ROBIN ELLIOTT
Gwiazdkowy prezent
(Brooke’s Chance)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Nie! Wykluczone! Nie zrobię tego! – Brooke Bradley była zdecydowana.
– Dałaś słowo!
– Julie! Litości!
– O nie! Zakład był uczciwy. Twoi Kowboje przegrali jedną bramką, musisz płacić.
– To śmieszne – powiedziała Brooke. – Mam dwadzieścia trzy lata i nie mogę ot tak,
siąść na kolanach Świętemu Mikołajowi. Popatrz, ilu maluchów stoi w kolejce. Julie, jestem
twoją najlepszą przyjaciółką – nie rób mi tego.
– Ruszaj!
Już z daleka widać było Świętego Mikołaja. Siedział na tronie i przyjmował dzieci.
Pomagała mu dziewczyna w kusym stroju elfa. Napis głosił: „Witamy na Biegunie
Północnym”. Poprzez gwar dobiegały słowa kolędy.
– Jesteś okropna – powiedziała Brooke. – Potrzymaj mi kurtkę.
– Po co?
– Ważę ponad pięćdziesiąt kilo, mógłby się załamać pod moim ciężarem.
– Wyjątkowy humanitaryzm – zachichotała Julie.
– Daj te ciuchy.
Brooke owinęła się w pasie puszystym czerwonym swetrem. Zamyślona, skręcała
palcami krótkie, ciemne loczki opadające jej na policzki. Niska i drobna Brooke wśród
maluchów poczuła się jak olbrzymka.
Jeszcze raz rzuciła wściekle spojrzenie w stronę Julie i stanęła na końcu kolejki.
– Poproś o coś wspaniałego! – zawołała przyjaciółka.
– Ja ci pokażę – jęknęła Brooke.
– Hej – powiedziała do dziewczynki stojącej przed nią. – Gdyby ktoś zapytał, powiedz, że
jestem twoją mamą.
– Nie rozmawiam z obcymi.
– Przepraszam.
Brooke oglądała rozwieszone dekoracje, nuciła kolędy i całkiem ignorowała Julie Mason.
– No, mała – zawołała Julie – teraz twoja kolej. Nie zapomnij o „proszę” i „dziękuję”.
– Zatłukę ją – zamruczała Brooke. Dziewczyna w stroju elfa zapytała:
– A gdzie pani dziecko?
– Zostało w domu – ma odrę. Zastępuję je.
– Tak sobie pomyślałam... nie szkodzi, tylko że...
– Proszę się nie przejmować – powiedziała Brooke. Wbiegła na podium i stanęła przed
Mikołajem.
– Ja... – zaczęła.
– No, no, no – rozległ się donośny głos jakby z głębi wielkiego brzucha, okrytego
czerwonym płaszczem.
– Słuchaj, Mikołaju. Moja przyjaciółka Julie zawsze wrabia mnie w idiotyczne zakłady.
Rozumiesz, Kowboje przepuścili bramkę i przegrali, dlatego musiałam tu przyjść. Im szybciej
to załatwimy, tym lepiej.
– Och! – zawołała, gdy nagle duże dłonie objęły ją w pasie i uniosły, a po chwili znalazła
się na twardych kolanach Świętego.
– No, no, no – zahuczał znowu Mikołaj.
– Może już pójdę. Ja...
Przerwała, bo uświadomiła sobie, że oto patrzy w najbardziej błękitne oczy na świecie.
Ocienione długimi, ciemnymi rzęsami sypały wesołe iskry. Ciężkie, białe brwi z waty łączyły
się nad prostym, opalonym nosem. Brąz policzków odcinał się od bieli sztucznej brody.
Obrzuciła spojrzeniem łagodny zarys ust pod obwisłymi wąsami i znowu zapatrzyła się w
błękit jego oczu. Mikołaj mrugnął porozumiewawczo.
– Ależ ty wcale nie jesteś stary – powiedziała Brooke. Nawet przez gruby sweter czuła
ciepło jego rąk.
– No, no, no – powtórzył Mikołaj i uśmiechnął się odsłaniając równe, białe zęby. – To
może – usłyszała silny i głęboki głos – powiesz mi, czy byłaś grzeczna?
– Wyjątkowo. A teraz puść mnie.
– Nie wiem jeszcze, jaki prezent chcesz dostać na gwiazdkę – powiedział, podczas gdy
palcami błądził po jej plecach.
– Przestań – szepnęła.
– Co – Mikołaj zniżył głos – chciałabyś dostać ode mnie?
Brooke z trudem łapała powietrze, serce jej biło jak oszalałe. W błękitnych oczach
Świętego nie widziała już rozbawienia. Czuła, że ją hipnotyzuje. Chyba ma biedak gorączkę,
pomyślała. Żar jego dłoni przenikał przez jej ubranie, czuła dziwny dreszcz.
– Hm... bernarda?
– Co?
– Psa. Psa świętego Bernarda. Naprawdę muszę iść. Do widzenia.
– Nie wiem nawet, jak ci na imię. Jak mam doręczyć psa?
– Spytaj elfów!
– Przyjdę do ciebie we śnie.
– Słucham?
– A więc – bądź grzeczna. I do zobaczenia.
– Do widzenia... Mikołaju – powiedziała Brooke, lecz nie mogła się poruszyć,
zniewolona spojrzeniem tych błękitnych oczu.
– Święty Mikołaju! – zawołał elf. – Dzieci się niecierpliwią.
– Co ja robię? – Brooke zerwała się na równe nogi. – Cześć.
– Wkrótce znów się zobaczymy. – Mrugnął do niej.
– No, no, no! – zawołała Brooke, zbiegając po schodach. – Julie, chodźmy stąd szybko.
– Zaraz, tylko wezmę resztę.
– Jaką resztę?
– Zamówiłam dla ciebie zdjęcie z Mikołajem.
– O Boże, po co?
Brooke odeszła kilka kroków. Teraz dopiero mogła odetchnąć. Kiedy była mała, nie
spotykało się takich Mikołajów. Nigdy w życiu nie widziała równie wspaniałych błękitnych
oczu. Ciekawe, jak wygląda bez tej okropnej sztucznej brody? A ta opalenizna? Pewnie
jeździł na nartach. Ale co mnie to obchodzi?
– Załatwione. – Julie oddała Brooke kurtkę.
– Muszę koniecznie zjeść lody.
– Tak się zdenerwowałaś? Na kolanach tego staruszka wyglądałaś ślicznie. O co go
poprosiłaś?
– O bernarda.
– Żartujesz – roześmiała się.
– Julie! Mikołaj wcale nie był stary – Co? – Julie spojrzała na nią zaskoczona.
– Nie, najpierw lody. – Brooke już wchodziła do cukierni.
Kilku mężczyzn odwróciło głowy, kiedy przechodziły przez salę. Brooke, drobna, z
dużymi ciemnymi oczami, miękkimi, kasztanowymi loczkami i uroczym uśmiechem zawsze
przyciągała uwagę.
Julie Mason była wysoką, smagłą dziewczyną. Fryzura w stylu afro uwydatniała jej
wystające kości policzkowe i czarne jak węgle oczy.
Dziewczęta były serdecznymi przyjaciółkami. Od trzech lat wynajmowały wspólne
mieszkanie.
– Proszę o deser lodowy – powiedziała Brooke do kelnerki.
– Dla mnie sorbet. Mówisz, że Mikołaj był młody?
– Wyglądał na trzydziestkę, ale pewności nie mam.
– Przystojny?
– Skąd mam wiedzieć? Ale jakie miał oczy... Czysty szafir.
– A ty go poprosiłaś o psa? Powinnaś poprosić, by sam się zapakował i dostarczył jako
prezent. Wiesz, jak się nazywa?
– Święty Mikołaj!
– Brooke, usiadłaś na kolanach faceta i nawet nie wiesz, jak ma na imię? Jesteś
beznadziejna. Sama chociaż się przedstawiłaś?
– Gdzie tam.
– I co z tobą zrobić?
– A może pod sztuczną brodą krył się jakiś prostak, i to w dodatku tłusty? Chociaż,
wiesz? Miał takie... twarde uda.
– Twarde... ?
– ... i gorące. Nie, muszę o tym zapomnieć.
– Święty Mikołaj miał gorące i twarde uda – uśmiechając się znacząco powtórzyła Julie.
– A jakie miał dłonie? Widziałam, jak cię przygarnął.
– Duże, silne i bardzo ciepłe.
– I niebieskie oczy, tak?
– Och, aż trudno uwierzyć.
– Założysz się, że to były kolorowe szkła kontaktowe?
– Nigdy się już z tobą nie założę, Julie.
– Nie chciałabyś się dowiedzieć, jak się nazywa?
– Nie. O, już są lody. Nie przeszkadzaj, bo muszę ukoić zszarpane nerwy.
Wieczór w Denver był pogodny i zimny. Śnieżne płatki wirowały w powietrzu. Bogactwo
choinkowych ozdób, zabawnie udekorowane i oświetlone wystawy, wszystko to potęgowało
przedświąteczne podniecenie.
– Uwielbiam tę porę roku – powiedziała Julie.
– Jesteś jak dziecko, jeszcze trzy tygodnie do Bożego Narodzenia – zaśmiała się Brooke.
– Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem Gran, jak wylądowałaś na kolanach Świętego
Mikołaja.
Na to wspomnienie Brooke się rozmarzyła. Ach, jak jej było przyjemnie. Ciekawe, jak
wyglądała reszta jego opalonej twarzy? Kontaktowe szkła? Nie, niemożliwe, tak bardzo
chciała, by jego oczy naprawdę były niebieskie. Pod ich spojrzeniem topniała jak wosk. O
czym ty myślisz, dziewczyno. To był zwykły człowiek w czerwonym przebraniu.
Gdy dziewczęta wracały do domu, padał coraz gęściejszy śnieg.
Ich mieszkanie składało się z dwóch sypialni, łazienki, saloniku i kuchenki. Brooke i Julie
wstawiły tu tylko własne kwiaty, poduchy i regał, przepełniony czytadłami.
– Telefon dzwoni – powiedziała Julie. – Odbierzesz?
– Tak.
Brooke podniosła słuchawkę.
– Pani Brooke Bradley?
– Słucham.
– Dowiem się wreszcie, czy byłaś grzeczna?
– Święty Mikołaj? Brooke padła na kanapę.
– Ten sam. Teraz odpowiedz: byłaś grzeczna czy nie?
– Skąd znasz mój telefon i nazwisko?
– To proste. Twoja przyjaciółka zostawiła dane fotografowi, żebyś mogła otrzymać
zdjęcie.
– Jesteś bardzo pomysłowy. Skończyłeś już zabawę w Mikołaja?
– Nie, mam przerwę. Zaraz muszę wracać. Założyłaś się, że wygrają chłopcy z Dallas?
Nie wiem dlaczego, ale mnie to cieszy. Oho, idzie elf. Muszę kończyć. Zadzwonię jeszcze.
– Ale...
– Do zobaczenia. Aha, nazywam się Chance Tabor. Dobranoc, Brooke.
– Dobranoc – powiedziała do przeciągłego dźwięku w słuchawce. – Wiec ma na imię
Chance, Chance Tabor, z takimi pięknymi, błękitnymi oczyma i z takim głosem. Zadał sobie
tyle trudu, żeby zdobyć moje nazwisko... Uroiłaś sobie coś. Ale dlaczego drżysz?
Kiedy Julie wyłoniła się z sypialni, ubrana w różowy dres, Brooke ciągle siedziała na
kanapie.
– Zimno ci? – spytała Julie.
– Słucham?
– Nie rozbierzesz się?
– Och! Zapomniałam.
– Kto dzwonił?
– Dzwonił?
– Bita, co się z tobą dzieje? Z kim rozmawiałaś?
– Ze Świętym Mikołajem.
– Naprawdę? Niebieskooki Mikołaj! Jak zdobył twój telefon?
– Spisał z karty fotografa. Nazywa się Chance Tabor.
– Boże, co za wspaniałe imię. Takie... męskie. Powinien zająć się polityką. Wyobraź
sobie kampanię wyborczą pod hasłem: „Chance to twoja szansa”. Niezłe? A co mówił?
– Niewiele. Pytał, czy byłam grzeczna.
– Co?
– Mikołaje muszą pytać o takie rzeczy. – Brooke wybuchnęła śmiechem. – Zdajesz sobie
sprawę, że człowiek dopiero co poznany ma mój adres i numer telefonu?
– Zaraz, zaraz. – Julie siadła na podłodze. – Przeanalizujmy to. Przecież nie każdy może
występować w roli Mikołaja. Musi mieć referencje, być stałym mieszkańcem Denver. To nie
wszystko. Jest inteligentny – popatrz, z jaką łatwością cię odnalazł. No i nie jesteście dla
siebie obcy, przecież siedziałaś mu na kolanach.
– I co z tego?
– Więc nie ma problemu. Chyba że...
– Chyba że co?
– Cóż, nie wiesz, jak naprawdę wygląda. Może jest łysy? Może ma sześcioro dzieci
albo...
– Albo... jest żonaty?
– Czy wyglądał na żonatego?
– Julie, zadajesz głupie pytania.
– Załóżmy, że jest wolny. Bez grosza przy duszy, ale żyje sam. Mam pomysł!
Poszukajmy w książce telefonicznej!
– To nie ma sensu – skrzywiła się Brooke.
– Wcale nie – zawołała Julie, wychodząc po książkę telefoniczną.
– Do diabła, nie ma – stwierdziła po chwili.
– Może nie stać go na telefon. Aha, mówiłam, że był opalony?
– Coraz więcej informacji. Może był na nartach w Aspen, a może uprawiał surfing? Jedno
i drugie wymaga pieniędzy. Może dopiero się sprowadził? Pewnie przebiera się za Mikołaja,
dopóki nie znajdzie stałej pracy. Zadzwonię do informacji.
– Adresu ci nie dadzą.
– Nie zaszkodzi spytać. – Julie już podnosiła słuchawkę.
Brooke nie zwracała uwagi na szczebiot Julie. Dlaczego zawsze muszę się jej poddawać?
Wcale mnie nie interesuje jakiś tam Chance Tabor. No... może trochę...
– Ciekawe – powiedziała Julie, odkładając słuchawkę. – Udało się tylko odszukać firmę:
Tabor Computer Corporation. Sprawdźmy. Jest w części dotyczącej biznesu. Firma mieści się
w gmachu Mereditha. Eleganckie miejsce!
– Nie wiesz, czy to on. Dlaczego właściciel firmy komputerowej miałby dorabiać jako
Święty Mikołaj?
– Mnie też to zastanawia.
– Dość tego. Idę do wanny.
– Ja wskakuję w dżinsy i lecę do Gran – powiedziała Julie. – Nie mogę się doczekać,
kiedy opowiem jej o tobie i o Świętym Mikołaju.
Gran mieszkała po drugiej stronie korytarza. Była pulchną panią po sześćdziesiątce,
wdową, nie miała dzieci i błogosławiła dzień, w którym Brooke i Julie zamieszkały w
sąsiednim mieszkaniu.
Brooke miała sześć lat, gdy umarła jej matka. Wychowywał ją ojciec, ale rzadko go
widywała, gdyż Mac Bradley odbywał nie kończące się podróże jako korespondent tutejszej
gazety.
Julie miała trzech braci. Mieszkali z rodzicami w Kalifornii.
Przez całą noc padał śnieg i następnego dnia Denver wyglądało jak kraina z bajki.
Brooke i Julie rozstały się przed domem. Brooke pracowała w śródmieściu jako
sekretarka w kancelarii adwokackiej. Julie – w firmie budowlanej jako księgowa.
Biel śniegu i ożywczy chłód świeżego powietrza zwykle cieszyły Brooke, lecz nie dzisiaj.
Była zmęczona. Spała bardzo źle, a przyczyną był Chance Tabor, bo przez całą noc zakradał
się do jej snów.
Dzień był spokojny. Szef zajęty w sądzie zajrzał tylko raz. Brooke uzupełniała kartotekę i
odbierała telefony. Była w rozterce. Z jednej strony pragnęła, by Chance Tabor zniknął z
powierzchni ziemi, ale z drugiej... Jak Chance wygląda naprawdę? Dlaczego starał się zdobyć
jej adres? Czy... usłyszy jeszcze jego głos?
Pomyślała, że Julie na jej miejscu zadzwoniłaby do firmy Tabor Computer Corporation i
dowiedziała się, czy Chance ma z nią coś wspólnego. Chociaż to śmieszne, żeby spec od
komputerów dorabiał jako Święty Mikołaj. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
– Tabor Computer Corporation – usłyszała.
– Halo! – Brooke była zaskoczona własną odwagą. Zrobiła to! Ależ tak, zrobiła!
– Tabor Com...
– Tak! Ja, hm... piszę artykuł na temat różnych firm komputerowych w Denver. Chcę się
upewnić, czy prawidłowo zapisałam nazwisko pana Tabora.
– Te, a.
– Nie, nie, dziękuję. Chodzi mi o imię. – Serce łomotało jej jak oszalałe.
– Chance. Chance Tabor.
– Czy jest pani pewna? – szepnęła. – Ma około sześćdziesiątki, prawda?
– Pani wybaczy, ale nie zostałam upoważniona do udzielania odpowiedzi na takie
pytania. Dwa tygodnie temu w tutejszej gazecie ukazał się wywiad z panem Taborem. Czy
mogę jeszcze w czymś pomóc?
– Nie, dziękuję – powiedziała głośno.
Jestem genialna, pomyślała zadowolona. Julie będzie ze mnie dumna.
Gdy Brooke wyszła z biura, wciąż padał gęsty śnieg. Przemarzła, nim dotarła do
biblioteki. Pod ścianą, na metalowych prętach, wisiały gazety. Wstrzymując oddech odnalazła
tę, o którą jej chodziło, i stwierdziła – rozczarowana – że nie było w niej zdjęcia Chance’a.
Przebiegła wzrokiem tekst. Chance Tabor ma trzydzieści jeden lat, jest kawalerem,
znakomicie zapowiadającą się indywidualnością w swojej branży, jednym z tych, którzy
przyczyniają się do rozwoju Denver. Jego firma wspina się na szczyty. Pomyślała, że to nic
dziwnego, gdy na jej czele stoi Święty Mikołaj.
Trzęsąc się z zimna dotarła do domu. Czekał ją cichy wieczór z książką.
Brooke dobierała sobie towarzystwo bardzo starannie. Kiedyś oddała się duszą i ciałem
komuś, kto nie był tego wart, i od tej pory dmuchała na zimne.
Nie dowierzała własnej intuicji, choć Julie, w długich tyradach, przekonywała Brooke, że
to nie była jej wina. Ten oszust Chuck był w stanie sprzedać Arabom ich własną ropę, Brooke
jednak wyrzucała sobie, że nie umiała dostrzec jego nieszczerości. Zbyt długo brała za dobrą
monetę jego przyrzeczenia. W końcu przyłapała go w biurze na kanapie z sekretarką i uznała,
że cały świat się zawalił.
Julie troskliwie opiekowała się Brooke, gdy ta płakała i traciła głowę z rozpaczy.
Była taka głupia, taka łatwowierna i naiwna. To nie była wina Chucka. To ona nie
potrafiła dostrzec wcześniej jego łajdactw. Przy jej szczęściu nawet nauczyciel szkółki
niedzielnej okazałby się płatnym mordercą na usługach mafii. Nie była zgorzkniała, była po
prostu realistką.
Zdrada Chucka kończyła długą listę rozczarowań, jakich doznała. Zaczęło się już w
szkole średniej. Uwielbiała swojego Jeffreya tak bardzo, że jego imię wypisała na
tenisówkach niezmywalnym tuszem. Lecz okazało się, że traktował ją tylko jako osobę
pomocną w jego karierze. Chciał zostać reporterem i zdobyć stanowisko w gazecie,
wykorzystując kontakty z Mac Bradleyem, jej ojcem.
W szkole handlowej Brooke poznała Henry’ego.
W czasie pierwszej randki zaprowadził ją do domu i przedstawił rodzicom.
Wkrótce okazało się, że była dla niego tylko zasłoną dymną, by uśpić rosnące podejrzenia
rodziców. Pewnej nocy w gwałtownym potoku słów wyjawił, że jest związany głębokim
uczuciem z artystą o imieniu Richard. Wyjeżdżam z Richardem, oświadczył i wyszedł w
pośpiechu zostawiając osłupiałą Brooke.
Ale Chuck Finley przebił wszystkich. Po nim Brooke Bradley już nikomu nie dowierzała.
Wyszła z windy i szybko szła korytarzem, szukając w torebce kluczy. W drzwiach zastała
kartkę – przyniesiono dla niej paczkę, czeka u Gran. Ciągle drżąc z zimna, zapukała do
sąsiednich drzwi.
– Jak się masz, Bibi? Wyglądasz na zziębniętą. Wejdź.
– Nie, dziękuję. Przyszłam tylko po paczkę.
– Przesłano ją z Denver. Poczekaj, przyniosę.
– To pewnie jakaś pomyłka.
– Otwórz, głuptasku.
Brooke rozerwała papier. W środku była książka: „Jak szkolić psy św. Bernarda”.
– To od Świętego Mikołaja. To znaczy od Chance’a. Szalony. Nie ma żadnej kartki, ale
jestem pewna, że to od niego. A nawet go nie znam.
– Aha, niebieskooki Mikołaj. Julie naopowiadała mi o nim. Wygląda na to, że jest tobą
zachwycony. Ma na imię Chance?
– Tak. Chance Tabor.
– To brzmi uwodzicielsko.
– To jeszcze nic. Powinnaś zobaczyć jego oczy, usłyszeć jego głos. Mówię ci, Gran,
trudno mu się oprzeć. Zajrzę do ciebie później.
Gdy Brooke otwierała drzwi, zadzwonił telefon.
– Tak?
– No, no, no.
– Chance?
– Tak. Dostałaś paczkę?
– Tak, dziękuję, ale właściwie – dlaczego?
– My, Święci Mikołaje, zawsze dotrzymujemy słowa. Nie mogę przecież oddać bernarda
komuś, kto nie wie, jak się takim psem zajmować.
– Ja tylko żartowałam.
– Przestudiuj uważnie ten podręcznik, a gdy zdobędziesz kwalifikacje, zobaczymy...
Czeka cię surowy egzamin. Czy jesteś już po obiedzie?
– Nie, właśnie weszłam do domu.
– Znakomicie. No to za godzinę zabiorę cię i zjemy coś razem. Jest cudowny
/
więczór.
Denver wygląda jak z bajki. Zgoda?
– Chance, ale ja... ja cię właściwie nie znam.
– Czy mam zabrać elfa jako przyzwoitkę?
– Nie, nie trzeba. – Uśmiechnęła się.
– A więc za godzinę.
– Dzisiaj nie musisz być Mikołajem?
– Nie. Ubierz się ciepło, bo mróz. Cześć, Brooke. Brooke to piękne imię. Pasuje do
ciebie. Do zobaczenia.
Brooke była trochę przerażona tym, co zaszło. Przecież to całkiem obcy człowiek,
myślała. No, niezupełnie – uspokajała się. Wzięła gorący prysznic i umyła włosy. Starannie
ułożyła miękkie loki. Włożyła ciepły sweter i ciemnoniebieskie spodnie. Wargi pociągnęła
cienką warstwą szminki.
Uświadomiła sobie, że jest trochę zdenerwowana. To wszystko nie było w jej stylu. Ale
pomyślała, że randka z Chance’em to dobry pomysł.
Chance był punktualny. Pukanie do drzwi przestraszyło ją. Wzięła głęboki oddech i
poszła otworzyć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Chance Tabor.
Tak przystojnego mężczyzny Brooke jeszcze nie spotkała. Jego ciemne włosy, gęste i
falujące, pokryte były płatkami śniegu. Okazało się, że ma czarne brwi, opalone policzki i
kwadratową brodę z niewyraźnym dołeczkiem pośrodku. Był wysoki, miał szerokie ramiona.
Przez chwilę stali bez słowa patrząc na siebie.
– Witaj – powiedział w końcu Chance.
– Proszę, wejdź.
– Miłe mieszkanko. Myślę, że wystarczy dla bernarda.
– Och, ja naprawdę nie marzę o psie.
– Ktoś z tobą mieszka – stwierdził Chance, zatrzymując się przed półką z książkami.
– Tak, moja przyjaciółka, Julie.
– To ta atrakcyjna, ciemnoskóra dziewczyna, z którą cię widziałem? Ma figurę modelki.
– Chciałaby nią zostać. Ale jak się domyśliłeś, że z kimś mieszkam?
– Książki. Niektóre mają zagięte strony, a inne nie. To znaczy, że czytają je dwie różne
osoby.
– Julie zagina kartki – powiedziała Brooke. Boże, pomyślała, powinien dorabiać jeszcze
jako detektyw.
– Gotowa do wyjścia?
Chance odwrócił się i uśmiechnął do niej. Uśmiechała się cała jego twarz, aż po wesołe
oczy. Ich spojrzenie powodowało przyśpieszone bicie jej serca i sprawiło, że na chwilę
zapomniała, kim jest i gdzie się znajduje. Męska zmysłowość wprost emanowała z Chance’a
Tabora.
– Gotowa – odpowiedziała.
– Lubisz włoską kuchnię?
– Pewnie.
– Świetnie. Chodźmy. Czy to są twoje naturalne loki?
– Tak. Czemu pytasz?
– Lubię znać takie szczegóły.
– Słusznie. Powiedz mi w takim razie, czy nosisz szkła kontaktowe?
– Żadnych szkieł kontaktowych, przysięgam.
– Dotychczas nie udało mi się wygrać ani jednego zakładu z Julie.
– Tak jak w przypadku Kowbojów z Dallas?
– Ach, ci dranie – uśmiechnęła się Brooke. – Łoili skórę wszystkim przez trzy tygodnie,
dopóki się nie założyłam z Julie. Ech...
– Napiszę do nich list dziękczynny. Przez nich Brooke Bradley wylądowała na moich
kolanach.
W windzie Brooke poczuła zapach wody po goleniu i spodobała się jej świeża, leśna woń.
Przypomniała sobie, jak wtedy Julie opisała Chance’a. Popatrzyła teraz na niego – ciemne
sztruksowe spodnie opinały umięśnione uda. Poczuła, jak przeszedł ją dreszcz, chrząknęła
skrępowana i skupiła wzrok na mrugających światełkach windy.
– Dlaczego dzisiaj nie jesteś Mikołajem?
– To był jednorazowy występ.
Czyżby go wyrzucono, pomyślała Brooke. O Boże, co ona robi z tym człowiekiem?
Na dworze było straszliwie zimno. Brooke z przyjemnością wsiadła do nagrzanego
samochodu.
– Dziękuj Bogu, że to ja miałem wczoraj dyżur – powiedział z uroczym uśmiechem. –
Gdybyś znalazła się na kolanach mojego dziadka, nieprędko byś się od niego uwolniła.
– Twojego dziadka?
– Tak, on od lat występuje jako Święty Mikołaj, ale był przeziębiony i nie chciał zarażać
dzieci, więc ja spełniałem za niego ten zaszczytny obowiązek. Mój dziadek to bardzo dziarski
staruszek.
Do diabła, pomyślała Brooke, rzeczywiście ma dziadka? Wszystko to brzmi bardzo
prawdopodobnie, ale...
– A teraz – powiedział Chance – podsumujmy.
– Słucham?
– Uzupełniam zasób informacji. Nazywasz się Brooke Bradley, masz około dwudziestu
jeden...
– Dwadzieścia trzy.
– Zanotowane. Jesteś pechowcem, ale umiesz przegrywać. Dzielisz mieszkanie z
wyjątkowo atrakcyjną dziewczyną o imieniu Julie, która niszczy książki, i lubisz psy.
Szczególnie psy świętego Bernarda.
– Nigdy nie widziałam świętego Bernarda – zaśmiała się Brooke.
– Śmiej się, śmiej. Sądzę, że do twoich zawodowych obowiązków należy pisanie na
maszynie – masz krótko obcięte paznokcie. Masz zwyczaj bawić się loczkami, które opadają
ci na prawy policzek. Zostawiłaś światło wychodząc z domu, to znaczy, że jesteś ostrożna.
Jesteś bardzo, bardzo piękna.
Przemowa Chance’a zrobiła na niej wrażenie.
– To zabrzmiało jak odczyt wydruku komputerowego.
– Tak jest. – Uśmiechnął się do niej, gdy czekali na czerwonym świetle. – Tabor
Computer Corporation – to ja. Kocham te małe maszyny. Mój mózg pracuje w ten sam
sposób. Bez przerwy zbieram dane, a potem je przetwarzam.
– Nie czujesz się zmęczony, ciągle się koncentrując?
– Skądże. Ale z zaskoczeniem stwierdzam, że niektórym osobom działa to na nerwy.
Jeżeli cię irytuję, powiedz mi to bez skrępowania. Mój dziadek bardzo to lubi, ale rodzice
wytrzymują w moim towarzystwie najwyżej pół godziny. Matka jest przekonana, że mogę
czytać w myślach.
– Rzeczywiście masz dziadka, który bywa Świętym Mikołajem?
– Tak. Nie wierzysz mi? Rozumiem, prawie się nie znamy. Przypuszczam, że zwykle
spotykasz się tylko z chłopcami, których przedstawiają ci znajomi.
– Skąd wiesz?
– Jesteś nad wyraz ostrożna. Może będzie ci łatwiej, jeżeli ci coś o sobie opowiem?
– Tak, sądzę, że tak.
– Chance Tabor, od miesiąca lat trzydzieści jeden, założyciel Tabor Computer
Corporation. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i chyba około osiemdziesięciu kilogramów
wagi.
– Nawet nie wiesz, ile ważysz?
– Drobiazg, moja droga. Pamiętam tylko to, że lubię sport, muzykę country, lody
posypane wiórkami czekoladowymi i uwielbiam kochać się z pięknymi kobietami.
– Boże drogi – westchnęła Brooke.
– Pracuję ciężko, podoba mi się to, co robię, i sporo zarabiam. Całe życie poświęciłem, by
znaleźć kobietę z dziewięcioma piegami na nosie. To ty.
– Co?
– Jesteśmy na miejscu. Och, jaki jestem głodny. Tak, jeść, pomyślała Brooke. Chance
Tabor był męczący. Chyba nie zepsułam sobie fryzury? Naprawdę mam dziewięć piegów? O
Boże!
Restauracyjka okazała się bardzo przytulna. Na kominku trzaskał ogień. Chance pomógł
jej zdjąć kurtkę i sam zrobił to samo.
Stał przed nią w całej okazałości. Miał na sobie czarny sweter, pod nim stalowoszarą
koszulę rozpiętą pod szyją. Wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Był piękny.
Zamówili coś. Chance skrzyżował ręce na piersiach i wpatrywał się w Brooke.
– Co się stało? – zapytała.
– Nic. Jesteś naprawdę śliczna. W tym świetle twoje oczy są aksamitno-brązowe. Mam
nadzieję, że nie zabrzmiało to banalnie. Jesteś niezwykle atrakcyjna.
– To brzmi jak wyuczony tekst – powiedziała chłodno. – Zawsze skutkuje?
Chance pochylił się i nakrył dłonią jej dłoń.
– Zupełnie mi nie ufasz, prawda? Brooke, ja naprawdę niczego nie gram. W pracy
opieram się na faktach i przenoszę tę zasadę do prywatnego życia. Tak jak nie wprowadzam
błędnych danych do moich komputerów, tak samo nie robię kobietom nieszczerych wyznań.
Zrozum, Brooke, jeżeli mówię, że jesteś pociągająca i dobrze mi w twoim towarzystwie, to
właśnie to mam na myśli. Jestem tak uczciwy, jak tylko potrafię.
„Uczciwy”.
Słowo, które w uszach Brooke brzmiało jak zgrzyt, gdy spoglądała w błękitne oczy
Chance’a. „Prawda”? W ustach mężczyzny tak czarującego, i przystojnego jak Chance
Tabor? Był człowiekiem z innego świata. Chance miał prawo postępować tak, jak chciał, a do
niej należało oddzielenie prawdy od pozorów.
W świetle świec widziała łagodną twarz Chance’a, a w jego oczach wyraźne oczekiwanie.
Chciał, by zaakceptowała go takim, jaki był. Ale nie potrafiła. Nie chciała słyszeć, że jest z
nią, bo jest miła i atrakcyjna. Potem powie, że nikogo przedtem tak nie pragnął i że bardzo,
bardzo chce się z nią kochać. Nie! Kiedyś padła ofiarą takich gorących zapewnień i
postanowiła, że się to więcej nie powtórzy.
– Brooke – powiedział cicho Chance.
– Spaghetti – usłyszeli głos kelnerki.
Brooke uwolniła dłoń z uścisku. Chance napełnił kieliszki winem i jedli w milczeniu.
– Kto to był? – zapytał w końcu Chance.
– O kim mówisz?
– O człowieku, który sprawił, że jesteś podejrzliwa i nieufna. Myślisz, że to w porządku,
żeby potępiać wszystkich mężczyzn?
– Ależ to wcale nie tak. Nic nie rozumiesz, Chance. Nie jestem zgorzkniałą dziewczyną,
uprzedzoną do mężczyzn. Nie ma żadnych uniwersalnych zasad, które można by stosować
wobec wszystkich. Każdy może być sobą i sam o sobie decydować.
– Słucham, słucham.
– Muszę się sama troszczyć o siebie. To moja sprawa, żeby dać sobie radę, muszę
wyłuskać prawdę z tego, co słyszę, ale...
– Ale... ?
– Ale nie udaje mi się to. Wychodzę na przykład z przyjaciółmi. Rozmawiamy, śmiejemy
się, bawimy. Gdy jednak pojawia się tylko cień podejrzenia, że zaraz pojawią się jakieś
obietnice czy głębsze uczucia, wycofuję się. Nie przemawia przeze mnie gorycz, tylko
doświadczenie. Jestem zbyt ufna, zbyt łatwowierna. Nie mogę popełnić kolejnej pomyłki.
– Rozumiem, ale co będzie, gdy staniesz twarzą w twarz z prawdziwym uczuciem i
pozwolisz, by wyślizgnęło ci się z rąk tylko dlatego, że nie dowierzałaś cudzym słowom?
– Na tym właśnie polega mój problem.
– Nie, nieprawda – powiedział gwałtownie. – Przede wszystkim mój! Nie mam powodu
cię oszukiwać, ale nie mogę mówić jak do ściany.
– Ja...
– Okay, okay. Winisz siebie za to, że nie masz szóstego zmysłu, by przewidzieć, czy cię
ktoś nie oszuka. Wylewasz dziecko razem z kąpielą. Och, dziewczyno, wyboista droga przed
nami.
– Kogo masz na myśli?
– Nas. Ciebie i mnie. Powiedz mi, jak się nazywa ten facet, może poczuję się lepiej, jak
mu dam po gębie? Przede wszystkim muszę cię przekonać, żebyś mi zaufała. Zaraz
wprowadzimy dane do komputera i przeanalizujemy je.
