St Claire Roxanne Maly skarb

background image

1




Roxanne St. Claire

Mały skarb

background image

2

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Cameron McGrath nigdy jeszcze nie spóźnił się na mecz

Jankesów. Uważał, że byłoby to nieeleganckie i przynoszące
pecha pogwałcenie prawie świętej tradycji. Dlatego, kiedy re-
cepcjonistka zawiadomiła go, że jakaś kobieta nalega na spo-
tkanie z nim, zaklął pod nosem.

- Nie mam już dzisiaj żadnych umówionych spotkań, praw-

da, Jen? - Dla pewności przekartkował leżący na biurku ter-
minarz. Niemożliwe, żeby umówił się z kimś po szóstej, kie-
dy jego drużyna grała z Bostonem. - Z kim przyszła?

- Ona... jest sama.
Uśmiechnął się z pobłażaniem. Młoda recepcjonistka nie

znała jeszcze firmowego żargonu.

- Czy powiedziała, jaką firmę reprezentuje? - spytał. -

Czy któregoś z naszych klientów? A może to jakaś akwizy-
torka?

Odkąd został głównym prawnikiem w Futura Investments

coraz częściej zdarzało się mu zajmować takimi sprawami. A
nie po to skończył i prawo, i wydział handlowy, żeby teraz wy-
ręczać w pracy młodych urzędników w sprawach zakupów
wyposażenia do biura.

R

S

background image

3

- Ona nie reprezentuje żadnej firmy, panie McGrath. -

Recepcjonistka ściszyła głos. - Myślę, że to osobista sprawa.
Tak mi się wydaje...

Osobista? Czyżby to była Amanda? O, ona potrafi być nie-

ustępliwa! Nie minął jeszcze tydzień, jak do niej telefonował.
.. A może dwa? Od początku ich krótkiej znajomości uczci-
wie stawiał sprawę. Ale na całym Manhattanie nie było kobie-
ty bardziej pragnącej nowego nazwiska. Jego nazwiska.

Spojrzał na zegarek. Może zabrać ją na mecz? Zdążyłby na

czas, a ona miałaby swoją randkę.

- Powiedz jej, że zaraz przyjdę. Mam nadzieję, że jest

ubrana na mecz?

Jen parsknęła śmiechem.
- To zależy, w co się gra - powiedziała.
No tak. Amanda wkładała zwykle krótką skórzaną spód-

niczkę, rozpaczliwie kusą bluzeczkę i buty na obcasach wy-
sokich jak wieżowiec Chryslera.

Poluzował krawat i wyszedł z gabinetu. Lecz gdy przez

szklane drzwi zajrzał do holu, stanął w pół kroku.

To nie była Amanda.
Stała tyłem do niego, przez olbrzymie okno podziwiając

panoramę miasta. Miała na sobie obcisłe sprane dżinsy i wy-
sokie buty. Jedna stopa niecierpliwie postukiwała o kosztowny
dywan. A spod kowbojskiego kapelusza spływały długie kasz-
tanowe włosy, zakrywając prawie całe plecy.

Znam ją? pomyślał.
Kiedy otworzył drzwi, obróciła się na pięcie i palcem pod-

niosła kapelusz. Nie znał jej. Nigdy nie zapomniałby ta-

R

S

background image

4

kiej buzi. Miała wielkie oczy barwy miedzi, mlecznobiałą cerę
i fantastyczne usta.

Poza tym, co zauważył natychmiast z wielkim zdumie-

niem, w ogóle nie miała makijażu!

- Pan McGrath? - Podeszła do niego energicznie. Obcasy jej

butów stukały głośno po kamiennej posadzce.

- Jestem Cam McGrath. - Wyciągnął rękę na powitanie. -

Czym mogę pani...

- Jestem Jo Ellen Tremaine. - Mocno ścisnęła podaną dłoń.

Czy powinien znać to nazwisko? Nie kojarzyło mu się z ni-
czym.

Starał się patrzeć jej w oczy. Ale kiedy poprawiła na ra-

mieniu torbę podróżną, jej koszula rozchyliła się nieco, uka-
zując trochę więcej dekoltu. I już nie mógł się skupić.

- Wiem, że pan wychodzi - powiedziała. - Postaram się nie

zabrać panu dużo czasu.

- To nic pilnego. - Czy to naprawdę on powiedział, że mecz

drużyn Yankees i Red Sox to nic pilnego? Piękną dziewczynę
można spotkać na każdej ulicy Nowego Jorku. I do tego
ubraną inaczej niż na rodeo. - Co mogę dla pani zrobić?

Zerknęła na przysłuchującą się pilnie Jen.
- Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?

Zastanawiał się przez chwilę. Krótka rozmowa z wiejską
dziewczyną. Spóźnienie na mecz. Dziewczyna. Jankesi.

- Mój gabinet jest tam. - Zaprosił ją skinieniem głowy.

Zdjęła kapelusz i potrząsnęła głową. Jedwabiste włosy

rozsypały się na ramiona. Co za widok, pomyślał.

R

S

background image

5

Przytrzymał drzwi, puścił ją przodem, nie odrywając oczu

od tylnych kieszeni jej dżinsów. Jankesi będą grali na swoim
stadionie jeszcze osiemdziesiąt jeden razy w tym sezonie. Ktoś
taki jak ona raczej nie pojawi się u niego drugi raz.

- Napije się pani czegoś, pani Tremaine? - spytał, gdy zna-

leźli się w jego gabinecie.

- Proszę mówić mi Jo. Chętnie wypiję lemoniadę, jeśli ma

pan w lodówce.

- Wiesz co? To zabawne. Moja lodówka jest zupełnie pusta.

- Przypomniał sobie, że w domu ma kilka puszek piwa.

- Ale może pojedziemy gdzie indziej?
- Nie, dziękuję. - Patrzyła mu prosto w oczy. - To nie po

winno potrwać długo. Mam nadzieję.

Wprawne ucho doświadczonego prawnika pozwoliło mu

wychwycić w jej głosie cień niepewności... nieszczerości.

- Proszę, może usiądziesz? - Wskazał kanapę.

Wybrała jeden z foteli. W spranym drelichu wyglądała

niezwykle w nowoczesnym wnętrzu.
- Skąd jesteś... Jo? - Imię bardzo do niej pasowało. Nie

wyglądała kobieco. Choć przy tym była bardzo pociągająca.
Jo. Bardzo mu się to podobało.

- Jestem z Sierra Springs w Kalifornii.

Zdziwiony, wysoko uniósł brwi.

- Słyszałeś może kiedyś? - spytała, jakby oczekiwała, że po-

twierdzi.

- Nie mogę powiedzieć, że tak. Masz za sobą daleką drogę.

Czy Sierra Springs leży gdzieś koło Doliny Krzemowej?

- Mieli w tamtych stronach jakichś klientów. Może miała

związek z nimi?

R

S

background image

6

Pokręciła głową. Jednym długim pociągnięciem ręki wy-

gładziła spodnie. Złośliwy uśmieszek pojawił się na jej war-
gach.

- To nie ta dolina - powiedziała. - Sierra Springs leży

przy granicy Newady i Kalifornii, półtorej setki kilometrów
od Sacramento, u podnóża gór Sierra Nevada.

Jego znajomość geografii tamtych stron była, mówiąc de-

likatnie, niewystarczająca. Żaden klient nie przychodził mu
na myśl. Żaden potencjalny inwestor. Nic mu się nie kojarzyło,
prócz rancza Ponderosa i hazardu w Reno.

- To musi być bardzo urocze, spokojne miejsce - rzucił.
- Było. Dopóki ziemia nie wytrzęsła nas z butów i nie ubiła

nam umysłów na jajecznicę.

- Ziemia? - Coś mu się przypominało. Zaraz. - A, tak. -

Strzelił palcami. - Słyszałem o Sierra Springs. Kilka miesięcy
temu było tam trzęsienie ziemi. Silne.

Pokiwała głową.
- Pięć i sześć dziesiątych. I kilka silnych wstrząsów

wtórnych.

Na pewno szykował się jakiś proces sądowy.
- Pięć i sześć dziesiątych, no! To dużo. Czy spowodowa-

ło. .. Czy poniosłaś duże straty?

Przyglądał się jej smukłym nogom. I myślał, że zdecydo-

wanie wolałby, żeby nie musiał występować przeciw niej.

- Straciłam... kogoś.
Pracowników? Rodzinę? W każdym razie bez wątpienia to

było przyczyną tej niezwykłej wizyty.

- Bardzo mi przykro. - Przypomniał sobie, że zginęło

tam pięć osób. W gruzach jednego budynku. Potem stanął

R

S

background image

7

mu przed oczami widziany w telewizji obraz strażaka wycią-
gającego z rumowiska roczne dziecko. Przypomniał sobie.
Historia tego dziecka była głośna.

Czy ten budynek należał do niej? A może do Futura? Ale

chyba musiałby wiedzieć coś na ten temat.

- Czym więc zajmujesz się w Sierra Springs? - Był niemal

pewny, że zaraz usłyszy, iż trudniła się pętaniem koni i bydła.
Chociaż mogła też być prawniczką. W Kalifornii ubierają się
zupełnie inaczej.

- Naprawiam karoserie.
- Słucham?!
- Reperuję samochody. Wraki.
- Jesteś mechanikiem samochodowym?
- Zajmuję się naprawami powypadkowymi karoserii. -

Delikatne ogniki zabłysły w jej brązowych oczach. - Mam
własny warsztat.

- Naprawdę? - Nie była więc ani królową rodeo, ani praw-

niczką. Zajmowała się przywracaniem życia złomowi.

Bezwiednie spojrzał na jej dłonie. Były wąskie i szczupłe. I

nie było na nich ani śladu smarów. Nie było także żadnej bi-
żuterii... Nawet obrączki.

- Naprawdę zaintrygowałaś mnie, panno... Jo. Co cię

sprowadza do Nowego Jorku?

-Ty.
Zesztywniał, zaskoczony.
- Ja? - Spokojnie. Nie zagląda się w zęby darowanemu ko-

niowi. Nawet jeśli kryją się w tak ponętnej buzi. - Jak to?

- Potrzebny mi twój podpis na pewnym dokumencie.

R

S

background image

8

Jego prawniczy umysł włączył natychmiast dzwonek alar-

mowy.

- Co to za dokument? - spytał.
- Nazywa się „Wniosek o uznanie zrzeczenia się praw ro-

dzicielskich".

Zastanawiał się przez chwilę.
- Czy to nie jest przypadkiem element procedury adop

cyjnej?

Znieruchomiała. Oblizała wargi. -Tak.
- Nie rozumiem. Do czego potrzebny ci mój podpis?

-Chcę adoptować dziecko. A ona jest... twoją daleką

krewną.
Wyprostował się gwałtownie.
- Moją daleką krewną?
- To twoja... siostrzenica. Potrząsnął głową.
- Nie mam siostrzenicy. Ani bratanicy. Mam dwóch braci,

ale żaden z nich nie ma dzieci.

Z trudem odegnał nieprzyjemne myśli. Czyżby Colin albo

Quinn dorobili się gdzieś dziecka? Nigdy nie mieli przed sobą
sekretów. A może chodzi jej o pieniądze? Może to oszustka?
Naciągaczka?

- Chyba zaszła jakaś pomyłka - powiedział. - Czyje to

dziecko?

- Nie ma mowy o żadnej pomyłce - powiedziała stanowczo.

- To jest na pewno twoja siostrzenica.

- Jestem absolutnie pewien, że nie mam siostrzenicy.

Uniosła jedną brew.

R

S

background image

9

- Nie bądź tak absolutnie pewien, dopóki nie poznasz

wszystkich faktów.

Racja.
- Kto jest ojcem dziecka?
- To nie ma znaczenia. Ale nie jest z tobą w żadnym stop-

niu spokrewniony. Jej matką jest... była... Katie McGrath.

Gorączkowo przerzucał w pamięci wszystkich bliższych i

dalszych krewnych. Nie było żadnej Katie.

- Nigdy o takiej nie słyszałem.

Poprawiła się na fotelu.

- Nie mogłeś o niej słyszeć. Nigdy jej nie spotkałeś. Ale jej

matką była Christine McGrath.

Żołądek ścisnął mu się w twardą kulę.
- Ona była też twoją matką - dodała cicho. - Tak więc Katie

jest twoją siostrą. Właściwie - była. Tak czy owak, bardzo mi
przykro.

- Nie. Nie mogłem mieć... - Odebrało mu mowę.
Nie mógł mieć siostry? Oczywiście, że mógł. Poczuł bo-

lesne drętwienie wszystkich kończyn. Znał to uczucie. Poznał
je, kiedy miał dziewięć lat. Tego dnia, kiedy obserwował mat-
kę wsiadającą do pociągu. Zostawiającą męża i trzech synów.
Na zawsze.

Ale przez wszystkie lata doszedł do perfekcji w zwalczaniu

tego bólu. Całkowite panowanie nad sobą. W tym był na-
prawdę dobry.

- Gdzie jest moja... Christine McGrath?
- Obydwie z Katie były ofiarami trzęsienia ziemi.

Czekał na jakieś gwałtowne uczucia. Nie nadeszły. Nie zdzi-

R

S

background image

10

wiło go to. Wiele lat temu stłumił w sobie wszystkie uczucia do
matki. Czuł na sobie pytające spojrzenie Jo.

- Przepraszam, ale nic nie łączyło mnie z matką - powie-

dział. - Jeśli, rzecz jasna, mówimy o tej samej kobiecie...

- No to nie powinieneś mieć żadnych obiekcji przed podpi-

saniem tego dokumentu. - Wyciągnęła z torby szarą kopertę.

- Zaraz. Chwileczkę. - Uniósł otwartą dłoń. - Jestem praw-

nikiem. My nie podpisujemy niczego.

- Jeśli potrzebujesz dowodów, że to była twoja matka, mam

je. Spodziewałam się, że będziesz chciał je zobaczyć.

Wpatrywał się w nią z natężeniem. Usiłował poukładać

wszystkie kawałki mozaiki. Powoli wyciągnął rękę po kopertę.

- Christine McGrath opuściła nasz dom dwadzieścia sześć

lat temu i wyprowadziła się do Wyoming. - Niepewnie popa-
trzył na kopertę.

- Nieprawda - rzuciła. - Nie wyprowadziła się do Wy-

oming.

Jego ojciec utrzymywał, że tak właśnie było. Żaden z jego

synów nie miał powodów, by mu nie wierzyć. Poza tym o
matce i tak nigdy w ich domu nie rozmawiano.

Skrzyżowała ramiona i przyglądała mu się z uwagą. Jak sę-

dzia na chwilę przed ogłoszeniem surowego wyroku.

- Dwadzieścia sześć lat temu przyjechała do Sierra

Springs. Miała córkę imieniem Katie. Jedenaście miesięcy te
mu Katie urodziła córkę. Callie McGrath.

Ciasna obręcz ścisnęła mu krtań. Palce zbielały na trzy-

manej kopercie. Czy to możliwe?

- Zamierzam adoptować Callie, panie McGrath. Ale nie

zdołam tego uczynić, dopóki jej najbliższy żyjący krewny nie

R

S

background image

11

podpisze tego dokumentu, nie zrzeknie się wszelkich praw do
niej. Nie mogę bać się przez resztę życia, że zjawisz się pewnego
dnia i będziesz się domagał prawa do opieki nad nią. Domagać
się prawa do opieki nad dzieckiem? On?!

- Najdroższa, ja nie chcę opiekować się nawet złotą rybką.
- Wspaniale. - Wstała energicznie, włożyła kapelusz i

wskazała na kopertę w jego ręce. - Musisz tylko podpisać i
nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Mogę ci to obiecać.

Jakaś jego część bardzo tego chciała. Ta, która zawsze tłu-

miła każde wspomnienie matki, która przez lata nauczyła go,
że zawsze musi panować nad swoimi emocjami i życiem.

Lecz druga część jego duszy przywołała wspomnienia, któ-

re najchętniej pogrzebałby głęboko. Lecz nie potrafił. Znów
usłyszał przenikliwy głos babci, która wciąż powtarzała mu:
„Będziesz leczył wszystkie rany w tej rodzinie, Cam McGra-
th". Wyraźnie słyszał jej irlandzki akcent. „Jesteś najstarszy.
To twój obowiązek. Będziesz leczył rany".

Zapomniał już prawie tę przepowiednię. Tak jak i on sam,

Colin i Quinn zapomnieli o ranach. Albo przynajmniej na-
uczyli się udawać, że tak było.

A tu stanęła przed nim kobieta mogąca odpowiedzieć na

pytania, które potajemnie stale sobie zadawali. Która mogła
sprawić, że trzej McGrathowie będą mogli ostatecznie zale-
czyć bolesne szramy w sercach i ostatecznie wyrzucić z pa-
mięci tamten dzień, kiedy wspinając się na palce spoglądali
przez okno za matką odjeżdżającą do Pittsburgha. Albo do
Wyoming. Do Kalifornii. Czy dokądkolwiek.

Tak, znów będzie musiał podjąć decyzję. Tylko jej skutki

mogą być dużo poważniejsze niż spóźnienie na mecz.

R

S

background image

12

Mógł podpisać papier i zapomnieć o Jo Ellen Tremaine.

Ale mógł też uzyskać od niej odpowiedzi na kilka pytań.

To mogła być jego jedyna szansa wyleczenia ran... Dla

babci McGrath i dla braci.

Lecz nigdy, przenigdy nie mógł powiedzieć o tym tej

dziewczynie.

Wstał, uśmiechnął się do niej ciepło.
- Tak, Jo... Może przypadkiem lubisz baseball?

Jo zaniemówiła z wrażenia. Cameron McGrath spoglądał na

nią z góry, z dziwnym błyskiem w oczach. Baseball? Mówił
poważnie?

- Uważam, że jest nudny jak flaki z olejem - powiedziała.

Oczy zwęziły mu się w szparki. Bezgraniczne zdumienie

pojawiło się na jego twarzy.
- Nudny jak flaki z olejem? - powtórzył ze zgrozą.
Nie do wiary. Czyżby naprawdę zamierzał dyskutować z

nią o zaletach baseballu kilka chwil po tym, jak powiedziała
mu, że siostra, o której istnieniu w ogóle nie wiedział, i mat-
ka zginęły? I że miał siostrzenicę, którą ona zamierzała wła-
śnie adoptować? Czy możliwe, by był aż tak chłodny?

Oczywiście, że możliwe. Jo czytała listy, które matka Katie

napisała do jego ojca. Wszystkie zostały odesłane bez otwie-
rania. Jim McGrath musiał mieć ocet zamiast krwi. I widać,
że to samo dotyczyło wszystkich mężczyzn w tej rodzinie.
Pod tym względem Katie różniła się od nich. Chociaż fizyczne
podobieństwo było zdumiewające.

Cam McGrath był piekielnie przystojny.

R

S

background image

13

Pamiętaj, po co tu przyjechałaś, skarciła się w myślach Jo.

Spojrzała na kopertę w jego ręce.

- Ile czasu zajmie ci przeczytanie i podpisanie tego? -

spytała.

Wzruszył ramionami. Nawet nie spojrzał na kopertę. Tak-

sował ją uważnym spojrzeniem.

- Nie jestem pewien. Jak myślisz, ile czasu potrzeba, że

bym zdołał zmienić twoje zdanie na temat naszego narodo-
wego sportu?

Omal nie parsknęła śmiechem. Tak banalnie to zabrzmiało.
- Nie masz tyle czasu, panie McGrath. Odlatuję samolo-

tem przed północą.

Z podpisanym dokumentem w ręce, pomyślała. Z udawa-

nym skupieniem popatrzył na kosztowny zegarek na swym
przegubie.

- Jeśli będziemy mieli szczęście, zdążymy na końcówkę

pierwszej rozgrywki. - Jeszcze raz ostentacyjnie spojrzał na
zegarek. - Będziesz mogła zobaczyć prawie cały mecz.

Banalny i próżny. Uwielbiała taką kombinację.
- Nie wybieram się na żaden mecz. Ale im prędzej pod-

piszesz dokument, tym prędzej będziesz mógł pojechać do
parku.

- Nie do parku. Na Stadion* - poprawił ją. - I to przez wiel-

kie S.

Uśmiechnęła się z przymusem. Co miała zrobić, żeby pod-

pisał wniosek?

* Gra słów: stadium (ang.) - stadion. Ale The Stadium nazy-

wa się stadion drużyny Yankees w Nowym Jorku.

R

S

background image

14

- Domyślam się, że to jest dla ciebie bardzo ważne - ode

zwał się po chwili.

Jego dźwięczny głos zniewalał. Musiałaby być ślepa, głucha

i kompletnie nieczuła, żeby nie dostrzec szorstkiego powabu
tego mężczyzny. Ale musiałaby być głupia, żeby okazać mu,
jakie na niej zrobił wrażenie.

Nie była nieczuła, nie była też głupia. Była tylko zdetermi-

nowana. Callie McGrath nie trafi do sierocińca. Nie stanie się
też zabawką dla członków dalekiej, zimnej rodziny. Być może
Jo Ellen nie jest ideałem matki. Ale nie może porzucić napra-
wiania rozbitych karoserii. A przez śmierć Katie, która nie zo-
stawiła testamentu ani żadnych planów co do przyszłości swo-
jego dziecka, znalazła się w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji.

Dlatego z wielką ostrożnością dobierając słowa powie-

działa:

- Tak, to jest ważne. Jest ważne, żebym postąpiła dobrze.

Nie chcę, żeby straszyły mnie jakieś niezałatwione sprawy.

Uśmiechnął się delikatnie.
- Nie zamierzam cię straszyć, najdroższa. Chciałbym tylko

obejrzeć razem z tobą trochę nudnego jak flaki z olejem ba-
seballu. A w czasie meczu... - położył jej rękę na ramieniu -
będziemy mogli poznać się trochę lepiej. - Zrozumiała aluzję.
Cam był prawnikiem. I nie miał zamiaru podpisywać tak
ważnego dokumentu osobie kompletnie nieznajomej.

- Rozumiem - powiedziała spokojnie. I odsunęła się nieco. -

Ale czy naprawdę musimy iść na mecz?

- Musimy. - Roześmiał się i delikatnie popchnął ją w kie-

runku drzwi. - Jako premię dostaniesz piwo.

Poczuła, że bardzo tego potrzebuje.

R

S

background image

15

ROZDZIAŁ DRUGI

Cameron z prawdziwą przyjemnością obserwował Jo, gdy

wsiadała do taksówki. Była naprawdę zgrabna. I pociągająca.
Wsiadając za nią, podjął decyzję, w jaki sposób powinien ro-
zegrać tę sprawę. Jak zwykle. Spokojnie.

Po pierwsze, mogło chodzić o całkiem inną Christine Mc-

Grath. Po drugie, mógł mieć do czynienia z oszustką. Mogła
wreszcie być po prostu stuknięta.

Postanowił ją sprawdzić. Wieczór w jej towarzystwie nie po-

winien być specjalnie trudny. Informacja o śmierci matki dla
większości ludzi byłaby wstrząsająca. Ale Christine McGrath
nie była typową matką. A fakt, że w tym samym kataklizmie
straciła życie siostra, o której istnieniu nie miał pojęcia, był
smutny. Lecz nie miał nań żadnego wpływu.

Gdyby był wiedział o istnieniu Katie... Dziwny ból ścisnął mu

serce. Nie wiedział. Kropka. Na to również nie miał wpływu.

Cameron McGrath unikał wszystkiego, na co nie miał

wpływu. Dlatego starał się nie myśleć o dziewczynie, która
miała przynajmniej połowę jego genów, która żyła, oddychała
i, co smutne, umarła. Unikał także myśli o dziecku... Nie
chciał tego dziecka.

Owszem, miał dwóch braci. Ale przecież Quinn ożenił się

R

S

background image

16

niedawno i wraz z Nicole bez reszty zajęci byli remontem hotelu
na Florydzie. Natomiast Colin szykował się poślubić Grace w
najbliższym czasie. Oni także byli bardzo zajęci w swojej firmie
architektonicznej w Newport. Nie był całkowicie pewien, ale
raczej wątpił, by jego bracia myśleli o dzieciach. Swoich czy
cudzych.

A tata? Hm. James McGrath przez ostanie lata pędził żywot

samotnika. Przeszedł na emeryturę. Czy powinno się opowie-
dzieć mu dzieje jego byłej żony? Czy powinno się powiedzieć
mu o śmierci jej córki?

Czy w ogóle którykolwiek z nich powinien o tym wie-

dzieć? Czy ta nieprawdopodobna historia była choć trochę
możliwa? I dlaczego Jo pojawiła się właśnie w jego biurze, a
nie u któregoś z pozostałych McGrathów?

„Będziesz leczył wszystkie rany w tej rodzinie, Cam Mc-

Grath".

Poprawił się na siedzeniu i znalazł się odrobinę bliżej ko-

biety ubranej tak, jakby była właścicielką farmy, a nie war-
sztatu lakierniczego. Siedziała, nieruchoma jak głaz, oglądając
przez okno ulice Nowego Jorku.

Dłonie położyła płasko na kolanach. Tak samo jak w jego

biurze. Odetchnęła głęboko. Była uosobieniem spokoju i po-
gody ducha.

- Gdzie uczyłaś się rzemiosła mechanicznego? Spojrzała

nań nieprzyjaźnie.

- Nie jestem mechanikiem - rzuciła.
- To dobrze. - Uspokajająco poklepał ją po dłoni. - Nie

ufam mechanikom.

Odsunęła jego rękę.

R

S

background image

17

- A ja nie ufam prawnikom - powiedziała.

Roześmiał się.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Gdzie można na-

uczyć się... napraw powypadkowych karoserii?

- W szkole zawodowej. Terminowałam przez pewien czas w

Sacramento, potem pracowałam w Reno. Nasz sklep powstał
mniej więcej rok temu.

Nasz? Ponownie zerknął na jej dłoń bez obrączki.
- Twój mąż też jest z branży?
- Nie mam męża.
Jeszcze jedna ofiara trzęsienia ziemi?
- Aha - bąknął. - Kiedy powiedziałaś „nasz sklep", pomy-

ślałem, że miałaś na myśli męża.

- Pomyliłeś się. - Uśmiechnęła się. - Nasz, czyli Katie i

mój. To ona była moją wspólniczką.

- Moja siostra pracowała warsztacie blacharskim? - Nie po-

trafił ukryć zdziwienia.

Strzepnęła ze spodni niewidoczny pyłek. Uśmiechnęła się

szerzej.

- Nie mogę dłużej trzymać cię w niepewności - powie

działa. - Katie za nic nie postawiłaby swojej wypielęgnowanej
stopy w warsztacie. A kiedy włączałam urządzenie do
piaskowania blach, uciekała, zasłaniając uszy.

Właściwie nie wiedział, czy się cieszyć. McGrathowie - bez

względu na płeć - nie powinni zachowywać się tak głupio.

- Powiedziałaś, że była twoją wspólniczką.
- Była moją wspólniczką w interesach. Ale w jednym bu-

dynku prowadziłyśmy dwa różne zakłady pod wspólnym
szyldem. „Wiórki i Kłaczki".

R

S

background image

18

Wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
- „Wiórki i Kłaczki"? Co to za interes?
Wzruszyła ramionami, jakby odpowiadała na to pytanie już

miliony razy.

- Warsztat samochodowy to Wiórki... Pojawiają się przy

szlifowaniu blachy. A Kłaczki to salon piękności. To była
część naszej firmy, którą zajmowała się Katie.

- Była fryzjerką - powiedział z namysłem.
- Była kosmetyczką - poprawiła Jo. - Włosy, twarz, pa-

znokcie. Jej specjalnością było piękno.

Cam był coraz bardziej poruszony rodzącym się w jego

wyobraźni obrazem nieznanej siostry. Psiakrew! Nie powi-
nien pozwalać sobie na takie rozmyślania.

- Jak zrozumiałem, nigdy dotąd nie byłaś na meczu ba

seballowym, czy tak?

Spojrzała na niego z politowaniem.
- W zeszłym roku dofinansowywałyśmy Małą Ligę w Sier

ra Springs - powiedziała. - Czy to wystarczy?

Śmiał się jeszcze radośniej.
- Nic dziwnego, że w tej sytuacji uważałaś tę grę za nudną

jak flaki z olejem. - Nie potrafił pojąć, jak ktoś mógł nie do-
strzec poezji baseballu. - Jest subtelna różnica. Stadion Janke-
sów to prawdziwa Mekka wszystkich miłośników tej gry.

- Skoro tak twierdzisz... - powiedziała z ociąganiem. -

Przez dziewięć inningów* nic się nie dzieje. Potem przy-
chodzi dziesiąty. Mecz kończy się. I ktoś zaczyna płakać.

* Inning - podstawowa jednostka (część) meczu baseballo-

wego. Mecz składa się z dziewięciu inningów. Gdy w tym cza-
sie nie dojdzie do rozstrzygnięcia (jest remis), rozgrywa się ko-
lejne, aż do wyłonienia zwycięzcy.

R

S

background image

19

Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. Tak uroczo opisała roz-

grywki Małej Ligi, że wzbudziła w nim falę wspomnień.

- To ty nie wiesz, że w baseballu nikt nie płacze? - spytał.
- Ktokolwiek to powiedział, nigdy nie widział ośmiolatka

uderzonego w brzuch twardą piłką. Czego chciałbyś dowie-
dzieć się o swojej matce? - spytała po krótkiej chwili.

Popatrzył na nią przeciągle. Nagle zrobiło mu się duszno.

Jakby samochód się skurczył. A ona patrzyła nań wyczeku-
jąco, z lekko rozchylonymi ustami.

Pochylił się. Niemal poczuł ciepło jej warg. Nie poruszyła

się.

- Nic. - Ostrożnie dotknął jej brody. - Nie chciałabyś do

wiedzieć się, gdzie mamy miejsca?

Wysoko uniosła brwi. Nadal trwała bez ruchu.
- Nie. Lubię niespodzianki.
- Wspaniale. - Odsunął się. A ona odzyskała pełną zdolność

oddychania. Punkt dla niego.

- Zabrałeś kopertę? - spytała.
- Tak. - Poklepał się po kieszeni marynarki.
- To dobrze. Muszę zdążyć na samolot. Spodziewam się za-

brać ją ze sobą.

Ona też zdobyła swój punkt. Zapowiadała się twarda gra.

Wysiedli z taksówki na zatłoczonym skrzyżowaniu, w cieniu

gigantycznej betonowej konstrukcji. Ze wszystkich stron zdą-
żały w jej stronę nieprzebrane masy ludzi.

Jak, do diabła, do tego doszło?! pomyślała Jo z rozpaczą.

Nie planowała wizyty na Stadionie.

R

S

background image

20

Od chwili kiedy Matka Ziemia wstrząsnęła jej światem

wartości, Jo miała tylko jeden cel. Adoptować dziecko, które
pokochała. Sądziła, że to będzie proste. Ojciec Callie zrzekł
się praw rodzicielskich bardzo dawno. Pragnął ukryć przed
wszystkimi, że był żonaty, kiedy składał Katie obietnice, któ-
rych nigdy nie dotrzymał.

I aż do tej chwili wszystko szło jak po maśle. Przebrnęła

przez bezkresne morze biurokracji, odbyła wstępną rozmowę,
oczarowała kilku urzędników z biura adopcyjnego, wyremon-
towała warsztat, dom i swoje własne życie. Wszystko do chwili,
kiedy matka zdradziła jej sekrety życia cioci Chris.

Oszołomiona i zasmucona, wiele czasu spędziła Jo na wy-

trwałym przekopywaniu się przez rumowisko, jakim było życie
Christine McGrath. Niezliczone godziny przesiedziała przed
komputerem, szukając w Internecie informacji o jej synach. Po
to, żeby wybrać najlepsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W końcu nabrała przekonania, że wie, co powinna uczynić.

Katie nie żyła. Nie żyła też kobieta, którą Jo przez całe dzieciń-
stwo nazywała ciocią Chris. Ale jakimś nieprawdopodobnym
zrządzeniem losu niemowlę przeżyło furię żywiołu. Jo wiedzia-
ła, że musi zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby zagwarantować
Callie bezpieczeństwo, opiekę i miłość.

Nawet pójść na mecz na Stadionie.
Zerknęła na mężczyznę, który ją na ten stadion przypro-

wadził. Był całkowicie zaabsorbowany meczem. Chociaż działy
się sprawy istotne dla jego rodziny. Utwierdziło to tylko Jo w
przekonaniu, że Cameron McGrath jest nieczuły i samolubny
jak jego ojciec, który wygnał z domu ciężarną żonę. I jak ojciec
panicznie boi się myśli, że mógłby ponieść konsekwencje

R

S

background image

21

cudzej pomyłki. Właśnie dlatego tego z braci wybrała, dlatego
do niego przyjechała z dokumentami. Dokładnie przeczytała
wszystko na jego temat. Wiedziała o jego sukcesach zawodo-
wych i przelotnych romansach. Jej niepokój budził tylko fakt,
że był prawnikiem. Ale spośród wszystkich McGrathów tylko
on nie był z nikim związany na stałe. Sądziła więc, że jemu
najmniej będzie zależało na dziecku. Poza tym był najstarszym
z braci. Uważała, że z prawnego punktu widzenia jego podpis
będzie miał największe znaczenie.

