MAY GRETHE LERUM
TANIEC ANIOŁÓW
ROZDZIAŁ I
Lyster, wieczór wigilijny 1720
Ogień bawił się rumieńcami na policzkach Marji. Zebrała dziś włosy w koronę i
ozdobiła je delikatnie małymi srebrnymi szpilkami.
Na jej wyrazistej twarzy rysował się spokój większy, niż mąż, Karl, i córka Amelia
pamiętali.
Izbę odświętnie ustrojono. W zimy surowe jak ta wysokie okna zwykle zasłaniano od
zewnątrz, lecz tego wieczoru Marja nakazała usunąć wielkie okiennice, chciała widzieć ogień
odbijający się w ciemności szyb, patrzeć, jak chłodny blask srebrnego księżyca wciska się
między ciepłe płomienie łojowych świec.
Paradna izba Wdowiej Zagrody prezentowała się imponująco, wprawdzie nie mogła
się równać z najokazalszymi dworami nad wielkim fiordem, ale tutaj, nad zieloną wodą, nie
było drugiego takiego domu jak Marji i Karla Oppdalów.
Amelia dyskretnie oblizała usta po zjedzeniu ostatniego ciastka z owocami. Nikt lepiej
niż Lina nie umiał upiec miękkich, pszennych ciasteczek nadziewanych wiśniami. Nie co
dzień pojawiały się na stole, a bita śmietana dodawała im jeszcze wykwintniejszego smaku.
Rodzina zakończyła wigilijną wieczerzę, nigdy dotąd tak wspaniale nie ucztowali.
Szesnastoletnia Amelia położyła na kolanach lutnię, podarunek od wspólnika ojca, z którym
prowadził interesy. Matka powiedziała z uśmiechem:
- Uważam, że wyglądasz teraz jak prawdziwa szlachcianka, moja kochana. Ta nowa
suknia jest naprawdę prześliczna.
Amelia uśmiechnęła się szeroko. Chłopiec siedzący u jej stóp niezdarnymi palcami
gładził instrument, w pewnej chwili trącił strunę i usłyszawszy dźwięk, prędko przyciągnął
rękę do siebie. Zaskoczony szeroko otworzył ciemne, skośne oczy.
- No, no, Benjaminie, uważaj! To lutnia, rozumiesz? Gra się na niej muzykę. Jest
bardzo, bardzo stara, spójrz, są też na niej rysunki. Co to jest?
- Ryba - rozpromienił się chłopiec.
Głos miał jasny i wypowiedział słowo niewyraźnie jak małe dziecko, ale zaczął już
dorastać, przynajmniej na tyle, na ile mógł dorosnąć, pomyślała Amelia ze smutkiem.
Wciąż pamiętała dzień, w którym urodził się Benjamin. Czas, jaki nadszedł później,
był koszmarem dla nich wszystkich. Gjertrud, przybrana matka Marji, zmarła w połogu, a
wdowiec po niej, Anton, oszalał i próbował zabić chłopczyka. Malec bowiem nie był jak inne
dzieci, większość ludzi odwracała się od jemu podobnych, nie chcąc widzieć nieszczęścia,
jakie ich dotknęło niczym przekleństwo. Benjaminowi jednak dana była szansa i dobrze ją
wykorzystał. Wyrósł na wesołego, promiennego dzieciaka, który ponad wszystko kochał
swoją Melię.
No cóż, może z wyjątkiem śmietanowego kremu.
Benjamin w jednej chwili zapomniał o lutni.
- Jeszcze - zażądał, uśmiechając się do swojej „siostry".
Karl sam nałożył mu dodatkową łyżkę. Marja zadowolona odchyliła się w tył, Amelia
zaczęła brzdąkać na strunach trzymanego na kolanach instrumentu. Z lutni wydobywały się
drżące, delikatne dźwięki, poruszały w jej duszy coś, czego nie powinno tam być w takiej
chwili przytulnego domowego ciepła.
Jedno z krzeseł przy stole stało puste.
Mój bracie bliźniaku, gdzie teraz jesteś?
Amelii do oczu napłynęły łzy, ukradkiem zerknęła na matkę, Marja uśmiechała się
leciutko, lecz jej spojrzenie zdradzało, że i ona myśli o tym samym.
Od wyjazdu Karla Martina upłynęło już siedem lat. Był wówczas zaledwie
dziewięcioletnim chłopcem, lecz dramatyczne lato tysiąc siedemset trzynastego roku zmusiło
go, by wziął na siebie odpowiedzialność jak dorosły mężczyzna. Za bunt w Sogndal przyszło
zapłacić krwią. Przywódca buntowników, Niels Kvithovud, i jego służąca, Anna Margreta,
wciąż siedzieli w więzieniu, czekając na kata. Karl Martin odegrał w powstaniu swoją
straszną rolę, jedynie dzięki sporej porcji szczęścia i łaski bożej udało mu się z tego wywinąć,
pomyślała Amelia.
Nadjana zabrała chłopca ze sobą.
Amelia tęskniła za białowłosą baronówną z Danii. Nadjana miała w sobie jakiś blask,
zdolność przywoływania na ludzkie twarze uśmiechu, sprawiania im radości wesołą, miłą
rozmową. Potrafiła również być poważna, nawet surowa, zwłaszcza w szkolnej klasie wśród
zgromadzonych wokół niej młodych ludzi.
Ale nadszedł kres szkoły i pogawędek, Nadjana zniknęła. Od tamtej chwili, zdaniem
Amelii, cała wioska jakby trochę poszarzała. Karl Martin, wyjeżdżając, zabrał z sobą cząstkę
serca siostry, Nadjana zaś pozostawiła po sobie pustkę. Amelia nie raz zadawała sobie
pytanie, czy mogli byli uczynić cokolwiek więcej, by nakłonić piękną wdowę po pastorze do
pozostania. Dlaczego musiała wyjeżdżać?
Po to, żeby się odnaleźć, wyjaśniała Marja bezbarwnym głosem. Ona zapewne
najbardziej tęskniła za Nadjaną. Nawet po tamtym strasznym pożarze, w którym Nadjana
doznała tak ciężkich obrażeń, mama nieraz chodziła do przyjaciółki ze swymi problemami i
wracała lżejszym krokiem, z podniesioną głową.
To musi być wspaniałe mieć taką przyjaciółkę, mówiła do siebie w duchu Amelia, ale
dziewczęta, które znam, myślą jedynie o znalezieniu męża, niemądrze chichoczą i otrząsają
się z obrzydzeniem, gdy Benjamin choć trochę się ślini.
To on jest moim najlepszym przyjacielem.
Zawsze będzie przy mnie, wesoły, beztroski, a przy tym bezgranicznie wprost
wyrozumiały.
Czasami zakradała się do pokoju, w którym sypiał. Lubiła przyglądać się jego
rozluźnionej twarzy, topornemu ciału, uśmiechowi, który zawsze czaił się w kąciku ust.
Amelia nie potrafiła pojąć, jak ktokolwiek może uważać Benjamina za brzydkiego, lekko
skośne oczy tylko dodawały mu wdzięku, a okrągłe, trochę niezgrabne, lecz ruchliwe ciało
przywodziło na myśl szczeniaka. Amelia kochała go bardziej niż brata, z którym dzieliła łono
matki, bo Benjamin nigdy nie miał przed nią tajemnic, nigdy nie stawał się daleki ani
podejrzliwy, Benjamin był otwarty, wesoły, nie skąpił twardych, niezgrabnych pieszczot.
- Przejdźmy do drugiego pokoju - zaproponowała Marja. - Myślę, że Lina napaliła
wyjątkowo solidnie w kominku, może zagramy w karty?
Karl wstał od stołu, pocałował żonę w policzek, dziękując jej za wspólny posiłek.
- Tak, doskonale, poproszę też o kieliszek koniaku dla nas i wtedy w pełni już
będziemy mogli odgrywać bogatych gospodarzy.
M a r ja zachichotała.
Sporo lat upłynęło od chwili, gdy nagle stali się bogaci, lecz Karl każdego ranka wciąż
zdawał się budzić zaskoczony w białych prześcieradłach. W głębi duszy pozostał pełnym
pokory synem chałupnika, ale już po wspaniałej kurtce i nowych jedwabnych spodniach znać
było, jak świetnie się powodzi mieszkańcom Wdowiej Zagrody. Marja i Karl odziedziczyli
gospodarstwo jako przybrani rodzice Benjamina, świętej pamięci Anton oddał zagrodę w ich
ręce, a otrzymawszy spadek po Justitianie Revelinie, para chałupników w jednej chwili stała
się najbogatsza we wsi.
Amelia wciąż pamiętała maleńką, prostą chatę w Oppdal; nie miała stamtąd jasnych
wspomnień. W oczach rodziców czaiło się wtedy coś niebezpiecznego, mijali się jak dwa
rozdrażnione koguty, rozmawiali podniesionymi głosami, za mocno trzaskali drzwiami.
Nigdy nie wiadomo było, czy mama będzie w domu, kiedy dzieci się obudzą. W niejedną noc
Amelia tuliła się do skulonego ciałka Karla Martina, szukając u niego pociechy, lecz on był
tak samo wystraszony jak ona i nie potrafił zrobić nic innego, jak tylko dzielić z nią lęk.
Zajmowali się sobą na tyle, na ile umieli, lecz Amelia, wspominając tamte czasy,
wciąż czuła w sercu napiętą strunę, łzę, której nie da się wypłakać. Z całych sił starała się
odegnać ciemną chmurę wiszącą nad domem, ale bez powodzenia.
Teraz złożyła ręce.
Dobry Boże, zaopiekuj się Karlem Martinem, mamą i tatą. Chroń też Benjamina i
pomóż mi zapewnić mu szczęście, przyrzekam, że nie zrobię nigdy nic złego i nie będę miała
brzydkich myśli.
Marja zauważyła złożone ręce i posmutniałą twarz córki, trąciła ją w bok, uśmiechając
się szeroko, wygładziła piękną sukienkę i żartobliwie przypomniała, że w noc na trzeci dzień
świąt będzie dużo zajęcia.
Na trzeci dzień Bożego Narodzenia wszyscy młodzi kawalerowie i panny z wioski
spotykali się na kuligu na fiordzie. Tej zimy po raz pierwszy od czterech lat lód był gruby,
pokryty śniegiem.
- Wydaje mi się, że w tym roku najważniejsze wyścigi odbędą się przed samym
kuligiem, wszyscy będą smagać batem konie w drodze do Wdowiej Zagrody! Zastanawiałaś
się już, z kim pojedziesz? Może z tym bystrym Olą Knutevikiem? A co powiesz na bratanka
lensmana, przystojnego Fritjofa?
Amelia zirytowała się, uciszała matkę, nie chciała słuchać takiego gadania.
Wszyscy, cala ta gromada, to niemądre hałaśliwe chwalipięty, żadnemu za nic nie
zdradziłaby bodaj jednej swej myśli.
Bez znaczenia więc, z kim pojedzie.
- Musisz się pilnować, Amelio - rzekł ojciec z zaskakującą powagą. - Jesteś nie tylko
najpiękniejszą dziewczyną w całym rejonie Indre Sogn, ale też prawdopodobnie najbogatszą.
Marja roześmiała się.
- Troszkę przesadzasz, mój drogi, jest przecież córka radcy kancelarii i księdza
dziekana, ale one to szare wróbelki w porównaniu z naszą jaskółeczką.
- Ach, nie mówcie już nic - poprosiła Amelia niezadowolona. Pospiesznym ruchem
zmiotła karty ze stołu. - Nie powinniśmy się tym zabawiać, w dodatku w wieczór wigilijny,
to... to grzeszne.
Wyzywająco popatrzyła na rodziców. Rzadko się zdarzało, że przywoływała
kogokolwiek do porządku.
Marja i Karl spojrzeli po sobie, matka wyglądała na zatroskaną, lecz ojciec wciąż się
uśmiechał.
- Masz rację, moja droga, jak zawsze - powiedział łagodnie. - Pośpiewajmy raczej.
- Śpiewajmy! - ucieszył się Benjamin i zaintonował pieśń, która strażnika wiary
chrześcijańskiej oburzyłaby jeszcze bardziej niż gra w karty.
Amelii jednak rozbłysły teraz oczy, pozwoliła mu dokończyć niezgrabne rymy i
chwaląc chłopca, gładziła go po ręce. Benjamin promieniał.
Marja zanuciła psalm, ten sam, który śpiewali kilka godzin wcześniej podczas
nabożeństwa.
- W błogosławiony czas świąt śpiewamy Panu dziękczynienie...
Amelia przymknęła oczy, w dłoni czuła ciepłą piąstkę Benjamina, pozwoliła, by niski,
miękki głos matki wypełnił jej głowę i serce.
Łojowe świece już się dopalały.
Rano będą mogli z nich wyczytać wróżby na nadchodzący rok.
Śpiew Marji ucichł, Benjamin jednak nie przestawał wydawać z siebie cichych
pomruków, Amelia pogłaskała go po włosach, łasił się do niej jak kot.
- Czas już iść - stwierdził ojciec i ostrożnie odłożył srebrną fajkę na stoliczek.
Matka opróżniła puchar z monogramem Antona i uśmiechnęła się do męża. Jej oczy
nabrały nowego, ciepłego blasku, Amelia jak sto razy wcześniej pomyślała: Ona naprawdę go
kocha, nareszcie!
Pomogli się sobie nawzajem ubrać, na zewnątrz na dziedzińcu płonął już szereg
pochodni, parobcy i dziewki służące zebrali się przy bramie. Szczęściem było służyć we
Wdowiej Zagrodzie, podczas świąt także w czeladnej nie skąpiono jedzenia, a teraz wszyscy
razem mieli iść w stronę wioski i słuchać gry kościelnych dzwonów. Później udadzą się na
spoczynek w tę ciemną wigilijną noc i spokojnie prześpią najbardziej niebezpieczne godziny.
Parobcy lekkim krokiem pobiegli przodem po suchym śniegu, ściszonymi głosami
nawoływali dziewczyny, które zarumienione sunęły za nimi w najlepszych spódnicach.
Gospodarze szli ostatni, Karl delikatnie obejmował Marję, a Amelia wsunęła ojcu rękę pod
ramię, drugą ręką zaś trzymała w bezpiecznym uścisku dłoń Benjamina. Chłopiec robił się
coraz bardziej śpiący, Amelia obawiała się, że z powrotem będą musieli go nieść. Kiedy
podobna myśl wpadała Benjaminowi do głowy, nic nie było w stanie skruszyć uporu
chłopaka. Co prawda rzadko już wybuchał gniewem, lecz były to wybuchy bardzo
gwałtowne, wydawało się jednak, że występują tym rzadziej, im więcej słów poznawał,
dlatego Amelię tak cieszyła każda wypowiedziana przez niego sylaba i dlatego przez cały
czas z nim rozmawiała.
- Teraz pójdziemy do Nabben
, Benjaminie, szkoda, że do fiordu tak daleko, inaczej
moglibyśmy zejść aż nad samą wodę. Wiesz, że w wigilijną noc na lodzie tańczą aniołowie?
1
∗
Nabb (norw.) - pagórek, kopiec.
Uścisnęła Benjamina za rękę, spostrzegła, że w jego oczach pojawia się
zaciekawienie. Benjamin uwielbiał baśnie, które Amelia układała specjalnie dla niego, często
dzięki takim opowiadaniom udawało jej się powstrzymać jego napady złości i rozpaczy.
- Idź teraz ładnie, to opowiem ci więcej.
Benjamin zachowywał się u jej boku jak szczeniak, nie odstępował Amelii na krok, w
czasie gdy ciągnęła opowieść o czarodziejskim wigilijnym tańcu.
- Są ubrane w biel, dlatego ledwie można je zobaczyć, ale gdy się cicho usiądzie za
krzakiem i snuje tylko dobre myśli, to wtedy można je dostrzec, te najpiękniejsze, maleńkie
stworzenia, jakie istnieją. Przychodzą tu aż z raju w tę noc, bo to ci sami aniołowie, którzy
zwiastowali pasterzom narodziny Jezusa.
Karl z leciutkim uśmiechem przysłuchiwał się opowieści córki. Łagodny głos Amelii,
śnieg skrzypiący pod nogami, wysokie, granatowe niebo...
Wigilijna noc była naprawdę piękna.
Akurat gdy dotarli do Nabben, rozległy się pierwsze uderzenia dzwonu z kościoła.
Imponujący biały budynek z kamienia pozostawał prawie stąd niewidoczny, przesłaniały go
spowite w śnieg drzewa. Ale dźwięk w białej nocy niósł się daleko, mieszkańcy Wdowiej
Zagrody uściskali się i ze łzami w oczach życzyli sobie wesołych świąt. Popatrzyli na fiord,
zobaczyli, że w wielu zagrodach płoną światła, migocą jak ciepłe złote gwiazdki, dając
dowód, że oto tutaj mają swe przytulne siedziby ludzie.
- Kocham cię, Marjo - szepnął żonie do ucha Karl. Skórzana czapka połaskotała jej
policzki, Marja przytuliła się do męża, by napawać się jego bliskością.
Służący przez chwilę stali nieruchomo, zasłuchani w melodię dzwonów, wreszcie
jednak zaczęli dreptać w miejscu z zimna, rozchichotane dziewczęta ze śmiechem pobiegły w
górę dróżką, ścigane pogróżkami chłopców, że już oni je rozgrzeją. Wszyscy wiedzieli, że
tradycyjny kociołek z gorącym, słodzonym miodem piwem czeka już na nich w zagrodzie. To
Marja zaprosiła ich na pokoje w pierwszym roku swojego gospodarowania, później zwyczaj
ten stal się tradycją, o której parobcy i dziewczęta wiele rozprawiali w ciągu roku w swoich
prostych izdebkach. Marja sama nie zdawała sobie z tego sprawy, ale być może właśnie za
przyczyną wspólnie pitego świątecznego piwa tak prędko pozyskała sympatię podległych jej
ludzi. Zapomnieli już teraz niemal całkiem, że Marja Oppdal sama była niegdyś ubogą żoną
chałupnika. W każdym razie nie pamiętali o tym, gdy widzieli, jak jej czerwone wargi
rozciągają się w uśmiechu, a w czarnych włosach błyszczą srebrne szpilki.
- Mój najdroższy mężu - szepnęła w kurtkę Karla, szorstką i gładką zarazem. Owcza
skóra była pięknie wygarbowana, futrem zwrócona do spodu, by dawało więcej ciepła jego
mocnemu ciału. Marja, chcąc ogrzać palce, wsunęła je pod okrycie męża, delikatnie
popieściła go po piersi.
Benjamin i Amelia stali na samym końcu Nabben jak dwa posągi na tle nieba
rozświetlonego słabym blaskiem księżyca, wiszącego nad skutą lodem okolicą. Amelia
obejmowała teraz chłopca w pasie, tuląc go do siebie. Choć stali tak blisko krawędzi, Marja
była spokojna, Amelia wszak czuwała.
Amelia... Jej delikatna, wrażliwa i niezwykle obowiązkowa córka.
- Ona dorosła - szepnęła Marja cicho.
Karl tylko skinął głową i znów pocałował żonę w policzek.
- Niech Bóg ma ją w swej opiece, miejmy nadzieję, że naszą małą czeka szczęśliwe
życie.
Sama je będzie musiała sobie zapewnić, pomyślała Marja. My możemy dodać jej tylko
odwagi, by tak zrobiła.
- Amelia, Benjamin! - zawołała. - Wracajmy do domu, zanim wypiją całe miodowe
piwo!
Ledwie udało im się zmusić Benjamina, by poszedł wraz z nimi, chciał bowiem
zaczekać, aż aniołowie zaczną tańczyć na lodzie.
Amelia usiłowała go przekonywać:
- Stąd ich nie zobaczysz, mój kochany, ale trzeciego dnia świąt pójdziesz ze mną do
wioski, będziemy jeździć po lodzie saniami, z dzwoneczkami i pochodniami. Wtedy razem
poszukamy anielskich śladów.
Chłopiec przysłuchiwał jej się, szeroko otwierając oczy, lecz nie dowierzał, dolna
warga zaczęła mu drżeć niebezpiecznie.
- Jesteś już zmęczony, kochany Benjaminie, chodź, weź mnie za rękę, pójdziemy.
- Mów jeszcze, mów! W jego prostych słowach brzmiała zachęta i groźba zarazem,
Benjamin wiedział, że Amelia gotowa jest ulec mu niemal we wszystkim, gdy zmęczenie i
gniew zaczynały mącić mu wzrok.
I Amelia opowiadała dalej, kusiła baśnią, przeciągała słowa tak, by historia trwała aż
do chwili, gdy dojdą do domu. Opisywała przepiękne anioły, ich eteryczną, nadziemską
urodę, pieśni piękniejsze niż jakiekolwiek inne dźwięki na ziemi. Mówiła, jak tańczą na
lodzie, ani odrobinę przy tym nie marznąc, oczyma wyobraźni widziała już wyczarowywaną
przez siebie scenę, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia taki sam jak u Benjamina.
Ich kroki zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu, w powietrzu wirowały suche białe
płatki, niebo na zachodzie zaczynało szarzeć, lecz wciąż oświetlał je blask księżyca,
zapewniając dość światła, by bez trudu mogli odnaleźć drogę do domu.
Benjamin nie skosztował piwa, chciał bowiem od razu się położyć. Amelia
zaprowadziła go na górę po szerokich schodach, dopilnowała, by otulił się kołdrą, i
zaśpiewała jeszcze krótką kołysankę. Ze smutkiem pogładziła ciemne włosy i zobaczyła, że
chłopiec uśmiecha się przez sen.
Przestał być już dzieckiem.
Niektórzy ludzie wciąż jeszcze marszczyli nos na jego widok, lecz dla Amelii
Benjamin na zawsze miał pozostać kochanym małym braciszkiem, nawet gdy skończy
trzydzieści lat i będzie wielki jak tur. Wyglądało bowiem na to, że tak właśnie się stanie. Już
przecież ją dogonił, byli teraz równi wzrostem.
- Dobranoc, Benjaminie, niech ci się przyśnią tańczące anioły...
Na palcach zeszła na dół, poczuła ciepło, jakie niesie ze sobą ludzki śmiech i radość.
Izba pełna była teraz ludzi, na wszystkich twarzach widniały odświętne rumieńce, z radosnym
uśmiechem przepijali do siebie świątecznym piwem, słodkim, pachnącym przyprawami.
Marja osobiście napełniała kubki i częstowała służących. To bardzo piękny symbol,
stwierdziła Amelia, bo czyż sam Jezus nie usługiwał swoim apostołom?
Słudzy zdawali sobie sprawę, że nie powinni ponad miarę korzystać z gościnności
gospodarzy, i opróżniwszy kubki zaraz dziękowali i życzyli dobrej nocy. Już zaledwie za
kilka godzin opuszczą ciepłe posłania, bo nawet w dzień Bożego Narodzenia wzywały ich
obowiązki w stajni i oborze. Później zaś wybierali się do wsi, by uczestniczyć w świątecznym
nabożeństwie.
Marja położyła się spać, w żołądku przyjemnie grzał ją koniak i piwo, a na ustach
czuła świeży smak warg męża i padającego śniegu.
Karl wyszedł jeszcze sprawdzić, czy wyprowadzono sanie i czy uprząż dla koni
należycie wyglansowano. Wszystko musiało być w jak najlepszym porządku przed jutrzejszą
wyprawą do kościoła o wczesnym poranku. Karl lubił swoje drobne obowiązki, lubił wejść w
wigilijną noc do stajni i przechodzić od zwierzęcia do zwierzęcia, podając każdemu garść
ziarna. Miękkie, wilgotne pyski ufnie dotykały jego ręki, w takich chwilach wspominał
zawsze momenty, gdy jako dziecko przytulony do ciężkiego zwierzęcego ciała szukał ciepła i
spokoju.
Wigilijna noc.
Święta noc.
Noc, kiedy nieme bydlęta przemawiają ludzkim głosem i, według legendy, informują
Maryję Pannę o tym, jak traktują je ludzie. Ludzie wciąż w to wierzyli i znajdowali się tacy,
którzy z tego powodu kładli więcej paszy w żłoby w wigilijną noc. Karl zaś na wszelki
'wypadek szeptem życzył zwierzętom dobrej nocy.
Przygarnął Marję mocno do siebie, oboje leżeli na boku opleceni ramionami jak liną,
niczym dwa rozkołysane statki związane na środku morza. Marja delikatnie poruszyła się w
jego stronę jakby niesiona falą i z każdym miękkim ruchem starała się o jeszcze głębsze
połączenie. Znajomy zapach jej miłości wprawił Karla w oszołomienie jak opary płonącej
belladonny. Z zamkniętymi od dłuższej chwili oczyma rozkoszował się tą ucieczką od
rzeczywistości, bliskością i namiętnością.
Marja pocałowała go tak delikatnie, że wstrzymał oddech, drżąc w oczekiwaniu. Czuł
jej ciało, miękkie i sprężyste zarazem, wymagające, świadome tego, że on należy do niej w
pełni, bez żadnych zastrzeżeń.
Nikt tak jak Marja nie potrafił malować wciąż nowych odcieni w ich miłości. Tej nocy
była czarownicą, kruczowłosą furią z oczyma pełnymi dzikości i drobnymi białymi ząbkami,
które odnajdywały najbardziej wrażliwe punkty. Z wiekiem stawała się coraz bardziej
drapieżna.
Karl westchnął zadowolony, Marja zesłała na jego życie błogosławieństwo, z ręką na
sercu mógł przyznać, że nie istnieje żadna inna kobieta, która zasługiwałaby bodaj na jedno
jego spojrzenie.
Czasami bywała nieco wyniosła i daleka, bogini i jagnię ofiarne jednocześnie. Mógł
się wtedy do niej zbliżać z uczuciem bliskim religijnego uniesienia i każdy najdrobniejszy
nawet dotyk jej ciała stawał się świętym rytuałem miłości.
Serce waliło mu mocno, myśli na równi z fizyczną rozkoszą sprawiały, że Karl
wzdychał z bezgranicznego szczęścia, Marja wyglądała teraz piękniej, niż był w stanie to
sobie nawet wyobrazić, twarz miała łagodną, oczy przymknięte, nie uśmiechała się, lecz
odgadywał, że i ona roztapia się w szczęściu. Ucałował jej powieki, chcąc, by je uniosła, by
zajrzała w głąb jego duszy, gdy znów ofiarował jej całą swą miłość.
Przyjmowała jego słowa z powagą, lecz miękkie poruszenia bioder i rąk nie ustawały.
Karl jęknął cicho, znalazł się na progu, na którym zawsze się wahał, od pełnego oddania
dzielił go jedynie blask spadającej gwiazdy. W tych sekundach zawsze odczuwał lęk,
instynktownie pragnął zawrócić, przytrzymać się rzeczywistości, by nie zatracić się do końca.
Marja szepnęła cichutko:
- Chodź...
Nic innego nie mógł zrobić.
Przyszedł do siebie niemal zawstydzony, lecz powitały go jej uśmiechnięte oczy, nie
winiła go, że tym razem nie zabrał jej ze sobą.
- Marjo... moja Mario. Imię zadźwięczało uroczyście. Nie pamiętała, by kiedykolwiek
nazywano ją inaczej niż Maryjką czy też po prostu Marją, używanie imienia, jakie dano jej na
chrzcie, zdawało się niemal świętokradztwem, w nim bowiem zawierał się cały ból i żal, jaki
łączył się ze wspomnieniem nieznanej matki. To ona nosiła imię Maria. To ją ojciec kochał
ponad wszystko. Doświadczyła jednak również nienawiści mężczyzny. Jego prześladowania
zniszczyły jej życie. Dopiero gdy niemal cudem odnaleziono w dogasających zgliszczach
rzeczy matki, dorosła Marja odzyskała spokój. Pamiątki przeszłości sprawiły, że mogła się
wreszcie wypłakać, wtulając twarz w stare, zbutwiałe ubrania, wyciągnięte z piwnicy
plebanii. Zachowały się tam również papiery, na niektórych Marja znalazła zapisane myśli
matki, notatki płynące wprost z serca młodej kobiety, urywki listów. Marja, uznawszy, że
przeczytała już dość, resztę dokumentów zapakowała w stare skrzynie. Miały w spokoju leżeć
na strychu. Pewnego dnia zabierze tam Amelię, pewnego dnia, gdy poczuje, że nadszedł na to
czas.
Z dumą popatrzyła Karlowi w oczy.
- Tak, nazywaj mnie Marią - szepnęła cicho, mocno tuląc się do niego.
Objęci zapadli w sen, wyruszyli w podróż jeszcze dalszą niż ta, z której właśnie
wrócili. Żadne z nich nie słyszało w tę wigilijną noc szurania kroków pod drzwiami i żadnego
nie zdziwiły dwa ostrzegawcze szczeknięcia spuszczonego na noc psa.
ROZDZIAŁ II
Mają białe suknie. Białe jak śnieg.
To dlatego tak trudno je zobaczyć, bo śnieg jest przecież biały jak aniołowie. Tak
mówiła Amelia. Zatańczę z nimi.
Ale mam buty na nogach, może się rozgniewają? Mógłbym je zdjąć, tylko że jest
przecież bardzo zimno.
Bez trudu odnalazł drogę, buty miał wprawdzie nie zasznurowane, lecz i tak trzymały
się otulonych wełną stóp. Kilka razy zaplątał się w sznurowadła, w końcu wetknął je w
skarpetę i zadowolony, że mu się to udało, lekkim truchtem pobiegł przez las. Drzewa
pochylały się pod ciężarem śniegu, noc była bardzo cicha. Jak gdyby wszystko wstrzymało
oddech, pomyślał Benjamin.
Nic dziwnego.
Wigilijna noc taka właśnie być powinna, bo wtedy łatwiej usłyszeć pieśń aniołów.
Poczuł, że palce sztywnieją mu z zimna, a śnieg wdziera się w rozwiązane buty i
gniewnymi lodowymi igiełkami kłuje w stopy. Rozzłoszczony otrzepał łydki, lecz nie na
wiele się to zdało. Uznał, że najlepiej w ogóle się nie przejmować, bo przecież gdy tylko
dotrze do lodu, aniołowie wszystko naprawią.
Zabrało mu to blisko godzinę. Zanim stanął na cypelku powyżej przystani w Dosen,
zdyszał się i płacz ściskał go w gardle, mróz kłuł już teraz w całym ciele, dłonie i stopy bolały
tak, że bliski był krzyku. Nawet księżyc wydawał się rozgniewany, patrzył na niego groźnie,
błyskając okiem.
Ale przecież już doszedł.
W uszach czuł walenie serca.
Ciężko osunął się na ziemię, nie dbając o to, że nogawki spodni wypełnią się
śniegiem. Z wolna biały puch wokół jego gorącego, zmęczonego ciała zaczął tajać.
Omiótł spojrzeniem płaską, rozległą powierzchnię zamarzniętej wody.
Zapatrzył się na równinę, bojąc się choćby mrugnąć, bo aniołowie mogli go
przechytrzyć i zatańczyć akurat w chwili, gdy przymknie oczy.
Z całych sił wytężał wzrok, w zziębniętych płucach świszczał oddech.
Czy coś się nie poruszyło?
Czy w samym środku bieli nie zadrgał jakiś biały cień?
Benjamin oddychał już spokojnie, zimno przestało być takie dotkliwe.
Tak!
Teraz miał już pewność. Delikatny powiew wiatru wdarł się pod kołnierz kurty,
pieszcząc spoconą skórę. Wiatr poderwał w górę lekki śnieg, płatki zawirowały nad ziemią.
Ponad lodem utworzyła się roztańczona kolumna białego puchu, blade światło księżyca
sprawiło, że zaczęła przypominać pląsające postacie bawiące się nad białą podłogą do wtóru
szeleszczącej muzyki wiatru.
Benjamin, łkając, na czworakach podpełzł do brzegu, na jego twarzy malowało się
uniesienie. Stanął wreszcie na nogi, na moment stracił równowagę, lecz zaraz poczłapał dalej.
Otoczaki tuż nad wodą były gładkie i zimne, pokonywał je z wysiłkiem, kalecząc ręce i
kolana. Na białej powierzchni pojawiły się plamki czerwonej i krwi, lecz Benjamin tego nie
zauważał.
Szlochając z bólu i napięcia, znalazł się nagle na białej pokrywie fiordu.
Pod nogami zatrzeszczało, stawiał stopy ostrożnie, ręce wyciągnął przed siebie. Buty
wypełniły się ciemną morską wodą, zalewającą lodową powłokę.
Księżyc wciąż świecił, to jego siła przyciągała wodę do spodniej powierzchni lodu.
Aniołowie zamachali do niego!
Benjamin uszczęśliwiony odchylił głowę, zaśmiał się głośno.
Buty zrobiły się takie dziwnie ciężkie i sztywne, nogi nie bardzo chciały go słuchać,
lecz nie czul już igiełek mrozu. Znów usiadł i zmusiwszy palce do posłuszeństwa, ściągnął
buty.
Śnieg pod stopami wcale nie wydawał się zimny. Teraz, kiedy Benjamin pozbył się
nieprzyjemnego ciężaru, mógł zrobić nawet kilka podskoków. Widział, że palce u nóg są
niemal całkiem białe, ich widok wydał mu się niezwykły.
Lód pod chłopcem lekko się zakołysał.
Benjamin mruknął cichutko, wyrażając w ten sposób radość i napięcie.
- Tańczcie! - zawołał.
Ale anioły odsuwały się od niego za każdym razem, gdy tylko zanadto się do nich
zbliżył.
Były rzeczywiście takie piękne, jak mówiła Amelia.
Gonił je na oślep. Z oczu popłynęły mu łzy, bo wirujące sylwetki uciekały, a jego ręce
chwytały jedynie puste powietrze.
W końcu nogi odmówiły chłopcu posłuszeństwa, upadł, lecz lód pod nim wydał się
zdumiewająco miękki. Przez chwilę leżał na plecach, niemal ze zdziwieniem wpatrzony w
ciemne niebo. Gwiazdy gdzieś się pochowały.
I nagle usłyszał śpiew, odwrócił się w stronę, skąd dobiegał.
Tam!
Znów widział tańczące postacie.
Teraz rozpostarły nawet skrzydła jak anioły na ołtarzu w kościele. Te jednak
wyglądały na miłe, wszystkie uśmiechały się tak jak Amelia.
- Melia! - chciał zawołać, lecz słowo zatrzymało się w sercu.
Poczuł ciepło, gdy anioły wciąż tańcząc, zbliżyły się do niego, wyciągały teraz do
niego ręce, wcale już nie chciały uciekać.
Uszczęśliwiony szeroko otworzył oczy, gdy jedna z promieniejących bielą postaci
ujęła go za rękę i uniosła ze sobą w powietrze, w biel jaśniejszą niż śnieg, piękniejszą niż
samo życie.
- Melia! I ona tam była.
Serce Benjamina przepełniła radość, poczuł, jak wyrywa się z zziębniętego,
nieforemnego ciała.
Nikt nie mógł powstrzymać zawodzenia Amelii. Słysząc dźwięczący w nim ból,
służący drżeli, zdjęci lękiem, i żegnali się znakiem krzyża. "W końcu Marja wzięła się jednak
w garść i poszukała czegoś w swojej zamkniętej na klucz szafce. Dziewczyna musi choć
trochę odpocząć.
Rankiem pierwszego dnia świąt obudziła ich stojąca w drzwiach pobladła Lina. Marja
natychmiast wiedziała, że stało się coś niezwykłego, służąca bowiem nigdy nie wchodziła do
sypialni gospodarzy.
- Musicie zaraz przyjść... Ach, jakież to straszne... Lina szlochała głośno, zasłaniała
usta ręką, jak ktoś, kto chce powstrzymać mdłości.
- Powiedzże wreszcie, co się stało, kobieto! Przestań beczeć jak koza!
To przerażenie podpowiedziało Marji ostre słowa, natychmiast wyobraziła sobie, że
coś złego musiało się przydarzyć Karlowi Martinowi. Usiadła na łóżku i potrząsnęła śpiącym
Karlem.
- Benjamin... - załkała Lina. - On chyba nie żyje...
- Nie - szepnęła Marja.
Czuła, że krew odpływa jej od serca, ale od razu zerwała się z łóżka. Zaspany Karl
także prędko doszedł do przytomności.
- Co też Lina wygaduje? Dziewczyna wciąż nie potrafiła się wysłowić.
- Oni... go... przynieśli. On... oni... znaleźli go na lodzie. Dzisiaj rano. Dzwonnik
wyszedł, żeby położyć żar pod ławkami w kościele.
- Co to ma znaczyć? Czy ty mówisz o naszym Benjaminie? On przecież śpi!
Głos Marji dźwięczał ostro, oczy miała rozbiegane, rękoma wymachiwała w
powietrzu, jakby chciała odegnać potworną wiadomość.
Niemal jednym skokiem pokonała schody, w przelocie rejestrując tylko, że drzwi do
pokoju Amelii są zamknięte.
Na dole w izbie siedzieli czterej milczący mężczyźni w ciemnych ubraniach, jednym z
nich był dzwonnik. Trzej pozostali to gospodarze i chałupnicy z zagród położonych w środku
wioski.
Na stole ułożyli owiniętą postać.
Do dźwignięcia tego ciężaru nie trzeba było aż czterech silnych mężczyzn, pomyślała
Marja. Serce miała zlodowaciałe, przed oczami wirowała czerwona mgła.
Z tobołka wystawała nieduża dłoń, zaciśnięta tak, jak gdyby chciała schować w swym
wnętrzu coś cennego. Spuchnięte palce pociemniały, białe plamy wśród prędko ciemniejącej
siności świadczyły nieodwołalnie o śmierci.
- Benjamin - zaszlochała.
Nieporadnie odsunęła ubogą wełnianą derkę.
Twarz chłopca była biała, wargi, niemal całkiem pozbawione barwy, odcinały się
jedynie lekką sinością. We włosach błyszczały kryształki lodu, z każdą chwilą coraz więcej
ich topniało.
Oczy Benjamin miał otwarte, lecz pokrywała je mleczna zasłona.
- Nie udało nam się ich zamknąć - wyjaśnił jeden z mężczyzn tonem
usprawiedliwienia. - Może teraz, kiedy w cieple trochę roztają.
Marja poczuła, jak nagły ból wybucha jej w piersi. Benjamin nie żył.
Marja bolała nad nim, lecz przede wszystkim nad córką. Karl powtarzał tylko:
- Boże, Boże!
Wreszcie osunął się na krzesło, zasłonił twarz rękami, słychać było, że z trudem
chwyta powietrze.
Lina już się opamiętała, podeszła do Marji, jej głos brzmiał spokojnie:
- Idź do Amelii, ja się nim zajmę.
- Nie - szepnęła Marja. - Ona będzie chciała sama to zrobić.
Można by przypuszczać, że Amelia straciła dziecko, pomyślała Lina. A przecież sama
ledwie przestała nim być!
Marja i Karl nie odzywali się do siebie, nie zamienili ani słowa, nie naradzili się, jak
wyznać tę straszną prawdę Amelii. Oboje doskonale wiedzieli, jak mocno córka związała się
z tym dziwnym chłopcem. Marja zmusiła serce, by uderzało spokojniej.
Przez moment tylko popatrzyli na siebie przed zamkniętymi jeszcze drzwiami. We
wzroku Karla pojawiła się dawna bezradność. Marja ścisnęła klamkę, aż zabolała ją ręka,
wiedziała, że będzie teraz potrzebować całej swojej siły.
- Amelio... - szept matki dotarł do dziewczyny i wyrwał ją ze snu.
Płomień trzymanej przez Marję w rękach świecy zamigotał lekko w przeciągu. Z
początku Amelia sądziła, że matka przyniosła jej coś gorącego do picia, zauważyła bowiem
kubek w jej ręku. Zadowolona przetarła oczy, gotowa na spotkanie świątecznego poranka.
- Mamo, tato, wesołych świąt!
Wreszcie jednak spostrzegła wyraz ich twarzy, zobaczyła łzy na pokrytych zarostem
policzkach ojca, widziała powagę i ból w ich oczach. Stali nad nią jak dwa anioły śmierci, ich
wargi układały słowa, których Amelia nie chciała przyjąć.
Matka przysiadła na brzegu łóżka, ojciec mocno ją przytrzymał.
To nieprawda, to nie może być prawda!
To niemożliwe, że Benjamin nie żyje, zaledwie kilka godzin wcześniej był przecież
zdrowy i wesoły. Własnoręcznie otulała go pierzyną, odgarniała czarne włosy z oczu,
patrzyła, jak zasypia, rumiany, najedzony i zdrowy.
Jęk Amelii zmienił się w gniewny krzyk protestu. Ojciec musiał mocno ująć ją za
ramiona, potrząsał nią, by powstrzymać zawodzenie i przemówić jakoś do rozsądku.
- Musisz w to uwierzyć, Amelio, to straszne, sami ledwie możemy pojąć, ale to się
stało i musimy godnie znieść tę prawdę ze względu na pamięć Benjamina.
- Nie, kłamiecie, jesteście źli! Amelia wyła i lamentowała, wykrzykiwała ostre słowa,
lecz i Marja, i Karl dobrze wiedzieli, że nie mogą brać ich sobie do serca.
Karl wciąż przytrzymywał ciało Amelii w uścisku, cicho szepcząc jej do ucha:
- Już dobrze, córeczko, już dobrze. Nie było w tym żadnej pociechy, lecz wreszcie
ciepło silnego ciała ojca i ból dźwięczący w jego głosie powstrzymały oszalałe krzyki Amelii.
Wywinęła się z jego objęć, patrzyła teraz na rodziców pozbawionymi wszelkiego
wyrazu oczami.
Marja zrozumiała, że córka ucieka od bólu, że odgrodziła się od wszelkich uczuć i z
wolna popada w apatię.
- Chodź - powiedziała łagodnie. - Pójdziemy się z nim pożegnać.
Amelia jeszcze raz zaszlochała, z oczu Marji popłynęły łzy, zostawiając ciemniejsze
ślady na włosach córki.
Przy zimnym ciele Benjamina szaleństwo Amelii wybuchło na nowo, przekraczając
wszelkie możliwe granice. Marji nie przeraziły jej krzyki i jęki, dobrze już znała różne
oblicza cierpienia, to na wpół zduszone słowa, wyrywające się z ust córki, sprawiły, że Marji
krew zakrzepła w sercu.
- Ja go zabiłam, okłamałam go, przywiodłam prosto na śmierć! O Jezu, pozwól mi
teraz umrzeć! Niech zaznam udręk przez całą wieczność, za taki grzech...
