Andrzej Zimniak
Biały Rój
ROZDZIAŁ 1
Astronom Benon Haywick pierwszy zaobserwował na tle Mgławicy
Andromedy obłok rozciągnięty na miliony mil, który już po wstępnym
badaniu okazał się gigantycznym rojem lodowych brył, nadlatujących z
otwartego kosmosu. Nie było wątpliwości: miliardy trylionów ton
krystalicznej wody, wychłodzonej niemal do zera absolutnego,
nieprzeliczone zastępy śnieżnych rycerzy na białych smokach szarżowały na
niebieskie światełko, na osobliwe miejsce, w którym tli się życie: na Ziemię.
Z pospiesznie wykonanych obliczeń wynikało, że nie ma szans, aby rozległy
rój ominął planetę.
– Cholera – mruknął Haywick, po czym zaczął rozmasowywać powieki,
poruszane nerwowym skurczem. – Na takie spotkanie Mateczka Gaja
czekała ostatnie sto milionów lat.
Zbyt niecierpliwie odsunął Lśnicę Qmil, czym wywołał jej pełne złości
parsknięcie. Zręcznie manipulując dżojstikiem, wywindował swój śpiwór do
poziomu spektrofotometru, zawieszonego w górnej części kopuły, aby
dokładniej przeanalizować rozkład i natężenie radiacji w wybranych
zakresach widma.
– Dlaczego akurat teraz? Czemu nie głupi tysiąc lat później? – pytał
szeptem, aby nie spowodować mikrowibracji urządzeń podwieszonych na
elastycznych wiązadłach. Przeważnie pracował w samotności i nauczył się
gadać do siebie. – Za kilkanaście wieków, które dla wszechświata znaczą
tyle co nic, ludzie byliby trochę sprawniejsi w kosmicznych gierkach.
– Narzekasz, łajtmen? Rzucasz złe słowo? – zaczepnie odezwała się
Lśnica z głębi śpiwora.
– Ależ skąd, Qmil. Rozmawiam sam ze sobą. I z gwiazdami.
– Marnuj słowa, gdy masz wolę, ale nie zlegaj. Jesteś winien Qmil
trzecie łowy na bażanta.
Benon westchnął. Cóż, praca w Królestwie Mzinga miała także zalety,
na przykład nieograniczony dostęp do nowiutkiego teleskopu na Górze
Sępa. Mówiąca ze Słońcem dbała o prestiż latyfundium, i chwała jej za to.
– Zgadza się – przyznał. – Więc kończ te łowy, Qmil.
– A może nie gustujesz? Lśnica za ciemna dla bladziucha? Może łajtmen
ma wolę posłuchać nauki Mówiącego?
– Poskarż się Mówiącemu, że polowałaś tylko dwa razy, wtedy może
dadzą ci nie malowanego Afromana na Zaklinacza Gwiazd. Wolisz?
– Głupi guziec. Qmil woli tak, jak jest.
Pewnie, że woli, pomyślał. Afroman mógłby w każdej chwili dać jej
kopa i nie byłby to żaden seksualny rasizm.
Na kilkanaście oddechów musiał przerwać odczytywanie danych. Potem
czarne dłonie uchwyciły brzeg śpiwora i Qmil wywindowała się na
zewnątrz. Jej drobna twarz błyszczała. Miała ogromne, szeroko rozstawione
oczy i włosy skręcone w pukle ściśle przylegające do czaszki. Wskazała na
pierwszy podest, gdzie zostawiła szczotki i kubły, więc Benon zjechał ze
śpiworem do tego poziomu. Dziewczyna zwinnie wyskoczyła i naciągnęła
kombinezon na nagie ciało. W kopule było tak zimno, że z ust szła para.
Astronom spieszył się do przyrządów, ale jednocześnie czuł nieodpartą
potrzebę podzielenia się z kimś ostatnimi rewelacjami. Z kimkolwiek.
– Czy wiesz, co zobaczyłem pośród gwiazd, Lśnico Qmil? – spytał,
wysuwając ramiona ze śpiwora. Było mu gorąco.
– Duchy przodków nie przychodzą do bladziuchów. Nawet tych w
perukach i pomazanych farbą – stwierdziła zaczepnie.
– Nie szukałem duchów!
– Więc powiedz, co innego mogło przyjść do ciebie z nieba, bonobo.
– Wyobraź sobie, Qmil, taką górę jak ta, na której stoi obserwatorium,
ale całą z lodu, takiego samego, jaki pokrywa teraz Zielony Staw. Jarzysz?
– Nie slanguj, men.
– Dobra, spróbuję. No więc właśnie takie góry widziałem przed chwilą w
niebie, a jest ich tyle, ile drzew w lesie, ee... więcej: ile igieł na wszystkich
sosnach w borach Verlee. I to wszystko kiedyś zwali się nam na głowy.
Możesz sobie wyobrazić, co się będzie działo?
– Wiem, o czym mówisz. Kiedyś Qmil widziała, jak lodowe kamyki
spadały z nieba. Było zimno, ale potem z twardej wody zrobiła się zwykła.
– Kochana, będzie eksplozja termiczna, tsunami, wyrzucenie pyłu w
atmosferę, planetarna noc! Zycie ulegnie zagładzie! – Benon gestykulował
tak gwałtownie, że spadła mu murzyńska peruka, uwalniając proste jak druty
płowe włosy. Qmil zręcznie złapała czepek i pogładziła czarne pukle.
– Nie mów do mnie „kochana", to bzdet. Szacunek dla czarnego
człowieka należy wyrażać poprzez poprawność i uczynność – wyrecytowała.
– Gdy tego zechce, Qmil będzie kochać, ale równych sobie. A te włosy
lepiej znowu przypnij, bonobo.
– Tak, Lśnico Qmil – zgodził się Benon, spoglądając ku szczelinie w
kopule, gdzie kłębił się gwiezdny pył. – Czy okazałem wystarczające
poważanie i mogę wrócić do pracy?
– Nie! Chcę wiedzieć, dlaczego kpisz z Qmil. Z wodnych kamieni nie
ma ognia, to wie każdy, więc czemu kłamiesz, że będzie?
– Przy uwolnieniu wystarczającej energii kinetycznej... no, hmm, jak to
wytłumaczyć? – Mężczyzna poczochrał włosy, zanim naciągnął perukę.
Jego myśl uciekała, zezował gdzieś poza Qmil, poza ściany obserwatorium.
– Rzeczywiście, gdy okaże się, że lodowe bryły są małe i rzadko
rozlokowane w roju, a ich prędkość względem Ziemi nieduża, unikniemy
gwałtownego kataklizmu, za to zrobi się ciepło i wszędzie będzie pełno
wody.
Dziewczyna bawiła się niklowanym zegarkiem wielkości pięści,
utrzymującym się na przegubie dzięki opalizującemu światłowodowi.
– Blady Zaklinacz Gwiazd jest dobry, jak mówi rozumnie, ale częściej
plecie jak nawiedzony zombi – podjęła. – Bledziuchy utoną, bo siedzą po
klubach i labach, tam ich najwięcej. Czarny człowiek przetrwa, bo umie
pływać, a Mówiący z Rybami może zrobić, żeby oddychał pod wodą. Idź do
swoich lupek, men, bo naprawdę znudziłeś Qmil swoim gadaniem. A jutro
zjedz na obiad kotlet z tryka, porcję kingsajz, wtedy Qmil łatwiej chwyci
bażanta.
Odwróciła się, zanurzyła mop w kuble i rozpoczęła zmywanie podestu.
Gdy przeniosła się z myciem na schody, pogwizdując ostatnie przeboje
modne w Królestwie Mzinga, Benon mógł wreszcie zająć się wyłącznie
gwiazdami. Wiedział już, co nadciąga ku Ziemi z głębokiego kosmosu zza
Obłoku Oorta, lecz teraz musiał dokładnie przeliczyć kolizyjne trajektorie,
aby wyznaczyć datę apokalipsy. Tak naprawdę wciąż nie mógł uwierzyć w
swoje odkrycie. Może jednak okaże się, że kosmiczny gruz ma niestabilną
orbitę wokółsłoneczną i minie Ziemię w bezpiecznej odległości?
Haywick siedział już czwartą godzinę przed chatą Mówiącego z
Tablicami i miał ochotę wyć ze złości. Przeczytał od deski do deski oba
czasopisma, które przezornie zabrał, i teraz usiłował skupić się na jakimś
problemie naukowym, ale nic z tego nie wychodziło. Paradujący w
złoconych mundurach pomniejsi Szamani, Zaklinacze i Przyboczni
okazywali mu coraz większe lekceważenie, depcząc po butach i trącając
kolanami. Przed opuszczeniem obserwatorium przezornie przypiął do klapy
marynarki smolistą wstążkę z wyhaftowanym nazwiskiem czarnej kobiety,
która go sobie upodobała, ale to zaklęcie nie działało zbyt długo. Dwóch
wyrostków zaczęło właśnie pokazywać go sobie palcami, śmiejąc się i
klepiąc po udach, gdy wreszcie otworzyły się bierwionowe drzwi i wyszła
Osobista Przyboczna hierarchy.
– Wielki Mówiący pozwala wejść blademu Zaklinaczowi Gwiazd –
obwieściła uroczyście, ustawiając się bokiem w przejściu.
Benon miał kłopot z przeciśnięciem się koło niej, bo była korpulentna i
miała wystający brzuch, ale nie ustąpiła ani na cal. Nosiła szary mundur z
wielością złotych i srebrnych epoletów i rozsiewała zapach zupy grzybowej,
która dopiero co wykipiała na blachę.
W przedsionku pełno było zasłon z palmowych liści, pniaków, bębnów z
małpiej skóry i podobnych patriotycznych akcesoriów, ale dalej urządzono
nowoczesny gabinet. Za biurkiem siedział młody Murzyn w białym luźnym
burnusie, usiłujący zapanować nad uśmiechem. Obaj mężczyźni skłonili
głowy.
– Ja, Zaklinacz Gwiazd, pozdrawiam Mówiącego z Tablicami. –
Haywick starał się nadać powitaniu uroczyste brzmienie.
– Ja, Mówiący z Tablicami, pozdrawiam Zaklinacza Gwiazd – odparł
Murzyn w podobnym tonie. – Mam wolę porozmawiać z bladym
człowiekiem w cztery oczy – zwrócił się do Przybocznej. – Moim
życzeniem jest, aby nikogo nie wpuszczać, chyba że przybędzie inny
Mówiący. Wtedy anonsować z wyprzedzeniem. Czy te słowa są
wystarczająco przezroczyste?
– Jak górski strumień – odparła kobieta, krzyżując ręce na piersiach i
spuszczając wzrok. – Na skórę moich dzieci, stanie się, jak chce Mówiący.
Gdy tylko zamknęły się dźwiękoszczelne drzwi, obaj mężczyźni
jednocześnie wybuchnęli rżącym śmiechem i padli sobie w ramiona. Gdy
już się wyściskali, Murzyn chwycił z podania piłkę i usiłował umieścić ją w
koszu, w czym na różne sposoby przeszkadzał mu Biały. Potem role się
odwróciły. Kosz, zlokalizowany nad drzwiami, był wirtualny, podobnie jak
piłka. Gdy po intensywnej rozgrywce padli zdyszani na fotele, Benon
wychrypiał:
– Johnny, stary nosorożcu, dlaczego trzymasz mnie coraz dłużej na
ścieżce do wodopoju?
Czarny roześmiał się tak szeroko, że mógłby jednym ruchem grdyki
połknąć pytona. Potem palnął otwartą dłonią w stos skoroszytów.
– I tak urwałem kwadrans, bo gówniarze już się szykowali, aby obrzucić
cię chrząszczami kałowymi. Te oto papiery zawierają ostatnie wytyczne
Mówiącej ze Słońcem, z których wynika, ile dokładnie ma czekać
Zaklinacz, a ile blady Zaklinacz, zanim zostanie wpuszczony na audiencję
do Mówiącego. Jak widzisz, mam szansę na dodatkowy tytuł: Mówiącego ze
Skoroszytami. Znów wybuchnęli śmiechem.
– Jak leci, Johnny?
– Moszczu z tykwy? – odpowiedział pytaniem i, nie czekając na
aprobatę, wydobył z lodówki dwie litrowe puszki piwa i oszronione
szklanki. – Cóż, moja rzeka płynie teraz spokojnym nurtem przez cienisty
las. Mile wspominam porohy młodości, ale tak naprawdę cieszę się, że mam
je za sobą. Pojąłem cztery nowe żony, dwie rasy japońskiej, jedną
eskimoskiej i jedną ajnińskiej. Trochę podróżowałem, stąd powiew egzotyki
w sypialni. A propos, może masz chęć na degustację, na którą wszak
zezwala zwyczajowe prawo afrogościnności? Wierz mi, czternaście
tajfunów kobiecości to dla mnie aż nadto.
Benon poczuł rumieniec na policzkach.
– Nie żartuj... Poza tym nie uwierzysz, ale chyba odczuwam pierwsze
symptomy starości. Qmil zaleciła mi pieczyste z tryka, jakby to mogło
pomóc. A przy okazji, nie mógłbyś dać mi jakiejś innej sprzątaczki? Tej
tylko jedno w głowie.
– Tutaj, mój drogi, wchodzimy w zakres kompetencji twego
bezpośredniego przełożonego, Szamana Mahuda. Zresztą, gdybyś dostał
starszą, pewnie poczułbyś dodatkowe trzysta lat na karku, a właściwie,
hmm, w nieco innym miejscu. A ta mała Lśnica jest całkiem do rzeczy,
nieprawdaż? Wellskilled? – Czekaj, Johnny, wygląda na to, że
przeprowadziłeś wstępne rozpoznanie, czyli, jakby to powiedzieć...
maczałeś w tym palce?
Ryknęli śmiechem, po czym Murzyn uniósł ręce w teatralnym geście
protestu.
– Potwierdza się hipoteza, że socjobiologia jest fundamentem
wszystkiego, także astronomii, bo w końcu uprawiają ją ludzie – stwierdził.
– Ale w tej sprawie proponujesz teorię spiskową. Niezależnie od
wszystkiego weź pod uwagę, że czarna wstążka w klapie twojej marynarki
oznacza pewien immunitet, no, powiedzmy, zastępuje kilku ochroniarzy.
Przyznasz, że słuszna afropolityka naszego latyfundium nie powinna
pomijać spraw związanych z opieką nad bladymi Zaklinaczami, w których
inwestujemy krocie i dla których sprowadzamy najkosztowniejszą aparaturę.
W takim układzie studencka przyjaźń i moje powinności jako urzędnika
świetnie się komponują, co daje radość i poczucie spełnionego obowiązku.
– No wiesz... – bąknął Benon, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
– Wiem, mój drogi. A teraz opowiadaj, co cię sprowadza, bo chyba nie
tylko problem lubieżnicy Qmil?
– Tak. – Haywick spoważniał. – Widzisz... odkryłem coś ciekawego. I
chyba niebezpiecznego.
Mówiący wstał i podszedł do ściany, odsunął zamaskowaną płytkę i
przekręcił wyłącznik.
– Dobra, wyłączyłem jasny zdrój odpływających wiadomości, możesz
się nie krępować. Jeśli sprawa dotyczy Królestwa Mzinga, jestem
zainteresowany, jeśli innych latyfundiów, oficjalnie nic mnie to nie
obchodzi – od tego są inni Mówiący – ale prywatnie chętnie wysłucham
wszystkiego. Pewnie przeszkadzają ci nowe satelity wywiadowcze?
Murzyn stanął nad Benonem, wysoki i chudy, lekko przygarbiony.
Patrzył czujnie spod półprzymkniętych powiek, a na jego górnej wysuniętej
wardze błyszczały kropelki potu. Astronom bezwiednie zaczął liczyć, ilu
prawnuków mógłby mieć ten człowiek za sto lat przy założeniu, że teraz bez
zbytniego skąpstwa dogadza czternastu żonom? Ostrożnie licząc, co
najmniej pół tysiąca głów. Jest więcej niż pewne, że żadnego z nich nie
zdąży zobaczyć, więc po co ma się przejmować ich losem? Wyjął z kieszeni
minidysk i wręczył go hierarsze.
– Wolałem nie korzystać z sieci – wyjaśnił.
– Wybierasz najlepsze rozwiązania spośród optymalnych, mój drogi.
Mówiący Johnny przezornie odłączył komputer od sieci, po czym
wczytał dane. Bębnił w klawiaturę i skakał spojrzeniem po monitorze ze
spokojnym wyrazem twarzy. Benon wiercił się i zaglądał mu przez ramię,
gotów udzielać wyjaśnień, których tamten nie potrzebował. W czasie
studiów był uzdolnionym fizykiem, lecz nie wybrał kariery naukowej.
Bezpośrednio po otrzymaniu dyplomu zgodził się objąć urząd hierarchy w
murzyńskim państwie.
W końcu uniósł brwi i gwizdnął przez zęby.
– Dobrze to policzyłeś, Benny? Sprawdzimy, nie obrazisz się?
– Sprawdzaj. Wielokrotna weryfikacja jest niezbędna, sprawa wygląda
naprawdę poważnie.
– Masz jakiś plan, Zaklinaczu?
– Ja mam mieć plan...? – odparł zdziwiony, ale tamten i tak nie słuchał.
Uruchamiał kolejne programy, wodził palcem po monitorze, stukał
paznokciem w obnażone zęby, mruczał do siebie, po czym próbował jeszcze
raz inną metodą.
– Dobrze – pochwalił po pół godzinie. – Zgadza się. Nabierasz wprawy,
Big Benie. Ale, cholera, wolałbym, żebyś coś schrzanił. Wystarczyłoby
małe nie wykryte zaburzenie, jakieś pół stopnia na wejściu. A co powiesz na
możliwy wpływ kinetyki mikrokatastrof na nieoznaczoność złożonych
trajektorii?
– Robiłem wielokrotne symulacje, wprowadzając statystyczne impulsy.
Ten układ wygląda na bardzo stabilny, Johnny, i jest cholernie rozległy. Nic,
co próbowałem przewidzieć, nie chciało wytrącić go z kolizyjnego kursu.
– Co próbowałem przewidzieć... – przedrzeźniał go Murzyn. – A może
jednak istnieje coś, czego nie udało ci się przewidzieć? Moim zdaniem może
być tego mnóstwo i jeszcze trochę, mój drogi, jak wynika z historii nauki.
Benon rozłożył ręce.
– Jak zwykle masz rację. Uznajemy więc, że sprawy nie było?
Hierarcha spacerował, bawiąc się szklanką i popijając piwo małymi
łyczkami. Po chwili stanął przed gościem i usiłował wyprostować
permanentnie przygarbione plecy.
– Załóżmy, że się nie mylisz, szanowny Zaklinaczu, i że Ziemi
rzeczywiście grozi katastrofa. Przychodzisz z tym do Mówiącego, który jest
władny wprost lub okrężną drogą podwyższyć ci pobory, przydzielić
fundusze na nowy radioteleskop, wymienić sprzątaczkę na młodszą lub
starszą, dać dodatkowy urlop albo nawet w przyszłym roku budżetowym
uzyskać środki na wyniesienie satelity pomiarowego na orbitę stacjonarną.
Cóż jednak ten człowiek może zrobić z rojem wściekłych komet,
zdążających na rendez-vous z naszą planetą, które razem ważą więcej niż
woda we wszystkich oceanach? Oczywiście mam na myśli tylko te, które
trafią.
– Nie wiem – odparł szczerze Benon, wzruszając ramionami. –
Przyszedłem zameldować o ważnym odkryciu. Wszak za to nam płacicie,
żeby od czasu do czasu zadziwić czy zbulwersować świat. Afroland ponad
wszyst...
– Csss! – żachnął się Murzyn. – Rozumiem desperację astronoma, który
dokonał najważniejszego w życiu odkrycia, ale opanuj się, men. W tym
kraju ani w żadnej innej nowoczesnej demokracji nie wolno artykułować
wszystkiego, co się we łbie lęgnie, chyba że komuś spieszno do
postrzeczywistości. No. A teraz prywatnie zastanówmy się, jakie mogą być
skutki kolizji Ziemi z Rojem Hay wieka.
– No właśnie. – Astronom się ożywił. – Naprawdę chcesz go tak
nazwać?
– On już tak się nazywa od chwili, w której go ujrzałeś.
– Poczekaj... Nie. Zlokalizowałem go na tle Andromedy, niech więc
zostanie Rojem Andromedy.
– Dlaczego? Nie chcesz być sławny?
– Nie o to chodzi. Po co moje nazwisko ma być kojarzone z katastrofą?
Zwłaszcza tutaj, w Mzinga.
Hierarcha skinął głową.
– Jak chcesz. A więc... gdyby Rój Andromedy naprawdę dostał się w
rejon Trzeciej... Gdyby! – Uniósł palec i zrobił efektowną przerwę. –
Pofantazjujmy. Do tego czasu formacja ulegnie pewnemu rozproszeniu
podczas zawijania trajektorii wokół Słońca, a więc, jak wyliczyłeś, w
końcowym efekcie do atmosfery wniknie niewiele lodowych brył. Ale i tak
będzie tego o wiele za dużo! Lód jest zimny, chłodny jak kosmiczny pył,
więc oziębi powietrze, ale równocześnie ogrzeje je dzięki energii tarcia. Gdy
bolidy dotrą do powierzchni planety, nastąpią eksplozje, huragany, trzęsienia
ziemi, tsunami, wydzielenie dużych ilości ciepła i wyrzucenie pyłów w
atmosferę. Dwa ostatnie zjawiska będą miały wzajemnie kompensujący
wpływ na finalne zmiany temperatury, ale ich wypadkowa pozostaje obecnie
niemożliwa do ustalenia. Jak wynika z obserwacji rozmiarów i gęstości roju,
bombardowanie rozciągnie się w czasie na dziesiątki lat i raczej nie będzie
intensywne, co ogólnie złagodzi drastyczność katastrofy. Nie ulega jednak
wątpliwości, że niezależnie od skali zniszczeń globalnych uformuje się
gruba powłoka chmur i pyłowych obłoków, pod którą będzie ciemno, parno
i gorąco lub, w razie ochłodzenia, śnieżnie – być może wtedy nastąpi
zlodowacenie obejmujące całą planetę. Lecz najgorsze może się okazać to,
że dostarczenie z zewnątrz takiej ilości wody mocno podniesie poziom
oceanów. W krańcowym wypadku nawet na tyle, że pod falami lub lodem
zniknie ostatni skrawek lądu. Wariantowo zapewne da się oszacować, jakim
modyfikacjom ulegnie orbita Ziemi w wyniku zderzenia z obiektami o dużej
energii kinetycznej, ale nie będą to precyzyjne obliczenia, bo nie wiadomo,
jak duże masy znajdą się na kolizyjnym kursie ani jakie współrzędne
przyjmie wypadkowy wektor.
W efekcie w najlepszym razie nastąpi kolejne wielkie wymieranie, ale w
końcu to nic nowego w dziejach naszej planety. Wyższe formy życia albo
ulegną zagładzie, albo zostaną przetrzebione. Za to nie ulega wątpliwości, że
cywilizacja zostanie wystawiona na najcięższą próbę. Moja opinia jest taka:
przeżyją tylko glony, bakterie Archea, bytujące głęboko pod powierzchnią
ziemi, oraz być może kilka gatunków ryb czy innych stworzeń głębinowych.
Nie krępuj się, jeśli masz odmienne zdanie, Benny.
– Rzeczywiście, wiele będzie zależało od rozciągnięcia czasowego
zjawiska. Tego nie rozważałem – przyznał Haywick.
– A to bardzo istotny aspekt. Gdy roczna porcja deszczu spada jednego
dnia, sprawy zawsze wyglądają kiepsko.
– Twoja prognoza jest profesjonalna. Co sądzisz o dalszym ciągu,
Mówiący z Tablicami? Konkretnie: co powinniśmy zrobić już teraz?
Przecież jesteś politykiem i dobrze wiesz, że nie wolno czekać z założonymi
rękami!
Murzyn parsknął nieprzyjemnym śmiechem. Stanął w rozkroku i wbił
ręce w kieszenie naszyte na burnusie.
– Nic nie sądzę, Zaklinaczu Gwiazdek z nieba. Ten problem mnie nie
dotyczy, bo nie wchodzi w zakres spraw załatwianych przez mój resort.
Rządzę tu i teraz, a futurologia jest domeną wieszczów i fantastów.
Osobiście nie czuję się zagrożony, bo moje kości rozsypią się w proch,
jeszcze zanim forpoczty Roju Andromedy dotrą do połowy swojego
bojowego szlaku. Jasne?
– Ja nie mam dzieci, Johnny.
Tamten machnął ręką.
– Moje dzieci też nie dożyją, a nawet jeśli, to w krytycznych dniach będą
starcami. A wnuki i prawnuki niech sobie radzą same, na demony wudu!
Skąd wiesz, czy pod postacią lodowoognistego deszczu nie przybędzie Bóg
Deszczowych Gór, aby zabrać ich do swojego lepszego świata?
Benon wbił wzrok w posadzkę. Był zawiedziony. Szedł tutaj z nadzieją,
że przerzuci chociaż część dźwiganego ciężaru na czyjeś barki. Nie
przypuszczał, że odpowiedzialny urzędnik i zarazem jego dawny kumpel
schowa głowę w piasek.
– Cóż, przepraszam – stwierdził. – Chyba już pójdę.
– Hola, obrażalski Benonku, uważaj, żebyś nie przeholował! Dotychczas
nie popełniłeś żadnego grubszego błędu i staraj się tak trzymać. – Hierarcha
spacerował, stawiając wielkie kroki. – To, co powiedziałem, precyzuje moje
oficjalne stanowisko. Oczywiście poruszę problem na posiedzeniu Rady
Królestwa. Ty zaś powinieneś go dyskretnie przedyskutować w Klubie
Ekspertów. Masz na to moją zgodę, może nawet podeślę ci specjalistów.
* * *
Myśleć i poszukiwać rozwiązań trzeba zawsze, nawet gdy wydaje się, że
nie ma to sensu. Zwłaszcza wtedy! Natomiast dyskrecja jest niezbędna, bo
pytanie, czy informacja o Roju Andromedy ma wyjść akurat z naszego
latyfundium, zalatuje na milę polityką. Rozumiesz?
– Ależ tak.
Murzyn skrzyżował ramiona, długimi palcami objął własne barki. Przez
chwilę mruczał coś niezrozumiale.
– No dobrze – odezwał się po chwili. – Ani na chwilę nie zapominaj,
Benny, że żyjemy w Królestwie Mzinga. No i nie miej do mnie pretensji, bo
cóż w tej całej sytuacji da rwanie włosów z głowy i posypywanie jej
popiołem? Jakie wojsko przeciw lodowym zastępom z głębi wszechświata
może wystawić naga małpa? Odniosłem wrażenie, że uczony astronom też
nie ma żadnego planu.
– Myślałem... Można zbudować stację na kilkadziesiąt osób i
przeczekać. Albo uciec z Ziemi, żeby przechować życie. Taki pomysł...
– ...jest wzięty wprost z literatury pulp fiction, Benonie. Nie potrafimy
stworzyć sztucznej homeostazy, niezbędnej do podtrzymywania życia, która
byłaby stabilna przez lata. Nie mamy statków kosmicznych i odpowiednich
źródeł energii. Poza tym z naszych szacunków wynika, że Rój ogarnie
przestrzeń niemal całego Układu Słonecznego. Dokąd więc uciekać? Na
inne gwiazdy?
– Istnieje sposób, który daje pewną szansę – powiedzą! Benon tak cicho,
że sam ledwie usłyszał swoje słowa, lecz hierarcha Mzinga, który potrafił
rozpoznać po chodzie gatunek drapieżnika w dżungli, posłał mu pytające
spojrzenie. – Wymyśliła go Lśnica Qmil – dodał astronom i uśmiechnął się.
– Cóż, muszę przyznać, że ta czarna kotka może się okazać przydatna nie
tylko podczas tak zwanych łowów na bażanty.
– To straszne, co pan chce zrobić, Benonie Haywicku! W naszym
zwariowanym, wspaniałym, jedynym świecie człowiek powinien pozostać
sobą, nie uważa pan? Wszystko płynie, wokół erupcje i kolapsy mgławic,
powstają nowe galaktyki i wszechświaty, a człowiek niesie przez to
wszystko swoją twarz i człowieczeństwo, i przecież tak powinno pozostać,
nieprawdaż? Co nam z tego, że wykorzystamy zwierzęcą mimikrę,
zglajchszaltujemy się z obcym bytem, tchórzliwie wybierzemy inne gniazda,
jeśli przez to przedzierzgniemy się w jakieś ryby, płazy, jaszczurki,
zhybrydyzujemy świadomość z Marsjanami czy innymi Mgławicowymi
Szczurami? Co w tych istotach zostanie z człowieka? A jeśli niewiele lub
nic, to jaki cel panu przyświeca? Produkcja monstrów, które przetrwają w
kosmicznej pustce lub egzosferach gwiazd?
Genetyk Gloria Herreira była dobrze utrzymaną czterdziestolatką. Miała
kruczoczarne, gładko zaczesane włosy z przedziałkiem pośrodku głowy,
kokieteryjnie podwinięte rzęsy, pociągłą, nadal urodziwą twarz i trochę
przesuszoną figurę tancerki. Właściwie bez przerwy tańczyła, bo tak można
było określić jej żywiołową gestykulację. Fireball, pomyślał Haywick.
– Droga pani profesor – zaczął, pozostając pod wrażeniem dynamiki i
urody jej ruchów. – Mamy niewielki wybór: spróbować dostosować się albo
zginąć. Więc...
– Więc może – weszła mu w słowo – lepiej zginąć człowiekiem, niż
przeżyć padalcem? Nie sądzi pan, Benonie Haywicku? Stokroć lepiej
terraformować kosmos, niż kosmoformować człowieka!
Haywick wstał i podszedł do kamiennej balustrady. Nisko, nad
wynurzającymi się z mgły górami wisiał księżyc w pełni, przypominający
gong w kolorze jasnej sepii. Od pobliskiego płaskowyżu wiało chłodem.
– Sęk w tym, że terraformowanie kosmosu na razie możliwe jest tylko w
fantastyce, i to niezbyt naukowej – zauważył. – Natomiast w kwestii
wyborów... mam nieco inne zdanie niż pani. Uważam, że zgoda na śmierć
jest najgorszym wyjściem. Mówiąc krótko, sympatyzuję z materią
ożywioną, jakakolwiek by ona była. Padalec może kiedyś przekształcić się
w anioła, jeśli damy mu szansę i trochę czasu, a z truchła z pewnością nie
powstanie nic oprócz garści pyłu.
– Nie zgadzam się! – krzyknęła, wyrzucając ręce w górę i kończąc
przytupem. Podbiegła do balustrady, oparła się o kamień koniuszkami
palców i spojrzała w dół urwiska. – Ależ tu wysoko! I pięknie. Czuje pan,
jak cała budowla jest jeszcze nagrzana słońcem? Te stare mury, popękane i
łuszczące się, są tak bardzo autentyczne. Na pewno pamiętają jeszcze czasy
nie tylko sprzed deglomeracji latyfundialnej, ale nawet sprzed globalizacji.
Może przeżyją ludzkość?
– A więc nie możemy liczyć na pani współpracę? – Pytanie zabrzmiało
obcesowo, ale chciał mieć pewność.
Zapatrzyła się w księżyc, którego blask wygładził jej zmarszczki,
stonował barwy i zamienił twarz w starojapońską maskę.
– Tego nie powiedziałam – stwierdziła, stukając w kamień paznokciem.
– Moje zdanie, hmm, nie jest aż tak ważne. Tyle rzeczy robimy codziennie
wbrew sobie... A poza tym każdy rozumny człowiek wie, że nie zawsze ma
rację. Szanuję cudze opinie, wysłuchuję ich, uczę się. Wiem, że jestem
impulsywna i nigdy nie zmieniam zdania, więc wprowadziłam na własny
użytek poprawkę, którą nazywam w s p ó ł c z y n n i k i e m poszanowania
intelektualnego. Specjalnie dla takich intelektualistów jak... na przykład pan,
doktorze Haywick.
– Jeśli coś z tego rozumiem... – mruknął, urażony.
– Wszystko pan rozumie, tylko nie chce się przyznać – zaśpiewała Gloria
i wykonała kolejną taneczną figurę z rodzaju flamenco. – A teraz niech pan
słucha uważnie, bo przechodzimy do konkretów. Istnieją takie równania
różniczkowe, których nie jesteśmy w stanie rozwiązać w sposób ścisły, lecz
musimy się uciec do metody prób i błędów. A więc podstawiamy dowolne
rozwiązania i sprawdzamy zgodność, po czym powtarzamy procedurę szereg
razy, wciąż udokładniając wynik.
– Wiem, jak to się robi – burknął Haywick.
– Och, przepraszam. Johnny mówił, że jest pan tylko astronomem. A
więc ludzki genom stanowi dla nas rodzaj takiego równania. Możemy
zakładać modyfikacje genów lub nawet wstawiać zupełnie nowe,
wymyślone, i potem symulować, oczywiście z lepszym lub gorszym
skutkiem, cechy kreowanego organizmu, lecz nic nie wychodzi z
odwrotnego postępowania. A więc, reasumując, na razie nie jest możliwe
założenie pożądanych cech i następnie wydedukowanie wprost, jaka
struktura genomu byłaby odpowiedzialna za ich powstanie. Czy tego rodzaju
ograniczenie jest dla pana jasne?
– A więc syzyfowa praca!
Gloria uśmiechnęła się, ujęła go za rękę i pociągnęła do kamiennego
stolika, stanowiącego część tarasu. Pod śmieszną lampką z witrażowym
abażurem stały filiżanki z niedopitą kawą.
– Niekoniecznie – wyjaśniła. – Jeśli chcemy zaprojektować na przykład
człowieka pokrytego sierścią, szukamy u szympansa genu odpowiedzialnego
za owłosienie. Nie przeczę, szukanie będzie długie i żmudne, ale od czego
mamy komputery? Najefektywniejsza jest metoda eliminacji: ujmujemy
geny, które mogłyby być odpowiedzialne za określoną cechę, i dokonujemy
symulacji, i tak dalej, aż krąg „podejrzanych" genów się zawęzi. Taki gen
lub zespół genów wstawiamy do testowego genomu i symulujemy
odpowiadający mu fenotyp. Procedurę powtarza się aż do uzyskania
zadowalającego wyniku.
Haywick wziął filiżankę i upił trochę przestygłej kawy. Najchętniej
wyniósłby się pod byle jakim pretekstem, zanim ta strzelająca iskrami
kobieta dowiedzie bezmyślnej naiwności jego projektu.
– Widzę... – zaczął.
– Nic jeszcze nie widzisz, młody człowieku. Ani ty, ani ja. Zobaczymy,
jak zrobimy.
– Słucham? A więc... mogę liczyć na współpracę?
Wykonała gest oznaczający wahanie.
– Proszę nie obiecywać sobie zbyt wiele. Chcę tylko powiedzieć, że
możemy spróbować.
– Cieszę się, bardzo jestem wdzięczny. Ale jakie mamy szanse? Chodzi
o to, jak wyniki genetycznej symulacji przystają do rzeczywistości?
– Problem polega na tym – ciągnęła – że interesujący nas zestaw genów
potrzebuje do zagnieżdżenia optymalnego genotypu. Nie w każdym chce
działać, jak należy. Prawdę mówiąc, potrzebuje dosyć unikatowego
genotypu. Mamy dobre maszyny i ogromne bazy danych, więc nasze
symulacje w homologicznych seriach są więcej niż poprawne. Nie miałam
okazji nadmienić, drogi kolego, że w ciągu miesiąca, jaki upłynął od
naszego spotkania w Klubie Ekspertów, gdzie przedstawiłeś mi problem,
zdążyliśmy wykonać kilka milionów symulacji i przebadaliśmy około
miliona typowych jednostek genotypowych, dostępnych w sieci. A więc nie
próżnowaliśmy, bo już wtedy byłeś naprawdę przekonujący...
– I...?
Gloria przekrzywiła głowę i posłała mu filuterny uśmiech, po czym
założyła nogę na nogę i rozpoczęła zabawę z papierosem, delektując się
zniecierpliwieniem rozmówcy.
– Znaleźliśmy jeden zestaw, niemal doskonały – poinformowała w
końcu. – Ale są z nim, hmm, kłopoty.
– Jakie? Jest stary, chory? Alkoholik, narkoman? Polityk? Każdego
można sklonować!
Zaciągnęła się i wypuściła kłąb dymu. Skracasz sobie życie, kobieto,
pomyślał ze złością.
– Kłopoty są poważniejsze, niż myślisz. Ale twój projekt jest na tyle
szalony, Benonie Haywicku, że ocena szans jego realizacji jest niemożliwa.
Dziwię się sobie, ale właśnie to mnie pociąga.
ROZDZIAŁ 2
Gwiazdy bladły, a czerń piniowych lasów zyskiwała domieszkę granatu.
Nadchodziło przełamanie nocy, czas najmocniejszego snu statecznych
mieszczuchów i desperackich usiłowań spóźnionych rzezimieszków. Od
jeziora Tahoe powiał wiatr, który polujące orliki wykorzystały do
nieruchomego zawiśnięcia nad gniazdami ofiar. W sieci nie było jednak
wschodów słońca i jej bywalców niewiele obchodził zbliżający się brzask.
– Znów Gloria – rzucił Jerome znad klawiatury. Miał słaby wzrok i
mocno pochylał się nad klawiszami, przybierając postawę urągającą
zasadom ergonomii. – Tym razem chce wziąć całość, he, he.
– Ta nawiedzona genetyczka? – spytał Iwo, przeciągając się, aż
chrupnęły stawy. Spojrzał za okno na różowo podświetlone obłoki. – Nie
masz ochoty na śniadanko? Pizza z furą ostrej papryki?
– Pamiętasz, daliśmy jej uproszczony zapis archiwalny. Mam go tutaj, o.
– Przysunął twarz do tafli monitora i poprawił okulary. – Ale jakoś nie mogę
trafić na oryginał.
– Bo trafiasz po omacku, brachu – prychnął Iwo. Wstał i wykonał kilka
energicznych skłonów. Był atletycznie zbudowanym wysokim
młodzieńcem, co tydzień grającym w rugby i zaliczającym dziewczyny we
wszystkich chwilach wolnych od wpatrywania się w monitor. – Pokaż, zaraz
trafimy w dziesiątkę.
Iwo korzystał z klawiatury dotykowej, grając na niej wszystkimi
dziesięcioma palcami jak pianista na steinwayu. Zmarszczył brwi, które
zetknęły się, tworząc siodełkowate pasmo. Przeszukiwał zbiory, wynajdywał
hasła, przelatywał przez bazy danych i nurkował w oknach programów
wspomagających. Wreszcie pokręcił głową.
– Nie ma, kolego Jeronie, znikło, wydeletowało, szlag go trafił. Oto
zdarzyło się coś, co z definicji zdarzyć się nie mogło: wystąpił błąd w
bazach danych ludności. Pozostało imię, zatarło się nazwisko, ocalała głowa,
tułów wyparował. Żeby tylko nas nie pociągnęli do odpowiedzialności,
okularniku, a wcale bym się nie zdziwił, gdyby zabrali się do sprawy
właśnie od naszego pokoju. Lepiej wyjaśnijmy to sami, bo zanim wyjaśnimy
szefowi, już innych dwóch gości będzie wysiadywało na tych fotelach i
brało te pieniądze, którymi dotychczas akurat myśmy szastali do woli.
Popierasz?
– Poczekaj, Iwo. – Jerome machnął ręką, jakby próbował odgonić
namolną muchę. Zmarszczył czoło pokryte lśniącą warstewką wilgoci. – Daj
pomyśleć. Mamy genowy zapis bazowy, ale brakuje linku do żywego
obywatela i skryptu zawierającego pełną mapę genomu. Może facet zmarł i
nie zadziałał algorytm cmentarny?
– Bzdura – żachnął się Iwo. – Sam pisałem ten program, a działa on tak,
że cyklicznie skanuje wszystkie zbiory i natychmiast przerzuca zapisy
bazowe umrzyków na cmentarz. Bazy muszą być aktualne! Człowieku, mój
Czarny Anioł od wczoraj przeleciał nad naszym klientem przynajmniej trzy
razy! Jak mu tam? Mam tutaj dane: Allan Porter, imiona rodziców Otis i
Dagmara, urodzony w Jacksonville. Ale na tym koniec, dalej czarna dziura,
do diabła. Może jeszcze jest data... o rany!
Iwo nagle zamilkł, co było tak niezwykłe, że Jerome najpierw sprawdził,
czy przyjaciel jeszcze oddycha, a dopiero potem zajrzał mu przez ramię.
– Niemożliwe – mruknął, poprawiając okulary. – Gość urodził się...
zaraz... ponad sto czterdzieści lat temu. Matuzalem, no, no.
– Bzdura do kwadratu! Do dziesiątej potęgi! – ryknął Iwo, gdy wreszcie
odzyskał głos. – Taki facet nie istnieje, w ogóle nie może go być! Dane
wejściowe są przekłamane, dlatego program nie czyta reszty. Schodzę tam,
natychmiast!
Jerome wstał i wygładził koszulkę gęsto zadrukowaną pismem
klinowym. Był chuderlawym młodzieńcem o nieforemnej budowie, co
wynikało z wady kręgosłupa. Kaczym chodem przemieścił się przez
niemożliwie zagracony pokój i wyjrzał przez okno, ale zapewne nie
rejestrował purpurowych smug lodowych cirrusów.
– Masz rację, rozwiązanie problemu za pomocą klawiatury zajęłoby dwa
miesiące ogłupiającego szperania – powiedział. – Ale nie zapominaj, że
obowiązuje zasada: nigdy nie nurkuj sam!
– Więc zejdziesz ze mną, bracie, w ten mętny akwen. Dawno nie
byliśmy na wycieczce.
– Chyba nie mam innego wyjścia – zgodził się Jerome, pocierając
pięścią brodę. – Czy sprzęt jest w porządku?
– Sprawdzimy komisyjnie. Najpierw jednak muszę coś zjeść, bo inaczej,
do licha, wydeletuję się w trakcie inspekcji.
Jerome'a otoczył chłód, który nie tylko lizał skórę, ale także wnikał w
głąb ciała, dyfundował przez mięśnie, a gdy osiągał nici nerwów,
przyspieszał i gnał wzdłuż nich bolesną falą. Chłopak wyraźnie wyczuwał,
że w mózgu strumyki zwalniały i – podobne do wychłodzonej rtęci –
przepychały się zwężeniami, rozgałęziały i szukały komplementarnych
receptorów dla niesionej informacji. Miał wrażenie, że po reakcji
kotwiczenia uczucie chłodu zanikało, choć coś obcego nadal tkwiło pod
czaszką. Jerome powtarzał sobie w ramach autoterapii, że istnieją jeszcze
mniej przyjemne doznania i że jest ich niemało, na przykład kochanka rzuci
cię szybciej niż ty ją, bank wypłaci ci dziurawy pieniądz, sięgniesz po
krakersa i trafisz na kocie wnętrzności. Takie hiperbole trochę pomagały i
właśnie o to chodziło.
Od początku synchronizacji płynął przez mrocznogranatową toń.
Wydawało mu się, ba, był pewien, że początkowo zanurkował w dół, a
tymczasem wypływał w kierunku zielonkawych prześwitów, kierując się ku
powierzchni. Obok, sprężystymi rzutami ciała, poruszał się Iwo. Nagle
zatrzymał się i zbliżył maskę do twarzy Jerome'a, pokazując coś w języku
migowym. O co mogło chodzić temu wysportowanemu bawidamkowi?
Pewnie chce zdać nużącą relację ze swoich bieżących, a może i przeszłych
podbojów. Kliniczny przykład samca, który pragnie spryskać spermą
wszystkie zdatne macice na połowie kontynentu.
Wypuszczaj powietrze, bo rozedma płuc – sygnalizował Iwo.
Jerome dopiero teraz zauważył, że jego piersi są rozdęte jak dwa balony.
Odchylił ustnik i wypuścił do wody rój pęcherzyków, które powędrowały ku
górze, stopniowo zwiększając objętość. W oddali z mgły rozproszonego
światła wyłaniała się srebrzysta, pofałdowana powierzchnia, podobna do
stopionej cyny – coś, co mogło się kojarzyć z księżycowym morzem.
Płyń szybciej – nadawał Iwo. – Inaczej dekompresja.
Ruszyli. Jerome miał wrażenie, że w jego mózgu uaktywniły się ostatnie
hiperlinki i szare komórki wreszcie uzyskały możliwość normalnej pracy.
Oczywiście przy założeniu, że translacja adaptacyjna jest procesem
normalnym. Cechy przestrzeni wirtualnej były tłumaczone na typowe
ludzkie doznania, aby świat stał się nie tyle zrozumiały dla rozumu, ile w
ogóle przezeń rozpoznawalny. Jerome wzmocnił translację i dziwaczne
iskrzenie na falujących powierzchniach przeistoczyło się w ławice ryb o
brzuchach łyskających srebrem.
Przez jasną, ciepłą warstwę wody dotarli do powierzchni. Słońce
oślepiało, a spore fale utrudniały orientację, zasłaniając brzeg. Iwo wypluł
ustnik i zarżał z radości.
– Wspaniale! Popatrz, jak intensywny jest błękit tego nieba! W zwykłym
świecie niczego podobnego nie uświadczysz. A oto i nasz programik
transportowy drag and drop. Przerobiłem go z maszynowego, wzbogacając
funkcjonalność wymiarem estetycznym.
W pobliżu kołysała się długa łódź z haczykowato zawiniętymi dziobem i
rufą, obłożona rzędami tarcz na burtach. Na każdej tarczy widniał inny herb.
Przy wiosłach siedzieli wojownicy w misiurkach i spiczastych hełmach,
którzy na dźwięk bębna naparli na styliska i łódź zakręciła w kierunku
przybyszów. Gdy Jerome znalazł się w cieniu burty, uczepił się wiosła i
został sprawnie wciągnięty do środka. Iwo już tam był i zrzucał z pleców
butle.
– Popatrz, bracie, na brzeg. Na zmianę pusta plaża i wydzielone
składowiska, wolne i zapisane klastery. Żeby było łatwiej, za każdym razem
w odpowiedni dla zbioru sposób wizualizuje się całość odnośnej informacji,
więc możemy trafiać na podobieństwa będące powtórzeniami. Co widzisz
tam, za lasem?
Iwo był nienaturalnie podniecony, gestykulował, rumienił się i bladł,
jego oczy błyszczały i wyraźnie wychodziły z orbit. Jerome obniżył stopień
translacji, w wyniku czego przyjaciel nieco zwolnił, za to obraz jego własnej
dłoni uprościł się, a palce stały się półprzezroczyste, jakby zrobione z
dymnego szkła. Mógł spróbować translacji wybiórczej, ale teraz nie miał
czasu na zabawy.
– Jakieś dźwigi, taśmy, składy. Zakład produkcyjny?
– Doskonale! Więc wszystko działa jak należy. Mój drogi, masz przed
sobą wizualizację podręcznej bazy danych, profesjonalnego shareware'u.
Nie zgadłbyś, że z naszej perspektywy tak właśnie wygląda Goock.
– Nawet bym nie próbował zgadywać. Do licha, te ozdobniki zaczynają
mi się podobać. Gdzie rozpoczynamy?
– Tam. – Iwo wskazał na rupieciarnię przypominającą złomowisko.
– O rany...
– Spokojnie, braciszku. Mam programy przeszukujące i sortujące,
stylizowane na fantastyczne gadżety. Może wyszukamy cycatą wojowniczkę
na białym smoku? Zabawa w pracy, uwielbiam to! Spodziewaj się także
wizji hiperpostmodernistycznych: tu baby noszą majtki na wierzchu, na
pancerzach, a podpaski zakładają pod brodą przy jedzeniu.
– He, he. Wolałbym jednak znaleźć tego gościa i dobrze mu się
przyjrzeć. Cała jego sprawa wygląda na artefakt.
– Więc wyskakuj.
Dziób łodzi już szorował po piasku.
Plaża przyjęła go miękko, pozwalając nogom zagłębić się do połowy
uda, lecz po chwili łagodnie wypchnęła ciało do właściwego poziomu.
Pobawił się translatorem – raz zawisł jako bezcielesna świadomość w
zamglonej przestrzeni, przez którą pomykały świetlne impulsy, a gdy
przesterował urządzenie w drugą stronę, znalazł się w świecie kryształów
kwarcu, miniaturowych krabów w czepkach obsypanych paciorkami, langust
wielkości nosorożców, ptakoryb o tułowiach pawi i skrzydlastych płetwach
podobnych do falujących muślinów. Wyobraźnia tworzyła poetyckie
scenografie, które były interesujące, lecz nie zawsze przydatne, więc wrócił
do optymalnego ustawienia. Kroczył po ubitym mokrym piasku, ramię w
ramię z Iwo pogwizdującym wesołą melodię.
Brama składu zamknięta była na łańcuch, którego ogniwa spinała
zardzewiała kłódka. Ze stróżówki wyszedł starzec z ogromną czupryną
mlecznobiałych włosów. Twarz miał spaloną na brąz i pomarszczoną jak
zeszłoroczne jabłko, a głęboko osadzone oczy były intensywnie niebieskie.
– Hasło! – zażądał skrzeczącym głosem.
– Pokaż notatki – odparł Iwo.
Stary wydobył z kieszeni zmiętą kartkę i rozprostował ją na kolanie. Iwo
odczytał listę, przekrzywiając głowę.
– Hmm, dobrze. Może...
– Hasło nieprawidłowe.
– Dureń! Musiałem się cholernie spieszyć, kompilując tego strażnika.
– Hasło nieprawidłowe. Ostrzeżenie: przy trzeciej pomyłce zamykam
sesję.
– Z drogi! – krzyknął Iwo.
– Hasło prawidłowe, otwieram – stwierdził starzec, skinąwszy głową.
Brama zaskrzypiała, z zawiasów posypała się rdza. Szli wąską alejką
pośród hałd najdziwniejszych rekwizytów. Były tu ludzkie manekiny – od
zgrubnie wykonanych z przezroczystego tworzywa aż po wycyzelowane,
odrobione ze szczegółami w materiale przypominającym kość słoniową.
Widzieli także bezkształtne bryły z opalizującego metalu, skomplikowane
mechanizmy obciągnięte folią, spakowane do transportu wyłupiastookie
ptaszyska, owinięte taśmą, przezroczyste kufry z perłami wielkości piłek
futbolowych, ozdobne skafandry kosmiczne podobne do rycerskich zbroi,
zestawy czerwonych bosaków cumowniczych i naturalnej wielkości lalki,
patrzące rozmarzonym wzrokiem.
– Ale bazar – mruknął Jerome.
– Nie przesadzaj, bracie. Dopóki można dotrzeć do plików, jest okay.
Chociaż przyznam, mała defragmentacja pewnie by się przydała.
– Też tak sądzę. Jak w tym bałaganie znajdziemy faceta?
– Czeka nas trochę pracy – stwierdził Iwo i dał prztyczka w nos płowej
pumie, która wysunęła się zza stosu pudeł. Zwierz prychnął i cofnął się. –
Tutaj nic nie wskóramy, za duży bajzel. Jedziemy do muzeum.
– Iwo, już mnie przekonałeś, że napisałeś świetny program
wizualizacyjny. Czy możemy załatwić sprawę i wracać?
– Do licha, tak ci spieszno do fotela i naszego zagraconego pokoju?
Popatrz na ciemny błękit tutejszego nieba, pozwól, aby chłodny wiatr
pohulał pod koszulką, dotknij tych dziwnych przedmiotów, z których każdy
reprezentuje zbiór w megaukładance! Bracie, daj trochę pożyć!
– A któż ci wzbrania, żeglarzu? Mówię tylko, że j a chciałbym rozwiązać
problem i wrócić na swój zdezelowany fotel.
– Więc dobrze, już jedziemy – mruknął Iwo i opuścił ręce. Nagle schylił
się, błyskawicznym ruchem chwycił drzewce bosaka, zamachnął się i
uderzył. Jerome nie zdążył zrobić uniku, tylko osłonił twarz ramieniem. Kij
przemknął tuż nad jego głową i uderzył w pierś wielkiego kota, który
zachodził ich od tyłu, poruszając się na tylnych łapach jak niedźwiedź.
Drapieżnik parsknął wściekle, odskoczył i zniknął pomiędzy stertami
kartonów.
– Cholera – zaklął Jerome. – Może wyjaśnisz, o co tu chodzi?
– Tamtędy! – Iwo chwycił go za łokieć i pociągnął w stronę zwartej
grupy półprzezroczystych jednakowych manekinów. Wbiegli pomiędzy
miękkie, przytwierdzone do podłoża i uginające się postacie o temperaturze
ciała podobnej do ludzkiej. Potrącali je i odpychali, posuwając się naprzód.
Jerome człapał za swoim przewodnikiem, dysząc z wysiłku. Wydawało mu
się, że czuje smród nie mytych klatek w ogrodzie zoologicznym.
– Tutaj – odezwał się barytonem jeden z manekinów, wskazując głową
na prawo za siebie.
– Dzięki – rzucił szeptem Iwo i popchnął matowoszarą postać. Manekin
przechylił się razem z kwadratem podłoża, odsłaniając podświetlone szklane
schodki. – Zjeżdżamy, bracie! Ta historia coraz mniej mi się podoba.
Stopnie schodów grały jak kamertony, wypełniając rumorem całą
okolicę. Zbiegli na wąski peron metra, przy którym stał skład złożony z
dwóch wagonów. Gdy wpadli do środka, drzwi zamknęły się z mlaśnięciem
i pociąg ruszył.
– Co to wszystko znaczy? W co nas wpakowałeś? – dopytywał się
Jerome. Starał się opanować, ale głos mu drżał. Chwycił się poręczy, bo
pociąg szarpnął, gwałtownie przyspieszając. – Przecież dobrze wiesz, że
odbicie psychosynchroniczne z wirtuala może być w realu szkodliwe, a w
granicznych przypadkach nawet zabójcze.
Iwo odetchnął głęboko, patrząc w sufit.
– ■ Nie utrudniaj, brachu – sapnął. – Zamiast pomagać, robisz za balast.
Razem postanowiliśmy tu zejść, okay? A co do pierwszego pytania, to
słowo, że nic nie wiem. Nie ja zmajstrowałem tego kotka. Ktoś bruździ, i
tyle. Nie mam bladego pojęcia kto, ale jakaś menda robi nam koło pióra.
– Myślisz, że weszliśmy na utajniony rewir? Może ten Porter jest
rządowy?
Iwo skrzywił się. Przebierając rękami po górnych poręczach, przedostał
się na tył wagonu i przysunął twarz do szyby. Był trochę zdenerwowany.
– Eeee, raczej nie. Rządowe zabezpieczenia wyglądają inaczej. To
solidne fortece, które dadzą ci wstrząs elektryczny, jak podejdziesz za
blisko. A ten kotek jest obleśny, fałszywy. Wiesz, istnieją takie robaki, które
wyglądają jak piękne kobiety – rozkaz destrukcji ukryty jest na głębokim
poziomie. Impuls aktywuje tylko program przestrojenia. Kolejny impuls
uruchamia inny program, który powstał w wyniku tego przestrojenia,
inicjujący następną przebudowę, i tak dalej. Programy skanujące głupieją,
bo nie zawsze są zdolne odtworzyć inicjację symulacji. Po prostu tego nie
potrafią. Skąd maszyna ma wiedzieć, że kota trzeba podrapać za uchem, a
słoniowi podsunąć herbatnik wprost pod trąbę? Kobiecie najlepiej włożyć
czubek języka w małżowinę uszną, wtedy bez wysiłku wyzwalasz orgazm
wielokrotny, brachu. Tylko że nie każdy o tym wie.
– Przestań – żachnął się Jerome. – Jesteśmy w niebezpieczeństwie, a ty
tu sobie...
– Jakoś z tego wyjdziemy, kolego.
Pociąg zatrzymał się na stacji Animal Farm. Na wąskim peronie tłoczyły
się wielkie płowe kot}'. Było ich tyle, że niektóre wisiały na ścianach,
zahaczone pazurami o krawędzie tablic informacyjnych i reklamowych.
Jeden usadowił się na zegarze, a jego ogon wykonywał wahadłowe ruchy
czającego się grzechotnika. Bestie, którym nie udało się wejść na peron,
zajmowały pozycje na szklanych schodach.
– Spokój! – zarządził Iwo. – Większość to fałszywki, dla efektu. Może
nawet wszystkie?
Jerome jęknął i rzucił się w kierunku okna od strony przeciwnej niż
peron, ale nie dało się go otworzyć. Awaryjnego otwierania drzwi nie
przewidziano.
– Stańmy tu – zarządził Iwo i przyciągnął Jerome^. – Trzymaj się mnie i
nie panikuj, do cholery!
Drzwi od strony peronu otworzyły się i pumy zaczęły napływać do
środka w złowróżbnej ciszy. Najpierw kłębiły się jak dywan, ale potem
stawały na tylnych łapach, robiąc więcej miejsca następnym. Jerome czuł
odór o stężeniu trudnym do wytrzymania. Kątem oka dostrzegł, że Iwo
powiesił bosak na poręczy, zamiast odgrodzić się jego drzewcem od
napierających zwierząt. Gdy pociąg ruszył, bestie zafalowały i zaczęły
zamieniać się miejscami.
– Dlaczego nie włączysz skanowania? – szepnął Jerome.
Najbliższy kot prychnął gniewnie, czując woń ludzkiego oddechu.
– Już tłumaczyłem. Obniż translację, sam nie mogę sięgnąć.
Jerome dotknął pokrętła i ciżba zwierząt zmatowiała, po czym zrobiła się
przezroczysta. Tylko jeden kot pod zewnętrzną powłoką był naładowany
smolistymi zwojami substancji przypominającej tkankę mózgową. Zwierz
lawirował i zbliżał się.
– Mam go – powiedział Jerome. – To tamten. – Wskazał go brodą.
– Jak podejdzie na wyciągnięcie ręki, rzuć czymś w niego. Nie
wcześniej, bo nie da się sprowokować. I nie później, bo... będzie źle.
Jerome wymacał w kieszeni staroświecki zegarek. Zawahał się, ale
wydobył go i cisnął prosto w paszczę zbliżającego się zwierzęcia. Wtedy
rozpętało się piekło.
Wszystkie inne koty rozpłynęły się, zanikły. Ich półprzejrzyste powłoki
opadły na podłogę i spłynęły strumieniem galarety. Pozostał ten jeden, który
podlegał dziwnym metamorfozom – coś zapadało się w jego brzuchu,
przemieszczało, zmieniało kilkakrotnie kształt i kolor. W końcu pod
przezroczystą skórą zaczęły się formować owalne twory, błyszczące
metaliczną zielenią. Zanim kokon pękł, Jerome rozpoznał potężne żuki,
poruszające żuwaczkami i odnóżami.
Krzyknął i spróbował podciągnąć się na poręczach. Nie udało się, był za
słaby. Tymczasem robaki biegły już po podłodze, ławkach, ścianach, a z
kokonu wysypywała się chmara następnych. Na razie nie atakowały,
widocznie nie osiągnęły jeszcze liczby krytycznej.
Wtedy Iwo wkroczył do akcji. Ile sił pociągnął za bosak, który uprzednio
zaczepił nie o poręcz, lecz o dźwignię alarmu. Jęknęła syrena, a
podwieszone pod sufitem pojemniki otwarły się z trzaskiem, uwalniając
setki skanujących wiropłatów. Wnętrze wagonu wypełnił gwizd
obracających się śmigieł, które rozpoznawały oryginalne infekcyjne pliki i
kasowały je, co Jerome i Iwo oglądali jako krwawą jatkę. Wściekle wirujące
miniturbiny siekły uciekające żuki, a wokół pryskały rozbite skorupy,
chitynowe fragmenty skrzydeł, wyrwane odnóża i brunatna maź. Gdy
katalog został naprawiony, program skanujący dokonał samospakowania –
pojemniki zatrzasnęły się i nagle nastała świdrująca w uszach cisza.
– Zdążyły mnie pokąsać, cholery – poskarżył się Jerome, pokazując
poprzegryzane nogawki.
Iwo otworzył ścienną apteczkę i podał mu pulweryzator.
– Spróbuj tego. Podróbka, ale działa tak samo jak ubik.
Pociąg z piskiem hamulców wjeżdżał na stację Muzeum.
* * *
Nie niepokojeni, wbiegli szklanymi kręconymi schodami i wydostali się
na powierzchnię w niewielkim okrągłym pomieszczeniu. Była to budka
policjanta. Mundurowy, starszy człowiek o pobrużdżonej twarzy i obwisłych
policzkach, uśmiechnął się i położył dłoń na łbie szarego wilczura. W
gardzieli psa wzbierał głuchy warkot, choć ruchy ogona zdawały się
sygnalizować przyjacielskie zamiary.
– Lepiej się nie ruszaj – poradził Iwo, wpychając przyjaciela z powrotem
do włazu. – Czy ma pan... kaganiec? – zwrócił się do stróża porządku. Jeśli
to był stróż porządku.
– Nie potrzeba – stwierdził mężczyzna i cofnął rękę.
Pies skoczył naprzód i zaczął obwąchiwać twarz Jerome'a, a potem
wspiął się na tylne łapy, opierając przednie o pierś Iwa. Chłopak zamknął
oczy i liczył upływające sekundy, ale nic się nie stało. Wilczur zaspokoił
ciekawość i odszedł w kąt, skąd czujnie obserwował przybyłych. Jego
tęczówki świeciły zielonym blaskiem.
– Jesteście swoi,
W
T
przeciwnym razie już by was nie było – kontynuował
policjant. – Wabi się Henry, weźcie go ze sobą.
– Nie... dziękujemy, lepiej nie – jąkał się Jerome, gramoląc się z włazu.
– Jak chcecie. – Policjant wzruszył ramionami. – Do muzeum?
– Tak. Chcemy obejrzeć figury woskowe.
– Tam jest wszystko. Dziś wstęp wolny, trzeba korzystać.
Secesyjny gmach muzeum obłożony był czarnymi owalnymi płytami i
miał trzy wieże, na których łopotały barwne proporce. Drewniane wrota,
rzeźbione w sceny biblijne, konserwowano zapewne olejkiem
eukaliptusowym, bo wokół rozchodził się jego silny aromat.
– Figury woskowe? – zapiszczała siedząca w recepcji wymalowana
staruszka, wyglądająca na emerytowaną aktorkę teatralną. Zatarła dłonie,
które byty jeszcze starsze niż twarz: powykręcane, pokryte zwisającą skórą,
przypominające liniejące węże. – Ach tak, jak to miło, że przychodzicie na
ślub! Naprawdę niewielu gości przybywa z zewnątrz, a wy chyba jesteście z
daleka? Nigdy was nie widziałam, jak mi się zdaje.
– Tak, my jesteśmy... mamy do... – plątał się Jerome.
– Turyści – oświadczył Iwo. – Gdzie mieści się ten gabinet?
– Och, dzisiaj zajmują Salę Lustrzaną, na wprost, na pierwszym piętrze.
W czwartki bilety są bezpłatne, ale proszę je wziąć i przechować. Aha,
jeszcze jedno. Do gmachu nie wolno wprowadzać zwierząt, a więc i psów,
ale o tym panowie przecież doskonale wiedzą, nieprawdaż?
Jerome obejrzał się, ale hol i zalany słońcem plac przed muzeum były
puste.
Schody zakręcały po obu stronach, a na piętrze widać było jasno
oświetlone wejście. Ze środka dobiegały ciche dźwięki fletu. Tęgi
mężczyzna w przejściu, ubrany w polowy mundur, sprawdzał bilety.
– To generał Schwarzkopf, pierwsza wojna w Zatoce – objaśnił szeptem
Iwo. – Dalej widzisz Chruszczowa, Nixona i Andreottiego. Do licha, tam,
pod kolumną! Churchill rozmawia z gościem w todze, który siedzi na czymś
w rodzaju sofy i trzyma puchar wina. Jeśli to Petroniusz, zaczęli o polityce,
a skończą na poezji.
– Nie zgrywaj takiego mądrali – przerwał mu Jerome. – Łatwo
komentować własny happening.
– To nie tak, bracie. Mój jest tylko program naszej subiektywnej
interpretacji tego świata, który istnieje niezależnie. Oczywiście Schwarzkopf
nie sprawdza w nim biletów, a figury woskowe nie urządzają balu w
dosłownym znaczeniu, ale dane o generale są interaktywne, a pliki innych
osobistości mają, jak widać, jakieś wzajemne hiperlinki. Myślę, że na to, co
się tutaj dzieje, wpływają impulsy z zewnątrz, ale poziome interakcje też
występują. Po wzmocnieniu i przeinterpretowaniu przez mój program
widzimy to, co jest wokół.
– W porządku, mistrzu, gadasz jak stary belfer. Czasem myślę, że setki
takich programów interpretacyjnych dostępnych w sieci tworzą zręby
postrzegania świata dla tych istot, które tu żyją. Na swój ułomny sposób.
– Wyluzuj, brachu. Tu istnieją katalogi danych, a my przeszukujemy je
jedną z metod, stosując personifikację, bo taki mamy kaprys. Podobnie
astronom mógłby uznać słońce za ognistą kobietę, a księżyc potraktować
jako świeżego, ale już wystygłego nieboszczyka. Postaci, które widzisz, nie
mają nic wspólnego z życiem w sieci, które, być może, istnieje na zupełnie
innym poziomie.
– Może – uciął Jerome. – Zobacz, tam zgromadzili się kompozytorzy:
Mozart, Beethoven, Wagner. Tamten rudy to pewnie Vivaldi, nie
przypominam sobie jego portretu.
Sala tętniła życiem. Do fletu dołączyła harfa i delikatne dźwięki płynęły
między marmurowymi kolumnami. Z boku tańczono menueta – tancerze
przebrali się za dziki, kozły, owce i strusie. Przelatujący bażant zawadził
skrzydłem o żyrandol i w wysokich rejestrach zabrzmiały kryształowe
dzwonki. Dwóch mężczyzn ubranych w zielone liberie i śnieżnobiałe peruki
niosło świecę wielkości średniokalibrowej haubicy.
– Witam gości spoza naszego klubu – odezwała się z boku kobieta. Była
zupełnie naga, jeśli nie liczyć przejrzystego welonu, przypiętego do
misternie ułożonej fryzury. Spojrzenia Jerome'a i Iwa odruchowo ześliznęły
się tam, gdzie każdy chłop by sobie popatrzył, ale w tym miejscu widniała
tylko gładka skóra o lekko zielonkawym odcieniu. Całe ciało miało takie
zabarwienie, a skóra nie wykazywała żadnej faktury. – Spójrz lepiej na moją
twarz, cudzoziemcze – kontynuowała. – Jest lepsza od reszty, bo nam
potrzebne są same twarze. Właśnie na nie zwracacie uwagę wy, którzy
przychodzicie nas oglądać. Zaraz wezmę ślub z tym oto młodym
człowiekiem, a wy będziecie naszymi świadkami. Chodź, Xawery, pokaż
się!
Spomiędzy tańczących wysunął się człowiek-kot. Szedł na tylnych
łapach, zamiatając podłogę ogonem grubości męskiego ramienia. Całą
głowę zakrywała mu czapa.
Gdy rozległo się głuche warczenie, kot zwolnił, a potem stanął. Powoli
uniósł ręce i ściągnął czapę, obnażając gładką, błyszczącą twarz młodego
mężczyzny. Człowiek-kot odgarnął włosy i uśmiechnął się, po czym
odwrócił się i niespiesznie odszedł. Jerome opuścił rękę i drgnął, bo
niespodziewanie dotknął łba wilczura, który nie wiadomo kiedy znalazł się
przy jego nodze.
– Co za głupie żarty! – krzyknęła kobieta i tupnęła. – Nie ciebie
prosiłam, Flin! Xawery, gdzie jesteś?! Przecież zgodziłeś się na ślub!
Wtedy z drugiego końca sali przepchnął się do nich blady młodzieniec.
Też był nagi i również nic nie miał w miejscu, które jest, a raczej od czasu
do czasu bywa męską chlubą.
– Musiałem się przygotować – wyjaśnił.
– Niewiele możemy, ale ślub wziąć jesteśmy w stanie – oznajmiła panna
młoda, zwracając się do Iwa. Wzięła partnera za rękę i stanęli po obu
stronach świecy. – Dotknij jej – poprosiła, zwracając się do Jerome'a.
Gdy to uczynił, rozległ się trzask i świeca zapłonęła wysokim,
pełgającym na boki płomieniem. Kobieta uśmiechnęła się i odwróciła do
partnera, łącząc się z nim w długim pocałunku, podczas gdy sploty ognia
najpierw tylko muskały, a potem coraz ciaśniej obejmowały ich ciała. Welon
zajął się i znikł w bezgłośnym rozbłysku. Skóra tulących się kochanków
lśniła, wosk miękł i spływał, ich ciała spajały się w jedno. Usta łączyły się
na zawsze, a twarze, które na okres jednego uderzenia serca nabrały
wyrazistych i ostrych rysów, zmieniły się w bezkształtne maski. Wosk
płynął strugami i przez chwilę uproszczone zarysy zespolonych głów i
uwspólnionego ciała przedstawiały surrealistyczną rzeźbę, zanim dzieło nie
dobiegło końca. Stopione torsy uformowały przezroczystą zielonkawą bryłę,
która szybko stygła i matowiała. Rozległy się gromkie brawa.
– Coś nie jest tak – mruknął Iwo. – Hej, brachu, obudź się! – Szturchnął
przyjaciela łokciem.
Jerome wpatrywał się w zastygłą rzekę wosku i milczał. W końcu
wykrztusił:
– Co to było? Twój nowy trik?
– Nie, kolego. Coś dzieje się w sieci. Wygląda na to, że jedne pliki
zapisują się w drugich. Oczywiście błąd da się naprawić dzięki resetowaniu
sektora, ale takie rzeczy nie powinny się zdarzać.
– Nazywasz to błędem zapisu? – spytał Jerome. Pochylił się i położył
dłoń na stygnącym korpusie.
– A znasz lepsze określenie? – odparł Iwo i wzruszył ramionami.
Iwo i Jerome oparli się o kolumnę i sączyli pienisty napój, który
zaserwowała im miejscowa hostessa. Wokół trwała zabawa, a do tańca
przygrywała teraz orkiestra złożona ze skrzypiec, wiolonczeli, harfy i fletu.
– Słuchaj, Iwo, jeden wątek z wypowiedzi panny młodej był naprawdę
interesujący. Powiedziała, że ich woskowe twarze są lepiej wykonane od
reszty, czyli bardziej prawdziwe, a bierze się to stąd, że zwiedzający właśnie
na nie zwracają uwagę. Stąd wniosek, że nasze spojrzenia ich kształtują, a
obserwacja detalu prowadzi do jego urealnienia. Co o tym sądzisz?
– Sądzę, że ten świat nastraja cię mistycznie, Jero. Trzeba myśleć o
powrocie, dopóki nie jest za późno.
– Czyżbyś chciał zaniechać Allana?
– Nieee, skądże, za dużo pracy poszłoby na marne.
– Ale jak go znaleźć? I gdzie szukać? Miałeś same dobre pomysły, ale
nic więcej.
– Powoli, bracie, wyluzuj. Właśnie staram się coś powiedzieć. On może
tu być. Chodzi o twarz, musi mieć jakąś twarz, no nie?
– Z wosku?!
– Nie, nie chwytasz. Allan musi mieć świetnie odrobioną nie tylko twarz,
wszak stanowi fingerprint całego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że na podstawie genomu dokonano kreacji pełnej
osobowości wirtualnej? Czy taki twór może mieć świadomość? Jeśli tak,
byłby to dowód na życie w sieci.
– U nas tego rodzaju próby są zabronione, więc oficjalnie nic się o nich
nie mówi. Ale tylko czart wie, co dzieje się w różnych latyfundiach.
– A Gloria... – Jerome uniósł brwi. – Może ona chce teraz postąpić
odwrotnie i potrzebuje pełnego zapisu sekwencji, żeby po kawałku, z
atomów złożyć cały genom w realu, czyli reaktywować biologiczny
organizm? Dokonać aktu cielesnego zmartwychwstania? Rzecz trzyma się
kupy, podobno można nanochemicznie programować i składać enzymy
chromosomalne, niezbędne do takiej roboty.
Iwo poskrobał się w głowę.
– Nie myślałem w ten sposób – przyznał. – Byłem przekonany, że
kobieta planuje symulacje efektywności genowej. Teraz wszyscy się za to
łapią, bo chcą projektować cechy organizmów, także ludzkich. I coś jej
pasuje w tym Allanie.
Jerome zdjął okulary i starannie przetarł szkła. Zakładał je długo,
rozmyślając.
– Wiesz co, Iwo? – powiedział cicho, rozglądając się po sali wypełnionej
przez rozbawiony tłum. – Proponuję zmienić kurs. O sto osiemdziesiąt
stopni. I to zaraz.
– Co ty, zwiewać, jak już stoimy u celu? Przecież jesteśmy w delegacji
służbowej i naszym zadaniem jest naprawa pliku, bracie. Najgorsze mamy
już za sobą.
– Może, ale i tak coś mi tutaj śmierdzi. Ukryty w sieci skrypt genowy,
niedozwolone badania, no i te uporczywe ataki maskowanego robactwa.
Ktoś próbuje nas załatwić, nie widzisz?
Iwo wydął wargi, ale nie odpowiedział. Rozejrzał się i wzruszył
ramionami.
– I tak chciałem wracać. Więc zjeżdżamy, ale najpierw muszę go
namierzyć. Umówmy się: jak gościa nie ma w tej sali, robimy w tył zwrot.
Jak jest, najpierw z nim pogadamy. Okay?
– No to się pospiesz, bo... brakuje mi mojego fotela. Poza tym wciąż nie
wiem, dlaczego mamy szukać go tutaj, na balu woskowych lalek? Został
zaproszony?
Iwo westchnął.
– Już tłumaczyłem, że aktywowałem wizualizacyjny program grupujący.
Ponieważ woskowe twarze są wycyzelowane, powinny pojawić się linki do
innych uszczegółowionych twarzy z zewnętrznych katalogów. Nasza
obecność uruchamia je i pokazuje pliki, więc podobne widzimy obok
podobnego. Rzecz jasna, dałem bufor i selekcję, żebyśmy nie wpadli w
zakres szumu.
– Dobry jesteś, kolego! – Jerome nie krył podziwu. – Więc skoro twarze
są najprawdziwsze w krajobrazie, trzeba obniżyć translację!
Iwo wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Świetna myśl, brachu! Opuszczamy jednocześnie o jedną czwartą.
Efekt był zadziwiający. Twarze balowników zbladły i stały się elfie,
księżycowo delikatne, natomiast reszta ich ciał niemal znikła. Oblicza nadal
wirowały w tańcu, lecz całe postacie były szkliste, ledwo dostrzegalne,
podobne do meduz zawieszonych w mroku oceanu. Sala również stała się
nierealna, stanowiła ledwie zarys pomieszczenia, a posadzka zamieniła się w
srebrzystą, lekko opalizującą powierzchnię.
– Mam go! – zawołał Iwo i wskazał kierunek.
Rzeczywiście, daleko pod kolumnami, rozparta na kamiennym siedzisku,
widniała złota postać. Cała postać.
– Patrz, Jero, szukacz nie ograniczył się do twarzy, więc gość jest
prawdziwy jak cholera! To znaczy, jest plikiem reprezentującym realną
postać, podobnie jak nasze fantomy-ikony.
Chłopak ruszył biegiem, ale Jerome złapał go za rękaw.
– Poczekaj! Bądźmy ostrożni, licho wie, co to za jeden. Dlaczego jest
złoty?
– Skąd mam wiedzieć? Może translator tłumaczy wartość na barwę?
Puść, musimy podejść bliżej.
Wilczur zachowywał się spokojnie, więc Jerome rozluźnił chwyt. Razem
zbliżyli się do domniemanego Allana. Mężczyzna przypominał ulicznego
mima z twarzą i ubraniem spryskanymi złotą farbą.
– Stop! – odezwał się, zatrzymując ich podniesioną dłonią. Miał głęboki,
melodyjny głos. – Kim jesteście?
– Iwo, Jerome. Nazwiska nic panu nie powiedzą, panie... Porter?
Mężczyzna wyprostował się i wyciągnął rękę, jakby chciał się przywitać.
– Co to? – zapytał, wskazując na pasek Jerome'a.
– Słucham? Ach, to. Translator adaptacyjny. Reguluje poziom
subiektywizmu percepcji.
– Naprawdę? – Wyglądał na poruszonego. – Zrobiony w realu?
– Owszem, oryginał tak. Stanowimy ikony dwóch gości stamtąd –
wyjaśniał Iwo. – Jeśli pan jest Allanem Porterem, potrzebujemy pańskiego
zapisu... no, potrzebujemy pana.
– Coś takiego, real mnie potrzebuje! Chyba zacznę krzyczeć i pomaluję
się na czerwono. Jaki kolor widzicie? – Spojrzał na swoje ramię.
– Złoty.
– Złoty cielec, nadmiar chciejstwa. Należ}' obniżyć ten wasz
subiektywizm. Teraz lepiej?
Złota patyna znikła. Przed nimi siedział podniszczony czterdziestoletni
mężczyzna. Rzedniejące włosy przylegały do głowy; okrągła twarz i perkaty
nos wskazywały na dobrodusznego pyknika, ale głęboko osadzone oczy o
twardym wejrzeniu wymuszały dystans.
– Kto was przysłał? – zapytał ostro.
– Profesor Herreira, genetyk – poinformował Jerome, który miał
wrażenie, że nie powinni przeciągać rozmowy. – Znalazła w sieci pański
fenopsych bazowy...
Mężczyzna żachnął się.
– A wy, dobre duszki, przyszliście mnie odnaleźć i zabrać z tej bajki?
Głupota idzie w zawody z naiwnością!
– Przecież przyszliśmy – zaoponował Jerome.
– I co z tego?! – Nieznajomy spojrzał w bok, jakby coś rozważał. W
końcu polecił: – Podejdź, Jerome. Szybciej, proszę! – Chwycił go za rękę i
położył jego dłoń na swoim czole.
Chłopak próbował się wyrwać, bo parzyło.
– Spokojnie, to tylko złudzenie, wytrzymaj jeszcze parę sekund. Dobrze,
wystarczy. – Odepchnął go i wstał. Z grymasem zdradzającym niechęć
spojrzał ponad ich ramionami na salę.
Zanim zdążyli się obejrzeć, zostali zaatakowani i obezwładnieni. Silne i
wprawne dłonie chwyciły ich od tyłu, wykręcono im ręce i obalono na
ziemię. Zostali przeszukani, a potem skrępowani i załadowani do policyjnej
suki, która natychmiast ruszyła z wizgiem opon.
Napastnicy pozostawili z nimi psa – przez pomyłkę lub specjalnie, tego
nigdy się nie dowiedzieli. Wilczur najpierw wylizał im twarze obrzydliwie
lepkim jęzorem, a potem sprawnie poprzegryzał plastikowe pętle, które
unieruchamiały ręce. Pudło samochodu dzwoniło blachami i rzucało na
wybojach.
– Aleśmy się wpakowali – jęknął Jerome. – Nie lepiej było siedzieć w
domu?
– Sam chciałeś, przecież siłą cię nie ciągnąłem. To urządzenie – Iwo
rozejrzał się po wnętrzu pojazdu – wygląda na policyjne. Również sposób
ataku wskazuje na siły porządkowe, jak się je ładnie nazywa. Znaleźliśmy
się pod opieką rządową.
– Czyli zostaliśmy aresztowani. Tylko za co? Nie przypominam sobie,
żebyśmy popełnili jakieś przestępstwo.
– Rozmawialiśmy z Allanem, tajnym superagentem rezerwy, brachu. Za
coś takiego grozi co najmniej dożywocie.
Jerome pokręcił głową.
– Ty, Iwo, przestaniesz stroić sobie żarty dopiero wtedy, gdy zazdrośni
mężowie wiarołomnych żon powieszą cię za jaja na trakcji wysokiego
napięcia na wprost wejścia do burdelu.
– Uaa, patrzcie, jak się Jeruś rozkręcił! Może pod opieką władzy
poczułeś się bezpieczny? A co do mojego żartowania, to mylisz się,
prawiczku! Nawet w tak mało wygodnej pozycji, jaką opisałeś, będę
figlował z ptaszkami płci nadobnej, które przylecą, żeby dać mi buzi.
– Jesteś w dobrym humorze, więc pewnie znasz wyjście z tej idiotycznej
sytuacji?
– Owszem, zgadza się. Mam ze sobą – zniżył głos do szeptu – awaryjną
bramkę budzącą. Działa szybko, więc będzie trochę bolało.
– Szkoda, że dopiero teraz. Dawaj ją!
– Poczekaj, wolnego! – Iwo odsunął przyjaciela. – Najpierw przeszukaj
kieszenie.
– Co takiego?
– Agent Allan wszedł z tobą w bezpośredni kontakt. Mógł podrzucić ci
materiały kompromitujące lub informacyjne. Po przejściu przez bramkę to
wszystko zniknie, więc trzeba przeczytać teraz.
Jerome grzebał po kieszeniach, nawet zajrzał do nogawek spodni i zdjął
koszulę. Nie znalazł nic.
– Psiakrew! – zaklął Iwo. – Cała eskapada na nic, bo ten cholerny Allan
nie dał nam na siebie żadnych namiarów. Ani nie naprawimy katalogu, ani
nie zaspokoimy profesor Herreiry. Cóż, spadamy, panie władzo. –
Zasalutował w stronę szoferki.