Jak dotąd Cameron nie wydawał się człowiekiem nazbyt

uczuciowym. Nie chciał rozmawiać o swojej matce. Natych-
miast zmieniał temat. Nie spytał nawet, jakim sposobem Cal-
lie przeżyła trzęsienie ziemi. Ciągnął Jo przez Nowy Jork. Flir-
tował z nią. Wszystko jakby od niechcenia. Ale przecież pod
jego gładkim obliczem wyczuwała coś potężnego. Absolutne
przeciwieństwo nieczułości.

Uznała, że dopóki nie pozna jego skrywanych uczuć, może

nawet udawać zainteresowanie baseballem.

- Oto... - wyrwał ją z zamyślenia. Szerokim gestem wskazał

masywną, betonową bryłę stadionu. - Oto dom, który zbudował
Ruth*.

Uniosła oczy. Tuż przed nimi wznosił się trzypiętrowej wy-

sokości kij baseballowy. Poprawiła kapelusz i pokiwała głową.

- Mekka - powiedziała.
Uśmiechnął się i poprowadził ją do wejścia.

* Dom, który zbudował Ruth - tak nazywany bywa Stadion

Jankesów. Na cześć Georgea Hermana „Babę" Rutha, uznawa-
nego za jednego z najlepszych baseballowych graczy wszech
czasów, który w latach 1920-1934 byl zawodnikiem drużyny
New York Yankees.

R

S

background image

22

- Nie pozwól, żebym zaczął opowiadać statystykę i historię

rozgrywek. Zanudziłbym cię na śmierć.

Jakoś nie mogła uwierzyć, żeby Cameron McGrath mógł ją

zanudzić. Prawdopodobnie mógłby rozwścieczyć ją, zapewne
mógłby ją zafascynować. A gdyby mu na to pozwoliła, mógł-
by rozpalić jej zmysły. Ten facet był skumulowaną męskością.

Podeszli do bramki. Jego dłoń na jej plecach paliła jak

ogień.

Cameron przywitał się z bileterem i przeszli przez koło-

wrotki. I znaleźli się w zupełnie innym świecie. Zewsząd ota-
czały ich nowe zapachy. Gwar wielu głosów i stukot tysięcy
stóp aż przytłaczały. Odruchowo chwyciła Camerona za rękę,
żeby nie zgubić się w labiryncie ramp, schodów, pochylni i
korytarzy. Cam ożywił się wyraźnie. Zatrzymał się tylko na
krótką chwilę, kiedy spiker ogłaszał rozpoczęcie meczu.

Pociągnął ją za rękę, przyspieszył kroku. Kiedy przebiegali

obok budki z hot dogami i prażonymi orzeszkami, Jo przy-
pomniała sobie, że nie jadła już cały dzień.

Lecz kiedy wyszli z tunelu, zapomniała o głodzie. Morze

zielonej trawy, nieprzebrany tłum wiwatujących ludzi, ja-
skrawe światła potężnych reflektorów przytłoczyły ją. Na
szczęście trzymała w dłoni jego dłoń. Dawało jej to poczucie
bezpieczeństwa. Uspokajało. Oszałamiało...

Oszałamiało? Co się ze mną dzieje, pomyślała. Na życie za-

rabiała formując blachę młotkiem. Dla przyjemności od-
bywała długie wycieczki po górach. Była twarda i odporna.
Dlaczego więc wypad na Stadion w towarzystwie jakiegoś
maniaka baseballu tak ją oszołomił? To chyba przez doku-

R

S

background image

23

menty, które miał w kieszeni marynarki. Przez powagę jej

misji.

Wytrzyma jakoś ten mecz i zdobędzie podpis. Potem po-

pędzi na lotnisko i poleci do Callie. Załatwiwszy sprawę.

- Módl się, żeby jeszcze nikt nie zdobył punktu - powie-

dział, kiedy zbliżali się do umundurowanego strażnika. -
Wystarczająco okropne jest spóźnienie się na pierwsze ude-
rzenie. Jeśli nie zdążymy na pierwszy bieg, umrę.

- Cam, martwiliśmy się o ciebie! - Strażnik wyciągnął

przed siebie zaciśniętą pieść. Cameron stuknął w nią swoją
pięścią na powitanie.

- Eddie, chłopie, co się dzieje?
- Właśnie zaczęli. Ale ci powiem, że Mussina rzuca no po

prostu koncertowo. - Nosowy, nowojorski akcent sprawiał, że
Jo musiała mocno starać się, żeby go zrozumieć. Popatrzył na
nią uważnie. Z wielkim zainteresowaniem. Szeroki, pełen
aprobaty uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Wiedziałem, że mu-
siałeś mieć diabelnie ważny powód, żeby się spóźnić, Cam.

- Eddie, ten dobry powód nazywa się Jo Ellen Tremaine. Jest

w Nowym Jorku po raz pierwszy. Przyjechała z Kalifornii.

Brwi Eddiego powędrowały do góry.
- Z Kalifornii, tak? A, jak Aniołki? Jakie znów aniołki?
- Słucham? - spytała ostrożnie. Cameron zaśmiał się i objął

ją za ramiona.

- A, jak Atleci, to drużyna z Oakland - powiedział. -Z Kali-

fornii są Aniołki. Komu kibicujesz?

- Przepraszam. - Posłała mu przepraszający uśmiech. -

Naprawdę nie interesuję się sportem.

R

S

background image

24

Słysząc to Eddie parsknął śmiechem i pogroził jej palcem.
- Albo zaczniesz, albo... - wskazał palcem Camerona - bę-

dziesz musiała pożegnać się ze swoim nowym chłopakiem.

Nawet nie próbowała wyjaśniać mu sytuacji. Wzruszyła

tylko ramionami.

- Chodźmy, najdroższa - powiedział Cameron.

Skinęła głową uśmiechniętemu Eddiemu i za Cameronem
wyszła na trybuny.

Przed sobą miała szmaragdowy dywan ozdobiony syme-

trycznym wzorem graczy, obramowany kolorowym rantem
wielobarwnej widowni. Nigdy jeszcze nie widziała takiego
stadionu.

Cameron nie wypuszczał jej dłoni. Poprowadził ją w dół,

gdzie niedaleko ławek drużyny Jankesów znajdowały się ich
miejsca. Pierwsza baza była tak blisko, że wyraźnie widziała
plamy czerwonej glinki pokrywającej worek. Ze wszystkich
stron poleciały w ich stronę powitalne okrzyki. Cameron od-
powiadał na nie radośnie, stukał się pięściami, klepał po ra-
mionach i „przybijał piątki".

Usiedli. Cam otoczył ją ramieniem i pochylił się do jej

ucha.

- Wiesz, o co tu chodzi, prawda?
- Tak - odparła niepewnie.
Nagle biegnąca wokół stadionu fala dotarła do ich sektora.

Wszyscy dookoła zerwali się na równe nogi i wyrzucili w gó-
rę ramiona. Jo także, pociągnięta przez Camerona. Jaskrawe
światło reflektorów zmusiło ją do zamknięcia oczu.

R

S

background image

25

Po chwili wszyscy siedzieli znowu na swoich miejscach.

Ręka Camerona nadal obejmowała jej ramiona.

- Masz ochotę na piwo? - spytał.
Odsunęła się, żeby mógł wyraźnie zobaczyć dezaprobatę w

jej oczach.

- Nie jesteśmy na randce - powiedziała surowo.

Uśmiechnął się i zerknął ponad jej ramieniem.

- Ale udawaj, zrób to dla mnie, dobrze? Muszę dbać o re-

putację. Jestem znany w całym Bronksie.

- O, nie wątpię.
Spojrzał jej prosto w oczy. Ciepło i przyjaźnie.
- Mam dobrą reputację - powiedział. - Zawsze kupuję

dziewczynie na meczu wszystko, na co tylko ma ochotę.

Jej zależało tylko na dokumencie, który miał w kieszeni.

Podpisanym.

- Wezmę to, co i ty - powiedziała.
Wydarzenia na boisku przykuły jego uwagę. Może i ona

powinna skupić się na meczu?

Cameron wstał, zagwizdał i zamachał w stronę sprze-

dawcy. Po chwili trzymali już orzeszki i plastikowe kubki. Ze
wszystkich stron słyszała żartobliwe okrzyki i pozdrowienia.
Jakby wszyscy na stadionie znali się od dawna. Jo pomału
zaczynała nawet orientować się, na czym polegała ta gra. I
tylko ani o krok nie zbliżyła się do załatwienia swojej spra-
wy.

Cameron z wielką pasją opowiadał o swojej drużynie.

Wiercił się przy tym i kręcił. Tylko metalowej poręczy za-
wdzięczała, że jego muskularne, gorące ciało nie wgniotło jej
w fotelik.

R

S

background image

26

Nie mogła powstrzymać się od zerkania na niego od czasu

do czasu. Szybko zorientowała się, że on także raz po raz
przyglądał się jej z uwagą i zainteresowaniem. Każde takie
spojrzenie wprawiało ją w lekki dygot.

Starała się podtrzymywać swobodną rozmowę, zachowy-

wać się tak, jakby nie dostrzegała rosnącego między nimi na-
pięcia. Nie wiedziała, dlaczego zabrał ją ze sobą, ale musiała
grać, póki nie osiągnie tego, po co przyjechała.

- Jak to się stało, że stałeś się tak zagorzałym kibicem Jan

kesów? - spytała. - W Pittsburghu nie mieliście drużyny ba
seballowej?

Skamieniał, zaskoczony pytaniem. Nie rozmawiali o miej-

scu, gdzie dorastał.

- Teraz Nowy Jork jest moim domem - powiedział powoli i

dobitnie, i wypił łyk piwa. - Szkołę podstawową i liceum
kończyłem w Fordham, dziesięć minut stąd. Studiowałem na
uniwersytecie Columbia. Tutaj żyję i oddycham, stąd pocho-
dzę.

- Wiem - powiedziała cicho. Znów spojrzał na nią zasko-

czony. Lecz tym razem się nie odezwał.

- Jestem w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji. - Powiedział

to tak blisko jej ucha, że aż w żołądku odczuła wibrowanie
jego głosu. - Wygląda na to, że wiesz o mnie znacznie więcej
niż ja o tobie.

Miał rację. Powinna powiedzieć mu coś o sobie. Należało

mu się to.

- Mieszkam i pracuję w Sierra Springs. Mam trzydzieści lat,

własny dom i warsztat.

- Masz chłopaka?

R

S

background image

27

-Nie.
- Byłaś kiedykolwiek mężatką?
- Krótko.
- Dlaczego?
- Wolał wyjechać do Los Angeles.
- Nie mogliście dogadać się w sprawie takiego głupstwa?
- Wolał wyjechać do Los Angeles z inną. -Och.
Właśnie. Wzruszyła ramionami.
- To się zdarza - rzuciła.
- Pewnie. Długo byliście małżeństwem?
Czekał na odpowiedź z wyraźnym napięciem. Przestał na-

wet zwracać uwagę na mecz.

- Prawie rok. Miałam wtedy dopiero dwadzieścia jeden

lat. - Nie spodziewała się, że będzie musiała zdradzić mu tak
wiele bardzo osobistych szczegółów. Sądziła raczej, że będzie
ją wypytywał o siostrę i matkę. I może o Callie.

Zamierzała dać Cameronowi McGrath wszystko, czego

tylko zechce. Fotografie, informacje... nawet listy jego matki
do jego ojca... Byle tylko podpisał dokument. Całą do-
kumentację miała w torbie. Oprócz szczoteczki do zębów,
zmiany bielizny i grzebienia nie zabrała ze sobą niczego wię-
cej. Miała to być jednodniowa wyprawa. Nie zamierzała zo-
stawać w Nowym Jorku ani minuty dłużej, niż to było ko-
nieczne. W następnym tygodniu miała wyznaczone kolejne
spotkanie w urzędzie adopcyjnym i chciała przygotować się
do niego starannie.

- Masz dzieci? - spytał. Wciąż badał jej przeszłość.
- Tylko to jedno, które zamierzam adoptować.

R

S

background image

28

Boże! Zamarła z przerażenia. Czyżby miały spełnić się jej

najgorsze przypuszczenia? Czyżby zamierzał sam podjąć się
wychowywania Callie? Niemożliwe. Przecież przyznał, że nie
chce brać odpowiedzialności nawet za rybki. Być może prawo
jest po jego stronie, chociaż jego dotychczasowe życie nie
świadczy o tym, że byłby dobrym ojcem. Chyba że zabierałby
wózek z dzieckiem na Stadion. Tylko jak delikatnie podsunąć
mu tę myśl?

- Nigdy nie byłeś żonaty, prawda? - zaczęła prosto.
- Nie byłem i nigdy nie będę. Uff, co za ulga!
- Jesteś strasznie pewny siebie.
- Są sprawy, o które można zakładać się w ciemno. -

Uśmiechnął się lekko.

- Małżeństwo nie jest taką sprawą?
- Tego nie powiedziałem. - Łyknął piwa i odstawił puszkę na

ziemię. - Powiedziałem tylko, że można śmiało zakładać się,
że ja się nie ożenię.

Skąd ta pewność? pomyślała.
- A to czemu?
Spojrzał na nią z politowaniem.
- Myślę, że wystarczająco dobrze poznałaś moje życie, że

byś sama mogła sobie odpowiedzieć.

Zmarszczyła się. Czyżby coś przeoczyła?
- Chodzi ci o twoich rodziców?
- Nie o moich rodziców - rzucił. - O matkę. Skutecznie

obrzydziła mi jakiekolwiek trwałe związki.

Matka? Wyrzucona z domu, latami starająca się przywrócić

związki z mężem i synami? Przecież to oni unikali kon-

R

S

background image

29

taktów z nią. Czyżby... Czy to możliwe, że Cam nic o tym nie
wiedział?

Wrzawa na widowni znów się wzmogła. Tym razem jednak,

ku jej zaskoczeniu, przytulił ją i wskazał na boisko.

- Sama powiedz, czy to jest naprawdę nudne?
Nie mogła nadążyć za jego nieustannym skakaniem z te-

matu na temat. Ale niech tam. Nie chciała na siłę grzebać się
w jego przeszłości. Nie mogła jednak pozwolić, żeby zupełnie
odeszli od najważniejszej dla niej sprawy.

- Muszę być na lotnisku Kennedyego najpóźniej o pół do

jedenastej - przypomniała mu.

Popatrzył na zegar na tablicy wyników.
- To może być trudne - powiedział.
Serce jej załomotało. Nie mógł jej tego zrobić. Nie mógł

przecież odmówić podpisania dokumentu. Przecież matka nic
go nie obchodziła. Na pewno więc nie chciał brać na siebie
odpowiedzialności za jedenastomiesięczne niemowlę.

- Podpiszesz ten dokument, prawda, Cameronie? Objął ją

mocniej.

- Co będzie, jeśli nie podpiszę?
Świat dziecka i Jo zawali się, legnie w gruzy.
- Podpiszesz.
- A co stanie się, gdy podpiszę?
- Wyjadę. Zamówię sobie taksówkę. I obiecuję, że nie zo-

baczysz mnie już nigdy więcej.

Uśmiechnął się szeroko, ukazując wspaniałe białe zęby.
- W takim razie muszę wykorzystać każdą chwilę, która mi

została. - Pochylił się i wyszeptał jej wprost do ucha: - Spodoba

R

S

background image

30

ci się u mnie. Mieszkam w pięknej dzielnicy, a mieszkanie urzą-
dzał dobry dekorator. Zawsze będziesz mile widziana.

Każda kobieca komórka jej ciała zdradziecko, z lubością

poddawała się pokusie. Na samą myśl o możliwych konse-
kwencjach jego propozycji zmiękły jej kolana. Pięknie! Po
prostu, pięknie, Jo! pomyślała z przekąsem. Nie była przy-
gotowana na to, że dla osiągnięcia celu będzie musiała wal-
czyć z samą sobą.

Spróbowała zastosować któreś z relaksujących ćwiczeń

oddechowych, których nauczyła ją Katie. Z mizernym skut-
kiem.

- Nie denerwuj się - roześmiał się radośnie i poklepał ją

uspokajająco. - Mecz nie potrwa długo. Wygramy na pewno.
Niczego nie musisz się bać.

Oboje wiedzieli, że nie mecz ją tak przestraszył.

R

S

background image

31

ROZDZIAŁ TRZECI

Siódmy inning był straszny. Boston zdobył nieznaczną

przewagę i Jankesi musieli bardzo się postarać, żeby wygrać.
Sprawy nie wyglądały najlepiej.

Było już pół do dziesiątej. Cam zorientował się, że jeśli chce

odwieźć Jo na lotnisko, musi pożegnać się z obejrzeniem me-
czu do końca. A tyle miał jeszcze pytań do zadania.

Oczywiście, nic go nie obchodziło, co zdarzyło się Christi-ne

McGrath. Lecz jego bracia byli jeszcze dziećmi, kiedy ode-
szła. Mają prawo wiedzieć. Zwłaszcza Colin. Najmłodszy brat
Camerona zawsze siebie obwiniał za to, że matka ich porzuci-
ła. Ale teraz był już wystarczająco duży, by poznać prawdę.
Należało się to i jemu, i Quinnowi.

Ujął Jo za rękę i uścisnął.
- Pora iść - powiedział.
Jej miedziane oczy zaświeciły ze zdumienia. Zmarszczyła

brwi.

- Chciałeś obejrzeć mecz do końca, prawda?
Teraz jemu przyszło się zdziwić. Że w ogóle zapropono-

wała...

- Owszem. Ale bardziej boję się, że jeśli spóźnisz się na

samolot, znajdę się pod twoimi kowbojskimi butami.

R

S

background image

32

Wstali. Cam pożegnał się ze znajomymi i poprowadził ją w

stronę tunelu.

Za plecami usłyszał trzask uderzanej piłki i gorącą wrzawę

publiczności. Ale nie zatrzymał się. Nie zwolnił nawet. Jo po-
patrzyła nań zdziwiona.

Posłał jej chytry uśmieszek.
- Naprawdę myślałaś, że pozwolę ci się spóźnić, prawda?

Spiker wykrzykiwał coś entuzjastycznie. Psiakrew!
Wsunęła mu rękę pod ramię. Uśmiechnęła się do niego

promiennie.
- Dziękuję, Cam.
Do diabła! Taki uśmiech wart był poświęcenia.
- Nie ma za co. Ale musisz powiedzieć prawdę.
- Prawdę? - Prawie zatrzymała się. Wskazał palcem boisko.
- Nudne jak flaki z olejem?
- No cóż... - Mocno ścisnęła jego ramię. Niespodziewanie

zrobiło się mu gorąco. - Twój entuzjazm potrafi być za-
raźliwy.

- Wiesz, Jo - powiedział, kiedy opuścili Stadion i znaleźli się

na ulicy. - Coś ci powiem.

-Co?
Być może sprawił to nieuchwytny, czysty zapach jej wło-

sów. Może niezwykłe uczucie bliskości z pierwszą w jego ży-
ciu kobietą, która nie udawała, że rozumie baseball. Sam nie
wiedział, co było przyczyną tego, że wyznał szczerze:

- Wielka szkoda, że spotkaliśmy się w takich dziwacznych

okolicznościach.

- A to dlaczego? - Przyglądała mu się uważnie z lekko

R

S

background image

33

rozchylonymi ustami. Szerokie rondo kapelusza ocieniało jej
delikatne policzki. - Czy dlatego, że zdaje ci się, że potrafił-
byś zrobić ze mnie miłośniczkę baseballu?

Zamarł. Tak gwałtownie zapragnął ją pocałować.
- Owszem - przyznał niechętnie. Zdjął jej kapelusz z głowy i

przyciągnął bliżej. - I zrobię to.

Stali twarzą w twarz. Jakby to była rzecz najnaturalniejsza w

świecie. Objął ją w pasie, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
Zauważył, że nawet wzrostem pasowali do siebie jak ulał.
Wystarczyło tylko pochylić głowę...

- Podpiszesz dokument, prawda?
Kiwnął głową. Nie mógł oderwać od niej oczu. Pochylił

się, rozchylił usta...

Pocałował ją.
Smakowała solą, piwem i miętą. Miała wargi gorące i de-

likatne. Dotknął ich czubkiem języka. Otwarły się zachęca-
jąco. Mocniej zacisnął ramiona. Mocniej wpił się w jej usta.
Aż poczuł, że całe jego ciało zapłonęło.

Odsunęła się z ociąganiem. Miała opuszczone powieki.

Uśmiechała się. Nie wiadomo dlaczego, sprawiło mu to nie-
zwykłą przyjemność. Nie zaczęła krzyczeć, nie zwymyślała
go. Wydawało się, że i jej ten pocałunek dał wiele radości.

- Coś ci powiem - szepnęła.
- Słucham?
- Nauczę Callie baseballu. Kupię jej nawet czapkę Jankesów,

chcesz?

Targnęły nim miliony sprzecznych uczuć. Zdusił je w sobie

wszystkie.

R

S

background image

34

- Zrób to, najdroższa. - Pogłaskał ją po plecach. Uniosła ku

niemu promienną twarz. Tryumf rozjaśnił jej spojrzenie.

- Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa.
Tym razem to ona wyciągnęła ku niemu głowę i pocało-

wała go.

Poddał się bez oporu. Zamknął jej twarz w dłoniach, wplótł

palce we włosy. Pożądanie rozpaliło go, jakby płynne światło
popłynęło mu w żyłach.

Nie mógł pozwolić sobie na utratę panowania nad sobą,

gdyż wtedy na pewno spóźniłaby się na samolot. Odsunął się.
Musnął palcem jej dolną wargę.

- Nic tak nie rozpala damy, jak odrobina baseballu - po

wiedział przewrotnie.

Uśmiechnęła się tylko. Nie zaprzeczyła. Wygrała swoją

walkę i oboje doskonale znali powód jej zaskakującej wy-
lewności.

- Chodźmy, najdroższa. - Pociągnął ją w stronę taksó

wek. - Jedźmy na lotnisko.

- Proszę. - Otworzył jej drzwiczki samochodu.

Ona jednak nie poruszyła się.

- Nie, Cam. Nie musisz jechać ze mną aż na lotnisko. Po

prostu... - zerknęła na jego kieszeń - ...podpisz. - Posłała mu
zniewalające spojrzenie. - Po prostu podpisz dokument. A ja
pójdę w swoją stronę.

- Miałbym stracić przejażdżkę taksówką z tobą? Oszalałaś?
- Na dzisiaj chyba już wystarczy. - Parsknęła śmiechem.

Wyciągnęła rękę w stronę jego kieszeni. Odsunął się.

- W takim razie porozmawiamy - powiedział.

R

S

background image

35

Jej fantastyczne brwi uniosły się wysoko ze zdumienia.
- Naprawdę. - Delikatnie popchnął ją do środka. - Po-

rozmawiamy.

Nie miałby nic przeciwko kilku pocałunkom. Ale nadszedł

czas na rozmowę.

Całowanie Camerona McGratha było głupie. I niesa-

mowite.

No, dobrze. Niesamowicie głupie.
Ale Jo była tak szczęśliwa, że zgodził się wreszcie podpisać

dokument, i... podniecona. Pragnęła całować go. Przedtem i
teraz.

Odsunęła się na skraj siedzenia. Byle dalej od niego. Może

naprawdę zechce porozmawiać?

Gdyby był podpisał ten cholerny dokument, całowałaby go

przez całą drogę na lotnisko. Mój Boże! Tyle już czasu upły-
nęło od chwili, kiedy ostatni raz tak zapragnęła mężczyzny.
Po rozpadzie małżeństwa właściwie unikała ich. Co w jakiś
sposób potwierdzało przekonanie jej matki, że mężczyźni
zawsze odchodzą.

Tak bardzo poświęcała się pracy, że nie zwracała uwagi na

mężczyzn, którzy przewijali się przez jej warsztat. Raz, może
dwa razy trafił się taki, który przykuł jej uwagę. Lecz żaden z
nich nie sprawił, że tak zadygotały jej kolana.

Inaczej rzecz miała się z Katie. Ona była znacznie bardziej

podatna na takie impulsy. W towarzystwie ponętnego męż-
czyzny traciła głowę. I skończyło się dramatem, który kom-
pletnie odmienił także życie Jo.

- Gdzie jest ojciec?

R

S

background image

36

Pytanie Camerona niemal ją przestraszyło. Zupełnie jakby

czytał w jej myślach.

- Masz na myśli... ojca Callie? - Z trudem zadała to pytanie.

Wolałaby w żaden sposób nie kierować jego zainteresowania
na dziecko. A nuż zechce zobaczyć małą? Wtedy na pewno ją
pokocha. Każdy zaczynał kochać Callie od pierwszego wej-
rzenia. Była wierną kopią Katie. Przepiękna, czarująca i zu-
pełnie nie do odparcia.

- Byli po ślubie? - spytał. Pociągnęła nosem.
- On był.
- Aha - nie potrafił ukryć rozczarowania. Uśmiechnęła się

do niego łagodnie.

- Na jej usprawiedliwienie powiem, że ona o tym nie wie-

działa... początkowo.

- A on nie chciał zająć się swoim dzieckiem? - Z rozcza-

rowania zrobił się niesmak.

- Nie chciał, żeby jego żona i dzieci dowiedzieli się o Cal-

lie. Długo przed jej narodzinami zrzekł się praw rodziciel-
skich.

Cameron głośno wypuścił powietrze i odwrócił się do

okna.

- Czemu, do diabła, zadawała się z żonatym facetem? Czy

była aż tak głupia?

- Nie - zawołała prędko Jo. - Była bardzo bystra. W wielu

sprawach wprost błyskotliwa. Znała się na literaturze, na inte-
resach. W ogóle... Miała tylko słabość do złotoustych, przy-
stojnych facetów. A oni, na ogół, mieli słabość do niej.

- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - prychnął.

R

S

background image

37

Jo aż podniosła się. Odwróciła się do niego i wymierzyła w

niego palec.

- Posłuchaj. Możesz znieważać Katie. W końcu była twoją

młodszą siostrą. I strasznym utrapieniem. Ale nie wolno ci...
powtarzam, nie wolno ci obrażać cioci Chris. To była święta
kobieta.

- Ciocia Chris? Święta? Na pewno nie mówimy o tej samej

Christine McGrath.

Nie wierzyła własnym uszom. On obwiniał Chris.
- Dlaczego była strasznym utrapieniem? - spytał, zanim

zdążyła zaprotestować. Widząc jej pytające spojrzenie, dodał: -
Katie? Powiedziałaś, że była strasznym utrapieniem.

- Ona była... - Jak to powiedzieć? Słabego charakteru? Tyl-

ko dlatego, że rozpaczliwie szukała mężczyzny, który wy-
pełniłby jej pustkę po ojcu, którego nigdy nie miała?

Na myśl o Katie Jo poczuła bolesny skurcz serca. Nie

chciała, by to samo spotkało Callie.

- Czy ona była... - Posłał jej znaczące spojrzenie.
- Nie - powiedziała z przekonaniem. - Była przyzwoitą

dziewczyną. Związała się tylko z żonatym mężczyzną i zaszła
w ciążę. Nie ona pierwsza w historii popełniła taki błąd.

- Byłyście sobie bliskie?
- Jak siostry.
W mroku taksówki wydało się jej, że skrzywił się, słysząc te

słowa.

- Jak się poznałyście?
- Chris przyjechała do Sierra Springs, kiedy miałam trzy la-

ta... Prawie cztery. Była w ciąży i szukała pracy. Oczywiście,
ona i moja mama... jedyna w mieście samotna mat-

R

S

background image

38

ka... natychmiast do siebie przylgnęły. Mama zatrudniła ją w
swoim salonie kosmetycznym i od tej chwili praktycznie się
nie rozstawały. Nawet mieszkały po sąsiedzku. Chris była dla
mnie jak ciocia. Zresztą tak właśnie ją nazywałam. A Ka-tie
zawsze... była. Odkąd pamiętam.

Milczał długo, ze wzrokiem wbitym w krajobraz za oknem.

Jo przyglądała mu się ukradkiem. Był tak przystojny, że serce
podchodziło jej do gardła. Raz po raz mocno zaciskał szczęki.
Widać było, że targały nim emocje.

Nie myśl tyle, Cam. Nie rozmyśl się.
Po prostu podpisz dokument.
Nie chciała nalegać zbyt mocno, ale to czekanie szarpało

jej nerwy.

- Porozmawiamy jeszcze? - spytała cicho.
Odwrócił się. Wbił w nią uważne spojrzenie. Po chwili roz-

luźnił się, uspokoił.

- Może poprzytulamy się? - rzucił. Parsknęła śmiechem.
- Podpiszesz teraz dokument? Przysunął się bliżej,

uśmiechnął podstępnie.

- Strasznie jesteś uparta.
- Powinieneś zobaczyć mnie przy szorowaniu zębów.
- Chciałbym - szepnął. I przysunął się jeszcze bliżej.
- Podpisz. - Popukała go w pierś.
- Pocałuj. - Wsunął rękę pod jej włosy.
- To jest szantaż!
- Mówiąc dokładniej, wymuszenie. - Był już tak blisko, że

mimo panującego w taksówce półmroku wyraźnie widziała
jego rozszerzone źrenice.

R

S

background image

39

Odwróciła głowę. Za oknem zobaczyła drogowskaz.
- Już dojeżdżamy do lotniska - powiedziała.
Cameron wpatrywał się w jej usta. A ona walczyła z pokusą

złapania go za głowę, przyciągnięcia i pocałowania. Zamiast
tego wsunęła rękę do kieszeni jego marynarki i wyciągnęła
kopertę.

Nie przeszkodził jej.
- Proszę. - Podała mu ją. - Dać ci pióro?
Nie przyjął papierów. Opadł na oparcie i powiedział:
- Muszę to przeczytać.
- To strasznie długi dokument. - Serce ścisnęło się jej z

obawy. - I pełno tam prawniczego żargonu.

- To mój naturalny język.
Kierowca zastukał w oddzielającą ich szybę.
- Która linia? - spytał.
Boże! Dojeżdżali już do lotniska, a ona wciąż nie miała

podpisu.

Kiedy Cam rozmawiał z kierowcą, otworzyła kopertę. Do-

kument był krótki, zaledwie dwie strony. Na dole drugiej
strony znajdowało się miejsce na jego podpis. Nerwowo ko-
pała w torebce, aż znalazła długopis.

- Proszę. Pokręcił głową.
- Później. Przeczytam na lotnisku. Nie miała wyjścia. Mu-

siała czekać.

Taksówka zatrzymała się przed terminalem. Cameron pła-

cił, a ona wysiadła, ściskając papiery w dłoni.

- Nie masz więcej bagażu? - spytał.
- Nie planowałam dłuższego pobytu.

R

S

background image

40

Z niedowierzaniem pokręcił głową.
- A gdybym nie podpisał? Wróciłabyś do domu?
- Nie przyjechałam do Nowego Jorku z wycieczką. - Weszli

do budynku. Złożonymi na pół papierami postukała go w pierś.
- Proszę. Przeczytaj, a ja pójdę po kartę pokładową.

Odwróciła się i z bijącym sercem ruszyła do recepcji. Pod-

pisz, proszę. Podpisz, proszę.

Oczyma wyobraźni widziała słowa, które właśnie czytał.

W tasiemcowych, pokręconych zdaniach kryła się prosta
treść. Cam, jako najstarszy i najbliższy żyjący krewny zrzeka
się wszystkich praw i obowiązków wobec Callie Catherine
McGrath.

Niespodziewanie poczuła tuż za sobą jego obecność. Po-

łożył dłonie na jej ramionach i ścisnął lekko.

- Nie mogę tego zrobić, najdroższa.

Obróciła się na pięcie.

-Co?!
- Oprócz tego, że nigdzie nie ma tu dowodu, że ta Callie

Catherine McGrath jest ze mną skoligacona, ten dokument
wymaga notarialnego potwierdzenia.

- Nie, nie wymaga. Sprawdziłam to przed wyjazdem z Kali-

fornii.

Pokazał jej kilka linijek tekstu wydrukowanego malutką

czcionką na samym dole ostatniej strony.

- Tutaj jest napisane, że w Nowym Jorku to jest konieczne -

powiedział.

- Mam dowody w torebce - nalegała. On jednak stanowczo

pokręcił głową. - Gdzie można znaleźć notariusza?

- O pół do jedenastej w nocy?