Kielich się przepełnił.
Marja przyniosła ze swojej sypialni słoiczek z czerwoną etykietką i dodała dwie pełne
łyżki nalewki do kubka wypełnionego w połowie ciepłym mlekiem.
Zmusiła Amelię do otwarcia ust i wlała w nią gorzki napój. Mieszanka opium i
własnej nalewki Marji na spirytusie zadziałała gwałtownie i skutecznie.
Amelia zemdlała w pół krzyku.
Wyglądało to tak, jakby ktoś nożem przeciął jej życie.
Marji ręce się trzęsły, przemogła jednak ochotę, by uciec w ten sam spokój, jaki
mogło dać niebezpieczne lekarstwo.
- Musimy być silni - powiedziała cicho do Karla. Mąż, nie patrząc w jej stronę, rzucił
gdzieś w powietrze:
- Tak, ale to będzie trudne, Marjo.
- Myślałam, że coś z Karlem Martinem... Wolno skinął głową.
- Ja też.
Złożył ręce, czyżby w modlitwie o siłę, czy też w podzięce?
Oboje mieli świadomość, że oprócz żalu nad śmiercią tego szczególnego dziecka
odczuwają także ulgę wywołującą lekkie ukłucia wyrzutów sumienia. Benjamin nie był krwią
z ich krwi; choć go kochali i zawsze wysoko podnosili głowę wobec tych, którzy go nie
rozumieli, to jednak nie był ich synem.
Karl Martin wciąż żył; jedynie w najbardziej dręczących koszmarach sennych
pojawiały się obrazy jego śmierci. Ale na pewno wróci. A Amelia pewnego dnia znów
zacznie się uśmiechać...
- Może tam, gdzie jest, będzie mu teraz lepiej - rzekła Marja powoli. Po raz pierwszy
wytarte słowa, jakże często powtarzane przy zmarłych, nabrały dla niej sensu.
Karl popatrzył na żonę, jego oczy były niczym przepaście, w które można staczać się
bez końca.
- Myślę, że on rzeczywiście zatańczył z aniołami i tańczy z nimi także teraz.
Marja potwierdziła szeptem:
- Tak. Jutro powiemy o tym Amelii, gdy tylko się obudzi.
ROZDZIAŁ III
Bali się o życie Amelii, a już na pewno o zdrowie jej duszy. Przez pierwsze dni
nowego roku dziewczyna snuła się niczym zjawa, z pobielałą twarzą i drżącymi, niezdolnymi
do wykonania jakiejkolwiek czynności rękami. Jak we śnie krążyła między pokojem własnym
a Benjamina, często również w środku nocy. Marja dawała jej większą dozę oszałamiającej
mikstury, lecz miała świadomość, jak wiele ryzykuje. Wszyscy jednak chcieli opóźnić
reakcje, które będą musiały nieuchronnie nastąpić, gdy tylko Amelia wyrwie się ze stanu
głębokiej apatii.
Pod koniec stycznia Amelia przepłakała cały tydzień bez przerwy, Marja chciała być
przy niej, lecz córka często odpędzała ją z krzykiem. Karl krążył po domu niczym cień,
schudł kilka funtów. Dopiero w marcu, gdy wiosenne słońce zaświeciło Amelii w oczy i
zaczął kiełkować ulubiony pachnący groszek Benjamina, dziewczyna po raz pierwszy
dobrowolnie opuściła swój pokój i zeszła na dół, by zjeść wraz z innymi.
Długo stała w drzwiach. Czekała, aż oczy wszystkich zwrócą się na nią, widziała ich
niepewność, dostrzegała zastygłą w pół ruchu łyżkę z zupą. Czuła, że patrzą na jej piękną
suknię, której nie wkładała od wigilii, wiedziała, że zauważyli umyte i uczesane jasne włosy.
Karl wstał, podszedł do niej, podał jej ramię. Ucałował bladziutkie czoło i powiedział
cicho:
- Witaj z powrotem, córeczko! Pozwól, że zaprowadzę cię do stołu.
I Amelia dała się poprowadzić. Zauważyła, że czeka na nią nakrycie, chociaż nie
schodziła na dół od świąt. Cieplej zrobiło jej się na sercu. Ale miejsce obok niej na lawie ziało
pustką.
Specjalną poduszkę Benjamina także usunięto.
Zostało ich tylko troje.
Amelia zdjęła z wielkiej szafy wazonik z suszonymi kwiatami i postawiła go na
miejscu Benjamina, wyzywająco patrząc w oczy matce.
Marja ujęła rękę córki.
- Tak będzie dobrze, Amelio. Dziewczyna skinęła głową. - Tak. Zaczęli jeść.
Marja wsiadła do powozu i zrobiła miejsce obok siebie. Dzisiaj Amelia miała jej
towarzyszyć do Vildegard, może dlatego wydawało się, że ptaki śpiewają wyjątkowo głośno i
pięknie. Zimowa żałoba wycieńczyła ciało Amelii, dziewczyna wprost wychudła, lecz była
piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Jej twarz utraciła ostatnie resztki dziecięcej krągłości,
policzki nie były już rumiane jak jabłuszka, kości policzkowe rysowały się nowymi,
ostrzejszymi liniami, przydając Amelii dorosłej, subtelniejszej urody, której, jak Marja po raz
kolejny musiała przyznać, córka nie odziedziczyła po niej.
Jasne włosy z wolna odzyskiwały blask, między innymi dzięki przyrządzonej przez
Marję specjalnej mieszance z rumianku, dębu szypułkowego, chmielu i olejku różanego.
Koń wolno człapał w dół zbocza. Na pomalowanej na czarno kolasce lśniły czerwienią
inicjały Marji. Powóz był podarunkiem od Karla, Marja powoziła nim sama, nie chciała
fatygować żadnego mężczyzny. We Wdowiej Zagrodzie trwała już gorączka wiosennych prac
polowych, mężczyznom ledwie starczało czasu na spanie między rozrzucaniem gnoju,
oraniem, usuwaniem kamieni z ziemi i bronowaniem.
Tego roku planowano również oczyszczenie pod uprawę sporego kawałka w
Ovreteigane, tak postanowił Karl, by zrekompensować sprzedaż innych części uprawnej
ziemi owej ciężkiej zimy przed ośmioma laty.
Okrutna północna wojna wciąż trwała, wieści z frontu rzadko docierały do wioski w
głębi fiordu, a jeśli już się tak działo, to były zwykle przeznaczone dla jakiejś wdowy lub
starych rodziców. Trzej kolejni młodzi mężczyźni wrócili dc domu, okaleczeni na resztę
życia, naznaczeni wojną. Marja osobiście zajęła się nogą młodego Jomara Prestestiena.
Amputowano ją nieudolnie tuż ponad kolanem, rana jednak zrosła się tak źle, że żołnierz
cierpiał z powodu ropiejącej narośli wielkości pięści. Gdyby nie Chłopak, być może nigdy nie
ośmieliłaby się kroić ciała młodego wojaka, nie chodziło wszak o życie. Ale Chłopak milcząc
pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie, czy widział wcześniej podobne okaleczenia. Gdy
jednak zapytała wprost, czy jest balwierzem, a może synem balwierza...
Najwidoczniej w swej ciekawości posunęła się za daleko.
Chłopak nie mógł mówić.
Może dlatego, że nie chciał?
Było coś tajemniczego w tym człowieku, który przebywał z nimi już od dziewięciu
lat, a oni wciąż nic o nim nie wiedzieli. Wybudował sobie nędzną chałupę na skraju lasu
ponad Vilde i z uśmiechem kręcił głową, gdy Marja zapraszała go do Wdowiej Zagrody.
Najwidoczniej wolał samotność. No cóż, nie będzie się upierać. Nawet Amelii nie udało się
nawiązać kontaktu z tym dziwakiem, którego imienia nie znał nikt. Wyglądało na to, że
zadowala go imię Chłopak, choć wyrósł już na potężnego mężczyznę.
- Cieszę się - cicho powiedziała Amelia, gdy Marja ściągnęła lejce i zawołała na
konia, by się zatrzymał. Zwierzę posłusznie czekało, aż Amelia otworzy furtkę prowadzącą
do Vildegard.
Marja zostawiła konia i powóz pod opieką jakiegoś dziecka, których gromadka zawsze
plątała się po podwórzu.
Przy schodach czekały już cierpliwie trzy kobiety.
- Dzień dobry i szczęść Boże - pozdrowiła je Marja. Pokłoniły jej się nisko z pokorą,
lecz odważyły się odpowiedzieć na uśmiech.
- Szczęść Boże pani i wam, panno Amelio. Jakaż to radość widzieć was... tutaj.
Amelia uśmiechnęła się przelotnie, podziękowała. Zdawała sobie sprawę, że we wsi
wiele poszeptywano o jej długotrwałej żałobie. Wpatrywała się w oczy kobiet, chłonęła każdy
ton dźwięczący w ich słowach, doszukując się śladów ewentualnej nieszczerości. Czy to
jedne z tych, które krzywiły się na widok Benjamina? Czy to nie one mówiły, że
niedorozwinięty chłopiec nie jest wart takiego żalu?
Amelia już poczuła, jak ściska ją w żołądku. Pożałowała, że wybrała się z matką. Co
też ci niemądrzy ludzie sobie pomyślą? Świetnie wiedziała, że wciąż źle mówią o Benjaminie.
Uważają, że powinna się raczej cieszyć. Amelia przymknęła oczy, przypomniała sobie, jak
zapiekła ją ręka od uderzenia, kiedy ukochany Liny, Guttorm, powiedział za dużo.
- Panienka Amelia powinna dostrzec w tym, co się stało, jasny punkt. Ten chłopak...
miałby się ciągnąć za panienką, nawet gdyby była już stara i siwa? Wystraszyłby starających!
Guttorm natychmiast musiał się wynosić, Karl nie miał odwagi postąpić inaczej po
histerycznym wybuchu Amelii, w dodatku zgadzał się, że służącemu nie przystoi tak się
zwracać do gospodarzy.
Lina przez trzy kolejne tygodnie przypalała owsiankę, prawdopodobnie z zemsty, bo
przecież kobieta z nieślubnym dzieckiem nie mogła liczyć na to, że wokół niej roić się będzie
od zalotników.
Nadchodziło jednak lato i we wsi zaczęli się pojawiać wędrowni handlarze oraz
mężczyźni szukający pracy. Jeden z nich właśnie zajął miejsce Guttorma, zarówno przy pługu
Karla, jak i w łóżku Liny.
Amelia w ciepłe sobotnie wieczory często długo nie mogła zasnąć, przysłuchiwała się
wpadającym przez otwarte okno odgłosom kroków i ściszonych rozmów. Wiedziała, co
oznacza ten ruch, wiedziała, że ciche stuknięcia o ścianę spichrza to drabina, po której
wspinają się chłopcy przychodzący w zaloty. Karl zwykle się tym nie interesował. Wielu
gospodarzy czatowało w oknach i rzucało się z pięściami na nieproszonych gości, niejeden
chłopak musiał brać nogi za pas na widok rozzłoszczonego pana celującego do niego ze
strzelby.
Ale we Wdowiej Zagrodzie było inaczej, co bardzo odpowiadało Linie, podobnie jak i
innym dziewczętom. Marja natomiast, słysząc o zalotach, zaciskała usta. Twierdziła, że to
przecież właśnie dziewczęta cierpią najbardziej. Do niej wszak przychodziły, gdy potajemne
pieszczoty posunęły się za daleko i serce tłukło się w piersi ze strachu przed konsekwencjami.
Nigdy nie dawała im tego, o co prosiły, obiecywała tylko, że jeśli znajdą się w
kłopocie, mogą liczyć na jej pomoc. Większość dziewcząt poślubiała swoich zalotników i
tylko niektóre musiały płacić na tingu grzywnę za ciążę, trwającą zbyt krótko po ślubie.
Tego dnia jedna z kobiet przyszła do Marji w podobnej sprawie. Młoda panna nie
mogła być starsza od Amelii. Marja wiedziała, że wiele ryzykuje, pozwoliła jednak córce
pomówić ze zrozpaczoną dziewczyną w cztery oczy. Rozmowa mogła dla Amelii stanowić
delikatną przestrogę na wypadek, gdyby i ona nie umiała sobie poradzić z chłopakami, którzy
tak jak poprzedniego lata mogą mieć zadziwiająco wiele spraw we Wdowiej Zagrodzie.
Amelia uważnie, lecz z rosnącą irytacją wysłuchała historii dziewczyny; pamiętała ją z
czasów, kiedy Nadjana uczyła w szkole. Berit już wtedy oglądała się za chłopcami i starała
się im przypodobać.
- No i nie mogłam nic na to poradzić, on... on był taki chętny, przytrzymał mnie, nie
mogłam mu się wyrwać i nie słuchał, że mówiłam nie...
Wzruszyła ramionami, posłała Amelii wiele mówiące spojrzenie.
- Czy on cię zhańbił... gwałtem?
Amelia, mówiąc to, zadrżała, ale Berit tylko zachichotała chytrze.
- Ty może nie wiesz, jak to jest, ale chłopcy potrafią kompletnie oszaleć... Wystarczy,
że się do nich choćby odrobinę uśmiechnę. Powiem kilka słów, całkiem niewinnych...
Amelię ogarnęła złość. Dziewczyna nawet teraz trzepotała rzęsami. Przyszła ubrana w
stanowczo zbyt obcisłą sukienkę, głęboki dekolt odsłaniał piersi, a chustka narzucona na
ramiona służyła raczej nie jako przykrycie nagiej skóry, lecz chorągiewka, która powiewając
przyciąga wzrok.
- Czego byś chciała? - spytała wreszcie Amelia. Zabrzmiało to surowiej, niż
przypuszczała.
W wielkich piwnych oczach dziewczyny zakręciły się łzy.
- Ależ, moja droga, to przecież jasne. Ja chyba... wydaje mi się, że będę miała dziecko.
Ale to niemożliwe, to się nie może stać, nie jestem gotowa...
- Nic nie mogę na to poradzić - oświadczyła Amelia ostro.
- Ale przecież słyszałam...
Dziewczyna mówiła ściszonym głosem, niemal szeptała. Wzrok krążył niepewnie.
- Wiem, że to surowo zabronione, ale... czy ty... czy twoja matka... nie możecie temu
zaradzić?
Amelia podniosła się gwałtownie.
- Idź do tego swego zalotnika, powiedz mu, co się stało, i zaraz zaciągnij go do
pastora, innej możliwości nie masz. I ostrzegam cię, nie próbuj żadnych głupstw. Jeśli
spodziewasz się dziecka, to znaczy, że Bóg tak chce. Biedna będziesz, jeśli ośmielisz Mu się
sprzeciwić.
Dziewczyna przyglądała jej się wstrząśnięta.
- Ale... ale... słyszałam...
- Nigdy nie słyszałaś, byśmy trudniły się czymś takim. Moja matka i ja nie jesteśmy aż
tak głupie ani niemoralne.
Ostatnie słowo smagnęło dziewczynę jak batem, ciaśniej otuliła się chustką, wydawała
się teraz mała i bezbronna. Amelia pożałowała twardych słów, lecz kokieteria Berit była taka
prowokująca.
- Przepraszam... nie chciałam... wybaczcie... Pójdę już.
Amelia wzięła się w garść.
- Nie przepraszaj, byłam zbyt surowa. Wiem, że jest ci trudno, tak samo chciałabym,
żeby do tego nie doszło, jak i ty, ale nie wydaje ci się, Berit, że wszystko jakoś się ułoży? Nie
sądzisz, że on poczuje się odpowiedzialny?
Berit uśmiechnęła się bez radości. Niewiele w niej zostało teraz z kusicielki.
- Na pewno. Nie powinnam była tu przychodzić. Cóż, pójdę już.
- Do widzenia, Berit. Uważaj na siebie. I na dziecko.
- To na pewno będzie potrzebne - szepnęła dziewczyna, wychodząc znów na słońce.
Marja zaraz przyszła do córki.
- Jak poszło?
- Powiedziałam jej, że nie możemy nic poradzić. Mamo, dlaczego ona przyszła? Ty
chyba nigdy nic takiego nie zrobiłaś?
Marja usiadła ciężko.
- Nie, tego akurat nie. No cóż, to zależy od tego, co się myśli.
- Ty dobrze wiesz, co ja myślę - oświadczyła Amelia. Marja wolno kręciła głową.
- Nie odważyłabym się, wiesz, jaka kara za to grozi. Amelia skubała nitki wystające
przy rękawie sukienki.
- Mamo... a co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że dziecko, które ona nosi, będzie takie
jak Benjamin?
Marja prychnęła.
- A skąd można to wiedzieć? Nikt przecież nie wie, jaki będzie dzień, zanim nie
nastanie wieczór.
- Ale gdyby tak było, mamo, albo gdybyś wiedziała, że to dziecko będzie
najstraszniejszym mordercą na świecie, zrobiłabyś to wtedy? Zrobiłabyś tak, żeby się nie
urodziło?
Marję zdumiał nagły filozoficzny nastrój córki, ale te pytania nie miały sensu, bo
niemożliwe jest przecież i nigdy możliwe nie będzie dotarcie do tajemnic dziecka, zanim
jeszcze ujrzy ono światło dzienne.
- Wydaje mi się - powiedziała - że nie powinniśmy się wtrącać w naturalny bieg życia.
- Ale księża twierdzą, że i tak już to robisz, kiedy swoimi lekami i nożem odpędzasz
chorobę, która bez tego uśmierciłaby człowieka.
- Nie życiu się wtedy opieram - odparła Marja z mocą. - Tylko walczę ze śmiercią.
Amelia pokiwała głową, uśmiechnęła się uspokojona.
- I ja tak myślę, mamo. To śmierć jest naszym najgorszym wrogiem, prawda?
Marja nie wiedziała, co powiedzieć.
Kiedyś uważała, że śmierć nigdy nie bywa piękna, z czasem jednak nauczyła się w
niej widzieć również wyzwolicielkę, przyjaciela, który przybywa po cichu i zabiera ludzi
daleko od wszelkiego cierpienia.
- Sądzę, że śmierć jest częścią życia, Amelio, ale mniej musimy się jej bać.
Amelia spuściła wzrok.
- Myślisz, że Benjamin... on przecież był ochrzczony? Marja zrozumiała pytanie córki,
ale problem wiary i zwątpienia nigdy nie był jej bliski. Nie potrafiła dać córce odpowiedzi,
tak mało obcowała z Bogiem.
Delikatnie pogładziła Amelię po plecach, czuła, jak bardzo chuda jest córka.
Wystające kostki kręgosłupa wskazywały drogę palcom matki. Może niesłusznie postąpiła,
narażając ją na takie przeżycia w Vildegard? Sądziła jednak, że dziewczynie dobrze zrobi,
gdy przekona się, że inni ludzie cierpią równie mocno, mają swoje wielkie żale i troski.
Amelia podniosła głowę. Wprawdzie w oczach błyszczały jej łzy, ale drżące wargi
rozciągały się w lekkim uśmiechu.
- Wydaje mi się, że istnieje raj dla Benjamina. Myślę, że Bóg będzie dla niego
wyjątkowo łaskawy, ponieważ on był taki niewinny.
- I ja tak myślę, Amelio. Benjamin nie miał w sobie zła, to prawda.
- Potrafił wpadać w gniew, czasami pluł i próbował mnie uderzyć, ale to moja wina,
nie powinnam go drażnić, lecz okazać więcej cierpliwości i dobroci...
- Amelio, chyba żartujesz?
Marja była wstrząśnięta, bo w wypowiedzianych zduszonym głosem słowach córki
kryło się tyle wyrzutów sumienia.
- Nikt nie mógł być dla niego lepszy niż ty, nikt nie kochał go mocniej, nikt inny nie
mógł dać mu więcej radości. Amelio, byłaś prawdziwym aniołem!
- Nie mów tak, mamo, nie jestem wcale aniołem, przeciwnie, jestem pełna grzechu.
Marja się poddała, pilnowała się tylko, by nie wybuchnąć histerycznym śmiechem.
Gdy słyszała wyznania córki, wzbierał w niej gniew. Amelia pogrążała się w bagnie
samooskarżeń i braku poczucia własnej wartości. Czuła się winna wszystkiemu, co tylko
możliwe.
Matka ujęła dziewczynę za ramiona, potrząsnęła nią leciutko, pochwyciła jej wzrok.
Pojawił się między nimi ton groźnej powagi.
- Jesteś najmniej grzeszną osobą, jaką znam, Amelio. Zawsze tak bardzo się starałaś,
tyle, ile mogło wytrzymać twoje serce. Nigdy się nie oszczędzałaś, za wszelką bezmyślność i
zadawany ci ból odwzajemniałaś się jeszcze większą wyrozumiałością. Boję się, kiedy tak
mówisz! Amelio, przestań tak myśleć!
- Mamo, kochasz ojca?
Marja była bardzo rada, że może wyraźnie i zdecydowanie kiwnąć głową, podczas gdy
córka badawczo patrzyła jej w oczy.
Amelia westchnęła.
- Wierzę w to, już teraz wierzę. Ogromnie mnie to cieszy, mamo.
Marja poczuła wzruszenie. U p ł y n ę ł y już całe lata, odkąd tak szczerze rozmawiała
z córką, jeśli w ogóle kiedykolwiek prowadziły taką rozmowę. Żałoba uczyniła z Amelii
dorosłą, i to nie tylko jeśli idzie o wygląd.
Marja wstała uszczęśliwiona.
- Gdybyś tylko wiedziała, Amelio, jak bardzo się bałam o ciebie... Nigdy nie byłam
dla ciebie dobrą matką, kochana.
Amelia uśmiechnęła się.
- Oczywiście, że byłaś, najlepszą na świecie. Dzięki Bogu za lojalność dzieci,
pomyślała Marja, tuląc córkę do siebie.
Amelia była zmęczona, gdy pod wieczór usiadły w kuchni Gundy, czekając, aż
zaprzęgną konia. Gunda nalała im słodkiego mleka, a nad ogniem z kociołka z wodą unosiła
się para. W kociołku stał mniejszy garnek wypełniony po brzegi żółtawą gęstą siarą.
Poprzedniego dnia ocieliła się pierwsza tej wiosny krowa. Będzie odświętne jedzenie!
Gunda, spokojna i dająca poczucie bezpieczeństwa, siedziała przy stole. Jej pulchne
palce wyjątkowo odpoczywały. Twarz miała jeszcze zarumienioną po całym dniu pracy,
Marja widziała, że spuchły jej łydki.
- Powinnaś więcej odpoczywać, Gundo - strofowała ją łagodnie. - Tyle mamy przecież
ludzi do pomocy.
- Tak, tak - pociągnęła nosem Gunda. - Dziewczynki są sprytne, ale tyle jest rzeczy,
którymi samemu trzeba się zająć.
Marja zaśmiała się cicho.
- Właśnie, ja mówię to samo, Gundo, ale muszę przyznać, że nadeszły dobre dni,
odkąd Johanna i Edda sprowadziły się tutaj.
Na garnuszku Vildegard było teraz aż siedmioro ludzi. Gunda prowadziła
gospodarstwo razem ze swym ukochanym. Wciąż mieszkała w pokoiku za kuchnią,
twierdziła, że nie chce chłopa w domu, ale Marja widziała, że starsza już kobieta ostatnimi
czasy rozkwitła, więc przymykała oczy, widząc owego mężczyznę skradającego się lub w
niektóre wieczory wystającego pod furtką w oczekiwaniu, że Gunda zrobi sobie wolne.
- Johanna i Edda doskonale się spisują - kiwnęła głową Marja, uśmiechając się jak
zwykle, gdy Gunda konsekwentnie nazywała kobiety dziewczynkami. Johanna miała już
chyba dwadzieścia pięć lat, Edda zaś przynajmniej dwadzieścia dwa.
W izbie parobków mieszkali dwaj mężczyźni. Jeden zjawił się ze strasznym bólem
pleców, który uczynił z niego niezdolnego do pracy, gospodarz więc wyrzucił go za drzwi. W
Vildegard na oczach Marji zdrowiał, aż wreszcie przysiągł, że będzie u niej pracować, dopóki
krzyż mu pozwoli. Uważał, że dach nad głową i utrzymanie starczą mu za zapłatę. Jako
dodatkowe wynagrodzenie potraktował przywrócone mu zdrowie.
Zagroda zmieniała się w iście wzorowe gospodarstwo.
Uprawiali w Vildegard zboże, kapustę i rzepę, mieli też dość paszy, by wykarmić zimą
piętnaście owiec i dziesięć krów. Poza tym po podwórzu dreptały kury, a każdej jesieni
zarzynano świnię. Spiżarnia na strychu i spichlerze po żniwach zawsze się zapełniały,
jedzenia starczało dla wszystkich mieszkańców zagrody, a w ciężkich czasach również dla
wielu innych. Już niedługo uprawiane miały być wszystkie pola należące do gospodarstwa.
Świętością pozostawał jedynie ogród z ziołami Marji, tam nie miał wstępu żaden człowiek z
kosą. Marja lubiła zajmować się nim sama, troskliwie pielęgnowała nowe, nieznane gatunki,
które udawało jej się wyhodować. Wiosną zawsze w Vildegard panował odświętny nastrój,
Marja bowiem chodziła wtedy z uśmiechem na ustach, wyczekując pory siewu.
Teraz nasionka znalazły się już w ziemi.
Wiele kiełkowało.
Niektóre z najsilniejszych bylin wypuściły nawet pączki, bo w ogródku za oborą
słońce przyjemnie już grzało i roślinki posadzone najbliżej brunatnej drewnianej ściany miały
więcej niż przynależną im część światła i ciepła.
- Przyjdziesz jutro?
- Tak, jak zwykle. Chyba że jest coś specjalnego do zrobienia.
Kucharka odmruknęła, że nie. Marja mogła więc mieć wolny wieczór. Zwykle
przychodziła bądź przyjeżdżała do Vilde trzy razy w tygodniu, w pozostałe dni chorymi
zajmowały się Johanna i Edda z Chłopakiem, a Gunda była tam zawsze.
- Gdzie jest dzisiaj Johanna?
- W Jonne. Metta urodziła wczoraj. Marja pokiwała głową. Johanna z czasem stawała
się coraz bardziej uznaną akuszerką, wiele satysfakcji dawały jej wezwania na największe
nawet dwory, gdy spodziewano się narodzin dziecka. Z mieszkańcami Solgarden nie
utrzymywała żadnego kontaktu, jej mąż przed laty jasno dał do zrozumienia, że jeśli pójdzie
do Marji Oppdal, to może już tam zostać i przestać się uważać za jedną z Solgardenów.
Między rodziną Marji a ludźmi z Solgarden zbyt wiele było złej krwi, Marja czuła gniew z
tego powodu, a jednocześnie było jej bardzo przykro. Kiedyś, dawno temu, w tamtej
zagrodzie przyszła na świat jej matka, ale wszyscy, którzy kochali Liv i maleńką Marię,
dawno już nie żyli. Pokolenia, które przyszły później, nie miały już takiej samej siły. Kiedy
Marię postawiono przed sądem i skazano na dożywotnie zesłanie, żaden z Solgardenów nie
odważył się przemówić w jej sprawie, Marja nie mogła im tego zapomnieć. Ale Johanna to co
innego. Johanna była wierną, odważną duszą, która sprzeciwiła się mężowi i przyszła do
Marji, byle tylko ratować życie córeczki. Dziecko umarło Marji na rękach, lecz Johanna
nigdy jej o to nie winiła, wiedziała zapewne, że pojawiła się zbyt późno. Została w Vildegard
jako najbliższa pomocnica Marji, a z czasem także jej przyjaciółka. Do Johanny Marja mogła
przyjść tak samo, jak kiedyś szła do domu Nadjany, Johanna była poważną kobietą, mocno
stąpającą nogami po ziemi, małomówną. Pełna goryczy przeszłość odcisnęła na niej ślad, ale
była odpowiedzialna, chętna do nauki i szczerze pragnęła poświęcić się niesieniu pomocy
innym. Ta chuda ciemnowłosa kobieta wyglądała teraz młodziej i zdrowiej niż przed
siedmioma laty, wciąż jednak w niektóre noce zrywała się z krzykiem, dręczona koszmarami,
i bała się wyjść sama poza podwórze ze strachu, że gdzieś po drodze spotka męża. Zawsze
towarzyszył jej jeden z parobków, a przynajmniej któreś z dzieci z okolicznych zagród.
Marja opróżniła miskę z mlekiem. Z dworu dobiegło parskanie konia, lekko
zaskrzypiały koła powozu, byli gotowi.
- Pozdrów Johannę, jutro się zobaczymy.
Amelia wstała zmęczona, lekko zachwiała się na nogach. Ten pierwszy dzień
spędzony wśród ludzi nieco ją znużył, lecz oczy jej błyszczały z nowo przebudzonej radości,
jaką niesie poczucie więzi z innymi.
W drodze do domu Marja usłyszała, że córka cichutko nuci.
Amelia nie zaśpiewała żadnej piosenki od tamtej wigilijnej nocy, kiedy usypiała
Benjamina kołysanką.
ROZDZIAŁ IV
Amelia znalazła swoje miejsce w szpitaliku, trzy dni w tygodniu towarzyszyła tam
matce i pomagała w dużych i małych kłopotach. Marja rozradowana obserwowała, jak
dziewczyna na powrót odnajduje się wśród ludzi i z jaką dojrzałą pewnością rozmawia z nimi,
niosąc im spokój.
Ona ma wrodzony dar, znów stwierdzała Marja. Bacznie śledziła drobne dłonie
Amelii, gładzące wzdęty brzuszek dziecka lub delikatnie obmacujące złamaną nogę. Niekiedy
Marja zauważała, jak chory przymyka oczy w poczuciu ulgi, a na czole Amelii pojawia się
pot. Może to jednak dlatego, że jest maj, równie ciepły jak zeszłego roku?
Czy ona ma w sobie tę moc?
Niełatwo to stwierdzić.
Czy powinna wypytywać?
Marja przeżywała rozterkę. Trudno będzie uzyskać potwierdzenie, bo jeśli ona jest
taka jak ja, to sama o tym nie wie, myślała.
Spojrzenie Amelii było niezgłębione, jej skupienie, gdy towarzyszyła matce do
Vildegard, mogło wynikać z czystej chęci nauki. Ale Marji coraz częściej przypominały się
oczy Kari, wspomnienie starej kobiety nagle ożyło z dawną mocą.
Kari wiedziałaby, co robić.
Kari pomogłaby Amelii zrozumieć.
Ale Kari już odeszła.
A sama Marja utraciła wszelki kontakt z ową czerwoną mocą, która kiedyś płynęła
przez jej ciało.
Amelia delikatnymi dłońmi dotykała noworodka.
Amelia podtrzymywała głowę starca, pomagając mu się pożywić.
Amelia wymyśliła, by zwichniętą nogę okładać liśćmi babki i mokrą gliną. Glina
zastygała w twardą skorupę i kostka mężczyzny była wtedy tak dobrze osłonięta, że mógł
nawet kuśtykać i pilnować domu w czasie, kiedy żona próbowała zdobyć dla nich jakieś
pożywienie na te dni, gdy tracili jego dniówkę.
Marja miała wrażenie, że córka wykluła się z poczwarki, jak gdyby śmierć Benjamina
zmusiła ją do rozpostarcia skrzydeł. Wciąż widziała żałobę Amelii, jej twarz nadal
przesłoniętą woalką czarnej melancholii, ale Amelia coraz częściej się uśmiechała, a kiedy
kładła się wieczorem, prędko zasypiała.
Dobre czasy.
Nowe czasy.
Marja zwróciła twarz do słońca, radując się życiem.
Jutro zrobią sobie wolny dzień, wybiorą się obie z Amelią do Dosen obejrzeć wielkie
kufry handlarzy i schowki na statkach. Przyda im się nowe ubranie.
Oczy matki były równie szeroko otwarte jak oczy córki, obie gładziły z uniesieniem
prześliczny materiał, ściszonymi głosami dyskutując o cenie. Amelia nie widziała jeszcze
czegoś tak pięknego. Leżał przed nią zwój lśniącego brokatu o barwie ciemnej czerwieni,
przetykany srebrną nitką i ozdobiony maleńkimi wypukłymi pączkami róż. Marja znalazła
zwój cienkiej bawełny w czarnym kolorze, z wzorem w cieniutkie różowe paseczki.
Kupiec uśmiechał się szeroko, zacierał ręce, spluwał co raz tytoniem i przymilał się do
kobiet. Nieczęsto się zdarzało, by we wsi nad ciasnym fiordem znalazł takie klientki. Od obu
pań biła woń zarobku, od srebrnych spinek we włosach starszej, od błyszczącej kariolki, którą
przyjechały.
- Tylko osiem talarów, bezwstydnie niska cena, moje panie, ale tak mało jest ludzi
waszej klasy, ledwie śmiałem wyłożyć te zwoje.
Oczy Marji zalśniły chytrze.
- Osiem talarów? Za materiał na suknię? Kupiec nie wie, że za takie pieniądze można
kupić dwie krowy?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, brunatny czubek języka musnął równie brunatne
wąsy.
- Ale taka pani nie może się chyba ubrać w byle jaką cielęcą skórę, nieprawdaż?
Marja oburzyła się, wyzwała go od lichwiarzy.
- Daję ci pięć talarów za ten brokat, ale pod warunkiem, że dostaniemy na dokładkę
również te wstążki i tuzin srebrnych guzików!
Kupiec zaśmiał się wymuszenie, ale oczy zabłysły mu z radości, że ubije taki świetny
interes. W dzisiejszych czasach zwykle kupowano najwyżej za szylingi.
- Siedem talarów, pani, i wszystkie dodatki będą twoje, ale to ostatnie słowo. Niżej nie
zejdę, bo moje biedne dziatki nie mogą zimą głodować.
Marja przyjęła ofertę z uśmiechem, dobrze wiedząc, że handlarz i tak ma dużo
szczęścia, w ogóle znajdując chętnego na ten piękny materiał. Zwój był dostatecznie gruby,
by starczyć na suknię dla Amelii, kamizelę dla Karla i może nawet na stanik dla niej.
Kupiły też igły do szycia, gładkie, błyszczące, o wiele cieńsze od tych, które był w
stanie wykuć miejscowy kowal, a także bawełniane nici i miedziane guziki. Amelia tęsknym
wzrokiem spoglądała na prześliczne białe koronki, lecz kupiec upierał się, że przywiózł je na
zamówienie radczyni kancelarii. Marja starała się go przekonać, kusiła brzęczącymi talarami
w sakiewce, ale nie, kupiec zasmucony obstawał przy swoim. Obiecywał, że może przywieźć
takie same następnym razem...
Po zakupach dobry humor im dopisywał i gdy tylko towary zapakowano z tyłu
powozu, pojechały niedługą drogą z przystani do Dosen. Gospoda się powiększyła,
dobudowano przestronną werandę od strony wody i w letni dzień można tam było siedzieć w
przyjemnym cieniu i wyglądać na fiord i wioskę. Każdy słup, na którym opierała się weranda,
ozdobiony był rzeźbieniami. Marja dziwiła się trochę, że Dosena stać na takie
przedsięwzięcie, doszła jednak do wniosku, że interes na pewno w tych niespokojnych
czasach dobrze się kręci. Młodzi ludzie dużo podróżowali, kwitł handel, bo z miast
strumieniem napływały kosztowności, których bogacze zmuszeni byli się pozbyć za jedzenie.
Zamówiły cydr.
Jabłoniowy sad w Dosen w ostatnich latach bardzo się rozrósł, niewysokie drzewa
każdej jesieni wydawały teraz owoce, czerwone kule pełne smaku kwaskowatej pieszczoty
słońca. Marja również zasadziła kilka roślinek, własnoręcznie wyhodowanych z niedużych
brązowych nasionek. Pięć z nich nigdy nie wyjrzało z ziemi, kolejne trzy zwiędły, gdy
przesadzała je przed trzema laty, ale na czterech ostatnich pojawiły się tej wiosny pełne życia
jasnozielone pączki. Delikatne pnie będą wymagać wiele czasu i troski, zanim kiedyś
wydadzą owoce, a może urodzą jedynie niekształtne, niesmaczne jabłka? Nigdy nie wiadomo.
Sad w Dosen na pewno jeszcze przez co najmniej dziesięć lat będzie najpiękniejszym sadem
w całej wsi.
Cydr był nieco zbyt kwaśny, Marja czuła też, że nie jest wcale taki znów niegroźny, na
pewno znacznie mocniejszy niż piwo, ale też i niepodobny do wina, które, kusząc smakiem,
wdziera się do gardła. Ten napój, nieco gorzki, pienił się i pachniał jak mieszanka kwaśnej
trawy i słodkawego piwa.
Kobiety piły, patrząc sobie w oczy, Amelia uśmiechała się szczerze, a Marja poczuła,
że niebo nad nimi jest szerokie i otwarte.
- Dziękuję za to, co kupiłaś, mamo, tak się cieszę. Czy tym razem wszystko też
będziesz szyła sama?
Marja pokręciła głową.
- Nie, chyba nie wypada, zresztą nie mam czasu. Dlaczego zresztą nie wspomóc kogoś
kilkoma szylingami i nie poprosić wdowy z Kvilde, żeby to zrobiła? Przypuszczam, że jest
dość zręczna, by wymyślić coś nowego. Coś, czego nikt we wsi jeszcze tu nie widział.
Amelia parsknęła śmiechem.
- Będą cię sobie pokazywać palcami. Wszyscy przecież wiedzą, jak powinna wyglądać
sukienka, tylko Nadjana mogła wchodzić do kościoła w swoich niezwykłych strojach... i
kapeluszach!
Na twarzy Marji pojawił się przebiegły uśmieszek.
- Podsunęłaś mi pewien pomysł, moja kochana. Kapelusz, to by dopiero było coś!
Spróbujemy go dzisiaj zrobić!
Amelia śmiała się, jabłecznik zaróżowił jej policzki, wprawił w dobry humor.
- Ależ, mamo, nie będziemy umiały! Marja poderwała się.
- Oczywiście, że tak! Chodź, nieraz przyglądałam się kapeluszom Nadjany i nawet je
mierzyłam, spróbujemy zrobić jakiś, i to zaraz!
Jak dwie dziewczynki spieszące do swego świata zabaw biegły po schodach Dosen,
machając gospodarzom na pożegnanie.
Przy kariolce czekał jakiś młody człowiek.
Ukłonił się nisko, przywitał obie jak najuprzejmiej, Marja zamieniła z nim kilka
zwyczajowych zdań na temat pogody, zastanawiając się, z jaką właściwie przychodzi sprawą.
- No... hm... to jest tak... że zastanawiałem się, czy paniom nie trzeba pomóc. Umiem
powozić, nie musicie więc same...
Marja już chciała go odgonić, gdy zauważyła ukradkowe spojrzenie, jakie chłopak
posłał Amelii. Jedynie leciutki uśmiech mógł zdradzić, że to zobaczyła.
Czyżby coś się szykowało?
Chłopak był bardzo miły, Marja znała jego rodziców, to dobrzy gospodarze, lecz nie
mieli dość ziemi, by uznać ich za naprawdę zamożnych. No cóż, to bez znaczenia, Amelii
wystarczy tego, co ma.
Z uśmiechem ujęła córkę pod rękę, pomogła jej usiąść na wąskiej ławeczce, sama
zajęła miejsce obok niej.
- Z wdzięcznością przyjmiemy propozycję, prawdę powiedziawszy, trudno okiełznać
tego konia, a rękawiczki zostawiłyśmy w domu.
Nie było to do końca prawdą, lecz Marja uznała wytłumaczenie za dobre. Przez całą
powrotną drogę do domu nie spuszczała oka z Amelii, ale córka w żaden sposób nie okazała,
by ten chłopak znaczył dla niej choć odrobinę więcej niż którykolwiek inny. Wreszcie Marja
z głębokim westchnieniem poczuła, jak nowo wyzwolone napięcie mija.
Dopiero kiedy były już w domu i zdążyły nawet poukładać zakupy, Amelii wyrwało
się:
- Ten chłopak z Solvang dobrze powoził.
- Mhm - mruknęła Marja. I dodała jakby od niechcenia: - Zaprosiłam go na niedzielę
na kawę.
Amelia wybuchnęła śmiechem.
- Na kawę? Będzie dzwonił filiżankami jak dzwony w kościele.
Marję niekiedy bawiło zapraszanie gości na niezwykły napój, sama polubiła ten
dziwny gorzki smak. Wciąż jednak nie pijała jeszcze kawy jak Nadjana, czarnej i mocnej, bez
cukru i mleka, tylko wlewała tyle śmietanki, że napój przybierał jasnobrązową barwę, taką jak
ręce Karla latem.
Amelia pospiesznie nawlekała na sznurek trzy maleńkie guziczki od starej sukni.
Osiągnęła już wiek odpowiedni do zamążpójścia.
A nigdy jeszcze przecież nie podała nawet żadnemu chłopcu ręki. Teraz jednak przy
tak otwartym zainteresowaniu okazywanym jej przez Oysteina Solvanga coś jakby ją
załaskotało, sprawiając, że zaczęła oddychać szybciej.
Spotkali się trzy razy, zawsze w bardzo przyzwoitych okolicznościach, w obecności
co najmniej jednej dorosłej osoby. Oysteina zaczęła ogarniać irytacja, tak się dłużej nie da.
Dziewczyna jest bardzo młoda i cicha z natury, właściwie trudno ją zrozumieć, to jedna z
tych, co to trzeba naprawdę bardzo się starać, by znaleźć w nich coś interesującego. Nie
sprawiała także wrażenia szczególnie namiętnej, siedziała tylko, wiercąc się na krześle,
podczas gdy on desperacko usiłował wyszukiwać nowe tematy do rozmowy.
O czym właściwie można rozmawiać z dziewczyną?
Dziewki służące, z którymi miał do czynienia, nigdy nie wymagały zabawiania ich
konwersacją. W pełni zadowalały je jego gorliwe wargi i świadome celu dłonie. Wszystkie
były takie same, nawet ta głupia Berit. Wybuchnął jej śmiechem prosto w twarz, gdy przyszła
do niego z tą historią o ciąży i rzeczywiście tak jak przypuszczał, jej brzuch pozostał nadal
płaski. Wszystkie próbowały go oszukać, myślały, że przez krótką przygodę zmuszą go do
małżeństwa. Ale on miał inne plany, a jego ojciec miał plany bardzo konkretne.