Zdjął z palca pierścień i w sekundowych odstępach trzykrotnie nacisnął
ametystowe oko. Po chwili potrzebnej na identyfikację pojawiła się obręcz o
średnicy trzech stóp, przez którą najpierw przeszedł Jerome, a potem nanizał
ją na siebie Iwo. Ich ikony stały jeszcze przez moment na chyboczącej się
podłodze łazika, po czym kolejno znikły.
Gdyby Iwo i Jerome mogli obserwować przez swoje translatory ten rejon
sieciowych interakcji, stwierdziliby, że do podskakującej obręczy wskoczył
wilczur i obwąchał zespolony z nią pierścień, ale nigdzie się nie przeniósł,
bo nie miał odpowiednika w realu. Po kilkunastu sekundach obręcz uległa
spakowaniu, a ikona pierścienia dokonała samoskasowania,
zaktualizowawszy uprzednio swój pierwowzór w realu.
Wtedy samochód zahamował i z szoferki wyskoczyło dwóch
komandosów. Jeden otworzył tylne drzwi i sprawdził przedział dla
aresztantów. Wypuścił psa i urękawicznioną dłonią poczochrał go za
uszami.
– Henry, leć do starego Glena. Dobry piesek. Zmykaj, ale już!
Popchnął zwierzę, które okręciło się w kółko, machnęło ogonem, po
czym wyrwało biegiem przed siebie. Policjanci zaryglowali drzwiczki,
wsiedli i zawrócili z piskiem buksujących kół.
ROZDZIAŁ 3
Jerome był przygotowany na ból, ale nie przypuszczał, że doświadczy
męczarni. Wydawało mu się, iż druciana szczotka orze mózg, wydzierając z
niego nieaktywne już hiperlinki. Zacisnął zęby, ale z głębi gardła i tak
wydobywał się skowyt, a spod zamkniętych powiek ciurkiem leciały łzy. To
narusza godność człowieka, pomyślał, gdy ból już odpływał. Powinniśmy
wychodzić pod znieczuleniem.
Podniósł się z wysiłkiem i natychmiast opadł na fotel, na czas seansu
zamieniony w leżankę. Poczekał, aż przejdzie zawrót głowy, po czym
dźwignął się ponownie i chwiejnym krokiem powlókł się do łazienki. Gdy
wkładał głowę pod kran, usłyszał jęczenie Iwa, który właśnie kończył
wyjście, wijąc się w konwulsjach.
Pół godziny później, umyci i przebrani, pochłaniali ogromne kęsy
margherity, popijając heinekenem. Jak zwykle bezpośrednio po seansie byli
nienaturalnie podnieceni i dyskutowali zdarzenia, w których uczestniczyli
głęboko pod powierzchnią realu.
– Chyba znielubię koty – użalał się jerome. – Dlaczego akurat one?
– Właśnie dlatego, że są takie milusińskie. – Iwo o mało nie udławił się
ciastem. – Plu... pluszowe maskotki, które chce się przytulić.
– Wciąż nie rozumiem, kto puścił na nas to robactwo.
– Wyznajesz teorię spiskową, bracie. Tyle robali grasuje po sieci, że
przez czysty przypadek można na jakiegoś trafić prędzej czy później. Jak
idziesz nocą przez miasto, za każdym rogiem siedzi bandzior, złodziej albo
kurwa, która wyciągnie ci portfel, jak tylko się trochę zapomnisz.
– Noo... nie wiem. Miałem wrażenie, że ktoś rozpoczął polowanie, a
zwierzyną był nie kto inny, tylko my. Zdrowie!
Trącili się kuflami. Schłodzone szkło zachodziło mgiełką kondensującej
wilgoci, a spływające krople pozostawiały za sobą przezroczyste szlaki.
Za oknem na tle wieczornego nieba stroszyły się pióropusze palm. Ponad
nimi, wśród bladych jeszcze gwiazd płynęły eksplodujące barwami
hologramy: „Kupuj wódkę u Strouba", „Dziś MarSisters w Habana Club"
czy „Wygraj fortunę na wyprzedaży u Hostfriends". Na chwilę wszystkie
inne przyćmił zielony, podbiegający czerwienią napis: „Chrystus rozliczy
cię z twoich genów".
Jerome dopił piwo i przeciągnął się. Podjustował kształt fotela, wpisał
hasło i uaktywnił monitor. Na błękitnym tle zaczęli się przewijać nadawcy
świeżej poczty.
– Herreira, jakiś Haywick, Seskwit Gold – czytał – potem nasi z firmy, a
reszta to bzdety. Mimo filtrów zawsze przebija się hałda śmieci.
Iwo wstał, położył rękę na ramieniu Jerome'a i powiedział spokojnie:
– Nie odwracaj się, siedź jak dotychczas. Jesteśmy obserwowani. Zrzuć
szybko całą pocztę na memchipa i upuść go pod nogi. Pospiesz się.
Jerome'a zamurowało. Przez sekundę siedział bez ruchu, ale potem
sprawnie skopiował pliki, wyjął kapsułkę pamięciową i, drapiąc się w
krocze, upuścił na podłogę. W tej samej chwili Iwo wypadł z ręki notes, po
który chłopak natychmiast zanurkował pod biurko.
Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie, jak w gangsterskim
filmie. Uchylone drzwi otwarły się gwałtownie i do pokoju wpadł Melly,
pracownik zajmujący sąsiednie pomieszczenie. Natychmiast rzucił się na
Jerome'a i obezwładnił go, uderzając kantem dłoni w ciemię, a potem
zaatakował osłaniającego się Iwo, profesjonalnie zadając mu cios w szyję.
Iwo jęknął i zwalił się na podłogę, a napastnik przewrócił go na wznak i
przeszukał kieszenie. W jednej z nich znalazł memchipa, wytrząsnął go na
podłogę i starannie rozdeptał na miazgę.
Potem wyrzucił bezwładnego Jerome'a z fotela, usiadł przed monitorem i
korzystając z opcji głęboko formatującej, skasował pocztę z dysku i serwera.
Nie potrzebował hasła, bo skrzynka była aktywna. W podobny sposób
opróżnił kosz, wylogował się i wyłączył komputer.
Iwo usiadł i chwycił się za szyję.
– Ty świnio! – zaczął, ale dopiero wtedy spostrzegł, że facet jest trochę
zbyt barczysty jak na Melly'ego, a peruka nie do końca przykrywa rudą
szczecinę na karku.
Napastnik wstał i precyzyjnie kopnął go w twarz, niezbyt mocno i bez
złości, po czym obciągnął poły marynarki, przygładził sztuczne włosy i
wyszedł, zamykając drzwi równie cicho, jak je otworzył.
Pierwszy doszedł do siebie Jerome. Doczołgał się do Iwo i klepnął go
kilka razy po nie uszkodzonym policzku. Gdy tamten ocknął się i jęknął,
zostawił go i wybiegł na korytarz. Portier oglądał telewizję.
– Czy ktoś tędy przechodził?! – spytał drżącym głosem.
Mężczyzna poczekał, aż skończy się ujęcie, po czym odwrócił się i
spojrzał niechętnie.
– Tak, pan Melly. Czy coś się stało?
– Proszę wezwać lekarza, natychmiast! Iwo jest nieprzytomny. I policję.
Albo nie, sam po nich zadzwonię.
Wyszedł przed dom. Na ulicy trwał normalny ruch, pod oknami nie było
żywej duszy. Wyjął z kieszeni telefon i wezwał odpowiednie służby. Gdy
wrócił do pokoju, Iwo zdołał już wstać i próbował ruszać szyją. Na policzku
miał imponujący krwiak.
– No, jeszcze raz się udało – mruknął. – Dobrze, że ten kretyn celował w
głowę, a nie w przyrodzenie, bo cóż pozostałoby mi w życiu do roboty?
– Ty wariacie! – prychnął Jerome. – Myślałem, że zrobił ci prawdziwą
krzywdę, a ty zgrywasz wesołka. Co ci odbiło?
– Śmieję się ze specjalisty i zawodowca, bo tacy we wszystkich
dziedzinach oprócz swojej są skończonymi idiotami. Co nie znaczy, że nie
mogą szkodzić. Jak się czujesz?
– Trochę boli mnie głowa. Nie wiem, co nabroił w kompie, w każdym
razie widziałem, jak pastwił się nad memchipem. Rozgniótł go obcasem,
więc szlag trafił pocztę. Myślisz, że było w niej coś ważnego?
Iwo rzucił mu spojrzenie pełne współczucia.
– Chyba jednak masz wstrząs mózgu albo i gorzej. Jeszcze nie jarzysz?
Zobacz, czy nie ma gapiów za oknem. Albo nie, lepiej stąd wyjdźmy.
Przeszli korytarzem na patio.
– Słuchaj uważnie, Jero. Nasz Allan przekazał ci siecią ważne
informacje, tam, na dole, przez twoją ikonę, gdy chwycił cię za rękę i
przyłożył ją do czoła. Jak tego dokonał, czort wie. Niestety, miałeś rację, że
ktoś nas ściga. W sieci wybroniliśmy się, ale tu już na nas czekali, a
właściwie na pocztę od Portera. Cholernie im na niej zależało, brachu.
– I sprzątnęli ją – stwierdził Jerome. – Na nic twoje zabiegi, z memchipa
pozostał pył.
– Masz rację – uśmiechnął się Iwo. – W zeszłym roku nagrałem na nim
list do kochanki. Sympatyczny, ale zawierał trochę błędów taktycznych.
Dziś inaczej bym go ułożył.
– Dobrze dedukujesz, koleś, ten właściwy mam tu. – Dotknął brzucha. –
Muszę kupić po drodze jogurt i śliwki.
– Poczekaj, zaraz... Niech cię licho! – Jerome trzepnął się po udzie. –
Chyba jednak cię nie doceniam!
– Obawiam się, że mój geniusz zostanie doceniony najwcześniej za
trzysta lat, a wtedy niewiele mi z tego przyjdzie.
W korytarzu pojawili się sanitariusze z noszami. Za nimi statecznie
kroczył lekarz.
– Gdzie są poszkodowani?
– To my – oznajmił Iwo. – Jesteśmy ofiarami napadu.
– Macie rany postrzałowe lub kłute?
– Nieee... Napastnikiem był karateka.
– Więc zrobimy prześwietlenia. Proszę z nami.
Odpisz do: Seskwit Gold <unknown(o<unknown.net>
Dla: <Jero(« urban.arch.gov>
Klucz: historia Data: 18 lipca 2203, 18:12:20 – 0500
Drodzy przybysze z walu, cholernie się ucieszyłam, jak zobaczyłam
wasza ikony. Zostały porządnie odrobiona, z masą zbędnych szczegółów, a
więc od początku byłem pewien, że przybywacie właśnie stamtąd. Mówiąc
szczerze, mocno mi się znudziło uczestniczenie w siecionych wariantowych
epizodach, resetowalnych i powtarzających się całymi segmentami, więc
przyoblekłem się w stalą opokę, w której mnie widzieliście, i trwałem,
mógłbym tak trwać nawet tysiąc lat. Może kiedyś i tutaj, pod powierzchnią
realu, będzie powstawać historia, ale na razie wszystko, co świeże, dopływa
stamtąd, od was, ciurka do nas jak strumień nawadniający pustynię. Więc
chętnie znów włączę się w tworzenie rzeczywistości, bo dotychczas tylko
przeżuwam dawno zaistniałe zdarzenia.
Pewnie wiecie o mnie sporo, lecz czuję, że powinienem coś dodać. To
prawda, że zostałem zaprojektowany przez geniusza Woodwortha do
wykonania określonego zadania, a potem ten sam człowiek przerobił mnie
na kod zerojedynkowy i wraz z pełną informacją genetyczną wpuścił do
sieci. Chcę zdecydowanie oświadczyć, że mimo to jestem w pełni
człowiekiem, ze wszystkimi ludzkimi cechami, takimi jak niepewność,
poszukiwanie, emocje czy potrzeba wiary.
Teraz konkrety. Moja sprawa jest utajniona i jestem dobrze pilnowany,
więc wydostanie stąd odpowiednich plików będzie trudne. Plik z informacją
o moim genomie jest ukryty, nieprzesuwalny. Mam jednak nadzieję, że
właśnie czytacie te słowa. Jeśli tak, to koniecznie odnajdźcie naczelnika
Francisa Vegę z Ministerstwa Obrony, Wydział Strategii
Niekonwencjonalnych, w skrócie DUCOS. Można powiedzieć, że jestem
nietypową bronią, więc znajduję się w gestii tego człowieka i bez jego
przyzwolenia nie ruszymy naprzód ani o cal. Na podstawie emaili Francisa
mogę przypuszczać, że jest on w miarę rozgarnięty.
Gdyby wam się zmieniły plany albo gdyby nie o to chodziło, o czym
piszę, skasujcie ten list, wyrzućcie go z kosza i zapomnijcie o sprawie. Tak
będzie lepiej i dla was, i dla mnie.
Defragmentacji Allan Odpisz do: Gloria Herreira
<
.mz>
Dla: <
Klucz: jestem!
Data: 19 lipca 2203, 12:43:15 – 0700
Kochani chłopcy!
Mam dla was dobrą wiadomość – przyjeżdżam! Och, absolutnie nie
chciałabym robić kłopotu, ale sądzę, że pewne sprawy trzeba omówić na
miejscu. Grzebanie w genomach to delikatna sprawa, powiedziałabym –
krytyczna, i naprawdę nie powinno się tego robić bez nieodzownej potrzeby.
Właściwie w ogóle nie powinno się tego robić, bo przecież w tym całym
śmietniku, jaki bez wątpienia stanowi ludzki zestaw chromosomów, dla nas
tylko mała cząstka ma jakiekolwiek znaczenie! No właśnie, reszta to
wysypisko, hałdy wraków, porzucone buble albo mniej udane egzemplarze,
przeznaczone do kasacji. Powtarzam: tak wyglądają sprawy dla nas i teraz,
ale naprawdę nie wiemy, jaka była Koncepcja. Koncepcją nazywam nie
tylko zamysł stwórczy, cokolwiek by to znaczyło, ale także wszelkie możliwe
przeszłe i przyszłe zastosowania rumowiska nukleotydów i jałowych
obszarów monotonnie powtarzających się sekwencji. Nic o nich nie wiemy!
Nie możemy wiedzieć, bo ledwie wystawiliśmy nos z gniazda troglodytów, a
z tego miejsca naprawdę jeszcze niewiele widać. Jeśli dziś uważamy, że coś
nie ma znaczenia, już jutro może się okazać, że takiej pewności nie ma, a
pojutrze – że jest niezbędne.
Ach, robię wykład, a moi chłopcy pewnie wolą podyskutować o
małżeństwach tercetowych lub antropoanimalnych. Możemy i o tym
pogadać, uwielbiam żonglowanie tematami, wszakże głównie przyjadę po to,
żeby was odwieść od planów zabawy w genomikę. Pozostańmy przy
Koncepcji, bo ona działa, i to wcale nieźle! Śmierć i cierpienie są wpisane w
nasz świat, który – mocno w to wierzę – jest sensowny i jednak najlepszy z
możliwych.
Kochani, wstawcie kilka flaszek piwa więcej do lodówki. Jutro porywam
was na piknik!
Ściskam mocno Wasza Gloria Odpisz do: Benon Haywick
<Benhay(qvultmountastr.sci.mz> Dla: <
> Klucz:
prośba Data: 19 lipca 2203, 11:06:49 0700
Iwo Malawsky i Jerome Gunter Drodzy koledzy!
Wydaje się, że astronomiczny projekt dotyczący Roju Andromedy zbliża się
do finału. Po raz kolejny przeprowadziłem obliczenia i znów otrzymałem
negatywny wynik. Ów rezultat oznacza, że Rój minie Ziemię w bezpiecznej
odległości, a w atmosferę wejdą najwyżej dwie lub trzy komety, wywołując
zjawiska przypominające noworoczne fajerwerki. Chciałbym jednak dla
pewności zweryfikować uzyskane dane i dlatego proszę wasz renomowany
ośrodek o współpracę. Ponieważ przesyłanie tak istotnych materiałów przez
sieć raczej nie jest wskazane, przywiozę je osobiście. Będę również pod
ręką, gdyby pojawiły się pytania lub wątpliwości. Do czasu uzyskania
potwierdzenia sprawa jest najwyższej wagi, mam więc prośbę: czy mógłbym
przyjechać jutro i w ciągu jednego czy dwóch dni wykonalibyśmy wspólnie
stosowne obliczenia?
A więc do miłego zobaczenia. Będę jutro po piętnastej.
Pozdrawiam Benon Haywick PS Zdaję sobie sprawę, że rozbijam kolegom
grafik zajęć, ale jako ekwiwalent przywiozę butelkę oryginalnego rumu z
kory uszlachetnionego cukrowego baobabu. Wewnątrz pływa mumia osy
wuaudu długości dwóch cali, której jad znakomicie wzbogaca smakowy
bukiet trunku.
Jerome odchylił się w fotelu i klepnął dłońmi w uda.
– Co za ludzie! – zrzędził. – Schodź człowieku do wirtuala, narażaj się
na przykrości i niebezpieczeństwa, a im nagle się odmienia! Ta Gloria to
kompletny schizol! We wtorek żąda kodu do swoich eksperymentów, a w
środę przyjeżdża, żeby nas, Bogu ducha winnych miastowych liczyludków,
odwodzić od zabawy w geny. Rozumiesz coś z tego?
Iwo spacerował z kubkiem kawy w ręku. Podszedł do okna i dwoma
palcami rozchylił listki zamkniętej żaluzji, lustrując klomby pod oknem.
– Rozumujesz niezwykle logicznie w ten piękny poranek – mruknął. –
Tylko wydaje mi się, że w zaistniałej sytuacji przesyłanie w listach
prawdziwych danych to nie najlepszy pomysł. Aha, czy gliny sprawdziły
pokój? Nie ma groszków i prymulek?
– Nie wiem – nadął się Jerome. – Jeździli tymi swoimi detektorami po
biurkach i regałach, włazili pod stoły... Więc myślisz, że te listy to same
zwody i mistyfikacje?
Iwo ugiął nogi w kolanach jak stary koszykarz, wycelował, mrużąc jedno
oko, i skierował pusty kubek do kosza. Oczywiście nie trafił.
– Ogólnie mogę powiedzieć, bracie – stwierdził sentencjonalnie – że
nasze życie stało się ciekawe. Przyspieszyło, wydostało się z szarzyzny i
monotonii dnia codziennego, weszliśmy na plan, w światło jupiterów. Nie
czujesz?
– Owszem. – Jerome sięgnął do czubka głowy, ale nie dotknął
stłuczonego miejsca – wykonał tylko okrężny ruch wokół niego. – Ty
otrzymałeś podwójną porcję.
Chłopak machnął ręką.
– Musi budzić zdziwienie, brachu, że jednego dnia dwoje ludzi
zapowiada odwiedziny, a oboje są z kraju dzikich, ehm, przepraszam, z
Królestwa Mzinga. Przy tym plotą androny, bo genetyczka opowiada się
przeciwko genetyce, a astronom odwołuje własną hipotezę i osobiście chce
przywieźć dane, które można w minutę przesłać siecią, nawet po
zakodowaniu. Jej może wciąż chodzić o tego złotego, bo to ciekawostka
naukowa, ale co może mieć do załatwienia szanowny astronom?
Jerome uniósł ręce, odżegnując się od wydarzeń burzących bezpieczny
porządek.
– Trzeba wierzyć, że już jutro wszystko się wyjaśni. Tak naprawdę
niepokoją mnie ataki na nas i w wirtualu, i tutaj. Komuś naprawdę musi
zależeć na utrudnianiu nam życia. Nie wiem, czy nie powinniśmy...
Drzwi uchyliły się bezszelestnie i do pokoju wśliznął się smagły
Portorykańczyk. Zanim Iwo i Jerome zdążyli zareagować, ruchem szybszym
niż myśl wytrząsnął z rękawa pistolet i strzelił w sufit, trafiając ćmę siedzącą
przy oknie, na którą przedtem nikt nie zwrócił uwagi. Strzał był cichy,
podobny do plaśnięcia packi na muchy. Potem mężczyzna podbiegł do
fotografii zawieszonej na ścianie, odchylił ramkę, zdjął ją i przesunął
paznokciem po spodniej stronie listew. Widocznie nie znalazł tego, czego
szukał, bo odrzucił obrazek i otworzył szufladę biurka, przechylając głowę
na boki, jakby nasłuchiwał, a raczej lokalizował źródło niesłyszalnych
dźwięków.
Iwo chrząknął, ale nie odważył się odezwać, bo w powietrzu wciąż
unosił się swąd spalonego prochu. Intruz gwałtownie odwrócił głowę i
położył palec na ustach, nakazując im milczenie, i wrócił do poszukiwań –
chwycił za klosz lampy i wygiął go do góry, po czym wyciągnął panel
oświetleniowy. Chyba wreszcie znalazł, bo sięgnął do jego nasady i
wydłubał przedmiot wielkości pestki jabłka. Rzucił go z obrzydzeniem na
blat i metodycznie rozgniatał kolbą pistoletu, aż pozostała szczypta
rozkruszonych mikroobwodów. Znów zaczął nasłuchiwać, lecz widocznie
test wypadł pomyślnie, bo skinął głową i schował broń pod bluzę.
– Nie pękać, chłopaki, już gotowe – odezwał się falsetem kastrata. – W
Lepidopterze była kamera, a w pestce mikrofon. Sorry za najście, ale
sytuacja wymagała pośpiechu, a ja wolałam pozostać incognito. No właśnie,
jestem Anita, z BB.
– Skąd? – wykrztusił Jerome, szukając po kieszeniach okularów.
Tymczasem przybysz chwycił się z tyłu za włosy i płynnym ruchem
zdjął perukę. Uszczypnął się w szyję, zbierając fałdę skóry i ciągnąc, aż
wydłużyła się i zaczęła odklejać. Po minucie spod maski wyłoniła się twarz
dziewczyny, nieco kanciasta, o małej, lecz silnie zarysowanej szczęce.
Wąski nos nietypowo poszerzał się między brwiami, krótko obcięte włosy
były kasztanoworude. W zielonych tęczówkach migały wesołe iskierki.
Zrzuciła luźny dres, pod którym miała granatowy kostium przypominający
strój celniczki. Była drobną kobietą o trochę zbyt szerokich ramionach, jak
Egipcjanki na nagrobnych malowidłach.
– Włóż szkiełka, Jero, i przyjrzyj się dobrze, a ty, Iwo, nie gap się na
moje nogi, lepiej zapamiętaj twarz. Zresztą, nogi też mam w porządku. Jak
mówiłam, jestem z Biura Bezpieczeństwa. Wydaje się...
– Biuro Bezpieczeństwa? Coś z nami nie tak? – badał Iwo.
– Nie mamy was w kartotekach podejrzanych, jeśli o to chodzi. Za to
rozpętaliście niezłe tornado, a ja właśnie próbuję pomóc wam wyjść z tego
bez większego szwanku.
– Myśmy rozpętali...?
– Tak. Wy również.
Iwo wydął wargi.
– Dlaczego mam wierzyć, że BB bezinteresownie chce nas osłaniać?
– Nie musisz w nic wierzyć. Ważne dla was jest to, że będziemy to robić,
pewnie nieco lepiej niż poczciwi urzędnicy z policji.
– A dlaczego w ogóle mam wierzyć w to, co mówisz?
– Też nie musisz, ale wtedy będzie mi łatwiej pracować. – Machnęła mu
przed nosem prostokątem identyfikatora. Schyliła się i zwinęła dres razem z
peruką i maską. – I jeszcze jedno. Nie rozpoznawajcie mnie, nie witajcie, nie
zagadujcie. Na zewnątrz będę dla was nieznajomą, której jednak nie musicie
się obawiać, jasne?
Opuściła pokój tak nagle, że nie zdążyli odpowiedzieć. Ta czarownica
nie chodziła, lecz biegała, latała i potrafiła znikać.
– Czego ona słuchała, jak nic nie było słychać? – jęknął Jerome.
Podszedł do wykrzywionej lampy i zaczął ją prostować. – I kto jeszcze
dzisiaj wpadnie w odwiedziny?
Iwo wzruszył ramionami i siadł do monitora. Jak zwykł mawiać ich szef
Melly, oprócz zabawy mieli do robienia spisy ludności.
– Wiesz co, mały? – mruknął. – Mam wrażenie, że gangsterskie gierki
najlepiej ogląda się w telewizji albo kinie, spokojnie siedząc z butelką w
fotelu.
Wzięli kabriolet Iwo i zabrali się we czwórkę, wioząc w bagażniku
skrzynkę piwa i wszystko, co potrzeba do porządnego grilla. Jechali szosą
prowadzącą po półkach wyciętych w nadmorskich klifach i pokonywali
mosty o pajęczej konstrukcji. Tego dnia ciemne i głębokie niebo płynnie
przechodziło w mglisty lazur oceanu. Przy odległych plażach woda
bezgłośnie podbiegała bielą piany, na skalistych wysepkach wylegiwały się
stada fok, a nad granatową głębią polatywały płaskonury. Do szczytów
wzgórz ledwie dobiegał pomruk fal napierających na wybrzeże.
– Piękne macie landszafciki – pochwaliła Herreira, przekrzykując szum
silnika i świst wiatru. – Ale przypuszczam, że dekoncentrują w pracy? O,
patrzcie, motolotnia!
Rzeczywiście, daleko w dole, tuż nad kamienistą wstążką plaży,
przesuwały się czerwone skrzydła. Z tej odległości urządzenie przypominało
małą rubinową ważkę.
– W pracy mamy nieco bardziej monotonne krajobrazy – stwierdził Iwo.
– Tabele, wykresy, statystyka. A toto – wskazał na morze – już mi
spowszedniało. Trzy razy w tygodniu przywożę na plażę młode foczki żądne
wrażeń.
– Chyba pojedziemy dalej. Tutaj można by postawić elektrownię
wiatrową – wtrącił Haywick.
– Masz rację – zgodził się Jerome. – Znamy lepsze miejsce.
W pewnej chwili minął ich jadący z dużą szybkością samochód
terenowy. Na zakręcie przyhamował, a krótko ostrzyżony kierowca obejrzał
się, zanim dodał gazu.
– W dzień powszedni mało kto tędy jeździ – mruknął iwo i spojrzał na
Jerome'a. Tamten odpowiedział wzruszeniem ramion.
Po półgodzinie skręcili w boczną, wyboistą drogę gruntową, prowadzącą
w stronę oceanu. Samochód kołysał się jak łódź na przyboju, resory jęczały.
Szare wiewiórki uciekały spod kół, w zaroślach ostrzegawczo krzyczały
ptaki. W końcu piniowy las się przerzedził, a pomiędzy drzewami pojawiły
się kamienne stoły i wysokie ruszty. Wsparte na głazach płyty wyciosane z
miejscowych łupków były pokruszone i spękane, ale kilka blatów zachowało
się w dobrym stanie. Dalej zbocze góry łagodnie opadało, a w dole między
zaroślami prześwitywała pomarszczona powierzchnia oceanu.
– Doskonale – pochwalił Benon, wydobywając z bagażnika worek z
brykietami. – Wciąż nie mogę się nadziwić, że wszystkie twarze wokół są
białe.
– U mnie adaptacja była szybsza. – Gloria uśmiechnęła się. – Nie mam
takich problemów.
Jerome i Iwo zajęli się rozpalaniem ognia i po chwili buchnął wysoki
płomień. Kubki zostały napełnione piwem i Benon wzniósł toast:
– Za powodzenie naszego przedsięwzięcia!
Iwo zdmuchnął przelewającą się pianę, po czym odstawił naczynie.
– Myślę, że najlepiej od razu wyjaśnić pewne sprawy – rzucił nieco
obcesowo. – Jesteśmy wdzięczni, doktorze Haywick i profesor Herreira, za
zaufanie i zaproszenie do wzięcia udziału w projekcie. Odwaliliście kawał
dobrej roboty, wyszukując w sieci Allana Portera, a potem nas,
informatyków od spisów ludności w LA. Wyjaśniliście nam założenia
swojego planu i przyznam, że jesteśmy pod wrażeniem. Trochę
skonfundowały nas wasze listy, ale okazało się, że musicie zachować
ostrożność, zresztą domyślaliśmy się tego. Tym niemniej – wykonał
nieokreślony gest dłońmi – wiecie, jak to jest: nie można podjąć decyzji
natychmiast, musieliśmy spokojnie przemyśleć całą sprawę. My też chcemy
zachować ostrożność, ale... to jest tak trudne, że, hmm, niewykonalne. Ktoś
zaatakował nas w sieci, a potem zrobił bezczelne najście w realu.
Haywick słuchał z rosnącym niedowierzaniem.
– O co chodzi, kolego? Wiem, że próbuje się nas zastraszyć, ale raczej
nieudolnie.
– Mamy trochę inne zdanie. Przepraszam was, że straciliście cenny czas,
ale po zastanowieniu postanowiliśmy z Jerome'em nie brać udziału w
przedsięwzięciu. Krótko mówiąc, wycofujemy się.
Haywick wyprostował się i zesztywniał. Ścisnął plastikowy kubek i piwo
pociekło mu po palcach.
– Ale... dlaczego? – wyjąkał. – Czego naprawdę się boicie? – Zacisnął
usta i opuścił głowę. Dalsze losy projektu stanęły pod znakiem zapytania.
Iwo uspokajająco uniósł ręce.
– Bez nerwów, doktorze, możecie przecież pracować bez nas. Dacie
sobie radę albo rozejrzycie się za innymi programistami, na pewno znajdzie
się wielu chętnych. My nie znamy się na genetyce, dobrzy jesteśmy tylko w
jednym: w robieniu spisów ludności.
Benon oklapł, ale także poczuł przypływ złości. Zaśmiał się w
wymuszony sposób.
– No tak – stwierdził. – Zapomniałem, że trudno liczyć na pomoc
bliźniego, szczególnie w sprawach niedochodowych.
– Uważaj, bo się rozpłaczę – mruknęła Gloria. – Nie rób z siebie ofiary,
lepiej pomyśl, co dalej.
Wychylił duszkiem resztkę piwa i podrapał się po głowie.
– Poczekajcie, chłopaki, chociaż pogadajmy – zaproponował
zachrypniętym głosem. – I tak zrobicie, co będziecie chcieli, ale
przyjechaliśmy tu na piwo, żeby porozmawiać. Kurczak zaraz będzie
gotowy. Tak ogólnie was rozumiem, nadstawianie karku z perspektywą
nagrody dla prawnuków to niewątpliwie mało atrakcyjna propozycja, nie
każdemu taka robota odpowiada.
– Powiedz wprost, że trzeba do niej idealistycznych popaprańców –
wtrąciła Gloria. – Wciąż nie rozumiem, jak znalazłam się po jego stronie.
Wiedzcie, że naprawdę nie cierpię majstrować przy człowieku, och, to jest
obrzydliwe.
Zapadła pełna napięcia cisza, którą przerwało krakanie i łopot skrzydeł
gdzieś nad drzewami. W oddali denerwująco brzęczała motolotnia, a
zachodzące słońce malowało krajobraz pastelowymi barwami. Od strony
rozgrzanego rusztu sączył się zapach przypiekanego mięsa.
– Nie chcę na was naciskać ani tym bardziej prosić – ciągnął astronom,
choć ton jego głosu świadczył o czymś przeciwnym. – Są przecież urzędy,
przewidziane do działania w tego rodzaju przypadkach, istnieją odpowiednie
służby, lecz, niestety, również wśród nich postawa „dlaczego ja?" jest
powszechna. Dlatego pewniejsi są wolontariusze i właśnie na nich
stawiamy.
– Decyzja Iwo zupełnie mnie nie dziwi – mruknęła Herreira. – Dlaczego
bankowcy mają tropić gangsterów, genetycy przekonywać fanatyków, a
astronomowie zajmować się przemytem? „Do praczki po pocztowe
znaczki", jak pisał poeta z kraju, który dziś leży w latyfundium Preussen. Po
co wymyślono specjalizację, a poza tym wolontariusze nie mają nawet
ułamka środków, jakimi dysponuje machina państwa. Już raczej my
zachowujemy się nienormalnie, nie sądzisz, Ben? Natomiast odruchem
obronnym urzędników jest ucieczka spod półek ze skoroszytami, aby nie
zginąć pod ich lawiną. To taka... ludzka reakcja.
– Na szczęście istnieją też ludzie lokomotywy – Haywick toczył
beznadziejną walkę przeciw wszystkim. – To niespokojne duchy,
reformatorzy, realizatorzy nowych pomysłów.
– No, nie wiem – zaoponowała Gloria. – Chyba nigdy nie należałam do
reformatorów.
– Ale poparłaś projekt. Cóż, musimy wykorzystać wszystkie metody
działania, zwrócimy się zarówno do idealistów, jak i urzędników. Kto wie,
przy łucie szczęścia może nawet trafimy na urzędnika idealistę?
– Kurczaki się przypalą – zauważył Iwo i wstał. Miał dosyć wyjaśnień i
tego nie ukrywał.
Na środku stołu umieścili półmisek z chrupiącymi udkami, Gloria
pokrajała pieczywo, Jerome zajął się piwem. Wszyscy byli głodni, więc
rzucili się na jedzenie. Wiatr ustal i las stał cichy. Wierzchołki pinii
prześwietlone były pomarańczowym światłem, niżej gęstniał mrok. Jękliwie
uderzając skrzydłami, nieopodal wylądował duży sęp, zwabiony zapachem
pieczystego. Podskakując i rozkładając skrzydła, oddalił się trochę, ale
wyciągał łysą szyję i nie miał zamiaru odlatywać. Jerome wytarł dłonie i
usta serwetką.
– Może jeszcze pomyślimy... – zaczął, zwracając się do Iwo.
– Nie – uciął tamten ze złością. – Jeśli o mnie chodzi: nie, i tobie
szczerze radzę to samo. Jak ty się wplączesz, ja też oberwę za niewinność.
Jakaś cholerna szajka tropi nas jak zające. Wy, naukowcy, też nie jesteście w
porządku – zwrócił się do astronoma, coraz bardziej podniecając się
własnym wywodem. – Od dawna nas straszycie: to kometami, to bolidami,
teraz lodowymi asteroidami. Wszystko bzdety, bo nic się nie dzieje, po
prostu potrzebujecie forsy na badania. Najpierw nowotwory, potem efekt
cieplarniany, a gdy ten okazał się artefaktem, przyszła kolej na planetoidy.
Tematy pewniaki, granty z NSF murowane, prawda, panie uczony?
Haywick pobladł, ale opanował się. Wzruszył ramionami.
– Cóż, z takim populistycznym nastawieniem spotykam się dość często,
ale za każdym razem się dziwię. Szkoda czasu na dyskusję. Może chociaż
przekażecie nam materiały?
– Co konkretnie?
– Miałem nadzieję, że uzyskamy pełen zapis genotypu Allana. Nic nie
znaleźliście?
– Dostęp jest zablokowany – oświadczył Iwo.
– Jak byliśmy w wirtualu, Złoty przesłał nam... – zaczął Jerome.
– Tak, zdążył przekazać informację, że jego osłona jest absolutnie
szczelna. Potem cybergliny aresztowały nas i wywiozły cybersuką, więc
musieliśmy zastosować awaryjny wariant wyjścia. Przyznam, że mało
przyjemny.
– O-owszem – przytaknął Jerome. Chciał coś dodać, ale Iwo spiorunował
go wzrokiem.
– Hmm – mruknął Haywick. – Glorio, gdy skreślimy Allana, mamy
jakieś wyjście alternatywne?
– Tak, ale kiepskie. Sukces Złotego szacuję na dziewięćdziesiąt siedem
procent, następny w kolejce sięga dwudziestu czterech, a trzeci – zaledwie
trzech. Jedyna przewaga dwóch pozostałych polega na tym, że są z krwi i
kości, a nie z bitów.
– No właśnie – podchwycił Iwo. – Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś
przerobił wirtuala w reala. Przypuszczam, że to niemożliwe, przynajmniej
na obecnym poziomie wiedzy.
Haywick milczał, a Gloria nie kwapiła się do wyjaśnień. Słońce zaszło i
las przyoblekł się w odcienie szarości. Sęp odleciał, za to w mroku zarośli
przesuwały się żółte ślepia szopów. Wtedy usłyszeli warkot
samochodowego silnika. Hałas narastał. Spojrzeli po sobie.
– Amatorzy nocnego pikniku? – zapytał Jerome.
Nasłuchiwali.
– To ci skurwiele, lepiej stąd wiejmy – mruknął Iwo, rozglądając się za
jakąś bronią. Nie znalazł nawet kija.
– Tym razem mogą nas wykończyć – szepnął Jerome. – Las, odludzie...
– Czy prowadzi tu jakaś inna droga? – badał Haywick. Też odczuwał lęk,
ale szybko przeszedł do analizy sytuacji.
– Nie!
Wtedy z boku niespodziewanie odezwała się motolotnia. Musiała
wyskoczyć zza grzbietu wzniesienia, niemal szorując brzuchem kadłuba po
wierzchołkach pinii, bo brzęczenie silnika rozległo się nagle i od razu było
głośne. Czerwony kształt mignął nad polaną.
– Na ziemię! – krzyknął Iwo. – Albo pod samochód!
Ale warkot już oddalał się w stronę szosy.
Iwo nie tracił czasu. Opanował się pierwszy i skoczył w zarośla,
próbując odłamać kij. Haywick ruszył w kierunku samochodu, mając
nadzieję na znalezienie klucza francuskiego czy podobnego narzędzia.
Jerome dał nura pod kamienny blat stołu.
Nagle gruchnął strzał. Haywick był pewien, że dobiegł od strony szosy, z
kierunku, w jakim poleciała motolotnia i skąd nadjeżdżał samochód. Jeszcze
nie przebrzmiało jego echo, gdy usłyszeli głośne plaśnięcie, jakby
zwielokrotniony odgłos smagnięcia batem po elastycznej powierzchni.
Herreira dojrzała kątem oka słaby czerwony rozbłysk oświetlający
wierzchołki drzew, ale gdy przetarła oczy, światła już nie było. Nie miała
pewności, czy rzeczywiście coś widziała. Silnik motolotni zawył na
niebezpiecznie wysokich obrotach i zwolnił nagle. Haywick oczekiwał z
napięciem, ale nie usłyszał trzasku uderzenia ani zgrzytu miażdżonej
metalowej konstrukcji. Silnik wyrównał obroty i warkot oddalił się, aby po
chwili zaniknąć. Ale zanim ucichł na dobre, Herreira dostrzegła jeszcze
pośród gałęzi drugi, nieco słabszy rozbłysk. Zapadła cisza, silnik
samochodowy również się nie odzywał.
– Widziałeś? – spytała szeptem, ciągnąc Jerome'a za rękaw. Był
najbliżej, bo oboje skulili się pod kamiennym blatem.
– Co?
– Ten błysk! Co to było?
– Jaki błysk?
– Csss! – syknął Iwo i przekrzywił głowę, nasłuchując. Ale wciąż
panowała cisza. – Jedziemy – zarządził. – Na piechotę po ciemku
zabłądzimy i pospadamy z klifu. W razie niebezpieczeństwa jednak
natychmiast opuszczamy samochód i rozpraszamy się po lesie, nie
odchodząc za daleko. Jasne?
– Tak jest, szefie – mruknął Haywick. – Lepiej zgaśmy ognisko.
Szybko zalali ogień nie wypitym piwem. Nagle zrobiło się ciemno, a
pierścień złotych ślepi wokół nich wyraźnie się zacieśnił. Zauważywszy to,
Gloria krzyknęła i zaraz przycisnęła dłoń do ust.
– Nie bój się. – Jerome próbował ją pocieszać, nieśmiało dotykając
ramienia kobiety. – Przypominają dużego psa, ale są niegroźne. – Chwycił
szyszkę i rzucił. Świecące plamki odsunęły się.
– Och, jedźmy już! – szepnęła.
Bez zwłoki zajęli miejsca w samochodzie, zostawiając resztę jedzenia
dla szopów. Ruszyli bez świateł. Pylista droga prześwitywała między
drzewami jako szereg trochę jaśniejszych plam. Kilka razy koła wpadały w
dołki lub napotykały na wystające korzenie, wtedy musieli cofać. W końcu
na wprost maski zamajaczył kształt jeepa. Iwo zahamował.
– Wszyscy do lasu, migiem – zarządził szeptem, otwierając drzwi.
Uciekali na oślep, robiąc dużo hałasu, ale nikt ich nie atakował. Iwo
odczekał kilka minut, a potem podkradł się do jeepa. Nie było go dość
długo. Jerome szeptał coś do siebie i pojękiwał, a Gloria z trudem panowała
nad histerią. Haywick chwycił ją za ramiona i chciał przytulić.
– Jak dojedziemy do Camp Wyne, pójdziemy się upić – obiecał.
Odepchnęła go.
– Zwariowałeś? – syknęła. – Bądź cicho!
Ktoś nadchodził drogą.
– Wszystko w porządku – rozległ się męski głos. To był Iwo. – Przecisnę
się obok tego porzuconego wraka, a wy przejdźcie za chwilę, ale osobno,
dobrze? Poczekam trochę dalej.
Zapalił światła i ruszył. W oślepiającym blasku zobaczyli samochód
terenowy z kilkoma głębokimi i długimi bruzdami o nadtopionych i
poskręcanych brzegach na masce. Przez otwarte drzwi widać było puste
wnętrze. Śmierdziało spalenizną.
Iwo przejechał, ocierając karoserią o pnie drzew. Zatrzymał się trochę
dalej.
– Idziemy – szepnął Haywick i chwycił Glorię za ramię.
Odepchnęła go.
– Przejdę sama!
Pobiegła pierwsza tanecznym krokiem i szybko wskoczyła do kabrioletu.
Za nią ruszył Jerome. Haywick powoli podszedł do wraka i położył dłoń na
masce. Była ciepła. Z wnętrza dobiegał odgłos kapania i czuć było benzyną.
Dotknął nierównej krawędzi jednego z rozcięć i szybko cofnął dłoń. Parzyło.
Na ziemi leżał pistolet, rozcięty i częściowo stopiony. Astronom schylił się,
ale nie dotknął metalu, bo poczuł emanujące od niego ciepło.
Po chwili wszyscy siedzieli w kabriolecie. Iwo zasunął dach, włączył
szosowe światła i próbował jak najszybciej wydostać się z lasu. Pudło
jęczało i łomotało resorami, ale posuwali się szybko, bo ten odcinek drogi
był lepszy. W końcu ujrzeli upragniony asfalt. Szosa wydawała się pusta.
– Haaa! – krzyknął Iwo. – Wygraliśmy!
– Może najpierw dojedźmy do domu? – zaproponował nieśmiało Jerome,
który nie wyglądał zbyt dobrze. – I sprawdźmy, kto siedzi w fotelu w
salonie.
– Wydaje się, że jest po wszystkim – oświadczył Haywick. – Nie do nas
strzelano, a nasz domniemany prześladowca został zneutralizowany przez
pilota motolotni, uzbrojonego w działko laserowe. Wygląda na to, że ktoś
jednak jest po naszej stronie i pilnie nas strzeże, nie sądzisz, Iwo?
– Może. Ale bardziej wygląda to wszystko na gangsterskie porachunki. –
Chłopak wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej, wciąż siedzimy po uszy w
bagnie, to znaczy, wy siedzicie. Bandzior chyba uciekł, nie było go we
wraku ani w pobliżu. Wydaje mi się, że wtedy po drodze wyprzedził nas
swoim cholernym jeepem.
– Kim był lotniarz? – zaciekawił się Jerome. – Może... to Anita?
Iwo puścił kierownicę i uniósł dłonie, wydając przeciągły jęk.
– Jero, do licha, połknij lepiej swój długi jęzor!
– Och, przepraszam, ona przecież prosiła, żeby nie mówić.
– Wspaniale, powiedz jeszcze, frajerze, gdzie i kiedy prosiła.
– Przepraszam, Iwo. Ale... to nasi przyjaciele. Też wymagają ochrony.
Iwo rzucił głową.
– Nie!!! Ja już nie mam z tą sprawą nic wspólnego, i proszę się łaskawie
odczepić!
– No, no, motolotnia z działem laserowym. – Haywick zmienił temat. –
Jak widzę, od mojej ostatniej wizyty latyfundium Los Angeles
zainwestowało w policję. – Stwierdził ze zdziwieniem, że trudności tylko
wzmagają w nim determinację. Intensywnie zastanawiał się, skąd wziąć
innych programistów, mających dojście do tutejszych baz ludności, ale
niczego nie wymyślił.
Odetchnęli z ulgą, gdy koła zabuksowały na szosie, a przyspieszenie
wcisnęło ich w fotele.
* * *
Jerome nie mógł zasnąć. Przewracał się do drugiej w nocy w skotłowanej
pościeli, aż w końcu dał za wygraną i wstał zaparzyć kawę. Do mocnego
naparu dodał łyżkę brandy i głęboko wciągnął kompozycję aromatu. Potem
podniósł słuchawkę i zaczął wybierać numer Iwo, ale przy ostatniej cyfrze
rozmyślił się. Wziął filiżankę i spróbował utrzymać ją prosto, ale nie dał
rady – dłonie mu drżały. Napił się i sparzył sobie gardło. Znów chwycił za
słuchawkę.
– Hallo, Morcock? Tu Jero. Zaraz przyjdę do pracy, panie Morcock. Nic
się tam nie dzieje?
– Nic, panie Jerome – poinformował go portier. – Nikogo nie ma.
– Będę za kwadrans. Mam coś do obliczenia na jutro, czyli na dziś.
– Jak pan sobie życzy, panie Jerome.
Jerome narzucił ubranie, wylał kawę do zlewu i wyszedł. Na ulicy
spostrzegł młodego człowieka siedzącego pod drzewem z butelką między
kolanami. Przyspieszył kroku i wsiadł do swojego wysłużonego chevroleta.
Zdziwił się, że grat zapali! już przy pierwszej próbie. Jerome ruszył ostro,
spoglądając w lusterko, ale młodzian interesował się wyłącznie butelką.
W pracy zamknął drzwi pokoju i klapnął na fotel. Monitor zareagował na
jego obecność i buchnął blaskiem, pokazując fragment erotycznego tańca, a
z głośników popłynęły entuzjastyczne oklaski.
– Głupi buc – stwierdził Jerome, masując skronie czubkami palców. –
Zamiast spać w nocy, a w dzień robić swoje, zachciewa ci się atrakcji. Hej,
Benonie Haywicku, mam do ciebie sprawę! Droga Anito, zrób coś, zanim
się rozmyślę! – powiedział głośno.
Za pięć minut zadzwonił portier.
– Ktoś do pana, Jerome. Jakaś pani.
– Słucham...? Aha, dobrze, proszę wpuścić.
– W nocy nie wolno mi tego robić, musi pan sprawdzić osobiście.
Anita miała na sobie ciemnoczerwony kostium, który doskonale pasował
do jej włosów. Ptasia twarz, zakończona ostrym podbródkiem, w
pastelowym nocnym oświetleniu wydawała się prawie ładna. Pomyślał, że
powoli oswaja się z jej widokiem.
– Ta pani do mnie, służbowo – stwierdził, na co portier kiwnął głową,
uśmiechając się porozumiewawczo.
– Źle sypiasz, chłopcze? – zagadnęła, gdy drzwi się zatrzasnęły.
– Skąd... wiedziałaś? Przejeżdżałaś tędy? – jąkał się Jerome. – Przecież
światła pokoju nie widać z drogi.
– Wiedziałam, i tyle. Nie spałeś, robiłeś kawę, dzwoniłeś. Kurde,
myślisz, że technika służy tylko do robienia wirtualnych seksmaszyn?
– Ach tak. Mam sprawę... chciałem coś przekazać Benonowi
Haywickowi.
– Więc jednak! Powiem ci tak: na służbie powinnam być neutralna, ale
przecież jestem człowiekiem. Cieszę się, naprawdę!
To mówiąc, podeszła i pocałowała go w usta. Nie tak na odwalankę,
służbowo, ale postarała się, pieszcząc go wewnątrz koniuszkiem języka.
Jerome stał osłupiały, bo był prawiczkiem i doświadczał czegoś takiego po
raz pierwszy. Wreszcie oderwała się od niego z cmoknięciem.
– Smakujesz jak dziewiczka...? – bardziej spytała, niż stwierdziła.
– Eee... nie całkiem – bąknął, zarumieniony.
Przytuliła się do niego, przesunęła kilka razy dłonią po plecach i
pośladkach, przylgnęła biodrami.
– Radzisz sobie. – Wyczuł, że chciała go pochwalić.
Podniósł jej dłoń i zbliżył do ust. Wtedy zauważył ciemne kropki na
szczytach opuszków palców. Poprawił szkła i przyjrzał się – okrągłe
soczewki błyszczały głębokim fioletem jak miniaturowe ametysty.
– No tak. – Ścisnęła dłoń w pięść i rozwinęła raz i drugi. – Fachowo
nazywają takie rzeczy wspomaganiem bojowym. Ale nie obawiaj się, teraz
są nieaktywne.
Odsunął się.
– Jak mówisz...?
– Rubinowe lasery femtosekundowe dużej mocy. Kojarzysz? Przydały
się wczoraj. Jeden gostek chciał z wami... porozmawiać, powiedzmy. Nie
sądzę, żeby wam to się podobało.
– Zabiłaś go?
Dziewczyna usiadła na fotelu i zaczęła się bawić pierścionkiem.
Przekrzywiła głowę, jakby nasłuchiwała. Po chwili oznajmiła:
– Benon Haywick i Gloria Herreira tańczą w tej chwili flamenco. Ona
robi to profesjonalnie, on, hmm, daje z siebie wszystko i jeszcze trochę. Nie,
nie będziemy im przerywać, za to mogę podjąć się pośrednictwa w twojej
sprawie. Jeszcze dziś rano otrzyma wiadomość.
– Tak, ale... wolałbym... To ważna sprawa.
Jej wzrok stał się twardy.
– Czyżbyś mi nie ufał, chłoptasiu?
– Ależ tak, oczywiście. Ja przepraszam... Zaraz przegram plik. I... mam
prośbę. Iwo niekoniecznie musi o tym wiedzieć.
– Nikt nic nie wie i nikt się niczego nie dowie. Jesteś taki słodki dzięki
tej swojej dziewiczej nieporadności, że aż żałuję. Po raz pierwszy.
Stanęła za fotelem, gdy nagrywał memchipa, i pomasowała mu kark,
sięgając pod koszulę. Odwrócił się i objął ją w talii, przycisnął głowę do
twardego, płaskiego brzucha, po czym zacisnął szczęki i włożył rękę pod
spódnicę. Wtedy chwyciła go za przeguby tak mocno, że krzyknął z bólu.
– Przepraszam, mój drogi. Chciałam ci tylko powiedzieć, że nic z tego,
przynajmniej jeśli chodzi o klasyczne podejście. Mam w sobie trochę
sprzętu, a chyba nie chcesz włożyć fiuta do cewki wysokiego napięcia?
Rozumiesz, czymś muszę zasilać moje rubinowe cacko. Jedyne, na co
możesz liczyć, to profesjonalne fellacio.
Jerome odsunął się. Był czerwony jak piwonia.
– Co takiego?
– Zobaczysz, cheri. Całkiem fajna sprawa.
Gdy wychodzili po półgodzinie, portier puścił do nich oko. Jerome
uniósł kciuk i życzył mu dobrej nocy.
ROZDZIAŁ 4
Benon Haywick musiał zaparkować samochód pół mili od gmachu
Ministerstwa Obrony. Tam odpowiednie służby wykonały prześwietlenie
tomograficznie wozu i przeprowadziły analizę molekularną przy użyciu
sztucznego nosa, pobierając za te czynności zryczałtowaną opłatę dziesięciu
dolarów. Po placu kursowały elektryczne wózki, podwożące interesantów,
więc Benon szybko i wygodnie dotarł przed monumentalną bramę,
inkrustowaną ceramicznymi tarczami i skrzyżowanymi kamiennymi
mieczami. Marmurowe schody otaczała następna bariera stanowisk
kontrolnych.
– Już mnie prześwietlano i obwąchiwano – oznajmił z uśmiechem, ale
strażnik w granatowym mundurze, błyszczący od epoletów, nie zmienił
wyrazu twarzy, na której malowało się rutynowe znudzenie.
– Każdy etap wizyty obywatel może przerwać i zawrócić bez ponoszenia
konsekwencji – wyrecytował nosowym głosem do groszkowego mikrofonu.
– Poniesione opłaty nie podlegają zwrotowi.
– Już dobrze, przecież żartowałem. Jestem do dyspozycji.
Ponownie dokonano kontroli, lecz znacznie dokładniejszej niż
poprzednio. Na koniec przeszedł rewizję osobistą i badanie
wielokanałowymi czujnikami. Mechaniczne pchełki łaziły po ubraniu i
zapuszczały się głębiej, wplątywały we włosy i infiltrowały uszy – co chwila
musiał się powstrzymywać, aby nie palnąć się w policzek lub nie podrapać.
Tutaj opłaty manipulacyjne były odpowiednio wyższe.
Przy wejściu dla interesantów trafił na młodego urzędnika o rumianej,
zdrowej cerze. Nasunięta na oczy symboliczna czapka z granatowym
daszkiem i białym otokiem dopełniała obrazu strażnika ładu publicznego i
konstytucji.
– Słucham – powiedział, niemal nie otwierając ust.
Haywick wiercił się przy kontuarze – przeszkadzało mu ostre światło.
– Przychodzę z bardzo ważną sprawą o wymiarze nie tylko
państwowym, ale światowym – zaczął, jednocześnie zdając sobie sprawę z
beznadziejności tego entree. Podjął więc desperacką decyzję: postanowił od
razu wyłożyć asa, czyli wymienić nazwisko, które Jerome przekazał mu
przez Anitę. – Chciałbym pilnie rozmawiać z panem Francisem Vega z
Wydziału Strategii Niekonwencjonalnych.
– Ach tak, obywatel wybiera rozmówcę. Skąd obywatel uzyskał
wymienione dane?
– Z Internetu – wypalił, w tej samej chwili zdając sobie sprawę, że
właściwie nie minął się z prawdą.
– Proszę własnoręcznie zapisać adres URL – zażądał urzędnik, wsuwając
w szczelinę pod szybą czystą kartkę.
– Nie znam. Skakałem po linkach, nie zwracałem uwagi na adresy.
– Jaki rodzaj sprawy chce obywatel przedstawić?
– Wolałbym... przekazać ją osobiście.
– Informuję, że w wypadku odmowy poddania się procedurze każdy etap
wizyty obywatel może przerwać i zawrócić bez ponoszenia konsekwencji.
Poniesione opłaty nie...
– Wiem, wiem – przerwał mu Haywick, wycierając dłonie o spodnie. –
Więc... istnieje zagrożenie z zewnątrz, spoza Ziemi.
– Typ zagrożenia? – spytał urzędnik takim samym, lekko znudzonym
tonem bez intonacji, jakby dowiadywał się o asortyment mydła w
supermarkecie.
– To są... lodowe bolidy. Rój nadlatujących bolidów na kursie
kolizyjnym.
– Nie ma takiego punktu. Mam tu... „meteory, asteroidy, komety" albo
„życie pozaziemskie", albo „supernowe". Jest też rubryka „inne". Co
obywatel wybiera?
Astronom westchnął.
– Mogą być asteroidy.
– Dobrze. Proszę o dowód tożsamości... Dziękuję. – Prostokątna płytka
zniknęła w czytniku. – Chwileczkę... obywatel pracuje poza granicami
latyfundium Los Angeles? – Po raz pierwszy maska obojętności znikła i
urzędnik na mgnienie oka wykazał zainteresowanie, choć już po sekundzie
jego twarz wróciła do zawodowej mimikry.
– Owszem, zostałem oddelegowany z Los Angeles do Królestwa Mzinga
w ramach współpracy naukowej.
– Czy obywatel osobiście zna kogoś z tamtejszych kręgów rządowych?
– Jaki to ma związek ze sprawą?
Chłopak w mundurze się wyprostował.
– Informuję, że w wypadku odmowy...
– Owszem, znam kogoś. Mówiącego z Tablicami, czyli, po naszemu,
ministra wiedzy.
– Od jak dawna? Proszę o datę.
– Dokładnie nie pamiętam... Od czasu studiów. Poznałem go tutaj, w Los
Angeles, ale on przyszedł na uniwersytet trochę później niż ja, rok, może
dwa. Więc mniej więcej od piętnastu lat.
– Od dawna obywatel ma kłopoty z pamięcią?
– Tak – warknął Haywick. – Od przedszkola!
– Aha – mruknął chłopak, pracując nad formularzem. – Wykonamy
odpowiednie badania. Proszę o przejście do pokoju numer sto trzy na
parterze. Oto karta tranzytowa. Należy przypiąć ją do klapy marynarki i zdać
dopiero przy wyjściu. Miłego dnia. Proszę następny!
Benon obciągnął marynarkę i poprawił krawat. Nienawykły do kołnierza,
odczuwał niemiły ucisk na krtani, ale wolał oficjalnym strojem okazać
szacunek urzędowi. Przypiął kartę i znalazł odpowiednie drzwi. Zapukał, ale
były dźwiękoszczelne, więc wszedł.
W pokoju za zwalistym biurkiem siedziała mizerna, lecz mocno
wymalowana dziewczyna w sukience mini, stanowiącej część prostego
munduru. Uśmiechnął się do niej szeroko.
– Ja do Francisa Vegi, jeśli można.
– Chwileczkę – wysyczała. – Obywatel Benon Haywick ma być poddany
testom neurologicznym i psychologicznym, a następnie standardowej
profilaktyce epidemiologicznej. Cena ryczałtowa sto dolarów. Po akceptacji
przewidziana jest audiencja merytoryczna, która konstytucyjnie przysługuje
wszystkim pełnoletnim obywatelom LLA. Jeśli tu obecny obywatel Benon
Haywick wyraża zgodę na wymienione warunki, proszę o podejście do
czytnika DNA i przelanie odpowiedniej kwoty. – To mówiąc, wskazała fotel
bankomatyczny w rogu pokoju.
– A... ale ja nie przyszedłem do lekarza. Ze mną jest wszystko w
porządku!
– Informuję, że w wypadku odmowy poddania się procedurze...
– Wiem i niczego nie odmawiam! Taka jest pani mila, panno... nie
doczytałem na wywieszce...
Dziewczyna spiorunowała go wzrokiem i nastroszyła rzęsy, wywinięte
przynajmniej na cal.
– Pragnę poinformować – parsknęła – że wszelki seksizm i
molestowanie znajdą epilog w sądzie! Pomieszczenia są monitorowane w
sposób ciągły!
Haywick rozpiął kołnierzyk i poluzował krawat. Może ten gest nie
zostanie uznany za obleśny, pomyślał. Pochylił się, żeby Amazonka nie
dostrzegła rozpychającego mu usta uśmiechu.
– Tak – odparł. – Zapłacę. Z przyjemnością.
Podszedł do urządzenia płatniczego i położył dłoń na czujniku. Przez
skórę przebiegło lekkie mrowienie. Wstukał sumę i zatwierdził.
– Proszę przejść do gabinetu – poleciła urzędniczka. – Tędy.
Znalazł się w pomieszczeniu, gdzie wszystko było białe: podłoga,
ściany, meble, fartuchy personelu. Tylko twarz lekarza odcinała się od tła
czerstwą karnacją.
– Coś dolega? – spytał pewnie z przyzwyczajenia, bo nie czekając na
odpowiedź, puknął przybysza gumowanym młotkiem pod kolanem, zajrzał
do źrenicy, a potem polecił zamknąć oczy i trafiać palcem w czubek nosa. –
Kiedy się pan urodził? Który mamy rok? Jaki jest numer pokoju, do którego
pan ostatnio wszedł? Ile zapłacił pan podczas pierwszej kontroli przed
gmachem ministerstwa? Kto jest prezydentem latyfundium Los Angeles? Ile
pytań panu zadałem? Hmm, doskonale, na czwórkę z minusem. Piątki
stawiam tylko geniuszom, przykro mi. Teraz proszę przejść do tamtego
stolika.
Pani psycholog nie udostępniła leżanki – pewnie cena wizyty była na
poziomie organizacji publicznych. Podsuwała mu rysunki i pytała o
skojarzenia, kazała wybierać między leżącymi a skaczącymi ludzikami,
pytała o zachowania matki i relacje z ojcem, a także o to, którą ręką
zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i czy spłukuje ustęp przed oddaniem
moczu, czy po.
Potem musiał się rozebrać do naga i zanurkować w wannie wypełnionej
zielonkawą cieczą. Wydano mu sfatygowany, lecz odprasowany służbowy
uniform, a znużona szatniarka wyrecytowała, zanim zdążył zaprotestować:
– Wszyscy takie dostają, niczym nie będzie się pan wyróżniał.
W końcu, po wstępnych formalnościach, mógł, jak przypuszczał, stanąć
przed obliczem Francisa Vegi.
– Pokój 218, pierwsze piętro – poinformowała kolejna urzędniczka, już
po drugiej stronie bariery epidemiologicznej. – Proszę skorzystać z windy.
Po kolejnej rewizji osobistej wpuszczono go do pokoju, gdzie za
mahoniowym biurkiem, ozdobionym proporcem państwowym, siedział
szpakowaty mężczyzna o powierzchowności filmowego senatora.
– Witam, obywatelu Benonie Haywicku – zagaił dygnitarz. – Co mogę
dla pana zrobić?
– Wydać zezwolenie – wypalił. – Na skopiowanie genomu Allana
Portera.
Mężczyzna uniósł jedną brew i potarł brodę kciukiem. Przechylił głowę
jak ktoś, kto korzysta ze słuchawki umieszczonej w uchu.
– Proszę, proszę opowiadać. Sądzę, że przyda się więcej szczegółów.
Haywick wyłuszczył sprawę, streszczając historię, ale też nie
opuszczając niczego istotnego. Zakończył prośbą:
– Według mnie, a także innych specjalistów, istnieją wystarczające
powody, aby pilnie podjąć akcję na różnych frontach. Jeden z kierunków
działania, jak sądzę obiecujący, wskazuje nasza grupa. W związku z tym
będziemy wdzięczni za udostępnienie zapisu kodu Allana Portera, co
pozwoli na skonstruowanie dobrze rokującego genomu. Na pana, panie
Vega, powołał się wirtual Allana. Mówił: „Odnajdźcie naczelnika Francisa
Vegę". Dlatego tu jestem.
– Proszę zaczekać, w tej chwili przeprowadzam niezbędne konsultacje. –
Znów przechylił głowę. – Tak, szanowny panie Haywick, kilka problemów
wymaga wyjaśnienia. Przede wszystkim proszę przyjąć do wiadomości, że
niewątpliwie panu pomogę, wszak po to tu jestem.
Benon odetchnął. Są jeszcze porządni ludzie w tym tłumie, pomyślał.
Nawet wśród urzędników na służbie.
– Dziękuję. Także w imieniu współpracowników – powiedział i skłonił
się.
– Po drugie, nie jestem człowiekiem, za którego mnie pan uważa. Otóż
naszą zasadą, chyba słuszną, jest dobór najbardziej kompetentnych
ekspertów w sprawach, z jakimi przychodzą petenci. Petent doskonale zna
swój problem, ale my orientujemy się, kto z naszego grona może udzielić
najbardziej fachowej odpowiedzi. Tak więc nie nazywam się Francis Vega i
pozwoli pan, że z godnie z tutejszym obyczajem pozostanę incognito. Mimo
to, proszę mi wierzyć, potrafię panu pomóc.
– Ach tak... – Haywick usiłował ukryć rozczarowanie. – Myślałem...
– Niepotrzebnie, drogi panie. Podkreślam, że nikt nie precyzował, do
którego eksperta zostanie pan skierowany. Teraz przejdźmy do następnego
punktu. Historia z Rojem Andromedy jest nad wyraz interesująca,
powiedziałbym: apokaliptyczna, ale meritum pańskiej prośby, skierowanej
do nas, leży zupełnie gdzie indziej. Mianowicie chodzi o odtajnienie
dokumentu.
– Słucham?
– Tak, o odtajnienie. Przecież plik komputerowy jest dokumentem,
cokolwiek zawiera. Załóżmy – tylko załóżmy – że istnieje plik pod nazwą
„Allan Porter". Muszę tylko zakładać, ponieważ nie znam sprawy
bezpośrednio, ale to nic nie szkodzi! Jest oczywiste, że jeśli taki tajny plik
istnieje, zgodę na jego upublicznienie może wydać wyłącznie Senat
latyfundium Los Angeles. Szanowny obywatelu, taka jest litera prawa,
której przecież wszyscy pragniemy przestrzegać.
– Senat? Eeech... – Haywick machnął ręką. Nagle zapragnął
wylewitować z tego ciasnego pomieszczenia, przeniknąć przez mury i
magicznym sposobem znaleźć się na świeżym powietrzu.
– Nie, proszę nie rezygnować! – Dygnitarz wstał i wysunął brodę,
przyjmując pozę dominującego samca biorącego pod opiekę młodszego
członka stada. – Czuję, że ma pan rację, że wasza grupa podąża w słusznym
kierunku. Abyśmy jednak mogli podjąć decyzję, jestem przekonany, że
korzystną, prosimy o przysłanie pełnej dokumentacji sprawy z listem
wiodącym do naszej kancelarii w trzech egzemplarzach. Po kolegialnej
akceptacji nadamy urzędowy bieg sprawie, proponując wpisanie jej w
porządek obrad Senatu. Takie są wymogi proceduralne i musimy ich
przestrzegać, ale nie ma wątpliwości, że słuszność i prawda zawsze
triumfują. Obiecuję, że osobiście będę czuwał nad realizacją postępowania.
Życzę powodzenia panu i pańskim przyjaciołom, obywatelu Haywick! A
teraz pożegnam pana, oczywiście jeśli pan pozwoli. Chciałbym jeszcze
porozmawiać z innymi interesantami.
Dygnitarz wyszedł zza biurka, jowialnym gestem ujął go pod ramię i
odprowadził do drzwi. Haywick oczyma wyobraźni ujrzał za drzwiami tłum
fotoreporterów, pragnących zamieścić poprawnościowe zdjęcie urzędnika z
petentem na pierwszych stronach swoich lojalnych dzienników.
* * *
– Mam nowiutką pluskwę! – obwieścił triumfalnie Jerome, wpijając się
wzrokiem w rządki cyfr i liter, pełzające po monitorze. – Raz i dwa, i już
jest czysto. Uwielbiam takie chwile, bo wydaje mi się, że my, reprezentanci
lepszej części ludzkości, odnieśliśmy kolejny sukces w procesie
porządkowania wszechświata. Fakt, że mały, ale przecież każda wielka
sprawa składa się z fragmentów, czyż nie? Udało nam się zmniejszyć
entropię, chaos znów cofnął się o krok.
Iwo nie od razu odpowiedział. Siedział z opaską wizualizacyjną na
oczach, kontrolując poprawność plików spisowych, od której zależało
prawidłowe funkcjonowanie banków, opieki socjalnej czy zakładów
pogrzebowych. Porządkował, wymiatał, konserwował. Wreszcie mruknął:
– No dobra, chyba już zasłużyłem na kawę. Co prawda nie uratowałem
ludzkości jak ty, ale za to zarobiłem pół dniówki. Idziemy?
Do kafeterii mieli niedaleko. Szli korytarzami z ciemnego szkła, za
którym w akwariach leniwie poruszały się brzuchate ryby o obwisłych
płetwach.
– Wiele razy śniłem, że latam jak ptak – zwierzył się Jerome. – Ale
nigdy nie byłem rybą. Nie wiem, dlaczego tak się uważa, ale podobno
wszyscy pochodzimy od jakichś morskich strzykw czy ameb, a nie od
ptaków czy kosmitów.
– Jeśli tak, bracie, to źle robisz, że odcinasz się od morskich korzeni, ale
widocznie taki współczesny człowiek jak ty wybiega w przyszłość nie tylko
myślą, ale i marzeniem. Ani chybi, naturalna ewolucja szykuje nas do
swobodnego fruwania, może nawet w przestrzeni kosmicznej. Nie
powinniśmy się przeciwstawiać, bo im więcej badań prowadzimy, tym
wyraźniej widać, jak żałośnie mało wiemy.
Zajęli stolik w kącie przy oknie. Z drewnianej pergoli spływały kaskady
sztucznych kwiatów.
– Mam coś dla ciebie – odezwał się Iwo. – A raczej dla Haywicka.
Jerome wzruszył ramionami i w milczeniu wpatrywał się w szklankę
soku, którą ogrzewał w dłoniach.
– Nie zgrywaj się, brachu. Dobrze wiem, że przekablowałeś sprawę,
wkopując nas jeszcze głębiej w całe to szambo.
Chłopak chciał coś powiedzieć, ale język mu się plątał, chciał wstać, ale
opadł z powrotem na krzesło. Iwo obserwował ze współczuciem, jak
przyjaciel chwyta spadające mu z nosa okulary.
– Ale może i dobrze się stało – kontynuował tonem sędziego ferującego
uniewinniający wyrok. – Te łotry, kimkolwiek są, chciały zablokować
przepływ informacji w naszym kierunku, stąd ich bandyckie poczynania.
Teraz, kiedy dane przekazaliśmy dalej, teoretycznie powinni się odczepić.
Chyba że w ich klanie obowiązuje wendeta.
Twarz Jerome'a pojaśniała.
– Tak, powinni dać nam spokój – zgodził się. – Przecież niczego więcej
nie wiemy.
– I tu się mylą. – Iwo konfidencjonalnie zniżył głos. – Powiedz, Jero, czy
Haywick pobiegł już do ministerstwa?
– Miał iść dzisiaj.
– Durnie! – zaperzył się Iwo. – I ty, i on. Po co tracić czas i przy okazji
się odsłaniać? Teraz cały sztab urzędasów o kompetencjach naszej
sprzątaczki Diuni zacznie badać sprawę przecieku tajnych informacji, a nas
dla dobra śledztwa zapuszkują na trzy miesiące. Jak ci się podoba taki
scenariusz?
Jerome rozłożył ręce.
– Ja mu tylko przekazałem nazwisko. Poza tym, co innego mógł zrobić?
Poszedł na rozmowę do tego Francisa.
– Co mógł zrobić? Po pierwsze, pomyśleć. Po drugie i trzecie, też
pomyśleć, cholera, to taka niepopularna czynność w dzisiejszych czasach!
Kto idzie z nietypową rzeczą do typowego urzędu? W precedensowej
sprawie procedura aplikacyjna musi odbiegać od normy równie daleko jak
sam problem, to chyba jasne.
Jerome wciągnął ramiona i czekał. Wiedział, że Iwo po wyrzuceniu z
siebie pretensji przejdzie do sedna, jak to zwykle czynił.
– Naukowcy, mądrale. Gloria też nie lepsza, mogła coś mu doradzić. Po
fundusze na badania też nie przychodzi się z ulicy, sprawy załatwiają
znajomi królika. Cóż, może jeszcze nie wszystko stracone. Czy wiesz, co
robiłem od rana? Pewnie myślisz, że nic tylko czyściłem katalogi spisowe?
Nie, kochany. Kilka godzin surfowałem i w końcu znalazłem.
– Haka?
– Brawo! Szkoda, że nie pomyśleliście o tym wczoraj razem ze swoim
przyjacielem Benonkiem. Może to nie od razu hak, ale na pewno haczyk,
którym spróbujemy wyciągnąć z ukrycia tajemniczego Francisa.
– Spróbujemy...? To znaczy, że ty też?
Iwo pokręcił głową.
– Nie, ja swoją opinię już wypowiedziałem i jej nie zmienię. Cała akcja
nie jest moją sprawą, nie biorę w tym udziału, wypisuję się i tyle! Nie
rozumiecie, że mam uczciwą pracę, zarabiam na swój wolny czas, chcę
kiedyś założyć rodzinę, mieć dzieci, dom, psa i żaglówkę. W tym wszystkim
nie ma miejsca na jakieś wariactwa i fajerwerki, na struganie zbawiciela
ludzkości. Czy ta myśl dociera do twoich szarych komórek, namoczonych w
idealistycznym gleju?
Jerome uśmiechnął się.
– Mimo wszystko... No dobrze, już w porządku.
Iwo zamachał rękami.
– Co „mimo wszystko"? Chyba mówię wyraźnie?! No. Ale jak widzę cię
takiego zbolałego, po prostu chcę coś poradzić, przecież pracujemy razem
od kilku lat i wspólnie wypiliśmy morze piwa. Chyba się nie dziwisz, że nie
lubię, jak wychodzisz na głupka. Więc... lepiej powiedz temu Haywickowi,
jak sam grzebałeś trochę w Internecie i znalazłeś, gdzie i z kim ten cały
Vega umawia się przez sieć na randki. Ich czaty są naprawdę kiepsko
zabezpieczone, deszyfracja nie zajęła mi więcej niż dziesięć minut. Ale ja
nie chcę występować w tej odsłonie, nie mam zamiaru robić za jakiegoś
skruszonego grzesznika, więc ceduję prawa autorskie na niejakiego
Jerome'a. Rozumiemy się, chłopie?
– Jak sobie życzysz – zgodził się bez wahania. Wstał i nieco teatralnie
uścisnął mu dłoń. – Jesteś świetny, Iwo. Byłem pewien, że...
– Czego mianowicie?
– Że tego tak całkiem nie zostawisz. W końcu w życiu tak niewiele jest
sensownych rzeczy do zrobienia...
Iwo się skrzywił.
– Nie chcę przeszkadzać prorokom, mesjaszom i zbawcom. Mnie
wystarczy skromniejsze, acz również pożyteczne zajęcie: komunalnej
sprzątaczki. No dobrze, a teraz słuchaj uważnie, żebyś potem czegoś nie
pokręcił.
* * *■
Rozległo się ciche pukanie.
– Wejść – przyzwolił Haywick. Głos miał schrypnięty, a w głowie
łomotał mu pociąg towarowy. Pamiętał, że po bezowocnej wizycie w
ministerstwie poszli z Glorią na piwo, z którego zrobiło się przynajmniej
dziesięć. Do chwili, w której jeszcze działał świadomie. Nic złego nie robili,
na stypie też się pije.
Drzwi uchyliły się i weszła drobna pokojówka w hotelowym uniformie.
Na srebrnej tacy niosła list przewiązany wstążką. Sen czy jawa?
– Czy pani jest prawdziwa? – zapytał, siadając. Pokój zawirował i
Haywick ostrożnie wrócił do horyzontalnej pozycji.
– Do pewnego stopnia – poinformowała przybyła. – Mam list od pani
Herreiry spod piątki.
– Nie mogła sama przyjść?
– Nie pytałam, szanowny panie Haywick. Proszę. – Pochyliła się i
podsunęła mu tacę pod nos. Chciała dygnąć, ale pośliznęła się i oparła o
jego nogę. Benon poczuł dotyk jej czoła na piersi, ale trwało to tylko ułamek
sekundy. Dziewczyna zerwała się i stanęła wyprostowana, przekrzywiając
śmiesznie głowę przy poprawianiu fryzury.
– Strasznie przepraszam! Jaka jestem niezgraba!
Haywick zarechotał.
– To ja przepraszam, dziś mam dziwnie słaby refleks. Jak jutro
powtórzysz ten numer, przytrzymam cię przez jakieś pół godziny, może
godzinę. Przyjdziesz?
– Pan... chyba mnie obraża. Naprawdę straciłam równowagę!
– Może – mruknął.
Sięgnął po list, który razem z tacą leżał na łóżku. Gdy przeczytał
pierwsze słowa, zesztywniał. Odwrócił kartonik, ale z drugiej strony był
czysty. Przeczytał jeszcze raz:
Haywick, nic nie mów! Jest podsłuch. Włóż kamizelkę i idź jak
najszybciej za tą kobietą. Rób, co ci każe. Chcę się z tobą zobaczyć.
Francis Francis! Wytrzeszczył oczy na pokojówkę. Miał zamiar
domagać się wyjaśnień, zakląć, ryknąć śmiechem. Już zaczynał, gdy kobieta
nadspodziewanie silnie chwyciła go za kark, a drugą dłonią zatkała usta.
Oczy wylazły mu z orbit, ale był tak zaskoczony, że nawet nie próbował
odepchnąć napastniczki. Puściła go dopiero wtedy, gdy kiwnął głową na
znak, że się zgadza. Z torebki wyjęła kamizelkę z szarej błyszczącej tkaniny,
podobnej do szklanego płótna. Położyła palec na ustach, a potem
gwałtownymi ruchami wciągnęła mu okrycie przez głowę.
Teraz wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nie tracąc czasu na
szukanie klucza, dziewczyna przytknęła palec do zamka drzwi na taras.
Musiała mieć coś w dłoni, bo nagle błysnęło, rozległ się trzask i wionęło
spalenizną. Pchnęła drzwi, które otworzyły się bez oporu, i wyciągnęła go
na zewnątrz. Jaką siłę miała ta mała! Przebiegli przez ogród pełen
kwitnących krzewów, zostawiając po lewej stronie basen i chlapiące się
dzieci. Dotarli do parkanu.
Wtedy kobieta machnęła ręką i sztychem rubinowego światła przecięła
druty. Wydawało się, że laserowy promień tryska z czubków jej palców.
Siatka rozchyliła się, tworząc przejście.
– Szybko, za chwilę tu będą! – krzyknęła.
Złapała go za rękę i pociągnęła tak gwałtownie, że omal nie upadł. Przez
żywopłot przedarli się na ulicę, gdzie przy krawężniku stał stary chevrolet.
Jerome, który siedział za kierownicą, pochylił się i otworzył drzwi. Oboje
wtłoczyli się do środka i samochód ruszył z piskiem opon. Gdy po pięciu
minutach włączyli się w wielkomiejski ruch, usłyszeli z tylu warkot
helikopterów.
– Ninja Ministerstwa Obrony przystępują do akcji – prychnęła
dziewczyna. – Już może pan mówić, Ben – zwróciła się do Haywicka. –
Nazywam się Anita.
– Możesz jej ufać – wyjaśnił Jerome. – Jest z Biura Bezpieczeństwa.
Haywick pomasował skronie.
– Aha. Właśnie dlatego?
– Nie... Tak. Ona nam bardzo pomaga – informował skwapliwie Jerome.
Spojrzał na dziewczynę, która ściągnęła perukę i właśnie pozbywała się
liberii pokojówki, i nagle spiekł raka jak nastolatek. Na szczęście Haywick
wyglądał przez okno.
– Znanych panu informatyków, Iwo i Jerome'a, zaatakowano – wyjaśniła
Anita – więc BB przydzieliło im ochronę. Ja ją sprawuję, a w czasie
wolnym, jeśli trochę go zostaje, jestem z nimi na koleżeńskiej stopie. Poza
tym pana projekt spodobał mi się, panie Haywick, dlatego po godzinach
pomogłam i panu, dla czystej przyjemności. Ma pan wyobraźnię, a to jest
rzadkością. Jeszcze większą rzadkością jest praca dla czystej satysfakcji.
– Dziękuję. Z całych sił staram się uwierzyć, ale chciałbym usłyszeć
wyjaśnienie, co się tu właściwie dzieje. Po co inscenizowałaś porwanie,
skoro jesteś, hmm, fanką mojego projektu?
Dziewczyna roześmiała się, czochrając rude włosy, trochę
przypłaszczone przez perukę. Jej swobodny śmiech nieodparcie kojarzył się
ze szczekaniem szakala, lecz mimo to miał swoisty urok.
– Bo jest pan... jesteś zbyt naiwny, uczony Haywicku. Pchasz się do
wojskowych, dając im do zrozumienia, że masz dostęp do tajnych spraw. Aż
dziwne, że natychmiast cię nie zamknęli i nie zaczęli magla, tylko
naszpikowali grochem i puścili. Pewnie mieli nadzieję, że naprowadzisz ich
na przecieki czy szpiegów.
– Grochem?
– Jak cholera! Jedną pluskwę miałeś we włosach, to ją wyrwałam i
rozgniotłam, ale nanośmiecia z oskrzeli tak łatwo się nie pozbędziesz – stąd
chrypka. Dlatego nie wolno ci zdejmować kamizelki, nie tylko do snu, ale
nawet do mycia i pieprzenia, bo inaczej nie tylko cię podsłuchają, ale
natychmiast namierzą. Możesz ją zanurzać w wodzie, mokra ekranuje
równie dobrze.
– Do diabla, takiego czegoś się nie spodziewałem. Ale efekt jest, bo
Vega napisał list i chce spotkania.
Jerome i Anita popatrzyli po sobie. Chłopak skinął głową.
– Niezupełnie – oświadczyła dziewczyna. – To Jero napisał ten list.
Przecież musiałeś stamtąd wyjść, właściwie uciec. Każda sekunda grała rolę,
a jakbyś zaczął marudzić, zostałby tylko jeden sposób: trzepnąć cię po
głowie i wynieść. Chyba list był lepszy?
Haywick wzruszył ramionami.
– Doskonale, tylko co dalej, moi zbawcy? Szuka mnie policja, nie mogę
pokazywać twarzy ani przekroczyć granicy latyfundium, a więc również
realizować swojego planu. Chyba najlepiej będzie udać się prosto na
komisariat i wręczyć im wizytówkę.
Anita westchnęła.
– Wciąż wierzysz, doktorku, w przedustawny sens działania machiny
państwa. Należy schronić się pod skrzydła władzy, majestatycznej i
sprawiedliwej, a później już wszystko będzie dobrze... Istnieje jednak lepsze
wyjście, zwłaszcza jeśli chcesz nadal robić coś pożytecznego – oznajmiła. –
Jutro wieczorem załatwimy ci nieoficjalne spotkanie z Francisem Vega.
Cieszysz się czy już zacząłeś robić w gacie?