– Co ty pleciesz? – skrzywiła się Brooke. – W ogóle cię nie rozumiem.
– Posłuchaj. Nie masz do mnie zaufania, ponieważ usłyszałaś, że jesteś wyjątkowo piękna
i że dobrze mi z tobą. Nie przerywaj. Dopiero się poznaliśmy, Brooke; spróbuj uwierzyć
sobie, wtedy będziesz mogła uwierzyć i mnie.
– Ja nie...
– Hej, nie denerwuj Świętego Mikołaja. – Uśmiechnął się. – Uważaj, bo sprawię, że pod
poduszką znajdziesz rózgę zamiast wymarzonego prezentu. Spaghetti już całkiem wystygło.
Zjadaj szybko.
Brooke zaczęła jeść. Jak się to wszystko stało? Nigdy dotąd nie rozmawiała z mężczyzną
w ten sposób. Jedynie Julie i Gran wiedziały, co się dzieje w jej sercu. A teraz siedzi i
opowiada o najbardziej intymnych uczuciach Chance’owi Taborowi. A on wprowadzi do
swoich komputerów te wszystkie informacje i otrzyma wydruk z instrukcją, jak zaprowadzić
ją do łóżka. Chyba potraktował ją jak trudne wyzwanie, z którym trzeba się zmierzyć i
wygrać.
– Teraz jesteś wściekła, że odsłoniłaś przede mną swoje tajemnice – powiedział Chance.
– Nie było to rozsądne z mojej strony.
– Dlaczego? Boisz się, że będę chciał przełamać twoje opory ot tak, dla sportu?
– Nie ukrywam, że tak pomyślałam.
– Brooke, powiedziałaś, że każdy ma prawo zachowywać się tak, jak uważa za słuszne. Ja
też tak uważam. Nigdy nie okłamałem żadnej kobiety ani nie robiłem obietnic, których nie
zamierzałem spełnić. Nigdy nikogo świadomie nie skrzywdziłem. Spróbujmy pomyśleć o
sobie bez lęku.
– Dlaczego właśnie ja, Chance?
– Ponieważ – powiedział z uśmiechem – żadna z ziemskich istot nie usiadłaby na
kolanach Świętego Mikołaja, dlatego że Kowboje z Dallas stracili gola. Jesteś... czarująca i
autentyczna, i niewiarygodnie uczciwa. A przede wszystkim masz na nosie aż dziewięć
wzruszających piegów.
– Jesteś niemożliwy – zaśmiała się Brooke. – Naprawdę widzisz ich dziewięć?
– Wyborne pytanie. Idź do lustra i policz. Będzie to punkt dla mnie na potwierdzenie, że
zawsze mówię prawdę. No idź.
– Jesteś nieznośny.
Brooke pomaszerowała do toalety i wróciła po kilku minutach.
– Dziewięć – powiedziała, opadając na fotel.
– Widzisz? Prawda, sprawiedliwość i amerykański styl życia.
Ich radosny śmiech brzmiał w powietrzu. Przekomarzali się życzliwie na różne tematy,
nie wyłączając swych piłkarskich sympatii. Chance był bezkompromisowym fanem
Packersów, co Brooke skomentowała jękiem obrzydzenia. Zrewanżował się stwierdzeniem,
że jej Kowboje nigdy nie dostaną się na szczyt ligowej tabeli. Było tak zabawnie. Brooke
zapomniała o wszystkim. Cieszyła się jak dziecko. Chance był szarmancki, dowcipny i na
pewno najprzystojniejszy spośród mężczyzn na sali.
– Skąd taka opalenizna w środku zimy? – zapytała przy kawie. – Byłeś na nartach?
– Tak. Pojechałem do Aspen, gdy spadł pierwszy śnieg. Było cudownie. Ty też jeździsz?
– Słabiutko, ale uwielbiam atmosferę schronisk i biały śnieg. Obserwuję narciarzy i udaję,
że właśnie zjechałam potwornie stromym stokiem. Julie natomiast jest znakomita. Ma tak
długie nogi, że po prostu fruwa. Jestem jej wiernym kibicem.
– Jesteście sobie bardzo bliskie?
– Tak, mieszkamy razem od trzech lat.
– Zazdroszczę wam. Tak rzadko spotyka się dobrych przyjaciół. Miałem paru kumpli,
znaczyli dla mnie bardzo dużo. Teraz się pożenili, mają rodziny, więc nie widujemy się zbyt
często.
– Nie byłeś nigdy żonaty?
– Nie, ale mam taki zamiar. Chcę też zostać ojcem. Czy byłaś w Anglii?
– Nie, a dlaczego pytasz?
– Odkładasz widelec tak, jak to robią Brytyjczycy.
– Jedna z pań, którą ojciec zatrudnił jako moją opiekunkę, była Angielką. Nic nie umknie
twojej uwagi, prawda?
– Nie, jeżeli mi na tym zależy. – Uśmiechnął się. – A gdzie jest twój ojciec?
– W tej chwili we Francji. Jest korespondentem prasowym. Moja matka umarła, gdy
byłam jeszcze dzieckiem. Miałam różne nianie, wszystkie były cudowne i uwielbiały mnie.
Miałam miłe dzieciństwo.
– Nie czujesz się oszukana, nie mając prawdziwej rodziny?
– Nie, a powinnam?
– Jesteś prawdziwą damą, Brooke Bradley – powiedział Chance i ciszej dodał: – Im
dłużej słucham, tym bardziej kocham. Och, widzę, że cię zdenerwowałem. Znowu bawisz się
loczkami.
– Znowu! – Uśmiechnęła się, ale opuściła rękę.
– Poznasz, czy jestem naprawdę wstrząśnięta po tym, jak rzucę się na lodowy deser.
– Aha, informacja warta wprowadzenia do pamięci – powiedział pukając się w skroń.
Uśmiechali się do siebie, wychodząc w mroźną noc, witani przez duże, mokre płatki
śniegu.
Chance prowadził ostrożnie samochód na śliskich ulicach, ale widać było, że jest
przyzwyczajony do jazdy w trudnych warunkach. Od wilgoci skręciły się mu włosy. Brooke
śmiała się zachwycona.
– Zdajesz sobie sprawę, jak takie loczki psują mój wygląd macho! To obrzydliwe. Męska
Shirley Tempie. Powinienem przenieść się do Arizony, tam jest gorąco i sucho. Albo do
Teksasu. Ciekawe, jak wyglądałbym w kowbojskim stroju.
Fantastycznie, Brooke była o tym przekonana. Chance wyglądałby znakomicie w każdym
ubraniu, a nawet... bez. Wyobraziła sobie to mocne, proporcjonalnie zbudowane ciało
błyszczące w świetle migotliwych płomieni kominka.
Poczuła nagłe pożądanie. Policzki jej płonęły. Nie była sobą. Przez pierwszy rok po
zdradzie Chucka izolowała się od świata, lecząc złamane serce i odbudowując szacunek dla
samej siebie. W końcu jednak wróciła do normalnego życia, ale przekonanie, że nie potrafi
właściwie ocenić mężczyzn, pozostało. Zaczęła znów umawiać się z chłopcami, zawsze
jednak wybierała takich, którzy nie pragnęli niczego więcej poza beztroską zabawą
wieczorem i długim pocałunkiem na dobranoc. Z tymi natomiast, którzy przekraczali
niewidzialną linię, zrywała kontakty.
Ale Chance był inny. Wprowadził zamęt w jej uporządkowane życie. Pod wpływem
uroku jego błękitnych oczu opowiedziała mu o wszystkich swoich tajemnicach. A teraz? A
teraz, jakby jeszcze tego było mało, wyobrażała go sobie nagiego. Musi się wziąć w garść.
– Jadasz śniadania? – zapytał Chance.
– Oczywiście.
– Świetnie. Co byś powiedziała, gdybyśmy jutro zjedli śniadanie razem? Najwygodniej,
byłoby, gdybym spędził z tobą noc, ale na razie nie zanosi się na to, więc wpadnę po ciebie o
dziewiątej, dobrze?
– Dobrze, jesteśmy umówieni.
W windzie Brooke nerwowo skręcała kosmyk włosów, niesfornie opadający na policzek,
i zabawnie marszczyła nos. Czuła, że Chance chce ją pocałować. Drżała pod jego
spojrzeniem, nie mogła sobie wyobrazić, co się z nią stanie, gdy znajdzie się w jego
ramionach.
– Nie ugryzę cię przecież – powiedział cicho. – Jesteś ze mną zupełnie bezpieczna.
– Wiem – powiedziała może trochę zbyt szorstko.
– Nie, wcale nie wiesz i to jest właśnie problem. Ale jesteśmy ludźmi kulturalnymi, więc
o nic się nie martw. Masz klucze?
Chance otworzył drzwi i cofnął się, by przepuścić Brooke. Uświadomiła sobie, że on
ciągle stoi w otwartych drzwiach.
– Nie wejdziesz?
– Nikt mnie nie zaprosił.
– Bardzo proszę, panie Tabor – powiedziała z miłym uśmiechem. – Napijesz się kawy?
– Chętnie – odpowiedział. – Julie śpi? Może powinienem mówić szeptem?
– Nie, nie ma jej w domu. Joey zabrał ją na koncert.
– Joey?
– Joey Rather.
– Ten zawodowy koszykarz? Wycofał się z drużyny, prawda?
– Tak, miał kłopoty z kolanem. Ma udziały w tutejszej stacji radiowej. Spotykają się z
Julie od pół roku.
– Chętnie ich poznam.
– Usiądź, za chwilę będzie kawa.
Brooke krzątając się w kuchni wiedziała, że Chance stoi w drzwiach. Czuła na sobie jego
wzrok. Drżącymi rękami ustawiała na tacy filiżanki. Chance powoli podszedł i stanął blisko
niej, opierając się o kuchenny blat.
– Brooke – usłyszała jego niski, jakby zachrypnięty szept.
Nic więcej nie powiedział, tylko jej imię, ale dla Brooke było to niczym muśnięcie
miękkiego aksamitu. Czuła, że serce podeszło jej do gardła, gdy podniosła wzrok i spojrzała
na Chance’a.
Wyprostował się powoli i ujął jej twarz swymi dłońmi. Najpierw poczuła na wargach jego
ciepły oddech, a później usta. Całował ją tak czule, tak łagodnie, że nieoczekiwanie łzy
napłynęły jej pod powieki. Spojrzał w jej błyszczące oczy, a potem, jak gdyby była z kruchej
porcelany, przytulił ją delikatnie i ponownie pocałował. Mocno przylgnęła do niego.
Czułość i bliskość Chance’a Tabora oszołomiły ją i sprawiły, że przytuliła się jeszcze
mocniej. To był pocałunek, jakiego jeszcze nigdy nie doznała. Chciała, by nie miał końca.
Sprawił, że odpływała gdzieś w nieznane i pragnęła tego bardzo.
Silne ramiona, które ją obejmowały, były jak bezpieczna przystań, jak szczęśliwy powrót
do domu. Brooke czuła rosnące podniecenie i przyjmowała je jak dawno nie widzianego
przyjaciela, który wrócił po latach.
– Widzisz? – powiedział podnosząc głowę. – Nic się nie stało. Nic, poza tym, że
chciałbym cię całować jeszcze długo. Wiesz... ale napijmy się lepiej kawy.
– Tak. – Brooke była pewna, że Chance słyszy szaleńczy łomot jej serca. – Musisz mnie
jednak puścić.
– Jeszcze cię trzymam? – Uśmiechnął się. – Rzeczywiście. Brooke Bradley, czuję się tak,
jakbym obejmował anioła.
– Chance, ja...
– Kawa stygnie – powiedział, uwalniając ją wreszcie.
– Czy w pojemniku z napisem „Mąka” znajdą się jakieś ciasteczka?
– Tak. Skąd wiesz?
– Wyjęłaś kawę z puszki po cukrze, więc sama nie pieczesz, to znaczy, że słodycze
trzymasz w puszce po mące. Zgadza się?
– Zgadza. Chcesz cukru do kawy? Czy myślałeś kiedyś, żeby zostać wywiadowcą lub
detektywem?
– Nie. Czasami do nich strzelają. Wolę swoje komputery.
– A czym się właściwie zajmujesz? – zapytała Brooke, stwierdzając z ulgą, że zaczyna
już spokojniej oddychać.
– Wygląda to mniej więcej tak: zajmujemy się jakimś przedsiębiorstwem, analizujemy
jego potrzeby i tworzymy program komputerowy, uwzględniając specyfikę danej firmy.
– Mówisz „my”. Czy pracują dla ciebie jacyś ludzie?
– Tak, są jeszcze trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta. I, oczywiście, sekretarka, która
doprowadza nas do szału.
– Tak, to rzeczywiście jest zajęcie dla kogoś młodego – powiedziała Brooke, siadając
obok niego na kanapie.
– To ciężka praca, ale warta wysiłku. Właśnie próbuję rozszerzyć działalność. Jestem w
trakcie omawiania zleceń z zagranicy.
– Czy to oznacza częste wyjazdy? – zapytała, z niejasnym uczuciem rozczarowania.
– Częściowo tak. Staram się tak dzielić pracę, żeby nikt nie był zbyt długo poza domem.
Podstawowe oprogramowanie i tak robi się tutaj. Wyjeżdżamy, przeprowadzamy analizę,
uzgadniamy, jaki rodzaj wyposażenia jest potrzebny, to znaczy, jaka ma być pojemność
komputera, czy drukarka ma być mozaikowa, czy z głowicą kulkową, i tak dalej. A potem
wracamy i piszemy program.
– Drukarka mozaikowa?
– To takie urządzenie, które daje znakomite wydruki, stosuje się ją do korespondencji.
Wszystko zależy od tego, czym zajmuje się firma. Czy mówię zrozumiale?
– Jakbyś mówił w obcym języku – zaśmiała się Brooke. – Pracuję w biurze adwokackim i
mam starą, elektryczną maszynę do pisania. To głupie urządzenie nawet nie potrafi mówić.
– Sądzę, że się trochę zagalopowałem – stropił się Chance. – Zmieńmy temat.
– Czy mówiąc o wielkości komputera masz na myśli, ile pokoi będzie zajmować?
Spojrzał na nią z wyraźnym niepokojem, który zmienił się w ciepły, tkliwy uśmiech. Nie
mówił nic, po prostu patrzył na nią, tonął w jej brązowych oczach.
– Głupie pytanie? – zapytała nieśmiało Brooke.
– Nie, cudowne – powiedział cicho, pochylając się ku niej. – Nie chodzi o fizyczną
wielkość, ale pojemność, o liczbę informacji, które komputer może wchłonąć, mierzy się ją w
bajtach, kilobajtach i...
Pocałunek był gwałtowny, namiętny. Brooke uniosła ramiona, by objąć Chance’a za szyję
i zanurzyć dłonie w jego gęstych włosach.
Podniósł na chwilę głowę, zaczerpnął tchu i znowu zaczął ją całować, potem ułożył
delikatnie na rozrzuconych poduszkach. Dłońmi ujął jej piersi. Jego palce krążyły wokół
sutek, których rosnące napięcie czuł nawet przez gruby sweter.
Brooke drżała z pożądania. Chance był tak blisko, tak cudownie pachniał, a ona czuła, że
zapada się w różowe zapomnienie. Ale gdzieś z oddali coś przywoływało ją do rozsądku.
– Chance – wykrztusiła. – Nie!
Uniósł głowę i spojrzał na nią. Jego niebieskie oczy, teraz prawie szare, pałały. Usiadł,
oddychając gwałtownie. Potrząsał lekko głową, jakby wychodził z transu. Oparł łokcie na
kolanach i ukrył twarz w dłoniach.
Brooke usiadła, poprawiła nerwowo włosy i zaniepokojona spojrzała na Chance’a.
– Przepraszam – powiedziała łagodnie.
– Do diabła, nie mów tak – krzyknął, aż podskoczyła. – Nie przepraszaj za coś, czego nie
zrobiłaś. Rozumiesz?
– Dobrze, ale nie musisz być taki brutalny.
– Och, Brooke. – Zapanował nad głosem. Twarz mu łagodniała, gdy znowu ją
obejmował. – Jesteś okropna. Naprawdę. Idę do domu. Pamiętasz o jutrzejszym śniadaniu?
– Oczywiście.
– Wieczór był cudowny. Dziękuję – powiedział całując ją w czoło. – Sam sobie otworzę.
A ty kładź swoje dziewięć piegów do łóżka i śni| o mnie.
– Dobrej nocy, Chance – powiedziała łagodnie. Po jego wyjściu Brooke usiadła na
kanapie i patrzyła przed siebie nie widzącym wzrokiem. Przywoływała w pamięci wydarzenia
tego wieczoru. Dlaczego mówiła Chance’owi Taborowi o swoich kłopotach? I dlaczego tak
żywiołowo odpowiadała na jego pocałunki? I dlaczego przestraszyła się myśli, że będzie
często wyjeżdżał z Denver? I dlaczego, dlaczego, dlaczego – tak wiele pytań huczało jej w
głowie, nie znajdowała na nie odpowiedzi.
O jednym Brooke była przekonana na sto procent.
Chance Tabor był niesamowity.
Z tą myślą Brooke zapadła w niespokojny sen. Chance pojawiał się we śnie raz jako
Święty Mikołaj, to znów był kowbojem dosiadającym wielkiego jak koń bernarda.
Uśmiechając się tym swoim przemiłym uśmiechem otworzył drzwi gigantycznego komputera
i zniknął w środku.
Następnego ranka Brooke wstała z bólem głowy. Zajrzała do pokoju Julie i zobaczyła
swoją przyjaciółkę głęboko zakopaną w pościeli. Cicho zamknęła drzwi, nastawiła kawę,
wzięła prysznic i ubrała się w czerwone wełniane spodnie i biało-czerwony sweter. Robiła
wszystko, żeby nie myśleć o zbliżającym się spotkaniu. Być może schowa się w jakimś kącie
i nie otworzy mu drzwi. Dotrwała z trudem do dziewiątej, gdy usłyszała pukanie. Przywitała
go miłym uśmiechem.
– Cześć, Brooke – powiedział Chance wchodząc do pokoju. – Mam mówić szeptem?
Julie jeszcze śpi?
– Śpi jak zabita, nie obudzimy jej.
– Na co masz ochotę – naleśniki czy jajecznica? A może jedno i drugie?
– O nie, albo jedno, albo drugie.
– Gotowa przyjąć pocałunek na dzień dobry? – spytał, biorąc ją w ramiona.
Przywarł do jej warg. O tak, czekała na to.
– Mmm – zamruczał, pozwalając, by złapała oddech. – Smakujesz lepiej niż miód.
– Dziękuję za komplement – uśmiechnęła się. Ostre, zimowe słońce gwałtownie topiło
śnieg, którego resztki jeszcze było widać w cieniu drzew i murów. Chance zawiózł Brooke do
malowniczej restauracji, urządzonej jak alpejski szałas.
– Musisz się najeść – powiedział, gdy przeglądali kartę. – Potrzebujemy sporo sił, żeby
zrealizować mój plan.
– Jaki plan?
– Ulepimy bałwana.
– Naprawdę? Dlaczego? – zapytała Brooke.
– Ponieważ niedaleko stąd jest park, który nie ma nawet swojego bałwana. Dlatego że to
będzie zabawne i również dlatego, że nie będę musiał odwozić cię do domu po śniadaniu.
Wystarczy?
– Wystarczy.
Bałwan był dziełem sztuki. Wyższy od Brooke, lekko przekrzywiony, zamiast ramion
miał patyki i płaskie kamyczki w miejsce nosa i oczu. Lepienie wymagało rzeczywiście
niesłychanego wysiłku, ponieważ śniegu było coraz mniej, a sam bałwan też, niestety, topniał.
– Naprawdę go stopisz?!! – Chance wściekał się na słońce. – Nie docenisz prawdziwej
sztuki?
– Brrr, jestem całkiem skostniała – jęczała Brooke.
– Nie czuję nóg, a nos chyba mi już odpadł.
– Nie, nie, jeszcze jest, nawet piegów nie zgubiłaś – zapewniał Chance całując głośno
przedmiot sporu.
– Chodź ze mną, kochanie, ogrzeję cię.
– Co?
– Grzane wino. Czy nie brzmi wspaniale?
– Rzeczywiście.
– O rany! Bałwanowi odpadła głowa! Chodźmy stąd, nie mogę na to patrzeć.
Uśmiechnięta Brooke pozwoliła się objąć i poprowadzić do samochodu. Ten zwariowany,
beztroski i zabawny poranek sprawił, że poczuła się szczęśliwa. Nawet najbardziej koszmarne
nocne zmory odeszły w zapomnienie, została tylko euforia.
Chance prowadził pewnie po zatłoczonych weekendowym ruchem ulicach i wreszcie
wjechał do swojego podziemnego garażu.
– Muszę zabrać cię do mojego mieszkania, bo tam właśnie czeka obiecane wino. –
Wyłączył silnik i przymilnie uśmiechnął się do Brooke.
– W końcu grzane wino to bardziej oryginalny pomysł niż oglądanie kolekcji znaczków.
– Chyba nie jesteś specjalnie zszokowana. Jeszcze nie zaczęłaś zwijać swoich loczków.
– Tylko dlatego, że mam zmrożone palce.
– Oto moja siedziba – powiedział Chance w chwilę później, gdy wjechali windą na górę.
– Wchodź i ogrzej się.
Duży salon utrzymany był w bladych szarościach i pastelowych błękitach. Brooke szła
przed siebie rozglądając się po rozległej przestrzeni. Wszystko było oczywiście w najlepszym
gatunku i potwornie drogie, ale brakowało tu zwykłego, domowego ciepła.
– Miło – powiedziała.
– Nie, wiem, że tak nie jest. Wygląda to okropnie. Dałem wolną rękę dekoratorowi
wnętrz i taki jest efekt. To się nazywa styl szpitalny. Chłód i sterylna czystość.
– Myślę, że poprawienie tego stylu nie byłoby zbyt trudne. Trzeba wprowadzić tu trochę
barw.
– Chcesz to zrobić? Zatrudnię cię.
– Nie.
– Szkoda. Zdejmij kurtkę, ściągnij buty i skarpety, a ja zagrzeję wino.
Brooke zwinęła się w rogu wygodnej, lecz nieciekawej kanapy.
– Ach, tutaj jesteś – powiedział Chance, wręczając jej kubek. – Z laseczką cynamonu. A
teraz zajmiemy się twymi stopkami.
Zanim Brooke zdążyła zaprotestować, Chance ujął jej nogi, ułożył na swoich
muskularnych udach i rozpoczął delikatny masaż. Miał na sobie ciemnoniebieski sweter i
obcisłe, wypłowiałe dżinsy. Uroku dodawały mu czarne jak heban, gęste włosy. Brooke
wstrzymała oddech, czując żar płynący z rąk Chance’a i ogarniający całe jej ciało.
– Robi się cieplej? – zapytał.
– Tak – powiedziała, błagając niebiosa, by głos jej nie zadrżał.
– Gdybyś miała bernarda, to on rozgrzewałby ci stopy, ale myślę, że tak jest o wiele
przyjemniej. Masz bardzo ładne paznokcie, ze ślicznym różowym połyskiem. Jesteś taka
kobieca, Brooke. Wszystko w tobie jest takie delikatne, milutkie. Przy tobie mężczyzna
uświadamia sobie swoją siłę. Och, Brooke, jestem taki szczęśliwy, że urodziłem się
mężczyzną, bo mogę mieć nadzieję, że ty staniesz się moją panią. Moją panią. W ten sposób
chcę ci powiedzieć, że cię pragnę, że pragnę się z tobą kochać.
– Chance!
– Czy stopkom jest już ciepło?
– Tak, świetnie, dziękuję – powiedziała, zdejmując nogi z jego kolan.
– Umówiliśmy się, że będziemy uczciwi, pamiętasz? Ja jestem uczciwy. Pragnę cię,
Brooke. Nie zamierzam przyspieszać spraw ani nie zmienię się, jeśli nie zechcesz pójść ze
mną do łóżka. Rozumiem, że na razie wcale mi nie ufasz, i jakoś sobie z tym poradzę. Ale
jestem przekonany, że to będzie niewiarygodnie cudowne, kiedy wreszcie oddasz mi siebie.
– Naprawdę? – spytała Brooke resztką tchu.
– Tak – potwierdził Chance. Wyjął szklankę z jej rąk i postawił na stoliku obok kanapy.
Przysunął się bliżej. – Naprawdę.
Całował jej policzki, czoło, każdą powiekę z osobna, zanim poczuła jego wargi na
swoich. Jego pocałunki były tak delikatne jak muśnięcia skrzydeł motyla, a jednak wprawiły
Brooke w drżenie. Kiedy wreszcie w gwałtownym uścisku wpił się w jej usta, pomyślała, że
zacznie krzyczeć z radości. Gdy rozchyliła wargi, poczuła falę namiętności.
Chance wsunął ręce pod sweter Brooke i przesunął po gładkiej skórze jej pleców.
Oddychał ciężko, pocałunek stawał się coraz bardziej gorący, coraz bardziej głęboki.
– Brooke – usłyszała czuły szept – pójdziesz ze mną do sypialni?
ROZDZIAŁ TRZECI
– Nie! – krzyknęła Brooke i odepchnęła go tak mocno, że upadł na poduszki.
Chance, z początku przestraszony, zaniósł się po chwili śmiechem.
Brooke skoczyła na równe nogi i oparła ręce na biodrach.
– Jesteś podły! – krzyczała.
– Nie, nie, poczekaj! – powiedział Chance.
– Wychodzę! – Sięgnęła po przemoczone skarpety.
– Brooke, chciałem... – Chance podnosił się z trudem. – Poprosiłem, żebyś poszła ze mną
do sypialni.
– Słyszałam. Och, jakie zimne te skarpety.
– Żeby porozmawiać, gdy będę się pakował! Muszę złapać samolot do San Diego.
– Co? – powiedziała Brooke i odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz, mokre skarpety
zwisały smętnie w jej ręku.
– Dlatego właśnie chciałem się z tobą zobaczyć. Muszę wyjechać w interesach na kilka
dni. Wczorajszy wieczór był dla mnie wspaniałym przeżyciem. Nie chciałem wyjeżdżać,
dopóki się z tobą nie zobaczę.
– Tak? – spytała łagodniej.
– Okay? – Wyjął jej skarpety z rąk i rzucił na podłogę. Zbliżył się do niej i mocno
pocałował. – Nie masz chyba nic przeciwko temu, że chcę być z tobą?
– Nie – wymamrotała.
– Bardzo się cieszę, że jesteś tutaj – mówił obsypując pocałunkami jej szyję. – Wiec
posiedź ze mną, gdy będę się pakował, a później odwiozę cię do domu.
– To... brzmi bardzo obiecująco – odpowiedziała ze ściśniętym gardłem.
– Wcale nie chcę wyjeżdżać. A może pójdziesz ze mną?
– Do San Diego?
– Nie, do sypialni – powiedział biorąc ją za rękę. Sypialnia była tak samo bezbarwna jak
salon.
Brooke usiadła w bladoniebieskim fotelu i obserwowała Chance’a, który wyciągnął
walizkę i rozłożył ją na łóżku.
– Dlaczego wyjeżdżasz akurat teraz, w czasie weekendu? – zapytała.
– Jutro spotkam się z właścicielem przedsiębiorstwa i będę mógł spokojnie przejrzeć
kartoteki. Nie jest ci zimno w nogi? Możesz nałożyć moje skarpety.
– Nie, dziękuję, nie trzeba.
– Przywieźć ci jakiś prezent z Wybrzeża? Pomarańcze? Piasek? Muszelkę? Może pieska?
– Nie – uśmiechnęła się Brooke. – Nie chcę nic.
– Więc przywiozę ci... siebie. Co ty na to? Niezadowolona? Marszczysz brwi.
– Zmieniasz tak szybko tematy, że trudno za tobą nadążyć. Chance, przecież my się
prawie nie znamy.
– Nieprawda – zaprzeczył, grzebiąc w komodzie. – Gdzie podziały się czyste chusteczki?
Aha, zostawiłem w kuchni.
– Dlaczego?
– Papierowe ręczniki są dla mojego nosa zbyt szorstkie. Nie sądzisz, że dowiedzieliśmy
się o sobie mnóstwa rzeczy?
– Och, Chance. – Brooke uśmiechnęła się. – Rozmowa z tobą przypomina rozmowę z
cyklonem.
– Naprawdę? Wiesz, a ja rozumiem się znakomicie. No, jestem spakowany. Nie,
zapomniałbym o przyborach do golenia.
Brooke potrząsała z uśmiechem głową patrząc na niego. Był nieobliczalny.
Po chwili Chance wrócił z łazienki i zamknął walizkę.
– Gotowa?
Brooke podniosła się z kanapy.
– Proszę, włóż te skarpetki. Przeziębisz się, jeżeli mnie nie posłuchasz.
Wręczył jej parę białych, sportowych skarpet z czerwonym i niebieskim paskiem. Siadła
na brzegu łóżka, by je wciągnąć na nogi.
– Brooke Bradiey na moim łóżku! – wykrzyknął.
– Całe życie o tym marzyłem.
– Głuptas – odcięła się ze śmiechem.
– Wyobraźmy sobie, że jesteś moim gwiazdkowym prezentem. Mam szczególne łaski u
Świętego Mikołaja.
– Siadł obok i otoczył ją ramieniem.
– Tak, ale czy na nie zasłużyłeś?
– Pytanie źle postawione – odrzekł, pochylając się nad nią. – Spytaj, jakie mam zalety.
Zamknął jej usta pocałunkiem i powoli ułożył ją na łóżku. Objął ją mocno i całował coraz
namiętniej.
Płomień przebiegł przez ciało Brooke. Ręka Chance’a wsunęła się pod jej sweter i
rozpoczęła z wolna wędrówkę do góry, aż dotarła do piersi wypełniających koronkowy
materiał stanika. Różowe sutki napęczniały pod rytmicznymi dotknięciami palców.
Brooke wygięła się lekko i objęła go mocno. Drżała w napięciu, gdy uniósł się nieco i gdy
poczuła napierające na nią jego podniecenie.
Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale poddała się ogarniającej ją namiętności. Gdy on
był gwałtowny, ona okazywała delikatność i to było zachwycające. Jego wargi, jego ręce
służyły wspólnej rozkoszy. Ale musiała przerwać ten czar, zanim posuną się za daleko.
– Chance, ja...
– Już dobrze – powiedział z wysiłkiem. – Chce cię tylko całować, dotykać. Chciałbym
zabrać miłe wspomnienia do Kalifornii. Tak cudownie cię czuję, Brooke, tak cudownie.
Bardzo powoli wysuwał dłonie spod jej swetra, jeszcze raz pocałował ją rozpalonymi
wargami i usiadł na krawędzi łóżka. Odetchnął głęboko i z czułym uśmiechem przytulił ją do
siebie. Siedzieli bez słowa i Brooke poczuła ogarniające ją uczucie dziwnej błogości.
Chance nie pytał o nic, a Brooke czuła ciepło, kojący spokój i... jeszcze coś zupełnie
szczególnego. Pocałunki, pieszczoty, które miały mu zapaść w pamięć? Słowa miłości, które
chciał utrwalić i wziąć ze sobą w podróż? Czyż to możliwe? Taki stuprocentowy mężczyzna
chce wspominać jej usta i delikatność skóry, i nie wścieka się, że nie zaspokoił swego
pożądania? Chance niewątpliwie potrzebował teraz zimnego prysznica, a jednak uśmiechał
się do niej z bezgraniczną łagodnością i zrozumieniem.
– Dlaczego?
– Hm?
– Chance, skąd w tobie tyle cierpliwości?
– Bo zasługujesz na to. Włóż skarpety i chodźmy. Jakoś udało się jej wcisnąć stopy w
przemoczone buty i już wkrótce siedzieli w samochodzie.
– Cholera, robi się późno – powiedział Chance, zerkając na zegarek.
– Wysadź mnie pod domem i nie zatrzymuj się, nie możesz spóźnić się na samolot.
– Tak, tak. Masz rację.
Przed domem Brooke Chance zatrzymał samochód na jezdni, objął ją i mocno pocałował.
– Nie powinieneś tego robić.
– Ależ uwielbiam cię całować.
– Tamujemy ruch.
– Przecież to okres Bożego Narodzenia. Wszyscy powinni być dla siebie mili i
wyrozumiali. Żegnaj, Brooke – powiedział, jeszcze raz ją całując. – Do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Chance. Dzięki za przemiły ranek. Brooke szybko wysiadła i
pomachała mu ręką.
Chance po chwili zniknął jej z oczu. Uświadomiła sobie niepokojące uczucie pustki, tak
jakby słońce zaszło przed końcem dnia.
Julie składała właśnie uprane rzeczy, gdy Brooke weszła do mieszkania.
– Cześć, Bibi. Gdzie się podziewałaś?
– Byłam na Biegunie Północnym.
– Ze Świętym Mikołajem?
– Tak.
– Naprawdę? Coście robili?
– Wczoraj zjedliśmy późny obiad, a dzisiaj – śniadanie.
– A co się wydarzyło między obiadem i śniadaniem?
– Byłam w łóżku. Tutaj. Sama.
– Nie do wiary!
– Julie!
– Teraz poważnie, Bibi. Co to za człowiek ten Chance Tabor? Dobrze się z nim bawiłaś?
No, a przede wszystkim, jak wygląda?
– Och, on jest... piękny. Ma ciemne włosy, falujące i skręcone, gdy są mokre. Ma
okropnie szerokie ramiona i jest przemiły.
– Rumienisz się.
– Nieprawda, wcale się nie rumienię.
– Wyglądasz na rozpaloną.
– Och, przestań. Spędziłam trochę czasu w towarzystwie przystojnego mężczyzny.
Wielka rzecz. Muszę koniecznie zrzucić te przemoczone buty.
– Wspaniale! – śmiała się Julie. – Czy Chance ma tę firmę komputerową?
– Tak, on sam myśli trochę jak komputer. Wszystko widzi i słyszy, i natychmiast wyciąga
wnioski.
– Supermózg, co?
– Dokładnie. Och, Julie. Wiesz, w tym jednym wspaniałym ciele mieści się tyle różnych
osób. Wiem, że nie jestem dla niego odpowiednia, ale on przysięga, że uwielbia moje
towarzystwo i że znowu się ze mną spotka, mimo że...
– Mimo że się z nim nie przespałaś?
– Właśnie. Powiedz mi, czy to wszystko ma sens?
– Znowu się nie doceniasz, Bibi. Masz mnóstwo do zaoferowania.
– Pod warunkiem że to właśnie ON, a wiemy obie, jak ja to potrafię wyczuć... Gdybym
była mądra, nie zobaczyłabym się z nim więcej. Ale gdy spojrzał na mnie tymi
nieprawdopodobnie niebieskimi oczami, coś się we mnie przełamało. Nawiasem mówiąc, to
jest ich naturalny kolor.