Amelia usiłowała zobaczyć twarz Oysteina w marzeniach. Kiedy w samotności
budziła się w niej nieznana tęsknota, pozwalała własnym dłoniom błądzić po rozgrzanej
skórze i z przymkniętymi oczyma wyobrażała sobie zielonopiwne oczy chłopaka. Ukradkiem
obserwowała jego usta, pragnęła zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół ruchliwych warg,
lecz kiedy w myślach pozwalała im zbliżyć się do własnych ust, obraz rozwiewał się sam z
siebie.
Niechętnie wspominała jego niemądre słowa, głupie paplanie o szlachectwie chłopa.
Pamiętała, jak gestykulując przechwalał się bez umiaru gospodarstwem rodziców, rzucając
jednocześnie takie same chciwe spojrzenia na srebrne łyżeczki mamy jak na nią.
Mimo wszystko zainteresowanie, jakie jej okazywał, fascynowało ją. Za każdym
razem, gdy miał przyjść, Amelia czuła się jak wystraszony ptaszek. Odwiedził ich już tyle
razy, że ludzie we wsi zaczęli gadać, najwidoczniej nie było już drogi odwrotu. Chłopak z
Solvang stroszył piórka i nie ukrywał, że jest pierwszym starającym, jakiego zaproszono do
Wdowiej Zagrody, a Amelia z bijącym sercem myślała: a więc tak wygląda Miłość? W tym
słowie kryło się oczekiwanie, napięcie i odrobina przeczucia niebezpieczeństwa. Była jednak
już gotowa, by stawić jej czoło. Nawet piersi jej urosły...
Marja dreptała w koło, doglądając córki. Oblane rumieńcem policzki dziewczyny
wystarczały jej za dowód, poza tym Amelia zawsze przed wizytą Oysteina była podniecona i
wszystko leciało jej z rąk, prawdziwa zakochana panna. No cóż, dobrze się to zapowiada,
chłopak jest solidny i wydaje się, że z całych sił próbuje zadowolić Amelię. Marja nie mogła
powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie nieudolnych prób eleganckiej konwersacji, ale
widziała przecież, że Oystein przynajmniej się stara. Dla Amelii...
Albo dla jej pieniędzy.
Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego aspektu związku młodych. Karl zwłaszcza
burczał niezadowolony, przypominając, że gospodarz z Solvang przed trzema laty zastawił
zarówno las, jak i staw rybny, ale przecież oni sami sprzedawali i zastawiali, potrzebowali
bowiem pieniędzy na ważniejsze rzeczy. Na pewno tak samo było w Solvang, pocieszała się
Marja, ale Karl burkliwie obstawał przy swoim.
- Uważam, że najwyższy czas na rozmowę, chyba któregoś dnia osobiście wybiorę się
na Solvang, dowiem się tego i owego.
Marja westchnęła zrezygnowana.
- Czy nie powinniśmy raczej myśleć o tym, czego pragnie Amelia? Ona wszak i tak
nie musi się o nic martwić. Jeśli chłopak naprawdę się nią interesuje, jeśli ona go pokochała...
to jakie znaczenie ma jego mała zagroda?
Żadne z nich nie wypowiedziało tego na głos, choć oboje myśleli o tym samym.
Gdyby Karl Martin nie wrócił do domu...
Amelia zostałaby jak królowa we Wdowiej Zagrodzie.
Jej mąż zająłby miejsce Karla, najznaczniejszego człowieka we wsi pod względem
bogactwa i ziemskich dóbr. To wielka odpowiedzialność.
- Chłopak wygląda na nawykłego do pracy. Jest solidny, no i najstarszy.
- Do dobrego życia nie potrzeba mu naszej ziemi. Pokiwali głowami, ale z oczu Karla
wciąż wyzierała niepewność.
- Nie odkładajmy tego dłużej. Wieczorem rozmówimy się z Amelią i albo położymy
kres rym odwiedzinom, albo będzie musiała dać mu słowo.
- To prawda - przyznał Karl.
- Miejmy nadzieję, że nasza córka okaże się tak dorosła, jak ci się wydaje.
Zapowiedzi ogłoszono na schodach kościoła w drugą niedzielę maja. Karl stał
wyprostowany ze ściągniętą twarzą i słuchał słów pastora, sztywno uśmiechał się do
wszystkich gratulujących, nie patrząc przy tym na córkę. Amelia i Marja włożyły kapelusze,
córka miała też woalkę zrobioną szydełkiem z cieniutkiej lnianej przędzy. Już przez to oczy
wszystkich skierowały się na nie, lecz wioskowe kobiety akceptowały ekstrawagancję ludzi,
którzy mają pieniądze. Niektóre usiłowały nawet naśladować nową modę i wystroiły się na
nabożeństwo w przypominające naleśniki nakrycia głowy z tkanego w domu materiału.
Zdobiły je najprzeróżniejszymi rzeczami, poczynając od piór mew do suszonych kawałków
futra i pomponów z farbowanej wełny.
Oystein Solvang uśmiechał się od ucha do ucha i sprawiał wrażenie, że zaraz pęknie z
dumy. Nadęty przechadzał się po dziedzińcu i przyjmował gratulacje od rówieśników,
koledzy klepali go po plecach, ten i ów mruknął bezczelnie, że udało mu się, bo kupując
konia dostał jeszcze stajnię.
Karl usiłował zdusić niepokój.
Marja uśmiechała się i patrzyła na rękę Oysteina spoczywającą na szczupłych plecach
Amelii. Odnosił się do niej delikatnie, okazywał szacunek, ale w jego spojrzeniu kryło się coś
więcej niż tylko tłumiona namiętność. Była w nim jakaś irytacja, zniecierpliwienie i... może
brutalność?
Przestań, skarciła w myślach sama siebie. Reagujesz jak typowa kwoka, dla twojej
córki nikt nie będzie dostatecznie dobry, pod twoim karcącym spojrzeniem nikt niczego nie
wykona należycie.
Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że już niedługo zostanie teściową.
A wkrótce może też i babcią.
Zbladła pod czarnym kapeluszem.
Odruchowo pogładziła się po biodrach.
Babcią?
Nie, to zbyt nieprawdopodobne.
Ale rzeczywiście szedł jej już trzydziesty czwarty rok.
Amelia osiągnęła nietkniętą urodę dojrzewającej kobiety, Marja miała nadzieję, że
Oystein nie zgasi radości życia, płonącej teraz w jasnoniebieskich oczach córki.
Owszem, wstyd wywołany zerwanymi zaręczynami piekł, lecz Amelii inne myśli
wydawały się bardziej przykre.
Żałoba po Benjaminie wciąż jeszcze żyła w jej sercu i przesłaniała inne cierpienia.
Teraz, kiedy było już po wszystkim, po tym, co nastąpiło w końcu maja, o czym nie
przestawano mówić w całej wiosce, odczuwała nawet pewną ulgę.
To mama podjęła działania. Choć cała sprawa przedstawiała się dość tragicznie,
Amelia nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie rozgniewanej matki, która
jak burza wpadła do kuchni Gundy.
Amelia siedziała tam w spokoju i kroiła cebulę do przygotowywanej przez Gundę
pożywnej zupy. Przy drzwiach leżały pęczki świeżo zebranych ziół, które miały oczyścić i
rozwiesić do suszenia.
Marja była blada, lecz jej oczy patrzyły surowo i gniewnie.
- Amelio, moje dziecko, wydarzyło się coś strasznego. Ty... ach, nie wiem, jak mam to
powiedzieć...
Wystraszona Amelia drgnęła, wypuściła nóż z ręki, omal się przy tym nie kalecząc.
- Co się stało, mamo? Przestraszyłaś mnie. Czy coś z Karlem Martinem?
Marja osunęła się na krzesło. Gunda wycofała się, choć Marja najwyraźniej i tak nie
przejmowała się jej obecnością.
- Nie, nie, nic takiego.
Ujęła w ręce dłonie Amelii, drżały leciutko. Popatrzyła córce prosto w oczy.
- Pamiętasz Berit?
- Oczywiście.
- Doprawdy nie wiem, co mam myśleć, ale... ona twierdzi, że to Oystein jest ojcem jej
dziecka, a raczej był, bo dziecko nigdy nie przyjdzie na świat.
Amelia coraz szerzej otwierała oczy, więcej w nich było wzburzenia niż żalu.
- Co takiego? Ale... ale... przecież jej mówiłam... Twarz Marji się ściągnęła.
- Są jeszcze inne oprócz nas, Amelio. Są takie, które znają różne sposoby dla kobiety
zdradzonej przez mężczyznę.
- Ale... chyba nie tu w wiosce, prawda?
- Nie. I przez to właśnie historia Berit jest wiarygodna. Dziewczyna twierdzi, że
Oystein osobiście towarzyszył jej w drodze przez góry do pewnej niewiasty, o której wiedział.
Berit mówiła, że... prowadził tam już niejedną. Wydusiłam z niej imiona, natychmiast do nich
pójdę i zażądam, by się przyznały. Dopiero wtedy będziemy mieć pewność... Obawiam się
jednak, że to wszystko prawda, Amelio.
Oczy córki patrzyły zdumiewająco spokojnie. Usta może leciutko jej drżały, ale
siedziała wyprostowana, a z jej twarzy trudno było coś wyczytać.
- Ojciec się ucieszy - szepnęła wreszcie cicho.
Marja wiedziała, że Amelia ma rację. Serce jej krwawiło na myśl, że los znów tak
ciężko doświadczył córkę. Na szczęście dziewczyna przyjęła cios z godnością.
- Ja go nie kocham - oświadczyła Amelia krótko i odwróciła głowę.
Słowa padły po namyśle, Marja zrozumiała, że długo czekały, by zostać
wypowiedziane.
Oczy Amelii zwilgotniały, przełknęła z trudem ślinę.
- To niemożliwe, żebym go kochała - powtórzyła. - Bo inaczej to, co się teraz stało,
byłoby dla mnie gorsze niż śmierć Benjamina, prawda?
Marja pokiwała głową.
- Prawdopodobnie tak.
- Ludzie wezmą mnie na języki. I to także Marja musiała potwierdzić. Cieszyło ją
jednak, że córka nie próbuje nawet szukać innych rozwiązań niż zerwanie zaręczyn.
Berit zapewne nie kłaniała, w każdym razie w jej oświadczeniu dość było prawdy, by
położyć zdecydowany kres odwiedzinom Oysteina Solvanga we Wdowiej Zagrodzie.
Wystarczyła okrągła sumka jako odszkodowanie od Karla, a nawet burzący się ojciec
chłopaka umilkł i przyrzekł trzymać język za zębami, gdyby ktoś zechciał wypytywać o
interesujące szczegóły. Ale też i to, co się stało, przyniosło wstyd również gospodarzowi z
Solvang, chociaż dla niego najważniejsze było, że plany, z którymi wiązał wielkie nadzieje
dla rodu, obróciły się wniwecz. Plotki głosiły, że złoił swemu dobrze wyrośniętemu synowi
skórę świńskim rzemieniem, jak gdyby był małym dzieckiem.
Upłynęły zaledwie dwa tygodnie, a już ogłoszono nowe zaręczyny, tym razem
Oysteina z dziewczyną z sąsiedniej zagrody. Panna miała tylko jednego brata, który wyruszył
na wojnę. Dzień po nadejściu wiadomości o jego śmierci chłopak z Solvang podpisał umowę
zaręczynową. Najstarsza córka sąsiadów stała się jedyną dziedziczką gruntów i rozmaitych
przywilejów. Razem z Solvang zagroda zmieni się w dostatnie gospodarstwo.
Amelia raz tylko napotkała spojrzenie byłego narzeczonego, dało się w nim wyczytać
wyłącznie ukrytą irytację. Ona sama poczuła drżenie w piersi, jakby zaraz miała wybuchnąć
płaczem, ale uczucia prędko blakły, a jej pozostała po nich tak drogo okupiona wiedza.
Nie ma nikogo, kto pokochałby ją dla niej samej.
Nikt we wsi wśród lśniących sreber Wdowiej Zagrody i płaskich bujnych pól nie
dostrzeże jej duszy.
Przez to właśnie z oczu płynęły jej łzy tego wieczoru, gdy Oystein pospiesznie wiódł
narzeczoną do ołtarza, ale i Karl, i Marja zauważyli je i poprzysięgli sobie, że od tej pory
jeszcze baczniej będą pilnować córki.
ROZDZIAŁ V
Ârdal, w maju
Chłopak wszedł do niziutkiej chaty, poocierane ręce uwalane miał ziemią i nawozem.
Przez cały dzień harował na polach gospodarza ze Snase, lecz ciężka orka nawet na moment
nie zdołała oderwać jego myśli od kobiety leżącej na brudnym posłaniu.
Zobaczył, że wychudzona twarz ściągnęła się i nabrała żółtawej barwy. Kobieta
przymknęła oczy, ale kręciła się lekko na twardym łóżku. Jej ogorzała skóra zachowała
jeszcze ślady opalenizny po latach pracy w polu, mimo że sczerniała i wyschła od choroby.
Chora wyglądała na osobę liczącą sobie co najmniej pięćdziesiąt lat, a przecież nie tak dawno
minął jej trzydziesty piąty rok życia.
Chłopiec ją kochał.
Ściskało go w piersi za każdym razem, gdy wracał do domu i widział jej coraz
większą rezygnację, wciąż o krok bliżej śmierci.
Bendik upuścił na ziemię zawiniątko z okruszynami chleba i ogryzioną kością, umył
się prędko w beczce stojącej pod drzwiami, przez cały czas nie spuszczając oka z chorej.
- Mamo, nie śpisz? Zobacz, co ci przyniosłem! Będzie pyszna zupa na mięsie i chleb
namoczony w mleku.
Kobieta w łóżku walczyła o powrót do przytomności. Chłopiec podszedł do niej, ujął
jej drobną dłoń w swoją. Miała rękę równie twardą, pokrytą odciskami, jak i on, lecz
niewiarygodnie wprost teraz osłabłą.
Z nabożeństwem ją ucałował.
To te ręce trudziły się dla niego przez wszystkie lata, to one imały się każdej,
najcięższej nawet pracy, bo kobieta musiała walczyć o przetrwanie dla siebie i swego syna.
- Mamo, nie masz siły, żeby się dziś ze mną przywitać? Moja biedaczko, odpocznij
jeszcze chwilę. Zaraz rozpalę ogień i ugotuję ci miskę pożywnej zupy...
Po drodze do domu nazrywał świeżych pączków brzozy, znalazł też garść okrągłych
jasnych listków nazywanych kapustą biedaków. Bendik nienawidził ich gorzkiego smaku,
lecz wiedział, że wystarczy gotować je dość długo w raz z innymi składnikami, by zrobiły się
niemal przezroczyste i straciły gorycz, a przecież dobrze zapychają brzuch.
Zabrał się za rozniecanie ognia na palenisku umieszczonym na samym środku prostej
chaty. Dym zasnuł izbę, chociaż dymnik w dachu był otwarty.
Kobieta w łóżku zaniosła się kaszlem.
Zaraz p o t e m widać oprzytomniała, bo usłyszał jej szept:
- Synku... wróciłeś do domu...
Bendik podniósł wychudzone ciało do pozycji siedzącej, uznawszy, że tak będzie jej
łatwiej oddychać. Matka przestała kaszleć, uśmiechnęła się słabo, lecz oczy wciąż miały ten
sam szklany blask.
Uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, jej wszystko zawdzięczał.
- Gotuję dla ciebie zupę, mamo, nie czujesz zapachu mięsa?
W garnku leżała tylko jedna kość, którą dostał od służącej gospodarzy. Na gnacie
gotowano już coś wcześniej, ale odrobina szpiku wciąż pozostała i mogła być może dać
złudzenie smaku mięsa.
- Mięso... Nie miałam go w ustach od czasu... Bóg jeden wie, od kiedy.
Usiłowała się uśmiechnąć, lecz na jej twarzy pojawił się jedynie grymas.
- Umyję cię trochę, mamo, przed jedzeniem. Prychnęła lekko przez nos, świadoma, że
wszy zbyt długo już królują w słomie, którą wyścielone było łóżko. Ale czego ten chłopiec
nie wymyśli? Prawdziwy elegant z tego jej bękarta. Wiele już doświadczył w życiu, musiał
znieść niemało obelg, wytrzymać tyle ciosów, słyszała, jak go przezywają, obrzucają
najstraszniejszymi wyzwiskami. W okrucieństwie przodowały dzieci pastora.
„Twoja matka nie wie, kto jest twoim ojcem, za dużo było tych, przed którymi
rozkładała nogi, Bendik".
Ścisnęło ją w sercu, gotowa była zabić te brutalne młode potwory o zajadłych
językach, ale czegóż innego mógł oczekiwać ktoś, kto sprzeciwił się pastorowi i obstawał
przy swoim?
Nikt się tego nie dowie, poprzysięgła sobie wtedy i zamierzała dotrzymać słowa aż do
dnia swojej śmierci.
Czuła, że dzień ten już się zbliża.
Zmęczone oczy wypatrywały wiecznego odpoczynku. Ze smutkiem spojrzała na syna.
Bardzo wyrósł ostatnio, uświadomiła sobie, że dawno już mu się nie przyglądała. Teraz,
czując obecność pochylającego się nad nią cienia, zmusiła się, by popatrzeć na chłopca
nowymi oczyma.
Bendik był wysoki, zgrabny, miał już silne ciało, ręce i nogi takie jak u mężczyzny,
mocną klatkę piersiową i zdecydowanie zarysowaną brodę. Włosy, które w dzieciństwie
układały się w prześliczne loczki, zaczesywał teraz do tyłu i smarował tłuszczem. Ciekawa
była, czy gdyby umył je i pozwolił im swobodnie wyschnąć, znów zaczęłyby się kręcić.
Udręczona kobieta przymknęła oczy, starając się powstrzymać łzy, kiedy syn
delikatnie ocierał jej twarz szmatką zwilżoną chłodną wodą. Obmył jej ręce i szyję, a na
koniec bose stopy pod podartą derką.
- Teraz możemy już jeść, mamo. Pomóc ci przejść do stołu?
Już sama myśl o tym, że miałaby się podnieść, sprawiała jej ból nie do zniesienia, ale
ponieważ w oczach syna błysnęła rozpacz i strach, ostatkiem sił postarała się spełnić jego
życzenie.
Przy stole chłopiec jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą zaś pomagał podnosić
łyżkę do ust, jak gdyby była dzieckiem, które dopiero uczy się jeść samodzielnie.
Po dwóch, trzech łyżkach osunęła się na niego na wpół zemdlona.
- Już... nie mogę. Ból w piersiach ściskał go coraz mocniejszy, musiał na rękach
zanieść ją z powrotem na cienki, wypchany słomą materac. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby
odczuła ulgę. Leżała nieruchomo.
Bendikowi odechciało się jedzenia. Złe przeczucia wypełniły żołądek.
Dołożył więcej drew do ognia, buchnęły płomienie, oświetlając izbę. Ciemność nagle
wydała mu się taka groźna.
Sprzątnął ze stołu, lecz talerz matki zostawił, resztki własnej zupy wlał z powrotem do
garnka.
- Zimno mi.
Jej głos brzmiał jak głos dziecka. Syn ukląkł przy łóżku.
- Pozwól, że cię ogrzeję, mamo. Zobacz, już zaczyna być lepiej.
Mocnymi pociągnięciami masował jej plecy, od tego ruchu jego dłonie się rozgrzały,
lecz jej skóra pozostawała tak samo chłodna, pozbawiona życia.
- Musisz... wyjechać, Bendiku.
Nie odpowiedział, zdawał sobie sprawę, że matka wygaduje wiele dziwnych rzeczy,
gdy choroba zbyt głęboko wdziera się w jej myśli i rozum.
Kobieta poruszyła się, w członki widać wstąpiła jakaś nowa siła, jej ręce bowiem
odszukały twarz syna i mocno ją przytrzymały.
Głos zabrzmiał ochryple, słabo, jak gdyby słowa niósł powiew ostatniego oddechu.
- Jedź, Bendiku, jedź... do niego. Bendik zdrętwiał, wiedział, kogo matka ma na myśli.
- To bardzo miły chłopak... taki jak ty. Na pewno ci pomoże, mój nieszczęsny synu,
kiedy zostaniesz sam .
- Mamo, ja go nie znam. Uśmiechnęła się lekko.
- Ja go znam... Karl...
- Karl? Bendik ledwie śmiał oddychać. Matka nigdy dotąd nie chciała wymienić jego
imienia, chociaż kiedy był mały, jej opowieści o przystojnym, dobrym ojcu zastępowały
najpiękniejsze bajki na dobranoc.
- Karl... Oppdal. Z wioski w samej głębi wielkiego fiordu, innego fiordu. Ly... ster.
Osłabła mu na rękach.
Strach w piersi Bendika trzepotał czarnymi skrzydłami, potrząsnął matką, chciał ją
zatrzymać.
- Mamo, dlaczego nigdy do niego nie poszłaś, skoro on jest taki dobry? Dlaczego tak
cierpiałaś przez te wszystkie lata, jeśli rzeczywiście...
- Obiecał mi... że wróci. Nie mogłam uganiać się za nim... jak suka. On wróci...
pewnego dnia. Ale ty nie czekaj, Bendiku, jedź do niego!
Chłopiec drgnął przestraszony, kiedy znów rzuciła się na łóżku, oczy jej teraz płonęły,
lecz ciało zlewał zimny pot. Chude palce zakopały się w jego włosy, ciągnęły wąski skórzany
pasek, którym wiązał je na karku.
Jej wargi zawsze takie miękkie przy jego szyi, gdy otulała go pod derką...
Teraz były suche, spierzchnięte, niemal całkowicie pozbawione barwy.
Rozsupłała rzemyk, spostrzegła, że dziecięce kędziory i tak gdzieś zniknęły, barwa
słońca we włosach pociemniała, zmieniła się w głębszy, bardziej matowy odcień wymytego
piasku.
- Jedź do swego ojca, Bendiku! Niczego od niego nie żądaj, tylko pozdrów go i
powiedz, że Ellinor umarła z palcami w jego włosach...
Bendik zaniósł się szlochem.
- Mamo... Teraz to on był znów dzieckiem, bezradnym malcem, który czepia się siły
dorosłego. Ogarnięty paniką czuł, jak ucieka z niej życie, usłyszał straszny dźwięk, jak gdyby
ziemia usuwała mu się spod stóp.
Odeszła.
Szarpał ją, ściskał, podniósł do góry, próbował postawić na nogi, dźwigając ją w
ramionach krążył po izdebce, błagając, prosząc i grożąc.
Nogi matki dotknęły klepiska, lecz nie chciały jej już nosić. Ramiona wokół jego szyi
zwisały bezwładnie, z każdym krokiem, który robił, uderzały go w plecy.
Chłopak nie czuł łez, spływających po jego wykrzywionej twarzy, dopiero wtedy, gdy
dotknął ustami pozbawionych blasku włosów matki, poczuł, że są mokre, mokre, mokre...
Bendik nie czekał na pogrzeb. Dał tylko znać, że chałupę, proste meble, stare wełniane
derki i naczynia można sprzedać lub zamienić na trumnę. Jedynymi wartościowymi rzeczami,
jakie posiadała matka, był stary żelazny kociołek i dwie całkiem dobre niecki. I jeszcze
beczka na wodę i tara do prania. Dwie podarte suknie, jedna nie nadająca się już do niczego.
Zabrał ze sobą tylko swój nóż i jedyne ubranie, jakie miał, dziurawy kapelusz i parę
schodzonych butów.
I błyszczący kamień.
Srocze srebro.
Miał ochotę go wyrzucić, patrzeć, jak fałszywe bogactwo błyszczy w powietrzu i
znika, ale pięści odmówiły, zacisnęły się na kamieniu, ogrzały tak, jakby ożył w jego
kieszeni, zmuszając, by go zostawił.
Matka dostała go od ojca.
Tyle razy, kiedy jeszcze był za mały, by zrozumieć, wsłuchiwał się w opowieści snute
rozmarzonym głosem.
O pięknym mężczyźnie, który ją kochał.
O tym, jak bardzo Bendik jest do niego podobny. O cudownym dniu, który nadejdzie,
gdy on wróci po swego syna i ukochaną.
Gdy Bendik trochę podrósł, krzyczał do matki:
- Mój ojciec to łajdak, tchórz! Dobrze wiesz, że nigdy tu nie wróci! Nie kochał cię, jak
mógł cię kochać? Szukał jedynie taniej kobiety, nawet o tobie nie pamięta, przestań się łudzić,
mamo!
Patrzyła tylko na niego ze smutkiem, z trudem przełykała ślinę, odwracała głowę.
A on natychmiast żałował swoich słów.
- Ach, mamo, przepraszam... nie chciałem...
- Nie chciałeś odbierać mi marzeń? Kiwnął jedynie głową, bo tak ściskało go w
gardle.
- Mam tylko ciebie, Bendiku. Ciebie i... marzenia. Płakał wtulony w nią. Widział, jak
zniszczyła ją znojna praca, obserwował, jak blednie, jak ż każdym dniem głodu i choroby
wprost znika.
Zamęczała się tak dla niego.
Gdyby nie miała bękarta...
Była bardziej niż piękna, mogła wyjść za mąż. Owszem, pochodziła z prostej rodziny,
lecz wszak nawet przed córką chałupnika otwierają się pewne możliwości. Mogła mieć
kawałek ziemi i uprawiać ją z jakimś upartym parobkiem, który by się nią zaopiekował. Za
swoją ciężką pracę mogłaby przynajmniej cieszyć się szacunkiem ludzi.
Przez niego zaznała w życiu jedynie wstydu i goryczy.
I mozołu.
Nie przeżyła ani jednego dnia bez troski o to, co przyniesie jutro.. Bendik pamiętał
całe zimy, kiedy jedli wyłącznie brunatny, wstrętny chleb z odartej kory drzew. Pamiętał, jak
matka kroi na wpół zgniłą rzepę i większą część oddaje jemu. Pamiętał, jak wraca do domu z
twarzą pokrytą smugami brudu i potu, lecz z uśmiechem promiennym, jak gdyby niosła mu
cesarskie diamenty.
- Słodkie mleko dla mojego księcia!
Dzień w jednej chwili piękniał i wypogadzał się. Bendik przez wiele nocy głodu
wyczarowywał potem smak mleka na języku.
Mój Boże, co za życie!
Nie oglądał się, kiedy łódź odbiła od cypla Ârdal.
Wiatr sprzyjał.
W zamian za przewóz najął się do pracy na pięć dni. Właściciel sześciowiosłowej
łodzi miał gospodarstwo w Solvorn i mało ludzi do roboty, teraz podczas wiosennych prac w
polu. Bendikowi orka nie była obca, zasłużył na uznanie gospodarza, a także na jedną z jego
starych koszul.
- Marnie jesteś ubrany, chłopcze. Coś ty właściwie za jeden? Czego tu chcesz?
- Szukam pracy - cicho odparł Bendik. Ani słowem się nie zdradził, z jaką sprawą
przybywa.
Lepiej poczekać z tym, zobaczyć. Może ten chłop z Oppdal dawno już umarł i leży w
ziemi? Najprawdopodobniej jednak ciężko haruje, by wykarmić babę i gromadę dzieci. Życie
chałupników wszędzie jest podobne.
Lecz jeśli rzeczywiście okaże się tak miły i dobry, jak • uważała matka...
Być może przy jego stole znajdzie się miejsce dla Bendika. Chłopak był
przygotowany na to, że będzie pracował w zamian za strawę, miał już tyle siły co dojrzały
mężczyzna. Karl Oppdal nie dochował się z pewnością tak dorosłych synów, był wszak w
tym samym wieku co matka.
Być może spodoba mu się, że zyska równego sobie towarzysza pracy w polu i na
morzu. Nikt przecież nie musi wiedzieć, kim jest Bendik!
Bendik liczył się z tym, że ojciec będzie się go wstydził, przypuszczał, że go odrzuci,
być może nawet pokaże mu drzwi i nazwie kłamcą.
Ale on ma przecież kamień.
Ten sam, który Karl podarował młodej dziewczynie z Ârdal przed dziewiętnastoma
laty.
Marna zapłata za to, co ona mu dała.
Wyjechał potem i na pewno dawno już zapomniał o tamtej Ellinor.
Bendik potrafił to zrozumieć.
Nie winił swego ojca, skąd bowiem ów Karl mógł wiedzieć, że krótkie spotkanie na
zawsze odmieniło los Ellinor?
Właśnie ta świadomość sprawiała, że Bendik nie dopuszczał do siebie nienawiści i
goryczy. Nieraz myślał: Pójdę do niego, zobaczę, czy na czymś mu nie zbywa, będę go błagał
i prosił ze względu na matkę, inaczej umrzemy z głodu.
Jakoś jednak sobie radzili.
Sami.
Niczego nie byli winni temu nieznajomemu ojcu.
Dlatego Bendik ośmielił się wyruszyć dalej w drogę, gdy ostatni dzień pracy dobiegł
końca.
Nastawiał uszu i słuchał z udawaną obojętnością za każdym razem, gdy wymieniano
jakieś imię z Lyster. Pracownicy najemni i chałupnicy zwykle robili chwile odpoczynku w
porze obiadu, wyciągnięci na budzącej się do życia ziemi żuli listki szczawiu i popluwając,
gawędzili. Na ogół rozmowa kręciła się wokół wydajności pól, pogody, wiatrów i znaków
zwiastujących tegoroczne zbiory. To były sprawy życia i śmierci, nie istniało nic od tego
ważniejszego.
W przelocie jednak wymieniali nowiny, docierające z wioski w głębi, mówili o
ludziach, których spotkali lub o których doszły ich nowe wieści. Rozprawiali o tłustym
właścicielu zajazdu, ich oczy błyskały humorem, wyschnięte języki oblizywały wargi na myśl
o pienistym świeżym piwie, które można u niego kupić. Jeśli tylko miało się czym zapłacić.
Mówili o jakiejś baronównie, która wyjechała. W ich oczach pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Zabrała ze sobą syna z Wdowiej Zagrody, podobno chłopak ledwie się od
wszystkiego wykręcił. Tak, tak, wiele lat już upłynęło od tamtej pory, ale gospodarz z
Wdowiej Zagrody wciąż jeszcze pewnie nosi w sercu żałobę. Dobremu Karlowi została już
tylko córka.
- No i kilka skrzyń srebra - cierpko dodał inny.
- Tak, niektórym rzeczywiście udaje się na tym świecie. Prawdziwy cud!
Bendik przysłuchiwał się uważnie, drgnął na dźwięk imienia, lecz było to przecież
królewskie imię, niejeden chałupnik nadawał je dziecku.
Ośmielił się zadać pytanie:
- Ten Karl z Wdowiej Zagrody? Wielu jest takich, co noszą to samo imię w Lyster? Ja
szukam innego Karla, chałupnika.
Mężczyźni patrzyli na niego podejrzliwie.
- A na co ci on? Bendik wzruszył ramionami.
- Mam dla niego wiadomość. Najstarszy z mężczyzn pogładził się po brodzie.
- No cóż... Jest Karl Dalsdalen... i Karl Roysi, no i Karl Johanny z Prestesvingen.
Wszyscy to komornicy albo dzierżawcy.
Bendik pokiwał głową. Na pewno znajdzie się sposób, żeby go odszukać. Musi tylko
być cierpliwy i postępować ostrożnie. Być może obraz kochanka uległ w marzeniach matki
zniekształceniu i mężczyzna, przez którego ponosiła takie ofiary, nie jest wcale dobrym
człowiekiem o gorącym sercu, tylko najzwyklejszym prostakiem i grubianinem. Wtedy
Bendik będzie mógł odwrócić się do niego plecami.
Mimo wszystko wybór należy teraz do mnie, pomyślał.
Do mnie, który przez całe życie tęskniłem za tym, którego nie znam.
Teraz ja mam nad nim władzę.
Mogę wedrzeć się w jego życie i zniszczyć je albo odwrócić się do niego plecami i
pluć na jego ślady.
Mogę przyjrzeć się życiu mego ojca i zdecydować, czy zasłużył na to, by pozostać w
moim sercu. Niewielu synów ma taki wybór, pomyślał, uśmiechając się do siebie.
Wiosenny dzień był piękny, na drodze skręcającej w głąb mniej słonecznej strony
fiordu nigdzie nie było widać ludzi. Daleko w wodę wrzynał się cypel, Bendik zorientował
się, że dotarcie do zatoczki za nim zabierze mu co najmniej dzień szybkiego marszu. Nie miał
nawet pewności, czy kieruje się we właściwą stronę. Lyster było wielkie, to najrozleglejsza z
tutejszych parafii. Minął już dwa należące do niej kościoły, a wiedział, że w obrębie granic są
jeszcze dwa inne. Ale główna świątynia jaśniała w samym środku wioski. Zaskoczyły go jej
imponujące rozmiary i piękno.
Może powinien udać się do pastora i tam rozpytać? Proboszcz na pewno wie, gdzie
szukać Karla Oppdala.
Ale przedstawicielom władzy nigdy nie należy ufać, może pastor przejrzy jego
zamiary, może ludzie zaczną gadać o obcym chłopaku, który z takim zapałem poszukuje
Oppdala?
Nie, lepiej samemu się rozejrzeć.
Z kiełkującą w sercu nadzieją przyspieszył kroku, późnym popołudniem okrążył
cypel. Oczy wypatrywały na zboczach każdego najmniejszego domku, każdej chaty, w której
mogła mieszkać rodzina chałupnika. Przyglądał się dzieciom pracującym na polach, próbował
doszukiwać się rysów znanych z własnej twarzy, lecz ledwie je pamiętał z odbicia w wodzie
sadzawki koło domu.
Inne oblicze tkwiło wyraźniejsze pod jego powiekami. Z oczu matki wciąż czerpał
pociechę, kiedy zechciał, potrafił wyczarować pieśń z dawnej przeszłości i pozwolić, by
niosła mu spokój.
Matko, obyś znalazła wieczny odpoczynek.
Mało brakowało, a Bendik by się rozpłakał.
To i tak miało niewielkie znaczenie, ale co wieczór modlił się za jej duszę. To ona
nauczyła go tych słów, narysowała w sercu obraz litościwego Boga.
Opowie ojcu o mamie, nie oszczędzi mu prawdy o jej strasznym losie, spyta:
Dlaczego ją porzuciłeś?
Gniew zmagał się w nim z tęsknotą.
Czy to możliwe, żeby szanował nieznanego ojca? Czy potrafi mu wybaczyć
nieobecność w straszne zimowe noce, kiedy matka i dziecko bliscy byli śmierci z głodu i
chłodu?
Tak, bo on przecież o nich nie wiedział.
Wszystko się wyjaśni już niedługo, kiedy spojrzy w nieznajome oczy.
Przekona się, czy ten człowiek przyszedłby do nich, czy by pomógł.
Jeśli tak, Bendik będzie mu służył jak wierny syn.
Albo odejdzie, jeśli nie będzie to możliwe.
Zniknie równie cicho, jak przybył.
Ale nadzieja grzała mu serce, nadzieja na lepszy los, na spłachetek ziemi, stałą pracę,
jedzenie na stole i kogoś, do kogo będzie mógł należeć.
To mogło się stać.
Bendik wbił wzrok w ziemię, przypomniał sobie modlitwę matki.
Drogi Jezu, niech tak się stanie, amen.
Teraz wszystko wydawało się trochę łatwiejsze.
A tuż przed nim rozciągała się wioska.
Na zboczach leżały gospodarstwa, jedne niewielkie, inne duże, dwa z nich to
prawdziwe dwory. W jednym domu błyszczały w oknach szyby, to musiała być Wdowia
Zagroda, siedziba najzamożniejszego gospodarza. Bendik tylko raz miał okazję znaleźć się za
drzwiami takiego dworu, najlepiej pamiętał lśniące szkło lamp i jedzenie, które spokojnie
stało na stole. Dużo tam zapewne było srebra, ale mały Bendik widział jedynie parujące
kawałeczki mięsa, stos podpłomyków, żółte posmarowane masłem placki i ser wielki jak
księżyc na niebie.
Towarzyszył wtedy matce, przyjmowała bowiem do prania bieliznę, pieluchy i inne
ubrania wybrudzone przez dworskie dzieci. Ośmieliła się zakraść na moment do salonu, tak
bardzo chciała pokazać synkowi, że na świecie istnieją także piękne rzeczy.
Bendik zatrzymał się, odetchnął głęboko.
Ptaki kończyły już swoją piosenkę.
Las zasłuchał się w coraz rzadziej rozbrzmiewające tony.
Wioska czekała.
Co teraz robisz, ojcze?
Siedzisz przy prostym stole i łamiesz bochenek chleba, błogosławiąc go?
A może jeszcze chodzisz po polach, przerzucasz gnój w czarnej ziemi, prosząc Pana,
by pobłogosławił to, co posiejesz?
Może akurat w tej chwili trzymasz na kolanach syna albo tulisz do siebie kobietę,
dziękując jej za ten dzień. A może spoczywasz głęboko pod białymi kamieniami, zapomniany
przez wszystkich, oprócz tego, którego nie znałeś.
Bendik wolnym krokiem ruszył dalej.
Minął krzyżówkę, z której odchodziła ścieżka do Reine, zaraz za nią spotkał starego
dziadka.
Przywitali się i zanim padło ostatnie słowo, Bendik miał już gdzie spędzić tę noc.
Dostał też pracę na jutro.
- Widzę, że jesteś biedakiem, ale uczciwym i robotnym - wyszczerzył zęby staruszek.
Popchnął Bendika do niskiej chałupy, w środku siedziała stara kobieta z robótką.
- To moja Magda, jesteśmy teraz na dożywociu, ale mamy ten skrawek ziemi, z
którego możemy się utrzymywać. Przekopiesz go, a podzielimy się z tobą jedzeniem.
Nędzna to była propozycja, najemni pracownicy powinni otrzymywać przynajmniej
dziesięć szylingów za dniówkę, ale stary chytrus prędko się zorientował, że ma do czynienia z
obcym bez grosza przy duszy.
Bendik uprzejmie mu podziękował.
Kobieta postawiła przed nim miskę z trudną do określenia zawartością, ale chłopak
łapczywie jadł burą polewkę.
Potem wyznaczono mu sypialnię na stryszku nad oborą.
Zasnął mocno i dopiero o świcie zbudził go deszcz kapiący na twarz.
Przy śniadaniu umówił się na osiem tygodni pracy, w zamian za wyżywienie,
mieszkanie i niedzielny kaftan starca. Dziadek mruczał zadowolony. Tańszego pomocnika ze
świecą szukać, w gorączkowych dniach wiosennej orki chłopak mógł zarobić co najmniej
dwanaście szylingów dziennie u gospodarza w Vangen albo we Wdowiej Zagrodzie. Umowa
została jednak zawarta, zanim chłopak zdążył dogadać się z kimkolwiek w wiosce. Tani
pracownik uratuje staruszków z Njos. Zdołają przeżyć jeszcze przez jakiś czas, irytując tym
młodą gospodynię. Bendik zebrał się na odwagę.
- Szukam we wsi pewnego człowieka, Karla Oppdala, chałupnika, może mieć około
trzydziestu sześciu lat...
Staruszek zarechotał głośno.
- Karla Oppdala! Chałupnika! Dobre sobie! Wiesz, kogo szukasz i ile ma dokładnie
lat, ale nie słyszałeś o chałupniku, który za życia trafił do nieba?
Żona uciszała go, trzepnęła go nawet tak, że mało nie zleciał ze stołka. Spod
półprzymkniętych powiek podejrzliwie obserwowała Bendika.
- Czego szukasz we Wdowiej Zagrodzie? Pamiętaj, że nająłeś się do nas, dostałeś
nawet zaliczkę.
Bendik całkiem stracił głowę.
Wdowia Zagroda? Ten wielki dwór na zboczu?
Co to ma znaczyć?
Kobieta zauważyła jego zmieszanie.
Powiedziała wolno:
- Karl Oppdal to gospodarz Wdowiej Zagrody, szczęściarz wybrany przez Boga, to
prawda.
Bendik szeroko otworzył oczy. Staruszka kołysała się wolnym ruchem.
- Tak, tak, urodził się jako biedak, a teraz ma mnóstwo srebra w kufrach i z dumą
zasiada w kościele na samym przodzie razem ze swoją panią. Ale syna już nie ma, Bóg dał,
Bóg wziął.
Bendikowi pociemniało w oczach.
- Syn wyjechał z kraju, razem z baronówną? Dziadek skinął głową.
- Tak, tak, ledwie wywinął się dragonom, zapalczywy typ, chociaż jeszcze był mały.
Podobno należał do ludzi Kvithovuda, brał udział w napaści na dwór wójta w tamtą Krwawą
Noc. Słyszałeś chyba o Krwawej Nocy?
Tak, Bendik wiedział, że wtedy biedacy wystąpili przeciwko poborcom podatków.
Niektórzy buntownicy jeszcze siedzieli w więzieniu, czekając na kata, ale wójt, odkąd poznał
gniew chłopów i śmierć zajrzała mu w oczy, bardziej panował nad swą chciwością.
- Teraz więc Karlowi i Marji została tylko ta blada córka. Odmieniec umarł zimą,
zaplątał się na lód i zamarzł, moim zdaniem dobrze się stało, dzieciak nie był taki jak wszyscy
ludzie.
Babka przeżegnała się, chłop splunął na podłogę, dopiero potem podniósł oczy na
Bendika.
- Pamiętaj, że dałeś słowo, młody człowieku. Nawet jeśli masz sprawę do Karla
Oppdala, nie zapominaj, że nająłeś się do nas.
Bendik przyrzekł, że słowa dotrzyma.
- Nie mam żadnej ważnej sprawy, chciałem mu tylko przekazać pozdrowienia, nie
spieszy mi się. Poza tym skoro teraz jest takim bogaczem, wcale nie wiem, czy będzie mu na
tym zależało - cicho powiedział Bendik.
Kobieta zgodnie pokiwała głową.
Ona jednak wiedziała, że Karl Oppdal nie utracił pokory ubogiego chłopa. To dobry
człowiek ten Karl, nie zapominał, że dla innych nędza wciąż stanowiła wierną towarzyszkę
powszedniego dnia. Niejeden bochen chleba trafił na ich stół z pozdrowieniami od Marji
Oppdal, niejedna dusza wciąż kołatała się w udręczonym ciele wyłącznie dzięki płóciennym
workom przysyłanym z Wdowiej Zagrody.
No, ale inaczej być nie mogło.
Skoro ma się tyle niezasłużonego bogactwa, to ma się też chrześcijańskie obowiązki,
pomyślała kobieta.