* * *
Wężor, odrażający stwór z głębin oceanu, niespiesznie poruszał
bocznymi płetwami i raz po raz chlastał na boki ogonem uzbrojonym w
kolce. Przezroczyste wyrostki ościste, zwisające z brzucha, wlokły się po
dnie, gdy kierował się ku swojej ofierze. Pod wpływem ruchów żuchwy do
przodu nagle wynicował się pysk pełen zębów. Lecz konik morski, tańczący
tuż przed potworem, szybko zanurkował pod jego prawą płetwą, znikając z
pola widzenia w tej samej chwili, w której drapieżnik runął ku niemu.
Gargantuiczna paszcza zatrzasnęła się tam, gdzie nie było już smacznego
kąska.
Rozległ się szczekliwy śmiech, który pod wodą mógł kojarzyć się z
uderzaniem sztućców o talerze. Konik pojawił się z lewej strony i
powiedział:
– Nawet nie musisz za bardzo udawać. Jesteście cholernie podobni!
Morski potwór wciągnął pysk, który był hologramem wyświetlanym
przez minilasery z głębi zmętniałych oczu, i odparł bulgotliwie:
– Ty też nieźle się dopasowałaś. Szkopuł w tym, że dotychczas niewiele
wiedziałem o złośliwości ryb.
– Och, jest mnóstwo dziedzin, w których twoja wiedza jest równie nikła,
wielki naukowcu – trajkotał konik. – Cóż wiesz o SYF-fonie?
– Niewiele – przyznał. – „Restauracja mieszcząca się w systemie
zatopionych jaskiń. Unikatowe atrakcje. Wstęp od dwudziestu jeden lat, na
własne ryzyko. Szansa wypadku – jeden procent, szansa poważnego
wypadku – jedna dziesiąta procenta. Ubezpieczenie podstawowe zawarte w
opłacie za wstęp" – przeczytał na odwrocie biletu.
– Brawo, potworze! Umiesz czytać!
Wężor zawachlował szponiastymi płetwami, których haczykowate
wyrostki wystawały daleko poza krawędź spinającej je przezroczystej błony.
– No dobrze, kucyku, już wiem, że masz giętki jęzor. Robimy coś dalej?
– Po to tu jesteśmy. Poczekaj, jeszcze raz ocenię twoją mimikrę.
Konik wprawił w ruch płetwę grzbietową i opłynął dumnie prężącego się
wężora.
– Doskonale! Wzbudzisz postrach w głębinach. A ja? – To mówiąc,
okręcił się wokół pionowej osi w potrójnym tulupie. Jego skóra
przypominała naklejony warstwami pergamin o różnych stopniach szarości.
– Świetnie. Zjadłbym cię na przystawkę, gdybyś nie był taki szybki.
– Będzie jeszcze szybszy – odezwał się szatniarz, który cierpliwie unosił
się w strumieniu cieplejszej wody pod ścianą. Był postawnym mężczyzną,
ubranym w ciemnogranatowy garnitur i nieskazitelnie białą koszulę. Nosił
muszkę w kolorze garnituru, nakrapianą białymi grochami. Jego ubranie
wydymało się lekko w zmiennych prądach. – Czy mogę?
Przymocował im do przegubów i kostek inteligentny napęd, z ruchów
rąk, nóg i rytmów fal mózgowych odczytujący intencje osoby poruszającej
się, a na szyi zawiesił alarmowe kolie.
– W razie zaburzeń oddechu lub pracy serca natychmiast przybywa ekipa
ratunkowa z gniazdem powietrznym i transportuje poszkodowanego do
groty tlenowej, gdzie udzielana jest pierwsza pomoc medyczna – objaśnił. –
Oczywiście nie życzę państwu żadnych przypadłości. Proszę teraz
przećwiczyć używanie napędu.
Wyciągnięcie ręki powodowało łagodny ruch do przodu, prostopadłe
ustawienie dłoni skutkowało wyhamowaniem, wskazanie kciukiem za siebie
– cofaniem, lecz tylko gdy taka była intencja. Uniesienie kolana i spojrzenie
w górę oznaczało wznoszenie. Wężor zabawiał się, zmieniając płynnie
kierunek, robiąc beczki i stając na głowie. Konik morski wypróbował
gwałtowne skręty i zwody.
– Doskonale – pochwalił szatniarz i podał im świecące karty z
jadłospisem. – Zapraszam na dół.
Podłoga składała się z barwnego fresku, przedstawiającego wykrzywioną
twarz Montezumy. Ze źrenic azteckiego króla co chwila wysuwały się
galaretowate penisy, drżące w stadium przedejakulacyjnej erekcji, a ze
złotych ust, które stanowiły wejście do lokalu, emanował pulsujący szkarłat.
Ramię przy ramieniu zanurkowali w barwny opar.
Znaleźli się w lesie naturalnych wodorostów. Leniwy prąd poruszał
pióropuszami liści, wstęgami traw, wachlarzami paproci. W zielonkawej
toni baraszkowały stada tropikalnych ryb, połyskujących neonowym
blaskiem. W niewielkim zagłębieniu delfin zawzięcie kopulował z nagą
kobietą o jasnej karnacji. Zewnętrzne skrzela wyrastały jej z kącików ust i
rozchylały się jak ażurowe skrzydła zgodnie z ruchami ciała, ale w rytmie
opóźnionym i wytłumionym przez wodę.
– O, cholera – zadudnił wężor, zatrzymując się. – Projekcja?
Podpłynął i dotknął skóry delfina. Morski ssak odwrócił łeb, a potem
natarł na intruza bokiem, niezbyt mocno, ale wężora i tak odrzuciło o dobre
trzy stopy.
– Hi, hi – zaskrzeczał konik. – Czyżbyś chciał go zastąpić, kolego?
Wężor odwrócił się i zanurkował w głąb tunelu. Niżej korytarz
rozszerzał się, formując pieczarę, której ściany inkrustowano
różnobarwnymi kryształami. Pośrodku odbywał się balet sześciu dziewcząt,
mających za cały strój przepaski biodrowe ze sznurków. Ich węgorzowe
ciała wiły się w zielonych i fioletowych snopach światła, naśladując
rozchylające się płatki kwiatów, zmiennokształtne śnieżynki i symetrycznie
wirujące konstelacje planet. Długie włosy tworzyły niezależne figury w
strugach sterowanych prądów. Przestrzenny taniec wykonywano przy
akompaniamencie dziwnej orkiestry, złożonej z wiolonczeli, skrzypiec,
kontrabasu i szczególnego rodzaju perkusji. Dźwięk brzmiał pod wodą
zupełnie inaczej niż w powietrzu, głośniej i kwadrofonicznie. Wydawało się,
że przetacza się wewnątrz głowy.
– Chodź, wężu morski – powiedział konik, pociągając go za sobą. –
Mamy coś do załatwienia, nieprawdaż?
Od pieczary promieniście rozchodziły się poziome korytarze. Koń
wybrał jeden. Przepłynęli przez fioletowo opalizującą świetlną kurtynę i
znaleźli się w wysoko sklepionym pomieszczeniu. Wokół niemal okrągłej
sali na wykutym w skale gzymsie ustawiono stoliki, przy których siedziało
rozbawione towarzystwo. Na każdym stole płonęła pochodnia innego
koloru, wyrzucając w górę strumień pęcherzy gazu, a przed gośćmi stały
butelki z wydłużonymi ustnikami. Wężor zauważył także słoje z pokrywami,
pełne krokietów.
– Przez błonę tlenosorbentu można przepychać, co się chce, jeśli robi się
to powoli – wyjaśnił koń. – Siły powierzchniowe powodują oblepianie
przedmiotów przenikających, a po ich przejściu znów zasklepiają błonę. W
ten sposób możesz się napić albo nawet coś zjeść. Ci goście mają już nieźle
w czubach, widzisz?
– Nie, koniku. Nie mam w oczach alkomatu. A... co z tym...
– Cssst! – syknął koń. – Przyjdzie czas na żniwa. Tymczasem popatrz, na
środku jest arena. Na niej odbywają się walki ludzi z gigakrabami. Nie
interesuje cię temat igrzysk?
– Nie wiedziałem, że takie rozrywki są dozwolone.
– Może i nie, ale nie są też zakazane. Ochotników jest więcej niż
wakatów, a kraby nie są objęte ochroną. Walki byków nie zostały zakazane
w latyfundium Andaluzja, więc czemu nie urządzać walk gigakrabów w
LLA?
– Okay, w porządku. Zdziwiłem się tylko, bo dotychczas nie słyszałem o
takich igraszkach.
Koń uniósł się nieco, szybując w wodnym przestworze.
– Więc popatrz!
* * *
Krata zamykająca wylot niskiego korytarza uniosła się i w ciemnym
przejściu coś się poruszyło. Najpierw wysunęło się jedno odnóże, po czym
na arenę wydostał się monstrualny krab. Jego korpus miał przynajmniej trzy
stopy średnicy, a rozpiętość szczypiec sięgała kilkunastu. Zapewne jednym
ich ciachnięciem mógłby odciąć ludzką kończynę.
– Brachyura monstrualis – poinformował koń, nachylając się do
towarzysza. – Drapieżny, donoszono o zwycięskich starciach tych stworów z
rekinami.
Zanim zwierz zdołał wspiąć się ku stolikom, ze szczeliny biegnącej u
podstawy gzymsu wysunęły się metalowe pręty, które sięgnęły sklepienia
pieczary. W jednym miejscu rozchyliły się na czas jednego krótkiego
oddechu, przepuszczając człowieka na środek areny.
Śmiałek poruszał się szybko – musiał mieć wzmocniony inteligentny
napęd. Ubrany był w strój toreadora, lecz nie dzierżył szpady, tylko do
butów przymocowano mu dwie obosieczne szable, a do ramion –
polerowane stalowe tarcze, tak ukształtowane, że każda stanowiła połowę
walca. Gdy przycisnął łokcie do boków, pochylił głowę i podkurczył kolana,
chronił się we wnętrzu metalowej rury. Gdy zaś rozpościerał ramiona,
upodabniał się do żuka unoszącego pokrywy skrzydeł.
Torrero obracał się w centralnym punkcie areny, stale przodem do kraba,
który biegał wzdłuż palisady z prętów. Zwierz albo był głodzony, albo
przejawiał naturalną agresję, bo nagle rzucił się na człowieka i usiłował
chwycić go z boku szczypcami. Torrero nawet nie zamknął pancerza –
sparował cios, optymalizując ustawienie wzdłuż osi podłużnej. Chitynowe
nożyce uderzyły w pancerną blachę, a po sali poniósł się trzask połączony z
rezonującym brzękiem metalu. Krab natychmiast uderzył drugim odnóżem,
lecz skutek był podobny.
Rozległy się brawa, realizowane stukaniem sztućców w grubościenne
butelki. Potem goście podnosili flaszki i wciskali specjalnie profilowane
smoczki w błony tlenosorbentu przewodów ustnikowych, wychylając toast.
Sytuacja na arenie przez dłuższy czas się nie zmieniała: krab atakował,
lecz ciosy jego szczypiec, pozostawiających na powierzchni tarcz
krwistoczerwone ślady, za każdym razem były odbijane. Nagle Brochyura
zmienił strategię – odbił się od piasku areny i, wiosłując odnóżami, pomknął
pod sufit pieczary, gdzie przechylił się na bok i runął z góry na przeciwnika.
Torrero nie nosił hełmu, jedynie lekką jedwabną czapkę. Więc nawet
gdyby szczelnie zamknął rurę, krab mógłby zapuścić szczypce w jej otwarty
koniec i wyciągnąć go jak ślimaka ze skorupy. Zapadła cisza, ludzie przy
stolikach w pół słowa przerwali rozmowy.
Człowiek na arenie w ostatniej chwili zdołał odchylić ciało od pionu i
uniósł prawą tarczę. Cios został sparowany, lecz krab kontynuował natarcie.
Szczypcami wielkimi jak gilotyna błyskawicznie przypuścił atak z drugiej
flanki i torrero tym razem nie zdążył się zasłonić. Szczypce trafiły w lewe
udo i zatrzasnęły się, wydając przy tym dźwięk towarzyszący walce
zderzających się rogami nosorożców.
Lecz Brachyura znajdował się zbyt blisko przeciwnika, aby pochwycić
w swoje nożyce jego nogę. Zdołał tylko uderzyć wierzchołkiem szczypiec w
udo, a ich zatrzaśnięcie nie uczyniło toreadorowi żadnej krzywdy. Krab
natychmiast ponowił cios z tej samej strony, ale człowieka już nie było w
tym miejscu – uruchomił inteligentny napęd i rzucił się w tył, uderzając
plecami w pręty palisady.
Ale po ostatnim starciu lewa noga śmiałka, nienaturalnie wykrzywiona,
zwisała bezwładnie. Olbrzymi krab musiał mieć siłę niedźwiedzia, a skutki
ciosów tylko nieznacznie były łagodzone przez opór wody. Twarz człowieka
pobladła, a morski drapieżnik zbliżał się bokiem, by zakończyć walkę.
Wtedy włączyli się ochroniarze, wciskając między pręty palisady trójzębne
harpuny o ostrzach płonących niebieskim ogniem. Syczące płomienie
odstraszyły stwora, który przyczaił się po przeciwnej stronie areny. Odbicie
ognia migotało w czerwonych ślepiach, kręcących się na szypułach.
Każdy torrero ma przy sobie „coś dobrego", więc i ten skorzystał z
zapasu. Sięgnął do przegubu i uruchomił aplikator, który wstrzyknął mu do
krwiobiegu mieszankę narkotyku ze środkiem znieczulającym.
– Chce dalej walczyć – oznajmił koń głosem drżącym z podniecenia. –
Właśnie walnął sobie koktajl. Po czymś takim ten potwór może go pociąć na
kawałki, a chłopak będzie się tylko śmiał w jego pieprzone gały!
– Nie – zaprotestował wężor. – Nie! – krzyknął na całą salę. – Trzeba
przerwać tę jatkę! Natychmiast!
Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Łysy mężczyzna, siedzący z Murzynką
tuż przy prętach palisady, warknął:
– Koleś, jak coś się nie podoba, wyjście jest zaraz za tobą. Zamknij się
albo spływaj!
Koń szturchnął kumpla pod żebro.
– Cssst! Jak nie lubisz mocnych scen, odwróć się.
Tymczasem torrero dał znak i ochroniarze cofnęli trójzęby. Wyglądał
trochę lepiej – twarz nabrała barwy, lecz oczy błyszczały nienaturalnie.
Poruszał się zrywami, nie zwracając uwagi na dyndającą nogę. Krab
przemieszczał się raz w jedną, raz w drugą stronę, trąc odwłokiem o pręty.
Nagle rzucił się naprzód i zadał dwa potężne ciosy, kolejno z obu stron.
Człowiek zachwiał się, ale sparował je, łomocząc blachami. Z tarcz opadały
kolejne strzępy srebrnej farby, ukazując spodnią czerwoną warstwę.
Zaraz po starciu torrero ruszył naprzód, po raz pierwszy zmieniając
taktykę pasywnej obrony. Krab znów uderzył, unosząc nieco tors, a wtedy
człowiek wysunął zdrową nogę i zadał cios. Ostrze szabli ze zgrzytem
ześliznęło się po krawędzi pancerza, nie czyniąc zwierzęciu krzywdy.
Brachyura odbiegł bokiem, po czym zaraz odwrócił się, gotowy do akcji.
Torrero opadł na piasek i odpoczywał.
Ludzie przy stolikach przestali rozmawiać i siedzieli bez ruchu, czekając
na finał. Było jasne, że człowiek, mimo stymulującej dawki narkotyku, tracił
siły. Również on zdawał sobie sprawę z tego, że jego czas się kończy.
Podniósł się i niezbornymi zrywami ruszył w stronę drapieżnika.
Gigakrab natychmiast zaatakował. Tym razem uderzył nisko, sięgając
bezwładnej nogi. Torrero, który posuwał się tuż nad sceną, zdołał ją osłonić,
wykręcając się naprzód barkiem i opuszczając tarczę. Podniósł się tuman
piasku, a człowiek przyspieszył, trochę desperacko rzucając się naprzód.
Brachyura uciekał bokiem, zawadzając wyrostkami pancerza o palisadę, co
spowolniło jego ruch. Torrero to wykorzystał i jeszcze zwiększył prędkość,
nagłym rzutem tułowia dostając się pod samą paszczę. Wtedy zrobił woltę,
odbijając się zdrową nogą od dna i jednocześnie odchylając tułów do tyłu.
Zgięte kolano raptownie wyprostowało się, a długie jak kosa ostrze wbiło się
w miękką tkankę między otworem gębowym a wierzchnią płytą pancerza
Brachyura. Potwór walnął dwa razy ciężkimi odnóżami, młócąc wodę, ale
tylko trafił nasadą odnóży na blachy tarcz, wzbudzając kościany grzechot i
nie czyniąc żadnej krzywdy atakującemu. Uniósł przy tym przednią część
tułowia, co przypieczętowało jego los. Torrero uderzył jeszcze raz, celując
ostrogą w odsłonięte powłoki brzuszne. Ostrze nie tylko wbiło się aż po
nasadę, ale w wyniku podłużnego ruchu rozpłatało ciało kraba, ucinając dwa
ostatnie odnóża. Pojedynek był zakończony.
Człowiek uniósł ręce w geście zwycięstwa, ale zaraz osunął się na piasek
i już nie usłyszał owacji na sto butelek. Tymczasem pręty palisady zostały
opuszczone, a na pomoc pospieszyły dwa białe delfiny, które na grzbietach i
brzuchach miały namalowane czerwone krzyże. Wzięły człowieka między
siebie i podtrzymując pyskami, poholowały ku wyjściu, w stronę groty
tlenowej. Dwa inne uprzątnęły truchło gigakraba, ciągnąc szczątki do tunelu
wyjściowego.
– Niesmaczne – stwierdził wężor, wzruszając upłetwionymi ramionami.
– Kłóci się z podstawowymi standardami współczesnej cywilizacji.
Koń podpłynął z boku, spoglądając ku stolikom.
– Ten człowiek, z którym rozmawiałeś... To znaczy ten, który przywołał
cię do porządku... To właśnie on, Francis. Przedstaw mu się. Tylko uważaj,
bez gwałtownych ruchów, jeśli chcesz, żebyśmy przeżyli tę rozmowę.
Koń mówił cicho, na granicy słyszalności, ale i tak o wiele za głośno. Od
stolika, przy którym siedział Vega z Murzynką, zerwało się dwóch bysiów i
natychmiast wystrzelili minitorpedy kawitacyjne. Z ich przedramion
wytrysnęły kłęby gazu, a z nich jak rapiery wysunęły się szydła pocisków. I
już byliby martwi – dwa morskie stwory, konik i wężor – przedziurawieni
rozpryskowymi kulami, gdyby nie Biuro Bezpieczeństwa i jego supersprzęt.
Z koniuszków ościstych wyrostków płetwowych konia nagle wytrysnęły
rubinowe ognie, wyzwalając jeszcze więcej pary, i uderzyły w nadlatujące
pociski. Wszystko stało się tak szybko, że wężor nie zdążył zrozumieć nic
ponad to, że właśnie rozegrała się wstępna potyczka, a prawdziwa bitwa wisi
na włosku.
Koń chyba coś powiedział przez groszek, bo ochrona Vegi nie
podejmowała dalszych akcji, lecz czekała w pogotowiu.
– Wy, skurwiele – warknął Francis do własnych ochroniarzy – może
byście mi powiedzieli, o co chodzi?
Koń ubiegł ich i wyjaśnił:
– Wszystko w porządku, jesteśmy przyjaciółmi. Reprezentuję BB i
pilotuję pewnego niegroźnego człowieka. Wasze uważki są trochę nerwowe.
Proszę, aby wstrzymali się i nie używali broni przed analizą sytuacji.
– Cholera – zaklął Vega. – Odpowiesz za to, bebeku. Strzeliłeś do mnie z
rubina.
– Nie do ciebie, tylko w obronie własnej zestrzeliłam kawitki. Lecz nie
będę cię skarżyć.
– Po jakiego fiuta zaczepiasz mnie na prywatnym wyjściu? BB jest mi
teraz potrzebne jak piasek w dupie!
– On powie. – Koń popchnął wężora. – Nie ma broni.
Vega rzucił głową, na co jeden z ochrony wyciągnął się na baczność i
trwał przez sekundę w bezruchu. Najpewniej porozumiewał się z koniem, bo
nikt nie chciał spotkać się z następnym rubinowym sztychem. Dopiero
potem podpłynął do wężora i zrewidował go.
– Czysty – zameldował.
– Ja... to znaczy... – jąkał się wężor. W końcu podjął decyzję i
powiedział głośno: – Allan Porter. Nadszedł jego czas, panie Vega.
Francis spojrzał spode łba i wzruszył ramionami.
– Na dzidę mamuta, nie wiem, o co ci chodzi, dobry człowieku bez
broni. Jeśli w ogóle jesteś człowiekiem, bo spod tego idiotycznego
przebrania niewiele widać. A wy – zwrócił się do towarzystwa przy innych
stolikach – co tak siedzicie jak mumie?! Chyba widać, że zdarzył się
wypadek, użyto broni, a odpowiednie służby prowadzą dochodzenie.
Natychmiast opuścić salę! Kto zostanie tu dłużej niż przez dwadzieścia
sekund, zostanie przesłuchany w charakterze podejrzanego! Czy wyrażam
się dostatecznie jasno?
Towarzystwo grzecznie zaczęło przepychać się do wyjścia i po chwili
zostali sami. Wężor podpłynął do stolika i wtedy zauważył, że domniemana
Murzynka jest Białą, której ciało pokrywa gęste futro.
– Biedna Phyllis – wyjaśnił Francis. – Cierpi na porfirię, nie może
wychodzić na światło dzienne, dlatego zaprosiłem ją do groty. Zabawiaj ją
rozmową, rycerzu z BB, a my udamy się do loży. Chcę...
– To wbrew przepisom – ośmielił się wtrącić jeden z ochroniarzy,
najprawdopodobniej dowódca.
– Pieprzyć przepisy – warknął Francis. – Chcę wytłumaczyć panu...
– Haywick. Benon Haywick.
– A więc chcę wytłumaczyć panu Haywickowi, że wziął mnie za kogoś
innego. Może będę mógł doradzić, do kogo ma się zwrócić ze swoim
problemem, ale wasza zgraja rozprasza moją uwagę. Macie mnie zostawić,
to rozkaz!
– Tak jest – niechętnie potwierdził dowódca ochrony. Wiedział, że jak
coś się stanie, najpierw pójdzie siedzieć, a po wyjściu dożywotnio straci
pracę w profesji. Wiedział jednak również i to, że gdyby się teraz uparł,
byłoby tak samo, z tą różnicą, że posadziliby go na trochę krócej i że miałby
to jak w banku latyfundium Leman.
Tymczasem Haywick zdążył pozbyć się kostiumu ryby głębinowej. Pod
spodem miał lekki garnitur z tworzywa piankowego, a nawet fantazyjnie
zawiązany krawat. Pod marynarką w rytm oddechu falowała kamizelka z
tlenosorbentu, dostarczająca tlen wprost z wody.
Francis skinął mu głową i podniósł się. Popłynął do czernionych
dębowych drzwi i uchylił je, po czym wśliznął się do środka. Haywick
ruszył w jego ślady i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu wyposażonym
w wygodne siedziska, podwójne loże i stolik, na którym stały dwie pełne
butelki. Vega zamknął drzwi i wskazał na fotel.
– Wiem, że nie masz grochu ani prymuli, ale licho nie śpi. Sam też nie
mam, bo rozmawiamy prywatnie. Ale mam broń – to mówiąc, pokazał
pistolet – więc jak będziesz kombinował, koleś, zastrzelę jak psa. Jasne? To
dobrze. A teraz wal, co leży na wątrobie, tylko krótko. Nie dajmy Phyllis
czekać, to dobra dziewczyna. A jaka kosmata, mmm! Zaczynaj, a jak
chcesz, to se łyknij.
– Miesiąc temu odkryłem rój lodowych asteroid – wyrzucił z siebie
Haywick. – Obliczyłem, że za sto lat Ziemia znajdzie się na jego drodze.
– Coś takiego! – mruknął Vega, sięgając po flaszkę. – Będzie fajerwerk
czy z oceanów zrobi się koktajl marina?
Haywick mówił szybko, próbując używać skrótów, a więc zdając się na
inteligencję słuchacza. Wydawało się, że Vega słucha uważnie, bo co
pewien czas przerywał i żądał dodatkowych wyjaśnień. Gdy astronom
skończył, dygnitarz spojrzał pod światło na flaszkę i pociągnął łyk.
– I jak tu mam pomóc, dobry człowieku, dobroczyńco ludzkości?
Chciałbym tak uczynić, ja, urzędniczyna, którego nazwiska za sto lat nie
będzie już w żadnej kartotece, natomiast Haywicka ludziska będą odmieniać
przez wszystkie przypadki. Bardzo mi przykro, ale nic nie wiem o żadnym
Allanie Porterze, a jeśli taki zapis w ogóle istnieje, to odnośne dokumenty
leżą na innym biurku, nie moim. Nie mam pojęcia, gdzie go szukać, może w
Internecie? Spróbuj na stronie rządowej, tam jest facet o pseudonimie Barblo
Markenlou, postaraj się zapamiętać to nazwisko jak hasło do banku. Poza
tym, gdyby nawet udało się wam zdobyć istotny materiał, jak chcesz
wywieźć go z LLA? Musisz czekać na zgodę najpierw rządu, potem Senatu.
Potrwa to kilka lat, a muszę ci zdradzić, że czcigodni senatorzy z reguły
odrzucają takie projekty. Wszystko przeznaczone na eksport jest dokładnie
kontrolowane, człowieku, a już szczególnie zapisy elektroniczne, łącznie z
transmisjami internetowymi. Podobno interesowałeś się kodowaniem
genetycznym? Znam się na tym jak świnia na pieprzu, więc czytam tylko
bzdurne sensacyjki z rodzaju tych, że w Zakonie Scjentystów Bosych
braciszkowie zajmują się chemicznym odtwarzaniem kompletnych
genomów. Podobno nosimy w sobie miliardy genów, tysiące w każdym
jądrze komórkowym, więc nikt nie będzie w stanie wszystkich skontrolować
pod kątem budowy, nieprawdaż? Wybacz, człowieku, że mówię jak
ignorant, ale nic w tym dziwnego, wszak nim jestem i nie wierzę w połowę
tych komunikatów. A teraz uciekaj, astronomku, i lepiej zajmij się
patrzeniem w gwiazdy, zamiast wycierać tyłek po urzędach, bo to drugie jest
znacznie mozolniejsze, nudniejsze, a na dodatek mniej efektywne, no nie?
– Ale... Ja nie bardzo rozumiem... – bąknął Haywick.
– Twoja strata, jajogłowy. Coś mało oleju w tych waszych zbukowatych
łbach. Jak nie chcesz spróbować, jutro rano masz samolot do Mzinga.
Bywaj!
To mówiąc, naparł na drzwi i zawołał:
– Phyllis, moja droga, chodź tutaj! Zrobię ci psychoterapię i odtruwanie
organizmu, zgodnie z zaleceniami medyków.
Dowódca ochroniarzy stojący w pobliżu rozluźnił się, widząc, że jego
podopieczny jest zdrów i cały. Anita pomachała ręką i Haywick popłynął w
jej stronę.
– Idziemy? Wszystko okay? – zagadnęła.
– Tak. Oczywiście. Mam poszukać w Internecie i wstąpić do zakonu.
Gazetowa gadka połączona z polityczną asekuracją. Straciliśmy czas.
Anita zamrugała po maską. Jej oczy w tym otoczeniu były trochę
wyłupiaste i bardzo zielone.
– Ależ nie! Obejrzeliśmy walkę z gigakrabem.
Następnego dnia Ben i Gloria zaprosili Iwa, Jerome'a i Anitę na
pożegnalnego szampana. Iwo nie przyszedł.
Zajęli stolik na kiczowatym tarasie plażowej restauracji, pod kolumnadą
w greckim stylu. Księżyc w pełni wisiał nad morzem, obrysowując srebrną
krechą linię widnokręgu i rozrzucając po wodzie ławice rtęciowych
rozbłysków. Nakrapiane morze toczyło wały fal, które z poszumem
wdzierały się na piasek i cofały z grzechotem milionów kamyków. Leniwy
wietrzyk przynosił woń wodorostów. Było przyjemnie ciepło, jak zwykle w
tych okolicach.
Haywick wstał i uniósł wysmukły kielich.
– Chciałem wznieść toast! Moi drodzy... Moi kochani...
Miał już dobrze w czubie i mówił bełkotliwie. Wszystko przez geny,
pomyślał. Mojemu ojcu też najpierw upijał się język.
– Chciałeś życzyć nam, a zwłaszcza sobie, odporności na kaca –
podpowiedziała Herreira. Miała na sobie czarny obcisły kostium, który
świetnie harmonizował z gładką fryzurą i kontrastował z jasną cerą.
– Nnie. Naszym przyjaciołom, tak, pragnę im podziękować. Serdecznie.
Bez ciebie, Anito, już by mnie nie było, tak. A bez ciebie, Jerome, nie
byłoby sprawy. I tak jej nie ma, ale... to nie wasza wina. To wina...
– Przestań, Ben – przerwała mu Gloria. – Trzymaj język za zębami, bo
nie wiesz, ile grochu pływa w fali przyboju. Ty, Jero – zwróciła się do
chłopaka – jesteś dla mnie transparentny. Och tak, to nie przytyk, po prostu
należysz do fanatyków sieci, więc pomogłeś nam dla czystej przyjemności.
Ale ty, Anito, stanowisz zagadkę. Dlaczego tak mocno zaangażowałaś się w
tę sprawę, skoro nie musisz? Moja droga, przecież nie powiesz, że nie
działasz poza zakresem obowiązków służbowych?
Haywick, któremu odebrano głos, kiwał się jeszcze przez chwilę, po
czym przepił do księżyca i usiadł. Kielich przechylił się i pienisty jęzor
szampana popłynął po stole. Benon już miał wlać resztę do kałuży, a potem
poplaskać w pianę otwartą dłonią, lecz dał spokój, bo Gloria spiorunowała
go spojrzeniem.
Oczy jak płonące węgle, pomyślał. Szkoda takich genów. Spłoną,
pochłonie je potop, ulegną unicestwieniu, podobnie jak wszystkie inne, złe i
dobre, brzydkie i ładne. Gdzie twoja kontynuacja, Glorio, perfekcyjna
tancerko flamenco? I twoja, Jerome, naiwny okularniku, fanatyku i
marzycielu? Z czego będzie czerpać ewolucja, znów zacznie od bakterii?
Ale czy coś żywego się ostanie, choćby Archea? Gzy z bakterii powtórnie
narodzi się taki dziwoląg, jak myślący organizm, tworzący kulturę? Kto wie,
może gady wreszcie wezmą odwet na ssaczym szczurku, chowającym się po
norach po zagładzie dinozaurów.
– ...nie przywiązujcie dużej wagi, to tylko słowa, takie sobie frazesy –
tłumaczyła Anita. – Każdy chciałby przedstawić własne postępowanie w
wyższej kategorii. Tak naprawdę powodem jest Jerome – stwierdziła,
czochrając chłopcu czuprynę swoją śmiercionośną dłonią. – Gdy służby
zainteresowały się wami, poszperałam w sieci i od razu polubiłam tego
uroczego fajtłapę. No i zgłosiłam się na ochotnika. W spokojniejszych
czasach, tak jak teraz, mamy dużą swobodę w realizacji statutowych celów.
Poza tym musimy coś robić, żeby nie wyjść z wprawy – dodała, szczerząc
ciasno upakowane ząbki. Ma coś z wydry, pomyślał Haywick. Dobrze, że
grzeczni chłopcy i drobne dziewczynki jeszcze nie potrafią czytać w
myślach. Wtedy Anita wyszczerzyła się do niego.
– Bądź grzeczny, Benny. I nie zalewaj robaka. Żałujemy cię, ale nie za
bardzo, bo oberwałeś w bitwie, ale jeszcze nie przegrałeś wojny.
– Ktoś tu obraża mojego przyjaciela Jerome'a – rozległ się głos z tyłu. Z
ciemności wyłonił się postawny blondyn w jasnym płóciennym garniturze.
– Iwo? – spytała Gloria z tylko na wpół udawanym zdziwieniem. – Coś
takiego! Byłam przekonana, że nie zechcesz pokazywać się w naszym
naelektryzowanym towarzystwie. Słyszałam, że ściągamy pioruny!
– Zainstalowałem indywidualny odgromnik. Czy mogę?
– Zapraszamy – odezwał się Haywick, robiąc miejsce przy stole. –
Należy się, tego... karniak.
– Chętnie. – Iwo przyglądał się, jak trunek kipi w kielichu. – Jero
wspomniał, że jutro wyjeżdżacie. Dlaczego rezygnujecie?
Zapadło niezręczne milczenie, które przerwała Gloria.
– Nie, mój drogi. W takich sprawach nigdy nie rezygnujemy. Jak zabiorą
nam konia, pojedziemy na ośle, jak osła nie stanie, pójdziemy piechotą. Po
prostu lubimy mieć świadomość, że nie tracimy czasu.
– Brawo. Jednego nie rozumiem: dlaczego nie bierzecie konia, którego
już dla was osiodłano?
Haywick wytrzeszczył oczy, a na jego twarz wpełzł pijacki uśmiech.
– Ty... jesteś tym koniem? Może... trojańskim?
Iwo machnął ręką i zwrócił się do Herreiry:
– Nie zrozum mnie źle. Chcę trzymać się z daleka, ale nie mogę patrzeć,
jak marnujecie szansę. W ogóle nie lubię, jak coś się marnuje, bo to oznacza
brak szacunku dla pracy. Jero powtórzył mi, co opowiedział mu Ben.
Przecież Francis Vega to kompletny świr, jeszcze bardziej zwariowany niż
wy! Wy nie ryzykujecie niczym, ale on dał w zastaw swój stołek, mało tego,
własny tyłek, i wszystko wyśpiewał! Nie przypuszczałem, że istnieją
urzędasy idealiści, którzy robią takie kariery jak on.
Haywick czknął i usiłował się skoncentrować.
– Co... wyśpiewał? Przecież kazał mi iść do diabła.
– Nie! – zawołał Iwo. – Nie i jeszcze raz nie! Usłyszałeś, co chciałeś
usłyszeć, bo właśnie tego się spodziewałeś. Uczeni mają to do siebie, że
bywają genialni w swojej wąskiej dziedzinie, podczas gdy w innych są,
hmm, słabiej wyedukowani. – Uśmiechnął się nie bez odrobiny złośliwości.
– A wypowiadane słowa często mają inne znaczenie, niż napisano w
leksykonach. Chyba nie liczyłeś na to, panie uczony, że facet przedstawi
łopatologiczną zgodę na piśmie i jeszcze dołączy instrukcję? Po swojemu
przekazał wszystko: hasło dostępu do Allana, podał miejsce, w którym mogą
zrobić molekularny genom, i na dokładkę zasugerował, jak go wywieźć za
granicę. Czego chcesz więcej? Może żeby on sam to wszystko za ciebie
zrobił?
– Poczekaj – podchwycił Jerome. – To ma sens! Że też sam się nie
domyśliłem! Ben zbyt mocno zasugerował mi własną interpretację.
Rzeczywiście, miał poszukać w Internecie na stronie rządowej... A ja, głupi,
sprawdzałem, czy jakiś Barblo pracuje w Ministerstwie Obrony!
– Dobra, chłopcy – wtrąciła Gloria, wstając. – Z tego wynika, że
wracamy do was i bierzemy się do pracy. Natychmiast! Należy dotrzeć do
plików Allana, korzystając z hasła. Kto wie, może się uda.
– Nie – oświadczył Iwo. – Nie chcę, żebyście kręcili się po biurze. Mam
już tej sprawy po dziurki w nosie! Nawiasem mówiąc, ty, Ben, w ogóle nie
powinieneś pokazywać się z nami. Jesteś na liście pilnie poszukiwanych!
– Więc po co tu przyszedłeś? – spytała ostro Herreira. W jej oczach
zapaliły się iskry.
– Żeby wam to przynieść – wyjaśnił Iwo, wyciągając spod stołu teczkę.
– Ostatnie trzy godziny spędziłem w terminalu Biblioteki Uniwersyteckiej,
gdzie mają szybkie łącza i niezłe maszyny. Ogólnodostępne, bez opłat,
korzystanie anonimowe.
– Co... tam masz? – zainteresował się Haywick, nie bez trudu unosząc
głowę.
– Zerojedynkową wersję Allana Portera – oświadczył Iwo. – Hasło
okazało się prawidłowe. Poza tym musiałem złamać kilka kodów dostępu,
ale to już pestka.
Wtedy na podjeździe zobaczyli samochody policyjne z wirującymi
czerwononiebieskimi światłami. Było ich kilkanaście. Od strony morza
narastał warkot helikoptera.
– Do diabła! – wyrwało się Glorii. – Ben, bierz teczkę i uciekaj!
– Spokojnie – zarządziła Anita tonem pozbawionym emocji. – Ucieczka
jest bezcelowa. Dawaj torbę, Ben, mnie nie ruszą. A sam daj się zatrzymać, i
tak nie wyjedziesz z LLA. Trzymaj, przygotowałam ci kartkę z nazwiskiem i
telefonem adwokata, który wyciągnie cię zaraz po przesłuchaniu. 1 nie bój
się, tak naprawdę nic na ciebie nie mają. Wszystko, co wiesz, znalazłeś w
sieci.
Helikopter nadlatywał jak monstrualny owad, błyskając czerwonymi
światłami i przeganiając mrok blaskiem reflektorów, umocowanych na
czułkach wysięgników. Policja nadawała instrukcje przez megafon.
Haywick dopił szampana i uśmiechnął się, unosząc głowę. Ten uśmiech
nie był przeznaczony dla gliniarzy wiszących na zewnątrz kabiny samolotu
na elastycznych szelkach i mierzących do niego z pistoletów maszynowych.
Kierował go nieco dalej, gdzieś poza Obłok Oorta, do zastępów lodowych
rycerzy, spieszących mu na spotkanie.
Zwolnili go po dwóch godzinach przesłuchania. Powiedział prawdę, a
fakt, że wirtual samego Allana wyjawił nazwisko prominenta od tajnych
broni Wydziału Strategii Niekonwencjonalnych, wywołał pewną
konsternację, ale policjantom daleko było do popłochu. Oczywiście o
spotkaniu z Francisem w podwodnym klubie nie puścił pary z ust, natomiast
zażądał widzenia z adwokatem w sprawie nielegalnej instalacji
nanomikrofonów, upośledzających zdrowie.
– O czym pan mówi? – zdziwił się oficer, zdejmując czapkę i wycierając
spocone czoło. – Nie stosujemy takich metod i w ogóle nic mi o nich nie
wiadomo.
– Doskonale. Jutro wykonam stosowną ekspertyzę, zapraszając nie tylko
adwokata, ale i dziennikarzy z „New LA Tribune". Będzie niezły szum, już
widzę tytuły na pierwszej stronie jutrzejszego wydania: „Podsłuch w
gardle", „Nanowampiry administracji", „Nielegalne ministerstwo". Nie
wiem jak panu, ale mnie się podobają.
– Skarży się pan na chrypkę, panie Haywick. Nie twierdzę, że
pomożemy, ale także nie powiedziałem, że nie spróbujemy. Zaraz
przewieziemy pana do rządowego ambulatorium, okay?
Po kwadransie był już w szpitalu wojskowym. Lekarz, ogromny starzec
z grzywą śnieżnobiałych włosów, robił coś długo w jego krtani, sondując
oskrzela endoskopem i wpuszczając do nich pchełki mikrorobotów. W
końcu użył nebulizatora z płynem dezynfekującym i odstawił aparaturę.
– W porządku. Jest pan jak nowo narodzony, panie Haywick – oznajmił.
– A więc coś było nie tak?
Lekarz machnął ręką.
– Drobiazg. Wie pan, im lepsza diagnostyka, tym mniej zdrowych.
Życzę powodzenia.
Policyjnym wozem odwieziono go pod hotel.
ROZDZIAŁ 5
Staroangielskie baszty, mury i fosy, umieszczone w kalifornijskim
krajobrazie suchych wzgórz i wyblakłego nieba, wyglądały jak z innej bajki.
Budynki o wąskich i wysokich oknach oplata! bluszcz, a na gzymsach
dachów, krytych ceglastoczerwoną dachówką, przysiadły sępy o szyjach
koloru dupci niemowlęcia, jak pudrem przyprószonych białym puchem.
Studenci spieszyli się, prawie biegnąc alejami, a ci, co nie mieli zajęć,
odpoczywali na trawnikach, leżąc, pijąc piwo lub od niechcenia uprawiając
seks. Zgodnie z obowiązującą modą w trakcie publicznego zbliżenia nie
powinno się demonstrować uniesień, wprost przeciwnie, należało
zaakcentować dystans, popijając soft drinki lub przeglądając gazetę, no i
wskazane było przeciąganie stosunku na tyle długo, aby widzowie mieli czas
na kontemplację. Gdyby chłopak doszedł w ciągu pięciu minut, pewnikiem
zostałby wygwizdany przez kibiców i natychmiast obwołany królem
królików. Lokalnymi bohaterami stawali się ci, którzy w półwzwodzie,
zadając pchnięcie pod koniec każdego niespiesznego oddechu, byli w stanie
kopulować godzinami, pogryzając precelki i czytając thrillery.
– Kiedy ja studiowałem, a było to kilkanaście lat temu, widywało się, jak
chłopak rżnie dziewczynę w autobusie, ale była to raczej demonstracja
chamstwa niż sprawności – skomentował Haywick. – Durny mięśniak
pokazywał w ten sposób innym, że ma ich gdzieś, że są powietrzem.
Owszem, nieraz spacerowało się po kampusie gołkiem, obciążając członka
kolczykami wkłutymi w napletek, bo dziewuchy mówiły, że „ozdupki"
zwiększają przyjemność czterokrotnie. Ale pokazówki jak te tutaj nie były w
modzie.
– Starzejesz się, Benny – orzekła Gloria. – Jeśli twierdzisz, że świat
wariuje i staje na głowie, wytłumaczenie jest tylko jedno: twoja skleroza
czyni błyskawiczne postępy. Już na papirusach sprzed czterech tysięcy lat
odczytano biadolenie, że zbliża się koniec świata, skoro powszechny staje
się upadek obyczajów wśród młodzieży.
Haywick wzruszył ramionami.
– A może tobie się to podoba?
– Ależ tak, carinio! W całej rozciągłości akceptuję ducha czasu.
Ben machnął ręką i spojrzał na zegarek.
– Zgoda, jest świetnie, ale musimy przerwać zwiedzanie tej menażerii.
Mamy poważniejsze sprawy na głowie, Anita i Jerome już pewnie czekają.
Herreira miała chęć nadal dowcipkować o „tych sprawach na głowie",
ale nagle zatrzymała się i złapała Haywicka za łokieć. Na turystycznym
rowerze w ich stronę pedałował wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna. Już
gdzieś go widziała.
– Uważaj! – krzyknęła. – Na trawnik!
– O co ci chodzi? – burknął Benon, sądząc, że Gloria pozostaje przy
temacie. – Dokąd mnie ciągniesz, narwana kobieto?
Tymczasem mężczyzna wjechał za nimi na trawę, tracąc równowagę na
nierównym gruncie. Odepchnął rower, który przekoziołkował i zarył
kierownicą w ziemię, a sam skoczył w drugą stronę i cudem uniknął upadku,
balansując rękami. Natychmiast ruszył w ich kierunku.
Wtedy nadleciał szerszeń. Owad poruszał się z dużą szybkością, lecz
nagle zwolnił i zbliżył się do Glorii. Kobieta stanęła nieruchomo, gdy ją
okrążał. Wyprysnął w górę i zrobił błyskawiczne salto wokół Bena, który
próbował go odgonić, a w końcu rzucił się na nieznajomego. Mężczyzna
trzepnął go otwartą dłonią i szerszeń spadł w trawę. Wszystko rozegrało się
błyskawicznie, w ciągu ułamków sekundy.
Przybysz przestał się spieszyć. Zbliżył się do Glorii, stanął przed nią i
uniósł głowę, spoglądając z góry.
– Pani Herreira – bardziej stwierdził, niż zapytał. Trochę się jąkał. Na
ogolonej głowie miał stare blizny po ranach ciętych, a przez lewy policzek i
skroń biegła krecha głębokiego oparzenia, pełna podbiegłych limfą
pęcherzy. – Genetyk – rzucił głośniej takim tonem, jakby przeklinał. –
Poważne ostrzeżenie. Zalecenie: zająć się czym innym! Rozumiesz mnie,
błądząca kobieto?! – Następnie, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do
Bena: – Pan Haywick. Szaleniec i degenerat, który zamówił monstrum. Chce
produkować hybrydy i poczwary, które spowodują koniec ludzkości. Wyrok
śmierci, bez apelacji, natychmiast!
Intruz sięgnął za kołnierz, skąd wydobył kilkunastocalowy szpikulec.
Stal zamigotała w słońcu. Herreira krzyknęła, a Haywick stał jak
skamieniały, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Ale w chwili, gdy
napastnik cofnął łokieć do krótkiego sztychu, szerszeń zawisł nad jego
karkiem, wygiął odwłok i wbił żądło głęboko między kręgi szyjne.
Mężczyzna powoli, jak na zwolnionym filmie, wykonał niecelne
pchnięcie, w które jednak musiał włożyć wszystkie siły. Jego ramionami
wstrząsały konwulsje,
twarz drżała, oczy wychodziły z orbit. Mięśnie tężały, wyginając ciało w
łuk. Ciężko zwalił się na bok, sztywny jak manekin.
Haywick, który zdążył ocknąć się ze stuporu i cofnąć przed powolnym
ciosem, objął Glorię i odciągnął na bok. W alejce przystawali ciekawscy.
– Chodź – ponaglił. – Nie mam ochoty na dalszy ciąg zabaw z policją.
Odeszli spokojnym krokiem, nie budząc podejrzeń. Gdy znaleźli się w
bezpiecznej odległości, Gloria wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
– Mam dosyć – wyjąkała, szlochając. – Ile można?
– Uspokój się – powiedział cicho. – Nasze akcje stoją nieźle, dopóki
przewagę mają ci, którym chce się nas ochraniać. Wygląda na to, że projekt
Haywicka jest bardziej popularny, niż sądziłem.
Od pół godziny spacerowali po pustym kościele. Obcasy stukały na
kamiennych płytach, wygładzonych do połysku milionami stąpnięć, a
głuchy pogłos kroków zdradzał miejsca, gdzie pod spodem były puste
przestrzenie, zapewne katakumby. Na dole panował półmrok, lecz w
górnych partiach nawy światło biło od witraży, kreśląc w powietrzu barwne
smugi.
Przedtem o umówionej godzinie spotkali się przed kościołem z
Jeromeem i Anitą. Anita tłumaczyła Benonowi:
– Zakon Scjentystów Bosych nie przyjmuje zbrojnych w gościnę,
policjanci muszą zostawiać broń w szatni. Masz tutaj swoją teczkę i nie daj
jej sobie odebrać, dopóki nie złożysz materiałów w powołane do tego ręce.
Po wydarzeniach w kampusie Haywick, oględnie mówiąc, nie czuł się
pewnie. Odparł:
– Szkoda, bo przywykłem do twego towarzystwa. Poza tym nie mam
pojęcia, jak rozpoznać powołanego człowieka.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Cóż, chyba dosyć zrobiłam dla twojej idei, szalony astronomie. I wierz
mi, wszystko w ramach nadgodzin.
Ben mógł tylko przytaknąć, choć był przekonany, że Biuro
Bezpieczeństwa przy okazji prowadzi korzystną dla siebie politykę.
– Bez twojej pomocy – przyznał – wszystko by się posypało, i to już
dawno. Zdążyliśmy przyjąć sytuację za standard, więc się nie dziw, że
badamy, gdzie jest mur. Dziękuję za wszystko.
– No jasne – westchnął Jerome. – Gwiazdy zawsze zbierają laury,
scenarzyści pozostają za kulisami.
Ben żachnął się.
– Przecież wiadomo, że wam wszystkim jestem winien wdzięczność,
choćby w imieniu naszych przyszłych krewniaków. Mam wrażenie, że bez
spontanicznego działania po godzinach tych ludzi, którym się chce i którzy
wykorzystują swoje nieformalne kontakty, cywilizacja już dawno
przestałaby istnieć. Na szczęście zawsze trafią się jelenie, zajmujący się
czymś więcej niż nabijaniem kabzy i zdobywaniem władzy. Pamiętacie
Cervantesa?
– Ojej, zaraz się rozpłaczę – oświadczyła Anita. – Tak wzruszającą
mowę mógłby na twoim pogrzebie wygłosić przyjaciel ze szkolnej ławy,
jakiś siwy profesor lub prezes fundacji charytatywnej. Lepiej już idźcie, póki
braciszkowie są chętni. Skontaktowałam ich z waszą grupą, ale naprawdę
nie mam do nich wstępu, tworzą enklawę wtajemniczonych. Pracują również
dla rządu, dlatego pozwala się im robić ciekawe projekty i żyć w miarę
spokojnie. – Uderzyła się dłonią w usta. – Za dużo gadasz, mała. No, bye,
bye.
Herreira podeszła i w milczeniu uściskała ich oboje. Potem Haywick
odebrał swoją teczkę i trzymając ją kurczowo, naparł na pokryte reliefem
wrota z autentycznego drewna, które uchyliły się jakby z wahaniem,
skrzypiąc niemiłosiernie. W środku panował półmrok i unosił się słaby
zapach stęchlizny i kadzidlanego dymu.
Przez pół godziny nikt nie wyszedł im na spotkanie. Zmęczeni,
przysiedli w ławach i każde zatopiło się w swoich myślach i
wspomnieniach.
Narażam się wszystkim po kolei, myślał Haywick, próbując usadowić się
wygodniej na twardych deskach. Ludzie kroczą sprawdzonymi,
wydeptanymi ścieżkami, skrzętnie zbierając okruchy, a ja im przeszkadzam,
rozpycham się, ciągle czegoś chcę, ale – i to jest naprawdę podejrzane – nie
dla siebie. Jedni mówią, że jestem nawiedzony, inni, że spryciarz nie lada,
bo stosuję kamuflaż – zamiast przyznać, że ubijam jakiś interes, próbuję
mydlić oczy, że należy coś poprawiać, ulepszać, rozwijać, popychać sprawy
do przodu. Wszak wiadomo, że czas można marnować w przyjemniejszy
sposób!
Co dotychczas zdziałałeś, dobroczyńco ludzkości? Studia ukończyłeś ze
średnim wynikiem, miałeś dwie dziewczyny: pulchną Klarysę, która ze
śmiechem wprowadziła cię w życie, i wyniosłą Maolyn, dla której każde
zbliżenie musiało być aktem pełnym artyzmu. Obie chciały konkretów, ale
ty szukałeś czegoś nieokreślonego, niejasnego nawet dla ciebie samego –
miłości? bliskości? wspólnoty doznań? A może lękałeś się stabilizacji,
dorabiania się, obowiązków męża i ojca, nudy trywialnej egzystencji? Więc
skorzystałeś z okazji i wyjechałeś na zagraniczny kontrakt, osiągając za
jednym zamachem niezależność i święty spokój. Ale czy naprawdę o to
chodziło? Nie możesz awansować, nie pracujesz w zespole, w którym
mógłbyś się rozwijać, nie masz także szans na normalne życie towarzyskie,
a o partnerski związek jest bardzo trudno ze względu na pogmatwane zasady
rasowego seksizmu i polityki. Więc czy rzeczywiście masz, czego chciałeś?
To oczywiste, że chciałeś żyć godnie i zarazem dostatnio. Piękne słowa –
wyświechtane i puste. Za to teraz masz konkretne zadanie, możesz
próbować zrobić coś pożytecznego. Czy jednak naprawdę? A jeśli cała
historia jest pomyłką, a plany rozwiązania problemu – mrzonką
nawiedzonego? Zawsze mogę powiedzieć: przynajmniej próbowałem.
Herreira rozmyślała o czym innym, co powoli stawało się jej obsesją: o
niespełnionym macierzyństwie. Coraz częściej prowadziła wyimaginowane
rozmowy z córką, którą mogłaby mieć, gdyby kiedyś nie odtrąciła Rodriga...
Teraz Rod jest tęgim mężczyzną w średnim wieku, ma żonę i dwójkę dzieci,
mieszka w latyfundium Algavre, uczy w szkole. Ma oczywiście dom, psa i
przyjaciół, wieczorami siaduje na ramblach i w cieniu platanów sączy
cienkie piwo. Ona miała aspiracje, chciała profesury i dopięła swego. Gdyby
została z Rodem, nic by z tego nie wyszło, ściągnąłby ją do poziomu swoich
planów na życie. No i dzieci... Jak można robić karierę, mając dzieci?
Zostawić je komuś na wychowanie? To po co w ogóle je mieć?
Lecz teraz znalazłaby w córce powiernicę. Chodziłyby razem wybierać
sukienki, kupować kosmetyki, przesiadywałyby w kawiarniach.
Wiedziałaby, że jest ktoś, że czeka, że zawsze można zatelefonować i
opowiedzieć o zakupach w Jumbo i o wczorajszej chandrze. Cóż, za to ma w
domu półki pełne książek i wciąż nie przeczytane czasopisma z ostatnich
tygodni.
Ale... gdyby kiedyś układała do snu ośmioletnią córeczkę,
opowiedziałaby jej bajkę.
Kiedyś, bardzo dawno temu, na Wyspie Szczęścia otwarły się rozpadliny
w ziemi tak głębokie, że sięgnęły krainy ognia, i przez te kratery zaczęły
wypływać płonące rzeki stopionej skały. Dotychczas nikt z mieszkańców nie
wiedział, że żyje na Wyspie Szczęścia, wszyscy nazywali swój kraj po prostu
Wyspą. Teraz nagle okazało się, że nastał czas Wyspy Ognia. Nikt też głośno
nie mówił, co ściągnęło na kraj nieszczęście, choć niektórzy szeptali, że
mogła to być złość i zawiść.
Mieszkańcy uciekali przed ognistym potopem, ale potoki lawy łączyły
się, tworząc jeziora, w których stopiona skała gotowała się, strzelając
czerwonymi pęcherzami. Te jeziora powiększały się, aż zalały cały kraj i
zaczęły wlewać się do morza. Ludzie uciekli do wody i popłynęli, niektórzy
na statkach, inni, biedniejsi, na łódkach lub nawet wpław. Bardowie do dziś
śpiewają, że tylko nielicznym udało się dotrzeć do innych wysp i lądów.
Książę, władca Wyspy, też wsiadł na swój piękny okręt, ale stanął na
kotwicy w pobliżu brzegu. Na Wyspie zostawił wszystko, co miał i kochał:
swój lud, góry i doliny, pola i lasy, rzeki i jeziora. Tam stał jego zamek, w
którym przyszedł na świat i w którym osiem lat temu przy połogu zmarła
jego żona. Nie chciał zbytnio oddalać się od niej.
Teraz został na okręcie sam z córeczką Andromedą. Gdy woda w morzu
stawała się coraz gorętsza, załoga i służba stopniowo go opuszczała,
uciekając na łodziach ratunkowych, aż ostatni marynarz, wierny bosman,
odpłynął na tratwie zrobionej z własnego łóżka. Morze w końcu zagotowało
się, buchając parą, kadłub trzeszczał i zaczął przepuszczać wodę. Wtedy
książę wręczył małej księżniczce skrzydła albatrosa i powiedział: „Leć,
moja kochana, jesteś lekka, więc te pióra ci wystarczą ".
Dziewczynka zapłakała i chciała zabrać ojca ze sobą, ale ten powiedział
jej, że mama chce, aby on z nią pozostał. Jej zaś każe uciekać. Więc dała się
wyrzucić w powietrze i poszybowała w górę, bo była drobna i prawie tak
lekka jak pióra w skrzydłach, które przyrosły jej do ramion.
Leciała wiele godzin, aż płonąca jak ognisko Wyspa znikła w oddali.
Andromeda niewiele widziała, bo oczy miała wciąż pełne łez, ale dostrzegła
przed sobą wielką chmurę. Wylądowała na niej i odrzuciła skrzydła.
Mieszkańcy chmury przybierali różne kształty i barny, zależne od
kierunku wiatru, lecz zwykle byli przezroczyści i smukli jak szklane kielichy.
Umyli i nakarmili księżniczkę, ale nie mogli osuszyć jej łez, bo wciąż
napływały nowe. Dziewczynka nie potrafiła przyzwyczaić się do wybrzuszeń,
rozpadlin i baranków na chmurze, więc pewnego dnia znów wzięła skrzydła
i odleciała w ciemne niebo.
Po dwóch dniach lotu Andromeda wydostała się w kosmos, więc dalej m
usiała żeglować w strugach światła. Dotarła do krainy asteroid, które
przyjęły ją z radością. Były bardzo towarzyskie i często spotykały się na
pogaduszki, stykając się głowami lub bokami. I chociaż dziewczynka
przykładała czoło przynajmniej do setki radosnych skał, niczego nie
zrozumiała z ich dźwięcznej mony. Coraz słabiej jednak pamiętała Wyspę i
przestała już płakać. Kiedyś zrobiła ze swoich skrzydeł świetlny żagiel i
pomknęła do gwiazd.
Gwiazdy miały piękne złote twarze, całe były twarzami. Poruszały
złotymi ustami, przekazując sobie mądrość świata, z której mała księżniczka
nie rozumiała ani słowa. I chociaż gwiazdy otoczyły ją ciepłem swoich
złotych promieni i troskliwą opieką, Andromeda nudziła się w ich
szacownym towarzystwie. Widząc, że nie jest szczęśliwa, wezwały na naradę
asteroidy i kielichy z chmury.
Ponieważ nikt nie wiedział, skąd pochodzi, bo mieszkańcy kosmosu
wiedzą o ludziach tyle samo, co ludzie o mieszkańcach kosmosu, uradzili, że
dziewczynka przede wszystkim powinna być szczęśliwa, bo każdemu należy
się jego porcja szczęścia. Więc zamienili ją w białą niewielką asteroidę.
Teraz księżniczka doskonale rozumiała inne asteroidy, bolidy, komety, a
nawet zwykłe meteory z którymi lubiła ścigać się po dalekich
wokółsłonecznych trajektoriach. I była sobie szczęśliwą, gadatliwą i
towarzyską asteroidą. Wydawać by się mogło, że nic nie pozostało w niej z
człowieka, którym była dawno temu.
Kiedyś pomyślała, że przyjemnie byłoby pogadać z jakąś większą
osobistością. Nie wiedziała dlaczego, ale najbardziej ciekawiła ją duża,
niebieska planeta, majestatycznie unosząca się w dali. Taka wielka na
pewno miałaby sporo do powiedzenia! Zawróciła do koleżanek, aby
namówić je na wycieczkę. Wszystkie uznały, że myśl jest dobra i że kiedyś w
większym towarzystwie wybiorą się na Niebieską z przyjacielską wizytą. Gdy
wreszcie zetkną się z nią czoło do czoła, naprawdę będzie mnóstwo do
powiedzenia!
Skrzypnięcie żelaznych wrót w bocznej nawie wyrwało ich z rozmyślań.
Nadchodził wysoki mnich w brązowym habicie. Jego strzecha włosów i
zmierzwiona broda nie widziały fryzjera od miesięcy, a mięsiste uszy
wysuwały się spomiędzy włosów i wyglądały na doklejone. Duża twarz
robiła wrażenie – siwe oczy, twardy wzrok, głębokie zmarszczki – lecz nie
było to oblicze starca, raczej człowieka koło pięćdziesiątki.
– Rasputin – wymknęło się Herreirze, która zaraz zasłoniła dłonią usta.
Mnich roześmiał się. Echem powrócił śmiech młodego człowieka.
– Może nie jest aż tak dobrze – stwierdził. – Ale mam kilka podobnych
genów, niewątpliwie. Zakon Scjentystów Bosych jest zgromadzeniem
koedukacyjnym, a oprócz miłości do Boga uznajemy także miłość kobiety i
mężczyzny, braterską i siostrzaną oraz oczywiście rodzicielską. Cała miłość
pochodzi z jednego źródła, więc zakładamy, że jej różnicowanie nie ma
sensu.
– Więc przyjmujecie kobiety? – zaciekawiła się Gloria.
– Ostatnio nie prowadzimy takiego naboru, choć nie ma również zakazu.
– Znów się uśmiechnął. – Pytajcie śmiało, bo na zewnątrz niewiele o nas
wiadomo, nie zabiegamy o popularność.
Nagle rozległo się basowe buczenie. Gloria krzyknęła, bo nadlatywał
szerszeń. Owad zatoczył kilka kół pod sufitem, błyskając skrzydłami przy
przenikaniu przez barwne smugi światła. Mnich zachował spokój. Podniósł
rękę i pozwolił zsunąć się rękawowi – wtedy zobaczyli, że w jego ramię
wczepionych jest kilka wrzecionowatych kształtów, poruszających
paskowanymi odwłokami. Wkrótce dołączył do nich przybysz, zajmując
miejsce w szeregu, a zakonnik nakrył wszystkie rękawem.
– Tak, musimy się bronić – wyjaśnił. – Chronimy również przyjaciół
oraz tych, którzy nimi wkrótce zostaną. Należy się wam wyjaśnienie. Na
zewnątrz, w parku, zaatakował was fanatyk z organizacji ANMAGEN –
pełna jej nazwa to Against Manipulation on Genes. Głupcy, choć bywają
groźni.
– ANMAGEN? – zdumiał się Haywick. – Byłem przekonany, że są
nieszkodliwymi maniakami, sektą mistyków. Mają swoich przedstawicieli
nawet w Mzinga.
– W niektórych latyfundiach takimi jeszcze pozostali – przyznał mnich.
– Ale nie tutaj, gdzie nastąpiła silna radykalizacja tej formacji.
– Może to oni prześladowali nas od początku, także w sieci?
– Jeśli ktoś próbował obrzydzić wam życie, to niewykluczone, że
właśnie oni. Ferują nawet wyroki śmierci, ponieważ uważają, że są grupą
wybraną i muszą wypełnić posłannictwo.
– Powiedziałeś „głupcy"? Jesteście odmiennego zdania niż oni? – badała
Gloria.
– Owszem, Herreiro. Przy okazji: mówią na mnie brat Anzelm. Ty zaś
jesteś Benonem Haywickiem, odkrywcą Roju Andromedy. Można
zaryzykować twierdzenie, że to przez ciebie kłopot wali się nam na głowy. –
Mnich uśmiechnął się w gęstwinie brody.
– Co macie wspólnego z nauką? – zainteresował się Haywick.
– Wszystko! Uważamy, że Bóg stworzył człowieka na własne
podobieństwo również w aspekcie kreatywności, a Drzewo Wiadomości
pokazał nam nie po to, abyśmy stronili od jego owoców. Powinnością ludzi
jest tworzenie, a On za każdym razem rozważa, czy tchnąć w nasze dzieła
duszę.
– Bóg jako uczony, dziwna koncepcja – stwierdziła Gloria. – Czytałam
gdzieś o tym, choć nie interesuję się sektami.
– Nie jesteśmy sektą, stanowimy Kościół. Przejdźmy jednak do rzeczy.
Moi drodzy, choć wiem już sporo, chciałbym bezpośrednio od was usłyszeć,
z czym przychodzicie.
Mnich budził zaufanie. Ponadto umiał słuchać, co jest rzadkim
przymiotem, i dlatego Haywick postanowił zagrać w otwarte karty. Po raz
drugi, ale musiał zaryzykować.
– Jak już wiesz, Ziemia jest zagrożona – zaczął bez wstępu. Potem
krótko opowiedział historię odkrycia roju asteroid, wspomniał o
prawdopodobieństwie kursu kolizyjnego i przewidywanej dacie katastrofy.
W końcu przedstawił swoją koncepcję ratunkową i zaczął objaśniać, kim jest
Allan Porter i dlaczego został wytypowany. Duchowny przez cały czas
słuchał uważnie, dopiero pod koniec wywodu przerwał, unosząc rękę.
– Wiemy o nim tyle, ile potrzeba. Wiem również, że pomaga wam Biuro
Bezpieczeństwa, a Ministerstwo Obrony na razie czeka i chyba jest skłonne
nie przeszkadzać. Może przeczuwa swoją szansę? Tak czy inaczej, w tej
instytucji ścierają się koncepcje. Natomiast straż graniczna nie ma żadnych
wątpliwości, a próby wywierania nacisku jej szefowie potraktowali
ambicjonalnie, usztywniając stanowisko. Wynika stąd, że jeśli nic się nie
zmieni, wywiezienie Allana za granicę będzie stanowić najtrudniejszy etap
całego przedsięwzięcia, oczywiście abstrahując od dalszej optymalizacji
genetycznej tego, hmm, konstruktu humanoidalnego.
Haywick nie potrafił ukryć zdziwienia.
– Skąd wiecie aż tyle? I czy wasze informacje są pewne?
– Mamy swoje kanały, a front nauki, jak wszędzie, ma wyraźne
odniesienia do polityki. Chcąc przetrwać, nie możemy zamykać się w
szklanej wieży.
– Więc jakie są wasze propozycje? – weszła mu w słowo Herreira.
– Nasza propozycja jest bardzo konkretna – odparł mnich, akcentując
ostatnie dwa słowa. – I jest ona skierowana właśnie do ciebie, pani profesor.
Mówiąc krótko: najlepiej byłoby przenieść całe przedsięwzięcie tutaj, do
LLA. Taki plan ma wiele zalet, a głównymi są: ominięcie problemów
związanych z przemytem Portera oraz wsparcie ze strony naszych
laboratoriów. Zgodnie z moją wiedzą mogę stwierdzić, nie popadając w
grzech pychy, że są wyposażone najlepiej na świecie.
– Niemożliwe!!! – krzyknęła impulsywnie Gloria, zrywając się z
miejsca. – Tego absolutnie nie da się zrobić! W Mzinga mam pracownię
nastawioną na fenotypowe badania symulacyjne, doświadczony personel i
materiały porównawcze. Mam fundusze! Tutaj nie będziemy w stanie
wykonać symulacji matematycznych ani zrobić koniecznych chemicznych
modyfikacji genowych, a na adaptację w nowym miejscu czy wdrożenie
metodyki nie ma czasu. Nie, absolutnie się nie zgadzam!
Mnich zachował stoicki spokój, pozwalając kobiecie na wyładowanie się
przez krzyk. Potem przemówił takim samym łagodnym głosem jak na
początku spotkania.
– Oczywiście decyzja należy do was. Wysunąłem jedynie propozycję do
przemyślenia, przecież nie trzeba przesądzać spraw natychmiast. Przyjmując
nasz plan, uniknęlibyśmy pewnych kłopotów, ale możemy próbować stawić
czoło wszystkim wyzwaniom.
– Załóżmy, że zaaprobuję wasz niedorzeczny projekt – stwierdziła
Herreira już nieco spokojniej. – Przeniosę zespół tutaj, przewieziemy
materiały, dane, urządzimy bibliotekę, a wasz zakon lub rząd LLA w trybie
natychmiastowym wyasygnuje fundusze na realizację zamierzenia. Zrobicie
genom, my go zmodyfikujemy i co dalej?
Mnich rozłożył ręce.
– Cóż, myślałem, że wtedy ty przejmiesz inicjatywę.
– Właśnie! Przejmę ją tylko wtedy, gdy będę w stanie zakończyć projekt.
W tym kraju należałoby skorzystać z usług biologicznej matki, wszczepiając
do jej macicy przygotowany zarodek, a potem odczekać przynajmniej
kilkanaście lat, aż Allan II dojrzeje do kontroli efektów modyfikacji
genetycznej i osiągnie wiek prokreacyjny. Czyż nie mam racji?
– Chyba tak, bo na razie nie dysponujemy...
– Otóż dysponujemy! – weszła mu w słowo. – Tak jest! Wy tutaj
rozważacie problemy moralne, dzielicie włos na czworo, a za granicą, po
sąsiedzku, wiedza rozwija się, limitowana jedynie możliwościami nauki. Nie
wolno nam czekać, przyglądając się, jak Allan II bawi się w piasku! Nie
zapominajmy, że w każdej sekundzie tryliony ton lodowego gruzu pokonują
w drodze ku Ziemi dziesiątki mil! Kto wie, czy właśnie tych osiemnastu lat
nie zabraknie w bilansie?
Mnich skinął głową.
– Jeśli w Mzinga znane są i dostępne powtarzalne i bezpieczne sposoby
przyspieszenia osobniczego dojrzewania, chylę czoła. U nas nie myśleliśmy
jeszcze o tych sprawach, nie było takiej potrzeby.
– Właśnie! – skwitowała Herreira, oskarżycielsko celując w niego
palcem. – Za miedzą może także nie było naglącej potrzeby, za to była
ciekawość. Moi koledzy wyszli z założenia, że lepiej wiedzieć więcej, nawet
– a może właśnie zwłaszcza – gdy ta wiedza przeraża. Wiedza tworzy
obiektywny obraz świata, a po świecie musimy się poruszać, by przeżyć.
Dlatego teraz my, a nie wy, mamy do dyspozycji potrzebne
instrumentarium.
– Brawo! – Brat Anzelm pochylił się, by ukryć uśmiech. – Oto
bezkornpromisowość prawdziwych uczonych. Gdyby profesor Herreira
zapragnęła kiedyś uciec od zgiełku i pokus życia świeckiego, niech weźmie
pod uwagę nasz zakon. Z pewnością wstawię się w kapitule za przyjęciem
jej kandydatury.
– Och, nie! – Zaperzona Gloria nie zdążyła nabrać dystansu. – Dla mnie
te mury są zbyt dostojne, odgradzają od świata.
– Czyż nie była błogosławiona chwila wewnętrznej ciszy, jaką
ofiarowałem wam przed tym spotkaniem?
– Tak! – Haywick wpadł mu w słowo, rad, że może się włączyć do
rozmowy. – Po raz pierwszy od lat spokojnie zastanowiłem się nad tym, co
robię. Nad swoim życiem.
– Więc to było celowe spóźnienie – bardziej stwierdziła, niż spytała,
Gloria.
– Moi drodzy, pora przejść do konkluzji – oznajmił mnich. – Jak
oficjalnie brzmi wasza prośba, skierowana do Zakonu Scjentystów Bosych?
I co zakon będzie z tego miał? To, co teraz powiemy, zostanie zapisane jako
dokument mający moc prawną.
Haywick zawahał się, a potem zdecydowanie sięgnął po teczkę. Zdawał
sobie sprawę, że intuicyjna weryfikacja musi wystarczyć, a ten mnich
naprawdę wyglądał na pełnomocnika.
– Mam prawo podejmowania decyzji, które jednak wymagają
zatwierdzenia przez kapitułę – oznajmił brat Anzelm, jakby czytał w jego
myślach.
– Nie reprezentujemy nikogo, działamy na własną rękę, choć mamy
nadzieję, że w przyszłości nasze inicjatywy poprze rząd Królestwa Mzinga –
oznajmiła Herreira. – Jak już wiadomo, chcemy... prosimy o zbudowanie
molekularnej repliki genomu obywatela Allana Portera według
elektronicznego zapisu. Zapis znajduje się tutaj.
Gloria sięgnęła po teczkę, ale Benon już ją wyciągał w kierunku mnicha.
Ten jednak nie poruszył się, patrząc w nieokreślonym kierunku ponad ich
głowami.
– Z waszą sprawą pobieżnie zaznajomił mnie agent BB – oświadczył po
chwili krępującego milczenia. –
Radziliśmy nad nią... Połowa braci była za tym, by wam pomóc, połowa
była przeciwna. Ja wstrzymałem się od głosu.
Twarz Haywicka pokryła się rumieńcem, który rozlał się aż na szyję.
Stwierdził zachrypniętym głosem:
– Przecież nie prosimy o pomoc w prywatnych sprawach, pomagacie
również sobie, wszystkim!
Mnich uniósł dłonie w uspokajającym geście.
– Właśnie dlatego aż połowa składu kapituły zgodziła się na wsparcie
projektu. Doktorze Haywick, nie ma stuprocentowej pewności, że Rój
uderzy w Ziemię, a tym bardziej nie może być gwarancji, że wasza akcja w
jakimkolwiek stopniu poprawi bezpieczeństwo ludzkości. Twoja koncepcja
jest antycypacją o kruchych podstawach, sam musisz to przyznać. To śmiała
hipoteza antropologiczna, nie mająca jednak żadnego umocowania w
doświadczeniu.
– Więc najlepiej nic nie robić?! – wybuchnął Haywick. – Hodować
sadło, spijać mszalne wino i bawić się w koedukacyjny zakon!
Gloria szturchnęła Benona w ramię.
– Opanuj się! – syknęła ze złością.
Mnich roześmiał się.
– Chyba jesteś lepszym astronomem niż politykiem, doktorze –
stwierdził, gdy już opanował wesołość. – Szanowna pani profesor,
odniosłem wrażenie, że pragniesz coś dorzucić do waszej propozycji.
Kobieta energicznie pokręciła głową, rozsypując po twarzy czarne pukle.
Jak zwykle gestykulowała z gracją tancerki.
– To niemożliwe, bracie Anzelmie. Doskonale wiesz, że jako prywatne
osoby nie dysponujemy funduszami, które wchodziłyby w rachubę.
Dotarliśmy tak daleko wyłącznie dzięki ludziom dobrej woli.
– Brawo! – pochwalił Anzelm. – My także wykazujemy dobrą wolę, lecz
czeka nas ogrom pracy. Więc... jeśli wy nie macie propozycji, my
wysuniemy swoją: wykonamy pracę, ale chcemy mieć udział w żniwach.
– To znaczy...? – ostrożnie badała Gloria.
– Sprawa jest prosta jak paciorek na dobranoc. Spróbujemy złożyć
molekularny genom Allana, mając nadzieję, że Bóg wykreuje go na ludzką
istotę. Nie zażądamy za to niczego oprócz twojego uśmiechu, Glorio, i
oczywiście waszej współpracy w niezbędnym zakresie. Lecz oświadczam na
samym wstępie, że sklonujemy genom Allana i kopię zachowamy dla siebie.
Następnie przekażemy wam uzyskany materiał, lecz będziemy oczekiwać od
was daru w postaci klonu ostatecznie zmodyfikowanej wersji genomu
Allana II. Czy wyrażam się jasno?
Herreira skrzyżowała ramiona i pochyliła głowę.
– Jednak nie mogę dać gwarancji... – zaczęła, ale mnich wszedł jej w
słowo:
– Żadna strona nie jest w stanie zagwarantować sukcesu, wszak
prowadzimy działania na samej granicy naukowych możliwości. Chodzi o
starania bona fide, o wykazanie maksimum dobrej woli.
– Chyba... to jest możliwe. Tak, mogę zaakceptować taką umowę.
– Zgadzam się – oświadczył Haywick pośpiesznie, jakby obawiał się, że
zakonnik może zmienić zdanie. Ponownie podniósł teczkę, a Anzelm
obejrzał ją z dystansu, lekko odchylając się do tyłu, po czym wyciągnął po
nią ręce i ostrożnie przejął pakunek.
– Jutro kapituła podejmie ostateczną decyzję – poinformował. – Tym
razem zagłosuję za przyjęciem wniosku. Jeśli nie macie nic przeciwko temu,
bądźcie od tej chwili naszymi gośćmi.
ROZDZIAŁ 6
– Nie – powiedział strażnik. – To niemożliwe. Proszę zawrócić, abym
nie musiał zastosować perswazji alternatywnej.
Tego dnia Gloria zbudziła się późno. Wczoraj wpadła w studnię snu
nagle, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki, i miała wyraziste, lecz
niemęczące sny. Rano jednak nie potrafiła przypomnieć sobie szczegółów
żadnego z nich. Gdy wstała i spojrzała za okno, miała wrażenie, że dalej śni.
Część obszernego atrium zajmował ogród szklanych roślin.
Półprzezroczyste łodygi i liście sprawiały wrażenie powiększonych
wypustek koralowców lub zastygłych ameb, a niektóre z nich miały ażurową
konstrukcję podobną do chińskich wachlarzy. Egzotyczność widoku
potęgował śnieżny puch, rodzaj drobnokrystalicznej szreni oblepiającej
część gałązek, a szczególnie obficie liście.
– Artystyczna robota – mruknęła z uznaniem.
W tej samej chwili płatek nadtopionych kryształków odpadł i w słońcu
zalśniła gładka powierzchnia liścia. Śnieg spadł na ziemię i stopniał w ciągu
ułamka sekundy.
Gloria przetarła oczy i pokręciła głową. Pustynia, góry, osobliwości
klimatyczne? W niektórych rejonach Sahary przed świtem chwyta
kilkunastostopniowy mróz, ponieważ brak tam chmur czy mgły,
zatrzymujących ciepło przy ziemi. Zawsze istnieje racjonalne
wytłumaczenie, bo od początku historii cywilizacji magia zmieniała się w
naukę równolegle do poszerzania wiedzy. Z tą różnicą, że dziś nie mówi się
o magii, tylko o artefaktach albo zjawiskach wymagających dodatkowych
wyjaśnień.
Pokój był doskonale wyposażony i w niczym nie przypominał
klasztornej celi. Gloria wzięła prysznic i ubrała się, konstatując z
przyjemnym zdziwieniem, że jej ubranie zostało w ciągu nocy uprane. Gdy
kończyła makijaż, rozległo się pukanie do drzwi, po czym weszła siostra
zakonna ze śniadaniem.
– Myślałam, że zjem z Benem i... – Gloria zawiesiła głos, ze zdumieniem
przyglądając się przybyłej.
Była niezwykle chuda, a jej twarz miała w sobie coś dziwnego, jakby
Pan Bóg w akcie kreacji nie mógł się zdecydować, czy uczynić ją kobietą,
czy mężczyzną. Ledwie zauważalnie pokręciła głową i w milczeniu
postawiła przed nią tacę, po czym skłoniła się i wskazała na usta, drugą
dłonią wykonując znak przeczenia. Mogło to równie dobrze oznaczać zakaz
prowadzenia rozmów, jak upośledzenie mowy. Wtedy Glorii nie przyszło do
głowy pierwsze wyjaśnienie.
Zakonnica znieruchomiała na kilkanaście sekund, jakby oczekiwała na
polecenia, po czym odwróciła się i cicho odeszła. Wydawało się, że
odpłynęła, tyczkowata, wysoka i pochylona, stawiając drobne kroczki i
zamiatając posadzkę skrajem habitu.
Gloria wzruszyła ramionami i wzięła się do jedzenia, bo raptem poczuła
głód, na co istotny wpływ miał aromat kawy, smużący się spod pokrywy
dzbanka, oraz zapach świeżej szynki. Pałaszowała z apetytem, gdy
zadzwonił telefon.
– Mówi Ben – odezwał się głos w słuchawce. – Dzięki Bogu, że tam
jesteś. Go robisz?
– Jem śniadanie, przynieśli mi do pokoju, jak w hotelu
czterogwiazdkowym. Dlaczegóż miałoby mnie nie być?
– Wychodziłaś? – odpowiedział pytaniem.
– Jeszcze nie. Spałam długo i dobrze.
– Słuchaj... Jest pewien problem. Ja próbowałem i nie udało się. Tylko
się nie denerwuj.
– Powiedz wreszcie, o co chodzi!
– Pilnują nas. Jesteśmy w areszcie domowym, to chyba najlepsze
określenie.
– Co takiego?!
Gloria zerwała się, rozlewając resztkę kawy, i pobiegła do drzwi.
Naparła na nie, ale nie były zamknięte, więc wypadła na zewnątrz i o mało
się nie przewróciła. Nieco dalej w korytarzu stał wysoki, dobrze zbudowany
mnich – młody chłopak o arystokratycznych rysach twarzy. Włosy po
bokach miał podgolone, ale na szczycie czaszki pozostała okrągła jak mycka
czupryna. Skinął głową w pozdrowieniu.
– Czy ma pani jakąś prośbę, profesor Herreira? – spytał.
– Prośbę? – Rozejrzała się po korytarzach wyłożonych granitowymi
płytami. Przez wąskie szczeliny okien wpadało intensywne światło. – Chcę
zobaczyć się z Benem, to znaczy Benonem Haywickiem. Zaraz,
natychmiast!
– Żałuję, ale nie mam odpowiednich dyrektyw. Muszę skonsultować się
z przeorem.
– Więc puść mnie do brata Anzelma! – krzyknęła ze złością i usiłowała
przejść obok niego, ale młodzieniec natychmiast zagrodził jej drogę.
Właśnie wtedy wspomniał o perswazji alternatywnej.
Gloria westchnęła i uniosła wzrok. Drgnęła i cofnęła się, bo spostrzegła
kilkanaście szerszeni – powoli przemieszczały się u sufitu wokół otworu
wentylacyjnego, a ich skrzydła wibrowały, szkliście połyskując w mroku.
– Aleśmy się wpieprzyli – mruknęła. – Z deszczu pod rynnę.
– Słucham? – zapytał mnich.
– Ech, wyłącz się, zapoznany krzyżowcu. Nie dla twoich świątobliwych
uszu, a zresztą licho wie, jaki slang obowiązuje w klasztorach
koedukacyjnych.
Młodzian uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli istnieje zagrożenie, choćby niewielkie, nasi goście muszą być
odpowiednio chronieni. Oto wyjaśnienie, które być może powinienem
przekazać wcześniej.
– Nie wierzę! Pewnie nie uczą was historii, więc streszczę ci jedną z
konkluzji: kiedyś narody ujarzmiano dla ich dobra, a teraz robi się to z
każdym obywatelem z osobna. Idę popatrzeć na białe drzewa, to chyba jest
dozwolone, bo bezpieczne?
Mnich zrozumiał ją dosłownie.
– Szyby są pancerne, a atrium strzeżone. To są bardzo cenne rośliny.
Informuję, że w szafce jest komputer z dostępem do sieci, a jak profesor
będzie potrzebowała książek czy czegokolwiek innego, dostarczymy.