R

S

background image

41

Żal i rozczarowanie napełniły jej oczy łzami. Gdyby miał

więcej czasu, na pewno zmieniłby zdanie, pomyślała. Wie-
działa, że prawo było po jego stronie, ale miała nadzieję
przekonać go.

- Dzisiaj nic już nie możemy zrobić - powiedział miękko. -

Rano pojedziemy do mojego biura, załatwimy sprawę z no-
tariuszem i będziesz mogła polecieć do domu.

- Ale... ale...
- Daj spokój. - Objął ją. - Przynajmniej zobaczysz, jak

mieszkam.

Cam uśmiechnął się i przytrzymał kapelusz na głowie Jo. A

ona stała z zadartą wysoko głową. Patrzyła na pięćdziesięcio-
dwupiętrowy budynek.

- Tutaj mieszkasz? - spytała z niedowierzaniem.
- Nie rób takiej przestraszonej miny. To jest Upper East Si-

de. Ludzie zabijają się, żeby móc zamieszkać w tej dzielnicy.

- Ale to jest drapacz chmur, a nie dom.
- Nie mów tylko, że masz lęk wysokości.
- Wspinam się po górach. - Posłała mu wyniosłe spojrzenie.
- Naprawdę?
- W jednym roku weszłam na Shasta i Whitney - powie-

działa. Obrzuciła budynek taksującym spojrzeniem. - To i
temu molochowi dam radę.

- Na szczęście mamy tutaj windy.
Weszli do środka. W holu przywitał ich Gervaise. Skinął

głową Jo. Nie wydawał się zdziwiony, że Cam zabiera na górę
nieznajomą w kowbojskim kapeluszu i wysokich butach.

R

S

background image

42

- Mieszkam na trzydziestym drugim piętrze - powiedział

Cam, gdy znaleźli się w windzie. - Zobaczysz, jaki mam
stamtąd widok.

Winda ruszyła do góry. Jo skrzyżowała ramiona, oparła się

o ścianę i zamknęła oczy.

- Dobrze się czujesz? To jest winda ekspresowa. Niektó-

rzy źle znoszą taką jazdę.

- Zapewniam cię, że mnie to nie dotyczy.

Ale coś ją jednak gryzło.

- Nie musisz się bać - powiedział. - Mam pokój gościnny.
Szeroko otwarła oczy.
- Wcale się tego nie boję.
Winda zatrzymała się. Cam wyciągnął z kieszeni klucze.
- Nie myślałaś chyba, że mogłem podpisać ten dokument

bez notariusza, prawda?

Z jej spojrzenia wyczytał, że tak właśnie myślała.
- Być może ktoś inny tak by postąpił, ale ja jestem praw-

nikiem. Jeśli ktoś ci opowiedział, że naprędce złożony na lot-
nisku podpis będzie wystarczający dla sądu, wprowadził cię
w błąd.

- Nikt mi nie doradzał. Występuję w tej sprawie sama -

powiedziała cicho. - A ty, zanim mnie pocałowałeś, powie-
działeś, że podpiszesz.

Otwarł drzwi.
- To ty mnie pocałowałaś.
- Ty najpierw. Ty pocałowałeś mnie pierwszy.
- Ktoś musiał przejąć inicjatywę, skoro i tak oboje tego

chcieliśmy.

R

S

background image

43

Stanęła jak wmurowana.
- Ja chciałam tylko twojego podpisu.
Czy tylko dlatego pocałowała go? Delikatnie popchnął ją

do środka.

- Mamy więc punkt sporny. Ale nie będziemy dyskuto-

wać na korytarzu.

Z ociąganiem weszła do środka.
- Naprawdę myślałam... - głos jej się załamał. - Naprawdę

myślałam, że podpiszesz ten dokument.

- Podpiszę. - Zakrzątnął się po salonie, zapalił lampę i

przyciśnięciem guzika rozsunął zasłony, odsłaniając wielką na
całą ścianę taflę szkła.

- Założę się, że nie macie w Sierra Springs takich widoków.

Podeszła do okna.

- Nasze są zupełnie inne.
- Patrzymy teraz na wschód - wyjaśnił. - Tam w dole

płynie East River, dalej widać Most Brooklyński, a tam...

Gwałtownie obróciła się ku niemu, zajrzała prosto w oczy.
- Obiecujesz?
Wiedział, co miała na myśli. I wcale nie miał zamiaru drę-

czyć jej czy straszyć. Musiał tylko dopilnować, żeby wszystko
odbyło się zgodnie z prawem.

Ale przedtem musiał zrobić coś jeszcze. Musiał zadzwonić

do braci. Chociaż wiedział, że to skomplikuje wszystko. Na-
prawdę wolał, gdy była zadowolona.

- Obiecujesz, Cam? - powtórzyła.

Nie mógł jej okłamywać.

- Postąpię właściwie - odparł wykrętnie. - Zawsze tak

postępuję.

R

S

background image

44

- Mamy jednak coś wspólnego - powiedziała, wyraźnie

uspokojona. - Tylko po co tu jestem?

Rzuciła kapelusz na kanapę.
- Buty też możesz zrzucić, najdroższa. - Poszedł do kuchni. -

Chcesz piwa?

- Wolę wodę - odparła. Udała, że nie zauważyła niezbyt

subtelnej sugestii, by zaczęła się rozbierać. Znów podeszła do
okna.

Kiedy wrócił do salonu, stała przed szybą i rozmawiała

przez telefon komórkowy.

- Tylko nie dawaj jej znowu tej papki sojowej, mamo.

Ona tego nie cierpi - mówiła.

Rozmowa o dziecku. Nie interesowało go to. Natomiast jej

długie włosy, spływające na plecy - owszem. Poruszyłyby
każdego normalnego mężczyznę.

- Pa. Do jutra. - Wyłączyła telefon i wzięła od niego

szklankę z wodą. - Dziękuję. Ja też mam ładny widok. Żad-
nych świateł. Tylko księżyc.

- Żadnych świateł? - Usiadł na kanapie. Liczył, że przyłączy

się do niego. - Gdzie ty mieszkasz?

- Na skraju miasta. W starym domu. Właśnie go odnawiam.

- Zaryzykuję... Robisz to własnoręcznie, prawda?
Uśmiechnięta, usiadła w fotelu naprzeciw niego.

- Właśnie tak! Niedawno skończyłam kuchnię.
- Nie myślałem, że spotkam dziewczynę, która by zajmo-

wała się silnikami, wspinała po skałach i sama układała gla-
zurę.

-I nadal nie spotkałeś. Ja nie dotykam się silników. Tylko

R

S

background image

45

karoserie. Nie wspinam się po skałach, tylko chodzę po górach.
I nie położyłam ani jednej płytki. Ale sama zrobiłam wszystkie
szafki i blaty. - Zdjęła buty i oparła nogi na szklanym stoliku.

- W całej kuchni nie znajdziesz ani jednej szpary.
- Prawdziwa złota rączka - rzucił wesoło.
- Nazywano mnie już gorzej.
- Naprawdę? Jak?
- Chłopczyca, najczęściej.
Z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Znowu zaryzykuję... Nie nazywano cię tak już od... pięt-

nastu lat, prawda?

Przewróciła oczami. Odchyliła głowę na oparcie. Za-

mknęła oczy.

- Niech pomyślę... Kiedy było trzęsienie ziemi? Trzy

miesiące temu. Nie upieram się, ale Katie mówiła tak trzy
albo cztery razy dziennie.

Nie po raz pierwszy Cam poczuł lekkie ukłucie zazdrości,

kiedy Jo Ellen mówiła o tamtej kobiecie... Podobno jego sio-
strze.

- Czy dlatego właśnie była strasznym utrapieniem?
- Między innymi. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc powiek.

Na pewno nie zdawała sobie sprawy, jakie na nim robi wra-
żenie.

- To znaczy?
- Są ludzie, do których kłopoty same się garną, rozumiesz?
- Spojrzała nań uważnie. - Jak ten Li'l Abner* z komiksu,

który
wciąż miał nad głową burzową chmurę. Pamiętasz go?

- Słabo.

* Li'I Abner - popularna w USA postać z komiksu, stwo-

R

S

background image

46

rzona przez Ala Cappa.

R

S

background image

47

Wzruszyła ramionami.
-Trudno.... Taka właśnie była nasza Katie. Czarująca, sza-

lona, lekceważąca wszystko i wszystkich, nieugięta i stale w
tarapatach.

- Jeden z moich braci jest taki sam. Buntownik Colin.
- Mogliby być bliźniętami.
- Co masz na myśli?
- Kiedy... szukałam informacji o twojej rodzinie, znalazłam

zdjęcie Colina w „Newsweeku".

Przypomniał sobie tamten artykuł. Chodziło o nowoczesny

gmach opery w Oregonie, który Colin zaprojektował.

- Była... podobna do niego?

Kiwnęła głową.

- Ciemne włosy i oczy. Taka sama twarz. Katie była drob-

na. Colin wygląda na wysokiego, jak ty. Ale mogliby być bliź-
niętami.

Do tej pory nie wierzył Jo. Nie całkiem. Jakaś jego część

grała z nią, zaintrygowana niespodziewanym gościem. Ale
teraz...

Czyżby naprawdę miał siostrę? Choćby tylko przyrodnią?
I czyżby naprawdę miał siostrzenicę?
„To twój obowiązek. Jesteś najstarszy, Cam McGrath. Bę-

dziesz leczył rany".

Nerwowo przeczesał palcami włosy. Boże! Czyżby babcia

miała rację?

- Masz zdjęcie? - spytał po chwili.
Wstała bez słowa i poszła do holu, gdzie zostawiła torbę.
- Mam zdjęcia Katie i cioci...
- Tylko Katie - przerwał jej.

R

S

background image

48

Obróciła się na pięcie.
- Powinieneś zrzucić z ramion ten ciężar, Cam. Ona nie by-

ła czarownicą.

- Na pewno nie była też świętą patronką porzuconych dzie-

ci.

- Cameron! - Zaczerwieniła się z gniewu. - Czy zastana-

wiałeś się chociaż raz, że być może nie wiesz, co stało się na-
prawdę? Czy ojciec powiedział ci wszystko?

- Powiedział dosyć.
- Czemu więc nienawidzisz kobiety, którą mąż wyrzucił z

domu, chociaż była z nim w ciąży?

Dobrze znał gniew, który zaczął mgłą zasnuwać mu oczy.

Największym wysiłkiem woli stłumił go. Opuścił powieki i
odchylił głowę na oparcie.

- Nie, przepraszam, najdroższa. Jeśli nawet była w ciąży,

to nie z moim ojcem. To niemożliwe. Nikt też jej nie wy-
rzucał. Wyjechała, żeby „odnaleźć samą siebie" - powiedział
z niesmakiem.

Torba Jo spadła mu na kolana, boleśnie uderzyła go w

brzuch.

- Hej! - krzyknął.
- Widzę, że ośli upór jest w waszej rodzinie dziedziczny. -

Stała przed nim z błyszczącymi z gniewu oczami. - Znaj-
dziesz tu kilka listów. Od twojej matki do twojego ojca. Za-
uważ, że on nie przeczytał ani jednego. Odsyłał wszystkie.

Stał, ze zwężonymi oczami, wyraźnie zaskoczony. Czy to

możliwe?

- Myślę, że te listy zmienią twoje zdanie o matce.

Wątpił szczerze.

R

S

background image

49

- Czemu tak ci na tym zależy? W twojej sprawie i tak ni-

czego to nie zmieni.

- Moja sprawa nie ma absolutnie nic wspólnego z Christine

McGrath. Katie była matką dziecka, które chcę adoptować. I
była na tyle głupia, że nie sporządziła testamentu. A ciocia
Chris miała złote serce. Wiele lat temu ktoś rozbił je na mi-
lion kawałeczków. - Wycelowała w niego palec. - Zasługiwa-
ła na to, żeby synowie ją pamiętali. I kochali za poświęcenie,
na które zdobyła się dla nich. Twoja nienawiść jest zupełnie
nie na miejscu.

Patrzył na nią bez słowa, jakby nie mogąc pojąć znaczenia

słów. Złamane serce? Poświęcenie? Zrzucił torbę na podłogę.

- Dajmy spokój mojej matce. Dokumentami dotyczącymi

dziecka twojej przyjaciółki zajmę się jutro rano.

Ramiona jej opadły. Jakby uszło z niej powietrze.
- Dobrze. Niech będzie. - Rozejrzała się po pokoju. -

Gdzie jest ten pokój gościnny?

Gestem wskazał jej kierunek.
- Ostatnie drzwi po prawej. Jest tam także łazienka. - Po

patrzył na torbę, jakby kryła w sobie bombę. - Nie potrzebu-
jesz tego? Masz w czym spać?

Po krótkim namyśle schyliła się i wyjęła z torby kosme-

tyczkę.

- Potrzebuję szczoteczki do zębów. - Znów zanurzyła rękę w

torbie i wyjęła z niej coś białego. - I czystej bielizny.

Odwróciła się i poszła korytarzem.
- Sypiam nago. Cała reszta jest dla ciebie.
Patrzył za nią, dopóki nie znikła za drzwiami. Potem

R

S

background image

50

z cichym jękiem opadł na oparcie. Czemu ojciec miałby ich

okłamywać?

Przez długą chwilę wpatrywał się w torbę. Próbował wy-

obrazić sobie jej zawartość. Ręce świerzbiły go, żeby do niej
zajrzeć. Przeczytać listy. Poznać prawdę.

Albo przynajmniej inną wersję prawdy.
Pochylił się i pomału wyjął gruby plik papierów ściśniętych

gumką. Na chybił trafił wyjął jedną kartkę. Rozłożył ją.

Drogi Jamesie,

Twoja córka skończyła cztery łata.

Złożył ją ponownie.
Naprawdę nie chciał się z tym mierzyć. Wolał nie myśleć,

że ojciec mógł ich okłamać. Wolał raczej myśleć o kobiecie,
która sypiała nago. Która w tym właśnie momencie naj-
prawdopodobniej rozbierała się właśnie w jego pokoju goś-
cinnym. Ale wyjął jeszcze jedną kartkę.

Marzę o jakiejkolwiek wiadomości, fotografii. O czymkol-

wiek o moich chłopcach. Czy Colin nauczył się już jeździć na
rowerku? Czy Quinn wciąż wspina się na drzewa? Czy Cam
gra w tym roku w baseball?

Serce podeszło mu do gardła. Żołądek zmienił się w twardą

kulę.

O Boże! To zmieniało wszystko.

R

S

background image

51

ROZDZIAŁ CZWARTY

Pościel w pokoju gościnnym musiała kosztować przynaj-

mniej pięćset dolarów. Jo wsunęła gołe nogi pod zimną ba-
wełnę. Może nawet sześćset. Poprawiła poduszkę. Cameron
McGrath na pewno miał warunki i możliwości, żeby zaopie-
kować się Callie.

Sięgnęła na nocną szafkę po zegarek. W księżycowej po-

świacie odczytała godzinę. Pół do czwartej. W Kalifornii. Nic
dziwnego, że tak bardzo chciało się jej spać. Planując tę po-
dróż założyła, że będzie spała w samolocie. Zamiast jednak
lecieć na zachód tysiące metrów nad ziemią, leżała w wartym
miliony dolarów apartamencie pod pościelą, jaką śmiało
można by zaproponować w Pałacu Buckingham.

Wiele stref czasowych od domu próbowała wyremontować

wrak, jakim był ten mężczyzna. Po co ja to robię? zasta-
nawiała się. Przecież nic jej nie obchodziło, jak wspominał
matkę. Szło tylko o to, żeby zrzekł się praw do swojej sio-
strzenicy. I wtedy rozjadą się, każde w swoją stronę, i będą
żyli długo i szczęśliwie.

Była już tak blisko. Dlaczego nie zmusiła go do złożenia

podpisu, tylko kazała mu zmagać się z przeszłością?

Usłyszała ciche kroki na korytarzu. Wciąż nie spał. Po

R

S

background image

52

chwili rozległo się ciche stukanie do drzwi. Nie uwierzył,

że sypiała nago?

- Jo, nie śpisz?
- Chwileczkę. - Chwyciła koszulę, którą zostawiła w nogach

łóżka, i włożyła pospiesznie. - Proszę.

W wąskiej smudze światła wydawał się jeszcze bardziej

muskularny i potężny. Zdjął już garnitur i miał na sobie luźne
spodnie i T-shirt.

- O co chodzi? - spytała.
- Potrzebuję towarzystwa. - Powiedział głosem tak ochryp-

łym, że serce Jo ścisnęło się boleśnie.

- Jak długo zostaniesz na kołdrze i po swojej stronie. -

Zapraszającym gestem poklepała łóżko obok siebie.

Zamknął drzwi. W pokoju znów zapanowała ciemność.

Wyczuła, że podszedł do łóżka. Chwilę później materac ugiął
się pod jego ciężarem.

- Przeczytałem - powiedział.
- To dobrze.
- Rano będę musiał porozmawiać z braćmi. Przestraszyła

się. Czy to może przeszkodzić w adopcji?

- Oczywiście - bąknęła. Milczał długo.
- Chcesz o niej porozmawiać? - spytała w końcu.
- Myślę, że wiem już dosyć.
Chyba mówił prawdę. Ciocia Chris dużo pisała do byłego

męża. Początkowo kilka razy w roku, później na urodziny... i
z okazji rocznicy ich ślubu. Nigdy się nie poddała.

- Skąd masz te listy? - spytał.
- Po trzęsieniu ziemi moja mama poszła do zrujnowanej

R

S

background image

53

dzielnicy i wybłagała u ekipy rozbiórkowej, żeby mogła po-
zbierać trochę osobistych drobiazgów. Wiele rodzin tak wtedy
robiło. Nam było trudniej, bo nie byłyśmy tak naprawdę ich
rodziną. Ale mniejsza z tym. Mama znała, oczywiście, sekret
cioci Chris. Ja nie. Nie potrafiłam zrozumieć, czego tak upar-
cie szukałyśmy w rumowisku.

Wróciła myślami do tamtych chwil. Znów zobaczyła bo-

lesne obrazy tragedii.

- Mama wiedziała, że ciocia przechowywała listy w moc-

nym pudełku. Znalazła je. Nawet tego nie zauważyłam. Ja
znalazłam coś innego. - Z trudem przełknęła ślinę. Przypo-
mniała sobie, jak znalazła kapelusz Katie przyciśnięty półką
na książki. - W każdym razie nic mi nie powiedziała. Dopiero
kilka tygodni temu, kiedy już wydawało się, że nic nie prze-
szkodzi w adopcji. Wtedy dała mi te listy, a ja odnalazłam
ciebie.

- Czy Katie wiedziała?
- O tobie i rodzinie? Nie. Najsmutniejsze jest to, że ciocia

Chris zamierzała powiedzieć jej. - Zamknęła oczy. Przypo-
mniała sobie, jak jej matka płakała, opowiadając tę historię. -
W marcu, tuż przed trzęsieniem ziemi, ciocia Chris pojechała
na wschód. Mówiła, że jedzie odwiedzić przyjaciół, ale mama
powiedziała mi, że pojechała na pogrzeb swojej matki.

- Widziałem ją tam.
- Co? - Ciarki przebiegły jej po plecach.
- To była prywatna ceremonia. Tylko moi bracia, Nicole,

żona Quinna i Grace, narzeczona Colina. To było w Newport.
Za bramą zobaczyłem przyglądającą się nam kobietę.

R

S

background image

54

Miałem takie wrażenie... Pomyślałem, że to mogła być ona.

Pogrzeb był zamknięty, ale informacja o terminie pojawiła
się w gazetach. Mogła przeczytać.

Byli tak blisko siebie, pomyślała Jo ze smutkiem.
- Po powrocie powiedziała mojej mamie, że postanowiła

opowiedzieć Katie całą historię. Nigdy nie wyjaśniła, czemu
zmieniła zdanie.

- Co za koszmar. Co za cholerny koszmar sprokurowało

dwoje ludzi.

- Niecały tydzień później, dwadzieścia po szóstej rano,

trzęsienie ziemi zastało wszystkich we śnie.

- Naprawdę? Wszyscy wtedy spali? To jak Callie przeżyła?
- Jakimś cudem jej łóżeczko znalazło się w poduszce po-

wietrznej, kiedy strażacy ją odnaleźli. Ekipa ratunkowa od-
kopywała ją dwadzieścia cztery godziny.

- O Boże! - Głos łamał się mu z emocji. - To była ona... To

ją widziałem w telewizji. Pamiętam strażaka niosącego dziec-
ko. Pamiętam to.

- Nie zwróciłeś wtedy uwagi na podobieństwo nazwisk? -

Żałowała, że w ciemnościach nie mogła zobaczyć jego twa-
rzy.

- McGrath to popularne nazwisko. Pamiętam, że pomy-

ślałem także...

- Co pomyślałeś?
- Że to był prawdziwy cud. I że musiał być jakiś powód, dla

którego to dziecko przeżyło.

Usłyszał, jak gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Co? - Spojrzał w jej stronę. - O co chodzi?
- Ja wtedy pomyślałam to samo. Że Callie... - Mówiła

R

S

background image

55

coraz ciszej. Jakby bała się tych wyznań. - Że to musiało być
jakieś wyjątkowe przeznaczenie. I że jeśli trafi do rodziny za-
stępczej.. . albo do sierocińca, nigdy się o tym nie dowie.
Przysunął się do niej.

- Naprawdę ją kochasz.

Odszukał jej dłoń i ścisnął.

- Tak, kocham ją. Pokochałam ją, zanim jeszcze się uro-

dziła. Kocham ją i zrobię wszystko, by ją chronić.

Splótł palce z jej palcami.
- Nie mógłbym chcieć dla niej niczego więcej.
Jak prysznic gorącej wody spłynęło po niej uczucie ulgi.
- Dziękuję. - Przycisnęła do serca ich splecione ręce. -

Dziękuję ci, Cam.

Przysunął się jeszcze bliżej. Tak że leżeli tuż obok siebie,

oddzieleni tylko kołdrą. Odgarnął jej włosy z twarzy i po-
wiedział cicho:

- Zaśnij teraz. Jutro czeka nas pracowity dzień.
- Dobrze. Dobranoc.
Pochylił się i pocałował ją w policzek. Jego ciepły oddech

musnął jak motyl jej delikatną skórę. Kiedy cofnął głowę, ob-
róciła się ku niemu. Bez słowa pocałował ją prosto w usta.

Jęknęła cichutko, kiedy poczuła jego język. Tak niewiele

brakowało. Wystarczyło tylko odrzucić kołdrę. Poczuła mro-
wienie w piersiach.

Niemal go nie znała. Czy nie takie właśnie ryzykanckie za-

chowanie zawsze wytykała Katie?

Przysunął się jeszcze bliżej. Ostrożnie pogłaskała go po

ramionach. Były silne, muskularne. Ale dłonie miał subtelne i
delikatne.

R

S

background image

56

Bardzo powoli uniósł głowę. Smakował wzrokiem jej

przymknięte oczy i na pół otwarte usta. Wiedziała, że był
podniecony tak jak ona.

- Zaczekaj - szepnęła.
- Zaczekaj - powtórzył. - Na co? Uśmiechnęła się.
- Sama nie wiem. Może powinniśmy poznać się lepiej?

Może najpierw powinniśmy załatwić sprawy między nami?

- Między nami jest tylko kołdra - powiedział chrapliwym

głosem. - A z tym mogę uporać się w sekundę.

Z trudem powstrzymała chęć przytulenia się do niego.
- Wiesz, chociaż to wygląda wspaniale, to nie jest dobry

pomysł - powiedziała. - Mówiłam ci, że zawsze postępuję
właściwie.

- To tak, jak ja.
- To czemu to robisz?
- Bo to wydaje mi się właściwe.
- To jest miłe. A to różnica.
Powoli opadł na materac. Obok niej, a nie, jak oboje chcie-

li, na niej.

- Kto tu właściwie jest prawnikiem?
Rozśmieszyło ją to. Lecz gdy otoczył ją ramieniem i przy-

tulił, jej śmiech zmienił się w głuchy pomruk.

- Oto mój decydujący argument, najdroższa. - Każde

słowo pieściło jej ucho jego gorącym oddechem. - Bardzo
chciałbym kochać się z tobą, Jo Ellen Tremaine.

Nawet sposób, w jaki wypowiedział jej nazwisko, przy-

prawił ją o dreszcze. Resztkami woli starała się zapanować
nad zmysłami.

R

S

background image

57

-Nie chcesz kochać się ze mną - powiedziała. - Pragniesz

ukojenia. Twoje serce jest ciężkie, Cam. Szukasz roz-
grzeszenia.

- Prawniczka i psychiatra, jak widzę. Pogłaskała go po

szorstkim od zarostu policzku.

- Ale nie mechanik.
Parsknął śmiechem i pocałował ją w czoło.
- W porządku. I masz rację.
- W sprawie ukojenia?
- Tak - wyznał z ociąganiem. Zaczął obracać się na

bok.

Nie mogła pogodzić się z tym. Nie chciała, by odszedł.
- Jeśli chcesz, jeśli potrafisz panować nad sobą... - przy

trzymała go za ramię. - Możesz zostać i spać ze mną. Na koł
drze, bo ja naprawdę nie mam nic na sobie.

Głośno wypuścił powietrze.
- Nigdy nie miałem kłopotów z panowaniem nad sobą.

Ale nie mogę obiecać, że nie będę miał erotycznych snów
o nagich kowbojkach reperujących mój... silnik.

Dała mu kuksańca.
- Czy ty mnie nie słuchasz? Ja nie reperuję silników.
- Nie mogłem powiedzieć: nadwozie. To by było zbyt

oczywiste.

Zachichotała.
- Dlaczego uważasz mnie za kowbojkę? Bo noszę kapelusz

i wysokie buty? W moich stronach wszyscy tak się ubierają.

- Nie, to nie przez kapelusz i buty. - Jego dłoń pomalutku

zsunęła się w dół jej szyi, do jedynego zatrzasku przy

R

S

background image

58

koszuli, który zapięła. - To przez te zatrzaski z emblematem
rodeo.

Wielki Boże! Doskonale wiedziała, co będzie dalej.

Cam poczuł, jak całe jej ciało wyprężyło się pod jego do-

tykiem. Gwałtownie wciągnął powietrze. Rozpiął zatrzask i
rozchylił koszulę.

- Ten, kto nazwał cię chłopczycą, musiał nie mieć oczu i

mózgu.

- Ona miała mózg. Tylko nie zawsze go używała.
Nie chciał rozmawiać o Katie. A tym bardziej o matce. Być

może Jo miała rację. Może rzeczywiście szukał rozgrzeszenia.
Ale przecież seks z tym bajecznym stworzeniem, które znala-
zło się w jego łóżku, nie był dobrym pomysłem.

Położył dłoń na jej piersi. Czuł wyraźnie, jak mocno tłukło

jej serce. Jej krew wrzała tak jak jego. Mógł iść o zakład, że
była też równie jak on podniecona.

Ale nie po to przeleciała tysiące kilometrów, żeby teraz mu

się oddać. Podjęła olbrzymie ryzyko, żeby postąpić właściwie.
Nie musiała przecież powiedzieć ani sądowi, ani McGrathom
o dziecku.

- Zaśnij, najdroższa - szepnął.
- Nie mogę.
- Przeszkadzam ci?
- Można tak powiedzieć. - Niemal poczuł ciepło jej uśmie-

chu.

Zabrał rękę w bezpieczniejsze miejsce. Na jej brodę. Było

mu dobrze. Nawet z tą idiotyczną kołdrą między nimi.

- Spróbuj zasnąć, Jo.

R

S

background image

59

Następne godziny spędzili niemal bez ruchu. Cam to zasypiał

głęboko, to budził się. Wciąż z lękiem oczekiwał koszmaru, który
od lat nawiedzał go we śnie. Obrazu czarnowłosej dziewczyny
klęczącej pośrodku ogrodu. Lecz ten nie nadchodził.

Ale przecież śnił o dziewczynie. Pięknej, długowłosej. Ona

także klęczała. Ale tuż przed nim. Miała wprawne dłonie i uczyn-
ne wargi. Była niewiarygodnie utalentowana.

Bolesna erekcja wyrwała go ze snu. Tuż przed oczami miał

rozsypane po poduszce rudawe włosy i uroczą twarz Jo Ellen.
Wsparł się na łokciu i patrzył w zachwycie. Nie mógł oderwać
od niej oczu.

Kołdra zsunęła się nieco, odsłaniając koszulę. Z wciąż zapiętym

zatrzaskiem. Ale przecież nie dość, by nie dostrzegł mlecznej cery
jej piersi. Pragnienie dotknięcia ich było tak silne, że poczuł
skurcz w gardle.

Co ona w sobie miała? Nie był mnichem, ale nigdy nie miał trud-

ności z panowaniem nad sobą. Ale ta kobieta. Ta Jo...

Poruszyła się. A on czekał niecierpliwie, żeby otwarła te intry-

gujące oczy. Żeby dała mu milczącą zgodę na dotknięcie jej. Na
pocałowanie jej. Posmakowanie jej.

Krew uderzyła mu do głowy. Kiedy obróciła się ku niemu, ko-

szula rozchyliła się jeszcze bardziej. Chciał powiedzieć coś.
Obudzić ją. Ale co? Może należało po prostu ją pocałować?

Ostrożnie dotknął zatrzasku.
Odpiął się niemal bez wysiłku. A ona nawet nie drgnęła.

Wolno, uważnie, delikatnie musnął skórę między jej piersiami.

R

S

background image

60

Kiedy schylił się i pocałował ją w usta, westchnęła głęboko.

Pragnienie i żądza zawładnęły nim bez reszty, gdy wyprężyła
się, podając pierś do przodu. Prosto w jego stęsknioną dłoń.
Jej usta rozchyliły się zachęcająco.

Nie spała. Na pewno nie spała. Na pewno dawała przy-

zwolenie na jego zabiegi.

Zsunął niżej kołdrę. Nie mógł znieść niczego, co by ich

dzieliło.

Resztka zdrowego rozsądku próbowała podpowiedzieć mu,

że dzieliło bardzo wiele. Życie, historia i pochodzenie. Lecz
gdy uniosła nogę, długą, nagą nogę i oplotła ją wokół jego
uda, wszystkie takie myśli wyparowały.

- Śniłem o tobie - szepnął prosto do jej ust. – Pragnąłem cię

przez całą długą noc.

W odpowiedzi wsunęła mu ręce pod koszulkę, gorącymi

palcami ścisnęła jego sutki.

- Nie mogłam spać - wyszeptała. - Ja też miałam erotyczne

myśli.

Zacisnął zęby. I tylko mocniej przycisnął się do niej.
- Opowiedz mi - poprosił.
- Nie. Ty pierwszy. - Miała lekko zachrypnięty głos. -

Dobry psychoterapeuta zawsze analizuje sny.

Uśmiechnął się.
- Klęczałaś. Parsknęła śmiechem.
- Zwykle tak właśnie pracuję.
Jej dłoń wykonała powolną wędrówkę. W dół jego klatki

piersiowej, do gumki spodenek. Uniósł biodra, żeby ułatwić
jej zadanie. Ich spojrzenia spotkały się.

R

S

background image

61

- Jesteś piękna, wiesz?
Zaskoczyła go, lekko kręcąc przecząco głową.
- Jesteś zgłodniały seksu. Nie wiesz, co mówisz.
- Nie. - Odsunął się, żeby udowodnić jej, że kontroluje sie-

bie i sytuację. - Nieprawda.

- Nie jesteś zgłodniały seksu?
- Jestem... zainteresowany seksem.
Westchnęła cicho. Miała w oczach rezygnację i podnie-

cenie.

- Ja też - powiedziała.
Drapnęła go samym czubkiem paznokcia. A on niemal

podskoczył pod sufit. Jakby smagnięty żywym ogniem.

- To dobrze - zdołał wybąkać. - Ale nie chcesz chyba

wmówić mi, że nie wiesz, jak jesteś piękna?

Nie odpowiedziała. Tylko jej palce nie ustawały w poszu-

kiwaniach.

Ujął ją za nadgarstek, odsunął powoli. I położył się na niej.

Dzieliła ich tylko grubość kołdry. Ale w takiej pozycji było
mu łatwiej kontrolować samego siebie.

- Wysłuchaj mnie, Jo Ellen.
- Słucham cię z uwagą - powiedziała kpiąco. I łagodnie za-

kołysała biodrami.

- Uważam, że jesteś piękną kobietą. Całkiem piękną i cał-

kiem kobietą. - Przyłączył się do rozkosznej huśtawki. - I je-
śli zechcesz, tylko jeśli zechcesz, mogę dać ci oszałamiającą,
nieprzytomną, niekończącą się rozkosz. Ale nie dlatego, że
jestem zgłodniały seksu. - Pocałował ją. Ścisnął zębami jej
dolną wargę. - I nie dlatego, że potrzebuję ukojenia. - Nakrył
dłońmi te cudowne piersi, ścisnął sutki

R

S

background image

62

palcami. - I nie dlatego, że powinnaś podziękować mi za ja-
kiś dobry uczynek.

