby dosiadła Rustlera i

dołączyła do karawany, nalegał jednak, żeby dała się obejrzeć
dyżurnej pielęgniarce.

Stwierdziła w duchu, że zareagował na jej upadek z prze-

sadną troską. Przecież był doświadczonym zawodnikiem ro-
deo i wiedział, że zwykle upadki wyglądają poważniej niż są
w rzeczywistości. Najbardziej zaś zdumiał ją fakt, że J.D. nie
zainteresował się Rustlerem aż do chwili, gdy pielęgniarka
potwierdziła dobry stan zdrowia Deanny.

Targały nią sprzeczne uczucia. Im dłużej przebywała z

Vaughnem, tym bardziej pragnęła z nim być. Potrzebowała
czasu na przemyślenie wszystkiego, na uporządkowanie
emocji. Niestety, zewsząd słyszała tylko pytania o przygodę
w Tucson.

-Jeden z reporterów powiedział mi – oznajmiła Kathy - że

zatytułuje swój artykuł: „Koniokradzi zagrażają rajdowi
obrońców zwierząt". Twierdził, że zrobi reklamę naszej im-
prezie. Nie sądzę jednak, by sponsorzy byli z tego zadowole-

R

S

background image

ni.

Deanna jęknęła, nie tyle załamana sensacyjnie brzmiącym

nagłówkiem, ile postawą Kathy, która znów poruszyła ten
temat.

W szeroko otwartych oczach Shawna odbijały się płomyki

ognia.

- Pani doktor, pacjenci będą o tym rozmawiać jeszcze dłu-

gie tygodnie - zauważył chłopiec.

Deanna zmarszczyła brwi. Nie wzięła tego pod uwagę.
- Pani doktor, czy pani zdaniem złodzieje powrócą?
- Shawn! Nie waż się o tym myśleć! - skarciła go Kathy. -

Jeszcze tego nam potrzeba!

- Na pewno potrzeba nam snu. - J.D. podniósł się na nogi. -

Zeszłej nocy Deanna i ja prawie nie zmrużyliśmy oka. Zajrzę
do koni i idę spać.

- Ja też - odrzekła Deanna.
- Rozłożę śpiwór przy głównym ognisku - obwieś- ciła Ka-

thy. - Śpi tam dużo ludzi. Będzie przytulnie i bezpiecznie.
Idziesz ze mną, Deanna?

- Nie, dziękuję. Tam jest za głośno. Poza tym, chcę być

blisko Rustlera. Zostaję tutaj.

- Shawn i ja nie powinniśmy cię zostawiać samej.
J.D. położył rękę na ramieniu Deanny.
- Deanna nie będzie sama, Kathy. Idźcie. Przyjaciele

Shawna się ucieszą.

- A szczególnie chyba jedna dziewczyna? – spytała Kathy

z matczyną ciekawością. - Ta, z którą rozmawiałeś wczoraj,
Tiffany, zdaje się? Jak to miło, że J.D. sprowadził dla ciebie
konia, żebyście mogli jechać razem.

- Tak, mamo - odezwał się Shawn tak zakłopotanym to-

nem, że Deanna z trudem powstrzymała uśmiech.

Kathy i jej syn oddalili się ku ognisku.

R

S

background image

- W końcu porzuciła myśl o rywalizacji z dziew- czyną o

syna - skomentował J.D.

- Na pewno nie chodziło jej to po głowie, - Deanna chwy-

ciła dłoń Vaughna i, cała obolała, wstała z ziemi. - Powinnam
przywiązać Rustlera bliżej dyliżansu.

- Już to zrobiłem - zapewnił J.D. - Przyprowadziłem też

Pete'a. Będę dziś spał na zewnątrz kręgu obozowiska.

Deanna skinęła głową.
- Dobry pomysł. We dwójkę przypilnujemy Rustlera.
- Nie. Kathy ma rację. Powinnaś spać przy głównym ogni-

sku.

- Dlaczego? Sadzisz, że słaba płeć nie nadaje się na straż-

niczkę?

- Słaba płeć nadaje się, ale ty nie. W tym stanie nie możesz

się w to bawić. Rano będziesz odrętwiała.

Deanna wolałaby umrzeć, niż przyznać, że już zdrętwiały

jej mięśnie.

- Jestem w świetnej formie.

- Utykasz!

- Nie utykam.
- Kłamiesz, Deanna.
Zerknęła na niego badawczo, a potem dumnie uniosła gło-

wę i rozłożyła śpiwór dokładnie w tym miejscu, gdzie chcia-
ła. Jednak ostatnie słowo w tej kwestii należało do Vaughna.
Poszedł po Kathy i opowiedział jej o wypadku Deanny. Zo-
stała zmuszona do kapitulacji. Wściekła przeniosła śpiwór.
J.D. i Shawn mieli na zmianę pilnować koni.

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Minęła godzina, dru-

ga, a Deanna nie mogła zasnąć. Wreszcie zrezygnowała z da-
remnych prób. Nie potrafiła otrząsnąć się z myśli o J.D. Nie-
pokoiła się o Rustlera. Wzięła latarkę i poszła do koni. J.D.
obudził się i osłonił oczy przed snopem rażącego światła.

R

S

background image

- Deanna?
- Tak, to ja.

Oparł się na łokciu.

- Przepraszam, czy możesz nie świecić mi prosto w oczy?

Tym reflektorem oświetliłabyś pół stadionu!

Deanna posłusznie skierowała światło na nagi tors męż-

czyzny.

- Dlaczego nie śpisz? - spytał ziewając.
- Martwiłam się o konie.
Nie dodała, że przede wszystkim myśli o Vaughnie spę-

dzały jej sen z powiek.

- Połóż się. Panuję nad sytuacją.

- Naprawdę? - Oświetliła latarką pusty śpiwór Shawna. -
Nie powiedziałabym. Śpisz sobie, a Shawn zniknął.

J.D. zaklął i natychmiast rozpiął śpiwór.
- Rzuć mi dżinsy - polecił krótko. -I sprawdź, czy młoda

klacz, którą pożyczyłem Shawnowi, jest wciąż przywiązana
do wozu Kathy.

Deanna znalazła spodnie przewieszone przez siodło. Poli-

czyła konie. Brakowało jednego.

- Nie ma klaczy - zameldowała.

J.D. znów zaklął.

- Dokąd Shawn pogalopował w środku nocy?

Vaughn zmarszczył brwi.

- Chłopiec poznał dziewczynę, chłopiec chce być sam na

sam z dziewczyną. Ot co.

-Ale nie Shawn! On nigdy... To znaczy, on nie jest taki!
- Ma piętnaście lat - powiedział szorstko. — W tym wieku

powinien mieć więcej oleju w głowie.

- Shawn to dobry dzieciak! - upierała się Deanna. - Na

pewno nie zaplanował z Tiffany nic zdrożnego. Przytulą się,
pocałują. I tyle.

R

S

background image

- Nie o tym mówię. Shawn obiecał, że jako pierwszy

obejmie wartę przy koniach, żebym mógł się przespać.
Okłamał mnie. - J.D. wstał i sięgnął po koszulę. - Nie ujdzie
mu to płazem.

- J.D.! Chyba nie zamierzasz ich szukać? Shawn

poczułby się zakłopotany.

- Zakłopotany? Dobre sobie! Nie będzie wiedział, gdzie

oczy podziać ze wstydu! - obiecał Vaughn ponuro. -I pomy-
śleć tylko, że pożyczyłem mu swojego konia.

- Nie ma nic złego w tym, że chłopiec i dziewczyna się lu-

bią - odezwała się Deanna niepewnie, speszona wyrazem
twarzy mężczyzny.

- Nie ma też nic złego w wywiązywaniu się z obowiązków.

Shawn podjął się pilnowania koni, a nie jeżdżenia po nocy
nie wiadomo dokąd. A jeśli jemu albo Tiffany coś się stanie?

Deanna otworzyła szeroko oczy, przerażona tym przypusz-

czeniem.

- Powinien mieć więcej oleju w głowie - powtórzył.
- To dotyczy ich obojga.
- Co teraz zrobisz?
- A jak sądzisz? - Strzelił palcami. — Muszę ich znaleźć. I

chyba wiem, gdzie są.

- Gdzie?
- Zanim zatrzymaliśmy się na noc, minęliśmy niewielką

grotę. Gdybym sam szukał ustronia, wybrałbym właśnie to
miejsce.

- Powiadomię Kathy i osiodłam Rustlera.

- Nie, zostaniesz tu - powiedział tonem, który wykluczał
wszelką dyskusję. - To sprawa między Shawnem i mną. Wy-
łącznie.

Osiodłał Pete'a i odjechał. Podeszła do Rustlera, który

czujnie nastawił uszu.

R

S

background image

- Przykro mi, koniku. Nie poproszono nas o towarzystwo. -

Poklepała ogiera po szyi i westchnęła. - Cóż nam zostało?
Tylko sen.

Usiadła po turecku na śpiworze Vaughna. Z całego serca

pragnęła być teraz z nim. Nie miała po co wracać do swojego
śpiwora. Ktoś musiał pilnować Rustlera.