– Cieszę się, że nie założyłyśmy się o to. Wychodzisz z nim gdzieś wieczorem?
– Nie, przed chwilą popędził na lotnisko, żeby złapać samolot do San Diego. To służbowa
podróż. Właśnie dlatego zjedliśmy razem śniadanie.
– Ciekawe – powiedziała Julie.
– Co ty sobie wyobrażasz? Dwa spotkania to nie jest żadna historia miłosna. Jak się
miewa Joey?
– Jak zwykle – odparła Julie. – Idziemy po gwiazdkowe prezenty. Pójdziesz z nami?
– Nie, dziękuję. Idźcie we dwoje i bawcie się dobrze. Chance. Miała ciągle w pamięci
jego twarz, a w uszach brzmiał jeszcze jego głęboki, gardłowy śmiech. Wspomnienie jego
pieszczot i pocałunków, jego zapachu podniecało ją. Pożądanie wstrząsnęło nią, poddawała
mu się, smakowała je. Przy Chansie czuła się odmieniona, nowa, jak gdyby stanęła na granicy
nieznanych lądów.
Czy ośmieli się podjąć ryzyko? Wziąć Chance’a za rękę i dać się poprowadzić tam, dokąd
jeszcze nigdy nie dotarła? Nie, nie potrafiłaby, nie umiałaby się poddać tej wibrującej
męskości i łagodnym słowom. Nie była przygotowana. Musiałaby mu zaufać. Uwierzyć w
Chance’a to uwierzyć w siebie, przecież właśnie to było dla niej najtrudniejsze.
Mieszkanie wydało się jej nagle przerażająco puste, poczuła się okropnie samotna.
Mijały długie godziny i Brooke czuła się coraz bardziej przygnębiona. W końcu
zapomniała o wszystkim oglądając stary film w telewizji. Gdy zadzwonił telefon, obojętnie
podniosła słuchawkę.
– No, no, no – usłyszała głęboki głos.
– Chance! – krzyknęła radośnie.
– Witaj, Brooke. Dobrze, że nie ma tu ze mną naszego bałwana. Nie przeżyłby nawet
pięciu minut, tak tu gorąco. Dlaczego jesteś taka zmarnowana? Hej, a może z tęsknoty za
mną? Świetnie, ja też tęsknię. Wskocz do samolotu i zjemy razem obiad. Ale poważnie,
czemu jesteś taka ponura? Twoje „halo” nie było zbyt wesołe.
– Nie, nic mi nie jest. Naprawdę.
– A może się przeziębiłaś przez tę mokre nogi? Przyznaj się.
– Nie, rozgrzały mnie twoje skarpetki. Mam je na sobie.
– To miło. Sądzę, że to głupio, ale jestem naprawdę sentymentalny. Wiesz, pokój w
hotelu, w którym mieszkam, wygląda lepiej niż moje własne mieszkanie.
Gawędzili tak jeszcze chwilę.
– Do zobaczenia wkrótce. Pomyśl o mnie.
– Na pewno. Do widzenia, Chance.
– Brooke?
– Tak?
– Uśmiechnij się, dobrze? To jest pora radości.
– Uśmiecham się, Chance – powiedziała łagodnie. – Cześć.
Powoli odłożyła słuchawkę. Wcześniejsze przygnębienie zniknęło, gdy usłyszała głos
Chance’a. Wszystko w niej teraz śpiewało radosną pieśń, ponieważ Chance myślał o niej i
zadzwonił z dalekiego San Diego. Ale cichutki, rzeczowy głosik wewnętrzny mówił, że
zmiana jej nastroju była całkowicie uzależniona od Chance’a Tabora.
– Tak nie można! – powiedziała głośno. – Prawie go nie znam. Nie może przecież mieć
tak wielkiego wpływu na moje życie.
– To ty, Bibi? – zawołała Julie.
– Tak.
– Cześć – powiedział Joey wchodząc. – Jak się mają sprawy z Mikołajem?
– Dziwnie. – Brooke przysiadła na kanapie. – To nietuzinkowy człowiek.
– Działa w komputerach, tak?
– To prawda. Prowadzi przedsiębiorstwo i jest naprawdę świetny. Nie spotkałam nigdy
nikogo takiego.
– Czy to źle?
– Nie, ale on nie jest z mojej drużyny. Naprawdę, czuję to.
– Przesadzasz – powiedziała Julie. – Jest przystojny, bogaty i męski.
– Taak – zaśmiał się Joey. – Jestem dokładnie taki sam, a mimo to niekiedy twierdzą, że
jestem okropny.
– Ty potworze – powiedziała Julie.
– Mówiąc poważnie, Bibi. Strasznie się przejmujesz tym chłopakiem. Jak on się nazywa?
– Chance Tabor.
– Czemu się temu nie poddasz? Zobaczysz, co z tego wyniknie – zasugerował Joey. – Nie
dowiesz się, dopóki nie...
– Daj szansę Chance’owi! – zawołała Julie.
– Zastanowię się – powiedziała Brooke. – A teraz pomówmy o czymś innym.
Cała trójka usiadła przed telewizorem. Przez jakiś czas oglądali specjalny
przedświąteczny program, a później Brooke, powiedziawszy dobranoc, poszła do łóżka. We
śnie znowu prześladował ją Chance. Obudziła się przed świtem i leżała długo, wpatrując się
w ciemność.
Kiedy rano Brooke weszła do kuchni zrobić sobie kawy, stanęła w progu zaskoczona,
widząc płaczącą Julie.
– Julie, co się stało?
– Och, Bibi, wczoraj wieczorem, gdy poszłaś spać, Joey poprosił mnie o rękę.
– Wspaniale! Och, Julie, tak się cieszę. Ale już przestań, przyszła panna młoda nie
powinna płakać.
– Kocham Joeya, naprawdę. Jest mężczyzną moich marzeń, ale...
– Ale co? – zapytała łagodnie Brooke.
– Bibi, ja zawsze chciałam być modelką. A on chce kupić dom i zaraz rozpocząć
prawdziwe rodzinne życie. Muszę dokonać wyboru. Nie mogę wyjść za mąż, zajść w ciążę, i
tak dalej, a jednocześnie dbać o swoją karierę.
– Powiedziałaś mu to wszystko?
– Tak, był strasznie dotknięty. Mówiłam, że potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć,
ale on był zupełnie przybity. Chciał usłyszeć, że wyjdę za niego, że chcę mieć jak najszybciej
dziecko, a ja nie mogłam mu powiedzieć – tak. Muszę wszystko dokładnie rozważyć.
– Joey cię kocha. Myślę, że jak się uspokoi, będzie cierpliwie czekać.
– Nie wiem... Och, co mam zrobić?
– Nie spiesz się. Masz podjąć decyzję na całe życie. Musisz być jej absolutnie pewna.
– Kocham mojego Joeya – zawodziła Julie. – Do diabła!
– Dobrze powiedziane. Dzwoni telefon. Założę się, że to Joey.
Jednak nie był to Joey Rather. To był Chance Tabor.
– Obudziłem cię? – zapytał.
– Nie, już wstałam.
– Pomyślałem, że powiem ci dzień dobry, zanim pójdę zarabiać na kawałek chleba.
– Słucham? Ach, tak. Życzę udanego dnia.
– Wydaje mi się, że myślisz o czymś innym.
– Przepraszam, Chance. Julie jest zupełnie rozstrojona, a ja nie umiem podnieść jej na
duchu.
– Ma jakieś kłopoty, tak? Założę się o dziesięć papierów, że ma to związek z Joeyem
Ratherem.
– Skąd wiesz?
– Prawdopodobnie połowa łez wylanych na tym padole ma związek z kłopotami
sercowymi. Mam nadzieję, że uda im się poskładać to, co się rozsypało.
– I ja mam taką nadzieję. Oni oboje są wyjątkowi.
– Ty też, Brooke Bradley. Muszę wracać do swoich zajęć, ale chcę ci coś powiedzieć.
Wydaje mi się, że cudowna sprawa zaczyna się między nami. Wiem, że nie masz do mnie
zaufania, ale nie szkodzi. To się zmieni.
– Chance, ja...
– Muszę biec. Powiedz Julie: głowa do góry. Wszystko się ułoży. Więcej uśmiechu,
drogie panie. Takie jest polecenie Świętego Mikołaja. Zadzwonię jeszcze.
– Do widzenia, Chance.
– To był Chance? – spytała Julie, wchodząc do salonu.
– Tak.
– Niezwykle dobrze wychowany młody człowiek.
Poszłabyś ze mną do klasztoru? Życie byłoby o wiele łatwiejsze.
Brooke przytuliła Julie. Zjadły razem śniadanie i wysprzątały kuchnię. Kilka minut po
dziesiątej zjawił się nie zapowiedziany Joey. Wyszli ponurzy, jakby szli na pogrzeb.
Miłość, stwierdziła Brooke, to zabójcza siła.
Gdy zadzwonił telefon, Brooke nastroiła się serdecznie, na wypadek gdyby to był
Chance.
– Bibi?
– Tatko?
– Cześć, milutka.
– Ale niespodzianka. Skąd dzwonisz, tatku?
– Jestem w Londynie. Obawiam się, że nie zdążę na święta do domu, jak obiecywałem.
Jadę stąd prosto do Irlandii. Naprawdę mi przykro, ale chyba rozumiesz?
– Oczywiście – powiedziała cicho Brooke.
– Prezent wyślę pocztą, dobrze? Urządzimy miły obiad, gdy wrócę. Nie musimy
obchodzić Bożego Narodzenia akurat teraz. Poza tym, nie wierzysz chyba w Świętego
Mikołaja.
– Nie... oczywiście – powiedziała Brooke, ale natychmiast ujrzała obraz Chance’a – To
znaczy, może na swój sposób... Nie, żartuję, naturalnie.
– Co mówiłaś, kochanie?
– Nic, tato. Będę o tobie myślała. Udanych wakacji.
– Kocham cię, tłuścioszku.
No i masz, pomyślała Brooke odkładając słuchawkę. Ależ parszywy dzień! Nie wolno
wsypać się teraz przed Julie, że tatuś Bradley zmienił plany. Julie zamierzała pojechać na
święta do Kalifornii i miałaby wyrzuty sumienia wiedząc, że Brooke zostaje sama. Nawet
Gran wyjeżdżała do Aspen, na specjalne wczasy dla zasłużonych obywateli Denver.
Nie załamuj się, powiedziała sobie twardo Brooke.
Nic się nie stało. Nie, nieprawda, wszystko jest okropne.
Pod wpływem impulsu ubrała się błyskawicznie i wyszła z domu. Chciała spędzić resztę
wieczoru włócząc się po sklepach. Przyszło jej na myśl, by wrócić do centrum handlowego,
gdzie spotkała Chance’a. Może zobaczy jego sławnego dziadka w roli Świętego Mikołaja?
Julie nie pojawiła się w domu, Chance nie zadzwonił i Brooke, wzdychając, poszła do łóżka.
Najlepiej byłoby zasnąć i nie obudzić się przed Nowym Rokiem, pomyślała.
Rano znalazła w kuchni kartkę od Julie. Pisała, że jest chora i nie pójdzie do pracy.
Brooke zajrzała do pokoju przyjaciółki i zobaczyła ją leżącą w poprzek łóżka w ubraniu,
pogrążoną w głębokim śnie.
Adwokat, u którego Brooke pracowała, miał dorosłe dzieci i wnuki, o których bez końca
opowiadał. Zajmował się prowadzeniem najróżniejszych spraw. Brooke bardzo interesowały
zawiłości prawnicze.
Szef przyszedł do kancelarii i przywitał Brooke zwykłym dzień dobry. Zaraz potem
oświadczył, że ma dla niej niespodziankę.
– W Wigilię i dwa dni po Bożym Narodzeniu biuro będzie nieczynne, oczywiście zapłacę
ci za ten okres. Masz okazję naprawdę nacieszyć się świętami.
– Jest pan wspaniałomyślny – powiedziała Brooke, zmuszając się do uśmiechu.
– Zasłużyłaś. Pracujesz bardzo solidnie.
Jeszcze tego brakowało, pomyślała żałośnie. Dla niej oznacza to dodatkowe samotne
godziny, gdy inni będą spędzać czas ze swoimi bliskimi. Szef podarował jej premię, której
zupełnie nie potrzebowała. Czy nie ma sprawiedliwości na tym świecie?
Brooke wyszła z biura ostatnia, ponieważ musiała przepisać umowę dla spóźnionego
klienta. Wlokła się do domu przebijając się przez tłum.
Gdy weszła do saloniku, ujrzała Julie Mason w objęciach Chance’a Tabora.
– Cześć, Brooke – powiedział, klepiąc Julie po ramieniu. – Wróciłem do domu z
Kalifornii.
– Tak, widzę. – Broke mrugała oczyma z gorączkową nadzieją, że Julie rozpłynie się w
powietrzu.
– Przepraszam, Chance. – Julie chlipiąc wyzwoliła się z jego objęć. – Nie mam zamiaru
się rozklejać. To był okropny dzień. Cześć, Bibi.
– Kto? – spytał Chance.
– To ja – odezwała się Brooke. – To się wzięło od inicjałów. Rozumiesz, Brooke Bradley,
B. B. Później mój tatuś zaczął używać tego jako imienia i... Poczekajcie! Chciałabym
wiedzieć, dlaczego moja najlepsza przyjaciółka jest w objęciach mojego... mojego... Nie
zwracajcie na mnie uwagi. Mówię bez sensu.
– O, szczęście ty moje! – Chance wzniósł oczy do góry. – Ona jest zazdrosna. To mój
wspaniały dzień.
– Nie jestem zazdrosna! – zaprzeczyła Brooke.
– Mogę pocałować cię na dzień dobry? – Chance uśmiechnął się do niej serdecznie.
– Nie!
– Bibi – odezwała się Julie. – Chance czekał na ciebie, a ty nie przychodziłaś. Cały dzień
kręciłam się sama po pokoju i jak wybawienie przyjęłam widok ludzkiej istoty. Wylałam
przed nim wszystkie swoje żale i wypłakałam mu się w rękaw. Chance był dla mnie bardzo
miły.
– I – włączył się Chance – musimy znaleźć rozwiązanie. Kiedy dwoje ludzi się kocha, nic
nie powinno stać im na drodze. Czy mam rację, Brooke?
– Myślę, że tak.
– Teraz mogę cię pocałować?
– Nie!
– Dlaczego?
– Dlaczego nie? – powiedziała Julie – Chance przyjechał prosto z lotniska, żeby cię
zobaczyć.
– I – dodał – ciężko pracowałem, żeby skończyć jak najszybciej i móc wrócić do ciebie.
– Chyba pójdę do kuchni – odezwała się trochę zbyt głośno Julie – i zaparzę kawę.
Gdy Julie wyszła, Chance odchrząknął cicho i podszedł do Brooke.
– Brooke – powiedział delikatnie. – Tak się cieszę, że cię widzę.
– Witaj, Chance. – Na twarzy Brooke pojawił się uśmiech.
– Teraz lepiej, znacznie lepiej. – Objął ją i mocno pocałował.
Ujął w dłonie jej twarz. Przesuwał wzrokiem po miękkich loczkach, piegach na nosie,
policzkach i podbródku, jak gdyby próbował wyryć na zawsze jej wizerunek w pamięci.
Łagodność i ciepło bijące z jego szafirowych oczu wywoływały przyspieszone bicie serca
Brooke. Widziała go znowu i bardzo, bardzo się z tego cieszyła.
– Bibi. Nie, będę cię nazywał Brooke. To imię pasuje do ciebie doskonale.
– Cieszę się, że cię znowu widzę, Chance.
– Ale oni, Julie i Joey, to problem.
– Joey chce mieć tradycyjną rodzinę, a Julie zawsze marzyła o karierze modelki.
– A czego ty pragniesz?
– Dla nich? Szczęścia.
– Nie, chodzi mi o ciebie. Może masz jakieś marzenia?
– Nie – powiedziała cicho.
– Wiesz, Brooke, nigdy nie jest się za dużym, by wierzyć w Świętego Mikołaja.
Brooke rzuciła na niego szybkie spojrzenie. Rozumiała, o czym mówił. To on był
Świętym Mikołajem i prosił ją, by mu zaufała, uwierzyła w niego.
– Nie mów nic. – Pogłaskał ją’ delikatnie po policzku. – Zrobimy, jak zechcesz.
– Czy ja już mogę wejść? – zawołała z kuchni Julie.
– Oczywiście. – Chance śmiał się głośno. – Brooke omdlała z wrażenia po moim
pocałunku.
– Co ty pleciesz? – przerwała Brooke, trącając go w bok.
Do pokoju weszła Julie, niosąc tacę z filiżankami. Ktoś zadzwonił do drzwi. Wszedł Joey
Rather. Panowie wymienili uścisk dłoni.
– Święty Mikołaj, jak sądzę? – zapytał Joey.
– We własnej osobie – przytaknął Chance.
– Słuchaj, Mikołaju – poprosił Joey – czy mógłbyś znaleźć piękną, wysoką dziewczynę,
która zgodzi się wyjść za mnie i mieć dom pełen dzieci?
– Przestań, Joey – cicho zaprotestowała Julie.
– Trzeba grać do ostatniego gwizdka – powiedział Chance.
– Trafna uwaga. Jak myślisz, Chance, zastosujemy „krycie strefą”?
– Nie. Sytuacja zdecydowanie wymaga przyjęcia taktyki, jeden na jednego” i nie
„odpuszczać” ani na chwilę.
– Co oni plotą? – mruknęła Brooke.
– Rozumiem, że gramy razem – upewnił się Joey.
– Jasne – przytaknął skwapliwie Chance. – Trafiło mnie tak szybko, że nawet się nie
obejrzałem.
– Co? – unisono zabrzmiały głosy Brooke i Julie.
– Przeciwnicy są bardzo wymagający – powiedział Joey.
– Masz rację, ale nie zamierzam się poddawać.
– Świetnie. – Szczerze ucieszy się Joey. – Urządzimy im piekło.
– Czy moglibyście mówić po ludzku? – zaprotestowała Brooke.
– Oczywiście, kochanie – powiedział uprzejmie Chance. – Joey i ja stwierdziliśmy, że
próbuje się zniszczyć całą naszą wytrwałość, inteligencję i cierpliwość, ale zwycięstwo będzie
po naszej stronie. Czy to jest zrozumiałe?
– Nie.
– Krótko mówiąc, Julie wyjdzie za mąż za Joeya, a pani, Brooke Bradley, poślubi mnie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Że co? – Brooke zapytała prawie szeptem.
– Uszom nie wierzę – jęknęła Julie, siadając w fotelu.
– Umieram z głodu. Chodźmy coś zjeść – powiedział Chance.
– Świetny pomysł – podchwycił Joey. – No, zbieramy się.
– Niedoczekanie twoje! – wściekła się Julie. – Muszę się dowiedzieć, co się tutaj dzieje?
Co ty i Chance kombinujecie?
– Uff – westchnął Joey. – Myślę, Chance, że przełożymy tę podwójną randkę na inny
dzień.
– Masz rację – gorliwie przytaknął Chance. – Trzymaj się, kolego.
Kiedy Joey prawie siłą wyprowadził Julie z mieszkania, Chance usiadł przy Brooke i
popatrzył na nią z najbardziej ujmującym uśmiechem, jaki potrafił wyczarować.
– Jeszcze przed chwilą rzeczywiście chciałam wyjść, ale teraz wszystko rozumiem –
powiedziała Brooke.
– Co takiego?
– To oczywiste. Joey był naprawdę załamany i chyba gotów poddać się Julie. Wtedy
porównałeś całą sytuację do zawodów sportowych, co ma dla Joeya duże znaczenie.
Potrafiłeś zmobilizować go i raz jeszcze postanowił zagrać o rękę Julie. Zrobiłeś to bardzo
taktownie, Chance.
– Dziękuję. Ja też uważam, że mi się udało, a wymyśliłem to na poczekaniu. Ja... –
Chance przerwał i zmarszczył czoło. – Chociaż... do diabła!
– Co się stało?
– Ach, cała moja rozmowa z Joeyem... Ja przecież niczego nie udawałem, teraz dopiero to
sobie uświadamiam. W moim życiu nic nie stało się tak nagle. To wstrząs. Powinienem
wiedzieć już w San Diego. Pracowałem jak szalony, żeby wrócić do ciebie jak najszybciej.
Nie rozumiesz? Jestem w tobie zakochany, Brooke Bradley. Kocham cię!
– Och nie, proszę, nie mów tego. – Brooke zakryła twarz rękami.
– Nie wpadaj w panikę. Wiem, że przede mną jeszcze długa droga, zanim uwierzysz.
Brooke, pamiętasz, mówiłem, że zawsze będę z tobą uczciwy, więc nie mogłem teraz nie
przyznać, że cię kocham. Nie będę ci się narzucał ani prosił o więcej, niż możesz mi dać.
– Och, Chance, to wszystko jest szalone.
– Nieprawda, to jest wspaniałe. Chyba lubię być zakochany. Nigdy mnie to nie spotkało i
wydaje mi się, że to cudowne uczucie. Nie oszukiwałem mówiąc, że chcę, byś za mnie
wyszła. Ale nie mówmy o tym na razie. Hej, przestań wreszcie skręcać loki, bo wyrwiesz
sobie wszystkie włosy. Tak bardzo cię to poruszyło?
– Dziwisz się? Wiesz, zwykle nie podejmuje się decyzji o małżeństwie w czasie lepienia
bałwana, prawda?
– Dlaczego nie? Wiem, że mnie jeszcze nie kochasz, więc będziemy robić wszystko tak,
jakby tej decyzji jeszcze nie było. Rezultat i tak jest wiadomy, a ja postaram się, żeby
wszystko poszło gładko.
– Bardzo dokładnie przemyślane. – Brooke ściągnęła brwi. – Twój komputer pracuje
również po godzinach.
– Tak. Chodźmy coś zjeść, jestem okropnie głodny.
– Chyba zjem wielką porcję lodów.
– Biedna Brooke – objął ją mocniej – denerwuję cię, ale nie mam złych zamiarów –
powiedział i pochylił się do jej ust.
Zapomnij o lodach, rozmarzyła się Brooke. W zupełności wystarczały jej pocałunki
Chance’a. Uścisk mocnych ramion działał kojąco i... Chance ją kochał. Och, Boże, to
niemożliwe.
– Chance – powiedziała, odpychając go lekko – pomyśl, może tylko ci się wydaje, że
mnie kochasz? Powiedziałeś, że dla ciebie to jest zupełnie nowe doświadczenie. Może źle
odczytujesz sygnały?
– Niemożliwe. Kocham cię. Nie wpadaj w panikę, Brooke. Pewnie ci się wydaje, że
sytuacja się powtarza – najpierw miłosne wyznania, a potem zdrada. Kochanie, zapewniam
cię, niczego nie udaję. Wkrótce to zrozumiesz, a tymczasem będę wzorem cnoty i
cierpliwości. Brooke, ja naprawdę zemdleję, jeżeli nie dostanę czegoś do jedzenia.
– Zupełnie zapomniałam.
Brooke nie zauważyła nawet, kiedy wyszła z domu i pojechała z Chance’em do pobliskiej
restauracji.
Oświadczył, że ją kocha, i była to niewątpliwie najgorsza wiadomość roku. Naprawdę,
całkiem szczerze, nie chciała tego usłyszeć. Teraz będzie zmuszona poddać wszystko
osądowi, będzie musiała podjąć decyzję, wobec której była bezradna. Skąd ma wiedzieć, czy
Chance mówi prawdę, czy jego deklaracje i miłe słowa są szczere? Jakże żałowała, że zburzył
wszystko mówiąc o swojej miłości. Cholerni mężczyźni!
– Dobrze? – zapytał Chance.
– Słucham?
– Widzę, że jesteś obecna tylko ciałem. Brooke, musisz się trochę odprężyć. Skończyłaś
obiad, a założę się, że nie poczułaś smaku nawet jednego kęsa. Zamówiłem dla ciebie deser
lodowy. Może to cię pocieszy?
– Dziękuję bardzo.
Chance milczał, gdy Brooke pochłaniała deser i na koniec wylizała łyżeczkę.
– Lepiej?
– Znacznie lepiej.
– To dobrze, bo muszę cię o coś poprosić.
– Proś. Jestem już całkowicie odprężona. Czy sądzisz, że lody mają jakiś wpływ na moją
psychikę?
– Możliwe, najważniejsze, że ta metoda działa.
– Więc jakie pytanie chcesz mi zadać?
– Czy wyjedziesz gdzieś ze mną w czasie weekendu?
– O, Boże! – Brooke zasłoniła twarz. – Powiedz, że się przesłyszałam.
– Hej, to jest ważne. – Chwycił ją za ręce.
– Dla kogo ważne? Tylko dla twojego libido?
– Nie, uważam, że powinniśmy przebywać ze sobą jak najwięcej, w różnych miejscach i
warunkach. Musisz nabrać pewności, że można mi zaufać.
– Słowo harcerza?
– Nie posunąłbym się tak daleko. Powiedz, zgodzisz się?
– Muszę się zastanowić, Chance. Za dużo wrażeń na raz. Nie wiem, jak sobie z tym
poradzę.
– To prawda. Zostawmy decyzję do jutra.
– Za wcześnie.
– Myślałem o wyjeździe do Aspen. Muszę zarezerwować pokoje. Proszę, zwróć uwagę na
liczbę mnogą. Pokoje, kochanie. Jeden dla ciebie, drugi dla mnie.
– Co, ma się rozumieć, nie jest twoim zwykłym sposobem zakwaterowania w Aspen.
– Moja rozwiązłość to zapomniana melodia – uśmiechnął się Chance. – Spędzimy
świetnie czas, zobaczysz.
– Jeszcze nie wiem, Chance.
– Najlepiej prześpij się z tym. Mnie też by się to przydało. Przez ostatnie dni działałem
tylko dzięki kawie. Prawie oka nie zmrużyłem. Ale najchętniej nie rozstawałbym się z tobą.
– Musisz wypocząć.
– Wiem, ale boję się, że jak zostajesz sama, przychodzą ci do głowy tysiące powodów,
dla których nie możesz mi ufać. Czy możesz nie myśleć o niczym do jutra? Nie, widzę, że nie
możesz mi tego przyrzec. Ale Brooke, błagam, nie przekreślaj wszystkiego. Spróbuj dać nam
szansę.
Brooke spojrzała w błękitne oczy Chance’a i poczuła znajome bicie serca i ciepłe,
pulsujące pragnienie. Mogła pozwolić unieść się siłom działającym na jej zmysły. Mogła
stłumić wewnętrzne przestrogi, sięgnąć po tego mężczyznę, który budził w niej tak
gwałtowne emocje, ale nie potrafiła tego zrobić. Uświadomiła to sobie z żalem.
– Widzę w twoich oczach – powiedział cicho Chance – pomieszanie lęku i smutku.
Obiecuję, że zrobię wszystko, by usunąć to raz na zawsze. Znajdę tam tylko szczęście i
pożądanie, gdy będę cię obejmował. Kocham cię, Brooke, i wydaje mi się, że jesteś coraz
bliższa uwierzenia w to.
– Chance, ja...
– Odwiozę cię do domu – uśmiechnął się łagodnie. Już na miejscu Chance pocałował ją
mocno, przeczesał palcami miękkie loki i pozwolił im opaść na policzki. Przesunął dłonie w
dół, wzdłuż jej ramion i chwycił mocno dłonie, podnosząc każdą z osobna do swoich ust.
Niskim, cichym głosem powiedział: dobranoc i wyszedł, ostrożnie zamykając drzwi.
Leżąc w łóżku Brooke wpatrywała się w ciemność. Spotkała Chance’a jako Świętego
Mikołaja, pomyślała nagle. Był wymarzonym symbolem świąt, tworem wyobraźni, który
rozpłynie się pewnie w nicości, gdy skończy się ten niezwykły okres. Podarowano jej
Chance’a Tabora, jej Świętego Mikołaja, jak gwiazdkowy prezent. Kochany, serdeczny,
wspaniały dar, ale na krótko. Zamiast samotnych, ponurych dni, które ją czekały, mogłaby
przeżyć święta z Chance’em.
A co potem? Potem wróci do smutnej rzeczywistości.
Tak, tak właśnie zrobi! Będzie razem z Chance’em w tym bajecznym nastroju przez
Święta Bożego Narodzenia, a kiedy święta się skończą, znowu stanie twarzą w twarz z twardą
rzeczywistością.
Brooke zawinęła się w kołdrę i odpłynęła gdzieś daleko uśmiechając się łagodnie. Spała.
Nie poruszyła się, dopóki przenikliwy dźwięk budzika nie wyrwał jej z głębokiego snu
pełnego marzeń. Julie była już w kuchni. Po chwili na stole stały dwa kubki parującej kawy.
– Muszę ci powiedzieć, że twój Chance i mój Joey to piorunująca mieszanka.
– Chance nie jest mój.
– Ha! Spróbuj mu to powiedzieć.
– Co się działo z tobą i Joeyem ostatniej nocy?
– Nic. Zachowywał się tak dziwacznie, że przestałam się do niego odzywać. Uśmiechał
się ciągle i wyglądał na zadowolonego z siebie. Myślałam, że oszaleję. A ty? Spałaś, kiedy
wróciłam do domu.
– Chance był bardzo zmęczony po pobycie w Kalifornii, więc wróciłam dosyć wcześnie.
Podjęłam pewne decyzje w związku z nim, ale nie wolno ci wypaplać ani słowa Joey owi.
– Będę milczeć jak grób. Mów, o co chodzi?
– Podaruję siebie Chance’owi jako prezent gwiazdkowy, a kiedy święta się skończą,
skończy się wszystko.
– Boże, przez chwilę myślałam, że mówisz serio.
– Bo tak jest.
– Niemożliwe! Bibi, nigdy nie słyszałam czegoś równie zabawnego. Nie możesz przecież
potraktować Chance’a tak, jakby to był sweter, który ci się znudził i trzeba go zmienić na
inny w dzień po świętach.
– Julie, mam prawo robić to, na co mam ochotę.
Wszyscy tak postępują, łącznie z tobą. Nie mam zamiaru okłamywać Chance’a i składać
fałszywych obietnic. On, wie, do czego zmierza, i ja także. To prawda, że nasze plany nie są
takie same, ale to nie moja wina.
– Ale dlaczego nie możesz zostać z Chance’em?
– Julie, ja ciągle jestem tą samą Brooke Bradley. Naiwną Brooke, która nie odróżnia
dobrych chłopców od złych. Postanowiłam poddać się Chance’owi nie pytając o motywy jego
działania, nie przywiązując wagi do jego słów. Będę jak Kopciuszek – po Bożym Narodzeniu
czar pryśnie.
– Nie podoba mi się to, Bibi. Naprawdę. Lubię twojego Chance’a. Nie możesz się trochę
otworzyć? Wydaje mi się, że jest z tobą całkowicie uczciwy.
– Nie, nie mogę. Chance już teraz mówi takie rzeczy, że powinnam uciekać przed nim jak
najdalej.
– Masz na myśli pewnie to nagłe oświadczenie, że cię poślubi? Mało brakowało, a
padłabym zemdlona.
– Zrozum, Chance działa tak szybko, że już dawno powinnam się wycofać, żeby nie
stracić głowy. Więc ułożyłam sobie plan: Chance może robić, na co ma ochotę, ale tylko do
świąt. Wiem, co będzie potem, bo to ja, Brooke Bradley, decyduję o sobie.
– I dwudziestego szóstego grudnia znowu zaczniesz sprawdzać, jakie motywy kierują
Chance’em? – skrzywiła się z niesmakiem Julie. – Jesteś okropnie wyrachowana.
– Jestem realistką. To, co wymyśliłam, nie jest ani nieuczciwe, ani nie wprowadza go w
błąd. Po prostu działamy z Chance’em na różnych falach, to wszystko. Och, Julie, wszystko,
czego pragnę, to parę tygodni z miłym chłopakiem. Czy jest w tym coś złego?
– Chyba nie, ale takie plany mogą łatwo się rozsypać. Spójrz, która godzina. Spóźnimy
się do pracy.
– Wspomniałam ci, że wybieram się z Chance’em na weekend do Aspen? – zapytała
Brooke wstając od stołu.
– Co tak patrzysz, Julie? Bierzemy oddzielne pokoje.
– I Chance się na to zgodził?
– To był jego pomysł.
– Dziwne. Bardzo dziwne. Lepiej miej się na baczności.
– Nie ma obawy. Dokładnie wiem, co robię – powiedziała Brooke i wyszła z pokoju z
dumnie podniesioną głową.
– Wydaje mi się, że te same słowa wypowiedziała Maria Antonina, idąc na szafot –
rzuciła zgryźliwie Julie.
To jest rozsądny plan, utwierdzała się Brooke. Było coś podniecającego w takiej
przelotnej miłostce.
– Miłostka? – powiedziała głośno. – O nie, chwileczkę.
Miłostka to całkiem inna gra. To było udawanie bez granic. W rozkładzie zajęć na
najbliższe kilka tygodni nie przewidywała miejsca na seks. Ale kiedy ktoś decyduje o sobie,
może robić to, na co ma ochotę. Na przykład, można wziąć pod uwagę noc z Chance’em
Taborem. Poddać się jego męskiej sile połączonej z łagodnością.
– Wielkie nieba – powiedziała, gdy poczuła lekki dreszcz pożądania. Nie. Chance był jej
gwiazdkowym prezentem, ale pójście z nim do łóżka nie wchodziło w grę.
To prawda, Chance był najprzystojniejszy i najbardziej męski wśród tych mężczyzn,
których spotkała. Przy tym był ciepły, serdeczny i często się przy nim uśmiechała. Tęskniła za
nim okropnie. Jego oczy nie były zwyczajne, ich szafir miał w sobie niezmierzoną głębię,
która przyprawiała ją o drżenie. Budził namiętność, jakiej jeszcze nie znała. Czuła, że jest w
siódmym niebie, kiedy ją całował, obejmując mocnymi ramionami. Ale, na miłość boską,
przecież go nie kocha. I dlatego łóżko nie mogło znaleźć się w jej planach. Wszystko jest w
porządku, stwierdziła. Decydowanie o własnym losie to poważna sprawa. Nie była
nieuczciwa wobec Chance’a, nie mówiąc mu o swoich planach. Poza tym, to on zdecydował
za nich oboje, że się pobiorą. Każde z nich robiło swoje, i tak było najrozsądniej. A po Bożym
Narodzeniu, gdy nie usłyszy od niej żadnych obietnic, będzie mógł sobie poszukać innej
przystani. Tymczasem Brooke miała przeżyć cudowne chwile nie zastanawiając się nad jego
czynami i słowami; nie było to zresztą jej mocną stroną. Tak, wszystko było na dobrej drodze.