Wyrwała się spod niego z błyszczącymi z gniewu oczami.
- Dosyć!
Patrzył na nią zaskoczony.
- O co ci chodzi?
Podciągnęła kołdrę pod samą brodę.
- Nie zamierzam przespać się z tobą tylko po to, żebyś

podpisał oświadczenie.

- Wiem. Ja tylko... Chciałem tylko, żebyś poznała moje mo-

tywy...

Dobry Boże! Gadam jak rozpalony nastolatek błagający o

seks, pomyślał. Daj spokój. Zerwał się z łóżka.

- Masz rację. To... - szerokim gestem wskazał ich oboje

- ...ma zbyt wiele podtekstów.

Zadrżała. Mocniej przycisnęła kołdrę do piersi.
- A ty nie lubisz podtekstów, prawda, Cam?
- Zrób mi grzeczność, Jo, dobrze? Daruj mi tę psycho-

analizę i zostań raczej przy naprawianiu rozbitych samo-
chodów.

Natychmiast pożałował tego, co powiedział. Uroczy ru-

mieniec spłynął z jej twarzy. Zbladła jak alabaster.

- Przepraszam - zawołał. - Wcale nie chciałem, żeby to tak

zabrzmiało.

- Nie musisz mnie przepraszać - powiedziała głucho. -W

nocy pomyślałam to samo.

Przygasła. Zniknął gdzieś cały jej entuzjazm.
- Chciałabym wziąć teraz prysznic.

R

S

background image

63

Żeby zmyć wszystkie jego ślady i wspomnienia. Zmełł w

ustach gorzkie przekleństwo pod swoim adresem. Skinieniem
głowy wskazał łazienkę.

- Czuj się jak u siebie w domu. Muszę zadzwonić w kilka

miejsc, zanim wyjdziemy.

Wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. W salonie leżały

ślady zdarzeń z ubiegłego wieczoru. Stos listów, otwarta torba
Jo, jej buty i kowbojski kapelusz.

Podniósł go, przeciągnął palcami po satynowej podszewce.

Pod palcami wyczuł wytłoczenia. Zajrzał do środka i prze-
czytał złote litery:

„Lady Katie".
Rzucił kapelusz na kanapę, jakby parzył go w palce, i po-

szedł do swojego gabinetu, żeby zatelefonować do Quinna.

R

S

background image

64

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Jaka była?!
- Kiedy opuszczała dom, była w ciąży - powtórzył Cam

cierpliwie. Oczyma wyobraźni widział niebotyczne zdumienie
Quinna. Sam doznał podobnego niedawno. Długo musiał
opowiadać, zanim brat przestał żartować i potraktował
wszystko poważnie. Niespodziewane przybycie Jo, listy i fakt,
że ich matka i siostra zginęły w trzęsieniu ziemi.

- Dlatego wyjechała. - Dalszy ciąg na pewno nie spodoba się

Quinnowi. - Najwidoczniej tata nie wierzył, że to mogło być
jego dziecko, gdyż po tym, jak urodził się Colin, poddał się
operacji podwiązania nasieniowodów.

Cisza trwała dłużej, niż się spodziewał.
- Ta cała Jo to chyba jakaś wariatka, bracie - powiedział

Quinn. - Lepiej wyślij ją do diabła... Hej, wiem, że to jeszcze
kawał czasu, ale chcielibyśmy zrobić już listę gości na ślub
Colina. Kiedy zamierzasz wybrać się do Newport?

- Posłuchaj mnie. Przeczytałem chyba dwadzieścia listów,

która matka napisała do taty. Listów, których on na pewno
nie przeczytał. Quinn, ona nie kłamała! Tego jestem całkiem
pewien. Wasektomia nie jest metodą niezawodną. Najwyraź-

R

S

background image

65

niej jednak jej historia obróciła się przeciw niej i zmusiła ją
do wyjazdu.

- Jej historia?! Ona miała naturę włóczęgi, Cam. Uciekła z

domu, mając siedemnaście lat, i uciekła od taty, mając trzy-
dzieści ileś. Mniejsza z tym, już nie żyje. I jeszcze ta rzekoma
córka. - Umilkł na chwilę. - Nicole chciałaby przesunąć ślub
kilka dni wcześniej.

- Ta córka miała dziecko - powiedział Cam cicho. - Mamy

siostrzenicę, która przeżyła trzęsienie ziemi. A teraz czeka na
adopcję.

- Nie przegap następnego odcinka Dni naszego życia*.
Wiedział, że Quinn żartuje. Zawsze tak uciekał od nie-

wygodnych tematów. W przeciwieństwie do Colina. A Cam?
On... No cóż. Starał się mieć wszystko pod kontrolą.

- Człowieku, to poważna sprawa. Tata musiał zagrozić jej,

że jeśli nie usunie ciąży...

Usłyszał, jak Quinn gwałtownie wciągnął powietrze. Roz-

poznał ten sam ból, którego zaznał poprzedniej nocy. Ale
nieubłaganie ciągnął dalej:

- Powiedział, że nigdy nie pokocha tego dziecka i że na-

stawi nas przeciw niemu i... mamie. - Jakże obco zabrzmiało
w jego ustach to słowo.

- Aborcja? - Quinnowi nie było już do żartów. - Rozma-

wiałeś już z nim?

- Nie. Chciałem porozmawiać najpierw z tobą i Colinem. I

chciałem, żeby to on odbył tę rozmowę.

- Jezu! - szepnął Quinn. - Co za pasztet!
- Daj spokój. Jo naprawdę chce adoptować to dziecko. -

* Days oj O

UT

Uves - popularny w USA serial telewizyjny.

R

S

background image

66

Zerknął w stronę korytarza. Lada chwila spodziewał się jej

nadejścia. - Muszę podpisać dokument, w którym oświad-
czam, że nigdy nie będziemy próbowali dochodzić jakich-
kolwiek praw do dziecka. Zamierzam...

- Zaraz! Momencik, braciszku. Podpisać? Straciłeś rozum?

Przecież to może być wariatka albo oszustka.

- Ona nie jest wariatką - powiedział półgłosem, zerkając za

siebie. - Ani oszustką. Ona jest... - Jak miał ją opisać? -Ona
jest nadzwyczajna.

Quinn jęknął cicho.
- Nadzwyczajna w łóżku? Cam wahał o sekundę za długo.
- Spałeś z nią - wydusił Quinn.
- Nie, nie spałem. - Uśmiechnął się. - W każdym razie,

jeszcze nie.

- Człowieku, zacznij myśleć właściwą częścią ciała. Może ta

jej ciocia Christine była naszą matką. Ale nie masz żadnego
dowodu, że jej córka była naszego taty. Zjawia się taka wa-
riatka i chce od ciebie podpisu. Za chwilę zażąda pieniędzy,
zobaczysz.

-Widziałem zdjęcia... Katie. Mogłaby być bliźniaczką Coli-

na. A nawet twoją - dodał po namyśle. - Poza tym... -Stanęło
mu przed oczami pochyłe pismo matki. - Widziałem dowód.
Uwierz prawnikowi, to wszystko prawda.

W szumie odległego połączenia Cam usłyszał ciche prze-

kleństwo.

- Rozmawiałeś już z Colinem? - spytał Quinn po chwili.
- Jeszcze nie. Wiesz, jaki jest teraz szczęśliwy. Pomyślałem,

że najpierw pogadam z tobą.

R

S

background image

67

- Hola, ja też jestem szczęśliwy. Ale to nie przeszkodziło

ci zepsuć mi dnia.

Cam zaśmiał się cicho.
- Posłuchaj, Jo nie jest głupia. Ani szalona. Będzie wspa-

niałą. ..

- Zaczekaj, Cam. Zatrzymaj się. - Quinn westchnął ciężko.

- Może rzeczywiście to dziecko należy do naszej rodziny.

Nagle mróz przebiegł Camowi po kościach.
- Owszem, to może być prawda. Ale ja nie chcę dziecka. Ty

też nie.

- Chciałbym, ale jedno.
Tym razem Cam znieruchomiał, zaskoczony.
- Co? - zawołał. - Czy Nicole jest w ciąży?
- Jeśli nie, to codziennie rano wymiotuje na mój widok -

powiedział ze śmiechem. - Zawsze jest taka możliwość.

Cam poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, co powiedzieć.
- To wspaniała wiadomość - rzekł w końcu. - Gratulacje.
- Dzięki. Jesteśmy strasznie podekscytowani. Chcemy

ogłosić to na weselu Colina.

- Czy wszystko w porządku? Nicole czuje się dobrze?
- Tak. Jest tylko stale głodna i zmęczona. - Mimo wielkiej

odległości Cam czuł, jak Quinn pęczniał z dumy. - I wciąż
jest bardzo zgrabna.

- To świetnie. - Cam uśmiechnął się do telefonu. - Na-

prawdę. Nic nie powiem Colinowi, kiedy do niego zadzwonię,
jeśli sam chcesz ogłosić tę nowinę.

- Więc jednak zadzwonisz do niego?

R

S

background image

68

- Nie mogę podpisać zgody, nie porozmawiawszy przedtem

z wami i z tatą. Ty także masz prawo do adopcji. Wiesz prze-
cież. Oczywiście, nie masz teraz do tego głowy. A Jo na-
prawdę kocha to dziecko jak własne.

- Jak własne nie znaczy własne.
- Do czego zmierzasz, Quinnie?
- Może jesteśmy winni temu dziecku rodzinę, nazwisko i

dom.

Znów mróz przeszedł mu po grzbiecie. Poprzedniej nocy

jemu to samo przyszło do głowy.

- Ona mieszka w Kalifornu. Wychowuje ją ktoś, kto ją ko-

cha. Nie mamy prawa...

- Mamy absolutnie prawo ustalić, czy naprawdę jest z nami

spokrewniona - powiedział Quinn. - A jeśli jest, w jakim do-
mu miałaby żyć.

Usłyszał hałas za plecami. W drzwiach gabinetu stała Jo.
- Musisz mi zaufać, Quinnie.
Jo usiadła w fotelu naprzeciw niego.
- Ufam ci. Jesteś najsprytniejszym i najmądrzejszym face-

tem, jakiego znam. Zaraz po mnie.

Cam powstrzymał uśmiech. Jo wiedziała, z kim rozmawiał

i o czym, i taka reakcja na pewno nie spodobałaby się jej.

- Zamknij się więc i pozwól mi działać.
- Tylko bądź pewien, że postępujesz właściwie, Cam. Czy ta

Jo na pewno jest najlepszą osobą do wychowywania dziecka z
naszej rodziny? Czy będzie dobrą matką? Czy jej sytuacja ży-
ciowa jest stabilna? Czy bierze prochy? Czy jest uczciwa i
przyzwoita?

R

S

background image

69

Cam uświadomił sobie ze zgrozą, że właściwie niewiele

wiedział o „tej Jo".

- Jest uczciwa. Prowadzi własną firmę. - Patrzył, jak za-

gryzła wargę i zmierzyła go surowym spojrzeniem. Mrugnął
do niej porozumiewawczo. Ona tylko wysoko uniosła brwi.
Najwyraźniej nie zamierzała wyjść.

- Posłuchaj - Quinn zniżył głos. Zapewne nie chciał, by

usłyszeli go współpracownicy. - To, że ty nie masz ochoty na
dziecko, nie oznacza, że Nicole i ja nie poradzilibyśmy sobie z
jeszcze jednym. To samo Colin i Grace. Kto wie? A jeśli ta hi-
storia jest prawdziwa, to na nas spoczywa jakaś odpowie-
dzialność.

- To prawda.
- Pamiętasz, co zawsze mówiła babcia McGrath?
Serce ścisnęło się mu, gdy popatrzył na Jo. Psiakrew! Może

wcale nie miał ochoty „leczyć ran"? Bo gdyby nie podpisał
oświadczenia, złamałby jej serce.

- Tak. Wiem, co mówiła.
- Ona nigdy się nie myliła, bracie. No to kto jedzie do Ka-

lifornii, sprawdzić tę Jo? Ty czy ja?

Czuł na sobie jej pytające spojrzenie. W świetle poranka

wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż w mroku nocy.

- Ja w to wchodzę, bracie - powiedział.
- Tylko nie wejdź w nią, dopóki nie zorientujesz się, co jest

grane.

Tego nie mógł obiecać.

Słuchając rozmowy Camerona z bratem, Jo nabrała pew-

ności, że jej plan spalił na panewce.

R

S

background image

70


- On chce mieć to dziecko- powiedziała, kiedy Cam rozłą-

czył się.
Pokręcił głową.

- Nie. Nic takiego nie powiedział.
- Chce, żebyś ty wziął dziecko.
- Nie. Tego także nie postanowiliśmy.
My? Z niechęcią myślała o tym, że los jej i Callie spo-

czywał w rękach tych zimnych, cwanych mężczyzn. Była dla
Callie jak prawdziwa ciocia. Ale czy sędziemu to wystarczy?

- Co w takim razie wy, panowie świata, postanowiliście?

Uniósł dłoń, jakby chciał powstrzymać jej sarkazm.

- Niczego nie postanowiliśmy.
- A wyglądało to zupełnie inaczej.
- Nie nauczyła cię mama, że to nieładnie podsłuchiwać? Po-

słała mu blady uśmiech.

- Mama nauczyła mnie, że powinnam walczyć o to, co

uważam za słuszne i dobre. Nie dbam o to, co wy dwaj knu-
jecie, jeśli nie chcesz podpisać tego świstka... - wyjęła z kie-
szeni złożoną kartkę - ...spotkamy się w sądzie. I tam wy-
gram.

- Wcale tego nie chcę, Jo.
- No to podpisz. - Rzuciła papier na biurko.
- To nie zależy tylko ode mnie. Mam dwóch braci.
- I przynajmniej jeden z nich niedługo będzie miał swoje

własne dziecko. - Posłała mu znaczące spojrzenie. - Sły-
szałam. Drugi wkrótce bierze ślub. A ty - zatoczyła szeroko
ręką - żyjesz jak milioner, który nie ma w swoim życiu miej-
sca dla dziecka. - Pochyliła się ku niemu, usiłując opanować
emocje. - Pozwól mi wziąć to, co zostawiła mi Katie.

R

S

background image

71

Jego ciemne oczy błyszczały.
- Formalnie rzecz biorąc, nie zostawiła tego dziecka tobie -

powiedział prawnik.

- Formalnie rzecz biorąc, tobie także nie. - Wstała. Wskazała

papier leżący na biurku. - Podpiszesz czy nie?

Wolno pokręcił głową.
- Jeszcze nie.
To było jak uderzenie ciężkim młotem w brzuch. Niech cię

diabli! pomyślała. Niech cię diabli! Gdy uświadomiła sobie,
jak niewiele brakowało, żeby oddała mu się tego ranka, po-
czuła gwałtowny skurcz żołądka.

Odwróciła się bez słowa i ruszyła do drzwi. Zrobiła, co do

niej należało. Misja spaliła na panewce.

Znajdzie inne rozwiązanie.
Trzęsącymi się rękami zebrała ze stolika listy i zdjęcia i

wetknęła do torby. Zarzuciła pasek na ramię i wcisnęła ka-
pelusz na głowę.

Nim jednak doszła do drzwi, chwycił ją za łokieć.
- Jadę z tobą - powiedział.
- Nie, nie jedziesz - rzuciła mu prosto w twarz.
- Chcę zobaczyć twój dom. I warsztat. Chcę poznać moją

siostrzenicę i zobaczyć gdzie... gdzie żyła moja matka.

Tym ostatnim omal jej nie przekonał. Zawsze miała wielką

słabość do cioci Chris, która kochała ją jak własną córkę. A
czasem, kiedy Katie była wyjątkowo uparta, nawet bardziej.

Ale on nie po to zamierzał pojechać do Kalifornii. Chciał

odebrać jej dziecko. Wystarczyło, żeby oczarował jedną z
urzędniczek, i bum! Callie będzie jego.

R

S

background image

72

Nie mogła na to pozwolić.
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej policzka. Gwałtownie

cofnęła głowę.

- Nie. Nie.
Nie, nie spałem... W każdym razie, jeszcze nie.
Przypomniał się jej fragment rozmowy braci. Czyżby seks

miał być kluczem do zdobycia podpisu? Miała nadzieję, że
nie. Chciała móc szanować go bardziej. Chciała móc wierzyć,
że pociągał ją ktoś lepszy. Pociągał? Nie miała co do tego cie-
nia wątpliwości.

Zmrużyła oczy i zniżyła głos.
- Czy gdybym dziś rano przespała się z tobą, podpisałbyś

ten papier?

- Nie. To nie zmieniłoby niczego.
Poprawiła torbę na ramieniu, wyciągnęła rękę do klamki.
- Ale nie mamy pewności, prawda? Zatrzasnął drzwi, zanim

otwarła je do końca.

- Nie wyjedziesz z takim przekonaniem.
- Czy przestaniesz wreszcie rozkazywać? Nie zatrzymasz

mnie. Nie będziesz mi mówił, co mam myśleć. I za żadne
skarby nie pojedziesz ze mną. Boże, jesteś zupełnie jak Katie.
Samolubny aż do bólu.

- Jak na kogoś, kto tak zaciekle walczy o prawo wychowy-

wania jej dziecka, wyrażasz się o niej dosyć dosadnie. Kocha-
łaś ją czy nienawidziłaś?

Krew zawrzała w jej żyłach.
- Daruj mi tę tanią psychologię. Trzymaj się prawa, me-

cenasie.

R

S

background image

73

Delikatnie zdjął jej kapelusz z głowy i odwrócił do góry

dnem.

- To był jej kapelusz, prawda? -Tak.
- Dlaczego go nosisz?
Żal i uraza wypełniły jej serce. On nigdy nie zrozumie, co

czuła, kiedy znalazła ten kapelusz w gruzach po trzęsieniu
ziemi. Ani dlaczego, odruchowo, włożyła go na głowę,
opuszczając dom w drodze na lotnisko.

- Myślałam, że przyniesie mi szczęście. Jak widać, pomy-

liłam się.

- Nie mogę zrozumieć motywów twojego postępowania.

Odebrała mu kapelusz.

- A taki z ciebie prawnik. Moje motywy bardzo łatwo od-

gadnąć. Jest sobie dziewczynka w Kalifornii, która straciła
matkę. Kocham ją. Przez dziewięć miesięcy opiekowałam się
jej matką. Byłam przy jej narodzinach. Poświęciłam jej wię-
cej, niż mogłabym poświęcić własnemu dziecku. To nie
zbrodnia, że chciałabym ją wychowywać. Przecież nie po-
rywam jej.

- Ale używasz wszystkich możliwych sztuczek, żeby zdobyć

mój podpis.

- Nie wszystkich. - Zerknęła w stronę sypialni.
- To nie ma znaczenia - powiedział cicho. - Nadal niczego

nie podpisałem.

- Czy wiesz, że w ogóle mogłam tu nie przyjeżdżać? I nikt w

ogóle nie dowiedziałby się niczego. Callie nigdy nie musiałaby
poznać prawdy. Przyjechałam do Nowego Jorku, ponieważ
uważałam, że tak należy postąpić. To wszystko.

R

S

background image

74

- Zauważyłem to. - Cofnął rękę, którą trzymał drzwi. -

I szanuję.

Choć odrobina satysfakcji.
- Muszę wracać do domu. Callie mnie potrzebuje.
- Wyjdę z tobą. Pomogę ci znaleźć taksówkę.
- Dam sobie radę.

Zaśmiał się smutno.

- Jestem pewien, że dasz sobie radę ze wszystkim, Jo Ellen.

Ale w ten sposób będę czuł się jak dżentelmen.

Zakręciła się na pięcie. Stuknęła go palcem w pierś.
- Chcesz czuć się jak dżentelmen? To podpisz ten papier i

pozwól mi wychowywać to dziecko. Przysięgam, że mam jak
najbardziej czyste intencje.

- Nie mogę. Jeszcze nie teraz.
Westchnęła. Opadła z sił. Poddała się. Otwarła drzwi.
- W przyszłym tygodniu mam spotkanie w urzędzie

adopcyjnym. Wtedy powiem im o tobie. - Nie miała poję
cia, co się wtedy stanie. - Jestem pewna, że skontaktują
się z tobą.

Wyszła z pokoju, lecz znów ją zatrzymał.
- Nie odchodź w ten sposób. Daj mi trochę czasu, żebym

mógł przemyśleć wszystko i porozmawiać z braćmi. Musimy
poukładać sobie fakty i zastanowić się, co robić.

Dobrze wiedziała, co zrobią. Wszyscy trzej przyjadą do

Sierra Springs na swoich białych rumakach, żeby ratować
siostrzenicę i zabrać ją do domu, do rodziny. Przyobleczeni w
szaty sprawiedliwości i praw rodziny wrócą, pełni dumy i
chwały.

Jak mogła ich pokonać?

R

S

background image

75

- Do zobaczenia w sądzie - powiedziała.
- Albo wcześniej.
Udała, że nie dostrzegła zawoalowanej pogróżki w jego

głosie, i poszła do windy. Szczęśliwa, że nie ruszył za nią.

R

S

background image

76

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy Jo włożyła ochronne gogle, Callie wybuchnęła per-

listym śmiechem.

- Podobają ci się moje okulary, pączuszku?
Callie wyciągnęła z kojca pulchną rączkę w stronę twarzy

Jo i zagulgotała radośnie.

- O-ku-la-ry - powiedziała powoli Jo. - Chronią moje

oczy podczas piaskowania. A to właśnie zaraz będę robiła.

Zdjęła z półki plastikową książeczkę i podała dziecku.
- Poczytaj sobie kilka minut, kochanie. Ja będę za tą szy-

bą. Spróbuję wyreperować jakoś tę toyotę. Będziesz mogła
widzieć mnie, a ja ciebie.

Callie zmarszczyła buzię i zaczęła gryźć krawędź ksią-

żeczki.

- Możesz ją zjeść, jeśli wolisz.
Pocałowała małą w główkę. Miała nadzieję, że zdoła szybko

uwinąć się z robotą. Niecierpliwie czekała chwili, kiedy wy-
ruszy na długą wędrówkę po górach z Callie w nosidełku na
plecach.

- Skończę tylko ten błotnik, obiecuję - powiedziała. Nie

zamierzała zanudzać dziecka swoimi kłopotami. Wyprawa

R

S

background image

77

do Nowego Jorku zabrała jej dwa dni. A właściciel toyoty miał
zgłosić się po nią następnego dnia. Dlatego musiała wziąć się do
pracy w niedzielę.

Otwarła szeroko drzwi na parking. Wpuściła do biura ciepłe

górskie powietrze.

- Tylko pół godziny, aniołeczku - obiecała. - A potem wy-

dziemy.

W głębi duszy Jo była szczęśliwa, że niegdyś przebudowały

wraz z Katie wnętrze, tak żeby mogły zawsze obserwować Cal-
lie. Kiedy po trzęsieniu ziemi jechała do warsztatu, najbardziej
martwiła się właśnie o szklane ściany. Na szczęście szkody były
niewielkie. Trochę narzędzi pospadało na podłogę, gabloty w
części sklepowej zostały potłuczone. Ale większość wykończe-
nia wnętrza była wykonana z plastiku.

Nie, wcale nie tęskniła do tamtych koszmarnych dni. Wciąż

pamiętała strach, który towarzyszył wszystkim mieszkańcom. I
przeraźliwe spustoszenia, których dokonał żywioł. Wtedy to cał-
kiem zrujnowane zostało osiedle, gdzie od pół roku mieszkały
Katie, Chris i Callie.

Jo otrząsnęła się z ponurych wspomnień. Nałożyła ochraniacze

na kolana, maskę i gumowe rękawice. Pomachała małej i zabrała
się do pracy.

Uwielbiała te chwile, kiedy z młotkiem w ręce przywracała

zniszczonej blasze pierwotne kształty. Wtedy czuła, że żyje. I że
panuje nad swoim życiem i sobą samą. Nie tak, jak w Nowym
Jorku.

Zacisnęła powieki, żeby odegnać natrętne wspomnienie Ca-

merona McGratha. I jego dłoni na swoich piersiach.

R

S

background image

78

Obrazy, z którymi żyła praktycznie cały czas od powrotu z

Nowego Jorku.

Powiadają, że hormony rządzą mężczyznami. Jak widać, nie

tylko nimi.

Spróbowała skupić się na pracy.
Spotkanie z urzędnikami w sprawie adopcji miała wyzna-

czone na najbliższy piątek. Niewiele zatem zostało jej czasu
na przygotowania. A musiała przemyśleć wszystko, w naj-
drobniejszym szczególe.

Kiedy tylko Mary Beth Borrell dowie się, że Callie ma ży-

jących krewnych, natychmiast spróbuje skontaktować się z
nimi. Żeby albo zrzekli się wszystkich praw, albo sami roz-
poczęli procedurę adopcji Callie.

Jo wściekle uderzyła młotkiem. Żal ścisnął jej serce na sa-

mą myśl, że mogłaby stracić Callie. Niemal pożałowała, że
wybrała się do Nowego Jorku.

Kiedy uniosła głowę spod samochodu, dostrzegła kątem

oka jakiś ruch za szybą.

Upuszczony młotek zadźwięczał na betonie. Zerwała się z

podłogi i... skamieniała.

Nigdy. Nigdy nie spodziewała się zobaczyć go tak szybko.
Obok kojca Callie stał Cameron McGrath. Pochylony,

mówił coś do dziecka. Podniósł głowę i ich spojrzenia spot-
kały się. Serce Jo zaczęło tłuc gwałtownie.

A Callie wyciągała do niego rączki, jak do najbardziej ulu-

bionego wujka.

Mała zdrajczyni.

R

S

background image

79

Energicznym krokiem Jo wpadła do biura. Otwarte nieco

zbyt mocno drzwi z hukiem uderzyły o ścianę.

- Co ty tu robisz? - Maska tłumiła jej głos, ale i tak nie

można było mieć wątpliwości, że była wściekła.

Otaksował ją długim, uważnym spojrzeniem. I nagle za-

wstydziła się wyciągniętej koszulki, którą miała na sobie. I
roboczych spodni, i butów. I włosów związanych w nie-
zgrabny koński ogon. I smug brudu na policzkach.

Cameron posłał jej ciepły uśmiech.
- Właśnie tak wyobrażałem sobie ciebie przy pracy.

Coś ścisnęło ją za gardło. Wyobrażał ją sobie? Myślał o niej?
Zdjęła okulary i maskę. Podeszła bliżej.

Posłała mu spojrzenie, które w jej przekonaniu miało być

groźne i ostrzegawcze.

- Jak śmiałeś wejść tu tak po prostu?

Gestem wskazał na otwarte drzwi za sobą.

- Zabezpieczenie dosyć niedbałe - rzucił. - Powinnaś być

bardziej ostrożna.

Psiakrew! Sama dała mu argument przeciw jej matczynym

zdolnościom.

- Nie mamy tu, w Sierra Springs, zbyt wielkiego wskaź-

nika porwań - powiedziała słabo. Wbiła spojrzenie w jego
pierś. Na koszulce miał, oczywiście, emblemat Jankesów. Był
człowiekiem niezwykle patetycznym. I przystojnym. I... po-
nętnym.

Callie straciła równowagę i usiadła z impetem. Cameron,

wyraźnie przestraszony, kucnął.

- Nic ci się nie stało, malutka?

R

S

background image

80

Dziewczynka zagulgotała radośnie. Była zalotna jak jej

matka. I równie urocza.

Skoro już tu jest, pomyślała Jo, jakoś muszę sobie z tym

poradzić.

- Przygotuj się, Cam. Wkrótce się zakochasz.
- Ha! - Uśmiechnął się szeroko. - To nie takie proste.
- Tak? Nie znasz jeszcze Callie McGrath.
Ujął ostrożnie malutką rączkę i potrząsnął delikatnie.
- Miło mi cię poznać panno Callie. Nazywam się Cameron.

Możesz mówić mi Cam. Wszyscy, którzy mnie lubią, tak
mówią. - Zacisnęła piąstkę na jego palcu. Zerknął na Jo.
- Nawet panna Jo Ellen Tremaine.

Mówiłam do niego Cam? zdziwiła się.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś - przyznała. - W urzędzie

jeszcze nic o tobie nie mówiłam. Nie zdążyłam nawet opra-
cować planu wojennego.

- Planu wojennego? - Zaśmiał się i uwolnił palec.
- To jest wojna. Ty chcesz spróbować zabrać mi dziecko, a

ja mam zamiar się bronić.

Długą chwilę patrzył na nią w milczeniu. Wstał.
- Dlaczego uważasz, że po to przyjechałem?
- Powiedzmy, że to intuicja.
- Mylisz się.
Delikatny promyk nadziei błysnął w jej sercu.
- Naprawdę? Nie przyjechałeś, żeby spróbować zabrać mi

dziecko?

- Odbyłem na ten temat kilka długich rozmów z Quinnem i

Colinem.

-I? - Wstrzymała oddech.

R

S

background image

81

-I uznaliśmy, że powinienem wybrać się w podróż, zo-

baczyć Callie, obejrzeć twój dom i warsztat, żeby dowiedzieć
się, jak...

- A więc to ma być test? Przesłuchanie? - Sama nie wie-

działa, czy jest to dla niej obraza, czy nadzieja.

- Potraktuj to raczej jak... wizytę. Zgoda?

Rozważała jego słowa. Spoglądała na Callie, która nie od-
rywała od przybysza zachwyconego spojrzenia.

- Czy twoi bracia też przyjadą tu z... wizytą? - spytała po

długiej chwili.

- Nie. Ciągnęliśmy słomki. - Mrugnął szelmowsko. - Ja

wygrałem.

- Wiesz, jakaś moja część ma ochotę wskazać ci drzwi i

powiedzieć, co możesz sobie zrobić z tą wizytą.

- A ta pozostała część?
Pomału pokiwała głową. Zbliżyła się doń o krok.
- Uważa, że to świetna okazja, żeby pokazać ci, jak sta-

teczny i pełen miłości dom ma tutaj Callie.

- I która z was wygrywa? - spytał. - Inteligentna, rozsądna i

dojrzała Jo, czy też Jo uparta, roztropna i opiekuńcza?

Spryciarz, pomyślała, z trudem hamując uśmiech.
- Obie potrafią być bardzo przekonujące.

Niespodziewanie położył ręce na jej ramionach.

- Ja też - powiedział. - Wiesz, że muszę to zrobić, i inteli-

gentna, rozsądna i dojrzała Jo akceptuje to, prawda?

Przytaknęła. Nie mogła wydobyć głosu. A on pocałował ją

w czoło.

- Dobra dziewczynka. Bardzo lubię tę część ciebie.

R

S

background image

82

A co z drugą częścią? Co z tęskniącą, pragnącą, pożądającą

Jo?

No cóż. Chwilowo musiała milczeć.

- Chodźmy na wycieczkę.
- Na wycieczkę? - Proponowała mu wycieczkę? Cam sie-

dział na betonowej podłodze i przyglądał się Jo. Ostatnie po-
ciągnięcia szlifierką wykonała z finezją artystki. Niezwykle
ponętnej artystki. Podczas pracy koszulka wysunęła się jej ze
spodni, odsłaniając fragment mlecznej skóry. A tuż nad kra-
wędzią spodni, na biodrze, dostrzegł coś małego, czarno-
czerwonego.

Tatuaż.
Zesztywniał z ciekawości.
- Tak, na wycieczkę - rzuciła. - Jesteśmy w górach. Tutaj

tak właśnie spędzamy niedzielne popołudnia. Wspinamy się
po górach. Albo pływamy pontonami po rzece. – Gotów był
przysiąc, że uśmiechała się pod maską. - Bo może wolisz
zmierzyć się z bystrzami? Czy jesteś zbyt zmęczony podróżą?

Wyczuł wyzwanie w jej głosie. Prawie słyszał niewypo-

wiedziane: „mieszczuchu".

- Co tylko zechcesz - odparł. - Jestem do twojej dyspozycji

przez tydzień.

- Tydzień? - Wrzuciła narzędzia do skrzynki i zdjęła ręka-

wice. - Co, u diabła, miałabym robić z tobą przez tydzień?

Mogłabyś pokazać mi tatuaż, pomyślał. Jego oczy same

pobiegły ku jej biodrom.

R

S

background image

83

- Nie będę wchodził ci w paradę.
Przeciągnęła palcem po idealnie gładkiej powierzchni wy-

polerowanej blachy. Nie było śladu uszkodzeń. Nie do wiary,
pomyślał. Zrobiła to w trzy kwadranse.

- Już to zrobiłeś. - Maska nie zdołała stłumić jej nieza-

dowolenia.

Musiał przyznać, że przyjęła go lepiej, niż oczekiwał.