Bendik wyszedł z izby, spytawszy wcześniej o młotek, drewniane kołki i korę do
uszczelnienia dachu, ale staruszek niczego takiego nie miał, sam więc musiał coś wymyślić.
Na dachu stodoły powietrze zdawało się lżejsze niż w dusznej izbie. Bendik mocno
zacisnął uda wokół kalenicy, popatrzył na fiord i przeniósł wzrok na wielki dwór.
Poranek był mokry, deszczowy, chmury zatrzymały się na szczytach po drugiej stronie
fiordu, groźnie zawisły nad opustoszałą zagrodą wysoko na skałach.
Bendik jeszcze raz omiótł wzrokiem fiord, zerknął na dwór.
Dostrzegał maleńkie kropki poruszające się po olbrzymich polach poniżej Wdowiej
Zagrody.
Być może jedną z tych kropek jest jego ojciec.
Sięgnął do kieszeni po kamień, wyjmował z ust przytrzymywane zębami ostre
kołeczki, świeża kora zwijała się, ale mocno przybił ją do drewna i zakrył dziurę, przez którą
tak długo sączyła się deszczowa woda.
Gdzieś w dole zabeczała owca.
Nisko nad jego głową fruwały mewy, zapowiadając kolejne deszcze.
Zakłuło go w piersi, zapragnął nagle stąd odlecieć.
Dotarła do niego nowa prawda, jak gdyby przed oczami roztoczyła mu się mlekiem i
miodem płynąca kraina.
Był dziedzicem największego gospodarstwa w Lyster, jego ojciec był osobą
potężniejszą od samego pastora.
Miał siostrę i brata, który gdzieś zaginął, ale on był z nich najstarszy.
Dlatego nie mógł już żądać, by ojciec dał mu nazwisko, wszak nawet ubogi chałupnik
nie od razu uznałby syna, o którego istnieniu nie wiedział przez osiemnaście lat.
A bogaty gospodarz, rzecz jasna, z pogardą wskaże mu drzwi.
Bendik poczuł, jak srocze srebro parzy go w kieszeni.
ROZDZIAŁ VI
Stanął na skraju zaoranej ziemi, zobaczył, że zboże już zaczyna kiełkować, a w
niektórych miejscach sięga nawet kostek.
Na środku pola dwaj mężczyźni zmagali się z głazem. Jakaś kobieta szła z
zaostrzonym kijem i podważała chwasty, a potem wyciągała je z korzeniami i rzucała na
płachtę.
Oto gospodarz, który nie przejmuje się tym, co mówią starzy, pomyślał Bendik. Na
innych polach zostawiano kamienie, uważano, że chronią ziarno, osłaniają przed gorącem i
przed zimnem. Poza tym usuwanie wielkich głazów z pól przynosiło nieszczęście, umieścił je
wszak ten, który wiedział, jaki sens ma wszystko w Jego dziele stworzenia.
Ale grunty należące do Wdowiej Zagrody były płaskie jak stół. Wiatr delikatnie
głaskał młodziutkie rośliny, jęczmień kłaniał się Bendikowi, jasna zielona barwa oślepiała go,
wprost kłuła w oczy.
Przełknął ślinę, chrząknął. Ruszył dalej drogą.
Tak bardzo chciał zobaczyć...
Trzy dni już pracował na spłachetkach roli starego chłopa. Wreszcie błyszczały
zasiane, pachnące gnojem przemieszanym z ziemią. Była już późna wiosna, lecz jeśli pogoda
będzie sprzyjać, staruszek może mieć nadzieję na dobre plony. Bez pomocy Bendika trudno
byłoby mu liczyć na cokolwiek.
Chociaż przez chwilę ujrzeć ojca...
Bodaj przez moment.
Napotkać jego spojrzenie, zobaczyć, że go nie poznaje, sprawdzić, czy będzie miał na
twarzy zasłonę, jaką daje bogactwo, gdy zwróci się do niego obdarty najemny pracownik.
Jaką znaleźć wymówkę? Nie może przecież przyjść na dwór i ot, tak stanąć i się gapić. I tutaj
na pewno nie lubią takich, co to wałęsają się po drogach, zapewne złodzieje i włóczędzy nie
stronią od tego miejsca w nadziei na okruszyny ze stołu bogacza. A Bendik nie mógł znieść
myśli, że przepędzą go z domu ojca jak żebraka.
Przystanął, popatrzył na wolno stojące domy.
Główny budynek biało lśnił w słońcu, szyby w oknach błyskały do niego niczym
rozbawione oczy.
Gwałtownie zawrócił, wsunął ręce w kieszenie, spostrzegł, że słońce minęło już
Południową Przełęcz, nadszedł czas, by znów zabrać się do pracy.
Zaczeka do niedzieli.
Wówczas spotka tego Karla Oppdala, bo gospodarz na pewno przyjdzie do kościoła
jak wszyscy inni.
Bendik zagwizdał drżącą melodię, nogi zaczęły poruszać się szybciej, pobiegł w dół,
mijając ludzi wciąż wywijających widłami i łopatami.
Niedziela, wstrzyma się do niedzieli. Zdoła chyba przetrwać jeszcze kilka dni, czekał
wszak ponad osiemnaście lat.
Po drodze minął dużą wierzbę.
Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy z dzieciństwa, z czasu biedy, mozołu i
wyzwisk. Wiosną inni chłopcy strugali wierzbowe fujarki; gdy tylko kora puszczała, w całej
okolicy rozbrzmiewały piski i gwizdy. I on także ściągnął nóż matki z półki, wybrał
odpowiednią gałązkę, ponacinał ją i uformował, lecz nie zdołał wydobyć z soczystego drewna
żadnego dźwięku. Podkradał się do innych, brał na wpół wykończone fujarki, które odrzucali,
badał je, próbował zrobić podobną, ale wiosna przechodziła w lato i wierzbina wysychała, a
on nie zdołał z niej wydobyć ani tonu.
I z tego powodu także z niego kpili. Zauważyli próżne wysiłki.
Wszyscy mieli ojca albo brata, od którego mogli się uczyć, Bendik zaś wracał do
domu ze łzami w oczach i prosił o radę matkę. Nie umiała mu pomóc, dała mu tylko na
pociechę ostatni suchar chlebowy, gdy zawiedziony cisnął wreszcie materiał na fujarkę w
ogień.
Następnej wiosny podarowała mu nóż.
Wciąż pamiętał jej słowa:
- Zrobisz najpiękniejszą fujarkę, Bendiku, wystrugasz ją dla mnie i będziesz grał tak
głośno, że wszyscy ją usłyszą. Nie poddawaj się, dopóki ci się to nie uda.
Przez cztery wieczory do późnej nocy siedział na starym zwalonym pniu drzewa nad
strumieniem, a wokół niego rosły stosy pociętej kory i piszczałek. Ręce lepiły mu się od
cieknącego soku, to krew drzewa spływała po dłoniach chłopca, mieszając się z jego własną,
gdy pora robiła się zbyt późna, a oczy zbyt zmęczone.
Ciche żałosne piski. Jak mysz, kiedy ktoś podpali jej gniazdo.
Wreszcie jednak głęboki wibrujący ton napłynął jakby z serca samego lasu, z warg
chłopca wydobyła się poprzez drewno jednogłośna skarga.
Nie był zadowolony.
Trzeciej wiosny zaszumiało mu w uszach, gdy fujarka długa blisko na łokieć okazała
się wreszcie taka, jakiej pragnął.
Osiem różnych dźwięków, parami brzmiały podobnie, różniły się tylko wysokością.
Gdy zaczął grać, trudno wprost było uwierzyć, że muzyka wydobywa się tylko z jednej
kruchej fujarki.
Co wieczór moczył ją w wodzie, okręcał końskim włosiem i grał, kiedy matka kładła
się spać. Cieszył go uśmiech na jej twarzy, który pojawiał się, gdy słuchała jego melodii.
Inni chłopcy dawno już wyrośli z tej zabawy, przestali strugać fujarki. Może dlatego,
że wieczory wypełniała im teraz ciężka męska praca?
A może dlatego, że fujarka Bendika dźwięczała jak śpiew zaczarowanego ptaka i bali
się stawać z nim w zawody?
Zatrzymał się przy młodym drzewie. Wyrastało z niego wiele gałązek, świeże, zielone
pędy wyciągały się do nieba, zakończone mięciutkimi kotkami. Puszyste kwiaty ułożyły się w
dywan pod drzewem, wokół unosił się aromat wiosny.
Bendik wyciągnął nóż zza pasa.
Delikatnym ruchem pogładził gałąź, zgiął ją, szukał kawałka, z którego nie
wyrastałyby boczne gałązki. Rzadko dawało się znaleźć odpowiedni materiał na drzewie
rosnącym w tak jałowej ziemi.
Lecz jakby przez cudowne zrządzenie:
Kawałek długi niemal na łokieć.
Świeża, brunatnozielona gałązka.
Serce uderzało mu powoli.
Sprawdził paznokciem, wbił się w drewno.
Wciąż było w nim dość soku, choć przecież początek maja dawno już minął.
Drżącą ręką obciął gałązkę.
Okna Wdowiej Zagrody błysnęły, gdy słońce chowało się za chmurą.
Bendik zapomniał o upływającym czasie, słońca bowiem już nie było. Stary
gospodarz będzie się gniewał, lecz Bendik wiedział, że te pół dnia wolnego może traktować
jako zapłatę za nieludzką harówkę przez szesnaście godzin na dobę we wszystkie dni, odkąd
podawszy sobie ręce zawarli umowę.
Usiadł pod drzewem, pozwalając, by najmiększe gałązki dawały mu oparcie i
zasłaniały go, gdy zajęty był struganiem.
Najpierw ukośne nacięcie.
Później nacięcie wokół całej gałązki o dwa, trzy palce od końca. Delikatnie położył
gałązkę na udzie, postukał w nią rękojeścią noża, mrucząc pod nosem odpowiednie słowa.
Przy pierwszym obrocie kora puściła i wyciągnął ze środka wilgotne nagie drewno.
Odetchnął z ulgą.
Mógł teraz przystąpić do właściwej pracy.
Dźwięki sprawiły, że do oczu napłynęły mu łzy. Z pewnym wahaniem pozwolił, by
nóż nieco poszerzył i odrobinę pogłębił nacięcia. Palce sprawnie odnajdywały większe i
mniejsze otworki w korze, kierując powietrzem tak, by przepływało przez wydrążoną fujarkę
i wylatywało z niej smutną melodią.
Jego dzieło nie było doskonałe.
Gdy tylko jednak dmuchnął w fujarkę, wspomnienia ożyły z taką mocą, że mało
brakowało, a całkiem by się załamał. Palce nie chciały ulżyć mu w bólu, delikatnie pieściły
prosty instrument, lecz jego oddech zmienił się niemal w szloch, przydając muzyce nowej
intensywności.
Nikt go nie widział.
Nie myślał już o tym, że ktoś może go usłyszeć.
Grał i grał, zatopiony we wspomnieniach, widział przed sobą odmłodniałą twarz matki
na tle grubej tkaniny. Ogień tak pięknie odbijał się na jej twarzy, obraz przesycony był
spokojem i przytulnością wieczoru.
Za każdym razem, gdy na moment wypuszczał fujarkę z ust, by zaczerpnąć powietrza,
czuł, że ze słodko - gorzkim smakiem soku miesza się sól. Wiedział, że z oczu płyną mu łzy,
lecz to nie miało już znaczenia. Muzyka wyrywająca się z fujarki rozbrzmiewała niczym
psalm, niczym żałobna pieśń nad grobem albo skarga nieziemskiej istoty.
Nie zastanawiał się nad tym, lecz pozwolił fujarce wyśpiewać żal nad utraconym
dzieciństwem.
Amelia usłyszała dźwięki najpierw z daleka, jak gdyby niosły się przez wodę, jakby w
ogóle ledwie istniały.
Z początku myślała, że to czysta fantazja, że niezwykłe tony wylęgły się w jej głowie,
tak bowiem pełne były smutku.
Nie zapadł jeszcze wieczór, wiosenne niebieskie światło zawisło nad wodą. Wracała
do domu, musiała iść prędko, jeśli chciała zdążyć przed zapadnięciem ciemności.
Przyspieszyła, lecz starała się stąpać jak najdelikatniej, jakby chciała stłumić odgłos
własnych kroków, by lepiej słyszeć dźwięk fujarki.
Stawał się coraz mocniejszy.
Nawet ptaki na drzewach zamilkły, lecz może dlatego, że nadciągała już noc.
Oddychała możliwie najciszej, chociaż serce waliło jej mocno po szybkim marszu
krętą ścieżką.
W muzykę wmieszał się nowy dźwięk, szum strumienia przy Karikloppa. Rosło tam
wiele wierzb.
Kto potrafi wydobyć takie tony z wierzbowej fujarki?
Amelia zasłuchała się, dźwięk znów narastał, ton drżał leciutko, jak gdyby grajek
chciał go zatrzymać.
Amelia przystanęła.
Zorientowała się teraz, że niezwykła piosenka dochodzi gdzieś zza najwyższego
drzewa. Zarośla zasłaniały jej widok, nikogo nie dostrzegła.
Ostrożnie podeszła jeszcze bliżej, lecz zatrzymała się w odległości kilku kroków i już
tylko słuchała.
Benjamin...
Kochałby tę muzykę.
Tylu rzeczy nigdy nie dane mu było przeżyć.
Wargi Amelii zadrżały. Wiosenne powietrze było łagodne, ciepłe, a lekka bryza
zwiastowała jeszcze cieplejszy dzień nazajutrz. Mimo to Amelię przeszedł dreszcz, jak gdyby
chłód z jej wnętrza rozprzestrzenił się wraz z krwią aż po koniuszki palców.
Tony zmieniały się, niekiedy rozbrzmiewały w dziwnej szarpiącej dysharmonii, to
znów były delikatne i czyste jak anielskie skrzydła.
Zachwiała się.
Benjaminie... Odszedłeś, żeby tańczyć z aniołami.
Amelia przymknęła powieki, chłopiec stanął jej teraz przed oczami, widziała jego
uśmiech, ciało, oczy, które potrafiły błyszczeć rozbawieniem, a w następnej chwili ciemnieć
ze smutku niczym otchłań.
Nie panując nad własnymi krokami, podeszła bliżej w stronę, skąd dobiegał dźwięk.
Otwartymi dłońmi rozchylała na boki miękkie pędy.
Chłopak był młody, mniej więcej w jej wieku.
Nigdy dotąd go nie widziała.
Amelia nie zauważyła wystrzępionej kurtki, nie zwróciła uwagi na bose stopy.
Dostrzegła tylko jasne włosy, lecz jej oczy jak zahipnotyzowane wpatrywały się w
roztańczone palce i łzy spływające spod przymkniętych powiek.
Zdawała sobie sprawę, że wdarła się zbyt blisko.
Wciąż jednak stała, czując, że i jej oczy wilgotnieją.
Skończył grać.
Dopiero gdy przebrzmiał ostatni ton, chłopiec powoli podniósł głowę i otworzył oczy.
Amelia drgnęła, po raz pierwszy zdarzyło się jej zaglądać prosto w duszę innego
człowieka.
Bendik napotkał spojrzenie dziewczyny, czuł się oszołomiony i nagi jak po długim
śnie, chciał się zakryć, przywrócić twarzy zwyczajny wyraz, schować się przed nią, lecz
nieznajoma sprawiała wrażenie równie nagiej jak on. Nie spuszczając z niej wzroku,
delikatnie odłożył fujarkę na trawę.
- Kim jesteś? - spytał miękko. Usta Amelii już chciały wypowiedzieć imię, lecz głos
odmówił. Stała przed nim jak wystraszony zajączek.
- Na pewno jesteś leśnym elfem - szepnął chłopiec. Amelia zorientowała się, iż
rzeczywiście zaraz w to uwierzy. Delikatny uśmiech ogrzał jej wargi.
- Zagrasz jeszcze? To było takie piękne... Chłopiec spuścił głowę.
- Dziś wieczorem chyba już nie, to tak męczy. Kiwnęła głową, zrozumiała. Muzyka
szarpała serce, wydobywała na wierzch wszystko, co człowiek próbował ukryć.
Muszę już iść, pomyślała, nie powinnam się tutaj zatrzymywać. Kto wie, co może
wymyślić obcy...
Lecz objawiający się drżeniem strach był innego rodzaju. Nieznajomy młodzieniec
nawet przez moment nie przestraszył jej niczym innym, jak tylko jej własnym żalem.
Wzrok Bendika krążył. Chłopak zwilżył wargi, zdawał się szukać słów. Jedną rękę
wyciągnął przed siebie, aż wreszcie ją opuścił. Amelia zorientowała się, że chciał ją
zatrzymać, że to były decydujące sekundy, powinna teraz albo pożegnać się i odejść, albo
usiąść przy nim.
Miękkim ruchem osunęła się na kolana obok niego, delikatnie niczym tchnienie
wiatru. Uśmiechnął się do niej lekko.
- Wydaje mi się, że w twoim sercu pełno jest smutku, grajku.
Powiedziała to szeptem.
Oczy wciąż miał wilgotne, ale łzy na policzkach już obeschły.
- To prawda - odparł Bendik. Amelia złożyła ręce na podołku.
- Miałam brata... Chciał tańczyć z aniołami. Wydaje mi się, że... aniołowie tańczą do
takiej właśnie muzyki.
Bendik nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Tam, skąd pochodzę, anioły mają harfy, przynajmniej te, które krążą po ścianach
kościoła.
Amelia przekrzywiła jasną główkę, policzki odrobinę jej się zaróżowiły.
Bendik poważył się na pytanie:
- Czy ten twój brat nie żyje?
- Tak, umarł już dawno.
- Wiem, jak to boli - cicho powiedział chłopak.
Ale Amelia chciała ukryć Benjamina głęboko w sercu, nie mogła o nim mówić, nawet
w tej chwili, nawet do tego chłopca. Spytała natomiast:
- Czy ty także masz brata? Bendik wolno pokręcił głową.
- Nie, teraz, kiedy matka zmarła, jestem sam na całym świecie.
Amelia miała ochotę pogładzić go po jasnych włosach, dotknąć palcami śladów
pozostawionych przez łzy, poczuć, jak na twarzy pojawia się uśmiech.
- Jesteś obcy tu w wiosce, prawda?
- Obcy na całym świecie - odparł niemal bezgłośnie. Pokrewna dusza, pomyślała
Amelia. Serce uderzało jej powoli, lecz tak mocno, że w ciszy słyszała jego rytm. Chłopiec
wyciągnął do niej wąską, kształtną dłoń oszpeconą jedynie grubymi stwardnieniami, które
mocno dotknęły jej miękkiej ręki.
- Jestem Bendik Tvendestein. Z Ârdal. Ręka Amelii lekko zadrżała, coś ją
powstrzymało, przeczucie czegoś ogromnego, niezwykle ważnego, co właśnie zaczynało się
w niej budzić. Byle tylko... Na szczęście miała na sobie zwykłą, codzienną sukienkę, nawet
trochę poplamioną po długim dniu w Vildegard. Chustka na głowie była taka sama jak u
dziewcząt z ubogich chałup, chociaż całkiem nowa i w ślicznym niebieskim kolorze. Nie,
strój jej nie zdradzi.
- Milla, tak na mnie mówią. Uśmiechnął się, nie wypuszczał jej ręki.
- Milla... imię piękne jak piosenka. A więc jednak jesteś leśnym elfem. Podobno
przyciąga je muzyka fujarki.
- To zagraj coś jeszcze - poprosiła bez tchu.
Musiał puścić jej rękę, by wziąć instrument, lecz Amelia nie odsunęła się od jego
ramienia. Tkwiła przy nim, jak gdyby byli starymi zaufanymi przyjaciółmi lub wręcz
kochankami.
W jednej chwili poczuła, jak wzbiera w niej szczęście.
Nikt chyba nigdy nie widział takiej fujarki. Powstała nie tylko dzięki chłopięcym
zabawom z nożem na wiosnę, ten młody człowiek musiał mieć jakąś bardzo szczególną
tajemnicę.
Leciutko drżała, kiedy po ciemku biegła ścieżką, ostatni odcinek dzielący ją od
Wdowiej Zagrody wydawał się tego wieczoru taki krótki, bo myśli wirowały jej w głowie, a
serce chciało wyskoczyć z piersi.
Policzki Amelii płonęły, zaczerwieniły się od biegu, lecz wiedziała, że jest teraz mniej
zdyszana niż jeszcze przed chwilą.
Bendik, Bendik...
Wieczór był taki cudowny, życie wokół niej tak rzeczywiste. Nawet białe dzwoneczki
rosnące nad strumieniem kiwały łebkami, potwierdzając, że to, co się dzieje, jest prawdą.
Kocham go, kocham!
Ach, Boże, jeszcze przed kilkoma krótkimi godzinami wcale go nie znałam, jak to
więc możliwe, że teraz wiem, że nie mogę żyć bez niego?
Tylko niezmiernym wysiłkiem woli zdołała zapanować nad sobą na tyle, by jej głos
brzmiał normalnie, kiedy ojciec zawołał ją z salonu. Niepokoił się o nią, lecz przyjął
wyjaśnienie, że zatrzymała się chwilę w Dosen, by porozmawiać z przyjaciółką. O tańcach w
następną sobotę...
Ojciec mruknął coś zadowolony, tak właśnie powinno być. Córka zdawała się
dochodzić do siebie po pierwszym gorzkim zetknięciu z oszukańczą grą mężczyzn. Karl
zaliczał się do tych, którzy zawsze chodzą prostymi ścieżkami. Odkąd się ożenił, nie w
głowie mu były inne kobiety oprócz żony. Zdawał sobie jednak sprawę, że taka postawa
należy do rzadkości, ruch w izbach dziewczyn służących albo na stryszkach latem nie
powstawał za sprawą tylko i wyłącznie młodych kawalerów. Wiele było historii o żonatych
mężczyznach, głowach rodziny, którzy wyprawiali się na poszukiwanie przygód.
Karl delikatnie uściskał córkę, życząc jej dobrej nocy. W słabym blasku lampy
policzki Amelii wydawały się intensywnie czerwone, a oczy bardziej błyszczące niż zwykle.
Ale córka uśmiechnęła się i szczerze odwzajemniła uścisk. Szczupłe plecy sprawiały
wrażenie bardziej miękkich i rozluźnionych niż przedtem.
Amelia da sobie radę, ma za sobą ciężki czas, ale teraz idzie wreszcie lato, a ona liczy
sobie dopiero siedemnaście lat.
Owszem, zdarzało się, że dziewczęta wychodziły za mąż tak wcześnie. Co do
chłopców, to na ogół starano się, by przed małżeństwem ukończyli dwudziesty piąty rok
życia, inaczej mogły powstać spory, gdyby zbyt wcześnie chcieli odebrać ojcu
pierwszeństwo. Dla Amelii najwidoczniej we wsi nie było nikogo, sparzyła się, na pewno
długo będzie się zastanawiać, zanim zechce się z kimś związać.
Wszystko jedno, pomyślał Karl.
Jego śliczny kwiatuszek nie zostanie zbrukany przez brutalne ręce człowieka, który
nie pojmuje jej duszy. I on także dostał gorzką nauczkę. Popełnił wielkie głupstwo,
pozwalając na te zaręczyny, ale ufał, że Amelia potrafi właściwie ocenić kawalera. Marja
wiele o tym mówiła, o prawie serca do dokonywania wyboru.
Karl zapalił piękną fajkę. Tytoń z Hiszpanii miał lekko słodkawy zapach.
Następnym razem osobiście zatroszczy się o to, by chłopak przychodzący w zaloty nie
ukrywał żadnych tajemnic. Przejrzy go do szpiku kości, przeszuka, wywróci spodem na
wierzch, przeczesze gęstym grzebieniem, przeszyje na wylot ojcowskim spojrzeniem tak, by
bez cienia wątpliwości mógł oznajmić, iż jest to człowiek godny Amelii.
Karl zmrużył oczy, posmoktał fajkę, rozkoszując się smakiem w ustach, lecz przede
wszystkim szczególnym spokojem, jakim napawał go rytuał.
Amelia na pewno już śpi. Marja nie wróci dziś na noc, miała jakąś sprawę do
załatwienia w Gaupne, pojechała lekkim powozem.
Płozy bujanego fotela lekko zatrzeszczały. Lampka paliła się słabiej, kończyła się
oliwa.
Karl cieszył się ciszą i słodką świadomością, że jego ukochana już jutro będzie w
domu i zapełni pustkę, jaka po niej pozostała.
W głowie Amelii panowała istna plątanina tęsknoty i żalu. Wiedziała, że gdyby on
dzisiejszej nocy stanął pod jej okienkiem, padłaby mu w ramiona, nie myśląc o wstydzie ani o
honorze.
Ciało jej pulsowało gnębione niepokojem, nie mogło ułożyć się wygodnie na miękkim
puchowym materacu.
Wstała po cichutku.
Komoda w kącie miała nóżki w kształcie kul i lustro z wypolerowanego srebra, w
którym jednak bez światła niewiele dało się zobaczyć.
Amelia zapaliła łojową świecę na stoliku przy łóżku, jej płomień dawał poczucie
bezpieczeństwa, pomógł przetrwać dziewczynie najmroczniejsze noce, był niczym latarnia
morska kierująca ją w stronę rzeczywistości, gdy wśród myśli zbierało się na burzę.
Płomień zamigotał, gdy ściągała nocną koszulę przez głowę.
Teraz w lustrze pojawił się niewyraźny zarys postaci.
Amelia opuściła ręce wzdłuż boków, patrzyła na smukłe ciało, na piersi, które
rysowały się jak miękkie poduszeczki pod wystającymi brodawkami.
Miała stanowczo zbyt wąskie biodra.
Jak chłopak.
I szyję zdecydowanie za długą. Głowa unosiła się na szyi długiej jak łabędzia.
Amelia załkała cicho w zimnie.
Obróciła się trochę, zerknęła przez ramię. Skóra jaśniała do niej matową bielą, nogi
znikały poza lustrem na wysokości ud.
Stanowczo za chuda.
Kiedy wyciągnęła ręce nad głową, nawet w tym słabym świetle widziała żebra pod
skórą. Prędko rozpuściła mocno splecione warkocze, z którymi zawsze kładła się spać. Kilka
ruchów grzebieniem, a włosy otoczyły ją złocistą chmurą.
Teraz lepiej.
Zasłoniły przynajmniej kościste plecy, nie było też widać, jak spiczaste bez osłony
ubrania są ramiona. Nawet piersi teraz, kiedy wyglądały spod łagodnie spływającego złota,
wydawały się większe.
Tak ją kiedyś zobaczy.
Amelia wsunęła się do łóżka, grzejąc się słodkimi marzeniami, by dla niego zatańczyć,
lecz nie jako anioł, tylko jako jego własny leśny elf.
Dni Amelii były teraz jasne i drżące, jak gdyby wszystko, o czym do tej pory myślała i
czym się zajmowała, nabrało nowego znaczenia. Przez cały czas była przy nim, wyobrażała
sobie jego twarz, a kiedy przymknęła oczy, potrafiła stanąć na środku izby i chwiać się
leciutko, niemal słysząc jego fujarkę. Wystarczył dochodzący z daleka glos ptaka, by
zatrzymywała się jak wryta w drodze do domu, myśląc, to on.
Czuła także, że ręce jej drżą, a serce uderza mocno, nawet przy najzwyklejszych,
najbardziej powszednich czynnościach. Nie mogła już dłużej jeździć razem z matką z
Wdowiej Zagrody na Vildegard, bo co by było, gdyby ją zobaczył? Gdyby się zorientował,
kim jest?
Dlatego dzień i noc przebywała w Vilde, wymyślała tysiące wymówek. Coraz częściej
zdarzało się, że matka jechała do domu wcześniej, wtedy Amelia musiała iść piechotą, był to
półtoragodzinny spacer, lecz ona mówiła z uśmiechem:
- Mam młode zdrowe nogi, poza tym lubię chodzić, mamo, tak pięknie jest teraz
wiosną, wieczorem można posłuchać śpiewu ptaków.
Marja przyjęła takie wytłumaczenie, uznała, że córka najwidoczniej potrzebuje chwil
w samotności. I ona lubiła pobyć sam na sam z własnymi myślami, mieć czas nie
przeznaczony na nic innego.
- Dobrze, idź, córeczko, ale nie wracaj do domu zbyt późno, tak byśmy mogli
usłyszeć, że już jesteś, zanim zaśniemy.
Amelia kiwnęła głową. Lubiła właściwie, kiedy trochę się o nią martwili, ale za nic na
świecie nie chciała zdradzić swojej tajemnicy, na razie jeszcze nie. Nie bardzo potrafiła sobie
wyobrazić Bendika wśród aksamitów i sreber w salonie mamy. Chyba nie może oczekiwać,
że zrozumieją.
Wargi Amelii rozciągnęły się w uśmiechu.
Czy to naprawdę takie beznadziejne?
Siedzi, rozważając już prawie, co włożyć do posażnych kufrów, a przecież zamieniła z
nim zaledwie kilka słów, nie wiedziała nawet, czy Bendik wciąż jest we wsi. Wspomniał coś
o miesięcznej umowie, lecz żadne nie ośmieliło się zaproponować kolejnego spotkania.
Właściwie on sprawia wrażenie, że się boi, stwierdziła Amelia ze zdziwieniem, a przecież nie
tak powinno być, to ja powinnam chyba...
Lekkim krokiem obróciła jeszcze kilka razy z wodą do ogrodu. Ziemia zaczynała już
trochę wysychać, a mama wbiła jej do głowy, jak ważne jest, by kiełkujące delikatne zioła
miały dość wilgoci. Amelia wiedziała, że Gunda się o to zatroszczy, lecz mimo to
odnajdowała spokój w chodzeniu od studni do ogrodu. W piersi śpiewało jej tak, że ledwie
mogła wytrzymać pod dachem.
Jak zwykle od czasu spotkania pod wierzbą wracała do domu z czujną nadzieją w
sercu. Wytężała słuch w oczekiwaniu błogosławionych dźwięków, wargi zaróżowiły jej się i
zwilgotniały od gorącego oddechu, a dłonie po każdym kroku nerwowo wygładzały spódnicę.
Miała taką ochotę ubrać się w swoją najpiękniejszą sukienkę, chciała go tym
uradować, olśnić, chciała dostrzec błysk uznania w jego oczach, wiedziała bowiem, że w tym
stroju wygląda wyjątkowo ślicznie.
Ale on mógł tam być.
Dlatego właśnie włożyła brązową spódnicę z czerwonym stanikiem, a pod to białą
koszulę. Chustkę ściągnęła dzisiaj na plecy, leżała jej na ramionach jak niewielki woreczek,
podtrzymując świeżo umyte długie jasne włosy.
Był tam.
Nie grał.
Amelia drgnęła, serce podskoczyło jej w piersi, a na wargach sam z siebie ukazał się
uśmiech. Z westchnieniem wymówiła jego imię.
- Bendik...!
- Czekałem na ciebie, Milla. Dzięki Ci, Boże, czekał!
- Nie chodzisz tędy co wieczór... Ach, będzie musiała kłamać.
- Może i ty służysz we wsi? Widzisz, rozglądałem się za tobą.
Amelia zwilżyła wargi, bała się, że głos ją zawiedzie.
Zabrzmiał jednak spokojnie, czysto i właściwie z doskonałą modulacją.
- Jestem u... Gundy w Vildegard. Pomagam w różnych rzeczach.
To w każdym razie szczera prawda, pomyślała.
Usiedli tak blisko siebie, że starczyło wyciągnąć rękę, by się dotknęli, lecz
jednocześnie w odległości, jakiej nikt nie określiłby jako nieprzyzwoitą. Amelia uprzedziła
kolejne pytania chłopca.
- Co robisz tu, we wsi, Bendiku? - rzuciła zaciekawiona.
Twarz mu pociemniała, Amelia zauważyła, że z trudem przełknął ślinę. Poczuła
ukłucie w piersi, coś powiedziało jej, że i on także skłamie.
- Ja... szukam pracy. Dowiedziałem się, że można się tu nająć, chociaż tak późno
przybyłem. I tak też się stało, mam gdzie spać, co jeść, a przedtem nie było to dla mnie takie
oczywiste.
Amelia mocno zamrugała, zauważyła już wcześniej, że jego spodnie uszyte są z
grubego płótna, a stara koszula ma łaty na łokciach i wokół obszycia przy szyi. Teraz ubrany
był tak samo, najlepszą częścią garderoby była kurtka, lecz wyglądała na odziedziczoną po
kimś, może po ojcu, pachniała bowiem inaczej.
- Nie mam nikogo, o kogo mógłbym się troszczyć, pewnie zanim minie mi
dwadzieścia lat, skończę jak włóczęga albo żebrak.
Nie mogła się powstrzymać, żeby nie pogładzić go delikatnie po ręce, ale twarz
odwróciła w stronę lasu. Powiedziała, nie patrząc na niego:
- Ty nie jesteś z takiej gliny, Bendiku, poznaję to po twojej grze, jesteś artystą,
powinieneś siedzieć na miękkich poduszkach i upiększać świat.
Roześmiał się.
- Ależ to brzmi tak niemęsko. A ja wcale nie jestem wydelikaconą panną, potrafię
pracować, zobacz!
Odwrócił do niej dłonie spodem, silne, czerwone, prawdopodobnie dlatego, że po dniu
pracy szorował je prawie do krwi. Chciał być czysty, czyżby dla niej?
Palcem powiodła po liniach dłoni. Teraz już mogła napotkać jego spojrzenie. Ptaki
znowu umilkły.
- Jesteś taka śliczna - szepnął, jakby wszystko inne nie było ważne. - Nigdy nie
spotkałem nikogo takiego...
- Ja też nie - odszepnęła prędko. - Nikogo jak ty...
Bendik zebrał się na odwagę, lekko objął ją za ramiona, przyciągnął bliżej. Pochyliła
się w jego stronę miękko jak sitowie, lecz ich ciała i tak ledwie się dotykały.
Tak delikatnie, bardzo delikatnie. Coś w łagodności panującej między nimi
przywiodło Amelii na myśl jasnozielone kiełki w ogródku mamy. Bała się stąpać w ich
pobliżu, obawiała się, że każdy następny krok może coś zniszczyć.
Poczuła, że płacz dławi ją w piersi, ale zacisnęła wargi i przymknęła oczy.
Dobry Boże, uchowaj mnie od grzechu, wybacz kłamstwa, których jeszcze nie
wypowiedziałam. Dla tego chłopca gotowa jestem poświęcić wszystko. Nie lękam się biedy.
Najpierw jednak muszę się przekonać, czy on czuje do mnie to samo.
ROZDZIAŁ VII
Nadciągnęła jak niebezpieczny wiatr od gór, lecz w wiosce nad zielonym fiordem
poznano się na niej dopiero wtedy, gdy zmarło aż pięcioro ludzi. Zaraza była innego rodzaju
niż ta, która spustoszyła kraj przed wieloma laty, nie wywoływała wrzodów, sinoczarnych
znaków, a z ust i uszu zmarłych nie sączyła się krew.
Jakby za sprawą zachcianki nieprzyjaznego bóstwa coraz więcej ludzi przestawało
przyjmować pożywienie. Zdarzyło się to akurat teraz, kiedy mleczne krowy znów miały pełne
wymiona, kiedy pierwsze nowalijki zaczęły dodawać nowego smaku potrawom w kociołkach,
a wiosenne ryby jakby czekały na zarzucane sieci. Ludzkie ciała zwracały pożywienie, nie
zatrzymywały go w ilości dostatecznej do ocalenia życia.
Zbyt długo biedacy żywili się chlebem z kory, cienką polewką i nadzieją na zieloną
wiosnę. Wychudzone kobiety zbierały słomę z klepiska w stodole i gotowały z niej
pozbawioną smaku zupę, by powstrzymać nieustające marudzenie głodnych dzieci.
Mężczyźni marzli i cierpieli w górach, nie przynosząc do domu niczego poza wychudłym
zimowym ptakiem czy zającem.
Teraz zbocza gór budziły się do życia, a jelenie, zające, ptaki i ryby czekały wprost na
myśliwych i rybaków.
Ale myśliwy nie mógł podnieść się z łóżka, strzelba odpoczywała zawieszona na
ścianie, a on ostatkiem sił starał się przeżyć.
Twarz Marji również wyciągała się z każdym dniem. Wszystko zaczęło się od
zrozpaczonej matki, która przyszła do niej z dwoma małymi synkami.
- Oni nie trzymają żadnego pożywienia, zwracają wszystko, co im dam. Słodkie
mleko... od świąt nie przestawali o nim mówić, a teraz jest w ich żołądkach jak trucizna. I te
straszne konwulsje...
Marja zaaplikowała im wyciąg z rzepiku, jaskółczego ziela, suszonych rozgniecionych
czarnych jagód, odrobiny łodyg z glistnika i korę dębu. Mieli pić zaparzoną z tego brunatną
herbatkę w takiej ilości, w jakiej tylko dało się im wmusić.
Żołądki jednak odrzucały wszystko, a ciała dzieci już wykazywały oznaki
odwodnienia.
Następnego dnia wybuchło.
Wyglądało to, jakby choroba gdzieś się czaiła, aż wreszcie złośliwie uznała, że
nadeszła pora, by zaatakować. Kiedy głos kukułki rozległ się na zboczach, a pierwszy letni
wiatr przyniósł obietnicę lepszych czasów, ludzie zaczęli padać jak muchy.
Najbardziej odbiło się to na dzieciach.
Czwartego dnia Marja wypędziła córkę do domu, prosząc, by tam została, dopóki
wszystko się nie skończy. Sama miała problemy z zachowaniem spokoju, widząc wokół
siebie tak straszne cierpienie. Krucha równowaga córki mogła tego nie wytrzymać, choć
Amelia w tę bogatą w wydarzenia wiosnę rozkwitła.
Dziewczyna protestowała.
- Potrzebna ci przecież pomoc.
- Wezwę kobiety. Przyprowadzają tu swoich chorych, będą musiały zająć się i
obcymi. Obiecano mi trzy wozy słomy, mężczyźni przygotują z nich posłania w oborze,
lepiej, żeby ci, o których nie ma kto zadbać, leżeli tutaj. Ja nie mogę jeździć po wiosce, to
zabiera zbyt dużo czasu.
Amelia upierała się przy swoim.
- Mamo, ty mnie potrzebujesz, mało kto może ci pomóc w przygotowywaniu
mieszanek i...
Oczy Marji pociemniały. Amelia dostrzegła w nich stanowczość, powstrzymującą
zawsze dalszą dyskusję.
- Wracaj do domu, Amelio, nie zniosę myśli, że ty... Nie wiadomo, co to za choroba,
choć przypuszczam, że to samo zabiło małą Johanny. Ale tylu chorych... Nie wiem, czy jest
zakaźna, czy też to po prostu kaprys Boga załamać ludzi teraz, kiedy przeżyli już taką ciężką
zimę. Idź, Amelio, zostań z ojcem! A jeśli za wszelką cenę chcesz się na coś przydać, to
możesz przejrzeć kufry na strychu i sprawdzić, czy nie ma tam jakichś starych derek i
prześcieradeł, ale chyba wszystkie już zużyliśmy tej zimy. - Amelia zrozumiała, że nic więcej
nie wskóra. Zawstydziła się swoich myśli, bo być może wcale nie szlachetność nakazywała
jej pomagać w szpitaliku, powodowało nią raczej przekonanie, że Bendik co dzień będzie
siedział w wierzbowych zaroślach i czekał na nią.
Może zdoła się jakoś wymknąć?
Ależ on się zdziwi, kiedy ujrzy ją nadchodzącą z przeciwnej strony! Co mu powie? Że
znalazła nową służbę? Nie, wszyscy wszak wiedzieli, że w tych dniach na Vildegard
potrzebna jest każda para rąk.
Nagle zakłuła ją straszna myśl: a jeśli Bendik także zachorował? Mama mówiła
wszak, że zaraza dotyka przede wszystkim tych, którzy marnie się odżywiali, udręczonych
głodem, karmionych strawą nie dającą sytości. Ich żołądki protestowały, gdy wreszcie
dostawały prawdziwe jedzenie.
Ach, dlaczego wcześniej o tym nie myślała? Dlaczego nie brała w powrotną drogę
paru maślanych placków i nie dzieliła się z nim niby to przypadkiem?
Amelia poczuła się ohydną egoistką.
Jednocześnie narastał w niej bunt. Nic jej nie powstrzyma przed spotkaniem się z nim
dziś wieczorem, na pewno jakoś zwiedzie ojca, to wcale nietrudne. Jeśli będzie miała
szczęście, Karl wcześnie położy się spać. Gorzej z Liną, ostatnio patrzyła na Amelię jakimś
wszystkowiedzącym spojrzeniem, jak gdyby dziewczyna miała tajemnicę wypisaną na czole.
Bendik...
Dla ciebie jestem gotowa kłamać, kraść, jestem gotowa na wszystko.
Amelia czuła się rozdarta, dłonie składane w modlitwie przestały być bezsilne, zrobiły
się mocne, gotowe do walki.
Gdybyż tylko mogła otrzymać ostateczną odpowiedź na pytanie, które nie przestawało
jej nurtować.
Czy on naprawdę ją kocha?
Mama nie wróciła do domu, ojciec wcześnie położył się spać, blady i cichy jak
pozostali we wsi. Przerażająca choroba dotknęła niemal każdego, wszyscy poczuli jej
obecność w domu albo przynajmniej znali kogoś, kto jej doświadczył. Pastor miał ciężkie dni,
w wielu obudziła się potrzeba rachunku sumienia, gdy śmierć wyglądała zza wezgłowia
łóżka. Odwołano nabożeństwa, nikt bowiem nie śmiał na nie przychodzić, ludzie bali się
zarazy unoszącej się w powietrzu i gotowej ich dopaść nawet na świętej ziemi. Amelia
niekiedy czuła lekkie drżenie strachu, jak gdyby miała powód, by bać się Boga, ponieważ
ostatniej niedzieli nie była w kościele. Nie poszła, bo gdyby Bendik jej tam szukał, nie mogła
zajechać w zdobionym srebrem powozie z Wdowiej Zagrody!
W dodatku niemal całkiem zapomniała, że jest święto. W Vildegard chorzy
potrzebowali takiej samej opieki bez względu na to, czy dzień był świąteczny, czy powszedni.
Amelia płakała na widok chorujących dzieci, lecz nie był to płacz bez nadziei. Kiedy
się kocha, najwidoczniej nawet śmierć budzi mniejsze przerażenie.