– Jak się masz? – zanuciła radośnie Brooke, wchodząc do mieszkania.
– Bibi! – krzyknęła Julie, wybiegając z sypialni. – Nie uwierzysz!
– Uspokój się. Co się stało?
– Nic! Słuchaj, Joey ma mnóstwo kontaktów z czasów, kiedy grał w koszykówkę.
Załatwił mi rozmowę z szefem agencji zajmującej się modelkami w Los Angeles.
Wyobrażasz to sobie? Wyjeżdżam dziś wieczorem.
– Joey popiera twoje plany? To wszystko nie ma sensu. Błagam, powiedz mi, dlaczego to
robi? Chciał przecież zupełnie czegoś innego.
– Powiedział, że nie może mnie zmusić do małżeństwa ani do urodzenia dziecka. Chce,
żebym spróbowała kariery modelki, zanim się ustatkuję. Czy to nie cudowne? Och, jak ja go
kocham. Pomóż mi się spakować. Joey zabierze mnie na lotnisko.
Gdy przyjechał Joey, Brooke popatrzyła na niego niespokojnie.
– Jak żyjesz? – spytała, mrugając do niego.
– Świetnie. Jak sprawy między tobą i Chance’em?
– Joey, Julie wyjeżdża do Los Angeles.
– Wiem. Ja jej to załatwiłem.
– Nie gra pan w otwarte karty, panie Rather. Ona jest teraz pod wrażeniem tego, co ją
czeka – blasku, świetnej zabawy, zwariowanych przyjęć. Oszaleliście oboje.
– To się okaże.
– Do widzenia. – Julie wpadła do pokoju i mocno przytuliła Brooke. – Kocham cię.
Wkrótce dam ci znać. Życz mi szczęścia. Cześć.
– Cześć – odrzekła Brooke.
Stała, jeszcze oszołomiona, gdy zadzwonił Chance.
– Hej.
– Chance, wiesz, jak idiotyczną rzecz zrobił Joey?
– Wiem.
– Wiesz o tym?
– Tak. Joey to bardzo, bardzo mądry facet.
– W takim razie obaj zwariowaliście.
– Czas pokaże, kochanie. Ale czy myślałaś o wyjeździe do Aspen?
– Słucham? Och, oczywiście. Pojadę z przyjemnością.
– Naprawdę? Mówisz to tak spokojnie?
– Ale pamiętaj, słaby ze mnie narciarz.
– Naprawdę chcesz jechać?
– Chance, wolałbyś, żebym powiedziała nie? Zachowujesz się bardzo dziwnie.
– Jestem zaszokowany. To fantastyczne. Okay, niech pomyślę. Muszę załatwić
rezerwację. Chyba zarwę kilka nocy, żeby przygotować program komputerowy dla tego
towarzystwa w Kalifornii. Zdaje się, że nie będę mógł się z tobą widywać zbyt często do
końca tygodnia, ale naprawimy to w Aspen. Kocham cię, Brooke.
– Dziękuję, ale...
– Nie musisz odpowiadać. Po prostu słuchaj, co mówię, powoli, tak jak kropla, która
drąży skałę, przekonam cię o swojej miłości. Uwierz – będę cię kochał bez względu na
okoliczności. Ale muszę wrócić do swoich dyskietek.
– Do kogo?
– To jest coś, co wkłada się do stacji dysków w komputerze. Nieważne. Zadzwonię do
ciebie jutro. Pewnie, że chciałbym cię zobaczyć jeszcze dzisiaj, ale obowiązki wzywają. Myśl
o mnie dobrze. Cześć.
– Dobranoc – powiedziała odkładając słuchawkę. No cóż, stało się. Zgodziła się wyjechać
z mężczyzną na weekend. Nie, nie z mężczyzną. Z Chance’em. Jaka szkoda, że jest dzisiaj
zajęty. Całe mieszkanie miała dla siebie, przygotowałaby znakomitą kolację. Gdzieś w
kredensie był schowany piękny świecznik i świece. Do tego cicha muzyka, wino i... Och, jak
romantycznie. Pani Tabor? Boże, prawie dała się złapać.
Dobre sobie, przecież go nie kocham, myślała Brooke idąc do kuchni, ale będzie mi
chyba źle bez niego.
Brooke zjadła kolację, dokończyła adresowanie kartek świątecznych i zaprosiła Gran na
wspólne oglądanie filmu z Clarkiem Gable. Mieszkanie wydało się jej nagle zbyt puste, co
Brooke wiązała, oczywiście, z niespodziewanym wyjazdem Julie. Wtajemniczyła Gran w
ryzykowne przedsięwzięcie koleżanki. Nieoczekiwanie starsza pani zareagowała z aprobatą.
– Zawsze wiedziałam, że Joey ma głowę na karku – powiedziała. – Jest tak wysoki, że aż
dziw bierze, że nie rozbija sobie ciągle nosa. Ale trzeba przyznać, że to bardzo elegancki
mężczyzna, ten nasz Joey.
– Gran, czy nikt tego nie rozumie? Przecież Joey oddał dziewczynę swego życia światu
pozorów. Chance także uważa, że to bardzo mądre posunięcie. Co się z wami dzieje?
– A może zrobiłybyśmy jakiś mały zakład na ten temat? – Gran zachichotała.
– Wykluczone. Ostatnim razem, kiedy się założyłam, wylądowałam na kolanach
Świętego Mikołaja.
– Ty masz szczęście. Jak się miewa Chance?
– Och, znakomicie. Jedziemy na weekend do Aspen. Będziemy w osobnych pokojach,
oczywiście.
– Ale nuda.
– Gran, wstydź się!
– Jestem stara, ale jeszcze żyję. Chance jest wyjątkowo pociągającym mężczyzną.
Widziałam go w holu, muszę stwierdzić, że wie, jak nosić portki.
– Gran!
– Och, cicho, głuptasie. Nie bądź taką świętoszką. Potrzebujesz kogoś takiego jak
Chance. Na pewno jest więcej wart niż pies świętego Bernarda.
– Przecież powiedziałam ci, że wyjeżdżam z Chance’em na weekend. Myślę, że do świąt
będzie nam cudownie.
– A potem?
– Nie zamierzam wiązać z nim swoich planów na przyszłość. Po prostu nie mogę.
– Kochanie, we wszystkich widzisz tego drania Chucka. Powinnaś cenić Chance’a za jego
zalety.
– O to właśnie chodzi. Zupełnie nie wiem, co o nim sądzić. Lepiej pooglądajmy telewizję.
– Popełniasz błąd traktując tak tego chłopaka. Wyznaczanie jakichkolwiek terminów w
takich sprawach jest, według mnie, głupie.
– Nie, Gran, tu chodzi o przeżycie. Muszę tak postępować. Naprawdę.
Następny dzień w biurze był cichy i spokojny. Chance zadzwonił późnym wieczorem,
głos miał ogromnie zmęczony.
– Przepracowujesz się – powiedziała Brooke.
– Obowiązek zawsze na pierwszym miejscu. Tak bardzo cię pragnę i tęsknię za tobą.
– Ja... też. Nie możesz się wyrwać nawet na chwilę?
– Nie, naprawdę mam mało czasu. . Słuchaj, lecimy w sobotę, o ósmej.
– Lecimy?
– Oczywiście. Nie będę tracił czterech godzin na jazdę w każdą stronę. Muszę kończyć,
ale zadzwonię jutro. Są jakieś wieści od Julie?
– Nie, nic. Przypuszczam, że jest bardzo zajęta.
– Wyobrażam sobie. Na razie. Kocham cię, Brooke Bradley. Ja, Chance Tabor, jestem
dziko zakochany w tobie i twoich dziewięciu piegach.
– Dobranoc, Chance – powiedziała śmiejąc się. Och, jaki on był kochany. Uwielbiała go
wprost. Nie, to nie było wystarczająco dobre słowo. Była przywiązana? Tak. Był jej drogi?
Tak. Zakochana? O, nie! Ale jakże tęskniła za Chance’em Taborem. Wydawało się jej, że
wieczność upłynęła od tych chwil szczęścia, gdy całował ją i obejmował, gdy wdychała jego
zapach, świadoma pożądania, które w niej rozbudzał. Pragnęła, by pozostałe dni tygodnia
przeleciały jak wiatr, żeby już zaraz rozpoczął się cudowny weekend z Chance’em. Bardzo,
bardzo... tęskniła.
Brooke spakowała walizkę już w piątek wieczorem i niecierpliwie oczekiwała na sobotni
ranek, który miał jej przynieść Chance’a Tabora.
Obudziła się bez budzika i pognała do łazienki, by wziąć prysznic i umyć włosy. Włożyła
niebieskie wełniane spodnie i dopasowany kolorem sweter z wyhaftowanym górskim
krajobrazem.
Z bijącym sercem, uśmiechnięta, otworzyła drzwi Chance’owi. Zanim zdała sobie sprawę
z tego, co robi, rzuciła się w jego objęcia. Poczuła twardy tors i napięte mięśnie ramion.
Odpowiedziała gorączkowym, gwałtownym pocałunkiem, rozkoszując się każdym doznaniem
przeszywającym jej ciało. Och, tak, stęskniła się.
– Hej, Brooke – powiedział Chance, opanowując nierówny oddech.
– Och, Chance, chyba jesteś bardzo zmęczony. Może nie powinniśmy jechać? Należy ci
się odpoczynek.
– Później się wyśpię. Tak się cieszę, że cię znowu widzę – powiedział, całując ją tak, że
ugięły jej się kolana.
Chance z trudem przełknął ślinę. Delikatnie odsunął Brooke. Starał się zapanować nad
sobą. Potem spojrzał na nią zamglonym wzrokiem. Stali bez słowa, chłonęli swój widok,
zapach, napawali się swoją bliskością. Czuli rosnące napięcie. Mijały sekundy, a oni ciągle
patrzyli na siebie. Brooke powoli podniosła dłoń i położyła delikatnie na policzku Chance’a.
Jego twarz drgnęła nieco pod lekkim jej dotykiem. Wreszcie przyciągnął ją do siebie i zatopił
twarz w jej włosach.
– Brooke. – Chance wymówił jej imię prawie uroczyście.
Brooke wydawało się, że powraca z dalekiej podróży. Płomień zaczął powoli przygasać.
Stała tak, uśmiechając się łagodnie i czuła, jak słodkie ciepło ogarnia ją od koniuszków
palców po czubek głowy.
– Lepiej będzie, jak pójdziemy, Brooke. Nie chcemy przecież przegapić naszego lotu.
– Jestem gotowa.
W samolocie Chance zapadł w głęboki sen. Brooke uśmiechnęła się, patrząc na jego
szlachetny profil, i zajęła się przeglądaniem kolorowych pism.
– O rany! – Chance obudził się, kiedy głos stewardesy zapowiedział lądowanie. –
Przepraszam, nie chciałem zostawiać cię samej.
– Cieszę się, że mogłeś na chwilę przysnąć. Odpocząłeś trochę?
– O, tak, chociaż jestem jeszcze ciągle nieprzytomny. Myślę, że górskie powietrze mnie
otrzeźwi.
W Aspen było mnóstwo ludzi w różnokolorowych narciarskich strojach i mnóstwo
śniegu. W czystym, chłodnym powietrzu rozbrzmiewał śmiech. Brooke poczuła lekki dreszcz
podniecenia, uśmiechnęła się do Chance’a, który również się uśmiechnął.
Mieszkali w malowniczym hoteliku, z dala od głównej ulicy, urządzonym jak alpejski
szałas. Otrzymali oddzielne pokoje, połączone wewnętrznymi drzwiami. Szybko rozpakowali
bagaże i wyszli, żeby powłóczyć się po sklepach. Brooke nalegała, żeby Chance poszedł
pojeździć na nartach, ale on stanowczo odmówił, twierdząc, że narty poczekają, a ten dzień
należy do nich. Brooke pomyślała, że to najmilsza rzecz, jaką mogła usłyszeć. Spędzili kilka
godzin, chodząc od sklepu do sklepu, potem zasiedli na tarasie hotelu i sącząc grzane wino
obserwowali powrót narciarzy z odległych stoków.
– Cudowny dzień – powiedziała Brooke.
– Tak – przytaknął Chance. – Lubię tu przyjeżdżać. Wydaje mi się, że jestem na innej
planecie. Nigdzie tak nie wypoczywam.
– Zbyt ciężko pracujesz, Chance.
– Budowa od podstaw własnej firmy nie jest łatwym zadaniem, ale zdobyliśmy już
solidną reputację, bo robimy odpowiednie programy. Twój nos jest różowy z zimna.
Wyjątkowo ładnie wyglądasz. Czy zawsze byłaś taka kobieca? Jak wyglądałaś w
dzieciństwie? Jaki kolor lubisz najbardziej? Czy używasz ketchupu do zapiekanek, czy masz
jakąś ulubioną gwiazdę filmową? Chcę wiedzieć o tobie wszystko, każdy szczegół, mały czy
duży, Brooke, ponieważ wszystko jest częścią ciebie, a ja cię kocham.
Chance zniżył głos, sięgnął po rękę Brooke i powoli rysował palcem kółka na jej dłoni.
Błękit jego oczu był kryształowo czysty. Poczuła, że może zajrzeć w każdy zakątek jego
duszy i jakąś niewielką cząstką serca uwierzyła... w jego miłość.
Ogarnęło ją śmiertelne przerażenie. Postanowiła kiedyś, że nigdy nie zaufa żadnemu
mężczyźnie. Chance Tabor sprawił, że jej postanowienie poczęło się kruszyć. Jego słowa i
spojrzenia miały potężną siłę. Mogło ją to zgubić.
Nie chciała do tego dopuścić. Te nieliczne przecież dni miała spędzić w błogim
zapomnieniu. A było jeszcze tyle zagrożeń, których musiała się strzec. Działy się z nią
cudowne rzeczy, kiedy całował ją, obejmował i pieścił. Chciało jej się śpiewać pełnym
głosem, gdy słyszała jego śmiech. Syciła oczy widokiem jego pięknej twarzy. Pragnęła... Nie!
Ani jej wewnętrznego głosu, ani słów wypowiadanych przez Chance’a nie wolno jej
lekceważyć.
– Brooke? Znowu się ode mnie oddalasz – cicho powiedział Chance.
– Tak? Och, przepraszam.
– Myślę, że to świeże powietrze tak wpływa na ciebie. Czy chciałabyś odpocząć chwilę
przed kolacją?
– Tak. Sądzę, że przyda mi się odrobina relaksu. Przytuleni weszli do hoteliku. Brooke
zauważyła spojrzenia kobiet rzucane w jego stronę, lecz on jakby nie widział ich
zainteresowania. Po prostu obejmował mocno Brooke, jakby ogłaszał, że należy do niej, a ona
lekko drżała. Chance uchylił drzwi łączące ich pokoje.
– Zdrzemnij się – powiedział. – Obudzę cię później. Jesteś taka milcząca... Czy stało się
coś, czy tylko jesteś zmęczona?
– Chance, wolałabym, żebyś mi nie mówił, że mnie kochasz – powiedziała Brooke,
siadając na łóżku.
– Dlaczego? Boisz się, że w to uwierzysz?
– Chance, przestań.
– Do diabła – powiedział, siadając przy niej – spójrz na mnie. Spójrz mi w oczy,
zobaczysz w nich prawdę. Kocham cię! Kocham cię każdą cząstką mego ciała. Nie bój się
mnie, raczej siebie się obawiaj. Przeszłość minęła, poszła w zapomnienie. A przyszłość
będzie należała do nas, jeżeli tylko pozwolisz. Och, kocham cię i nie przestanę tego
powtarzać. Kocham twoje loki i twoich dziewięć piegów. Kocham twój uśmiech i delikatny
aksamit twych warg, i sposób, w jaki przytulasz się do mnie. Całą ciebie, od stóp do czubka
głowy, z zewnątrz i w środku, łącznie z tą zwariowaną ilością lodów, które pochłaniasz.
Kocham cię.
Chance wstał i patrzył na nią z góry. Brooke uniosła głowę, by spojrzeć na niego.
Zacisnął zęby, gdy ujrzał łzy migocące w jej oczach.
– Ależ Brooke, nie płacz – powiedział szorstko. – Nie ma miejsca na łzy w świecie, który
właśnie tworzymy. Hej, jestem Świętym Mikołajem, zapomniałaś o tym? Znam magiczne
sztuki, mogę spełnić twoje najskrytsze marzenia. Tylko musisz wiedzieć, czego chcesz, boja
przegapiłem kurs czytania z myśli. Mogę cię tylko błagać o to, żebyś wybrała mnie spośród
wszystkich gwiazdkowych prezentów. Mnie, na całe życie, na wszystkie Boże Narodzenia.
– Och, Chance.
– Odpocznij. Przyjdę później – powiedział wychodząc do swojego pokoju.
Brooke ledwo zdjęła kurtkę i ściągnęła buty. Łzy płynęły jej po policzkach.
Zamknęła oczy i zobaczyła twarz Chance’a. Gdy otworzyła je znowu, jego obraz nie
zniknął. Uśmiechając się do niej łagodnie, przywoływał ją do siebie szafirową głębią oczu.
Była zakochana w Chansie Taborze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Odetchnęła głęboko i przycisnęła końcami palców pulsujące od bólu skronie. Co ma teraz
zrobić? Och, na miłość boską, co ma począć? Zakochała się w Chansie. Nigdy jeszcze nie
czuła się taka nieszczęśliwa. A przecież gdyby spojrzeć na to z boku, Chance uosabiał
wszystko, czego mogłaby oczekiwać od mężczyzny. Wszystko.
Ach, gdyby umiała pozbyć się wszelkich wątpliwości, wyznać mu swą miłość i paść w
jego objęcia. Ale nie umiała. Wiedziała o tym i ta gorzka świadomość wywołała kolejne łzy.
Kochała go, czysto i niewinnie, ale co dalej? Mówił takie czułe słówka, uśmiechał się tak
łagodnie, ale czy to była prawda? Skąd mogła wiedzieć?
Jej uczucia nie są wystarczająco głębokie, by mogła pójść z nim do łóżka.
Ale czy nie będzie żałować, że nie oddała się takiemu wspaniałemu mężczyźnie? Nie
wiedziała jeszcze, ale czuła, że gdyby nadszedł odpowiedni moment, nie umiałaby mu
odmówić.
Brooke wreszcie zapadła w sen.
– Hej, śpiąca królewno – usłyszała. – Może skusi cię myśl o kolacji?
– Słucham? – Brooke powoli otwierała oczy. – Och, ty już jesteś całkiem ubrany i gotowy
do wyjścia!
– Nie ma pośpiechu. Wiesz, spotkamy się w holu, kiedy już będziesz gotowa. Jest tu miła
restauracyjka.
– Dobrze.
– Śliczna jesteś, gdy śpisz. – Uśmiechnął się i pocałował ją w sam czubek nosa. – Będę
czekał na dole.
Chance miał na sobie czarne spodnie i gruby, szarobiały golf, który podkreślał jego
barczyste ramiona. Oczyma wyobraźni Brooke zobaczyła szeregi kobiet garnących się do
niego, więc powoli wstała z łóżka.
Ale na razie, powiedziała do siebie z dumą, Chance należy do mnie.
Ubrała się tym razem na zielono. Zadawała sobie pytanie, dlaczego jest w takim podłym
nastroju, przecież życie jej tak się zmienia. Może dlatego, że stale przebywała w świecie
marzeń. Ona, Brooke Bradley, kochała tylko Świętego Mikołaja. Jakie marzenia mogły się
mierzyć z tą prawdą? Postanowiła przecież dobrze się bawić. I nie pozwoli Chance’owi
powiedzieć nic, co mogłoby zachwiać jej pewność siebie.
Gdy zeszła na dół, zobaczyła Chance’a pochłoniętego rozmową z dwiema bardzo
atrakcyjnymi kobietami. Podeszła szybko do tej trójki i wsunęła rękę pod ramię Chance’a.
– Hej – powiedziała słodziutko.
– Nie martw się, kochanie – usłyszała. – On dał nam wyraźnie do zrozumienia, że czeka
właśnie na ciebie. Niektórych zawsze szczęście się trzyma. Może zobaczymy się później.
Chance mruknął, gdy Brooke pomachała im na pożegnanie.
– Widzisz, jak je odstraszyłaś! – zażartował.
– Ty draniu. Chodźmy coś zjeść.
Gawędzili pogodnie i beztrosko jedząc frutti di marę. Wymieniali wspomnienia z
dzieciństwa i opowiadali sobie o bolesnych doświadczeniach okresu dojrzewania.
Brooke podniosła wzrok na Chance’a. Znowu przeraziła ją świadomość uczucia, jakie
żywi do niego.
Czuła, że tworzy z nim nierozerwalną jedność. Nie chciała myśleć o przyszłości.
– Chance – powiedziała zamyślona, przy kawie – dlaczego Joey wysłał Julie do Los
Angeles? Wydaje mi się, że jestem jedyną osobą, która uważa, że to było głupie. Nawet Gran,
nasza sąsiadka, jest tym zachwycona.
– Julie marzyła o tym, by zostać modelką. Joey postanowił więc zaryzykować. Sądzi, że
Julie wróci do niego, kiedy uświadomi sobie, że to nie jest życie, o jakim śniła.
– To ryzyko, duże ryzyko.
– Być może, ale czy nie sądzisz, że miłość warta jest takiego ryzyka? Walka, którą Joey
toczy, jest walką z marzeniami Julie. A moja walka? Ja boksuję się z cieniami, duchami,
tworami twojej wyobraźni.
1 muszę wygrać, Brooke. Kocham cię i chcę spędzić z tobą całe życie. Gdybym mógł
wprowadzić te dane do komputera i otrzymać instrukcję, w jaki sposób mogę cię przekonać,
byś mi zaufała. Chociaż myślę, że już zrobiliśmy parę kroków, ale czy na pewno? Brooke, co
mam zrobić, żebyś mi uwierzyła?
Brooke zaczęła mówić szeptem:
– Myślę, że łatwiej byłoby, gdybyś był Pinokiem i przy każdym twoim kłamstwie
wydłużałby ci się nos. Albo gdybyś naprawdę był Świętym Mikołajem, ponieważ Święty
Mikołaj to przecież ktoś godny zaufania. Ale niestety, Chance, jesteś tylko mężczyzną, istotą
ludzką. To nie twoja wina, tylko moja. To beznadziejne, naprawdę. Ani trochę nie wierzę, że
mogłabym dokonać właściwego wyboru. Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli zapomnisz, iż
kiedykolwiek się spotkaliśmy.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział cicho. – Jesteś przerażona jak mała dziewczynka.
Czy ja jestem przyczyną lęku, który widzę w twoich oczach?
– Boję się sama siebie. To nie ma żadnego związku z tobą.
– Nieprawda, ma. Nie pozwalasz mi przecież, żebym się zbliżył do ciebie. Brooke,
musisz mi choć trochę zaufać. To na początek, na dobry początek. Za każdym razem, gdy cię
pocałuję, oddasz mi odrobinę siebie. Wiesz, dzisiaj rano, gdy wszedłem do twojego domu,
wydawało mi się, że tęskniłaś za mną tak samo jak ja za tobą. Możesz temu zaprzeczyć?
– Nie, rzeczywiście tęskniłam. Och, Chance, kiedy odsuwam od siebie wątpliwości, jesteś
dla mnie kimś wyjątkowym, jedynym, czuję się przy tobie cudownie radosna. Gdy mnie
opuszczasz, nie mogę się doczekać, kiedy znowu cię zobaczę i kocham cię tak bardzo. O,
Boże – szepnęła Brooke – co ja zrobiłam?
– Powiedziałaś, że mnie kochasz. – Uśmiech rozjaśnił twarz Chance’a. – Tak
powiedziałaś. Kochasz mnie? Jesteś we mnie zakochana?
– Nie. Zresztą, to nie ma znaczenia, bo...
– Nie ma znaczenia? Brooke, to jest najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Powiedz, jaki
prezent chcesz. Twoja miłość jest najcudowniejszym darem. Nigdy takiego nie dostałem.
– Chance, nie! To niczego nie zmienia. My nawet nie będziemy ze sobą po...
– Nie będziemy ze sobą po czym?
– Po świętach, Chance. Nie chciałam, żeby ci było przykro, więc podarowałam ci siebie –
tak jak daje się prezenty na gwiazdkę. Postanowiłam, że spędzimy razem ten okres, a ja nie
będę analizować twoich słów, czynów i motywów, którymi się kierujesz. Chciałam po prostu
być z tobą. Zmarnowałam tę szansę, jak zwykle, i zakochałam się w tobie.
– Więc któregoś pięknego dnia, zaraz po Bożym Narodzeniu, mam zwyczajnie zniknąć?
– Mniej więcej tak. To znaczy, nie mam wyboru.
Jestem pewnie straszną egoistką, więc zrozumiem, jeśli zechcesz zakończyć wszystko już
teraz.
– Nigdy nie byłem gwiazdkowym prezentem – powiedział z uśmiechem. – I nie mogę
odejść teraz, gdy ofiarowałaś mi siebie, swoją miłość. Poza tym przecież jestem Świętym
Mikołajem i muszę tkwić na posterunku aż do tego wielkiego dnia. Rozumiem, że Boże
Narodzenie spędzimy razem?
– Mówisz tak, mimo że wiesz, iż nie będzie dalszego ciągu?
– Ja notuję w pamięci wszystkie informacje o pani, panno Bradley. Rozumiem
znakomicie. Och, kocham cię, kocham cię, kocham cię. Chyba mogę to powtarzać, ile razy
zechcę, prawda? Wszystko jest przed nami. W czasie tych dni, które mamy przed sobą,
możemy robić to, co uważamy za słuszne. Każde z nas ma swój prezent i powinniśmy
nacieszyć się nim w pełni. Zgadzasz się ze mną?
– Wiesz, wprawiasz mnie w zakłopotanie – zmarszczyła brwi Brooke.
– Przecież to takie proste. Jeżeli dostałbym pod choinkę samochód strażacki, należałby do
mnie i robiłbym z nim, co mi się podoba. Mógłbym odkręcić wszystkie koła. Mógłbym go
myć i polerować, robić wszystko, cokolwiek bym chciał. Ty i twoja miłość są moimi
prezentami. Ja jestem twoim. Możesz mnie oddać tej blondynce w obcisłych spodniach albo
zostawić mnie dla siebie. Jestem w twoich rękach, a ty w moich do końca Bożego
Narodzenia. A więc – prezenty wręczone, wstążki przecięte.
– Czuję się zakłopotana jeszcze bardziej.
– Spróbujemy, jak to działa? Na przykład, mam ochotę zabrać swój prezent i potańczyć z
nim trochę w blasku świec. Chyba to brzmi rozsądnie?
– Myślę, że tak.
– Ty też możesz decydować, co chcesz ze mną zrobić.
– No cóż, jedno jest pewne – nie oddam cię tej okropnej blondynie.
– Pocieszyłaś mnie. Nie jest w moim typie. Natomiast tamta ruda jest niezła.
– Zabraniam ci nawet o niej myśleć.
– Dobrze – wzruszył ramionami. – Teraz wszystko zależy od ciebie. Czegokolwiek pani
zażąda, madame, jestem cały do pani usług. Zamierzam traktować swoją rolę gwiazdkowego
prezentu bardzo poważnie i możesz liczyć na moją lojalną współpracę. Idziemy tańczyć.
– Bardzo proszę.
Brooke czekała, aż Chance zapłaci rachunek i pozwoliła się wyprowadzić z restauracji.
Czy ta rozmowa miała jakikolwiek sens, myślała potrząsając leciutko głową. Jedno było
pewne. Mogła stanąć w zawody o nagrodę Gaduły Roku. Siedziała tam, plotąc od rzeczy, i
wygadała się przed Chance’em, że go kocha. I co on na to? Chyba był trochę zaskoczony, ale
zdecydował, że wszystko jest na najlepszej drodze. Zaakceptował ją w roli prezentu. Nawet
się zgodził na rozstanie po dwudziestym szóstym grudnia. Wydaje się, że zrozumiał i
zaakceptował jej plan. Ale jakie wobec tego zamiary ma Chance Tabor wobec swojego
prezentu?
Sala, do której weszli, była duża i zatłoczona. Ogień płonął na kominku, a świece
ustawione na małych stolikach stwarzały atmosferę intymności. Poza podium do tańca,
podłoga była wyłożona dywanami, a pod ścianami stały miękko wyściełane kanapki i
głębokie fotele. Do tańca grał trzyosobowy zespół.
Chance mocniej przygarnął Brooke i poprowadził pewnie przez salę. Brooke
zesztywniała, czując żar jego ciała.
– Rozluźnij się, Brooke – powiedział cicho. – Rozluźnij się i baw dobrze.
Och, do diabła, dlaczego nie? – pomyślała Brooke, wspierając się na nim mocniej. Była
całkowicie bezpieczna w tej zatłoczonej sali. O Boże, Chance był taki miły i pachniał tak
wspaniale, a ona kochała go tak bardzo. Nigdy jeszcze nie dostała tak cudownego
gwiazdkowego prezentu.
– Lubię, gdy przytulasz się do mnie – Chance mruczał jej do ucha. – Całe szczęście, że
tutaj panuje półmrok. Brooke, działasz na mnie podniecająco.
Brooke poczuła to jego podniecenie. Próbowała odsunąć się od niego, ale przyciągnął ją
jeszcze mocniej, przyciskając do siebie jej piersi. Brooke spłonęła rumieńcem, gdy jej ukryta
gdzieś głęboko namiętność rozpalała się niepowstrzymanie. Rozlewała słodkie jak miód
ciepło, budziła jej kobiece pożądanie i odsuwała gdzieś daleko poczucie rzeczywistości.
Brooke ulatywała jak na zaczarowanym dywanie, bezpieczna, w objęciach kochanego
mężczyzny.
Westchnęła z zadowolenia, opierając się piersiami o Chance’a. Słyszała jego
przyspieszony oddech i czuła jego męskość.
– Umieram – zamruczał.
– Więc nie ściskaj mnie tak mocno – szepnęła.
– Pragnę cię. Jesteś cudowna, ale, och, ja naprawdę umrę. Musi przecież być jakieś
prawo, które mnie obroni przed tobą.
– Może wszystko wylęgło się w twojej głowie? – zaśmiała się cichutko Brooke.
– To nie głowa... Chyba czujesz? Będę się starał myśleć o czymś innym. Na przykład:
jaki jest twój pogląd na stan naszej gospodarki?
– Wydaje mi się, że inflacja rośnie – stwierdziła poważnie Brooke i parsknęła śmiechem.
– Twarde czasy nadchodzą.
– Zabijasz mnie, moja panno – jęczał Chance, odsuwając ją od siebie.
– Wybacz, panie. Spróbuj powściągnąć zmysły.
– Och, Brooke – uśmiechnął się i, pocałował ją w czoło – uwielbiam twój śmiech. Jest
taki perlisty jak dźwięk dzwoneczków przy sankach Świętego Mikołaja. Czy chciałabyś
usiąść przy kominku i napić się czegoś?
– O tak, chętnie.
– To dobrze. Nie przeżyłbym chyba następnego tańca z tobą.
– Z powodu gór.
– Potraktuję to jak komplement, moja droga. Masz w sobie bardzo potężną moc jak na tak
maleńką osóbkę. Siądź na tamtej kanapie, a ja spróbuję utorować sobie drogę do baru.
– Pamiętaj, Chance, ta ruda jest be – pogroziła mu palcem.
– Odmeldowuję się.
Brooke usiadła na kanapie tuż przy kominku. Podziękowała uśmiechem parze, która
ustąpiła jej miejsca. Obserwowała ich, jak odchodzili, widziała pożądanie w ich spojrzeniach,
porozumiewawczy uśmiech na ustach. Byli w sobie zakochani i zupełnie nie troszczyli się o
to, co świat o nich pomyśli. Wierzyli, ufali sobie bez cienia wątpliwości, bez zbędnych pytań.
Och, jakże słodko byłoby tak kochać Chance’a, pomyślała Brooke.
Jakie to proste – poznać, zrozumieć, zaufać i uwierzyć Chance’owi. Słuchać i nie
zastanawiać się nad znaczeniem wypowiadanych przez niego tak łagodnie słów. Patrzeć w
przejrzyste niebieskie oczy pełne ciepła i czułości, dla niej tylko przeznaczonej. Smakować
jego pocałunki i pieszczoty i marzyć o tych, które ją jeszcze czekają w czasie wspólnej
wieczności.
Kochać go sercem, myślą, ciałem i duszą. Na zawsze. Jakże prosto to brzmiało, a przecież
było zupełnie niemożliwe. Niestety, nie umiała zaufać swojej intuicji.
– Już jestem – powiedział Chance siadając przy niej i podając jej drinka.
– Myślałam już, że zginąłeś.
– Po pierwsze, tam jest strasznie ciasno, a po drugie, otrzymałem właśnie dwie oferty
jednocześnie...
– Wiedziałam – krzyknęła Brooke i pociągnęła duży łyk ze szklanki, krztusząc się przy
tym.
– Żartowałem! Nie przejmuj się takimi bzdurami, ale naprawdę to były trzy oferty.
– Panie Tabor, dla mnie pan nie istnieje.
– O Boże – powiedział śmiejąc się – jesteś taka śliczna, kiedy okazujesz zazdrość. Bardzo
mnie to podnosi na duchu. Nawet twoje dziewięć piegów pała wściekłością.
– Jesteś szalony – uśmiechnęła się Brooke – a ja... Cóż...
– Powiedz to, Brooke. Powiedz, że mnie kochasz – nalegał. – Niech to usłyszę raz
jeszcze. Ty i twoje wyznanie, to moje gwiazdkowe prezenty, chyba nie zapomniałaś?
– Kocham cię, Chance – szepnęła. – Tak bardzo chciałabym być kimś innym niż jestem.
Chciałabym...
– Chance! – rozległ się jakiś głos. – Do diabła, chłopie, co u ciebie?
– Patrick! – Chance wstał i uścisnął dłoń przystojnemu blondynowi. – A gdzie Susie?
– Właśnie usiłuję zatelefonować do domu, żeby sprowadzić naszą dziewczynę do
dziecka.
– Patrick, poznaj Brooke. Brooke, ten facet jest jednym z najbystrzejszych informatyków
w kraju.
– Miło mi – uśmiechnęła się Brooke.
– Cześć, ślicznotko. Hej, Chance, widziałem w ubiegłym tygodniu, na zjeździe, taki
software, że nie uwierzysz. Siadaj. Muszę ci o tym opowiedzieć, to jest zupełnie obłędny
program. Możesz stworzyć taki arkusz, który...
Brooke przybrała przyjemny wyraz twarzy i wyłączyła się z rozmowy, która dla niej nie
miała żadnego sensu. Ciepło bijące od kominka sprawiło, że poczuła pragnienie, wypiła więc
swojego drinka w dwóch dużych haustach. Patrick gadał jednostajnie o RAM-ach i ROM-ach,
a Chance wsłuchiwał się w każde jego słowo.