- Deanna? Deanna!
Usłyszała zaniepokojony głos Kathy.
- Tu jestem.
Zdyszana przyjaciółka wynurzyła się zza dyliżansu.
- Czy Tiffany jest z tobą? Obudziłam się i... - Kat-

hy urwała. - Gdzie są Shawn i J.D.?

Deanna z przykrością wyjaśniła, co się stało.
- Nie mogę uwierzyć, że Shawn wykradł się z obozowiska,

nie mówiąc nikomu, dokąd się wybiera! - Kathy aż sapała z
oburzenia. - Przecież zdaje sobie sprawę z niebezpieczeń-
stwa.

- J.D. ich znajdzie - zapewniła Deanna. - Chciał, żebyśmy

siedziały tu spokojnie i czekały.

Okazało się to niemożliwe. Po niecałym kwadran- sie

Shawn przygalopował zdyszany na klaczy. Kobiety przerazi-
ły się widokiem krwi na jego twarzy i wieściami, które przy-
niósł.

Tuż przy jaskini zwietrzałe skały obsunęły się

niespodziewanie. Tam Tiffany została ranna.

- Ona nie może jechać konno - szlochał Shawn.
- Pan Vaughn chce, żebym sprowadził pielęgniarkę

i wóz medyczny.

- Zostań ze mną. - Kathy chwyciła uzdę klaczy.
- W tym stanie nie będziesz dosiadał konia.
-Muszę pomóc Tiffany! - zawołał Shawn rozpaczliwie.
Kathy była jednak nieugięta.

R

S

background image

- Złaź z konia, Shawn. Nigdzie nie pojedziesz.
- Twoja mama ma rację - rzekła Deanna. - Zaprowadzę

pielęgniarkę do Tiffany. Jest w tej małej grocie parę mil stąd,
prawda?

Shawn zawahał się, skinął głową i wreszcie zsiadł z kla-

czy. Deanna wzięła lejce. Obejrzała skaleczenie na głowie
chłopca.

- Trzeba założyć szwy. Paskudn'e rozcięcie - orzekła. - Ka-

thy, zabierz Shawna do pielęgniarki i zajmij się nim. Ja zaraz
pojadę z apteczką do J.D. i sprawdzę, co się da zrobić.

- Tiffany potrzebuje pielęgniarki bardziej niż ja! - upierał

się Shawn.

- Masz ranę głowy. Myślę, że pielęgniarka powinna ją zo-

baczyć, zanim pojedzie do dziewczyny.

- Nic mi nie jest!
- Niestety nie - odparła Kathy.
- Nie znasz się! Nie jesteś lekarzem, mamo - zaprotestował

Shawn, kiedy matka owijała mu chustką krwawiące czoło. -I
pani Leighton też.

- Owszem, nie leczę ludzi, ale napatrzyłam się w życiu na

złamane kości i rany - odezwała się Deanna dosiadając kla-
czy. - Biorę apteczkę, a ty, Kathy, przywieź rodziców Tiffany
z pielęgniarką.

Shawn znów zaprotestował, lecz Deanna zignorowała go.

Pospiesznie ruszyła w stronę wozu medycznego, a potem da-
lej, na pustynię. Księżyc w pełni i latarka oświetlały szlak.
Bez trudu odnalazła drogę do groty.

Przy wejściu spostrzegła rumowisko skalne. Słysząc od-

głos kopyt klaczy, J.D. wynurzył się z wnętrza i pomachał
Deannie ręką. Natychmiast zaprowadził ją do Tiffany.

- No i jak? - spytał po chwili.
Zalana łzami dziewczynka mimo bólu dzielnie znosiła ba-

R

S

background image

danie. Szlochając, opowiedziała o obsuwającej się skale i o
tym, jak Shawn wypchnął ją w ostatniej chwili spod kamien-
nej lawiny.

- Musiał cię mocno pchnąć - zauważyła Deanna, obmacu-

jąc kości Tiffany. - Masz zwichnięte ramię.

- To się stało przy upadku. Shawn uratował mnie. Odłamki

skalne spadły na niego. Był ranny! Jak się teraz czuje?
Krwawiła mu głowa!

- Parę szwów i będzie dobrze - powiedziała z przekona-

niem Deanna. - Tobie też nic nie będzie. Nastawię ci tylko
ramię.

- A potrafi pani?
-Jasne. Robiłam to już ze sto razy. – Deanna ukryła fakt, że

nastawiała kości zwierzętom, nie zaś ludziom, ale zasada była
ta sama. - J.D., weź Tiffany na kolana i trzymaj mocno.
Tiffany, rozluźnij się. Muszę cię pociągnąć energicznie za
ramię. Będzie bolało, ale kiedy kość trafi do stawu, ból znik-
nie. Gotowi?

Dziewczynka kiwnęła głową.
- W porządku. Zamknij oczy, odetchnij głęboko i policz

głośno do trzech.

Kiedy Tiffany zamknęła oczy, Deanna szepnęła do męż-

czyzny, aby skupił uwagę przy słowie „dwa". J.D. skinął
głową na znak, że zrozumiał.

-Raz...
Deanna delikatnie podniosła zwichniętą rękę.
-Dwa...
Podniosła rękę jeszcze wyżej i jednocześnie szarpnęła.

Trzask wskakującej na miejsce kości zdołał zagłuszyć nawet
krzyk dziewczynki, która osunęła się w ramiona Vaughna.
Przytulił ją ostrożnie.

- Biedne dziecko. Zasłabła - powiedział, głaszcząc czoło

R

S

background image

dziewczynki.

- Nie chciałam jej sprawić bólu. Dzięki Bogu trafiłam za

pierwszym razem.

- Dobra robota, mój ty doktorku - pochwalił J.D. Deanna

uśmiechnęła się szeroko.

- Nieźle jak na weterynarza. - Wyjęła temblak z apteczki. -

Przynajmniej nie będzie cierpiała takiego bólu, kiedy się
ocknie.

- A co z Shawnem? - spytał, kiedy kobieta unieruchamiała

nastawione ramię.

- Pielęgniarka założyła mu szwy. Sądzę, że kamień trafił

nie bezpośrednio, lecz rykoszetem. Chłopiec miał szczęście.
A sądząc z wyglądu tych skał, mógł nieźle oberwać. Skończy
się prawdopodobnie na krótkotrwałym bólu głowy.

J.D. mruknął parę niemiłych słów na temat zachowania

Shawna. Deannie nie przypadły do gustu przekleństwa, lecz
zgadzała się z intencjami Vaughna.

-Rodzice Tiffany zjawią się tu z wozem, kiedy tylko pielę-

gniarka skończy opatrywać chłopca. Nie sądzę, aby trzeba
było jechać do szpitala.

- Bogu dzięki.
Deanna rzuciła mu surowe spojrzenie.

- Dziwię się, że ty, przy swojej troskliwości, nie planowałeś
odwieźć Shawna do szpitala.

- Chciałem przywołać chłopaka do porządku. Nie powin-

naś mnie za to winić. A to co się stało, tylko potwierdza mój
punkt widzenia.

- Cóż, oboje dostali niezłą nauczkę. Zwłaszcza Shawn. Był

zdecydowany wrócić tu po Tiffany. Kathy dosłownie ścią-
gnęła go z konia, żebym mogła obejrzeć jego głowę. - Dean-
na uporządkowała zawartość apteczki i zamknęła torbę. - Nie
zaskoczyłoby mnie, gdyby pojawił się teraz z pielęgniarką.

R

S

background image

Jej przypuszczenia okazały się słuszne. Shawn przyjechał

wozem razem z pielęgniarką, Kathy i rodzicami Tiffany. Na-
stąpiło ogólne zamieszanie. Tiffany, która oprzytomniała,
rozpłakała się, Shawn wszystkich przepraszał, rodzice pocie-
szali córkę. Rano Tiffany miała wrócić do domu. Pielęgniar-
ka pozwoliła Shawnowi zostać do końca rajdu, lecz nalegała,
aby dalszą podróż odbył w dyliżansie, a nie w siodle.
Deanna i J.D. ruszyli konno za wozem.

- Bardzo się cieszę, że nic im się nie stało - odezwała się

cicho kobieta. - Nie mogę wprost uwierzyć, że Shawn popeł-
nił takie głupstwo.

J.D. gwałtownie obrócił się w siodle i spojrzał na nią.
-I to mówi kobieta, która niedawno omal się nie zabiła? I

ryzykowała, że jej koń odniesie obrażenia?

-Wiedziałam co robię - rzekła cierpko. - Myślałam, że już

skończyliśmy z tym tematem. Wystarczy tych wrażeń na jed-
ną noc.

- Dlaczego nie przyjechałaś na Rustlerze? – spytał J.D. po

chwili.

- Nie był osiodłany, w przeciwieństwie do klaczy. Spieszy-

łam się do rannej Tiffany. Wiem, że powinnam prosić cię o
pozwolenie, ale... -przerwała, spostrzegłszy dziwny wyraz
twarzy Vaughna. - Co?