Szybko się uspokoiła. Z wielką wprawą nakarmiła Callie.
Kiedy dziecko usnęło, umyła butelkę i pokazała, by poszedł
za nią do warsztatu. Tam, siedząc na podłodze, przyglądał się
jej pracy.

I jej. Zauważył fragment tatuażu. A przy każdym jej po-

chyleniu widział odrobinę więcej piersi.

Wstała, otrzepała spodnie i podniosła skrzynkę z narzę-

dziami.

- Skończone - powiedziała. Zerknęła za szybę. – Ona

zbudzi się już niedługo.

Wstał i wyjął jej skrzynkę z dłoni.
- Gdzie mam to postawić? - spytał.

Zdumienie rozszerzyło jej oczy.

- Czyżby te narzędzia były tak cenne, że nie mogę ich do-

tykać?

- Nie. Po prostu nie przywykłam do pomocy.
- Nie chciałem urazić cię, najdroższa. Po prostu chciałbym

jak najszybciej ruszyć na wycieczkę.

Parsknęła śmiechem. Nie uwierzyła w ani jedno jego sło-

wo.

- Postaw tam. Zajrzę do Callie.
Zaniósł skrzynkę we wskazane miejsce. Po drodze rozej-

R

S

background image

84

rzał się uważnie. Warsztat był wyjątkowo czysty. Pełen świat-
ła. Wyczuwało się wszędzie kobiecą rękę.

- Szukasz naruszenia prawa, mecenasie?

Zaskoczyła go. Zjawiła się za jego plecami zupełnie bez
szelestnie.

- Podziwiam twój warsztat. Jest uroczy... kobiecy. Zaśmiała

się głośno.

- Kobiecy? Powinieneś zobaczyć „Kłaczki". Kłaczki? Ach,

część Katie. Za ścianą.

- Może później - powiedział. - Czy Callie zbudziła się już?
- Nie. Ale to nie potrwa długo. W książkach piszą, że po-

winnam obudzić ją, bo odpowiedni czas już minął. Ale uwa-
żam, że to jest zbyt okrutne.

- Nie wyglądasz na taką, która przejmowałaby się książ-

kami.

Uśmiechnęła się, zadowolona.
- Raczej nie. Ale tyle mądrych rzeczy napisano na temat

opiekowania się dziećmi... A ja bardzo chciałabym nie po-
pełnić jakiegoś błędu.

- Nie wątpię. - Pomaszerował za nią do wyjścia.
- O! Już wstała.
- Nic nie słyszę.
Wytężył słuch. Usłyszał. Jakby gdzieś bardzo daleko ktoś

wypuszczał powietrze z balonika. To ma być dziecko? Kiedy
Jo otwarła drzwi, dźwięk stał się niezwykle intensywny. Przez
szybę widział, jak Jo pochyliła się nad kojcem i wyjęła Callie.
Nie słyszał jej słów, mógł je sobie wyobrazić. Głaskała dziew-
czynkę i całowała w główkę.

R

S

background image

85

Jo nie potrzebowała książek. Była urodzoną matką.
Dotychczas sądził, że niektóre kobiety nie mają takiego in-

stynktu. Był pewien, że jego matka odeszła właśnie dlatego.
Teraz wiedział już, że się mylił.

Dwadzieścia sześć lat wcześniej zostawiła męża i synów.

Teraz on stał w obliczu decyzji, czy rozbić tę prowizoryczną
rodzinę. Tylko czy w ten sposób zdoła ukoić stary ból?

Nie był przekonany, że postępuje dobrze. Ale uzgodnił z

braćmi, że zanim podejmą decyzję, powinni przynajmniej za-
poznać się z sytuacją dziecka. Quinn był przekonany, że po-
winni zabrać dziewczynkę i wychowywać ją sami. Przez cały
tydzień naradzał się z Nicole.

Colin, zgodnie z oczekiwaniami Cama, proponował, żeby

najpierw porozmawiać z ojcem. Nadal mieszkał w Pitts-
burghu i był z nim najbliżej. Opiekował się nim. To od niego
wiedzieli, że przez ostatnie lata ojciec stał się odludkiem. Żył
niemal jak pustelnik.

Czy mogły to być wyrzuty sumienia?
Cameron zaś bardzo chciał poznać dokładnie historię matki

i porównać ją z wersją ojca.

Jo wyrwała go z zamyślenia. Wszedł do biura.
- Cześć, malutka - powiedział. Mokre od płaczu oczka po-

jaśniały, kiedy dziewczynka uśmiechnęła się na jego widok.
A jemu zrobiło się ciepło na sercu. Zachciało mu się śmiać,
tak bardzo była podobna do Colina i Quinna w ich wieku. -
Idziesz z nami na wycieczkę?

- Ona jest profesjonalistką - powiedziała Jo. Popatrzyła z

dezaprobatą na pantofle Camerona. - Bardziej martwię się o
jej wujka.

R

S

background image

86

- Mam lepsze buty w samochodzie. Chyba że zechcesz

pożyczyć mi któreś ze swoich męskich butów.

Zmarszczyła nos.
- Niedobry wujek - szepnęła do ucha Callie.
Ale dziewczynka wyciągnęła pulchną rączkę i złapała go za

nos.

- Daj spokój - powiedziała Jo. Śmiejąc się głośno, uwol-

niła Cama. Podniosła stojącą pod ścianą wielką torbę. Głową
wskazała drzwi. - Najpierw pójdziemy do domu, spakować
drugie śniadanie. A ją trzeba nakarmić.

Cam zamierzał zatrzymać się w jednym z wielu okolicz-

nych moteli.

- Muszę znaleźć sobie jakieś lokum. Który z moteli na

Carvel Street poleciłabyś?

- Żaden. Chyba że masz za dużo pieniędzy. Możesz za-

mieszkać u mnie.

Fala pożądania ścisnęła mu trzewia.
- U ciebie? Jesteś pewna?
Wyczytał w jej oczach, że pojęła, co miał na myśli. I że nie

podzielała jego zapału.

- Jak inaczej chcesz się przekonać, w jakim domu żyje

Callie? Przecież będziesz musiał zdać szczegółową relację
swoim dociekliwym braciom.

Tak, doskonale zrozumiała, po co przyjechał. Ale czy na-

prawdę nie dostrzegała, jak niebezpieczna była jej propozy-
cja? Czy to tylko on nie umiał wyzwolić się od wspomnienia
bliskości jej ciała?

- Doceniam twoją propozycję... - Zawahał się. Nie bar

dzo wiedział, jak wyrazić swoje obawy.

R

S

background image

87

- Dam sobie radę - ucięła dyskusję. - To zdaje się ty po

wiedziałeś, że potrafię dać sobie radę ze wszystkim.

Długim spojrzeniem omiótł dziecko w jej ramionach, torbę

na ramieniu i delikatne ręce, z jednakową wprawą posługujące
się szlifierką, co butelką z kaszką.

- Na pewno dasz sobie radę - powiedział.

Tylko czy on da?

R

S

background image

88

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jo nieustannie zerkała we wsteczne lusterko. Auto z wy-

pożyczalni, którym jechał Cam, z trudem radziło sobie ze
wspinaczką po krętej drodze do domu Jo i ledwo nadążało za
jej półciężarówką z napędem na cztery koła. Nie, nie bała się,
że go zgubi. Był tam cały czas. Wielki, postawny, seksowny,
czarujący, groźny, seksowny, zabawny, przystojny... powie-
działa, seksowny?... problem. Na cały tydzień.

- Tydzień!
- O czym myślałam, kiedy go do nas zapraszałam? -

zwróciła się do siedzącej w foteliku z tyłu Callie.

Dziewczynka pracowicie żuła plastikowy gryzak. Z uśmiech-

niętej buzi ciekł cienki strumyczek śliny.

- Masz rację. - Jo westchnęła gorzko. - W ogóle nie my-

ślałam. Ale kto byłby w stanie myśleć w jego obecności. Sześć
razy omal nie walnęłam się młotkiem w palce, kiedy tak sie
dział i... pożerał mnie wzrokiem.

Roześmiała się.
- To tylko tak się mówi, skarbie. Gryź sobie dalej. Nie

zwracaj uwagi na ciocię Jo.

- Jojojojojo.
Gaworzenie Callie napełniło jej duszę radością. Ale jed-

R

S

background image

89

nocześnie strach zmroził jej serce. Przypomniała sobie, po co
dokładnie Cameron McGrath przyjechał do Kalifornii. Nie
miało to nic wspólnego z chemią i iskrzeniem między nimi.
Chodziło mu tylko o to, żeby zabrać dziecko.

Minęli ostatni zakręt. Między sosnami ukazał się biały płot

otaczający jej kawałek góry i dom, w którym mieszkała. Starą
farmę, którą odbudowała i z której była bardzo dumna. Cie-
kawe, jak spodoba się Cameronowi, bogatemu miesz-
czuchowi?

Zatrzymała samochód przed wjazdem do garażu, wysiadła i

otworzyła drzwi koło Callie. Cam zatrzymał auto tuż za nią.
Nie zdążyła odpiąć dziecka, a on już stał przy niej.

- Tutaj mieszkasz?
No i macie! Obejrzała się na niego. Tak. Przedrzeźniał ją. Z

głową wysoko zadartą ku koronom drzew. Jak niegdyś ona,
gdy stała przed wieżowcem.

- Nie ma tu ekspresowych wind, ale nazywamy to do-

mem.

Uśmiechnął się szeroko.
- Pomóc ci? - spytał.
- Poradzę sobie.

Wyjęła Callie z auta.

- Bardzo ładna posiadłość - powiedział całkiem poważnie,

rozglądając się po okolicy.

- Mówiłam ci, że mam tu zupełnie inne widoki - odparła z

dumą.

- Mówiłaś prawdę.
Zrobiło się jej miło. Zależało jej na tym, żeby dom Callie

zrobił na nim dobre wrażenie.

R

S

background image

90

Przyglądała się przez moment, jak wypakowywał swoje

bagaże.

- Zamierzasz pracować tutaj? - Poprowadziła go do domu.
- Nie. Poradzą sobie w firmie beze mnie.
- Nie macie żadnych poważnych spraw?
- Teraz nie.
- To po co ci laptop? Żeby wysyłać raporty McGrathom?
- Prosili, żebym wysłał im zdjęcie Callie. - Uśmiechnął się.
Lęk ścisnął jej żołądek. Rzuciła klucze i torebkę na zabyt-

kową komódkę. To tylko kwestia czasu, pomyślała, kiedy zja-
wią się tutaj, żeby zabrać Callie.

- Wejdź, proszę - bąknęła. Przeszli przez salon do kuchni.

Serca jej domu.

- O! - powiedział Cam z prawdziwym zachwytem.

Zaśmiała się z zadowoleniem. Usadowiła Callie w wysokim
krzesełku.

- Tam - wskazała gestem nieduży pokoik sąsiadujący

z kuchnią - jest moje biuro i pokój gościnny. Będziesz musiał
rozkładać sobie kanapę. Ale wszyscy mówią, że jest wygodna.
Będziesz też mógł podłączyć komputer do sieci.

Do miseczki nałożyła trochę płatków, z lodówki wyjęła bu-

telkę z sokiem.

- Mogę ją nakarmić? - spytał Cameron.
Lęk zmroził ją aż do kości. Pomalutku próbował zbliżyć się

do Callie. Ale przecież sama go zaprosiła.

- Oczywiście - odpowiedziała. - Ale musisz włożyć jej

śliniak, a sobie jakiś fartuszek. Inaczej może ochlapać ci ko-
szulkę.

R

S

background image

91

-I znaczek Jankesów? Nie zrobiłabyś tego, prawda, ko-

chanie? - zwrócił się do dziecka.

Callie zaszczebiotała radośnie. Wszystkie kobiety zaczy-

nały szczebiotać, kiedy zwracał się do nich „kochanie".

- Widzisz? - Szeroko rozłożył ramiona i wskazał znaczek na

koszulce. Jo nie mogła oderwać do niego oczu. I nie mogła
zapomnieć jego dotknięć.

- To prawdziwa dynastia, maluchu - tłumaczył. A Jo po-

czuła, że zaschło jej w ustach. - Jeśli będziesz chciała, cały
twój pokój ozdobimy symbolami Jankesów.

- Chcesz zamalować Kubusie Puchatki, które tak praco-

wicie malowałam? - Jo posłała mu zdegustowane spojrzenie. -
Nic z tego, kolego.

- Może jeszcze nie teraz - zgodził się szybko. - Możemy za-

czekać, aż ona sama zacznie grać.

Jo parsknęła śmiechem.
- Ona nie będzie grała w baseball, Cam. Ona jest wierną

kopią swojej matki. Nigdy nie wystawi na szwank zdrowia
albo pomalowanych paznokci.

- Kto wie? - Ostrożnie podsunął łyżeczkę do buzi Callie. -

Powiadają, że środowisko może być silniejsze niż geny. Może
będzie doskonałym cieślą.

Mina Jo zrzedła. Miał to być komplement czy zaczepka?
A ta zdradziecka Callie grzecznie otworzyła buzię. Jakby

nigdy przedtem nie zdarzyło się jej uderzyć piąstką w pełną
łyżkę.

- Ona jest naprawdę śliczna - powiedział cicho Cam.

Bardziej do siebie, niż do Jo.

R

S

background image

92

- Jest taka podobna do Katie, że chce mi się płakać - po-

wiedziała Jo.

- Zastanawiałem się, czy masz jeszcze inne fotografie? Wiesz,

Katie, kiedy była mała. - Głos zadrżał mu leciutko.

Pomyślała o dwóch albumach, które z mamą wydobyły z gru-

zów. Były tam wszystkie zdjęcia, jakie Chris zrobiła Katie od jej
narodzin, aż do...

- Mam. Wiele.
- Może później mógłbym jej obejrzeć?
Położyła mu dłoń na ramieniu. Żeby go pocieszyć. Bo prze-

cież nie dlatego, że chciała go dotknąć.

- Pokażę ci je dziś wieczorem. Kiedy wrócimy z wycieczki. Zerk-

nął na jej dłoń. Podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.

- Dokąd pójdziemy? - spytał.
- Za dom. - Wskazała za okno.
- To bardzo wygodne.
- Jeszcze jak. Prawie codziennie robię wiele kilometrów. Szczę-

ka opadła mu ze dziwienia. Szybkim spojrzeniem omiótł jej syl-
wetkę.

- Nic dziwnego, że masz taką wspaniałą figurę.

Zrobiło się jej miło, chociaż starała się tego nie okazać.

- Pójdę przebrać się i spakować coś do jedzenia. Dasz sobie

chyba z nią radę przez kilka minut?

- Oczywiście. Wszystko będzie dobrze. Jo pochyliła się i poca-

łowała dziecko.

- Wrócę niedługo, cukiereczku. Callie spojrzała na nią niepew-

nie.

- Nic się nie bój. - Jo pogłaskała ją. - Idę tylko na górę.

Zostaniesz z... wujkiem Camem?

R

S

background image

93

- Z Camem - poprawił. - Ona może nazywać mnie Cam.
- Wcale nie będzie cię nazywać. Ona nie umie jeszcze mó-

wić, Cam.

- Ca-ca-ca-ca! - Callie wyciągnęła paluszek w jego stronę.

Uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Słyszałaś? Powiedziała moje imię. Zanim odjadę, będzie

mówić, że mnie kocha.

- Tego właśnie się obawiam - powiedziała Jo, uśmiechając

się sztucznie.

Bo wcale nie było jej do śmiechu. Serca obu kobiet w tym

domu będą przez najbliższy tydzień wystawione na ciężką
próbę.

Jo wspinała się na górę z gracją, zręcznością i lekkością.

Callie siedziała sobie wygodnie w nosidełku na jej piersi.
Rozglądała się, paplała i podśpiewywała.

Gdyby Cam nie grywał w piłkę trzy razy w tygodniu, a w

pozostałe dni nie ćwiczył na siłowni, nie nadążyłby za Jo.
Szła jak maszyna.

Czyżby miał to być dla niego test?
Z przyjemnością obserwował, jak stawiała długie kroki.

Nigdy przedtem tak umięśniona dziewczyna nie działała na
niego tak podniecająco. Wszystkie jego dotychczasowe przy-
jaciółki były wiotkie i delikatne.

Spróbował wyobrazić sobie Amandę wspinającą się po gó-

rach i roześmiał się głośno.

- Miło słyszeć, że bawisz się dobrze - rzuciła przez ramię.

- Bo dopiero za moment zaczną się schody.

R

S

background image

94

Schody?
- Chcesz powiedzieć, że zrobi się trudniej?
- Trochę. - Zatrzymała się. Uniesionym palcem wskazała do gó-

ry. - Mamy jeszcze jakiś kilometr. Potem zjemy lunch w moim
ulubionym miejscu. Chyba że jesteś zbyt zmęczony albo głodny.

Prawdę mówiąc, był głodny jak wilk i wyczerpany. Ale dziar-

sko powiedział:

- Mogę iść, jak długo zechcesz.
Uśmiechnęła się, trochę kpiąco, trochę z niedowierzaniem.
- Nie musisz mi niczego udowadniać, Cam. Po prostu powiedz,

kiedy będziesz chciał zrobić przerwę. Ja robię to codziennie.

- Mam dopiero trzydzieści pięć lat - powiedział. - Ćwiczę re-

gularnie. I gram w piłkę.

- U-hu-hu! - Gdyby nie ciemne okulary, które miała na nosie,

zapewne zobaczyłby jej kpiący wzrok. Nie po raz pierwszy czuł,
że taksowała go badawczo.

- Dalej, chłopczynko. - Poklepał ją po ramieniu. -Ruszaj.
- Chłopczynko? A cóż to ma znaczyć? - Zaśmiała się głośno.
Opuścił okulary, odsłaniając oczy. Tak, żeby mogła dostrzec

szczerość w jego spojrzeniu.

- Jesteś zbyt kobieca, żeby można było mówić o tobie chłop-

czyca.

Nie widział jej oczu. Lecz rumieniec na jej policzkach nie miał

wiele wspólnego z ciepłem kalifornijskiego słońca.

R

S

background image

95

Obróciła się na pięcie i bez słowa ruszyła pod górę.
- Patrz uważnie pod nogi - powiedziała. A potem szep-

nęła coś do ucha Callie.

Mniej więcej po godzinie znaleźli się na szerokiej, poroś-

niętej bujną trawą, otoczonej wysokimi sosnami polanie.

- To jest to twoje ulubione miejsce? - Cam zdjął plecak i

rozejrzał się dookoła.

- Tak. Najwspanialsze na świecie.
Błyskawicznie rozłożyła koc, rozstawiła na nim jedzenie i

napoje i usadziła pośrodku Callie. I od tej chwili nie spusz-
czała jej z oka ani na moment.

Wyglądało na to, że obie panie porozumiewały się bez

słów.

Cam poczuł nieprzyjemny ucisk w gardle. Byłoby okru-

cieństwem rozbicie takiego związku.

Usiadł na skraju koca. Chłonął w zachwycie piękno ota-

czającej go przyrody... i krzątającej się obok kobiety.

- Jakie teraz przed tobą formalne kroki w sprawie adop-

cji? - spytał.

Pochylona nad pojemnikiem z owocami Jo zastygła bez ru-

chu. Potrząsnęła głową, żeby odsunąć z czoła kosmyk wło-
sów.

- Mam wyznaczone na piątek spotkanie w urzędzie.
- W jakiej konkretnie sprawie?
- Chcesz truskawkę? - spytała.
Wziął jedną, podziękował skinieniem głowy.
- Truskawkę, Cal? - podsunęła pojemnik dziewczynce.

Mała wepchnęła owoc do buzi i zajadała ze smakiem.

Cam cierpliwie czekał na odpowiedź.

R

S

background image

96

- W piątek powinnam zjawić się w urzędzie z podpisa-

nymi dokumentami. Ale teraz... - Włożyła do ust kawałek
melona i popatrzyła w dal.

Ale teraz nie miała podpisu.
- Oczekują, że dostarczysz podpisany „Wniosek o uzna-

nie zrzeczenia się praw rodzicielskich"?

Pokręciła głową i przełknęła pospiesznie.
- Oni nie wiedzą o twoim istnieniu. Chciałam powiedzieć

im o tym, mając podpisaną twoją zgodę.

Położył się, wsparł na łokciu.
- Dam ci ją, Jo - powiedział. - Nie musisz skamleć, pła-

kać, rzucać się na ziemię i bić pięściami.

Uśmiechnęła się smutno.
- Dawno temu przekonałam się, że to nic nie daje.
- Katie? - Był pewien, że to o niej mówiła.
- Nadała nowe brzmienie wspaniałemu kalifornijskiemu

biadoleniu.

- Wygląda na to, że naprawdę była okropnym utrapieniem.
- Owszem. Ale była moim utrapieniem. Kochałam ją. -

Podparła się na rękach, odchyliła głowę do tyłu. - Brak mi
tego jej biadolenia. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Zapragnął dotknąć białej skóry na jej dekolcie. Przypo-

mniał sobie jej smak.

- Pójdę z tobą - powiedział. Chociaż sam nie miał pojęcia,

skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł.

- Słucham? - Wyprostowała się gwałtownie. Uniosła oku-

lary, żeby przyjrzeć się mu uważniej. - Chcesz pójść ze mną
do urzędu adopcyjnego?

-Tak.

R

S

background image

97

- Po co?
- Przecież zamierzałaś powiedzieć im o nas... o mojej ro-

dzinie, prawda?

- Owszem. - Pokiwała głową. - Musiałabym. Chociaż nie

wiem, czy uwierzyliby mi.

Nie musiałaby, wiedział o tym dobrze. Mogła udać, że nic

nie wie o żyjących krewnych Callie. Ale uważała, że powinna
tak postąpić.

- Jeśli osobiście potwierdzę twoją historię, to pomoże czy

zaszkodzi?

- To może przyspieszyć sprawę. Chociaż z drugiej strony,

na pewno rozpoczną pełną procedurę sprawdzającą. I na pew-
no zechcą przesłuchać ciebie i, zapewne, twoich braci.

Doskonale wiedział to wszystko. Kiedy opuściła Nowy

Jork, szczegółowo przestudiował obowiązujące w Kalifornii
przepisy adopcyjne. Dopóki nie podpisał stosownego oświad-
czenia, prawo do Callie przysługiwało jemu i jego braciom. I
choć znalazł kilka przypadków, kiedy sądy zdecydowały ina-
czej, prawo było przeciw Jo.

Callie stanęła na czworakach i szybko ruszyła z koca. Za-

reagowali niemal jednocześnie. Lecz w ostatniej chwili Cam
cofnął rękę i pozwolił Jo złapać dziewczynkę. Tak samo po-
winienem postąpić w sprawie adopcji, pomyślał. Podobną
myśl dostrzegł w jej spojrzeniu.

- Kobieta, z którą będziemy rozmawiać, nazywa się Mary

Beth Borrell - powiedziała Jo. Posadziła Callie na kocu i dała
jej kawałek chleba. - Co zamierzasz jej powiedzieć?

- Powiem, że przyjechałem tutaj, żeby się przyjrzeć. Upew-

nić się, że Callie jest bezpieczna i kochana.

R

S

background image

98

- A potem? Czy... - Odchrząknęła i uśmiechnęła się do nie-

go. - Naprawdę, nie chcę błagać i prosić, ale... Czy wtedy
podpiszesz zgodę?

- Nie mogę, Jo.

Zacisnęła szczęki.

- Nie mogę, dopóki nie porozumiem się z braćmi. Każdy z

nas ma zadania do wykonania w tym tygodniu. Potem po-
dejmiemy decyzję.

- Zadania?

Pokiwał głową.

- Colin musi porozmawiać z naszym ojcem. Może zdoła

poznać prawdę o przeszłości.

- Znamy już prawdę.

Pominął jej uwagę.

- Quinn... - Naprawdę nie chciał tego mówić. - Quinn

i Nicole rozważają możliwość wzięcia jeszcze jednego dzie-
cka, gdy spodziewają się swojego.

Parsknęła gniewnie.
- Wspaniale! Po prostu wspaniale. A ty przyjechałeś spraw-

dzić moje matczyne umiejętności.

Położył dłoń na jej dłoni.
- Tu nie ma co sprawdzać, Jo. Jesteś wspaniałą mamą. To

dla Callie naprawdę wielkie szczęście, że ma ciebie.

Ku jego zaskoczeniu, odwróciła dłoń i splotła palce z jego

palcami.

- Powiedz to w biurze adopcyjnym.
- Mam taki zamiar.
Ale Cam wiedział, że nie urząd był największym prob-

lemem Jo. Znacznie więcej kłopotów mogła oczekiwać ze

R

S

background image

99

strony jego braci. Myśl, że dziecko ich siostry mogłoby dołą-
czyć do rodziny, rozpalała ich do białości. I choćby on sam
nie godził się z tym, jego bracia mieli wiele do powiedzenia w
sprawie przyszłości Callie McGrath.

Dłoń Jo była ciepła i gładka. Miała długie, delikatne palce.

Sprawna dłoń mistrza reperacji wraków.

To dobrze, bo zanosiło się na to, że za jego przyczyną cze-

kało ją kolejne wielkie nieszczęście.

R

S

background image

100

ROZDZIAŁ ÓSMY

Siedząc wygodnie w kącie kanapy Cameron obrócił ostatnią

stronę albumu z fotografiami. I uśmiechnął się. Jo siedziała
na podłodze, zawinięta w swój ulubiony koc, i przyglądała
mu się bez słowa. Doskonale wiedziała, skąd wziął się
uśmiech na jego twarzy. Ostatnie zdjęcie sama dołożyła ze
swoich zbiorów.

Zrobiono je w Reno, na tydzień przed trzęsieniem ziemi. Jo

stale miała je pod powiekami... Roześmiana Katie stała pod
kolorowym neonem z napisem „Reno". W jednej ręce trzy-
mała parę czarnych szpilek, w drugiej kowbojski kapelusz.

- Przecież ona ma buty na nogach - powiedział. - Dlaczego

trzyma następną parę?

- To moje.
- Niemożliwe. - Popatrzył na nią, zdumiony.
- Możliwe. - Zaśmiała się cicho.
- Wiele dałbym, żeby zobaczyć cię w tych pantofelkach.

Zadrżała.

- Tak... No cóż... Nie nakładam ich zbyt często. Kupiłam

jej kapelusz i kazałam wyszyć monogram Katie. To był prezent

R

S

background image

101

na urodziny. Kiedy czekałyśmy, aż skończą haftować, poszły-
śmy do sklepu z butami i tam wybrała dla mnie te szpilki.
Uważnie studiował fotografię.

- Wygląda na naprawdę szczęśliwą.
- Bo była. Wszystko szło dobrze. Roger Morgan... ojciec

Callie... wyniósł się z Sierra Springs. „Wiórki i Kłaczki" za-
częły wreszcie przynosić dochód. Sprawy układały się po-
myślnie.

- Nie na długo.
- Ano nie. Wkroczyła natura i wszystko zburzyła.

Z głośnym trzaskiem zamknął album.

Callie zasnęła zaraz po kolacji. I od tej pory Jo i Cameron

rozmawiali bez przerwy. Dla fo ta noc mogłaby trwać wiecz-
nie. Rozmowa z nim była czystą przyjemnością.

Przyglądała mu się uważnie, gdy oglądał zdjęcia. I wciąż

coś nie dawało jej spokoju. Uznała, że nadeszła pora, żeby to
wyjaśnić.

- Dlaczego ani razu nie powiedziałeś słowa o swojej mat-

ce?

- O czym tu mówić? - Wzruszył ramionami. - Wyglądała

dobrze. Młodzieńczo. Trzymała się lepiej niż mój ojciec.

- Bo dręczyły go wyrzuty sumienia. Parsknął śmiechem.
- Uważasz, że to jest zabawne?
- Nie. - Pokręcił głową, wciąż uśmiechając się. - Ale do-

kładnie to samo powiedziałaby moja babcia. Zawsze mówiła
o nas podobne rzeczy. Miała przepowiednię albo wróżbę dla
każdego mężczyzny w rodzinie McGrathów.

Jo szczelniej owinęła się kocem. Wieczór robił się chłodny.

R

S

background image

102

- Co powiedziała?
- Że poczucie winy taty zaskoczy go kiedyś. Kiedy nie bę-

dzie się tego spodziewał. Bardzo nie lubił tego słuchać.

- Teraz już wiesz, dlaczego.
- Chyba wiem. - Odłożył album na stolik.
- A co z tobą i twoimi braćmi? Co o was mówiła wasza

babcia?

- No cóż. Quinn jest, a raczej był, wielkim magnesem dla

kobiet.

- W przeciwieństwie do ciebie.
- Powiedzmy, że on uczynił z tego prawdziwą sztukę.

Mniejsza z tym. Babcia zawsze mówiła, że kiedyś znajdzie
„tę jedyną" i ustatkuje się.

- Miała rację?
- Powinnaś zobaczyć go w towarzystwie Nicole. Wesolutki

jak skowronek... O Colinie mówiła, że jest urodzonym szczę-
ściarzem. Że wszystko w życiu przychodzi mu łatwo.

- Jest tak?
- Ma wspaniałą dziewczynę, doskonale prosperującą firmę.

I nawet jeśli tak nie jest, wydaje się, że wszystko przychodzi
mu bez trudu.

- A co z tobą? Jaką przyszłość tobie przepowiedziała bab-

cia?

Przestał się uśmiechać.
- Powiedz - poprosiła.

Wstał niespodziewanie.

- To tylko takie gadanie irlandzkiej staruszki, Jo. Nie można

brać tego poważnie. - Przeciągnął się. - Chyba wezmę prysz-
nic i położę się. Zmiana czasu zaczyna mi doskwierać.

R

S

background image

103

Najwyraźniej Cam zamierzał zachować w tajemnicy prze-

powiednię babci.

- Musisz skorzystać z mojego prysznica na górze - po-

wiedziała. - Łazienkę na dole wykorzystuję jako składzik.

- Co? Nie wyremontowałaś jej własnoręcznie w wolnych

chwilach? - Podniósł ją, postawił na nogi.

- Czeka w kolejce. - Trochę zbyt gwałtownie uwolniła rękę

z jego uścisku.

Kiedy znaleźli się na piętrze, wskazała drzwi swojej sy-

pialni.

- Będę tutaj - powiedziała.
- Będziesz wkładać pidżamę? - Zabawnie zmarszczył brwi.
- Ja nie...
- Wiem, że ty nie. - Mrugnął szelmowsko. - Dlatego to za-

proponowałem.

- Bardzo śmieszne. - Popchnęła go w stronę łazienki. -Ale

czasem robię wyjątki.

Podczas gdy on się kąpał, Jo przebrała się w jedyną pidża-

mę, jaką znalazła - w bawełnianą koszulkę i bokserki. Potem
przypomniała sobie, że powinna przygotować kanapę. Bo in-
aczej Cam gotów wpakować się do jej łóżka.

Drżąc z emocji, pobiegła na dół. Spieszyła się, żeby zdążyć

przed jego powrotem.

Za nic nie chciała znaleźć się w pokoju z Camem i łóżkiem

jednocześnie. Było to zbyt niebezpieczne.

- Czy mogę obejrzeć twój tatuaż?
Zaskoczona, obróciła się na pięcie. Jak zdołał zejść po

schodach tak bezszelestnie?

R

S

background image

104

Nie mogła złapać oddechu. Ale jak miała oddychać, gdy

stał w drzwiach w samych tylko majtkach? A z mokrych
włosów spływały na jego szeroką pierś strumyki wody.

I skąd, u diabła, wiedział o jej tatuażu?
- Zaniemówiłaś? - Roześmiał się. Zachichotała z przymu-

sem.

- Nie. Nie możesz obejrzeć mojego tatuażu. Zadowolony z

siebie, skrzyżował ramiona.

- Widziałem kawałek, kiedy reperowałaś toyotę. Jest czer-

wony. Ciemny. W bardzo interesującym miejscu.

Gorący rumieniec oblał jej policzki.
- To moja osobista sprawa. Nikt go nie widział, prócz ar-

tysty. I Katie.

- Jakaś specjalna okazja?
- Tak. Zrobiłam go, kiedy... Kiedy skończyłam coś po wie-

lu latach pracy.

Wszedł do pokoju, który natychmiast zrobił się strasznie

ciasny. Zrobił krok ku niej.

- Pozwolisz? - Spróbowała ominąć go.
- Hm, sądziłem, że to jest teraz mój pokój. Będę tu bywał

częściej. - Uśmiechał się coraz szerzej. - No, Jo, pokaż -
szepnął, zerkając na jej biodro. - Pozwól mi zobaczyć.

- Nie. Nie możesz go zobaczyć.
- Co skończyłaś, kiedy go sobie kazałaś zrobić?

Nigdy się nie poddawał.

- Chodź. - Przecisnęła się za nim do wyjścia. - Ale zostaw

drzwi do garażu otwarte, żebym mogła usłyszeć, gdyby Callie
mnie wołała.