Mężczyźni i ich zabawki, pomyślała sennie Brooke. O Boże, była śpiąca, a w uszach jej
dziwnie szumiało.
– Pomóc ci? – spytał Patrick.
– Hej, śpiąca królewno – powiedział Chance, gdy jej głowa opadła mu na ramię.
– Hm?
– Świeże powietrze, wódeczka i ciepło kominka – stwierdził Chance. – Trzeba się ruszyć,
dziecko. Wstawaj.
– Mmmm?
– Cześć, Patrick. – Chance chichotał, obejmując Brooke. – Pozdrów ode mnie Susie.
Tłum rozstępował się życzliwie, gdy Chance pokonywał salę z Brooke wtuloną w jego
ramiona.
– Czy... pszczółki... mają czułki? – mamrotała.
– Podejmę intensywne studia na ten temat, kochanie.
– Głowa Brooke podskakiwała na jego piersi, gdy się śmiał.
– Dziękuję ci, naprawdę to doceniam.
– Moja Brooke jest zawiana – żartował, gdy wchodzili po schodach.
Przed drzwiami Chance postawił Brooke na nogach obejmując ją jedną ręką, drugą szukał
kluczy w jej torebce. Potem znowu uniosła się w górę, a w chwilę później została ułożona na
łóżku. Podniosła się natychmiast, zamrugała powiekami i zapytała:
– Czy to już rano?
– Nie, zmorzyło cię przy kominku. Zdejmę ci buty. Jak się czujesz?
– Chyba dobrze. Było tak cieplutko i przysięgłabym, że śniłam o pszczołach.
– Myślisz, że potrafisz się rozebrać?
– Po co? – Zerknęła na niego podejrzliwie.
– Żeby się położyć. – Uśmiechnął się. – Nie zamierzam cię uwodzić.
– Dam sobie radę. Czuję się całkiem dobrze.
– Tak, rzeczywiście lepiej wyglądasz. To chyba połączenie ciepła kominka i alkoholu tak
na ciebie podziałało.
– Przepraszam, że cię tak skompromitowałam przy Patricku.
– Nic się nie stało. Patrick pewnie uważa mnie za szczęściarza. Rzeczywiście nim jestem.
Czy mógłbym cię teraz pocałować, Brooke? Sądzę, że w dobrym tonie jest całowanie
gwiazdkowego prezentu na dobranoc, prawda?
– Więc ja też powinnam cię pocałować, przecież ty też jesteś moim prezentem.
– To brzmi obiecująco – powiedział, biorąc ją w ramiona.
Pocałunek, zmysłowy i delikatny zarazem, smakował rumem i wzbudził jej zachwyt. Był
pełen pasji i namiętności, i Brooke się nie broniła, gdy Chance delikatnie położył ją na
poduszkach.
Płynnym ruchem obrócił się i przytulił do niej, przyciskając jej nogi udem. Usta zbliżył
do jej ust. Ręka Chance’a wślizgnęła się pod jej sweter i ruszyła w kierunku piersi, chcąc
pobudzić brodawkę lekkimi dotknięciami palców.
Brooke powitała z radością wrażenia, które nią owładnęły, gdy poczuła na sobie ciężar
jego ciała. Wyraźnie podniecony, napierał na nią, ujawniając swoje potrzeby i pragnienia.
Zanurzyła dłonie w jego gęstych włosach i przycisnęła się mocniej do jego ust. Oddech
Chance’a stawał się coraz szybszy.
– Brooke – powiedział, unosząc nieco głowę – chcę cię zobaczyć. Proszę, kochana, chcę
patrzeć na ciebie, dotykać cię.
Brooke, raczej gestem niż słowami, zgodziła się, uniosła ramiona, by mu pomóc zdjąć z
niej sweter i maleńki staniczek. Słyszała, jak chrapliwie wciągał powietrze, gdy zobaczył jej
nagość. Ręce drżały mu lekko, gdy delikatnie dotykał jej gładkich piersi.
– Jesteś śliczna – mówił cicho. – Doskonała. Twoje piersi są piękne jak kwiaty, tak
gładkie, tak sprężyste. Moja. Jesteś moja.
Chance pochylił głowę, by wziąć do ust jeden z owych różowych pąków jej piersi,
palcami sięgając po drugi. Brooke z trudem chwytała powietrze, poddając się podniecającym
pieszczotom. Czuła słodki ból w dole ciała, w sekretnych miejscach swej kobiecości. Gdzieś,
bardzo głęboko, wybuchnął w niej płomień i rozpalił się w ogień namiętności, jakiej jeszcze
nigdy nie zaznała.
Chance pieścił ją, aż Brooke wyrwał się cichy jęk. Znowu gorączkowo całował jej usta, a
jego męskość napierała coraz mocniej na nią, jakby składając obietnice tego, co ją czeka.
– Brooke – powiedział zmysłowo – chcę poczuć twoje dłonie. Potrzebuję twego dotyku.
– Tak – skwapliwie przytaknęła i straciła na chwilę kontakt z jego ciałem, gdy podniósł
się, żeby ściągnąć sweter.
– Och – jęknęła z podziwem i czułością, gdy błądziła oczyma po jego owłosionej piersi.
Dotknęła ręką tej twardej, muskularnej piersi. Pod jej dotykiem, lżejszym niż muśnięcie
ptasiego pióra, Chance zadrżał, a gdy dotarła do jego twardych brodawek, usłyszała cichy
pomruk.
– Jesteś delikatna jak anioł – powiedział, przywierając do niej jeszcze mocniej. Ich usta
znowu zetknęły się w pocałunku.
Jej piersi ocierały się o jego szorstki tors. Brooke oplotła go rękami. Pod palcami czuła
poruszające się sploty mięśni. Był taki silny, taki potężny, lecz Brooke miała niezachwianą
pewność, że weźmie ją delikatnie. Nie będzie myślał tylko o swoich pragnieniach, ale także o
niej. Dręczyło ją tyle wątpliwości, nie mogła więc zrozumieć, skąd bierze się jej wiedza, że
ich związek będzie przykładem wzajemnego oddania. I będzie rozkoszą.
Pragnęła go, och tak, pragnęła, by ją wziął. To będzie dalszy ciąg gwiazdkowego
prezentu. Będzie należał do niej, w tej wielkiej intymności między kobietą i mężczyzną. Jej
mężczyzna, jego kobieta, przedmiot nie kończących się pieszczot.
– Brooke, och, moja Brooke. Tak bardzo cię pragnę. Tak bardzo...
Brooke spojrzała w jego szafirowe oczy, teraz prawie szare z podniecenia. Widziała
napiętą twarz i czuła dreszcz przebiegający jego ciało. Starał się nie stracić kontroli nad sobą.
Zanim coś zdążyła powiedzieć, odwrócił się i usiadł na krawędzi łóżka. Oparł łokcie na
kolanach, zwiesił głowę i oddychał nierówno.
Brooke położyła mu rękę na plecach, lecz on gwałtownie się poderwał. Nie patrząc na nią
podał jej sweter.
– Okryj się – powiedział cicho.
– Dlaczego, Chance?
– Już nie mogę dłużej. Potwornie cię pragnę i jeżeli dotkniesz mnie jeszcze raz, nic mnie
nie powstrzyma. Powiedziałem, że cię nie uwiodę i nie zrobię tego, przysięgam. Lecz pragnę
cię aż do bólu. Idę do mojego pokoju. Dobrze się czujesz?
– Nie.
– Co się stało? – Mówiąc to, odwrócił się, by na nią spojrzeć. – Do diabła, jestem
mężczyzną, nie świętym.
– A ja jestem kobietą, a nie dzieckiem.
– Co to znaczy?
– Ciągle za mnie podejmujesz decyzje. Świetnie, przecież jestem twoim świątecznym
prezentem. Ale do tej pory nie zrobiłam nic, poza tym, że powiedziałam, żebyś trzymał się z
daleka od tej rudej. Chance, czy będziesz czuł się zniewolony, jeżeli powiem, że chcę, żebyś
kochał się ze mną? Czy za dużo pragnę? Zrozumiem, jeżeli tak uważasz. Nie zmieni to
naszych stosunków, ale ja naprawdę pragnę ciebie i nawet nie wiem, czy mogę. Och,
kochany, rozpłaczę się za chwilę, więc powiedz – nie, i odejdź.
Brooke zwiniętym swetrem okryła piersi, zamknęła oczy i czekała ze ściśniętym gardłem.
Chance długo się nie odzywał. Czuła, że jest coraz bardziej napięty. Chciała zerknąć na niego
spod opuszczonych powiek, żeby zobaczyć jego twarz, sprawdzić, jakie wrażenie, zrobiły na
nim jej słowa, ale nie miała odwagi.
Nigdy dotąd nie zrobiła czegoś równie nieprzemyślanego. Chciała się kochać z
Chance’em. Po prostu i zwyczajnie. Pragnęła go. I chyba umarłaby, gdyby ją odrzucił.
– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz i robisz? – powiedział w końcu.
– Tak – odparła, powoli otwierając oczy. – Ale jeżeli ty nie...
– Ja cię nie chcę? Wiesz, że to nieprawda. I na pewno nie będę się czuł zniewolony.
Wprost przeciwnie, to zaszczyt dla mnie. Ale Brooke, jedno musisz zrozumieć. Możemy
oboje zdecydować się na ten krok i dzielić razem piękne, wspaniałe doświadczenie. Jednakże
nie możemy przewidzieć naszych reakcji, i każde z nas musi być odpowiedzialne za siebie.
Zgadzasz się?
– Tak.
– To da nam prawo, by myśleć o wspólnej przyszłości. Dlaczego mówię to wszystko?
Ponieważ mam się kochać z kobietą, która jest i będzie moją jedyną miłością. Nigdy, nigdy,
Brooke, nie zapomnę tej nocy.
Łzy napłynęły jej pod powieki, gdy słuchała łagodnych słów Chance’a. Jej serce
przepełniała miłość. Nie chciała myśleć o niczym poza tą chwilą, nie chciała analizować i
podawać w wątpliwość tego, co się tutaj działo. Nie było nic poza tym pokojem, nie było
jutra, żadnych zmartwień, wątpliwości czy lęków. Był tylko Chance i była szansa na... miłość.
Chance podniósł jej dłoń, ucałował z przejęciem i położył na sercu. Mijały długie
sekundy, a oni patrzyli na siebie, zanim znowu położył się na łóżku. Przyjęła go w objęcia,
odrzucając okrycie, by nic nie rozdzielało ich rozpalonych ciał. Jej piersi stwardniały, gdy
otarły się o szorstki zarost jego piersi. Wygięła się, by pełniej odczuwać każdą pieszczotę,
którą ją obdarzał.
Chance z niesamowitą, dręczącą powolnością całował ją i pieścił. Powoli, nie spiesząc się
zsuwał z niej spodnie, potem majteczki. Całował aksamitną gładkość ciała, które odsłaniało
się przed nim. Była coraz bardziej podniecona. Poruszyła się pragnąc jeszcze większej
podniety, lecz on ciągle zwlekał. Ramiona drżały mu z wysiłku, gdy utrzymywał nad nią
ciężar swego ciała.
– Jesteś taka piękna – powiedział, a jego oczy błądziły po jej błyszczącej, nagiej skórze.
– Chance, bardzo cię pragnę.
Odsunął się na chwilę, by pozbyć się resztek ubrania. W świetle lampy ujrzała jego
doskonale proporcjonalne ciało. Jego mocna męskość była gotowa, by ją posiąść, wypełnić ją,
a ona pragnęła spełnienia, które obiecywał.
– Proszę – szepnęła.
Pochylił się nad nią i złożył na jej ustach namiętny pocałunek. Rękami błądziła po jego
barkach, czując siłę i sprężystość jego ciała. Rozsunął kolanem jej uda, by sięgnąć ku jej
kobiecości, lecz się zawahał.
– Brooke, powiedz to – poprosił zmysłowym głosem. – Powiedz, że mnie kochasz.
– Kocham cię, Chance. Naprawdę, kocham. I wtedy wszedł w nią.
Doznała tak cudownych wrażeń, o jakich nawet nie śniła. Chance przysunął się jeszcze
bliżej i wypełnił ją sobą. Ich ciała poruszały się zgodnie, przypływały i odpływały, szybciej,
mocniej, coraz zuchwałej, aż Brooke prawie utraciła świadomość i spazm rozkoszy przebiegał
przez jej ciało jak błyskawica.
– Chance – zawołała, ściskając jego ramiona.
– Tak, Brooke, tak – powiedział. Przez chwilę pochylał się nad nią, a potem opadł z
jękiem obok.
Po krótkiej chwili uniósł się znów i pocałował ją mocno, pytając:
– Nie sprawiłem ci bólu?
– Nie, nie, było cudownie.
– Tak, to było cudowne, ty byłaś cudowna. Kocham cię. Proszę, Brooke, błagam, nie miej
wyrzutów, że to się stało. Nie żałuj niczego. Niech to dla ciebie będzie czym chcesz, ale nie
żałuj niczego.
– Obiecuję. Nigdy nie będę żałować, Chance. Przygarnął ją do siebie i złożył delikatny
pocałunek na jej czole. Wkrótce równy oddech powiedział Brooke, że Chance zasnął, a ona
uśmiechała się w mroku do siebie.
Ogarnął ją błogi spokój, jakiego jeszcze nie zaznała. Oddała się Chance’owi ochoczo,
całkowicie i radośnie. Ta decyzja miała jednak o wiele większe znaczenie niż myślała. Choć
nie zaplanowana, ani wykalkulowana, miała przynieść Brooke jeszcze coś więcej niż tylko
cudowne wspomnienie tej nocy. Chance był jej prezentem gwiazdkowym, ale Brooke
otrzymała jeszcze jakby przedłużenie tego daru. Coś, co będzie zawsze przez nią kochane.
Z niebywałą intuicją, jaką miewają tylko kobiety, w nagłym olśnieniu poznała, że Chance
zasiał w niej ziarno, z którego poczęło się jego dziecko.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Brooke zbudziła się wraz z pierwszymi promieniami zimowego słońca, rysującymi jasne
smugi na podłodze. Odwróciła głowę, zobaczyła śpiącego obok niej Chance’a i uśmiechnęła
się. W pierwszym odruchu osłoniła rękami swój obnażony brzuch.
Nagle poczuła się starsza, jak gdyby przekroczyła niewidzialną linię i w końcu osiągnęła
dojrzałość, której dotąd była pozbawiona. Była kobietą. Urodzi dziecko mężczyźnie śpiącemu
obok niej. Nie, nie zaplanowała sobie, że zdobędzie ten drogocenny skarb, zagnieżdżony w
niej głęboko. Ale czuła, że to się dokonało.
Przepełniała ją radość.
Całą miłość i troskę, całe poświęcenie, którym otoczyłaby Chance’a, odda temu dziecku.
Rozstanie z Chance’em nie będzie całkowite, bo przecież zostawi jej cząstkę siebie, którą
teraz ona nosi w sobie.
Brooke patrzyła na Chance’a, obserwowała równomierne wznoszenie się i opadanie jego
piersi w czasie oddechu, ciemne rzęsy nad opalonymi policzkami i cień zarostu na podbródku.
Kochała go całą sobą. Był jej mężczyzną, jej kochankiem, jej Świętym Mikołajem, jej
prezentem gwiazdkowym. Gdyby jeszcze połączenie ich ciał było zjednoczeniem dusz...
Gdyby tylko mogła mu uwierzyć. Ale był mężczyzną, a Brooke nie pojmowała męskich
zachowań.
– Kocham cię, Chance – szepnęła.
– Ja ciebie też – zamruczał.
– Nie chciałam cię obudzić.
Chance otworzył oczy i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
– Nie wyobrażam sobie milszego początku dnia – powiedział, dotykając dłonią jej piersi.
– Dzień dobry, śliczna Brooke.
– Dzień – och – zakrzyknęła, gdy posadził ją na sobie.
– Mmmm, świetnie. Jesteś taka miękka i ciepła. Kocham cię – mówiąc to, przyciągnął ku
sobie, żeby ją pocałować.
Ich usta spotkały się, a dłonie Chance’a powędrowały wzdłuż pleców Brooke i spoczęły
na jej szczupłych pośladkach. Czuła pod sobą jego podniecenie – gotowa, pragnąca,
rozpalona. Uniósł ją jak piórko i chwycił wargami różową brodawkę jej piersi.
– Och, Chance. – Brooke z trudem łapała powietrze.
– Pragnę cię, tak bardzo – powtarzał – tak bardzo. Dłonie Chance’a błądziły po jej ciele,
podczas gdy ustami pieścił jej piersi. Ujął ją mocno, z nieskończoną delikatnością osadził na
sobie i patrzył na jej przymknięte oczy. Ogarniało ją pożądanie, zaczęła się poruszać,
wypełniona jego męskością, a on wychodził jej na spotkanie.
– Och, Brooke – powiedział – chodź ze mną, teraz. Była blisko, coraz bliżej,
przedzierając się, szukając skarbów, które umykały i nagle... tam dotarła. Przypłynęły fale
rozkoszy i wstrząsnął nią przyjemny spazm. Pod sobą poczuła drżącego Chance’a. Pochylała
się coraz niżej, aż oparła się na jego mocnej piersi i bezpieczna, w jego objęciach,
powracała... na ziemię.
– Byłaś niesamowita – powiedział, kładąc ją obok siebie i odsuwając mokre kosmyki
włosów z czoła.
– Nigdy nie czułam się tak wspaniale. To było piękne.
– Pomyśl o tym, kochanie. Zaufałaś mi na tyle, że mogłem się do ciebie zbliżyć. Widzisz,
że cię nie skrzywdziłem. Zaufanie powoli wchodzi do naszego życia. Jeżeli mogłaś oddać mi
się tak jak przed chwilą, wiec mi uwierzyłaś, to czemu nie zrobisz następnego kroku?
Dlaczego nie uwierzysz, że cię kocham? Nie poślubisz mnie? Dlaczego nie zostaniesz ze mną
na zawsze? Dlaczego, Brooke?
– Ja...
– Nie, nie odpowiadaj. Pomyśl tylko o tym.
– Dobrze. Och, taka jestem śpiąca.
– Zostawię cię tutaj, śpiącą, a sam pójdę na narty.
– Nie chce mi się ruszać.
– Za kilka godzin będę z powrotem i wtedy zjemy obfite śniadanie.
– Mmmm.
Brooke zasnęła, nawet nie słysząc, jak wychodził. Kiedy się przebudziła, przeciągnęła się
leniwie. Wspomnienie słów Chance’a zaczęło do niej docierać.
Miał rację, myślała. Ufała mu podczas miłosnego aktu. Poszła za nim bez lęku i wahania,
nie myślała o następstwach. Jego pytanie było uzasadnione. Dlaczego nie mogła zaufać mu
całkowicie?
– Ponieważ się boję, Chance – powiedziała. – Jestem śmiertelnie przerażona. Uwierzyć w
ciebie, to uwierzyć intuicji. – Jakże dziwne było to, że odnajdywała w sobie zaufanie do
mężczyzny, którego kochała. Jednocześnie nie miała najmniejszej wątpliwości, że nosi w
sobie jego dziecko. I to była prawda. W przyszłości będzie uwielbiała to swoje wspomnienie
o Chansie.
Ubrała się i zeszła do baru na kawę. Postanowiła poczekać, aż Chance wróci na śniadanie.
Siadła przy oknie i obserwowała narciarzy na odległych stokach.
Minęła godzina, gdy Brooke zauważyła zbliżającego się Chance’a. Ubrany był w
ciemnoniebieski kombinezon narciarski, policzki miał zaróżowione od zimna, a włosy
wilgotne i skręcone.
– Cześć – powiedział Chance, siadając naprzeciw niej. – Zrobiło się ciepło, o, już idzie
śniadanko.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
– Brooke – Chance pierwszy przerwał ciszę – pojechałabyś na kulig, zanim stąd
odlecimy?
– Och, tak, z przyjemnością.
– Okay. Bardzo się cieszę, że przyjechałaś tutaj ze mną. Nie tylko dlatego, że kochaliśmy
się... Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, jak duże znaczenie ma to dla mnie, jak było
cudownie.
– Czuję to samo.
– Ale stało się coś więcej. Uwierzyłaś mi. Jak na początek, to zupełnie nieźle. Posłuchaj,
czyż nie jest prawdą, że nie podawałaś w wątpliwość moich słów, kiedy powiedziałem ci, że
pracowałem do późnej nocy, zanim tu przyjechaliśmy?
– Rzeczywiście, masz rację.
– No widzisz? Jest więcej zaufania między nami niż przypuszczałaś. Brooke, kocham cię
bardzo. Chcę, byś za mnie wyszła i żebyśmy obchodzili następne święta Bożego Narodzenia
już w trójkę z naszym dzieckiem.
– Dzieckiem?
– Tak, Brooke. Z naszym dzieckiem. Oczywiście, jeżeli nie chcesz już w tej chwili
zakładać rodziny, poczekamy. Przecież dziecko to coś tak szczególnego, wspaniałego, że
powinno się taką decyzję podejmować wspólnie. Takiej sprawy nie powinno się zostawiać
jednej osobie.
– Co... ? – Brooke czuła, jakby w żołądku miała twardą kulę.
– Nigdy. Wyobrażam to sobie tak: siadam z moją żoną, rozmawiamy o tym, a potem
kochamy się tak wspaniale jak nigdy. Chcę wiedzieć, kiedy i gdzie zostanie poczęte moje
dziecko, żeby być częścią jego życia, od samego początku. Ale na dzisiaj dość poważnych
rozmów. Chodźmy na sanki. Pójdę na górę po kurtki.
– Dobrze – kiwnęła głową Brooke. O, Boże, co się stało? Wiedziała, wiedziała od samego
początku, że nosi w sobie dziecko Chance’a, a on miałby powiedzieć – nie?! Ale to przecież
niemożliwe, nie stworzyła sama tego dziecka. Ona i Chance wspólnie do tego dążyli – dając
sobie siebie nawzajem, biorąc i dzieląc się sobą. Owoc tego zjednoczenia był ich wspólny.
Przecież nie tylko ona ponosi za to odpowiedzialność.
Nie, nie, to niezupełnie tak, to wszystko było szalone. Dziecko było jednak tylko jej,
ponieważ po świętach nie będzie przecież więcej Chance’a. Na chwilę była pod jego urokiem,
kiedy mówił o dziecku, które będą mieli, gdy już zostaną małżeństwem. Jakie małżeństwo?
Och tak, kochała go, chciała być jego żoną, spędzić z nim resztę życia.
A Chance? Jakże łagodnie i ciepło patrzył na nią, kiedy opowiadał o ich wspólnej
przyszłości. To było jak hipnoza, odbierało możliwość jasnego myślenia. Wydawał się taki
szczery, taki kochający. Czy rzeczywiście chciał tego wszystkiego, o czym mówił z takim
przekonaniem? Chciał ją poślubić, porzucić wszystko, co było przed nią? Czyżby naprawdę
był jej Mikołajem, jej gwiazdkowym prezentem, a nie kaprysem wyobraźni? Miała w głowie
chaos.
Kasztanowy koń dźwięcząc dzwoneczkami powiózł ich przez śnieżne przestrzenie.
Woźnica w cylindrze, siedzący na koźle, powoził sankami. Brooke i Chance rozsiedli się
wygodnie, przykryci grubym pledem, przytuleni do siebie, z policzkami i nosami
zaróżowionymi z zimna, uśmiechnięci. Czuli się niewiarygodnie szczęśliwi.
Wczesnym popołudniem zjedli lekki posiłek i wrócili, aby się spakować. Chance
przyciągnął do siebie Brooke i pocałował tak namiętnie, że aż zadrżała.
– Nie chcę wyjeżdżać – powiedział zbliżając się do niej. – To był wyjątkowo udany
pobyt.
– Wiem.
– Chcę się z tobą kochać. Teraz, natychmiast. Ciekawe, czy wstrzymają z tego powodu
start samolotu.
– Wątpię.
– Och, Brooke – przyciągnął ją jeszcze mocniej do piersi – powiesz to jeszcze raz?
Powiesz, że mnie kochasz?
– Kocham cię, Chance – szepnęła.
– I ja cię kocham. Jakoś cię o tym przekonam. Jesteś moim całym światem, moim
promieniem słońca. Gdybym mógł, poślubiłbym cię natychmiast. I już najbliższe Boże
Narodzenie obchodzilibyśmy jak mąż i żona. I wszystkie święta, które nadejdą, zawsze
razem. Proszę cię – uwierz mi, zaufaj i wyjdź za mnie. Kocham cię – powiedział głosem
tłumionym z emocji.
Brooke poczuła w sobie taki spokój jak nigdy dotąd. Powoli podniosła głowę – wiedziała,
co ujrzy. W szafirowych oczach Chance’a zobaczyła łzy. Nie starał się ich ukryć. Obnażał
swoją duszę, odsłaniał się przed nią, zdał się na łaskę jej słów i czynów.
Chance Tabor naprawdę ją kochał.
– Och, Chance – powiedziała, czując suchość w gardle.
– Nie, nie mów nic. Rozumiem, że jeszcze nie jesteś gotowa, ale musiałem ci powiedzieć,
co noszę w sercu i duszy. Wiem, że nie wierzysz w moją miłość.
Ona jednak już uwierzyła. Nie miała wątpliwości, wreszcie wewnętrznie się uspokoiła.
Chance odniósł zwycięstwo. Kochał ją, ona kochała jego, to wszystko było prawdą. Ale...
Oszukała go, chociaż tego nie chciała. Nie kochała się z nim po to, żeby począć jego
dziecko, ale to się stało. I co ma teraz zrobić?
– Chyba już pójdziemy? – cicho zapytał Chance.
– Tak.
– Hej, nie patrz tak smutno. Możemy tu jeszcze raz przyjechać, jeżeli zechcesz.
– Byłoby... miło.
– Dobrze sie czujesz?
– Tak, Chance, wszystko w porządku. Chcę, żebyś wiedział, że te spędzone razem chwile
bardzo dużo dla mnie znaczą. Będę je czule wspominać. Ty i ta podróż to najmilsze prezenty
w moim życiu.
– Och, Brooke – powiedział, całując ją mocno.
– Chance – uśmiechnęła się do niego łagodnie i ciepło, a on przesunął palcami po
kosmykach jej włosów, które opadły jej na policzek, po piegach na nosie. Brooke zmuszając
się do uśmiechu wyszła za nim z pokoju. Czuła, że zaraz się rozpłacze.
Zarówno w czasie lotu, jak i później, już w Denver, gdy samochodem zmierzali do jej
domu, Brooke starała się prowadzić miłą rozmowę.
– Oho, ktoś zostawił w drzwiach wiadomość.
– To jest kartka od Gran – stwierdziła Brooke.
– Chce, żebyśmy zaszli do niej.
– Dobrze.
Zadzwonili do drzwi Gran.
– Wchodźcie. Witaj, Chance. Czuję się, jakbym cię znała od dawna.
– Czy coś się stało? – spytała Brooke.
– Na moim łóżku leży kompletnie pijany Joey.
– Joey pijany? – zdziwiła się Brooke. – Przecież on nie pije. Czy powiedział, co go tak
gnębi?
– Niewiele z tego zrozumiałam – odparła Gran.
– Chodzi o Julie, Joey chciał porozmawiać ze swoim kolegą Chance’em na ten temat.
– Pozwólcie, że sam do niego pójdę – powiedział Chance. – Może przydałaby mu się
kawa?
– Zaraz zrobię – poderwała się Gran.
Chance zniknął w sypialni, a Brooke poszła za Gran do kuchni.
– A jak wam udał się wyjazd?
– Wspaniale, to był wyjątkowo udany pomysł.
– Mówisz to z takim entuzjazmem, Brooke. Zakochałaś się.
– Tak, Gran, kocham Chance’a – r powiedziała Brooke głośnym szeptem.
– Mam nadzieję, że będziesz słuchać głosu serca, a nie głupich pomysłów, które lęgną się
w twojej głowie. Oby udało ci się razem z panem Chance’em złapać w garść trochę szczęścia.
– Nie będzie to łatwe, Gran. Ale nie mogę teraz o tym mówić, bo się rozpłaczę.
– Och, kochanie, chciałabym...
– No cóż – powiedział Chance, wchodząc do kuchni.
– To ty miałaś rację, Brooke, a my wszyscy pletliśmy bzdury. Cały misterny plan wziął w
łeb.
– Co to znaczy? – spytała Brooke.
– Chodzi o Julie. Zadzwoniła i powiedziała, że jej marzenia się spełniają. Kocha
wszystko, co jest związane z pracą modelki. I Joey został przesunięty na ławkę rezerwowych.
– Och, nie – jęknęła Brooke.
– To ci głupia dziewczyna – powiedziała Gran.
– Przełożyłabym ją przez kolano.
Pół godziny później Chance holował przez drzwi mamroczącego Joeya.
Brooke rzuciła się na łóżko i zalała łzami. Płakała z żalu, że teraz nie miała już prawa do
szczerej miłości Chance’a, bo dziecko, które poczęli, nie powstało zgodnie z precyzyjnym
planem obojga.
Jak teraz Chance oceni jej postępowanie?
Czy nie będzie chciał przyjąć do wiadomości, że już został ojcem, czy całą winą obarczy
Brooke?
Posłuchała serca zamiast rozumu, poszła za Chance’em przepełniona ufnością i radością.
Oboje przeżyli chwile rozkoszy, nie myśląc o konsekwencjach.
Tak, tak, pragnęła tego dziecka. Ach, gdyby Chance tak dokładnie nie zaplanował jego
poczęcia. To było przerażające i deprymujące. W ciągu kilku godzin odmieniło się całe jej
życie.
– Och, kochany – pociągnęła nosem. Co teraz? Chance potrafi być uparty, kiedy coś
postanowi. Określił bezwzględnie okoliczności, w jakich ma przyjść na świat jego dziecko.
Przemyślał to, zaprogramował całą swoją przyszłość. A Brooke? Brooke poddała się
instynktowi i podszeptom serca, gdy nadszedł odpowiedni moment.
Wszystko, co mogła ofiarować Chance’owi, to dotrzymanie obietnicy, że będzie jego
świątecznym prezentem. Dla niego mogła sprawić, że nadchodzące dni będą niezwykłe, i, na
ile to możliwe, cieszyć się jego radością. Być może niektóre wspomnienia pozostaną, kiedy
dwudziestego szóstego grudnia rozejdą się ich drogi. Nie będzie wtedy już Świętego
Mikołaja, nie będzie więcej Chance’a.
Zmęczona przykrymi myślami Brooke powoli podeszła do telefonu, który właśnie się
rozdzwonił.
– Bibi?
– Julie, jak się masz?
– Dobrze. Widziałaś Joeya?
– Tak, jest załamany.
– To straszne. Och, Bibi, czuję się rozdarta. Kocham mojego Joeya, ale również bardzo
chcę spróbować kariery modelki.
– A jakie są twoje plany?
– Zadzwonię jutro do pracy i zwolnię się. Mam już wyznaczonych kilka pokazów.
Zostanę tu przez święta. Potem wrócę do Denver, żeby zabrać rzeczy. Ciężko mi będzie
rozstawać się z tobą.
– Nie przejmuj się. Wszystko jest w porządku. Julie, czy jesteś pewna, że postępujesz
słusznie?
– Tak, Bibi, zdecydowałam się. Nie chciałam zranić Joeya. Kocham go, ale on marzy o
żonie, rodzinie, a ja nie jestem jeszcze gotowa.
– Nie, oczywiście, że nie. Dziecko... powinno być zaplanowane, chciane przez oboje.
Wiem, co mówię, naprawdę.
– Dzięki ci, Bibi. Mam poczucie winy i brakuje mi i Joeya, i ciebie. A co z Chance’em?
– Dobrze. Świetnie. W Aspen było znakomicie.
– Zatrzyma się dłużej niż inni Święci Mikołaje na tym ziemskim padole?
– Nie, Julie. Będziemy razem tylko do końca świąt.
– Och, Bibi, nie mogłabyś mu zaufać?
– Nie o to chodzi. Wyjaśnię ci, kiedy przyjedziesz. Tymczasem bądź szczęśliwa.
– Postaram się. Bądź miła dla Joeya. On potrzebuje przyjaciela.
– Teraz jest z Chance’em.
– To dobrze. Kocham cię, mała. Pa, pa, na razie.
– Cześć, Julie.
Brooke odłożyła słuchawkę. Będzie jej bardzo brakować Julie. Były jak siostry, dzieliły
się radościami i smutkami. Tak dużo, za dużo zmian.
Brooke rozpakowała walizkę, zjadła obiad. Kilka razy włączała i gasiła telewizor.
Książka, którą próbowała czytać, też jej nie zainteresowała. Nie mogła sobie miejsca znaleźć.
Kiedy usłyszała pukanie, pobiegła otworzyć.
– Chance!
– Cześć, maleńka. Pomyślałem, że zajrzę do ciebie. Dobrze zrobiłem?
– Bardziej niż dobrze. Rozbierz się. Chcesz kawy? Kanapkę? Może zjesz obiad? Mogę
przygotować...
– Spokojnie, motorku – powiedział, biorąc ją w ramiona i – całując mocno.
– Chyba trochę za dużo gadam – stwierdziła, z trudem łapiąc oddech. – Jak Joey?
– Trzeźwy, leczy kaca i złamane serce. Chłopak marzył, pragnął mieć żonę, dziecko. Z
mojego punktu widzenia, to nie są żądania zbyt wygórowane.
– Ja... Napijesz się kawy?
– Co? O tak, poproszę.
– Zaraz wrócę.
– Cudownie pachnie. Czy Julie dzwoniła?
– Tak, ale nie rozmawiajmy o tym.
– No, dobrze. Zastanawiałem się, co zrobisz z tym mieszkaniem.
– Czynsz jest zapłacony do końca miesiąca. Zadecyduję, kiedy Julie przyjedzie po swoje
rzeczy.
– Rozumiem. To byłaby dla mnie szansa, żeby ponowić propozycję, ale poczekam. Boję
się, że jeżeli będę powtarzał to zbyt często, każesz mi się wypchać.
– Pij swoją kawę – uśmiechnęła się Brooke.
– Wiesz, Gran to bardzo miła dama. Byliby świetną parą z moim dziadkiem.
– Chcesz bawić się w Amora?
– Ech, gdybym potrafił, to cały świat chodziłby zakochany.
– Włączyć telewizor?
– Proszę. Co mamy do obejrzenia?
– Chance, czy spędzisz ze mną tę noc?
– Nie przesłyszałem się?
– Och, kochany, czy powiedziałam to zbyt bezpośrednio?
– Nie, skądże, ale nie mogę uwierzyć. Mówisz poważnie?
– Jak najbardziej.
– Ale dlaczego?