-Pewnie nikogo nie prosiłaś, aby przypilnował Rustlera

podczas naszej nieobecności?
Nerwowo przygryzła wargę.

- Nie. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet o tym

nie pomyślałam. - Zdrętwiała, tknięta przeczuciem. - Ale
chyba...

Aż bała się dokończyć.
- Powinniśmy do niego zajrzeć.
J.D. spiął konia ostrogami i Pete pomknął przez mrok, wy-

R

S

background image

przedzając wóz. Deanna nie pozostała daleko w tyle. Powrót
do obozowiska wydawał jej się dłużyć w nieskończoność.

Kiedy na horyzoncie zamajaczył krąg wozów, szukała

wzrokiem znajomej sylwetki Rustlera. Jej oczy nie myliły
się.

Koń zniknął.
- Nie pojedziesz za nim, Shawn, z takim guzem na

głowie - oświadczyła Deanna.

-Czuję się świetnie i pojadę - sprzeciwił się chłopiec.
Był ranek. W nocy Deanna ,i J.D. spędzili ponad godzinę

na konnych poszukiwaniach zaginionego Rustlera w najbliż-
szej okolicy. Palik, do którego był uwiązany wierzchowiec,
tkwił mocno w ziemi.

-Nie, Shawn - odezwał się J.D., siodłając klacz. - Deanna

dosiądzie teraz tego konia.

- Mógłbym wziąć konia Tiffany.
- Nie. Pielęgniarka powiedziała, że wolno ci podróżować

tylko w dyliżansie. Żadnej jazdy konno, dopóki głowa nie
przestanie boleć – przypomniała Kathy.

- To moja wina, że Rustler zniknął! Gdybym go

pilnował, zamiast urządzać potajemne wyprawy...

- Shawn przełknął ślinę. - Chcę jechać z wami.
- Zostaniesz z matką - rozkazał J.D. - A może

tego polecenia również nie potrafisz wykonać?

Shawn zbladł. Deannie ścisnęło się serce, lecz wiedziała,

że J.D. ma rację. Shawn musiał przebywać w pobliżu pielę-
gniarki, a poza tym tak się przejął wypadkiem Tiffany, że nie
byłoby z niego pożytku.

Dołączył do nich szef rajdu.
- Zawiadomiłem przez radio policję w Phoenix. Wyraz je-

go twarzy mówił jednak, że na niewiele to się zda.

- Dziękujemy - wydusiła z siebie Deanna. - Z pewnością

R

S

background image

skontaktują się z policją w Tucson.

- Zdaje się, że złodziejowi chodziło przede wszystkim o

pani konia, nie zaś o ciężarówkę pana Vaughna - doszedł do
wniosku mężczyzna.

- Obawiam się, że tak.
Deanna tupnęła ze złości, wzbijając tuman kurzu.
- Koniokradzi skorzystali z zamieszania w związku z wy-

padkiem dziewczynki. Natomiast to, co się stało w Tucson,
musiało zostać wcześniej zaplanowane.

- Szef rajdu pokręcił głową z niezadowoleniem. - Jeszcze

nie prowadziłem tak zwariowanej imprezy.

Z tym stwierdzeniem trudno byłoby Deannie polemizować.
- Jesteś gotowa? Możemy jechać? - spytał J.D.
- Tak. Kathy, przechowasz moje dokumenty?
- Oczywiście. I uważajcie na siebie. Powodzenia.

Pomachała im ręką na pożegnanie. Deanna i J.D.
dosiedli wierzchowców i ruszyli przed siebie.

- Szef rajdu powiedział, że około dwudziestu mil na

południowy wschód stąd jest brukowana droga. Każdy
koniokrad musiałby uciekać właśnie tamtędy - oznajmił J.D.

- A na cóż nam szukać tej drogi? – westchnęła Deanna. -

Nie znajdziemy tam Rustlera.

- Nie, ale możemy trafić na jakiś trop, który pomoże nam

zidentyfikować złodzieja.

- Na przykład co? Ślady opon? Zgubiony portfel?

J.D., tak się dzieje jedynie w filmach. Nic nie znajdziemy -
odezwała się przygnębioną. - Przyznaj, że działamy na oślep.

- Na pewno coś znajdziemy.
- A jeśli nie? Dołączymy do karawany?
- Nie. Dałem szefowi rajdu numer telefonu na ranczo. On

powiadomi moich ludzi, a ci będą na nas czekać z ciężarówką
i przyczepą przy drodze.

R

S

background image

- A dlaczego nie jedziemy prosto do najbliższego mia-

steczka? To niedaleko.

- Ponieważ chciałem pojechać w ślad za złodziejem i zo-

baczyć, czy trafimy na jakiś trop - wyjaśnił cierpliwie. -Poza
tym, kiedy porozmawiamy, chyba stracisz chęć na powrót do
karawany.

Deanna spojrzała przenikliwie.
- Powiesz mi dlaczego?
- Tak, teraz jesteśmy już sami.
Wokół aż po horyzont ciągnęła się pustynia.
- Oczywiście. Mów śmiało.
J.D. ściągnął cugle wałacha, aby zbliżyć się do klaczy.
-Zastanawiałem się, komu przyniosłaby korzyść kradzież

tego konia.

-Każdemu hodowcy koni czystej krwi. Sam to mówiłeś -

odparła zirytowana Deanna.

- Nie. Nawet gdyby złodzieje wiedzieli o rodowodzie Ru-

stlera nie ryzykowaliby kradzieży konia, który nie sprawdził
się na torze wyścigowym. Ja sam zainteresowałem się nim
tylko dlatego, że mam jego matkę. Sądzę, że ten, kto porwał
Rustlera musi znać ciebie i konia. Musi pochodzić z okolic
Cactus Gulch.

- Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto byłby zdolny do

takiej rzeczy.

- Ale ja się nie mylę - utrzymywał J.D. —Ten ktoś musiał

wiedzieć o rajdzie i znać dokładnie jego trasę.

Deanna potrząsnęła głową.
- Chwytasz się jakichś poszlak jak tonący brzytwy. Całe

miasteczko wiedziało, dokąd jadę, kiedy wyruszam i że za-
bieram Rustlera. Każdy mógł mnie śledzić. Okoliczni miesz-
kańcy znają się na koniach.

- Czy mówiłaś komuś, że masz dokument własności konia?

R

S

background image

- Nie musiałam. Wszyscy o tym wiedzieli.

J.D. zmarszczył brwi.

- Krąg podejrzanych jest zatem szeroki. Nie ułatwia to nam

zadania. Dokumenty można zmienić albo sfałszować.

- Rustler ma specjalny znak wytatuowany na wardze -

przypomniała Deanna. - To pomoże w identyfikacji.

- Tatuaż również można zmienić. A jeśli koń został sprze-

dany do stadniny za granicą, na przykład do Ameryki Połu-
dniowej, złodzieje oszczędzą sobie nawet tego trudu.

- Ale z pewnością nie jest na tyle cenny, aby warto było

płacić za jego przewóz gdzieś za morze, prawda?

- Wierz mi, jest tego wart, jeśli nie kuleje.
Taki rozwój wydarzeń nie podobał się Deannie.

Skoro wierzchowiec przedstawiał sobą wielką wartość, sta-
nowił pokusę nie do odparcia. Choćby i dla
Vaughna.

- Może dawny właściciel zorientował się, jak wspaniały

okaz stracił. - J.D. nacisnął kapelusz na czoło. - Powinniśmy
to sprawdzić.

- Już sprawdziłam. Odkąd przejęłam Rustlera i oskarżyłam

jego właściciela o maltretowanie konia, Towarzystwo Opieki
nad Zwierzętami ma na niego oko. Zadzwoniłam do nich z
hotelu w Tucson..Ich zdaniem ten człowiek nie jest zamie-
szany w kradzież. Stracił zainteresowanie, Uznał Rustlera za
zły interes, zwłaszcza kiedy złożyłam na niego raport.

- Zapłacił grzywnę?
- Sąd potraktował go łagodnie. Ironia losu. Głodził i mal-

tretował konia, a skończyło się na grzywnie, podczas gdy
niewinni ludzie, jak moja matka...

Urwała. W obecności Vaughna zawsze musiała uważać,

żeby czegoś nie wypalić.

- Słucham?

R

S

background image

- Nic, nic.
-Deanna, możesz mi powiedzieć. Nie zawiodę twojego za-

ufania.

- To nic ważnego. W każdym razie nie sądzę, aby dawny

właściciel interesował się Rustlerem - odrzekła, zmieniając
temat.

Następne kilka mil przebyli w milczeniu. Panował coraz

większy upał. Deanna i J.D. wjechali między skały, aby zna-
leźć cień. Zsiedli z koni, rozprostowali nogi i napili się wody
z manierki. J.D. zdjął z szyi apaszkę Deanny, zmoczył ją i
podał kobiecie.

-Dzięki.
Zwilżyła twarz i oddała mu chustkę, która natychmiast wy-

schła na słońcu. Tania bawełniana apaszka z pewnością nie
pasowała do kosztownych jedwabnych koszul Vaughna.