- Idziemy do garażu?

R

S

background image

105

- A gdzie spodziewałeś się znaleźć coś, co skończyłam?

Pomału otworzyła ciężkie garażowe drzwi, żeby nie narobić
hałasu i nie obudzić dziecka.

- Dokąd idziemy? - spytał. - Co...
Zastygł w niemym zachwycie. A ona promieniała z dumy.
- Zaniemówiłeś? - Z radością patrzyła na lśniący czerwo-

ny lakier forda mustanga. - Czy nie jest cudowny?

Gwizdnął z uznaniem.
- Taaaak. Rocznik sześćdziesiąty piąty. Drugi rok produkcji.

- Schylił się, pogłaskał maskę. - Cóż za wspaniała linia.

- Kiedy go znalazłam, był niemal wrakiem. Miał za sobą

zderzenie z ciężarówką.

- Chcesz powiedzieć, że sama odbudowałaś czterdziesto-

letniego mustanga? - spytał z niekłamanym podziwem.

- To było całe moje życie... Przed Callie. Ponad dwa lata

pracowałam przy tym samochodzie we wszystkie niedziele.
Podoba ci się kolor?

- Jak landrynka.
- Właśnie. - Uśmiechnęła się. - Tak samo słodki.
- Silnik też wyremontowałaś?

Pokręciła głową.

- Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem mechanikiem.

Zrobił to jeden z moich przyjaciół. - Podniosła maskę. -
Lśni jak nowy.

Zbliżył się, więżąc ją między samochodem i sobą.
- Ten samochód jest tak śliczny jak ty - powiedział.

Serce Jo omal nie wyskoczyło jej z piersi. Musiała oprzeć

się o maskę auta, żeby pokonać słabość kolan.

R

S

background image

106

- Dlaczego to robisz? - spytała cicho.
Milczał długo. Spodziewała się, że za moment usłyszy żar-

tobliwe „Co robię?"

- Bo cały dzień pragnę cię pocałować - wyznał szczerze. - A

ty nie?

- Ja też. - Nie mogła być nieszczera.
Wpił się w jej usta. Objął mocno. Przycisnął do nagiej

piersi.

Zarzuciła mu ręce na kark. A on pomału przesunął usta na

jej szyję. A w ślad za nimi podążyła jego ręka.

Krew zagotowała się w jej żyłach. Pragnęła go całym cia-

łem.

A jego usta zawędrowały ku jej piersiom. I nie pozostało jej

już nic, jak tylko odchylić głowę do tyłu i przycisnąć go do
siebie z całej mocy.

Czuła go wyraźnie poprzez spodenki. Napierał na jej pod-

brzusze. A jego dłoń wsunęła się pod koszulkę i nakryła
pierś.

Westchnęła gwałtownie. Poczuła na ustach gorące wargi i

wpiła się w nie namiętnie. Pod jego palcami jej sutka stward-
niała jak skała.

Uniósł się.
- Co powiesz o tylnym siedzeniu? - popatrzył na samo

chód. - Wiesz, że po to zostało zrobione.

Potrząsnęła głową. Próbowała udawać zażenowaną tą pro-

pozycją.

- Nie w moim samochodzie. Nie ma mowy. - Spróbowała

uwolnić się. Bez powodzenia.

- No to chodźmy do domu - pociągnął ją. Objął ją w ta-

R

S

background image

107

lii i poprowadził do kuchni. Oparł o drzwi i pocałował za-
chłannie.

-Ja... Nie mogę... - Chciała protestować. Ale zdołała tylko

zacisnąć powieki. - Nie mogę przestać. - Naparła na niego
biodrami.

- To nie przestawaj - szepnął jej wprost do ucha.

Pocałował ją w ramię. Przesunął ręce w dół jej pleców.

Chwyciła go za głowę i pocałowała prosto w usta. Drżała

cała. Dygotała z pożądania.

Nagle poczuła, że uniósł ją do góry.
- Zobaczmy, do czego nadają się twoje blaty.
Posadził ją na blacie, wsunął się między jej uda. Zacisnęła

palce na jego silnych ramionach. Kiedy znów ją pocałował, ich
twarze były na tym samym poziomie. Ale zaraz pochylił głowę
i jego wargi zaczęły znaczyć ogniste ślady wokół jej piersi.

- Co ja wyrabiam? - spytała półżartem.
- Ja czegoś szukam - wyszeptał. Zanim zorientowała się,

złapał za gumkę bokserek i pociągnął w dół. Poczuła na bio-
drze czubek jego języka.

A potem przez długą chwilę przyglądał się tatuażowi. Póź-

niej musnął go językiem. I jeszcze raz. Jakby chciał po-
smakować czerwonego tuszu. Rysunku galopującego konia.
Wreszcie powoli się wyprostował.

- Mustang, oczywiście - powiedział, kręcąc głową. - Moja

dziewczyna ma na swoim słodkim pośladku znak firmowy
samochodu.

Jego dziewczyna? No, może w tym momencie. Tego wie-

czora. Może przez tydzień.

- Nie jestem niczyją dziewczyną.

R

S

background image

108

Wplótł palce w jej włosy. Ostrożnie rozpiął klamrę trzy-

mającą koński ogon.

- Nie, nie jesteś - powiedział.

Poczuła ukłucie rozczarowania.

- Jesteś tylko swoją dziewczyną, Jo Ellen. - W jego głosie

słychać było czułość i podniecenie. - I to mi się w tobie po
doba najbardziej.

Nie mogła się powstrzymać. Naparła na niego biodrami.

Pragnęła go. Jeszcze i jeszcze.

Ich języki tańczyły wspólny taniec, kiedy ściągał z niej ko-

szulkę. Kiedy znów pieścił jej piersi. Potem chwycił wargami
wyprężoną sutkę i ścisnął. Zadygotała.

- Naprawdę będziemy to robić tutaj? Na tym blacie?
- Gdzie tylko zechcesz, najdroższa. - Pocałował ją. Deli-

katnie chwycił zębami dolną wargę. - Tutaj, tam, na górze. -
Sunął pocałunkami wzdłuż szyi. - W samochodzie. Na dachu.
Na trawie.

Niemal straciła oddech, kiedy wsunął dłoń do jej spodenek.
- Wszystko mi jedno, dokąd pójdziemy. - Jego palce nie

próżnowały. - Chcę tylko kochać się z tobą. Chcę smakować
cię. Chcę znaleźć się w tobie.

Gwałtownie wciągnęła powietrze. Gotowa była na wszystko,

godziła się na wszystko. I nagle usłyszeli płacz Callie.

Wspinając się za Jo po schodach, Cam nie mógł oderwać

oczu od jej pośladków. Walczył z pragnieniem ściągnięcia w
dół tych zabawnych bokserek, posmakowania tatuażu.

R

S

background image

109

A w ustach mełł przekleństwa. Na małego potwora, który

im przerwał. Lecz kiedy zobaczył ją, maszerującą w łóżeczku,
wyciągającą rączki do Jo, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

- Chce butelkę - powiedziała Jo, tuląc małą do piersi.
- Przyniosę.
- Nie, nie. W nocy kaszka musi być ciepła. A moja mi-

krofalówka strasznie kaprysi.

- Jo, ja potrafię zagrzać kaszkę.
- Masz. - Podała mu dziecko. - Pokołysz ją kilka minut. Za-

raz wrócę.

Zanim zdążył zaprotestować, został sam z dzieckiem na rę-

kach.

- W porządku, damy sobie radę. - Usiadł w fotelu na biegu-

nach i usadził sobie małą na piersi. Jak to się stało? Jeszcze
przed chwilą trzymał w ramionach ponętną kobietę, a teraz
tulił malutką dziewczynkę rozpaczliwie domagającą się bu-
telki.

- Hej, mała. - Pogłaskał ją po główce. - Wybrałaś sobie fa-

talną porę. Okropną.

Położyła mu główkę na ramieniu. Dziwne uczucie spełnienia

wypełniło mu serce. Oczywiście, wolałby spełnić się opleciony
udami Jo, ale to nowe doznanie było niezwykle ciepłe.

- Na pewno wyczułaś, że na dole działo się coś wielkie-

go, prawda?

Dziewczynka zagulgotała coś niezrozumiale, sapnęła ci-

chutko.

- Oj, daj spokój. Nie zamierzam ci jej zabrać. Ani ciebie

jej. - Ostrożnie przytulił drobne ciałko. Było mu naprawdę
przyjemnie.

R

S

background image

110

Zamyślił się. Co popchnęło go do Jo Ellen? Czemu pragnął

jej tak mocno? Czy mogło to być coś więcej niż zwykłe, silne
pożądanie? Nie. Niemożliwe. Lubił ją, owszem. Pragnął jej.
Ale żeby...

- Już jestem.
Otwarł oczy. Stała przed nim, z butelką w jednej ręce i ko-

cykiem w drugiej.

- Ja to zrobię - powiedział. - Siedzimy tak wygodnie, że

szkoda byłoby to zmieniać.

Nie oponowała. Podała mu butelkę. A on, instynktownie,

ułożył sobie dziecko na przedramieniu. Jo okryła dziewczynkę
kocem i pochyliła się.

Sądził, że zamierzała pocałować ją. A tu, niespodziewanie,

jej usta musnęły jego policzek. A potem zaskoczyła go jeszcze
bardziej. Usiadła na podłodze i położyła mu głowę na kola-
nach.

Miał przy sobie dwie piękne kobiety, których przyszłość

mógł zmienić jednym pociągnięciem pióra.

Pogłaskał Jo po głowie. Westchnęła cicho. Czuł, że powi-

nien dać jej to, czego oczekiwała. I wtedy stanął mu przed
oczyma obraz z dawnych lat. Siedział na kolanach kobiety,
która karmiła z butelki niemowlę. Widział ją, jakby to było
teraz. Czuł kwiatowy zapach jej perfum. Czuł jej dłoń w swo-
ich włosach.

Spodziewał się, że za chwilę wróci doń stary ból. Lecz nic

takiego nie nastąpiło. Po raz pierwszy, odkąd skończył dzie-
więć lat, nie czuł do niej nienawiści za to, że odeszła. Do-
strzegł wątpliwości, które należało wyjaśnić. Zrozumiał, że to
on będzie leczył wszystkie rany w rodzinie McGrathów.

R

S

background image

111

- Jo - szepnął, żeby nie zbudzić Calie. Uniosła głowę.
- Chcę podpisać dokument. Nie uwierzyła mu.
- Bo chcesz przespać się ze mną? Uśmiechnął się.
- Nie. Chcę kochać się z tobą, ale nie dlatego chcę podpisać

dokument. Chcę postąpić dobrze. Zrobię wszystko, co w mo-
jej mocy, żeby Callie została z tobą.

- A co z twoimi braćmi? Zdołasz przekonać ich, jeśli nie

będą chcieli się zgodzić?

- Nie będę musiał. Nigdy się nie kłóciliśmy. Zawsze by-

liśmy razem. - Ostrożnie wyciągnął smoczek z buzi śpiącej
dziewczynki. - Ale jeśli będzie trzeba, będę z nimi walczył.

Może nie będzie musiał.
Jo wstała powoli. Potem wzięła w dłonie jego twarz. Za-

mknął oczy.

- Przepraszam, Cam. Przepraszam, że sprowadziłam tyle

bólu na twoją rodzinę.

Podniósł powieki.
- Moja babcia mówiła, że jestem przeznaczony do robie-

nia dobrych rzeczy.

- Czy wiesz, co tym przypadku jest dobre? - wyszeptała.

Kiwnął głową.

- Callie musi zostać z tobą.
- Och. - Zabrzmiało to jak łkanie. - Dziękuję ci.
Cam popatrzył na dziecko na swym ramieniu. Nigdy dotąd

nie czuł tyle satysfakcji i zadowolenia. Nigdy.

R

S

background image

112

- Nie. To ja tobie dziękuję - szepnął. Kiwnęła tylko głową

i wyciągnęła ręce po dziecko.

- Zmienię jej pieluszkę i położę do łóżka - powiedziała. -

Mój pokój jest po drugiej stronie korytarza. Będę tam za dwie
minuty.

R

S

background image

113

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Cam zostawił zapaloną małą lampkę, ponieważ chciał widzieć

Jo. Chciał patrzeć, jak będzie reagować na jego dłonie, usta i cia-
ło. Chciał patrzeć jej w twarz, kiedy podziękuje jej za dar, który
od niej otrzymał. Gdyby nie była postąpiła właściwie, gdyby nie
jej wysiłki i starania, nigdy nie poznałby prawdy o swojej mat-
ce.

Oczywiście, gdyby powiedział jej to, zaśmiałaby się tylko.
Wsunął się pod kołdrę. Wciągnął w nozdrza zapach jej sypialni.

Potem zdjął bokserki. Nigdy nie przypuszczał, że tak bardzo bę-
dzie pragnął dziewczyny z wytatuowanym koniem. Na samą myśl
o niej zesztywniał. Gdzie ona była? Dwie minuty, powiedziała.
Chodź już, najdroższa.

Zamknął oczy. W Nowym Jorku była już trzecia nad ranem.

Ale w takim stanie nie zdołałby usnąć z kobietą pod jednym da-
chem.

Znów pociągnął nosem. Jej zapach przywołał kolejne obra-

zy. Przypomniał sobie smak jej skóry, jej gładkość, kształt pier-
si, krój ust...

Cam usłyszał jakieś głosy. Kobiece. Cichy śmiech. Brzęk

R

S

background image

114

filiżanki stukającej o spodek. Gaworzenie dziecka i rozma-

wiające kobiety.

Z wolna budził się z najgłębszego snu, jaki kiedykolwiek mu

się przydarzył. Nie wiedział, gdzie jest. Zamrugał i rozejrzał
się dokoła.

Był w pokoju Jo! Dotknął pustej poduszki obok siebie.

Rozczarowanie ścisnęło mu gardło.

Z kim rozmawiała? Czemu tu jest tak jasno? Lampka, którą

zostawił włączoną, nie świeciła. Był ranek. Godzina siódma!

Zaklął pod nosem.
Przeciągnął dłonią po nieogolonym podbródku. Zastanawiał

się. Co robić? W końcu postanowił zaczekać tam, gdzie był.

Czy ona w ogóle z nim była? Łóżko było w nieładzie. Jakby

spało tam dwoje ludzi. Czyżby przespał przy niej całą noc?

Niech szlag trafi strefy czasowe!
Uniósł kołdrę, żeby wyjść z łóżka, lecz zawahał się. Bez

względu na to, kto był z nią na dole, na pewno nie chciałaby,
żeby pojawił się, jakby spędził z nią noc.

Nawet jeśli tak nie było.
Wydało mu się, że usłyszał, jak ktoś mówi: „Do widzenia". I

trzaśniecie drzwi.

Podbiegł do okna. Ale zdołał zobaczyć tylko tył odjeżdża-

jącej półciężarówki Jo.

Z kuchni doleciał go brzęk naczyń. „Jojojojo" - wołało

dziecko.

Kto tam był, u diabła?

R

S

background image

115

Ciekawość poganiała go, kiedy mył zęby i ubierał się.
- Dzień dobry - powiedział, wchodząc do kuchni. Przy

zlewie, tyłem do niego, stała jakaś kobieta.

Odwróciła się. Miała oczy takie jak Jo. Przez moment

przyglądała się mu w milczeniu. Miała około sześćdziesięciu
lat. Krótkie włosy i gładką cerę.

Nie miał wątpliwości. To była matka Jo.
- Powiedziała, że wyglądasz jak gwiazdor filmowy.

Zamrugał.

- Naprawdę tak powiedziała? - bąknął. Nie potrafił wy-

obrazić sobie Jo mówiącej o nim w taki sposób.

- Właściwie powiedziała, że będziesz tak wyglądał. Kiedy

dorośniesz. - Wytarła ręce w ręcznik i podeszła do niego. -
Jestem Alice Tremaine.

- Kiedy dorosnę?!
- Och. Oczywiście. Jego matka.
- Rozumiem, że pani wie, kim jestem.
- Cameron. Ten poważny.
Miał wrażenie, jakby żelazna obręcz zaciskała się na jego

piersiach. Czy naprawdę chciał tego słuchać?

- Gdzie jest Jo? - spytał. Podszedł do kojca i podał Callie

palec. - Cześć, malutka. Jak ci się spało?

- Pojechała do pracy. - Alice przyglądała się mu uważnie. -

Miałam zamiar zabrać Callie do siebie. Robię tak często, żeby
Jo mogła zająć się swoimi sprawami. Ale dzisiaj nie byłyśmy
pewne, czy powinnam tak zrobić. Powiedziała, żeby tobie zo-
stawić decyzję.

- Proszę nie zmieniać swoich planów z mojego powodu. Je-

stem tu na krótko.

R

S

background image

116

Jak Jo wytłumaczyła matce, że spędził noc na górze? Naj-

wyraźniej to nie miało znaczenia. Alice nie przywitała go ze
strzelbą w rękach.

- Powiedziała, że jeśli któryś z jej synów zechce kiedy-

kolwiek ją odnaleźć, to na pewno będziesz ty. - Znowu ona.
Matka.

Czy naprawdę chciał tego słuchać? Podeszła bliżej. Drob-

na, musiała wysoko podnosić głowę, żeby mu się przyjrzeć.
Ale nie przeszkadzało jej to.

- Nigdy nie wierzyła, że mógłbyś nie dać jej szansy przed

stawienia jej wersji zdarzeń.

Uniósł dłoń, jakby chciał ją zatrzymać.
- Bardzo mi przykro z tego powodu. To stara historia, pan-

no, pani...

- Al. Wszyscy mówią mi Al. Jak Jo. Mamy męskie imiona.
Pokiwał głową. Wiele by dał, żeby nigdy nie doszło do tej

rozmowy.

- Czytałem listy, Al. Wiem, co zaszło. Nie mogę zmienić hi-

storii. A ty na pewno doskonale wiesz, jak wiele mój ojciec
zrobił, żeby ją ukształtować po swojemu.

- To dlaczego tu jesteś?
- Przyjechałem zobaczyć Callie. Jej dom. Upewnić się, że

jest bezpieczna i szczęśliwa. - Jeśli nawet były jeszcze jakieś
inne powody, nie zamierzał mówić jej o nich.

- Przyjechałeś, żeby poznać prawdę o matce.
-I poznałem. Ale interesuje mnie tylko los mojej sio-

strzenicy. Teraz wiem, że jest zadbana i kochana. I pozostało
mi już tylko postarać się, żeby mogła zostać z Jo.

R

S

background image

117

Dlaczego tłumaczył się tej kobiecie? Bo była przyjaciółką

jego matki. Bo przygarnęła ciężarną kobietę.

- Zamierzasz więc postąpić wbrew życzeniom matki.
- Ja... - Spojrzał na nią twardo. - Co masz na myśli?
- Chris zostawiła testament. Szczegółową, jasną ostatnią

wolę.

- Słucham?
- Wszystko zapisała tobie.
Miał wrażenie, że oberwał pięścią w żołądek.
- Ale ja niczego nie chcę. Na pewno możesz sprawić, żeby to

wszystko poszło na cele charytatywne.

- Nie możesz oddać Callie na cele charytatywne.
- Callie? Obawiam się, że nie rozumiem.
- Chris wyraźnie napisała, że jeśli cokolwiek stanie się Ka-

tie, chciałaby, żebyś to ty zajął się wychowaniem Callie. -
Widząc jego pełne niedowierzania spojrzenie, powiedziała: -
Nieustannie bała się, że Katie popełni jakieś głupstwo. Bała
się o los dziecka.

Cameron przez chwilę poczuł się tak, jakby dotknęło go

prywatne trzęsienie ziemi.

- Jeśli nawet tak było, nadal pozostaje pewna kwestia spor-

na, ponieważ obie zmarły w tym samym czasie.

- Nie, nieprawda. Chris umarła w szpitalu pięć godzin po

Katie. Przez tych pięć godzin Callie była formalnie pod opieką
Chris.

Umysł prawnika pracował gorączkowo.
- Dlaczego Jo nie powiedziała mi o tym?
- Ona nie wie o tym testamencie. Jestem jedyną osobą, któ-

ra go widziała.

R

S

background image

118

Czy ja śnię? Pomyślał.
- Kiedy chciałaś jej powiedzieć?
- Wcale nie chciałam. W testamencie jest zapis, że mogę

powiedzieć tylko tobie. Osobiście. Nie przez telefon, nie pocztą
elektroniczną. Czekałam, aż się zjawisz.

- A gdybym się nie zjawił?
- Byłam pewna, że przyjedziesz.
- Dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

- Kobieca intuicja. Przeczucie. No i znałam twoją matkę jak

nikt na świecie.

- A gdybym po prostu podpisał dokument w Nowym Jorku i

już nigdy więcej nie spotkał się z Jo?

Ze stojącej na blacie torebki wyjęła wąski kartonik z na-

drukiem znajomej linii lotniczej.

- To jest mój bilet do Nowego Jorku. - Wyjęła następną,

złożoną w troje kartkę papieru. - A to jest ostatnia wola Chri-
stine McGrath. Póki nikt nie podważył jej ważności, twój
podpis i tak nie miałby żadnego znaczenia.

Kolejne trzęsienie ziemi.
- Usiądź, Cameronie. - Wskazała krzesło. - Mam dla ciebie

wiadomość od matki.

Jo pędziła do domu jak najszybciej. Skończyła szykować

toyotę i spieszno jej było do Cama. Miała nadzieję, że się wy-
spał i że zgodził się, żeby jej mama zabrała Callie do siebie na
kilka dni. Na samą myśl uśmiechnęła się szelmowsko. Po-
trzebny mu był długi, krzepiący sen, bo miała zamiar zmę-
czyć go. Bardzo.

R

S

background image

119

Gdy wyjechała zza ostatniego zakrętu, serce jej się ścis-

nęło. Biały samochód z wypożyczalni zniknął z podjazdu. A
dom wydawał się całkiem... pusty. I tak było naprawdę. Wy-
jechał.

Pobiegła do biura. Torba Camerona zniknęła. Pościel na

kanapie poskładana. Biegała po domu na pograniczu histerii,
szukając kartki z wiadomością. Wyjaśnieniem. Albo chociaż
podpisanej zgody.

Wyjechał? Tak po prostu?
Stała pośrodku kuchni, starając się opanować.
Mężczyźni zawsze odchodzą.
Nieprawdaż?
Rozejrzała się raz jeszcze. Torba, którą naszykowała dla

Callie, także zniknęła. Na pewno zabrała ją mama.

Ciekawe, czy rozmawiała z nim przed wyjazdem? Czyżby

powiedziała mu coś, co sprawiło, że wyjechał bez pożegna-
nia? Wybrała numer telefonu Alice. Zgłosił się automat.

Wyjęła z lodówki butelkę wody. Wzięła kapelusz i prze-

ciwsłoneczne okulary i ruszyła na codzienną wspinaczkę.

Przez dobrą godzinę szła jak automat. Nie myślała o ni-

czym. Pozwoliła stopom nieść się przed siebie.

Była już bardziej niż gotowa przespać się z nim. Pragnęła

go. Jak nikogo od wielu lat. Lubiła go. Szanowała. Marzyła o
nim.

A on wyjechał. Może tylko pojechał do miasta?
A może nie. Mężczyźni w końcu zawsze wyjeżdżają. Naj-

częściej po seksie. Ale on może być inny. Wyjeżdżają. Tak jak
jej ojciec. I mąż. Za to kobiety zostają na zawsze.

Dopóki nie wtrąci się Matka Natura.

R

S

background image

120

Wspinała się zaciekle. Oddychała głęboko żywicznym po-

wietrzem. Starała się nie myśleć o dokumencie, który obiecał
podpisać. O braciach, z którymi przyrzekł walczyć. O ko-
chaniu się w samochodzie, na blacie albo w trawie. Niech go
diabli!

Nagle... Jak wizja nie z tego świata. Pośrodku jej ulubionej

polany z rękami pod głową i zamkniętymi oczami leżał on.

Cameron.
Nie wyjechał. Przyszedł do tego sekretnego zakątka. Za-

stygła bez ruchu. Przyglądała się mu uważnie. Czekała, aż jej
serce zacznie bić normalnie.

- Co ty tu robisz? - wydusiła w końcu.
- Myślę. - Nie okazał zaskoczenia.
- Myślisz? - Rozkoszna ulga. Podeszła bliżej.
- O czym myślisz? - spytała.
- Jestem wrakiem, Jo. Uklękła obok niego.
- No cóż, szczęściarzu. - Pogłaskała go po głowie. - Wraki

to moja specjalność.

Uśmiechnął się. Zamknął oczy.
- Rozmawiałem z twoją matką.
- To ona cię tak rozbiła?
- Niechcący.
Domyśliła się. Dotarł w końcu do prawdy na temat odejścia

jego matki. Musiał teraz pogodzić się z nową rzeczywistością.
A to nie będzie łatwe. Ale była w stanie pomóc mu. Mogła...
kochać go.

- Myślałam, że wyjechałeś.

R

S

background image

121

- Co? - Uniósł się na łokciu.
- Nie było twojego samochodu. Nie znalazłam twojej torby

i... Pomyślałam, że pojechałeś do Nowego Jorku.

- Torba jest w twoim pokoju. - Wpatrywał się w nią in-

tensywnie. - Czy byłem zbyt zuchwały?

- Nie. - Pokręciła głową. - W porządku. Tego właśnie

chciałam.

- Samochód postawiłem za garażem.
- Tak? Nie zauważyłam go. - Nawet tam nie zajrzała. Od ra-

zu założyła, że wyjechał.

Dotknął jej twarzy. Pogłaskał.
- Żałuję, że zasnąłem ostatniej nocy.
- Ja też.
- Powinnaś była zbudzić mnie.
- Byłeś wykończony. Nie miałam serca.
- Masz wielkie serce, Jo Ellen. Pochyliła się ku niemu.
- Tak się cieszę, że nie wyjechałeś.
- Powiedziałem przecież, że jestem twój przez cały tydzień.

- Zdjął jej kapelusz. - Chodź, pocałuj mnie, chłopczynko.

Nie potrzebowała więcej zachęty.
Ich pocałunek był szalony i namiętny. Ale inny niż po-

przedniej nocy. Bardziej czuły, bardziej delikatny.

Ułożyła się na trawie obok niego. Nie przerywając poca-

łunku, wciągnął ją na siebie. Dosiadła go i jak najbardziej na-
turalnie zaczęła kołysać biodrami. Cameron głaskał ją po
głowie, karku, plecach i biodrach. Wolno, lecz nieustannie.
Po chwili, beż żadnego wysiłku, obrócił się i ułożył ją pod
sobą.

R

S

background image

122

Ani na moment nie przestała obejmować go za szyję. A on

wsparł się jedną ręką na trawie. A drugą sięgnął do guzików
jej flanelowej koszuli.

- Ale się dzisiaj wystroiłaś, Jo.
Po raz pierwszy widział ją nie w dżinsach i bawełnianej ko-

szulce.

- Miałam spotkanie z klientem.
Rozpiął pierwszy guzik. Wstrzymała oddech.
- Przychodzi tu ktokolwiek? - spytał.
- Nie. - Pokręciła głową. - To jest moje miejsce. Tylko mo-

je.

- Twoje?
- Tak. Moja góra. Mój strumyk. Moje drzewa.
- Mój Boże! - Pocałował ją. Kolejne dwa guziki. - Jesteś

piękna, mądra, zdolna, seksowna i masz swoją własną górę.

Roześmiała się.
- Gdybym jeszcze lubiła baseball, byłabym chodzącym

ideałem.

Rozchylił poły jej koszuli, odsłonił zapinany z przodu sta-

niczek.

- Nauczę cię. - Sprawnie rozpiął stanik. - Jesteś doskonała. -

Jego głos był lekko stłumiony, gdyż usta już wtulał w jej
pierś.

Żądze nie do opanowania targnęły jej ciałem. Naparła bio-

drami na jego twarde ciało. Jego usta pracowicie i starannie
pieściły jej piersi. Bez pośpiechu, systematycznie, zataczały
coraz szersze kręgi. Czubek jego języka znaczył rozpalony
ślad na jej skórze.

Powoli zdjął z niej koszulę i stanik, wystawił na dotknie-

R

S

background image

123

cia wiatru i słońca. Natychmiast sięgnęła do jego koszulki.
Ściągnęła mu ją przez głowę i rzuciła na trawę. Z rozkoszą
przylgnęła do jego nagiego torsu.

- Pozwól - wymruczał, rozpinając jej spodnie. - Pozwól

mi cię zobaczyć. Posmakować.

Rozpiął zamek i wsunął dłoń w jej majteczki. Wyszła na-

przeciw jego palcom, pojękując cicho. Zsunął jej spodnie do
kolan. A ona szybkimi kopnięciami pozbyła się ich wraz z
butami. Trawa łaskotała ją, więc ugięła nogi w kolanach. I
otwarła drogę jego pocałunkom.

- Co my tu mamy? - Głaskał koronkę jej majteczek. -

Dziewczęcą bieliznę.

Zaczęła się śmiać. Ale kiedy jego usta wpiły się w koronkę,

straciła dech w piersiach. Oparł dłonie na jej udach, rozsunął
je szerzej. Czubkiem języka sunął wzdłuż koronkowej krawę-
dzi.

Wplotła palce w jego włosy. Przycisnęła jego głowę z całej

siły.

Oczami wyobraźni widziała jego leniwy uśmiech, kiedy

odsunął na bok cienki materiał. Słyszała, jak szeptał jej imię. I
poczuła jego język.

Miała wrażenie, że umiera. Krew w jej żyłach zawrzała.

Biodra same uniosły się do góry.

Zsunął z niej majteczki. I obsypał pocałunkami.
- Pozwól mi zobaczyć twojego konika - poprosił, prze

chylając ją na bok.

Pocałował tatuaż.
- Mustang Sally*. - Ciepło jego oddechu rozpaliło jej skó-

* Mustang Sally - tytuł przebojowej piosenki Wilsona Picket-

ta.

R

S

background image

124

rę. Zacisnęła powieki. Jak to dobrze, że Katie namówiła ją na
tę odrobinę szaleństwa.

A Cameron kontynuował powolną, rozkoszną torturę. Pie-

ścił, całował i ssał coraz mocniej. Jo drżała coraz gwał-
towniej. Szeptała jego imię.

Sięgnęła do jego paska. Drżącymi palcami mocowała się z

klamrą.

- Teraz ja, Cam.

Pokręcił głową.

- Kochanie, muszę być w tobie. Muszę. - Rozpięła mu

spodnie. - Sięgnij do tylnej kieszeni - powiedział.

- Ale z ciebie mały harcerzyk. - Wyciągnęła małe foliowe

opakowanie.

Zaśmiał się cicho.
- Nie taki mały. - Ujął ją za rękę i poprowadził do celu.
Kiedy dotknęła go, wyprężył się cały. Gwałtownie wciągnął

powietrze do płuc. A gdy w końcu oparła mu dłonie na piersi,
pożądanie ścisnęło mu gardło.

Energicznie pozbył się spodni i bokserek. Zębami rozerwał

opakowanie. Jo popchnęła go na plecy.

- Ja to zrobię - szepnęła. Zacisnął szczęki. Usadowiła się

nad nim. Spojrzeli sobie prosto w oczy. Wsparła się na jego
ramionach. Była gotowa.

Wysiłkiem woli zmusił się do pozostania w bezruchu. Od-

dychał tylko coraz ciężej, coraz gwałtowniej. Tylko kiedy po-
chyliła się, zbliżyła twarz do jego twarzy, tak kurczowo zaci-
snął pięści, że wyrwał kępki trawy.

- Dzięki tobie czuję się jak dziewczyna - wyszeptała. -

Jak to zrobiłeś?

R

S

background image

125

- Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Chwycił ją za biodra. -

Jesteś najbardziej kobiecą, najpiękniejszą kobietą, jaką kiedy-
kolwiek spotkałem.

Przewrócił ją na plecy.
-Kobieca, piękna... I jeśli natychmiast nie znajdę się w to-

bie, umrę.

Uniósł biodra.
Zacisnęła powieki. Zatraciła się w pięknie gór i w przeni-

kającej ją na wskroś rozkoszy.

Już po chwili znaleźli wspólny rytm. Coraz szybszy, coraz

mocniejszy. Grube krople potu spływały im po twarzach. Od-
dychali coraz gwałtowniej. Aż dotarli do kresu.

Jo wbiła palce w jego ramiona. Dygotała w kolejnych spa-

zmach spełnienia. Przywarła do niego. Wpiła się w jego usta
w gorącym pocałunku.

R

S

background image

126

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tak jak się Cameron spodziewał, jego telefon zaczął

dzwonić natychmiast, kiedy tylko wysłał do braci listy elek-
troniczne z informacją o testamencie matki. Przez dwa dni
nie odbierał. Przez dwa dni ignorował wszystko poza Jo Ellen
Tremaine. Ale dłużej nie mógł odkładać tych rozmów. Z
braćmi i z kochanką.