– Ponieważ spędziliśmy cudowny weekend i myślę, że moglibyśmy go przedłużyć.
– Kupuję pomysł. Zostaję. Ciągle mnie zaskakujesz, Brooke.
– A nie spodziewałeś się tego? – spytała, wstrzymując oddech.
– Ciekawe, co mnie jeszcze spotka? Wiesz, zostawiłem w Aspen przybory do golenia.
Ale pech, prawda?
– Jesteś jednym z tych ciągle roztargnionych geniuszy – powiedziała śmiejąc się Brooke.
– Czyżby? Hej, to brzmi dumnie. Podoba mi się. Wiesz, możesz wynająć pokój Julie
świętemu Bernardowi. Tylko się upewnij, czy ma przyzwoitą, stałą pracę.
Brooke śmiała się i mocniej przytulała do Chance’a. Zaczęli śledzić film szpiegowski,
który właśnie nadawała telewizja i ściszonymi głosami komentowali wydarzenia na ekranie.
Brooke sama była zdziwiona, że ośmieliła się poprosić Chance’a, by u niej został. Ale
potrzebowała jego bliskości. Ich wspólne godziny były już policzone, zegar nieubłaganie
odmierzał czas. Każda chwila powinna być wysmakowana. Każda była częścią jej
gwiazdkowego prezentu.
– Zaczął prószyć śnieg, gdy jechałem tutaj. Denver znowu przybiera wygląd miasta z
obrazka. Ależ piękna pora roku.
– O, tak, bardzo.
– Dużo się zmieniło, odkąd się poznaliśmy, prawda?
– Tak.
– To dobrze, Brooke. Kocham cię tak bardzo. Muszę to powtarzać, bo inaczej rozpadnę
się na kawałki. Kocham cię. Przestań skręcać loki. Nie ma niczego w moim uczuciu, co
mogłoby powodować takie wzburzenie. Myślę, że ten młody Włoch to kanciarz.
– Co? O, nie, na pewno nie. Raczej ten dzielny Grek.
– Zbyt oczywiste.
– Założysz się?
– Sama o to prosiłaś. Dobrze, Bradley. Załóżmy się, kto przegra, ten przygotuje
śniadanie.
– Załatwione, Tabor.
– Moje menu poznasz później.
– Szsz. Nie chcę niczego przegapić; wszystko wskazuje na to, że mam rację.
– Mylisz się, to jest Włoch.
– Szs-zsz!
Zbrodniarzem okazała się miła babunia z siwymi włosami, strzelająca zatrutymi
pociskami z laski, którą wspierała się przy chodzeniu. Chance wrzeszczał i bredził, pohukiwał
groźnie i ironicznie syczał twierdząc, że ten film to kompletna bzdura. Brooke skręcała się ze
śmiechu, aż wreszcie Chance uciszył ją długim pocałunkiem. Zawarli porozumienie i
postanowili, że śniadanie przygotują razem.
Później znaleźli się w łóżku. Dotykali się, całowali i pieścili, aż ogień ich namiętności
wystrzelił gwałtownym płomieniem – nie mogli się już dłużej powstrzymać i w idealnej
harmonii przeżyli moment miłosnej ekstazy.
Zasnęli w końcu z głowami na jednej poduszce i splecionymi rękami. To był sen
kochanków – nasyconych, wyczerpanych, zadowolonych. Kiedy zbudzili się wcześnie o
poranku, znowu przylgnęli do siebie i udali się w podróż do sekretnych miejsc, pełnych
ukrytych skarbów.
– Jeeeść! Umieram z głodu! – zawołał Chance. Wyślizgnął się z łóżka i wyjrzał za okno.
– Rany boskie!
– Co się stało? – zapytała Brooke sennym głosem.
– Włącz radio, kochanie. Zasypało nas.
– Naprawdę? – Brooke zerwała się, by to zobaczyć. – O, Boże, jest wspaniale, a śnieg
dalej pada, tak że nawet drugiej strony ulicy nie widać. Brrr, zimno. Zabawne, ale wcale tego
wcześniej nie czułam.
– Wzmocnię ogrzewanie. Chociaż cieplutkie ciałko jest znacznie przyjemniejsze.
– Sinieję z zimna – powiedziała Brooke i znowu wskoczyła do łóżka.
Chance wciągnął dżinsy i wyszedł do saloniku. Po chwili wrócił i podniósł budzik z
nocnej szafki.
– Nakręcony, nic dziwnego, że działa – powiedział. Nie ma prądu ani ogrzewania,
telefony też nie działają.
– Jesteśmy jak osadnicy na Dzikim Zachodzie! – krzyknęła Brooke nakrywając się kołdrą
po samą brodę.
– Cholera – zaklął Chance. Siadł na krawędzi łóżka i sięgnął po buty. – Wyłączone
ogrzewanie. Muszę gnać do biura.
– Po co? Chance, nie możesz wyjść w takich warunkach.
– Muszę. Mam bardzo delikatny sprzęt komputerowy, wrażliwy na zimno i na wysokie
temperatury. Jeden z pokoi jest wyposażony w grzejniki akumulatorowe. Muszę je koniecznie
włączyć.
– Jadę z tobą.
– Nie. Jest paskudnie. Zostań.
– Ale ja chcę pójść z tobą.
– Powiedziałem, nie, Brooke! – zwrócił się do niej szorstko. Chwycił koszulę i szybko
wyszedł.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Za oknem bezustannie huczała zamieć, a mieszkanie było zimne, ciemne i opuszczone.
Późnym rankiem zapukała Gran i oświadczyła, że schodzi na pierwsze piętro pograć z
paniami z dołu w karty przy świecach.
Denver było zasypane śniegiem. Bez radia i telewizji Brooke mogła się tylko domyślać,
jak straszna była ta zamieć.
A Chance? Jej Chance był gdzieś tam, w tym białym piekle.
Brooke zaczęła spacerować po mieszkaniu, próbując gimnastyki dla rozgrzewki. W
południe miotała przekleństwa z wściekłości na Chance’a. Jak śmiał odejść do swoich
komputerów, twardych dysków i czegoś tam jeszcze, i zostawić ją samą? Ale zaraz gniew
ustępował rozsądkowi i znowu szalała z niepokoju. Zjadła pomarańczę, garść ciasteczek i
pomidora. Rozbolał ją brzuch i głowa.
Mieszkanie było ciemną, ponurą i zimną jaskinią.
Burza jeszcze się wzmogła. Chance’a ciągle nie było.
Udusi go!
Nie, kiedy już wróci, pewnie padnie mu z ulgą w ramiona.
O trzeciej Brooke zjadła marchewkę, wzięła aspirynę i siadła na kanapie.
– Ach! – krzyknęła, gdy nagle pokój ożył w jasnym świetle lamp, a ekran telewizora
zamigotał. Rozległo się bulgotanie i z otworów grzejnika zaczęło płynąć ciepłe powietrze.
– Dzięki Bogu – westchnęła i podniosła się, żeby wyregulować telewizor i usłyszeć
wreszcie ludzki głos.
– ... najgorsza pogoda od kilkudziesięciu lat – mówił spiker. – Dzięki wysiłkom załóg
pracujących w tych niezwykle trudnych warunkach stopniowo przywracany jest dopływ
elektryczności. Prosimy wszystkich, by pozostali w domach, ponieważ widoczność jest
bardzo zła, a jazda samochodem prawie niemożliwa. Nie ma oznak poprawy, a służby meteo
zapowiadają nadejście kolejnego frontu burzowego. Denver znajduje się między frontami.
Powtarzam, pozostańcie w domach.
– Słyszysz, Tabor? Powinieneś zostać – powiedziała do siebie Brooke i poszła do kuchni,
żeby zrobić sobie kawy.
Do czwartej zdążyła zrzucić z siebie dodatkowe swetry i została w dżinsach i koszulce. W
mieszkaniu było ciepło i jasno, a z telewizora docierał monotonny głos spikera donoszący o
śnieżnej burzy. Telefon ciągle nie działał, a Chance nie wracał.
Słysząc pukanie Brooke zerwała się i pobiegła otworzyć. Ujrzała przed sobą trzęsące się
stworzenie pokryte od stóp do głów śniegiem i soplami lodu.
– Chance? – szepnęła. – Chance, to ty?
– Tak... to... ja.
– Wchodź.
– Och – jęczał. – Jestem zmarznięty na kość.
– Zdejmuj ubranie. Nie, zaczekaj, najpierw nastawię prysznic. Nie! Może powinnam dać
ci kawy albo... Wiem! Brandy. Tak, oczywiście. Trochę mocnego al...
– Brooke, umrę, zanim się na coś zdecydujesz. Przygotuj mi gorącą kąpiel, dobrze?
– Tak, już robię – zawołała i pobiegła do łazienki. Chance szedł za nią powoli, poruszając
się sztywno jak nie naoliwiony robot.
– Pomożesz mi się rozebrać? – zapytał w łazience. – Och, nigdy w życiu tak nie
zmarzłem. Nigdy!
Brooke prychała i sapała, a nawet kilka razy zaklęła, zanim udało się uwolnić go z
przemoczonego, sztywnego pancerza. Chance wszedł ostrożnie do wanny, podciągnął kolana
pod brodę i zanurzył się w ciepłej wodzie. Brooke klękła na podłodze.
– Tak się o ciebie martwiłam. Co się stało?
– Do biura dotarłem bez problemów. Zabezpieczyłem sprzęt i wyszedłem. O, Boże, co za
szaleństwo! Nie można było jechać, żadnych autobusów ani taksówek – niczego. Brnąłem
więc pieszo.
– Wróciłeś pieszo? Och, Chance.
– Nie mogłem zadzwonić, żeby ci powiedzieć, że spróbuję przeczekać najgorsze, a
wyobraziłem sobie, jak bardzo będziesz się denerwować, więc brnąłem dalej.
– To cudownie, że pomyślałeś o mnie i przyszedłeś. To było nierozsądne, ale... kochane i
słodkie. Dziękuję ci.
– Chcesz popływać ze mną w wannie? – uśmiechnął się szeroko.
– Sam się ledwo mieścisz. Przygotuję szybko jakiś obiad. A ty, gdy się już rozgrzejesz,
wskakuj do łóżka. Chance, mówię poważnie – to, co zrobiłeś, to że tutaj przyszedłeś, jest
zupełnie niesamowite.
– Kocham cię, Brooke. Wiedziałem, że muszę to zrobić. – Brooke pochyliła się i
pocałowała Chance’a. Jej serce przepełniała miłość. Dla niego ta wyprawa przez śnieg była
po prostu czymś, co powinien uczynić. Dla niej to było niezwykłe świadectwo jego troski o
nią.
Kochała go bardzo, potrzebowała, pragnęła go mieć na całe życie. Jego uczucie było
najpiękniejszym darem i nie chciała go stracić.
Może... nie jest w ciąży. Może... Ale nie, na pewno nosiła dziecko Chance’a. Wiedziała o
tym. Po prostu... wiedziała. Czy on zrozumie, że naprawdę nie ukartowała tego wszystkiego?
Przecież on był częścią tego, co się wydarzyło. Tak, oczywiście! Chance zrozumie. Nie!
Chance nie zrozumie. A ona oszukuje się, myśląc, że może być inaczej. Miał ustalone
poglądy na temat poczęcia przyszłego dziecka, a ona nie postąpiła według jego precyzyjnie
opracowanego planu.
Pragnęła dziecka Chance’a. Wprawdzie trochę się bała, nie żałowała jednak, że się w niej
zagnieździło. Ale, o Boże, pragnęła mieć także jego ojca.
– Weź się w garść, Brooke – powiedziała sobie twardo, stawiając talerze na tacy.
Chance leżał na łóżku, przykryty kocami.
– Wstawaj. Zupa podana.
– Zimno mi.
– Nie mam niczego, co by się nadawało dla ciebie. Chociaż nie, poczekaj. W pokoju Julie
jest chyba koszulka Joeya. Odwróć się i weź tacę.
– Zimno mi.
Koszulka Joeya była za duża, lecz Chance potulnie ją założył.
– Góra już ogrzana – a co z resztą?
– Pomyślimy o tym później. A teraz jedzmy. Siedli opierając się o poduszki i jedli w
milczeniu.
W końcu Chance oświadczył, że prawdopodobnie nie umrze.
– Nie potrafię dobrze torować drogi – powiedział kładąc tacę na podłodze. – Nie jestem
wystarczająco twardy. Ciekawe, czy mój samochód odmarznie kiedykolwiek. Miałaś chyba
okropny dzień?
– Julie to spryciarz. Siedzi sobie w Kalifornii, gdzie jest ciepło i słonecznie...
– Nie rozmawiajmy o Julie, Brooke. Wiem, że jesteście bardzo sobie bliskie i nie chcę
dyskutować o tym, co zrobiła Joeyowi. Nie wydaje mi się, by Julie naprawdę go kochała. Nie
zraniłaby go w taki sposób. Istnieje coś takiego jak kompromis, prawda?
– Chance, Joey nie przedstawił żadnego kompromisowego rozwiązania.
– Nie dano mu szansy.
– Tak? Twierdzisz, że zgodziłby się’ ożenić z Julie, popierać jej karierę modelki i czekać
z powiększeniem rodziny?
– No cóż. Rzeczywiście upierał się przy swoim. Ja jestem taki sam. Chcę poślubić Brooke
Bradley, wyjechać na wspaniały miodowy miesiąc i spędzić go w jakimś ciepłym miejscu.
Zbudować dom, a potem zadecydować, kiedy ma się pojawić dziecko.
– Rozumiem – powiedziała cicho Brooke. – Czy jest tu miejsce na kompromis?
– Ależ tak. Możemy przedyskutować, jaki ma być ślub, gdzie chciałabyś zamieszkać,
kiedy zdecydujemy się powiększyć rodzinę – to są sprawy do negocjacji.
– Ale porządku wydarzeń zmienić nie można?
– Jest logiczny. – Wzruszył ramionami. – Miodowy miesiąc jest zawsze poprzedzony
ślubem, prawda?
– Część ludzi chce żyć tu i teraz.
– To prawda, ale to nie dla mnie. Ja chcę mieć ślub.
– I wiedzieć, kiedy twoje dziecko będzie poczęte?
– spytała szeptem.
– O, tak! – Mówiąc to założył ręce pod głowę.
– Jakiż to będzie cudowny moment w moim życiu. Pomyśl, Brooke. Ty i ja – razem –
będziemy sprawcami cudu. Teraz, kiedy się kochamy, to jest cudowne przeżycie. A tej
wyjątkowej nocy przyjdziemy do siebie i zacznie się w tobie nowe życie, dzięki naszej
wzajemnej miłości. Ta myśl zapiera mi dech.
Brooke nie mogła mówić – łzy ścisnęły jej gardło.
– Bardzo chcę, żebyś mnie poślubiła – Chance ściszył głos. – Naprawdę.
– Nie mogę.
– Zobaczymy. Joey znalazł się na ławce rezerwowych, ale ja jeszcze nie usłyszałem
końcowego gwizdka. Chodź tu, mój świąteczny prezencie. Myślałem, że zamierzasz
zaproponować sposób na ogrzanie tych partii mojego ciała, które nie są osłonięte koszulką.
Hej, co się stało? Wyglądasz, jakbyś zamierzała się rozpłakać.
– Nie, nic mi nie jest. To był długi dzień i bardzo się o ciebie martwiłam. Chance, proszę,
kochaj mnie. Teraz, natychmiast.
– Z przyjemnością, Brooke. – Uśmiechnął się i przycisnął ją do siebie. – Ta noc należy do
nas.
Tak też się stało.
Szalejąca śnieżyca i długi, męczący dzień odeszły w zapomnienie. Była tylko
wspaniałość ich związku. Brooke zbudziła się w środku nocy, dotknęła Chance’a. Całowała i
pieściła go, aż natarł na nią swą twardą męskością. Poczuła łzy na policzkach i przytuliła
ukochanego mocno do piersi, jakby chcąc zatrzymać na zawsze. Kiedy spojrzał na nią
pytająco, uśmiechnęła się, żeby go uspokoić. Wkrótce usnął, zostawiając Brooke wpatrzoną w
ciemność.
W nocy śnieg przestał padać i o świcie służby drogowe przystąpiły do oczyszczania ulic.
Cudownie przywrócony do życia telefon zadzwonił, gdy Brooke wlokła się do kuchni
przygotować kawę. Szef serdecznie ją przywitał i zapowiedział wolny dzień.
– Nie mogę – powiedział Chance, kiedy Brooke zaproponowała, żeby poleniuchowali
razem – moi ludzie na pewno przyjdą. Prawdopodobnie zostanę dłużej w pracy. Mam
nadzieję, że autobusy kursują.
– Nie zjesz śniadania?
– Nie mam już czasu. Obowiązek wzywa – powiedział i poszedł pod prysznic.
Ubranie było suche, ale strasznie sztywne i Chance klął pod nosem wciągając je na siebie.
– Hej, nie dasz mi całusa na do widzenia? – zawołała, gdy był przy drzwiach.
Wrócił i cmoknął ją głośno.
– Zadzwonię do ciebie.
Brooke zazwyczaj spotykała się z Gran w bożonarodzeniowy ranek, a potem spędzała
cichy, spokojny dzień z ojcem.
A w tym roku? – myślała. Bez Julie, bez ojca, bez Gran, i... bez Chance’a? Miał przecież
matkę, ojca, dziadka i tylu krewnych. Spędzi, oczywiście, dzień z nimi, a ona nie ośmieli się
zakłócić spokoju jego rodzinie. Będzie sama. No cóż, nic na to nie mogła poradzić. A w
przyszłym roku? Będzie siedziała pod choinką z dzieckiem Chance’a w ramionach, lecz nadal
bez Chance’a.
Zaledwie kilka dni minęło od chwili, kiedy stanęła w kolejce do Świętego Mikołaja, a tyle
się zmieniło. Poczęło się w niej nowe życie, które będzie wzrastać, żywiąc się sokami z niej
czerpanymi, a potem urodzi zdrowe i mocne. Mimo innych wątpliwości, które jej nie
opuszczały, tego jednego była pewna.
Brooke pojechała do centrum handlowego, gdzie nie tak dawno poznała Chance’a. Zjadła
obfity obiad w przytulnej restauracji. Potem ulegając świątecznemu nastrojowi dotarła na
placyk, na którym występował Święty Mikołaj. Obserwowała człowieka w czerwonym stroju,
jak podnosi się ze swego tronu i ustawia tablicę głoszącą: „Przerwa na karmienie reniferów”.
Brooke spojrzała na niego, gdy przechodził obok niej, próbując odgadnąć, czy jest on
dziadkiem Chance’a.
– No, no, no – zagadnął wysoki mężczyzna i mrugnął do niej.
– Pan Tabor? – zapytała niepewnie.
– Kim jesteś, że chcesz to wiedzieć, kochanie?
– Jestem przyjaciółką Chance’a.
– W takim razie dobrze dobierasz sobie znajomych, bo mój wnuk to świetny chłopak.
Troszczy się o mnie.
Jego rodzice to nadęte ważniaki. Ale, słuchaj, śliczne z ciebie maleństwo. Zaraz, zaraz –
powiedział pochylając się ku niej. – Nie ruszaj się.
– Dlaczego? – spytała zaskoczona.
– Dziewięć? Tak, dziewięć piegów na nosie. Ty jesteś Brooke.
– O, Boże! – Brooke spłonęła rumieńcem.
– Chodźmy, słodziutka, możesz popatrzeć, jak jem kanapkę z masłem orzechowym, no i
porozmawiamy sobie o naszym bohaterze.
Szybko przeprowadził Brooke przez tłum. Ten mężczyzna jest na pewno krewnym
Chance’a, pomyślała. Robił wokół siebie dużo zamieszania i niczym się nie przejmował.
– Siadaj. – Pan Tabor wskazał jej krzesło w małej garderobie. – Gorąco mi z tą
charakteryzacją.
Bez brody pan Tabor i Chance byli bardzo podobni do siebie. Obaj mieli takie same rysy i
błyszczące, niebieskie oczy.
– Jesteś rzeczywiście piękna – kręcił głową pan Tabor. – Chcesz pół kanapki?
– Nie, dziękuję, właśnie zjadłam obiad.
– Więc – powiedział, odgryzając potężny kęs – co zamierzasz zrobić z moim wnukiem?
– Ja?
– A któż by? Zamierzasz rozbić jego serce na milion kawałków? A może wyjdziesz za
niego? Co?
– Panie Tabor, ja...
– Mów mi Willie. Uwielbiam to imię. Mojego syna szlag trafia, bo nie chcę być
dystyngowanym Williamem. Jak ja mogłem spłodzić taką trąbę? Chyba nie dowiem się tego
nigdy, ale Chance mi to rekompensuje. Kochasz mojego Chance’a?
– Tak, Willie, ale to nie jest takie proste.
– Słodziutka, miłość jest zawsze skomplikowana, bo to mocne uczucie. Kiedy ożeniłem
się z babką Chance’a – niech spoczywa w pokoju – byłem najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi. Kiedy Chance mówi o tobie – widzę w jego oczach to, co kiedyś było i w moich.
Chance czekał na ciebie bardzo długo, Brooke. Nie skrzywdź go, kochana. Nie zrobisz tego,
prawda?
– Niestety – szepnęła z oczyma pełnymi łez.
– Niestety, nie mam wyboru. Nie chciałam tego, ale to się stało. Jestem pewna, że Chance
nie zrozumie. Same nieporozumienia.
– Tak to wygląda – przytaknął Willie.
– Ja go naprawdę kocham i nie chcę zranić. Będę z nim do Bożego Narodzenia, a potem
koniec.
– Masz – powiedział, podając jej chusteczkę.
– Wydmuchaj nos. Nic z tego nie mogę zrozumieć.
– Tak. Wiem.
– Chance nie ma pojęcia, że coś zrobiłaś, cokolwiek by to było? To jest najgłupsza
rozmowa w moim życiu.
– Nie, nic nie wie.
– Więc mu powiedz.
– Nie!
– Słodziutka, daj chłopcu szansę.
– Powiedział mi, jak wyobraża sobie te sprawy. Och, to jest beznadziejne. Willie, błagam,
nie mów nic Chance’owi. Pozwól nam spędzić święta razem, proszę.
– Dobrze – westchnął. – A potem stanę ze śmietniczką i miotłą i pozmiatam kawałki serca
Chance’a.
– Dzięki – mruknęła Brooke.
– Przykro mi. Widzę, że nie jest ci łatwo. Jesteś w rozterce. Musi być jakiś sposób, żeby
uporządkować to, co cię tak dręczy. Nie może być aż tak źle.
– Zapewniam cię, że jest. Niestety.
– Och, Brooke, nie odrzucaj miłości tak łatwo. Straciłem kobietę, którą kochałem do
śmierci, i nigdy już drugiej takiej nie spotkałem. Tu chodzi o waszą przyszłość. Kochana,
zaufaj miłości mojego chłopaka. Chance potrafi przebaczyć. Musicie mieć na uwadze życie
wasze i waszych dzieci.
– Naszych... dzieci? – Brooke z trudem przełknęła ślinę.
– Tak, dzieci. Chyba chcesz mieć dziecko Chance’a?
– Tak – powiedziała łagodnie. – Chcę tego. Willie Tabor wstał. Przechadzał się przez
kilka minut.
– Jesteś w ciąży – powiedział twardo. – Wszystko teraz rozumiem. Wszystko do siebie
pasuje.
– Nic nie powiedziałam....
– Tak, powiedziałaś. Bank danych działa – zażartował. – To coś, co się wydarzyło, to
poczęcie dziecka, a ja wiem, co to dla niego znaczy – rozmawialiśmy o tym. To jest ten twój
sekret. Masz pewność, że jesteś w ciąży? Poznałaś Chance’a zaledwie... Nieważne. Moja
żona też zawsze wiedziała.
– Możesz mi wierzyć.
– Musisz mu to powiedzieć. Mężczyzna ma prawo wiedzieć o tym, że będzie miał
dziecko. Ale, Brooke, Chance nie przyjmie tego spokojnie, sytuacja nie jest wesoła.
Brooke spojrzała na Willie Tabora. W głębi niebieskich oczu były łagodność, ciepło i
zrozumienie. Kiwnęła głową, przełknęła łzy i wstała.
– Po świętach – powiedziała głośnym szeptem – powiem mu o wszystkim. Błagam,
zostaw nam nasze gwiazdkowe prezenty, Willie.
– Oczywiście, kochanie.
– Dziękuję za wszystko. Wiem już teraz, dlaczego Chance tak cię kocha.
– A ja wiem, dlaczego kocha ciebie. Świetna z ciebie dziewczyna.
– Do widzenia, Willie.
Brooke szła przed siebie, nie zdając sobie sprawy dokąd, aż wylądowała w maleńkiej
cukierence. Nie chciała wracać do pustego mieszkania.
W głowie miała zamęt, a w uszach – słowa Willie’ego Tabora. Był bystry i uważny –
dokładnie jak Chance. Złożył razem fragment bezładnych słów Brooke i znalazł prawdziwą
przyczynę jej niepokoju. Jeżeli Willie potrafił, to tym bardziej odgadnie to Chance. Brooke
powinna być bardzo ostrożna. Nic nie może popsuć im Bożego Narodzenia.
Willie był mądry. Wiedział, jaką wagę przykładał Chance do tych najcenniejszych
sekund, kiedy dwoje łączy się w jedno, by stworzyć nowe życie – to, które zaplanowali i
uformowali w akcie miłosnej ekstazy.
Brooke zatrzymała się przed jedną z wystaw i wpatrzyła w rząd delikatnych chińskich
figurek. Drżącymi palcami umieściła jedną na swej dłoni. Był to piętnastocentymetrowy
Święty Mikołaj w czerwonych szatach. Uśmiechał się figlarnie, jakby chciał powiedzieć – no,
no, no.
To będzie doskonały prezent dla Chance’a, jej Świętego Mikołaja, i Brooke wyszła ze
sklepu z małą paczuszką owiniętą złotym papierem.
Po powrocie do domu usłyszała w holu znajomy głos.
– Chance! – zawołała i zatrzymała się nagle. – Choinka?
– Otóż to – uśmiechnął się szeroko. – Czy nie jest śliczna? A jak bosko pachnie.
– Myślałam, że będziesz pracował do późna.
– Przekazałem władzę w dobre ręce. To przywilej mojego stanowiska. Zresztą
pracowałem, ile sił, żeby skończyć moją działkę. Chcesz postawić ją tutaj, czy wniesiemy do
środka?
– Och, tak, oczywiście – usprawiedliwiała się, sięgając po klucze. – Masz rację, drzewko
pachnie cudownie.
Bawili się świetnie. Słuchali kolęd przez radio i przemieniali drzewko w pełne
mrugających światełek i błyszczących ozdób cudo. Posprzeczali się przy tym, czy większe
ozdoby powinny wisieć niżej czy wyżej, lecz wkrótce się pogodzili i trzymając się za ręce,
umieścili aniołka na specjalnie przygotowanym miejscu.
Potem, w świetle choinkowych lampek, Chance objął ją mocno i kochali się słodko i
namiętnie w tej bajecznej krainie, którą razem wyczarowali.
– Dzięki ci za choinkę – powiedziała Brooke.
– Nasza choinka, pierwsza z miliona, które przyjdą. Brooke, musimy porozmawiać o
Bożym Narodzeniu. Ty masz Gran i swojego ojca, a na mnie czekają rodzice. Bardzo jednak
chciałbym ten dzień spędzić z tobą.
– Gran wyjeżdża do Aspen na wczasy.
– A twój ojciec?
– Nie przyjedzie do domu. Przyjął inne zaproszenie.
– Miły facet – mruknął Chance. – I nie przejmuje się tym, że nie zobaczy cię w święta?
– Powiedział, że święta możemy uczcić później, że przecież nie wierzę już w Świętego
Mikołaja.
– Ale uwierzyłaś znowu. Ja jestem twoim Mikołajem, prawda?
– Masz rację – uśmiechnęła się.
– W takim razie problem jest rozwiązany. Pójdziesz ze mną.
– Chance, nie. Nie mogę się wciskać na rodzinne przyjęcie.
– Kocham cię, pamiętasz? Poza tym jesteś moim gwiazdkowym prezentem, więc chętnie
cię zaprezentuję rodzicom. Nie zabawimy długo, zawsze ich denerwuję.
– Czy dziadek także będzie?
– Tylko na obiedzie. Polubisz go, to świetny staruszek.
– Ja... z pewnością.
– Więc pojedziemy?
– Chcę być z tobą.
– Świetnie. Bardzo romantycznie wszystko urządziliśmy, kochanie. Ależ jestem głodny–
Wracamy na ziemię – zaśmiała się Brooke, sięgając po ubranie.
– Brooke?
– Tak?
– Kocham cię, maleńka. Zawsze będę wspominał, jak ubieraliśmy naszą pierwszą
choinkę.
– Kocham cię także, Chance. To piękne drzewko.
– Jesteśmy zgranym zespołem.
– Przygotuję kolację.
To był uroczy wieczór. Zjedli, razem posprzątali kuchnię, a potem oglądali świąteczne
wydanie programu telewizyjnego. Brooke jęknęła, gdy Chance upierał się, że będzie śpiewał
wraz z telewizyjnym chórem. Potwornie fałszował. Stwierdziła, że powinien raczej zajmować
się komputerami i nie próbować kariery estradowej. Kochali się znowu, a późną nocą Chance
pocałował ją mocno, ubrał się i wyszedł, obiecując, że powróci następnego wieczoru.
Czas szybko mijał. Brooke była bardzo zajęta, ponieważ szef chciał nadgonić zaległości
przed świętami. Spieszyła się do domu, żeby przygotować obiad dla Chance’a, mimo że
często zapraszał ją do restauracji. Byli razem na przedstawieniu „A Christmas Carol”, ulepili
w parku następnego bałwana.
Nadeszło zdjęcie, na którym Brooke siedziała na kolanach Chance’a, przebranego za
Mikołaja. Zaśmiewali się, patrząc na zakłopotany wyraz twarzy Brooke. Chance kupił ramkę i
zdjęcie postawili na honorowym miejscu.
To był okres pełen miłości i rozkochania. Brooke odsunęła od siebie wszystkie
przygnębiające myśli o przyszłości i kąpała się w słońcu miłości Chance’a.
Żyła w nierealnym świecie, zdawała sobie z tego sprawę, ale nie przejmowała się. Te dni
i noce należały do nich. Każdą chwilę chowała głęboko – jak najcenniejszy skarb – w sercu,
myślach i duszy.
Gran zaprosiła Brooke, Chance’a i Joeya na obiad. Pociągając nosem otwierała prezenty,
które otrzymała od tej przybranej rodziny. Przytuliła serdecznie do siebie Chance’a, który
wręczył jej lawendowe mydło. Joey był załamany, ale czynił wysiłki, żeby tego nie
okazywać. Nikt nie wspominał głośno o Julie.
A zegar ciągle odmierzał czas.
Zaraz po wigilijnej kolacji zadzwoniła Julie, z życzeniami szczęśliwych świąt dla Brooke
i Chance’a. Szczebiotała o swojej ekscytującej karierze i zapowiedziała, że jeszcze zadzwoni.
– Zapytała chociaż o Joeya? – zainteresował się Chance.
– Nie.
– Nieprawdopodobne – z niedowierzaniem pokręcił głową. – Kobieta bez serca.
– Nie mówmy o tym. Proszę.
– Masz rację. Usiądź przy mnie – popatrzymy sobie na choinkę. Pomyśl, tysiące dzieci –
jak kraj długi i szeroki – nie śpi tej nocy. Stary Święty wyruszył w drogę.
– A ty, chłopczyku?
– Schowam się za kanapą, żeby go zobaczyć. Cieszę się, że wszystko przygotowaliśmy
tak, żebym mógł spędzić noc z tobą. Nawet przybory do golenia zabrałem z sobą.
– Wcześniej też mogłeś je zostawić, Chance.
– Nie, Brooke. Łatwo wpadlibyśmy w przyzwyczajenie. Coraz więcej moich rzeczy
pojawiałoby się tutaj i z lenistwa zaakceptowalibyśmy tę sytuację. A ja chcę cię poślubić i żyć
pod jednym dachem jak mąż z żoną.
– Nie chcę dzisiaj, Chance, żadnych trudnych rozmów, dobrze? Będziemy nasłuchiwać
czarodziejskich dzwoneczków sań.
– Dobrze. Ty słuchaj, a ja spróbuję jeszcze cynamonowych ciasteczek Gran.
– Powstrzymaj się, Tabor. Nie potrzebujesz wypychać sobie brzucha, żeby występować
jako Święty Mikołaj w przyszłym roku.
Późną nocą Brooke otworzyła oczy.
Była północ. Dokładnie za dwadzieścia cztery godziny skończą się święta. A wraz z
końcem tego wyjątkowego dnia nadejdzie chwila prawdy. Trzeba będzie powiedzieć
Chance’owi, że nosi jego dziecko. Nie mogła z tym dłużej zwlekać.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Brooke, obudź się. Jest Boże Narodzenie.
– Och, Chance – jęknęła, zerkając na zegarek – dopiero pół do siódmej.
– Wstawaj. Zaparzę kawę i zapalę lampki na choince. Pośpiesz się – mówił, wciągając
dżinsy i sweter.
– Zachowujesz się jak niecierpliwy czterolatek – powiedziała Brooke, sięgając po
szlafrok. Spryskała sobie twarz wodą i zupełnie już obudzona poszła do salonu. Stanęła w
drzwiach jak wryta – to był największy prezent, jaki kiedykolwiek widziała. „To” było
owinięte niebieskim papierem, prawie tak wysokie jak ona i szersze niż jej rozciągnięte
ramiona. I miało bryłowaty, nieokreślony kształt.
– Interesujące, prawda? – uśmiechnął się Chance, wchodząc do pokoju z dwoma kubkami
kawy.
– Co to jest?
– Prezent dla ciebie, ale nie otwieraj na razie.
– Dlaczego?
– Wszystko po kolei. Chodź tu, siądziemy pod choinką.
Kiedy usiedli na podłodze, Chance wręczył jej jeszcze jeden prezent.
– Czekaj, jak ta potworna paka się tutaj znalazła?
– Święty Mikołaj.
– Chance!
– Tak naprawdę to schowałem to u Gran. Wymknąłem się około piątej. Masz szczęście,
że nie jestem włamywaczem. Nic nie słyszałaś. Najpierw rozpakuj to.
– Rany boskie – roześmiała się Brooke po zdarciu papieru. – Dzban sosu czekoladowego
w sam raz do lodów.
– Do użycia w nagłej potrzebie. Będzie leczyć twoje stresy.
– Zwariowałeś.
– Pewnie.
– Mam nadzieję, że będą dobre – powiedziała, wręczając mu płaskie pudełko.
– W porządku – odparł, zaglądając do środka. – Śliczne skarpety.