J.D. także otarł twarz.
- Przy takiej pogodzie zawsze marzę, żeby znaleźć się na

moim ranczo. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po kupieniu
ziemi, było posadzenie mnóstwa drzew dających cień.

- To brzmi bosko... Chciałabym, żeby nasz gospodarz po-

sadził kilka. W Arizonie można uprawiać wszystko, jeśli się
tylko odpowiednio nawodni ziemię. Tam, gdzie mieszkały-
śmy z mamą przedtem, miałyśmy olbrzymi ogród. Na pustyni
woda jest droga, ale moja matka nie oszczędzała, jeśli chodzi
o ogród. -Deanna uśmiechnęła się. -Wyhodowała największe
pomidory, jakie w życiu widziałam.

- Opowiedz mi o swojej matce.
Deanna natychmiast stała się czujna.
- Cóż, to dobra kobieta. Posmutniała po śmierci taty, to

oczywiste po tak tragicznym wydarzeniu.

- Widać, że jest ci oddana bez reszty.
- O tak! Wciąż mam nadzieję, że mama znajdzie kogoś,

R

S

background image

kto zastąpi jej tatę, ona jednak boi się zostawić mnie samą w
gabinecie. - Deanna wzruszyła ramionami. - Doprawdy, to
niedorzeczność. Jestem młoda i silna. Gdybym musiała, da-
łabym sobie sama radę ze wszystkim. Szczerze mówiąc, by-
łabym zadowolona, gdyby mama zajęła się czymś innym.
Zasługuje na to.

Schowała manierkę i usiadła. J.D. dołączył do niej.

-Wyobrażam sobie, że twoja matka podobnie myśli o to-
bie.

- O mnie? Ja nigdy nie wyjadę z Cactus Gulch, a przy-

najmniej nie na długo.

- Chyba że matka zmusi cię do wyjazdu. Uważa chyba, że

zasługujesz na to bardziej niż ona.

Słysząc dziwny ton jego głosu, dostała gęsiej skórki.
- Co ty mówisz, J.D.?
Natychmiast przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.
- J.D.? Odpowiedz!
- Matka bardzo cię kocha, Deanna. A kiedy człowiek ko-

goś kocha, zdolny jest do szaleńczych czynów. Staraj się o
tym nie zapominać.

Pomógł oszołomionej Deannie podnieść się na nogi. Bez

słowa wsiedli na konie. Kiedy ruszyli, zerwał się gorący pu-
stynny wiatr, który w mig pozacierał wszelkie ślady. Deanna
z trudem powstrzymała się od płaczu. Wprawdzie nie miała
nadziei na to, że coś znajdą, ale w głębi duszy wierzyła w tę
ostatnią deskę ratunku.

Jechali powoli. Na szczęście wiatr wiał im w plecy.

Wreszcie dotarli do brukowanej drogi. Szef rajdu zdążył już
zawiadomić ranczo Vaughna, bo czekała tam na nich cięża-
rówka.

Deannie ścisnęło się serce, kiedy klacz zajęła w przyczepie

miejsce należące przedtem do Rustlera.

R

S

background image

Potem załadowano Pete'a. Wynajęci ludzie usiedli razem z
końmi, zostawiając kabinę ciężarówki dla Deanny i Vaughna.

- Chodź, Deanna. Zabieram cię do domu.
Podał jej rękę. Kobieta nie potrafiła mu zaufać. J.D. zaw-

sze pragnął od niej tylko jednego: Rustlera. Rustler zniknął.
Może w tej właśnie chwili płynął do Ameryki Południowej w
towarzystwie któregoś z pracowników Vaughna? Może J.D.
jedynie udawał troskliwość i zaniepokojenie, aby uwierzyła
w jego niewinność?

W całym swoim życiu Deanna musiała być silna. To ona

opiekowała się matką, spłacała długi, prowadziła praktykę
lekarską. Bardzo chciała choć raz mieć przy sobie kogoś, na
kim mogłaby polegać. Gdybyż J.D. okazał się tą osobą...

Zatrzymali się przy najbliższej budce telefonicznej.
- Zadzwonię po jednego z ludzi, żeby wyjechał nam na

spotkanie moim samochodem osobowym. Za gorąco dziś,
żeby konie podróżowały najpierw do ciebie, a potem, do
mnie.

Deanna skinęła głową. Milczała przez następną godzinę,

póki nie przesiedli się do eleganckiego auta Vaughna. Zapięła
pas.

- Powiedz mi prawdę - odezwała się odważnie. - Myślisz,

że kiedykolwiek zobaczę Rustlera?

Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że J.D. patrzy wciąż

przed siebie, jak gdyby bał się odwrócić wzrok.

- Nie jestem dzieckiem. Możesz być szczery.

J.D. zerknął na nią wreszcie.

- Myślę, że znajdziemy twojego konia. Myślę nawet, że

wiem, kto go zabrał.

Zaszokowana Deanna otworzyła szeroko oczy. Chyba J.D.

nie zamierzał się przyznać? A może chciał jej wynagrodzić
straty? Czy przebaczyłaby mu?

R

S

background image

- Kto? Mów!
- Nie powiem, dopóki nie będę pewny.
W mgnieniu oka rozwiały się nadzieje Deanny na powrót

Rustlera i wspólną przyszłość z Vaughnem.

- Odzyskasz go -powiedział J.D., jak gdyby czytał w jej

myślach.

Westchnęła ciężko.
-Nie musisz mi robić złudnych nadziei. Jestem realistką.

Poza tym, nie wydajesz się zadowolony, że wiesz, dokąd
uprowadzono Rustlera.

- Mam być zadowolony z kradzieży? – uciął rozmowę.
Zatrzymali się przed domem Deanny.
- Mama pewnie umiera z niepokoju.
Kobieta niecierpliwie chwyciła za klamkę. J.D.

powstrzymał ją stanowczym gestem.

- Poczekaj. Chcę, żebyśmy weszli razem.
- Oczywiście.
- No to chodź. Załatwmy to wreszcie.
Weszli na schody, prowadzące do mieszkania Deanny i jej

matki. Helen powitała ich na ganku.
Uściskała córkę.

- Deanna! Cieszę się, że jesteś w domu.
- Ja też się cieszę. Na pewno słyszałaś o Rustlerze?
- Ach, kochanie, tak mi przykro. Wiem, ile znaczył dla

ciebie, ale kiedyś będziesz miała inne konie i...

- Pani Leighton, pani córka odzyska Rustlera.
- Odzyska?
- Tak. Wiem, kto go uprowadził.
Ku zgrozie Deanny, jej matka zbladła jak kreda.

Bała się, że Helen zemdleje. Ostrożnie posadziła ją na ła-
weczce.

- Co się stało, mamo? Przynieść ci szklankę wody?

R

S

background image

Może za ciężko pracowałaś, kiedy mnie nie było?

Helen ukryła twarz w dłoniach.
- Czy chce pani sama opowiedzieć o wszystkim córce, czy

też ja mam to zrobić?

Deanna wyprostowała się powoli.
- O czym opowiedzieć?

J.D. odetchnął głęboko.

-Deanna, twoja matka ukradła Rustlera. Przypuszczam, że

zamierza go sprzedać, o ile już nie
sprzedała.

Wzrok Deanny zapłonął oburzeniem.
- Nie bądź śmieszny! Nie masz prawa obrażać kogokol-

wiek!

Helen podniosła głowę, lecz nie spojrzała córce w oczy.
- Mamo, powiedz, że to absurd!
- On mówi prawdę. Zabrałam Rustlera - odpowiedziała

Helen po chwili dłużącej się niczym wieczność.

Deanna zamarła.
-Ty? Ale... dlaczego?
-Ach, Deanna! Bo warto było! Bo sprzedaż tego konia da-

łaby nam pieniądze na spłatę reszty długów. Wreszcie skoń-
czyłby się ten nonsens.

Przerażona Deanna cofnęła się o krok i omal nie spadła ze

stopni ganku. Na szczęście J.D. chwycił ją i mocno przygar-
nął do siebie.

- Powiedz, że to żart - szepnęła. - No, proszę, mamo. To

wcale nie jest śmieszne.

- Żaden żart. Obudź się, Deanna - odparła gniewnie matka.

- Miałaś w swoich rękach klucz do rozwiązania naszych pro-
blemów, lecz odmówiłaś skorzystania z niego.

-Ale to był mój koń! Mój! Jak mogłaś go sprzedać?
- Mimo wszystko cieszę się, że to zrobiłam. To cenny koń

R

S

background image

czystej krwi. Wymaga specjalnego traktowania, a ty nie po-
święcałaś mu za wiele uwagi. Byłaś zbyt zajęta harowaniem,
aby spłacić długi ojca!

Deanna zerknęła ukradkiem na Vaughna.
- Mamo, nie mów ani słowa więcej!
-Wiem o wyroku sądu, Deanna - odezwał się cicho J.D. -

Zorientowałem się zaraz po naszym pierwszym spotkaniu.