Postanowił powiedzieć jej wszystko później, wieczorem.
A teraz... Nawet nie musiał patrzeć na wyświetlacz. I tak

wiedział, kto dzwoni. Quinn albo Colin. Psiakrew!

Chwycił telefon. Wiedział, że zostało mu najwyżej dziesięć

minut, nim Jo wróci ze sklepu. Mieli przed sobą w pustym
domu jeszcze tylko jeden wieczór i pół dnia. Jo obiecała mu
„niespodziankę". Na samą myśl sztywniał. Kolejna wycieczka
w góry? Kolejna trzygodzinna wspólna kąpiel w wielkiej
wannie?

Nawet nie zdążył przywitać się po włączeniu telefonu.
- Wchodzimy w to. - Głos Quinna nie brzmiał tak jasno jak

zazwyczaj. - Dasz radę przywieźć dziecko czy mamy ci po-
móc?

Zmełł w ustach przekleństwo.

R

S

background image

127

- Jeszcze nic nie postanowiłem.
- Musimy wiedzieć. Szybko. Nicole pojechała kupić łó-

żeczko i inne rzeczy. Mam już bilety lotnicze, a Colin też
chce przyłączyć się do nas.

- Myślę, że jeszcze trochę za wcześnie, bracie.
- Za wcześnie? Powiedziałeś, że testament mamy jest jasny i

ostateczny. - Mamy? Nigdy w dorosłym życiu Quinn nie na-
zywał jej mamą. - Długo rozmawialiśmy i w końcu tata przy-
znał, że to wszystko prawda. Szczerze mówiąc, wielki kamień
spadł mu z serca. Stał się zupełnie innym człowiekiem.

Cam otwarł usta, chciał coś powiedzieć, lecz Quinn nie do-

puścił go do głosu.

- Nie ma na co czekać - trajkotał. - To przecież jest dziecko

McGrathów. Wiem, że mama ciebie wymieniła w testamen-
cie, ale przecież chodziło jej przede wszystkim o to, żeby
Callie została w rodzinie. Przylatujemy w sobotę...

- W sobotę?
- Musisz wiedzieć, że Colin i Grace też chcą wziąć Callie

do siebie. Jeśli chcesz, na pewno jakoś się podzielimy. Ja tyl-
ko...

- Quinn, zaczekaj! - Cam zacisnął szczęki. Za wszelką cenę

musiał zachować spokój. - To jest dziecko, nie... tort do po-
działu! To jest dziecko.

Cisza w telefonie trwała długo.
- Wiem o tym, Cam - odezwał się w końcu Quinn. -

Chcemy tylko postąpić właściwie.

- No to zostańcie w domu.
- Co? Zmieniłeś zdanie? Teraz chcesz postąpić wbrew

R

S

background image

128

woli naszej matki? Ona chciała mieć pewność, że Callie bę-
dzie mieć na nazwisko McGrath. Nie... Jak właściwie nazywa
się ta dziewczyna? Krew mu się wzburzyła.

- Tremaine - wycedził. - Nazywa się Jo Ellen Tremaine.

Jest piękną, czułą, niezwykłą kobietą, która będzie wspaniałą
matką dla naszej siostrzenicy.

-Och!
Och? Nie spodziewał się takiej reakcji po Quinnie.
- Co to znaczy, och?
- To, że nie sądziłem, że jesteś w niej zakochany.
- Zakochany. O czym ty mówisz, u diabła?
- Myślałem, że tylko się zabawiacie.

Przecież tak było, pomyślał Cam.

- Wiem, przez co teraz przechodzisz - ciągnął Quinn.

- To tak jak jazda na najstraszliwszej kolejce górskiej. Nie
wiesz, czy bardziej niebezpieczne będzie wyskoczyć z niej
i ryzykować śmierć, czy trzymać się mocno i stracić wszystko,
co jeszcze niedawno uważałeś za ważne.

Cam uśmiechnął się.
- Gdzieś pośród tych brutalnych metafor lśni perełka mą-

drości... może dwie.

- Oczywiście. Sam przez to przeszedłem. Nie bój się po-

słuchać rady braciszka.

- Nie potrzebuję rad - skłamał Cam. Potrzebował rady. Jak

cholera!

- Tak? No to powiedz mi lepiej, co przy niej czujesz? Tylko

mów szczerze.

Cam zmrużył oczy. Zastanawiał się.

R

S

background image

129

- Czuję się uzdrowiony.
- O, tak? - zawołał Quinn ironicznie. - A to ty miałeś przecież

leczyć wszystkie rany.

- To chyba nie tak. Gdzieś, jakoś, ktoś będzie cierpiał. Przeze

mnie.

- My także pragniemy Callie, Cam. Możemy kochać ją, dbać o

nią. Należy do rodziny.

- Ona należy do Jo. Stanowią cudowną parę.

Quinn zaklął cicho.

- No cóż, w takim razie masz rację... Ktoś tu będzie cierpiał.
Cam usłyszał warkot samochodu na podjeździe. Wyjrzał przez

okno. To była Jo. Żołądek mu się skurczył.

- Może zdołam coś wymyślić. Potrzebuję jeszcze jednego dnia.
Potrzebował znacznie więcej. Potrzebował... Nawet nie chciał

myśleć, jak bardzo potrzebował Jo.

- My, w każdym razie, będziemy trzymać się naszego planu -

powiedział Quinn złowieszczo.

Cam rozłączył się bez słowa. Nie odrywał oczu od mane-

wrującej samochodem Jo.

Zatrzymała auto i przez chwilę siedziała bez ruchu. O czym

myślała? I co pomyśli, kiedy w końcu on opowie o rozmowie z
jej matką? O testamencie jego matki? Próbował. Przez minione
dwa dni i dwie noce. Ale słowa grzęzły mu w krtani. Nigdy jesz-
cze nie zaznał uczuć, jakich doświadczał w jej towarzystwie.
Czyżby to miała być ta miłość, o której mówił Quinn?

Niemożliwe. Gdyby kochał ją, nie wystawiałby jej na tak

R

S

background image

130

ciężką próbę. Nie pozwoliłby jej żyć tak długo w niepew-
ności.

Drzwi samochodu otworzyły się i ujrzał jej nogi. Na sto-

pach miała czarne pantofelki na wysokim obcasie. Sunął
wzrokiem wyżej. Do krótkiej, czarnej, obcisłej spódniczki.
Jej doskonałe piersi ciasno opinał biały sweterek. Luźne włosy
spływały na ramiona. Zatrzasnęła drzwi i ruszyła w stronę
domu.

Matko Boska! Jaka ona jest piękna.
Bez słowa otworzył jej drzwi.
- Co z tobą, McGrath? - rzuciła, uśmiechając się szel-

mowsko. - Nigdy nie widziałeś odstawionej kobiety?

- A niech to! - zdołał wykrztusić. - Nie wiem, co zapla-

nowałaś na dzisiejszy wieczór, ale chyba powinienem się
przebrać.

- W co? - Popatrzyła na jego sweterek polo i spodnie khaki.

- W jedną z tuzina klubowych koszulek Jankesów? Tak jest
dobrze.

Odsunął się, zrobił jej przejście. Jakiś delikatny, egzotyczny

zapach unosił się nad nią.

- Dokąd się wybieramy? - spytał.
- Niespodzianka. - Otwarła szufladę stojącej przy drzwiach

komódki.

- Kolejna niespodzianka? - Nie mógł oderwać od niej głod-

nego spojrzenia. - Myślałem... że ten strój jest niespodzianką.

- To? - Musnęła przelotnie brzeg spódniczki. Bardzo krót-

kiej spódniczki. - Och, to tylko takie drobiazgi, które wybrała
dla mnie twoja siostra. - Wyjęła z szuflady kluczy-

R

S

background image

131

ki i zadzwoniła nimi. - Możesz poprowadzić mojego mustanga.

- Katie powiedziała, że to są magiczne pantofelki. - Jo

założyła jedną długą nogę na drugą i wygodnie usadowiła się w
skórzanym fotelu mustanga. Podobały się jej buty na wysokich
obcasach, ale jeszcze bardziej podobały się jej zachłanne spoj-
rzenia Cama.

O, tak. Powinna częściej ubierać się w taki sposób.
- Ty wyglądasz w nich magicznie - powiedział. - A to różnica.
- Oczywiście, mecenasie. Kiedy wjedziesz do miasta, skręć w

ulicę Carvel i jedź na południe.

- Dokąd jedziemy?
- Zaufaj mi. - Zerknęła na zegarek. - Na pewno nie chciałbyś

się spóźnić.

Poczuła miły dreszczyk Taki sam, jak po wypiciu o jedno zimne

piwo za dużo. Nie wyjechał. Wbrew przekonaniu jej matki. Nie
wyjechał jak jej ojciec. I mąż.

I obiecał, że będzie miała Callie. Postanowiła, że gdy tylko

dziewczynka dorośnie na tyle, by zrozumieć, powie jej całą
prawdę. Nie będzie ukrywać przed nią rodziny McGrathów.
Kiedy tylko urzędowa adopcja stanie się faktem.

Był tylko jeden problem. Zadurzyła się w Cameronie.
Westchnęła i wygładziła kusą spódniczkę. Na zawsze po-

zostanie jej pamięć tego niezwykłego tygodnia. Z nim. Tydzień
pełen rozkoszy. Cielesnej, emocjonalnej, a nawet, co dziwne, du-
chowej. Wiedziała, że i ona mu pomogła. W kon-

R

S

background image

132

frontacji z przeszłością. Zrozumiała to, kiedy zaczął myśleć i
rozmawiać o Katie.

- Wiem, że uważasz, że byłam o nią zazdrosna - powie-

działa cicho. - W jakimś sensie to prawda.

- Zazdrosna? O Katie? - Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Nie nazwałbym tego zazdrością. Raczej siostrzaną rywa-

li
zacją. Znam to aż za dobrze.

- Była mi jak siostra. - Stanął jej przed oczyma obraz Katie.

- Tylko wydaje mi się, że większość życia spędziłam wy-
ciągając ją z kłopotów. A w końcu... - Zamknęła oczy.

- Nic nie mogłaś zrobić. - Położył dłoń na jej udzie.
- I nigdy nie pogodziłaś się z tym. Właściwie wciąż jesteś

na nią wściekła, że umarła, nie dając ci szansy uratowania jej.

Popatrzyła nań z niedowierzaniem.
- I kto tu teraz zabawia się w psychoanalityka?
- Ludzie zmieniają się. I dorastają. I uczą się od innych.

Miała nadzieję, że nie słyszał, jak waliło jej serce.

- Masz rację, Cam. A żeby przekonać się o tym, skręć tutaj.

- Wskazała alejkę wjazdową do Centrum Sportowego-

- Co tam jest?
-Bar.
- Bar sportowy? - spytał, zdezorientowany.
- Tak. - Spojrzała na zegarek. - A za pięć minut zaczyna się

mecz. Lepiej pospiesz się, jeśli nie chcesz przegapić pierw-
szego rzutu.

Oczy zaokrągliły się mu ze zdziwienia.
- Tutaj odbywają się mecze?

R

S

background image

133

- Dzisiaj grają Prążkowani*. Będziesz mógł obejrzeć

wszystko w telewizji satelitarnej. W budynku, który ktoś -
ale nie „Babe" Ruth - zbudował w roku 1976.

Przyciągnął ją i mocno pocałował.
- Quinn miał rację - powiedział. - Jestem w tobie zako-

chany.

Nim zdążyła oprzytomnieć, wyskoczył z auta i obiegł je

dookoła, żeby otworzyć jej drzwi.

Był w niej zakochany?
Jej serce załomotało dziko. W uszach wciąż dźwięczały jego

słowa. Zakochany?

Lecz kolejna myśl ścisnęła jej gardło. Dlaczego rozmawiał z

bratem?

Przez kilka następnych godzin Cam ani słowem nie wspo-

mniał o miłości. Ani o Quinnie. A Jo starała się za wszelką
cenę nie myśleć o jego słowach i cieszyć się jego radością.
Wypili kilka piw, zjedli hamburgery, wykrzykiwali głośno
słowa zachęty i każde udane zagranie kwitowali pocałun-
kiem.

Nic się nie zmieniło.
Prócz tego, że Cam powiedział, że jest w niej zakochany.
Dobry Boże, i co teraz?
Gdy wjechali do garażu, obdarzył ją tym swoim niezwy-

kłym spojrzeniem.

- Cudownie, że zabrałaś mnie na mecz - powiedział. -

Masz na sobie wspaniałe ubranie. - Pogłaskał ją po udzie.

* Zawodnicy drużyny New York Yankees noszą białe ko-

szulki w pionowe czarne prążki.

R

S

background image

134

- I zamierzam przez całą noc napawać się zdejmowaniem

Poczuła znajomy skurcz w lędźwiach.
- Wszystkiego? - wydusiła.
- Możesz zostać w butach.
Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła gromkim śmiechem.
- Dalej, chłopczynko - szepnął. Ciepło jego oddechu pieściło

jej ucho. A dłonie jej piersi. - Chodźmy do łóżka.

- Do łóżka? - drażniła się z nim. - Jesteś dzisiaj taki pro-

zaiczny.

Potrząsnął głową. A jego dłoń znalazła drogę pod jej bluzkę.

Palcami ścisnął twardą sutkę.

- Nie prozaiczny, tylko tradycyjny. Mam dzisiaj ochotę na

coś tradycyjnego.

- A ja mam być w butach?
- Tradycyjnie, ale z drobną modyfikacją.
Śmiał się i pieścił ją przez całą drogę na górę. To wystar-

czyło, by nie myślała o tamtych jego słowach.

Nie miłość. Pożądanie, owszem. Ale miłość? Gdyby po-

zwoliła sobie pokochać go, jak poradzi sobie, gdy przyjdzie
czas rozstania? Kiedy Cam wsiądzie do samolotu?

Mimo ostrzegawczych dzwonków w głowie pozwoliła mu

zaprowadzić się do sypialni. Włączył nocną lampkę. Cały po-
kój wypełnił się złotą poświatą. Popchnęła do lekko, aż usiadł
na brzegu łóżka, i popatrzyła mu w oczy.

Odsunęła się o krok.
Bez słowa, w rytm dudniącej jej w uszach krwi, zaczęła się

rozbierać.

R

S

background image

135

Najpierw wyciągnęła biały sweterek ze spódniczki. Pomału

ściągnęła go przez głowę. Rzuciła na podłogę i potrząsnęła
głową, aż włosy rozsypały się jej na ramiona.

Położyła palec na zapince stanika. Czubkiem języka zwil-

żyła wargi.

Oczy Cama robiły się coraz większe.
- Jesteś... Wyjątkowo atrakcyjną kobietą.
Poczuła wspaniałą siłę, jaką dysponowała. Seks. Władza.
Starała się nie uśmiechać. Rozpięła staniczek i odsłoniła

piersi.

Wbił w nią żarłoczne spojrzenie. W oczach zapłonęła mu

czysta żądza. Zsunęła z bioder spódniczkę i wiedziona jakimś
kobiecym instynktem, powoli odwróciła się do niego tyłem i
skłoniła nisko. Usłyszała cichy jęk, kiedy oglądał jej czarne
stringi i wysokie buty.

I tatuaż.
- To właśnie miałem na myśli, kiedy mówiłem o drobnej

modyfikacji. - Jego głos brzmiał głucho. - Nawet nie waż się
myśleć o zdjęciu butów.

Sunąc dłońmi wzdłuż nóg, wyprostowała się. Obróciła się,

ściskając palcami sutki. Powolutku podeszła do niego. Zarzu-
ciła mu ramiona na kark i zachęcająco podsunęła piersi przed
oczy.

Z cichym pomrukiem objął wargami jedną sutkę. Drugą

pierś zamknął w dłoni. Każde jego dotknięcie rozpalało jej
skórę.

Wplotła mu palce we włosy. Pocałowała w czubek głowy.

Poczuła, że koniecznie musi podzielić się z nim swą nowo
odkrytą kobiecością.

R

S

background image

136

- Cam - szepnęła. Uniosła jego twarz ku swojej. - Muszę

ci coś powiedzieć.

Spojrzał jej głęboko w oczy.
- Co, Jo? Co chcesz mi powiedzieć?
Patrzył na nią z wyczekiwaniem. Jakby wiedział, co chciała

powiedzieć. Ale skąd mógłby to wiedzieć?

- Jednak nie jestem chłopczycą. Zaśmiał się radośnie.
- Po czym to poznałaś?
- Mówię poważnie. - Odsunęła się nieco. - Nigdy nie przy-

puszczałam, że będę potrafiła zdjąć z siebie te seksowne,
dziewczęce ciuszki. Sam wiesz. Jestem specjalistką od re-
peracji wraków.

- Wiem o tym. - Zabrzmiało to nad wyraz poważnie. -

Wyreperowałaś mnie całkowicie.

- Tak? - Spojrzał na nią tak, że straciła dech.

Kiwnął głową. Przyciągnął ją łagodnie.

- Nigdy w życiu nie czułem się taki poskładany, taki kom

pletny. Wszystkie stare sprawy... - Z niedowierzaniem po
kręcił głową. - Ból zginął gdzieś, odszedł.

Słuchała go z rosnącym sercem. Delikatnie pogłaskała po

policzku.

- Przecież mówiłam ci, że naprawianie wraków to moja

specjalność - szepnęła.

Głaskał ją po plecach. A jego dłonie krążyły coraz bliżej

sznureczków jej stringów.

- Jesteś bardzo, bardzo dobra, Jo Tremaine.
- Jeszcze nie skończyłam. - Wyprostowała się z szelmow-

skim uśmiechem. Powolnymi ruchami rozpięła mu pasek

R

S

background image

137

i spodnie. Zsunęła je w dół. Cam niecierpliwie pozbył się reszty
ubrania.

- Pozwól mi - wyszeptała. - Pozwól mi to zrobić.
- Nie ma sprzeciwu, najdroższa. - Rozbawił ją ten prawniczy

ton. Zaczęła go całować. Zasypała całego pocałunkami. Muskała
językiem. Coraz niżej i niżej. Aż w końcu zamknęła go w obu
dłoniach.

Stęknął głucho. Poruszył się w jej uścisku. Wyszedł naprzeciw

jej ruchliwemu językowi. Kurczowo zacisnął palce na jej głowie.

Świadomość własnej kobiecej potęgi podnieciła ją jeszcze

bardziej.

Ścisnęła go delikatnie zębami.
Słyszała, jak szeptał jej imię. Błagał o więcej.
Nagle poczuła, że gwałtownie zacisnął palce na jej ramionach.
- Zaczekaj. - Czy powiedział „zaczekaj"? - Chodź tu. -Chwycił

ją pod ramiona i podniósł.

- Jestem zajęta - spróbowała żartować. Ale jego spojrzenie było

poważne. - O co chodzi, Cam?

Przez chwilę kręcił głową. Jakby nie mógł mówić.
- Chcę kochać się z tobą - wyszeptał w końcu.
- Czy nie to właśnie robimy?
- Dajesz mi rozkosz.
- Na tym to ogólnie polega, mecenasie. Chcesz dyskutować o

szczegółach?

- Chcę kochać się z tobą - powiedział bardzo powoli. -Chcę

pokazać ci, że ja...

Serce podeszło jej do gardła.

R

S

background image

138

Zanim zdołał powiedzieć to, pocałowała go prosto w usta.

Zaczęła ocierać się o niego. Miała nadzieję, że w ten sposób
powstrzyma go przed powiedzeniem tego, co przerażało ją
tak bardzo.

Jeżeli kochał ją, tym mocniej będzie bolało... kiedy od-

jedzie.

Sięgnęła na nocną szafkę po prezerwatywę.
- Dobrze. Wygrałeś.
Zębami rozdarła opakowanie. I patrząc mu prosto w oczy,

drżącymi rękami nałożyła mu ją. I usiadła na nim.

Spodziewała się, że Cameron chwyci ją za biodra i popro-

wadzi do szalonego galopu. Ale on zmienił zasady. Objął ją i
mocno przycisnął do piersi. Pocałował ją.

- Nie spiesz się, kochanie - powiedział. - Powoli.

Leniwym uderzeniom jego języka towarzyszyły równie

leniwe ruchy bioder. Utrzymywali ten spokojny rytm przez

jakiś czas. Nagle Cam chwycił ją za biodra. Przycisnął ze
wszystkich sił. Unieruchomił.

- Jo Ellen - szepnął prosto w jej usta. - Wysłuchaj mnie

uważnie.

- Tak? - Zacisnęła powieki.
- Kocham cię.
Coś ścisnęło jej krtań. Cam, nie rób tego. Kiedy będzie już

po wszystkim, będzie bolało jeszcze bardziej, pomyślała.

Ale nie powiedziała tego głośno. Tylko jeszcze mocniej

przycisnęła się do niego.

- Słyszałaś? - spytał cicho.
Ona jednak nie powiedziała nic. Zaczęła wiercić się, żeby to

niewiarygodne doznanie wymazało wszystko inne. Wszy-

R

S

background image

139

stek zdrowy rozsądek. Wszystkie możliwe straty i cierpienia.
Pragnęła zatracić się bez reszty w nadchodzącej rozkoszy.

Nadeszła szybko. Oplotła nogami jego biodra. Zacisnęła z

całej mocy. A on uwolnił jej biodra, pozwolił jej nadawać
rytm. Coraz szybciej, coraz mocniej.

Z zaciśniętymi powiekami, oddychając gwałtownie i nie-

równo, szeptała raz po raz jego imię.

A on znów powtarzał te straszne słowa:
- Kocham cię - szeptał. - Kocham cię, Jo.
I stało się. Fala za falą, rozkosz targała całym jej ciałem. Aż

do końca.

Pot, łzy i ślina spływały jej po policzkach. Wtuliła twarz w

jego kark. A w uszach wciąż kołatały jej słowa: „I ja ciebie
kocham".

Lecz nie odważyła się powiedzieć ich głośno.

R

S

background image

140

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nie mógł dłużej tego odkładać. Musiał to zrobić. Musiał

uleczyć rany McGrathów. Bez względu na to, jak bardzo to ją
zrani.

Czy była w stanie zrozumieć? Czy uda się im znaleźć

kompromis? Czy istnieje jakiś sposób, żeby Jo mogła pozo-
stać obecna w życiu Callie i żeby stało się zadość woli jego
matki i życzeniom braci?

Odczekał, aż oboje wyrównali oddechy. Aż ich spocone

ciała zaczęły dygotać z chłodu.

Przycisnął ją mocno do serca.
- Jo, muszę ci coś powiedzieć.
- Nie chcę rozmawiać - powiedziała sennie. Usiadła i za-

częła zdejmować buty. - Muszę schować się pod kołdrę. Zim-
no mi. I jestem zmęczona.

Odsunął narzutę i czekał, żeby do niego dołączyła.
- Chcę cię o coś zapytać - powiedział.
- Krzyżowy ogień pytań, mecenasie? Roześmiał się. Skąd

znała go tak dobrze?

- Czy wierzysz mi? - Oboje wiedzieli, że chodziło mu o je-

go wyznanie miłości.

R

S

background image

141

- Wciąż się zastanawiam - powiedziała. - Myślę, że jesteś

zagubiony. Między czymś w rodzaju euforii, gdyż uwolni
łeś się wreszcie od największego bólu głowy w twoim życiu,
a przekonaniem, że mnie to zawdzięczasz. A ja tylko powie
działam ci...

Usiadł. Dotknął jej ramienia.
- Ty tylko sprawiłaś, że dorosłem i że zacząłem odczuwać

uczucia, które przerażały mnie przez tyle lat.

- Przerażała cię miłość? -Tak.
- Mnie nadal przeraża.
Objął ją mocno. Ułożył przy sobie. Przypomniał sobie, co

opowiadała mu o odejściu męża. Wiedział, że ojciec zostawił
ją, kiedy była dzieckiem. Nic dziwnego, że była przerażona.

Psiakrew! Ale przecież musiał powiedzieć jej o testamencie

jego matki. I to zaraz, jeśli nie chciał okazać się najbardziej
niegodziwym człowiekiem na ziemi.

Nabrał głęboko powietrza.
- Muszę powiedzieć ci coś, co chyba cię zdenerwuje.
- Już to powiedziałeś. - Wykrzywiła się pociesznie.
- Moja matka zostawiła testament. Poczuł, że zesztywniała

w jego ramionach.

- Zawarła tam postanowienie, że gdyby kiedykolwiek,

w czasie gdy będzie prawną opiekunką Callie, została po-
zbawiona możliwości sprawowania tej opieki, wszystkie pra-
wa do dziecka przechodzą na mnie.

Prawniczy ton jemu samemu wydał się w tej chwili wstręt-

ny.

R

S

background image

142

- Słucham? - Uniosła się powoli.
- Twoja matka pokazała mi testament. Zamrugała gwałtownie.

- Co ty mówisz? Co to zmienia? Przecież one obie nie żyją.
- Moja matka żyła jeszcze pięć godzin po śmierci Katie, Jo. -

Starał się, by zabrzmiało to jak najłagodniej. - Z formalnego punk-
tu widzenia stało się to, co przewidziała.

- Powiedziała tak, bo Katie była nieprzewidywalna. - Pra-

wie krzyczała. - Była niedojrzała i często popełniała głupstwa.
Myślała, że Katie może nie dać sobie rady z macierzyństwem i
ucieknie z miasta. Bała się o dziecko. Ale nie myślała, że... nie
myślała... Och! - Schowała twarz w dłoniach i załkała. - Ona
uważała, że ja nie nadaję się na matkę.

- Co? - Usiadł i chwycił ją za ramiona. - Co ty wygadujesz?
- Zawsze żartowały ze mnie. Mówiły na mnie chłopczyca. Mó-

wiły, że nie mam instynktu macierzyńskiego. Że mam męski za-
wód. Cioci Chris nawet przez myśl by nie przeszło, że ja mogła-
bym być mamą Callie.

- Nie, nie - zawołał. - Ona myślała, że Callie zdoła znów połą-

czyć naszą rodzinę. Że zdoła zabliźnić rany spowodowane nie-
zwykłą głupotą i uporem mojego ojca.

Jej oczy zabłysły gniewnie.
- Wierzysz w to? Naprawdę w to wierzysz?
- Sam już nie wiem, w co wierzę - przyznał. - Wiem tylko, że...

- Zrobił głęboki wdech. - W sobotę przylecą po Callie moi bra-
cia.

R

S

background image

143

Wyrwała mu się. Nawet w półmroku widział prawdziwe

cierpienie na jej twarzy.

- Ale ja nie zgadzam się z tym, Jo i...
- Zamilcz, Cam. Nie mów już ani słowa więcej. Wyciągnęła

z szafy dżinsy i koszulkę i ubrała się prędko.

Podniósł się, lecz zatrzymała go gestem dłoni.
- Stój! Nie ruszaj się. Nic nie mów.
Zastygł w bezruchu. Włożyła wysokie buty i spojrzała na

niego.

To był wyrok na niego. Jego kara. Czy kiedykolwiek ze-

chce jeszcze dać mu szansę? Tak pragnął być z nią.

Ożenić się z nią. Wspólnie wychowywać Callie.
Kiedy dotarło to do niego, poraziło go to. Tak, przecież te-

go właśnie naprawdę pragnął. Zaczął mówić, chciał jej to
wszystko powiedzieć, lecz ona wysoko uniosła ręce, patrząc
na niego z wściekłością.

- Teraz wychodzę - powiedziała. - Kiedy wrócę, ma cię

tu już nie być. Rozumiesz?

Patrzył tylko na nią. Gdyby w tej chwili poprosił ją o rękę,

zaśmiałaby się mu w twarz. Choćby mówił to najpoważniej
na świecie. A tak właśnie było. Gotów był porzucić Nowy
Jork. Praca już nie dawała mu radości. Mógłby prowadzić bar,
żyć w górach z Jo i Callie i...

- Zrozumiałeś mnie? - powtórzyła. - Chcę, żeby cię tujuż

nie było, kiedy rano wrócę z Callie.

- Jo. Wysłuchaj mnie. Jestem poważnie...
- Wynoś się. - Zacisnęła szczęki. - I nigdy więcej nie waż się

wypowiedzieć słowa „miłość" w mojej obecności.

Wybiegła. Jej kowbojskie buty głośno stukały na scho-

R

S

background image

144

dach. Po chwili usłyszał warkot silnika i chrzęst żwiru pod
kołami samochodu. Odjechała w noc.

Zanim spakował swoją torbę, wysłał długi, szczery list

elektroniczny do Colina i Quinna. Miał nadzieję, że prze-
czytają go, zanim pójdą spać. Musieli dokładnie znać jego
stanowisko.

Zaraz po przyjeździe do domu matki Jo chciała zbudzić

Callie.

- Co ty wyrabiasz, Jo? - Matka usiłowała ją powstrzymać.

- Niecałą godzinę temu dałam jej butelkę. Nie waż się budzić
dziecka.

Lecz Jo nie usłuchała. Pobiegła do sypialni i wyjęła Callie z

łóżeczka. Dziewczynka kręciła się i gaworzyła. Po chwili
przytuliła się do ramienia Jo.

- Hej, orzeszku, tęskniłam za tobą - szepnęła Jo i pocałowała

czarne kędziorki. - Naprawdę tęskniłam.

Matka stanęła w drzwiach, oparła się o futrynę. Jo posłała

jej gniewne spojrzenie. Ona także była częścią spisku. Jak
ciocia Chris i jej wspaniali synowie.

Ułożyła się na łóżku, przytuliła dziecko.
- Zabierają ją - powiedziała do matki.
- Obawiałam się tego. - Alice pokiwała głową.
- Czemu mi to zrobiłaś? - Jo niemal odchodziła od zmy-

słów z wściekłości. - I Callie?

- Kochanie - Alice weszła do pokoju. - Ja nic ci nie zro-

biłam.

Kiedy usiadła na łóżku, Jo instynktownie zasłoniła przed nią

dziecko. Ból zamglił spojrzenie Alice.

R

S

background image

145

- Nie? Nawet nie powiedziałaś mi o tym testamencie. Ale

jemu powiedziałaś... Jemu pierwszemu.

I zaraz potem kochał się z nią na polanie. Jej gniew

wzmógł się jeszcze.

Alice westchnęła ciężko.
- Kochanie, taka była wola cioci Chris. Musisz coś zro-

zumieć. Przez dwadzieścia sześć lat nosiłam brzemię tajem-
nicy Chris McGrath. Najbardziej na świecie pragnęła, by jej
córka poznała kiedyś swoich braci. Ale bała się, że chłopcy
czują do niej taką nienawiść, że mogliby unikać Katie. Cze-
kała więc i czekała.

- Czekała zbyt długo - powiedziała cicho Jo. - Aż umarła.

Mogli pokochać Katie tak jak my.

A już Cameron na pewno, pomyślała.
Serce się jej ścisnęło. Mocniej przytuliła Callie.
- Tak, czekała zbyt długo. - Alice pogłaskała główkę

dziewczynki. - Ale winna jej byłam spokój i ciepło.
Była moją najbliższą przyjaciółką. Przez te wszystkie, długie
lata była dla mnie oparciem, tak samo jak ja dla niej.
Ja wciąż cierpiałam po odejściu twojego ojca. Dręczyły
mnie wątpliwości, jak dam sobie sama radę z wychowaniem
dziecka. Niespodziewanie ona pojawiła się w Sierra Springs i
już nie byłam sama. Nigdy nie miałam lepszejprzyjaciółki.

Jo popatrzyła na matkę badawczo.
- Rozumiem to, mamo. I szanuję. Ale czy naprawdę uwa-

żasz, że ona należała do McGrathów, nie do nas?

- Chris wierzyła w więzy krwi. Tamta rodzina została roz-

darta. Okazało się, że dla chłopców były to lata pełne bó-

R

S

background image

146

lu. Ale wszystko skończy się szczęśliwie, jak wnioskuję z te-
go, co mi powiedział twój Cameron.

- To nie jest mój Cameron. Ale co z Katie? Ona była matką

Callie. Czy chciałaby, żeby jej dziecko wychowywali obcy
ludzie? Nawet jeśli w ich żyłach płynęła ta sama krew?

- Dobre pytanie. Ale wiesz, jaka była Katie. Stale szukała

mężczyzny, który byłby ojcem, a którego nigdy nie miała.
Podejrzewam, że gdyby dowiedziała się, że miała trzech bra-
ci, którzy mogliby ją pokochać, byłaby najszczęśliwsza na
świecie.

Jo przyznała jej w duchu rację. Katie na pewno uwielbia-

łaby Camerona. A teraz wiedziała także, jak wspaniały potra-
fiłby on być dla niej. Może zdołałby pokierować ją na właści-
wą ścieżkę... Może dokonałby tego, co jej się nie udało.