– Zamiast tych, które mi pożyczyłeś, kiedy przemoczyłam nogi, budując bałwana. Tamte
zachowam. I to także dla ciebie – podała mu pudełko w złotej folii.
Gdy Chance odsłonił chińskiego Mikołaja, na jego twarzy pojawił się tkliwy uśmiech.
Czule ucałował Brooke.
– Doskonały – powiedział. – Zachowam go na zawsze. Dziękuję, Brooke.
– Bardzo się cieszę, że ci się podoba. Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam, że właśnie to
chcę ci podarować. Czy mogę teraz rozpakować tę górę? Nie wytrzymam ani chwili dłużej.
– Do dzieła, maleńka.
To był pies bernard. Największa, najzabawniejsza wypchana zabawka, jaką Brooke
widziała. Prawdziwy bernard z beczułką koniaku pod szyją, dużymi obwisłymi uszami i
sympatycznym uśmiechem. Brooke pisnęła zachwycona i zarzuciła Chance’owi ręce na szyję.
– Jest prześliczny – mówiła, śmiejąc się. – Och, jesteś szalony i cudowny.
– Mikołaj zawsze spełnia obietnice. – Chance śmiał się wesoło. – Prosiłaś o bernarda,
więc go dostałaś.
– Największego na świecie. Gdzie ja go będę trzymać? Och, uwielbiam go, naprawdę.
Dziękuję, Chance. No, i nie muszę go karmić.
– Brooke, możesz tu siąść na chwilę?
– Pewnie – powiedziała, trochę strapiona jego poważnym tonem.
Chance ujął mocno dłonie Brooke w swoich. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Brooke – powiedział ściszonym głosem. – Naprawdę podoba mi się i figurka Mikołaja,
i nowe skarpety, ale największym darem, jaki otrzymałem na Boże Narodzenie, jesteś ty i
twoje uczucie. Wraz z upływem dni, a później i wspólnych nocy – czułem, jak wzrasta moja
miłość do ciebie. Nie potrafię już opisać jej głębi. Jest w każdym razie wystarczająco głęboka,
by przetrwać całe życie. Brooke, nie chcę oddawać mojego gwiazdkowego prezentu. Chcę cię
na zawsze.
– Chance, ja...
– Zaczekaj – powiedział, wyjmując małe, niebieskie pudełko z kieszeni marynarki.
– Nie, och, nie – szepnęła Brooke.
– Proszę cię, byś została moją żoną, Brooke – powiedział Chance, otwierając pudełeczko
i wyjmując pierścionek z diamentem w kształcie serca. – Bądź moją żoną, moją miłością,
moim najlepszym przyjacielem. Czy wyjdziesz za mnie?
Tak! Tak! O, Boże, tak! krzyczało w niej wszystko, a łzy niepostrzeżenie płynęły po
policzkach.
– Nie, ja... nie mogę – powiedziała, a drżący szloch wydarł się jej z gardła.
– Brooke, powiedziałaś, że mnie kochasz.
– Kocham, Chance! Kocham cię bardzo, ufam ci i wierzę w twoją miłość. Byłeś dla mnie
taki cierpliwy, kiedy byłam pełna wątpliwości, i w końcu uwolniłam się od nich. Dzięki tobie.
Ja też nie chcę oddawać mojego prezentu, ale nie mogę cię poślubić, Chance.
– Dlaczego? – powiedział, lekko podnosząc głos.
– Nie istnieją przecież żadne przeszkody.
– Niestety, coś się wydarzyło.
– O czym ty mówisz? – zapytał, ściskając jej ramiona. – Co się stało?
– To nie było umyślne – powiedziała drżącym głosem. – Przykro mi, Chance.
– Nie rozumiem.
– Jestem w ciąży, Chance. To się stało w Aspen.
– Nosisz moje dziecko? – spytał, podnosząc się z kanapy. – Skąd możesz mieć tę
pewność?
– Tak jest, wiem o tym. To prawda – wiem to na pewno.
Brook spojrzała na Chance’a poprzez łzy i zobaczyła, jak zmienia mu się twarz, gdy
znaczenie tych słów dotarło do jego świadomości. Krew pulsowała na jego szyi, a dłonie
drżały, gdy zaciskał je w pięści.
– Do diabła! – krzyknął. – Kto dał ci do tego prawo? To jest nasze dziecko – nie tylko
twoje. Ten moment był także mój. Dziwię się, że ośmieliłaś się powiedzieć mi o tym.
– Nie zamierzałam! Nie chciałam mówić, ale twój dziadek mnie przekonał...
– Mój dziadek wie o tym?
– Tak. Rozmawiałam z nim. Powiedział, że zasługujesz na to, by dowiedzieć się o swoim
dziecku.
– Moim? Do diabła, ono nie jest – moje. Tak, złożyłem to ziarno jak jakiś ogier. Nie,
Brooke! Moje dziecko będzie zaplanowane, a ja będę świadomy, kiedy się pocznie. Nie chcę
dowiadywać się o tym poniewczasie. Szlag by to trafił! Nie mogę w to uwierzyć!
– Chance, błagam, spróbuj zrozumieć. Nie zaplanowałam tego. Byłeś tam. Wiesz, jak do
tego doszło. Chance, kocham cię! Nie domyślałam się nawet, jak bardzo ten moment jest dla
ciebie ważny, dopóki nie było za późno. Nie chciałam cię zranić. Chcę tego dziecka i chcę
także zostać twoją żoną.
– Jeszcze coś? – zapytał z goryczą.
– Chance, proszę.
– I ty miałaś początkowo problemy z zaufaniem mi? Nie do wiary. To ja nie powinienem
ci dowierzać. Kim ty jesteś? Jak to się wszystko stało? Jesteś mi zupełnie obca. Gra
skończona – sam odgwiżdżę koniec meczu. Skończyłem. Reszta należy do mojego adwokata.
– Twojego adwokata? Po co?
– Pieniądze, Brooke, dla naszego... twojego dziecka. Zadbam, żeby ci niczego nie
zabrakło.
– Nie! Do diabła, nie! Nie wezmę od ciebie ani centa. Dziecko jest moje – sam to
powiedziałeś. Nie potrzebujemy twoich pieniędzy. Mylił się twój dziadek. Nigdy nie
powinnam była ci tego mówić. Odrzucasz całe życie z powodu jednej chwili, jednej małej
chwili.
– Aha, teraz to ja jestem ten zły? Nie, nie próbuj wzbudzić we mnie poczucia winy. Będę
utrzymywał dziecko, ale to jest jedyne zobowiązanie, które podejmuję. Cholera. Mogliśmy
mieć wszystko. Do diabła – powiedział chwytając kurtkę.
– Dokąd idziesz?
– Jakie to ma znaczenie? Wszystko skończone! To jest nie do zniesienia. Nie mogę o tym
myśleć, nie potrafię zrozumieć – muszę z tym żyć. Przejęłaś kontrolę nad czymś, co było
częścią mnie. Dobrze, teraz to należy do ciebie.
– Chance, poczekaj!
– Zegnaj, Brooke. Wesołych Świąt.
– Chance! – krzyknęła Brooke. Ale jego już nie było.
Brooke zakryła uszy nie chcąc słyszeć głośnego trzaśnięcia drzwiami. Gorące łzy płynęły
jej po policzkach. Płakała aż do utraty sił, później podniosła się i przeszła przez pokój
natykając się na gigantycznego bernarda.
– Cześć, piesku – zaszlochała i potarła jego błyszczący nos. – Jak się masz? Uśmiechaj
się tak jak teraz – może to coś pomoże. Och, piesku. Chance sobie poszedł. Czy to naprawdę
taki zimny, wyrachowany geniusz komputerowy? Nie, przecież jest taki sentymentalny i
romantyczny, że aż czasami śmieszny. Kochany, ale śmieszny. Co za zwariowana sytuacja,
ale kocham go tak bardzo. Chyba muszę zjeść lody.
To był okropny dzień – najgorszy w życiu Brooke. Sprzątnęła opakowania po
świątecznych prezentach i umieściła ostrożnie figurkę Świętego Mikołaja na powrót w złotym
pudełku i razem z parą nowych skarpet włożyła do szuflady. Kiedy usiadła na kanapie,
zauważyła porzucone niebieskie, aksamitne pudełko. Widok pierścionka wywołał kolejną falę
łez. I tak mijał dzień. Na zmianę płakała, przemawiała do bernarda, którego nazwała „Pies”,
zjadła kolejną porcję lodów i... znowu wybuchła płaczem. W końcu rozbolał ją brzuch z
przejedzenia. Rzuciła się na łóżko i usnęła.
Nazajutrz odesłała Chance’owi pierścionek. Kiedy zadzwonił telefon, Brooke
wymamrotała swoje „halo”.
– Brooke?
– Chance?
– Tak. Ja się masz?
– Czym ci mogę służyć?
– Mam kilka spraw. Zostawiłem jakieś ubrania i moje przyrządy do golenia. Czy
mógłbym wpaść i zabrać je?
– Kiedy?
– Dzisiaj. Za pół godziny?
– Świetnie. Coś jeszcze?
– Ja, hm... rozmawiałem z adwokatem. Kiedy... ciąża będzie stwierdzona przez lekarza,
będę potrzebował pisemnego zaświadczenia.
– Wypchaj się, Tabor – powiedziała i trzasnęła słuchawką. W chwilę później znowu
zadzwonił telefon.
– Co tym razem? – warknęła.
– Cześć, słoneczko. Widzę, że jesteś w świetnym nastroju. Tu Willie Tabor.
– Och, Willie. Przepraszam. Myślałam, że to znowu Chance ze swoimi zniewagami.
– Ten chłopak czuje się bardzo zraniony, kochanie. Bardziej, niż się spodziewałem.
Nawet nie mieliście swoich świąt, prawda?
– Niestety nie, Willie. Nie mogę mówić o tym nie płacząc.
– Nic nie mów, kochanie. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że masz we mnie przyjaciela.
– Dzięki, Willie. Dobranoc.
W chwilę później Chance zapukał cicho do drzwi. Brooke poczuła, jak oblewa ją fala
gorąca, przycisnęła dłonie do policzków, policzyła powoli do dziesięciu i otworzyła
zadzierając dumnie głowę.
– Cześć, Brooke – powiedział cichym głosem. – Mogę wejść?
– Tak – kiwnęła głową. Zwróciła uwagę na zmęczenie wypisane na jego przystojnej
twarzy.
– Już mnie skreśliłaś – powiedział zamykając drzwi.
– Sądzę, że tak. Nie mam zamiaru przyjąć ani centa od pana, panie Tabor. I sam
przekonaj swego adwokata, że jestem w ciąży.
– Jak zamierzasz utrzymywać nasze... twoje dziecko?
– Nie powinno cię to obchodzić.
– Więc, do diabła, nie obchodzi mnie to.
– Możesz zabrać swoje rzeczy i iść sobie. Przy okazji, pierścionek wysłałam dzisiaj
pocztą.
– Jest twój.
– Oddaj go jubilerowi.
– Pozbieram rzeczy. Czy mam zabrać także bernarda?
– Psa? Nie! Jest mój i uwielbiam go.
– Nazwałaś go Pies? Dosyć głupio.
– Nie pytam cię o zdanie.
– Nie pytałaś mnie o zdanie w wielu sprawach – powiedział odwracając się ku niej. – Na
przykład, czy chcę zostać ojcem? Myślisz, że to będzie dziewczynka?
– Cóż – powiedziała patrząc w sufit – to jest albo dziewczynka... albo chłopiec.
– Ale dowcipne – wymamrotał znikając w sypialni. Po chwili pojawił się z niedbale
zwiniętymi ubraniami.
– Do widzenia – powiedziała wpatrując się w plamę na ścianie. – Pognieciesz sobie
rzeczy.
– Nieważne, zajmij się sobą.
– Dobrze.
– Brooke, ja... Dobranoc.
– Dobranoc – szepnęła, starając się nie rozpłakać, dopóki nie zamknie za nim drzwi.
Następnego dnia Chance zadzwonił z samego rana.
– Brooke?
– Słucham.
– Zapomniałem zabrać moją maszynkę do golenia. Mogę po nią przyjść?
– Kiedy?
– Za dwadzieścia minut.
– Możesz – westchnęła.
Brooke pochłaniała właśnie kolejne lody, kiedy przyszedł Chance.
– Cześć. Co to jest? Deser lodowy? Zbzikowałaś?
– Nie, jestem zdenerwowana. Wyprowadzasz mnie z równowagi.
– Zdajesz sobie sprawę, jakie konserwanty zawiera w sobie ten dzbanek? Przeczytałaś
nalepkę?
– Nie przejmuj się tym. Nie zostałoby nic do jedzenia i picia, gdyby ludzie brali na serio
te głupoty.
– Głupoty? Możesz stać tutaj i spokojnie zatruwać swój organizm, wiedząc, że nosisz
moje... nasze... twoje dziecko? Wstydź się.
– Przecież to ty mi podarowałeś ten sos.
– Ale to było, zanim zaszłaś w ciążę. To znaczy, zanim dowiedziałem się, że jesteś w
ciąży. Ani łyżki więcej. I żadnej kawy. Żadnej!
– Kto mi zabroni?! – wrzasnęła.
– Ja! – walnął się w pierś Chance.
– Trzydzieści sekund. Tyle masz czasu, żeby zabrać swoją maszynkę do golenia i
wynieść się z mojego domu.
– Jeszcze nie raz ci zabronię – powiedział, krocząc dumnie. – Cześć, Psie, masz
wyjątkowo głupie imię. Dziecko prawdopodobnie nazwie Dzidziusiem.
– Wynoś się! – wrzasnęła Brooke. Zaniemówiła z wrażenia, gdy zobaczyła Chance’a
wychodzącego z kuchni z deserem lodowym i puszką po cukrze, w której przechowywała
kawę.
– Co ty robisz? – zapytała.
– Potrzebujesz opieki, droga pani. Te rzeczy są dla ciebie niedozwolone. Do widzenia.
– To jest kradzież!
– Wezwij gliny! – poradził Chance i trzasnął drzwiami.
– Ten człowiek jest obłąkany! To prawdziwy wariat!
Brooke tak się ucieszyła powrotem do pracy, że prawie ucałowała maszynistkę.
Zapewniła szefa, że miała absolutnie cudowne święta i wzniosła oczy ku niebu, kiedy szef
wyszedł. Była bardzo zajęta, dzięki czemu nie myślała o Chansie Taborze. Co najwyżej raz na
trzy sekundy.
Telefon zadzwonił w momencie, kiedy Brooke wchodziła do mieszkania.
– Brooke?
– Nie.
– Zapomniałem o prezentach, o moim Mikołaju i skarpetkach.
– Kiedy chcesz przyjść? – zapytała.
– Za piętnaście minut.
– Dobrze.
Chance wyglądał znacznie lepiej – wyraźnie odespał się należycie. Serce załopotało jej w
piersiach, kiedy poczuła jego zapach. Zapatrzyła się na jego szerokie ramiona w skórzanej
kurtce. Był taki piękny i tak bardzo go kochała.
– Co masz w torbie? – spytała, budząc się z półsnu.
– Mleko, wiejski ser, świeże owoce – odpowiedział.
– Po co?
– Przeczytałem w książce, że to najlepsze pożywienie dla kobiet w ciąży. Produkty
mleczne i cytrusy są najbardziej zalecane.
– No cóż, dziękuję panu, panie Spock. Chance, nie możesz przychodzić i mówić mi, jak
powinnam się odżywiać.
– Pewnie, że mogę. – Uśmiechnął się do niej szeroko, wyglądając zza drzwi lodówki. –
Właśnie to zrobiłem. Masz moje prezenty?
– Przyniosę je – powiedziała wychodząc.
Kiedy Brooke weszła do saloniku, Chance trzymał ich zdjęcie.
– Ależ to był dzień – powiedział cicho.
– Wydaje się, że to było tak dawno.
– Tak. Sporo się wydarzyło od tej pory.
– Brooke – powiedział odkładając fotografię – jutro wyjeżdżam. Jeżeli będziesz
potrzebowała czegokolwiek, chcę, żebyś dzwoniła do mojego dziadka.
– Nie.
– Och, przestań. Będę miał wystarczająco dużo na głowie w Japonii...
– Japonia. Dlaczego wyjeżdżasz do Japonii?
– Mają tam taki sprzęt, że aż ręce mnie świerzbią, żeby go wypróbować. Nagle okazało
się, że mogę tam pojechać, więc jadę. Zadzwonisz do mojego dziadka, jeżeli...
– Nie.
– Skręcę ci kark.
– Nie boję się pana, panie Tabor.
– Oj, bałabyś się, gdybyś wiedziała, w jakim jestem nastroju.
– Wielka rzecz – powiedziała podnosząc brodę.
– Poszczuję cię Psem.
– Och, świetnie – wybuchnął śmiechem Chance.
– Będę spokojniejszy wiedząc, że jest tutaj, by cię strzec.
Brooke uśmiechnęła się i spojrzała na Chance’a, który znowu był poważny. Ich
spojrzenia się spotkały. Brooke poczuła, jak ściska ją w gardle. Z całej siły starała się stać
spokojnie i nie rzucić w ramiona Chance’a, nie szeptać pospiesznie zapewnień o swojej
miłości. Kochała go, ich dziecko i życie całej trójki, które mogli wspólnie przeżywać.
Chance odchrząknął i wciągnął głęboko powietrze, zanim zdołał wydobyć z siebie głos.
– Mogę wziąć moje prezenty? – zapytał.
– Słucham? Ach, tak, oczywiście.
– Zadzwonię po powrocie. Proszę, Brooke, dzwoń do mojego dziadka, kiedy tylko
będziesz potrzebowała czegoś.
– Dobrze.
– Dziękuję.
– Chance, dlaczego to robisz? Ukradłeś mój sos do lodów i przyniosłeś mi wiejski ser.
– Nie wiem – powiedział, przeczesując palcami włosy. – Nie mogę myśleć całkiem jasno.
Mam nadzieję, że dojdę do siebie, w Japonii. Chyba ostatnio bardzo ci dokuczałem?
– Nieważne. Jak długo cię nie będzie?
– Około miesiąca.
– Och – westchnęła Brooke, czując oblewający ją chłód. – Baw się dobrze.
– Tak. Ja... do zobaczenia.
– Tak.
Jak długo stali tak, wpatrzeni w siebie, Brooke nie potrafiłaby określić. Mogły to być
sekundy albo minuty – nie wiedziała. Nagle Chance odwrócił się i wyszedł bez słowa.
Następnego dnia w drzwiach pojawiła się Gran.
– Witaj – powiedziała Brooke – wejdź. Nie wiedziałam, że już wróciłaś. Wesoło było?
– Tak sobie. Nie było w Aspen żadnych mężczyzn do wzięcia.
– Gran, od kiedy zaczęłaś składać wizyty z kieliszkiem w ręku?
– Ach, to? To dla ciebie. Domowy ajerkoniak. Pyszna mieszanka dla kogoś w twoim
stanie.
– W jakim stanie? – spytała Brooke, siadając na kanapie.
– Dziecko, głuptasie.
– Co?
– Jestem tym bardzo podniecona. Trzymaj, wypij to!
– Skąd wiesz?
– Ach, Chance zadzwonił. Powiedział, że wyjeżdża do Japonii i poprosił mnie, żeby
miała na ciebie oko, ponieważ masz bardzo niewłaściwe podejście do kwestii odżywiania. ‘
– Powiedział ci o dziecku i miał czelność stwierdzić, że źle się odżywiam? Zabiję go!
– Dlaczego się nie pobierzecie?
– To długa i ponura historia. Między mną i Chance’em wszystko skończone, kaput,
rozumiesz?
– To dlaczego trzymam w ręku ten kieliszek?
– Chance zachowuje się bardzo dziwnie.
– Wypij! Chance zachowywał się jak przyszły ojciec. Był pełen troski.
– To moje dziecko, nie jego.
– Czyżby? To już nie robi się dzieci tak jak dawniej?
– Gran, proszę. Jestem zupełnie rozbita. Mam ochotę na lody, a Chance zabrał mi je.
Dziecko jest moje, postanowiłam sama je wychowywać.
– No, zobaczymy. Ten potwór ma udawać bernarda?
– To jest Pies. Dostałam go na święta, od Chance’a. Słodki, co? To jest to, o co go
prosiłam, gdy siadłam mu na kolanach.
– Kochasz Chance’a?
– Do obłędu.
– Wypij.
Dokładnie o siódmej następnego wieczoru w pokoju Brooke zjawił się Joey Rather – z
kartonem soku pomarańczowego w jednej ręce i książką o „opiece prenatalnej” w drugiej.
– Niemożliwe. – Brooke zasłoniła dłonią oczy. – Chance powiedział ci o sensacji roku?
– Tak. To niesamowite, Bibi. Ależ ten psiak ma rozmiary!
– Czy pan Tabor wspominał, że nie widujemy się już?
– Nie. Powiedział, że jedzie do Japonii i chce, żebym cię przypilnował. Mam przeszukać
mieszkanie i sprawdzić, czy nie trzymasz lodów i kawy.
– On dla mnie nie istnieje.
– Bibi, czy macie jakieś problemy?
– Joey, to już skończone.
– Robił ze mnie głupka? – Joey uśmiechnął z niedowierzaniem. – Przez telefon sprawiał
wrażenie wstrząśniętego faceta. Jak się czujemy w ciąży?
– My?
– Przecież będę wujkiem. Sok włożyć do lodówki?
– Ja to zrobię. Odbierz telefon, bo ja nie mam siły.
– Rezydencja pani Bibi Bradley – powiedział Joey do słuchawki. – Julie? To ty?
Brooke odwróciła się i obserwowała, jak Joey opada na kanapę.
– Julie? Kochanie. Dlaczego płaczesz? Mów coś.
– Płacze? – szepnęła Brooke, ściskając mocno sok w rękach. – Co się stało, Joey?
– Tak, słyszę. Mów trochę wolniej. Co ty? Co?
– Co jest? – krzyknęła Brooke.
– Szszsz, jest bardzo rozbita. Tak, słucham, kochanie. Tak? Jesteś pewna? Ależ Julie,
oczywiście. Nie ma niczego do przebaczenia. Bardzo cię kocham. Słuchaj. Nie ruszaj się
stamtąd, nie myśl ani nie oddychaj. Jeszcze dzisiaj lecę do Los Angeles. A potem – prosto do
Vegas, żeby wziąć ślub. Dobrze? Kocham cię. Bibi i Chance są w ciąży. Trzymaj się. Do
zobaczenia.
– Bierzecie ślub? – spytała Brooke, tak mocno ściskając kartonowe pudło, że sok trysnął
w górę mocząc ją całą.
– Bibi – powiedział Joey, chwytając ją w ramiona. – Julie cierpi. Nienawidzi pozowania,
tęskni za mną, więc pobierzemy się, jak tylko dotrzemy do Vegas.
– Wspaniale, Joey. Jestem szczęśliwa za was oboje. Następne dni nie różniły się niczym
od siebie.
Brooke była bardzo zajęta pracą. Wracała do domu na kieliszek ajerkoniaku u Gran i
spędzała wieczory myśląc o Chansie.
Kiedy Julie i Joey wrócili do Denver, Brooke wydała uroczysty obiad na ich cześć i
zaprosiła Gran oraz Willie’ego Tabora. Gran flirtowała z nim bezwstydnie i podbiła go
całkowicie. Wszyscy bawili się świetnie. Brooke myślała o Chansie.
A Chance nie dawał znaku życia.
Minęło ponad miesiąc od jego wyjazdu, gdy Brooke udała się do doktora. Wizytę miała
wyznaczoną na popołudnie.
– No, cóż, panno Bradley – oznajmił lekarz, kiedy usiedli w gabinecie po badaniu –
powiedziała mi pani, że jest w ciąży i rzeczywiście, ma pani rację. Określiłbym ją na sześć
tygodni.
– Mogę podać panu dokładną datę, jeżeli jest to potrzebne do kartoteki.
– Słyszała pani ten cichutki, wewnętrzny głosik, co? – Uśmiechnął się. – Wiele kobiet zna
dokładnie chwilę, w której poczęło się dziecko. A co z jego ojcem? Wie już?
– Tak, ale...
– Nie chce dziecka?
– Chce. To znaczy, on miał wszystko zaplanowane – ślub, dom, dzieci. Kochał mnie i
pragnął dzielić ze mną życie. Ale, widzi pan, doktorze, to wszystko dotyczyło także poczęcia
dziecka. Teraz jest urażony, wściekły i... no cóż, dziecko jest moje.
– Odrzucił wszystko z powodu...
– Tego cennego momentu. Miał całe życie zaprogramowane, a tu coś takiego. – Brooke
wstała z krzesła.
– Dlaczego ja wcześniej o tym nie wiedziałam! Chance zgromadził dane, wprowadził je
do swego genialnego komputerowego mózgu i otrzymał psychologiczny wydruk ze swoim
zaprogramowanym życiem. Przywykł do tego, że wszystko kontroluje. Po raz pierwszy
czegoś nie przewidział. Mnie i mojej miłości. Było wspaniale, aż nagle zrobiłam coś, co
zburzyło mu cały program. Nie wie, jak sobie z tym poradzić.
– Myślę, że pogubił się w swojej bazie danych.
– Dziękuję, doktorze. Ta rozmowa mi wiele wyjaśniła. Do zobaczenia za miesiąc.
Brooke spieszyła się do domu. Męczyła ją gonitwa myśli. Wszystko stało się tak nagle.
Późnym wieczorem zadzwoniła do Willie’ego Tabora. Tak, potwierdził Willie, Chance
zaplanował swoją życiową karierę mając piętnaście lat i jak dotąd wszystko przebiegało
dokładnie według tego rozkładu. Willie wiedział, że Chance w kontaktach z kobietami
postępował zgodnie ze swoimi zasadami i kończył znajomości, kiedy on się na to
zdecydował.
– Nie widzisz, Willie? – pytała Brooke. – Chance to chodzący komputer. Całe szczęście,
że ma w sobie ciepło, serdeczność. Ale teraz stanął twarzą w twarz z uczuciem, którego nie
mógł zaprogramować. Zaskoczyła go ta miłość. Tym razem nic się nie zgadzało z jego
kalkulacjami.
– To, co mówisz, ma rzeczywiście sens – powiedział z namysłem Willie. – Część winy
spada na mnie, kochanie. Zawsze byłem taki dumny z Chance’a, z tego, czego dokonał.
Powinienem uświadomić sobie, że zmierza do zguby, która nastąpi, kiedy się zakocha.
Niestety, dotknęło to również ciebie.
– To nie jest ani twoja wina, ani wina Chance’a. Ten system działał, według niego,
znakomicie. Mógł przypuszczać, że tak będzie zawsze.
– Ale co teraz?
– Teraz, Willie? Mam zamiar walczyć o mężczyznę, którego kocham, ojca mojego
dziecka. Chance może być geniuszem, ale musi się jeszcze kilku rzeczy nauczyć. Obym
wygrała.
– Słodziutka, wykarczuję każdą piędź ziemi na twojej drodze. Ale uważaj – to jest bardzo
uparty chłopak.
– Wiem. Wrócił z Japonii, a jeszcze się ze mną nie skontaktował.
– Ależ on jeszcze nie wrócił. Zatrzymano go dłużej, niż się spodziewał. Powinien być
jutro rano.
– Naprawdę? No cóż, zobaczymy, co się wydarzy. Pamiętaj, Willie, ani pary z ust.
– Usta milczą...
– A jak sprawy między tobą i Gran?
– Wspaniale. Po prostu wspaniale. Virginia to cudowna dama, Broke.
– To świetnie. Dziękuję, że chciałeś ze mną porozmawiać. Jesteś kochany.
– No, no, no. Życzę szczęścia, mała. Zalej naszemu chłopcu sadła za skórę.
Kiedy następnego dnia Brooke wróciła z biura, zobaczyła Chance’a Tabora opartego o
drzwi. Siłą woli powstrzymała się, by nie pobiec i nie rzucić mu się w ramiona. Szła powoli w
jego stronę, uśmiechając się miło, aż stanęła przed nim.
– Cześć, Chance – powiedziała, modląc sie w duchu, żeby jej głos nie zadrżał. – Jak było
w Japonii?
– Orientalnie. Mogę wejść?
– Jeśli chcesz – odparła obojętnie, majstrując przy zamku. Och, jaki był piękny! Opalony,
wysoki, silny. Włosy kręciły mu się nad uszami i kołnierzykiem, wyraźnie potrzebowały
fryzjera, a jego oczy były niebieskie jak nigdy. Kochała go. O Boże, jak kochała tego
mężczyznę! – Rozbierz się i siadaj – poprosiła zamykając drzwi. – Słyszałeś dobre wieści o
Julie i Joeyu?
– Tak. Przysłali mi do Japonii telegram. Jestem naprawdę szczęśliwy z ich powodu –
powiedział siadając na kanapie. – Jak się czujesz, Brooke?
– Świetnie – odparła siadając naprzeciw niego.
– Byłaś u lekarza?
– Tak, potwierdził ciążę. Nie wzięłam jednak zaświadczenia dla twojego adwokata.
– Zapomnij o tym. Wiem, że jesteś w ciąży. Każę, żeby wypłacono ci odpowiednią sumę.
– Nie, Chance. Nie przyjmę od ciebie pieniędzy. Nie zaplanowałeś tego dziecka, nie
chcesz go. To ja ponoszę pełną odpowiedzialność.
– Psiakrew! – zaklął, przygładzając włosy. – Od mojego wyjazdu nie ustąpiłaś nawet na
cal.
– A ty?
– Myślałem o nas bardzo dużo w czasie tych kilku tygodni, Brooke. Nie mam
najmniejszych wątpliwości, że będziesz dobrą matką. Martwię się okresem ciąży. Nie
odżywiasz się jak należy, pracujesz ciężko przez cały dzień. Potrzebujesz opieki. Co
powiedziałabyś, gdybym wynajął jakąś kobietę, która przychodziłaby tutaj, gotowała i...
– Nie! To wszystko byłoby za twoje pieniądze.
– A masz lepszy pomysł?
– Czy dobrze zrozumiałam? Uważasz, że dam sobie radę, kiedy dziecko się już urodzi,
ale tymczasem potrzebuję pomocy, tak?
– Nie całkiem, raczej....
– Przyjaciela?
– Tak, przyjaciela. Julie jest zajęta Joeyem, Gran myśli tylko o moim dziadku, zresztą z
wzajemnością. I nikt nie ma czasu, żeby się zaopiekować tobą.
– Tylko ty pozostajesz.
– Co?
– Czy związałeś się już z inną?
– Oczywiście że nie!
– Więc, doskonale się składa, Chance, wynajmę ci pokój Julie. Pomoże mi to finansowo,
bez poczucia, że korzystam z pomocy charytatywnej. Ty będziesz mógł obserwować, czy nie
staczam się na dno. Dobry plan, co?
– Bylibyśmy współlokatorami?
– Tak. I przyjaciółmi. Wydaje się, że romantyczny okres mamy już za sobą. Dostatecznie
cię uraziłam moim niewybaczalnym zajściem w ciążę. Chance, zrobię to dla ciebie.
Powinieneś się natychmiast wprowadzić.
Chance kręcił z niedowierzaniem głową i patrzył na Brooke.
– Poczekam – dodała z miłym uśmiechem – aż przetworzysz nowe dane w swojej
pamięci.
Chance poderwał się i zaczął przemierzać pokój długimi krokami. Brooke pilnie oglądała
paznokcie, zerkając na Chance’a spod opuszczonych powiek i usiłując powstrzymać się od
skręcania loków. W końcu zatrzymał się i spojrzał na nią z góry.
– Dobrze – powiedział – masz rację. Jutro się wprowadzam.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wydawał się oszołomiony, kiedy wręczyła mu klucze i trajkotała o szafach i szufladach,
które może zapełnić swoimi rzeczami. Potem poklepała go pieszczotliwie po policzku i
wypchnęła za drzwi.
Nad ranem Brooke dostała mdłości. Potykając się, wróciła do łóżka i skuliła pod kołdrą.
– Nic się nie stało, kochanie – mówiła, kładąc rękę na brzuchu.
Gdy rano jechała samochodem do pracy, była blada, ale czuła się dobrze. To był długi
dzień. Prześladowała ją myśl, że Chance zmieni decyzję i nie sprowadzi się do niej.
Zapomniała o obawach, gdy zobaczyła go wyciągniętego na kanapie. Nos miał utkwiony w
książce, a obok, na stoliku, leżało jeszcze kilka tomów.
– Cześć – powiedziała. – Przyniosłeś wszystko?
– Tak.
– Co robisz?
– Czytam.
– Widzę.
– Wszystko na temat ciąży. Diety, ćwiczenia, wykazy imion, wszystko. Czy czujesz, że
masz bardziej wrażliwe piersi?
– Co?
– Zgodnie z tym, co tu piszą, twoje piersi powinny być bardziej wrażliwe.
– No, tak, ale...
– Wspaniale. Czy powiększył ci się obwód w pasie?
– Chance, na miłość boską!
– Nie chcesz wiedzieć, co się dzieje z twoim ciałem?
– Jestem w ciąży – to wszystko. Będę czekać, co jeszcze nastąpi, i dziwić się
wszystkiemu.
– Bardzo niedobrze. Musimy się skrupulatnie przygotować. Przeczytam to wszystko i
zrobię wyciąg.
– Chance, to jest dziecko, a nie program komputerowy!
– Tak? Najlepiej będzie, jeśli najpierw zaplanuję posiłki. Aha, Gran przyniosła dla ciebie
ajerkoniak. Wiesz – powiedział, odwracając się i siadając – wyglądasz okropnie.
– Dzięki.
– Nie czujesz się najlepiej?
– Jestem po prostu zmęczona.
– Połóż się, a ja przygotuję obiad.
– Nie wygłupiaj się – odpocznę po jedzeniu.
– Brooke, mówię ci, połóż się!
– Świetnie. Bardzo proszę.
Brooke przebrała się, wślizgnęła pod kołdrę i poczuła nieprzepartą senność.
– Brooke?
– Hmmm?
– Śpisz już godzinę. Może wstaniesz i zjesz coś?
– Co? Och, oczywiście. Nie sądziłam, że jestem taka zmęczona. Zaraz przyjdę.
Chance już zjadł, ale usiadł naprzeciw i obserwował ją– Zaraz oszaleję, Chance. – Brooke
skrzywiła się. – O co ci chodzi?
– O nic. Upewniam się, czy zjadasz wszystko. Chyba opracuję wykres obrazujący, jak
przybierasz na wadze.
– Nie zgadzam się!
– Dlaczego? To byłoby fascynujące.
– Chance, jestem kobietą w ciąży, a nie dyskietką, która zawiera nie znane ci informacje.
Nie masz żadnych ludzkich uczuć dla tego dziecka?
– Wszystko już sobie wyjaśniliśmy. Spodziewałem się, że będę świadomy chwili, kiedy
to się wydarzy. Wszystko stało się jakby bez mojego udziału.