- Kto ci powiedział?
- Nikt. Sam ustaliłem fakty. Obiecałem ci przecież, że

przejrzę dokumenty dotyczące twojego ojca.

Oszołomiona Deanna nie wierzyła własnym uszom.
- Mamo, nie miałaś prawa zabierać Rustlera. Należał do

mnie. Ja go pielęgnowałam i otoczyłam opieką.

- Ja natomiast byłam za słaba, żeby opiekować się tobą.

Nie chciałam pójść do więzienia i pozwoliłam ci cierpieć za
nie swoje winy. Nie masz pieniędzy, nie masz męża, nie
masz dzieci, nie masz życia! Próbowałam cię przekonać, że-
byś sprzedała Rustlera panu Vaughnowi, ale byłaś uparta jak
osioł. Tak więc poczekałam, aż wyjechałaś na rajd i ułożyłam
pewien plan. Za pierwszym razem, przy stacji benzynowej
w Tucson, zapomniałam sprawdzić poziom paliwa. - Helen
otarła łzy. - Za drugim razem pożyczyłam konia, ruszyłam na
pustynię i zaczaiłam się.

- Ty, mamo? Zupełnie sama?
- Nie dziw się. Nie zapominaj, kto cię nauczył jeździć

konno i poruszać się po pustyni. Kiedy szukaliście syna Ka-
thy, zabrałam Rustlera.

- Gdzie on jest?
Helen wzruszyła ramionami.
- Zniknął. Zostawiłaś mi przecież pełnomocnictwo.
Deanna zawsze tak robiła, kiedy wyjeżdżała z miasta.
138

R

S

background image

-Już go sprzedałaś? A gdzie pieniądze? Chcę znaleźć no-

wego właściciela i odzyskać Rustlera. Oszukańcza transak-
cja!

- Nieprawda. I nic nie zdziałasz. Natychmiast spłaciłam co

do centa należności sądowe. Oddam ci pieniądze, które wart
był Rustler, nawet gdybym miała na to poświęcić resztę ży-
cia. Kupisz sobie nowego konia - obiecała Helen.

- Nie chodzi tylko o konia, mamo. Ufałam ci, a ty mnie

okłamałaś. - Deanna dyszała gniewnie. – Nie wierzę, że to
zrobiłaś. Gdzie jest kopia aktu sprzedaży?

- Nadejdzie pocztą za dzień lub dwa. Podobnie zaświad-

czenie z sądu. Wierz mi, nie da się tego cofnąć. Rustlera nie
ma - powtórzyła twardo.

- Jak mogłaś?
- Wiem, że jesteś wściekła, Deanna i może nigdy mi nie

przebaczysz. Ale nareszcie będę spała spokojnie. Powinnam
to zrobić dawno temu i oddać ci młode życie.

Wyciągnęła rękę do córki, lecz Deanna odsunęła się gwał-

townie. Helen spochmurniała i wbiegła do mieszkania. Dean-
na zaczęła się trząść. Odepchnęła Vaughna.

- Wiedziałeś przez cały czas, że moja matka ukradła Ru-

stlera i nic nie powiedziałeś!

-Nie byłem pewny, kochanie. Inne rozwiązanie nie przy-

chodziło mi do głowy. Za pierwszym razem, pod Tucson,
konie zostały nakarmione i napojone. Kiedy dzwoniłaś do
domu, nigdy nie zastawałaś matki. Złodziej doskonale znał
marszrutę. No, a poza tym, matka tak się o ciebie martwi...

- Znałeś więc całą historię? - Spojrzała surowo, oskarżają-

co - Znałeś naszą sytuację i nie zdradziłeś się z tym? Nic
dziwnego, że byłeś taki pewny swego - powiedziała gorzko. -
I tak się martwiłeś, kiedy ukradziono Rustlera.

J.D. żachnął się.

R

S

background image

-To nieprawda. Miałem nadzieję, że sama mi powiesz. W

swojej głupocie sądziłem, że może poprosisz mnie o pomoc.
Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale uwierz, nie chciałem cię
skrzywdzić. Jak właściwie miałem postąpić?

Deanna podniosła wzrok. Twarz Vaughna wyrażała ból.

Nie opierała się, kiedy ją objął. Powoli mijała wściekłość.
Pozostała tylko zadra w sercu. Ufała matce, a ona ją oszuka-
ła. Nie ufała Vaughnowi i okazało się, że bezpodstawnie.

- Co teraz zrobisz? - spytał J.D.
- Rozpakuję się. Wezmę prysznic. Pójdę spać. Przemyślę

wszystko.

- Chcesz, żebym został?
- Nie. To sprawa miedzy matką a mną.
- Skoro jesteś pewna...

Kiwnęła głową.

- Przyniosę twoje siodło z bagażnika. Gdzie je zanieść?

- Do stajni.

- Zamierzam zostać na noc w Cactus Gulch - oznajmił. -

Gdybyś czegoś potrzebowała, zadzwoń do motelu, dobrze?
Rano wpadnę do ciebie po drodze do domu. - Pochylił się i
pocałował ją w policzek.

- Pamiętaj, że matka cię kocha.
Deanna milczała. J.D. dotknął jej ramienia. Położyła dłoń

na ręce mężczyzny.

- Lepiej idź już. Zaraz się ściemni. – Niezdarnie puściła je-

go rękę. Czuła się niezręcznie. – Chyba powinnam cię prze-
prosić za...

- Nie martw się, Deanna. Po prostu się prześpij.
- Spróbuję - obiecała bez przekonania. - J.D., dziękuję za

wszystko.

Kiedy odjechał, usiadła na ławeczce. Unikała spotkania z

matką. Wiedziała jednak, że nie zostanie na ganku przez całą

R

S

background image

noc. Co miały sobie do powiedzenia?

Z nadzieją, że matka się położyła, Deanna w końcu wkro-

czyła do mieszkania. Zamarła. Helen czekała na nią.

- Jesteś głodna? - Matka uśmiechnęła się niepewnie. - Zro-

bię kolację.

- Po tym co się stało mówisz o jedzeniu?
- A może najpierw się odświeżysz? Przygotuję ci kąpiel.
- Ukradłaś mojego konia i chcesz mi przygotować kąpiel?
-Deanna, przestań - błagała Helen. - Proszę, porozma-

wiajmy.

- A co mam ci powiedzieć? Że wszystko w porządku? Że

ci przebaczam?

- Nie... nie oczekuję tego. Miałam tylko nadzieję, że zro-

zumiesz.

- Rozumiem, oczywiście - rzekła Deanna gorzko. - Rozu-

miem, że cenisz sobie uczciwość podobnie jak tata.

Natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów.

Niestety, było za późno.

- Idę spać - oznajmiła, przerywając pełną napięcia ciszę.
- Deanna, kocham cię - rozległ się głos zapłakanej

matki.

Deanna pokręciła głową i poszła do sypialni. Zatrzasnęła

za sobą drzwi i po raz pierwszy w życiu zamknęła je na
klucz.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Kiedy Deanna obudziła się następnego ranka, od razu

przypomniała sobie, że Rustler zniknął, a mama go sprzedała.
Czuła się podle, ale zmusiła się, żeby wstać z łóżka. Zasta-
nawiała się, czy kawa jej pomoże. Poczłapała do kuchni. Cie-
szyła się, że spędzi trochę czasu w samotności.

R

S

background image

Helen była w gabinecie. Deanna wróciła z rajdu wcześniej,

niż planowała i weterynarz Silas Parker nadal ją zastępował.
Jako emeryt z zapałem zabrał się do pracy, a Deanna nie pali-
ła się do spotkania z pacjentami, a zwłaszcza z matką.

Jak mogła! Deanna pokręciła głową i poszła zaparzyć ka-

wę. Na stole spostrzegła liścik. Po krótkim wahaniu otworzy-
ła go.

„Droga Deanno. Mam nadzieję, że dobrze spałaś. Wiem,

że pewnie nie chcesz mnie widzieć, ale musimy porozma-
wiać. Opowiem ci o nowym właścicielu Rustlera. Wrócę do
domu na obiad. Zaczekaj na mnie, proszę. Ucałowania. Mat-
ka".

Zgniotła kartkę i cisnęła na podłogę, a potem, zawstydzo-

na, podniosła i wrzuciła do kosza.

Pragnęła, żeby J.D. już się zjawił. Dochodziła jedenasta.

Biedaczek chyba jeszcze spał. Obie panie Leighton spędzały
mu ostatnio sen z powiek.

Mimo ponurego nastroju, Deanna uśmiechnęła się na myśl

o Vaughnie. Wreszcie wiedziała, że może mu zaufać i poko-
chać go.

Usłyszała warkot silnika samochodu. Uśmiechnięta zbiegła

po schodach. Na widok nachmurzonej miny mężczyzny prze-
stała się uśmiechać.

- J.D., co się stało?
Przeszedł od razu do sedna sprawy.
- Chodzi o Rustlera. Wejdźmy do mieszkania i porozma-

wiajmy.

- A nie możemy tutaj? Powiedz, co z moim koniem?