– Już dobrze, chłopcze. Myślałam, że stanę przy stole laboratoryjnym i
wspólnie zrobimy, co trzeba.
– Nie mam żadnych dyspozycji w tej kwestii.
Gloria się żachnęła.
– Albo strugasz głupa, albo naprawdę nim jesteś! Och – westchnęła i
zamachała rękami – chyba jednak nie zasłużyłeś na takie słowa, chłopcze,
więc przepraszam. Wracam do siebie.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, dostrzegła szklane kwiaty, zaróżowione w
słońcu, które zaglądały do pokoju przez pancerną szybę. Liście, łodygi i
płatki pokrywały kryształki świeżego szronu. Ponad nimi, w bezpiecznej
odległości, polatywały żółte motyle.
Rzuciła się na łóżko i wtuliła twarz w poduszkę.
Gdy otworzyła oczy, już zmierzchało. Obudziły ją podniesione głosy. Ze
snu zapamiętała tylko, że dwóch mężczyzn kłóciło się, gwałtownie
gestykulując i krzycząc w jakimś egzotycznym języku. Gdy w końcu jeden
sięgnął po broń, obudziła się z krzykiem i natychmiast odczuła ulgę, że tylko
śniła. Marzenia senne miały tę istotną przewagę nad rzeczywistością, że
zawsze kończyły się w ostatnim momencie przed katastrofą.
Tymczasem za drzwiami naprawdę trwała sprzeczka. Rozpoznała głos
strażnika, a ten drugi... może Ben usiłuje dostać się do niej? Zerwała się z
łóżka i przekrzywiła głowę, nasłuchując. Nie, drugi głos był zupełnie obcy –
niski i chrapliwy. Cóż, niech się kłócą, co ją to obchodzi.
Stanęła przed lustrem, poprawiła włosy i wygładziła sukienkę. Ponieważ
teraz znalazła się bliżej drzwi, dobiegły ją dudniące słowa:
– ...wojskowy dryl, zamordyzm, psia mać. Przynieśli gotowca, więc w
nagrodę ich zapuszkować, na wszelki wypadek, wy gnojki! Spieprzaj,
Narcuś, zanim zrobię z ciebie dwóch... yyych...
Rozległ się rumor, najwyraźniej doszło do rękoczynów. Dopiero wtedy
Gloria zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Anzelm wspomniał o
prześladującej ich organizacji. Czyżby ANMAGEN szykował kolejne
uderzenie? Rozejrzała się, nie dostrzegła jednak niczego, co nadawałoby się
na broń. Skoczyła w stronę łazienki, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły
się gwałtownie, z hukiem uderzając o ścianę. Dlaczego nie zamknęła ich na
klucz?
– Nic by nie dało, kochaniutka! – zadudnił głos mężczyzny, który
wtoczył się do środka. Był wielki, zwalisty i ryczał jak grizzly, nawet
poruszał się podobnie, czyli nadspodziewanie zwinnie, a śmierdział
naprawdę obrzydliwie. – Chodź, złotko, pójdziemy do twojego kumpla.
Mam wam obojgu to i owo do powiedzenia. No, ruszże kufer i przestań się
gapić, bo przewiercisz mnie gałami na wylot, he, he. Cóż to, w życiu nie
widziałaś osobnika Homo prospectiws? Więc właśnie masz okazję,
dziecino!
Przybysz chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą jak szmacianą lalkę.
Krzyknęła z bólu, gdy dwoma palcami ścisnął jej łokieć jak imadłem.
– Już dobrze, będę uważał – mamrotał, wywlekając ją na korytarz.
Pod ścianą stał strażnik, ale nie próbował ich zatrzymywać, a intruz
jakby go nie dostrzegał.
– Tutaj – oświadczył, forsując sąsiednie drzwi. – Oto sławny Benny od
asteroid, zgadłem?
Haywick stał na środku pokoju, niezbyt dobrze udając opanowanie.
– Proszę ją puścić – zażądał. – Przecież i tak nie będzie z panem
walczyć.
– To racja, Beniaminku! – zaryczał przybysz i popchnął Glorię na łóżko.
Upadła na nie i zaraz usiadła, nie spuszczając wzroku z prześladowcy.
Tymczasem mężczyzna zbliżył się do Haywicka i zamierzył się, jakby chciał
go klepnąć w plecy, lecz w ostatniej chwili rozmyślił się, opuścił rękę i
ciężko siadł w fotelu. Sprzęt zaskrzypiał niepokojąco.
– No dobrze, dość tych wygłupów – mruknął. – Zademonstrowałem
wam człowieka prospektywnego, czyli siebie. – To mówiąc, uderzył się
prawą pięścią w pierś, zawadzając przy tym o lewą rękę, którą miał
zabandażowaną od dłoni po łokieć. Syknął z bólu i zaklął. – Nazywam się...
tutaj mówią na mnie krótko: Uniman. Jestem genetyczny, wiecie, o co
chodzi? Nie? Profesorka powinna, a jak nie, to powiem: podrasowali mnie,
wyrychtowali na nobilitkę. Nie, nie wbrew mojej woli, zgodziłem się,
podpisałem, co trzeba, wziąłem pieniądz i zapewniłem byt rodzicom i
rodzeństwu. Mogą do końca życia jeździć z Hawajów na Kanary i z
powrotem i jeszcze im zostanie na porządny pochówek i na testament dla
siostrzyczki. A we mnie za to nastrzykali tej galarety aż miło, ale nie wiem,
czy mi tak znowu z tym dobrze. Fakt, przedtem byłem pokurczem, w spadku
po flaszeczce ojczulka, a i matka nie za bardzo, cięgiem na coś choruje... Po
tym trochę podrosłem, nabrałem ciała, każdego załatwię, jak mi Bóg miły,
chyba że przedtem zdąży z armaty do mnie wygarnąć, he, he! No, ale nie
wszystko wolno mi wygadać, tylko tyle, żeby ojciec Anzelm jeszcze nie
kazał pakować manatek.
– Pan... należy do zakonu? – wykrztusiła wreszcie Herreira.
– He, he, jaki tam pan! Nikt w życiu tak mi nie mówił. Uniman jestem,
szanowna profesorko. Formalnie nie należę, kiepsko nadaję się na
zakonnika. Ale wygląda na to, że dla nich pracuję.
– Dlaczego pan, to znaczy dlaczego tak nas traktujesz?
– Niby jak? Przecież to ci twardogłowcy z kapituły kazali was zamknąć,
a ja was wypuściłem. Chcę wam pokazać szklany ogród i marsjańską grotę.
O co ci idzie, kobieto?
– Poczekaj, Glorio – wtrącił Haywick. – Uniman chce nam coś
powiedzieć i robi to na swój interesujący sposób. Wysłuchajmy go z uwagą
do końca.
– W porządku, masz rację – zgodziła się, rozmasowując ramię.
– No to chodźmy, póki ci starcy z kapituły znowu czegoś nie zmajstrują.
Uniman podźwignął się. Wydawał się wyższy niż przed chwilą, twarz
mu wyraźnie pociemniała, przybierając ceglaste zabarwienie.
– Tak, kochaniutka, uważnie się przyglądaj, badaj, bo trochę się
zmieniam, bez przerwy idzie konwersja.
Spojrzał na obandażowane lewe ramię. Było grube, spuchnięte.
– Co takiego? – spytała, zaintrygowana.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Jestem zwykłym człowiekiem, umysłowym normalem. Nigdy nie
ciągnęło mnie do mędrkowania, od tego są jajogłowcy. Ale ci mądrale
musieli mnie nauczyć, jak sterować genową przemianą. To proste, coś jak
nauka chodzenia po wylewie.
– Niesamowite! – Gloria wpatrywała się w Unimana, jakby był stworem
z innego świata. – Chcesz powiedzieć, że potrafisz sterować somatycznymi
procesami genetycznymi... z poziomu świadomości?
Tamten powoli skinął głową.
– Myślę, że to coś w tym stylu. Nauczyli mnie, jak osobno stroić
instrumenty, ale orkiestra robi się z tego cosik jak jazzmani na odpuście w
Koziedujach. Bywa, że muszę szybko wracać, bo robi się śmierdząco.
Działam przeważnie na wyczucie, a przy tym muszę się cholernie skupić,
jeśli mam coś powtórzyć, rozumie się jakiś efekt. Niełatwa sprawa, wierzcie.
Na okrągło próbuję szukać całkiem nowych efektów, ale to niebezpieczna
zabawa, diablo groźna, bo można innym dać do wiwatu i samemu wyprawić
sobie szybki pogrzeb. Anzelm każe próbować, ale ja wolę przerzucać ten
przełącznik w znany sobie sposób.
Herreira przez chwilę z wrażenia nie mogła złapać powietrza.
– Jezus, Maria! – wykrztusiła. – To przecież rewolucja! Wiadomo, że za
pomocą świadomości można sterować niektórymi procesami
fizjologicznymi, ale... ekspresja? Ben, słyszałeś? Na naszych oczach
powstaje człowiek przyszłości!
– Nazwali mnie Homo prospectivus – stwierdził Uniman. – Ale czuję się
kiepsko, mam cholerne ataki bólu, takie, że muszę je wyciszać w mózgu. Na
szczęście tego dobrze się nauczyłem. Bez przerwy mam wrażenie, że jestem
opuchnięty, a na to jeszcze nie znalazłem sposobu. – Spojrzał na
obandażowane przedramię. – Patrzcie, jaka lala, szykuję ją specjalnie dla
was, przybysze. Wiem, że śmierdzi, mnie też chce się rzygać, ale tak to jest,
że przy tej cholernej konwersji trochę mięśnia się psuje, a po tym trza
posprzątać. Pomagają bakterie, gnilne, rzecz jasna.
– To są rośliny szykowane na Marsa – powiedział Anzelm, wyciągając
dłoń w stronę szklistych liści. – Ale nie wolno ich dotykać, bo są zimne, tak
zimne, że skóra przymarza do nich w ułamku sekundy. Są stałocieplne i
mają minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza.
Stali po kostki w piasku koloru rdzy w grocie oświetlonej słabą sodową
latarnią. Na skrawku pustyni bielały kępy śnieżnych krzewów.
– Generatory zimna – zauważył Haywick. – A więc terraformowania
także nie zaniedbujecie. Pewnie i na Ziemi mogłyby się utrzymać, zwłaszcza
w okolicach podbiegunowych.
– Już rosną, chociaż w naturalnym środowisku są wypierane przez lepiej
przystosowane gatunki. Ale nie na północy, bo tam nie mają konkurencji i
dają sobie świetnie radę.
– Czy są jadalne? – dociekał astronom.
Anzelm uśmiechnął się w gęstwie brody.
– Owszem, choć warto jeszcze popracować nad kompozycją smakową.
Mogłyby doskonale prosperować podczas ogólnoplanetarnej zimy, ale nie
nocy, bo potrzebują energii świetlnej. Badamy także organizmy beztlenowe,
odżywiające się prostymi węglowodorami jak metan albo wykorzystujące
związki żelaza i siarki, bo takie rośliny obyłyby się bez słońca. Zycie jest w
stanie doskonale dostosowywać się do drastycznych warunków na drodze
autoewolucji. Chodzi o to, że w sytuacji ciężkiego stresu środowiskowego
uruchamiają się alternatywne ekspresje genowe, nowe albo zakodowane w
śmieciowym DNA i RNA. To proces naturalny, a my próbujemy trochę nim
sterować. Oczywiście mówię o życiu białkowym, bo innego nie znam.
– Po co to wszystko? – wypaliła Herreira. – Czy nie lepiej wspomagać
życie, jakie jest, zamiast produkować dziwaczne substytuty?
– Glorio, moja droga, już o tym dyskutowaliśmy – mitygował ją
Haywick.
– Ależ chętnie odpowiem, wszak pytanie dotyczy sedna naszej
działalności – podjął zakonnik. – Nie robimy niczego innego niż
przygotowanie życia do wyjścia w kosmos. To przecież nieunikniony etap,
nieprawdaż? Kiedyś organizmy wyszły z morza na ląd, potem opanowały
powietrze, teraz więc pora wznieść się nieco wyżej, poza kolebkę Ziemię.
– Mało mnie to obchodzi. Teraz mój dom jest tutaj i nigdzie się nie
wybieram – ripostowała Gloria.
– Podobnie jak ja, Glorio. Ale mówimy o trendach, o procesach, do
których zawczasu warto się przygotować.
– Zaraz – wtrącił Haywick. – Przecież w razie globalnej katastrofy takie
formy życia, zdolne do przetrzymania ekstremalnych warunków, byłyby
nieocenione. Na przykład kolega Uniman...
Uniman zabawiał się na uboczu puszczaniem płomieni z miotacza ognia.
Co chwila ich pióropusz rozświetlał pieczarę, wydobywając z mroku
inkrustowane miką granity i strzelające odblaskami górskie kamienie. Z
kątów ust aż na pierś spływały mu nitki śliny.
– No, wreszcie ktoś raczył sobie przypomnieć, że tu jestem – burknął.
Jego twarz miała kolor sepii i lśniła od potu. Nagłym ruchem skierował
miotacz w ich stronę i puścił strugę ognia tuż nad ich głowami. Poruszał
urządzeniem na boki, w wyniku czego płomień uformował nad nimi
gorejący łuk. Wreszcie wprowadził wyrzutnię w ruch po elipsie, chcąc
obramować ich ogniem, a płonący gaz uderzył w podłoże i sypnął w ludzi
gorącym piaskiem.
– Dosyć! – krzyknął Anzelm. – Nie dopełniasz warunków umowy, Uni –
dodał już spokojniejszym, karcącym głosem szefa. – Poza tym chyba
orientujesz się, że to ty jesteś najważniejszy spośród nas, bo właśnie do
takich należy przyszłość.
– Gadaj zdrów – warknął Uniman, ale wyłączył miotacz. – Masz mnie za
świnkę morską, za szczura do doświadczeń. Tylko dlatego nie wziąłeś
jajogłowca, bo żaden nie był taki głupi, żeby się zgłosić, co?
Anzelm podszedł do wielkiego mężczyzny, wyraźnie słaniającego się na
nogach. Bandaż zwisał z jego przedramienia, które miało ciemniejszy odcień
i było wyraźnie grubsze niż drugie.
– Byłeś najodpowiedniejszym kandydatem i taka jest cała prawda –
powiedział łagodnie. – Nikt cię przecież nie zmuszał, sam uznałeś warunki
umowy za korzystne, czyż nie? I nadal, jak sądzę, chcesz zachować całą
kwotę, przelaną na twoje konto?
Olbrzym nie odpowiadał. Opuścił głowę i skubał twardą skórę ręki.
Haywick objął Herreirę i powoli odciągnął ją w kierunku wyjścia.
Hermetyczna śluza była zamknięta, ale znajdowała się we wnęce, która
mogła stanowić jakąś osłonę.
W końcu Uniman skinął głową.
– Chyba jasne, że forsa moja, ale umowę sam podpisywałem i nic tam
nie było o fajerwerkach, ani na tak, ani na nie. Nie czujesz, Anzelmie, że
powietrze w tej grocie cuchnie i warto coś z tym zrobić?
Zakonnik uśmiechnął się i poklepał mężczyznę po ramieniu. Gloria
miała wrażenie, że treser tygrysów demonstruje sztuczkę czochrania za
uszami olbrzymiego kota.
– Nie, nic nie czuję. Mógłbyś zademonstrować nam teraz swój numer z
ogniem?
– Nie ma sprawy, szefie!
Uniman poszedł pod ścianę i oparł się o nią plecami, po czym znów
włączył miotacz. Jęzory ognia uniosły się aż pod sklepienie jaskini, ale zaraz
opadły, formując dwustopowy płomień. Mężczyzna skierował go na swoje
zmienione przedramię.
– Czego on znowu próbuje? – jęknęła Gloria, chwytając Bena za rękę.
Tymczasem Uniman uśmiechał się, nie spuszczając wzroku z ognia.
Jęzory płonącego gazu lizały skórę, która nie zwęglała się, lecz stawała się
połyskliwa, miejscami srebrzystobiała. Najwyraźniej nie sprawiało mu to
bólu. Wyżej, nad kłębem ognia, w zimnym powietrzu kondensowała się para
wodna, tworząc obłoczek mgły.
– Nie ma w tym nic niezwykłego – wyjaśnił zakonnik. – Jego tkanka
skórna jest genetycznie zmodyfikowana w taki sposób, że dynamicznie
reaguje na ekstremalnie wysoką temperaturę, wytwarzając ochronną
warstwę wilgoci. Rozprężająca się para skutecznie broni przed
przegrzaniem, oczywiście przez pewien czas. Analogiczne zjawisko było
znane od dawna: wytapiacze stali potrafili nabrać w zagłębienie dłoni
odrobinę płynnej surówki i utrzymać ją przez moment bez zagrożenia dla
zdrowia. Przypomnę, że temperatura topnienia żelaza wynosi tysiąc pięćset
czterdzieści stopni Celsjusza. Nasz kolega potrafi wytrzymać znacznie
dłużej niż tamci, bo zmodyfikowana skóra wydziela wodę, a dodatkowo
inicjowane są inne endotermiczne reakcje, lokalnie pochłaniające ciepło.
– Po co to wszystko? – szepnęła Herreira. Nie potrafiła opanować
narastającego lęku.
– Pytanie jest filozoficzne, ale odpowiem jak inżynier lub lekarz. Przy
ekspozycji na promieniowanie termiczne o dużym natężeniu zwykły
człowiek doznałby śmiertelnych poparzeń, a nasz bohater odczuje jedynie
lekkie mrowienie. Na przykład w przestrzeni kosmicznej oświetlona przez
Słońce powierzchnia ciała może w próżni ogrzewać się do temperatury
znacznie przekraczającej sto stopni.
– W próżni chyba nosi się skafandry? – zauważył Haywick.
Gloria czuła, że lodowata dłoń ściska jej żołądek. Wydawało jej się, że
coś porusza się w uchylonych drzwiach bunkra, wpuszczonego do połowy w
ścianę pieczary, a może ktoś, czyżby podobny do Rodriga?, pokazuje jej
płachtę przypominającą sukienkę, gestykuluje gwałtownie, przyzywa ją.
Mimo lęku musiała zrobić krok w tamtym kierunku, ale gdy przetarła oczy i
spojrzała na drzwi bunkra, te były już zamknięte.
Potem wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund.
Uniman zakręcił gaz i miotacz zgasł. Mężczyzna odwrócił się i sięgnął w
zagłębienie w skale – może otworzył jakąś klapę czy zerwał plombę. Ważny
był efekt – basowo zadudniły silniki, wprawiając podłoże w wibracje.
Herreira poczuła ból w uszach, który nasilił się gwałtownie i ustąpił dopiero
wtedy, gdy z cmoknięciem przetkały się kanaliki ucha wewnętrznego. Potem
płuca zaczęły nabrzmiewać i rosnąć, i wtedy kobieta odruchowo
zareagowała tak jak przy wielokrotnie ćwiczonym awaryjnym wynurzaniu
się z głębokiej wody – ustami stopniowo wypuszczała nadmiar powietrza.
Tępy ból za oczami i wrażenie rozsadzania czaszki dopełniły symptomów i
już wiedziała: w grocie raptownie spadało ciśnienie.
Uniman uśmiechał się. Stał oparty o ścianę i obserwował ich spod
zmrużonych powiek. Nie wypuszczał powietrza i nie oddychał, widocznie
mógł gromadzić gaz w zmodyfikowanych płucach pod ciśnieniem, aby
potem dłużej wykorzystywać zawarty w nim tlen.
Wtedy Herreira rzuciła się w kierunku bunkra. Była pewna, że właśnie
stamtąd należy spodziewać się ratunku, przecież Rod by jej nie oszukał!
Dobiegła i naparła na wahadłowe drzwi, wpadając do środka. Natychmiast
zapłonęły białoniebieskie lampy, ale nigdzie nie było śladu Rodriga – tylko
równe zastawione półki, wieszaki, ubrania. Magazyn?
Wypuściła już nadmiar powietrza i brakowało jej oddechu. Zaczynała się
dusić, ból rozsadzał głowę. Spostrzegła, że obok drzwi wisiały na wieszaku
workowate, cienkie kombinezony, przypominające to, co wzięła za sukienkę
w rękach Roda. Bez namysłu chwyciła pierwszą z brzegu i usiłowała
włożyć. I wtedy stała się rzecz zupełnie niezrozumiała.
Sukienka jak żywe zwierzę rzuciła się na nią, oplotła głowę i ramiona,
łapczywie przylgnęła do odsłoniętej skóry i błyskawicznie rozpełzła się po
reszcie ciała. Zakleiła twarz, usta i oczy. Kobieta próbowała ją zedrzeć,
uchwyciwszy za fałdy na czubku głowy, ale powierzchnia agresywnej
tkaniny wygładziła się, nie dając punktu zaczepienia. Rozpaczliwie
spróbowała złapać oddech, lecz sztywna błona szczelnie zaklejała nos i usta.
Niespodziewanie stwierdziła, że skądś sączy się strumyk chłodnego
powietrza. Pociągnęła mocniej i strumień się zwiększył. Ból głowy zaczął
ustępować.
Dopiero teraz zarejestrowała ruch obok siebie. To Haywick i Anzelm w
podobny jak ona sposób wkładali ubrania ochronne.
– W porządku? – spytał zakonnik, gdy przezroczysta błona zamknęła go
w szczelnym kokonie. Jego głos słabo przenikał przez rozrzedzone
powietrze.
Benon skinął głową, próbując poruszać ramionami. Wychodziło mu to
nieźle.
– Chyba... tak – odpowiedziała Gloria stłumionym głosem. Mogła
mówić, bo błona w pobliżu ust odchylała się nieco. Przez przezroczystą
warstwę widziała niemal tak dobrze jak przez optyczne szkła.
– Te skafandry przypominają mi ubiory z podwodnego Klubu SY-fon. –
Głos Haywicka płynął z bardzo daleka. – Co w ogóle się stało? Rodzaj
ćwiczeń?
– Brawo, astronomku! – basowo zadudnił Uniman. Wydawało się, że
mówi do nich zza ściany. – Było lepiej, niż myślałem. Gloria dala popis
sprawności, jak w oddziałach specjalnych! Dobra dziewczynka, chwyta w
lot każdy przekaz. Tylko szef nie wykazał się dobrym refleksem, do licha.
– Przekaz...? – szepnęła Gloria, ale nikt jej nie słyszał.
Anzelm wyszedł z magazynu i szybkim, choć spokojnym krokiem
podszedł do pulpitu sterowniczego, zainstalowanego w ścianie groty.
Zatrzymał pompy i uchylił kanały wlotowe. Do jaskini zaczęło z szumem
napływać powietrze. Zręcznym ruchem wydostał komunikator bezpośrednio
przez błonę kombinezonu, która najpierw w przedziwny sposób zamknęła
urządzenie w odciętym wybrzuszeniu, tworząc śluzę. Haywick widział, jak
dwukrotnie wybrał szyfr i zatwierdził realizację jakiegoś programu.
– Na dziś wystarczy – oznajmił, wróciwszy do magazynu.
Gdy ciśnienie i temperatura osiągnęły zwykłe parametry, kombinezony
straciły sztywność i rozchyliły się. Nad podziw łatwo dały się zdjąć i
zawiesić na dwudzielnych wieszakach, podłączonych do akumulatorów.
– Spisałyście się na medal – pochwalił Anzelm, głaszcząc śliską materię.
– A was, drodzy goście, przepraszam za niedogodności – zwrócił się do
Glorii i Benona. – Tym niemniej pokaz się udał i myślę, że zapamiętacie go
na jakiś czas, nieprawdaż?
* * *
Glorię męczyły koszmary. Dotychczas rzadko miewała kłopoty ze snem,
więc swój niepokój przypisywała denerwującemu pokazowi z udziałem
Unimana. Do czego ten idiota zmierzał? Może chciał dowieść, jaki jest
wspaniały, albo może naprawdę miał zamiar ich unicestwić? Przecież mogło
stać się coś złego, tak mało brakowało.
Wciąż nie miała pojęcia, w jaki sposób została ostrzeżona i
poinstruowana, jak używać żywego kombinezonu. Czyżby Uniman był
jakimś nadczłowiekiem i miał możliwość zdalnej projekcji wrażeń?
Odrzuciła kołdrę i rozchyliła kołnierzyk nocnej koszuli. Poczłapała do
łazienki, gdzie w minilodówce miała butelkę wody mineralnej. Piła
łapczywie, resztę wylała na twarz i rozprowadziła po pulsujących skroniach.
Wróciła do pokoju i podeszła do szyby, za którą w mroku stały szkliste
rośliny, zaglądając do jej pokoju. Gibkie ciała ich łodyg i rozłożone dłonie
mięsistych liści emanowały słabą poświatę, a może tylko chwytały odległy
blask księżyca? Drgnęła, gdy z liścia osypał się śnieżny puch, powstały z
wymrożonej z powietrza wilgoci. Odwróciła się i pomyślała o grubych
zamszowych zasłonach, którymi mogłaby szczelnie odgrodzić się od tych
dziwacznych tworów. Wtedy spostrzegła, że monitor przygląda się jej
uważnie z biurka, połyskując przydymioną szarością. Ścisnęła piersi, bo pod
nimi rozrastał się strach.
Wyjrzała na korytarz. Strażnik spał, siedząc pod ścianą. Głowę odchylił
do tyłu, a z jego otwartych ust wydobywał się chrapliwy, równomierny
oddech.
Gloria zamykała drzwi przez pół minuty, ale była przekonana, że zrobiła
to bezszmerowo. Boso biegła granitowym czarnym korytarzem, w mdłym
blasku innych fosforyzujących roślin, umieszczonych na gzymsie w połowie
wysokości ścian. Przyspieszyła, bo wydawało jej się, że słyszy za sobą
odgłos kroków. Wtuliła się w boczną niszę i skrzyżowała ramiona, próbując
uciszyć rozkołatane serce. Świszczący oddech powoli się uspokajał. Jeśli
ktoś za nią biegł, też przystanął, bo trwała cisza, wypełniona tylko
łomotaniem jej własnego pulsu.
Odetchnęła i oparła głowę o ścianę. Wtedy drzwi znajdujące się za jej
plecami ustąpiły i otwarły się z cichym skrzypnięciem. Gloria zasłoniła usta,
aby nie zdradzić się krzykiem, ale w przedsionku nikogo nie było. Dalej
prowadziły schody o szerokich stopniach, wyłożone dywanem o
staromodnym wschodnim wzorze. Klatkę schodową oświetlały kinkiety, a
ich blask wydał się Glorii ciepły i przyjazny.
Nie wiadomo dlaczego, właśnie teraz przypomniała sobie mały hotelik w
Lizbonie, gdzie przed wielu laty widziała podobne kinkiety. Żarówki
świeciły jeszcze słabiej niż tutaj, a ściany były oklejone tapetą w kwiaty.
Tysiące kwiatów, złotych, karminowych i białych, rozsypanych na
fioletowym tle, kicz i szmira, ale cudowna, najpiękniejsza na świecie!
Stąpali wtedy po podobnie wzorzystym dywanie, ich obcasy tonęły w nim,
brodzili jak w sprężystym mchu, prowadzili się wzajemnie, dłonie szukały
dłoni. Szampan, który przed chwilą wypili, szumiał w głowach, a oni szli ku
spełnieniu, niecierpliwi i zarazem pełni spokoju, bo świadomi bliskości
szczęścia, które już żadną miarą nie może im uciec.
Teraz krok po kroku szła zakręcającą klatką schodową, wodząc palcami
po ścianie. Była w transie, wędrowała w innym czasie i po innej przestrzeni.
Gdzie jest Rodrigo?
Nagle krzyknęła wysokim, ostrym głosem. Przed nią stał Uniman.
– Nie bój się, złotko – powiedział chrapliwie, wyciągając rękę w jej
stronę. – Nie zrobię ci nic złego, no bo co złego może zrobić człowiek
człowiekowi? Skrócić jego mękę na tym padole? He, he, i to ma być zły
uczynek?
Mężczyzna wyglądał odrażająco. Kłakowaty zarost miał wymazany
śliną, jego oczy łzawiły, a obnażona pierś sprawiała wrażenie, jakby
niedawno zdarto z niej skórę.
– Tak – stwierdził, dotykając posiniałej tkanki. – Masz rację, ładniutka.
Goś się pokręciło w mojej biochemiczej fabryczce i zupełnie nie wiem, jak
się z tego wykaraskać. Chyba nadszedł czas, żebym raz na zawsze zamknął
interes. Albo samo nie wyszło, albo ta klika mędrków – wskazał kciukiem w
górę – tak sprytnie zrobiła, żeby nie wyszło. Przestraszyli się mnie, takie
syny, ale dalej będą majstrować, wiem na pewno. Więc uważaj, dzierlatko,
bo i z tobą zatańczą, aż się nie pozbierasz. Wyglądasz na samolubną, ale
pewnie nie odmówisz i zechcesz podać skazańcowi ostatni kieliszek wina?
Gloria odwróciła się i zaczęła wbiegać po schodach, ale olbrzym był już
przy niej. Chwycił ją w talii jak lalkę, wziął pod pachę i, wierzgającą i
krzyczącą, zniósł z powrotem, a potem rzucił na kanapę.
– Nie próbuj tego po raz drugi – warknął – bo przez nieuwagę mogę
skręcić ci kark.
Usiadł koło niej. Cuchnął rozkładającym się mięsem i wielodniowym
potem. Pogłaskał ją po policzku. Miał skórę suchą i szorstką jak papier.
– Jeszcze nigdy nie... całowałem takiej kobiety – mamrotał ledwie
dosłyszalnie tuż przy jej uchu.
Wstrzymała oddech i zacisnęła usta.
– Wychuchane cacuszko. Przez czterdzieści lat pewnie z tonę kremu
zdążyła wklepać w swoje gładziuchne policzki. Trochę przechodzona
profesorka, ale odpicowana jak się patrzy, pewnikiem po kuracjach
sunshine, lipomaster i turbo girl, he, he. Poza tym cholernie dobrze odbiera,
byłaby supermedium. Kto wie, czy Anzelmo sam by nie zorganizował kilku
seansików... Ale on, ciężki frajer, pozwala mi umrzeć. Słyszysz, kobieto?
Umieram. Więc muszę coś zorganizować, żeby nie było tak smutno.
– Dlaczego... dlaczego mi to robisz?
– Tylko dlatego, że właśnie ty jesteś pod ręką. No i tak pięknie potrafisz
słuchać.
Dostrzegła jakiś ruch koło siebie. Tak, Uniman odszedł, a obok niej
przysiadł Rodrigo. Dotknęła jego ręki – był rzeczywisty! Chciała wierzyć,
bardzo chciała, że on jest tu naprawdę.
Zmienił się trochę, przytył, zwłaszcza na brzuchu i w talii, twarz miał
jakby większą, a na czubku głowy utworzyła się niewielka łysina. Mimo
wszystko był taki jak dawniej: życzliwy uśmiech, nieobecne spojrzenie
wielkich wolich oczu, stale poruszające się dłonie o krótkich palcach.
– Uważaj, Rod – szepnęła, zbliżając się tak, że poczuła ciepło bijące od
jego policzków. Roztaczał kwaskowosłodki zapach wody po goleniu. – Tu
nie jest bezpiecznie. Powinieneś odejść, chcesz, żebym cię odprowadziła?
– Eeeeh. – Wykonał nieokreślony gest, który miał wzmocnić znaczenie
słów. – Przyszedłem do ciebie i chcę tu zostać. Przez jakiś czas.
– Przez jakiś czas – powtórzyła. – Dobre i to. Jak czuje się Juana? –
Pomyślała, że obecność Roda budzi sentymentalne wspomnienia, ale
miałaby problem, gdyby jej dawny chłopak zechciał wmeldować się do niej
na stałe.
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Uśmiechnął się zdawkowo. –
Wspominam cię ciepło, to były moje najlepsze lata.
– Idealizujesz mnie i tamten okres. Podobnie jak ja ciebie.
– Nie muszę. – Nachylił się tak, że ich głowy się zetknęły. Wyciągnął
dłoń i dotknął jej policzka. – Masz taką delikatną skórę.
Dłoń Rodriga była sucha, a pieszczota bolesna. Wzdrygnęła się, ale nie
odsunęła.
– Nie jestem pewna, czy to naprawdę ty. Tyle lat minęło.
– Nie zmieniłem się aż tak bardzo. Ty za to zyskałaś, twoja uroda stała
się bardziej wyrazista. Wciąż cię kocham, carinio – dodał szeptem.
Wspomnienia były bolesne. Czemu nie można wejść dwa razy do tej
samej rzeki?
– Dlaczego rozdrapujesz stare rany? Po co tu przyszedłeś?
– Chcę się pożegnać. Odchodzę.
_?
– Kiedyś ty odeszłaś do swojej nauki, teraz na mnie kolej. Lecz ja
odchodzę, żeby nigdy nie wrócić. Mam szczególnie złośliwy rodzaj
białaczki, właśnie jestem po wymianie krwi. To był ostatni zabieg, bo
pomagają na coraz krócej.
– Rod, kochany. – Gloria przysunęła się i objęła go za szyję. Coś
krzyczało w niej ostrzegawczo, ale zepchnęła ten głos na dno świadomości,
wszechogarniający żal był silniejszy. Zresztą dlaczego nie przeżyć
wzruszającej iluzji, snu na jawie, choćby powstałej w imaginacji tego
gnijącego, na pół sztucznego prostaka? Historia była zrobiona bezbłędnie, o
niebo lepiej niż popularne filmy interaktywne, więc kobieta gładko weszła w
rolę, tym chętniej, że taki rodzaj gwałtu był łatwiejszy do zaakceptowania. –
Nie zrobisz mi tego, nie wolno ci! Rozumiesz?
Uśmiechnął się samymi ustami, bo oczy pozostały wpatrzone w inne
światy. Zawsze je obserwował, nawet gdy jeszcze byli razem.
– Każdy musi w końcu przejść przez Wrota, moja droga. I mało kto ma
tyle szczęścia, żeby nie wstydzić się swojej degrengolady przed bliskimi.
– Ach tak, twoi bliscy pozostali w Algavre. Kim więc ja jestem? – Gdy
milczał, mówiła dalej: – Nie, nie wolno ci rujnować mojego świata. Gdzieś
zawsze w nim byłeś, nie szkodzi, że daleko, ale wiedziałam, że w odległym
kraju budzisz się rano, pijesz kawę z kożuchem śmietanki, kupujesz gazetę.
Że jeździsz zawsze ostrożnie, lubisz piwo, spoglądasz na księżyc, czasami
wspominasz i przeglądasz stare listy Byłeś ukrytą, ale niezbędną podporą
budowli, która jest moim światem, i musisz nią pozostać!
– Przykro mi, Glorio.
– Przykro mu! Wiesz, co ci powiem? Jesteś beznadziejny, piwo wyżarło
ci mózg, dopasowałeś się poziomem do szkolnych bachorów, których
uczysz. Nawet w takiej chwili nie potrafisz... stać się naprawdę sobą.
Uroczym, tkliwym, pełnym fantazji mężczyzną.
Rodrigo pobladł.
– Mylisz się, kobieto, ja nie próbuję być kim innym. W takiej chwili
wracam do najprostszych spraw, a te nazywane są tak często, że już dawno
stały się ogólnoludzkim banałem. Początek i koniec są poza naszymi
wyborami, nam pozostawiono tylko jeden wybór: ile kwiatów zerwać, idąc
przez łąkę. No, nie gniewaj się już, kocico.
Przysunął się i musnął wargami jej czoło. Zawsze miał twardy zarost,
więc i teraz czuła ukłucia na twarzy. Objęła go za szyję i przyciągnęła.
Gładził ją po głowie, pieścił szyję, potem zaczął sunąć dłońmi w dół.
Drgnęła, gdy jego sucha skóra boleśnie podrażniła twardy sutek. Wtem
poczuła, że drgnął, jakby się skurczył. Potem zwinął się, chwycił za brzuch,
przetoczył po kanapie i runął na podłogę – Teraz boli – mruknął chrapliwie.
Gloria odskoczyła, tłumiąc krzyk. Olbrzymim ciałem Unimana
wstrząsały drgawki. Po chwili jednak mężczyzna przemógł się, podźwignął
na rękach, usiadł i oparł o kanapę. Twarz miał siną, z oczu kapały łzy
zmieszane z krwią. Mówił z trudem, co chwila przerywając.
– Nie kłamałem... dziewczyno. Tam, na tym stoliku, stoi... butelka wina.
Otwarta! I kielichy. Nalej i wypij ze mną... proszę. Skazańcowi się nie
odmawia.
Herreira walczyła z sobą. Teraz była dogodna chwila, aby spróbować
ucieczki. Ominęła Unimana szerokim łukiem i wbiegła na schody. U ich
szczytu przystanęła i odwróciła się. Mężczyzna nadal siedział w tym samym
miejscu. Kobieta powoli zeszła, zbliżyła się do stolika i sięgnęła po butelkę.
– Tym razem sama podjęłaś decyzję – oświadczył Uniman. – Tak
właśnie miało być.
Ostrożnie rozlała trunek i wręczyła mu kielich. Niepewnym ruchem
uniósł go i spojrzał pod światło na rubinowy płyn.
– Twoje zdrowie, profesorko. Mniej cierpień, więcej radości.
Gloria ujęła szkło w obie dłonie, ale i tak nie mogła opanować drżenia.
Powiedziała cicho:
– Jeśli naprawdę odchodzisz, odejdź bez lęku i bólu. Ale jeśli kłamiesz,
niech cię piekło pochłonie.
– Dzięki za dobre słowo. Gdzieś czytałem... bo próbowano mnie
dokształcać, he, he... żebym tylko nie przekręcił... że historia nauki to
cmentarzysko porzuconych idei, ewolucja to cmentarz nieprzystosowanych
gatunków, a antropogenetyka... zostanie nekropolią nieudanych projektów
człowieka. Czy naprawdę musisz się w to bawić, uczona kobieto?
Gloria nie zdołała utrzymać kielicha. Szkło brzęknęło i rozprysło się na
okruchy.
– Tak – odparła po chwili, a potem dodała pewniejszym głosem: –
Oczywiście, że tak! Powiem krótko: będę nadal pracowała nad swoimi
projektami, choćby po to, żeby twoi następcy mniej cierpieli. Świat rozwija
się poprzez doskonalenie, od form gorszych do lepszych w rozumieniu
przystosowania, co można interpretować jako okrucieństwo, choć takie
określenie stanowi silną antropomorfizację praw natury. Cóż, nie musimy
żałować poprzednich wersji, patrzmy przed siebie. Poruszając się po
krawędzi, człowiek nie może zatrzymać się w pół kroku, bo spadnie i skręci
kark.
– Dziękuję... za toast. Pomogłaś mi, kobieto, bo nie miałem czasu się
bać. – Wyciągnął rękę i powiódł nią wokół. – Wszystko robi się jasne i
srebrzyste. Jaka dziwaczna jest twoja twarz, podobna do maski z
polerowanej stali. Moje ciało wygląda jak worek, a ty kulisz się przy nim ze
strachu. Głowa do góry, Herreiro, pomacham ci na pożegnanie! Aha, gdybyś
kiedyś rozmawiała z moją matką, powiedz jej, że nie cierpiałem. Nie mów,
że dzięki tobie, bo pomyśli, że ją naciągasz.
Herreira była wściekła. Przeczytała już wszystkie książki z półki,
obejrzała w sieci kilkanaście filmów, które od dawna chciała zobaczyć,
codziennie wychodziła na spacer do ogrodu szklanych roślin i kilka razy
pozwolono jej spotkać się z Haywickiem. Poza tym nic się nie działo, a
jałowy rytm posiłków i brak swobody poruszania się wzmagały frustrację.
Było oczywiste, że zostali zamknięci w areszcie domowym, tyle że o
podwyższonym standardzie. Coraz częściej myślała, że ogólnie wpakowali
się w mocno nieciekawą sytuację. Ale kto mógł to przewidzieć? Może jedna
Anita z BB – ona sporo musiała wiedzieć o zakonie. Mała ździra, pewnie
współdziałała z Anzelmem! Ale co będzie dalej? Może najwygodniej dla
rządu i zakonu będzie usunąć ich z drogi, pozbyć się w podobny sposób jak
Unimana, aby zachować tajemnicę? Allana oczywiście zatrzymają, może
nawet postanowią kontynuować projekt bez nich? Rozwój wydarzeń nie
nastrajał pozytywnie.
Miała zły dzień, więc nie nad wszystkimi odruchami panowała. W
pewnej chwili fala gorąca uderzyła jej do głowy i miała wrażenie, że zaraz
udusi się w czterech ścianach. Wybiegła na korytarz, a ponieważ wyrósł
przed nią strażnik, bez chwili namysłu zamachnęła się i spoliczkowała go.
Odskoczyła i ukryła twarz w dłoniach.
– Przepraszam – bąknęła. – Przecież... nie ty jesteś temu winien.
– Słucham? – wyjąkał zakonnik, odstępując o krok i odruchowo
rozcierając policzek. Był chyba bardziej zawstydzony niż atakująca go
kobieta.
– Chcę się widzieć z bratem Anzelmem. Natychmiast! – wybuchnęła.
– Nie mam pełnomoc... – zaczął strażnik, ryzykując cios z drugiej strony,
ale przerwał w pół zdania, przechylając głowę – pewnie zadziałała
groszkowa słuchawka.
Herreira czekała, wyłamując palce.
– Proszę się udać do parku – poinformował zakonnik oficjalnym tonem.
– Brat Anzelm ma życzenie przybyć na spotkanie z wami.
Gloria odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła na zewnątrz. Po chwili
nadszedł Haywick i uścisnął ją serdecznie.
– Och, Ben – westchnęła, a po policzkach popłynęły jej łzy. Przycisnęła
twarz do jego piersi i bezskutecznie próbowała się opanować. – Trzymają
nas w więzieniu jak kryminalistów. Naprawdę mam tego całego zakonu po
dziurki w nosie! Chcę natychmiast stąd wyjść i wrócić do pracy. Afromani z
Mzinga to uosobienie naiwnej niewinności w porównaniu z tutejszą
autokracją!
– Uspokój się, wszystko będzie dobrze, wszak mnisi zawsze żyli w
celach. – Haywick był w dobrym humorze. – Jestem przekonany, że
intensywnie pracują nad naszym projektem, a jeśli się uda, szanse na
powodzenie przedsięwzięcia wzrosną wielokrotnie. Sama tak twierdziłaś!
– Gadasz, żeby coś gadać – fuknęła i odsunęła się. – Sam w to nie
wierzysz.
Odwrócili się na odgłos kroków. Nadchodził Anzelm.
– Niech będzie pochwalony. Witam serdecznie naszych drogich gości! –
Uśmiechnął się szeroko.
Herreira zacisnęła dłonie w pięści.
– Jakim prawem trzymacie nas w zamknięciu bez wyroku sądowego?! –
wypaliła. – Dlaczego zginął Uniman? Co tu się dzieje?! – Nie była w stanie
zapanować nad sobą. Nie dzisiaj.
Uśmiech zakonnika stracił na spontaniczności, choć nadal wykrzywiał
mu twarz. Anzelm uniósł dłonie.
– Zaraz wszystko wytłumaczę, szanowna Herreiro. Proszę się uspokoić,
bo problemy, za które się bierzemy, są poważne i musimy podejść do nich w
wyważony sposób.
– Nic nie musimy, mam dosyć tej sytuacji! Nie wiem, jakie są wyniki i
czy w ogóle coś robicie. Czuję się ubezwłasnowolniona. Nie chcę, wycofuję
się!
Anzelm przestał się uśmiechać i skinął głową.
– Według reguł zakonu nie uchybiamy w niczym naszym gościom,
przydzielając im osobne pomieszczenia i zapewniając bezpieczeństwo, a
nadto oferując czas na kontemplację. Co do udziału w projekcie, to w
umowie był punkt o waszym współdziałaniu bez precyzowania, na czym
ono ma polegać. Otóż polegało ono, zgodnie z naszą interpretacją, na pełnej
nieingerencji na etapie, za który wyłącznie my jesteśmy odpowiedzialni, i
ten paragraf został dotrzymany. Oczywiście masz prawo do wypowiedzenia
umowy, profesor Herreiro, ale doktor Haywick też musi się podpisać pod
tym wnioskiem jako jeden z sygnatariuszy. Wątpię jednak, czy warto, bo...
właśnie chciałem z przyjemnością donieść, że projekt zakończył się pełnym
sukcesem. Mamy cały genom tego człowieka, razem z sekwencjami
pustynnymi i czynnikami epigenetycznymi. Jest nasz!
– Co...?
Anzelm ujął Herreirę za ramiona.
– To pewna wiadomość – oświadczył. – Sklonowaliśmy materiał i
dysponujemy pięcioma kopiami: trzy są dla was, dwie dla nas. Czy
pamiętasz, że obiecaliście nam w umowie zmodyfikowaną przez was
postać?
– Och... To naprawdę... wspaniale. Nie mogę uwierzyć!
– Dziękujemy – wtrącił się Haywick. – Chwilami miałem wątpliwości,
czy się uda. Jasne, że pamiętamy o dostarczeniu wam zoptymalizowanego
genomu, jeśli tylko go otrzymamy.
– Będziemy oczekiwać na jakikolwiek zmodyfikowany przez was
materiał, nawet jeśli uznacie go za nieudany – stwierdził z naciskiem
zakonnik. – Musimy mieć to samo, co wy, albo uznajemy umowę za
niebyłą.
– Oczywiście! – obiecała Herreira. – Otrzymacie klony wszystkich
przetestowanych konstruktów, przecież to jest w umowie. Tak się cieszę! –
dodała, bo dopiero teraz w pełni dotarł do niej sens wiadomości. –
Dokonaliście syntezy pełnego genomu na podstawie elektronicznego zapisu.
Brawo! Wspaniała rzecz!
Anzelm skłonił się.
– Dziękuję za uznanie w imieniu naszych naukowców. Szanse były duże,
przecież mamy status najlepszej grupy od totalnej gensyntezy. Nie wolno
było zawieść!
– Ach tak, rzeczywiście – mruknęła Herreira. – Teraz trzeba będzie
zamrozić materiał i dyskretnie przewieźć go do Mzinga. Może w termosie z
lodami?
Anzelm uśmiechnął się pobłażliwie.
– Nie doceniasz latyfundialnych służb celnych. Pozwól, że sami
zadbamy o bezpieczeństwo transportu.
– Jak?
– Przykro mi, ale nie mogę nic więcej powiedzieć. Urzędnicy na granicy
przepuszczą was przez magiel, a wtedy łatwo o wpadkę. Dowiecie się na
miejscu, u siebie.
Herreira odwróciła się ze złością, mową ciała wyrażając swoją opinię.
– Czy czasem nie próbujecie zrobić z nas idiotów, szanowni mnisi? Po
przekroczeniu granicy będziemy mogli słać wam grzeczne emaile, nic
więcej!
– Cóż, musimy sobie nawzajem zaufać. Przecież na obecnym etapie i tak
nie uzyskasz pewności, czy dysponujemy pełnowartościowym materiałem
genetycznym. Skoro jednak będziemy oczekiwać na ostatecznie
zmodyfikowany genom, musimy dać wam dobry system natywny. Czy to
nie brzmi logicznie?
Kobieta wzruszyła ramionami i pokręciła głową, rozsypując na ramiona
pukle czarnych włosów.
– Z pozycji logiki możliwe są także inne wytłumaczenia.
– Dobrze – uciął Haywick. – Zaufamy wam, wszak nie mamy innego
wyjścia, prawda, Glorio? W jaki sposób przekażecie nam instrukcje?
– Już na was czekają, znajdują się w laboratorium drogiej profesor. Jeden
z moich uniwersyteckich kolegów przesłał je papierową pocztą w pliku
artykułów, które w komorze celnej zapewne skanowano strona po stronie w
poszukiwaniu utrwalonego DNA, ale na razie nikt nie wczytywał się w ich
treść. Tam, w jednej z prac o myszach, znajdziecie potrzebne informacje.
– Aha – mruknęła Herreira i zastygła w jednej z pozycji swojego
permanentnego tańca, bo doszła do wniosku, że nic więcej nie wskóra. –
Rozumiem, że wreszcie skończył się przydzielony nam tak zwany czas
kontemplacji?
– Zgadza się. Jutro o świcie pożegnamy was, dostojni i drodzy goście.
Haywicka ogarnęła senność, gdy tylko zobaczył łóżko. Wyspać się,
porządnie się wyspać – pomyślał. Jutro zerwą nas skoro świt albo i
wcześniej.
Zdawało mu się, że pachnie rumianek, a może suche jesienne liście,
wygrzane w bladym, ale jeszcze ciepłym słońcu? W łazience zapach był
silniejszy, widocznie sprzątaczka niedawno pucowała niklowane poręcze i
misy umywalki i wanny. Jakie dziwaczne kształty mają te błyszczące niecki
i metalowe węże, pomyślał. Nie, nie będę się dziś mył, jest za późno. Musiał
uchwycić się drzwi, bo dopadł go nagły zawrót głowy. Z trudem dowlókł się
do łóżka i padł na nie w ubraniu. Jeszcze zanim dotknął poduszki, zaczął
śnić.
Został uprowadzony. Przewoził furgonetką suszony rumianek. Paczki z
kwiatostanami piętrzyły się na fotelach, leżały na podłodze, niektóre trzymał
na kolanach, poskręcane płatki i żółte środki kwiatów walały się po desce
rozdzielczej, miał je na spodniach i we włosach. Intensywny zapach
wypełniał zamkniętą szoferkę, wpływał do płuc jak gorące powietrze,
obezwładniał. Próbował opuścić szybę, ale wszystkie mechanizmy zostały
zablokowane, więc jechał dalej, uważnie wypatrując drogi i wierzchem dłoni
ocierając łzawiące oczy. Wtedy na zakręcie z góry opuściły się oślepiające
światła, klasycznie, niczym w filmach o UFO, więc ostro zahamował.
Wysokie postacie krążyły wokół samochodu, jak w wodzie zanurzając ręce
w pojeździe. Jeden obcy sięgnął w kierunku twarzy Haywicka, świecąc mu
ołówkową latarką prosto w oczy, jakby wykonywał badanie okulistyczne.
Potem dwóch chwyciło go za nogi i ramiona i wywlekło na zewnątrz przez
przednią szybę, która miała konsystencję bańki mydlanej. Zabrali go do
swojego dziwacznego pojazdu i położyli na stole operacyjnym pod
bezcieniową lampą. Bezceremonialnie ściągnięto mu spodnie, po czym
jeden z oprawców uderzył w jądra. Tępy ból przewiercił się przez trzewia,
pełzł dołem brzucha niby węgorz wyjadający wnętrzności, a za nim
podążało coś metalicznie zimnego. Obcy cofnął rękę i Haywick zobaczył w
jego dłoni stożkowy przedmiot, oblepiony śluzem i krwią. Poczuł mdłości,
ale nie zwymiotował, bo intruz chwycił go za gardło i ścisnął. Na koniec
inny obcy przyniósł naczynie z galaretowatą substancją, wydzielającą woń
nadpsutej ryby, po czym łuskowatą dłonią chwycił jego członek, uniósł go i
chlusnął nań zawartością kwaterki. Haywick zrozumiał to na swój sposób:
od tej chwili jest nieczysty, jak kobieta naznaczona stygmatem krwi
menstruacyjnej.
W końcu obcy stracili zainteresowanie jego osobą. Odwrócili się, stanęli
blisko siebie i coś oglądali, a ich rozmowy zlewały się w jeden pomruk, o
wznoszącym się i opadającym natężeniu. Potem śmiali się, co przypominało
cienkie szczeknięcia, aż wreszcie odwrócili się, pomogli Haywickowi zejść
ze stołu, kazali mu się ubrać i wyprowadzili z pojazdu. Na poboczu drogi
stała furgonetka, szyby w szoferce były opuszczone, drobne płatki śniegu
kołowały, wpadały do środka i osiadały na fotelach. Po paczkach ziół nie
zostało śladu, w przewietrzonym wnętrzu nie wyczuł żadnego zapachu. Było
zimno, potwornie zimno.
Haywick dygotał. Zdziwił się, że leży na łóżku w ubraniu. Usiadł,
czubkami palców rozmasował skronie, przeciągnął się. Dopiero wtedy
stwierdził, co go zbudziło – budzik monotonnie wygrywał swoją melodyjkę.
Wstał, wyłączył go i poczłapał do łazienki.
Na lotnisko dowieziono ich zakonnym helikopterem, brązowym jak
habity mnichów. Przeszklony gmach, pamiętający jeszcze czasy Północnych
Stanów Ameryki i Kanady, straszył pustką, bo mało kto udawał się do
innych latyfundiów, a loty wewnętrzne były za drogie i nie wytrzymywały
konkurencji z transportem kołowym.
– Tędy – zakomenderował jeden z dwóch wojskowych, którzy
niespodziewanie pojawili się w przejściu. Pistolety automatyczne trzymali w
pogotowiu na paskach przewieszonych przez szyje.
– Oni są gośćmi zakonu – nieśmiało poinformował odprowadzający ich
brat.
– Nie wolno ci przekroczyć tej żółtej linii, klecho – warknął żołnierz. –
Dalej wchodzą tylko podróżni.
Herreirę i Haywicka zaprowadzono do poczekalni, przegrodzonej na
środku czerwoną taśmą. Jedną część remontowano; na drabinach pracowało
kilku ludzi w niebieskich kombinezonach. Na okrytych folią fotelach
przysiedli nieliczni pasażerowie: kobieta z dwojgiem dzieci, szpakowaty
mężczyzna o zmęczonej twarzy, para w średnim wieku, wyrostek z włosami
zaplecionymi w warkoczyki. Także tutaj, tak jak i w korytarzach, posadzka
była brudna, a w kątach walały się śmieci. Cały budynek pilnie wymagał
remontu.
– Schyłkowość i dekadencja – skonstatował półgłosem Haywick.
Zaczynał odzyskiwać dobry humor. Nawet przyłapywał się na
rozmyślaniach o Lśnicy Qmil. Co ona robi podczas jego nieobecności? Czy
zajmuje się jedynie sprzątaniem klatki schodowej? – Wydaje mi się, że
nieodzowna jest kolejna zawierucha, która odnowi i oczyści cywilizację –
dodał.
– Boże, chroń nas przed odnowicielami – zaprotestowała Herreira,
podkreślając każde słowo ruchem dłoni.
Jej figurom z aprobatą przyglądała się para pasażerów, którzy zajmowali
miejsca naprzeciwko. Ona, okrągła blondynka z dołkami w policzkach,
pochyliła się do partnera i coś szeptała, on poważnie przytakiwał. Był
przysadzistym brunetem o rzadkich włosach, sztywnych jak pęk drutu.
Haywick pomyślał, że w żyłach tego faceta musi płynąć sporo indiańskiej
krwi, którą rozcieńczy, biorąc sobie Kaukazkę za partnerkę.
Z sapnięciem otworzyły się pneumatyczne drzwi, w których stanął oficer
w polowym mundurze.
– Brian O'Hara proszony do kontroli – stwierdził monotonnym głosem,
patrząc na przeciwległą ścianę, po czym wrócił do gabinetu.
Chłopak z warkoczykami posłusznie poderwał się i szybkim krokiem
podążył za nim. Nie minęły jednak dwie minuty, jak wyszedł z gabinetu,
usiadł na swoim miejscu i pogrążył się w lekturze paperbackowej
książeczki. Oficer wywołał następnych: Herreirę i Haywicka.
– Proszę siadać. – Wskazał krzesła. – Trzeba po urlopie wracać do
pracy? Jak udała się wizyta w rodzinnych stronach?
Gloria rzuciła szybkie spojrzenie Benonowi i zatrzepotała rzęsami.
– Tak, w porządku, lubię podtrzymywać kontakty.
Wojskowy przerzucał jakieś papiery.
– Pani pochodzi z latyfundium Algavre, nieprawdaż?
– Owszem... tam się urodziłam. Ale studiowałam w LLA, dlatego mam
tu przyjaciół.
– Jasne, oczywiście. A pan, Haywick? Też wycieczka do przyjaciół?
Benon przytaknął.
– Jestem stąd.
– Ale zamiast przesiadywać u rodziny i popijać piwo z kumplami,
aplikował pan w ministerstwie, a potem miał zatargi z policją. Nieprawdaż?
No dobra, niech pan się nie tłumaczy, każdy może wykorzystać urlop tak,
jak lubi. Proszę teraz popatrzeć na tego dużego chłopca za mną i przez
chwilę siedzieć spokojnie. – Oficer wskazał piórem do tyłu ponad
ramieniem, gdzie na ścianie wisiał portret sir MacConleya, pierwszego
prezydenta LLA.
Wtedy z sufitu na stalowej lince opuścił się robot śledczy i wykonał
procedury zapisu odcisków palców, wzoru tęczówki, mikroskładników potu,
sekwencji DNA z próbki naskórka i oporności elektrycznej paznokci.
– Proszę powtórzyć za mną zdanie, które właśnie wypowiadam –
poleciło urządzenie. – W porządku, tonacja głosu zapisana. – Dziękuję.
Teraz proszę wstać i przejść się po pokoju.
Robot przemieszczał się ruchem wirowym wokół Haywicka, skanując
szczegóły jego wyglądu i obliczając osobniczy algorytm poruszania się.
– Dziękuję, koniec procedury – zarządził, podciągnął się na lince i
znieruchomiał pod sklepieniem.
– Kolej na panią. – Oficer wskazał Herreirę. – Widzi pani, że to nie boli.
– Odsłonił zęby w uśmiechu bez uśmiechu i postukał w nie końcem pióra.
Gdy oboje zostali sprawdzeni, wojskowy wydobył staromodną pieczęć i
uniósł ją, lecz niespodziewanie zatrzymał rękę w połowie drogi do stołu.
– Macie mnie za idiotę, co? – warknął. – Uczeni, psie krwie! Myślicie
sobie: najemnik, nie ma pojęcia, co to Rój Andromedy albo kryptonim
„Allan Porter", i nic nie wie o tym, że chcecie przemycić niedozwolony
materiał DNA? Otóż dowiedzcie się, cwaniaczki, że już rozpoczęła się
stosowna procedura dezaktywacyjna, która za kilka minut przyniesie efekty.
A teraz wynocha, żebym was więcej nie oglądał! Aha, jeszcze jedno. –
Wstał i kopnięciem odsunął krzesło. – Powtarzajcie sobie przynajmniej raz
dziennie, że zostaliście potraktowani przez oficera służb granicznych Los
Angeles sto razy lepiej, niż na to zasługiwaliście. I że wy i wasze gówniane
życie nie ma w tym wszystkim żadnego znaczenia.
Był naprawdę zły, jego niestarannie ogolona twarz poczerwieniała.
Haywick oniemiał. Spodziewał się drobiazgowego wypytywania i rewizji
osobistej, ale nie inwektyw. Więc już do tego doszło?
– Chodźmy – rzuciła ostro Herreira, wstając. – My też nie mamy
ochoty... zajmować panu cennego czasu.
Musieli wyglądać nieszczególnie, bo gdy zajęli miejsca w poczekalni,
blondynka i Indianin spojrzeli na nich ze współczuciem. Kobieta miała
zamiar coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bo teraz przyszła ich kolej.
W powietrzu unosił się pył, robotnicy przeklinali, mocując płyty
podsufitowe. Haywick otarł pot z czoła i zmusił się do uśmiechu.
– Już niedługo – spojrzał na zegarek – będziemy w powietrzu, a dwie
godziny później wylądujemy w Garvey. Więc ciesz się, kobieto, bo wreszcie
wracamy do swoich Murzynów!
– Żeby Afromani mogli walić w nas jak w obrzędowe bębny –
westchnęła Gloria, która nie miała chęci nadrabiać miną. – Ale, dzięki Bogu,
nie muszę zbyt często opuszczać laboratorium.
Zapadła cisza, którą zakłócały tylko dzieci bawiące się znalezionymi na
podłodze skórkami pomarańczy. Wtedy otworzyły się drzwi i wyszła
przesłuchiwana para. Oboje byli uśmiechnięci – widocznie dla nich oficer
śledczy okazał się bardziej łaskawy. Dalsze wydarzenia potoczyły się
błyskawicznie.
Rozległ się ostry trzask, jakby pękającego metalu, i zaraz potem jeden z
monterów zaklął ordynarnie na cały głos. Drugi krzyknął ostrzegawczo, ale
było już za późno. Haywick kątem oka spostrzegł, jak blaszana płyta
oderwała się od wysokiego sklepienia i spada, koszącym lotem przemykając
nad taśmą odgradzającą część remontowanego pomieszczenia. Herreira
zarejestrowała rozmazany kształt, pędzący w jej stronę niby gigantyczna
płaszczka, i usłyszała wibrujący gwizd ciętego powietrza.
Nie mieli żadnych szans, nie zdążyli wykonać najmniejszego ruchu,
czasu nie starczyło nawet na mrugnięcie. Mężczyzna o wyglądzie Indianina
zaczął krzyczeć, ale głos zamarł mu w krtani, bo w tej samej chwili otrzymał
miażdżący cios w poprzek piersi. Krawędź ukośnie szybującej gilotyny
dosięgła kobiety ułamek sekundy później, druzgocąc jej miednicę i dolną
część kręgosłupa. Płyta uderzyła o podłogę, przewałkowała po niej ofiary,
rozmazując krew po posadzce, po czym z głuchym łomotem zderzyła się ze
ścianą i tam się zatrzymała. W powietrze buchnął tuman kurzu.
Najpierw zaczęły krzyczeć dzieci – ich wrzask świdrował w uszach.
Matka jęczała, próbując jak kwoka wziąć je pod siebie i osłonić ciałem.
Młodzieniec zakrył usta dłonią i zwymiotował.
– Wymknęła mi się jak żywa, próbowałem utrzymać cholerę – krzyczał
robotnik, kurczowo czepiając się drabiny. – Nie wiem, naprawdę nie wiem,
co się stało – powtarzał płaczliwie.
Gdy Haywick wreszcie odzyskał zdolność ruchu, chwycił Herreirę za
ramię i poderwał się z fotela.
– Chodź stąd – wychrypiał. Szarpnął ją niezdarnie, omal nie przewrócił.
– Uciekajmy!
Wybiegli na korytarz, gdzie natknęli się na straże.
– Stać!
– Ale tam... zdarzył się wypadek! Sufit się wali! – krzyknął Haywick.
– Sprawdź, Ken, co się stało. Wam nie wolno się oddalać ani na krok,
jasne? – Starszy rangą odbezpieczył broń.
– Ależ tak – westchnęła Herreira. – Nigdzie się nie wybieramy. –
Drżącymi palcami, nie wykonując gwałtownych ruchów, wyjęła z torebki
płaską jegerkę i upiła dwa łyki mocnej wódki.
– Zostaw trochę – poprosił Haywick.
Kadłubem maszyny rzucało, gdy przechodzili przez chmury, ale silniki
grały równo i już po chwili rozbłysło słońce, zalewając kabinę jaskrawym
światłem. Refleksy od skrzydeł potęgowały feerię blasku.
– Och – westchnęła Gloria. – Chyba nie mogłabym grać w thrillerach.
Stewardesa wspinała się w stronę dziobu nabierającej wysokości
maszyny, uważnie lustrując pasażerów. Szczególną uwagę poświęcała
pasom bezpieczeństwa albo może dłoniom, jak przypuszczał Haywick.
Rozpiął klamrę, aby na wszelki wypadek mieć więcej swobody, a dopiero
sekundę później zgasły napisy ostrzegawcze. Dziewczyna zatrzymała się i
obserwowała go bez skrępowania. Białka jej oczu miały lekko niebieski
odcień i błyszczały w czarnej twarzy jak szkiełka. Samolot należał do
państwowych linii Mzinga i cała załoga składała się z Afromanów.
– Słucham? – spytał i posłał jej grzecznościowy uśmiech, po czym
natychmiast zdał sobie sprawę z niestosowności takiego zachowania.
Uśmiechy skierowane do Czarnych były odbierane jako obraźliwa
propozycja albo wyrażanie politowania, za co w najlepszym razie można
było zarobić po twarzy lub nawet wylądować na przesłuchaniu u lokalnych
Szamanów od Oszczepów, a potem spędzić kilka dni w areszcie. Znajdował
się już poza LLA i musiał bezzwłocznie przestawić się na styl życia w
Mzinga.
Stewardesa nie zaszczyciła go choćby drgnieniem powieki. Odwróciła
nieruchomą jak maska twarz i kontynuowała patrolowanie kabiny,
szeleszcząc zwojami wściekle kolorowego kretonu. Pozostawiała za sobą
smugę zapachu hibiskusa i umytego, choć zgrzanego ciała. Nie mógł nie
pomyśleć o Qmil.
– Już nigdy nie pojadę do Los Angeles – oświadczyła Herreira,
wysuwając się z pasów i prostując ramiona. – Moja noga tam nie postanie!
Haywick skinął głową.
– Rzeczywiście, pożegnano nas bez specjalnych honorów, ale w każdym
kraju znajdą się kreatury. Chyba nie zapomniałaś ludzi, którzy nam pomogli:
Iwo, Jerome'a, Francisa, no i Anity. Musisz przyznać, że i na końcu
mieliśmy niebywałe szczęście, przecież niewiele brakowało, a zginęlibyśmy
w tym idiotycznym wypadku.
Herreira zamachała dłońmi.
– Bądź tak dobry i zmień temat. Lepiej kup mi drinka, może być martini
z lodem.
– Ekstra dry?
– Uhm. Dobry chłopczyk, pamięta, co trzeba.
Stewardesa nie spieszyła się, lecz w końcu nadeszła.
Patrzyła na nich w taki sposób, jakby fotele były puste, a dopiero na
wyimaginowanym dalszym planie rozgrywały się zdarzenia warte uwagi.
Nie było jasne, czy zrozumiała i przyjęła zamówienie, ale po chwili
nadpłynęła w swoim sięgającym ziemi zawoju, niosąc na srebrnej tacy
profesjonalnie przyrządzonego drinka.
Ledwie Gloria umoczyła usta, gdy kretony znów zaszeleściły.
Afromanka wręczyła jej aparat telefoniczny.
– Odebrać? – spytała Herreira, nerwowo splatając palce.
Haywick wzruszył ramionami.
– Słucham? – rzuciła do mikrofonu.
Po drugiej stronie ktoś mamrotał tak niewyraźnie, że w pierwszym
odruchu Gloria chciała wyłączyć aparat, lecz gdy wytężyła słuch,
przyciskając dłoń do drugiego ucha, zdołała zrozumieć słowa. Mówiła stara
kobieta, często przerywając i gubiąc głoski.
– Ty... jesteś Gloria. Znałaś go, rozmawiałaś. Przysłał pieniądze, ten pan
mówił, że dużo. Przyniósł list...
– Hallo, hallo! Kto mówi?
– ...list od niego, w nim napisał, żeby u ciebie, u Glorii... że będziesz
wiedziała. Tak?
– Nic nie rozumiem – stwierdziła bezradnie Herreira. – Czy to nie
pomyłka?
– O nie, to ty, wiem. Powiedział ci, żebyś powiedziała mi. Gdzie on jest?
Czy mój Bill... umarł?
Herreira zamknęła aparat w dłoni. Głęboko nabrała powietrza.
– Uniman? O niego chodzi?
– Bill... mój syn. Pracował dla zakonu. Bill – podkreśliła stara kobieta.
– Tak, wiem. Spotkałam go, mówił mi o pani. On...
– Nie żyje...?
Herreira spojrzała na Haywicka, ale ów nie kwapił się z pomocą. Mocno
przycisnęła słuchawkę do ucha.
– Proszę pani... On wyjechał. Pracuje teraz gdzie indziej, daleko stąd.
Poza Ziemią, to znaczy jeszcze dalej, niż latają samoloty. Nie może
telefonować, jest za daleko. Rozumie mnie pani?
Kobieta nie odpowiadała, Gloria słyszała tylko trzaski wyładowań
elektrostatycznych, zawsze powstających podczas lotu. Dopiero po dłuższej
chwili znów odezwał się stary, zmęczony głos:
– To już nie wróci. Coś mu zrobili... Ja tylko chciałam, żeby mnie...
odprowadził.
– Nie! – prawie krzyknęła Herreira. – To nie tak. On pracuje dla nas, dla
mnie i dla pani, i wróci, żeby nam pomóc. Słyszy mnie pani? Hallo!
Cisza tym razem była aksamitna, gładka jak morze przy bezwietrznej
pogodzie. Stewardesa podeszła i bez słowa wyciągnęła rękę po aparat.
– Co... co miałam jej powiedzieć? – wyjąkała Herreira.
Haywick znów wzruszył ramionami.
– Prawdę – stwierdził. – I tak się dowie.
– Och, jesteś taki wygodny, jak zresztą wszyscy mężczyźni! A jakbyś ty
sam z nią rozmawiał?
– Na szczęście nie musiałem – przyznał. – Mnie ludzie nie wybierają na
powiernika, i dobrze.
Herreira żachnęła się. Zacisnęła dłonie i zabębniła nimi w kolana.
Chwilę milczała, więc Haywick wyciągnął zza siatki fotela folder
miejscowej linii lotniczej i zaczął go przeglądać.
– A nie sądzisz – dodała już spokojniej – że w tym, co mówiłam, też była
odrobina prawdy?
– Nie, moja droga. Albo jest prawda, albo jej nie ma. Relatywizowanie
wartości już nieraz doprowadzało do tragedii.
– Bzdura – mruknęła. – Inne prawdy obowiązywały kiedyś, a inne są
dziś. Każdy wyznaje własną prawdę, korzystniejszą dla siebie. Istnieją
prawdy, których nie chciałabym poznać, nigdy, za żadną cenę. Czy tak nie
jest?
Haywick odłożył folder i zamknął oczy, uznając kwestię za zamkniętą.
Nie lubił zadrażnień, zwłaszcza jeśli nie stanowiły niezbędnej ofiary w
drodze do szczytnego celu.
– Zapewne masz rację – zgodził się. – Nie jestem filozofem.
– To niewątpliwie prawda, Benny. – Poklepała go po grubym ramieniu.
– Spij, niedźwiadku.
Dalszą podróż przedrzemali, ocknęli się dopiero, gdy maszyną zaczęło
rzucać przy przechodzeniu przez chmury. W dole majaczyły już smukłe
stożki miejskich budowli, imitujące chaty w mitycznej afrykańskiej
ojczyźnie, oraz cała reszta stołecznej dżungli, dumnie zwanej Garvey.
ROZDZIAŁ 7
Taksówka klekotała blachami, a silnik przy dodawaniu gazu jęczał
ochryple, ale pracował i posuwali się naprzód. Kierowca, dobrze zbudowany
typ malajski, rzucał im w lusterku kpiące spojrzenia. Rzeczywiście, chyba
nie prezentowali się najlepiej w darmowych standardowych perukach,
których polietylenowe pukle wyglądały jak zużyte zmywaki do garnków.
Podobnie czarna farba, pospiesznie naniesiona na twarze za pomocą
nebulizera, stanowiła dość kiepską mimikrę, ale za to przepisom stało się
zadość: łajtmeni publicznie wyrazili wolę asymilacji z rdzennym
społeczeństwem gatunku ludzkiego, wywodzącym się w prostej linii od
afrykańskiej Matki Ewy.
– Nareszcie w domu – westchnęła Gloria.
Przekrzywiła głowę, żeby przez okno spojrzeć w górę na szare zigguraty
budynków biurowych i mieszkalnych, zwieńczonych ogrodami założonymi
na rozległych tarasach. Z sympatią obserwowała gmachy instytucji
rządowych w kształcie słupów rzeźbionych w pierścienie, które na szczycie,
wokół lądowiska dla helikopterów, udekorowano wrzecionowatymi liśćmi z
włókna węglowego. Ulicą paradował tłum Czarnych, ubranych w krzykliwie
ubarwione perkale albo w nieskazitelnie białe burnusy. Ci ostatni mieli
zawsze eskortę, przeważnie uzbrojoną. Dzieci biegały nago albo nosiły
przepaski biodrowe. Co śmielsze zbliżały się do powoli sunącej taksówki i
pokazywały pasażerom jasnoróżowe języki, dziwnie kontrastujące z
węglistą czernią skóry. Do tego Gloria nigdy nie mogła się przyzwyczaić: że
język i wnętrze ust stanowiły jasną plamę na tle twarzy.
– Od frontu czy na parking? – spytał kierowca. Nie spieszył się,
oszczędzając benzynę, często używając klaksonu i z upodobaniem
wymuszając pierwszeństwo przejazdu. Na szczęście to ostatnie robił z
wyczuciem.
– Na parking, proszę – zdecydowała Herreira. – Zobaczymy, jak miewa
się mój stary buick – zwróciła się do Haywicka, który na widok jej
afromańskiej mimikry nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Zamiast suszyć
zęby, pilnuj swego usmolonego nosa! – Zachichotała i wyskoczyła z wozu.
W powietrzu wisiał ciężki, duszny upał. Trawnik wyrósł i zrudział. O tej
porze roku przypominał zaniedbane włosy podstarzałego Irlandczyka.
Ledwie spojrzeli na zakurzony samochód Glorii i przemknęli do
klimatyzowanej wieży, stylizowanej na monstrualną palmę.
W mroku foyer błyszczały białka portiera, a obok, na błonie
telewizyjnego ekranu, trzepotały rozmazane barwne plamy. Potem obraz
wyostrzył się, ukazując lśniącą od potu twarz spikera. Jedno ramię miał
nagie, na drugie narzucił koniec czerwonej płachty modnego malajskiego
sarongu. Spoglądał w dół, poza kadr, szykując się do przeczytania kolejnego
komunikatu.
Portier poznał Glorię i skinął głową na znak, że mogą przejść.
– Dzień dobry, Mhalimha – pozdrowiła go. – Czy wszystko w porządku?
– Zaklinaczka Herreira – odezwał się i pochylił głowę, pozostając w tej
pozycji jednakże nie dłużej niż na czas połowy oddechu. – Jest poczta, dużo
papieru, zagraniczne stemple. – Pochylił się i konfidencjonalnie ściszył głos:
– Przynieśli ludzie Szamana od Oszczepów.
– Och, dziękuję. – Herreira uniosła dłonie. – Chodźmy już, Ben.
– Poczekaj. – Haywick łagodnie odsunął jej rękę, podchodząc do ekranu.
– Słyszysz?
– Niby co? Relacja z festiwalu gry na blaszanych beczkach?
Portier rzucił jej spojrzenie, w którym była taka dawka nieudolnie
skrywanej nienawiści, że kobieta się wzdrygnęła. W następnej sekundzie
demonstrował już zwykłą maskę znudzenia i obojętności. Dobry Mhalimha,
posłuszny Mhalimha, pomyślała, wykonując ramionami taki ruch, jakby
strzelała z bata. Uzmysłowiła sobie z całą ostrością, po jak wąskiej kładce
stąpa, pracując i żyjąc w tym kraju. Ale za to była jedyna, niemalże nie do
zastąpienia.
Spiker mówił o karze śmierci, wykonanej według procedury
nadzwyczajnej natychmiast po wydaniu wyroku przez Trybunał Wojskowy.
Potem pokazano twarz białego mężczyzny w rozpiętym mundurze,
prowadzonego pod ręce przez dwóch białych żandarmów.
– O co ci chodzi... – podjęła Gloria i wstrzymała oddech. – Przecież to
ten oficer...
Ekran wypełniła pomarszczona twarz miejscowego komentatora,
jednego z uniwersyteckich Zaklinaczy Słów, który podawał w wątpliwość
oficjalne tłumaczenie władz latyfundium Los Angeles. Potem znów
pokazano aresztowanego i straconego oficera, tym razem w zbliżeniu na
stopklatce. Uśmiechnięta młoda twarz, kadr wycięty z rodzinnego zdjęcia,
zrobionego w ogródku na tle oplecionej różami pergoli.
– To ten, który nas przesłuchiwał na lotnisku! – krzyknęła i zaraz
zasłoniła dłonią usta, rozglądając się dokoła. Ale portier nie zareagował,
udając, że nie słucha. Ostentacyjnie kartkował księgę wejść.
Nadawano inne wiadomości. Na ekranie pokazały się migawki z pól
ryżowych, położonych w centralnych prowincjach. Haywick wziął Herreirę
pod ramię i pociągnął w stronę windy.
– Ciekawa jestem... – zaczęła, lecz mężczyzna położył palec na ustach,
wskazując ściany. – Eh – machnęła ręką – wiadoma sprawa, ale przecież
mówimy o oficjalnych wiadomościach telewizyjnych. Co o tym myślisz?
Haywick jednak milczał, dopóki nie opuścili kabiny. Wyszedłszy z
windy, zapadli się po kostki w płowej futrzastej wykładzinie.
– Pewnie był odpowiedzialny za to, co działo się w sali odpraw –
stwierdził, wzruszając ramionami. – Może został kozłem ofiarnym? Przecież
zginęły dwie osoby. W końcu to nie nasz interes.
– Doprawdy? Nawet tutaj nie wierzą w oficjalny komunikat LLA.
Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, o co chodzi?
Haywick zatrzymał się i spojrzał z niedowierzaniem.
– Chcesz powiedzieć, że to był... zamach?
Gloria westchnęła.
– Przecież takie wypadki się nie zdarzają. Płyta przelatuje nad głowami
wszystkich pasażerów i trafia wybraną parkę, skutecznie rozsmarowując ją
po posadzce i nie czyniąc żadnych innych zniszczeń. Ten element
konstrukcyjny zapewne miał więcej chipów niż zwykły, więc dał się
odpowiednio programować, i to wszystko. Nasz oficer zebrał dane
pasażerów, umieścił je w programie i uruchomił go w odpowiedniej chwili.
– Więc wykonano na nich wyrok? Tak to się teraz załatwia w LLA? –
Haywick wyglądał na mocno zbulwersowanego.
– Ty duży, naiwny chłopczyku. – Gloria poklepała go po policzku. –
Kraj opuszcza dwoje podejrzanych, którzy przyjechali po utajnione
dokumenty, mieli zatargi z policją, dużo czasu spędzili w scjentystycznym
zakonie i było niemal pewne, że będą szmuglować zakazany materiał.
Natomiast służby graniczne, dodatkowo wrogo nastawione z powodu
ambicjonalnych rozgrywek, spuszczają kawał ściany tuż obok nich,
wykonując wyrok na jakimś Indianinie i jego lolitce. Nieźle pasuje, prawda?
Haywick nabrał powietrza.
– Niemożliwe! Naprawdę myślisz, że ta ściana była przeznaczona dla
nas, a facet po prostu się pomylił?
– Ani chybi. Omyłkowa egzekucja, doktorze Watsonie – syknęła Gloria.
– W klasztornej celi odzwyczaiłeś się od myślenia.
– Czego się wściekasz?
– Bo są pierwsze ofiary twojego projektu. Właściwie już naszego –
stwierdziła, przykładając kciuk do płytki skanującej. – Skończyła się zabawa
w hipotezy, rozpoczęła się brutalna gra.
Stalowe drzwi odsunęły się z cichym pomrukiem.
W laboratorium panował twórczy rozgardiasz. Na stołach, a także w
wielu miejscach na podłodze piętrzyły się stosy papierowych wersji
artykułów, książek, wycinków z prasy, zdjęć. Blado świeciły porozpinane w
przypadkowych miejscach monitory, inne, zrolowane, stały po kątach.
Podwójne drzwi do pracowni genetycznej były zamknięte, lecz po chwili ze
śluzy wyszła kobieta o dziewczęcej sylwetce, ubrana w biały fartuch. Była
podstarzałą panienką wiążącą włosy w mysie ogonki, a jej bladą, mocno
umalowaną twarz pokrywała chmara piegów, które uparcie przebijały nawet
spod najgrubszej warstwy pudru. Haywick nie miał wątpliwości, że jest starą
panną i hoduje koty.
– Cześć, Jolly! – przywitała ją Gloria. – Co słychać? Podobno jest
papierowa poczta.
– Dzień dobry. – Kobieta w zdawkowym uśmiechu na moment odsłoniła
pożółkłe zęby. – Wszystko w normie. Poczta jest tam, przynieśli z policji,
eee, chciałam powiedzieć, że dostarczył ją Przyboczny Szamana od
Oszczepów.
– Świetnie. Jutro zrobimy robocze spotkanie zespołu, a teraz chcę
przejrzeć papiery. To jest doktor Benon Haywick, astronom.
– Och, zawsze chciałam polecieć na Księżyc! – Jolly westchnęła i
przymknęła oczy. – W towarzystwie astronautów czuję się trochę... lżejsza.
– Miło mi. Jestem tylko astronomem – wystękał Haywick. Zaczynał
wątpić, czy Jolly rzeczywiście jest starą panną, tym bardziej że rzucała mu
szybkie drapieżne spojrzenia.
– Ben to mój dobry znajomy, razem robiliśmy rozeznanie tematu w LLA
– oświadczyła Herreira. – Jest kawa? Umieram z pragnienia.
– Zrobię wam, angelańska paro dobrych znajomych – zgodziła się Jolly.
– Nie wiem tylko, czy astronauci... eee... astronomowie lubią śmietankę?
– Pewnie! – Haywick spróbował dostroić się do jej stylu. – Podobnie jak
spacery po Drodze Mlecznej.
Ustawili parujące filiżanki na podściółce z papierów, podzielili stertę
nadesłanych artykułów na dwa stosy zbliżonej wielkości i rozpoczęli
przeglądanie.
– Ben, szukamy prac o myszach – zarządziła Herreira. – Pamiętasz, że
taką wskazówkę raczył nam dać świątobliwy Anzelm?
Haywick szybko przebiegał wzrokiem tytuły, a gdy uznał, że tekst może
zawierać coś z obszaru ich zainteresowań, rzucał okiem na streszczenie.
Potem upuszczał pracę na podłogę i sięgał po następną.