Wymykała się każdego wieczoru. Wczoraj zapadła już niemal noc, zanim wszyscy
udali się na spoczynek, a ona wreszcie mogła wyjść z domu. Z mocno bijącym sercem biegła
przez las, tam, gdzie to było możliwe, na skróty, potem okrążyła Haugabrekk, by nadejść
ścieżką od tej strony, z której jej się spodziewał.
Wiele rozmawiali.
Dowiedziała się o śmierci jego matki, wciąż jeszcze nie mógł się uporać z jej stratą.
Amelia patrzyła mu prosto w oczy, czuła jego ból, spostrzegła, że ten człowiek wcześnie
nauczył się kochać. Żywiła podziw dla zmarłej kobiety, która pomimo ubóstwa zdołała dać
swemu synowi to, co w życiu najważniejsze. Bendik mógł równie dobrze zamienić się w
nieczułego, rozgoryczonego człowieka. Ciężka harówka, okrutne słowa, odpędzanie i
wyzwiska, rówieśnicy unikający go dlatego, że nie miał ojca... Amelii serce krwawiło i
przysięgła sobie, że uczyni go szczęśliwym. Gdy w prostych słowach opisywał swoją nędzę,
przekazując jej pełne goryczy wspomnienia, dziewczynę wprost paliło, by go objąć i
zapewnić, że z nią nigdy niczego mu nie zabraknie.
Wciąż jednak tkwił w niej ów wstrętny lęk, wciąż nie śmiała w pełni uwierzyć, że on
nie zna prawdy. Że nie jest taki jak Oystein.
Zauważyła, że chłopak zdziwiony przygląda się jej butom.
Rumieniąc się pojęła, że są zbyt dobre jak na córkę chałupnika. Wyjąkała coś o wuju
szewcu, wydawało się, że on przyjął jej wyjaśnienie. Amelia bardzo zawstydziła się kłamstwa
i czuła, że jest do głębi zła. Coraz mocniej tęskniła za dniem, gdy wreszcie będzie można
odwołać wszelkie oszustwa.
Ale najpierw on musi powiedzieć jej to wprost.
Najpierw musi zaofiarować jej swoje ubóstwo i całe swoje życie. Dopiero wtedy
będzie mogła rozplatać sieć zatajonych prawd.
Czy to się stanie już dzisiejszego wieczoru?
Z sercem w gardle i blaskiem w oczach Amelia, mijając zagrody żałoby, biegła prosto
do ukochanego.
Stała zdumiona na polanie, gdzie trawa pochyliła się, tworząc nieduże gniazdko dla
dwojga, którzy odpoczywali tu co wieczór. Teraz miejsce było puste. Nie przyszedł.
Serce podskoczyło jej w piersi, lodowaty strach oblał kark.
Czyżby zachorował?
Obiecał wszak...
Musi być chory.
Inne wytłumaczenie było jeszcze straszniejsze. Nie chciało mu się każdego wieczoru
spędzać na wyczekiwaniu na nią.
Oczywiście mogło wydarzyć się coś wyjątkowego, próbowała się pocieszać.
Zmęczona osunęła się na ziemię, która bez Bendika wydała jej się taka zimna. Serce
tłukło się Amelii w piersi, musiała walczyć z mdłościami. Rozczarowanie piekło w żołądku,
lecz zacisnęła dłonie i zmusiła się, by myśleć spokojnie. Coś mogło go zatrzymać, może
potrzebna była dodatkowa para rąk do pracy w polu? Może jego stary gospodarz koniecznie
chciał natychmiast coś zrobić?
A może właśnie do niej idzie? Może ona zjawiła się za wcześnie?
Wzięła do ręki gałązkę wierzby, rosły na niej teraz duże liście i sok nie spływał już tak
obficie. Zaczęła paznokciem drapać w korę, próbowała uformować serce, skończyła jednak
na wyryciu inicjałów własnych i jego.
Gdy wreszcie zziębnięta ruszyła w powrotną drogę do domu, w lesie zapadł już
zmrok.
Tego wieczoru gałęzie świerków wyciągały się do niej jak mroczne dłonie, pochylały
się nad ścieżką, jak gdyby chciały jej pogrozić. Przedtem miała w nich sprzymierzeńców,
ukrywających jej kroki przed oczyma ciekawskich.
Jaka długa wydaje się dzisiaj droga i jakaż stroma! Krzyk sowy wzywającej
pobratymca również nie był tego dnia bezpiecznym przewodnikiem. Dźwięczała w nim
skarga, która nie mogła wyrwać się z serca Amelii.
Nie zapomniał o sprawie, z jaką przybył do wioski, chociaż Milla zajęła tyle miejsca
w jego sercu, że ból i wszystko inne musiało ustąpić. Dni Bendika stały się w pewnym sensie
dłuższe niż kiedykolwiek, ponieważ żył wyłącznie dla kilku krótkich wieczornych chwil.
Krew rozkosznie szumiała mu w żyłach, jakby z całkiem nowego źródła wydobywała się siła,
pomnażając jego energię i wytrzymałość, na co zwrócił uwagę nawet stary gospodarz.
Żadne zadanie nie było dla niego zbyt ciężkie, czuł pot spływający po plecach, lecz
serce uderzało mu równym rytmem, a moc wciąż rosła.
Miał o co walczyć, życie nabrało sensu.
Dwa razy udało mu się zobaczyć Karla Oppdala.
Dobrze się prezentował, spod eleganckiego kapelusza spoglądały miłe oczy. Siedział
wysoko na koniu albo w okazałym powozie. Bendik jednak mimo to za osłoną całego
bogactwa wyczuwał jego dobroć i łagodne zrozumienie dla ludzi. Że się nie myli, potwierdził
epizod, którego przypadkowo stał się świadkiem. Bendik widział, jak powóz z Wdowiej
Zagrody zmierzał do wsi. Jednocześnie chłopak ujrzał chałupnika z Kloppa, który ukłonił się
Karlowi Oppdalowi, chociaż dźwigał na plecach ciężkie żerdzie.
Akurat w momencie, gdy powóz go mijał, mężczyzna stracił równowagę i kije osunęły
się prosto pod koła. Rozległ się okropny trzask pękającego drewna, Bendik zobaczył, że
powóz przechyla się na bok, ale Karl szybko nad nim zapanował. Zaraz też elegancko ubrany
gospodarz z lejcami w dłoniach zeskoczył na ziemię, Bendik wstrzymał oddech, oczekując
wybuchu gniewu i ostrych słów, jakie spadną na głowę chałupnika.
Ale gospodarz z Wdowiej Zagrody pochylił się nad przewróconym człowiekiem,
pomógł mu wstać". Własnoręcznie uprzątnął żerdzie z drogi, bo chałupnik mocno kulał.
Wielkimi oczami Bendik patrzył, jak biedak zajmuje miejsce we wspaniałym powozie.
Odjechali.
Żerdzie zostały.
Chwilę później Karl Oppdal zawrócił, zatrzymał się w tym samym miejscu, powrzucał
żerdzie na tył powozu i ruszył w stronę pola chałupnika.
To wtedy Bendik postanowił, że wykona zadanie, jakie sobie wyznaczył.
Kiedy spotkał Millę, zapomniał o całym świecie, lecz gdy przekonał się, jak ważna dla
niego stała się ta dziewczyna, dawne myśli powróciły.
Długo rozważał wszelkie za i przeciw. Mimo wszystko był synem pana z Wdowiej
Zagrody, wszak nawet ubogi bękart ma prawo do spadku, jeśli tylko potrafi udowodnić swoje
pochodzenie. To mogło okazać się trudne, jeśli Karl Oppdal mu nie uwierzy.
Bendik pojął, że czeka go ciężka przeprawa.
Gdyby syn nie wrócił do domu...
Bendik mógłby wyrwać gospodarstwo z rąk córce Karla, tego jednak wcale nie chciał.
Ale tak strasznie potrzebował czegoś, co zapewniłoby mu jako takie życie, może kawałek
pola i kilka zwierząt... Miał coraz większą pewność, że Karl Oppdal ofiaruje mu to z dobrego
serca.
Srocze srebro wciąż paliło w kieszeni.
Nie potrzeba mu srebra z Wdowiej Zagrody, Milla nie przywykła do zbytku, ale
zasługiwała na bezpieczne życie bez trosk o kawałek chleba. Będzie harował jak wół, by jej to
zapewnić, jeśli tylko Karl Oppdal wspomoże go bodaj spłachetkiem ziemi.
Postanowił udać się do Wdowiej Zagrody, gdy tylko zaraza odpuści. Domyślał się
bowiem, że i gospodyni powinna być obecna, gdy stawi się i oznajmi tak wstrząsającą
prawdę. Karl Oppdal będzie potrzebował wsparcia żony, być może wszystko zależy właśnie
od niej. Niejedna kobieta wpadłaby w gniew, dowiadując się o tego rodzaju mężowskiej
tajemnicy, ale o Marji Oppdal wszyscy wyrażali się ciepło, wielu głośno wychwalało jej siłę i
wyrozumiałość.
Bendik uśmiechnął się nad koszem z kamieniami.
O t a r ł zlane potem czoło, zobaczył, że słońce minęło już Merket, wkrótce nadejdzie
koniec ostatniej części pracowitego dnia. Dziś wieczorem, zanim ruszy do miejsca nad
Wierzbowym Strumykiem, wybierze się na przechadzkę przez wieś, posłucha nowin. Milla
zawsze przychodzi późno, pewnie ma pełne ręce roboty w Vildegard, teraz kiedy panoszy się
zaraza, a lęk przed śmiercią w boleściach tłumi ludzką radość z budzącego się na nowo życia.
Los jednak chciał, by stało się inaczej.
Bendik rozmawiał przy płocie z jednym z pracowników najemnych, kiedy drogą
nadjechał sam gospodarz Wdowiej Zagrody. Tego dnia nie siedział w powozie, tylko w siodle
na grzbiecie wierzchowca. Bendik poczuł, jak serce wali mu w piersi. Opamiętał się na tyle,
by iść za przykładem znajomka i na widok bogacza ściągnąć czapkę z głowy. Karl Oppdal
wstrzymał konia, najwyraźniej poczuł się nieswojo, gdy pokłonili mu się uniżenie. Koń
przystanął, wydawał się jednak zmęczony i niespokojny.
- Szczęść Boże - powitał ich Karl, a oni odpowiedzieli po cichu. - Potrzeba mi ludzi -
ciągnął. - Usiłujemy wspólnie zrobić coś, żeby ziemia nie leżała odłogiem w tych zagrodach,
które choroba dotknęła najciężej. I tak jest już źle, kobiety same sobie nie radzą, a w
niektórych chatach zmogło wszystkich mężczyzn.
C h ł o p , którego Bendik znał jako Gulę - Monsa, odparł:
- To prawda, tych, co przeżyją zarazę, ale nie zadbają o ziemię, czeka zimą głodowa
śmierć.
- Trzeba pomóc - z mocą oświadczył Karl. - Chyba się przyłączycie?
Wbił wzrok w Bendika.
- Ty jesteś tu obcy, słyszałem, że służysz u starego z Logstad. No cóż, przez kilka dni
będzie musiał się bez ciebie obyć, skończyliście już chyba orkę?
- Chętnie pomogę, zresztą i tak mam wolne wieczory, najlepiej zacznę od razu.
Karl Oppdal kiwnął głową, zadowolony z gorliwego zapału obcego chłopaka.
Młodzieniec najwidoczniej nie zaliczał się do tych, którzy mówią za dużo, wyglądał jednak
na silnego, a jego oczy patrzyły mądrze. Sympatyczny młody człowiek.
- Wobec tego możesz iść do chaty parobków w Hilleren i dziś wieczorem pomóc
kowalowi. Przyłączę się do was jutro, będziemy pleć pole w Sevat i zaczniemy kosić u
Jonasa. Potrzebne nam kosy i grabie, musimy też zebrać owce i poprowadzić je w góry.
Bendik skinął głową.
Karl odpowiedział uśmiechem.
- Ciężkie czasy nastały, ale nie możemy się poddawać. Moja żona twierdzi, że zaraza
wkrótce odejdzie, wielu chorych już zdrowieje, wygląda na to, że śmierć zebrała swoje żniwo
i tyle jej wystarczy.
Gula - Mons przeklął siarczyście, patrząc w ziemię. Karl wydął wargi, Bendik
zauważył, że wcale mu się to nie spodobało. Jego ojciec był najwyraźniej szczerze
bogobojnym człowiekiem.
Bendik rozjaśnił się, nadzieja na własny kawałek chleba jeszcze urosła.
Pokaże Oppdalowi, że ma zręczne ręce i nadaje się do pracy, przyłoży się do roboty i
nie podda tak łatwo. Udowodni, że jest godny ziemi i być może również uznania ze strony
ojca.
Potem poprowadzi Millę do Wdowiej Zagrody i poprosi ojca już o ostatnią rzecz, o
błogosławieństwo dla ich małżeństwa. Karl Oppdal prawdopodobnie zna Millę, wioska wszak
nie jest aż tak duża, a skoro dziewczyna pracuje na Vildegard, pani musi mieć do niej
zaufanie. Może wystarczy dwuletnie narzeczeństwo, pomimo iż oboje są tacy młodzi?
Wszystko zaczynało pięknie się układać, Bendik miał wręcz wrażenie, że niestosownie czuć
taką radość w piersiach teraz, kiedy na wieś spadło nieszczęście. Dziś wieczorem Milla na
próżno będzie na niego czekać, miał jednak nadzieję, że zrozumie.
Jutro bowiem, jutro znajdzie chwilę i porozmawia z Karlem Oppdalem w cztery oczy.
Bendik czuł się niemal w pełni przekonany, że spotka się ze zrozumieniem. W
samotności, po cichu, mając w sercu obraz dosiadającego konia gospodarza, spróbował, jak
smakuje nowe słowo:
- Ojciec.
Karl Oppdal harował jak chałupnik i machał kosą równie zręcznie jak najlepsi
kosiarze. Nie wyróżniał się nawet ubraniem, nosił spodnie z takiego samego brunatnoszarego
tkanego w domu samodziału, koszulę miał znoszoną, zszarzałą, a kapelusz musiał pamiętać
dawne czasy. Wyróżniała go jedynie srebrna obrączka, błyszcząca na palcu. Bendik przez
cały czas starał się mieć go na oku, patrzył, jak młoda, rzadka trawa kładzie się pięknie pod
ostrą kosą Karla Oppdala. Patrzył na jego zgięte plecy, widział, że silne, proste nogi w
dobrych butach pewnie trzymają się ziemi. Kiedy się spocił, włosy pod rondem kapelusza
przybrały ciemniejszą barwę.
Były teraz prawie takie jak jego własne.
Nieco tylko ciemniejsze, a na skroniach siwawe. Bendik zauważył jednak drobny ruch
mięśni wokół oczu, minę przy uśmiechu, prosty nos...
Żałował, że nie ma lusterka.
W powietrzu nad polami niósł się dźwięk kos. Pracowali teraz na zewnętrznych
skrawkach, gdzie zwykle pasły się zwierzęta, zanim poprowadzono je w góry. Uważano, że
trawa, która wyrośnie tu później, będzie przez to dorodniejsza, w tym roku jednak pozwolono
jej rosnąć swobodnie, bez szczypiących ją owiec. Może dlatego była taka rzadka i słaba?
Mężczyźni robili przerwy za każdym nawróceniem, opierali się na kosisku i spluwali,
zanim osełka zaśpiewała na ostrzu.
Nie było żartów ani świątecznego nastroju, jaki zwykle towarzyszył pierwszemu
danego roku pokosowi traw. Wszystkim bowiem jasny dzień przesłaniała czarna mgła
epidemii. Mężczyźni popatrywali w dół na wioskę, jak gdyby spodziewali się, że ujrzą samą
Zarazę unoszącą się znad doliny.
Bendik zorientował się, że Karl jest tu najważniejszy. Pozostali trzymali się blisko
niego, po cichu prosili o radę, okazywali szacunek nawet teraz, gdy stał wśród nich jak
najzwyklejszy parobek Twarz Karla była... szlachetna?
Bendik nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Może dostojna? Na pewno nie
dostrzegał w niej arogancji ani samouwielbienia, jakie często spotyka się u ludzi, którzy
prędko doszli do bogactwa.
Osełka Bendika śpiewała nieśmiało.
Stał na skraju łąki, niemal przy samej linii świerków, grunt był tu nierówny, a w wielu
miejscach wystawały zarośla ciągliwych pokrzyw. Najgorszy rząd, Bendik sam go wybrał,
licząc na spojrzenie pełne uznania.
Na koszuli Karla Oppdala od karku do krawędzi spodni znać było mokry pas. Bendik
nadawał tempo, pozostali dotrzymywali mu kroku, skoszona trawa prędko schła, słońce
bowiem mocno grzało, a ziemia była wysuszona.
Wreszcie mogli się wyprostować, za nimi rozciągała się równa połać, kwiaty przestały
kiwać łebkami na wietrze, leżały zrezygnowane, nie ciesząc już oczu tak jak jeszcze przed
chwilą.
Teraz.
Karl Oppdal zaproponował nawrót, lecz dwaj inni mężczyźni chcieli jeszcze pobiec do
strumienia, żeby się napić.
Bendik został, ręce nagle mu opadły, zaczął oddychać z trudem, jak gdyby praca
mimo wszystko go zmęczyła. Otworzył usta, chciał coś powiedzieć. Spojrzenie Karla
nietrudno było pochwycić.
- Dzielnie sobie radzisz, obcy przybyszu. Jak się nazywasz, jak mówiłeś?
- Bendik... Przemilczał nazwisko, nie wiedział, czy Karl Oppdal może je znać, ale nie,
na pewno dawno zapomniał o ubogiej dziewczynie, którą pozostawił w Ârdal przed blisko
dwudziestu laty. Na tę myśl Bendika zapiekło w sercu. Zdecydował się i dodał:
- Bendik Karlson. Ręka dotknęła ręki, okazały się zdumiewająco równe wielkością,
pasowały do siebie jak dłonie złożone do modlitwy.
W oczach ojca wciąż lśniła dobrotliwa ciekawość, jaką okazuje się nowym,
sympatycznym znajomym.
- Takich jak ty chętnie widzę w swoim domu, Bendiku Karlsonie.
Bendik wstrzymał oddech. Karl mówił dalej, puściwszy jego rękę, ale chłopak wciąż
czuł ciepło mocnego uścisku.
- Na zimę musisz zostać we Wdowiej Zagrodzie, chyba że nająłeś się do kogo innego.
Mamy dość miejsca, a czeladna u nas uchodzi za jedną z najlepszych...
Karl uśmiechnął się życzliwie, czekał na odpowiedź.
- Ja... serdecznie dziękuję, to świetna propozycja, Karlu Oppdal, ale...
Kątem oka dostrzegł dwóch kosiarzy powracających znad strumienia, mijały sekundy,
język w ustach zdawał się wielki i niezgrabny, nie dało się powiedzieć ot, tak po prostu:
Jestem twoim synem, Karlu Oppdal, i wolałbym raczej dostać od ciebie kawałek ziemi, bo
zamierzam poślubić najcudowniejszą dziewczynę w całej wsi. Karl wciąż się uśmiechał,
lekko poklepał go po ramieniu.
- Zastanów się nad tym, Bendiku. Możesz chyba zajrzeć któregoś wieczoru, kiedy
wszystko się już uspokoi, a wtedy dowiem się, czy przyjmujesz propozycję. Zapłata to osiem
talarów rocznie, a do tego para butów i dobre jedzenie cztery razy dziennie.
Przed takimi warunkami należałoby ściągnąć z głowy czapkę, niejeden harował ciężko
tylko za ubranie i wyżywienie, a cienka owsianka na wodzie nie zawsze miała bodaj słony
smak.
Karl wyprostował plecy.
- Ruszamy dalej, chłopcy. Następna łąka jest tuż za zagajnikiem, należy do
Sorensgard, wdowa nie ma nikogo, kto mógłby ją skosić, bo obaj najstarsi synowie leżą
złożeni chorobą.
Bendik ledwie ciągnął teraz nogi za sobą.
Szumiało mu w uszach, widział tylko długie kroki ojca i dostosował własne do jego
rytmu.
Został zaproszony, na pewno lepiej będzie rozmówić się wtedy, gdy będą mieli dość
czasu i spokoju, a Karl Oppdal będzie się czuł bezpiecznie we własnym fotelu.
Nie śmiała całkiem w to uwierzyć, przygotowała się już na rozczarowanie, lecz oto on
tam siedział. Amelia ostatni odcinek drogi przebiegła w podskokach, dzisiaj udało jej się
wyjść wcześnie, Lina bowiem wybrała się z jakąś sprawą do sąsiedniej zagrody, a ojciec miał
wrócić do domu dopiero nazajutrz. Wspólnie z pastorem zwołali spotkanie na plebanii,
chodziło o przygotowanie się na wypadek, gdyby za sprawą zarazy ubyło latem jeszcze
więcej cennych męskich rąk. Wszystko wszak zależało od tych miesięcy, od tego, jak
wypielęgnuje się pole, jak zadba o zwierzęta i przygotuje dom. Lato, kiedy słońce grzało,
było czasem produkcji, jeśli nie dość będzie się pracować, jesień nie zaczeka. Do pracy
zaangażowano już wszystkie dzieci, które skończyły siedem lat, nawet te, które zwykle
chodziły w pole raczej dla zabawy. Tam, gdzie wielcy, silni mężczyźni leżeli na łożu boleści
dręczeni wymiotami, inni musieli ich zastąpić. To kwestia życia i śmierci.
Kobiety zostawiały najmniejsze dzieci w kuchni u Gundy z Vilde, Marja jednak
stwierdziła, że tu niebezpieczeństwo zarażenia się jest zbyt duże, i wysłała Gundę wraz z
gromadą maluchów do chaty dzwonnika, która teraz stała pusta.
Tak radzili sobie przez kolejne tygodnie, pracowali od świtu do późnej nocy i co dzień
wracali do domu, czując szarpiący za serce strach. Czy jeszcze ktoś zachorował?
Każdego ranka przyjeżdżały do Vildegard wózki z chorymi, ale teraz na szczęście już
coraz rzadziej. Ośmioro dzieci i troje dorosłych musiano przewieźć krótką drogą na cmentarz,
a dziesięcioro dorosłych i tyle samo dzieci wciąż walczyło o życie. Marja jednak twierdziła,
że zaraza już się cofa. Ci, którzy zaczynali chorować teraz, prędzej wracali do zdrowia.
Prawdopodobnie wreszcie zdołała znaleźć właściwe lekarstwo. Amelia wiedziała, że
to zawsze trwa, ale mama wszak znała się na rzeczy i niemal instynktownie wyczuwała,
czego potrzeba. Nie jest Bogiem, lecz godnie Go zastępuje, myślała Amelia, lekkim krokiem
skręcając z drogi i przekradając się do ledwie widocznego mężczyzny pod drzewem wierzby.
- Jestem - szepnęła zdyszana.
Odwrócił się wolno, w jego uśmiechu kryło się wszystko to, co tak pragnęła ujrzeć.
- Milla... mój najpiękniejszy leśny elfie. Nie czekał, aż ona usiądzie, zerwał się na
nogi, objął ją i mocno przycisnął do siebie.
- Moja najdroższa... mam dla ciebie nowiny, dobre nowiny.
Lekko pocałował ją w szyję. Amelia drgnęła, bo jego wargi, choć obce, wydawały jej
się niewiarygodnie wprost znajome.
Niemal podniósł ją z ziemi, twarz chłopca znalazła się całkiem blisko, gdy się
odezwał, czuła zapach kory, którą przed chwilą żuł.
- Mówiłem ci, że jestem całkiem sam, Milla, że nie mam zbyt wiele nadziei, teraz
jednak wydaje mi się, że mogę obiecać ci coś więcej, moja kochana.
- Co się stało? Wydajesz się taki...
- Szczęśliwy! Ach, Milla, sądzę, że wszystko mi się jakoś ułoży.
Wtulił twarz w jej włosy i poprawił się:
- Ułoży się nam. Amelia mrugała oczami, coś wzbierało jej w piersi, była bliska
płaczu. Na Boga, on mówi o przyszłości, o ich wspólnej przyszłości!
Delikatnie przesunęła palcami po jego karku, poczuła ciepło silnego ciała. Miała
wrażenie, że w żyłach jej słodko pulsuje, jak gdyby pękły jakieś tamy i krew mogła płynąć
swobodnie.
Bendik odsunął ją odrobinę od siebie, popatrzył w oczy.
- Millu... moja najpiękniejsza.... czy myślisz, że... czy zechciałabyś... gdybym miał
kawałek ziemi, mógłbym cię utrzymać...
Zorientowała się, jak trudno jest mu mówić, lecz wiedziała, co pragnie powiedzieć.
- Tak bardzo chciałbym pojąć cię za żonę... Mocno wciągnęła powietrze w płuca,
poczuła, że w oczach ją zapiekło, lecz słodycz i rozedrgana wdzięczność stłumiła wszystko
inne.
Bendik wyglądał na przestraszonego, decydująca sekunda przeciągała się, wcale nie
dlatego, że Amelia tak chciała, po prostu w gardle nagle całkiem jej zaschło. Wreszcie
ostrożnie przytuliła policzek do jego ramienia, poczuła rękę, która natychmiast objęła ją w
pasie, cicho szepnęła:
- Tak, Bendiku, bo tak właśnie miało być od samego początku świata. Bóg dał nam
dusze, które stworzą całość tylko wtedy, gdy się połączą.
Bendik zaszlochał.
- Używasz pięknych słów, moja Millu, ale jest właśnie tak, jak mówisz.
Amelia ośmieliła się podnieść głowę, napotkała jego spojrzenie, zobaczyła, że i jego
oczy błyszczą. Ostrożnie przycisnęła wargi od ust Bendika.
Przyjął je tak, jakby chciał zaspokoić głód. Amelia poczuła, jak bardzo stara się
opanować; jego usta, choć tak spragnione, dotykały jej ust z nadzwyczajną delikatnością i
czułością.
Osłabieni bezmiarem uczuć wyrażonych w tym jednym jedynym pocałunku osunęli
się na ziemię. Bendik nie wypuszczał Amelii z objęć, lecz w jego oczach nagle pojawiła się
troska.
- Być może obiecałem ci za dużo, Millu, ale musisz mi ufać, kiedy mówię, że
dostrzegam nowe możliwości. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić, ale...
Amelia uśmiechnęła się szeroko.
- Nie musisz, najmilszy, ważne, że mnie chcesz...
Dostrzegł w jej oczach coś nowego, to było tak, jak gdyby ptak niepewnie drepczący
po ziemi nagle zgrabnie poderwał się na rozpostartych skrzydłach. Jego Mil - la była taka
niewinna, lecz teraz oczy jej zapłonęły, a ufność, jaką w nim pokładała, była większa, niż
mogły to wyrazić słowa.
Bendik przytrzymał ją za ramiona, pochylił się mocniej, by wyjść naprzeciw
tęsknocie, która malowała się na jej twarzy. Cały czas pamiętał o tym, by jej nie wystraszyć,
wiedział też, że nie jest to dziewczyna, którą można się poczęstować, a potem zniknąć...
Jego matka też nie była z takich.
Bendik poczuł ostatnie muśnięcie smutku, lecz zaraz potem twarz matki całkiem
zniknęła i nic już nie zdołało zagłuszyć pragnienia ciała.
Z uśmiechem rozplatał tasiemki przy bluzce Milli.
Amelia tego dnia nie nosiła stanika, miała tylko spódnicę na podwójnej podszewce i
szeroką bluzkę. Dzień był gorący, nawet teraz wieczorem, mimo to przeszedł ją dreszcz,
kiedy bluzka obsunęła się i jego palce delikatnie musnęły miękkie łuki ciała.
Przygryzła wargę, Bendik zauważył, że znów przypomina ptasie pisklę, że coś ją
niepokoi.
Z ulgą zauważył ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę drogi. Zaproponował więc
łagodnie:
- Wejdźmy trochę głębiej w las, czy tam gdzieś nie ma jeziorka?
Amelia uśmiechnęła się leciutko.
- Wiem, o czym myślisz - odparła rozmarzona.
Jeziorko było jedynie maleńkim rozlewiskiem strumyka, które w ostatnich
słonecznych dniach znacznie się jeszcze skurczyło, lecz Amelia czuła jego szmer we
własnych żyłach, a kiedy Bendik rozłożył na mchu swoją kurtkę, bez wahania rozpostarła
obok spódnicę.
Jego ciało przy niej wydawało się takie duże, płaski brzuch przy oddechu unosił się
drżąco, chłopak leżał na plecach, a ona siedziała przy nim, pozwalając dłoniom poczuć
nieznane ciepło obcej skóry.
Ogarnęło ją uniesienie niemal takie jak w kościele, oderwało jej duszę od ciała.
Jego dłonie bawiły się zanurzone we włosy dziewczyny, Amelia sama rozpięła spinki,
rozplatała wstążki, dech zaparło "mu W piersiach, kiedy jasna grzywa opadła w przód,
tworząc gniazdo na jego piersi.
Policzki Amelii płonęły, miała świadomość, że siedzieć tak nago przed parą
gorejących oczu jest czymś niezwykłym. Ale to były oczy Bendika i nic pod słońcem nie
wydawało jej się słuszniejsze. On ofiarował jej własne życie, dziś wieczorem niczego mu nie
odmówi.
Bendik jęknął cicho, gdy przesunęła ręce niżej w stronę bioder. Amelia spostrzegła,
jak bardzo napięte jest jego ciało i bardziej niż gotowe na to, co miało nastąpić. Czuła
mrowienie wzdłuż kręgosłupa, gdy ze spuszczonym wzrokiem pozwoliła palcom pierwszy raz
w życiu poczuć mężczyznę.
Oszołomiona wszystkim, co w niej narastało, pozwoliła, by ułożył ją na mchu. Teraz
przyszła kolej na niego, Amelia leżała nieruchomo, przymknęła oczy, gdy delikatnie zaczął
badać jej ciało.
Obiema rękami objęła twarz Bendika, gdy lekko przeniósł ciężar ciała na ręce i nogi i
umieścił kolana między jej kolanami. Na szyi czuła jego wilgotne pocałunki, miała ochotę
śmiać się głośno, lecz jednocześnie w sercu ściskał ją płacz.
- Milla, tak cię kocham.
Nie mogła odpowiedzieć, zabrakło jej oddechu.
Bendik zrobił się teraz cięższy, całował usta, aż znów zaczęły płonąć. Coś w niej
wzbierało, ciało odzyskało wolę, uniosło się ku niemu, aż jęknęła cicho.
Wreszcie dotarł tam, gdzie chciał. Ból odebrała jedynie jako niewielką dysharmonię w
pięknej melodii. On się nie spieszył, nie był obeznany z żądzą, nigdy wcześniej nie stawał na
tym obiecującym lądzie.
Amelia ośmieliła się odszukać jego oczy, pragnęła wchłonąć ich widok, zapamiętać go
na zawsze, bo był to w jej życiu moment najbardziej święty ze wszystkich. Wiedziała, że
nigdy już się nie powtórzy.
Dłonie na karku Bendika bawiły się lokami, przytrzymywały go mocno, tuliły do
siebie, udzielając wszelkich zezwoleń, jakich pragnął.
Czuła ruchy ukochanego, każde najdrobniejsze napięcie jego mięśni coraz bardziej
ożywiało jej biodra.
Bendik coś mówił, ledwie zdołała rozróżnić słowa. Wiedziała jednak, że wyrażają
radość i rozkosz. Na jego twarzy odmalował się wyraz najwyższego uniesienia, a potem czas i
przestrzeń się zatrzymały, Amelia nie przestawała go tulić, podczas gdy on przekraczał bramy
raju.
Chociaż wcale nie chciała płakać, nie zdołała powstrzymać łez.
Niemal jak w gorączce obdarzyła go tysiącem pocałunków, pokryła wilgocią warg
całą spoconą szyję, która miała smak soli i ciepła. Serce Bendika waliło mocno tuż przy jej
białej piersi.
Czuła je.
Wkrótce rytm ich serc się wyrównał.
- Dziękuję - rzekł nieswoim głosem.
Oczy miał półprzymknięte, usta rozciągnięte w uśmiechu, na czole rysowała mu się
głęboka zmarszczka, jak gdyby coś go zaniepokoiło. Palcem pochwycił łzę spływającą po jej
policzku.
- Chyba cię wystraszyłem, kochana... Amelia wolno pokręciła głową, czuła, że we
włosy wplątała się trawa i paprochy, ale jakie to miało znaczenie?
- Niczego piękniejszego nigdy nie przeżyłam - szepnęła. - Oprócz twojej muzyki.
Objął ją mocniej, przytulił głowę do jej piersi.
- Nigdy nie sądziłem, że na ziemi istnieje taka radość - wyznał schrypniętym głosem.
Potem przeczesywał jej włosy palcami, wyciągał z nich gałązki.
- Nie mogę pozwolić, żebyś samotnie szła do domu. Nie... po tym. Powinnaś dziś w
nocy spać w moich objęciach, Millu. Wydaje mi się, że wyrządziłem ci wielką krzywdę...
Zaprotestowała.
- Nie. Ty nigdy nie mógłbyś mnie skrzywdzić. Nie boję się samotności, Bendiku.
Ponieważ ty istniejesz, nic mnie już nie przeraża. Naprawdę lubię być sama, pozwalam wtedy
myślom swobodnie krążyć.
- Niech dziś w nocy przylecą do mnie, najmilsza, będziemy mogli być razem.
Odpowiedziała uśmiechem.
- Jutro... pójdę z tobą do twego domu i porozmawiam z rodzicami. Najpierw jednak
muszę załatwić inną sprawę, ale kiedy słońce zajdzie, będę czekał tu na ciebie.
Amelia kiwnęła głową, w jej uśmiechu pojawił się cień rozbawienia. Bendik dostrzegł
go i zaczął się zastanawiać, czy i ona ma jakąś słodką tajemnicę, której jeszcze mu nie
wyznała.
ROZDZIAŁ VIII
Drżała między chłodnymi prześcieradłami, ciało wciąż płonęło, rzucała się po łóżku
jak w tyle poprzednich nocy z jego obrazem przed oczami.
Ale teraz...
Teraz nieznana radość otrzymała imię. Bendik dłońmi i całym ciałem objawił to,
czego przedtem zaledwie się domyślała. Uroczysty nastrój jej nie opuszczał, myśli podnosiły
ją wysoko pod niebo.
Jestem teraz kobietą.
Jestem dorosła.
Od dziś należę do niego, tylko do niego.
Niczego nie żałowała, jedynie maleńki cierń niekiedy kłuł ją w serce, wiedziała
bowiem, że rodzice zabiliby Bendika, gdyby przeczuwali, co tego wieczoru przeżyła ich
córka. I Bóg na pewno także zauważył jej grzech, lecz miłość w jej sercu była dostatecznie
silna i czysta, by go zrównoważyć.
Czy kiedy pokaże się ojcu i mamie jutro rano, natychmiast poznają po jej oczach, co
się stało?
Amelia poderwała się z łóżka, i tak nie mogła zaznać spokoju. Zapaliła świecę,
przystawiła ją do lustra, odnalazła odbicie swych oczu, szukała czegoś, co musiało tam być.
Oczy były niebieskie, ale w blasku płomienia połyskiwały złociście. Włosy także
błyszczały, policzki pokrywał rumieniec, a wargi były nieco pełniejsze niż zwykle.
Od jego pocałunków!
Zadrżała z zimna, stała całkiem naga, czuła, że jej własny zapach się zmienił.
Pachniała teraz morzem, wodorostami i czymś, czego nie umiała nazwać.
Między udami pulsowało wilgotne gorąco.
Amelia nie ośmieliła się zawędrować tam palcami, domyślała się, że stoi na skraju
jeszcze bardziej nieznanej krainy.
Bendik wcale nie wiedział więcej niż ona. Zorientowała się, że i dla niego był to
pierwszy raz, i ta świadomość uradowała ją bardziej, niż potrafiła to wyrazić.
Było tak, jak być powinno.
Bendik i Amelia.
Na zawsze.
Szczęśliwa nie zmrużyła oka przez całą noc.
Biało - rudy kogut powiedział jej, że nad ranem musiała się jednak zdrzemnąć. Głosił
ludziom pobudkę, nie pozwalał na dłuższy sen. Amelia usiadła na łóżku, w półśnie
uśmiechnęła się, czując, że jej ciało wciąż jest rozgrzane i żywe, wciąż na wspomnienie
ukochanego krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.
Dzisiaj.
Dzisiaj przyprowadzi go do domu. Mama też będzie, jest wszak sobota, a zaraza
ustępuje.
Amelia przeciągnęła się jak kot. Głowa nieco jej ciążyła, jakby w oszołomieniu. Ale
oczy patrzyły jasno, nic nie wskazywało, że tak mało spała.
Prędko naciągnęła sukienkę i postanowiła poprosić parobka, by wystawił dziś w
kuchni balię. Sama nagrzeje wody, weźmie też odrobinę lawendowego mydła mamy i umyje
włosy, aż będą pachniały czystością. Potem uprasuje swoją najlepszą suknię.
Dziś wieczorem przyjdzie do niego i pokaże mu, kim jest naprawdę.
Najbogatsza dziewczyna w całej wsi.
Amelia zachichotała leciutko na myśl o wyrazie jego twarzy, kiedy się o tym dowie.
Biedny Bendik, tak bardzo się niepokoi, czy zdoła zapewnić jej utrzymanie, ale gdyby było
inaczej, nie ośmieliłaby się go pokochać. Na pewno bez trudu uzyska wybaczenie za swoje
kłamstwa. Kiedy Bendik dowie się o zdradzie Oysteina, zrozumie. Bała się mu o tym
wspominać, obawiała się, że mógł dowiedzieć się czegoś we wsi i że w jakiś sposób zdoła ją
odkryć. Nie okłamała go wszak wprost, ale za każdym razem, gdy pytał o rodzinę,
odpowiadała zdawkowo i zaraz szukała nowych tematów do rozmowy. Ona natomiast
wiedziała o nim sporo, godziny spędzone w wierzbowych zaroślach były równie nagie jak
tamta nad jeziorkiem. On już jest jakby częścią mnie, myślała Amelia. Jesteśmy tacy do siebie
podobni. Bendik z powagą skinął głową, gdy opowiedziała mu o ciążącej jej winie. Wszyscy
we wsi zapewne wciąż mówili o śmierci Benjamina, przekręciła więc nieco tę historię, lecz
nie zataiła najważniejszego, własnej odpowiedzialności.
Nie powiedział jak inni, że nie powinna myśleć w ten sposób, nie zlekceważył jej
poczucia winy, nie twierdził, że postępuje niemądrze, wciąż do tego wracając.
Z powagą kiwnął głową, uścisnął ją za rękę.
- Wiem, jak to boli, Millu, ale nie można zrobić nic innego, jak tylko prosić Boga o
wybaczenie. Pewnego dnia przekonasz się, że nic nie mogłaś na to poradzić. Wszystkim,
czego doświadczamy, steruje potężniejsza ręka.
Uśmiechnęła się wtedy do niego, chociaż oczy błyszczały jej od łez.
Śmierć Benjamina była niczym olbrzymi ciężar spoczywający na jej barkach, lecz
Bendik ulżył jej, biorąc na siebie połowę. Amelia odetchnęła.
Zatroszczyła się, by drzwi były starannie zaryglowane, i dopiero potem rozebrała się i
wskoczyła do ciepłej wody. Z podwórza dobiegało szczekanie i miauczenie kotów. Po
radosnych piskach psa poznała, że to ojciec wrócił do domu.
Serce mocniej uderzyło jej w piersi. Bała się trochę tego, co nastąpi wieczorem. Czy
wybuchną gniewem?
Nie.
Może mama, zawsze była prędka w słowach. Gdy jednak zobaczą miłość
opromieniającą ją i Bendika, ustąpią, obiecali jej wszak kiedyś, że będzie miała prawo wybrać
sama.
Bendik był uczciwym, pracowitym, przystojnym młodym mężczyzną. Wprawdzie
niewiele posiadał na tej ziemi, lecz dzięki temu bogatszy był w czułość. Amelia wiedziała, że
zajmie się nią troskliwie, będzie mężem, z którego rodzice powinni się radować i dziękować
Panu za takiego zięcia.
Mydło powoli wędrowało po skórze, zapach wypełnił kuchnię niczym powiew wiatru
z dalekich krain.
Z włosów Amelii ściekała woda, zrobiło jej się trochę zimno. Otuliła się w koc, który
przyniosła, i siadła przy płonącym wciąż ogniu, by się wysuszyć. Mogłaby wyjść na
zewnątrz, pozwolić, by ogrzały ją promienie słońca.
Dziś jednak potrzebowała spokoju i bezpiecznego zamknięcia ścian.
Serce trzepotało jej w piersi jak wystraszony ptak.
Pożyczyła sobie najpiękniejszą koszulę matki, obszytą angielskimi koronkami, prawie
nie używaną. Cieniutki materiał tak dziwnie pieścił skórę, przywykłą do ciężkiego samodziału
i wełny. Amelia westchnęła lekko, czując dotyk materiału, tyle wystarczyło, by skóra
przypomniała sobie o Bendiku i zapłonęła.
Najlepsza jasnoniebieska sukienka czekała już przygotowana.
Spojrzenie na krótki cień rosnącego na podwórzu drzewa powiedziało jej, że wciąż
jest ledwie popołudnie.
Co zrobić, by godziny szybciej płynęły?
Jak zdoła czekać tak długo, kiedy wszystko w niej drży ze strachu i tęsknoty?
Amelia nie miała sił, by spotkać się z jakimkolwiek człowiekiem. Z sukienką na ręku
przemknęła do swego pokoju. Kiedy biegła po schodach, łagodny przeciąg głaskał delikatnie
nagie łydki wystające spod koronek koszuli, ale to nie z zimna pokryły się gęsią skórką.
Nareszcie, nareszcie gospodarstwo ucichło po ostatniej części dnia pracy. Była sobota,
święto. Parobcy ruszyli nad strumień, by tam się oporządzić, pewnie wybierali się do Dosen
na tańce. Lina ani chybi już tam była, musiała pilnować swego nowego ukochanego, a
dziecko posłała do łóżka z nakazem, by nie wstawało, dopóki kogut znów nie zapieje.
Amelia krążyła po swoim pokoju, słyszała, że ojciec chodzi na dole. Nadeszła pora
posiłku, mama mogła zjawić się w każdej chwili. Dziewczyna zacisnęła pięści, przymknęła
oczy. Musi wziąć się w garść, zejść do nich i udawać, że wszystko jest jak zawsze.