Znalazłeś jego nowego właściciela?

- Tak. Rustler ma się świetnie.
Deanna odetchnęła z ulgą. Wspięli się po schodkach na

ganek i usiedli na ławeczce.

R

S

background image

- Gdzie on jest?
- Jest...- zawahał się - na moim ranczu.

Deanna wbiła wzrok w twarz Vaughna. Znieruchomiała.
Czas stanął w miejscu.

Wreszcie J.D. przerwał dłużącą się ciszę.
- Wczoraj wieczorem twoja matka zaproponowała mi, że-

bym kupił Rustlera.

- Nie rozumiem. Mama twierdziła przecież, że już go

sprzedała.

- Nie sprzedała, Deanna. Skłamała, bo bała się, że ją po-

wstrzymasz. Kiedy zasnęłaś, przyjechała do motelu. Powie-
działa, że jeśli ja nie kupię Rustlera, sprzeda go komuś inne-
mu.

Deanna wzbraniała się przed zadaniem następnego pytania.

Czy J.D. kupił konia? Obawiała się odpowiedzi.

- Kupiłem Rustlera, Deanna. Zapłaciłem twojej matce cze-

kiem, a ona wręczyła mi akt sprzedaży.

Deanna chciała wrzeszczeć, tupać, wściekać się, lecz nie

mogła. Była jak sparaliżowana. Czuła się zdradzona przez
matkę i, co więcej, oszukana przez Vaughna. Unikała jego
wzroku. Milczeli. J.D. położył dłoń na jej ramieniu.

-Deanna, twoja matka nie powiedziałaby, gdzie schowała

pełnomocnictwo podpisane przez ciebie. Jest ważne jeszcze
trzy dni. Teraz mamy weekend. Mogłabyś je unieważnić do-
piero w poniedziałek. I gdybym ja nie kupił Rustlera, Helen
sprzedałaby go piewszemu lepszemu kupcowi.

- Jak zgrabnie to wszystko ująłeś. - Deanna zdołała wydo-

być z siebie głos.

Jakże była głupia, naiwna! Nabrała się na fałszywe słówka

Vaughna, tak jak wcześniej jej ojciec.

-Deanna! - Ochrypły głos mężczyzny zabrzmiał natarczy-

wie. - Deanna — potrząsnął ją za ramię - powiedz, że to ro-

R

S

background image

zumiesz!
Kobieta wyrwała się z odrętwienia.

- A co tu rozumieć? Wszystko widać jak na dłoni. Mogłeś

wrócić tu wieczorem i powiadomić mnie o propozycji matki.
Zadzwoniłabym wtedy do mojego adwokata i znalazła spo-
sób na unieważnienie pełnomocnictwa. Ty natomiast po pro-
stu kupiłeś Rustlera.

Odsunęła się w kąt ławki. J.D. przysiadł się bliżej.
- Ależ, Deanna, kupiłem Rustlera tylko dlatego, żeby za-

pewnić mu bezpieczeństwo. Twoja matka była zrozpaczona.
Sprzedałaby konia komukolwiek. Nie chciałem, żeby trafił w
niewłaściwe ręce. Miał już raz okrutnego właściciela,

- Jakże szlachetnie z twojej strony! – powiedziała ironicz-

nie i odwróciła się plecami. - Powinnam być wdzięczna!

- Kupiłem go dla ciebie, nie dla siebie!
Blada jak kreda Deanna spojrzała mu prosto w oczy.
- Spodziewasz się, że w to uwierzę? Sądzisz, że jestem ta-

ka głupia? Pewnie pomyślałeś sobie: jaki ojciec, taka córka,
prawda? My, Leightonowie, jesteśmy tacy łatwowierni.

- Kochanie, przestań! Zrobiłem to dla nas.

Chciał ją objąć, lecz odtrąciła jego rękę.

- Dla nas? Nie rozśmieszaj mnie! – Wszystkie nadzieje i

marzenia Deanny związane z Vaughnem prysły w jednej,
chwili. - A ja ci zaufałam i nawet zaczynałam cię kochać!
Kiepskie żarty!

- Wcale nie żarty, Deanna. Ta sprawa wiele dla mnie zna-

czy.

- O, nie wątpię! Założę się, że miałeś niezły ubaw przy

każdym pocałunku. A zależało ci tylko na przeklętym ko-
niu...

- Mylisz się.
- Nie mylę. - Zamrugała powiekami. Postanowiła nie pła-

R

S

background image

kać w obecności Vaughna. - Cóż, życzę ci szczęścia w ujeż-
dżaniu Rustlera. Możesz wynająć moją matkę do pomocy.
Tworzycie zgrany zespół.

J.D. przygarnął ją i mocno objął.
-Przysięgam, Deanna, kupiłem konia dla ciebie i tylko dla

ciebie. Z żadnych innych względów. Chcę ci go oddać, kiedy
tylko wygaśnie pełnomocnictwo.

Deanna wyrwała się z jego objęć.
- Mama na pewno wydała już pieniądze, a jeśli nie, nie da

mi ich. Rozumiesz? Nie mogę ci zwrócić pieniędzy.

- Do diabła z pieniędzmi! Nie potrzebuję ich.
-Ja zaś nie potrzebuję miłosierdzia. I nie potrzebuję ciebie.
J.D. momentalnie zbladł.
- Chyba... tak nie myślisz?
- Owszem, myślę. Masz Rustlera – oświadczyła chłodno. -

A więc, proszę, idź sobie.

- Nie zależy mi ha Rustlerze. Zależy mi na tobie, Deanna!

Kocham cię!

Tęskniła do tych dwóch słów, lecz teraz nie znaczyły dla

niej nic.

- Nie wierzę ci, J.D., już nie.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle rozległ się pisk ha-

mulców ciężarówki. Helen wróciła na obiad.

- Może matka przemówi ci do rozsądku - odezwał się

gorzko J.D. - Powiedziałem jej, że kupuję konia dla ciebie.
Jeśli nie wierzysz mi, może uwierzysz jej.

- Rozmowa z matką to ostatnia rzecz, jakiej mi brakuje.
J.D. stanowczo zastąpił jej drogę. Zmusił, żeby zaczekała

na matkę.

- Kochanie, właśnie wracam z sądu. Jesteśmy wolne. A

twój koń znalazł wspaniały dom – oświadczyła Helen z entu-
zjazmem.

R

S

background image

- Właśnie słyszałam.
Helen nerwowo przeniosła wzrok na mężczyznę.
- Ach, już wiesz. J.D. świetnie zaopiekuje się Rustlerem. I

tobą także, jeśli mu pozwolisz.

- Nie ufam ani jemu, ani tobie.

Deanna zaczęła schodzić po schodach.

- Dokąd idziesz? - spytała pani Leighton.

Wsiadła do samochodu, którym przyjechała matka.

- Deanna, wracaj! - zawołał J.D.
Włączyła silnik. Pragnęła uciec stąd i nie słuchać więcej

kłamstw. Nie obejrzała się, nawet gdy Vaughn ruszył za nią
w pościg.

Celowo wybrała boczną drogę, prowadzącą wprost na pu-

stynię. Wiedziała, że elegancki samochód Vaughna tam nie
dojedzie.

Zatrzymała się na pustkowiu i, z głową opartą na

kierownicy, zapłakała.


Czuła się opuszczona i wypaloną wewnętrznie, lecz zdolna

stawić czoło rzeczywistości i przyznać przed samą sobą, że
popełniła błąd. J.D. zabrał jej konia i złamał serce. Matka
działała w dobrej wierze, zaś wyrachowanemu Vaughnowi
chodziło tylko o pieniądze.

Kiedy po paru godzinach wróciła do domu, czekał

na nią na ganku. Próbował tłumaczyć, błagać, lecz Deanna
nie odpowiadała.

- Dlaczego nie chcesz wszystkiego spokojnie rozważyć? -

wybuchnął. - Nie jestem draniem!

- Osiągnąłeś to, do czego dążyłeś - odrzekła niewzruszona.

- Nie chcę cię więcej widzieć.

Poszedł i nie pokazywał się przez kilka tygodni.

R

S

background image

- Od razu wiedziałam, że to zły człowiek - powiedziała

Deanna do matki. -Mam nadzieję, że traktuje konie lepiej niż
kobiety, bo w przeciwnym wypadku Rustler ma ciężkie ży-
cie.

Matka i córka znów odzywały się do siebie. Wielką

rolę w ich pojednaniu odegrała Kathy.

- Deanna, czy nie potrafisz już zapomnieć o całej

sprawie? - namawiała przyjaciółkę.

- Czy mi wreszcie wybaczysz? Przestałaś się uśmiechać.

Nie mogę na to patrzeć - mówiła matka.

- Potrzeba trochę czasu.
- Porozmawiaj z panem Vaughnem. On cię kocha.
- Mamo, nie wspominaj przy mnie tego nazwiska!

Zrozumiałaś?