– Kompleksy ferrocenu z białkami u ekstremofilów, toksyczne działanie
azyn na Passiflora, detoksyfikacja przez glukuronidowanie u skorupiaków,
rola glutationu w stresie oksydacyjnym u nadseniorów, modyfikowane
szczepy Bacillus thuringensis do produkcji insektycydów w Afryce
równikowej, rozwój biolayers na zębach trzonowych tygrysa bengalskiego
w porze deszczowej... groch z kapustą! – zawołała Herreira i odrzuciła
ostatnią pracę, jakby papier sparzył ją w palce. – Warstwy biologiczne u
tygrysa! Właśnie to najbardziej interesuje podatnika finansującego badania
naukowe!
– Może się okazać, że podobne biofilmy ma nadsenior w Bengalu i że
właśnie w nich lęgną się Chlamydia, a te z kolei, jak wiadomo, przyczyniają
się do miażdżycy – zauważył Haywick.
– Pleciesz, astronomie. Wydaje mi się, że zupełnie nieźle znasz się na
gwiazdach.
– Zapewne. Lecz wiadomo, że tylko dziesięć procent wyników
wszystkich badań podstawowych ma szanse na wykorzystanie w praktyce.
Ale najpierw musi powstać owe dziewięćdziesiąt procent pozornie
bezwartościowych prac. Pozornie, bo trwa cywilizacyjna loteria i nie
wiadomo, które z wyników kiedyś się przydadzą. Cokolwiek o tym myślisz,
Glorio.
Herreira wzięła filiżankę i skrzywiła się, upiwszy łyk przestygłej kawy.
– Albo nic nie ma w tym stosie, albo coś znajdziemy dopiero przy
drugim czytaniu – stwierdziła. – Tym razem musimy przejrzeć całe prace,
nie tylko tytuły.
– Za jakie grzechy? – jęknął Haywick, ale sięgnął po plik leżący na
podłodze.
Ktoś poruszył się w sąsiednim pomieszczeniu. Haywick drgnął, bo
zapomniał o Jolly. Jej śmieszne kucyki zalśniły złotem, gdy wstawała od
biurka. Wciąż ma figurę nastolaty – pomyślał. Niezła pula genowa.
– Jeśli mogę w czymś pomóc... – zaczęła. – Widzę, że czegoś usilnie
szukacie, amigos. Chyba że to sekret.
– Też coś! – parsknęła Herreira. – Tym sekretem od jutra będzie
zajmowało się całe laboratorium, wykorzystując dotychczasowe wyniki.
Myślałam, że już dawno poszłaś, jest późno.
– Och, wczoraj zerwałam z Johnem. Mam wolny wieczór.
– Więc siadaj. Ben, daj jej trochę prac.
– Słyszałam, że szukamy rozprawy o myszach? – spytała, wysuwając
ostro zarysowany podbródek, wieńczący długą, choć wąską szczękę.
Haywick pomyślał, że ta kobieta byłaby dobra w miłości francuskiej, i
poczuł w podbrzuszu unoszącą się falę ciepła. Jednocześnie przypomniał
sobie, że jest nieczysty, naznaczony przez obcych podczas niezwykle
sugestywnego snu, jaki miał w nocy poprzedzającej wyjazd z LLA.
– Widzisz, Jolly, zdobyliśmy ten genom i wymaga on tylko
nieznacznych modyfikacji. Mamy go w garści! Ale trzeba było go
przeszmuglować przez granicę, więc jest ukryty w bezpiecznym miejscu, a
to miejsce podobno opisane jest w którymś artykule na temat myszy.
Chwytasz?
– Próbuję, Glorio. Macie towar przy sobie, ale dla bezpieczeństwa nie
powiedziano wam gdzie?
– Towar? Ładnie powiedziane – wtrącił Haywick. – Coś w tym rodzaju,
Jolly, lecz wcale nie musimy mieć go ze sobą. Może został przesłany pocztą
kurierską i spokojnie leży w ambasadzie LLA, skąd dopiero trzeba go
wydostać? Albo dostarczono go do naszej ambasady w LLA i został
przesłany do któregoś z Mówiących w Mzinga? Kto wie, czy teraz nie leży,
ciśnięty pod biurko, w jednym z urzędów.
– Eeee – skrzywiła się Herreira. – Musi być przechowywany w termosie
z suchym lodem, a to daje duży pakunek, więc robiłby sporo kłopotu. Nie,
nie sądzę. Wydaje mi się, że Anzelm wpadł na bardziej wyrafinowany
pomysł.
– Podejrzewasz coś? – zaciekawił się Haywick.
Herreira wzruszyła ramionami.
– Bierzmy się lepiej do pracy. Tym razem działamy precyzyjnie, prawda,
Jolly?
– Taki miałam zamiar od samego początku, pani profesor.
Zajęli się uważnym przeglądaniem artykułów. Mijały godziny, za
oknami zapadła noc. Mimo miejskich świateł i smogu widać było
pojedyncze gwiazdy. Jolly wstała, przeciągnęła się i podeszła do szklanej
tafli.
– Naprawdę myślisz, Ben, że coś stamtąd może zlecieć nam na głowy? –
spytała.
– Odpowiem jak Stalin: ja nie myślę, ja wiem – zacytował Haywick.
– Brawo! Stalin to jakiś filozof?
– Hmm, chyba tak bym tego nie ujął.
Herreira podniosła głowę znad stosu odbitek.
– Widzę, że zbiera się wam na pogaduszki. Jeśli przewieziony materiał
ma być aktywny, trzeba znaleźć go szybko, najlepiej jeszcze dziś.
– Przepraszam. – Jolly odwróciła się od okna, złożyła piąstki na podołku
i dygnęła.
Haywick nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Właśnie przed chwilą znalazłam to, czego szukamy. Z wrażenia
natychmiast musiałam wstać, aby rozprostować nogi. Zawsze tak robię, gdy
jestem podekscytowana. – Przeniosła spojrzenie na Haywicka i
odwzajemniła uśmiech.
* * *
– „Fluorymetryczne oznaczanie dehydrogenazy alkoholowej u ludzi i
szczurów" – przeczytała Herreira. – Tutaj miałoby być coś o myszach?
– Owszem. – Jolly skinęła głową, wysuwając wargi, jakby chciała jej
przesłać pocałunek. – W akapicie o szczurach jest odnośnik, a w przypisie
cytuje się porównawcze dane dla myszy. Właściwie w tej pracy to wtręt nie
na temat, ale właśnie dlatego, w kontekście naszych poszukiwań, wydał mi
się godny uwagi. Posłuchajcie:
Podobny eksperyment dotyczący fluorescencyjnych znaczników in vivo
przeprowadzono uprzednio (Wroczynsky et al., 2180) na samcach myszy
(linia klonalna C824/18, źródło: Aldrich). Do pęcherzyków nasiennych
pięciu sztuk zwierząt iniekcyjnie wprowadzono po 10 (±1) plemników
superior, zmodyfikowanych przez wymianę materiału genetycznego na
uzyskany z somatycznych komórek po haploidyzacji. Otoczkę tych
plemników standardowo znakowano białkiem K24C, którego
derywatyzowany antygen (1 ppm wag.) podawano myszom w pokarmie
(3fig/g masy ciała). Ponieważ zastosowane białko po połączeniu z
antygenem wykazuje fluorescencję (maks. 512 nm), zastosowano prostą
metodę mikroskopii fluorescencyjnej (powiększenie 500x) do mechanicznego
selekcjonowania plemników superior. Okazało się, że po 6 godzinach od
podania antygenu pojawia się wybiórczo na powierzchni plemników
superior wyraźna fluorescencja, która osiąga maksimum po 15 godzinach,
natomiast po 36 godzinach addukt ulega całkowitemu rozpadowi. Sposób
Wroczynsky'ego z powodzeniem zastosowano w niniejszej pracy do
ilościowego wyodrębnienia zmodyfikowanych plemników u szczurów.
Modyfikację przeprowadzano in vivo metodą nanoenzymatyczną...
– Wystarczy – przerwała jej Herreira. – Chyba... znaleźliśmy wskazówki.
To znaczy wiadomo, gdzie jest materiał.
– Iw jaki sposób go odzyskać – dodała Jolly.
Obie kobiety spojrzały na Haywicka, po czym jak na komendę
wybuchnęły śmiechem. Jemu nie było aż tak wesoło, lecz po chwili dołączył
do nich z grzeczności. Herreira śmiała się spazmatycznie, chwytając
powietrze krótkimi haustami i kręcąc głową po zagłówku fotela. Po
policzkach ciekły jej łzy, czarne od makijażu. Śmiech Jolly był głęboki i
dźwięczny, nie pasujący do małej ptasiej głowy z nosem przypominającym
dziób drapieżcy. W końcu umilkły, dysząc jak po ostrym biegu.
– Musisz to załatwić ilościowo – oświadczyła Jolly, zwracając się do
Haywicka. – Chociaż... nie jestem przekonana, czy mężczyźnie można
powierzyć tak odpowiedzialne zadanie, zwłaszcza jeśli w sprawę wplątany
jest jego, ehm, narząd rozrodczy. W tych przypadkach zwykle głowa traci
kontrolę na resztą.
– Antygen! – przypomniała Herreira. – Przede wszystkim potrzebujemy
derywatyzowanego antygenu białka K24C. Następny etap przedsięwzięcia
jutro rano, po piętnastu godzinach. Wysyłaj hiperpilne zamówienie, bez
względu na koszty!
Jolly wstała i zdjęła fartuch.
– Wychodzę – oświadczyła. – Jadę po prezerwatywy, które trzeba będzie
wysterylizować i sprawdzić ich szczelność. Za godzinę jestem z powrotem.
Co do antygenu, to mamy zapas, używam tego markera standardowo.
– Pojadę z tobą – zaoferował się Haywick. Czuł się nieswojo.
– O nie – zdecydowanie zaprotestowała Herreira. – Stałeś się zbyt cenny.
Nie ruszysz się stąd, dopóki nie uzyskamy materiału. Będziesz spał w moim
gabinecie. Kto by pomyślał, że twoje nasieniowody stanowią rezerwuar
najkosztowniejszych genów na świecie?
Haywick się zaczerwienił.
– Niemądre żarty – burknął. – Każdy sposób był dobry, tobie także
można było wszczepić jakieś jajo superior.
– Już dobrze, Benny. – Podniosła dłoń w pojednawczym geście. –
Wyluzuj się, myśl o przyjemnych sprawach. Ja lubię wyobrażać sobie
morskie pejzaże i bezludne plaże.
Jolly wzięła torebkę i poprawiła włosy. Przy drzwiach przystanęła i
odwróciła się.
– Jeszcze jedno – powiedziała. – Istnieje pojęcie znaleźnego, to znaczy,
że...
– Chcesz wyższą premię? – spytała Herreira z nutką lekceważenia.
– Ponieważ to ja odnalazłam artykuł lokalizujący plemniki superior,
chciałabym ponieść odpowiedzialność za bezpieczne uzyskanie materiału.
Nie zapominaj także, że niedawno obwołałaś mnie najlepszym gentechem w
grupie. Po trzecie, jak już mówiłam, nie wolno zdać się tylko na chłopa, bo
orgazm każdemu z nich stuprocentowo hamuje wyższe funkcje korowe. Co
będzie, jak zmarnuje próbkę? Albo choćby tę część, w której znajdują się
drogocenne plemniki?
Herreira wzruszyła ramionami. Doznawała niecodziennego pomieszania
emocji: uraza walczyła w niej z rozbawieniem. W końcu negatywne
odczucia wzięły górę i oświadczyła chłodno:
– Chcę tylko mieć aktywny materiał, reszta nie jest istotna. Jeśli doktor
Haywick nie potrafi... – pochyliła twarz, by ukryć uśmiech, gwałtem
przebijający skorupę niechęci – albo nie chce sam załatwić sprawy, nikt nie
może ci zabronić asystowania. Jak on się zgodzi, rzecz jasna. W końcu
wszyscy tutaj wyglądają na dorosłych – zakończyła oficjalnym tonem.
Haywick po raz pierwszy w życiu modlił się. Zacisnął powieki i prosił
Boga, żeby nastąpiło nagłe trzęsienie ziemi albo żeby gdzieś niedaleko
uderzył pierwszy lodowy bolid. W ostateczności mogłaby chociaż zdarzyć
się poważna awaria zasilania. Wszystko po to, żeby ludzie przestali się nim
interesować, chociaż na chwilę, wtedy może zdąży dojść do siebie.
Obnażony stał przed kobietą i czuł na sobie lodową obręcz. Nic i jeszcze
raz nic! Nie przypuszczał, że w życiu może mu się coś takiego przydarzyć.
– Spokojnie, tylko spokojnie – powtarzała Jolly. – Zrelaksuj się, przecież
nie chcę zrobić ci krzywdy.
– Odejdź – wystękał. – To nie ma sensu. – Sięgnął po ubranie.
– Dobrze, zróbmy przerwę. A może masz ochotę na drinka?
– Nie wygłupiaj się. Lepiej zaparz kawy, muszę się zastanowić.
– Aha. Nie mam pewności, czy zastanawianie się jest najlepszym
wyjściem...
– Przestań! – wybuchnął. – Wam łatwo gadać, wystarczy rozłożyć nogi i
zaaplikować środkowym palcem sexygel!
– Hola, doktorku! Wolnego! Lepiej policz do dziesięciu, zanim znowu
coś palniesz. Chyba nie masz powodu, żeby akurat mnie obrażać?
– Przepraszam, uniosłem się. Co z kawą?
– Już prawie gotowa.
Po chwili siedzieli nad parującymi filiżankami, a wokół rozchodził się
aromat kolumbijskiej plantacji.
– Mogę o coś spytać? – Jolly przerwała milczenie. – Chodzi mi o to...
czy często reagujesz w ten sposób? U nadwrażliwców to naturalne, a stres
dodatkowo hamuje te... reakcje.
Haywick pokręcił głową.
– Nie, Jolly, coś jest nie tak. Nie rozumiem. Zaraz, poczekaj...
Przywołał z pamięci koszmary, które męczyły go poprzedniej nocy.
Chirurg obcych, penetrujący jego brzuch chłodnym ostrzem, a potem ten
upokarzający chwyt i smarowanie członka obrzydliwą mazią. Nadal miał
wrażenie, że jest brudny, skażony menstruacyjną wydzieliną.
– Czuję się nieczysty – powiedział do siebie. – Warunkowanie? Taaa,
może właśnie o to chodzi?
– O co chodzi, Ben? Opowiedz nam, może coś poradzimy. – W drzwiach
stała Gloria. Nie było jej do śmiechu.
– Podsłuchiwałaś – mruknął Haywick. – Dobra, wejdź i siadaj.
Opowiedział im o śnie, porwaniu, zabiegach dokonywanych na nim
przez obcych. Nie pomijał drastycznych szczegółów. Nagle Herreira zerwała
się i uniosła ręce w swoim nieustającym tańcu.
– To jest po prostu genialne! Anzelm i jego zespół zabezpieczyli materiał
w sposób niemal doskonały, to znaczy zapobiegli możliwej utracie
plemników! Wykazujesz teraz niechęć do kobiet, do wszystkiego, co jest
związane z seksem. Potrzebny nam dobry psychiatra, i to natychmiast! Nie
obraź się, Ben, ale tylko specjalista może zdjąć z ciebie odium, uwierz mi! –
Przysiadła i położyła mu dłonie na kolanach. Jej oddech pachniał miętą,
miała wielkie ciemnobrązowe tęczówki. W sumie jest ładna, ale nie w moim
typie – pomyślał obojętnie.
– Nie mamy wiele czasu – wtrąciła Jolly, spoglądając na zegarek. – Po
podaniu antygenu natężenie fluorescencji właśnie osiągnęło maksimum i
zaczyna maleć. Pozostaje jeszcze wariant zabiegu chirurgicznego, w końcu
powinniśmy jakoś wydostać ten genom...
– Zwariowałaś?! – krzyknęła Herreira, unosząc zakrzywione palce. – Nie
pozwolę, aby dla hipotez znów narażano ludzkie zdrowie! Dosyć ofiar!
Jolly zaczepnie uniosła brodę.
– O ile wiem, taki laparoskopowy zabieg jest prostszy niż resekcja zęba.
I równie bezpieczny.
Sprzeczkę przerwało stukanie do drzwi. Do pokoju pospiesznie weszła
sekretarka Herreiry, błyskając białkami oczu w czarnej jak węgiel twarzy.
Stanęła na baczność i wyrecytowała:
– Mówiący z Tablicami ma wolę rozmawiać z bladym Zaklinaczem
Gwiazd!
Truchtem podbiegła do Haywicka i wcisnęła mu w rękę słuchawkę.
– Czy mój głos spływa na bladego Zaklinacza Gwiazd z Góry Sępa? –
padło pytanie ministerialnej asystentki, która kontynuowała, nie czekając na
odpowiedź: – Jeśli tak, to Zaklinacz zaraz usłyszy słowa Mówiącego z
Tablicami.
– Halo!
– Witaj, Benny – rozległ się znajomy głos Johnny'ego. – Pozwolisz, że
pominę formalności, bo nie mamy zbyt wiele czasu. Twoje proroctwo
zaczyna się spełniać, niestety. Byłeś odcięty od świata, więc nie wiesz: jutro
po południu w rejonie Manejho spadnie lodowa bryła o średnicy trzystu
stóp. To jakiś zabłąkany harcownik twojego roju, ściągnięty o dwa
okrążenia Słońca wcześniej siłami grawitacyjnymi Jowisza. Poza tym zdaje
się, że to odprysk większego kawałka, który został trafiony głowicą jądrową,
wystrzeloną z latyfundium Syberia Wschodnia. Gdyby nie ten strzał, całe
paskudztwo minęłoby Ziemię w odległości większej niż orbita Księżyca, a
tak mamy pasztet, i to pechowo akurat u nas. Tak czy owak, chcę, żebyś tam
był. Nazwijmy to zadanie specjalistyczną inspekcją na miejscu. Jak widzisz,
sprawa urasta do rangi państwowej, chyba nie muszę nic więcej tłumaczyć.
Od dziś otrzymujesz pełnomocnictwa Mówiącego Akredytowanego. Wiesz,
co to oznacza?
– Domyślam się – wybąkał Haywick.
– To dobrze. Szykuj się, jutro rano przyślę helikopter. Dziś powinieneś
załatwić wszystkie swoje sprawy. Pomoże ci w tym Zaklinacz Duchów,
który przybędzie za godzinę. Bądź z nim szczery, to naprawdę dobry
fachowiec. Jestem na bieżąco, Herreira na moją prośbę ustanowiła ciągłą
łączność. Chyba nie masz mi za złe? Jakieś pytania, Mówiący Ak?
– Nie... Tak... To znaczy, nic nie rozumiem...
– Czyli wszystko jasne albo wkrótce takie będzie. Zdasz relację po
powrocie z Manejho. Powodzenia.
Łączność została przerwana. Haywick rzucił słuchawkę na stół i ścisnął
dłońmi skronie.
– Cholera! Chcę do swoich teleskopów i ciszy nocnego nieba! – wyjąkał.
Herreira położyła mu dłoń na ramieniu.
– Weź się w garść, Benny. Razem damy radę... mój ty angelański
kumplu. Pamiętaj, że nikt inny tylko ty rozpętałeś tę burzę, więc musisz być
konsekwentny do końca.
Haywick przykrył jej dłoń swoją. Próbował się uśmiechnąć, ale nie
wyszło mu to najlepiej.
Grota Duchów znajdowała się na siódmym piętrze i pilnowało jej zawsze
dwóch półnagich wojowników w tradycyjnych strojach Zulusów. Ich
umięśnione ciała błyszczały od olejków, na ramionach i czołach nosili
barwne płócienne opaski. Patrząc na nich, miało się wrażenie, że bojowe
włócznie i wrzecionowate tarcze trzymali w gotowości nie tylko na pokaz. U
pasa zawiesili długie noże w pochwach z roślinnej plecionki.
– Byłam raz w środku – szepnęła Herreira, trzymając Haywicka pod
ramię. – Tam jest... tak dziwnie.
– Należy poczekać przed wejściem. – Szaman Chaty, który osobiście
pofatygował się po nich do laboratorium, zwrócił się do Herreiry: – W razie
potrzeby zostaniesz wezwana, Zaklinaczko Pisma Krwi.
Haywick został wpuszczony przez uchylone drzwi. Wewnątrz panował
półmrok, w którym pełgały płomyki lamp oliwnych. Ściany wyłożono
bazaltowymi skałami i inkrustowano górskimi kamieniami, załamującymi
światło.
Z mroku wyłonił się zasuszony Mulat. Miał wysokie czoło ze stale
uniesionymi brwiami, co implikowało wyraz permanentnego zdziwienia.
Spowijał go czerwononiebieski sarong. Z powodu niskiego wzrostu stale
spoglądał w górę, więc ledwie pochylił głowę w powitaniu, nie spuszczając
wzroku z przybysza.
– Moje serce raduje się na widok Zaklinacza Gwiazd, który niebawem
stanie się Mówiącym Ak'. Przybyszu, czy odczuwasz w tym miejscu
emanację mocy?
– Nie. – Haywick nie silił się na etykietę. Przyszedł tu wyłącznie na
prośbę Johnny'ego. – Wyczuwam tylko dym.
– Doskonale – pochwalił go człowieczek, gdy już zamknęły się
dźwiękoszczelne drzwi. – Więc przynajmniej jeden zmysł masz w porządku,
blady Zaklinaczu. Co z resztą?
– Nic. Normalnie – burknął, bo żadna sensowna odpowiedź nie
przychodziła mu do głowy.
– Normalnie? – Wydawało się, że brwi tamtego uniosły się jeszcze
bardziej. – Więc zawsze byłeś impotentem?
Haywick poczuł, że się czerwieni. Do licha, nie dość, że bierze udział w
idiotycznych obrzędach, to jeszcze ma znosić upokorzenia? Przybrał
protekcjonalną postawę.
– Czy możemy skończyć tę bezsensowną rozmowę? Naprawdę szkoda
mojego czasu.
Mulat uśmiechnął się i podszedł tak blisko, że naruszył prywatną
przestrzeń Haywicka. Sięgał mu ledwie do szyi.
– Nie, kolego, nie możemy teraz skończyć, bo mam zamiar cię rozplatać
i usunąć blokadę. Po to zostałem wezwany. Jestem doktorem psychiatrii i
uporałem się z dużą liczbą podobnych przypadków w czasie swojej długiej
praktyki.
Haywick spojrzał zdziwiony, po czym wzruszył ramionami.
– Tak, mój drogi – kontynuował tamten. Wspiął się na palce i obmacał
mu głowę, potem kciukami ucisnął zagłębienia pod uszami. –
Nieskomplikowany pyknik, lekka neurastenia, introwertyk, stonowany
desperat... dobrze... A co z kosmitami? Wmówili ci banał, kolego, ale nie
miałeś wyboru. Ej! – Przejechał mu dłonią po brzuchu, musnął genitalia. –
Nie obawiaj się, mam prawidłową orientację. Zrobili z ciebie babę w drugim
dniu okresu, do licha! Dobra, coś poradzimy.
– Zaraz... Skąd pan wie? Podsłuch...?
Zamiast odpowiedzi karzeł błyskawicznym ruchem uniósł ręce jak
skrzydła i złożył je raptownie, niezbyt mocno uderzając Haywicka w skronie
wewnętrznymi kantami dłoni. Na moment zastygł w pozycji, w której
przypominał olbrzymiego pająka: mały kadłubek z doklejoną głową, za dużą
o trzy rozmiary, nienaturalnie zadartą, i wzniesione pałąkowate ramiona.
Stojącego sztywno Haywicka ogarnęła niespodziewana fala gorąca, płynąca
od góry, od pulsujących uderzonych miejsc. Lała się parzącym strumieniem
po żebrach, biodrach, brzuchu, aż dotarła do krocza. Miał wrażenie, że
siedzi zanurzony po pas w mocno podgrzanej wodzie, w jacuzzi ze słabym
prądem. Właściwie czuł się dobrze, bo wszelkie nieczystości, których
obecności był przedtem świadomy, rozpuszczały się i były stopniowo
wypłukiwane przez tę cyrkulującą wodę. Ceremonialne ablucje,
mistrzowskie uwarunkowanie katharsis! Należało to docenić, niezależnie od
okoliczności.
Woda opadła, uciekła gdzieś bokiem. Mulat stał przed nim z założonymi
rękami.
– Jesteś zdrów, blady człowieku – oświadczył. Podszedł do drzwi i
otworzył je z rozmachem, wpuszczając kaskady ostrego światła. –
Zaklinaczko Pisma Krwi, przyzywam cię, abyś zajęła się ozdrowieńcem.
Haywick ruszył szybko do wyjścia, potykając się o próg, ale Mulat
zatrzymał go, łapiąc za ramię. Okazało się, że ma szponiaste, ptasie palce,
które potrafią zacisnąć się nadspodziewanie mocno.
– Tak – mruknął, przewiercając pacjenta spojrzeniem, skierowanym
jednak trochę w bok, jakby na inny plan. Miał bladoniebieskie, wodniste
tęczówki. – Jeszcze się spotkamy, chłopcze. Zwą mnie Azrael, zapamiętaj to
imię. Twój duch jest miękki jak plaster miodu pszczół Bonghilha.
Haywick zdołał się wyswobodzić dopiero wtedy, gdy Azrael mu na to
pozwolił. Przepchnął się przez drzwi, wpadając prosto w objęcia
nadbiegającej Herreiry.
– Nie zrobili ci nic złego? – spytała z matczyną troską.
– Skądże, nie... nie wiem – westchnął. – Ten facet... – Pokręcił głową.
– Masz rację, jest niesamowity, ale wierzę, że ci pomógł. Chodźmy już
na górę. – Pociągnęła go za rękaw, ale zaraz odwróciła się i dodała z
naciskiem: – Ale tym razem wybij sobie z głowy eksperymenty z Jolly.
Osobiście dopilnuję, aby wszystko było tak, jak trzeba.
Po prostu podeszła i zwyczajnie rozpięła mu spodnie, a potem bez
zbędnej zwłoki zrobiła fellatio, krótko, ale porządnie. Zgodnie z regułami
ars amandi nawet znalazł się czas na coś w rodzaju okrojonej gry wstępnej.
W tym akcie było znacznie mniej spontaniczności niż naukowej precyzji,
potem jednak wszyscy uczestnicy wyglądali jeśli nie na spełnionych, to
przynajmniej usatysfakcjonowanych. Haywick głównie dlatego, że miał to
już za sobą, Herreira, bo pozyskała cenny materiał, a Jolly... No tak, Jolly
stanowiła zagadkę, ale ona także się uśmiechała, zapinając fartuch.
Gdy Herreira weszła do gabinetu, prowadząc Haywicka, Jolly już tam
była. Rozchyliła fartuch laboratoryjny, pod którym nie miała nic, i Haywick
musiał przyznać, że jej ciało było bardzo młode, zwłaszcza w porównaniu z
twarzą. Wąska i płaska, mocno wcięta w talii, mogła ekscytować.
Gruszkowate piersi wieńczyły wydłużone sutki o bladoróżowym
zabarwieniu, pępek jak cięcie noża idealnie dzielił krągłość brzucha,
nastroszona gęstwa płomiennych kędziorów zapowiadała skarby ukryte w
gąszczu ostępów eldorado. W jednej krótkiej chwili Haywick zyskał
pewność, że znów jest mężczyzną. Wystraszył się, że może zmarnować
materiał, i odwrócił wzrok.
– Poczekaj! – krzyknęła Herreira i zasłoniła sobą Jolly, po czym
metodycznie wzięła się za Haywicka. Kilkoma ruchami dostała się do
środka, po czym założyła mu dwie prezerwatywy, jedną na drugą. Mogła z
tym zaczekać, aż oparcie stanie się silniejsze, lecz wolała nie ryzykować.
Potem ujęła go pewną dłonią, przykucnęła i rozpoczęła fellatio, mrużąc oczy
i mrucząc jak kotka. Nie musiała długo czekać, właściwie nie czekała nawet
trzech cyklów. Mruknęła głośno i pracowała dalej.
Jolly natychmiast zeskoczyła ze stołka i zbliżyła się. Czekała, kołysząc
biodrami, bo miała świadomość, że przy takiej asyście proces transferu
materiału powinien być zbliżony do ilościowego. Gdy emocje już opadły,
odebrała od Herreiry prezerwatywy i wręczyła jej nowe.
– Nie możemy pozwolić sobie na żadne straty, dopóki nie policzę
fluoryzujących obiektów. Gdy zlokalizuję dziesięć, będziesz wolny, Benny,
ale jak któregoś zabraknie, powtarzamy zabieg, prawda, szefowo? Daj znać,
proszę, gdybyś potrzebowała zastępstwa.
Znaleziono i wyizolowano osiem fluoryzujących plemników superior.
Pozostałych dwóch albo od początku nie było w materiale, albo zmarnowały
się, czy to na samym początku, podczas wprowadzania do pęcherzyków
nasiennych, czy obumarły lub zgubiły się później. Mimo kilku kolejnych
prób, które trwały aż do rana, nie udało się ich odzyskać. I tak wydajność
równa osiemdziesięciu procentom do dobry rezultat, uznała Herreira i
wreszcie dała znak do zaprzestania wysiłków. Jolly pokręciła głową, ale
ustrzegła się komentarza. Obniżyła temperaturę zamrażalnika i poszła
parzyć kawę.
– Nie sądzisz, że nasze laboratorium dysponuje znakomitymi
fachowcami? – spytała Herreira, rozczesując włosy.
– Wierzę, że kiedyś wyekstrahujecie żywe komórki z księżycowej skały
– stwierdził Haywick. Nie powinien specjalnie narzekać, ale odczuł coś w
rodzaju ulgi, gdy usłyszał warkot helikoptera podchodzącego do lądowania
na dachu budynku.
ROZDZIAŁ 8
Lecieli nisko, w szyku bojowym, łoskot silników rozsadzał głowę.
Niemal muskali podwoziem wierzchołki świerków, a wyższe drzewa musieli
wymijać gwałtownymi skrętami. W kabinie hulał wiatr, bo okna strzelnicze
były szeroko otwarte.
– Dlaczego nie wzniesiemy się wyżej?! – Haywick usiłował
przekrzyczeć hałas.
Siedzący obok Szaman od Włóczni wskazał na uszy i rozłożył ręce.
Nosił paradny ciemnozielony mundur ozdobiony złotymi epoletami,
plecionymi wstążkami i mnóstwem orderów. Jeden z pilotów odwrócił się i
podał Haywickowi słuchawki, a ten powtórzył pytanie.
– Rozkaz Mówiącego z Włóczniami – brzmiała odpowiedź. – W kraju
obowiązuje stan podwyższonej gotowości bojowej, Mówiący Ak'.
– Z powodu bolidu?
– Nie wiadomo, co wydarzy się po uderzeniu demona niebios. Nie
wiemy, jakie będą straty ani kto zechce na tym skorzystać.
Haywickowi przeciąg świstał w uszach, było mu niedobrze od
gwałtownych przeciążeń. Po obu stronach, na nieco wysuniętych pozycjach
widział inne maszyny, podobne do wielkich drapieżnych owadów,
przechylających się w locie, aby lepiej wyśledzić ofiarę. Choć był
agnostykiem, prosił Pana o szczęśliwy i szybki koniec tej szaleńczej
podróży.
Nagle las został za nimi. Gnali teraz nad wodą, od której oślepiająco
odbijało się słońce. Potem przemknęli tuż nad dachami okrągłych chat,
krytych trzciną. Zaskoczeni ludzie rozbiegali się, przestraszeni, a ci
znajdujący się nieco dalej wiwatowali, podskakując lub machając rękami.
– Jesteśmy na miejscu, Mówiący Ak' – usłyszał w słuchawkach. –
Zgodnie z wolą Mówiącej ze Słońcem od tej chwili otrzymujesz władzę
Wodza Wojny w tym okręgu, ale tylko na czas bitwy.
– Bitwy...?
– Tak, Mówiący Ak'. – Szaman skłonił się. – Bitwa z demonem niebios
zaczęła się w chwili, w której stawiliśmy się na spotkanie, a skończy się
godzinę po głównym starciu. Taka jest wola Mówiącej ze Słońcem.
Haywick poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Był przekonany, że mają
zamiar zatrudnić go jako doradcę, że z pozycji eksperta udzieli kilku
wskazówek, a tutaj... pełnia władzy i odpowiedzialności. Może wystawili go
na kozła ofiarnego? Parszywego bladziucha najlepiej załatwić właśnie w taki
sposób. Ale nie, to niemożliwe, bo Johnny jest, co prawda, sybarytą, ale nie
świnią. Ściślej: dotychczas nie był świnią.
– Wznosimy się! – nakazał. – Wyżej! – Pomógł sobie gestem, wskazując
do góry.
Szaman od Włóczni zawahał się.
– Czy to jest rozkaz Wodza Wojny? – spytał.
– Tak! I pozamykajcie te okna!
Zrobiło się ciszej, gdy wiatr przestał wyć w szczelinach, karabiny
maszynowe zostały wciągnięte. Eskadra z rykiem silników poderwała się na
większą wysokość.
– Wystarczy. – Haywick rozejrzał się po okolicy. Niestety, teren był
zupełnie płaski, miejscami podmokły, pełen jezior i strumieni. Widział
okrągłe chaty pogrupowane po kilkanaście, tworzące osady, pomiędzy
którymi rozciągała się koślawa szachownica pól uprawnych. Na polach
spokojnie pracowali ludzie, przy chatach bawiły się nagie dzieci. – Kiedy
upadnie bolid?
Murzyn spojrzał na zegarek.
– Według ostatniej informacji za... sześćdziesiąt trzy minuty. Zaraz. –
Przekrzywił głowę, odbierając komunikat przez groszkową słuchawkę. –
Jest korekta. Za pięćdziesiąt osiem minut.
– Dlaczego ci ludzie nie zostali ewakuowani?!
Mężczyzna zwrócił do niego szeroką, mięsistą twarz.
Białka jego oczu były żółte, pełne galaretowatych narośli.
– Dokładne miejsce uderzenia demona niebios nie było znane, wciąż
wiemy tylko tyle, że powinien spaść gdzieś tutaj. – Zatoczył ręką koło. –
Trzeba byłoby ewakuować pół prowincji, a w tych okolicach nie ma
dobrych dróg. Za mało czasu, Mówiący Ak'.
Haywick poczuł, że dla odmiany ma teraz zimne policzki i dłonie.
Spojrzał w górę, ale słońce świeciło wesoło i nic nie zapowiadało
kataklizmu.
– Czy mamy głośniki? Megafony?!
Murzyn patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc, ale nagle uśmiechnął się i
skinął głową.
– Tak, Mówiący Ak'. Trzy samoloty są wyposażone w ryki żelaznych
bawołów.
– Dobre i to. Czy chaty są podpiwniczone?
– To tylko proste szałasy z trzciny.
– No a jakieś podkopy, magazyny? Gdzie trzyma się zapasy?
Szaman skinął głową.
– Tak, Wodzu Wojny. Mają silosy, po jednym na wioskę, zabezpieczone
przed deszczem. W nich przechowują kukurydzę i ryż.
– Więc każ natychmiast przeczesać cały teren i nadaj przez głośniki
polecenie, żeby wszyscy, bez wyjątków, bezzwłocznie pochowali się w
silosach, położyli się na ziemi, jak najgłębiej i jak najdalej od wejścia.
Jasne? – Otarł pot z czoła.
– Rozkaz Wodza Wojny!
Murzyn chwycił inny mikrofon i zaczął szybko mówić w miejscowym
dialekcie, stanowiącym zbitkę dawnego amerykańskiego miejskiego slangu i
słów zapożyczonych z kilku afrykańskich języków. Gdy skończył, rozwinął
mapę i położył ją sobie na kolanach.
– Jesteśmy tutaj. – Wskazał miejsce. – demon niebios według ostatnich
prognoz ma uderzyć tu, jakieś dwadzieścia mil na zachód. Czas: czterdzieści
dwie minuty. Powinniśmy już kierować się do schronu, Mówiący Ak'.
– Silos na ryż?
Szaman od Włóczni rozciągnął twarz w uśmiechu.
– Bardzo specjalny. Mamy tutaj schron na wypadek konfliktu jądrowego,
przeznaczony dla sił dowodzenia. Więc dla nas. – Wyszczerzył żółte zęby.
– Najpierw chcę skontrolować samoloty z głośnikami.
– Wedle rozkazu. Mamy pierwszy na fonii.
W słuchawkach rozległ się przytłumiony łoskot silnika innego
śmigłowca i skrzeczący głos, płynący z megafonu. Po chwili przełączono
podsłuch kolejno na pozostałe dwie maszyny.
– Będą nadawać jeszcze około dwudziestu minut, a potem dołączą do
nas. Samoloty trzeba zabezpieczyć w podziemnym hangarze, a piloci
schronią się na niższych poziomach. Mamy niewielu dobrych pilotów i
jeszcze mniej maszyn, Mówiący Ak'.
– Więc lećmy – zgodził się Ben. Nie mógł zrobić nic więcej.
Eskadra zmieniła kierunek lotu, pozostawiając nad okolicą trzy
śmigłowce nadające komunikat. Haywick spostrzegł z góry, że kobiety
zaganiają dzieci do otwartych spichlerzy i same szukają w nich schronienia,
natomiast mężczyźni, wsparci na kijach i widłach, stoją na otwartej
przestrzeni i spoglądają w niebo.
– Każ nadać – zażądał Haywick – że ci, którzy nie podporządkują się
rozkazowi, będą wygnani, a ich majątek zostanie skonfiskowany! Pospiesz
się!
– Jestem posłuszny.
Szaman od Włóczni ujął mikrofon i ponownie przemówił slangiem, więc
Haywick rozumiał tylko pojedyncze słowa. Zauważył, że większość
mężczyzn z ociąganiem skierowała się ku silosom. Czuł, jak po plecach
spływają mu zimne krople.
– Są skorygowane dane – odezwał się Murzyn. – Trzydzieści minut bez
kilku sekund. Punkt zero leży w kwadracie AB47, to jest... tutaj.
Jego gruby, krótki palec o wygryzionym paznokciu spoczął na mapie. W
tym miejscu widniało niewielkie jezioro, nad którym przed chwilą
przelatywali. Na brzegach zaznaczono kilka osad.
– Cholera – zaklął Haywick. – Niech ludzie stamtąd uciekają i schronią
się w innych wioskach!
– Za późno, nie zdążą, eksplozja powali ich na otwartym terenie. Nie
zdążymy także nadać instrukcji, bo wszystkie samoloty już kierują się do
bazy. Nie mamy żadnej rezerwy czasowej. Tak mi przykro, Mówiący Ak'.
– Słuchaj. – Haywick uniósł się na tyle, na ile pozwalały mu pasy.
Dygotał, tracił panowanie nad sobą. –
Nie ja będę odpowiadał za ich śmierć, nie myślcie, że ja!!!
– Och, nie ty, Mówiący Ak'. Ludzie rodzą się, żeby umrzeć, a demon
niebios pokazuje tylko jeden ze sposobów, w jaki mogą to zrobić. Jeśli
demon będzie wystarczająco silny, dosięgnie nas nawet pod ziemią.
Haywick opadł na fotel i ścisnął kciukami skronie. Nawet nie znał
prędkości bolidu, która w przypadku bryły o średnicy trzystu stóp będzie
miała decydujące znaczenie. W najgorszym razie po gwałtownym zderzeniu
powstanie plazma o olbrzymiej energii. Eksplozja wyrwie niemal milowy
krater, a podziemne wstrząsy skruszą najgłębiej rozmieszczone bunkry w
okolicy. Nie mówiąc już o wioskach, silosach, lasach i zewnętrznej warstwie
gleby, bo to wszystko zostanie zmiecione i wyrzucone w atmosferę w
postaci gazów, pary i pyłu. Cóż, został królikiem doświadczalnym, żywym
próbnikiem, wystawionym na zainkasowanie pierwszego ciosu. Tylko kto
potem poprowadzi jego projekt? Oczywiście Herreira, on na tym etapie nie
jest potrzebny, i dlatego Johnny nie zawahał się, proponując mu tę
zaszczytną funkcję.
Samoloty kolejno wlatywały nad teren ogrodzony drutem kolczastym i
pospiesznie siadały na zagłębionej płycie lądowiska. Płyta była ruchoma i
maszyny zostały przetransportowane w głąb podziemnego hangaru sprawnie
jak na taśmie montażowej. Pootwierano drzwiczki i rośli żołnierze pomogli
im wydostać się ze śmigłowców, wskazując zejście. Kręconą klatką
schodową szybko zbiegali na niższe poziomy, zatrzymując się na podestach
i czekając na otwarcie kolejnych śluz.
– Korekta: sześć minut – informował Szaman od Włóczni. – Punkt zero
przesunięty o pięćset stóp na zachód, na sam brzeg wody.
Znaleźli się w ogromnej, słabo oświetlonej naturalnej grocie.
Pomieszczenie to zostało poszerzone, o czym świadczyły żłobienia o innym
odcieniu widoczne na ścianach. W górze, w centralnym punkcie pieczary,
utrzymywana z sześciu stron potężnymi stalowymi sprężynami, zawisła
przypominająca batyskaf elipsoida z jasnego metalu. Obiekt ten połączono z
galerią za pomocą trapu, obwieszonego pękami przewodów. Okrągła klapa
była otwarta.
– Szybko, na górę! – krzyknął Szaman i ruszył pierwszy. Po stopniach
wykutych w skale wbiegli na galerię i uginającym się pod stopami mostkiem
przedostawali się kolejno do wiszącego bunkra.
– Na trapie mogą jednocześnie przebywać tylko dwie osoby! – krzyknął
żołnierz, dyżurujący przy wejściu.
Gdy przebiegli wszyscy, zamknął klapę i uszczelnił właz, ręcznie
dokręcając koło.
– Trzydzieści sekund – stwierdził Murzyn. Zamknął oczy i mówił coś
szeptem, zbyt cicho, aby można było zrozumieć słowa.
Haywick usiadł na jednym z wolnych foteli, opuścił oparcie i przypiął
się. Zacisnął kurczowo palce na poręczach.
Wtedy usłyszał jęk. Nie był to ludzki jęk, lecz przeciągłe westchnienie
pancernych blach, dźwigarów, stalowych konstrukcji, warstw ziemi i skały.
Jęk zanikał i powracał, cichł i wzmagał się, raz był brzęczącym szeptem, raz
głębokim dudnieniem na granicy słyszalności. Dopiero potem nastał szum w
postaci wibracji. Blachy zadźwięczały w wysokich rejestrach, a cała
konstrukcja zakołysała się jak statek na martwej fali. Nagle zabrzmiał ostry
dzwonek. Szaman od Włóczni chwycił mikrofon i przycisnął do ucha
słuchawkę.
– Tak, tu AlnLimha. Raczej wszystko w porządku. Nie, w pobliżu nie
ma rannych. Tak jest, łączę!
W słuchawkach Haywicka rozległy się trzaski, a potem głos Johnny'ego:
– Hej, Benny. Właśnie przyjąłeś pierwszego ze swoich lodowych
rycerzy. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że ilość wydzielonej energii jest
niewielka, znacznie mniejsza niż w kolizji tunguskiej, a pożarów lasów
dotychczas nie zarejestrowano. Dziwne, bo nie widać też pyłów, natomiast
unosi się wielki obłok czegoś... poczekaj, spojrzę na spektrum. Woda! Nie
ma wątpliwości, to chmura pary – największy gejzer na świecie. Słyszysz
mnie, Ben? Już po apokalipsie! Dlaczego milczysz?!
Haywick przeżuwał przekleństwa, ale zdał sobie sprawę, że publiczne
ich wypowiadanie w trakcie rozmowy z hierarchą może mieć przykre skutki.
Poza tym powoli brała górę ciekawość badacza, na co przecież musiał liczyć
ten cwaniak Johnny.
– Wiesz o wszystkim, więc o czym mam mówić? O tych, których nie
ewakuowano? Poczekaj... czy powstał krater?
– Nie wiem – odparł spokojnie Johnny. – Wszystko zasłania chmura
mgły, która rozprzestrzenia się zgodnie z kierunkiem wiatru. W dole musi
być wrzący kocioł, z którego bez przerwy wydostaje się para.
– Zginęło wielu ludzi, Johnny. Tam, w tym kotle.
Cisza nie trwała dłużej niż jeden oddech.
– Ja na to patrzę globalnie, Ben, nie wolno mi inaczej. Oczywiście
współczuję im, ale na razie straty są wielokrotnie mniejsze, niż
zakładaliśmy. I żadnych pożarów! Las też nie został powalony, jeśli
prawidłowo odczytuję zdjęcia. Twoje kosmiczne wojsko potraktowało nas
delikatnie, przyjacielu. Teraz muszę kończyć, a ty zajmij się wizją lokalną.
Haywick przymknął oczy i oddychał głęboko, próbując się uspokoić.
Najwyraźniej rząd Mzinga zakwalifikował upadek bolidu do ćwiczeń
poligonowych, po których miał powstać raport statystyczny, a więc było
istotne, aby zdarzenie przebiegało z minimalną ingerencją. Bolid musiał być
z rodzaju powolnych, skoro w bunkrze nie stwierdzono większych
zniszczeń. Haywick nie mógł się skupić i nie do końca zdawał sobie sprawę
z tego, że żyje i jest w dobrej fizycznej formie.
– Czy możemy już wyjść? – spytał Szamana od Włóczni.
Murzyn rozmawiał przez radio.
– Za kwadrans, taka jest procedura – odpowiedział, stając na baczność. –
Zameldowano, że winda nie działa, lecz mamy cztery drożne klatki
schodowe. Centralne zasilanie jest uszkodzone, ale funkcjonuje awaryjne,
które wystarczy na godzinę pracy przy pełnym obciążeniu. Zaraz... właśnie
ruszyło centralne! Nikt z obsługi nie ucierpiał, wszystkie samoloty są
sprawne. Melduję, że wygraliśmy bitwę z demonem niebios, Wodzu Wojny!
– Niestety, nie wszyscy – mruknął Haywick. Odpiął klamry i wstał z
fotela.
Określenie „ulewny deszcz" było z pewnością nieadekwatne do opisu
zjawiska, jakie zaistniało na zewnątrz. Strumienie gorącej wody lały się z
nieba, wypadały jak wodospady z burej mgły i rozbryzgiwały się na
schodach, talerzach radarów, wysypanych żwirem ścieżkach. Każde
zagłębienie gruntu było wypełnione, woda zdawała się wrzeć, na jej
powierzchni tworzyły się żółte pęcherze piany. Mgła otulała wszystko,
krzewy znajdujące się na wyciągnięcie ręki przypominały widma. Było
duszno i gorąco jak w cieplarni.
Haywick próbował unieść twarz, ale woda natychmiast zalała mu usta, a
ciężkie pecyny połączonych kropel boleśnie uderzyły w powieki. Szybko ją
więc opuścił i wodospad ulewy runął na ciemię i kark, tłukł po ramionach.
Czuł, jak bystry strumień wpada za kołnierz, rwie po plecach i ucieka
nogawkami.
Przez wodną zaporę przedzierał się w jego stronę Szaman od Włóczni.
– Tło promieniowania nie odbiega od normy! – Murzyn z trudem
przekrzykiwał szum. – Popatrz, Wodzu Wojny.
Haywick próbował dojrzeć skalę trzymanego przez niego miernika, ale
przybyły drugą ręką wskazał przed siebie. Mgła nieco zrzedła i można było
dostrzec rosnący w pobliżu dorodny buk. Jego cieńsze konary zostały
odłamane, a te, które pozostały, były całkowicie ogołocone z liści.
Nagle uderzył wiatr, tak silny i niespodziewany, że obaj mężczyźni
ledwie utrzymali się na nogach. Powietrze wciąż było gorące jak w fińskiej
łaźni, ale w szybkich szkwałach wyczuwało się trochę chłodniejsze
strumienie. Mgłę rozświetliła błyskawica i niemal natychmiast zagrzmiało.
Łoskot gromu przetoczył się głuchym echem i wsiąkł we mgłę, długo dudnił
w oddali, narastając i cichnąc, a potem powrócił niespodziewanie silnym
crescendo, wprawiając w drżenie przedmioty i rezonując w klatce
piersiowej. Haywick dał znak, żeby zeszli do schronu. Gdy zamknęli i
uszczelnili właz, za którym szalał żywioł, spytał:
– Czy wejścia są wodoszczelne? Za chwilę możemy mieć powódź.
– Tak. Jednak będą kłopoty z opuszczeniem schronu, bo nie mamy
sprzętu dla nurków. Za to w samolotach są pontony ratunkowe, więc... –
Oficer otarł pot z czoła. Nie potrafił podjąć decyzji. – Wodzu Wojny, hangar
nie jest hermetyczny i zostanie zatopiony. Czy przenieść pontony do śluz
wyjściowych?
– Tak, pospieszcie się.
Murzyn spojrzał na zegarek.
– Ja wydam ten rozkaz, Zaklinaczu Gwiazd. Upłynęła godzina od ataku
demona i od tej chwili już nie sprawujesz funkcji Wodza Wojny, choć
twoim zadaniem pozostaje ocena następstw bitwy. Przejmuję dowodzenie,
lecz nadal mam cię wspomagać jako eksperta.
Haywick poczuł ulgę, chociaż wciąż podejrzewał, że w jego
dwugodzinnej nominacji krył się podstęp. Na pierwszy rzut oka jednak
wszystko wyglądało logicznie, któż bowiem lepiej niż on mógł przewidzieć
skutki upadku lodowego bolidu? Na razie wydawało się, że bezpośrednie
szkody wynikłe ze zderzenia nie były wielkie, dopiero gwałtowna powódź
mogła spowodować lokalną katastrofę.
– Doskonale, Szamanie od Włóczni. Wydaj ten rozkaz, a ja cieszę się, że
wracam na swoje miejsce.
Gdy Murzyn przekazywał polecenia, dał się słyszeć grzmot dobiegający
z zewnątrz. Łoskot przypominał pracę setki świdrów pneumatycznych i
zbliżał się, jakby za ich pomocą ktoś torował sobie drogę do wnętrza
schronu. Z sufitu posypał się kurz i tynk. Wojskowy pociągnął Haywicka do
zejścia, w stronę kolejnej śluzy w dole, ale zatrzymali się, bo hałas począł
słabnąć. Murzyn spojrzał pytająco.
– To nie demon. – Haywick nie potrafił odmówić sobie ironii. – To
burzowe tornado. Upadek bolidu wyzwolił dostateczną ilość ciepła, by
powstał front atmosferyczny. Wydaje się, że główne szkody dopiero
powstaną, generale.
– Mam stopień Szamana od Włóczni, Zaklinaczu, i proszę tak mnie
tytułować. – Murzyn wyprostował się. W jego spojrzeniu na okamgnienie
pojawiła się wrogość, której nie potrafił lub może nie chciał ukryć.
– Oczywiście. Czy można stąd wyjrzeć na zewnątrz?
– Chodźmy.
Osłonięte przezroczystymi szybkami, na ścianie umocowane były
końcówki peryskopu. Haywick otworzył gablotę i spojrzał w binokular.
Przetarł oczy i spojrzał po raz drugi.
– Szamanie od Włóczni, czy obraz przekazywany jest w czasie
rzeczywistym?
– Ten przyrząd składa się z prostego układu luster i nie zawiera
podzespołów elektronicznych.
– No to otwierajmy! Eh... czy mogę prosić o pozwolenie otwarcia włazu?
– Poczekaj, Zaklinaczu. – Oficer popatrzył w peryskop, po czym skinął
głową.
Lecz dźwignia rozhermetyzowująca wyjście ani drgnęła; widocznie
mechanizm został uszkodzony przez tornado. Pobiegli do innej śluzy, której
również nie udało się otworzyć.
– Włazy mogła przywalić ziemia – stwierdził Haywick. – Czy są wyjścia
awaryjne?
– Istnieją procedury awaryjne.
Nie minęło dziesięć minut, jak właz został wysadzony dynamitem, a
żołnierze łopatami przekopali się przez warstwę gleby i kamieni.
Na zewnątrz było wyraźnie chłodniej. Trąba powietrzna rozorała ziemię,
w połowie wysokości złamała wiekowy buk, powyrywała z korzeniami
krzewy i zabrała je nie wiadomo dokąd. Pobojowisko skąpane było w
jaskrawych promieniach słońca, które stało wysoko na czystym, jakby
świeżo umytym niebie. Skotłowana ściana mgły i deszczu, sięgająca chmur,
została odepchnięta o milę, ale wciąż wyglądała groźnie, co chwila
podświetlana blaskiem błyskawic. Na jej skraju widać było czarny lej
oddalającego się tornada. Płaskie wzgórze, na którego szczycie znajdowały
się wejścia do schronu, omywała ze wszystkich stron bezkresna toń wód.
Tam, gdzie kończyła się strefa mgły, w jednym miejscu woda wciąż
parowała, wyrzucając w górę białe kłęby jak w źródle geotermalnym. Po
lewej stronie na horyzoncie widniały wzgórza o zboczach
zaniebieszczonych od odległości, i był to jedyny punkt orientacyjny,
świadczący o istnieniu stałego lądu.
– Do diabła – mruknął Haywick. – Dużo tej wody.
Szaman od Włóczni podszedł i dotknął jego ramienia.
– Zaklinaczu, musimy przeprowadzić szybką akcję ratunkową. Zdjęcia
powodzian ocalonych przez armię Królestwa Mzinga powinny niezwłocznie
obiec świat. Czy przydzielić ci jedną maszynę w celu równoczesnego
przeprowadzenia zwiadu?
Haywick się wzdrygnął.
– Nie, nie potrzeba, użyjcie wszystkich śmigłowców. Polecę, jak
skończycie.
Murzyn pokręcił głową.
– Pozostawiam samolot z załogą w celu przeprowadzenia inspekcji i
nalegam na niezwłoczne wykonanie zadania. Mówiący z Tablicami wkrótce
zażąda raportu.
* * *
Telefonowała Gloria.
– Tak się cieszę, mój drogi, że nic ci się nie stało, och, jak się cieszę! Nie
powinni, naprawdę nie powinni cię tam wysyłać, przecież mogły dziać się
rzeczy niewyobrażal...
Fonia zanikła nagłe, jakby ktoś przeciął kabel. Haywick popukał w
słuchawkę, a potem ją obejrzał, jakby to mogło cokolwiek pomóc. Odłożył
ją i sięgnął po kawę. Przed chwilą wrócił ze zwiadu i chciał wszystko
jeszcze raz przeanalizować. Lecz gdy tylko otworzył chipnotes, ekran
telewizora stojącego w kącie rozjarzył się na niebiesko. Haywick był
pewien, że niczego nie włączał.
– Cześć, Benny, dzielny oldboyu – rozległ się donośny głos, a dopiero
potem pojawił się obraz. Najpierw zęby, białe jak porcelana, zajmujące cały
ekran, potem ciemne usta z różowym wnętrzem, odjazd i dopiero ukazała się
cała twarz: błyszcząca twarz Johnny'ego. – Spisałeś się na medal, którym
będę miał przyjemność udekorować cię osobiście. Hej, czy mnie słyszysz?
– Aż za dobrze.
– Doskonale, więc możemy chwilę pogadać, kolego. Dysponuję
kompletem danych i chodzi mi wyłącznie o twoją ekspercką opinię na temat
kolizji. Skrótowo, w kilku słowach.
Haywick przysunął się do ekranu.
– Upadek był zaskakująco miękki, żadnej wielkiej eksplozji.
– To wiem. Skąd wzięła się powódź?
– Energia upadku stopiła bryłę lodu i odparowała wodę. Myślę, że
wytworzyła się silnie przegrzana para, od niej ogrzały się masy powietrza,
które uniosły się w chłodne warstwy atmosfery. Ten proces zapoczątkował
trwającą nadal ulewę.
– Skąd aż tyle wody, Ben?
– Pełno tu podmokłych łąk, jezior i strumieni. Ilość wyzwolonego ciepła
była naprawdę duża, choć według definicji astronomicznych zasadniczo
obyło się nawet bez regionalnej katastrofy.
– Rozumiem. Wilgoć znad bagien, ogrzane jeziora. Czy to zjawisko
może zapoczątkować trwałą zmianę klimatu w regionie?
– Nie... raczej nie. Za mała skala.
– Powiedz jeszcze naszym politykom, dlaczego kometa tunguska zrobiła
więcej szkody, choć rozmiary obu ciał niebieskich były podobne.
– Kwestia prędkości, oczywiście. Ten bolid leciał o wiele wolniej
względem Ziemi, więc wyzwolił mniej energii.
– Czyli, uczony kolego, wniosek jest taki, że Rój Andromedy, który
osobiście wolę nazywać Rojem Haywicka, nie spali naszej planety, najwyżej
ją zatopi?
Astronom pokręcił głową.
– Nie wiem, czy wniosek nie jest zbyt śmiały. Poszczególne składniki
roju mogą mieć różną prędkość, poza tym upadek wielu komet na
niewielkim obszarze spowoduje silniejsze lokalne przegrzanie, a więc, być
może, wysuszenie terenu i zapalenie substancji organicznych, z których
wszak składają się rośliny.
Powiększona twarz Johnny'ego lśniła, jakby była zrobiona z czarnego
szkła. Nad wywiniętą górną wargą zebrał się perlisty sznur kropelek.
– Jednak można twierdzić ze sporym prawdopodobieństwem, że spadnie
deszcz – tym silniejszy, im więcej będzie kosmicznego lodu? Według
jednego ze scenariuszy, rzecz jasna.
– Taaak... – Haywick się zawahał. – Oczywiście istnieją warunki
brzegowe. Jeśli wyższe warstwy atmosfery ulegną silnemu ogrzaniu, deszcz
nie spadnie, za to uformuje się gigantyczna warstwa chmur, blokująca
dostęp światła słonecznego. Trzeba by zrobić symulację.
– Chwileczkę. – Mówiący uniósł dłoń, pokazując liczne kościane
pierścienie. – Z twoich obserwacji, Zaklinaczu Gwiazd, wynikało, że rój jest
mocno rozciągnięty w przestrzeni, więc względnie rzadki. Z tego wniosek,
iż skomasowane bombardowanie raczej nie nastąpi, czyż nie?
– Można jedynie założyć, że taki scenariusz jest najbardziej
prawdopodobny, Johnny.
– Czy mógłbyś powtórzyć swoją ocenę w formie bardziej oficjalnej,
Zaklinaczu Gwiazd?
– Tak, Mówiący z Tablicami. Bardzo ostrożnie można sformułować
pogląd, że jeśli komety Roju Andromedy będą stopniowo wchodziły w
ziemską atmosferę z prędkością podobną do bolidu Manejho, nie nastąpi
zniszczenie powierzchni planety w serii eksplozji, lecz konsekwencją będzie
zmiana klimatu na zdecydowanie cieplejszy i wilgotniejszy. Należy wziąć
też pod uwagę powodzie na wielką skalę.
– Doskonale! – Dygnitarz uniósł ręce i zaklaskał nad głową. – Potrzebna
nam była profesjonalna ekspertyza i właśnie jej dostarczyłeś. Potwierdziłeś
w niej w całej rozciągłości nasze spostrzeżenia i obawy. Czy zdajesz sobie
sprawę, przyjacielu, co wynika z końcowych wniosków? – Murzyn
przysunął się tak, że jego oczy zajęły cały ekran. – Przyspieszenie! Twój
projekt stał się ważny. Szkoda, że Zaklinaczka Pisma Krwi nie może
pracować szybciej, ale robimy wszystko, by jej pomóc. Nie zapominaj,
Zaklinaczu Gwiazd, że jesteś nie tylko odkrywcą zjawiska, lecz właśnie na
tobie spoczywa istotna część odpowiedzialności za właściwe przygotowanie
ludzkości na spotkanie z kosmicznym najeźdźcą.
ROZDZIAŁ 9
Dziennikarka czekała w kawiarni w foyer hotelu Bristol, usadowiwszy
się tuż za szybą od strony ulicy. Haywick miał wrażenie, że za taflą
akwaryjnego szkła unosi się krągła tropikalna ryba z barwnymi welonami
płetw. Kobieta nosiła mini i była właścicielką długachnych, typowo
murzyńskich nóg, zbyt wąskich w pęcinach i o wiele za szerokich powyżej
kolan, oraz całkiem ładnej owalnej twarzy. Konchy uszne zostały
rozciągnięte do granic wytrzymałości kościanymi klipsami wielkości pięści
niemowlęcia. Rozpoznał ją po trójbarwnym identyfikatorze, przypiętym do
szyfonowej bluzki na strzelistym szczycie piersi.
– Niech twoja droga będzie zawsze ocieniona, Zaklinaczu Gwiazd –
przywitała go nieco pretensjonalnie, szczerząc końskie zęby. Podała mu
dłoń, unosząc ją tak wysoko, że nie miał wyjścia i musiał musnąć ją
wargami. Gdyby tego nie zrobił, zapewne zostałby oskarżony o
protekcjonalne traktowanie rdzennych Afromanów. Poczuł mieszaninę
zapachów kwaśnego potu, anyżku i drogich perfum o zaskakująco
wyrafinowanym bukiecie.
– Uszanowanie dla Belindy, Tropicielki Wiadomości. Może
przeniesiemy się w wygodniejsze miejsce?
– Nie – stwierdziła miłym, lecz zdecydowanym głosem, nie wygaszając
uśmiechu. – Tutaj jest wystarczająco dobrze.
To mówiąc, ze zwinnością pumy na powrót wspięła się na stołek i
pomachała ręką, klekocząc bransoletami. Kelner musiał stać w pobliżu, bo
pojawił się w ciągu sekundy.
– Kawę Victoria Lakę dla bladego Zaklinacza – złożyła zamówienie. –
Na pewno lubisz jej aromat, a jak nie, to polubisz, uczony mężu. Czy nie
mam racji?
Pochyliła się w jego stronę i napłynęła jeszcze bogatsza fala zapachów.
Haywick boleśnie zapragnął Lśnicy Qmil – od miesięcy nie miał kobiety,
nie licząc krępującej procedury odzyskiwania plemników superior przez
zespół Herreiry.
– Stokrotne dzięki – wykrztusił, uciekając spojrzeniem. – Na pewno
będzie dobra.
Belinda zaśmiała się w głos, uniosła przedramiona i znów zagrzechotała
bransoletami. Kręciła się na stołku w rytm samby, dyskretnie płynącej z
zaciemnionych kuluarów, a jej oczy zdawały się sypać iskrami. Przez głowę
przemknęła mu myśl, że jest naćpana, ale nie potrafił oderwać wzroku od jej
ciała, nasyconego hormonami do granicy fizjologicznej patologii. Nie mógł
nie zauważyć, że jest diabelnie wąska w talii, za to brzuch, uda i pośladki
miała takich rozmiarów, że urodzenie sześcioraczków byłoby dla niej z
pewnością łatwiejsze niż wyciśnięcie pestki z przejrzałej śliwki.
Nagle opuściła ręce, a uśmiech w okamgnieniu rozszedł się po jej
twarzy, która zastygła w grymasie niechęci. Haywick zarejestrował ruch za
szybą i zauważył rosłego mężczyznę w białym garniturze, spacerującego
powolnym krokiem. Nieznajomy skinął im głową i oddalił się niespiesznie.
– Jeśli dobrze pamiętam, chciała pani zrobić wywiad do „La Habanera"?
– zagadnął Haywick.
– Tak, pamięć ci dopisuje, biały człowieku, niewątpliwie jesteśmy tu
służbowo. Proszę, niczemu się nie dziw i pozostań spokojny, wtedy
wszystko będzie dobrze. To także zapamiętasz?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, Belindo, ale obiecuję, że się postaram.
– Dobry chłopiec, chociaż łajtmen. Czy masz przy sobie broń?
– Hmm... czy tak zaczyna się wywiad dla prasy?
– Owszem, to jest wywiad, ale nie dla prasy – odparła, akcentując
pierwsze sylaby słów. Zmrużyła oczy. – Proszę, nie utrudniaj mi roboty, a
sobie życia.
Chłód wędrował mu po plecach.
– Nie jesteś dziennikarką z „La Habanera"?
Westchnęła, jakby traciła cierpliwość.
– Więc cóż z tego, nawet jeśli jestem? Podpowiem ci jedno, blady mężu:
masz do czynienia z Urzędem Ochrony Królestwa. Musisz teraz przez to
przejść jak dziecko przez świnkę, nie ma innego wyjścia.
Haywick ześliznął się ze stołka i odstąpił o krok, niemal wpadając na
kelnera z kawą.
– Chciałbym zatelefonować.
– Mówiący z Tablicami niczego innego ci nie doradzi, Zaklinaczu. On
jest o piętro niżej w tej układance.
– Cholera – zaklął po cichu. Albo sięga po niego obcy wywiad czy jakaś
organizacja przestępcza, albo rzeczywiście Urząd... Nie wiadomo, co lepsze.
Ale dlaczego Urząd? Jakieś niedorzeczne podejrzenia? Na ulicy znów
zauważył mężczyznę w białym garniturze, idącego teraz w przeciwną stronę
– ten facet nie wyglądał na sprzedawcę lodów.
Kelner postawił przed nim parującą kawę i nie odchodził. Lewe ramię
trzymał nieco odsunięte od ciała, jakby miał tam kaburę z wielkokalibrową
spluwą.
Haywick westchnął i usadowił się z powrotem na stołku.
– Brawo – powiedziała Belinda. – Naukowcy przeważnie są ludźmi
rozsądnymi. Więc?
– Nie, nie noszę broni.
– Nic ostrego, metalowego?
– Scyzoryk z wykałaczką.
– Dobrze. Oddaj mi go na przechowanie, Zaklinaczu.
– Po co...? Mam być przesłuchiwany? – żachnął się.
Tropicielka Belinda wyciągnęła rękę, powoli, aby go nie spłoszyć, a
potem pogłaskała po twarzy, dotknęła czoła, powiek, nosa, musnęła usta.
Przy pierwszym zetknięciu przeskoczyła między nimi kłująca iskra. W
sumie nie było to wszystko przykre, wręcz przeciwnie. Wprawnym ruchem
odpięła scyzoryk z breloczka u pasa. Milczał z zakłopotaniem.
– A teraz skosztuj doskonałej kawy, Zaklinaczu Gwiazd – powiedziała,
odsuwając się. – To miejscowa specjalność.
Napar był wyborny, z dodatkiem cynamonu i czekolady oraz z garnirką
ze skórki limony, coś w stylu barraąuito. Na pewno doprawiono go kapką
rumu. Sparzył sobie usta, ale nie mógł przestać, aż wychylił naczynie do
dna.
Zakręciło mu się w głowie, a potem nie chciał wierzyć własnym oczom –
opróżniona filiżanka poruszyła się, a potem przesunęła w lewo, wykonując
częściowy obrót. Sięgnął i przycisnął ją z góry dłonią, jakby chciał złapać
umykające stworzenie. Brzęknęła upuszczona łyżeczka.
– Nie zwracaj na to uwagi – poradziła Belinda, zapalając papierosa. –
Pamiętaj: obiecałeś, że będziesz reagował tak, jakby wszystko było w
porządku.
– Czy ja... czy coś było w lej... tej... kawie?
Kobieta wydęła pełne wargi.
– Było dużo dobrych rzeczy, na przykład wyciągi z ziół. Taka już jest
kawa Victoria Lakę, Zaklinaczu. Nic ci nie będzie, złotko – poufale
chuchnęła mu dymem w twarz – oczywiście pod warunkiem że zachowasz
spokój, tak jak ci radziłam.
Przedmioty wokół stały się pastelowe, jasne, miały barwy dziecięcego
pokoju, a ich kontury się zaokrągliły. Benon, unosząc się w tym infantylnym
świecie, nagle zapragnął rozłożyć skrzydła i poszybować nad łąką. Prawie
mu się to udało, w każdym razie zaczął zsuwać się ze stołka. Belinda
podeszła od tyłu i ujęła go pod ramiona.
– Dałaś mi... narkotyk – oświadczył z trudem. – Dureń... ze mnie.
Skrzywiła się.
– Używasz brzydkich słów, Zaklinaczu. Niektórzy spośród bladziuchów
tak reagują na Victorię, nic na to nie poradzę. Zaraz będzie lepiej, nie martw
się. Nic nie trwa wiecznie, ani miłość, ani młodość, ani nawet Victoria.
– Ma... masz na myśli... waszą państwową wiktorię? – Język plątał mu
się coraz bardziej, w ustach czuł kluski.
– Głupiś, łajtmenie. Nie jestem filozofem, lecz urzędnikiem. No, teraz
przyszedł czas, abyś szczerze powiedział mi wszystko. Masz broń?
– Nie. Scyz... od... dałem.
– Masz zamiar kogoś zabić?
– Ja?! Nnn... nnie potrafię...
– Kim jesteś?
– Astronomem. Odkryłem Rój...
– Tak, wiem, słynny Rój Andromedy. Z kim utrzymujesz stosunki?
– Qmil.
– Szpiegujesz na rzecz obcego kraju?
– Nie!
– W porządku. Chodź.
Szli przez ciemne foyer jak przez atłasową noc. W górze, zanurzone w
bezkresnej czerni, błyszczały fioletowe oczy, po bokach specjalnie dla nich
rozjarzały się niebieskie ogniki i gasły, gdy przechodzili. Błękitne lance
nakłuwały przestrzeń, wybuchając kulami blasku i wydobywając z mroku
kamienną posadzkę, na której na mgnienie ożywały smoki inkrustowane
górskimi kryształami. W ich jaspisowych ślepiach światło przelewało się jak
roztopione złoto.
Gdy doszli do szklanych wrót, Haywickowi wydało się, że zamiast nóg
ciągnie za sobą drewniane kłody. Chciał spytać, czy wolno mu usiąść, ale w
ustach nie miał języka tylko płat sosnowej kory. Belinda nie dała mu jednak
odpocząć.
– Jeszcze tylko kilka oddechów, Ben. Pracuj i nie dziw się, bo wszystko,
nawet upiory i duchy, to część naszej jedynej wspaniałej rzeczywistości.
Sprawność wracała nadspodziewanie szybko, a może tylko świadomość
upływu czasu uległa zniekształceniu. Siła wlewała się w jego nogi i ramiona
jak ogrzana woda, przez chwilę czuł nienaturalne pobudzenie. Wyobraził
sobie, że jego zwoje mózgowe stały się nadprzewodzące, i uśmiechnął się.
Na dużej twarzy Belindy także gościł uśmiech.
– Dalej pójdziesz sam, Zaklinaczu Gwiazd. Poczekam tutaj na ciebie. –
Obnażyła zęby aż do dziąseł, lecz w tym uśmiechu nie było ani radości, ani
ciepła. Popchnęła go w kierunku szklanych wrót, które uchyliły się
bezgłośnie. Za nimi rozciągał się park.
* * *
Drobny żwir chrzęścił pod butami. Gdy astronom uniósł głowę, zobaczył
przystrzyżone żywopłoty, wznoszące się wysoko jak zielone mury pełne
okien, krużganków i gzymsów. Z wielu kierunków dobiegał szmer wody,
rozpylanej w fontannach i płynącej kamiennymi rynnami.
Od ściany liści oderwał się żołnierz w mundurze polowym, z gotowym
do strzału pistoletem. Haywick zatrzymał się, lecz tamten tylko kazał mu iść
za sobą. Po chwili kluczenia po zacienionych alejkach dotarli do pawilonu z
dymnego szkła, w którym mieściła się sala konferencyjna. Mahoniowy stół
w kształcie podkowy otaczał podium, gdzie zajęła miejsce stara Murzynka w
dziwacznym rytualnym stroju. Kryształowa kopuła, stanowiąca część sufitu,
chwytała światło w układy pryzmatów i świeciła jak słońce.
„Masz zaszczyt zobaczyć Mówiącą ze Słońcem", wyszeptał ktoś tuż
obok jego ucha. Obejrzał się szybko, ale nie dostrzegł koło siebie nikogo.
„Musisz przestrzegać etykiety. Idź, zatrzymaj się przed podium i oddaj pełen
uszanowania pokłon".
Uczynił, co mu polecono. Mówiąca nosiła maskę, więc nie mógł
zobaczyć jej twarzy. Odwróciła się ku niemu i długo obserwowała przez
ukośne szczeliny, wycięte w środku namalowanych ptasich oczu. Potem
przemówiła chropowatym, donośnym, elektronicznie modyfikowanym
głosem:
– Więc ty jesteś tym, który ściągnął na nas nieszczęście, zaklinając
gwiazdy. Pierwszy demon niebios już przybył, następne są w drodze. Czy po
to zamieszkałeś w naszym Królestwie, aby sprowadzać zło i niedolę na
czarnego człowieka?
Haywick, kompletnie zaskoczony, nie mógł wykrztusić słowa. Nawykł
do zbierania pochwał za odkrycie Roju i nie spodziewał się ataku. Wtedy
znów przyszedł z pomocą bezcielesny głos:
„Wolno ci polemizować z Mówiącą, ale musisz zachować respekt.
Częściej zgadzaj się i przytakuj, niż dyskutuj – to także jest wymogiem
etykiety".
Odczekał chwilę, dochodząc do siebie. Dopiero wtedy dostrzegł ukryte
w głębokim w mroku ludzkie postacie, pochylone nad stołem. Przemówił
lekko drżącym głosem:
– Nie dysponuję wystarczającą mocą, aby przyciągać demony niebios,
nawet gdybym chciał to robić, o Mówiąca ze Słońcem – odparł. –
Uczyniłem tylko tyle, że daleko w niebie odkryłem złe zaklęcia i
próbowałem im przeciwdziałać, ale okazały się dla mnie zbyt potężne.
– Zły czar można odwrócić, ale tylko gdy jest się dobrym Zaklinaczem.
Najwyraźniej postanowiono go zdyskredytować, a może nawet usunąć.
Bladziuch zrobił swoje, bladziuch może odejść. Postanowił bronić się,
zachowując godność.
– Z pewnością, ale nie z każdym czarem mogę to zrobić ja, zwykły
Czytający w Niebie. Mimo wszystko chcę z nim walczyć.
Mówiąca zwróciła maskę w stronę ciemnego stołu. Snop światła z
kryształowej kopuły płynnie przesunął się po blacie, ukazując drobną
fakturę powierzchni i tombakowe intarsje przedstawiające sceny z życia
łowców lwów. Kolumna blasku zatrzymała się, wydobywając z mroku
wysoką sylwetkę.
– Do ciebie teraz się zwracam, Mówiący z Tablicami. Czy stojący przed
nami człowiek jest dobrym Zaklinaczem Gwiazd? I czy nie zaprzedał się
demonom wudu, aby pogrążyć w nieszczęściu kraj czarnego człowieka?
Wywołany hierarcha wstał i skłonił się tak nisko, że czołem musnął blat.
Pozostał w tej pozycji.
– Oddaję ci należną cześć, Mówiąca ze Słońcem – wyrecytował,
odczekał stosowną chwilę i dopiero wtedy się wyprostował. – Według mojej
najlepszej wiedzy ten blady człowiek jest najbardziej uczonym Zaklinaczem
Gwiazd w Królestwie Mzinga. Cóż – rozłożył ręce – bladoskórzy przybysze
nie bywają wszakże mocnymi czarownikami, bo jest to niezbywalny
przywilej Afromanów. Natomiast co do zaprzedania duszy, to któż z nas,
śmiertelnych, może wydać nieomylny osąd? Proponuję zdać się na próbę
żądła, Mówiąca.
Szmer przebiegł nad stołem, nieruchome dotychczas postacie ożyły,
zaczęły pochylać się ku sobie, dały się słyszeć szepty. Władczyni uniosła
rękę i znów zapadła cisza.
– Niech tak się stanie, jak chce Mówiący z Tablicami. Dostarczyć
gniazdo!
W ciszy słychać było szmer pryzmatów obracających się w sufitowej
kopule. Kolumna blasku zbliżyła się i ogarnęła Haywicka złocistą poświatą.
Głos znów zabrzęczał w pobliżu, podobny do basowania owadzich skrzydeł:
„Wszystkie tarantule mają nieaktywne żądła. Wystarczy, jeśli wmówisz
sobie, że są sztuczne. Patrz na nie, wtedy wyobraźnia nie wywoła
demonów".
W przyniesionej klatce kłębiły się olbrzymie włochate pająki. Były
ruchliwe, nienaturalnie podniecone, głodne. Haywick poczuł, że żołądek
podjeżdża mu do gardła, a po plecach spływa zimny pot.
„Powinieneś obnażyć prawe ramię i wsunąć je do uszczelniającego
rękawa. Lepiej zrób to samodzielnie, w ten sposób pokażesz, że nie
obawiasz się próby" – pouczał go dalej głos.
Zacisnął zęby i zaczął rozpinać mankiet koszuli. Skąd ta wrogość? –
zastanawiał się. Złamał tutejsze prawo czy może jakieś tabu? Nie jest to
trudne, bo mzingańskie zwyczaje są dziwacznym zlepkiem zarówno tradycji
afrykańskiej, jak i wielkomiejskich murzyńskich subkultur. Chociaż nikt
logicznie myślący nie może obarczać go winą za to, że odkrył zbliżający się
kataklizm i próbuje znaleźć środki zaradcze. Czy polityka zawsze zwycięży
w starciu z logiką? O co chodzi Johnny'emu, że nadgorliwie wysunął tę
propozycję? Cholera, kawał karierowicza i skurwysyna!
Zacisnął zęby i desperackim ruchem wepchnął rękę do klatki. Podwójna
śluza stawiła opór, ale nacisnął mocniej i ramię weszło do wnętrza aż po
pachę. Miał wrażenie, że klatka napełniona jest motkami wełny, w które
powtykano cienkie druty. A potem to wszystko zaczęło się roić, atakować,
kąsać... Nieee!!!
„Wytrwaj! Jeśli teraz się załamiesz, stracisz wszystko. Te robale nic ci
nie zrobią, są przecież spreparowane, sztuczne!" – krzyczał głos blisko, tuż
koło ucha.
Spróbował rozluźnić mięśnie napięte do granic możliwości, ale nie udało
się. No jasne, że są sztuczne, zabawki napędzane serwomechanizmami. Tak
przecież jest taniej – nie trzeba ich karmić, mnożyć, leczyć. Istnieją gorsze
sposoby; mogli się zabawiać w rozrywanie końmi albo obcinanie członków
maczetami – tłumaczył sobie. A może mówił to głos?
Musiał użyć całej siły woli, aby odwrócić głowę i spojrzeć przez szklane
wieko na rojące się paskudztwo. Wytrzymał, chociaż graniczyło to z cudem.
Minęła wieczność, na końcu której Mówiąca ze Słońcem powoli skinęła
głową. Natychmiast odezwał się wierny głos:
„Udało się, już po wszystkim. Wydobywaj rękę powoli, obracając ją raz
w jedną, raz w drugą stronę. Spróbuj strząsać pająki w trakcie tej czynności,
wtedy unikniesz zaklinowania w śluzie uszczelniającej".
Stopniowo wyciągnął ramię z klatki. Dopiero teraz poczuł ból, bo skóra
jednak została pokąsana. Ale opuchlizna się nie pojawiła, bo nie było
użądleń. Mimo wszystko zrobiło mu się słabo, stracił równowagę. Ktoś
chwycił go za zdrowe ramię i podtrzymał. Dyszał ciężko i walczył z
mdłościami, lecz jednocześnie wzbierała w nim wściekłość. Co za
kretyńskie przedstawienie dla wtórnie zdziczałych buszmenów!
Zauważył, że podtrzymywała go szczupła Mulatka, tak wątła, że w
normalnych warunkach można byłoby nazwać ją anorektycznie
wychudzoną. Ale pasowała do tego surrealistycznego przedstawienia: na
piszczelach ledwie obciągniętych skórą pobrzękiwały mosiężne bransolety,
kibić wąską jak u nastolatki ściskała spódniczka z nie wyprawionego futra
lamparta, obojczyki przywodziły na myśl wygięte gałęzie, żebra dało się
policzyć, a piersi nie zostały zasłonięte, bo na dobrą sprawę nie było czego
zasłaniać – z płaskiego torsu wyrastały sutki, podobne do owoców
czerwonej morwy. Ich wierzchołki przekłuto i ozdobiono złotymi
kolczykami. Na ramieniu kobiety siedziało stworzenie o szerokim pysku,
przypominające karłowatego pawiana. W głębi gardzieli zwierzęcia wzbierał
warkot.
„Musisz bezzwłocznie poddać się dezynfekcji" – to znów przemówił
głos. „Jest absolutnie niezbędna, bo pająki były prawdziwe".
Mulatka wykonała szybki, płynny ruch z lekkim ugięciem kolan,
przypominający figurę wyczynowego tanga, i znalazła się po jego drugiej
stronie. Uchwyciła pokaleczoną rękę i uniosła ją. W tym momencie małpa
skoczyła i zaczęła balansować na jego ramieniu, harcując po nim niczym po
gałęzi i jednocześnie wylizując skórę szorstkim jęzorem. Wszystko działo
się tak szybko, że zanim zdążył pomyśleć, jak zareagować, było już po
zabiegu. Kobieta zabrała zwierzę i oddaliła się, wysoko trzymając misternie
ufryzowaną głowę.
Mówiąca ze Słońcem uniosła dłonie i klasnęła.
– Okazało się, że nie jesteś w zmowie z demonami wudu, Zaklinaczu
Gwiazd – orzekła. – Uznaję twoją dobrą wolę i pragnienie walki z czarami,
które odkryłeś w głębinie nieba. Co zamierzasz zrobić, aby nie dopuścić
demonów niebios do Królestwa Mzinga?
Haywick zaczął opuszczać rękaw koszuli, aby zyskać na czasie. Trząsł
się jak w febrze.
– Nniebezpieczeństwo grozi wszystkim latyfundiom, całej Ziemi –
wyjąkał. – Nie można mu zapobiec...