Potem zaś...
Kiedy rodzice po obiedzie pójdą do siebie, jak to mieli w zwyczaju, bez trudu zdoła
się wymknąć. Nie będą jej szukać przez kilka godzin. Zresztą dziś wieczorem długo nie
zabawi, tylko tyle, ile potrzeba, by wszystko Bendikowi wyjaśnić. Potem oboje wrócą do
Wdowiej Zagrody, Amelia wiedziała, że mając go u swego boku, mniej będzie się bała
rozmowy z rodzicami.
Wróciła matka, koła powozu zaturkotały na żwirze, Amelia podeszła do okna,
zobaczyła, jak ze środka wyskakuje smukła postać. Czarne włosy mocno przewiązane były
chustką, lecz zanim jeszcze matka dotarła do drzwi, ściągnęła nakrycie i potrząsnęła czarną
czupryną. Amelia zmrużyła oczy, obserwowała matkę. Szła lekkim, sprężystym krokiem jak
młoda dziewczyna, ale na skroniach po obu stronach pojawiła się już siwizna. Ożywiła
kruczoczarną grzywę, czyniąc matkę jeszcze piękniejszą, stwierdziła Amelia. Żałowała, że
nie odziedziczyła włosów po niej, właściwie to dziwne, że ona sama jest taka jasna, mając za
matkę istne skrzydło kruka. Ojciec nie był przecież blondynem, ale może w dzieciństwie jego
włosy również miały ten sam kolor dojrzałego zboża.
Marja zawołała z sieni, Amelia jej odpowiedziała.
- Zmyję tylko kurz z siebie i zaraz przyjdę!
Amelia zeszła na dół, zmusiła serce, by biło normalnym rytmem, drogi jasnoniebieski
brokat ciężko uderzał o łydki, zamiatając schody, które Lina przed wyjściem wyszorowała do
białości piaskiem.
- Amelio, jak ślicznie wyglądasz, dobrze znów widzieć cię taką, mój piękny
promyczku słońca!
Karl uściskał ją, ale szybko się odsunęła w obawie, że ojciec wyczuje jakiś obcy
zapach.
Ale nie przestawała się uśmiechać, pozwoliła mu zaprowadzić się do stołu, ten
powtarzany z przesadą rytuał był ich wspólnym żartem, który pomagał im w poradzeniu sobie
z gwałtownym przejściem do bogactwa i zamożności.
- Księżniczka tak przebiegle się dziś uśmiecha? Chyba nie wybiera się na... tańce?
W oczach ojca pojawił się szczery niepokój, Amelia przełknęła ślinę, pokręciła głową.
Karl roześmiał się z ulgą.
- Nie warto chyba, moja kochana Amelio, ludzie gadają... Ale niedobrze też, że nie
masz żadnej w życiu rozrywki.
Zatrzymał się, zamyślił i zaraz rozjaśnił w szerokim uśmiechu.
- Dziecko moje, mam pewien pomysł.
- Jaki, ojcze? Karl szeroko rozłożył ręce.
- Kiedy zaraza już minie i skończą się żniwa, wyprawimy bal.
- Bal?
Amelia zachichotała. Bal to coś, o czym dotychczas jedynie czytali w książkach,
opisujących życie szlachty na królewskim dworze.
Karl mówił teraz głośniej, jego rozradowana twarz odmłodniała.
- Oczywiście, bal, dla całej wsi! Dopiero będzie o czym mówić!
- Ach, tatusiu, powiedzą, że kompletnie już oszaleliśmy, że zadzieramy nosa.
- Nic mnie to nie obchodzi. W dodatku nie przypuszczam, żeby tak mówili, kiedy
zaprosimy wszystkich.
Amelia śmiała się perliście, szczęśliwa, że ojciec zajmuje się własnymi pomysłami.
Teraz mogła się do woli czerwienić i okazywać podniecenie, ojciec uzna, że to myśl o
planowanym balu rozpłomienia jej policzki. Ale właściwie to naprawdę świetna propozycja,
całej wsi przyda się jesienią jakaś radość. W dodatku jest inny powód, by się bawić, ojciec
dowie się o nim już za kilka godzin.
Bal zaręczynowy.
Tak przecież świętowano, gdy księżniczka znalazła sobie męża, Amelia czytała o tym
w książkach.
Tak, tak będzie dobrze.
Weszła Marja, ubrana w nową suknię z czarnego jedwabiu. Przy rękawach i szyi
zwisały sznureczki splecione z czerwonej jedwabnej przędzy, wplotła je także we włosy, lecz
i tak kędziory dziko pieniły się wokół jej głowy. Nie przystoi to dorosłej kobiecie, lecz do
Marji Oppdal bardzo pasowało.
- Jedzmy, jestem już taka głodna. Karl pocałował ją prędko.
- Widzę, że idą lepsze czasy.
- Tak, nareszcie mam odwagę wierzyć, że to wkrótce minie. Dzisiaj nie przywieziono
już żadnego nowego chorego, a ci, którzy są, najwyraźniej zdrowieją. Boję się tylko o starego
dziadka z Sondre, jest strasznie słaby i raczej nie...
- Dość już o tym, nie chcę dziś słyszeć ani słowa o chorobie, biedzie, wojnie, o niczym
takim. Dzisiaj będziemy mówić o czymś zupełnie innym, moja droga. Nasza mała księżniczka
zamierza bowiem wydać bal.
Amelia ze śmiechem lekko trzepnęła ojca.
- Ależ, tato, to przecież ty wymyśliłeś to szaleństwo, wcale nie ja.
Karl machnął ręką.
- Wszystko jedno, uczcijmy sam pomysł, moje dziewczynki, nie uważacie, że nadszedł
już najwyższy czas, by mieć w życiu trochę radości?
Marja wyglądała na zaskoczoną, ale zmarszczki na czole już się wygładzały.
- Przynieś wino, w sekretnym składziku Antona została jeszcze butelka albo dwie.
- Ja pójdę - Amelia z wdzięcznością zerwała się z wielkiego wysokiego krzesła i
wyszła. Za plecami natychmiast usłyszała odgłosy pocałunków, zaczerwieniona zamknęła za
sobą drzwi do piwnicy i zsunęła się po wąskiej drabince, przytrzymując szeroką spódnicę.
Nawet tutaj na dole słyszała słowa, jakie wymieniali między sobą rodzice, miała
dziwne wrażenie, że rozpoznaje te same proste wyznania miłości, które wczoraj wieczorem
wydawały jej się zupełnie wyjątkowe. To dziwne mieć świadomość, że mama... z tatą...
Drewniane bale nad jej głową zatrzeszczały od ciężkich kroków.
Usłyszała pukanie do drzwi.
Co za pora na wizytę obcych!
Nie mogła znaleźć butelek z winem, w piwnicy było ciemno, migoczące światło starej
łojowej lampy wydobywało z mroku jedynie cienie beczek, półek i przegród.
Amelia czuła, że wybrudziła sobie ręce, kącik, w którym Anton urządził swój
potajemny magazyn, pokrywał gruby kurz. Jest! Cienka szyjka, końcówka zgrabnego
szklanego baniaka z winem. Z trudem podniosła go z wyściełanego słomą posłania.
Nad głową usłyszała głosy.
Trzy głosy, wszystkie tak dobrze znane.
Stała długo, jakby całe ciało jej umarło, a dusza umiejscowiła się wyłącznie w uszach.
Od kamiennej podłogi powiało nagle lodowatym chłodem.
Szklana bańka z winem pękła, upadając na posadzkę, część słodkiego czerwonego
płynu wsiąkła w jasnobłękitny brokat. Reszta popłynęła jak krew.
Nigdy nie czuł takiego drżenia serca jak w chwili, gdy stawał przed ciężkimi okutymi
żelazem wrotami do Wdowiej Zagrody i patrzył, jak się otwierają. Zaprowadzono go prosto
do salonu, choć było oczywiste, że przychodzi nie w porę. Karl Oppdal i gospodyni siedzieli
przy pięknym stole, stało już przed nimi jedzenie, a kiedy dotarł do nich odgłos jego kroków,
odskoczyli od siebie jak młoda para kochanków, którą ktoś przyłapał w samym środku
popełnianego grzechu.
Bendik trzymał czapkę w ręku, włożył dziś najlepsze ubranie. Pożyczył nawet całkiem
nowe spodnie i białą koszulę.
Karl Oppdal odwrócił się w jego stronę, w oczach pojawił się cień irytacji. Bendik z
trudem przełknął ślinę, żałując, że w ogóle ośmielił się tu przyjść.
Głos nie chciał go słuchać, lecz oczy Karla Oppdala zaświeciły się, gdy go poznał, co
chłopakowi dodało odwagi.
- Zacny panie... panie Oppdal, bardzo mi przykro, widzę, że zjawiłem się nie w porę...
ale ponieważ prosiliście, bym przyszedł...
Marja uśmiechnęła się, popatrzyła na męża.
- Rozumiem, że się znacie? Nie przedstawisz nas? Karl kiwnął głową, wstał.
- To Bendik Karlson, wspaniały młody człowiek, jeden z tych, co wiedzą, że uczciwa
praca nawet w złych czasach zaprowadzi dalej niż skargi i narzekania. Dlatego
zaproponowałem mu miejsce u nas, Marjo. Przydadzą nam się tacy jak on, prawda?
Gospodyni skinęła głową, miała taki piękny uśmiech, choć właściwie nie wyglądała
na miłą, w błyszczących oczach kryło się zbyt wiele ostrości, ale była dostojna niczym jakaś
pogańska bogini.
- Usiądź, Bendiku, mamy kilka minut, nasza córka poszła po wino. Możesz dać mi
odpowiedź już teraz, ale zakładam, że sprawa, z którą przychodzisz, mnie ucieszy. Zostaniesz
u nas?
Bendik nerwowo zwilżył wargi, miał wrażenie, jakby unosił się nad krzesłem, stopy
niemal straciły kontakt z podłogą. Postanowił niczego nie owijać w bawełnę i mocnym,
wyraźnym głosem oznajmił:
- Karlu Oppdal, okazałeś wiele życzliwości obcemu, zaofiarowałeś mi zarówno
strawę, jak i mieszkanie pod swoim własnym dachem. Może odgadłeś to, o czym chcę ci teraz
powiedzieć, może jakiś głos w tobie ci to podszepnął. Jestem twoim synem.
Karl nie zareagował, siedział tak samo wyprostowany, nie upuścił kawałka chleba,
który wziął do ręki, chcąc zaostrzyć apetyt.
Bendik podniósł głowę, popatrzył mu prosto w oczy, twarz Karla zniknęła w szarej
mgle. Tylko płomienie kandelabrów błyszczały w oczach Bendika, rozpływając się w żółte
połyskujące pasma. Zaczął gwałtownie mrugać.
Oczy Marji Oppdal przypominały dwie głębokie studnie, oddychała szybciej, kierując
wzrok to na męża, to na Bendika. Znów właśnie popatrzyła na niego i wyczuł teraz, że ona
już to zaakceptowała, jak gdyby na twarzach obu mężczyzn wypisane były te same linie. Być
może tak właśnie jest, pomyślał Bendik, tylko potrzeba kobiety, by to zauważyła.
Karl jakby się ocknął, odłożył kawałek chleba, nawet na niego nie spojrzawszy, chciał
ująć w rękę kieliszek do wina, lecz szkło wciąż było puste, odsunął więc zamiast tego
gwałtownym ruchem talerz.
- Opowiadaj - zażądał nieswoim głosem. - Jeśli nie jesteś Jezusem, trudno wyobrazić
mi sobie, by twoja historia była prawdziwa, nie tknąłem bowiem innej kobiety poza moją
żoną. Moje życie rozpoczęło się, kiedy ją spotkałem.
Bendik z całych sił starał się powstrzymać łzy, lecz głos miał teraz gruby od strachu.
- Ellinor przed dziewiętnastoma laty urodziła syna. Nigdy nikomu nie wyznała, kim
był jego ojciec, chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo ludzie naciskali. Musiała radzić sobie sama
i tylko dzięki własnej sile i miłości zdołała zapewnić dziecku coś w rodzaju życia. Ellinor nie
zdążyła się zestarzeć, zmarła tej wiosny jako zmęczona, wycieńczona kobieta. Dopiero wtedy,
gdy nie widziała już innego wyjścia, zdradziła swą tajemnicę, zdradziła marzenie.
Powiedziała, że pewnego dnia dotrzymasz słowa i wrócisz do Ârdal.
Karl pobladł.
Policzki Marji natomiast pałały rumieńcem.
Bendik zauważył gniew, jaki ogarnął tę kobietę, lecz wiedział, że ona już wzięła
stronę jego matki i jej oburzenie skierowane było nie na intruza, który tak wdarł się w ich
życie, lecz na męża. Bendikowi w jednej chwili zrobiło się żal Karla.
- O nic cię nie winię, Karlu Oppdal, kiedyś być może miałem do ciebie pretensje, gdy
strasznie bolałem nad stratą matki, zanim cię poznałem. Teraz jednak wiem, że jesteś dobrym
człowiekiem, można być dumnym ze... ze znajomości z tobą.
Karl widać odzyskał wreszcie zdolność mówienia:
- Bendik Karlson... Karlson
! Bendik zarumienił się.
- Wymyśliłem to nazwisko, gdy mnie pytałeś. Bałem się, że nazwisko matki może ci
się z czymś skojarzyć, nie chciałem, by stało się to zbyt wcześnie, nie wiedziałem przecież,
jakiego rodzaju człowiekiem jesteś. Powiedziano mi jedynie, że byłeś ubogim chałupnikiem,
synem dzierżawcy.
Karl wolno pokiwał głową, bacznie przyglądał się młodemu chłopakowi.
Marja nakryła dłonią jego drżącą rękę.
- Witaj, Bendiku Karlsonie - rzekła po prostu. Karl patrzył na nią wzburzony.
- Marjo, jak możesz! To przecież nie jest wcale pewne, nawet mnie nie spytałaś!
Bendik wsunął rękę do kieszeni. Srocze srebro zabłysło w płomieniu kandelabrów.
*
∗
Karlson - syn Karla (przyp. tłum.).
Oczy Karla nagle jakby się zapadły, popłynęły z nich łzy. Patrzył na kamień, Bendik widział,
że sobie przypomina.
- Ellinor... - szepnął.
Ze ściągniętej twarzy dało się wyczytać poczucie winy, wargi Marji nie były już tak
napięte i białe.
Karl podniósł się chwiejnie, obiema rękami przytrzymał się mocno kul, którymi
zakończone było oparcie krzesła. Odsuwany mebel zaskrzypiał o podłogę. Zgarbiony okrążył
stół jak stary człowiek, na nogach, które nie chciały go nosić.
Zatrzymał się przed Bendikiem.
Ciężko położył ręce na ramionach chłopaka.
- Wybacz mi, Ellinor - szepnął. Usłyszał to tylko Bendik.
Jestem twoim synem, jestem twoim synem, jestem...
Bratem twojej córki.
Krwią twojej córki.
Amelia zasłoniła uszy, kamienna posadzka ściągnęła ją do siebie, napełniając ją
chłodem, lecz słowa nie przestawały palić ogniem, niszcząc wszelką radość i pozostawiając
po sobie jedynie czarny wstyd. To niemożliwe, to musi być sen, piwnica zmieniła się w
gabinet strachów, jak gdyby sam diabeł władał tu w czarnym mroku, chciał ją oszukać i zabić
tym strasznym kłamstwem:
Bendik był synem jej ojca.
Zaszlochała, z trudem chwytając powietrze, pierś miała jak zasznurowaną, z rozlanego
wina unosił się zapach chyba taki jak w samym piekle.
Osłabła nagle, upadła.
Głowa nie chciała znieść już nic więcej, uszy się zamknęły, serce postanowiło przestać
bić z nagłego żalu. Została już tylko czerń głębokiej piwnicy, Amelia zapragnęła pozostać
tam na zawsze.
To Marja pierwsza przypomniała sobie Amelię i poszła jej szukać. Mężczyźni wciąż
się obejmowali, ona powtarzała w myślach: Cóż to za wstrząs!, lecz mimo wszystko przyjęła
to zdumiewająco lekko.
Karl utracił tego, którego uważał za syna.
Teraz Bóg zwrócił mu rodzone dziecko. Była w tym pewna sprawiedliwość, Marja
przyjęła to jako znak od Pana, jej kłamstwo zostało wybaczone, obróciło się na dobre. Amelia
także poniosła stratę, wciąż nie przestała żałować swego brata Benjamina, który nie był z tej
samej krwi i kości co ona. Zyskała teraz nowego, prawdziwego brata, który mógł się jej
przydać, kiedy później zostanie w życiu sama.
Marja wyszła po cichu.
Może córka usłyszała coś pod drzwiami i zlękła się, pomyślała, może zrozpaczona i
wystraszona gdzieś się schowała. Prawdopodobnie wstrząs okazał się dla niej za duży, uciekła
w samotność jak zwykle, gdy przeżycia stawały się zbyt dramatyczne.
Lecz Amelia nie leżała wyciągnięta na swoim łóżku, nie siedziała przy ogniu w
kuchni, jak robiła zawsze, będąc małym dzieckiem.
Marja przestraszyła się.
Piwnica!
Pobiegła przez sień, otworzyła zewnętrzne drzwi do piwnicy, popatrzyła w mroczną
głębię. Stara łojowa lampa zamigotała, gdy drzwi na górze drabiny znów się otworzyły.
Światło sprawiło, że głębia stała się jeszcze bardziej przerażająca, rozkołysane jęzory lizały
ściany, malując na nich budzące grozę cienie.
Marja uderzyła w krzyk.
Córka leżała na podłodze kilka kroków od schodów, wokół niej podłoga lśniła
czerwienią, Marja nie widziała twarzy Amelii, zauważyła jedynie, że jasne włosy zabarwiły
się ciemnoczerwoną cieczą.
- Karl! Karlu! Amelia! Jednym skokiem pokonała drabinę, sama o mały włos nie
straciła przy tym równowagi i nie potoczyła się na twardą kamienną posadzkę, ale dłonie w
ostatniej chwili zdążyły się przytrzymać, stopa ciężko wylądowała na podłodze. Już była przy
córce i trzymała ją w ramionach, czując, że serce lodowacieje jej w piersi.
Głowa Amelii w przerażający sposób opadła na bok, straszna chwila jeszcze się nie
skończyła, a serce Marji już protestowało przeciwko śmierci. Wreszcie Marja na zdrętwiałej
ze strachu twarzy poczuła lekkie tchnienie życia. Rzęsy córki leciutko drżały.
Dzięki Ci, Boże.
- Amelia... Amelia... ty żyjesz, ach, żyjesz!
Marja przytuliła ją, palcami obmacała ciało córki, posmakowała czerwonego płynu.
To nie była krew, lecz wino.
Ze szlochem pozwoliła, by strach uszedł jej z piersi, łzy potoczyły jej się po
policzkach. Karl stał na szczycie schodów, nie widziała jego twarzy, a cień za nim rozwiał
się, lecz Marja nie poświęciła mu ani jednej myśli.
- Ona żyje, spadła, znalazłam ją tutaj... skąpaną w winie, nie we krwi, Karl, nie we
krwi! Chyba tylko zemdlała, nie jest ciężko ranna, ale musimy ją stąd zabrać, położyć do
łóżka, może jednak coś sobie złamała, muszę...
- Cicho, za dużo mówisz, kochana, kiedy się boisz. Ja ją wezmę.
Był przy niej, spokojny i bezpieczny. Delikatnie wziął Amelię na ręce i zaczął wspinać
się po stromych szczeblach drabiny, jakby kruche ciało córki nic a nic mu nie ciążyło.
Gdy Amelia oszołomiona zanosiła się krzykiem, Marja pocieszała ją dotykiem
chłodnej dłoni i naparami, które zmuszały dziewczynę do odpoczynku. Jedynym zranieniem,
jakie zdołali znaleźć, było nieduże otarcie na skroni. Marja miała dostatecznie duże
doświadczenie, by wiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Twarz Karla wciąż była blada. Marja gładziła ją delikatnie, wiedząc, że ten dzień
przyniósł mężowi zbyt wiele wstrząsów.
- Dziś wieczorem nie tylko odzyskałeś córkę, dostałeś też syna...
Karl kiwnął głową, lecz na jego twarzy więcej było żalu i winy niż radości.
Bendik nie wiedział, co robić. Zorientował się, co się stało, córkę Karla Oppdala
znaleziono u stóp drabiny prowadzącej do piwnicy, zauważył nawet jakąś postać leżącą w
mroku, spostrzegł też, że podłoga wokół niej zabarwiła się na czerwono. Tego było już za
wiele.
Rozmowa z Karlem pochłonęła całą jego siłę, wszystkie myśli, nie potrafił pojąć, że ta
tragedia musiała się rozegrać akurat teraz w tak ważnym momencie, w najważniejszej
godzinie jego życia.
Bendik uciekł. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi.
Biegł z Wdowiej Zagrody jak oślepiony, nie potrafił już zachować zdrowego
rozsądku, uczucia wezbrały mu w piersi niczym coś konkretnego, wywołującego mdłości.
Pod drzewem wierzby osunął się na ziemię, wcisnął twarz w miejsce, gdzie ona kiedyś
siedziała, gorąco modląc się, by była tu teraz. Jedyny punkt zaczepienia, jedyny element
niezmienny, prawdziwy, czysty, pozbawiony wszelkiego zła.
Milla.
Przyjdzie tu dziś, trochę później.
Obiecał jej szczęście, przysiągł, że to będzie godzina, kiedy zawrą wieczny pakt, że
pójdą dzisiaj razem drogą i ona przedstawi go swoim rodzicom.
Na pewno nie będzie żadnych problemów, zwłaszcza gdy się dowiedzą, że jest
najstarszym synem z Wdowiej Zagrody, jedynym synem. Być może córka także już nie żyje.
Zaklinał się jednak przed samym sobą, że nigdy nawet w myślach nie zazdrościł jej sytuacji,
nigdy nie chciał niczego odbierać nieznajomej siostrze, cieszył się, że ją pozna. Ludzie we
wsi wszak powiadali, że jest bardzo ładna i miła, tylko bardzo ostrożna, zapędzona do
kryjówki samotności przez żałobę i zdradę. Dane jej było posmakować mniej słodkich stron
zamożności, do Bendika dotarły już wieści o zerwanych zaręczynach.
Może ona nienawidzi srebra i nie pozwoli, by zagrodziło drogę miłości?
Ale Milli nie zrobi to żadnej różnicy, ona będzie go kochać, bogatego czy biednego,
tego był pewien.
Szlochając, zdołał wreszcie odzyskać pewien spokój. Pozwolił, by myśli całkowicie
zapełniła mu jej osoba, wspomnienie czułej troskliwości było właśnie tym, czego
potrzebował, by móc się teraz podźwignąć.
Milla, Milla.
Dlaczego nie przychodzisz?
Nie słyszysz, jak moje serce wzywa cię akurat w tej chwili? Nie słyszysz, jak cierpię,
jak się dręczę? Moje życie stanęło na głowie i tylko ty możesz mi pomóc. Znaleźć
odpoczynek i powiedzieć, jaki naprawdę jest ten świat.
Wreszcie zdołał wybuchnąć płaczem.
Płakał za Karla Oppdala.
Za dziewczynę, której nie znał, lecz która była jego siostrą.
Bendik złożył ręce i modlił się na zmianę o jej życie, o swoje własne i o Milli.
Ach, Boże, jakże zgrzeszyłam, jakże głęboko upadłam, jakże łatwo zapomniałam o
Twoich słowach! Jestem nędznym robakiem, znów sprzeniewierzyłam się ustalonemu przez
Ciebie prawu, sprzeciwiłam Twej woli.
Poszłam do niego, oddałam mu wszystko, zwiodłam go na zatracenie.
On nigdy nie był zły, dobry Boże, ale ja pociągnęłam go w najgłębszy mrok, Boże,
jeśli nie ma dla mnie łaski, przyjmuję to, ale dusza Bendika... jej nie możesz odepchnąć od
siebie, nie możesz potępić.
Bo jeśli oboje zgrzeszyliśmy, to ja podałam mu jabłko, skusiłam go. Oszczędź go,
Panie, tak jak oszczędziłeś Adama, zmiażdż głowę węża kamieniem, zabij mnie tutaj, jak leżę
przed Twoim obliczem, lecz oszczędź Bendika, w imię Jezusa Chrystusa daj mu jeszcze
szansę, wybacz mu, zanim dowie się, co zrobił, i niechże jego boleść będzie mniejsza niż
moja, ukryj mój grzech w swej wielkiej księdze, Panie, i nie pozwól, by zniszczył kolejne
serca. Przez całe życie będę tego żałować i pokutować i nigdy, przenigdy nie zapomnę, jaki
dług spłacam.
Zdrętwiałe palce Amelii były już jak martwe, pobielały, ściskała je tak długo, że
przestała odczuwać ból.
Zamknęła drzwi, zaryglowała je od środka, reagowała jedynie na przestraszone
wołanie matki dobiegające z zewnątrz, wypowiadała słowa, które pozwalały Marji stamtąd
odejść. Obiecywała, że już niedługo zejdzie na dół, musi tylko najpierw się przygotować...
Przygotować.
Zawrzeć przymierze z Bogiem.
Kiedy wstała, stopy dźwigały ją z większą silą, niż się spodziewała, lepiej się też
czuła.
Nie zostało jej jeszcze wybaczone, lecz już zaczęła spłacać dług, odrzuciła wszak
samo życie.
Nie wydawało się to wcale trudne, skoro miłość i tak musiała umrzeć. Przecież to, co
odczuwała jako najpiękniejsze na świecie, najbliższe temu, co można nazwać rajem na ziemi,
okazało się najbardziej haniebnym, najczarniejszym grzechem, najgorszym, jakim można
zbezcześcić imię miłości.
Cudzołóstwo.
Kazirodztwo.
Ludzie ustanowili prawo przeciwko takiemu grzechowi, a karą była śmierć.
Boskie prawo nie różniło się, takich jak ona czekała śmierć wieczna.
Amelia wiedziała o tym, słyszała to już tysiąckroć, sama uznała, że to sprawiedliwe. Z
obrzydzeniem patrzyła na człowieka, którego prowadzili na szubienicę za to, że przychodził
do łóżka swej własnej córki i sypiał z nią.
To sprzeczne z naturą, sprzeczne z prawem, bezbożne.
Równie dobrze mogła odwrócić się od Boga plecami i szukać wczesnego kresu tego
życia.
Amelia jednak poznała kiedyś łaskawego Boga, uśmiechniętego, niosącego pociechę.
Może był tam gdzieś, może istniał bodaj maleńki promyk nadziei nawet dla człowieka takiego
jak ona. Jeśli tylko poniesie dostateczną ofiarę, jeśli zdoła uczynić tyle dobra, że On znów
zechce na nią popatrzeć i będzie mógł ją kochać pomimo jej niepojętego grzechu.
Pokaże Mu, nawet przez moment nie spocznie, będzie spłacać swój dług z nadzieją, że
dzięki temu ocali duszę Bendika, a innym ludziom oszczędzi strasznej prawdy.
- Dobry Boże, oszczędź bólu sercom moich rodziców, pomóż mi to ukryć tak, aby
grzech, który popełniłam, nie sprowadził ciemności także na ich dusze. Pomóż mi znaleźć
jakiś sposób, drogę...
Amelia wciągnęła brązową płócienną spódnicę, której używała wyłącznie wtedy, gdy
pomagała Gundzie w najcięższych pracach w Vildegard, włosy ukryła pod chustką z takiej
samej grubej tkaniny.
Tak ubrana zeszła na dół.
Był już ranek.
Karl i Marja niepokoili się o córkę. Widzieli, że wstała już z łóżka, że wczorajszy
upadek nie uszkodził członków ani ciała, jedynym śladem po nim było wąziutkie zadrapanie
na skroni. Strach jednak ich nie opuszczał, z ust Amelii bowiem wydobywały się słowa,
których nie mogli zrozumieć. Co się z nią stało? Czy oszalała? Czy to upadek sprawił, że
córka stała się nieobliczalna? Takie rzeczy są możliwe, Marja miała nie raz do czynienia z
człowiekiem, który postradał zmysły po wypadku z urazem głowy.
Jednocześnie jednak Amelia miała w oczach nieprawdopodobny upór i wszystko, co
mówiła, wiązało się ze sobą w rozumny sposób.
Córka przyglądała im się jasnymi oczami, usta mówiły więcej niż kiedykolwiek,
przedstawiała im swoje najgłębsze myśli, nie śmieli postąpić inaczej, jak tylko potraktować ją
poważnie.
- Masz jeszcze jednego brata, Amelio. To musiał być dla ciebie prawdziwy wstrząs,
zwłaszcza że dowiedziałaś się o tym w taki sposób. Może myślałaś, że przez to osłabnie moja
miłość do ciebie? Wiedz więc, że nikt nigdy nie zdoła skraść bodaj okruszyny serca, które
mam dla ciebie.
Karl ochrypł, Amelia nigdy wcześniej nie słyszała, by aż tyle mówił o uczuciach, ale
zawsze wiedziała, że ojciec ją kocha.
- Nie boję się... mojego brata. Niczego mu nie zazdroszczę, nawet gdybyś oddał mu
wszystko, co masz na tym świecie, chętnie na to przystanę i dodam jeszcze od siebie, bo ja
nie jestem tego godna, muszę iść inną drogą, ojcze. Mam dług, który muszę spłacić, i żadne
srebro nie zdoła mnie z tego wykupić.
Marja westchnęła cicho.
- Wciąż obwiniasz się o śmierć Benjamina, Amelio. Musisz wreszcie pojąć, że to
niemądre.
Dziewczyna nie odpowiedziała, lepiej, żeby w to wierzyli. W dodatku nie mijało się to
z prawdą, aż do wczoraj uważała to za najcięższy z popełnionych grzechów. Teraz jednak
przesłonił go olbrzymi cień.
Marja podniosła głos, słychać w nim było niemal gniew.
- Nie wolno ci, nie wolno ci myśleć w ten sposób! Co z nas za ludzie, że pozwoliliśmy
naszej córce dorastać z takim wypaczonym pojęciem winy i wstydu! Karl, zaniedbaliśmy ją,
nie wypełniliśmy naszego obowiązku jako rodzice.
W jej głosie brzmiała rozpacz, oczy błyszczały od bolesnej wiedzy, która, choć
przemilczana, przez tak wiele lat sprawiała jej ból.
Pogodziła się z Karlem Martinem, po jego oczach poznała, że jej wybaczył, ale
Amelia... Zdrada wobec niej mogła okazać się jeszcze większa, może nie jest jeszcze za
późno, by to naprawić.
Marja wołała:
- Czego ci potrzeba, Amelio? Czy jeśli tysiąc biskupów powie ci, że nie jesteś tak
nieczystą grzesznicą, jak ci się wydaje, to czy przyjmiesz ich słowa i znów zaczniesz cieszyć
się życiem?
Młoda kobieta powoli pokręciła głową.
- Nie, mamo, bo nikt poza Bogiem nie zna mojej duszy. Od dawna wiedziałam, że nie
powinnam być tutaj, stroić się w koronki, powinnam odziać się w szatę z popiołu, tak straszna
czeka mnie pokuta. Tymczasem byłam bogatą córką gospodarzy z Wdowiej Zagrody,
wszystkim, co mieliście. Od tej chwili już tak nie jest.
Marja załamała się, zasłoniła twarz rękami. Spokój córki odebrał jej wszelkie siły,
uświadomił, że utraciła wszystko, Karl najwidoczniej także to zrozumiał, spytał bowiem:
- Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem, Amelio? Dziewczyna wstała, wyprostowała
się. Patrzyła na nich z pozoru odważnie, usta drżały jej zaledwie odrobinę, pierś wznosiła się i
opadała w takt słów.
- Muszę wyjechać... stąd. Żeby służyć... żeby dawać z siebie. Pomagać innym... tym,
którzy mimo wszystko są mniej nędzni ode mnie.
Marja wolno wypuściła powietrze z płuc. Oczy córki płonęły, policzki odzyskały
barwę.
- Opowiadałaś mi o tych, co mieszkają na brzegu, mamo... nad fiordem.
Marja nie mogła sobie tego przypomnieć, życie z czasu przed wyjazdem do Lyster
było starym zapomnianym snem. We wspomnieniach pozostała tylko jedna twarz, twarz
mężczyzny otoczona włosami równie czarnymi jak jej własne.
- Dzisiejszej nocy się o tym dowiedziałam. Pojadę do Meisterplassen, nie wyruszę z
pustymi rękami, lecz i nie bogata. Tam będę pracować, mamo, by rozjaśnić choć trochę życie
najuboższym, tak jak ty robisz tutaj, tylko...
Chciała dodać „uczciwiej". Nie mogła jednak ot, tak obwiniać matki o radość, jaką
czerpała ze zbytku. Amelia zaczęła od nowa.
- Będę żyła jako jedna z nich, jadła to, co oni, głodowała wraz z nimi i cierpiała z
nimi, nie mając zastawionego stołu, który będzie na mnie czekał.
Marja szeroko otworzyła usta ze zdziwienia.
Karl natomiast nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Zauważył, że żona znów
zaraz wybuchnie, i zdawał sobie sprawę, że jeśli do tego dojdzie, mogą utracić córkę na
zawsze.
W milczeniu napotkał wzrok Amelii, w jego spojrzeniu widniała obietnica.
- Jesteś dla nas najważniejsza na świecie, córeczko, pewnego dnia zrozumiesz, jak
wielki odczuwamy w tej chwili ból, pewnego dnia... Ale aż do tej pory masz prawo liczyć na
nasze wsparcie, nie zawiedziemy cię, Amelio, musisz żyć własnym życiem i nawet jeśli jesteś
zbyt młoda i za dobra na taki los, nie możemy cię powstrzymać. Jeśli to zrobimy, pójdziesz na
dno, bo wiem, że jesteś córką swojej matki i blask, jaki płonie w twoich oczach, widziałem
już wcześniej u niej. Kiedyś chciałem ją powstrzymać i chronić, i dlatego niemal ją utraciłem.
Pozwól mi być dla ciebie wsparciem, Amelio, w tej niezrozumiałej dla nas podróży, w którą
chcesz się wyprawić.
- Karl, nie możesz, ona jest jeszcze dzieckiem! Posłał Marji surowe spojrzenie i żona
rzeczywiście umilkła.
- Amelia przeżyła więcej smutków niż wielu dorosłych, których znamy, nie jest
beztroskim dzieciakiem, nigdy nim nie była, sama to powiedziałaś, Marjo. Zawodziliśmy ją
przez całe życie, skradliśmy jej dzieciństwo, najwyższy czas, by poczuła nasze wsparcie. Nie
możemy jej winić za to, że chce wziąć odpowiedzialność, bo sami nałożyliśmy na jej barki
wielki ciężar.
Amelia nie miała sił zaprzeczyć tym twardym słowom, lecz cierpiała razem z matką,
czując szarpiące wyrzuty sumienia.
Wciąż stała prosto, odpowiadając stanowczością twardą jak skała na strach i
zaskoczenie rodziców.
- Wyjadę najprędzej jak się da - szepnęła, zanim opuściła pokój.
W drzwiach jeszcze się odwróciła:
- Nie bójcie się o mnie dziś wieczorem. Jest ktoś, z kim muszę się pożegnać, lecz jeśli
za mną pójdziecie, gorzko będziecie tego żałować.
Marja, zdrętwiała, przez moment nie mogła ruszyć się z miejsca.
W ostatniej dobie napływały coraz to nowe fale wstrząsów.
Największym chyba okazało się to, że córka tak otwarcie jej groziła.
Marja ciężko przytuliła się do Karla.
Ziemia usuwała się im spod nóg.
W ciągu zaledwie kilku krótkich godzin zyskali syna i utracili córkę.
Karl, jakby czytając w myślach żony, szepnął pocieszająco:
- Nie utraciliśmy jej, Marjo, i nigdy ich nie utracimy, ani Karla, ani Amelii, oni
mieszkają w naszych sercach, nasza krew będzie tętnić w ich żyłach nawet wtedy, kiedy nas
już zabraknie.
Wtulona w jego pierś, z rezygnacją pokiwała głową. Poczuła nagle, że wiek uczynił ją
smutną i wrażliwą, przeszyło ją nagle przytłaczające pragnienie dawania życia.
Ale Marja dawno już przestała opłukiwać się po miłosnych spotkaniach z Karlem
owym zakazanym brunatnym płynem, a mimo to przez wszystkie te lata pozostała sucha,
jałowa, bezpłodna.
Tamtej jesieni z Nielsem było to jej pociechą, teraz zaczęło się zmieniać w wielki
smutek.
Rozpaczliwie uchwyciła się męża, pragnęła mieć go tuż przy sobie, czuć, że jego serce
wciąż bije. Och, żeby uderzało i za nią, sprawiając, by jej krew nie lodowaciała i nie krzepła
w żyłach.
Nie ośmielili się nawet spojrzeć za Amelią, kiedy lekkie kroki przebiegły po
podwórzu, rozbrzmiewając tylko jak miękkie cienie śladów na żwirze.
ROZDZIAŁ IX
- Bendik... Odwrócił głowę gwałtownie, włosy spadły mu na oczy, Amelia jednak
natychmiast zauważyła, że płakał. A więc już wiedział, a więc i on już zrozumiał.
- Milla... jak dobrze cię widzieć... moja ukochana... Zatrzymała się zmrożona, jego
słowa były niczym ukłucia ostrych noży.
Oszołomiona otworzyła usta, chciała zaprotestować, zmusić zakazane słowa do
cofnięcia się z powrotem w gardło. Bendik wstał, zgrabne ciało przyciągało ją do siebie jak w
otchłań.
- Milla... Przeżyłem coś strasznego...
Amelia z bijącym sercem pozwoliła mu się objąć, czuła jego ramiona w pasie, tak
samo blisko jak zawsze, w tym uścisku nie było nic nowego, wargi na skórze szyi nie
wydawały się ani trochę mniej rozpalone. Chciała krzyczeć, lecz z ust nie wydobył jej się
żaden dźwięk, słyszała, że on coś szepce, opowiada o wizycie we Wdowiej Zagrodzie, o
wypadku, jaki spotkał córkę gospodarzy, o Karlu Oppdalu, który okazał się ostatecznie jego
ojcem.
Kiedy opowiedział już wszystko i wargi zaczęły przesuwać się w górę, w stronę jej
ust, szukając pociechy, musiała mu się wyrwać. Delikatne dłonie odepchnęły jego tors.
Krzyknęła jak zraniony ptak, Bendik zatoczył się w tył, na jego twarzy ukazało się
wzburzenie.
- Milla! Co... dlaczego?
Amelia z trudem chwytała oddech. Zacisnęła pięści wzdłuż boków, patrzyła na niego
przez zasłonę z mgły, zorientowała się, że on wciąż niczego nie pojmuje.
- Bendiku, jesteś synem Karla Oppdala. Potwierdził jej słowa stanowczym skinieniem
głowy, ale oczy miał wystraszone. Nie cieszysz się z tego? pytały. Boisz się mnie teraz, gdy
twój ubogi grajek okazał się synem bogatego gospodarza? Amelia zaszlochała:
- A ja jestem jego córką... Ukryła twarz w dłoniach, kolana ugięły się pod nią, cała
drżąca uklękła jak przed ołtarzem. Nad sobą słyszała Bendika:
- Nie! Kłamiesz! To niemożliwe! On nie może mieć... bękartów wszędzie!
Amelia mocniej potrząsnęła głową, chustka się zsunęła, włosy rozsypały na ramiona.
Spostrzegł szramę na skroni, wcześniej jej tam nie było.
- Ty... to ty byłaś... w piwnicy...
- Tak - szepnęła. Bendik patrzył teraz na nią tak, jak gdyby sam diabeł wyglądał znad
jej ramienia.
Jęknął cicho, lecz zaraz ten jęk przeszedł w zwierzęcy ryk. Cofnął się, odsunął od niej
przerażony prawdą. Wpadł na pień drzewa, lecz nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć,
gdzie idzie.
- Bendiku...
Ledwie zdołała wydusić z siebie to imię. Dobry Boże, daj mi siłę!
- Bendiku, musimy porozmawiać, musimy...
- A czy jest jeszcze coś do powiedzenia? - odparł. Nie poznawała tego ochrypłego,
warkliwego głosu. Amelia zamknęła oczy, nie chciała go takim widzieć, nie chciała
zapamiętać straszliwego bólu i strachu na pięknej twarzy. Pragnęła zatrzymać we
wspomnieniach inny jej wyraz, wyraz czułości i miłości.
Usłyszała kościelne dzwony.
Dzwoniły na wieczorne nabożeństwo, a może obwieszczały pożar lub czyjąś śmierć.
Tuż przy niej rozlegały się jak echo, jak twarde uderzenia o żywe drewno. Powoli
otworzyła oczy, spostrzegła krew płynącą z pięści Bendika, walił nią w pień brzozy z
przerażającą zaciętością na twarzy.
- Nie wolno ci robić sobie krzywdy. Gwałtownie odwrócił się w jej stronę.
- Krzywdy? Krzywdy, Milla? O czym ty mówisz? Jakiż inny ból, jakaż inna krzywda
może istnieć na świecie?
- Jest tego aż za dużo - odparła cicho. - Ach, Bendiku, tak bardzo cierpię z powodu
mego grzechu...
Podszedł do niej, drgnęła niemal przestraszona. Stał się dla niej obcy, oczy, w których
tak kochała odnajdywać spokój, błyszczały teraz jak srebro.
- Może moja matka kłamała, może to wcale nie jest prawda, może... może...
Głos mu się załamał, nie mógł dalej mówić.
- Musimy pogodzić się z naszym losem - oświadczyła Amelia z mocą.
Bendik osunął się na ziemię obok niej, czuła jego bliskość jak podstępną letnią noc,
groźną, choć kuszącą rozkoszą.
Podniósł rękę, przestała już krwawić. Delikatnie narysował palcem wzór na policzku
Amelii, pogłaskał brwi, prosty nos, zatrzymał się przy drżącym kąciku ust.
- Milla... i tak cię kocham.
- Jestem twoją siostrą - odparła cicho. Nie miała już łez.
- Kocham cię - powtórzył, a ciepło dźwięczące w jego głosie nie pozostawiało
żadnych wątpliwości.
- Muszę już iść.
- Nie, zostań jeszcze chwilę. Odsunęła się, przerażona uczuciami, równie silnymi i
zakazanymi jak przedtem. Tylko teraz wiedziała już, jak bardzo są brudne, jak straszliwie
wypaczone.