Monotonnie mijał dzień za dniem. Deanna była bardzo za-

jęta. Zarobione pieniądze przeznaczała teraz nie na spłaty
długów, lecz na drobne ulepszenia w domu i w gabinecie.
Kupiła matce nowe ubrania. Wymieniła podłogę w gabinecie.
Odnowiła poczekalnię. Wynajęła też osobę do najcięższych
prac porządkowych.

- Deanna, musisz kupić coś sobie. Czuję się winna, że tyle

wydałaś na mnie.

- Niczego nie potrzebuję - odparła przygnębiona. W duchu

dodała: Oprócz Vaughna. Niestety, tego właśnie nie mogła
mieć.

Matka obsypała ją prezentami. Wzięła nawet ze schroniska

psa, charcicę imieniem Belle.

- Dziękuję, mamo. - Suczka polizała ją po ręce. - Jest uro-

cza.

-Mam dla ciebie jeszcze jeden podarunek. Zastawiłaś w

lombardzie całą biżuterię, więc przyjmij chociaż to. Turkus,
twój ulubiony kamień.

R

S

background image

W pudełeczku leżał srebrny naszyjnik z turkusami i dobra-

ne do niego kolczyki. Łzy napłynęły do oczu Deanny. Przy-
pomniał jej się J.D. i turkusowy komplet, który dostał od sio-
stry.

- Nie chcę tego, mamo. Oddaj do sklepu.
Tak też zrobiła Helen. Na szczęście o nic nie pytała.

A Deanna tęskniła. Próbowała wciąż na nowo przekonać sa-
mą siebie, że jego wina się nie liczy. Pragnęła, aby znów się
pojawił. Ich krótka znajomość całkiem zmieniła życie samot-
nej kobiety. Pamiętała czułe, opiekuńcze gesty. Pamiętała
wyraz rozpaczy na twarzy J,D., kiedy go wygoniła.

I naglę zrobiło jej się wstyd. Zraniła niewinnego człowie-

ka. Człowieka, którego kochała. Nie posłuchała głosu serca.
Kiedyś zawiódł ją własny ojciec. Bała się zostać zdradzona
po raz drugi. Oszukała samą siebie. Vaughnowi należały się
przeprosiny. Gdyby tylko zebrała się na odwagę...

Pewnego ranka matka, która zwykle otwierała

korespondencję, podała jej dużą kopertę.

- Deanna, lepiej sama otwórz. Przysłano to z rancza Vau-

ghna. Zostawić cię samą?

- Nie, nic mi nie jest.
Serce Deanny waliło jak młotem. Brakło jej tchu.

Drżącymi rękami rozdarła kopertę.

- To nie list, mamo - stwierdziła z bólem.

- A więc co?...

Deanna pokręciła głową. J.D. przysłał jej błękitną apaszkę.

Ostateczne pożegnanie... Nadszedł czas, aby udowodnić, że
nie jest tchórzem i że potrafi walczyć.

-Mamo, nie otwieramy na razie. Zadzwoń do

Silasa Parkera i poproś, żeby mnie zastąpił.

-Ależ, Deanna, mamy dziś mnóstwo pracy. Dokąd idziesz?
Córka wyjęła z torebki matki kluczyki od samochodu.

R

S

background image

- Idę na spotkanie z pewnym mężczyzną w sprawie

pewnego konia!

R

S

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY


Półciężarówka pędziła przez pustynię na pełnym gazie.

Zwolniła dopiero przed ozdobną bramą posiadłości Vaughna.

- Nie widzę pani nazwiska w księdze przepustek - powie-

dział strażnik. - Muszę skontaktować się z biurem.

- Przepraszam, nie mogę czekać - oznajmiła Deanna i naci-

snęła pedał gazu.

Na końcu brukowanego podjazdu czekał na nią drugi

strażnik.

- Chciałabym się zobaczyć z panem Vaughnem - wyjaśni-

ła, wysiadając z samochodu. – Proszę mu przekazać, że przy-
jechała doktor Leighton z Cactus Gulch.

Błagała w duchu, aby Vaughn dał jej jeszcze jedną szansę.

Nigdy w życiu niczego tak nie pragnęła.

I nagle zjawił się. Schudł, zmizerniał na twarzy.

Człowiek, którego kochała. Spojrzała mu prosto w oczy. Nie
zraził jej nawet niechętny wyraz twarzy mężczyzny.

- Czy moglibyśmy wejść do twojego gabinetu? - spytała. -

Musimy porozmawiać.

Kiwnął tylko głową i zaprowadził ją do pokoju.

Zajął miejsce za biurkiem.

- Słucham? - odezwał się chłodno.

Zapowiadała się niełatwa rozmowa, ale warto było wal-
czyć. Deanna odważnie wyprostowała ramiona.

R

S

background image

- Przyjechałam tu, żeby cię przeprosić. Nie powinnam cię

oskarżać o...

-Kłamstwa? Oszustwa? Kradzież? – zakończył gniewnie.
Deanna zaczerwieniła się.
- Niczego podobnego nie popełniłeś. Myliłam się. Wierzę

teraz, że od pierwszego naszego spotkania byłeś szczery i
uczciwy.

Skrzyżował ramiona na piersiach i zmrużył oczy.

- W jaki sposób doszłaś do tych rewelacyjnych wniosków?
Czy matka kazała ci tu przyjechać?

- Nie. To był mój pomysł. Minęło trochę czasu od rajdu i

przemyślałam pewne sprawy.

- No i co, doktor Leighton?
- Przepraszam. Naprawdę, bardzo mi przykro.
- Przeprosiny przyjęto. Coś jeszcze?
- Nie, to chyba wszystko.
- Jesteś pewna?

Skinęła głową.

- Nie chcesz zobaczyć Rustlera?

Oczywiście, że chciała, lecz zwalczyła pokusę. -

- Lepiej nie. Nie będę mu przeszkadzać w przystosowaniu

się do nowego otoczenia.

-Nie chcesz zobaczyć własnego konia? – spytał z niedo-

wierzaniem.

- Ale... Rustler należy do ciebie.
-Przecież mówiłem, że kupiłem go dla ciebie! Sądziłem, że

przyjechałaś właśnie po niego.

- Po niego?
- A więc wciąż mi nie ufasz!
Zerwał się z krzesła i zaczął wyglądać przez okno.
- Wcale nie!
J.D. odwrócił się gwałtownie.

R

S

background image

- Czyżby? W takim razie czytaj!
Wyjął z szuflady biurka arkusz papieru i podał jej. Był

to akt sprzedaży Rustlera Deannie Leighton za sumę jednego
dolara. Dokument nosił datę pierwszego dnia po wygaśnięciu
pełnomocnictwa Helen. Tak jak obiecał.

- Nie wierzyłaś mi, prawda? Myślałaś, że go zatrzymam.
- Nie myślałam o odzyskaniu Rustlera. Myślałam o tobie.

Tylko o tobie.

-A więc to ty kłamałaś. Od dnia, w którym się poznaliśmy,

zależało ci tylko na Rustlerze.

- Muszę przyznać, że popełniłam błąd. Powinnam była

skupić uwagę na nas obojgu.

- Na nas? To jakiś żart. Jedyną parę tworzysz ty z Rustle-

rem.

- Chcę, żebyśmy zaczęli wspólne życie. Ty i ja - oświad-

czyła spokojnie.

J.D. potrząsnął głową.
- Nie wiem, czy ci wierzyć. A nawet gdybym uwierzył, jest

już za późno.

- Kocham cię! Nigdy nie jest za późno.
- Zważywszy fakt, że mówisz to dopiero po zobaczeniu ak-

tu sprzedaży... Jest za późno.

Deanna zachwiała się oszołomiona. Oparła się o biurko.

Przeklinała swoją dumę i głupotę. Teraz musiała pokonać
jego głupią dumę!

-Do widzenia, Deanna. I nie zapomnij tego.
- Rzucił jej akt sprzedaży. - Nie chcę być znów oskarżony

o nieuczciwość.

- Daj mi pióro. Przepiszę dokument na ciebie.
- Jakież to wspaniałomyślne, Deanna, ale nie rób ze mnie

głupca.

- Twierdzisz, że kłamię? - jęknęła.

R

S

background image

-Prędzej byś umarła, niż rozstała się ze swoim cennym ko-

niem.

- Mylisz się. Znaczysz dla mnie o wiele więcej niż Rustler.
Podarła dokument i cisnęła mu kawałki papieru.
- Jest twój, J.D. Co ty na to?
Stał nieruchomo jak posąg. Odwróciła się na pięcie i wy-

szła. Nasłuchiwała jego kroków za sobą. Na próżno.

Zmarnowali już tyle czasu. Z powodu dumy. Dean- na była

przekonana, że J.D. ją kocha, lecz jest nie przygotowany, aby
to wyznać. Nie poddawała się.

Postanowiła wrócić na ranczo nazajutrz. Otarła łzy i ruszy-

ła z powrotem. Nie wiedziała, czy Silas da sobie radę w gabi-
necie.

Jechała dość wolno, aby nie płoszyć klaczy na pastwisku.

Mimo to, konie zachowywały się niespokojnie. Zerknęła w
lusterko wsteczne. Wzdłuż płotu oddzielającego drogę od
pola galopował J.D.