Coś boleśnie ścisnęło ją za gardło.
Być może naprawdę nie nadawała się na matkę. Ani na

dziewczynę.

Chłopczyca. Ekspert od wraków.
Może rzeczywiście przeznaczeniem Callie było znaleźć się

wśród McGrathów, a nie z nią?

Ciężka łza spłynęła jej po policzku i spadła na czoło Callie.
Dziecko poruszyło się. Jo wytarła jej czoło i mała podniosła

powieki. Przez moment przyglądały się sobie. A potem
dziewczynka uśmiechnęła się i dotknęła nosa Jo.

- Jojojojojo.
Jo zamknęła oczy, przytuliła dziewczynkę i obsypała po-

całunkami.

R

S

background image

147

- Wszystko stracę - wyszeptała do matki. I łzy szerokimi

strumieniami popłynęły z jej oczu. - Straciłam Katie. Straci-
łam Cama. A teraz jeszcze stracę Callie.

- Nie wydrą jej z twojego życia, kochanie. Będziesz mogła

odwiedzać ją, pisać do niej. Zawsze będziesz jej ciocią Jo.

Ale ona nie chciała być ciocią Callie. Chciała być jej mamą.
- Ona żyje, bo był jakiś powód, mamo. Bo było jej prze-

znaczone.

Alice pokiwała głową.
- Tak, to prawda. I doskonale wiesz, jakie jest to jej prze-

znaczenie.

Tak. Wiedziała. A z przeznaczeniem walczyć nie mogła.

- Przyniosła pani dziecko? - Mary Beth Borrell wysoko

uniosła brwi. - To nie było konieczne - dodała niechętnie.

Jo, jakby na przekór, wyżej podniosła Callie.
- Przyniosłam. - Podeszła do krzesła przy biurku urzęd-

niczki. - To dzisiaj nie potrwa długo, Mary Beth. Pomyśla-
łam, że skorzystam z tego, że jestem w Sacramento, i kupię
Callie nowe buciki. - A właściwie, nowe całe ubranie. W któ-
rym będzie mogła pojechać na Florydę. Albo do Nowego
Jorku.

- Proszę nie siadać - rzuciła Mary Beth. - Wszyscy są w sali

konferencyjnej.

Czyżby Cam zdecydował się przyjechać? Nie ufał jej?

Wątpił, czy powie prawdę?

Poszła za Mary Beth wąskim, ciemnym korytarzykiem.

R

S

background image

148

Obcasy urzędniczki głośno stukały na startym linoleum.

Stanęły przed mleczną szybą drzwi. Niezadowolenie urzęd-
niczki przerodziło się w coś zbliżonego do obrzydzenia.

- Szkoda, że nie powiedziała mi pani wcześniej - powie-

działa ponuro. - A tak pani ufałam.

Jo poczuła, że krew odpłynęła jej z twarzy. A więc Cam

tam był. Naprawdę nie ufał jej.

- O jej rodzinie dowiedziałam się całkiem niedawno

- powiedziała cicho. - Mam już przygotowane dla niego
wszystkie dokumenty.

Mary Beth zmarszczyła brwi.
- Nie potrzebujemy żadnych takich komplikacji, pani Tre-

maine.

- Nie. - Jo z trudem hamowała wściekłość. - Naprawdę nie

potrzebujemy, pani Borrell.

- Myślałam, że załatwimy wszystko raz, dwa.
Callie przyglądała się obu kobietom z zaciekawieniem.

Złap ją za nos, Callie, pomyślała Jo. Ale zawstydzona dziew-
czynka wtuliła buzię w jej ramię.

Mary Beth rozchmurzyła się.
- Damy sobie radę - powiedziała, biorąc za klamkę. - Po

prostu trzej na raz przytłoczyli mnie trochę.

Trzej? Przy stole konferencyjnym siedziało trzech męż-

czyzn. Kiedy drzwi się otworzyły, wstali jak na komendę. Sil-
ni, postawni i przystojni.

Jakież miała z nimi szanse?
Przyglądała się im z uwagą. Na wprost niej musiał stać Qu-

inn. Urodziwy, z czarującym uśmiechem. Bożyszcze kobiet.

R

S

background image

149

Dobrze zgadła. Quinn wyciągnął rękę na powitanie i przed-

stawił się.

- Witaj, Quinn - powiedziała.
Spojrzała w lewo. Mróz przebiegł jej po plecach, kiedy zo-

baczyła uśmiech Katie. To był Colin.

- Jestem Colin - powiedział ciepło. - A to musi być Callie.
- Tak. - Obróciła dziewczynkę tak, by mogli ją zobaczyć. -

To jest wasza siostrzenica.

Twarze obu mężczyzn pojaśniały. Ale Jo stała przed naj-

trudniejszym zadaniem, Musiała spojrzeć w oczy Camowi.
Stał obok Colina. Czuła na sobie jego spojrzenie.

Odważyła się.
- Cześć, Cam.
- Jo Ellen - powiedział trochę głucho. Uśmiechnęła się sła-

bo. Ale on spojrzał na dziecko.

- Hej, malutka.
Dziecko roześmiało się na jego widok.
- Cacacaca!

Wyciągnęła do niego rączki.

Cam sięgnął po dziewczynkę. A Jo nawet nie zaprotesto-

wała. Podała mu ją ponad stołem. Callie zaszczebiotała ra-
dośnie.

Nawet ona wiedziała, gdzie naprawdę jest jej miejsce.
- No cóż. - Mary Beth hałaśliwie odsunęła krzesło u szczytu

stołu i usiadła. Gestem zaprosiła, by wszyscy uczynili to samo.
- Wygląda na to, że nasza mała Callie ma jednak rodzinę. -
Spojrzała surowo na Cama. - Tak przynajmniej mówią.

R

S

background image

150

- Mówią prawdę - powiedziała Jo. - Ci mężczyźni są jej

wujami. Mam przygotowane wszystkie dokumenty potwier-
dzające to.

Callie zacisnęła piąstki na wskazujących palcach Cama i

zaczęła przebierać nóżkami na jego kolanach. Jakby już za-
częła maszerować w dal.

Colin puścił oko do Quinna, który wpatrywał się w dziecko,

jakby nigdy przedtem nie widział niczego równie uroczego.

Niespodziewanie Jo poczuła dziwną ulgę. Będzie dobrze.

Wszystko będzie dobrze.

Pochyliła się i twardo spojrzała na Mary Beth.
- Najwyraźniej zbyt wcześnie zaczęłam starania o adopcję

Callie McGrath. - Za wszelką cenę usiłowała udawać spokój. -
Bardzo długo walczyłam ze sobą. Po namyśle postanowiłam
zaniechać dalszych wysiłków i dołożyć wszelkich starań, by
doprowadzić do sądownej adopcji Callie przez reprezentanta
rodziny McGrathów.

Wielka cisza zapadła w sali konferencyjnej. Mary Beth

wyglądała na wstrząśniętą. Zdumione spojrzenia wszystkich
braci aż paliły Jo.

- Co? - Cam przerwał milczenie. Posadził Callie na stole.
- Nie zamierzam walczyć z tobą, Cam - powiedziała cicho.

Popatrzyła na Colina i Quinna. - Callie powinna dorastać w...
rodzinie. - Sama była zdumiona, że głos się jej nie załamał.

Może sama uwierzyła w to, co powiedziała.
- To jest w najwyższym stopniu dziwne - powiedziała

R

S

background image

151

Mary Beth podniesionym głosem. - Nie wiem, czy kiedy-
kolwiek mieliśmy taki przypadek. Będę musiała wszcząć spe-
cjalne postępowanie.

- Dlaczego? - spytała Jo. - Jest wiele precedensów. Proszę

spytać prawnika. - Wskazała na Cama.

Oczy Camerona zalśniły głębokim błękitem.
- Podpisaliśmy już wszystkie dokumenty, Jo. Ona jest two-

ja. Nie zabieramy jej.

Wielkie napięcie, w jakim była, rozsypało się jak świeży

śnieżny puch na wietrze.

- Mówisz poważnie?
Pokiwał głową i pocałował Callie w czoło.
- Uznaliśmy, że powinna zostać z tobą. Byłaś jej matką,

Jo. Nie mogę... - Wymienił z braćmi porozumiewawcze
spojrzenia. I gdy znów spojrzał jej w oczy, zobaczyła w jego
spojrzeniu lata bólu. - Nie możemy być odpowiedzialni za
rozłączenie matki i dziecka.

Jo poczuła łzy pod powiekami. Zamrugała gwałtownie. Qu-

inn pochylił się nad stołem i poklepał ją po dłoni.

- Zgodziliśmy się, Jo. Cam przekonał nas, że to będzie

najwłaściwsze rozwiązanie.

Spróbowała się uśmiechnąć. Przeklęte łzy odebrały jej

głos. Pokiwała więc tylko głową.

- Będziemy szczęśliwi, jeśli od czasu do czasu przywieziesz

ją na wschód - dodał Colin. I uśmiechnął się uroczo. - Żeby-
śmy mogli zepsuć ją trochę.

- Katie... - Popatrzyła kolejno na każdego z braci. - Katie

pokochałaby was wszystkich.

Oczy Colina pojaśniały. Quinn uśmiechnął się smutno.

R

S

background image

152

A w spojrzeniu Camerona zobaczyła dobrze znane uczucia.

Widziała je już po tym, jak się kochali. Albo gdy rozbawiła
go do łez. Zobaczyła uwielbienie, szacunek i... miłość.

- Przyrzekam, że będziecie znali ją i widywali. Zawsze bę-

dzie częścią waszej rodziny.

Mary Beth wstała.
- Zatem wszystko w porządku. Będziemy prowadzić ofi-

cjalne postępowanie adopcyjne Callie McGrath przez Jo El-
len Tremaine. Dziękuję państwu.

Kiedy tylko wyszła, Quinn i Colin podeszli do Callie.

Uśmiechali się do niej, robili miny i wydawali zabawne
dźwięki. A Callie, jak jej matka, obdarzyła ich porywającym
uśmiechem.

Cameron podał dziecko Quinnowi.
- Masz więcej doświadczenia, bracie. Zaraz wrócę.
- Dokąd idziesz?
- Wskoczyć do kolejki górskiej. - Popatrzyli na siebie po-

rozumiewawczo.

- Powodzenia - powiedział Quinn.
Kolejka górska? Jo nie słuchała żartów. Wstała powoli.

Serce miała pełne radości. Szczęście wprost ją rozsadzało.
Callie zostaje z nią. Na zawsze.

Pochyliła się do stojącej na podłodze torby. Kiedy się wy-

prostowała, zobaczyła Cama tuż przy sobie.

- Możemy porozmawiać minutkę? - spytał z namaszcze-

niem.

Głową wskazała korytarz. Tam będą mogli porozmawiać.

Przecież musiała przeprosić go za to, jak zachowała się tamtej
nocy.

R

S

background image

153

Kątem oka zobaczyła, że Quinn i Colin śmiali się do siebie.

Kolejne żarty? Może nie rozumiała ich, ale dobrze wiedziała, cze-
go chciał od niej Cam. Bardziej przyjemnego, uprzejmego po-
żegnania.

Ponieważ ich pożegnanie było nieuniknione.

R

S

background image

154

ROZDZIAŁ DWUNASTY

- Prawdopodobnie można zrobić to znacznie lepiej, Jo -

powiedział Cam, kiedy znaleźli się w korytarzu.

- Wiem. Na pewno można.

Wiedziała?

Zanim zdążył przemówić, lekko ścisnęła go za ramię.
- Dziękuję ci, Cam. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem

ci wdzięczna za to, co zrobiłeś.

Nawet w półmroku jej oczy świeciły złocistym blaskiem.

Oczywiście, mogły to być łzy.

Uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie widział jej pła-

czącej.

Była gotowa poddać się, oddać mu Callie. Zapragnął

chwycić ją w ramiona i pocałować. Lecz powstrzymał się.

- Naprawdę byłaś gotowa poddać się czy tylko blefo-wałaś?
Parsknęła śmiechem.
- Nie, nie blefowałam. Dużo myślałam. Długo rozma-

wiałam z mamą. Uwierz mi, nie chciałam… nie chcę... stracić
Callie. I nie chciałam walczyć o nią z tobą. - Przygryzła
wargę. - Ale tak jest lepiej. Proszę, proszę powiedz swoim

R

S

background image

155

braciom, że bardzo jestem im wdzięczna, że tu przyjechali. Je-

stem pewna, że długo trwało, zanim przekonaliście Mary Beth,
że mówicie poważnie.

Chciał coś powiedzieć, lecz powstrzymała go.
- Chcę też powiedzieć, że bardzo żałuję, że tak wściekłam się

wtedy.

- Nie przejmuj się tym. - Wciąż musiał walczyć ze sobą, żeby

jej nie pocałować. - Rozumiem twoją reakcję. Była jak najbar-
dziej racjonalna.

- Nie była zbyt rozsądna - uśmiechnęła się leciutko -ale dzię-

kuję. I obiecuję, że... że... pozostaniemy w kontakcie.

- Pozostaniemy w kontakcie? - Nachmurzył się. Czyżby mieli

zupełnie inne wizje przyszłości?

- Cóż... - Jej słaby uśmiech wystraszył go jeszcze bardziej. -

Zawsze jest poczta elektroniczna. I możesz wpadać czasami.

Wpadać?
-Właśnie. Kiedy tylko zdarzy się mi być w Sierra Nevada.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem. I wcale mi się to nie podoba. Zmarszczyła czoło.
- Co masz na myśli?
- Chcę więcej.
- Więcej? - spytała po długiej chwili. Ujął w dłonie jej twarz.
- Chcę wszystko.
- Wszystko? - Znów głos jej załamał się. Czy kiedy po-

R

S

background image

156

prosi o rękę, rozpłacze się? Miał nadzieję, że dla niej będzie

to tak ważne, jak dla niego. Nie mógł czekać dłużej.

- Chciałbym resztę życia spędzić przy tobie.
- Życie? - Cała była zdumieniem.
- No, wiesz. Poranki. Popołudnia. Noce i weekendy. Życie.
- Dlaczego?
Nie takiej reakcji oczekiwał.
- Bo cię kocham. Gwałtownie pokręciła głową.
- Nie, nie kochasz mnie.
- Owszem. Kocham.
- Tak ci się tylko wydaje. - Cofnęła się o krok. Wycelowała

w niego palec. - Jesteś po prostu... wdzięczny za wszystko, co
zdarzyło się w ostatnich tygodniach. To nie jest miłość.

- Spokojnie, doktorze Freud.
- A poza tym, nie mam zamiaru przenosić się do Nowego

Jorku...

- Chcę zamieszkać tutaj.
- Tutaj? - Oczy zaokrągliły się jej ze zdumienia. - W Sierra

Springs?

- Podoba mi się tutaj - powiedział. - Mogę kupić „Cali-

fornia Bar". Chciałbym też znowu praktykować prawo, a nie
kierować innymi ludźmi. Pomyślałem, że mógłbym...

Przerwała mu gestem ręki.
- Nie wiesz, co mówisz, Cam. Po kilku tygodniach znie-

nawidzisz to wszystko. Znienawidzisz życie w małym mia-
steczku i brak... Jankesów.





R

S

background image

157


Wierzyła w to, co mówi?
- Nie dbam o Jankesów.
Jeśli to nie było wyznanie miłości, to co?
- Nie - powiedziała. - Wyjedziesz.
- Nie wyjadę.
Lecz ona tylko pokręciła głową.
- Nie zostaniesz - powiedziała cicho. - Wiem to.
Jak miał przekonać ją, jak udowodnić, że jest inny niż tam-

ci, którzy złamali jej serce?

- Nie opuszczę cię, Jo - powiedział poważnie. - Nie stałbym

tutaj i prosił cię o rękę, gdybym nie...

- O rękę?
- No pewnie. - Co za dramat. - A ty co myślałaś? Że chcia-

łem tylko żyć z tobą? Przecież powiedziałem ci, że...

Położyła mu dłoń na ustach.
- Przestań, Cam. Proszę. Nie zniosę tego. Nie wytrzy-

mam.

Pomału odsunął jej rękę. Splótł palce z jej palcami.
- Kochasz mnie? - spytał.

Patrzyła mu w oczy. Milczała.

A jemu zadawało się, że łomotanie jego serca słychać było

w całym mieście.

- Czy możesz pokochać mnie, Jo?
- Nigdy nie zdobędę się na takie ryzyko - powiedziała

stanowczo.

Puścił jej rękę. Nie zamierzał jej błagać.
Zza drzwi doleciał ich gwałtowny wybuch śmiechu. Na-

chylił się do jej ucha. Po raz ostatni wciągnął w nozdrza jej
zapach.





R

S

background image

158




R

S

background image

159

- Jesteś niezwykłą kobietą, chłopczynko - wyszeptał. -

Nigdy cię nie zapomnę.

Nagrodziła go zapłakanym uśmiechem.

Płacz Callie wyrwał Jo ze snu. Odrzuciła kołdrę. Chłodne

górskie powietrze owionęło jej nagą skórę. Lipiec to najlepszy
miesiąc do sypiania nago.

- Już idę, kochanie - zawołała. Włożyła koszulkę i bok

serki.

Nie wiadomo w jaki sposób, ten nocny rytuał od miesiąca

stał się ustalonym zwyczajem.

- Hej, cukiereczku, czemu płaczesz?
- Jojojojojo!
- Właśnie tak mnie nazywają. - Jo popatrzyła na zegar. Za

kwadrans pierwsza. Na Wschodnim Wybrzeżu dochodziła
dziesiąta. - Masz świetne wyczucie czasu, kochanie. Pora na
nasze napoje.

Z Callie na ręce zeszła do kuchni. Włożyła przygotowaną

butelkę z kaszką do kuchenki mikrofalowej. Otworzyła piwo.

- Ależ z nas niedobre dziewczynki - szepnęła.
- Ba-ba! - Callie wyciągnęła rączki do butelki z piwem.
- Ale nie aż tak złe, laleczko. - Jo odsunęła butelkę. Za-

dzwoniła kuchenka. Jo pomachała butelką. - Ta jest dla cie-
bie.

Pięć minut później siedziała już przed komputerem. Niemal

natychmiast cichy dźwięk powiadomił ją, że nadeszła nowa
poczta.

„Jak się mają moje piękne dziewczynki?"

R

S

background image

160

Zawsze zaczynał od tego pytania.
I jak zwykle łzy napłynęły jej do oczu. Posadziła sobie wy-

godniej Callie na kolanach i jedną ręką zaczęła pisać.

- Jesteśmy jego dziewczynkami - szepnęła do Callie. - Jego

pięknymi dziewczynkami. Czy to nie cudowne?

Godzinę później Callie miała dosyć, piwo stało się ciepłe, a

ostatnie słowa pożegnania zostały wysłane. Na górze Jo
zmieniła dziecku pieluszkę i położyła je spać. Potem rozebrała
się i wsunęła pod chłodną pościel. Wciąż miała w pamięci
tamte noce, kiedy Cam był z nią.

Przez pięć ostatnich tygodni kontaktowali się każdego

dnia. Albo przez komputery, albo telefonował do niej do pra-
cy. Czasem także wieczorami, kiedy siedział w swoim wspa-
niałym biurze i obserwował zachód słońca nad Manhattanem.

Z każdym dniem stawali się sobie coraz bliżsi. Ale on ni-

gdy już nie wspomniał o małżeństwie czy przeprowadzce do
Kalifornii. I Jo wiedziała, że nigdy tego nie zrobi. Tylko od
niej zależało, żeby to mogło się zmienić.

Zamknęła oczy i w pamięci jeszcze raz odbyła ich elektro-

niczną rozmowę. O różnych głupstwach. O pracy. O Callie.
O jego braciach. I zbliżających się meczach.

Poczuła w sercu dziwny, okropny ból. Czaił się w niej

przez ostatnie tygodnie, ale zaabsorbowana formalnościami
związanymi z adopcją Callie nie zauważała go. Teraz jednak
zaczęła dostrzegać to, co Cam wiedział już wtedy, gdy prosił
ją o rękę.

Że mogła mu zaufać. Że nie odszedłby. Teraz nabrała pew-

ności. Ale czy kiedykolwiek da jej jeszcze jedną szan-

R

S

background image

161

sę? Czy kiedykolwiek zjawi się w jej warsztacie, zastuka do
drzwi... poprosi jeszcze raz?

Nie. Nie miała złudzeń. Teraz wszystko zależało tylko od

niej. Wszystko miała w swoich rękach.

Zamknęła oczy. I śniła o Cameronie.

Cam przyjacielsko poklepał po ramieniu strażnika przy

wejściu na stadion.

- Co tam, Ed?
- Znowu sam, koleś?
Cam pomachał swoimi dwoma biletami.
- Chcesz usiąść ze mną, Eddie?
- Pewnie. - Eddie udał, że sięga po bilet. - Hej, Cam, a co się

stało z tą panienką z Kalifornii? Tą w wielkim kapeluszu?
Ależ to była laska, człowieku.

- Spławiła mnie.
Ze zdumienia Eddie zaniemówił na chwilę.
- Ona cię... jaja sobie robisz? Spławiła takiego bogatego

przystojniaka jak ty? I co ty o tym myślisz? Chyba tak tego
nie zostawisz?

Starał się w ogóle o tym nie myśleć.
- Przecież powiedziała ci, że nie lubi baseballu. -

Uśmiechnął się krzywo.

- Myślałem, że żartuje. - Eddie dał Camowi kuksańca. -

Może i dobrze, że dałeś sobie spokój z panienką, która nie lu-
bi baseballu. Komu to potrzebne?

Mnie, pomyślał Cam.
- Chyba nie miałem wyboru.
Cam już zajął swoje miejsce, a Eddie jeszcze kręcił gło-

R

S

background image

162

wą z niedowierzaniem. Nim skończyli grać hymn, Cam miał swo-
je piwo, orzeszki i puste krzesełko obok siebie.

Rozglądał się dokoła. Pozdrowił znajomych. I wszędzie za-

uważał pary. Wiele z małymi dziećmi. Całe rodziny.

Czy zawsze był na Stadionie taki samotny?
Zanim poznał Jo, nigdy tego nie odczuwał. Zanim okazał się

ślepym, upartym głupcem. Który wszystko wie lepiej. Teraz przej-
rzał na oczy. Zmądrzał. Ale uparty pozostał.

Nie. Nie był uparty. Potrzebował tylko więcej czasu. Wróci do

Sierra Springs. Do swoich dziewcząt. Jo wyjdzie za niego. Trzeba
tylko przekonać ją, że może mu zaufać.

Gwar podniesionych głosów wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał

na plac gry. Nic. Na tablicę wyników. Bez zmian. Wtedy zorien-
tował się, że oczy wszystkich zwrócone są gdzieś w prawo za
jego plecami.

- Ale śliczna!
- Co za czapka!
Obrócił głowę. Zobaczył małego skrzata. Miał czarne kręcone

włoski, wielkie oczy i różową klubową czapkę Jankesów.

Oniemiał. Gapił się bezmyślnie. Tylko krew zaczęła krążyć mu

w żyłach w szalonym tempie.

Maleństwo wyciągnęło ku niemu rękę.
- Cacacaca!
Bał się oderwać od niej oczy. To musiał być sen. Zjawa. A jej

rączkę trzymała... jeszcze jedna zjawa.

- Słyszałam, że masz wolne miejsce - powiedziała Jo.

I uśmiechnęła się uroczo spod daszka, a jakże!, klubowej czapki
Jankesów. - I kolana dla... mojej córki.

R

S

background image

163

Zerwał się i w dwóch wielkich susach podbiegł do nich.
- Co ty tu robisz? - Położył jej ręce na ramionach. Siłą po-

wstrzymał się przed zamknięciem jej w uścisku.

- Postanowiłam spotkać się z tobą na twoim terenie. -

Zerknęła na boisko. - Może być na trawie.

Cam kręcił głową. Nie mógł pojąć, co działo się dokoła.
- Ona chodzi? - bąknął.
- Zaczęła jakieś dwa tygodnie temu. - Jo roześmiała się. -

Pamiętasz Cama, Callie?

Przytulił ją.
- Oczywiście, że pamięta. Moja dziewczynka! - Zacisnął

powieki. Pocałował małą główkę.

- Jedna z twoich dziewczynek - powiedziała Jo cicho.

Otworzył oczy.

- Rety! Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zobaczę coś

tak wspaniałego, jak ty w czapce Jankesów.

Zasalutowała. I oboje wybuchnęli szalonym śmiechem.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś.
- Eddie mnie zapamiętał. Powiedział, że jesteś sam.

- Siadaj, koleś! Zignorował intruza.

- Dlaczego? Co ty tu robisz, Jo?
- Jestem tutaj, bo... bo ja...
- Posadź dzieciaka na krześle, gościu. Zasłaniasz mecz! Nie

poruszył się. Nie był w stanie.

-Bo ja... - Odsunęła czapkę do tyłu i spojrzała mu w oczy. -

Kocham cię.

Chwycił ją w ramiona. Trzymał obie w uścisku. Callie i Jo.

R

S

background image

164

- Zabieraj nianię i odsłoń, człowieku. Chcemy oglądać

baseball!

Wysunęła mu się z objęć. Popatrzyła dookoła.
- Lepiej usiądźmy, Cam.
Uśmiechnięty szeroko, zaprowadził ją na miejsce. Callie

stała mu na kolanach i patrzyła za plecy.

- Nie, kochanie. - Spróbował ją obrócić. - Mecz jest tam.

Widzisz?

Jo roześmiała się.
- Razem oglądałyśmy mecze w telewizji. Ale nie zainte-

resowały jej.

- Oglądałaś baseball? - spytał z niedowierzaniem. - Nic mi

o tym nie mówiłaś.

Schyliła się, spod krzesełka wyjęła jego piwo.
- Kupiłam zestaw telewizji satelitarnej. - Pociągnęła tęgi łyk

i podała mu puszkę. Jakby zawsze bywała na Stadionie. -
Widziałam wszystkie mecze. W domu i na wyjeździe.

- Nie żartuj.
- Ty też będziesz mógł w ten sposób je oglądać.

Callie chwyciła go za ucho i pociągnęła.

- Kiedy do ciebie wpadnę. - Bo przecież to właśnie miała

na myśli, prawda? Kiedy pojedzie odwiedzić Callie.

Popatrzyła nań bardzo poważnie.
- Taaak. Kiedy przyjedziesz. Poranki. Popołudnia. Noce

i weekendy.

Wpatrywał się w nią z niebywałym napięciem.
- Czy zechciałabyś wyrażać się jaśniej?
- Dobrze. - Obdarzyła go ciepłym uśmiechem. - Kocham

cię, Cam. Chcę wyjść za ciebie i spędzić z tobą resztę

R

S

background image

165

moich dni i nocy. - Pogłaskała go po policzku. - Czy wyra-

ziłam się jasno, mecenasie?

- O tak Wyjątkowo jasno, chłopczynko. Idealnie.
Wspaniale wybita piłka poszybowała w dal. Pięćdziesiąt ty-

sięcy widzów poderwało się z krzykiem.

Z wyjątkiem dwojga, którzy woleli się całować. I dziecka

między nimi.

R

S

background image

166

EPILOG

Spośród wszystkich McGrathów, którzy zakochali się w

ostatnim roku, najmocniej, ku zaskoczeniu Cama, dotknęło to
jego ojca. Z radością patrzył, jak starszy pan starał się dostoso-
wać kroki do kroków brzdąca, którego trzymał za rękę.

Nie było wątpliwości. Ojciec szalał za Callie McGrath.
Cam ułożył się wygodniej w trzcinowym fotelu. Wciągnął w

płuca ożywcze powietrze Rhode Island. Przyglądał się blisko setce
gości, którzy przybyli do posiadłości Edgewater na wesele Colina
i Grace.

- Spójrz na tych dwoje - powiedział, kiedy na werandę wszedł

Colin. Już bez marynarki i krawata.

Colin usiadł obok. Przyglądał się ojcu i Callie, którzy krążyli po

parkiecie pod wielkim żółto-białym namiotem.

- Widziałem. Gdyby tylko zechciała, na następne urodziny ku-

piłby jej księżyc.

James McGrath pochylił siwą głowę i z uwagą słuchał szcze-

biotu dziecka. Po chwili wyprostował się i roześmiał serdecznie.

- Ciekawe, co mu powiedziała, że tak się śmieje? - powiedział

Cam.

R

S

background image

167

- No właśnie. Ona zna tylko cztery słowa. Jo. Cam. Auto i

piłka.

- To są ważne sprawy - powiedział Cam.
- Mówiłem ci, że stał się innym człowiekiem - powiedział

Colin. - Jakby spadł mu z ramion ciężar całego świata.

Ale to nie było łatwe. James McGrath zmusił się, by stanąć

twarzą w twarz z każdym z synów i przeprosić ich za lata
upartej głupoty i kłamstw. Początkowo próbował tłumaczyć
swoje postępowanie. Na koniec przyznał się do błędów. Po-
leciał nawet do Kalifornii i spotkał się z Jo i Callie.

Wszyscy mu wybaczyli.
I od tego momentu ojciec stał się człowiekiem młodszym,

szczęśliwszym i zdrowszym. I całkowicie zauroczonym
wnuczką.

Z wysokości werandy Cam przebiegał wzrokiem tłum go-

ści w poszukiwaniu kasztanowych włosów i oczu koloru mie-
dzi.

Miał nadzieję, że jego wesele, zaplanowane na najbliższe

Boże Narodzenie w Sierra Springs, będzie jeszcze wspanial-
sze. Do tego czasu muszą wyremontować dawny sklep Katie.
Będzie tam miał swoją kancelarię prawniczą. I nadal myślał o
kupnie baru.

Ale co najważniejsze, do tego czasu zostanie całkowicie

zakończony proces adopcji Callie. I od tej chwili będą dla
niej mamusią i tatusiem.

- Nie widziałeś Quinna? - spytał Colin.
- Za tobą. - Quinn wyszedł z domu i dołączył do braci. -

Szukam tej ślicznej kobiety, którą poślubiłem ja, a nie wy,
kapuściane głowy.

R

S

background image

168

- Przyłącz się do nas, braciszku - powiedział Colin. -Nasze

kobiety już to zrobiły. - Wskazał przeciwległy kraniec traw-
nika. Grace, w białej sukni, stała między Jo i Nicole, obejmu-
jąc je w pasie. Z pochylonymi ku sobie głowami, dzieliły się
jakimiś tajemnicami. Grace coś powiedziała. Nicole roze-
śmiała się głośno. Za moment Jo przyłączyła się do niej.

- Jak myślicie, o czym rozmawiają? - spytał Colin.
- O tym, jak bardzo są szczęśliwe - zażartował Quinn.

Zaśmiali się.

- Bo przecież są. - Cam nie mógł powstrzymać się od ko-

mentarza.

Quinn skrzyżował ramiona. Wpatrywał się w grupkę ko-

biet, gdzie stała kruczowłosa piękność, którą znalazł na Flo-
rydzie.

- Wiecie, gdyby huragan nie był zniszczył jej pensjonatu,

nigdy bym jej nie spotkał - powiedział.

Colin pokiwał głową. Zatoczył ręką w koło, pokazując całą

posiadłość.

- Gdyby piorun nie trafił w Edgewater, kto wie, czy Grace

i ja zeszlibyśmy się kiedykolwiek i wyjaśnili dziesięcioletnie
nieporozumienia?

Jakby słysząc jego słowa, Grace spojrzała w kierunku do-

mu. I pomachała do nich z uśmiechem.

Cam nie odrywał oczu od trzeciej z kobiet. W obcisłej, zło-

tego koloru sukience, w butach na wysokich obcasach, jego
chłopczynka była niezwykłym zjawiskiem.

- A ty znalazłeś Jo dzięki trzęsieniu ziemi - powiedział

Quinn.

R

S

background image

169

Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie, zdumieni odkryciem,

którego właśnie dokonali.

- Wygląda na to, że jednak mieliśmy matkę. - Cam zaśmiał

się cicho. - Matkę Naturę.

A ona wspaniałomyślnie uwolniła siły ziemi, wiatru i og-

nia, żeby zapewnić im życie w miłości.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
St Claire Roxanne Locke 01 Noc na plaży
Winnica Ashtonów 10 St Claire Roxanne Więcej niż flirt
St Claire Roxanne Nad brzegiem morza1
Unravel Me Tori St Claire
MT st w 06
cukry cz 2 st
Szacowanie zasobów st
Żywienie sztuczne niem St
ch zwyrodnieniowa st
Zaj III Karta statystyczna NOT st
PREZENTACJA 6 badanie ST WSISIZ
BUD»ET PAĐSTWA
FARMAKOLOGIA WYKŁAD III RAT MED ST
MT st w 02a
Semin 3 ST Ps kl Stres
St miedzypaliczkowe blizsze

więcej podobnych podstron