– Jakich czarów chcesz użyć? – przerwała, uparcie wracając do
konwencji równorzędnego z rzeczywistością traktowania świata
nadprzyrodzonego.
Zebrał się w sobie i kilkakrotnie powtórzył wyciszającą mantrę.
– Chciałbym jedynie prosić o pozwolenie dodania do waszych potężnych
czarów mojego małego zaklęcia, czcigodna Mówiąca ze Słońcem. Mam
nadzieję, że choć trochę przyczynię się do zwycięstwa.
„Dobrze, świetnie", pochwalił go głos. „Robisz postępy". Władczyni też
była zadowolona – z aprobatą skinęła głową.
– Powiedz nam, jak zwie się twoje zaklęcie.
– Brzmi ono: zielone królestwo. Chcę, aby twój lud pokonał demona
niebios i zamieszkał w bezpiecznej krainie, w której niestraszne są rzeki,
jeziora i morza.
– Dokonujesz trafnych wyborów, Mówiący z Tablicami. – Władczyni
zwróciła się w kierunku pogrążonego w mroku stołu, dokąd natychmiast
powędrowała kolumna żółtego blasku. – Chcę, aby misteria odprawiane
przez tego Zaklinacza Gwiazd, a także Zaklinaczkę Pisma Krwi oraz ich
pomocników od dziś zyskały status Wielkich Łowów. Czy któryś z was,
waleczni Mówiący, ma wolę zabrać głos w tej sprawie?
– Tak – odezwał się starzec, siedzący z brzegu. – Mam wolę przemówić.
– Więc słuchamy cię z całym szacunkiem, Mówiący z Ziemią.
– Powiem wprost: dlaczego my, gospodarze tej ziemi, mamy – jak tutaj
się mówi – opuścić swoje pastwiska, łąki, doliny rzek i góry? Pytam,
dlaczego mamy zostawić to wszystko demonom niebios? Już raz blade
demony pozbawiły nas naszego kraju, wspaniałej ziemi, z której wyrośli
nasi pradziadowie, mężni wojownicy. Czy dopuścimy, aby historia się
powtórzyła? Jakim prawem ten bladziuch – oskarżycielsko wycelował palec
– może kazać czarnemu ludowi wyruszyć na nową tułaczkę do zielonej
krainy, gdzie wojownik nie jest w stanie napiąć łuku, a potwory czyhają
zakopane w piasku? Pytam raz jeszcze: czy to jest właściwe i sprawiedliwe?
Czy nie lepiej rozprawić się z demonami tutaj, pod słońcem Królestwa
Mzinga?
Zapanowało poruszenie, Mówiący zaczęli szeptać, niektórzy nawet
wstali. Władczyni siedziała nieruchomo. Sprawy przybierały niekorzystny
obrót. Haywick poczuł, że coś dzieje się w jego mózgu – udrożniają się
dotychczas nieczynne kanały.
– Chciałbym coś wyjaśnić – powiedział głośniej, niż zamierzał. – Czy
będzie mi wolno, czcigodna?
– Udzielam głosu Zaklinaczowi Gwiazd – oznajmiła Mówiąca ze
Słońcem. Uważnie obserwowała go przez szczeliny jaskrawej maski.
– To wszystko, co powiedział Mówiący z Ziemią, jest prawdą! –
zagrzmiał, nie poznając własnego głosu, który odbijał się echem od
odległych ścian. – Każde jego słowo zawiera mądrość, albowiem nikt nie ma
prawa radzić czarnemu człowiekowi, aby opuścił własną ziemię, a już
szczególnie ja, blady Zaklinacz. Należy jednak przypomnieć, że dotychczas
nikt nie mówił o opuszczaniu tego kraju! Odczytałem ze znaków na niebie,
iż za sto lat w wasze pastwiska, łąki i lasy uderzą zastępy demonów niebios.
Nam już nie zaszkodzą, ale nasze wnuki będą zmuszone podjąć z nimi
walkę. Moją rolą jest, aby swoim zaklęciem wesprzeć wysiłki mające na
celu przygotowanie wojowników do tego spotkania, do wojny, która nie
rozegra się gdzie indziej, tylko właśnie tu, na tej ziemi! Moje wspierające
zaklęcie – zawiesił głos, a potem kontynuował nieco ciszej – niech to
zaklęcie stanowi cząstkę odkupienia dawnych win białych ludzi, pośród
których, być może, byli także moi przodkowie.
Przez chwilę panowała cisza, w której jednak wyczuwało się postępujące
odprężenie. Potem władczyni zaklaskała, trzymając dłonie nad głową, a
niektórzy z Mówiących poszli w jej ślady. Wkrótce, z pewnym ociąganiem,
dołączyli do nich pozostali, wśród nich Mówiący z Ziemią. Haywick nie był
pewien, czy rząd Królestwa Mzinga urządził mu owację, czy klaskanie
stanowiło zakończenie ceremonii. Tak czy inaczej, odetchnął z ulgą.
– Czy ktoś spośród walecznych Mówiących pragnie jeszcze wzbogacić
naszą wiedzę? – zapytała władczyni. – Jeśli nie, uznaję, że wszyscy aprobują
moje propozycje. Niezwłocznie udam się do Królowej, aby uzyskać jej
przyzwolenie.
Sześciu wojowników przybyło z lektyką, do której wsiadła Mówiąca ze
Słońcem, inni Mówiący też opuszczali salę. Mówiący z Tablicami wyszedł z
nimi, nie oglądając się. Do Haywicka ponownie podeszła tyczkowata
Mulatka i poprowadziła go do bocznych drzwi, pilnowanych przez
żołnierzy.
„Do licha, byłeś naprawdę dobry", pochwalił go głos. „Zaskakująco, jak
na swój mentalny profil".
– Chodzi o ostatnią przemowę? – odpowiedział półgłosem z krzywym
uśmiechem. – To drobiazg. Bywa, że nagle wstępuje we mnie demon,
najpewniej jeden z waszej bogatej kolekcji.
Mulatka dała znak żołnierzom, a Haywick zasalutował i wkroczył do
śluzy znajdującej się przed sanktuarium.
* * *
Sanktuarium było ogrodem przykrytym gigantycznym kloszem z
mlecznego szkła. Było też mauzoleum, bo pośrodku na marmurowym
cokole stał posąg Królowej, składający się z jej zmumifikowanych zwłok,
zatopionych w bryle organicznej żywicy. Ponadto było komnatą kąpielową,
ponieważ pod baldachimem azalii umieszczono złotą wannę, pełną parującej
pienistej wody. Dwie łaziebne rozbierały Mówiącą ze Słońcem z
tradycyjnego stroju, zdejmując kolejno sztywne pasy haftowanej tkaniny.
„Wolno ci patrzeć", tuż przy uchu rozległ się znajomy głos. Te słowa
wypowiadała władczyni, której ładna, młoda twarz ukazała się po zdjęciu
maski. Nie była już podlotkiem, ale także sporo brakowało jej do kobiety w
kwiecie wieku. „W klipsach mam mikrofony, a w tym kompleksie
pomieszczeń wszędzie znajdują się głośniki kierunkowe. Mogę używać tylu
głosów, ilu zechcę".
Haywick nie miał czasu, aby się zdziwić. Skinął tylko głową i odwrócił
spojrzenie, bo pod ceremonialną szatą kobieta była naga.
„Podejdź bliżej i patrz! Nie wstydzę się swojego ciała. Tylko nie próbuj
mnie dotknąć, bo wtedy cząstka naszych dusz stanie się wspólna. Wiedz, że
każda próba duchowej implantacji poprzez zbliżenie do władczyni
natychmiast karana jest śmiercią".
Podszedł i podniósł wzrok, ale tylko na tyle, żeby nie patrzeć jej w oczy.
Skórę miała matową, podobną do grafitowego zamszu. Była nienaturalnie
wąska w talii, jakby została przełamana na pół i na powrót złożona w jeden
organizm. Broda włosów łonowych, węglistoczarnych i druciastych, zwisała
z podbrzusza jak gniazdo os.
„Już wystarczy. Pewnie myślisz o nimfomanii, ale naprawdę chodzi o to,
że twoje zachłanne spojrzenie przenosi energię, a ona przyda się władczyni.
Czasem, gdy tego potrzebuję, pokazuję się tłumowi tylko w masce. Tobie
wolno oglądać moją twarz, i tak nie masz pojęcia, co możesz na tym zyskać,
a ja ci tego nie wyjawię".
Wtedy uniósł głowę, prześliznął się spojrzeniem po piersiach o ostrych
sutkach i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się – miała naprawdę ujmujący
uśmiech i dołeczki w policzkach – i weszła do wanny. Łaziebne zaczęły
nacierać ją gąbkami.
„No dobrze. Mam na imię Cleo. W sanktuarium, ale wyłącznie tutaj, nie
musisz stosować się do etykiety, przynajmniej nie do wszystkich jej
wymogów. Zwracaj się do mnie po imieniu, ale z należnym dystansem, na
przykład... jak do menedżerki w swoim rodzimym Los Angeles. Pewnie, że
tam byłam, studiowałam prawo, potem długo przygotowywano mnie do
stanowiska, które jest zasadniczo reprezentacyjne, bo decyzje podejmowane
są w zespole podczas zamkniętych posiedzeń. Siostry, dajcie nam dwa
martini z lodem i cytryną! Siadaj, człowieku, przystaw sobie ten stolik i
rozluźnij się trochę".
Haywick czuł się głupio, jak na maskaradzie. Gdy przyniesiono trunek,
wziął szklankę i sączył zimny płyn. Na razie nie musiał nic mówić i był z
tego zadowolony.
„Znalazłeś się tu dlatego, że chciałam na własne oczy zobaczyć
astronoma, który wpakował nas w tarapaty. Tak, tak to wygląda, bo przed
twoim odkryciem jednak było spokojniej. Teraz porozmawiajmy prywatnie.
Naprawdę sądzisz, że to nieuniknione? Mam na myśli zderzenie Ziemi z
Rojem Andromedy".
– Staraliśmy się wziąć pod uwagę wszystkie czynniki. Niestety, tak to
wygląda – przyznał. – I nie ma w tym absolutnie żadnej gry, więc
stanowiska oficjalne i prywatne pozostają identyczne. Przykro mi, ale nigdy
nie miałem zadatków na polityka i nie potrafiłem ich rozdzielać.
„Cóż, rzeczywiście brak ci tego talentu albo niezwykle sprytnie się
maskujesz. Wróćmy do waszego pomysłu, twojego i Herreiry. Jak oceniasz
szanse powodzenia projektu?"
– Praca jest pionierska, więc nie mamy punktu odniesienia. Cel jest taki,
żeby dodatkowo się zabezpieczyć, to nigdy nie zaszkodzi.
„A inne sposoby?" Haywick rozłożył ręce.
– Nie wiem, ale to nie mój kłopot, niech inni też mają swój wkład do
sprawy. Przypuszczam, że prowadzone są tajne prace w zespołach
równoległych, ale nic mi o nich nie wiadomo. O ile wiem, informacja o Roju
nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości.
„No tak, wasz projekt polega na hodowli mutantów. Paskudna sprawa.
Ale w końcu dzięki mutacjom istniejemy my, ludzie, ha, ha. Co zamierzacie
zrobić?"
– Otrzymać zmodyfikowanego człowieka. I powielić go. Nowe cechy w
pełni powinny pokazać się w drugim, trzecim pokoleniu. Lecz nie jesteśmy
pewni, może coś ujawni się wcześniej.
„Otrzymać człowieka, zupełnie jak nowy rodzaj tworzywa do produkcji
rajstop. Otrzymać i powielić, ładnie brzmi. Jak macie zamiar zrealizować
powielanie?"
– Och, z tym będzie najmniej kłopotu. Jak już go uzyskamy, zastosujemy
naturalną prokreację, wykorzystamy banki spermy, zamieścimy ogłoszenia i
zaproponujemy zachęty finansowe. Nie myśleliśmy o tym zbyt wiele,
ponieważ zatrudnimy profesjonalnych konsultantów.
„Zwróćcie uwagę, że nieraz trywialne problemy decydują o powodzeniu
drobiazgowo zaplanowanego przedsięwzięcia. Przyspieszcie prace, skoro
macie rządowe wsparcie. We wszystkich sprawach kontaktujcie się
bezpośrednio z Johnnym. Na koniec, blady Zaklinaczu, winna ci jestem
przeprosiny za ceremonię – typową dla nas, ale dla obcych posiedzenie
rządu stanowi czasami traumatyczne przeżycie. Nasze tradycje wydają ci się
egzotyczne, ale weź pod uwagę, że właśnie one utrzymują kraj w obecnym
kształcie. Gdyby nie tradycja, nie stanowilibyśmy niczego więcej ponad
zbiorowisko bandyckich, zwalczających się hord i okopanych po wioskach
klanów. Zobacz, co dziś dzieje się w Czarnej Afryce. My mieliśmy łatwiej,
bo przed ustanowieniem niepodległości doświadczaliśmy na własnej skórze
samotności człowieka w bezimiennym, pozbawionym wizji tłumie. Wróćmy
do obrad – w ich trakcie nieodzowny był pokaz tradycyjnej próby na białym
człowieku. Właśnie teraz emitujemy migawki z tego spektaklu w
cogodzinnych telewizyjnych wiadomościach. Musisz przyznać, że
najlepszym kandydatem do zgłoszenia propozycji był Mówiący z Tablicami,
alias Johnny, twój przyjaciel ze studiów, bo takie zagranie ucięło w zarodku
wszelkie dyskusje na temat kumoterstwa. Chociaż rozmawiamy o polityce,
której, jak twierdzisz, nie potrafisz uprawiać, chyba uznasz logikę
wywodu?"
Haywick wzruszył ramionami, lecz nie pozostawało mu nic innego, jak
skinąć głową.
ROZDZIAŁ 10
Gdy Gloria weszła do laboratorium, Jolly przywitała ją uśmiechem,
drapieżnie szczerząc zęby. Dziś bardziej niż zwykle przypominała białego
szczura, lecz Gloria, jak zwykle, odpowiedziała uprzejmym skinieniem
głowy.
– Cześć, Jol. Coś nowego?
– Owszem – odpowiedziała Jolly konfidencjonalnie. Wstała i pochyliła
się w jej stronę nad biurkiem, na którym poniewierały się notatki, płytki
chromatograficzne i lateksowe rękawiczki. – Dyro cię wzywa.
– Co? Masz pewnie na myśli Starszego Zaklinacza naszej grupy?
Jolly potrząsnęła mysimi ogonkami. Swoją drogą dosyć infantylna
fryzura, pomyślała Gloria.
– Nie, szefowo. Zaprasza cię nasza władza centralna, Szaman Pisma
Krwi.
Gloria wzruszyła ramionami i poszła przypudrować nos. Właściwie
spodziewała się wezwania, bo niedawno zakończyła prace nad modyfikacją
otrzymanych genomów. Dotychczas rozmawiała z naczelnym dyrektorem
instytutu tylko raz, przy podpisywaniu angażu. Po chwili jechała już windą
na najwyższe piętro, do przeszklonych gabinetów dyrekcji. Poziom wyżej
było już tylko lądowisko dla helikopterów.
– Zostałam wezwana – zaanonsowała się Przybocznej dyrektora.
Postawna kobieta o dosyć jasnej karnacji i ogromnych oczach zaprosiła
ją do sekretariatu. Na szyi i przegubach nosiła kolorowe bransolety, a wargi
i powieki pomalowała świecącą seledynową farbką. Dodatkowe źrenice i
tęczówki, wyrysowane na powiekach, pojawiały się przy mruganiu. Gdy
zatrzymywała na chwilę powieki w dolnym położeniu, wydawało się, że jej
dusza spogląda na intruza wielkimi posępnymi oczami sowy.
– Proszę usiąść. – Przyboczna wskazała fotel obciągnięty czarną imitacją
skóry.
Wystrój wnętrza wyjątkowo nie odwoływał się do tradycji, a wrażenie to
jeszcze potęgowały gadżety: plakaty reklamowe firm biochemicznych i
farmaceutycznych oraz muzealna aparatura laboratoryjna – jak zestawy
destylacyjne, ręczne dozowniki czy stare wirówki – wyłożona w
podświetlonych gablotach.
– Coś do picia? Nie? Zaklinaczka Pisma Krwi Gloria Herreira... Tak,
Szaman już za chwilę będzie dysponował czasem.
Musiała otworzyć moje akta, pomyślała Gloria. Nie znamy się przecież,
nie widujemy, dyrekcja jest tylko zwieńczeniem, fasadą. Aż dziwne, że
bosonodzy podatnicy nastarczają z finansowaniem tego rodzaju
reprezentacji, widocznych na każdym kroku. Może to także jest przejawem
tradycji, która cementuje Królestwo, i wtedy koszty mają drugorzędne
znaczenie?
Pancerne drzwi rozsunęły się z cmoknięciem i stary, zasuszony Murzyn
zaprosił Herreirę do środka. Nosił popielaty garnitur perfekcyjnie dobrany
do lekko szpakowatej, kędzierzawej czupryny.
– Witam panią profesor – zagaił, ignorując wszechwładną nomenklaturę.
– Nie będziemy się bawić w ceregiele, czasu jest mało. Kawę z kapką
koniaku?
Herreira przytaknęła. Dyrekcja musiała się zmienić, bo nie przypominała
sobie tego człowieka. Ale od razu ją zafascynował. Wyrafinowane
słownictwo, rzutkość, inteligencja w wyrazistym spojrzeniu – to rzadkie
cechy wśród członków tego dosyć jednolitego społeczeństwa.
– Pozwoli pani, że koniaku dodam osobiście? – zadał retoryczne pytanie,
dolewając po trochu złocistego płynu do parujących filiżanek.
Gloria bezwiednie stwierdziła, że głęboka barwa kawy dobrze
harmonizuje z czarnobiałym popartowym wystrojem gabinetu.
– Pewnie pani się dziwi, skąd ta wizyta? Wasze badania mają rządowy
priorytet, więc chciałem zaoferować dodatkową pomoc, w razie gdyby była
potrzebna. – Zawiesił głos.
– Nie, panie... dyrektorze – oświadczyła, pokonując chrypkę. – Na razie
wszystko przebiega zgodnie z planem. Jestem jednak wdzięczna i z
pewnością skorzystam, jeśli pojawią się nowe okoliczności.
– Nie musi pani być wdzięczna, ma pani prawo wręcz żądać wsparcia.
Teraz poproszę o zwięzłą charakterystykę stanu projektu na dziś. Znam
pisemne raporty, ale chciałbym uzyskać informację u źródła.
Odstawiła filiżankę. Napar był piekący, gorzki, aromatyczny. Chce
wyłapać rozbieżności, pomyślała.
– Dokonaliśmy optymalizacji ośmiu uzyskanych zestawów
chromosomalnych...
– Zaraz – przerwał. – Co według pani oznacza określenie
„optymalizacja"?
– Jeśli ma się organiczny genom, pełne określenie jego budowy metodą
neutronowego skanowania Henderpiche'a, a następnie wykonanie wiernego
cyfrowego obrazu nie stanowi problemu. Wychodząc z konkretnego
genomu, dokonaliśmy wielokrotnej symulacji oczekiwanych cech,
ekstrapolując je do dorosłego organizmu, i dopiero po wybraniu najlepszego
wariantu wprowadziliśmy molekularne poprawki do posiadanego materiału
biologicznego wolnego zarodka, bo tak należy nazwać materiał gotowy do
wszczepienia w ścianę macicy. Taki schemat postępowania zastosowaliśmy
w odniesieniu do każdego z ośmiu genomów.
– Po co poprawki? Zakon Scjentystów Bosych wykonał bardzo
przyzwoitą replikę nukleotydową Allana Portera, prawda? Mówiono mi, że
jego genowy garnitur znakomicie nadawał się właśnie do tego zadania.
Nerwowym ruchem wygładziła spódnicę.
– Owszem, stanowił zdecydowanie najlepszy fundament, jaki
znaleźliśmy. Lecz surowiec nie jest produktem finalnym, stanowi jedynie
bazę, na której należy zaszczepić oczekiwane cechy docelowe. To właśnie
zrobiliśmy.
– I...?
– Odpowiednie poprawki nanieśliśmy na materiał biologiczny za
pomocą wąsko wyspecjalizowanych sztucznych enzymów,
zaprojektowanych do wykonania tego jednego zadania. To nasza
specjalność.
– Jeśli umiecie nanosić chemiczne poprawki, dlaczego nie wykonaliście
syntezy całego genomu, tylko zleciliście tę robotę?
– Przykro mi. Potrafimy zrobić dużo, ale nie wszystko, specjalizacja
istnieje także wśród geninżynierów. Różnica między syntezą totalną a
subtelną modyfikacją cech jest mniej więcej taka, jak między postawieniem
budynku a wykończeniem wnętrz. Każdy etap pracy wymaga
specjalistycznej wiedzy i odpowiednich procedur doświadczalnych.
Mężczyzna potarł brodę kciukiem.
– Uhm. Jednak wasza strategia wciąż nie jest dla mnie jasna.
Początkowo dostaliście z sieci cyfrowy zapis genomu Allana Portera, więc
przecież od razu na nim mogliście dokonać poprawek, czyli – używając pani
terminologii – cyfrowego wykończenia budynku, a dopiero na koniec brać
się do syntezy gotowego produktu. Byłoby mniej pracy laboratoryjnej,
wszystko trwałoby krócej, czyż nie?
– Nie! – rzuciła impulsywnie, nie mogąc powstrzymać się od uniesienia
ramion w jednej ze swoich tanecznych figur. – To nie tak, panie dyrektorze.
Głównym problemem jest to, że ani syntezy totalnej, ani potem klonowania
genomu nie da się przeprowadzić całkowicie wiernie wobec matrycy
cyfrowej. Przy takich dużych projektach gra już rolę probabilistyka typu
kwantowego. Wynika stąd, że każdy z dostarczonych ośmiu plemników
superior był nieco inny od pozostałych. Odchylenia wyniosły od tysięcznej
do milionowej części procenta, głównie w sekwencjach niekodujących, ale
były! Po pełnej analizie strukturalnej zrobiliśmy i przetestowaliśmy dla
każdego symulacyjne poprawki „na miarę", indywidualnie, po czym
chemicznie wprowadziliśmy je do posiadanych genomów. Następnie
arbitralnie wybraliśmy trzy najlepiej, według naszej wiedzy, rokujące
egzemplarze. Reasumując, sensownych poprawek można dokonać tylko
bazując na rzeczywistym materiale, więc najpierw trzeba go mieć w
probówce.
– Jeśli dobrze rozumiem, chce pani powiedzieć, że po ewentualnej
początkowej modyfikacji materiału cyfrowego i późniejszej syntezie i tak
kolejne modyfikacje okazałyby się niezbędne?
– Dokładnie tak. Wyliczyliśmy, że byłoby ich więcej niż w wypadku
wybranej przez nas metody, a niepewność okazałaby się większa.
Mężczyzna powoli skinął głową.
– To wytłumaczenie do mnie przemawia – stwierdził. – Jeszcze jedno
merytoryczne pytanie. Plemnik superior zawiera, jak każdy plemnik, tylko
połowę ludzkiego materiału genetycznego, i zapewne właśnie w nim
zakodowane są ważne dla nas cechy. Czy nie staną się one recesywne po
mejozie i po wymieszaniu z genami matek? Jaka jest gwarancja, że nie
znikną po kilku pokoleniach?
– Poruszył pan istotną kwestię, dyrektorze. W niekodujących
sekwencjach zawarliśmy polecenia chroniące wybrane geny przed
recesywnością. Geny dla nas ważne pozostaną więc dominujące, mamy
nadzieję, że przez kilka pokoleń. Po pewnym czasie ich przewaga zostanie
usunięta w wyniku procesów naprawczych, ale wtedy nie będzie to już
miało znaczenia, bo cechy korzystne w nowym środowisku utrwalą się
ewolucyjnie.
– Aha. No i jeszcze jedno. Posiadam informacje, że w Zakonie
Scjentystów Bosych opracowano technikę somatycznych modyfikacji
genetycznych w czasie rzeczywistym, czyli natychmiastowych,
energetycznie bazujących na procesach analogicznych do ruchów w obrębie
narządów, na przykład mięśni. Czy nie byłaby to opcja korzystna dla
waszego projektu?
– Och, nie. To są właśnie tylko zmiany somatyczne, chwilowe,
niepowtarzalne. Jedni robiliby to dobrze, inni kiepsko, jeszcze inni wcale.
Kto wie, może kiedyś... Ale dziś te prace są w powijakach, nie wiadomo
nawet, czy ci „yogeni" zachowują zdolności prokreacyjne. Natomiast
naszym celem jest stworzenie nowej stabilnej rasy, zdolnej do w pełni
samodzielnego bytu. Nie da się tego urzeczywistnić inaczej niż drogą
subtelnych, celowych modyfikacji genomu, które będą w naturalny sposób
dziedziczone.
– No dobrze, co dalej z waszym projektem?
– Nie klonowaliśmy zarodków, bo nie chcieliśmy wprowadzać
dodatkowych zmian fluktuacyjnych. Trzy najlepsze egzemplarze już
dziesięć dni temu zdeponowaliśmy w sejfie instytutu. Zastrzegłam na
piśmie, że materiał musi być przechowywany w temperaturze ciekłego
azotu. Trzy kolejne zarodki, w aspekcie oczekiwanych cech – według naszej
skali – bardzo niewiele odbiegające od założonego poziomu, przekazaliśmy
Mówiącemu z Narodami. Zgodnie z zawartą umową są one przeznaczone
dla Zakonu Scjentystów Bosych. Konkretnie mają być przekazane bratu
Anzelmowi.
Dyrektor rozparł się wygodnie w fotelu i sięgnął po kawę. Uśmiechnął
się.
– Dobra robota – stwierdził. – Zrobiliśmy tyle, ile było można, i zstępni
nie będą mogli zarzucić nam braku dbałości o ich los.
– Nie powinno się jednak zaniedbywać badań nad innymi sposobami
zapobieżenia katastrofie – oświadczyła Herreira. – Ludzkość stoi
prawdopodobnie na progu zagłady, nie wolno bać się takiego
sformułowania.
Mężczyzna wstał. Uśmiech pozostał jego nieodłącznym towarzyszem.
– Pani zrobiła już dostatecznie dużo dla potomności, Herreiro,
pozostawmy trochę dla innych. Chciałbym na koniec naszego miłego
spotkania zakomunikować, że trzy zarodki otrzymane przez pani zespół
zostały niezwłocznie po zdeponowaniu przewiezione do Wioski Matek i
wszczepione do macic nosicielek. Dwa rozwijają się prawidłowo.
Herreira zerwała się, rozlewając resztki kawy.
– Och... dlaczego... – sięgnęła do włosów, przeciągnęła dłońmi po
twarzy – dopiero teraz się o tym dowiaduję?!
– Chcieliśmy mieć pewność, że wszystko przebiega, jak należy.
– A... trzeci płód?
– Niestety, obumarł w piątym miesiącu ciąży. Jego bracia bliźniacy są w
początkach ósmego i mają się doskonale.
– Jasne, przyspieszone dojrzewanie. Świetny, rewelacyjny współczynnik
akceleracji! – Gloria uniosła ramiona i wykonała kolejną figurę, tym razem
radosnego flamenco.
– Zgadza się. – Mężczyzna skinął głową. – Synergizm wspomagania
genetycznego i kompozycji sztucznych hormonów wzrostu daje efekt blisko
trzydziestokrotnego skrócenia ciąży.
– Jeśli mogę spytać... jakie będzie przyspieszenie rozwoju noworodka?
– Współczynnik sto, zarówno dla rozwoju fizycznego, jak i
intelektualnego. Samoczynne wyłączenie akceleracji nastąpi w
biologicznym wieku osiemnastu lat.
– Wspaniale! Czy... ja mogłabym...?
– Owszem. Między innymi po to panią wezwałem, żeby zaproponować
wizję lokalną. Do Wioski Matek może pani jechać w dowolnym terminie,
choćby dziś. Trzeba pomyśleć nad imionami dla chłopców, którzy urodzą
się...
– To będzie... za dwa dni, czyli pojutrze! – krzyknęła Herreira. – Jadę
natychmiast!
* * *
Zjechała na pobocze, wyłączyła silnik i otarła pot z czoła. Spokojnie,
tylko spokojnie, powtarzała w kółko. Po raz kolejny rozłożyła mapę i
sprawdziła drogi dojazdowe, po czym uaktywniła radiolokator satelitarny.
Urządzenie było tanie i kiepskie, ale pokazywało pozycję z dokładnością
do około trzystu stóp. Według informacji widocznych na monitorze
znajdowała się właśnie tam, gdzie powinna, lecz Wioski Matek nie było
widać.
– Cholera! – zaklęła, uderzając dłonią w kierownicę. Rozległ się niski
dźwięk klaksonu. Przed wyjazdem zrezygnowała z obstawy mimo nalegań
Szamana od Włóczni. Uważała, że sama będzie miała więcej swobody w
kontakcie z Matkami. Teraz, samotna na odludziu, była bliska paniki.
Słońce wisiało już nisko, szosę spowijał gęstniejący mrok. Na tej
szerokości geograficznej nie ma długich i jasnych wieczorów; ciemność
zapada szybko, natychmiast po krótkim zachodzie. Chwyciła za telefon, ale
zaraz odrzuciła go ze złością. Nie chciała poczekać na Bena, spieszyła się do
„swoich" nienarodzonych dzieci, a teraz co mu powie? Że niecierpliwa
dziewczynka zabłądziła w lesie? A Benny poradzi, żeby trochę lepiej się
rozejrzała, i będzie miał swoją cholerną rację!
Cykady grały jak wściekłe, cały las pełen był dziwnych odgłosów. Z tej
kakofonii wyłowiła obcy dźwięk. Kroki?
Obejrzała się raptownie, sięgając do torebki. Nie, nie wzięła pistoletu,
nigdy go nie nosiła, mimo że miała zezwolenie. Wolała elektryczny
paralizer, ale w pośpiechu zapomniała go zabrać – przecież nie wybierała się
daleko, miała przed sobą zaledwie dwie godziny jazdy.
Poboczem nadchodził stary Murzyn z psem. Gdy była zdenerwowana,
zawsze bulwersował ją widok Murzynów, tak naprawdę nigdy się do nich
nie przyzwyczaiła. Mężczyzna musiał wyjść z lasu, bo jeszcze przed chwilą
droga była pusta. Zatrzymał się obok wozu i lustrował ją nieruchomym,
rybim wzrokiem. Spostrzegła, że prawie nie mrugał. Po długiej chwili
zaśmiał się skrzekliwie.
– Biała kobieta sama, dlaczego? Nie rozumiemy, prawda, pies? –
Poczochrał zwierzę za uchem. Z gardzieli wielkiego jak dzik bojowego
bulteriera wydobył się głuchy warkot.
– Ja... służbowo – wyjąkała. Przemknęło jej przez głowę, że pozostali
członkowie bandy przyczaili się w zaroślach i że powinna spróbować
natychmiast włączyć silnik i odjechać, dając gazu do dechy. Nie zrobiła
jednak najmniejszego ruchu, ręce miała jak z ołowiu. – Szukam Wioski
Matek – dodała, starając się opanować drżenie głosu.
Mężczyzna obserwował ją w milczeniu. Właściwie nie był stary, lecz w
wieku trudnym do określenia. Szeroka czaszka tkwiła bezpośrednio na
tułowiu, prawie nie miał szyi, zapadnięta pierś kontrastowała z grubymi
ramionami. Nosił tylko przepaskę na biodrach.
Sięgnęła do kluczyka. Wtedy bulterier warknął głucho i ruszył w jej
stronę, pokazując kły. Cofnęła dłoń.
– W tych stronach bladziuchy nie jeżdżą bez pozwolenia – poinformował
Murzyn. Nie starał się powstrzymywać psa, który nie zbliżał się bardziej, ale
wargi miał ściągnięte i nie przestawał warczeć.
– Mam pozwolenie! – krzyknęła zdesperowana. – Jestem służbowo,
mam rządowy priorytet, zaraz przyjedzie moja obstawa! – Nie zważając na
bestię tuż za otwartym oknem, wyszarpnęła z torebki polecający list od
dyrektora instytutu. – Tu, zobacz sobie!
Gdyby bandyci świadomie zaatakowali urzędnika na służbie, mogliby
mieć kłopoty. Herreira wierzyła, że Murzyn zdaje sobie z tego sprawę.
Mężczyzna patrzył jej w oczy, nie zwracając najmniejszej uwagi na list,
którym wymachiwała. Pies, o dziwo, przestał warczeć i odsunął się, a potem
usiadł i zaczął dyszeć, wywiesiwszy jęzor.
– Było tak od razu – mruknął. – Jestem M'ghwng, Szaman Wioski
Matek.
Gloria odetchnęła.
– Herreira, Zaklinaczka Pisma Krwi.
– Cofnij trochę, Zaklinaczko, wjazd jest zaraz za tobą.
Przymknęła oczy i potarła skronie czubkami palców. Potem szybkim
ruchem uruchomiła silnik, zawróciła i podjechała do miejsca, w którym
mężczyzna już czekał. W mroku błyszczały białka jego nieruchomych oczu.
Walcząc ze strachem, skręciła w boczną zarośniętą drogę. Nie do końca
wierzyła nieznajomemu, coś jej się w tym wszystkim nie podobało, jednak
wioska nie mogła być daleko. Rzeczywiście, po chwili zobaczyła drewnianą
bramę w murze z cegły. Mężczyzna sięgnął przez szparę, podniósł skobel i
odepchnął jedno skrzydło na tyle, że wóz akurat się zmieścił. Wjechała na
wybrukowany plac, otoczony przez wysokie baraki. Gdy wychodziła z
samochodu, bulterier, teraz łagodny jak domowy psiak, obwąchiwał jej buty.
Starała się nie zwracać na niego uwagi.
– Chcę zobaczyć Matki – stwierdziła bez wstępu.
Znów odczuła ciężar z pozoru bezmyślnego, nieruchomego wzroku.
Oczekiwanie na odpowiedzi tego mężczyzny było naprawdę denerwujące.
Za każdym razem zaczynał mówić dopiero w chwili, kiedy milczenie
stawało się obraźliwe.
– Pośpiech nie jest wskazany – wycedził. – Nic o nich nie wiesz,
Zaklinaczko. List, chcę go zobaczyć.
Podała mu pismo. Nawet na nie nie spojrzał, tylko zmiął papier i
wepchnął pod poplamioną przepaskę.
– Idziemy do gabinetu.
Zaprowadził ją do klitki mieszczącej się w jednym z baraków. Pod
wąskim, wysokim oknem stał zdezelowany stolik, zawalony urzędowymi
pismami i resztkami jedzenia. Na ścianie wisiał rulon monitora, a po
ścianach pięły się luminescencyjne rośliny, dające słabe zielonkawe światło.
Murzyn wskazał Glorii wyszmelcowany fotel i zapalił punktową lampkę,
pod którą rozłożył jej list polecający. Wygładził papier i zaczął wodzić
palcem wzdłuż linijek, poruszając zaślinionymi wargami.
– „Gloria Herreira, Zaklinaczka Pisma Krwi, matka tubiczna płodów
męskich All i A12". Ach, chodzi o tych nowych, skatalogowanych jako
Allan Sinistra i Allan Volyan – mruknął, kiwając głową. – Okaż paszport,
Zaklinaczko. Taka jest procedura.
Cielakowaty bulterier leżał koło niej na podłodze. Sprawiał wrażenie
spokojnego, lecz lustrował otoczenie spod półprzymkniętych powiek.
Podała M'ghwngowi dokument.
– Kto nadał chłopcom imiona? – spytała od niechcenia. Była urażona, że
nie zaczekano na nią, ale starała się tego nie okazać.
– W kartotekach musi być porządek – pouczył ją Murzyn, odpowiadając
na właściwe pytanie. Dokładnie obejrzał jej zdjęcie i zwrócił paszport. – Co
wiesz o Matkach, Glorio Herreiro, Zaklinaczko Pisma Krwi?
– Nic – odparła opryskliwie. – Wiem, że procesy ciążowe zostały
przyspieszone zgodnie z planem. I bardzo dobrze, bo...
– Powód mnie nie interesuje. Więcej, nie powinien interesować, to nie
jest zakres moich obowiązków. Czy znasz status Matek?
Wzruszyła ramionami.
– Skąd niby mam znać? Wszak mamy inne zakresy obowiązków.
Znów przerwa na uważną obserwację, męcząca konfrontacja z maską
jego twarzy. Wytrzymała to spojrzenie.
– Przeznaczone zostały wyłącznie do rodzenia. Centralnym organem
tych istot jest brzuch, macica – powiedział w końcu. – Są
sfunkcjonalizowane.
Gloria stała się czujna.
– To oznacza... A nogi, ręce? Głowa? Czegoś im brakuje?
Zarządca pokręcił głową.
– Tak bym nie powiedział. Wszystkie funkcje istnieją,
podporządkowane, bez nadmiarowości.
– Są więc jak rozpłodowe bydło! – krzyknęła.
Pies uniósł łeb, w jego piersiach wezbrał dźwięk przypominający
dudnienie podziemnego potoku. Zaklinacz Wioski skrzywił się.
– Niedobre porównanie. Zostały zaprojektowane w jednym celu, w
końcu nie oczekujesz od nich niczego więcej niż urodzenia twojego
Volyana. Tylko on jest dla ciebie, Sinistry nawet nie zobaczysz.
Herreira wstała. Była spięta. Wiedziała przecież, czego może się
spodziewać, lecz mimo to reagowała zbyt emocjonalnie. Nie panowała nad
sobą w takim stopniu, w jakim by chciała, i to jeszcze wzmagało jej
rozdrażnienie.
– Chcę tam pójść – oświadczyła, z trudem opanowując drżenie głosu.
Murzyn sięgnął do szafki i wyjął klucz.
Po otwarciu masywnych wrót poczuła zapach moczu i odchodów, słaby,
ale nie do pomylenia z inną wonią. Wewnątrz zainstalowano boksy z siatki,
przypominające więzienne cele, które zajmowały białe olbrzymki – były
różnego wzrostu, ale żadna nie liczyła mniej niż dziesięć stóp. Większość
chodziła nago, niektóre miały biodrowe przepaski, a kilka ubrano w luźne
sukienki nieokreślonego koloru i wątpliwej czystości. Jedne były szczupłe,
inne tęższe, ale wszystkie nosiły płody w nabrzmiałych brzuchach.
Każdy boks miał podłogę wyłożoną białymi ceramicznymi płytkami, w
głębi natrysk i urządzenia sanitarne, a nieco z boku – metalowy stół z
drucianym krzesłem. Na stołach leżały miski i walały się resztki posiłku.
Gdy weszli, większość kobiet podbiegła do zakratowanych drzwi,
krzycząc i wysuwając ręce na zewnątrz. Zapanował straszliwy harmider.
Szaman Wioski, który mimo słusznej postury przy swoich podopiecznych
wyglądał jak karzeł, zastukał metalowym prętem w najbliższe drzwi. Efekt
był niewielki, lecz gwar nieco przycichł.
Herreira stanęła jak wryta. Choć przygotowała się na niespodzianki,
zasadniczo wyobrażała sobie różne warianty sal szpitalnych – od
położniczych poprzez reanimacyjne aż do psychiatrycznych, ewentualnie
wyposażonych w pasy i kaftany bezpieczeństwa. Nie przyszło jej do głowy,
że pomieszczenie może być rodzajem obory.
Chwyciły ją mdłości, wycofała się na dwór. Niebo roiło się od gwiazd,
powietrze było przyjemnie chłodne. Oddychała głęboko, opanowując
odruchy wymiotne.
– Nie jest, jak myślisz, Zaklinaczko – powiedział Murzyn, który
podszedł cicho z tyłu. Położył jej dłoń na ramieniu, ale strząsnęła ją z
obrzydzeniem. Cofnął się o krok – nie zareagował gniewnie, jak uczyniłaby
większość tutejszych mężczyzn. Wiedziała, że mógłby oskarżyć ją o rasizm,
choć jej odruch miał zupełnie inne przyczyny. Zapewne to rozumiał i była
mu za to wdzięczna. – One potrzebują mieć swoje terytoria – kontynuował
spokojnie. – Bywają agresywne, więc nie powinny zbyt często kontaktować
się w sposób bezpośredni. Uwierz...
Herreira powoli przychodziła do siebie.
– Zbyt często...? – spytała.
– Mają świetlicę, tam je zabieram, ale nie więcej niż po kilka naraz.
Noszą naprawdę cenne płody, którym należy zapewnić maksymalnie
bezpieczeństwo. Rozrywka nie jest najważniejsza, choć w małych dawkach
konieczna dla utrzymania zadowalającego stanu psychicznego.
Usiłowała zebrać myśli. Te olbrzymki nie są ludźmi, tłumaczyła sobie.
Jak mogą nimi być bez normalnego mózgu?
– Skąd agresja? – spytała. – Są... kobietami. W każdym razie samicami.
– Nie mają samców, więc są zmuszone same pilnować terytoriów.
Atawizm.
– Nie do usunięcia na drodze modyfikacji genomicznej?
– A po co? – Wyszczerzył żółte zęby w pierwszym uśmiechu. – To
kosztuje, a nie jest do niczego potrzebne. Nie prowadzimy niedzielnej
szkółki dla grzecznych panienek.
– Nie ma wątpliwości – stwierdziła i odetchnęła głęboko. – Już czuję się
lepiej, chciałabym do nich wrócić.
Bez słowa ruszył przodem i pchnął uchylone wrota. Znów był zmuszony
uciszać hałas. Brzemienne olbrzymki uspokoiły się, z wyjątkiem jednej
potężnej kobiety o grubaśnych udach i muskularnych ramionach, która,
jęcząc, wepchnęła rękę pomiędzy pręty i wyciągnęła ją w kierunku Glorii.
Jej ogromny brzuch napierał na drzwi z taką siłą, że żelazna konstrukcja
wygięła się niebezpiecznie. Płód odczuwał ucisk, a może i zdenerwowanie
matki, bo jego kopnięcia wyraźnie odkształcały powłoki skórne łona.
– Nie!!! – krzyknął Murzyn, ale było już za późno.
Gloria postąpiła do przodu i nieśmiało wyciągnęła dłoń, a potem
dotknęła ręki kobiety. Olbrzymka przestała jęczeć, wykrzywiła twarz i
wyszczerzyła zęby. Łzy płynęły jej z oczu i kapały z policzków. Gloria
nadal poruszała się jak w transie. Podeszła do samej furty i włożyła rękę do
środka, a wtedy kobieta się pochyliła. Herreira ostrożnie, a potem coraz
śmielej głaskała ją po twarzy. Tamta odprężyła się, jej rysy złagodniały i
stały się bardziej regularne, Gloria dostrzegła w nich nawet pewien rodzaj
pierwotnego piękna.
– Miałaś szczęście, Zaklinaczko Herreiro, że Mateczka Betty nie
zobaczyła w tobie rywalki – stwierdził mężczyzna. – Instynkt cię prowadził,
bo to właśnie ona nosi tubiczne dziecko, które zwie się Allan Volyan. Teraz
jednak powoli oddal się od prętów, tak będzie lepiej.
Gloria nie słuchała go. Sięgnęła do włosów kobiety, a tamta pochyliła się
jeszcze bardziej, poddając się pieszczocie. Herreira uśmiechnęła się do niej,
a potem powoli wycofała rękę i zrobiła krok w tył. Olbrzymka westchnęła,
ale pozostała spokojna.
– Są jak dzieci – stwierdziła Gloria.
– Nie sądzę – sprzeciwił się zarządca. – Na kiedy planujesz wyjazd,
Zaklinaczko?
Zaskoczona, rzuciła mu gniewne spojrzenie, ale nie dała się
sprowokować.
– Wkrótce, chociaż wolałabym poczekać do rozwiązania. Czy mogę się
dowiedzieć, która z tych kobiet nosi płód Sinistry?
Murzyn pokręcił głową.
– Przykro mi, ale nie jestem upoważniony do udzielania takich
informacji, dopóki nie otrzymam polecenia na piśmie. Chodźmy, pokój
gościnny jest przygotowany.
Herreira naciągnęła kołdrę na głowę, lecz dźwięki muzyki wciąż
docierały do jej uszu. Mimo że były słabe, odbierała je całą głową i klatką
piersiową, bo głębokie dudnienie na granicy infradźwięków wprawiało w
rezonans kości. Czy ten dozorca modyfikowanych półgłówków musi po
nocy słuchać koncertu na beczkach po benzynie?
Odganiała myśli, próbując wyciszyć się wewnętrznie, ale na przekór tym
wysiłkom rozdrażnienie rosło. Wciąż powracał obraz płaczącej Betty i jej
potężnych ramion, rozpychających pręty klatki. Czy wolno trzymać
sfunkcjonalizowane Matki w klatkach? Czy olbrzymka rzeczywiście płakała
w ludzkim rozumieniu tego pojęcia, czy było to tylko łzawienie oczu? Ile w
tym tworze jest z człowieka i czy tę ilość da się oszacować? Do licha, może
w procentach? Do ilu miejsc po przecinku?
Usiadła na łóżku, odrzuciła kołdrę. Sen odszedł na dobre, więc zaczęła
się ubierać. Trzeba stąd wyjechać, natychmiast, choćby w nocy. Skąd wziął
się idiotyczny pomysł wizji lokalnej? Przyjechała, żeby obejrzeć ludzkie
kadłuby w ciąży, chodzące macice, dla których skarlały mózg jest tylko
średnio sprawnym przekaźnikiem impulsów sterujących?
Pomyślała, że nauka doszła do kolejnej granicy. Nawet dla
zatwardziałych libertynów i zwolenników totalnego oskubania Drzewa
Wiadomości nastał czas, kiedy muszą zatrzymać się i pomyśleć. Nie było
żadnego problemu, kiedy hodowano kolonie komórek, na przykład skórę na
przeszczep. Po odkryciu białkowego sterowania Eppendorfera możliwa stała
się hodowla całych organów, w laboratorium w szkle lub in vivo, wewnątrz
organizmu, gdzie nowa nerka mogła spokojnie rosnąć koło tej zniszczonej i
w stosownym czasie przejąć jej zadania. Kolejnym etapem było odtwarzanie
całych organizmów, pozbawionych wyższych funkcji mózgowych, a więc
hodowla ludzi-roślin. Nie uznawano takiego postępowania za przestępstwo,
bo tak sterowano wzrostem, że prawdziwa kora mózgowa nie powstawała na
żadnym etapie rozwoju. Uzyskany kadłubowy człowiek mógł służyć za
źródło narządów dla pierwowzoru albo nawet stanowić ziszczenie marzenia
o wiecznej młodości – w to odmłodzone ciało wszczepiano podstarzały
mózg protoplasty. Wprawdzie taki zabieg był ryzykowny, ale
przeprowadzano go coraz częściej. Proces Eppendorfera nie mógł jednak
całkowicie wyeliminować mózgu, bo wyhodowany w taki sposób organizm
nie byłby zdolny do egzystencji. Więc ile świadomości było w człowieku-
roślinie? Niektórzy twierdzili, że nic, inni, że w każdym organizmie stopień
funkcjonalizacji jest odmienny i niczego nie można wykluczyć. Co
naprawdę odczuwały kobiety-Matki?
Gloria zapięła ostatni guzik, wrzuciła do neseseru kosmetyki i rzeczy
osobiste, po czym otworzyła drzwi. Odwróciła się, aby poprawić włosy, a
gdy ponownie skierowała się ku wyjściu, poczuła, że nogi wrastają jej w
ziemię. Próbowała krzyknąć, ale przez ściśniętą krtań nie przedostał się
nawet najcichszy dźwięk.
Drogę zagradzało monstrum. Posiniaczona, umorusana i w naddartej
sukience, za drzwiami stała Matka Betty, wyciągając do niej grube ramiona.
Grymas na jej twarzy można by było uważać za uśmiech, gdyby nie łzy
wciąż spływające z kącików oczu i kapiące z brody. Wargi błyszczały od
śliny.
Nie było wątpliwości – olbrzymka ją przyzywała. Gloria cofnęła się, ale
wtedy ciężarna Matka pochyliła się jeszcze bardziej i siłą wcisnęła w drzwi,
nadłamując futrynę. Posypał się tynk. Betty z niespodziewaną zwinnością
podbiegła i chwyciła Herreirę w pasie, uniosła z czułością jak dziecko, po
czym przytuliła do piersi ruchem doskonale znanym wszystkim kobietom.
Poruszała ustami, wydając bełkotliwe dźwięki, i ściskała Glorię tak mocno,
że ta z trudem łapała powietrze. Na twarzy czuła ciepłą wilgoć – to były łzy
olbrzymki.
Betty przecisnęła się z powrotem przez futrynę, nie puszczając
zdobyczy. Ciężko stąpając, przebiegła korytarz, kolanem pchnęła drzwi,
które rozwarły się z hukiem, i Gloria zobaczyła pogodne nocne niebo.
Olbrzymka pędziła dalej, w kierunku źródła muzyki. Herreira leżała na
falujących piersiach jak na wodnym łożu, a biodrem wyczuwała, że w
brzuchu Matki rozpycha się i kopie płód. Jest trochę mój, pomyślała. Wciąż
się bała, ale górę brało przekonanie, że Betty nie zrobi jej krzywdy.
Wpadły do świetlicy. Głucho dudniła muzyka, było gorąco i duszno, w
powietrzu unosił się cierpki zapach potu i jeszcze inny, słabszy. Alkohol?
Herreira niewiele mogła dojrzeć, bo trzymająca ją kobieta-Matka obnosiła
swoją zdobycz po sali, przyciskając do piersi tak mocno, że jakikolwiek ruch
był niemożliwy. Słyszała tylko przebijające przez muzykę bełkotliwe głosy
innych Matek. Wtem ponad to tło wybił się ochrypły krzyk Szamana
M'ghwnga:
– Glorio Herreiro! Pani nie wolno tu przebywać! Proszę natychmiast
opuścić pomieszczenie!
Wtedy chwyt zelżał i Gloria zaczęła zsuwać się po nodze Matki.
Obejmując udo jak pień, zjechała po nim i bezpiecznie stanęła na podłodze.
Stłumiła krzyk, zasłaniając dłonią usta.
Rozchełstane Matki wykonywały groteskowy taniec, poruszając
obrzmiałymi brzuchami, kołysząc biodrami i unosząc dłonie. W kącie stała
waza, z której co raz czerpały kubkiem i wypijały zawartość duszkiem,
krzywiąc się i parskając, po czym ruszały do dalszego gwałtownego tańca. Z
rąk do rąk podawały sobie młodą Murzynkę, którą tuliły do potężnych piersi
i kołysały jak niemowlaka. Przy nich dziewczyna wyglądała na karlicę, choć
była normalnego wzrostu.
Betty ruszyła w kierunku wazy, a tymczasem do Glorii zbliżyła się
czarnowłosa kobieta o bardzo jasnej karnacji i krwistoczerwonych ustach.
Jej twarz miała regularne rysy i była niemal ładna, lecz wykrzywiał ją
uśmiech bez radości, przypominający nieagresywne szczerzenie zębów
przez małpę. Nie nosiła na sobie nic, a węże nienaturalnie wydłużonych
sutków miały taki sam ostry kolor jak wargi. Pochyliła się – zaleciało od niej
alkoholem i przetrawionym kwasem. Chwyciła Glorię za ramiona i uniosła
jak piórko na wysokość twarzy. Zaczęła bełkotać, parskać, wypuszczać z
sykiem powietrze, a w końcu wyszczerzyła zęby i pochyliła głowę, lekko
gryząc zdobycz w ramię. Herreira krzyknęła piskliwie, a czarnowłosa
odsunęła ją na odległość wyciągniętych rąk, chichocząc z szeroko otwartymi
ustami. Nagle otrzymała cios i zatoczyła się.
To Betty nadbiegła upomnieć się o swoją własność. Czarnowłosa była
zdecydowanie największa ze wszystkich pensjonariuszek, ale nie
odpowiedziała atakiem. Przyjęła pozycję obronną, wygięła grzbiet jak
pantera i przeraźliwie wrzasnęła, pokazując zęby i napinając mięśnie, które
nabrzmiały pod mlecznobiałą skórą. Betty uniosła potężne ramiona,
zamarkowała cios prawą, na co czarna rzuciła głową i zasyczała, lecz także
nie zaatakowała. Wtedy do akcji wkroczył bulterier gospodarza.
Pojawił się nie wiadomo skąd i rzucił z głuchym warkotem na
czarnowłosą. Wyskoczył wysoko i kłapnął zębami tuż przed jej twarzą.
Kobieta osłoniła się ramieniem, ale bestia znalazła się przy jej nogach i
chwyciła zębami za łydkę. Czarnowłosa pochyliła się i wymierzyła cios, ale
psa już nie było w tym miejscu, bo zdążył uskoczyć i oddalić się na kilka
kroków. Stał z obnażonymi kłami, warcząc, ale nie atakował. W takiej
sytuacji czarnowłosa wolała się wycofać, wciąż parskając i sycząc. Nikt za
nią nie szedł, więc w końcu odwróciła się i odeszła.
Herreirze zdawało się, że ogląda groteskowe przedstawienie jakiegoś
teatru uczestniczącego, w którym nie ma podziału na widzów i aktorów.
Betty znów pochwyciła ją i świat zawirował. Uderzyła głową o jej ramię i
zobaczyła spadające gwiazdy. Matka przystawiła ją sobie do piersi, wydając
pomruki, które zapewne miały uspokajać oseska. Jeszcze chwila, a stracę
przytomność, pomyślała, dusząc się.
W pewnej chwili muzyka zmieniła rytm. Wtedy Betty postawiła ją na
podłodze pod ścianą i podeszła do ściennego monitora, na którym pojawiły
się kolorowe wzory. Trójwymiarowe wstęgi wiły się, przeplatały, wibrowały
w takt muzyki. Potem pokazała się nabrzmiała twarz, rozchylone wargi,
łzawiące oczy. To była Betty. Inne Matki też tłoczyły się pod monitorem i
wydawały głośne okrzyki, gdy udało się im rozpoznać na ekranie własną
twarz.
Ktoś szarpnął Herreirę za ramię. Szaman Wioski M'ghwng stał tak
blisko, że dotykał jej biodra wystającym brzuchem.
– Wyjdź stąd natychmiast, Zaklinaczko! – zażądał. – Radzę, potraktuj
bardzo poważnie to polecenie.
Wysadzone z orbit oczy i niezborność ruchów musiały być efektem
działania narkotyku. Herreira rozejrzała się, szukając drzwi, ale nie mogła
ich znaleźć. Wtedy Murzyn chwycił ją za rękę i bezceremonialnie pociągnął
za sobą. Przemierzyli salę, rozdeptując kawałki owoców i przeskakując
lepkie kałuże. Nadzorca kopnął skrzydło wrót i wypchnął kobietę na dwór.
– Polecenie – wychrypiał, z trudem łapiąc oddech. – Wyjedź stąd
natychmiast. Czy nie rozumiesz, że sprawy się komplikują?!
– Sama chciałam... Byłam gotowa, gdy ona... Betty. – Wskazała na
barak. – Zabrała mnie siłą. Co się tu dzieje?
– Idź już! – wysyczał wściekle.
Wyprostowała się. Tak cię traktują, jak na to zasługujesz.
– Jestem inspektorem instytutu – stwierdziła chłodno. – Wyjadę
natychmiast po wypełnieniu obowiązków.
– Czego jeszcze chcesz, łajtmenie? Większych kłopotów?
– Chcę wiedzieć...
– Przecież tłumaczyłem! Upust energii jest konieczny, bo rozniosłyby
klatki lub wpadły w melancholię. Robimy wszystko, co trzeba, aby urodziły
zdrowe dzieci! To jest cel nadrzędny!
– Dlatego poicie ciężarne alkoholem?
Murzyn jęknął.
– Małe dawki nie szkodzą, Zaklinaczka powinna wiedzieć takie rzeczy.
Jeśli teraz nie pójdziesz, będzie za późno.
Już było za późno. Wrota rozwarły się z takim impetem, że wyłamały się
i zawisły na jednym zawiasie. W smudze światła pojawiła się naga
olbrzymka, pokrwawiona i posiniaczona. Była to Betty. Murzyn zostawił
Herreirę i zawrócił. Dobiegł do wejścia i zaczął przyzywać Matkę. Chce
mnie osłaniać, pomyślała Gloria i puściła się biegiem przez łąkę, w stronę
samochodu. Brama powinna być zamknięta tylko na skobel.
Nie udało się. Od stąpnięć olbrzymki drżała ziemia, jakby galopował
nosorożec. Potężna dłoń chwyciła Herreirę za kark. Przewróciła się, poczuła
w zębach smak trawy. Chwyt został wzmocniony, Matka złapała ją za
ubranie i uniosła jedną ręką bez żadnego wysiłku. Wydała przy tym dziwny
odgłos, przypominający rżenie, przyciągnęła ją do siebie i przycisnęła jej
twarz do swojej. Mógł to być rodzaj pieszczoty, gdyby Gloria nie poczuła
bólu rozpłaszczanego nosa. Krzyknęła, ale Matka nie przerwała zabawy, dla
odmiany liżąc ją jak psiaka szerokim językiem. Potem przystawiła kobietę
do piersi i ciężkim kłusem ruszyła z powrotem.
W świetlicy dopadła Szamana Wioski w chwili, gdy ten usiłował
przecisnąć się wąskim przejściem na zaplecze. Złapała go za ucho i
wywlekła z drzwi, w które nie miałaby szans się zmieścić. Nie wypuszczając
Glorii, którą przetaczała z boku na bok po poduszkach piersi, drugą ręką
objęła Murzyna w pasie i uniosła, strząsając z niego opaskę biodrową. Był
nagi i śmieszny – z podrygującym, na wpół wzwiedzionym członkiem
przypominał przedwcześnie posiwiałego satyra. Postękując, przystawiła go
sobie do łona. Efekt chyba nie był zadowalający, bo uniosła mężczyznę nad
głowę i poszukała wargami tego, co ją interesowało.
Gloria była zbyt zszokowana, aby poczuć odrazę czy mdłości. Przedtem
panicznie się bała, ale teraz w jej mózgu zadziałał jakiś zawór
bezpieczeństwa – wszystko wokół kwalifikowała jako fantastyczny horror
lub senny koszmar. Koktajl-party sfunkcjonalizowanych brzemiennych
olbrzymek? Czemu nie? Miłość francuska odmóżdżonej Matki, noszącej
bezcenny dla ludzkości płód, i satyra najętego do jej pilnowania? Proszę
bardzo, przecież hormony płciowe Matek musiały z założenia osiągać
stężenia krytyczne! Koncert na troje, rozpisany na szeroką gamę odczuć, od
dominacji w seksualnym akcie aż po czułość do karmionego piersią oseska?
Oczywiście w przypadku sfunkcjonalizowanych Matek to wszystko
zapewne było normalne.
Gloria zacisnęła powieki tak mocno, że zawirowały pod nimi świecące
śnieżynki. Nie mogła się jednak obronić przed falą zapachów, bo usta miała
zakneblowane piersią Matki. Przyjęła je jako coś naturalnego, dalszy ciąg
wizji, bo spektakl musiał trwać. Szła za akcją jak pies po tropie, widziała
węchem, a także wyczuwała ruch.
Olbrzymka przemieściła się, oparła łopatkami o ścianę, stanęła mocno na
rozsuniętych nogach. Satyr znalazł się teraz niżej. Jego charczący oddech
owiewał plecy Glorii, a twarz przesuwała się po jej bluzce w dół i w górę,
szorując ostrym zarostem. Betty pracowała miednicą i wszystkimi
mięśniami, przyciskając kobietę do piersi i kołysząc, a drugą ręką sterując
ruchami mężczyzny. Gloria leżała teraz na jej wysuniętym brzuchu,
odbierając kopnięcia zaniepokojonego płodu. Gdy jej tubiczny syn Allan
Volyan zafundował laboratoryjnej mamuśce kolejnego kuksańca przez
powłoki skórne swej biologicznej matki, akurat konsumującej erotyczny
happening, Herreira nie wytrzymała i zaniosła się histerycznym śmiechem.
Straciła poczucie miejsca i czasu. Bolał ją żołądek, gdy spazmatycznie
wyrzucała z siebie powietrze, a łzy płynęły nieprzerwanymi strumykami.
Początkowo piskliwy śmiech przeszedł w sapanie, a w końcu w jęk. Nie
mogła złapać oddechu, dusiła się. Wtedy została odrzucona, w przenośni i
jak najbardziej dosłownie.
Leciała tak szybko, że czuła napór powietrza i słyszała jego świst.
Otrzeźwiała w okamgnieniu i zdążyła pomyśleć, że za chwilę rozbije się o
podłogę, połamie ręce i nogi albo uderzy w coś głową i zginie na miejscu. W
taki idiotyczny sposób skończy się jej niepotrzebna inspekcja, a
jednocześnie kariera i życie. Przypadek jest panem naszego bytu i czai się na
najmniej spodziewanych zakrętach.
Miała jednak szczęście, a może Betty okazała się wspaniałomyślna, bo z
impetem uderzyła w miękkie ciało. Przejęła ją inna Matka; po prostu
przerzuciły ją sobie z rąk do rąk. Wciągnęła ostry, odmienny zapach potu,
ale nie traciła czasu na porównania, tylko gwałtownym saltem wywinęła się
z trzymających ją dłoni i niezgrabnie upadła. Ostry ból przewiercił jej staw
biodrowy, lecz nie bacząc na to, rzuciła się do drzwi i wybiegła na zewnątrz.
Przez gwar pijanych głosów przebił się wysoki krzyk M'ghwnga, ale nikt jej
nie ścigał. Utykając, biegła po wilgotnej od rosy trawie w stronę majaczącej
przy bramie sylwetki samochodu. Potknęła się o coś i upadła.
Noga pulsowała rwącym bólem, poobcierana skóra piekła. Wytarła nos
dłonią i rozmazała krew. Spróbowała się podnieść, ale znów upadła.
Spróbowała kolejny raz – udało się, ale stała dość chwiejnie. Obejrzała się –
wyglądało na to, że przestano się nią interesować. Ze świetlicy ciągle
dobiegała dudniąca muzyka, przez szparę w uchylonych drzwiach padał
snop światła, ale nikt nie wychodził na zewnątrz. Pokuśtykała do wozu. Gdy
wsiadła, spłynęło na nią całe zmęczenie ostatnich godzin. Chwyciła za
kierownicę, położyła czoło na dłoniach i próbowała powstrzymać szloch.
Nie udało się.
Siedziała przez chwilę nieruchomo jak manekin, a każdy mięsień ważył
kilogramy. Nagle ocknęła się z letargu, rozglądając się z lękiem. Spojrzała w
kierunku świetlicy, ale tam ciągle trwała terapia relaksacyjna we własnym
gronie. Przekręciła kluczyk i silnik zapalił od razu. Gwałtownym zrywem
podjechała do bramy i zahamowała. Wyszła, wyciągnęła skobel i pchnęła
skrzydło, które odchyliło się ze skrzypnięciem przypominającym
najwspanialszą muzykę. W świetle reflektorów oczy człowieka błyszczały
biało, a zwierzęcia – zielono. Na drodze stał M'ghwng z dłonią na łbie
bulteriera.
Herreira zdusiła krzyk w głębi gardła. Po kilku głuchych uderzeniach
serca zdołała przemówić. Bardzo się starała, żeby jej głos nie drżał.
– Och... Zbytek uprzejmości, Szamanie Wioski, ach, nie musisz mnie
odprowadzać. Wiem, że czekają cię obowiązki. Wyjeżdżam... jak chciałeś.
M'ghwng nawet nie drgnął. Nie mrugał, jak zwykle. Po denerwującej
zwłoce powiedział:
– Tak mi przykro, dziecko. Spodobałaś się dziewczynom, o tak, byłaś
świetna. Szkoda.
Gloria zaśmiała się sztucznie.
– Cieszę się, pożegnaj je ode mnie. Dowiedziałam się... wszystkiego,
czego chciałam. Nie będę sprawiać dłużej kłopotu. Betty urodzi bez mojej
asysty.
Znów przerwa. Człowiek i pies stali w jaskrawym świetle bez ruchu, jak
rzeźby. Mężczyzna miał teraz na sobie długą białą tunikę, wokół której jak
iskry trzepotały ćmy. Gloria czuła krople potu spływające po plecach.
– Nie. Twoje oczy, twoje uszy, twój nos. Dużo widziały, słyszały, czuły.
Za dużo, więc muszą pozostać tutaj.
Jej oddech stawał się zimny, widziała coraz bardziej kontrastowo.
Zmusiła kark do skinięcia głową.
– To oczywiste. Są sprawy między mną, tobą a Matkami, wyłącznie
między nami. Zobaczyłam Matkę Volyana i tylko o to mi chodziło. Dziękuję
ci, Szamanie Wioski.
– Wypadek. Zawsze może się zdarzyć. Zawsze.
– Owszem – odparła, z całych sił próbując zachować spokój. – Wiem i
dlatego zapomnę. Tym bardziej że przyczyną były... Matki, prawda?
– Prawda, ich sprawa jest najważniejsza – przytaknął. Uśmiechnął się i
spojrzał na psa, który siedział bez ruchu, napięty jak struna. – Zabij ją,
piesku. Bierz ją!
Rzuciła się do wozu, ale bestia już tam była, blokując dostęp. Zwierz
pchnął ją pyskiem z taką siłą, że zatoczyła się, oddalając od zbawczych
drzwi. Potem skoczył i uderzył ją całym cielskiem w pierś, powalając na
ziemię. Padając, zobaczyła Szamana M'ghwnga oddalającego się tak
spokojnie, jakby właśnie załatwił jeszcze jedną urzędową sprawę.
Herreira przeturlała się na pobocze i wcisnęła guzik sonicznego alarmu.
Miała go w breloczku z kluczykami i nie przypuszczała, że kiedykolwiek
będzie przydatny. Rozległ się ledwie słyszalny pisk, którego niemal cała
energia wyzwalała się w zakresie ultradźwięków. Gdyby w promieniu
tysiąca stóp znajdował się policjant, jego telefon przetworzyłby impuls
nieuchwytny dla ludzkiego ucha w sygnał alarmowy i dodatkowo wskazałby
kierunek, skąd nadeszło wołanie o pomoc. Niestety, prawdopodobieństwo
znalezienia się patrolu w nocy tutaj, w leśnej głuszy, tak naprawdę wynosiło
zero. Ale nie było to zero teoretyczne, więc musiała wykorzystać wszystkie
szanse.
Czuła na karku gorący oddech, ale bestia nagle skuliła się, zaskowyczała
i odskoczyła. Herreira usiadła, wyciągnęła rękę z breloczkiem i ponownie
uruchomiła alarm. Pies znów się cofnął, przypadł do ziemi i obnażył kły,
warcząc. Musiał słyszeć przerażający ultradźwiękowy gwizd! Miała swoją
szansę, może jedną na tysiąc, ale zawsze trochę większą od zera.
Trzymając palec na guziku, podniosła się i zbliżyła do drzwiczek
samochodu. Jak wejdzie do środka i zatrzaśnie je, będzie bezpieczna.
Jeszcze tylko kilka kroków.
Lecz bulterier, tresowany do polowania na ludzi, nie dał za wygraną.
Widać było, że walczy z bólem, ale skoczył do przodu i własnym cielskiem
zablokował przejście. Potem, krok po kroku, zaczął przybliżać się do
Herreiry, która z przerażeniem stwierdziła, że dioda alarmu przygasa.
Najwyraźniej gadżet należał do tanich reklamówek jednorazowego użytku.
Nagle ziemia zadrżała od ciężkich kroków i w bramie pojawiła się postać
biegnącej olbrzymki. Gdy Matka znalazła się w snopach światła, rzucanych
przez reflektory, jej skóra o jasnej karnacji zalśniła i Gloria rozpoznała
czarnowłosą. Pies cofnął się, a potem rzucił z głuchym pomrukiem w jej
stronę. Kobieta schyliła się i wyrwała z bruku kamień, po czym wzięła
szeroki zamach. Szkolony bulterier wykonał zgrabny unik, lecz wzrok miał
słaby i nie mógł zobaczyć, że atakująca Matka wypuściła pocisk dopiero za
drugim zamachem. Spory brykiet trafił bestię prosto między oczy i ogłuszył,
więc olbrzymka miała dosyć czasu, aby podbiec, chwycić zwierzę za tylne
łapy i uderzyć nim o ziemię. Rozległ się przeraźliwy skowyt, ale Matka
wpadła w furię i tłukła psem raz w jedną, raz w drugą stronę, aż wreszcie z
rozmachem łupnęła nim o zderzak terenowego samochodu Glorii. Krew
bryznęła na przednią szybę, wóz zakołysał się, a zwierz przestał zdradzać
jakiekolwiek oznaki życia. Z wpółotwartego pyska spływała
ciemnoczerwona ślina. Olbrzymka wzięła ostatni zamach i cisnęła ścierwo
w las.
Gloria nie była w stanie się poruszyć, łykała łzy, jej kolana drżały.
Paraliżujący lęk nie ustępował i tylko dlatego nie wpadła w histerię. Limit
wrażeń, jaki jej psychika mogła wytrzymać, został dawno przekroczony.
Natomiast czarna uspokoiła się, jak tylko pozbyła się ciała psa. Podeszła,
pochyliła się i ostrożnie dotknęła głowy Glorii. Wodziła palcami po jej
czole, nosie, wargach.
Potem ukucnęła, pokazała na swój brzuch i usiłowała coś powiedzieć,
ale spomiędzy jej warg wydobyły się tylko niezrozumiałe syczące dźwięki.
Herreira rozłożyła dłonie w geście bezradności. Czuła nieprzyjemne drżenie
łokci.
– Nie rozumiem – powiedziała cicho. Wskazała na samochód. – Muszę
jechać, dopóki nie wróci M'ghwng, aby dokończyć robotę. – Pomagała sobie
gestykulacją, pokazując na bramę i baraki. – On... mnie zabije. – Nie
potrafiła powstrzymać łkania.
Matka olbrzymka okazała zniecierpliwienie. Ujęła Glorię za przeguby i
potrząsnęła, przyciągnęła ją i położyła jej dłonie na swoim brzuchu.
Nachyliła się, wiśniowe wargi nieporadnie układały się do mówienia.
Pachniała ostro, ale Gloria nie czuła obrzydzenia.
– Sszisn...ar – wysyczała, przyciskając dłonie Glorii z taką siłą, że ta
krzyknęła. W jej spojrzeniu była wyraźna prośba.
– Ach – westchnęła Gloria, domyślając się. – Chcesz mi powiedzieć, że
właśnie ty nosisz Sinistrę?
Napięte rysy czarnej rozluźniły się. Wstała, podniosła Herreirę i
przycisnęła jej twarz do swojej. Trudno to było nazwać pocałunkiem, ale
lepsze określenie nie istniało. Potem zaniosła ją do samochodu i ostrożnie
usadziła za kierownicą.
Gloria nie traciła czasu. Niezbornymi ruchami włączyła silnik i
zatrzasnęła drzwi, po czym wdusiła gaz, aż spod kół trysnęły strumienie
żwiru. Gdy wydostała się na szosę, wcisnęła pedał do oporu, nie bacząc na
wycie opon buksujących na asfalcie. Korciło ją, żeby spojrzeć w lusterko,
lecz zmusiła się do skupienia całej uwagi na drodze. Była wyczerpana do
granic wytrzymałości, oddychała głęboko i napinała mięśnie, żeby nie
zasnąć. W stożkach halogenowego światła przemykające ćmy rozpalały się
jak ciskane z ciemności żagwie.
Światło kaganka załamywało się w górskich kryształach, które zgodnie z
rytmem ruchów płomienia rzucały barwne refleksy. Na granicie ścian Groty
Duchów kondensowała wilgoć. Z głębi pomieszczenia dochodził szmer
wody, a w powietrzu czuć było woń kadzidła, przynoszoną przez lekki
przeciąg. Na ścianie chwiał się wydłużony cień głowy Azraela.
– Przypomnij sobie, Zaklinaczu Gwiazd – Benonie Haywicku, że się
zgodziłeś. W obecności Mówiącego z Tablicami Mhanhwa wyraziłeś zgodę
na wyprawienie swojego ducha w wędrówkę. Czy tak nie było? – pytał stary
Mulat. Uniósł brodę i wbił w rozmówcę spojrzenie bladoniebieskich oczu,
nie pasujących do małej, pociętej zmarszczkami twarzy, ściśniętej jak pięść.
Mężczyzna wystroił się w rytualny strój, złożony z samych czerwonych i
sepiowych koralików, nanizanych na lniane włókna.
Owszem, Haywick pamiętał. Zaraz po powrocie Herreiry z niefortunnej
wycieczki do Wioski Matek – była śmiertelnie wystraszona, ale fizycznie
cała – zadzwonił do niego Johnny – Mówiący z Tablicami i zaprosił na
spotkanie. Długo w noc siedzieli na jego prywatnym ranczu i wspominali
dawne czasy, sącząc piwo, a potem ten stary spryciarz zaproponował mu
opiekę nad Volyanem. Uspokajał, że jedynie duchową, i to na odległość.
Dowodził, że uzyskany egzemplarz – tak, użył dokładnie takiego
sformułowania – jest zbyt cenny, żeby puszczać go w świat zupełnie
samopas, przynajmniej do czasu, aż spełni pokładane w nim nadzieje. Jego
bliźniakiem Sinistrą zajmie się kto inny, ale Volyan należy do niego,
Benona. Haywick był ciekaw, jak można sprawować opiekę na dystans –
czy nadzór ma polegać na kontaktach telefonicznych? Nie, stwierdził
Johnny, ale nie chciał powiedzieć nic więcej ponad to, że raczej nawiążą
kontakt duchowy, mentalny. Śmiał się, dowodząc, że na wiele realnie
występujących, a do tego powszechnych zjawisk nie istnieją określenia nie
tylko w języku angielskim, ale także w terminologii całej zachodniej nauki.
A tak w ogóle to nie jego działka, tylko Zaklinacza Duchów, który może
wszystko objaśnić czy raczej przede wszystkim zbudować ową duchową
bliskość. Na pożegnanie Johnny uściskał go serdecznie.
– Będzie mi ciebie brakowało – stwierdził, spoglądając poważnie przez
okrągłe szkła w oprawie ze złotego drutu. – Ale – dodał, uciekając
spojrzeniem w bok – przede wszystkim musisz poświęcić się dokończeniu
sprawy, którą rozpocząłeś. Teraz już nikt nie ma wątpliwości, jak bardzo jest
ważna.
– Pamiętam – przyznał Haywick niechętnie, siedząc w Grocie Duchów
naprzeciw Azraela. – Obiecałem, że będę czymś w rodzaju mentora dla
Volyana. Czy planujesz kolejne misterium?
Mulat wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe zęby.
– Czyżby tamto nie pomogło, doktorze? Urodzili się dwaj chłopcy, a ty
jesteś w pewnym stopniu ich biologicznym ojcem. W końcu to z twojego
organizmu wydobyto te plemniki. Jeśli się nie mylę, odzysk nastąpił na
drodze, hmm, nieoperacyjnej, zasadniczo naturalnej, zgadza się?
Haywick zaczerwienił się i milczał, ale Mulat nie oczekiwał odpowiedzi.
– No dobrze – stwierdził i rozpostarł nad stolikiem palce podobne do
szponów. Rozsuwał dłonie powoli do chwili, kiedy między kciukami
zatańczyło blade wyładowanie. Światło opadło i ukształtowało się w
holograficzny obraz. Azrael cofnął ręce i strzepnął nimi, jakby chciał pozbyć
się z palców zabłąkanych fotonów.
– Na razie zero magii – skomentował zjadliwie Haywick. – Inteligentne
czujniki reagujące na gest i włączające holo.
Starzec wzruszył ramionami.
– Dla mnie nic nie jest magią albo wszystko nią jest – odparował. –
Świat jest jeden, a jak ktoś zaczyna go szatkować, nie tylko popełnia błąd,
ale wchodzi w ślepy zaułek. Proszę jednak uważnie popatrzeć na obraz.
Rozpoznajesz to dziecko, Benonie Haywicku?
– Nie, bo nigdy nie widziałem Allana Volyana. Również jego klona
Sinistry.
– Tutaj mamy Volyana, twojego podopiecznego. Jego rzeczywisty wiek:
tydzień, biologiczny: dwa lata, a więc współczynnik przyspieszenia
dojrzewania wynosi około stu. Taka akceleracja została osiągnięta dzięki
aplikowaniu modyfikowanych hormonów wzrostu.
Tuż nad blatem stolika wisiał ruchomy obraz dziecka, które kolejno
układało klocki, grało w piłkę, rozmawiało. Po prostu normalny chłopiec w
krótkich spodenkach, z pyzatą buzią. Nie był jednak normalny, bo jego
anatomiczny czas biegł inaczej niż wszystkich.
– W jaki sposób odbywa się edukacja? – zainteresował się Haywick.
Mulat machnął ręką.
– Mają intensywne programy, w zasadzie szkolą go permanentnie. Nie
zapominaj, że mózg również jest pobudzony, w tym samym stopniu co
reszta ciała. Ale mnie interesuje co innego. Popatrz!
Do dziecka zbliżał się M'ghwng, Szaman Wioski Matek. Nie mogło być
mowy o pomyłce, Herreira opisała go dokładnie, wypłakując się Benonowi
na piersi. Trzymał przed sobą rytualny nóż o mosiężnej rękojeści i
błękitnym, lekko zakrzywionym ostrzu. Nachylił się i chwycił chłopca za
rękę.
Haywick zerwał się z fotela, lecz Azrael położył mu dłonie na ramionach
i lekko popchnął z powrotem.
– Transmisja nie przebiega w czasie rzeczywistym – przypomniał. –
Teraz uważaj!
M'ghwng unieruchomił rękę dziecka w uścisku i precyzyjnie naciął mu
skórę na ramieniu. Ponownie błysnęło ostrze i Murzyn poprawił, kreśląc
miniaturową literę V. Do rany, z której już płynęła krew, szybko przystawił
naczynie i napełnił je poprzez zasysanie plastikową gruszką, a następnie
szczelnie zamknął pojemnik. Na rankę przykleił plaster tamujący
krwawienie. Chłopczyk przyglądał się z zaciekawieniem tej operacji, nie
protestując, a potem spojrzał na mężczyznę. Twarz dziecka nie wyrażała
nawet śladu strachu. Obraz zamigotał, wybarwił się na zielono i zgasł.
– Oto ono – powiedział Azrael, rozwijając pięść. Na jego dłoni
spoczywało plastikowe naczynie, takie samo jak pokazane na holo,
wypełnione w trzech czwartych ciemnoczerwoną cieczą. – Zawiera płynną
krew, do której dodano specyfiki stabilizujące, dzięki czemu przez tydzień
zachowuje świeżość. Obejrzyj sobie. – Podał mu pojemnik.
Haywick wyciągnął rękę, ale zawahał się i cofnął ją.
– Po co? – spytał podejrzliwie.
– Weź ją i przeczytaj certyfikat pobrania materiału. Zależy mi na tym,
byś przekonał się, że próbka jest oryginalna – tłumaczył starzec. Widać
było, że stara się nie okazywać zniecierpliwienia. – Ja tymczasem przyniosę
mikroskop i coś ci pokażę.
Haywick ponownie sięgnął po pojemnik, który nagle ożył pod jego
dotknięciem. Wszystko stało się błyskawicznie: analizująca folia pobrała
DNA z naskórka mężczyzny i porównała z wzorcem, po czym uruchomiony
został inteligentny chip lokacyjny. Haywick usiłował odrzucić fiolkę, ale
zrobił to ułamek sekundy za późno – urządzenie zdążyło wyemitować
impulsy elektryczne małej mocy, zaburzające mechanizmy nerwowego
przewodzenia odkorowego w całej ręce. Potem również stracił czucie w szyi
i mógł już tylko biernie obserwować, jak miniaturowa dysza namierza go z
cyfrową precyzją. Nie zarejestrował momentu wytrysku, lecz boleśnie
odczuł, jak ostry strumień obrysowuje mu brwi, a ciecz spływa do oczu,
których nie potrafi osłonić zesztywniałymi powiekami. Wszystko trwało
najwyżej dwie sekundy – po ich upływie powróciło normalne czucie w
całym ciele. Dopiero wtedy cisnął fiolkę gdziekolwiek, byle dalej od siebie,
poderwał się i zaczął trzeć rękawem sklejone powieki.
– Weź to, wędrujący duchu – odezwał się Azrael, wkładając mu do ręki
wilgotny tampon. – Pomóż sobie, Zaklinaczu Gwiazd. Przetrzyj oczy i
przejrzyj, spójrz szerzej i dalej, wniknij głębiej. Nie bądź jak ci, co patrzą a
nie widzą, słuchają a nie słyszą, odczuwają a nie czują. Popatrz oczami
swojego fratera, gdziekolwiek by był, i zawsze mu pomóż, jeśli takiej
pomocy będzie potrzebował. Zrób to bez przymusu, ponaglania czy zachęty,
po prostu dlatego, że jest twoim fraterem...
Monotonny głos uspokajał, słowa spływały jak krople – ciepłe,
jednostajne, przenikające coraz dalej do jaźni. Haywick odbierał je niemal
jak twory fizyczne, jak rtęciowe kulki, przenikające koralikowymi
strumykami do najgłębszych zakamarków mózgu. Był świadomy, że jest
poddawany jakiemuś rodzajowi hipnozy, ale nie miał siły, a nawet chęci do
obrony. Bezwładnie opadł na fotel, rozluźnił się, czuł się dobrze, odpływał
w rejony psychodelicznej nirwany. Jednak zawrócił go ostry głos mentora:
– Nie uciekaj tak daleko, łowco gwiazd, zatrzymaj się! Nie po to
wszedłeś do krainy Rhesos, żeby pławić się w przyjemnościach. Musisz
wykonać pracę, wszyscy musimy wykonać prace nam przeznaczone.