– Miałeś biologię w szkole? Powinieneś wiedzieć, że jesteś ojcem.
– Fizycznie tak, zgadzam się, ale emocjonalnie? Nie czuję, żeby to dziecko było
bezpośrednio ze mną związane. Przejąłem się tym, co się z tobą stało, Brooke, dlatego tu
jestem. Zaopiekuję się tobą jak najtroskliwiej, ale nie spodziewaj się po mnie sentymentów.
Brooke już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale powstrzymała się. Z żalem pomyślała,
że walka będzie twardsza niż się spodziewała. Chance zamknął się w swoim komputerze i nie
chce z niego wyjść. Nie zrezygnował z wcześniejszego planu. Nie umie pójść na małe
ustępstwa, machnął ręką na wszystko, łącznie z nią i jej dzieckiem.
Musi go jakoś przekonać, że jeszcze nie wszystko stracone. To dopiero początek. Musi
pomyśleć o ich przyszłości i dziecku. Życie nie jest wydrukiem zimnej, nieczułej maszyny.
Jej miłość była gorąca, szczera i wieczna. Chance powinien posłuchać swego serca bardziej
niż głowy i wnieść trochę więcej ludzkich uczuć do swojego życia.
Czy potrafi nauczyć Chance’a, jak witać z radością każdy dzień, zamiast planować życie
w taki sposób, jak on to robi? Czy przekona go, by zaakceptował ją jako kobietę, która błądzi,
to prawda, ale nigdy nie zraniła go świadomie? I jeszcze dziecko... Czy ciągle będzie
odmawiał przyjęcia go, tylko dlatego, że nie poczęło się zgodnie z jego precyzyjnym planem?
Czy potrafi, czy zechce jeszcze raz ją pokochać?
– Nie wiem – westchnęła Brooke. – Po prostu nie wiem.
– Kuchnia już czysta – oświadczył Chance. – Co lekarz powiedział na temat twojej
kondycji fizycznej?
– W normie.
– A co z dietą? Przepisał ci witaminy?
– Mam wszystko, czego mi potrzeba.
– W tej książce piszą, że twoje hormony są, w pewnym sensie, nieobliczalne, więc jeżeli
zbiera ci się na płacz, nie hamuj się...
– Jakiś ty miły.
– Jeżeli masz wątpliwości – pytaj. Przeczytam wszystkie te książki i zapamiętam każdy
szczegół. Szybko przez to przejdziemy.
– Chyba pójdę do łóżka.
– Przecież dopiero wstałaś.
– Ale czuję się zmęczona.
– Jak wolisz. Dobranoc.
Dokładnie o drugiej nad ranem Brooke pobiegła do łazienki. Miała takie zawroty głowy,
że usiadła na podłodze i oparła czoło o zimną krawędź wanny.
– Brooke! – zawołał Chance pukając do drzwi łazienki. – Co się stało? Otwórz!
– Otwarte – odpowiedziała słabym głosem.
– Mój Boże, Brooke – powiedział klękając przy niej – co się z tobą dzieje?
– To nic. Poranne mdłości – odrzekła. Spojrzała na jego silną nagą pierś porośniętą
ciemnymi, skręconymi włosami. Wytarte dżinsy opinały jego szczupłe biodra.
– Jest środek nocy. Nie możesz teraz być chora!
– Widocznie dziecko nie przeczytało odpowiedniego rozdziału! Och, umieram.
Chance otoczył ją ramieniem i poprowadził do łóżka.
– Jesteś taka blada – powiedział, biorąc jej dłonie w swoje. – Chyba wezwę lekarza.
– Nie, Chance. Poranne mdłości to bardzo pospolita dolegliwość.
– Jest środek nocy!
– Nie wszystko w życiu przebiega zgodnie z harmonogramem. Czasami zdarzają się
odstępstwa.
– Nie podoba mi się to. Wyglądasz naprawdę okropnie. Dlaczego tak cierpisz z powodu
tych mdłości? Co mam zrobić, żebyś poczuła się lepiej? Och, kochanie, ty drżysz.
Potrzebujesz ciepła.
Zanim zdała sobie sprawę z jego zamiarów, Chance wślizgnął się pod kołdrę i przytulił
Brooke do siebie. Oparła policzek na jego mocnej piersi, poczuła na skórze miękkie, skręcone
włosy. Rozpoznała znajomy zapach. Miała przenikliwą świadomość ciepła promieniującego z
jego ciała. Położyła mu rękę na piersi i poczuła pod dłonią miarowe bicie serca. Gdy
poruszyła palcami, natknęła się na męski sutek. Usłyszała gwałtowny wdech.
– Czujesz się... lepiej? – zapytał zduszonym głosem.
– Trochę. – Ogarniało ją niepohamowane pożądanie. – Chyba nie jest ci zbyt wygodnie w
dżinsach?
– Nie szkodzi. Spróbuj zasnąć.
Spróbuj, pomyślała Brooke. Przecież to niemożliwe. Aż do bólu chciała, by ją kochał.
Czy już jej nie pragnie?
Brooke wierciła się, nie mogąc zasnąć, aż uśmiech pojawił się na jej ustach – poczuła
przez materiał jego obcisłych dżinsów i swoją flanelową koszulkę jego rosnące podniecenie.
O tak, Chance pragnął jej.
– Przestań... się kręcić – powiedział.
– Przepraszam.
– Od dawna miewasz takie stany?
– Dopiero drugą noc.
– Trzeba z tym skończyć.
– Kiedyś się skończy.
– Mówię – teraz! Nie chcę, żebyś była chora, Brooke. Dziecko ma być szczególnym
przeżyciem.
Nie powinnaś lądować na podłodze łazienki. I to w środku nocy. O Boże, co ja ci
zrobiłem?
– Nic! Ja to zrobiłam, pamiętasz? To moje dziecko tak na mnie wpływa. Stajesz się zbyt
wrażliwy.
– Powinienem był wiedzieć, że nie stosujesz żadnej antykoncepcji. Wiedziałem o tobie
wystarczająco dużo, by mieć świadomość, że od czasu tego faceta, który tak namieszał ci w
głowie, nic cię z nikim nie łączyło. Gdzie się podziało moje poczucie odpowiedzialności?
Gdzie był mój rozum? Gdzie moje logiczne myślenie?
– Zapomniane w szponach namiętności! – powiedziała dramatycznym szeptem Brooke.
– Szs-zsz, myślę.
– A ja zasypiam. Dobranoc.
– To doprowadza mnie do szału, Brooke. Musi być coś, co pomijam w swoich
przemyśleniach.
– Chance, błagam, śpijmy. Jestem bardzo zmęczona.
– Co? Och, przepraszam, kochanie. Zamknij oczy, a ja cię ukołyszę do snu.
– Dziękuję, Chance – powiedziała, przytulając się . mocniej i przesuwając dłoń coraz
niżej.
– Przestań.
– O, przepraszam. – Podniosła głowę, żeby spojrzeć na niego.
– Do diabła – warknął i zakrył jej usta gwałtownym pocałunkiem.
Hej, panie Tabor, myślała rozmarzona Brooke. Witaj. Witaj w domu.
– Och, Brooke. Nie, nie mogę leżeć tu, w łóżku, z tobą.
– Tęskniłam za tobą, Chance. Bardzo cię pragnę i kocham cię bardzo.
– Nie, nie mogę. Po prostu nie mogę. Myślałem, że wszystko sobie ułożyłem, ale nagle
okazuje się, że znowu się pomieszało. Nie byłoby uczciwie, gdybym się teraz z tobą kochał.
Czuję się tak, jakbym miał w głowie papkę. Pracowałem nad sobą przez cały pobyt w Japonii,
a tu okazuje się, że wróciłem do punktu wyjścia.
– Dobrze, dobrze, Chance. Śpijmy teraz. Dobranoc.
– Ach, tak, dobranoc – powiedział i zgasił światło. Brooke uśmiechnęła się i zamknęła
oczy. Chance czuł się zakłopotany i to było cudowne. Jeszcze tliła się nadzieja, że wyjdzie ze
swojego pancerza i wyciągnie rękę do niej i ich dziecka. Chance poddawał badaniom swoje
postępowanie i wyraźnie próbował nawiązać z sobą samym kontakt. I leżał tutaj, przy niej,
bliski i ciepły.
Następnego ranka był w nie najlepszym nastroju.
– Nic z tego – huknął. – Nie możesz iść do pracy. Przez pół nocy chorowałaś.
– Ależ czuję się już dobrze. I nie krzycz na mnie.
– Brooke, chcę, żebyś się znalazła w łóżku.
– Czy to propozycja? – zapytała z uśmiechem.
– Oczywiście, że nie. Potrzebujesz odpoczynku. Zwolnij się.
– Co? Nie bądź śmieszny.
– Tak, właśnie tak. Zwolnij się z tej cholernej pracy.
– Ta rozmowa nie ma sensu. Do zobaczenia wieczorem.
– Brooke!
– Pa, pa – pożegnała się szybko i wyszła z domu. Przez dzień nic szczególnego się nie
wydarzyło.
Z niecierpliwością oczekiwała wieczornego spotkania.
Wreszcie nadeszła piąta i Brooke ruszyła do domu.
Chance wrócił późno i wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Kłopoty? – zatroszczyła się Brooke.
– Siadł komputer i było krucho ze sprzętem. Musiałem poczekać na wolną maszynę.
– Zostawiłam ci obiad.
– Dziękuję. Nie jestem głodny. Brooke, jest coś, o czym musisz wiedzieć.
– Tak?
– Kocham cię.
– Naprawdę?
– Tak. Nie cierpiałem cię przez jakiś czas, ale nie przestałem cię kochać. Później
myślałem, że już mi przeszło, ale uświadomiłem sobie, że moja miłość trwa. Ale to chyba nie
ma znaczenia w tej sytuacji.
– Ależ ma, Chance. To znaczy dla mnie bardzo dużo. Kocham cię także, ufam ci.
Straciłam dużo czasu, zanim uwierzyłam w twoje uczucie, zanim uporałam się ze swoimi
kompleksami.
– Brooke, ja...
– Nie, proszę, wysłuchaj mnie. Dzięki twojej cierpliwości i zrozumieniu zaufałam ci,
mogłam uwierzyć w siebie i w ciebie. I co mam teraz zrobić? Stać się znowu taka jak byłam?
Poddać się i pamiętać o tobie jako o jeszcze jednej mojej pomyłce? Nie, nie zrobię tego.
Pokonałam moją słabość, ale jestem człowiekiem. Też popełniam błędy, a kiedy to
zrozumiem, mówię – przykro mi. Żałuję, że to dziecko poczęło się bez twojej wiedzy, żałuję,
że tak bardzo cię zraniłam. Ale jeden fakt pozostaje – kocham cię i chcę przeżyć przy tobie
całe życie.
– Ciągle mnie nie rozumiesz, prawda? – powiedział. – Nie możesz burzyć naturalnego
porządku rzeczy i uważać, że nic się nie stało. To nie jest podejście realistyczne.
– Naturalny porządek? Porządek, który ty ustaliłeś, uważasz za naturalny? Ty sam, bez
porozumienia ze mną? Niektórzy powiedzieliby o nas, że jesteśmy nieprzyzwoici śpiąc ze
sobą bez ślubu. Ale dokonaliśmy takiego wyboru.
– Zgoda! I można się było spodziewać, że tak samo podejmiemy decyzję, kiedy będziemy
chcieli mieć dziecko!
– Pan, panie Tabor, go nie ma. Ja już mam. Och, Chance, choć raz w życiu ustąp trochę.
Odrzuć program, który masz w głowie i spójrz na rzeczy, jakimi są naprawdę. Czy wszystko
jest takie odległe od tego, czego tak bezwarunkowo pragniesz?
– Spędziłem resztę nocy próbując wszystko ze sobą połączyć i nie udawało mi się. Wiesz
dlaczego? Zgubiłem jakiś kawałek. W programie była luka i nie mogłem się domyślić, czego
brakowało.
– No cóż, nie patrz tak na mnie! Ja ci niczego nie zabrałam. Zmieniłam tylko jeden
element w twoim życiu i cała konstrukcja się rozpadła. Na pewno nie zrobię tego samego
błędu po raz drugi.
– Ja... Brooke, możesz zostać tutaj sama?
– Oczywiście. Dlaczego pytasz?
– Muszę pobyć sam i uporządkować myśli.
– Ale jeszcze nie jadłeś.
– Może później. Do zobaczenia.
Brooke patrzyła, jak Chance wychodzi z domu. To, co ona robiła z nim, też było złe.
Próbowała go zaprogramować po swojemu. Przez cale życie funkcjonował w pewien
określony sposób, a ona postanowiła to zmienić. Chance działał w świecie, gdzie wszystko
było zaplanowane na długo naprzód i przebiegało pod ścisłą kontrolą. Wszystko było
zorganizowane, wolne od błędów.
Zamęt, którego teraz doświadczał, ona spowodowała. Usiłowała naciskać jakieś guziki,
żeby skłonić go do zachowania się w sposób, który ona uważała za słuszny. Walczył ze sobą,
był rozbity, nieszczęśliwy. Powinna pozwolić mu odejść, wrócić do świata, który rozumie. Do
miejsca, w którym nie ma nie zaplanowanych dzieci i porannych nudności w środku nocy.
Ani życia z kobietą, która nalega, by zmienił się w kogoś, kim być nie może.
Kochała go. Kochała Chance’a całym swoim istnieniem, ale przynosiła mu tylko
zgryzotę.
Chance wrócił do domu chwilę po północy. Skrzywił się, widząc Brooke siedzącą na
kanapie.
– Potrzebujesz snu – powiedział. – Czemu jeszcze nie śpisz?
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Nie możesz poczekać?
– To bardzo ważne, Chance.
– Dobrze, mów, ale szybko.
– Popełniłam wobec ciebie okropną nieuczciwość.
– Znowu?
– Tak – westchnęła – znowu.
– Masz bliźnięta? – zapytał z uśmiechem.
– To nie jest śmieszne, Chance. Próbowałam zmienić cię w kogoś, kim nie możesz być.
Chciałam, żebyś przyjął program inny niż ten, który napisałeś i twój twardy dysk go nie
przyjął.
– To zabrzmiało bardzo erotycznie.
– Bądź poważny! Jesteś, kim jesteś, a więc wszystko powinno przebiegać tak, jak
zaplanowałeś. Widziałam, jak ta ciąża i wysiłki, które podejmowałam, żeby nakłonić cię do
zaakceptowania dziecka i mnie, unieszczęśliwiły cię. Jest mi naprawdę bardzo przykro, ze
sprawiłam ci tyle bólu.
Chance spoglądał na nią z uprzejmym wyrazem twarzy. W pokoju zapadła cisza.
– Już? – spytał w końcu. – Kazanie skończone?
– Nie słuchałeś?
– Ależ słuchałem. Nie przepuściłem ani słowa. Miło mi było pogawędzić z panią, ale już
mam dosyć.
– Zaczekaj! – krzyknęła Brooke, gdy Chance chciał wyjść z pokoju.
– Pani dzwoniła?
– Słyszałeś, co powiedziałam, że ja i ty – razem – to katastrofa?
– Tak, słyszałem. Aha, wiesz, jaką część programu ciągle pomijałem w swoich
rozważaniach?
– Nie.
– Odkryłem to wreszcie – noc.
– Co? Chance... – Do diabła, poszedł do łóżka! Brooke pomrukiwała gniewnie ścieląc
posłanie i z ponurą miną wsunęła się pod kołdrę. Chance całkowicie zignorował jej
szlachetny gest, nie przejął się tym, że obnażyła przed nim swą duszę. Ależ nerwy ma ten
człowiek! Odnalazł pominiętą część? Też mi sensacja. Co to jest, na miłość boską?
Przeanalizuje wszystko, co od niej usłyszał i pewnie się wyprowadzi. Och, była dzisiaj zbyt
zmęczona, żeby o tym myśleć. Kiedy Brooke wyskoczyła z łóżka o drugiej nad ranem,
zderzyła się z Chance’em.
– Z drogi! – wrzasnęła.
– Dobry Boże – mruczał, depcząc jej po piętach. Kiedy Brooke doszła trochę do siebie,
Chance obmył jej twarz, podał wodę do picia i odprowadził troskliwie do łóżka.
– Podle się czuję – pociągała nosem. – Dzięki, że jesteś ze mną. Czemu nie śpisz?
– Była druga, więc pomyślałem, że możesz mnie potrzebować – powiedział. – Śpij,
Brooke. Obejmę cię i zostanę z tobą.
– Och, jak słodko – szepnęła i zapadła w sen. Następnego ranka Chance stał w drzwiach
pokoju Brooke. Wyglądał groźnie.
– Spróbuj ruszyć się z łóżka, a połamię ci nogi.
– Nie zrobisz tego.
– Spróbuj.
– Ale mój szef...
– Zadzwonię do niego.
– Wygrałeś – ustąpiła Brooke i zamknęła oczy.
Obudziła się o dziesiątej i poszła szukać Chance’a, ale znalazła tylko kartę przyczepioną
do nosa Psa. – „Jedz. Odpoczywaj. Kocham cię. C.”
Chance zadzwonił w południe.
– Cześć – powiedział. – Jak się masz?
– Znakomicie. Naprawdę dobrze.
– Wyjdziemy wieczorem coś zjeść? Mam świadomość, że o drugiej nad ranem możesz
żałować swojej decyzji, ale... Co o tym myślisz?
– Z wielką chęcią.
– Wpadnę po ciebie o siódmej.
– To śmieszne, przecież tu mieszkasz.
– Nie, to prawdziwa randka. Pójdę do siebie, przebiorę się i oficjalnie zabiorę cię z domu.
– Jak sobie życzysz.
– Dobrze. Tymczasem.
– Chance? – powiedziała Brooke, ale odpowiedział jej głuchy sygnał. Wychodzi na
randkę. O Boże, ten człowiek zrobił krok w stronę przepaści.
Brooke starannie wybierała strój. Zdecydowała się na bladoniebieski kostium.
Perspektywa nadchodzącego wieczoru była podniecająca, więc postanowiła odsunąć od siebie
wszelkie przykre myśli. Będzie w towarzystwie zabójczo przystojnego mężczyzny,
dowcipnego, czarującego i uprzejmego, i powinna się z tego cieszyć.
Chance zapukał dokładnie o siódmej. Gdy Brooke otworzyła drzwi, aż ją zamurowało.
Miał na sobie znakomicie skrojony czarny garnitur i krawat dobrany do stalowoszarej,
jedwabnej koszuli.
– Jesteś absolutnie piękny – powiedziała cicho.
– Ty również. – Objął ją i mocno pocałował. Brooke zaskoczona odpowiedziała
żywiołowo.
Chance znowu przywarł do jej ust. Ich usta spotkały się i oboje zaczęli płonąć, lecz on
odsunął ją od siebie delikatnie.
– Lepiej będzie, jak pójdziemy – powiedział.
– Dobrze. Wezmę płaszcz. Zgubiłeś klucze?
– Nie, ale zapukałem, bo to przecież najprawdziwsza randka.
Wieczór był pogodny i mroźny.
– Chance, czy możesz mi powiedzieć, jaki to brakujący fragment programu znalazłeś?
– Tak.
– Kiedy?
– Później.
– Czy słuchałeś mnie, gdy mówiłam, że nasza sytuacja jest beznadziejna?
– Ty mówiłaś, ja słuchałem.
– I?
– Nie masz racji.
– Och? Co, uważasz, że byliśmy w siódmym niebie?
– Nie, w Aspen.
– Co to znaczy?
– Powiem ci później.
Zmrużyła czujnie oczy, kiedy Julie i Joey pojawili się przed restauracją dokładnie wtedy,
gdy Chance pomagał Brooke wysiąść z samochodu. Podczas posiłku wymienili przyjacielskie
ploteczki i omawiali różne wydarzenia towarzyskie, a Chance posunął się tak daleko, że
zamówił dla Brooke deser lodowy.
– Ostatni na długo, więc ciesz się każdym kęsem.
– Jesteś okropny.
– Spójrz, która godzina – powiedziała nagle Julie.
– Już strasznie późno, koniecznie muszę się położyć. Chodźmy, Joey.
– Tak – przytaknął zgodnie Joey. – Miło nam było i...
– Joey, pospiesz się! – ponagliła Julie.
– Już idziemy – odparł Joey, biorąc ją pod rękę.
– O co tu chodzi? – spytała zaskoczona Brooke.
– Wiedziałeś, że będą tutaj?
– Tak, zaprosiłem ich. Pomyślałem, że zasłużyłaś na przyjemny obiad z ludźmi, którzy
martwią się o ciebie. Zepsułem ci Boże Narodzenie, opuściłem na miesiąc. Chciałem, żebyś
teraz miała chwilę wytchnienia.
– Było cudownie. Dziękuję, Chance.
– Nie dziękuj przed drugą. Na pewno zjadłaś za dużo.
– Byłam naprawdę głodna.
– Musimy porozmawiać, Brooke.
– Wiem.
– To jeszcze jeden powód, dla którego jesteśmy na oficjalnej randce. Potem możesz mnie
wypędzić z mieszkania.
– Wracamy teraz do domu?
– Tak, wolałbym powiedzieć ci to, o czym myślę, u ciebie.
– Czy będę znowu płakać, Chance? – szepnęła.
– Chciałbym to wiedzieć. Chodźmy.
Gdy wracali, Chance był coraz bardziej spięty. Brooke ogarnęło poczucie zagrożenia, w
żołądku jakby miała kamień. Deser lodowy przypominał o sobie.
W domu Chance wziął ją za rękę i posadził delikatnie na kanapie. Ściągnął krawat,
wcisnął go do kieszeni, zrzucił marynarkę. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz zaraz
zrezygnował i zaczął krążyć po pokoju. Czekała z mocno zaciśniętymi dłońmi.
– Brooke – wykrztusił wreszcie.
– Tak! – wzdrygnęła się. – Przestraszyłeś mnie.
– Któż inny mógłby się odezwać? Pies?
– Przepraszam. Jestem zdenerwowana.
– Brooke, kocham cię. Kocham każdą cząstkę twego ciała. Wierzysz, że cię kocham?
– Tak, Chance, wierzę.
– Dobrze. To pomaga. Jestem idiotą, Brooke, zwykłą szmatą.
– Ty?
– Zanim cię spotkałem, miałem precyzyjny plan, jak ma wyglądać moje życie, kiedy się
zakocham. Opracowałem w myślach każdy szczegół i po prostu czekałem, aż odpowiednia
kobieta pojawi się na scenie. Wtedy ty siadłaś mi na kolanach, prosząc mnie – a raczej
Świętego Mikołaja – o bernarda. Ty, twoich dziewięć piegów i mięciutkie loczki zwaliły mnie
z nóg. Byłaś tą, o której marzyłem. To, że początkowo nie ufałaś mi, nie miało większego
znaczenia. Postanowiłem się z tobą ożenić i po prostu zrealizować program, punkt po
punkcie.
– A potem, Aspen – powiedziała łagodnie Brooke.
– Tak, Aspen. Aspen i nasze dziecko. Dużo czasu zajęło mi poszukiwanie brakującego
ogniwa, uświadomienie sobie tego, co zrobiłem. Przysięgam, Brooke, wtedy tego nie
wiedziałem. To było ukryte bardzo głęboko w mojej podświadomości i...
– Nie rozumiem.
– Brooke, byłem śmiertelnie przerażony. Pragnąłem, musiałem być z tobą na zawsze, a
nie na krótko. Och, kochanie, ja ciągle nie mogę uwierzyć, że mogłem zrobić coś podobnego.
Mój program się zawalił, traciłem ciebie. Nic nie szło zgodnie z planem, coś ukrytego we
mnie wzięło górę nad rozsądkiem.
– O czym ty mówisz?
– Coś we mnie pękło, Brooke. Moje całe życie było zaprogramowane, zapomniałem, albo
raczej nigdy nie wiedziałem, jak być zwykłym człowiekiem, z pragnieniami i słabościami.
Nie umiałem dostrzec i zaakceptować tych uczuć w drugiej osobie. Nie mogłem sobie dać
rady, kiedy ty nie postępowałaś zgodnie z moim planem. Wydawało mi się, że znalazłem się
w potrzasku i ogarnęło mnie potworne przerażenie. Zacząłem walczyć z faktami, z tobą. Tak
bardzo cię zraniłem.
– Ale...
– Słuchaj, proszę. Czy zdajesz sobie sprawę, co znaczy dla takiego człowieka jak ja być
całkiem zagubionym? Wtedy, w Aspen, kochałem się z tobą. Nigdy przedtem nie byłem tak
nieodpowiedzialny. Ja, ten wspaniały Chance, pod wpływem pożądania straciłem rozsądek.
Ja! Wiesz, gdzie się znalazłem, Brooke? W jednym rzędzie z tymi głupkami, których kiedyś
wybrałaś i którzy z ciebie zakpili. Ty nie zrezygnowałaś jednak ze mnie.
– Nie. Nie zrezygnowałam.
– To wszystko spadło na mnie jak grom. Moje rozumowanie poniosło klęskę. Już nie
poznawałem siebie. Czy mnie teraz wyrzucisz?
– Nie teraz. Mów dalej.
– Co mogę powiedzieć? Znasz całą resztę. Zaszłaś w ciążę, a ja zupełnie zwariowałem.
Zżerało mnie coś, czego nie rozumiałem, więc zrzuciłem wszystko na ciebie. Powróciłem do
swojego planu. Pretensje o to, że zniszczyłaś moje marzenia i skradłaś ten niezwykły
moment, w którym poczęło się moje dziecko! Brooke, przecież to nie ty zrobiłaś. Przecież ja
tam byłem i tak jak ty widziałem, co się może zdarzyć.
– Och, Chance – powiedziała Brooke, ocierając łzy.
– Nie mam słów, by wyrazić, jak mi przykro. Błagam cię o przebaczenie. Potraktowałem
ciebie, mój prezent, tak okropnie. Brooke, kocham cię i kocham nasze dziecko. Pragnę i
potrzebuję was obojga. Ach, Brooke, proszę, nie zostawiaj mnie samego. Zostań moją żoną,
błagam.
Brooke prawie pofrunęła w ramiona Chance’a, a łzy płynęły jej po twarzy.
– Och, Chance, wiedziałam o tym. Wiedziałam, że byłeś czymś więcej niż zimną
maszyną, która produkuje recepty na życie i nie popełnia ludzkich błędów. Trzeba było
miłości, żebyś to zrozumiał, Chance.
Miłość nie może być krzywą na wykresie, musi rozkwitać jak piękny kwiat. Każda jej
nowa postać jest cudowna i pełna niespodzianek.
– Prawie zniszczyłem naszą miłość, Brooke. Po raz pierwszy w życiu przestałem się
kontrolować, nie mogłem znaleźć odpowiedniego przycisku, ustalić planu. Nie mogłem
sprawić, by wszystko szło zgodnie z moją wolą. Teraz dopiero to zrozumiałem. Będę witał
każdy dzień uśmiechem i czekał, co przyniesie. Każda chwila z tobą będzie darem. Brooke,
czy wyjdziesz za mnie?
– Tak, och, tak, Chance.
– Będziemy prawdziwą rodziną. Ty, ja i nasze dziecko.
– I Pies.
– A teraz mam coś dla ciebie. Ukradłem ci i chcę oddać.
– Co takiego?
– Twoje Boże Narodzenie. Byłem okropny tego dnia. Założę się, że mnie wyrzucono ze
stowarzyszenia Świętych Mikołajów. Nie ruszaj się, zaraz wracam.
– Dokąd? – zawołała Brooke, gdy Chance wybiegł z mieszkania. – Całkiem zwariował,
biedny chłopak, ale kocham go tak bardzo.
– No, no, no! – usłyszała donośny głos. W drzwiach ukazał się... Święty Mikołaj!
– Willie?
– Wesołych Świąt!
Willie w czerwonym stroju Świętego Mikołaja wszedł do pokoju z wielkim workiem w
ręku. Chance i uśmiechnięta Gran stali tuż za nim.
– Wesołych. Świąt, Brooke – powiedział Chance. Podszedł do niej i wziął ją w ramiona. –
Teraz już przez całe życie będziemy mieć wspólne Boże Narodzenie.
– No, no, uff – odezwał się Willie. – Prezent zaczyna się wiercić.
Był to najmilszy, najbardziej kudłaty szczeniak-bernard, jakiego Brooke kiedykolwiek
widziała. Śmiała się zachwycona, gdy psiak wiercił się i machał ogonem, a potem
niespodziewanie polizał jej koniec nosa.
– Cześć, piesku – uśmiechnęła się. – Nie można cię nie kochać. Och, Chance, jest śliczny.
– Może powinniśmy zapewnić mu dom z ogrodem, po którym mógłby biegać?
– Doskonale.
– No, no, no, czas wracać na Biegun Północny – zawołał Willie. – Wesołych Świąt,
dzieci. Bądźcie szczęśliwi. To wielki dzień w moim życiu.
– W moim również – wzruszyła się Gran, obejmując Brooke i Chance’a.
– Jesteście cudowni! – stwierdziła Brooke. – I ty także. Wesołych Świąt, Chance.
Zakrył jej usta delikatnym, zmysłowym pocałunkiem, który rozbudził w niej pragnienie.
Wziął Brooke na ręce, zaniósł do sypialni. Sięgnął po kołdrę i cofnął się zaskoczony – na
poduszce siedział szczeniak i machał ogonem.
– Przykro mi, kolego – powiedział Chance. – Nie zostałeś zaproszony. Mam elegancką,
starą koszulkę – możesz spać na niej w moim pokoju.
Brooke pośpiesznie pozbyła się ubrania i padła na łóżko. Odwróciła się twarzą do
Chance’a, kiedy ten wszedł do pokoju. Zatrzymał się i błądził oczyma po jej nagim ciele.
– Jesteś taka piękna – powiedział, podchodząc wolno do niej. – Moja żona, matka mojego
dziecka. Jesteś moja.
– Na zawsze. – Wyciągnęła ręce, by wziąć go w objęcia. – Kocham cię, Chance.
Całował ją, przesuwał dłońmi po jej miękkich wypukłościach, przytulał coraz mocniej,
pozwalając odczuć rosnące pożądanie. Na jego twarzy pojawił się wyraz niemalże nabożnej
czci, gdy położył rękę na brzuchu Brooke.
– Nasze dziecko – powiedział cicho. – Twoje i moje. Ty, twoja miłość, dziecko to
najpiękniejsze dary, jakie kiedykolwiek dostałem.
– Wesołych Świąt, Chance – szepnęła.
– I wielu, wielu następnych.
Chance pochylił się nad nią, ich usta spotkały się. Dłonią gładził jej jędrną skórę. Śladem
dłoni podążały usta, znaczące pocałunkiem każdy cal jej giętkiego ciała. Brooke także
wyruszyła w podróż po mocnym ciele Chance’a, pieszcząc i całując jego stalowe mięśnie.
Całował jej piersi, brał do ust to jedną, to drugą delikatnie, świadomy ich wrażliwości.
Serca ich przyspieszały swój rytm wraz z rosnącym podnieceniem. Przyspieszone oddechy
wypełniały cichy pokój. Lecz oni ciągle powstrzymywali się, przedłużali wyczekiwanie
oczekując na rozkosz, która nadchodziła powoli.
Ich usta znowu się połączyły, a ręka Chance’a sięgnęła ku jej rozpalonej kobiecości.
Brooke wygięła się, by być jeszcze bliżej niego, gdy nadejdzie spełnienie.
– Chance! Proszę!
– Och, tak, moja Brooke.
Wszedł w nią z mocą, która odebrała jej dech i uniosła poza czas i przestrzeń. To było
połączenie niepodobne do żadnego wcześniejszego – pełne zrozumienia, miłości, na
wieczność. Osiągnęli upragnione szczęście wzywając się, przytulając się do siebie, tracąc
świadomość. Razem.
Powoli wracali na ziemię. Chance położył się obok Brooke i przytulił ją do siebie.
Przylgnęła do niego, rozkoszując się ciepłem płynącym z jego ciała, chłonąc jego zapach.
Była nasycona, uszczęśliwiona i przepełniona niezmierzoną radością.
– Śpij – powiedział Chance, całując jej czoło.
– Tylko na chwilę. O drugiej mam randkę, niestety.
– Popatrz, jak wszystko świetnie zorganizowało to nasze dziecko! Dokładnie o tej samej
godzinie, co noc. To wspaniale, prawda? Ten dzieciak ma wszystko tak dokładnie
zaprogramowane, że...
– Chance!
– Przepraszam. Stare nawyki trudno przełamać, ale dam sobie z tym radę, Brooke.
Kocham cię.
– I ja cię kocham, mój Święty Mikołaju, i zawsze będę kochać.
Kilka miesięcy później, dokładnie o drugiej nad ranem, przyszła na świat Julie Virginia
Tabor. Miała ciemne, kręcone włoski i ogłosiła swoją obecność donośnym krzykiem. Brooke
uśmiechnęła się przez łzy, gdy położono jej dziecko na brzuchu. A Chance? Niestety,
przegapił ten wspaniały moment. Zemdlał na sali porodowej i został wyniesiony przez dwóch
krzepkich sanitariuszy.
Później, w szpitalnym pokoju, ucałował mocno Brooke.
– Nasza córeczka jest bardzo wrażliwa – stwierdził. – Jest wspaniała i mądra. Swoim
wrzaskiem stawia na nogi wszystkie pielęgniarki.
– Chance, czy czujesz... Och, nie wiem... żal? Straciłeś przecież tę niezwykłą chwilę
narodzin Julie Virginii. Czy to w porządku?
– Nie mogę uwierzyć, że tak się stało – powiedział marszcząc brwi. – Po trzech
miesiącach nauki w szkole rodzenia – nagle, bęc, rozciągnąłem się jak długi na podłodze.
Kiedyś czułbym się dotknięty, że coś nie układa się zgodnie z planem. Ty nauczyłaś mnie
miłości, Brooke. Pokazałaś mi, jak żyć i kochać każdego dnia na nowo. Przegapiłem
narodziny Julie Virginii, ale będę przy niej, gdy będzie rosła i rozkwitała, szczęśliwa, mała
dziewczynka.
– Cieszę się. Obawiałam się, że będziesz rozczarowany. Trzeba to uczcić. Proszę o lody.
– Masz to u mnie. Zamówię z tuzin. Ach, Brooke, kocham cię.
– Kocham cię także, najdroższy. A kiedy będzie się rodzić drugie dziecko – czy znowu
przyjdziesz do sali porodowej?
– Brooke? No, no, no!
Ich śmiech rozbrzmiewał w powietrzu. Uśmiechając się, długo patrzyli sobie w oczy.
Czas będzie mijał, pory roku przejdą jedna za drugą, ale dla Brooke i Chance’a każdy dzień
będzie dniem Bożego Narodzenia.