Serce kobiety zabiło żywiej. Czy to możliwe?
- Deanna! Zaczekaj!
Wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu.
- Deanna - powtórzył bez tchu, kiedy ją dogonił. - Nie od-

jeżdżaj.

- Nie nienawidzisz mnie?
- Ależ nie. Nawet gdy próbuję, nie potrafię. Deanna, pro-

szę, nie opuszczaj mnie znów.

Jego oczy nie kłamały. Twarz wyrażała miłość.
- Nie opuszczę cię.
Zsiadł z konia, przeskoczył przez płot i objął ją mocno.
- Nie myślisz, że zalecałem się do ciebie tylko po to, żeby

zdobyć Rustlera?

-Nie.
- Wierzysz, że kupiłem Rustlera, aby ci go oddać?

R

S

background image

- Tak.
Zachwycony, delikatnie ujął jej twarz w dłonie.
- Nie żałujesz, że zniszczyłaś akt sprzedaży?
- Ach nie, J.D.! Kocham cię!
Skoro udało jej się przekonać surowego sędziego, aby nie

skazywał matki na więzienie, z pewnością musiała przekonać
dobrodusznego Vaughna, że mówi prawdę.

- Byłam głupia, ale teraz powierzam ci mojego konia, moje

serce i całe moje życie. Wierzysz mi?

Westchnął i przytulił ją ze wszystkich sił do piersi.

-Tak bardzo pragnąłem to usłyszeć - szepnął. - Kiedy po-
darłaś dokument, myślałem, że oszaleję. Tak długo na ciebie
czekałem.

- Dogoniłeś mnie.
-I już mi nigdy nie uciekniesz. – Przypieczętował tę obiet-

nicę pocałunkiem. - Kocham cię, Deanno Leighton. Wyj-
dziesz za mnie?

-Tak.
- I będziemy żyli szczęśliwie aż po życia kres?
- Tak.
- Mimo tego, co się zdarzyło twemu ojcu?
- Tak. Wiem teraz, że sam ściągnął na swoją głowę kłopo-

ty. Ty nie ponosisz za nic winy. Po prostu przedtem nie
chciałam tego przyjąć do wiadomości.

I znów ją pocałował na oczach ciekawskiej publiczności:

robotników, strażników, klaczy, źrebaków i wierzchowca.

- Powinieneś odprowadzić konia. A ja muszę zabrać cięża-

rówkę ze środka drogi. Stanowimy atrakcję dla gapiów -
mruknęła Deanna między pocałunkami.

- Później.

- Ale...

- To moje ranczo, mój koń i moja droga. Mogą poczekać.

R

S

background image

I znów ją pocałował, nie zważając na gwizdy i oklaski.

Zakłopotana Deanna nie wytrzymała.

-J.D. - szepnęła - patrzą na nas. Zrób coś! Cokolwiek!
Rzeczywiście coś zrobił. Złożył na ustach Deanny namięt-

ny pocałunek.

R

S

background image

EPILOG

Wybrzmiały ostatnie nuty starej pieśni „My Old Kentucky

Home". Tłum widzów cieszył się głośno z otwarcia dorocz-
nych wyścigów konnych stanu Kentucky. Trąbka wezwała do
parady koni.

Państwo Deanna i J.D. Vaughn, właściciele faworyta goni-

twy, obserwowali ze swych miejsc przemarsz reprezentacji
rancza „Rocking J".

- Rustler, biegnij po wygraną! - zawołała Deanna, kiedy

koń i jeździec opuścili zagrodę i ruszyli na tor.

J.D. roześmiał się.
- Jesteś pewna, że Rustler słyszy cię w tym hałasie?
- Oczywiście. Lubi mnie bardziej niż wszystkich dżoke-

jów.

J.D. pocałował żonę.
- Rustler ma świetny gust -powiedział półgłosem.
- Nie obchodzi mnie jego gust. Chcę tylko, żeby wygrał.

Powiedziałeś, że dostanę połowę wygranej, jeśli przybiegnie
pierwszy na metę.

Wkrótce po ślubie Deanna zgodziła się, aby J.D. przygo-

towywał Rustlera do startu w wyścigach. Wygrane przez
wierzchowca pieniądze pomogły jej otworzyć nowy gabinet
lekarski w Phoenix. Zasiliły również fundusz ochrony zwie-
rząt.

- Zawsze dotrzymuję obietnic - zapewnił J.D. – Na cóż

przeznaczysz pieniądze tym razem? Na maltretowane konie?
Bezdomne psy? Bite motyle?

R

S

background image

- Bardzo śmieszne. -Deanna żartobliwie trzepnęła go pro-

gramem wyścigów. - Tym razem oddam pieniądze na niety-
powy cel.

Turkusowa bransoletka, podarunek od męża, błysnęła na

jej ręce. J.D. miał na szyi starą błękitną apaszkę Deanny. Za-
żądał jej zwrotu tuż po zaręczynach. Przyznał wtedy, że ode-
słał chustkę, aby sprowokować wizytę kobiety.

- Jeśli Rustler wygra, wpłacę sporą kwotę na konto domu

dziecka w Phoenix. Biedne maleństwa... Nie tylko zwierzęta
potrzebują naszej pomocy.

- Wiem. Dlatego przekazałem pewną sumę Mattowi Cald-

wellowi i jego trudnej młodzieży. Przyjął pieniądze tylko dla-
tego, że sprytnie przedstawiłaś je jako dar przyszłej matki. Po
prostu nie mógł odmówić.

- Matt jest bardzo podobny do ciebie. Łatwo go wzruszyć.

Nie wiem, czemu się wciąż spieracie. To chyba kwestia hor-
monów.

J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu i pogładził pęczniejący

brzuch żony.

- Jakoś dotychczas nie skarżyłaś się na moje hormony, ko-

chanie.

- Nie rozpraszaj mnie! Chcę popatrzeć na Rustlera.
- Chcesz raczej zobaczyć, jak Rustler wygrywa, moja za-

chłanna żono. Zaraz, coś mi się przypomniało. Powiedziałaś,
że oddasz nagrodę na rzecz sierot.
A co dasz matce w prezencie ślubnym?

-Postanowiłam wysłać mamę i Silasa w podróż poślubną

na Hawaje.

- Silas postawił na swoim i Helen została jednak jego żoną.

Wy, weterynarze, nie wiecie, kiedy zrezygnować.

-I całe szczęście, bo w przeciwnym razie zamiast wziąć

ślub, wciąż walczylibyśmy o Rustlera.

R

S

background image

-Dopadłbym cię prędzej czy później. Umiem się poznać na

cennych rzeczach. - J.D. pokręcił głową. - Że też Silas kupił
twój dawny gabinet... Wiesz, dziwiłem się, dlaczego Helen
nie zaproponowała ci pomocy w gabinecie w Phoenix. Sądzi-
łem, że ona nie znosi Cactus Gulch.

- Zaskoczyła nas wszystkich. Cieszę się, że mama znalazła

kogoś, kto ją znów rozweseli. Jest szczęśliwa. Jak ja.

Vaughn pochylił się, aby ją znów pocałować, lecz Deanna

cofnęła się. Zapowiedziano start gonitwy trzylatków.

- Nie widzę Rustlera! J.D., gdzie lornetka?
- Do diabła z lornetką.

Wziął Deannę w ramiona.

- Chcę pocałować moją żonę.
- Ale wyścig zaraz się zacznie! Tak wiele od tego zależy!

Chcę wesprzeć dom dziecka i wysłać mamę w piękną podróż
poślubną. Poza tym, zwycięstwo Rustlera przyniesie rozgłos
twojej stadninie.

J.D. uśmiechnął się z wyższością.
- Ja nie zawsze stawiam sobie ambitne cele. Czasem, ko-

chanie, opłaca się mierzyć niżej. Ale za to mieć pewność wy-
granej.

Konie ruszyły. Usta małżonków spotkały się w pocałunku.

Szczęśliwa Deanna w duchu przyznała mężowi rację.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0104 Duquette Anne Marie Ocalony przez miłość
044 Duquette Anne Marie Przygoda serca
Duquette Anne Marie Kobieta z gwiazda szeryfa SR089
Duquette Anne Marie Przygoda serca
Duquette Anne Marie Kobieta z gwiazdą szeryfa
Duquette Anne Marie Oni i dziecko Dinozella (Harlequin Romance (tom 249)
249 Duquette Anne Marie Dinozella Oni i dziecko
Anne Marie Duquette Kobieta z gwiazdą szeryfa
Anne Marie Duquette Przygoda serca
044 Anne Marie Duquette Przygoda serca
GR0520 Winston Anne Marie Wymarzony dom
0678 Winston Anne Marie Niespodziewane oświadczyny
211 Winston Anne Marie Żona potrzebna od zaraz
Winston Anne Marie Żona potrzebna od zaraz
211 Winston Anne Marie Żona potrzebna od zaraz
509 Anne Marie Winston Ogłoszenie matrymonialne

więcej podobnych podstron