Zostałeś wybrany i już płyniesz w kierunku życiowego spełnienia.
Powierzchnia rzeczywistości znajduje się tuż nad twoją głową, wynurz się,
do ciebie mówię, Benonie Haywicku! Wypłyń, zanim wciągnie cię otchłań
ciemnej rozkoszy!
Obudził się nie bez trudu, posłuszny wezwaniu. To było gorsze niż
zimny prysznic na rozgrzane ciało – zaczął szczękać zębami, głowa latała
mu jak w ataku febry. Stary Mulat przypadł do niego, chwycił za klapy
marynarki i potrząsnął, a potem walnął w twarz otwartą dłonią i poprawił
jeszcze mocniej z drugiej strony. Skóra piekła jak oparzona, ale krew
zaczynała krążyć, dreszcze zanikały.
– Doskonale! – ucieszył się starzec, pokazując krzywe zęby i różowe
dziąsła. – Plaster miodu Bonghilha, miękka glina dla rzeźbiarza duchów. Co
widzisz, łajtmenie?
Haywick rozejrzał się po grocie, jakby w jej ciemnych kątach kryło się
coś, czego dotychczas nie zauważył. Czuł się źle; miał mgliste wrażenie, że
nie dopełnił jakiegoś obowiązku. Chciał o to zapytać Azraela, ale słowa nie
przechodziły mu przez gardło. Ten Mulat go oszukał, wręczając inteligentną
fiolkę, ale... w sumie to była gra, od samego początku. Okazał się gorszy,
mniej inteligentny od cholernej fiolki, niech to szlag. Azrael był stale w
ofensywie, jak atakujący żbik. Zdawał sobie sprawę, że jakoś powinien to
przerwać...
Nie zdążył nic powiedzieć. Mulat był diabelnie szybki, a może to on,
Haywick, żył teraz w zwolnionym tempie. Stary rzucił się naprzód, chwycił
go jedną ręką za szyję, a drugą za włosy i gwałtownie pociągnął głowę do
tyłu, jakby chciał mu złamać kręgosłup. Kto by się spodziewał, że w tym
cherlawym ciele jest tyle siły? Astronom widział teraz tonący w
ciemnościach strop groty, na którego tle pojawiły się rozbłyski. Zaczynało
mu brakować powietrza, czuł szponiaste palce na gardle, ale nie miał siły ich
strząsnąć. Zapragnął wynieść się stąd, uciec, gdzie pieprz rośnie, na dwór,
dokądkolwiek, gdzie można by było odetchnąć pełną piersią. I w tym
samym momencie przeskoczył.
To było takie łatwe! Był jak noworodek, wyślizgujący się z
doświadczonego w rodzeniu łona w inny, przeraźliwie jasny świat. W jednej
chwili dotarł tam i patrzył czyimiś oczami: jaskrawa zieleń traw, kłująca
przebarwionym grynszpanem, dalekie blade niebo, korony drzew
wypiętrzone po bokach jak góry. Trawy wielkie jak las, przysłaniające
śmiesznie wysokie baraki, jakby zrobione dla wielkoludów, kryte czerwoną
dachówką. Brodząc w trawie, zbliża się ogromnego wzrostu kobieta.
Niewątpliwie miał przed sobą obraz Wioski Matek z opowieści Glorii. Świat
jest prawdziwy, boleśnie realistyczny.
„Wzywałeś mnie?" – pyta Haywick swojego fratera, który jest gdzieś
obok, bardzo blisko. Nie słychać słów, ale wiadomo, jakie pada pytanie.
Nie ma odpowiedzi, tylko rosnące zdziwienie, jakieś nieporadne, naiwne.
To zadziwienie jest wyczuwalne, emanuje od kogoś, kto jest bliżej niż
blisko. Nie może być inaczej – Haywick widzi teraz oczami małego
Volyana, do którego jaźni przeniknął. Chyba zadał za trudne pytanie dla
dwulatka.
„Zawołaj mnie zawsze, kiedy będziesz się bał" – mówi dalej.
Zdziwienie malucha ustępuje miejsca akceptacji. Zadzierzgnięta zostaje
nić porozumienia, wspólnej tajemnicy z kimś, kto jest duchem. Musi być
duchem, bo porusza się i mówi w jego głowie.
Haywick czuje, że ktoś go przyzywa, nie Volyan, lecz z daleka, z
przeciwnej strony. Wołanie staje się natarczywe, więc wycofuje się,
przepycha przez śluzę kojarzącą mu się nieodparcie z kobiecym sromem,
dlatego po przejściu sprawdza, czy ramiona pozostały czyste. Znów jest w
Grocie Duchów naprzeciw swojego mentora Azraela, którego oczy świecą
tak, jakby zapuścił sobie podwójną amfę.
– Dobrze, łajtmenie, Zaklinaczu, Benonie Haywicku! – krzyczy, a w tym
wrzasku więcej jest dumy z siebie niż pochwały dla medium. – Zrobiłeś to,
pokazałeś, że potrafisz. Nasłuchuj wołania fratera, a i bez tego odwiedzaj go,
kiedy odczujesz taką potrzebę. Oswajaj się z nowymi możliwościami, trenuj,
ale przede wszystkim pamiętaj o odpowiedzialności. Własnej
odpowiedzialności, podglądaczu nieba!
Haywick oparł się o wilgotną ścianę i zamrugał, mocno zaciskając
powieki. Stary czarownik nieźle się po nim przejechał, ale wydawało się, że
zdarzenia układają się w logiczny ciąg. Wciąż jednak nie rozumiał, w jaki
sposób ma pomóc Volyanowi, istocie, której był współarchitektem i która
stanowiła główną figurę w grze.
– Kiedyś trudniłem się podglądaniem gwiazd – stwierdził. – Ale to było
dawno. Teraz zajmuję się wszystkim innym, tylko nie tym, co naprawdę
potrafię.
Mulat pokręcił głową.
– To nie tak, men. Jesteśmy tworami o tak wielu stopniach swobody, że
nie wiadomo, co potrafimy najlepiej i kiedy te ukryte umiejętności wyjdą na
jaw. Nie wiadomo również do samego końca, jaka rola przypada nam do
zagrania i jakie zadania zostaną przy tym wypełnione.
Wszystko dzieje się po coś i kiedyś zostanie wykorzystane, nawet tak
zwane ślepe przypadki.
Dał znak, że uważa seans za zakończony, i otworzył drzwi. Chociaż
Haywick nie stracił poczucia czasu ani miejsca, uderzyła go inność
zewnętrznego świata – powiało klimatyzowanym powietrzem, po
wykładzinie korytarza chodzili ludzie w białych fartuchach lub garniturach,
świeciły jarzeniowe lampy. Nie wiedział, czy pośród zgiełku ulicy będzie w
stanie skupić się i dotrzeć do swojego fratera. Czy wywiąże się z danej
obietnicy?
Gloria zaciągnęła Haywicka do Harlemu, najbardziej, jak powszechnie
twierdzono, skansenowej dzielnicy Garvey. Niektórzy mieli wątpliwości,
czy nie jest to eufemistyczne określenie kwartałów zwykłych slumsów,
poprzedzielanych połaciami chaszczy lub zdziczałych ogrodów, ale bywalcy
wiedzieli swoje. Dzielnica miała klanowego kacyka, dzięki czemu panował
w niej względny porządek, lecz przed wycieczką należało obowiązkowo
zasięgnąć informacji, które kwartały są złe, a które warto odwiedzić. Godząc
się na ryzyko eskapady, należało wiedzieć, jak trafić do piętrowych
drewnianych willi z oryginalnymi lub doskonale podrobionymi antykami na
sprzedaż albo jak w kępie palmowolianowej dżungli oznakowane jest
wejście do stylowej knajpki, gdzie serwują homary zapiekane w
migdałowym cieście, płaty surowego mięsa małp bonobo z cytryną i
pikantnym cynamonem lub owoce mhonoo nadziewane jądrami guźca.
– To tutaj – stwierdziła Gloria, idąc wprost na ścianę lasu.
Za pniem butelkowca otworzyło się sekretne przejście – tunel okolony
grubą warstwą pnączy, oświetlony lampionami. Ścieżkę wyłożono
drewnianymi krążkami z pociętych pni.
– Nieźle – pochwalił Haywick, nurkując za Glorią pod nawisami zielska.
– Podobno w takich miejscach mrówki skaczą z drzew prosto za kołnierz.
– Ale tylko klientom bez grosza przy duszy. W lesie mężczyzna
powinien iść pierwszy!
Haywick przepchnął się do przodu, przypadkowo muskając ją biodrem.
Straciła równowagę i aby nie wpaść w ścianę lian, chwyciła go w pasie.
Trwali w takiej pozie tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, aby Gloria
poczuła falę ciepła. Ben wyswobodził się niezgrabnie, choć starał się być
uprzejmy, podtrzymując ją za łokcie do chwili, aż odzyskała równowagę.
– Przepraszam – bąknął, ruszając naprzód.
Dlaczego on tak naprawdę nie jest mężczyzną? – pomyślała ze złością.
Wyraźnie unikał sytuacji, które mogłyby prowadzić do jakiejkolwiek
intymności. Od „naukowego" seansu w laboratorium, kiedy obie z Jolly
odzyskiwały przeszmuglowane plemniki superior, stronił od niej, a nawet
chyba się jej obawiał. Nie rozumiała dlaczego – chyba sprawiła się dobrze?
Wieczorami, przed zaśnięciem, często wspominała, jak było z
Rodrigiem. Zdawało jej się, że pamięta każde zbliżenie, każdą noc, była
pewna, że ocaliła od zapomnienia wszystko, co było cenne. Nie współżyli
zbyt często, Rod nie miał silnego libido, był typem łagodnego pyknika,
który „tych rzeczy" nie traktował priorytetowo. Za to Gloria była gorąca i
intymne sytuacje wyzwalały w niej namiętność, której Rod trochę się
obawiał. Podczas zbliżenia krzyczała, a nawet bezwiednie klęła, tocząc
słodkie zmagania zarówno ze swoim partnerem, jak i z dzikimi wytworami
własnej wyobraźni. Po rozstaniu z Rodrigiem, które przyjęła z ulgą, była
jednak na swój sposób nieszczęśliwa, więc zamknęła się w bibliotekach i
laboratoriach i następny flirt przeżyła dopiero po kilku latach. Tak, potem
miała już tylko przelotne, w sumie mało znaczące znajomości, choć nieraz
gwałtowne czy nawet skandalizujące. Było ich wiele, ale potrafiła
pokierować żądzą, okiełznać wulkan namiętności w taki sposób, aby miłość
nie szkodziła karierze. Postanowiła, że musi w życiu coś osiągnąć, a
zdobywanie kolejnych tytułów i stanowisk wymagało ukierunkowania
wysiłków i dużego zaangażowania.
Ale teraz mogłaby sobie pozwolić na stały związek. Jej sytuacja
zawodowa była ustabilizowana, miała odpowiednią pozycję w środowisku
naukowym, więc może nawet – kto wie? – pomyślałaby o dziecku. Trochę
późno, ale jeszcze można. Ma już czterdziestkę i choć Ben jest o kilka lat
młodszy, to tęgawy i raczej niezbyt urodziwy. Nie, nic mu nie brakuje,
tylko... gorzej u niego z tymi sprawami, po prostu z „ikrą". Chociaż może i
lepiej, bo nie będzie oglądał się za dziewczynami. Prawdę mówiąc, nie czas
na grymaszenie, kandydaci już nie chcą ustawiać się w kolejce i walczyć o
względy.
Tylko że Ben ją ignorował. Na dodatek ostatnio był jakiś dziwny,
zamyślony, chwilami zapadał w marzenia i poruszał się jak w letargu.
– Zakochałeś się? – wypaliła, gdy usiedli przy bambusowym stoliku. Z
półek i wykuszów zwieszały się kaskady bluszczu, pod dywanami liści
szemrały fontanny i strumyki. Wydawało się, że siedzą pod gołym niebem,
tyle było tu naturalnego światła, wpadającego przez sufit z matowego
tworzywa.
– No wiesz...? – odburknął obrażonym tonem. – Po co? Zresztą nie
mogę, przecież mam Qmil. – Wskazał na smoliście czarną wstążkę z
wyhaftowanym nazwiskiem, którą stale nosił przypiętą do koszuli.
Prychnęła śmiechem, w którym jednak przeważała złość.
– Nie rozmawiamy o amuletach. Spróbuję zgadnąć... Jolly?
Pochylił się i spojrzał jej w oczy. Też był zły.
– Nie w głowie mi bzdety! Realizujemy poważny program, jeśli o to
chodzi. Wszystko było jemu podporządkowane i nadal jest!
– Nieprawda! – syknęła. – Bądź dokładny: już zrealizowaliśmy swoją
część programu. Chyba należy nam się odpoczynek, nie sądzisz? Weźmy
urlop, Benny – poprosiła nagle zmienionym, aksamitnym głosem – i
wybierzmy się w góry, chyba że wolisz morze?
Westchnął i rozsiadł się wygodniej.
– Właśnie chciałem o tym z tobą porozmawiać, wcześniej jakoś nie było
okazji. Nic nie skończyliśmy, musimy robotę doprowadzić do końca. W
końcu projekt był i jest nasz, prawda?
– Projekt tak, realizacja tylko w pewnym stopniu. Mają dwóch
chłopaków, którzy aż rwą się do zapładniania. Niech ich puszczą do kobiet.
My im przecież w tej radosnej kreacji nie będziemy pomagać!
Haywick pokręcił głową.
– Pójdzie taki gówniarz do złej knajpy i dostanie po głowie albo i nożem
pod żebro. I nie chodzi o to, że szkoda dzieciaka ani że tyle pracy na nic,
tylko że takie wydarzenie kładzie cały projekt! Inny scenariusz: zakochuje
się romantycznie, żeni, jest wierny i płodzi jednego jedynego potomka, no,
góra dwóch. Glorio, przecież doskonale wiesz, że to tyle, co nic, znacznie
poniżej progu efektywności prokreacyjnej! Robiliśmy wstępne symulacje,
już zapomniałaś?
– Nie! – krzyknęła i zaraz zakryła dłonią usta.
Dwóch Murzynów oglądających telewizję przy sąsiednim stoliku,
oddzielonym prześwitującym parawanem stepowych traw, spojrzało na nich
z niechęcią, a jeden rzucił slangowym przekleństwem.
– Nie – dodała ciszej, wykonując relaksujące ćwiczenie oddechowe. –
Niech Mówiący czy inny Szaman prowadzi ich za rączkę albo za coś innego
na targ, do szpitala, do młodych wdów czy dzielnych ochotniczek, do
punktów pobierania spermy. Nie wiem dokąd jeszcze, bo to nie nasza
sprawa. My z pewnością organizacyjnie nie podołamy takiemu
przedsięwzięciu, nasze zadanie zostało zakończone z chwilą przekazania
plemników. Mamy wolne!
Haywick uśmiechnął się wyrozumiale, jakby wybaczał krnąbrnemu
dziecku.
– Mam fratera, jeśli wiesz, co to znaczy – oznajmił. – Jest nim Volyan.
Najprościej rzecz ujmując...
– Co?! – Oczy Herreiry rozszerzyły się, zacisnęła palce na krawędzi
stołu. – Ach tak... – powiedziała zduszonym głosem, spoglądając gdzieś w
bok. Nagle szarpnęła głową. – Na jakim jesteś etapie?
– Znasz się – stwierdził ze zdziwieniem. – Wiesz wszystko o tym
poplątanym kraju.
– Mów!
– Spokojnie, moja droga, i tak tego nie odkręcisz. Zresztą nie chcę
niczego zmieniać. Jestem już po trzecim ingresie.
– Po trzecim. – Jej gniew pozornie znikł bez śladu, wyglądała na
doskonale opanowaną. – Opowiedz mi o tym. – Położyła na jego dłoni
swoją i uśmiechnęła się zdawkowo. Takie uśmiechy stanowiły nieodłączny
atrybut prezencji na jej stanowisku i organicznie do niego przynależały, ale
Ben, laik w środowisku wyższej kadry naukowej i konferencyjnych
bywalców, nic o tym nie wiedział, dlatego przyjął go za objaw życzliwej
solidarności. Był rad, że może się przed kimś otworzyć.
– Jeśli chcesz. Namówił mnie Johnny. Uprzejmie pytał o zdanie, ale tak
naprawdę nie dał mi specjalnego wyboru. Umówił mnie z Azraelem, tym
Zaklinaczem Duchów, pamiętasz, doktorem psychiatrii...
– Wiem. Mów dalej.
– Więc... zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi śmiesznie, nawet idiotycznie.
Tamten odprawił trzy misteria, które robiły wrażenie. Facet naprawdę
potrafi stworzyć atmosferę mistycznego obrzędu. Za pierwszym razem
spryskał mnie krwią Volyana, który wtedy pod względem biologicznym
miał dwa lata.
– Gdzie dostała się krew?
– Zakleiła mi oczy. Po trzech tygodniach czarownik zaprosił mnie
znowu, wtedy chłopiec miał osiem lat i właśnie tracił mleczne zęby. Stary
miał jeden z tych zębów, wyciągnął go i usiłował wpasować mi w dziąsło,
zrobić z niego coś w rodzaju wszczepu. Stuprocentowy idiotyzm, prawda?
Rozranił mi śluzówkę, a ząb wypadł pięć minut po opuszczeniu przeze mnie
jego jaskini, czyli szamańskiego gabinetu. Tylko...
– No?
– Chyba można powiedzieć, że nastąpiła... hmm, fizyk pewnie by
stwierdził, że fluktuacja probabilistyczna, a lekarz nazwałby to anomalią
fizjologiczną, oczywiście nie związaną z obrzędem. Coś takiego zdarza się
raz na milion przypadków. Wyobraź sobie, że po tym misterium mój
organizm potraktował wcześniejsze braki w uzębieniu jako miejsca po
mlecznych zębach i odrosły mi nowe! A potem wymianie uległy pozostałe,
co do jednego.
– Interesujące – odpowiedziała powoli Herreira, konfrontując te
informacje ze swoim stanem wiedzy. Jej oczy błyszczały. – Więc jednak
istnieje sposób na aktywowanie autokreacji genetycznej. Nic nie trzeba
modyfikować, nosimy to w sobie!
Haywick także przestawił się na myślenie naukowe.
– Czyżby więc cały nasz projekt był niepotrzebny? Bo wystarczyło tylko
uruchomić ukryte możliwości?
– Nie – odparła zasadniczym tonem. – W projekcie skonstruowaliśmy
coś, czego przedtem nie było, nawet potencjalnie. Natomiast zęby raz w
życiu odrastają każdemu, wystarczy ponownie uaktywnić ten mechanizm i
powtórzyć proces. Więc skorzystałeś na eksperymencie i nie narzekaj. Jak
przebiegło trzecie misterium?
– Było obrzydliwe. Volyan miał już osiemnaście lat i wyobraź sobie, że
ten stary idiota spryskał mnie jego spermą. Plułem potem przez pół godziny.
Gloria zachichotała.
– Nie widać jednak, żebyś dzięki temu odzyskał wigor osiemnastolatka.
Ben zaczerwienił się po uszy i nic na to nie mógł poradzić.
– Nie jest mi potrzebny – burknął. – Mówiąc poważnie, nie mam pojęcia,
czy pierwszy i trzeci seans wprowadziły jakieś modyfikacje organiczne, ale
jeśli coś się zmieniło, to na poziomie fizjologii, zmysłowo
niewyczuwalnym, przynajmniej w tym momencie. Natomiast niezależnie od
tego po każdym misterium wnikałem w umysł Volyana, widziałem jego
oczami, słyszałem to, co on, a nawet mogłem nawiązać z nim pewien
kontakt, zupełnie jakby dwie świadomości niezależnie rezydowały w
jednym mózgu. Sklasyfikowałbym to jako rodzaj schizofrenicznej telepatii. I
tyle.
– Ach tak? – Gloria uniosła brwi. – I tyle? Więc wierzysz w telepatię?
– Może wypada uwierzyć. Albo w sterowane halucynacje. Masz lepszą
koncepcję?
– Nie wiem – przyznała po chwili, wpatrując się w trzonek łyżeczki,
jakby miała zamiar wygiąć go siłą psychokinezy. – Słyszałam o różnych
tutejszych obrzędach i zagadkowych zjawiskach, ale nie podjęto poważnych
prób ich zbadania. Nie ma się co dziwić, Murzynom Mzinga nie zależy na
merytorycznych wyjaśnieniach, dopóki wszystko bezkolizyjnie funkcjonuje
w przestrzeniach określonych zwyczajowo.
Po chwili na ścieżce zachrzęściły kroki, usłyszeli chrapliwy oddech. Nad
ich stolikiem pochylił się zwalisty Czarny w rozpiętej koszuli, jeden z tych,
którzy po sąsiedzku oglądali telewizję. Jego twarz była zniekształcona od
licznych blizn, a wzrok nie wyrażał niczego więcej niż upór i przebiegłość.
– Kłopoty – syknęła Herreira. – Chodź, szybko!
Ale Haywick nie zdołał się ruszyć, bo przybyły popchnął go, gdy zaczął
wstawać. Wydawało się, że zrobił tylko nieznaczny ruch ramieniem, lecz w
efekcie Benon runął z powrotem na krzesło, które wygięło się i
zatrzeszczało.
– Ta biała suka mówiła źle o Afromanach Mzinga – stwierdził Murzyn. –
Jak bladziuchy obrażają Czarnych, ponoszą karę, zawsze. Tak jest, jakby jej
facjata już była wymalowana juchą, na zicher, ale ona jest twoja, tłusta biała
larwo, gnojku, więc najprzód tobie skręcę kark. Tym pewniej to zrobię, że
należysz do porządnej czarnej kobiety, a na boku kręcisz z białą suką.
– Nieprawda! – usiłował protestować Haywick, ale Herreira chwyciła go
za rękę.
– Zapłacę – zwróciła się do intruza. – I przykro mi... przepraszam.
Zapewniam, że cokolwiek powiedziałam, obrażanie Czarnych nie było moją
intencją.
Murzyn wziął plik banknotów, który wyjęła z torebki, i przeliczył,
śliniąc przy każdym palec, po czym zmiął je w kulę i wcisnął do kieszeni.
– Przyda się trochę moniaków, he. A teraz zabawimy się we flekowanie
larwy. – To mówiąc, rzucił na stół kosmyk płowego włosia spięty metalową
sprzączką.
– Cholera – zaklęła Herreira. – Wyzwał cię na liphunga. Może cię nie
zabije – szepnęła.
– Dziękuję. Dlaczego nie wezwiesz glin?
– Nie zaryzykują wejścia do Harlemu, tu rządzi lokalny watażka –
szeptała nerwowo, nachylając się w jego stronę. – Nie prowokuj tego osiłka,
przykro mi, ale musisz dać się zbić, ponieść karę. Nie wolno ci odmówić
wyzwaniu na liphunga. Zaraz potem się zmywamy.
Intruz podszedł i chwycił Herreirę za kok. Pociągnął ją w górę i odchylił,
tak że wpółleżała na jego grubym jak belka ramieniu.
– Dosyć mielenia ozorem! – nakazał, szczerząc zęby tuż nad jej twarzą,
jakby miał zamiar wgryźć się w jej policzki. – Suką zajmę się potem, jak
sprawię tamtą górę tłuszczu. I niech mnie porwie wudu, jak nie będziesz
wyć jak przypiekana małpiatka!
Pchnął ją na stół i zwrócił się do Haywicka. Wtedy z głębi lokalu
nadszedł młody, szczupły Murzyn w białym garniturze.
– Jestem właścicielem restauracji – przedstawił się. – Moim przywilejem
i obowiązkiem jest pośredniczenie przy liphunga. Ciebie zapytuję, Szamanie
– zwrócił się do tęgiego Murzyna – czy nie zechcesz poniechać tych
bladziuchów, jeśli wyrażą skruchę i się ukorzą?
– Nie – uciął tamten.
– Was informuję, Biali – odwrócił się do Glorii i Bena – że każdy
obywatel Harlemu, gdy czuje się obrażony, ma prawo wyzwać na liphunga
każdego innego na tym terytorium, pod warunkiem że wyzwany nie jest
chory, chromy lub nie jest młodszym od niego dzieckiem. Liphunga musi
się odbyć, chyba że sam wyzywający odstąpi od zamiaru. Czy mam
przynieść broń? – spytał tęgiego Czarnego.
– Nie – zaśmiał się tamten. – To wystarczy, żeby rozgnieść te pluskwy. –
Podniósł wielką pięść, błyszczącą od potu.
Był potężny i zwalisty, ale także zwinny jak niedźwiedź. W jednej chwili
znalazł się przy Haywicku, chwycił go za koszulę na piersiach i uniósł z
krzesła, jednocześnie odpychając nogą stół. Nie biorąc zamachu,
wydawałoby się lekko, zadał pierwszy cios wierzchem dłoni.
Haywick zobaczył gejzer jasności, z którego wybuchły oślepiające race,
pozostawiające za sobą powoli gasnące powidoki. Dopiero po chwili
stwierdził, że leży na ziemi. W prawej części twarzy odczuwał piekący ból.
– Proszę go zostawić! – krzyczała Herreira, stając osiłkowi na drodze. –
On już poniósł karę!
– Zjeżdżaj, suko – warknął Murzyn, prąc naprzód. – Przetrącę mu kręgi
szyjne, a potem trochę dłużej pobawię się z tobą. Żadne z was nie dożyje do
rana, a ja nie zrobię niczego niezgodnego z prawem.
Dopiero wtedy Haywick naprawdę zaczął się bać. Dotychczas atak
Czarnego uważał za farsę, rodzaj skeczu, który oglądał z boku. Gramolił się
do wstawania, ale intruz pochylił się i chwycił go za podartą koszulę.
Astronom poczuł zapach starego potu i taniego tytoniu.
Atakujący wyprowadził cios kantem dłoni, biorąc błyskawiczny zamach.
Do Bena dotarło, że nie przeżyje zderzenia z sękatą łapą osiłka, i wyobraził
sobie, jak jego głowa odskakuje w bok z suchym trzaskiem pękających
kręgów. Ale nic takiego się nie wydarzyło – oto stał się cud i Haywick
pochylił się na czas, przepuszczając śmiercionośny cios nad głową. Usłyszał
złowrogi świst rozcinanego powietrza.
„Jestem z tobą, frater" – niespodziewanie rozlega się cichy głos w głębi
jego czaszki. „Posuń się trochę, strasznie tu ciasno".
„Dlaczego... Jak?" – pyta Haywick, wciąż nie rozumiejąc, co się stało.
„Nieważne, frater. Po prostu tym razem ty mnie zawołałeś, więc
przyszedłem. Widzę, że w samą porę".
„Nie wiem. Przecież jesteś dzieckiem".
Milczenie jest dziwne, ciemne jak woda na bagnach, ciche jak ruch łodzi
po czarnym stawisku pośród umarłych pni, kiedy odkłada się wiosła i
nasłuchuje, wstrzymując oddech. Haywick czuje zaskoczenie i mija chwila,
zanim dociera do niego, że emocje nie należą do niego, lecz do Volyana.
Tymczasem Murzyn nawraca do ponownego ataku. Potężny cios w
próżnię wytrącił go z równowagi i okręcił. Oparł się o niski murek, po czym
odwrócił się i zlustrował swoją ofiarę wzrokiem, który nagle stał się bystry.
Nie spodziewał się oporu ze strony tłustego bladziucha, lecz mimo wszystko
chyba uznał, że frajer wywinął się przez przypadek. Rusza więc jak czołg,
żeby dokonać ostatecznej poprawki.
„Spokojnie, frater" – nadaje Volyan, który jest bardzo blisko, bo w
głowie Haywicka. „Gość jest ciężki, więc lepiej zejdźmy mu z drogi. Szkolą
nas tutaj ostro, mnie i braciszka, także do walki, i potrafimy robić niezłe
sztuczki, słowo daję".
Volyan przejmuje całkowitą kontrolę, a Haywick z ochotą pozwala mu
na to. Korpus Haywicka odchyla się do tyłu, gdy napastnik z rozmachem
wyprowadza prawy sierpowy. Ben przeżywa lękowy paraliż, szczęśliwie
tylko umysłowy, gdy olbrzymia pięść nadlatuje jak pocisk, a on nie ucieka,
lecz jedynie trochę zgina się w pasie. Ale unik przynosi pożądany efekt i
prawica atakującego ponownie z sykiem tnie powietrze o cal od jego twarzy.
„Dobrze" – cieszy się daleki i jednocześnie bliski frater. „Pracujemy
dalej".
Murzyn leci w bok, ale zatrzymuje się szybciej niż poprzednio i mierzy
przeciwnika rozwścieczonym wzrokiem. Mięśnie szczęk napinają się, a
potem napastnik wyrzuca z siebie stek wulgarnych przekleństw. Bezczelny
biały pomiot zakpił sobie z niego, więc musi umrzeć w męczarniach. Nie od
jednego ciosu, ale będzie konał godzinami, leżąc w kałuży własnych
wnętrzności i błagając o dobicie. Duch tej gnidy, jeśli w ogóle ma ona
ducha, na wieczne czasy popamięta walecznego Szamana z Harlemu.
Czarny rzuca się naprzód, dążąc do zwarcia, ale Haywick tańczy jak
baletnica – nigdy nie podejrzewał, że jego ciało jest zdolne do tak szybkich i
zwinnych ruchów. Co prawda co jakiś czas płomień bólu przebiega przez
nadmiernie forsowane ścięgna i sztywnieją nie wyćwiczone mięśnie, ale nie
w pełni zdaje sobie z tego sprawę, będąc w ferworze walki. Cofa się,
nurkuje pod ciosami, robi uniki, markuje wypady, aby rzucić się w inną
stronę. W końcu opiera się plecami o mur – coraz mocniej pali go ból
naciągniętych ścięgien, ledwie stoi na trzęsących się nogach.
Murzyn podchodzi tak blisko, że Haywick czuje jego stęchły oddech.
Dyszy ciężko, z warg kapie mu spieniona ślina, na białka oczu nakłada się
siatka wybroczyn.
– Teraz zginiesz – mówi bełkotliwie, chwytając powietrze jak wyjęta z
wody ryba.
Na prawą dłoń naciąga kastet inkrustowany stożkowatymi bryłkami
żelaza, po czym zadaje błyskawiczny cios. Z dołu, bez uniesienia ręki, jak
sztych nożem, który ma tylko musnąć brzuch i zatrzymać się na szczęce,
tnąc i miażdżąc ją od dołu.
Lecz Volyan czuwa. Szarpie odrętwiałym ciałem w bok w krótkim
półobrocie i robi to na czas. Prawie.
Haywick nie czuje bólu, wydaje mu się, że atakujący zdzielił go kijem.
Ostrza kastetu zahaczają o bok, rozszarpują ubranie i przecinają skórę, po
czym uzbrojona ręka tnie powietrze. Murzyn traci równowagę i leci do
przodu, a rozpędzone ramię z impetem uderza łokciem o ostrą krawędź
muru. Cios jest tak silny, że kość pęka z dobrze słyszalnym trzaskiem.
Napastnik wali się na kolana, ale opiera zdrową ręką o mur i dźwiga
powoli. Lewą ręką sięga za pas i wyciąga wąskie ostrze. Krzyczy coś
niezrozumiale i na to wołanie jego kompan obtłukuje butelkę o brzeg stołu.
Gloria wrzeszczy, ale Haywick nie rozumie jej słów. Właściciel
restauracji znika, widocznie uznał, że jego rola już się skończyła, bo
wydarzenia, które mają nastąpić, nie należą do rytuału liphunga. Lepiej nie
być świadkiem przestępstwa, zwłaszcza w wykonaniu Afromanów. Haywick
jest odrętwiały, psychicznie znieczulony. Czy jest to efekt adaptacji do
sytuacji ostatecznych, zwanych przez odratowanych alpinistów błogostanem
ostatnich sekund?
„Zaskoczyli nas, frater" – przypomina się Volyan. „Cholerne bandziory,
właściwie powinniśmy to przewidzieć. Ale nie sprzedamy się tanio".
Chłopak szarpie zbolałym ciałem Haywicka. Znów podrywa je do
wariackiego tańca. Tym razem role się odwracają – to astronom atakuje,
markując cios w głowę. Murzyn zasłania się nożem, a wtedy kopnięcie w
nadgarstek wytrąca mu broń, która wysokim łukiem szybuje nad
żywopłotem. Drugie kopnięcie, wymierzone w podbrzusze, też sięga celu, a
cios kolanem w pochyloną twarz stanowi dopełnienie akcji. Czarny Szaman
pada powoli, jakby bezwładność ciała nie pozwalała na szybszy ruch.
„Szybciej" – ponagla go frater, więc Ben odskakuje w bok, unikając
ciosu stłuczoną butelką.
Napastnik porusza się powoli, cofa uzbrojoną rękę, aby obejrzeć się i
ponownie zamierzyć. Volyan potrafi wykonywać swoje sztuczki z
niepojmowalną szybkością i chwała mu za to – teraz dziecinnie proste
wydaje się uchwycenie przegubu przeciwnika, wytrząśnięcie mu z ręki
szkła, a potem odpowiednie ustawienie ciała i wykonanie klasycznego rzutu
przez biodro. Skąd ci wiadomo, Benny, że ta operacja, prowadząca u
rzucanego do zwichnięcia stawu biodrowego, tak właśnie się nazywa?
Wystarczy, że twój frater wie, wtedy wiesz i ty.
Nagle wali się na niego góra, przygniata do ziemi, ścięgna zdają się
pękać, a mięśnie palą, jakby były polewane wrzątkiem. Potem ból odpływa,
więc Haywick może wstać i podejść do skulonej Herreiry.
„Frater, tym razem się udało" – mówi Volyan. „Dodałem ci trochę
czadu, ale od jutra weź się za siebie. Biegaj, ćwicz w siłowni, bo następnym
razem przepadniemy. Za dziesięć minut, jak dopalacz się wyczerpie,
padniesz, więc lepiej siedź już w taksówce. Ale w ogóle było świetnie, choć
wolę, jak ty do mnie przychodzisz. Mam lepsze ciało niż ty, więc bądź
fraterem przychodzącym, zgoda?"
Haywick wiedział, w którym momencie tamten odłączył się i odszedł,
pozostawiając ciszę, niezmierzone morze ciszy. W tę ciszę coraz wyraźniej
przenikało szlochanie Glorii.
– Nic ci nie zrobili? – spytał, ujmując ją za ramiona. – Zabierajmy się
stąd. Jestem przekonany, że istnieją lepsze miejsca na lunch. Zamówisz
taksówkę?
Haywick najpierw odczuł lekki niepokój, a potem mrowienie w czubku
głowy. Dobrze znał te objawy i wiedział, że Volyan go wzywa. Skręcił z
chodnika na przystanek autobusowy, usadowił się na ławce i bez trudu
dokonał transferu.
Z oparów mgły wyłoniło się wzburzone morze. Grzywy fal przewalały
się przez kadłub statku, którego relingi lśniły w jaskrawym, choć miękkim
świetle, załamującym się w miliardach wodnych kropli. Chłopak był tuż
obok, równie wzburzony jak szalejący wokół ocean.
„Co się stało?" – zapytał zaniepokojony Haywick.
„O nie, mój semiojcze, tak nie będziemy rozmawiać. Znajdź sobie w
swoim świecie jakiś spokojny kąt z łóżkiem i obsługą, to znaczy mają dawać
jeść i sprzątać. Rozumiesz, potrzebuję cię na jakiś czas, i to szybko.
Załatwisz sprawę?"
W przekazie Volyana wyczuwało się podniecenie z domieszką
zniecierpliwienia. Było jasne, że nie chce lub nie może czekać, ale
interwencja nie musiała być natychmiastowa.
„Przyjdę jak najszybciej" – obiecał Haywick i wycofał się.
Dziś mijał równy miesiąc od liphunga w Harlemie. Przez ten czas Ben
pod czujnym okiem Glorii zdołał wydobrzeć i szykował się do wyjazdu do
swojego górskiego obserwatorium. Dosyć miał zgiełku Garvey i zaczynał
się nudzić, a poza tym tęsknił do samotności w mroźnej kopule, do otchłani
nieba pełnej gwiazd, a także do Qmil. Bywało, że wieczorem, gdy przebierał
się do snu, przytrzymywał między palcami czarną wstążkę i miał wrażenie,
że płynęło od niej ciepło. Na pewno zwyczajnie brak mu było kobiety, ale
zaczynał przyznawać sam przed sobą, iż brak mu właśnie tej kobiety. Nie
potrafiłby powiedzieć, czego od niej oczekuje oprócz zaspokojenia
pożądania – może pełnej skupienia bliskości, zapachu, spojrzenia
węglistoczamych oczu, naiwnych pytań? Bo przecież nie partnerstwa
intelektualnego. To ostatnie zapewniała mu Gloria, i cóż z tego? Musiało
istnieć coś jeszcze, jakieś pasmo porozumienia lokujące się pomiędzy
seksem a intelektem, jak reagowanie wzrokiem, sposób stawiania stóp,
uśmiech wtedy, kiedy był oczekiwany lub kiedy mile zaskakiwał. Interior
emocjonalny, odmienny dla każdej pary i zawsze różnie ważący.
Podniósł się z ławki i spojrzał na ulicę pełną bawiących się,
rozwrzeszczanych murzyńskich dzieci. Te, które były bliżej, milkły,
podkradały się i pozorowały rzucanie kamieniami. Sięgnął do kieszeni, ale
przypomniał sobie, że telefon ma rozładowany akumulator. Komunikator
przystankowy był zdewastowany, a taksówki tędy nie jeździły. Wzruszył
ramionami i zwrócił się w stronę szeregu niskobudżetowych szarych
budynków z plastobetonu, których tutaj nikt nawet nie próbował stylizować
na afrykańskie chaty.
Miał szczęście, bo niemal naprzeciw przystanku znajdowało się wejście
do restauracji – archaiczne drewniane drzwi w mosiężnej ramie, z mozaiką
kolorowych szybek, oprawionych również w mosiądz, w stylu sprzed
dobrych trzystu lat. Tam od biedy mógłby przedrzemać seans w fotelu
gdzieś w kącie sali. Spojrzał na szyld, ale w ramie pozostały tylko
potrzaskane fragmenty barwionego szkła i krzywo sterczące oprawki od
żarówek. Pchnął drzwi, które ustąpiły z cichym skrzypnięciem,
uruchamiając staroświecki mechaniczny gong.
Wewnątrz panował mrok, rozpraszany tylko przez jedną żółtą lampę,
więc zatrzymał się w progu, aby oczy zdążyły się przyzwyczaić. Zza
kontuaru usłużnie podniósł się siwy Murzyn w czarnym garniturze,
doskonale pasujący do skansenowego wnętrza. Lśniąca biel koszuli ostro
kontrastowała z muszką o barwie sadzy. Skinął głową i odezwał się lekko
schrypniętym głosem:
– Witam, sir. Zapewniam, że czegokolwiek pan szuka, znajdzie pan to u
Charliego, czyli tutaj.
– Och... to nie jest restauracja? – rzucił zdezorientowany. Przyjrzał się
portierowi, czy aby nie kpi, używając wobec Białego określenia „sir". Lecz
człowiek za kontuarem uśmiechnął się życzliwie.
– Oczywiście, że jest. Mamy też kawiarnię, pokoje gościnne, saunę i
bilard, a także wiele innych atrakcji. – Lekko zmrużył oczy.
Haywick nie był pewien znaczenia jego spojrzenia.
– Potrzebuję pokój, jak najmniejszy, natychmiast. Na... kilka godzin.
– Większy będzie wygodniejszy, sir. Nie wypuszczamy pokoi na
godziny, najkrótszym okresem u Charliego jest doba.
– W porządku – rzucił niecierpliwie. – Więc na dobę. Może być większy,
ale jestem i będę sam.
Recepcjonista uniósł bezwłose brwi.
– Jak pan sobie życzy.
– Mogę zatelefonować?
Gdy Murzyn wręczył mu słuchawkę, wybrał numer Glorii. Krótko
objaśnił, gdzie jest i dlaczego. Adres hotelu odczytał z wizytówki. Ostatnio
spotykali się codziennie, więc wolał, żeby kobieta nie wszczynała
poszukiwań, gdyby seans się przeciągnął.
– Dlaczego wybrałeś akurat to miejsce? – zapytała, jakby to miało
znaczenie.
– Nie wybierałem – odparł, odchodząc od kontuaru i osłaniając usta
dłonią. – Przypadkowo tędy przechodziłem, zwiedzając nieznane dzielnice.
O co chodzi?
– Nie wiesz? Zamieszkałeś w luksusowym burdelu! Powiedzmy, w
domu dyskretnego relaksu dla możnych tego miasta.
– Wygląda rzeczywiście okazale – przyznał, nie mogąc powstrzymać
uśmiechu. – Nie mam czasu, zaraz muszę się z nim połączyć. To potrwa
pięć minut albo godzinę, nie wiem, czego chce. Wieczorem zapraszam cię
na burritos, okay?
W słuchawce zapadła cisza. Już myślał, że przerwała połączenie, gdy
odezwała się cicho:
– Jesteś dużym chłopcem, Benny, ale nie przejmuj się, zawsze to w tobie
lubiłam. Chyba nie do końca zdajesz sobie sprawę... No dobrze, będę tam za
pół godziny. Poczekaj na mnie.
– Ależ nie mogę! On mnie potrzebuje, a jest moim fraterem.
– Musisz! Dobrze, postaram się być szybciej. Do licha, rzucam wszystko
i przyjadę za kwadrans. Zgoda?
– Jeśli nalegasz.
Portier zaprowadził go do pokoju na piętrze. Długi, wyklejony tapetą
korytarz oświetlały kuliste, nisko umocowane kinkiety. Drzwi do pokoi
otoczone były szerokimi framugami, wykonanymi, podobnie jak same
drzwi, z hebanowego drewna. W pokoju zainstalowano imitację wysokiego
okna i ogromne łoże z metalowymi poręczami. Łazienka była wyłożona
czarną glazurą ze złotym żyłkowaniem.
– Czy pan sobie czegoś życzy, sir?
– Tylko spokoju, mam pracę do wykonania. Czy ściany są
dźwiękoszczelne?
– Jakby pan zmienił zdanie, telefon łączy z recepcją po pięciu sekundach
od podniesienia słuchawki. Jak wspominałem...
– Wiem, ale dziękuję. Chciałbym zostać sam.
Murzyn skłonił głowę.
– Jak pan sobie życzy. Czy przyjmuje pan gości, sir?
– Nie! To znaczy, zaraz przyjdzie biała kobieta, proszę ją wpuścić.
Portier uśmiechnął się porozumiewawczo i mrugnął, bo w końcu także
ten nietypowy klient dał się sprowadzić do uniwersalnego mianownika.
– Oczywiście. Szampan serwuje się na koszt firmy.
Gdy drzwi się zamknęły, natychmiast nawiązał kontakt z Volyanem.
„Potrzebuję cię, frater. Oni mnie sprzedali!"
„Jacy oni? Co takiego zrobili?!" – Haywick po omacku dotarł do
środkowej części łóżka i usiadł. Przed nim ponownie pojawił się widok
morskich grzywaczy, walących się na dolny pokład. W pobliżu dziobu mgła
się rozwiała i słońce do białości rozpaliło relingi i niklowane części
osprzętu. W głębi zielonej toni bielały smugi pęcherzyków powietrza i
wydawało się, że morska kipiel wrze.
„Czy nie wszystko jedno kto? Nauczyciele, dyrektorka, docenci,
minister? Przepraszam: Wiodący Dusze, Szamani, Zaklinacze, Mówiący, a
może sama Mówiąca ze Słońcem? Ważne jest to, że jestem w drodze na
archipelag Santa Cruz. Więcej: kupili mi obywatelstwo tego państewka!"
„Kupili?"
„Frater, jak będziesz bezmyślnie powtarzał moje słowa, wezmę sobie
innego. Psiakrew, ktoś musi mi pomóc!"
„Uspokój się, Volyan, przecież po to jestem z tobą. Podróżujesz sam czy
masz opiekuna?"
„Mam, a jakże, chodźmy, bo już ogłuchłem od wiatru".
Na morski pejzaż nałożyła się twarz Glorii. Przez chwilę Haywick
przeżywał kakofonię barw i doznań. Na coś musiał się zdecydować, więc
wycofał się z transferu.
Stwierdził, że polową ciała leży na łóżku, a nad nim pochyla się
Herreira. W jej oczach zobaczył smutek.
– Odciągnęłaś mnie – stwierdził mało precyzyjnie. – Zaraz muszę
wracać.
– Wiem. Przebierz się i ułóż wygodnie, zajmiemy się tobą na zmianę z
Jolly. – Podając mu dres, wykonała zwykłą porcję tanecznej gestykulacji. –
No, gdybyś chciał się napić albo coś takiego, ktoś tu będzie przez cały czas.
– Myślisz, że naprawdę potrzebuję asysty? – powiedział szybko, bo
spieszył się z powrotem na statek.
– Kto wie. Ten twój frater może cię zatrzymać na dłużej. On penetruje
obcy świat, w każdym razie obcy dla niego. Dotychczas edukował się w
stukrotnie przyspieszonym tempie, ale weź pod uwagę, że faszerowali go
niemal wyłącznie teorią. •
– No dobra – mruknął, wciągając bawełnianą bluzę. – Skąd to masz?
– Charlie ma na podorędziu nie tylko erotyczną bieliznę. On zresztą ma
wszystko. Jak zechcesz kupić zabytkową lokomotywę, dostarczy ci ją w pół
godziny.
– Znasz go? – zapytał z grzeczności, bo odpowiedź mato go
interesowała. Ułożył się wygodnie i natychmiast zaczęły napływać obrazy.
– Ze słyszenia. Któż go nie zna? – Uśmiechnęła się, spuszczając głowę.
Pomyślał, że powinien wziąć ją pod brodę i spojrzeć w oczy, ale właśnie
nastąpił ponowny transfer i znalazł się we wnętrzu statku. Siedział
naprzeciw łysego mężczyzny, który patrzył nieprzyjaźnie jak urzędnik na
uciążliwego petenta.
„Nareszcie jesteś, tak długo to trwało". To był Volyan. Haywick miał
wrażenie, że chłopak opiera się o niego. Trochę mu to przeszkadzało, więc
delikatnie go odepchnął, a tamten odsunął się bez oporu.
Do jaźni Haywicka ponownie przebiła się Gloria, jej powiększona twarz
była tuż-tuż, mówiła z przejęciem, ale nie rozumiał ani słowa. Nie chciał
rozumieć i nie chciał wracać, ale zatrzymała go jeszcze przez chwilę. Jej
oczy były czarne i głębokie jak studnie, z bliska trochę podobne do oczu
Qmil. Miał ciepłą wilgoć na wargach, czyżby go pocałowała?
Nie zdążył nawet poczuć żalu, bo ostatecznie zerwał kontakt, dokonując
pełnego transferu na statek. On, najbardziej obawiający się ostatecznych
decyzji i nieodwracalnych działań, właśnie wykonał krok, którego nie mógł
cofnąć. Ten Benon Haywick, człowiek raczej nieśmiały i odludek, w
niecodziennych okolicznościach zdolny do czynów, o które nigdy nie
podejrzewałby ani siebie, ani nikogo innego, już nigdy nie wrócił.
ROZDZIAŁ 11
– Gdzie się kręcisz, smarkaczu?! Ile razy mam powtarzać, że właśnie ja
za ciebie odpowiadam?
Łysy biały mężczyzna spoglądał bez złości, raczej z niechęcią i
znużeniem. Wyczuwało się u niego rutynę w traktowaniu innych, polegającą
na doskonałym oddzieleniu emocji od dobranego do sytuacji sposobu
przekazu. Haywick skoncentrował się.
– Chciałem zauważyć, że jestem już pełnoletni, panie... mecenasie.
Mecenasie Barney – dodał to, co mu podpowiadał Volyan. Strach chłopaka
wibrował jak wysoki, piskliwy dźwięk.
Tamten jakby się ocknął. Jego nieforemna twarz, przedtem nieruchoma
jak maska, ożyła, oczy się rozszerzyły. Walnął pięścią w oddzielający ich
barowy stolik, aż jękliwie zadźwięczały szklanki.
– Kurwa, będziesz się stawiał?! Każę zamknąć! Policja!
Haywick skoncentrował się jeszcze bardziej. Naprawdę był tutaj
potrzebny. Przestał zwracać uwagę na jęki Volyana i przystąpił do natarcia.
– Po pierwsze, nie życzę sobie, aby pan nadal mówił mi po imieniu. Po
drugie, proszę nie przeklinać w mojej obecności. Po trzecie, chciałbym, aby
dalsza rozmowa odbyła się w obecności adwokata. W kontaktach z władzą,
a pan reprezentuje władzę jako ustanowiony opiekun, takie żądanie
przysługuje każdemu obywatelowi.
Mężczyzna zbladł. Wyszarpnął telefon z kieszeni i rzeczywiście wezwał
policję.
– Zapuszkuję smarkacza i będzie siedział do końca rejsu, psiakrew. Na
przykład ze względu na bezpieczeństwo!
– Chłopak ma rację – odezwała się młoda kobieta stojąca z boku.
Haywick obejrzał się, kręcąc głową Volyana. Była jeszcze młodsza, niż
ocenił po głosie – drobne dziewczątko, mocno umalowane w celu dodania
sobie powagi.
„Moja nauczycielka Grannie" – nadał Volyan.
– A ty się nie wtrącaj, panienko, bo zaraz odeślę na pensję dla dziewcząt
– warknął grubas. To już nie była udawana złość.
– Pan mecenas do mnie też zwraca się... nieodpowiednio –
odpowiedziała wysokim, trochę piskliwym głosem. – A poza tym dokonuje
pan deformacji młodej psychiki, generuje neurozy...
– Dosyć! – krzyknął mężczyzna. – Nie mam zamiaru słuchać
pseudouczonego bełkotu. Zaprowadzić tego młodego człowieka do aresztu!
Zakłócał porządek.
Ostatnie słowa skierowane były do czarnego policjanta, który pojawił się
w drzwiach.
– Protestuję! – oświadczyła nauczycielka. – Nie zrobił nic złego. Poza
tym jest moim uczniem, więc także sprawuję nad nim opiekę.
– Ja jestem jedynym opiekunem tego dziecka i żadna przedszkolanka nie
będzie mi mówić, co mam robić – warknął grubas. – Wykonać polecenie,
szeregowy!
– Dobrze – oświadczył Haywick i podniósł ciało Volyana. Było
rozkosznie sprężyste, silne, młode. – Proszę zaprowadzić mnie do aresztu, a
zaraz potem przysłać do mnie prawnika, tylko nie tego – wskazał na
mecenasa Barneya. – Jestem pełnoletni i opiekę nade mną – według kodeksu
prawnego, z którego chcę zrobić teraz użytek – sprawuje tylko Mówiąca ze
Słońcem. Oskarżę tego człowieka o świadome działanie na szkodę projektu
Haywicka, mającego priorytet rządowy. Ponadto poproszę panią – zwrócił
się do nauczycielki – o skontaktowanie się z gabinetem Mówiącego z
Tablicami i zreferowanie sprawy. Jestem przekonany – spojrzał z
uśmiechem na mecenasa – że będzie pan miał przesrane już dziś wieczorem.
– Oskarżę młokosa o obrazę! – wrzasnął grubas i poderwał się, ale
natychmiast opadł z powrotem na kanapę. Machnął obiema rękami naraz. –
A niech sobie zdycha, niech fala zmiecie go z pokładu. Ty, kolego –
wycelował palec w stronę skonfundowanego młodzieńca w policyjnym
mundurze, którego dotychczasowa służba polegała głównie na
fotografowaniu się z pasażerkami – jesteś świadkiem, że tych dwoje siłą,
szantażem i groźbą uniemożliwiło mi skuteczne wypełnianie zadań, czyli
ochronę tego nastolata. A teraz już idź, generale, przecież widzisz, że nic się
nikomu nie stało.
„Brawo!" – nadał Volyan. „Frater, jesteś wspaniały". Policjant odsapnął,
zasalutował i pospiesznie opuścił pomieszczenie.
– Nie myśl, że ujdzie ci to płazem – wysyczał grubas. – Zamelduję,
gdzie trzeba...
– Grzeczniej, człowieku – przerwał mu Haywick. – Czy wciąż do ciebie
nie dotarło, że rozmawiasz z kim innym niż przed godziną? Tłumacz to
sobie, jak chcesz, ale wiedz, że masz do czynienia z układem o wysokiej
zmienności...
– Znowu te bzdety!
– Powiem tak: u mnie zmiany zachodzą szybciej, niż możesz
przypuszczać. Przed godziną sytuacja dojrzała do tego, żebyś zrezygnował i
zostawił mnie w spokoju. Twoja rola jest skończona, możesz sam sobie
odgwizdać fajrant i iść na piwo. Allan Volyan nie potrzebuje już opieki. Co
więcej, ona zaczęła być szkodliwa dla projektu. Jasne?
Twarz mężczyzny znów stała się maską.
– Nie, kochany. Mam bezpiecznie dostarczyć cię do portu Santa Cruz i
tak się stanie, nawet jeśli będę musiał cię ogłuszyć i przywiązać do koi. Na
to podpisałem umowę i za to wziąłem pieniądze, więc wobec prawa, którym
mnie ciągle straszysz, jestem w porządku.
– Człowieku, za najmniejszy uszczerbek w kondycji Volyana,
psychiczny czy fizyczny, poniesiesz konsekwencje prawne i finansowe, to
też zapisano w umowie. Jestem – wyszczerzył zęby – jednym z
najkosztowniejszych egzemplarzy człowieka na całej ziemi!
Grubas uniósł ręce jak do modlitwy. Gest pochodził z zawodowego
arsenału, bo twarz pozostała kompletnie bez wyrazu. Już wiem, czego
brakuje mu do osiągnięcia perfekcji, pomyślał Haywick. Symulowania
emocji!
– Przecież po to tu jestem, żeby chronić złote jajo! Jeśli pan tak nagle
dojrzał, panie Volyan, możemy zmienić taktykę. Czy wolno mi zaprosić
dorosłego Allana na kielonka?
Haywick o mało nie parsknął śmiechem. Gdzieś w pobliżu wyczuwał
także wesołość Volyana, ale nie dał młodzieńcowi dojść do głosu.
– Pod jednym warunkiem – oświadczył. – Że zaproszenie będzie
dotyczyło także panny Grannie.
* * *
Kołysanie raptownie ustało, gdy statek wpłynął za falochron. Grzywacze
z głuchymi tąpnięciami rozbijały się o skalne bloki, ponad które wykwitały
fontanny piany. Po lazurze zamglonego nieba szybowały mewy, a przez
warstwę chmur przebijała się grań olbrzymiej kaldery, górującej nad
okolicą.
– Nie gap się teraz na landszafty, tylko zbieraj manatki. Za chwilę rzucą
trap! – warknął Barney.
– Czy mógłbyś być uprzejmiejszy, opiekunie?
– Mógłbym, gdyby to było potrzebne. Za dziesięć minut kończę robotę.
– Ucieszymy się obaj, opiekunie.
Haywick skądś wiedział, gdzie jest kajuta Allana. Teraz w tajemniczy
sposób osobowości mężczyzny i chłopca się zlały, utworzyły
współpracujący tandem, w którym nie było miejsca na wcześniejsze
przepychanki. Haywick czuł, że nadal jest sobą, lecz wyłapywał drobne
modyfikacje myśli i emocji, a także dysponował znacznie większym
zasobem informacji. Nie próbował dociekać, czy nastąpiła hybrydyzacja
osobowości, czy może Allan usunął się rozmyślnie, pozostawiając mu pełną
inicjatywę. Mógł się przyczaić, lecz w tej chwili Haywicka mało to
obchodziło.
Zgarnął do worka kilka drobiazgów, przybory toaletowe, z półki zdjął
wymiętoszoną książkę. Imię róży Umberta Eco. Romans? Volyan nie raczył
nic podpowiedzieć – więc jednak się przyczaił. A może księgę zostawił
poprzedni podróżny?
Młode nogi wyniosły go na pokład z zadziwiającą szybkością.
Pasażerowie już schodzili na nabrzeże. Haywick nie mógł się nadziwić, ilu
było wśród nich Białych. Właściwie wszyscy!
Kontrola dokumentów stanowiła formalność, wielu pasażerów, zapewne
osobiście znanych urzędnikom, odprawiano skinieniem głowy. Turystów
obwieszonych sprzętem do filmowania i torbami z zakupami, którzy
wymachiwali kolorowymi blankietami wielokrotnych biletów,
przepuszczano osobnym przejściem. Ale paszport Haywicka został
obejrzany dokładnie, a funkcjonariusz, niebieskooki blondyn o końskiej
twarzy, zapewne potomek rdzennych Guanczów, rozciągnął usta w szerokim
uśmiechu.
– Oooo, pan młody dotarł wreszcie do celu! Oblubienica nie może się
doczekać, a tobie się nie spieszy, młody człowieku. Powiedz w sekrecie –
urzędnik nachylił się, z ust zapachniało mu tytoniem – czy po wieczorze
kawalerskim wciąż jeszcze boli cię głowa?
Nagle rozbłysły flesze. Wśród oczekujących było wielu fotoreporterów.
„To twoja sprawka, frater" – burknął Volyan. Boczył się, był wyraźnie
rozdrażniony.
„Nie mam z tym cyrkiem nic wspólnego. Sądziłem, że raczej ty... W
końcu powinieneś zacząć myśleć o swoim głównym zadaniu, młodzieńcze".
„Dobra, graj za mnie, jak uważasz. Po to tu jesteś". Wycofał się, zniknął.
Cwaniak!
Przez tłum przepchnęła się ubrana na biało kobieta. Gdy podeszła bliżej,
zwolniła. Zbliżała się ostrożnie, stąpając na czubkach palców, jakby
podchodziła zdobycz na polowaniu.
– Spływaj – warknęła, wskazując brodą drzwi.
Haywick stwierdził, że w ten sposób pozbyła się fotoreportera, który
zbliżał się z mikrofonem, ale i tak poczuł ciepło na policzkach, jakby i jemu
dostał się jakiś odprysk, Miał wrażenie, że skądś zna tę delikatnie owalną
twarz o zdecydowanym kształcie szczęki, szerokich nozdrzach i ciemnych,
wilgotnych oczach. Była Mulatką o tak jasnej karnacji, że mogłaby uchodzić
za Białą, gdyby nie negroidalne cechy anatomiczne.
– Matrymonialna Inteligencja to wielka pani – powiedziała, podchodząc
tak blisko, że poczuł jej ciepły oddech. – Jak inaczej moglibyśmy się
odnaleźć pośród miliardów? Nazywaj mnie po prostu Hostinią, a... jak mam
zwracać się do ciebie, mój dobrze znany nieznajomy?
Pachniała mlekiem i wanilią. Była ładna i na swój sposób zgrabna –
może Czarny spłodził ją z Japonką? Nie pamiętał, jak nazywa się taki
mieszaniec. Cóż, scenariusz ich spotkania powstał w jakimś celu: albo żeby
wskazać drogę, albo zamaskować pułapkę. Tak czy inaczej, trzeba było grać
dalej.
Zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią, gdy przepchnął się do nich
mecenas Barney.
– O mało nie zginąłeś mi w tym tłumie, chłopcze. Szanowna obywatelko
Manwa – zwrócił się do Mulatki. – Chciałbym formalnie dokonać
przekazania tego młodego człowieka, który nazywa się Allan Volyan.
Proszę podpisać oświadczenie, że dostarczyłem go zdrowego na ciele i
umyśle. Oto odpowiedni dokument.
Kobieta skrzywiła się z niesmakiem.
– Co za maniery! Przecież to mój narzeczony, mam na niego podpisać
fakturę? Poza tym nic nie wiem o kondycji, w jakiej się znajduje.
– Pani Hostinio, proszę... – zaczął Haywick, ale przerwała mu:
– Jaka znów „pani"?! Wydaje mi się, carinio, że narzeczeni mówią sobie
po imieniu w każdym kraju!
– Przepraszam. Zapewniam, że jestem w pełni sił fizycznych i
umysłowych, więc podpisz ten papier, bo tylko w ten sposób uwolnisz nas
od towarzystwa przemiłego mecenasa. Allan Volyan, tak, zgadza się,
ksywa... Hayyan.
Dziewczyna uniosła kolano, położyła na nim złożony wpół dokument i
podpisała się piórem, które usłużnie podał jej Barney.
– Doskonale! Chłopcze – mecenas wziął Hayyana pod ramię i
odprowadził na bok – po tych formalnościach jestem ci winien małe
wyjaśnienie. Podczas podróży byłem, hmm, nieco szorstki, jak mi się zdaje,
nawet trochę przesadziłem. Ale, widzisz, ten warunek został zapisany w
umowie. Nie myśl, że robota była łatwa. Barney jest zawodowcem, ot co.
Patrzysz jak cielę, nie chce ci się pomyśleć, hę?
– Zimny wychów, drogi mecenasie?
Tamten skrzywił się.
– Określenie z dziedziny hodowli trzody, ale niech będzie. Nie
powinieneś rozpoczynać samodzielnej wędrówki jako dziewiczka, z wbitym
do głowy katalogiem pozłacanych ideałów. Nie uchybiając pannie Grannie –
trochę praktyki nie zaszkodzi.
Hayyan westchnął.
– W porządku, opiekunie, umowy nie będę sprawdzał. Ile robiłeś z
obowiązku, a ile z przyjemności, już nie ma znaczenia, bo ważna jest tylko
dalsza droga. – Spojrzał na Hostinię i uśmiechnął się. Musieli pokazywać
mu jej zdjęcie, ale nawet nie próbował zapamiętać twarzy dziewczyny,
wszak szykował się na pracę z setkami kobiet.
– Dzięki – mruknął Barney. – Nie myśl, że nie mam pojęcia o fraterach i
nie wiem, co się dzieje. Jest dobrze, i tyle. Chyba trafiłeś z tym Hayyanem,
krzyżując Haywicka z Volyanem. Powodzenia! – Walnął go w plecy, aż
zadudniło, skinął głową i odwrócił się.
– Allanie! – To była Grannie. – Gdybyś mnie potrzebował... będę na
wyspie jeszcze przez miesiąc. Telefonuj, kiedy tylko chcesz.
– Urlop czy kontrakt? – przygryzł jej i zaraz pożałował. Grannie przecież
zawsze była w porządku.
– Jestem nauczycielką – stwierdziła profesjonalnie życzliwym tonem. –
Chyba wiesz, co to oznacza: połączenie obowiązku z powołaniem.
– Oczywiście, panno Grannie. Jestem wdzięczny za wszystko.
– Faro Norte – powiedziała Hostinia, zwalniając koło punktu
widokowego, ale nie zatrzymała pojazdu.
Nad błękitną zatoką rozlokowało się miasto ze zwykłą plątaniną ulic i
zaułków, kwadratami placów, zielonymi wyspami parków i wieżami
kościołów. Łupiny jachtów tuliły się do siebie w długich rzędach, kadłuby
tankowców raziły szpetotą, a pełne gracji promy pasażerskie jaśniały na tle
ciemnego morza jak olbrzymie łabędzie.
Jechali przez piniowe lasy, rosnące na zboczach z wulkanicznego żużla.
Niskie słońce rozpalało do białego lśnienia mgły, w których daleko w dole
widniały zarysy sąsiedniej wyspy. Morze błyszczało jak płynne srebro.
– Czuję się podle – stwierdził Hayyan.
– Zatrzymać się?
– Nie, nie... Mam na myśli całą tę sytuację... Głupia sprawa. Napisano
dla nas role: mamy mnożyć się jak króliki.
Hostinia zaśmiała się. Głos miała piskliwy, wibrujący w górnych
rejestrach; reagowała szczerze, spontanicznie. Przynajmniej takie sprawiała
wrażenie.
– Jako Allan jesteś do tej akcji przygotowany, fizycznie i psychicznie.
Natomiast siedzący również w tobie Benny jest jej autorem, czyli
sprawujesz kontrolę na wszystkich odcinkach, od początku do końca. –
Roześmiała się jeszcze głośniej. – Na dodatek spełniasz misję, mając przy
tym przyjemność. Czy to nie najlepsza fucha pod słońcem?
Skrzywił się. Co za trzpiotka. Pogłaskała go po wierzchu dłoni.
– Już dobrze, nie martw się. Robisz coś ważnego, niedostępnego dla
innych. To powinno być naprawdę ekstra. Zastanów się, co ludzie mogą
zostawić po sobie? Książki, których za kilka lat nikt już nie będzie czytał, bo
powstaną sterty nowych? Myśli, które o wiele za szybko zostaną uznane za
anachroniczne, a potem zupełnie zapomniane? Datki dla ubogich, które
przepadną jak kropla deszczu na pustyni? Chyba najlepiej zostawić geny, bo
właśnie one uczynią cię nieśmiertelnym, nawet jeśli nie dosłownie ciebie, to
twoje cechy. Pod warunkiem że są przydatne, bo mądra natura śmieci
pozbędzie się bardzo szybko. Słyszałam, że o jakość swojego wyposażenia
możesz być spokojny. – Pochyliła się i z boku spojrzała mu w twarz.
Wzruszył ramionami.
– Nie noszę na czole znaku jakości, dobra kobieto. Ale oczywiście masz
rację. Setka obywateli dała kiedyś Allanowi to, co mieli najlepszego, a
miksturę doprawiła po swojemu mamuśka Herreira. Biologiczną matką była
bezmózga olbrzymka, a potem dorastałem w stokrotnie przyspieszonym
tempie. Teraz program się wyłączył i żyję normalnie, przynajmniej z pozoru.
– Fantastycznie! – Dziewczyna klepnęła w kierownicę. – A na ostatnim
etapie Matrymonialna Inteligencja wybrała mnie dla ciebie albo odwrotnie, i
oto jesteś. Ale – spoważniała – przecież niczego nie musimy, to jest
zaledwie sugestia maszyny sortującej cechy i liczącej prawdopodobieństwo
posiadania zdrowego potomstwa. Rozejrzyj się, na tej wyspie jest sto tysięcy
dziewcząt do wzięcia, na sąsiedniej drugie tyle, a pierwsze wrażenie jest
najważniejsze. Ja też muszę się przyjrzeć, czy czasem nie masz nosa na
czubku głowy, Al. Czy Ben?
– Widzisz Allana, rozmawiasz z Benem. No, z grubsza.
Zamruczał telefon i Hostinia sięgnęła do spinki za uchem. Mówiła
niemal bezgłośnie, ale potrafił czytać z ruchu warg. Tego także nauczono
Allana Volyana.
– Tak, słucham. W porządku, jest ze mną. El Paso Alto. Zrozumiałam.
Uśmiechnęła się, co przyszło jej z pewnym trudem, jakby musiała
przezwyciężać sztywność policzków. Jej trochę zbyt grube rysy nabrały
wdzięku.
– Zabieram cię na kawę do sympatycznej knajpki po drodze. Poznasz
Alejandra.
– Zaczyna się? – badał.
– Co?
– Kłopoty.
Była speszona.
– Dlaczego?!
– Panna Grannie, zawodowy belfer, nauczyła mnie wróżyć. Na przykład
z mimiki.
* * *
Alejandro Toledo był zwalistym mężczyzną o ogromnej, z grubsza
ciosanej twarzy, zupełnie jakby Panu Bogu właśnie przy nim wyczerpał się
zapał do ukończenia dzieła. Jego mimika i spojrzenie nie wyrażały
absolutnie niczego. Wyglądał jak lita skała, wygładzona przez fale.
Nazwisko nazbyt ostentacyjnie stanowiło kamuflaż i mówiło: macie do
czynienia z doskonałą imitacją, więc nigdy nie dojdziecie, ile jest w niej
prawdy.
Podniósł wzrok znad szklaneczki z grubego szkła, w której mieszał
odrobinę barraquito.
– Nie – powiedział dudniącym, lekko zniekształconym głosem, który
mógłby płynąć z głębi studni. Trochę seplenił. – Eksperyment odwołany.
Wracacie do domu.
Hayyan nie od razu zrozumiał, o jaki eksperyment chodzi, ale Hostinia
miała, jak większość kobiet, szybki refleks. Wytrzeszczyła oczy i teatralnym
gestem uniosła dłonie do włosów.
– Jezus, Maria – jęknęła. – Co ty wygadujesz, Alejandro?
Wielki mężczyzna nie odpowiedział. Ledwie dostrzegalnym ruchem
głowy wskazał scenę dla orkiestry. Lokal został zamknięty dla gości i
obstawiony przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Zza kurtyny
właśnie wychodziło dwóch młodych mężczyzn. Hayyan zerwał się z krzesła.
– Wy... tutaj?! A może mam przywidzenia?
– Nie, Benny, to rzeczywiście my – stwierdził Iwo, a stojący obok
Jerome przytaknął. – Wydaje się, że zmieniłeś fizys, ale i tak wiemy, że pod
tą łysą czachą nastolata czai się nie kto inny, tylko stary Ben.
Gdzieś w głębi jaźni Hayyana Allan żachnął się, ale zaraz odpuścił i
znów wycofał się na pasywną pozycję. Od ostatniej transmisji pełnił funkcję
idealnej omegi w tandemie, w którym alfą był Ben – wykonywał wszystko,
czego od niego oczekiwano, nie roszcząc sobie żadnych praw do
przywództwa. Zaakceptował tłumaczenie, że dwie konkurujące
umysłowości oznaczają dla postronnych schizofrenię, ponieważ większość
ludzi nic nie wie o możliwej mobilności jaźni.
Tymczasem Hayyan doszedł do siebie i uściskał przybyłych.
– Miło was widzieć, chłopcy. Przypuszczam, że ściągnięto was w trybie
natychmiastowym. Może wiecie, o co chodzi temu człowiekowi, zwanemu
Alejandro?
Wymienili zakłopotane spojrzenia i Benon dopiero teraz zaczął się bać.
Poczuł chłód wokół siebie i w sobie, jakby pomieszczenie wypełniało się
wodą wypływającą spod lodowca.
Iwo przeczesał palcami jasną czuprynę.
– No właśnie – mruknął. – Wydaje się... wszystko wskazuje... Jerome,
może ty mu powiesz? Hm, więc obliczyliśmy prawdopodobieństwo, a raczej
zrobiliśmy symulację rozprzestrzeniania się oczekiwanych cech w populacji
w okresie stu lat. Trzeba to było porządnie zrobić na początku, ale wtedy na
tapecie były inne sprawy, które wydawały się znacznie ważniejsze. Co tam,
były ważniejsze. No i nie znaliśmy wag poszczególnych cech, a nawet ich
liczby.
– Wag...?
– Powiedzmy, istotności. Mówiąc krótko: w przypadku naszego
projektu, biorąc pod uwagę położenie maksimum krzywej Gaussa w
przestrzeni Hellwalda, dla populacji latyfundium Santa Cruz minimalna
liczba efektywnych zapłodnień musi wynieść czterdzieści tysięcy. Jeśli
będzie mniejsza, pożądane cechy nie ulegną wzmocnieniu i po kilku
pokoleniach zanikną. W ciągu ostatniego roku na wyspach urodziło się
dwieście tysięcy żywych dzieci, a więc proste dzielenie wykazuje, że w
nadchodzących dwunastu miesiącach co piąta donoszona ciąża powinna być
efektem twojej działalności, Benonie Allanie, a więc przez dobę musisz
średnio sprostać stu dziesięciu kobietom. Przy założeniu, że co drugi raz
trafisz w dziesiątkę i urodzi się zdrowe dziecko, liczba ta wzrasta do dwustu
dwudziestu. Nie wiem, czy dasz radę, nawet jeśli włączymy do akcji jedyny
działający na tym terenie bank spermy, niestety, wykorzystywany przez
mieszkanki latyfundium dość sporadycznie.
– Czekaj, Iwo – westchnął Benon, siadając. – Chcesz powiedzieć, że cały
projekt padnie, bo nie uda się zapłodnić dostatecznej liczby kobiet? Że
majstersztyk inżynierii genetycznej nie był wąskim gardłem całego
przedsięwzięcia, tylko trywialna proporcja liczby dostępnych osobników
płci żeńskiej do liczby zapłodnień w jednostce czasu?
– Niestety, takie są fakty, Ben – wtrącił Jerome. – Nawet
najszczytniejsza ideologia musi ustąpić wobec eksperymentu. Versuch uber
alles\
– Dobra, więc zróbmy ten twój Versuch, ale nie w komputerze, tylko na
żywym ludzkim materiale! Może znów coś przeoczyliśmy...?
– Nie, Benny – tłumaczył Iwo łagodnie. – Jeśli tak, to rzeczywistość
musi się okazać jeszcze gorsza dla projektu. Liczyliśmy wieloma metodami
w różnych wariantach i ten wynik jest najkorzystniejszy. Akurat w
operacjach na zbiorach ludności jesteśmy dobrzy.
– Może więc zróbcie symulację dla mniejszej populacji, choćby dla
jednego z tych miasteczek? – Hayyan wykonał niezborny gest, wskazując w
bok za siebie. Czuł w gardle rosnącą kluchę. Naprawdę wszystko na nic?
– Też to sprawdzaliśmy. Cechy będą ewoluować we właściwym
kierunku mniej więcej przez pięćdziesiąt lat, a potem nastąpi regres i
rozmycie, głównie w wyniku migracji ludności. Poza tym tak mała
populacja ludzi podrasowanych genetycznie nie będzie miała żadnego
wpływu na globalne wydarzenia po kolizji Ziemi z Rojem Andromedy.
– Więc co proponujecie? Zrezygnować? Uznać, że wykonywaliśmy
ćwiczenia umysłu, a lodowe rumowisko na niebie jest wymysłem fantasty?
– Benon podniósł głos, ale jednocześnie czuł, jak ucieka z niego energia. Ma
wrócić do swojego naskalnego obserwatorium, znów zaszyć się w głuszy i
czekać, czekać...? Cóż, sam nie dożyje, a dzieci mieć nie zamierza. Chyba że
Qmil... Nie, to niedorzeczny pomysł. Murzyni w Mzinga robili wszystko,
żeby nie rodziło się mieszane potomstwo.
– Dziś wracacie do domu – włączył się Toledo. Wyciągnął z kieszeni
plik biletów. – Na koszt rządu, naszego rządu, żeby było jasne.
Spojrzeli po sobie. Zapanowało niezręczne milczenie, które przerwała
Hostinia.
– Zaraz, chwileczkę. Ten młody człowiek, Allan Volyan, oficjalnie
przybył na wyspy jako mój narzeczony, więc nigdzie nie pojedzie. To chyba
oczywiste!
– Wszyscy jadą – autorytatywnie stwierdził Toledo, nawet nie siląc się
na zmianę tonu.
Iwo wtrącił się, próbując łagodzić:
– Może lepiej się teraz wycofać, ale tylko żeby przegrupować szyki.
Przecież nikt nie mówi o zamknięciu projektu! – tłumaczył. – Materiał
genetyczny mamy, należy tylko ponownie przemyśleć strategię. Zrobimy to
w domu, w pracowni, w spokoju. Coś wymyślimy, to więcej niż pewne.
– Nie ma czasu – jęknął Benon. – Lodowy gruz leci nam prosto na
głowy.
– Pilna wiadomość!
Ten głos dobiegł od strony sceny. Do stolika sprężystym krokiem zbliżał
się młody policjant. Podszedł do Alejandra i lekko pochylił się w jego
stronę.
– Projekt będzie kontynuowany i doprowadzony do końca – powiedział
półgłosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli. – To najnowsza informacja,
majorze Alejandro. Proszę zachować spokój, zaraz wszystko wyjaśnię.
– He? Alvin, ty gówniarzu, jak śmiesz... – warknął Toledo, podrywając
się z krzesła, ale urwał, zapominając zamknąć usta. Powoli z powrotem
usiadł.
Z młodym policjantem działo się coś dziwnego. Stojący przy stoliku
mężczyzna rozpływał się, topniał – najpierw ciemną strugą spłynęły włosy,
potem skóra twarzy zaczęła tracić spoistość. Oczy w jednej chwili
zmętniały, zamieniły się w substancję o konsystencji galarety i zaczęły
skapywać jak wosk, a nos został porwany przez cieknący strumień i spłynął
w jego nurcie niby grudka lodu. Mundur jeszcze szybciej zmienił stan
skupienia i opadł gęstą i brudną falą, z mlaśnięciem rozbryzgując się na
podłodze.
Wszyscy obecni osłupieli z wrażenia. Gdyby ktoś chciał ich
powystrzelać, teraz mógłby to zrobić bez najmniejszego trudu. Po
policjancie Alvinie pozostała tylko połyskliwa żywa kałuża, która w
dalszym ciągu błyskawicznie zmieniała kształty. Po kilku sekundach była
już wrzecionowatym tworem podobnym do jaszczurki i chyżo zaczęła się
wspinać po nodze osoby stojącej obok stolika. Dziwne, ale dopiero teraz ją
spostrzegli – była drobną, rudą kobietą o prostym nosie i ostro zarysowanej
szczęce. Ruchem szybszym niż myśl kopnęła pistolet, który nie wiadomo
kiedy pojawił się w dłoni Alejandra. Broń poleciała wysokim łukiem i z
trzaskiem wpadła za bufet. Napastniczka odstąpiła, trzymając w ręku
niewielki przedmiot.
– Straż! – krzyknął Toledo.
Niemal natychmiast w drzwiach stanął policjant. Był to Alvin,
identyczny jak ten, który przed kilkoma sekundami był mimikrą kobiety.
– Pan mnie wzywał, szefie? – zapytał z przylepionym do warg
uśmiechem. Uważnym spojrzeniem lustrował nowo przybyłą.
Zapadło milczenie, więc nieznajoma miała czas unieść błękitną odznakę
i głośno obwieścić:
– Biuro Bezpieczeństwa sojuszniczego latyfundium Los Angeles,
poruczniku. Omawiamy ważne sprawy, więc nadal pilnuj wejścia. Alejandro
chce zarządzić, abyś zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczał, także przez
scenę. Okay?
Skonsternowany policjant spojrzał na szefa, który przez chwilę siedział
nieruchomo, a potem niecierpliwie machnął dłonią, jakby chciał przegnać
muchę. Drzwi zamknęły się z cichym skrzypnięciem.
– Och, Toledo, nie rób trudności – powiedziała przybyła, podsuwając mu
pod nos odznakę. – To naprawdę ja, Wydział Operacji Specjalnych. Nie
cieszysz się, kolego, że przybyliśmy udzielić wsparcia projektowi
Haywicka?
Olbrzymi mężczyzna odwrócił się, nie raczywszy nawet rzucić okiem na
odznakę, i od stóp do głów obejrzał intruza, po czym powstał z gracją
niedźwiedzia i udał się za bufet po pistolet. Przez chwilę ważył broń w
dłoni, zanim schował ją do kabury pod pachą.
– Anita! – westchnął z ulgą Jerome. Uśmiechał się anielsko, jak
nastolatek na pierwszej randce.
– Idiota – warknął Iwo, szturchając przyjaciela łokciem.
– Nie szkodzi, Jero – powiedziała agentka. – Anita to mój jedenasty
pseudonim, który nadaje się także na tę okoliczność.
– Nie macie prawa – po raz pierwszy odezwał się Toledo. – Znajdujesz
się na terytorium suwerennego latyfundium Santa Cruz, agentko obcego
państwa.
– Och, jak dobrze być doinformowanym gościem. Gościem sojusznika,
bo przypominam, że wasz rząd podpisał umowę o współpracy nad
międzypaństwowymi projektami. Właśnie mamy do czynienia z jednym z
nich.
– A ja mam swoje wyraźne instrukcje. Nasz kraj nie będzie waszym
poletkiem doświadczalnym!
Kobieta zaśmiała się złośliwie.
– Intencja jak na dłoni, wyłożona zgoła niepolitycznie. Pozwolisz,
kolego, a odpowiem tym samym tonem: nie do mnie należy uzasadnianie
projektu, bo to już dawno zostało zrobione. Wspomnę jedynie, iż wasz kraj
nic nie traci, natomiast zdecydowanie rosną szanse przeżycia kataklizmu
przez mieszkańców wysp. W kwestii formalnej: wiem, że w tej sprawie
jeszcze nie było decyzji rządowej. Twoje rewelacje są tylko wytycznymi
jednego z klubów parlamentarnych.
– Dużo wiesz, sojuszniczko – sapnął Toledo. – Ciekawe skąd?
– Od senatora Ortiza i innych z opozycji. Nie ulega kwestii, że
przekraczasz kompetencje. Można nawet zaryzykować twierdzenie, iż
działasz bezprawnie, majorze Toledo.
– To już zbyt wiele! – warknął. Na jego wielką twarz wypełzł rumieniec.
Anita odsunęła się. Na końcach palców jej prawej dłoni lekko pojaśniały
rubinowe punkty.
– Zaraz – wtrącił Hayyan, wstając. – Jeśli zachodzi taka potrzeba,
możemy wyjechać, choćby zaraz. Wrócimy, gdy zostaniemy oficjalnie
zaproszeni przez tutejsze władze.
– Nie ma takiej potrzeby – stwierdziła autorytatywnie Anita. – Toledo
właśnie został odwołany ze stanowiska.
Gdy tylko skończyła, drzwi otworzyły się i wkroczył porucznik Alvin.
– Majorze Toledo, nadszedł pilny rozkaz – zameldował, trzaskając
obcasami. Wyciągnął rękę z memchipem wyświetlającym hologram
dokumentu. Alejandro podszedł i przeczytał go. Pobladł i mruknął niby do
siebie, ale tak, żeby wszyscy słyszeli:
– Na razie punkt dla ciebie, suko. – Potem dodał głośniej: –
Obwieszczam, że tymczasowo jestem zmuszony zdać dowództwo grupy
operacyjnej agentce LLA, pułkownikowi Vejimeer. – Ostatnie słowa
wymówił z wysiłkiem, blednąc.