Zmusiła się, by odwrócić głowę. Las stal ciemny, nieco dalej leżało jeziorko,
poprzysięgła sobie, że nigdy więcej już tu nie przyjdzie.
- Opuszczę wioskę jeszcze tej nocy - oświadczył Bendik nieswoim głosem.
Nie protestowała, tak być może będzie najlepiej, choć i ona zamierzała stąd odjechać.
Popatrzyła na niego.
- Ja także wyjadę, Bendiku, więc jeśli chcesz, możesz zostać u mego... u naszego ojca.
On będzie cię potrzebował. I bez względu na to, gdzie się znajdziesz, najmilszy, proszę cię o
jedną, ostatnią rzecz: strzeż naszego grzechu, nie zdradzaj go nikomu z wyjątkiem swego
Boga.
Bendik przysiągł w imię Boże, Amelia zadrżała, wydawał się teraz o wiele twardszy,
taki odmieniony i rozgoryczony.
- Nic nie powiem, nikomu! Sami jesteśmy sprawcami naszego nieszczęścia, lecz nie
musimy sprowadzać go na innych.
Szepnęła:
- Dziękuję... Myślę, że ojciec by nie przeżył, gdyby się dowiedział.
Bendik ciężko skinął głową. Oczy miał otwarte, lecz nieprzytomne, jakby spał.
Amelia podniosła się miękkim ruchem. Podała mu rękę na pożegnanie.
Ujął ją, stanęli zbyt blisko siebie, poczuła jego oddech na twarzy.
Pochylił się nieskończenie wolno.
Wargi Amelii zadrżały ze strachu.
Nakrył je swoimi. Nie zbliżał się do niej, czuła jedynie uścisk ręki i ciepło jego ust.
Amelia chciała się wyrwać, uciec, wolała umrzeć, niż jeszcze zwiększać ciężar
grzechu, lecz nie była w stanie nawet drgnąć. On też się nie cofał, Amelia nie miała pojęcia,
jak długo tak stoją nieruchomo, dotykając się ustami, splatając palce, które nie potrafiły się
rozstać.
Wreszcie jednak chłodne powietrze letniej nocy owionęło nabrzmiałe usta i uścisk
dłoni Bendika nagle zelżał. Chłopak zniknął wśród wierzbowych zarośli jak cień, Amelia raz
po raz przełykała ślinę, wreszcie jednak musiała się poddać i biegiem rzuciła się w stronę
domu, walcząc z pieczeniem w gardle.
Dopiero gdy rozszlochana stanęła przy płocie Wdowiej Zagrody, spostrzegła, że rękę
pokrytą ma czerwonymi plamami.
Jego krew.
Jej krew.
Ta sama krew.
Marja przez cały czas usiłowała drążyć głębiej, nie przyjmowała tego, co się działo,
nie mogła patrzeć, jak córka obala wszelkie bezpieczne mury, którymi ona usiłowała otoczyć
rodzinę.
- Nie pojmuję, Amelio, nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się przy tym upierasz. Jesteś
wspaniałą młodą kobietą, do diabła! Miłą, troskliwą, zdolną... Przynosisz zaszczyt swoim
rodzicom i nagle w jednej chwili tak łatwo wszystko odrzucasz, ubierasz się w łachmany jak
jakaś pokutnica. Do stu piorunów, nie masz na sumieniu więcej grzechów niż my!
- Proszę cię, mamo, nie przeklinaj...
Marja poczuła, że słabnie.
Próbowała przytrzymać córkę, lecz Amelia kontynuowała pospieszną wędrówkę
między wielkim podróżnym kufrem a swoją komódką. Pakowała kolejne ubrania, nie brała
jednak najlepszych. Wzięła w ręce czerwoną suknię, lecz zaraz odłożyła ją na bok. Z
topornych skrzyń, które parobek zniósł ze strychu, wybrała zimową odzież. Piękna,
obszywana futrem krótka narzutka została na podłodze, najgrubsze buty natomiast trafiły do
kufra wraz z trzema parami wełnianych spodni i szeroką, solidną starą peleryną, trzema
parami grubych wełnianych rękawic i całym stosem swetrów należących do jej brata, Karla
Martina.
- Pozwól przynajmniej, żebym cię odwiozła. Nie możesz jechać sama, nie z tym
wszystkim... Nie wiadomo, czy masz tam jakieś prawa, nikt nie wie, czy Meisterplassen...
Amelia wbiła oczy w matkę.
- To twoja własność, prawda? Tak zapisano w księgach u asesora.
- Tak... ale...
- A więc daj mi tę zagrodę w posagu, razem z rzeczami, którymi zechcę zapełnić te
skrzynie. Reszty... mi nie potrzeba.
Marja nerwowo mrugała, zacisnęła zęby. Miała ogromną ochotę złapać to kruche
ciało, wrzucić do izby i zamknąć drzwi na klucz.
To jednak nie było możliwe.
Amelia już przygotowała się do wyjazdu.
- Czy ojciec przyszykował papiery?
Marja ciężko skinęła głową.
- Tak, siedział przez całą noc.
W jej głosie brzmiał źle skrywany wyrzut. Amelia jednak nie potrzebowała słów
matki, by wiedzieć, jak wielki ból sprawiła swemu ojcu.
- Pójdę teraz do niego, mamo.
Karl kolejny raz czytał nakreślone własną ręką litery. W tym, co napisał, żadne słowo
nie mogło pozostawiać wątpliwości. Linie wiły się przed jego oczyma jak węże, imię córki
podkreślił grubo, na samym dole płonęła wypukła czerwona pieczęć z jego gmerkiem
pośrodku.
Jako ojciec dawał Amelii pełną swobodę z prawem do własnoręcznego podpisywania
dokumentów, zajmowania się handlem, do życia takiego, jak chciała. Nikt nie mógł córki do
niego przyprowadzić siłą, mogła jedynie wrócić sama.
Karl odłożył pióro, wyciągnął ostatni arkusz.
Było to potwierdzenie, że posiadłość Meisterplassen, rodzinny dom jego żony, należy
przepisać na Amelię Oppdal. Nie znał tego miejsca, nie potrafił go sobie wyobrazić, ale to
podobno prosta, maleńka zagroda z budyneczkami wrośniętymi w ziemię i maleńkim
skrawkiem pola. Położona po niewłaściwej stronie fiordu...
Córka chciała dostać też łódź, najwidoczniej pomyślała o wszystkim. A Marja
poświęciła dwa wieczory na wypełnianie skrzynek różnościami z Vildegard, Amelia
dziękowała za wszystko, zdawała sobie sprawę, że matka będzie miała przez to kłopoty w
swojej pracy, podarowała jej bowiem najlepsze lekarstwa i narzędzia. Poza tym własne
zapiski i notatki, Amelia już się cieszyła na ich czytanie.
Karl poczuł na ramieniu rękę córki. Podeszła od tyłu, cicho jak zawsze. Kiedy chciała,
umiała się skradać jak jej brat bliźniak.
- Tatusiu... tak bardzo cię kocham. Pamiętaj o tym... Karl otarł kącik oka, uśmiechnął
się do Amelii.
- Wrócisz, prawda? Kiedy... kiedy to minie. Dziewczyna również się uśmiechała, lecz
oczy wciąż miała smutne.
- Oczywiście, że wrócę. Wy też chyba będziecie mnie odwiedzać, ale nie za często.
Ja... nie zniosę tego.
Rozumiał. Im więcej powitań, tym więcej pożegnań. Karl zwinął papiery, obwiązał je
zieloną wstążką, podał córce rulon.
- To wszystko, czego potrzebujesz, moja malutka.
- Dziękuję, ojcze. Wstał, podszedł do narożnej szafki, otworzył stojącą tam skrzynkę.
Amelia wiedziała, co ojciec w niej chowa. Wkrótce ciężka skórzana sakiewka spoczęła w jej
ręku, w środku musiało być co najmniej pięćdziesiąt talarów.
- Zaszyj je w ubranie i nie chowaj wszystkich w tym samym miejscu. Musisz bardzo
uważać, Amelio, bo świat, w który się wyprawiasz, wcale nie jest taki piękny.
- Przestałam już być naiwnym dzieckiem, ojcze. Pokiwał wolno głową, przyjął to.
- Dobranoc, ojcze. Prawie nie czekała na wypowiedziane szeptem słowa:
- Niech Bóg czuwa nad tobą we śnie, najdroższa Amelio.
Ciężka łódź miała dwa wystrzępione żagle i sześciu ludzi przy wiosłach, była szeroka
i niezgrabna, zbudowano ją do przewozu ładunku i ludzi wzdłuż ciasnych fiordów. Na morzu
ostre fale by ją zgniotły, kadłub bowiem nie został przystosowany do unoszenia się na nich,
dno było niemal całkiem płaskie.
Amelia znalazła sobie miejsce na samej rufie, siedziała tam pod osłoną relingu i nie
chciała się dręczyć spoglądaniem w tył. Wiedziała, że wioska znika za jej plecami i że
wkrótce okrążą cypel, za którym woda staje się bardziej niebieska, brudniejsza. Ze smuga
wody za łodzią to znikająca droga pomiędzy nią a Bendikiem.
Skierowała spojrzenie na niebo, błękitne, po lipcowemu piękne, ozdobione białymi
kłaczkami wełny, które dawały wytchnienie oczom. Poranne słońce złociło wodę, a nad
niskim masztem zataczały kręgi dwie mewy, zajęte romantyczną zabawą.
Amelia wpatrywała się w błękit, aż oczy zaszły jej łzami, lecz nawet wtedy ich nie
zamknęła. Mocno zacisnęła dłonie na skórzanej sakiewce, którą przywiązała sobie w pasie
pod ubraniem. Była w niej część pieniędzy, nieduża książeczka z czystymi stronicami,
przybory do pisania i pięknie oprawiona Biblia. Przybory do pisania i książkę otrzymała w
podarunku od matki, ojciec zaś dał jej swoją starą Biblię.
Od Bendika nie miała nic poza jego smakiem, który w każdej chwili mogła
wyczarować w ustach.
Zegnaj, Lyster!
Dobry Boże, Ty mnie poprowadź, bo moim stopom ciąży...
Postanowiła, że spróbuje zasnąć, mimo że wstał już dzień. Ostatnia noc była strasznie
długa i bardzo ciężka.
Marja chodziła z kamienną twarzą, Karl widział, jak rzuca się w wir pracy, jak
straszliwie haruje, aż poci się krwią. W Vildegard było teraz właściwie spokojnie, większość
chorych odesłano do domu lub też złożono w grobie. Gunda zażądała tygodnia wolnego,
musiała odpocząć. Marja bez zmrużenia oka zwolniła ją na dwa, wręczyła też kilka
dodatkowych talarów. Miejsce Gundy w kuchni zajęła Johanna. Główną część pracy
stanowiło teraz suszenie, gotowanie, robienie nalewek z ziół z ogródka Marji. Z Bergen
przysłano wielką skrzynię, okazało się, że w środku znajduje się wiele różności, które Marja
zamówiła ponad rok temu. Zajrzała do skrzyni i zrobiła wielkie oczy, a potem uradowana
wyciągnęła dwie płaskie, ciężkie paczki, które musiały zawierać książki. Kiedy przyszła do
domu tego wieczoru, Karl po raz pierwszy od czterech dni ujrzał na jej twarzy grymas
przypominający uśmiech.
Pierwszy, odkąd Amelia wyjechała.
Namówili ją, żeby zabrała ze sobą jednego parobka, cichego, silnego Steinbjorna.
Mógł ją chronić, w każdym razie w podróży. Amelia zgodziła się, by towarzyszył jej aż do
Meisterplassen. Skąd mogli wiedzieć, czy ktoś się tam nie osiedlił? Może nie pogodzi się z
prawem własności Amelii do tego miejsca?
Karl zauważył, że we włosach Marji pojawiło się jeszcze więcej jasnych pasm.
Być może nie stało się to wcale w ostatnich dniach.
Teraz jednak, kiedy twarz miała ściągniętą, pooraną zmęczeniem i smutkiem, oznaki
starości stały się wyraźniejsze. Chciał je zmazać, wygładzić zmarszczki, pogłaskać wysokie
czoło i zobaczyć, że Marja znów się uśmiecha. Nie umiał jednak znaleźć na to sposobu,
dlatego nie robił nic.
Posilali się w milczeniu.
Wreszcie Karl chrząknął i oświadczył:
- Teraz zostaniesz w domu, Marjo. Odpoczniesz. Poczytaj swoje książki, najmilsza,
ale nie waż się nigdzie wychodzić. I zrób sobie kąpiel.
Marja westchnęła, machinalnie dłubała w kawałku mięsa, który jej ukroił. Wiedziała,
że surowy głos męża to tylko sposób na uciszenie bólu jego własnego serca.
- Dobrze, Karlu - powiedziała cicho. - Zrobię tak, jak mówisz.
Zadowolony skinął głową, lecz nadzieja rozwiała się na widok jej bezsilnego smutku.
- Zostanę z tobą jutro, Marjo, wymyślimy coś, co by nas choć trochę rozweseliło.
Życie się przecież nie skończyło, chociaż Amelia...
Wbiła w niego wzrok. Nigdy nie widział jej bardziej skrzywdzonej.
- Nie zniosę więcej, Karlu, nie mogę... Teraz kiedy utraciłam oboje naszych dzieci...
- Nie! Uderzył kubkiem w stół, patrzył na nią gniewnie, nozdrza mu drgały.
- Żadnego z nich nie złożyliśmy w grobie, nie wolno więc ci tak mówić, Marjo.
Schyliła głowę, siedziała bez ruchu.
Karl przełknął gniew, delikatnie pogładził żonę po karku.
- Marjo, moja najdroższa... pomóżmy sobie nawzajem, tak jak robiliśmy zawsze.
Przekonasz się, że nie jest aż tak źle. Pewnego dnia... wszystko się odmieni, musimy mieć na
to nadzieję.
Marja patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Czasami chciałabym, abyśmy wrócili do chaty w Oppdal, mieliśmy wtedy wszystko,
Karlu. Dzieci, małe i niewinne... siebie...
- To się nie zmieniło - odparł z całym spokojem, jakim mógł nasycić swój głos.
Być może był to cud, a może zwykły zbieg okoliczności, jak wtedy gdy największy
płatek śniegu wiruje w powietrzu, by upaść dokładnie na język wyczekującego dziecka.
Następnego dnia jednak nieduży frachtowiec przybił do Dosen. Zbiegł z niego młody
chłopaczek, który wołał zdyszany:
- Wieści dla Karla Oppdala! Wdowia Zagroda! List do pana, wskażcie mi drogę czym
prędzej!
Chłopiec ukłonił się i podziękował, a Marja i Karl zostali, trzymając w drżących
rękach solidnie owinięty w skórę zwój.
Odczytali swój adres. Chociaż atrament rozmazał się na brzegach, nietrudno było
rozpoznać pismo. Ktoś naskrobał też na zwoju, chyba węglem, jakieś dziwne, całkiem
niezrozumiałe znaki.
- Martin...
Karl szeptem wypowiedział imię syna. Marja nie mogła złapać powietrza, palce
ledwie śmiały dotknąć wstążki oplatającej list.
Mąż mocno ujął ją za ramię, przytulił na moment.
- Usiądźmy przy ogniu, najdroższa, przeczytasz nam ten list.
Pokiwała potulnie głową. Bała się rozwijać papier, bo jeśli... Ale nie, to musiały być
dobre wieści, dobrą wiadomością wszak było już samo to, że ręka żywego Martina
prowadziła pióro.
Karl słuchał.
Głos Marji brzmiał nisko i ciepło, czytała równym rytmem, akcentując ważniejsze
słowa. Zatrzymywała się jedynie po to, by posłać mężowi rozradowany uśmiech.
Moi wielce szanowni rodzice i droga, kochana siostro Amelio!
Piszę wreszcie, by dać Wam znać, że Nadjana i ja miewamy się dobrze. Wiele czasu
już upłynęło, odkąd mieliście ode mnie wiadomość, i wiem, że na pewno się tym
niepokoiliście, lecz nie bójcie się o mnie, czuję się bowiem dobrze i zobaczyłem taki kawał
świata, że sam ledwie mogę w to uwierzyć.
Dotarliśmy tak daleko na wschód, że zapewne nigdy nie słyszeliście o tym miejscu.
Rzeka, na którą teraz patrzę, nazywa się Newa i jest straszliwie długa, chyba nie ma końca...
Następował teraz opis podróży, która najwidoczniej była mało uciążliwa i
interesująca. Pomimo toczącej się wojny Karl Martin i Nadjana nie byli świadkami niczego
bardziej dramatycznego niż ukaranie nieposłusznego marynarza. Marja przeczytała ten
fragment szybko, pragnęła raczej dowiedzieć się, co syn czuje i myśli, szukała znaków
ostatecznego wybaczenia.
List jednak mówił niewiele więcej, Karl Martin pisał jedynie, że podczas podróży
coraz lepiej pojmował, jak niedobrze jest wieść życie ze stopami wrośniętymi wciąż w tę
samą ziemię przodków.
...lecz nie myślcie, że odrzucam swoje dziedzictwo, drodzy rodzice, bo kocham Was
bardzo i wiem, że uczyniliście dla mnie wszystko, co leżało w Waszej mocy...
Nadjana gorąco pozdrawia, mówi, że będzie wysyłać listy, gdy tylko spotkamy kogoś
płynącego do Waszego kraju, niestety, zdarza się to dość rzadko, lecz o dzień drogi stąd jest
port, do którego niekiedy przybijają duńskie statki ze zbożem i suszonymi rybami. To
wspaniałe miasto, niepodobne do wszystkich, jakie widziałem. Mieszka tam król, potężniejszy
od naszego i bogatszy, nazywają go Wielkim Ojcem, lecz on przelał wiele krwi swoich
żołnierzy...
...I na koniec moje najgorętsze pozdrowienia i najlepsze życzenia dla Ciebie, Amelio.
Ogromnie tęsknię za Wami wszystkimi, a najbardziej za Tobą, moja siostro bliźniaczko.
Wybacz mi twarde słowa, brak zrozumienia i chłód, byłem ślepy i nie widziałem, że ze
wszystkich ludzi Ty rozumiałaś mnie najlepiej...
Marja gwałtownie mrugała. Karl leciutko się uśmiechał.
- Gdybyż on tylko...
- Ciii... to już się stało, nie odmienimy wczorajszego dnia. Ale to dobre wiadomości,
nieprawdaż?
Karl chciał odegnać smutek.
Wziął list z ręki Marji, zwinął go z powrotem.
- Trzeba to uczcić, droga żono. Marja podniosła się zmęczona, poszła za nim
bezwolnie, lecz nie potrafiła jakoś odnaleźć wesołego tonu.
Zobaczyła, jak Karl woła jednego z parobków. Kazał wyprowadzić kariolkę, chociaż
był zwyczajny piątek.
- Chodź, moja droga, pojedziemy do wsi, opowiemy ludziom o dobrej nowinie. Jeśli
chcesz, możemy zajrzeć do pastora, niemalże go zaniedbaliśmy, nie pamiętaliśmy nawet,
żeby posłać mu faskę masła po ślubie. Jego młoda pani jest podobno bardzo mądra, wiele
czytała, na pewno ją polubisz!
Marja uśmiechnęła się wymuszenie. Poszła się przebrać.
Być może Karl ma rację, może rzeczywiście przejażdżka w ciepły dzień trochę ją
ożywi, może przyda jej się odrobina rozrywki, spotkanie z ludźmi ich stanu, pogawędka o
wszystkim i o niczym. Doprawdy, można mieć czasami dość powagi życia, dość chorób, żalu,
tęsknoty i przekleństwa grzechu.
Marja wyjęła najjaśniejszą suknię ze wszystkich, jakie miała, uszytą według
wskazówek Nadjany. Stojąc w niej na dziedzińcu kościoła wyglądała jak motyl w stadzie
wróbli. Nie wkładała tej sukni od śmierci Benjamina, chciała bowiem uszanować uczucia
Amelii i nosić po nim żałobę, jakby był rodzonym dzieckiem Oppdalów.
Teraz nie miało to już znaczenia.
Marja ze smutkiem obróciła się przed lustrem w pokoju Amelii, jedynym, jakie mieli
w domu. Spostrzegła, że piękna tkanina wciąż układa się jakby w skrzydła, lecz dziwnie
kontrastuje z jej twarzą. Nie zauważała tego jeszcze pół roku wcześniej...
Zdjęła suknię.
Spakowała ją.
Ta czarna w czerwone kwiatki chyba będzie najwłaściwsza dla kobiety w jej wieku.
ROZDZIAŁ X
Sogndal, koniec sierpnia
Nigdy nie przypuszczała, że to będzie takie straszne. Myślała, że w Vildegard widziała
już samo dno ludzkiej rozpaczy i cierpienia, że najubożsi z ubogich w jej własnej wiosce
reprezentują najniższy stopień ludzkiej egzystencji.
Zrozumiała teraz, jak strasznie się pomyliła.
Amelia wyprostowała plecy, bolały nieznośnie, ostry ból promieniował aż do ramion.
Wiedziała, że wywołuje go nowy sposób jej życia, uważała jednak, że mięśnie wkrótce
powinny się do niego przyzwyczaić.
- No, nareszcie jest porządnie zadbane. Wiesz już, co masz robić, prawda, Durdei?
Młoda kobieta o twarzy bez wyrazu kiwnęła głową. Popatrzyła na łóżko w kącie
niskiej lepianki, trudno było właściwie nazwać ją chatą, ot, po prostu zbieranina drewna
wyrzuconego przez morze, z którego ktoś raczej dzięki własnej pomysłowości niż znajomości
ciesielki sklecił chwiejne wronie gniazdo. I w ścianach, i w dachu widniały wielkie szczeliny,
teraz w upale zapewniały pewien przewiew i dzięki temu temperatura w lepiance nie była
wyższa niż na zewnątrz.
- Zapamiętałaś, co ci mówiłam? - dopytywała się Amelia.
Durdei odparła słabym głosem:
- Tak, tak Mam go myć co wieczór, a wodę do picia gotować z gałązkami jałowca i
nie dawać tej samej szmatki do ssania dłużej niż jeden dzień. Wkładać suszone wodorosty w
powijaki...
Amelia uśmiechnęła się.
- Doskonale! Poradzisz sobie, Durdei. A jak będziesz go tak pielęgnować, to
wyzdrowieje, zobaczysz. I nie zapominaj o smarowaniu tych ran maścią, którą ci dałam. Jeśli
ci jej zabraknie albo gdy po prostu będziesz chciała porozmawiać, przyjdź do mnie.
Na ogorzałej twarzy kobiety trudno było doszukać się zapału. Durdei, choć młodsza
od Amelii, każdego dnia chodziła po wsi, oferując swe słabe ręce, lecz Amelia wiedziała, że
to raczej dzięki innym częściom ciała zarabia na kawałek chleba. Dzieciaka nosiła w
zawiniątku na plecach, miał już siedem miesięcy i cały był pokryty parchem. Wszy jak
drobniutkie szaroczarne kropeczki siedziały w rzadkich włosach, sama Durdei też nie była od
nich wolna, lecz poddała się w walce z robactwem. Rozwalająca się lepianka była pełna
niewidocznych gnid, nie udałoby się jej oczyścić inaczej, niż podkładając pod nią ogień.
Amelia poczuła się zmęczona.
Durdei zaproponowała jej miskę kwaśnego mleka z wodą, dziewczyna odmówiła, lecz
w duchu złajała się za to, że pogardziła okazywaną jej gościnnością. Napicie się z brudnej
miski było jednak mało kuszące, szarobrunatne ślady na brzegach naczynia dobitnie
świadczyły o tym, że wielokrotnie wcześniej go używano, zapominając o umyciu.
Na miłość boską, nie dziwiła im się.
Żyli tak nędznie, w takiej beznadziei, że ich apatia stawała się zrozumiała. Wielu
ledwie uniosło brew, kiedy przyszła i oświadczyła, że pragnie im pomagać. Jakiś staruszek z
jedną tylko nogą splunął za nią, zapowiadając, żeby trzymała się z daleka i oszczędziła im
swojej dobroczynności.
Amelia pożegnała się z Durdei, wzięła swój spory węzełek, pochyliła głowę i
przeniosła nogę poza bal służący za próg. Upał panujący na zewnątrz wprost ją uderzył, czuła,
jak sierpniowe słońce pali skórę, wywołując drobne kropelki potu. Nie czuła się całkiem
zdrowa, zbyt mało snu miała ostatnio, nie przywykła też do tak prostego jedzenia. Złapała się
na tym, że śni jej się zastawiony stół we Wdowiej Zagrodzie, kiełbasy, podpłomyki
namoczone w wywarze z mięsa, masło, tłuste wędzone gicze, pyszne duszone w maśle
cebule™ a przede wszystkim wielkie stosy chleba.
Po takiej nocy Amelia budziła się zawsze w skopanych kocach. Głód szarpał
wnętrzności, w żołądku ściskało, a brzuch się wzdymał. Na początku omal się nie poddała,
kusiło ją, by kupić więcej jedzenia za kilka z wielu talarów, które dal jej ojciec. To jednak
oznaczałoby złamanie przymierza, jakie zawarła z Bogiem. Marna byłaby to pokuta, gdyby
żyła na tłustym, sytym jadle, a jednocześnie udawała, że należy do najuboższych.
Młoda kobieta szła wolno drogą. Po lewej stronie wznosiły się ładne, dobrze
utrzymane płoty, za nimi stały chaty, większość z nich skromna, tylko z niedużą obórką albo
z dwoma, najwyżej trzema budynkami gospodarczymi. Spłachetki pól zwracały się ku zatoce.
Mijała właśnie Hofslund, gdzie właściciel zajazdu zawsze miał dość zajęcia ze zwabianiem
klientów lub wyrzucaniem tych, którzy siedzieli dłużej, niż uprawniał do tego kubek piwa.
Karczmarz był dobrym człowiekiem, podarował Amelii cały kosz gałganów, na pewno się
przydadzą. Nocami siedziała i darła je na pasy, już wkrótce zaniesie je do wsi do wdowy po
Karsteinie. Kobieta miała warsztat tkacki i te gałgany dadzą jej możliwość zdobycia kilku
jakże potrzebnych szylingów.
Oni są tak straszliwie dumni, pomyślała Amelia.
Boleśnie i bardzo prędko doświadczyła, ile godności mają tak naprawdę mieszkańcy
brzegu. Dopóki nie groziła im śmierć głodowa, pozostawali zamknięci w sobie i małomówni
wobec tej dziwnej, obcej dziewczyny, która przychodziła do nich, proponując jedzenie i
ubranie, i nie stawiała przy tym żadnych wymagań. Nie traktowali jej poważnie, jak gdyby
była jedynie ułudą nawiedzającą zmęczone oczy i udręczoną duszę.
Amelia przebywała tu już od blisko dwóch miesięcy.
Durdei była pierwszą osobą, która pozwoliła jej coś robić. Zaakceptowała Amelię i jej
nauki. Prawdopodobnie uznała, że mogą ocalić życie jej synkowi, temu małemu
bezimiennemu, parszywemu nieszczęśnikowi.
Ale inni umierali.
Amelia zatrzymała się w chłodzie przy murze, w cieniu wielkiego drzewa. Widziała
stąd zatokę, lecz droga, która jeszcze ją czekała, wydawała się straszliwie długa. Gdzieś tam
cumowała jej łódka, poczuła, jak ręce, plecy i ramiona gwałtownie protestują na samą myśl o
ujęciu wioseł w dłonie i ponownym przeprawieniu się przez fiord. Ale musiała wrócić do
domu.
Dom...
To bardzo dziwne, przyszło jej do głowy.
Dziwne, że po tak krótkim czasie myślę o tej maleńkiej zagrodzie jak o domu...
Spotkanie z Meisterplassen stało się nieoczekiwanie silnym przeżyciem.
Towarzyszący jej parobek pierwszy zeskoczył na ląd i zaraz zabrał się do wyładowywania
bagaży, które ze sobą przywiozła. Dźwigał ciężary, przeklinając cicho pobladłymi wargami, i
słał jej oskarżycielskie spojrzenia. Na cóż jej to wszystko? Amelia z wyrazu jego twarzy
czytała, że uważa ją za wariatkę, wcale się tym jednak nie przejęła. Kiedy stanęła na
kamieniach przystani i podniosła oczy w górę, poczuła, jak lekko jej się robi na sercu.
Spodziewała się maleńkiej, nędznej zagrody, domu, który się rozsypuje, bo nikt tak dawno w
nim nie mieszkał. Tymczasem zobaczyła, że niskie budynki miewają się całkiem dobrze i nie
są ani trochę uszkodzone. Na krytym torfem dachu kwitły niebieskie dzwonki, nawet stojąca
na podwórzu beczka na wodę była cała.
Amelia wolno powędrowała w górę ścieżką. Za każdym razem, gdy dotykała stopą tej
ziemi, coraz głębiej zapuszczała korzenie.
Oni tędy chodzili.
Mama na lekkich dziecięcych nóżkach.
Ten dziadek, który miał włosy czarne jak ona i uśmiercił całe tuziny skazanych
nieszczęśników.
Babka, która nosiła imię Maria i która na pewno od wielu lat już nie żyła.
I wszyscy przed nimi... Jorand, jej pradziadek, i Liv Bergaheim.
Amelia czuła się pełna pokory, stając pod zamkniętymi drzwiami chaty, nie była
pewna, czy ośmieli się je otworzyć. Wokół niej w zaroślach śpiewały ptaki, krzewy i nieduże
drzewa zagarnęły spore połacie pola, lecz Amelia wiedziała, że tę ziemię łatwo będzie
odzyskać.
Położyła rękę na drzwiach, delikatnie pchnęła. Zatrzeszczały stare skórzane zawiasy.
Wewnątrz było ciemno, lecz weszła do środka bez strachu.
Wnętrze zaskoczyło ją pięknem swej prostoty, spodziewała się zastać coś, co by
przypominało ubogie chaty chałupników, tu jednak dostrzegała ślady innego stylu życia.
Na ścianach wisiały ciemne utkane przez zdolne ręce gobeliny, choć były tak brudne i
zakurzone, że ledwie się domyślała skomplikowanych wzorów.
Amelia ruszyła po smudze światła wpadającego przez otwarte drzwi. Szerokie deski w
podłodze zaskrzypiały sucho, pokrywała je niczym dywan miękka warstwa kurzu.
Rozejrzała się uważniej.
Wielki, grubo ciosany stół, ława z wysokim oparciem, wspaniałe rzeźbienia.
Wokół całej izby na wysokości twarzy biegła półka. Stało na niej wiele pojemniczków
i malutkich kuferków, kilka misek do picia, a nawet cynowy lichtarz.
Na środku izby palenisko. Deszcz padał do izby przez wiele lat, lecz woda w
zdumiewający sposób skapywała jedynie w obrębie kamiennego kręgu i wsiąkała w ziemię.
Podłogowe deski nie dochodziły do paleniska, dzięki temu wilgoć ich nie uszkodziła.
Mama i Gjertrud najwidoczniej wyjeżdżały stąd w pośpiechu.
Opuściły tę chatę, jak gdyby wszystkie pozostawione tu piękne przedmioty nigdy już
nie miały się im przydać.
Palce Amelii dotknęły kawałka starego materiału przewieszonego przez krzesło, w
smudze światła zatańczyły poderwane drobinki kurzu.
Suknia.
Czy należała do Gjertrud?
A może do mamy?
Amelia wędrowała dalej. Odchyliła zasłonę z ciężkiej wełny, za nią było miejsce do
spania, ale myszy i inne małe stworzenia pocięły przykrycie i poduszkę na strzępy.
Malutki kąt chaty wydawał się zapraszający i bezpieczny. Kto tutaj sypiał?
Zobaczyła, że drzwi do niewielkiej izdebki w głębi są półotwarte, stało tam szerokie
małżeńskie łoże. I ono zdobione było rzeźbieniami, to prawdopodobnie uwiecznione ślady
zręcznego noża dziadka Randara.
Amelia dmuchnęła na nie, przetarła rękawem. Zaczerwieniła się na widok śmiałych
motywów, które ujrzały światło dzienne, i pomyślała: Bendik powinien to zobaczyć.
Jej wiarołomne ciało wciąż rwało się do niego z krzykiem.
Wróciła do głównej izby i przeszła do malutkiego pomieszczenia po drugiej stronie.
Również tutaj było miejsce do spania, właściwie tylko ława, ale w nogach leżały trzy duże
kamienie do ogrzewania pościeli. Ktoś sypiał tu w przytulnym cieple.
Drżąco wciągnęła powietrze przez nos. Oczy przyzwyczaiły się już do mroku, mogła
rozróżnić szczegóły. Dalej na ścianie zauważyła rygiel, następnie jeszcze jeden. Domyśliła
się, że to okiennice. Otworzyła je czym prędzej przy wtórze żałosnej skargi skórzanych
zawiasów. Światło wpadało teraz do środka z trzech stron i w jednej chwili uśpiona izba
rozjaśniła się w ciepłym powitaniu.
Amelia roześmiała się.
- Jestem tutaj!
Krzesła, ściany, stół i wszystkie drobne sprzęty odpowiedziały jej niemo: „Witaj!”
Przez pierwsze dni sprzątała, czerpała wodę ze źródła, grzała ją w wielkim czarnym
kotle na podwórzu i wiadrami nosiła do domu. Przywiozła ze sobą mydło, lecz mimo to
prędko się zorientowała, że to jedna z pierwszych rzeczy, na którą będzie musiała wydać
pieniądze. Trzepała wszystkie dywaniki i chodniczki, gotowała pościel, gorzko płacząc, kiedy
piękne płótno rozpadało się przy tak brutalnym traktowaniu. Gobelinów nie śmiała moczyć,
wywiesiła je tylko na sznurze rozciągniętym między dwoma drzewami, żeby przewiał je letni
wiatr.
Podłogę szorowała drobnym piaskiem tak długo, aż wydobyła głęboką barwę drewna.
Ściany pod warstwą kurzu były czarne, na pewno wielokrotnie smarowano je sadzą, ale na
futrynie drzwi doszukała się śladów pięknego czerwonego koloru.
Harowała wręcz nieludzko i właśnie dzięki temu zdołała odsunąć od siebie najgorsze
myśli. Myśli o przeszłości, o życiu, które opuściła.
Trzeciego dnia do brzegu przybiła jakaś łódź.
Zalśniły miedziane okucia, gdy dwaj czarno ubrani młodzieńcy zgrabnie zeskoczyli na
ląd i zdecydowanym krokiem ruszyli pod górę.
Kiedy podeszli bliżej, spostrzegła w ich oczach strach.
Zatrzymali się kilka kroków przed nią. Byli to dwaj młodzi chłopcy, jeden przedstawił
się jako syn lensmana Pettera Arvolla, drugi był niższy, jasnowłosy, a w jego piwnych oczach
dostrzegła coś, co przywiodło jej na myśl Bendika.
Mówił starszy:
- Rzadko ktoś schodzi tu na ląd, ludzie wolą unikać nie mogących zaznać spokoju
dusz, które wciąż wałęsają się wokół Meisterplassen™ Raz tylko jacyś włóczędzy chcieli się
tu osiedlić, lecz prędko się wynieśli, nie zabierając ze sobą nawet drzazgi. To niebezpieczne
miejsce, dziewczyno.
Amelia nie dała się wystraszyć.
- Dziękuję, że tak się o mnie troszczycie. Zrozumiałam, że musi istnieć jakiś powód,
dla którego przez kilkanaście lat nic tu nie ruszano, ale teraz Meisterplassen znów będzie
zamieszkane. Chwileczkę, zaraz przyniosę dokumenty.
Stali jeden przy drugim, czekając. Słyszała, że poszeptują coś do siebie, wydawali się
zdenerwowani. Zapewne nie wiedzieli, jak przyjąć słowa takiej drobnej młodziutkiej
dziewczyny, która z pełną powagą oświadcza, że zamierza zamieszkać w tym owianym
legendą miejscu.
Amelia wróciła, podała im czerpak zimnej wody ze studni, chłopcy bowiem byli
spoceni. Potem ostrożnie rozwinęła papiery z pieczęcią ojca.
- Proszę, może chcecie wejść do środka, usiąść?
Owszem, chcieli, zaciekawieni rozglądali się po wysprzątanej izbie. Bukiet kwiatów
na stole wprost jaśniał. Amelia nie proponowała im nic do jedzenia, zostało jej bowiem
ledwie kilka okruszyn podpłomyków, które zabrała na drogę. Przyniosła za to parę kawałków
tytoniu. Miała je właściwie do użytku leczniczego, wiedziała jednak, że uznają ten gest za
bardzo przyjazny.
M ł o d y człowiek chrząknął, chciał splunąć, lecz się powstrzymał.
- Hm, wygląda na to, że są w porządku... Jesteś więc wnuczką Randara Meisterplass?
W pytaniu tym brzmiało tyle zwątpienia, że Amelia nie mogła powstrzymać się od
śmiechu.
- Oczywiście, czy to takie dziwne?
- Córka Marji i Karla Oppdalów, tak tu napisano.
- Marji Meisterplass Oppdal, córki Marii Livsdatter. Znów zerknęli na siebie, ich
spojrzenia powiedziały, że znali tę historię.
- Marii Meisterplass... tej czarownicy!
Amelia zacisnęła usta, oczy jej pociemniały. Ci mężczyźni ją obrazili, ale przecież
mieli rację. Jej babkę skazano, chociaż nie za czary.
Patrzyli na nią teraz z pełnym strachu szacunkiem.
- Na Boga, dziewczyno, ta wiadomość rozniesie się po wsiach prędzej niż ogień.
Wnuczka Marii wróciła do Meisterplassen! Jesteś bogatą kobietą, Amelio Oppdal!
Dlaczego...?
- Mam powołanie, moi panowie, chrześcijański obowiązek, dług do spłacenia. Tyle
wam i całej wiosce wystarczy, lecz prawdą jest, że przybyłam tutaj, by podzielić się mymi
dobrami z innymi, by działać wśród tych, których ludzka chciwość pchnęła w błoto.
Nigdy niczego podobnego nie słyszeli.
Nagle zaczęło im się spieszyć.
To dopiero nowinę przywiozą na wieś! Wszyscy rozdziawią gęby, kiedy usłyszą o
pięknym aniele, który bez najmniejszego strachu osiedlił się w Zagrodzie Mistrza.
Mężczyźni podziękowali i pożegnali się, zabrali ze sobą jeden z dokumentów,
mówiąc, że może zgłosić się do asesora za tydzień, bo w tym czasie będzie przebywał na
plebanii. Amelia obiecała, że przyjdzie, chciała, by przepisanie własności odbyło się w jak
najlepszym porządku. W dodatku przyda jej się poznać dwóch najwyżej postawionych ludzi
w okolicy. Miała ochotę wybrać się także do lensmana, uświadomiła sobie jednak, że nie wie,
gdzie szukać jego zagrody.
- Pastor mieszka w tym wielkim domu z bali połączonych na zrąb, poniżej kościoła!
To bardziej milczący z młodzieńców pomachał do niej, kiedy rzucali na pokład liny,
którymi przycumowali łódź. Była to jedyna niewymuszona oznaka życzliwości, jaka musiała
jej wystarczyć na następne dwa miesiące.
Początkową podejrzliwość pastora Amelia odczuwała jak leciutkie ukłucia na skórze,
Soren Heiberg wydawał się władczym człowiekiem, był wielki i ciężki, na głowie nosił
perukę. Amelia przywitała go z pokorą, bacznie uważając, by z jej ust nie padło żadne
niestosowne słowo. Chciała pozostawić po sobie wrażenie wiernej chrześcijanki, niewinnej,
uczciwej dziewczyny, która postanowiła poświęcić życie pracy w imię Chrystusa.
- ...bo czyż On nie powiedział, łaskawy pastorze: „Wszystko, co uczyniliście jednemu
z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"? To dlatego pragnę spędzić życie wśród
tych najnędzniejszych owieczek i spróbować dać im, ich duszom i ciałom, pociechę, Bożą
nadzieję...
Kiedy ukłoniwszy się nisko opuściła pastora, wiedziała już, że zyskała nowego
przyjaciela, a przynajmniej sprzymierzeńca. Z błogosławieństwem księdza wszystko pójdzie
znacznie łatwiej. Wiedziała, że dobry Soren Heiberg usłyszy później mniej chwalebne historie
o Amelii Oppdal, dlatego dobrze pozyskać teraz jego większą przychylność, by było z czego
ją zmniejszać.
Obiecała, że każdej niedzieli będzie przychodzić na nabożeństwo, a żeby jeszcze
bardziej go uspokoić, ofiarowała mu z góry trzy talary. Rezultatem tego była propozycja
podwiezienia jej do przystani, bo i tak jeden z parobków czekał gotowy z pełnymi saniami
siana.
Amelia nie miała siły, by już otworzyć oczy. Słońce świeciło tak mocno. Wreszcie
jednak zawroty głowy zaczęły stopniowo ustępować, zorientowała się, że otaczają ją ludzie i
skubią za ubranie.
- Chora jesteś, panienko? Możemy pomóc?
Amelia wzięła się w garść, mocno przycisnęła do siebie węzełek. Spostrzegła, że to
dzieci, a w każdym razie bardzo młodzi chłopcy. To gromadka, która trzymała się brzegu,
malcy zbierali wodorosty i za kęs strawy sprzedawali je właścicielom świń. Chłopcy
wyszukiwali także muszelki i kruszyli je na delikatny piasek, rozsypywany na polu
założonym na osuszonym bagnie. Poza tym dzieci te żyły z żebractwa lub kradzieży. Rzadko
któreś z nich przekraczało wiek czternastu, piętnastu lat. Znikały ze wsi bądź też umierały.
Amelia wyjąkała, że nie, nie jest chora, trochę tylko zrobiło jej się... gorąco.
Chłopcy wzięli ją za ręce.
- Odprowadzimy cię, panienko. Możemy cię odwieźć twoją łodzią do domu, mamy
inną łódź, prawie nic cię to nie będzie kosztowało.
Amelia uśmiechnęła się słabo, propozycja była kusząca. Dwaj najstarsi zaczęli się
przepychać, obu zależało na tej pracy, obaj chcieli choć na kilka dni stłumić głód.
Amelia stęknęła, chciała gestem przywrócić spokój.