Kobieta energicznie skinęła głową.
– Dziękuję, majorze. Proszę mi wierzyć, że była to jedyna możliwość i
że działam w słusznej sprawie. Poruczniku?
– Słucham!
– Wydaję polecenie podstawienia pojazdów. Oddział bezzwłocznie
przemieszcza się do Aridane.
– Aridane...?
– Niewielki park technologiczny przy drodze do Abades, poruczniku.
Proszę się nie obawiać, pojadę przodem. Zapoznałam się z topografią
waszych wysp, są urocze.
* * *
Gloria zwykle czytała do późna w nocy, ale tym razem wcześnie
ogarnęła ją senność. Uwielbiała tę chwilę, kiedy po wyłączeniu światła
nagle waliła się na nią fala ciemności, czerń spowijała ją jak niebyt, jak
śmierć. Przez jedno krótkie uderzenie serca świadomość istniała tylko po to,
aby doświadczyć nieskończonej wolności od życia: od sieci codziennych
zależności, od ciała, od myśli wreszcie. Szybowała swobodnie przez
bezkres, odcięta od zmysłów i poczucia czasu.
Potem pojawiał się pierwszy kształt, materialne piętno rzeczywistości, i
czar pryskał. Zarys mebla w mroku, gra świateł na ścianie, jarzące się cyfry
zegarka. Albo obejmująca ją ręka Rodriga.
Rod uznawał zgaśniecie światła za sygnał. Wolał kochać się po ciemku.
Nie lubił takich zabaw, jak oglądanie pozycji miłosnych w lustrze, do czego
nieraz go zmuszała. Bo w przeciwieństwie do swego partnera Gloria
uwielbiała urozmaicenie poprzez finezyjne wyuzdanie, uważała, że jest ono
esencją ars amandi. I taki dodatek, serwowany w rozsądnej dawce, jest
jeszcze bardziej potrzebny w miłości niż przyprawa w jedzeniu.
Teraz naprawdę brakowało jej czyjejś fizycznej bliskości. Sprawy
codzienne poukładała i wolała, żeby nikt się do nich nie mieszał, jednak w
przestronnym łóżku czuła dojmującą samotność. Do licha, kiedyś śmiała się
ze starszych kobiet, płacących za miłość, a teraz coraz częściej nachodziły ją
myśli, żeby kupić sobie jakieś młode ciało. Sprawne, jędrne, aksamitne w
dotyku.
Odwróciła się na bok, zwiesiła rękę, aż dłoń opadła na podłogę. Przez
okno wlewał się blask księżyca tak intensywny, że można byłoby przy nim
czytać gazetę. Wtem coś się poruszyło. Drgnęła i odruchowo przewróciła się
na brzuch, wlepiając wzrok w kałużę srebrzystego światła.
Coś nadal się ruszało – ciemny kształt przemieszczał się po obrzeżu
strefy księżycowego blasku. Była pewna, że ktoś jest w jej pokoju i właśnie
zbliża się do łóżka. Poczuła dławiący strach, rzuciła się, aby włączyć
światło, chciała przeraźliwie krzyknąć, ale nadal leżała, walcząc z dziwnym
paraliżem. Niektóre jej mięśnie zwiotczały, inne zaś napięły się do granic
możliwości, tworząc gorset krępujący wszelki ruch. Gardło spęczniało,
płuca nie mogły złapać powietrza. To nie były urojenia – zaczęła się dusić,
lecz po kilku sekundach ucisk nieco zelżał i znów mogła oddychać. Poczuła,
że puszcza zwornik pęcherza i po jej udach rozlewa się ciepło.
Widziała czyjeś nogi. Nagie łydki przesuwały się na tle plamy
księżycowego blasku. Czarne, więc należące do Murzyna. Czy przyszedł
zabić?
Nogi zniknęły, a po chwili zaczęło rozpalać się górne światło. Okazało
się, że Murzyn był wielki, muskularny i zupełnie nagi, a jego wysmarowany
tors błyszczał tak, jakby wyszykował się na pokazy kulturystyczne.
Słusznych rozmiarów członek nabierał życia.
Gloria wciąż się bała, ale przez lęk zaczęła przebijać świadomość, że coś
w tym wszystkim jest nie tak. Prawdopodobnie przeżywała hiperboliczną
projekcję wywołaną przez własne popędy. Bo czy typowy przestępca
wyglądałby jak aktor lub kulturysta w trakcie pokazu? I po co zapalił
światło? Jeśli natomiast gość nie jest przywidzeniem, ma trochę nie po kolei
w głowie, bo przyszedł zgwałcić, a swoją akcję chce podziwiać w lustrze?!
Przybysz zdawał się czytać w jej myślach. Odezwał się nosowym
głosem, z zaśpiewem charakterystycznym dla tutejszego dialektu:
– Mógłbym teraz cię zerżnąć i nawet byś nie odczuła różnicy. Popatrz,
jak ładnie mi stanął.
Gloria już mogła odwrócić głowę, pod warunkiem że włożyła w ten ruch
całą swoją siłę. Przez gardło wciąż nie chciał się przedostać żaden dźwięk.
Murzyn stał nad nią i prezentował się naprawdę dobrze. Przekręcił do końca
regulator światła i pokój zalał blask. Wtedy go poznała – był portierem i
strażnikiem w budynku, w którym mieszkała.
– Ale tego nie zrobię – kontynuował – bo nie gustuję w homoseksie. Tak
naprawdę nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Myślisz, że twój cherlawy
portier ma takie bicepsy?
Tego nie wiedziała, ale portier rzeczywiście był skromniejszej postury,
na pewno niższy i drobniejszy. Co tu jest grane? Odkaszlnęła i usiadła,
masując szyję. Nareszcie mogła się poruszać.
Intruz niespodziewanie spokorniał, przygarbił się i opuścił ramiona.
Odezwał się falsetem:
– Muszę cię przeprosić, profesor Herreiro. Chciałam dostać się do ciebie
jak najszybciej, bo zostało niewiele czasu. Projekt Haywicka jest zagrożony.
– Kim jesteś? – wykrztusiła Gloria. – Dlaczego?
– Przez trywialne niedopatrzenie. Powód jest prosty: w zespole wielkich
naukowców zabrakło jednego zwyczajnego praktyka. Natomiast w wielkiej
polityce wyszły na jaw ambicje i uprzedzenia, więc w sumie mamy niezłe
bagienko.
– Kim jesteś?! – krzyknęła.
Murzyn zaśmiał się w sposób przypominający szczeknięcie. Zaraz potem
rozpoczęła się przemiana.
Najpierw wypłynęły oczy. Gdy zamieniły się w sople galaretowatego
śluzu, mężczyzna otarł twarz ramieniem, strząsając breję na podłogę. Potem
zaczęły puchnąć wargi, skóra wybrzuszała się i zmieniała konsystencję,
mięśnie rozrzedzały się i zaczęły przypominać wrzący kisiel z pękającymi
na powierzchni pęcherzami. Przybysz sięgnął do własnych warg i oderwał je
od reszty twarzy, ciskając ochłap o ścianę. Przez powstały otwór z sykiem
wciągnął powietrze. Teraz już całe ciało atlety topniało, zamieniając się w
kadłubek podobny do wypalonej świecy. Skóra i wierzchnia warstwa mięśni
spływały gęstym, pofałdowanym potokiem, czemu towarzyszyły dźwięki
podobne do mlaśnięć. Na podłodze maź nie przestawała się poruszać, łącząc
się w bajoro. Powierzchnia substancji kipiała i kurczyła się, aż w końcu
uformowała rodzaj węża z amebowatymi chwytnikami. Ów twór,
przypominający dużą jaszczurkę, wspiął się po nodze osoby ukrywającej się
pod przebraniem i wpełzł do niewielkiego pokrowca zawieszonego u jej
pasa.
Gloria, która jak urzeczona obserwowała przemianę, dopiero teraz
podniosła wzrok i stwierdziła, że stoi przed nią młoda kobieta w pasowanej
szarozielonej sukience. Jej szczupłą twarz okalała ruda rozwichrzona
fryzura. Obserwowała Glorię uważnie, choć nie bez rozbawienia, które
czaiło się w kącikach kocich oczu.
– Anita...? – bardziej stwierdziła, niż spytała Herreira. – To ty?!
– Jak widzisz, mam nową wersję operacyjnego ekwipunku. Teraz
naprawdę mogę łączyć pracę z zabawą.
Gloria usiadła i owinęła się kołdrą.
– Każdy bawi się, jak potrafi – mruknęła i zaraz ugryzła się w język. Ale
Anita nie traciła dobrego humoru.
– Moja droga, ćwiczę z tym biopartnerem od niedawna, więc nie
wszystko jeszcze wychodzi, jak należy. Już cię przepraszałam, co jeszcze
muszę zrobić? Przybrać postać złotowłosej dziewicy i sama złożyć się w
ofierze? Obiecuję, że wszystko potrafię oprócz sprokurowania dziewictwa,
bo w tej materii nie mam żadnego doświadczenia.
Gloria parsknęła śmiechem.
– Daj mi się umyć. Posikałam się ze strachu, ty rozbójnico.
– Och, tak mi przykro! Przy wybiórczym blokowaniu impulsów
nerwowych nieraz występują efekty uboczne.
Herreira zdumiała się. Znów była naukowcem.
– Selektywna blokada na odległość?
– Cóż, wchodzą do użytku nowe generacje broni. To działa na zasadzie
precyzyjnej interferencji impulsów z kilku źródeł. Wybacz, nie mogę nic
więcej powiedzieć, i tak nieźle chlapię jęzorem. Wybacz także to najście, nie
miałam czasu na załatwianie pozwoleń, wiz i innych dokumentów, więc
przybyłam w przebraniu. Umyj się i ogarnij, moja droga, nie zapominając,
że za półtorej godziny odlatuje samolot do Santa Cruz. Musimy być na jego
pokładzie.
– Jak to „musimy"?
– No tak, jeśli chcemy uratować projekt Haywicka.
– Nie rozumiem.
– Na wyspach są już Allan z Benem, Iwo i Jerome. Mają problem, a
tamtejsza administracja dodatkowo robi trudności. Zresztą nie mogłabym
wyjść z podziwu, gdyby było inaczej. A problem jest raczej poważny.
Gloria pokręciła głową.
– Nie widzę dalszej roli dla siebie w tym przedsięwzięciu, Anito.
Zrobiłam, co się dało. Wiem, że traktujesz sprawę ambicjonalnie, ale
biochemiczny etap pracy jest definitywnie zamknięty.
– Otóż mylisz się, moja droga – odparła agentka. – Trzeba spróbować
zapłodnić plemnikami superior sto tysięcy kobiet w ciągu jednego dnia. Jest
dla mnie zupełnie jasne, że nie da się tego dokonać bez udziału informatyka,
żołnierza i genetyka. Ty, Herreiro, będziesz tym genetykiem, ja spróbuję
zagrać rolę żołnierza. Przecież wiesz, iż projekt jest ważny, co ja mówię:
stanowi stawkę w grze o ludzkość. Obie robimy coś sensownego,
zostawiając ambicje gdzieś na boku. Czy chcesz, aby nasz plan doszedł do
skutku?
– Ja? To chyba oczywiste...
– Więc masz kwadrans na toaletę i spakowanie torby.
* * *
Jeep zakręcił prawie w miejscu, koła zabuksowały, wyrzucając w
powietrze fontanny drobnego żwiru. Anita oparła się na kierownicy i
pchnęła drzwi. Do wnętrza dostało się rześkie powietrze.
– Weź moją kurtkę, w górach wieczorami bywa chłodno –
zaproponowała. – Zaczekasz tutaj, aż wrócę, dobrze?
– Tutaj?
Herreira jeszcze raz zlustrowała krajobraz. Dostrzegła silosy ze
srebrzystego, pewnie duralowego stopu, osnute parą zbiorniki z gazem,
baseny retencyjne i wiązki równolegle ułożonych rur, pomalowanych na
różne kolory. W sporej odległości pracowali ludzie w jaskrawożółtych
kaskach.
– Moja droga, nie mam teraz czasu na organizowanie ci atrakcji. –
Agentka, zawsze opanowana, teraz była wyraźnie zniecierpliwiona. – Zapal,
przejdź się, znajdź sobie chłopa. Wrócę jak najprędzej, obiecuję.
– To znaczy?
Anita westchnęła, unosząc wzrok.
– Chciałabym za godzinę. Ale mogą upłynąć trzy albo pięć. Jeśli coś
pójdzie nie tak, nie wrócę wcale. To normalka w naszej profesji, czujesz
bluesa?
– Aa... ach tak. Czuję. Pospaceruję trochę. Znajdziesz mnie?
– Bez pudła. A teraz rusz się, oni naprawdę mnie potrzebują!
Niemal wypchnęła ją z wozu. Silnik zawył, spod kół prysnęły kamienie.
Jeep szarpnął i zaraz zahamował. Anita uchyliła drzwi i wyrzuciła kurtkę, po
czym ostro ruszyła, a po chwili samochód, tańcząc na wybojach, zniknął w
chmurze kurzu.
Kula słońca wisiała tuż nad linią morskiego widnokręgu, ale zachód był
blady, wyprany z barw, błękit nieba wydawał się rozcieńczony, wodnisty.
Za to góry po drugiej stronie stały majestatyczne, wyraziste, pociągnięte
złotą patyną. W rozpadlinach barrancos czaił się cień, a lasy piniowe
wyglądały jak zielony puch na skórze smoka. Znad płaskowyżu ciągnął
chłodny powiew. Gloria narzuciła kurtkę.
– Oni się myją, ale i tak cały czas pachną potem. Mówię ci, to taki
cholernie męski zapach. Niektórzy są całkiem rozgarnięci, bo tutaj się nieźle
zarabia. – Głos rozległ się tuż obok, a może wydobywał się spod ziemi.
Drgnęła, przestraszona, a potem przypomniało jej się, co o rozmowie z
Królową Mzinga opowiadał Ben. – Nie bój się, to ja, Anita – kontynuował
ukryty rozmówca. – Wyłączam się, bo właśnie wchodzę do akcji. Pilnuj
mojej kurtki, jest tam kilka fajnych gadżetów, również ten groszek, przez
który gadam. No to cześć!
– Wariatka – mruknęła Gloria i uśmiechnęła się.
Z boku dobiegł warkot silnika – to jeden z robotników zbliżał się na
motocyklu.
– Witamy w kompleksie przemysłowym Aridane. Czy pani inspektor
zechce sprecyzować zakres wizytacji? – zagadnął, hamując ostrożnie, bez
popisów.
Rzuciła mu zdziwione spojrzenie, ale natychmiast opanowała się i
gładko weszła w rolę. Ułożyła usta w pryncypialnym uśmiechu.
– Nie zechce – stwierdziła. – Mam na imię Gloria.
Był zwyczajnym, trochę misiowatym facetem w średnim wieku, w
rozchełstanej flanelowej koszuli i przekrzywionym kasku. Jego twarz
wydawała się pospolita, ale rysy cechowała jakaś regularność, którą można
było nazwać szlachetnością. Przyglądał jej się uważnie, a Gloria natychmiast
zaklasyfikowała go jako marzyciela. Oczywiście takiego, który marzy tylko
o jednym. Co mnie ten gość obchodzi? – pomyślała, ale jednocześnie uległa
odruchowi.
– Jeśli polujesz na łatwą dupę, jedź dalej, bo tracisz czas – syknęła
tonem, jakiego nie powstydziłaby się wojująca feministka. – Jest drugie
wyjście: fuckyourself. –
Jednocześnie górną częścią tułowia wykonała swój improwizowany
taniec, zdradzający przestrach.
Typową męską reakcją powinno być osłupienie przechodzące w gniew,
lecz zamiast tego nieznajomy się uśmiechnął. Teraz miał twarz
wyrośniętego chłopca.
– To ty polujesz, a wtedy twoje oczy płoną – odparł niemal wesoło. –
Czy ktoś ci o tym mówił?
Prychnęła ze złością, ale odczuła ulgę. Miała wrażenie, że ziemia drży.
– Tuziny chłopów, małych, dużych i średnich, mądrych i głupich. To
straszliwy banał!
Skinął głową.
– Zapewne, ale w banałach tkwi siła, w przeciwnym razie by ich nie
powtarzano. Cieszę się, że przyjechałaś... Glorio.
Żachnęła się.
– O co ci chodzi, hombrel – Gaspar, do usług. Nie lubię pokręconych
metafor, wolę mówić wprost. To chyba zrozumiałe, że stosuję czerwoną
farbę, jak chcę namalować usta, a czarną, jak oczy. Na przykład oczy
tancerki flamenco.
– Ech, znowu...
– Wiem i nic na to nie poradzę. A może nie tańczysz?
– Ach, robię trochę co innego. Zresztą, co to ma do rzeczy? Nie ma tu
jakiejś kantyny, gdzie ludziom w drelichach nalewają z kadzi zbożową kawę
do wyszczerbionych kubków?
– Nie ma Hiltona i restauracji w wiedeńskim stylu, gdzie pianista w
fioletowym fraku gra Mozarta, jeśli czegoś takiego szukasz. Jest za to
całkiem fajna knajpa o rustykalnym wystroju, gdzie można napić się kawy
po europejsku i gdzie nikt nie ocenia cię po drelichach, jak to ciekawie
ujęłaś.
– Przepraszam... Gaspar – powiedziała, przechodząc z angielskiego na
hiszpański. – Zapomniałam, że Santa Cruz nie jest krajem afrykańskim,
chociaż, jak mówią, widać stąd Saharę.
– Masz andaluzyjski akcent.
– Nie baw się w śledczego, człowieku, tylko pokaż drogę do tej
europejskiej knajpy. Umieram z pragnienia.
– Więc uratuję ci życie. Siadaj za mną i trzymaj się mocno, tutaj teren
składa się z samych wybojów.
Komandosi wyrośli w kantynie jak spod ziemi, w jednej chwili wokół
poczerniało od trykotowych uniformów. Herreira drgnęła i przewróciła
filiżankę. Bała się ruszyć, a ciemna struga kawy popłynęła do brzegu stolika
i płyn zaczął kapać na podłogę. Barmanka krzyknęła przeraźliwie i
dziecinnym gestem zasłoniła sobie oczy, gdy dwóch żołnierzy przeskoczyło
kontuar.
– Wszystko zgodnie z planem, zmieniam alarm bojowy na gotowość –
komenderowała ruda kobieta, w której Herreira ze zdumieniem rozpoznała
Anitę. – Majorze Alejandro, proszę eskortować nas do szybu zjazdowego.
– Nie wiem, o czym... – zaczął zwalisty wojskowy.
– Wie pan doskonale, kolego – przerwała mu ostro. – Proszę doczytać
tekst rozkazu, według którego ma pan udzielić mi wszelkiej możliwej
pomocy. Chce pan odpowiadać za niesubordynację?
Mężczyzna wyprostował się i pobladł. Przedtem też nie wyglądał
najlepiej. Anita odwróciła się, dając mu kilka sekund do namysłu, i podeszła
do ich stolika.
– Widać światło w tunelu – zwróciła się do Glorii, po czym spojrzała na
jej towarzysza. – Okay, Gaspar, jesteś wolny.
– Słucham? – odezwała się Herreira. Poczuła, jak jej policzki oblewa
rumieniec. – Ten facet... był tu służbowo?
Anita wydęła policzki w dziecięcym grymasie. Nachyliła się i
powiedziała szeptem:
– Może wyglądam jak trzpiotka, ale powinnaś traktować to jako rodzaj
mimikry. Na obecnym etapie nie mamy innego wyjścia, jak postępować
rozważnie. Gdybyś przez przypadek wypadła z akcji, możemy naprawdę
pakować manatki, więc wszelkie przypadki trzeba eliminować. Nie jesteś
więźniem, tylko królową na szachownicy, rozumiesz?
Herreira zacisnęła dłonie w pięści, a potem gwałtownie podniosła głowę.
– Glorio, to niczego nie zmienia... – zaczął Gaspar. Miał minę
niewinnego chłopca, dokładnie taką jak wszyscy mężczyźni przeznaczeni do
roli dożywotnich konsumentów. Cholera!
– Zjeżdżaj – warknęła w jego stronę. – I nie pokazuj się więcej. – Wstała
i zwróciła się do Anity: – Może zdradzisz, do czego jestem aż tak niezbędna,
że zasłużyłam na pachołka?
Agentka odgarnęła włosy z czoła.
– Zdaje się, że jednak coś schrzaniłam – stwierdziła, nieznacznie
wzruszając ramionami. – No, ale teraz mamy ważniejsze sprawy na tapecie.
Ten człowiek – wskazała majora – poprowadzi nas do windy.
– Chętnie pomogę, majorze – zaoferował się porucznik Alvin,
występując przed szereg komandosów. Wciąż trzymał w ręku pistolet, który
zapomniał schować po szturmie. – Jestem do usług.
– To jest zamach stanu! – oburzył się wojskowy. – Wszyscy odpowiecie
przed sądem wojennym! Bóg świadkiem, że zostałem zmuszony.
– Został pan – potwierdziła Anita. – Chodźmy!
Alejandro nie spieszył się zbytnio, ale też nie stawiał oporu. Powoli
ruszył przodem.
Przeszli na zaplecze, gdzie znajdowały się trzy szafy sejfów wmurowane
w ścianę. Wojskowy podszedł do środkowej, wstukał kod, po czym dokonał
identyfikacji na podstawie linii papilarnych i wzoru tęczówki. Lecz pancerne
drzwi pozostały zamknięte.
– Pan blefuje, majorze? – spytała Anita ze złowrogim spokojem. Jej
normalnie blada twarz stała się kredowa. Na tym tle piegi utworzyły
konstelację ciemnych punktów.
– Czy... – wtrąciła ugodowo Herreira, pokonując nerwową chrypkę –
właściwie, dokąd mamy jechać?
Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Alejandro westchnął i odezwał się
zmęczonym głosem:
– Koleżanko agentko, jesteśmy zmuszeni do czekania. Po pierwsze,
winda nie jest szybkobieżna, a po drugie, urządzenie ma do pokonania
prawdziwie górniczy szyb. Myślałem, że koleżanka zna te szczegóły równie
dobrze jak pozostałe.
Upływające minuty dłużyły się niemiłosiernie, ale wreszcie blokady
puściły i pancerne drzwi otworzyły się z jękiem metalowych wsporników.
W kabinie jarzył się niebieski punkt.
– Nie patrzcie prosto w światło, to dezynfekcyjny ultrafiolet – ostrzegła
Herreira. Dobrze znała tę barwę.
– Doskonale, pani profesor – pochwaliła ją Anita. – A teraz wchodzimy.
Ben, Gloria, Iwo, Jerome, Alejandro. Reszta zostaje, najstarszy stopniem
przejmuje dowodzenie oddziałem i kieruje powrotem do macierzystej
jednostki. Pan, poruczniku Alvin, też idzie z nami. Ach, Hostinia... dobrze,
chodź i ty. Jeśli się nie mylę, poruczniku, posiada pan licencję pilota
helikopterów?
– Pani informacje są ścisłe, Anito – potwierdził Alvin z uśmiechem,
salutując.
Nie bez trudu przecisnęli się przez niskie i wąskie drzwi, lecz kabina w
głębi okazała się nadspodziewanie duża. Widocznie przystosowana została
do przewożenia ładunków o sporych gabarytach. A więc gdzieś muszą być
jeszcze inne, obszerniejsze wejścia, pomyślała Herreira.
Hermetyczna klapa zamknęła się z cmoknięciem, ruszył wentylator. Gdy
Alejandro uruchomił dźwig, przyspieszenie okazało się niemal
niewyczuwalne. Fioletowa lampka migała, jakby za chwilę miała zgasnąć.
Herreira obawiała się dalszych incydentów, w ogóle miała duszę na
ramieniu, jednak jazda upłynęła spokojnie i w milczeniu. Po kilkunastu
minutach, w trakcie których wyraźnie zmieniało się ciśnienie, zapłonęło
zielone światło i skrzydła drzwi się rozsunęły. Tym razem mogli przejść bez
schylania się.
Zaraz na progu przejęli ich w celu identyfikacji pełniący wartę żołnierze.
Na pajęczych wysięgnikach przemykały miniaturowe kamery, błyskało
impulsowe promieniowanie, wyczuwali ciepło lidarowej radiacji.
– Major Alejandro, dowódca oddziału – przedstawił się wojskowy,
występując przed grupę. – Przejmuję dowództwo bazy.
Tyczkowaty sierżant, który w bojowym kombinezonie przypominał
monstrualnego owada, obrzucił go badawczym spojrzeniem i niespiesznie
zasalutował.
– Mam inne rozkazy – stwierdził. Jego głos, wydobywający się z
kierunkowych megafonów skafandra, brzmiał metalicznie i bezosobowo. –
Komendantem bazy jest od tej chwili najstarsza stopniem pułkownik Anita
Vejimeer. – Odwrócił się do agentki i stanął na baczność, a przynajmniej
spróbował na tyle, na ile umożliwiał to rynsztunek. – Melduję, że
identyfikacja grupy została zakończona, przejście jest wolne. Czy są nowe
rozkazy?
Major usunął się i od tej chwili nie robił już trudności.
– Idziemy – zakomenderowała dziewczyna, wchodząc w betonowy
korytarz. – Proszę wskazać nam drogę do laboratorium biologicznego,
sierżancie.
– Dario! Prowadzić do B8. – Rozkaz dowódcy oddziału zabrzmiał jak
szczeknięcie.
Jeden z żołnierzy wystąpił i ruszył przodem, kołysząc się na boki w
niezgrabnym skafandrze.
– To niemożliwe! Jak zamierza pani tego dokonać? – stwierdził nieco
bezceremonialnie jeden z techników, potężny mężczyzna nazywany Guido.
Nosił luźny podkoszulek i miał zwyczaj drapania się po owłosionej piersi,
co bez żenady czynił i teraz. Jego gargantuicznych rozmiarów głowa
dźwigała szopę spłowiałych, kręconych włosów.
Anita opanowała się i wyjaśniła z lodowatym spokojem:
– Użyjemy broni biologicznej.
Nastała cisza tak doskonała, że słychać było miarowy odgłos wody
kapiącej w sąsiednim laboratorium. Nikt się nie poruszył, tylko Guido
wytrzeszczył bladoniebieskie, przekrwione oczy, a potem opuścił dłonie,
które z głośnym klaśnięciem uderzyły w uda.
– O, nie – wychrypiał. – Konwencja zabrania, nawet w czasie wojny, a
teraz przecież mamy pokój! Nie ma mowy, ja w tym nie wezmę udziału! –
krzyknął tak donośnie, że jego głos zarezonował pod sufitem. – Nie
pozwolę, zawiadomię związki zawodowe. Na szczęście w tym grajdole
jestem wciąż pracownikiem cywilnym!
Pułkownik Anita Vejimeer podeszła do oponenta i z bliska spojrzała mu
w twarz. Ich głowy były na jednym poziomie, chociaż on siedział, a ona
stała. Uśmiechnęła się, jeśli skrzywienie zaciśniętych ust można było
nazwać uśmiechem.
– Chciałam wyjaśnić – cyzelowała słowa – że użyjemy broni
biologicznej wyłącznie jako bazy, na której przedtem dokonamy
wielostopniowych modyfikacji. Coś, co z niej otrzymamy, można nazwać
różnie: translatorem, transmiterem, najlepiej wektorem czy nośnikiem.
Samolot jest bronią, jeśli przenosi bomby, ale staje się sprzętem
gospodarskim, gdy załadować go środkami ochrony roślin, prawda?
– Nie ma to tamto – warknął Guido. – Jest jasne jak słońce, że w okresie
pokoju chcecie zaatakować nasz kraj i to przy użyciu broni masowego
rażenia. Na to nie ma naszej zgody i nigdy nie będzie!
Major Toledo wyprostował się na krześle, ale się nie odezwał. Żołnierze
stojący w drzwiach zbliżyli się o krok, lecz zostali zatrzymani ledwie
dostrzegalnym gestem dowodzącego sierżanta. Anita zachowywała spokój,
w którym było coś złowieszczego. W razie problemów liczyła na wsparcie
sierżanta Alvina, ale nie była pewna żołnierzy.
– Sytuacja nie dla wszystkich jest jasna, więc tłumaczę po raz kolejny:
czasowo jestem dowódcą tej bazy z bezpośredniego rozkazu prezydenta
latyfundium Santa Cruz – oświadczyła, cedząc głoski. – W tej chwili
ogłaszam czerwony alert, co oznacza najwyższy poziom gotowości do
działań bojowych, równoznaczny ze stanem wojny, a więc wszelka
niesubordynacja będzie karana zgodnie z kodeksem wojennym. Tyle w
kwestiach formalnych. Natomiast z dobrej woli po raz ostatni wyjaśniam, że
nie działamy przeciwko komukolwiek, przeciwnie, próbujemy stworzyć
szansę ocalenia tutejszej społeczności, a więc postępujemy w imię
najwyższych racji. W wyniku tych działań w waszym kraju w sposób
przypadkowy narodzi się więcej dzieci, ale nie powinno być z tym
większych problemów typu bytowego, bo otrzymacie wyrównujące
subwencje od organizacji międzynarodowych. Za to obywatele wysp będą
lepiej chronieni przed wydarzeniami, które w innych miejscach, jak
przewidujemy, mogą spowodować katastrofę na niespotykaną skalę.
– Bzdury! – oświadczył Guido i wstał. – Ja umywam ręce, wychodzę, a
przy okazji wymawiam pracę. I mam nadzieję, że nie pozostanę jedynym
normalnym człowiekiem w tej grupie. Ty, Alfonso, jak zwykle trzęsiesz
portkami? – zwrócił się do chudego laboranta w średnim wieku o
przeciętnym, nie rzucającym się w oczy wyglądzie.
Wtedy Anita podeszła i zagrodziła mu drogę. Wyglądała nieporadnie,
mała i drobna przy wielkim jak góra mężczyźnie.
– Nigdzie nie pójdziesz, techniku Guido! – krzyknęła wysokim altem.
Zabrzmiało to teatralnie, ale przyniosło skutek: mężczyzna zatrzymał się.
Ben poczuł lodowaty dotyk lęku, ale gdy później analizował tę sytuację,
stwierdził, że agentka niczego nie pozostawiła przypadkowi. – Ty
półgłówku, w swoim wielkim łbie masz nie więcej rozumu niż krowa! –
jeszcze podniosła głos.
Wielki mężczyzna sapnął ze złością, wyciągnął niedźwiedzie łapska i
odepchnął kobietę zagradzającą mu drogę. Zrobił to odruchowo, ale
formalna kwalifikacja czynu była jednoznaczna: przymus fizyczny,
zastosowanie przemocy, napaść. Napadnięty ma prawo do obrony
adekwatnej do stopnia zagrożenia, a akcja rozpoczęta przez Guido była
jednoznaczna, zwłaszcza niepokojąca przy jego sile fizycznej. A więc zanim
żołnierze zdążyli podbiec, agentka Vejimeer skorzystała ze swoich
uprawnień.
Popchnięta, poleciała do tyłu, ale błyskawicznym ruchem zdążyła
uchwycić napastnika jedną ręką za skołtunione włosy tuż nad czołem, a
drugą za lewy przegub. W rezultacie pociągnęła intruza na siebie w taki
sposób, że stracił równowagę. Wzmocniła chwyt i, wykorzystując
bezwładność pochylonego nad sobą ciała, gwałtownie uderzyła prawym
kolanem, odbijając się drugą nogą od podłogi. W czasie krótszym niż
mrugnięcie symetrycznie powtórzyła akcję lewym kolanem. W efekcie
intruz przyjął na twarz dwa potężne ciosy, z których jeden trafił w nos, a
drugi w wargi. Kolejne kopnięcie skierowała na krocze, a potem wywinęła
się bokiem spod padającego ciała.
Guido runął jak kłoda, ale był twardą sztuką, więc zaraz próbował wstać,
windując się na rękach. Wtedy trafił go w tył głowy precyzyjny cios kantem
dłoni, twardym jak stal. Wielkie ciało opadło na podłogę i znieruchomiało.
Spod grzywy włosów wypływała stróżka krwi, sącząca się z rozbitego nosa.
Agentka podniosła się i otrzepała spodnie. Wysunęła brodę w stronę
żołnierzy.
– Sierżancie, proszę zamknąć buntownika w areszcie. Niech obejrzy go
lekarz, ale w asyście dwóch uzbrojonych wartowników. Proszę nie
zapominać o alercie bojowym, który obowiązuje wszystkich.
– Tak jest! – oficer zasalutował. – Pani akcja, pułkowniku, była...
instruktażowa. – Jego uśmiech, jeśli mężczyzna w ogóle się uśmiechnął,
ukryła bojowa maska.
– Nie mamy czasu na komentarze, sierżancie – odparła pułkownik
Vejimeer i wyszła na środek. – Przyjmuję, że po tym rozpoznaniu
możliwości zespół jest gotowy do pracy, to znaczy od tej chwili wszyscy
będą realizować ten sam plan – stwierdziła. – Czy ktoś ma uwagi? Jeśli nie,
czas rozpisać role. Profesor Herreira przybyła do nas z dalekiego Królestwa
Mzinga specjalnie po to, aby objąć kierownictwo zespołu naukowego.
Glorio, liczę na twoje opinie na każdym etapie przedsięwzięcia, ale tej nocy
będzie do wykonania bardzo konkretna robota. Niestety, masz do dyspozycji
tylko jednego wykwalifikowanego laboranta, pana Alfonsa, ponieważ pan
Guido chwilowo jest niedysponowany. W razie konieczności każdy z nas
stanie przy aparaturze.
– Niewielki byłby z was pożytek – mruknęła Herreira, kręcąc głową. –
Co mamy robić?
– Rozbroić myśliwce. Jak wspomniałam na wstępie, jutro musimy
zapłodnić sto tysięcy kobiet, pracując w grupie inicjatywnej złożonej
zaledwie z czterech panów i trzech pomagających im pań. To pierwszy taki
wyczyn w dziejach Ziemi.
– Nie do końca rozumiem powody twojego wybornego humoru, Anito –
prychnęła Gloria. – Myśliwce...?
– Chodzi o zmodyfikowanie nośników broni biologicznej, którą
dysponujemy, wspominałam o tym. W wielkim skrócie, czynnikiem
przenoszącym broń są muszki owocowe, właściwie ich miniaturowa
odmiana, genetycznie uwarunkowana na owuloaldoksozę, żeński ludzki
feromon. Ten feromon, obecny w wydychanym powietrzu, jest wytwarzany
przez organizm tylko przez kilka dni owulacji. W warunkach bojowych
muszki rozpyla się nad gęsto zaludnionymi obszarami, a owady te dążą
wybiórczo do akurat płodnych kobiet, ponieważ przyciąga je zapach
hormonu. Wraz z powietrzem zostają wciągnięte do ust, nosa lub nawet
oskrzeli. Oczywiście giną i wtedy uwalnia się z nich wektor roboczo
nazwany voolwie, który jest zmodyfikowanym pasożytem. Ów
mikroskopijny robaczek przedostaje się do żył i wędruje z krwią, a gdy
znajdzie się w pobliżu narządu rodnego, przewierca się do ściany macicy i
uwalnia specyficzne czynniki, wywołując trwałą bezpłodność.
– Obrzydliwość – mruknęła Herreira. – Ale... broń nie jest doskonała, bo
kobiety w innych fazach cyklu pozostają bezpieczne. Do nich te muchy nie
lecą.
– Na tym polega finezja pomysłu, moja droga. Sporadyczne naloty tylko
obniżają siłę prokreacyjną populacji, nie wywołując podejrzeń na arenie
międzynarodowej. W razie wojny totalnej dziesięć kolejnych rajdów w
odstępach trzydniowych obniża ją do zera, a coroczne powtórki w
kontrolowany sposób unieszkodliwiają dziewczęta wchodzące właśnie w
okres dojrzewania. Ogromną zaletą tej koncepcji jest możliwość
elastycznego reagowania, zgodnego z bieżącymi potrzebami. Nie jest to
więc broń masowej zagłady, niszcząca totalnie, lecz raczej precyzyjne
wojenne narzędzie, skalpel w rękach generałów i polityków, oczywiście.
Zgoda, że to broń okrutna, ale czy istnieją inne?
– Chyba... delektujesz się tą ideą – stwierdził Iwo. – Nie ma wątpliwości,
że jesteś perfidna, Anito.
– Taki mam zawód. Gdy byłam perfidna dla waszych bezpośrednich
wrogów, jakoś nie miałeś mi tego za złe. Za to ty myślisz sloganami, a
mówisz banałami – odparowała. – Chyba nie tak trudno zrozumieć, że lepiej
zastosować środek antykoncepcyjny, niż zabijać, powodować nieobliczalne
tragedie, totalnie niszczyć cywilizacyjną infrastrukturę.
– Myślałem, że wojna zawsze ma na celu zniszczenie jakiejś
cywilizacji... – odparł Iwo.
– Wystarczy tych sporów – wtrącił się Hayyan. – Nie wszystko się nam
podoba, ale jesteśmy tu po to, aby sfinalizować projekt Haywicka, a Anita
proponuje jedyne rozwiązanie, możliwe do urzeczywistnienia tu i teraz.
Chyba nie chcemy zrezygnować? – Zawiesił głos, ale odpowiedziała mu
cisza. – Więc konkretnie co mamy robić?
Herreira ukryła twarz w dłoniach. Opuściła je powoli, jakby zdejmowała
maskę.
– Czyli chcesz... jak rozumiem... – zaczęła. Patrzyła w jakiś odległy
punkt, jak zwykle podczas logicznego rozumowania. Znów była tylko
naukowcem, roztrząsającym problem.
Anita skinęła głową.
– Mów dalej – stwierdziła. – Na pewno wyjaśnisz to lepiej niż ja.
– Wydaje mi się – podjęła Herreira – że w tej biologicznej
wieloskładnikowej broni należy zmienić tylko ostatni czynnik destrukcyjny,
jakim są zapewne wirulentne wirusy lub bakterie, uwalniające się
selektywnie w ścianie macicy i powodujące jej degenerację. Zamiast nich w
voolwie umieścimy, a jakże, plemniki superior! Wtedy po dotarciu wektora
do celu nastąpi zapłodnienie, ale nie tradycyjnie, od strony pochwy, lecz
plemniki wydostaną się z naczyń krwionośnych. Do licha, ten proces
właściwie należałoby nazwać ejakulacją płucną albo zapłodnieniem
pulmonologicznym! Myśl jest perfidnie genialna! – Herreira zerwała się i
wyrzuciła ręce w górę. – Kim ty właściwie jesteś, Anito?
– Golemem, dobrym duszkiem, wróżką, czarownicą, perfidną
militarystką – do wyboru. Przewiduję przyszłość, kochana, i dlatego jestem
teraz z wami. Na dodatek mam odpowiednie wyszkolenie i dano mi zielone
światło. Ale do rzeczy, Glorio. Skoro wydedukowałaś wszystko, należy
bezzwłocznie pozyskać najcenniejszy materiał, czyli plemniki superior.
Potem musisz wszczepić je do voolwie, a następnie uzbroić nimi czynnik
przenoszący, czyli uwarunkowane muszki owocowe.
– To drobiazg, chwila, u młodzika sprawa jest szybka. Mamy tutaj
Hostinię, to ona zajmie się Hayyanem, wszak ma zostać jego żoną. Są
poważniejsze sprawy, muszę wiedzieć, z jakiego organizmu uzyskano
voolwie i co w ostrej broni jest końcowym patogenem. Plemniki należy
odpowiednio przysposobić, żeby gładko zastąpiły te patogeny.
– Proszę. – Anita rzuciła na stół pokrowiec z dyskiem. – Doktor Castens,
kierownik laboratorium, przygotował to dla ciebie. Jeśli chcesz, osobiście
może pomóc przy aparaturze.
– Pewnie, że chcę, czeka nas huk roboty! Potrzebuję dużo kawy i jak
najwięcej wykwalifikowanego personelu.
– Doskonale. Iwo i Jerome, wasze zadanie będzie polegało na
komputerowym wysymulowaniu optymalnego sposobu rozprzestrzenienia
muszek. Owady zawieszone zostaną w stanie uśpienia w roztworze, który po
rozpyleniu wyparuje, a żyjątka obudzą się i po upływie kilku sekund będą
zdolne do samodzielnego lotu. Dokonamy zrzutu ze śmigłowca. Oto
szczegółowe mapy, wyliczycie wszystkie parametry lotu, czyli pułap,
szybkość, trasę, czas. Jasne? Majorze Alejandro!
– Słucham, pułkowniku.
– Proszę o bezzwłoczne sprowadzenie bojowego śmigłowca,
wyposażonego w odpowiednie agregaty. Pan deklaruje współpracę, jak
sądzę?
– Wykonuję rozkazy przełożonych. Śmigłowiec będzie gotowy za pół
godziny.
– Poruczniku Alvin, pan będzie pilotował maszynę. Proszę uzgodnić
sprawy techniczne z majorem Alejandrem, a parametry lotu z
informatykami. Wyrzutnie bojowe uzbroją osobiście profesor Herreira i
doktor Castens, a za kwestie techniczne w całości odpowiedzialny jest pan,
poruczniku. Majorze Alejandro, załogę śmigłowca ma stanowić dwóch
pilotów – techników, którzy znają każdą śrubkę w swojej maszynie. Na tym
etapie realizacji projektu nie możemy sobie pozwolić na żadne dodatkowe
ryzyko.
ROZDZIAŁ 12
Ines zaciągała się głęboko, tak mocno, że aż trzeszczały płuca. Pragnęła,
żeby jasna fala podpłynęła pod nią jak najszybciej, natychmiast, i miała
nadzieję uciec tym razem na jej żółtym grzbiecie. Zawsze miała nadzieję, ale
to nigdy się nie udało. Niektórzy twierdzili, że potrafią surfować na niej
dowolnie długo, ale coraz częściej odnosiła wrażenie, iż tych biednych ludzi
stać jedynie na pielęgnowanie własnych mitów. Nie robiła postępów i na
dodatek ciemna fala, w której codziennie tonęła w paskudny sposób i która
wciągała ją jak góra rozgrzanego mazutu, była coraz szybsza i nadciągała
zaraz za żółtą tak gwałtownie, że błysk trwał tylko chwilę, byt ledwie
muśnięciem rozkoszy. Bardziej wyczuwała ją, niż widziała, jasny język
wysunięty spod brunatnej chmury, zupełnie jak złota wstążka plaży
uwięziona między szarym oceanem codzienności a piekłem cierpienia,
którym trzeba było okupić kilka sekund psychodelicznego orgazmu. Czy
było warto? Nie zadawała sobie tego pytania, było bez sensu, jak pytanie o
słońce lub chmury na niebie.
Telefon brzęczał natrętnie. Właśnie teraz!
– Czy ty też słyszysz to skrzeczenie, Mundo? – spytała, cedząc głoski. W
ich grupie zwykli używać stylizowanego języka, a przekleństwa były
rzadkością. Byli przecież los artistas.
Edmundo nie mógł odpowiedzieć, bo już znajdował się głęboko pod
czarną falą, niedostępny dla zewnętrznego świata. Przez jego brudną twarz
przebiegały bolesne skurcze, jęczał i rzucał się, raz po raz uderzając głową o
kamienne płyty trotuaru.
Ines potrafiła długo powstrzymywać orgazm. Nie miała władzy nad
piekielną chmurą, ale mogła samą siłą woli na pewien czas zatrzymać całą
nawałnicę albo przynajmniej bardzo zwolnić jej ruch, dryfując po obszarze
bylejakości. Powtarzała Sobie, że to akurat nie jest wielką sztuką i że
ucieczkę do trwania codziennie praktykują miliony, a może i miliardy ludzi,
więc i jej powinno się udać. I udawało się.
Włączyła telefon.
Papcio, twoja sobacza mać – specjalnie dla niego przeszła na slang. –
Jasny szlag, będzie już sto lat od last czatu, ale masz dobrą pamięć,
borsucze ucho! Co? Właśnie ćpam jak cholera, zaraz mnie ruchnie, więc się
streszczaj, misiaku. Radzisz czy każesz, generałku? Ach tak, ciu ciu dobry
papcio, prosi... Żebym zeszła? Ręcznik? Santa Magdalena, co ty pierniczysz
oldboyu, już potasowało się pod sufitem? Niee, kochasiu, tu wszyscy siedzą
na dworze, księżyc jak mandaryn, zostawia na morzu drogę ze srebrnych
perełek. Nie ma wojny, a jak będzie, wszyscy zginiemy, razem, jesteśmy
gotowi, od dawna. Pa, staruszku, czas mi się kończy, nieodwołalnie.
Cmoknij mamcię... no, chociaż przez nagrobną płytę. I żyj dalej bez
grzechu!
Cisnęła telefon w krzaki i wyciągnęła ręce do swojej plaży, ale znów
ktoś jej przeszkodził. Parsknęła, zła jak drażniona kotka.
– Czego? – Patrzyła rozszerzonymi źrenicami, tęczówki niemal znikły.
Miała oczy trolla, głębokie jak noc.
To był Felipe. Chwiał się jak kukła na obluzowanym drucie, zarośnięty,
z zapadłą klatką piersiową. Chciał koniecznie wiedzieć, o co chodziło.
– Odwal się – fuknęła i podniosła dłonie, rozcapierzając palce.
– Nnie. Ja proszę. Nigdy nie mówiłem, ale... mam żonę. – Spuścił wzrok,
odwrócił się bokiem. – Bardzo ją kocham – dodał cicho, niemal szeptem.
Ines jeszcze raz zdusiła w sobie theta. Była naprawdę poruszona, nawet
poczuła zazdrość.
– Ty chuderlaku – powiedziała niemal czule i pogłaskała go po
czuprynie. – Ja... kocham tylko swoją małą, wielką, złotą plażę. Nie mam
nikogo, kto by się nadawał. Szczęściarz...
– Powiedz, In. Ja chcę... ja powinienem. Muszę! Jeśli to takie ważne.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Może. Papcio generalissimus.
Jak zniżył się do poziomu córki degeneratki, to coś w tym musi być. Ale nie,
niemożliwe. Przecież nic się nie dzieje, ludzie tańczą, piją, spacerują. Nie
słychać syren, nie widać karetek, nie ma wojska... Znowu jakiś fortel,
sposób na niegrzeczną córeczkę.
– Ale o co chodzi, zmiłuj się!
Spojrzała samymi źrenicami.
– Coś mówił o wypadku w trakcie ćwiczeń z bronią biologiczną. Kazał...
nie, grzeczny papcio prosił, żebym przed świtem zeszła do piwnicy i
oddychała przez mokry ręcznik. Do południa. Grzecznemu tatuńciowi
odbiło, bo skąd może wiedzieć, że akurat przed świtem zdarzy się
wypadek?! Napił się, tylko na taki nałóg stać starego tryka!
– Może już wie, że coś poszło bokiem? In, pożyczysz...?
– Bokiem poszło nasze życie, żonkosiu. Poszukaj w krzakach, gdzieś
tam go ciepnęłam. A teraz dajcie mi wszyscy spokój, do jasnej anielki! Idę
na plażę, sama i samotna. I dobrze mi z tym!
* * *
Juanita Quintin zbudziła się przed świtem. Chórem grały cykady, z
pobliskich zbiorników nawadniających plantacje bananowe gromkim
tenorem odzywały się żaby olbrzymy. Za oknem wisiał księżyc płaski jak
cynowa misa, ogromny, otoczony rdzawą obwódką. Wiatr szeptał w liściach
za oknem, a czasem mocniej targał gałęziami, jakby ktoś chciał po nich
dostać się do mieszkania.
Dziewczyna wtuliła głowę w poduszkę, naciągnęła na nią prześcieradło.
Znów osunęła się w płytki, nerwowy sen, pełen zjaw i strachów.
Koncertowała w nim orkiestra jazzowa, złożona z wilkołaków, południc i
demonów, nieudolnie poprzebieranych za anioły. Śpiewał Louis Armstrong
– rzeczywiście dostrzegała go w głębi sceny, jak machał w jej stronę
mikrofonem. Był świetny, wykorzystując walory swojego spatynowanego
głosu w sposób wirtuozerski, wynikający nie tylko z talentu, ale i
doświadczenia. Ten sen nie był przyjemny i bardzo chciała się z niego
wydostać. Wreszcie udało się.
Znów słyszała cykady, ale Louis nadal śpiewał, śmiejąc się i nucąc,
wciąż jednak w zgodzie z melodią. To już nie był sen.
Niebo różowiło się na wschodzie. Wiatr ucichł, nawet cykady grały
spokojniej, w tle, tylko ten Armstrong... Juanita wsparła się na łokciu i
zaczęła grzebać na drugiej połowie podwójnego łóżka, pośród
porozrzucanych sukienek, bielizny i torebek. Wreszcie namacała
elipsoidalny kształt i ścisnęła go. Armstrong grzecznie przeprosił i umilkł, a
w słuchawce zabrzmiał głos Felipe. Juanita najpierw odetchnęła, ale zaraz
wezbrała w niej złość.
– Myślałam, że dzwonią z kliniki – mruknęła. – Czy wiesz, która
godzina? A w ogóle to nie mam pieniędzy, ty cholerny ćpunie! Miałeś
zostawić mnie w spokoju, taka była umowa, już zapomniałeś?!
Fełipe nie odpowiadał, ale wciąż słyszała jego płytki, nierówny oddech.
– O co chodzi? Umierasz czy jak?
– Juanita – wyjąkał wreszcie. – Nie, nie chcę pieniędzy. Jakoś idzie,
trochę dają nam geje i lesbijki, wiesz, oni walczą o równouprawnienie
słomek. Przecież wszystko bierze się z genów, nie ze złej woli, no nie?
Dziewczyna się zjeżyła.
– Słyszałam już te bzdury! Czy dzwonisz w środku nocy, żeby robić mi
pseudonaukowy wykład?! Odczep się raz na zawsze!
Usłyszała jęk pełen bólu i tylko dlatego nie przerwała połączenia.
Poczuła ukłucie żalu. Fełipe nadal próbował coś powiedzieć.
– Nie... poczekaj, to nie tak miało być. Dzwonię, bo... kocham cię, Jua.
Ja... nigdy nie przestałem cię kochać.
– Słyszałeś ten łomot? To kamień spadł mi z serca. A teraz rozłącz się i
idź ćpać, a ja zjem śniadanie i pójdę do pracy. Ktoś musi pracować, żeby z
podatków utrzymywać mniejszości o odmiennej orientacji
psychosomatycznej, jak to napisali w gazecie.
– Nie! Nigdzie nie idź! Namocz ręcznik i okręć nim głowę. Zejdź do
piwnicy i tam czekaj na mnie. Chcę cię bronić!
Juanitę zatkało.
– Co ty bredzisz? – warknęła po chwili. – Jak spróbujesz tu przyjść,
wezwę policję. Ale najpierw rozwalę ci czerep.
– Jua, będzie atak biologiczny, o świcie, zaraz, już. Wąglik, może coś
gorszego. Wiem na pewno, uwierz mi. Chcę cię ratować!
W głosie Felipe była taka determinacja, że Juanita powstrzymała cisnące
się na usta przekleństwo. Przypomniała sobie, jaki był jeszcze rok temu:
postawny, roześmiany, decydujący za nich dwoje. Mądry i wykształcony, na
rządowej posadzie. Uwielbiała go. Stoczył się tak szybko, jakby został
naznaczony; do dziś nie potrafiła tego zrozumieć. Spróbował raz, jedyny raz,
na przyjęciu u ich wspólnej znajomej. To jasne, że musiał być naznaczony,
genetycznie czy palcem bożym, wszystko jedno.
– Skąd wiesz? – mruknęła i zaraz pożałowała pytania. Teraz nie tak
trzeba z nim gadać.
– Wiem i już! – Podniósł głos, wykorzystując jej zainteresowanie. – Nie
ma czasu na tłumaczenia, po prostu w naszym środowisku są także ludzie
dobrze poinformowani. Jadę do ciebie.
– Nie! Zrozumiałam, atak gazowy czy jakiś tam wąglik. Dobrze, Felipe,
schodzę do piwnicy, ale pod warunkiem że nie będziesz więcej wydzwaniał,
a wizyty wybij sobie z głowy na zawsze! Chcę wykorzystać ten czas na
czytanie, muszę przygotować plan opieki nad lekko chorymi, rozumiesz?
Dziękuję za dobre chęci, cześć!
– Zaraz, poczekaj. – Chłopak nie ustępował, a w jego głosie brzmiała
nieufność. Nie był ani taki głupi, ani taki naćpany. – Nie zapomnij o
wilgotnym ręczniku.
– Dobrze.
– Pamiętaj, ostrzegałem cię.
– Tak! – krzyknęła i przerwała połączenie.
Doskonale, pięknie, rozczulająco! Dzwoni kochający mąż! Odrzuciła
telefon i przez chwilę szlochała w poduszkę. Potem zeskoczyła z łóżka i
pobiegła pod prysznic. Złość dodawała jej siły.
– Gnida, skurwysyn, śmieć, świnia – powtarzała przez zaciśnięte zęby,
gdy gorący bicz spłukiwał z niej resztki złych snów.
Zrobiła sobie szybkie śniadanie: grzanki, marmolada, kawa, sok
grejpfrutowy. Gdy była z Felipe, celebrowali posiłki, przyrządzali sałatki,
szykowali drewniane talerze z wyborem serów, doprawiali sosy i dressingi.
Teraz zawartość szafy rozrzuciła na jego łóżku, a jadała zwykle na stojąco,
chwytając, co było najbliżej. Spieszyła się, chociaż nie miała do czego. Stała
się nerwowa.
Filiżanka zadzwoniła o spodek. Myślała, że drżą jej ręce, ale przez
syczenie ekspresu przebił się głuchy łoskot silnika. Śmigłowiec leciał nisko,
chyba tuż nad wierzchołkami pinii. Zahuczał basem i ucichł, a w kredensie z
opóźnieniem zadzwoniły kieliszki. Po chwili warkot znów był słyszalny, ale
cichszy i zniekształcony – pewnie maszyna posuwała się w głębi barranco
w stronę miasteczka.
– Turystyczna szarańcza – mruknęła do siebie. – Zachciało się oglądać
wschód słońca nad Santa Cruz.
Lubiła mówić głośno, gdy była sama. A sama była od roku.
Nalała mleka, przepuściła parę. Dodała mleka do kawy. Wsypała cukier.
Potem wyprostowała dłonie, wyciągnęła palce. Miała długie palce, które
odginały się lekko do góry, jak je tak wyprężała. Była spokojna, zupełnie
spokojna. Ale końce palców drżały i nic na to nie mogła poradzić.
Przez okno wpadł powiew porannego wiatru. Wciągnęła powietrze –
pachniało rosą, ziemią, porankiem. Hibiskus? Nigdy nie zastanawiała się,
czy do jej okna dochodzi zapach hibiskusów. Chyba grzanka drapnęła ją w
gardle, odkaszlnęła. Odpędziła komara. Nie, zdawało jej się. Komary
pojawiają się tylko wieczorem, zawsze regularnie między dziesiątą a
jedenastą. Dlaczego tylko wtedy? Świat jest pełen zagadek.
Śmigłowiec z kompletem turystów. „Proszę, nie wszyscy na jedną
stronę, zaraz zawrócimy, każdy będzie mógł obejrzeć wschód słońca".
„Mamo, to jest ten wschód? Tylko dlatego wstawaliśmy w środku nocy?"
„Tak, ale popatrz na mgły ścielące się w dolinach, w dzień już ich nie
będzie". „Mamo, dlaczego lecimy tak nisko? Ta góra zasłania mi cały
widok". „Nie wiem, synku. Spytaj pana pilota".
Juanita cisnęła serwetkę na tacę i wybiegła z domu. Lubiła układać
dialogi, ale nie takie, wolała rozmowy zazdrosnych kochanków. Na
zewnątrz niebo było czyste, jakby świeżo umyte, pinie poruszały się lekko
na wietrze. Zza gór właśnie wynurzyło się słońce, wzniecając feerię blasku.
Świat był wesoły i w porządku.
Wskoczyła do samochodu i rozpoczęła karkołomny zjazd gruntową
górską drogą, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jakiego wyczynu dokonuje,
i to przynajmniej dwa razy dziennie. Bo dla niej była to najzwyklejsza
droga, którą przemierzała machinalnie: rano, ignorując rozpaczliwe jęki
resorów, poddawanych niemalże niszczącej próbie, i wieczorem, wspinając
się po halogenowym promieniu, przeszukującym trawers górskiego zbocza.
* * *
W roztworze unosiły się truchła. Oleista, opalizująca ciecz otaczała je,
ochraniała, otulała poduszkami molekularnych klasterów, absorbujących
obce molekuły i agresywne jony. Drosophila castensis, czyli genetycznie
zmodyfikowane karłowate muszki owocowe, wyglądały pokracznie: falujące
odnóża, zmięte skrzydła, zwisające żuwaczki. Nie stykały się z sobą,
ekranowane chmurami organicznego pseudożelu, organizującego się pod
działaniem śladowych ilości feromonowych enzymów, obecnych wokół
owadów. Były martwe, nie przejawiały żadnych funkcji życiowych. Mimo
to znajdowały się po stronie życia, bo jedną z ich cech była pełna gotowość
do podjęcia tych funkcji w każdej chwili, na molekularny znak. Ich
metabolizm został wyłączony, chemiczny sterownik przestawiony na zero,
jednakże anabioza nie powinna trwać zbyt długo, bo każda broń bio miała
swój okres przydatności do użycia. W tym wypadku jednak przekroczenie
daty ważności nie wchodziło w rachubę.
Gdyby truchła muszek owocowych mogły słyszeć, dobiegłby je
narastający, basowy grzmot. To dysze bojowych wyrzutni zostały
odbezpieczone i otwarte, a wzrastające ciśnienie zaczęło wypychać ciecz na
zewnątrz, w chłodne powietrze nad wyspą Santa Paloma. Owady były
porywane i pojedynczo, z zawrotną szybkością, przemykały przez kapilarny
kanał, za którym organiczna ciecz ulegała rozpyleniu. Miękkie i elastyczne
kropelki, majestatycznie szybujące w przestworzach, prześwietlone
wschodzącym słońcem, opalizujące i rozszczepiające światło na barwy tęczy
– od głębokiej czerwieni do fioletu – mogłyby przypominać bańki mydlane,
choć były tak małe, że do podziwiania ich urody należałoby użyć silnego
szkła powiększającego. W każdej kropli podróżowały mikroskopijne
muszki. Inteligentna ciecz organiczna była lotna jak eter. Na jej powierzchni
pod wpływem tlenu z powietrza zachodziły reakcje, lokalnie zwiększające
szybkość molekularnych ruchów translacyjnych, w wyniku czego cząsteczki
bez trudu odrywały się od kropli i szybowały dalej jako para. Kropla
kurczyła się i zmniejszała, wirowała i zmieniała raptownie kierunek lotu,
popychana zmiennymi siłami odrzutu uciekającej materii. Wreszcie muszki,
odarte z ochronnej otoczki swojej cieczy płodowej, były wyrzucane w
turbulencje atmosferyczne, które dla nich oznaczały huragan. Wicher
wydmuchiwał z ich wnętrza resztki płynów, więc szybowały w powietrzu
jak chmury kurzu.
Przemiana mogła się rozpocząć. Tlen i jego wolne rodniki, a także
agresywne rodniki hydroksylowe rozpoczęły zmasowany atak. Pod gradem
aktywujących uderzeń makromolekuły enzymów rozwinęły krzaczaste
łańcuchy boczne, odsłaniając wysokoenergetyczne centra aktywne.
Natychmiast przysunęły się proteiny regulacyjne, włączyły się kwasy
nukleinowe, ruszyły metaboliczne szlaki. Truchła ożyły. Najpierw przez ich
korpusy przebiegło niespokojne drżenie, później nastąpiły fazy prostowania
skrzydeł, poruszania odnóżami, kręcenia głową. W końcu, po kilku
gwałtownych skurczach, owady rozpoczęły lot o własnych siłach.
Przyspieszały, lawirowały między wierzchołkami pinii, przelatywały przez
chmury cząstek o niepokojących zapachach. Po pewnym czasie większość
natrafiła na potoki woni, która, jak klasyczny feromon, nakazywała im
maksymalny i celowy wysiłek. Muszki owocowe Drosophila castensis
rzucały się do szaleńczego, ostatniego lotu, aby wypełnić jedyne zadanie w
swym krótkim życiu. Tropiły woń zawiadującą ich zachowaniem, pędziły
wzdłuż strumyków, potoków, a potem całych rzek tego zapachu, który był
ich fatum, bo na niego zostały uwarunkowane. W pobliżu jajeczkujących
kobiet, które wydychały choćby ślady owuloaldoksozy, dostawały szału,
wciskając się w nos i usta, bo tam stężenie feromonu było największe. Część
z nich osiągała cel i dostawała się do środka.
Kilkanaście muszek, wyrzuconych do atmosfery na samym początku
akcji, rewitalizowało się wewnątrz gęstego obłoku feromonu. Nie musiały
marnować sił na poszukiwania, bo od razu znalazły się na ciepłym tropie.
Źródłem atraktanta był domek wtulony w pinie, przylepiony do zbocza jak
jaskółcze gniazdo, z miniaturowym ogródkiem zawieszonym nad urwiskiem
jakby na przekór sile ciążenia. Owadom nie było jednak dane
kontemplowanie urody miejsca, za to były one w stanie działać perfekcyjnie,
zgodnie z chemicznym paradygmatem. Posuwały się pozornie bezładnym
lotem, wykonując beczki i gnając zakosami, lecz w ten sposób ustalały
gradient woni, a więc leciały w kierunku wzrastającego stężenia, coraz bliżej
źródła. Jasność budzącego się dnia nagle została zastąpiona półmrokiem
wnętrza, ale to nie miało znaczenia, ważna była tylko pobudzająca do szału,
gęsta i soczysta struga atraktanta. Lot stał się szybki, nerwowy, gwałtowny.
Cel znajdował się tuż przed nimi.
Pierwszy owad został odepchnięty przez huczący wydech, ale walcząc z
prądem, dzielnie próbował przeć do przodu. Kolejny szumiący wdech przez
usta porwał go ze sobą, ale kąt nalotu był zbyt ostry i muszka, zamiast
dostać się do wnętrza, uderzyła w wargę. Jej skrzydło przylepiło się do śliny
zmieszanej z lepką kawą, ale owad nie kapitulował, odpychając się
odnóżami i pracując drugim skrzydełkiem. W końcu udało się – poderwał
się do lotu i został wciągnięty w szybką strugę wdechu, tym razem przez
nos.
Teraz jego życie liczyło się w ułamkach sekund. Wilgotna czeluść,
ciemnoczerwona poświata, gwizd powietrza opływającego belki włosów.
Muszka ugrzęzła w stalaktycie śluzu i próbowała wyswobodzić się, ostro
pracując skrzydłami. To przyspieszyło jej koniec – została natychmiast
zmiażdżona. Juanita, czując w nosie nieprzyjemne swędzenie, odruchowo
ścisnęła go palcami.
Z rozgniecionej muszki sprawnie wydostał się voolwie. Był tak mały, że
do jego obserwacji człowiek potrzebowałby mikroskopu, ale dostatecznie
duży, żeby nie atakowały go żadne przeciwciała ani komórki tuczne.
Wyprężył smukłe ciało, wygiął się w jedną, a potem w przeciwną stronę,
jakby przeciągał się po przebudzeniu. Stanowił miniaturę raka, uzbrojonego
w jedne szczypce o krawędziach ostrych jak skalpele. Kilkoma rzutami
opancerzonego tułowia przebił się przez nawis śluzu i dotarł do nabłonka, po
czym ciął tkankę i wwiercił się w jej miąższ. Szukał wejścia, nie zważając
na gwałtowny wzrost ciśnienia – to Juanita znów pacnęła się w nos. Szukał,
robiąc lokalne szkody, aż wreszcie dotarł do pierwszego celu. Zlokalizował
go za pomocą szczątkowego cyklopowego oka, umieszczonego na czubku
głowotułowia, które w wystarczającym stopniu rozróżniało kształty i barwy.
Jego oko było czułe na bliską i średnią podczerwień, a promieniowanie w
tych zakresach dobrze przenika przez tkanki. Błonę śluzową przerastała
gęsta sieć włosowatych naczynek krwionośnych, naprawdę cienkich jak
włos, ale to w zupełności wystarczyło. Dla voolwie każda z nich była
przestronnym korytarzem, rodzajem podłużnego pęcherza, pulsującym
ciągiem różowych galaretowatych ciał.
Natychmiast uderzył szczypcami i zanurkował w powstałe rozdarcie,
posuwając się pod prąd w strumieniu wyciekającej krwi. Szybkimi
uderzeniami ogona oddalił się na bezpieczną odległość od formującego się
skrzepu, a potem dał się nieść prądowi, omijając naroślą i złogi. Teraz
musiał dostać się do większych żył, potem przeżyć przeprawę przez
grzmiące porohy przedsionków i komór serca, aby w końcu odnaleźć
właściwe tętnice i dotrzeć na sam dół brzucha, do macicy. Robił to wszystko
bezrozumnie, ale fenomenalnie celowo, a więc działał w taki sam sposób, w
jaki funkcjonuje cała ożywiona przyroda. Voolwie kierował się odruchami, a
także subtelnymi gradientami stężeń substancji, stanowiącymi dla niego
rodzaj drogowskazów.
Po osiągnięciu ściany macicy opuścił bezpieczne naczynia włosowate i
zginął. Zabiła go owuloaldoksoza, osiągająca w tym miejscu tak wysoką, że
toksyczną koncentrację, przynajmniej dla takich istot jak on. Ale nie dla
plemników, które czuły się w tej okolicy jak ryby w wodzie. Voolwie pękł i
zaczął się rozpuszczać, a z jego brzucha wydostał się plemnik superior z
genetyczną informacją człowieka przyszłości.
Plemnik pomknął w kierunku ujścia jajowodu, na spotkanie z jajem,
którego obecność wyczuwał wszystkimi chemicznymi zmysłami. Plemniki
zawsze polują w stadzie, więc prawdopodobieństwo wejścia któregoś z nich
w bliski kontakt z oblubienicą jest wysokie. Plemnik superior był sam, ale
został tak zaprojektowany, żeby wykonać zadanie. Można powiedzieć, że
jego męskość i jurność musiały sprostać ograniczeniom ilościowym.
Jajo było ogromne, śliskie i elastyczne, z pękami faryzeuszowych
wyrostków w górnej części. Przebicie grubych boków było niemożliwe.
Plemnik superior pomknął w kierunku włochatej głowy i dźgnął wicią w
gąszcz faryzeuszy, które zafalowały i próbowały go odepchnąć. Męski
element wycofał wić i wniknął pomiędzy nie swoim drugim końcem.
Wyrostki otoczyły go miękkim całunem, odchylając się i ukazując
zamknięte błonami studnie. Zanurkował w jedną, wgłębiając się w
protoplazmatyczną substancję. Niby był już w jaju, ale wciąż
przytrzymywała go elastyczna miękkość. Ejakulował więc enzym
rozpuszczający błonę. Wniknął do środka i otoczyło go drażniące ciepło.
Gdyby plemnik mógł przeżywać orgazm, z pewnością odczułby go właśnie
w tej chwili.
Juanita poczuła bolesne swędzenie sutków. Znów marnuje się jedno
wspaniałe jajeczko, pomyślała. A przecież ich liczba nie jest nieskończona.
Pochyliła się i spojrzała w górę, na blade niebo. Gdyby teraz nade mną
przeleciał albatros i gdybym poczęła, za nic nie usunęłabym dziecka. Z
mężem czy sama, na pewno wychowałabym je na piękną kobietę lub na
dzielnego mężczyznę. Oczywiście z małym zastrzeżeniem: że ptaszek
dostarczyłby odpowiedni garnitur genowy.
„Daj mi buzi, moja Susi" – wyło radio, napełniając puszkę samochodu
kakofonią dźwięków. Jeszcze bardziej podkręciła regulator i wcisnęła gaz,
bo właśnie zjechała z górskiej drogi na asfalt.
Hayyan skierował się ku morzu. Pragnął zagłębić stopy w grającym
piasku, chciał poczuć napór wody na kolana, wciągnąć w płuca powietrze
przesycone solą i zapachem wodorostów.
Przedtem pożegnał się kilkoma zdawkowymi słowami.
Zadowoleni Iwo i Jerome pili sznapsa z zamglonych od zimna
kieliszków. Czerwoni na twarzach, co chwila wybuchali śmiechem,
świętując sukces. Zdawali sobie sprawę, że to sukces domniemany, ale tak
czy owak wart był kilku toastów. Herreira rozmawiała z Anitą – twarz przy
twarzy, poważne miny, przyciszone głosy. Mimo sińców pod oczami Gloria
była szczęśliwa. Doprowadzili projekt do końca, więc chciała zrobić sobie
przerwę i w związku z tym pytała, czy mogłaby przez pewien czas
popracować na tutejszym uniwersytecie, zafundować sobie, powiedzmy,
półroczny sabbatical. Tutejszy klimat, nowe doświadczenia, zmiana i tak
dalej. Rozmawiając, obie kobiety myślały o Casparze, choć jego imię ani
razu nie zostało wymienione – czy okaże się tym mężczyzną i czy dwoje
ludzi w średnim wieku potrafi żyć razem, rezygnując z błogosławieństwa i
brzemienia wolnego stanu? Anita wprost tryskała energią, jakby jej
akumulatory doładowały się podczas finalizowania projektu. Tęsknie
spoglądał na nią porucznik Alvin, lecz ona uśmiechała się trochę łobuzersko
i trochę kpiąco, starając się przy tym nie urazić oficera. Tylko major
Alejandro siedział nieporuszony nad szklaneczką barraquito, posępny i
wielki jak góra po zachodzie słońca. Hostinia kręciła się niespokojnie, ale
gdy Hayyan obdarzył ją długim, poważnym spojrzeniem, uśmiechnęła się,
demonstrując biel trochę przerażających zębów. Teraz była już pewna
swego.
Hayyan poszedł piechotą; propozycję podwiezienia skwitował
machnięciem ręki. Chciał... musiał być sam. Schodził w kierunku oceanu,
który daleko w dole w dostojnej ciszy rozpościerał po płyciznach białe fale.
Gdy znalazł się niżej, usłyszał ich szept, a znad plaż podniósł się wiatr. W
głębi jego jaźni poruszył się Haywick. Volyan odezwał się do niego:
– Byłeś nieoceniony, frater. Kocham cię bardziej, niż kochałbym brata,
ale dobrze wiesz, że nie możemy być razem.
„Tak", odpowiedział Haywick. „Byliśmy dobrym rodzeństwem i razem
dokonaliśmy tego, czemu osobno nigdy nie dalibyśmy rady. Odprowadzę
cię jeszcze kawałek".
– Jak chcesz, frater. Niebawem będziemy musieli się pożegnać.
Górską ścieżką zszedł do maleńkiej wioski. Ostre podmuchy wiatru
targały rozwieszoną na sznurach bielizną, mewy przysiadły na dachach
chatynek, koguty piały, zaniepokojone. Wszędobylska sól osiadała na
wargach.
W drewnianej chacie z sinych, rozchwierutanych desek mieścił się sklep.
W półmroku błyskały białka starej, grubej Metyski, która ociężale
przyczłapała z zaplecza.
– Chciałbym zatelefonować – oznajmił Haywick, używając strun
głosowych Volyana.
Sprzedawczyni wydęła wargi i bez słowa wskazała kąt, gdzie wisiał
aparat. Chłopak ujął słuchawkę, przyciskając palec do wizjera fiskalnego.
Zawahał się, ale potem szybko wybrał numer. Czekał długo.
– Tak? – Głos młodej kobiety trudno było określić jako przyjazny.
Haywick nabrał powietrza, potem chciał odwiesić słuchawkę, ale znów
przycisnął ją do ucha.
– Nie wiem... Czy to Lśnica Qmil?
– Melduje się. Jest awaria i trzeba przyjść?
– Nie, Qmil. Mówi Haywick, Zaklinacz Gwiazd.
– Co? – W słuchawce słychać było świszczący oddech. – Blady
Zaklinacz?
– Tak.
Haywick nie wiedział, po co telefonuje do Qmil, tej obcej, rasistowskiej
czarnej dziewczyny, wiecznie pachnącej czosnkiem i wanilią. Zrobił to
odruchowo i teraz żałował. Tak naprawdę nie miał pojęcia, czym była dla
niego, na pewno lubił uprawiać z nią seks. Ale wbrew temu, co podpowiadał
mu rozum, mówił dalej:
– Wracam. Będę pracował w obserwatorium, znów jako Zaklinacz
Gwiazd. Nie zmieniłem się... wiele. Chcę... zostaniesz ze mną, Qmil?
Jej szybki oddech syczał mu w uchu.
– Bladziuch wie, która godzina? Jest środek nocy! Chce wrócić po pół
roku? Bez prezentów? No nie, musi zapłacić za to i potem starać się
codziennie, tak jak wyższy samiec bonobo.
Haywick westchnął i uśmiechnął się, wciąż wykorzystując twarz
cierpliwie oczekującego Allana Volyana.
– Przywiozę dużo kolorowych bransolet z zegarkami. A teraz idź już
spać, Lśnico Qmil.
Odwiesił słuchawkę i chciał podziękować sprzedawczyni, ale za ladą nie
było nikogo. Klepnął blat otwartą dłonią i wyszedł.
Krętą ścieżyną strawersował zbocze i znalazł się na plaży.
Allan Volyan odzyskał pełną władzę nad swoim ciałem. Przemożna siła
gnała go do morza. Ruszył biegiem, a przy każdym kroku rozgniatany
piasek wydawał ciche miauknięcie. Ocean przyzywał go, dudniąc odległym
grzmotem fal. Daleko od brzegu, pod nawisem opadającego wodnego wału
mignęła wydłużona trójkątna twarz. Rzucił się w tamtym kierunku, skacząc
głową naprzód w nadciągającą górę wody.
Ogarnął go zielony przestwór. Płynął przy samym dnie, ocierając
brzuchem o karbowany piasek, w którym żerowały tysiące krabów
pustelników. Chóralne skrobanie ich szczypiec było głośniejsze i bardziej
natarczywe niż szum przyboju. Dno opadało, więc posuwając się nad nim,
dostał się w chłodną strefę, gdzie dominowała głęboka zieleń. Wtedy
gwałtownie odczuł brak powietrza i rzucił się ku górze.
Usłyszał chichot. Tak mogły śmiać się syreny, delfiny, wieloryby,
zmutowani mieszkańcy wiosek na palach, topielice. Odwrócił się, wściekły,
lecz znów dochodził do niego tylko chrobot tysięcy szczypiec karłowatych
krabów. Poczuł, że zaczyna wciągać wodę do płuc, więc jednym rzutem
ciała wyprysnął ponad fale. Zakrztusił się, z zaciśniętego gardła wydobył się
charkot, przed oczyma zawirowały palety barwnych plam. Zanim jednak
osunął się w ciemność, zdołał chwycić haust powietrza i znów w górze
rozpalił się błękit nieba.
Leżał na plecach, odpoczywając. Oddech wyrównał się, fala kołysała
łagodnie, pierzaste chmury zmieniały położenie, co świadczyło o tym, że
prąd okręca go wokół osi. Miękka dłoń łagodnie pogłaskała pływaka po
ramieniu.
Odwrócił się gwałtownie, ale wokół była tylko zielona toń,
prześwietlona ciepłymi promieniami słońca. Nad głębią szkliste pagóry fal
unosiły się leniwie, dźwigając go na swoich grzbietach, a potem ostrożnie
opuszczając w zasnute pianą doliny.
Przewentylował płuca i znów zanurkował. Ciśnienie w uszach
wyrównało się z trzaskiem, który słyszał wewnątrz głowy, gdy schodził
pionowo w dół, w granatowy przestwór. Jakiś smukły kształt pomykał przed
nim, uciekał tym szybciej, im bardziej on przyspieszał. Nie miał szans, by
go doścignąć, ale parł naprzód, prosto w ciemniejącą otchłań.
„Frater, co robisz?!"
– Jeszcze tu jesteś? Odejdź wreszcie!
Nagle przejaśniało, atramentowy przestwór stał się połyskliwy, z
perłowymi polanami i obszarami cienia, w których uwijały się świecące
stworzenia. Zobaczył, ale tylko na mgnienie, daleki krajobraz, miejscami
zamglony, miejscami wyrysowany ostrymi sztychami jak rzeźba. Wydawało
mu się, że może oddychać, ale to też trwało tylko przez jedno uderzenie
serca. Potem ocean zwalił się na niego całym ciężarem tysięcy ton wody.
Gdy przestał się bronić, resztki powietrza uszły z płuc, potężna siła
rozerwała błony śluzowe, wypatroszyła żyły, wypchnęła gałki oczne. To był
koniec – śmiałek, który naruszył granice obcego królestwa, płacił za
zuchwałość.
Wtedy, w ostatniej chwili, Benon Haywick zdołał opuścić ciało Volyana,
wygięte w przedśmiertnym skurczu. Jego jaźń, odmłodzona koegzystencją z
Allanem, po zwrotnej transmisji powróciła do człowieka rośliny, ludzkiego
kadłubka pielęgnowanego przez pokojówki w pewnym hotelu w Garvey.
Ten kadłubek stanowił oryginalne ciało Haywicka, odchudzone, cierpiące na
częściowy zanik mięśni i pokryte odleżynami, ale wciąż nieźle nadające się
na siedlisko duszy. To ciało po miesiącu wegetacji nagle otworzyło oczy i
zażądało piwa do obiadu. Allan Volyan, który pozostał w głębinie, został
odciążony, ale nic to nie dało, bo procesy destrukcji jego ciała postępowały
lawinowo.
Pewien stary rybak, który wypłynął na połów tuńczyka na północny
akwen Santa Paloma, podczas wyciągania pustej sieci dojrzał pod wodą
dziwny kształt. Uklęknął i wychylił się za burtę. Nie było wątpliwości –
głęboko pod wodą znajdował się topielec. Rybak chwycił za bosak, ale nie
mógł dosięgnąć ciała, więc ponownie zapuścił sieć, tak aby pochwycić w nią
nieszczęśnika. Po kilku próbach udało się. Mężczyzna zaczął się
zastanawiać, czy nie lepiej poholować ciało do portu, niż wyciągać je na
pokład, ale gdy ponownie spojrzał za burtę, stwierdził, że nieboszczyk
podniósł się już pod samą powierzchnię. Ani chybi brzuch się nadyma,
pomyślał i znów sięgnął po bosak. Gdy jednak zbliżył go do trupa, ręka
tamtego oparła się o drzewce i rybakowi zdawało się, że je odepchnęła.
Ciarki przeszły mu po grzbiecie, ale też obudziła się ciekawość, słyszał
bowiem o przypadkach uratowania topielców, którzy całe godziny spędzili
w zimnych głębinach. Gołymi rękami przyciągnął do łodzi poharatane ciało.
Topielec wyślizgiwał się jak węgorz. Cały pokryty był krwią i śluzem,
ale w końcu staremu udało się przerzucić górną część ciała przez burtę. Łódź
przechyliła się niebezpiecznie, więc rybak, nie puszczając ręki
nieszczęśnika, rzucił się ku drugiej burcie, aby ją obciążyć. Gdy się
odwrócił, całe ciało spoczywało już na dnie łodzi.
– Ma się jeszcze krzepę – mruknął starzec do siebie i poszedł włączyć
silnik. Gdy nawijał linkę na koło zamachowe, usłyszał hałas.
Najwyraźniej topielec nie był do końca trupem, bo zaczął tłuc piętami o
dno łodzi. Wyrzucił z ust strumień wody i wypluł jakąś błonę, którą z
powrotem wciągnął z nabieranym powietrzem. Wyprostował ręce i poruszył
palcami, a potem usiadł i usiłował otworzyć oczy. Nie bardzo mu to
wychodziło, więc potarł pięściami powieki, nabrał dłonią wody i chlusnął
sobie w twarz. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko
charkot. Przy okazji wypluł trochę wody i piasku.
Rybak nie był praktykującym chrześcijaninem, ale na wszelki wypadek
uczynił znak krzyża. Niedoszły topielec wybuchnął skrzekliwym śmiechem.
– Nie bój się, dziadku – powiedział, lekko sepleniąc. – Nie zrobię ci
krzywdy. Umyję się trochę – dodał.
Jeszcze nie skończył mówić, a już był w wodzie. Wybił się mocno i
skoczył za burtę w to samo miejsce, skąd przed chwilą starzec wydobywał
jego pokrwawione zwłoki. W locie zalśnił jak ryba, po czym plasnął o
powierzchnię i pomknął w głębinę. Rybak widział, jak śmiga w zielonej toni
po jednej, a potem po drugiej stronie łodzi. Pomyślał, że dwoi mu się w
oczach od upału.
Nieznajomy wynurzył się do połowy ciała nad powierzchnię, wsparł się
o krawędź burty i zręcznie wskoczył do łodzi. Parsknął i otrząsnął się. Teraz,
gdy spłukał z siebie nieczystości, wyglądał zupełnie inaczej – był rosłym
młodzieńcem o złocistej karnacji, a płowe włosy opadały mu aż na kark.
Lekkim krokiem przestąpił sieci i potrząsnął głową, otaczając się chmurą
lśniących kropel.
– Co się gapisz?! – rugnął rybaka, który obserwował go z otwartymi
ustami. – Bądź zadowolony, wszak wypełniłeś swoje zadanie: odnalazłeś
pływaka. Zawracaj więc i wieź mnie do brzegu, bo tam jestem oczekiwany.
Ja także będę przemierzał do końca przeznaczoną mi drogę, i wierz mi,
znajdę przy tym dość czasu, żeby być na co dzień szczęśliwym.