- Nie bijcie się... inaczej sama pojadę do domu. Rozdzielili się. Jeden z nich splunął
przeżutą trawą na drogę, wsunął ręce w dziurawe kieszenie spodni i hardo oświadczył, że nie
ma zamiaru stać tu dłużej i tracić czasu na gadanie. Niech sobie, do diabła, kobita wiosłuje
sama!
Ale dwaj inni zostali, ich brązowe oczy były tak do siebie podobne, że Amelia doszła
do przekonania, iż na pewno są braćmi. Głowę miała jakby pełną wełny, w oczach piekło.
Ciało pragnęło jedynie zapaść w sen wśród chłodnych prześcieradeł w kąciku izby.
Niepewnie wsiadła do swojej łodzi, jeden z chłopców przyłączył się do niej, drugi zaś
wskoczył do płaskodennej łajby, która, jak się zdawało, w każdej chwili mogła zatonąć.
Dziewczyna czuła, że łódź chwieje jej się pod stopami, wraz z dotychczasowymi zawrotami
głowy i upałem kołysanie stało się nie do zniesienia. Zemdlała.
Kiedy się ocknęła, leżała skulona na ziemi tuż ponad przystanią w Meisterplassen.
Chłopcy ze swoją łodzią zniknęli, węzełek Amelii leżał koło niej, ktoś też przyniósł czerpak
wody ze studni i postawił jej tuż przed nosem.
Wypiła, woda była ciepława. Ciało wciąż ją bolało, lecz w głowie niemal całkiem już
przestało się kręcić. Ostrożnie spróbowała usiąść, wieczór był chyba późny, musiała przespać
kilka godzin i chłopcy nie zdołali jej obudzić, a może się przestraszyli, pomyśleli, że ona już
nie żyje. Nagle zorientowała się, że skórzana sakiewka z dwoma talarami gdzieś zniknęła. A
więc ją obrabowali, a może sama w oszołomieniu gdzieś ją zgubiła? Amelia postanowiła w to
'wierzyć, lecz rozczarowanie utkwiło w gardle niczym bolesny wrzód.
Poczuła się mała i opuszczona.
Była teraz taka samotna i tak niewiele warta, że ludzie z jej otoczenia po prostu ją
okradali. I zostawili bezradną jak człowieka, którego znalazł miłosierny Samarytanin.
Nie mogła sobie jednak pozwolić na rozczulanie się nad sobą, nie wolno zapominać o
obowiązkach.
Podniosła się na chwiejnych nogach, niemo pomodliła się o siłę i dostała ją.
Ochlapawszy resztką wody twarz, poczuła się lepiej. Brzuch już tak bardzo nie bolał, chociaż
nie jadła już prawie od dwóch dni.
Jutro...
Jutro trochę się posili. Kupi chleb u karczmarza, wielki brunatny bochen na zakwasie,
który da się podzielić na spore kawałki, i napełni żołądek spokojem. Zabierze chleb na brzeg i
opowie tym ludziom o Jezusie, który nakarmił pięć tysięcy głodnych. Jej chleba co prawda
nie wystarczy dla tak wielu, lecz mieszkańcy brzegu nabiorą być może dla niej nieco więcej
szacunku, jeśli da im jedzenie i umożliwi spłacenie daru pracą.
Amelia spała dalej.
Słyszała rozbrzmiewające w nocy pohukiwanie sowy, fiordem niosły się odgłosy
siekiery, Amelii jednak nic nie zdołało wystraszyć w jej samotności, zasnęła bowiem ze
złożonymi dłońmi, bez sił na jakiekolwiek zmartwienia. Tej nocy nie przyszła do niej nawet
twarz Bendika.
Kiedy obudziła się nazajutrz, myśli miała zdumiewająco jasne. Od chwili gdy
otworzyła oczy, wszystko układało jej się w głowie jak należy.
Na powrót zrobi z Meisterplassen gospodarstwo, postawi nowe budynki, przekopie
zarośnięte kawałki pola, będzie uprawiać zboże, cebulę i kapustę, starczy też paszy, by
zapełnić oborę owcami i krowami.
Wszystko to mogą zrobić mieszkańcy brzegu. Tym, którzy nie zdołali dostać pracy u
żadnego gospodarza, ona zaproponuje miejsce. Będą mogli pracować za strawę i znów
poczują się przyzwoitymi ludźmi. Wielu z nich często się uskarżało, że nikt nie chce im dać
choćby motyki do ręki. Kobiety złościły się, wyzywały mężczyzn, którzy spędzali leniwe dnie
w przepełnionej łodzi, mocząc w ciepłej latem wodzie sznury z haczykami na ryby. Z
najlepszych łowisk ich przeganiano, często też oskarżano o kradzież ryb, a nawet
straszniejsze przestępstwa. Ponieważ jednak nie mieli czym zapłacić grzywny, kończyło się
zwykle na chłoście. Wracali potem do nędzy, która była im pisana.
Amelia uśmiechnęła się do siebie, dziękując Bogu za taką myśl. Jakimż szczęściem
dla tych biedaków stanie się możliwość pracy na tłustej ziemi, poczucie, że samo jedzenie
kiełkuje im pod palcami! Pozwoli im zabierać ze sobą dzieci, malcy będą się spokojnie bawić
wśród zielonych pól bez strachu przed zamożniejszymi mieszkańcami wioski. To właśnie
bogaci często wykorzystywali dzieciaki do prac, na które skrzywiłby się nawet hycel.
Rozbierały truchła zwierząt, czyściły jelita z pęczniejącej żółci, były wysyłane wysoko w
skały i usypiska kamieni po jagnięta, które tam zdechły. Dzieciaki te pełniły również funkcję
posłańców w sprawach nie znoszących światła dziennego, niekiedy też zaspokajano z nimi
najstraszniejsze żądze lub wyładowywano na nich gniew.
Potomkowie nędzarzy często nie mieli matek ani ojców, wielu z nich samotnie
nadciągnęło drogą, chociaż liczyli sobie nie więcej niż cztery, pięć lat. O jednym z malców,
ciemniejszym niż inni, powiadano, że porzuciła go matka Cyganka, która bała się jego
zdeformowanej twarzy. Lis odgryzł mu nos i większą część lewego policzka, gdy kiedyś w
niemowlęctwie zostawiono go zbyt daleko od ogniska.
Nazywano go po prostu Svelten, Głodny. Dzieci gromadziły się wokół niego i z
dreszczem emocji ośmielały się wołać, że równie dobrze mógł zostać w lesie, by lisy zżarły i
resztę paskudnego ciała.
Amelia spotykała go niemal codziennie. Siedział zawsze tak samo cicho na swoim
wielkim kamieniu kawałek od brzegu i patrzył, jak woda podnosi się i opada na krawędziach
jego maleńkiej wysepki. Tutaj dzieci nie mogły go dosięgnąć, nawet przy odpływie dorosły
miałby problem, by tam dotrzeć.
Wśród dzieci nie było takiego, któremu strach pozwoliłby opanować sztukę pływania.
Malcy wiedzieli wszystko o groźnych stworach, które mieszkają w morskiej głębi, i o tym,
jak ciało niszczeje, kiedy zanurzy się je w słonej wodzie. Niekiedy ochlapywali się nawzajem
albo wchodzili do pasa, żeby wyciągnąć coś, co podpływało do brzegu. Czasami przy
zabawie jeden drugiego przewracał w wodzie, żeby poczuć dreszcz emocji, lecz zawsze czym
prędzej starali się wydostać na brzeg. Kiedy łódź zaczynała przeciekać, śmierć zaglądała im w
oczy. Ci, którzy nie znajdowali nic, czego można się chwycić, byli straceni. Większość
topielców szła na dno sztywna z przerażenia, w oczekiwaniu na ostre kły wodnych potworów
rozszarpujących ciało. Umierali na długo, zanim płuca zaczynały krzyczeć o powietrze.
Svelten również wiedział o istnieniu potworów w morskiej głębi, lecz wierzył, że
żaden nie jest na tyle głodny, by połaszczyć się na tak obrzydliwe indywiduum jak on.
Dlatego spokojnie pozwalał falom unosić się daleko od brzegu. Niekiedy myślał: Mogę po
prostu przestać się poruszać, a zapadnę się w te piękne niebieskie błyski i zniknę.
Nie umiał jednak tego zrobić.
Jego ciało unosiło się na wodzie, choć leżał całkiem nieruchomo i nie oddychał.
Pozostałe dzieci bały się tego, a on odczuwał niekiedy gorzką radość z faktu, że może
je straszyć i udawać szaleńca, za jakiego go uważano.
Amelia zobaczyła, że i tego dnia siedzi na kamieniu. Pomachała do niego trzema
palcami, lecz nie wypuszczała wiosła z ręki. Przemyśliwała niekiedy o tym, by znaleźć sobie
jakąś izdebkę tu, we wsi, oszczędziłoby to jej trudu przeprawiania się przez fiord, a zimą
przecież te podróże staną się istnym koszmarem.
Coś jednak w niej protestowało. Postanowiła wszak zamieszkać na Meisterplassen,
poza tym noce tam spędzane były tak cudownie pełne przytulności i poczucia
bezpieczeństwa. Gdy dobijała do przystani, od problemów i klęsk poniesionych w tym, co
miało być jej wielką ofiarą dla Boga, dzielił ją cały szeroki fiord.
Dotychczas niezbyt dużo udało jej się osiągnąć.
Ale dzisiaj!
Dzisiaj pokaże im, że naprawdę myśli to, co mówi. Kupiła chleb i mąkę,
własnoręcznie zataszczyła to na brzeg nieco dalej w głębi zatoki.
Nędzne lepianki stały jak przedtem, ludzie krążyli zgarbieni, przepatrując swe nieduże
rewiry w poszukiwaniu tego, co napłynęło w ciągu nocy. Na samym końcu brzegiem władała
starsza kobieta, którą nazywali Hjordis. Wywalczyła sobie odcinek niemal dwukrotnie
dłuższy niż pozostali, niech Bóg się zmiłuje nad tym, kto ośmieliłby się zabrać bodaj
kawałeczek jej przyniesionego wodą drewna. Hjordis umiała rozprawić się z mężczyzną, jeśli
tylko dostatecznie się rozgniewała. Amelia jednak się jej nie bała, dlaczego owa kobieta
miałaby krzywdzić obcą, która w niczym jej nie zagraża?
Najlepszymi miejscami były oczywiście maleńkie zatoczki, tam przypływało
najwięcej różności, nawet na wpół zdechłe ryby, które zdołały umknąć z sieci zastawionych
dalej w głębi fiordu.
Amelia sprowadziła Durdei i namówiła ją, by ogłosiła wszem i wobec, że Amelia
poszukuje rąk do pracy.
- Powiedz, że mogą stawić się tutaj. Zapoznam ich wtedy ze swoimi planami -
oświadczyła.
W głębi ducha się bała, nędzarze umieli sprawić, że ciarki przechodziły jej po plecach
- nie z obrzydzenia, lecz z lęku przed czymś obcym, z czym nigdy nie zetknęła się,
mieszkając w Lyster.
Utworzyli szerokie półkole. Zebrało się około trzydzieściorga ludzi, nie licząc dzieci
wrzeszczących i bijących się za plecami dorosłych. Amelii zaschło w ustach, nieoczekiwanie
zmęczenie znów zaczynało brać w niej górę.
Popatrzyła na brudne twarze, w których zapadnięte oczy zaznaczały się jeszcze
mroczniejszym cieniem. Niektóre kobiety słały jej spojrzenia bez odrobiny życzliwości,
mężczyźni z kamiennymi twarzami czekali, aż dziewczyna coś powie.
Najlepiej, jak najpierw dam im coś do jedzenia, doszła do wniosku Amelia.
Udowodnię, że mam poważne plany. Nie bardzo wiedziała, jak postąpić, nie chciała zmuszać
ich do przyjmowania jałmużny. Problem rozwiązał się sam, gdy trzej chłopcy podbiegli do
stosu kawałków chleba i ściągnęli po jednym w każdą rękę, śląc jej prowokujące spojrzenia.
Pokiwała im tylko głową z uśmiechem, to był potrzebny sygnał. Dorośli mężczyźni odtrącili
dzieci, szpiczaste łokcie odpychały i kłuły, tłocząc się do zawiniątka z chlebem. Wkrótce nie
została nawet okruszyna. Amelia zauważyła, że w tej walce przegrały przede wszystkim
kobiety i najmniejsze dzieci, żaden z mężczyzn nie uczynił nawet gestu, by podzielić się z
którymś zdobyczą, wypychającą kieszenie podartych kurtek.
Posmutniała, Walczyła z cisnącymi jej się na usta wyrzutami, z ochotą, by porządnie
wyłajać mężczyzn. Czyż oni nie mają choćby odrobiny honoru? Poczucia odpowiedzialności?
Czy są jak zwierzęta, samce, które najpierw same najadają się do syta, a później spokojnie
patrzą, jak ich małe giną z głodu?
Zacisnęła szczęki, podniosła rękę. Omiotła wzrokiem ludzi stojących z przodu,
usiłując przy tym wyglądać jak najdostojniej.
- Zebrałam was tutaj po to, żeby dać wam pracę - zaczęła po prostu.
Usłyszała tylko pochrząkiwania, ktoś kaszlnął, kobiety cicho szeptały.
- Chcę dać wam pracę - powtórzyła. - Za zapłatę, oczywiście, niezbyt wielką, bo tylko
na to mnie stać, lecz dostatecznie dużą, abyście zimą nie musieli głodować.
Ktoś splunął.
Na twarzach zebranych nie pojawił się nawet cień radości.
Amelia gorączkowo ciągnęła:
- Nie rozumiecie? Potrzeba mi ludzi, żeby zaorać nową ziemię w Meisterplassen, mam
też sieci, sznury do łowienia i niedużą łódź. Potrzebuję mężczyzn, którzy umieją strzelać, mój
las jest pełen zajęcy i dużego ptactwa, są też większe zwierzęta...
Teraz tu i ówdzie zaświeciły w uśmiechu zęby.
- Panna chyba zgłupiała?
- Może zaofiaruje jeszcze co innego, jak trochę poczekamy?
Dwaj mężczyźni stojący z boku nie przestawali dowcipkować, ich śmiech brzmiał
ochryple, zgrzytliwie, jak gdyby rzadko używany.
Amelia poczuła się nieswojo.
Podjęła zaczerwieniona:
- Co się z wami dzieje? Widzieliście, jak przychodzę tutaj, opatruję rany i pomagam
chorym. Podzieliłam się z wami chlebem i zaofiarowałam swoją przyjaźń...
Dwaj mężczyźni zarechotali jeszcze głośniej, lecz Amelia nie była pewna, z czego się
śmieją. Gromada zaczynała się rozchodzić.
Kobiety cofnęły się nieco, lecz nie przestawały śledzić biegu wydarzeń. Amelia
wyczuła u nich pewne zainteresowanie.
Mężczyźni, śmiejąc się, zadzierali głowy. Jakiś stary dziad, najpewniej ślepy,
piskliwie coś do nich wołał. Pokryte bielmem oczy nie zdradzały żadnych jego myśli, lecz nie
mające ze sobą związku słowa, jakie wypowiadał, wprawiły Amelię w lęk. Starzec postradał
widać zmysły.
Podszedł do niej inny mężczyzna, chyba najlepiej z nich wszystkich ubrany. Amelia
poczuła się strasznie mała, kiedy schylił się i zaczął do niej przemawiać jak do małej
dziewczynki:
- Jesteś tylko córeczką bogatego gospodarza, której wydaje się, że może tutaj przyjść i
zbawić nas, a przy tym i siebie samą. Ale my cię tu nie zapraszaliśmy. Nie prosiliśmy cię o
nic, mamy swoje życie, rozumiesz? I tej odrobiny, którą mamy, pilnujemy dobrze. Wydaje ci
się, że zostawię swój kawałek brzegu i swoją chatynkę, żeby się rozpadła lub żeby zajęli ją
inni, tylko dlatego, że prawisz takie piękne słowa o pracy i jedzeniu? Wiosną możesz już nie
żyć i co się wtedy stanie z nami? Nie chcemy składać naszego życia w niczyje ręce,
panieneczko. Wolimy już raczej umrzeć.
Amelia oddychała ciężko, zmusiła się, by z dumą odeprzeć spojrzenie wielkiego
mężczyzny. Twarz miał skrzywioną, pełną zmarszczek, przy jednym oku widniała blizna,
wyglądało to okropnie, gdy wpadał w złość. Poza tym jednak można go było nazwać całkiem
przystojnym. Amelia wychwyciła poczucie sprawiedliwości kryjące się za jego twardymi
słowami, wolę przeżycia, chęć sprostania swemu losowi. Potrafiła to uszanować.
Mówiła cicho, tak by tylko on mógł ją słyszeć. Krąg łudzi wokół znów się zacieśnił.
Tłoczyli się, ciekawi, co wybrany przez nich przywódca ma do powiedzenia tej dziwnej
dziewczynie.
- To dobrze, panie...
- Nazywam się Arntor.
- Panie Arntorze. Nie będę o nic więcej pytać, proszę o wybaczenie, jeśli kogokolwiek
uraziłam, chcę po prostu pomóc, choćby ze względu na kobiety i dzieci.
Mężczyzna wbił w nią surowe oczy, podniósł palec na wysokość jej twarzy.
- N i e zrozumiałaś reguł, panieneczko, nie pojęłaś, k t o tutaj rządzi.
Amelia zadarła głowę.
- Rozmawiałam i z pastorem, i z lensmanem, mówią... Złapał ją teraz mocno za ramię,
syczał słowa wprost do ucha:
- Pastor i lensman boją się tu przychodzić, maleńka. Wśród nas nie mają żadnej
władzy, choć być może wydaje im się, że jest inaczej. My się rządzimy własnymi prawami,
którym nikt nie śmie się sprzeciwiać, a jeśli się tak stanie... sami sobie z tym radzimy.
Lensman może się przejmować dopiero wtedy, gdy któreś z nas włóczy się po wiosce.
Dopóki jesteśmy tutaj, tylko jedna osoba może coś zrobić.
Nie musiał nawet powtarzać swojego imienia, Amelia i bez tego zrozumiała.
Arntor, by dać świadectwo swoim słowom, odwrócił się do ludzkiej gromady,
machnął ręką, warknął coś krótko.
- Idźcie stąd, niech każdy wraca do swego!
Nawet dzieci natychmiast usłuchały, Amelia zastanawiała się, dlaczego pastor nie
wspomniał jej o tym człowieku, musiał chyba wiedzieć, że ten dziwny Arntor może obrócić
wniwecz wszystkie jej piękne plany.
Patrzyła, jak odchodzą.
Arntor wziął się pod boki, wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Mógł mieć
czterdzieści lat, może więcej. Był jednym z najstarszych w gromadzie, nie licząc ślepca i
jednonogiego starca, no i Hjordis. Było zresztą w tym człowieku coś, co przywodziło na myśl
właśnie ją.
- Nie widziałaś mnie wcześniej - podjął. - To dlatego, że nierzadko wyprawiam się
łodzią. Kiedy letnie upały stają się zbyt duszne, szukam zarobku gdzie indziej, lecz nie myśl
sobie, panieneczko, że zabieram z sobą moją władzę. Znasz Hjordis? To moja siostra, pilnuje
mego miejsca.
Amelia sztywno pokiwała głową.
- Nie zapominam o tym, Arntorze, szanuję twoją...
pozycję, ale pokornie cię proszę, pozwól mi tu przychodzić i nie stawiaj przeszkód,
tak wielu tutaj nieszczęśników, którzy potrzebują mojej pomocy...
Nie puszczał jej. Uparte spojrzenie zdawało się lepić do jej ciała.
- Zastanowię się nad tym, panienko. Dopóki jednak nie dostaniesz ode mnie
odpowiedzi, mądrze zrobisz, trzymając się górnych okolic, bo tu, na dole, jesteś na razie
nieproszona. Ale jeśli uda nam się dobić targu...
Amelia zadrżała, lecz zmusiła się do bladego uśmiechu i skinienia głową, zanim
odwróciła się na pięcie i pożegnała. Złapała swój węzełek i natychmiast ruszyła w stronę
cumującej łodzi. Szła długim, zamaszystym krokiem, suknia pętała jej łydki, potknęła się,
lecz utrzymała na nogach i dalej parła naprzód z oczami niewidzącymi od napływających łez.
Już idąc zaczęła się modlić, w rozpaczy niemo wołała do nieba:
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego nie chcesz przyjąć mojej ofiary, Panie? Dlaczego
odrzucasz moją ofiarę jak ofiarę Kaina?
Nie potrafiła tego pojąć, nie umiała znaleźć w tym żadnego sensu. Czyżby jej grzech
był tak wielki, że nawet własnym życiem nie zdoła za niego zapłacić?
Amelia wiosłowała z całych sił, aż wiosła o mało się nie połamały. Ledwie widziała
już Sogndalsfjaeren i pragnęła jedynie usłyszeć, jak łódź szoruje po kamieniach przystani
przy domu. Czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Po raz pierwszy pomyślała o tym,
żeby iść do ciotki Sunnivy, lecz mama przestrzegała ją przed takim krokiem, mówiąc, że
przyrodnich sióstr nie łączą od dawna właściwie żadne więzy. Sunniva była starsza od mamy,
w dodatku różnica wieku między nimi była duża.
Ta ciotka musi sobie teraz liczyć jakieś pięćdziesiąt lat. Mama tylko posiała do siostry
krótki list, wprowadzający ją w plany Amelii, z życzeniami zdrowia i spokoju.
Tak więc Amelia nie miała do kogo pójść.
Znów pochwyciła ją samotność, bolesne przekonanie, że mogłaby umrzeć, leżąc w
swym wąskim łóżku, a nikt nie odnalazłby jej, zanim ciało nie zgniłoby lub nie rozszarpałyby
go padlinożerne zwierzęta.
Zaniosła się płaczem, przeżycia tego dnia były zbyt przykre. Dzisiaj utraciła też
nadzieję, mieszkańcy brzegu powiedzieli jej brutalnie: nie chcemy twojego dobrodziejstwa,
wolimy raczej umrzeć z głodu... No cóż, kobiety wciąż chętnie szukałyby u niej pomocy;
wprawdzie zachowywały się powściągliwie, ale jednak ostatnio Amelia wyczuła, że traktują
ją z nieco mniejszym niedowierzaniem. Gdy je witała, kiwały do niej głowami, czasem się
uśmiechały. Na pewno wiele zrobiła pod tym względem kobieta z dzieckiem, Hjordis też
zrozumiała zapewne, kto zostawił gałganki na dywaniki i parę starych skórzanych butów
akurat za jej chałupą.
Teraz jednak...
Teraz nie było już żadnej drogi.
Amelia nie miała być może zbyt wielkiego doświadczenia z mężczyznami, lecz
spojrzenie Arntora powiedziało jej więcej niż dość. Być może wpuści ją na swój teren, lecz
cena, jaką przyjdzie jej za to zapłacić, będzie wysoka.
Amelia wzywała swego Boga, nie mogła pojąć, że oto jest skazana na popełnianie
dalszych grzechów i upokorzenia, by móc wypełnić przymierze. Ten wielki, twardy
mężczyzna chciał zmusić ją do cudzołóstwa, na tę myśl Amelię ogarnęły mdłości. Błagała, by
Bóg zdjął z niej ten ciężar, prosiła o jakiś znak, że Pan czyni to tylko po to, by ją
wypróbować.
Gdy upłynęła noc, a ona nie otrzymała żadnej odpowiedzi i nawet złożone w
modlitwie ręce nie przyniosły jej spokoju, uświadomiła sobie, że gdyby Bendik znalazł się
teraz u jej boku, chętnie obiema rękami uchwyciłaby się grzechu i poprowadziła oboje w
kolejne zatracenie. Nic, nic nie może być gorsze niż to, nawet piekło, myślała oszalała
Amelia. Zaraz jednak znów ogarnęło ją poczucie winy i płakała z rozpaczy, że zdradza
wszystko, z czego uczyniła fundamenty swego życia.
Wyszła wreszcie pod otwarte niebo, pozwalając, by nogi niosły ją same. Krzewy
drapały bose łydki, włosy potargały się i splątały, ręce ją piekły od uderzeń wysokich
pokrzyw.
Nagle trafiła na jakąś starą ścieżkę, stopy odnalazły kierunek, jak gdyby kiedyś tędy
już szła. Pokonała rumowisko głazów, wspinała się na skały, poważyła się nawet na skok i
wreszcie niespodziewanie znalazła się na górze. Pod nią rozciągał się fiord, mroczny i
błyszczący niczym odbicie niebios.
Oddychała szybko, serce niespokojnie podskakiwało jej w piersi, puszysty mech
porastający skałę wydawał się cudownie miękki.
Położyła się na plecach, patrzyła, jak blade gwiazdy w jednej chwili stają się takie
bliskie.
- Ach, Boże, daj mi jakiś znak... Nie pojmuję, co się dzieje, nie rozumiem, dlaczego
odrzucasz moją ofiarę. Bo nie możesz chyba chcieć, abym poszła drogą Arntora.
Ach, Bendiku, Bendiku, krzyczało coś w niej, lecz świadomość Amelii pozostała
zamknięta na nie milknący krzyk, słyszała go tylko w pozbawionym woli śnie.
ROZDZIAŁ XI
W nocy nadciągnęły pierwsze zwiastuny jesieni. Drzewa nie traciły jeszcze liści, tylko
tam, gdzie susza zanadto dała się we znaki, zażółciły się brzozy. Rankiem jednak w powietrzu
dźwięczał jakiś inny ton, chłodna ostra bryza od fiordu owionęła ciało Amelii, wprawiając je
w drżenie. Poranne słońce wkrótce miało ogrzać ziemię, na której leżała, ale kiedy się
obudziła, ziemia wydawała się chłodna i lepka, a miękki mech wilgotny. Całe ciało miała
zdrętwiałe i obolałe.
Czy coś jej się śniło?
Nie, pod powiekami nie zatrzymał się żaden obraz.
Amelia jęknęła, ostry ból pleców przypomniał o czymś znajomym. Sprawdziła,
zobaczyła niedużą plamkę krwi, zaskoczona poprawiła spódnicę; niemal całkiem zapomniała
o miesięcznej przypadłości. Z drżącym sercem pojęła, że oto odpowiedź na modlitwę, której
nie zdążyła nawet wypowiedzieć. Jej grzech mógł okazać się jeszcze straszniejszy.
Ale w środku dziękczynnej modlitwy usiadła, pokręciła głową, coś tu się nie zgadzało,
ból w krzyżu był innego rodzaju, jakby silniejszy, bardziej groźny.
Zaczęła liczyć czas.
Od ostatniego razu minęło dziewięć, może dziesięć tygodni.
Cóż, nic dziwnego, że jej ciało wypadło z rytmu, była jeszcze młoda, a tego lata
przeżyła prawdziwe piekło.
Ale w głębi serca rodziła się już okrutna pewność, ostrzegało ją coś w jej brzuchu, coś
natrętnego, podobnego do przeczucia nieszczęścia, jakie ogarnęło ją wtedy, gdy kruk
zaskrzeczał nad jej głową, a potem mamę zamknięto w lochu.
Amelia jęknęła w bólu.
Zgięła się wpół na skale, krzycząc i skowycząc jak zranione zwierzę, lecz nawet jeśli
jej krzyk poniósł się przez fiord, to nikt nie przerwał pracy i nie wsłuchał się w cudze
cierpienie.
Nie czuła płynącej krwi, wszystko jakby się w niej zamknęło, jak gdyby jakaś
olbrzymia dłoń zacisnęła się w brzuchu i nie chciała puścić. Amelia wiła się w boleściach, a
potem przed oczami wirowały jej czerwone plamy, gdy z niezwykłą ostrożnością jak zraniony
ptak pełzła przez usypisko kamieni i szukała ścieżki wśród zarośli.
Dotarła do łóżka, wmusiła w siebie lekarstwo, które mama opisała jako przydatne na
takie kobiece dolegliwości. Złagodziło nieco ból, lecz nie potrafiło stłumić paniki, która w
niej narastała. Nie bała się śmierci, była gotowa spojrzeć jej w oczy, dostrzegała w niej
możliwość ucieczki od tego, co teraz się w niej działo. Walczyła jednak z czymś, być może o
życie.
Przed nadejściem wieczoru spokojna ułożyła się w łóżku. Jej ciało najwidoczniej się
poddało, skurcze ustały, krew przestała płynąć. Potworny zawiązek nie pozwolił się wyrzucić.
Amelia wiedziała, że jej grzech wydał owoc. Była brzemienna i wszystko w niej
protestowało przeciw temu. Jakiś cichy głos podsuwał jej radośnie, że mimo wszystko została
w niej jakaś cząstka Bendika.
Ona jednak tej radości nie podchwyciła.
Wiedziała przecież, co znaczy takie połączenie krwi. Zaszła w ciążę z własnym
bratem, spłodziła nowe życie w najczarniejszym grzechu, zadrwiła z natury i z prawa
ustanowionego przez Boga, a to nie uchodzi bezkarnie.
W ustach zaschło jej tak, że smak krwi piekł na języku. Każdy z trudem chwytany
oddech szczypał w gardle, a przecież kilka godzin wcześniej nie przypuszczała nawet, że jej
sytuacja może się jeszcze pogorszyć.
Oto stała się zbyt pewna siebie i Bóg postanowił tę pewność natychmiast ukrócić.
Teraz niczego już nie wykluczała. Im szerzej otwierała serce na prawdę, tym większą
miała pewność, że kara, jaka ją czeka, nie ma granic.
Nosiła w łonie potwora, zdeformowane monstrum.
Jej ciało usiłowało pozbyć się go, zanim zdała sobie sprawę, co w niej rośnie, lecz
próba się nie powiodła. Taka zapewne była wola Boża, ustanawiająca to częścią kary.
Muszę chyba tę prawdę zrozumieć, moja grzeszna dusza powinna wreszcie pojąć, że
to, co połączyło mnie i Bendika, było brudnym, ohydnym grzechem. Bóg pragnie, bym miała
coś, co będzie mi o tym przypominać co dzień. To dlatego pozwolił, by zakiełkowało we
mnie życie, bym doświadczyła takiej udręki i żalu.
Ach, nie, Panie, nie pozwól, aby dziecko przyszło na świat tylko dlatego, że ma być
karą dla swej matki! Nie możesz być taki okrutny, tak nielitościwy w swej sprawiedliwości!
Gdybym tylko mogła tak tu leżeć...
Jeśli nie będę wstawać, jeść, myśleć...
Może zdołam odwrócić Twój plan, Panie.
Odepchnij mnie raczej w najczarniejszy mrok.
Amelia leżała ze złożonymi dłońmi, mdłości wciąż nią szarpały, lecz dopóki trwała
nieruchomo, udawało jej się powstrzymać wymioty. Spędziła w łóżku już niemal dobę, lecz
ciało wydawało jej się cięższe i bardziej zmęczone niż podczas najmozolniejszej harówki
wśród mieszkańców brzegu.
Jak cudownie będzie zasnąć, jak wspaniale nie musieć już nigdy wstawać.
Arntor nigdy nie czuł szczególnego zachwytu dla kobiet, które spotkał na swojej
drodze. Pociąg do niewiast, jaki okazywali niektórzy jego znajomi, dla niego pozostawał
kompletnie niezrozumiały. Tamci stawali się niewolnikami własnych żądz, zaspokajając się z
każdą, jaka tylko nawinęła się pod rękę. Mówili o tym, jak gdyby największym
błogosławieństwem na ziemi była możliwość zatopienia się w brudnym łonie.
Arntor widział mieszczki na nabrzeżu w wielkim mieście, miał okazję oglądania w
pięknej łodzi córek zarządcy dystryktu, błyszczących w strojnych sukniach, lecz ze śmiertelną
martwotą figury dziobowej w oczach. Żadna nie wzbudziła w nim pożądania, a już na pewno
szacunku jako człowiek.
Miał kiedyś kobietę, mieszkała u niego przez dwa lata, podtrzymywała ogień na
palenisku, gdy wyjeżdżał. Zmarła w połogu i potem doglądanie ognia przejęła siostra. Hjordis
też nie dbała o mężczyzn, o ile dobrze wiedział, nigdy z żadnym się nie zadała. Oszczędzała
swoje ciało, pojmując, że życie nie jest niczym innym jak tylko walką. Tacy byli do siebie
podobni, te jedyne z dwanaściorga dzieci Thorego - Wóżkarza, które miały dość sił na
przeżycie.
Arntor siedział teraz w chacie siostry, widział, że dach jest tu szczelniejszy niż w
innych, a kociołek wiszący nad ogniem odlano z dobrego żelaza. To był skarb Hjordis, jej
jedyne bogactwo poza pojedynczym brzuchatym cynowym kubkiem z drewnianym denkiem.
Lubiła używać tych rzeczy i nigdy ich nie pożyczała, były jej berłem i jabłkiem.
Przeżuwała teraz ostatnie resztki chleba z koszyka anioła. Wiele uciechy mieli z tej
wydelikaconej panieneczki, mężczyźni wciąż zanosili się rechotem na wspomnienie wyrazu
jej twarzy, gdy łaskawe dary tak źle przyjęto. Wielu mówiło o wyprawie na Meisterplassen,
żeby przekonać się, czy i poza tym jest równie łaskawa. Arntor jednak zdecydowanie ukrócił
takie gadki i dał jasno do zrozumienia, że niczego podobnego nie będzie tolerował.
Bezczelny Severin gwizdnął przez zęby i zuchwale stwierdził:
- Widzę, że Arntor ma swoje plany! Cóż, to całkiem słuszne, że pierwszy się
poczęstuje z tego półmiska. Przynajmniej do tego czasu nie będziemy się wtrącać.
Pozwolił, by w to wierzyli, a poza tym nie mijali się z prawdą.
Amelia Oppdal była dziwną dziewczyną, taką śliczną, jasnowłosą i kruchą jak anioł,
lecz kto by się spodziewał, że anioł zjawi się wśród śmieci, by rozdawać tu rajskie ziarna.
Anioł, który obcuje z wypalaczami węgla, prędko ubrudzi sobie skrzydła. Jeśli plam będzie
dostatecznie dużo, nikt w końcu nie odróżni go od zawszonej Durdei.
Arntor poczuł w sercu obcy mu smutek.
Poprzysiągł sobie, że skorzysta z tego dzieła stworzenia, dopóki jeszcze jest wiosennie
zielone, niezbrukane. Obudziły się w nim uśpione moce, domyślał się, że wiąże się to z jej
niewinną urodą. Amelia Oppdal miała w sobie wielki upór, a zarazem jakąś przezroczystość,
od której serce Arntora zaczynało tak dziwnie uderzać. Któregoś dnia powiosłuje do
Meisterplassen, chociaż prawdopodobnie ona już stamtąd wyjechała, zrozumiawszy, że życie
w roli samarytanki jest zbyt męczące. Nic trudnego znosić smród zgniłej nędzy, kiedy można
wypocząć wśród perfumowanego jedwabiu.
Lecz jeśli skłoniło ją coś innego niż durny idealizm...
Jeśli w istocie nie miała żadnego wyboru...
Być może przystanie na jego propozycję i uda im się dobić targu.
Arntor nie pamiętał takiego uczucia od czasu, gdy stał kiedyś sam w starym pustym
kościele i patrzył na błyszczące na ołtarzu złoto i srebro.
Zabrał wtedy kościelne srebro i w ciemnej karczmie daleko, aż w Vagen, wymienił je
na całą skrzynkę zagranicznej wódki. Dotychczas nie doświadczył gniewu Boga za to
świętokradztwo. Czy trzeba lepszego dowodu na to, że On nie istnieje?
Arntor przybył wieczorem, we wczesną wrześniową noc, chłodną i przejrzystą jak
szkło. Był odważnym człowiekiem i chociaż budynki Meisterplassen leżały skąpane w
czarodziejskim srebrzystym blasku, nie wahał się przed postawieniem stopy na terenie
zagrody. Upłynęło już pięć dni od przedstawienia przy chacie Durdei i od tamtej pory nikt nie
widział Amelii Oppdal. Arntor żałował właściwie, że nie wybrał się tu od razu, dziewczyna
na pewno już wyjechała.
Cóż, najwyżej popłynie z powrotem.
Nawet on nie brał pod uwagę okradzenia opuszczonego domostwa. Nie warto kusić
losu, nawet jeśli się nie wierzy w historie o upiorze strzegącym tego miejsca. Niektórzy
twierdzili, że to Jorand kat, zabity w tak tajemniczy sposób, inni uważali, że musi to być jego
dziad, okrutny morderca, który kupił sobie życie od władz w zamian za pełnienie powinności
sługi śmierci.
Arntor zatrzymał się pod ścianą chaty, nasłuchiwał. Dla pewności zerknął przez ramię.
Żadnej oznaki życia, tylko gdzieś na szczycie świerka ostrzegawczo zaskrzeczała sroka. Ujął
za drewnianą klamkę, głośno i władczo zawołał kobietę po imieniu.
Potem wszedł do środka.
Wewnątrz mrok był gęściejszy. Rozróżniał zaledwie kontury sprzętów, ale szóstym
zmysłem osoby przez całe życie żyjącej na granicy prawa wyczuł obecność człowieka. Ona
tutaj była.
Zawołał jeszcze raz, teraz już ciszej. N i e chciał jej wystraszyć, przynajmniej nie od
razu. Domyślał się, że najpewniej chowa się teraz w którymś z kątów, wymachując w jego
stronę jakąś bronią. Dzielna dziewczyna, że też nie boi się mieszkać tu całkiem sama!
- Amelio, nie przychodzę po to, żeby cię skrzywdzić. Chciałem tylko porozmawiać o...
o naszej umowie.
Żadnej odpowiedzi.
Arntor stał bez ruchu na środku izby. Zaczął teraz lepiej rozróżniać kąty. Nastawiał
uszu, nasłuchiwał.
Czyżby słyszał jakiś słaby oddech? Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Próbował
węszyć, ale nie wyczuł zapachu jedzenia, jaki zwykle unosi się w takich małych chatach.
Ostrożnie zbliżył się do zasłony przy jednej ze ścian, odsunął ją na bok i tam zobaczył
dziewczynę.
Wyglądała na martwą, lecz Arntor na tyle dobrze poznał już śmierć, by wiedzieć, że
tak nie jest. Nie unosił się od niej trupi odór, tylko dziwny zapach... gorzkiego ziela, dymu,
mleka, które przedwcześnie skwaśniało?
Arntor osunął się przy niej na kolana. Oczy miała zamknięte, potrząsnął nią,
przemawiając cicho, lecz Amelia ani drgnęła. Twarz miała wychudzoną, skóra na kościach
policzkowych się naciągnęła. Wyglądała na niemal przezroczystą, gdy słabe światło padło na
twarz, malując na niej długie cienie. Ręce złożyła na brzuchu, przy łóżku stały kwiaty,
zwiędłe z braku wody. Dziewczyna ubrana była w jakąś jasną szatę, najprawdopodobniej
drogą nocną koszulę. Włosy, u nasady ciemniejsze, pewnie od potu, rozsypały się po
sienniku. Wyglądała jak księżniczka, ledwie śmiał podnieść rękę, lecz nie mógł się
powstrzymać przed dotknięciem delikatnej skóry.
Kiedy szorstkim palcem pogładził jej czoło, dziewczyna drgnęła.
- Bendik... Bendik...
Arntor przyciągnął palce do siebie, pochrząkiwał i kaszlał, nie bardzo wiedział, co
robić. Nigdy dotychczas nie znalazł się w podobnej sytuacji, nigdy nie doznał takiego
dziwnego uczucia w sercu. Leżąca dziewczyna wydawała się taka maleńka, taka czysta.
Wiedział, że tym razem nie może porwać kościelnego srebra z ołtarza, choć nie było
człowieka na świecie, który by go strzegł.
- Obudź się, Amelio, masz gościa! Gdybym wiedział, że tak wcześnie chodzisz spać,
to...
Głos mu się załamał, zdał sobie bowiem sprawę, że dziewczyna nie wstawała na
pewno już od kilku dni. Nic o tym nie świadczyło, ogarnęło go złe przeczucie, znowu
popatrzył na jej złożone dłonie, na zwiędłe kwiaty i piękną koszulę.
Ta kobieta leży wszak na marach. Urządziła to tak, żeby było dla wszystkich jasne.
Arntor zadrżał zdjęty dreszczem. Izba jakby nagle się skurczyła. Z takim rodzajem
śmierci nigdy nie miał do czynienia. Ze zdumieniem stwierdził, że ściskanie w piersi narasta.
Coś piekło i paliło go w środku, zmuszając do natychmiastowego działania.
- Wstawaj, wstawaj, Amelio! Zbudź się, słyszysz! Podniósł dziewczynę z łóżka, nie
opierała się, lekko tylko przebierała nogami w powietrzu. Wyniósł ją z izby na dwór. Kiedy
posadził ją na trawie pod ścianą chaty, zaczęła odzyskiwać przytomność, ale wzrok wciąż
miała mętny. Podtrzymując jej głowę, uszczypnął ją, sądząc, że ból wyrwie ją z zamroczenia.
Drobna twarzyczka mogłaby schować się za jego dłońmi, cała dziewczyna wydawała mu się
niezmiernie delikatna, wystraszył się, że może ją zgnieść.
- Pij! Otwórz usta, pomogę ci. Pij, kobieto!
Przyniósł czerpak wody, dość ciepłej, ale czystej. Woda spłynęła kącikami ust Amelii,
mocząc cienką koszulę, wreszcie jednak dziewczyna prychnęła, zadrżała lekko i zdołała
przełknąć kilka łyków. W oczach natychmiast zapłonęło więcej życia. Patrzyła teraz wprost
na niego, spodziewał się chyba ujrzeć w jej spojrzeniu strach, lecz zobaczył tylko lekkie
zdumienie.
- Co się z tobą dzieje, jesteś chora? Szalona kobieto, jak można chorować tutaj, na tym
pustkowiu! Umarłabyś, gdybym ja nie...
- Zepsułeś... zepsułeś wszystko.
- Niewdzięcznico! - warknął Arntor. - Cóż z ciebie za bogobojna chrześcijanka,
powinnaś wiedzieć, że taka śmierć prowadzi prosto na zatracenie!
Amelia uśmiechnęła się wyniośle i znów zamknęła oczy jakby na znak sprzeciwu.
Arntor się wystraszył, była tak chuda, całkiem bez siły. Jeszcze gotowa tutaj skonać!
Zirytowany poderwał ją z ziemi, zawisła mu w ramionach jak pozbawiona wszelkiej
woli szmaciana lalka, niezdolna utrzymać się na nogach.
Arntor zaklął paskudnie, wciągnął ją z powrotem do chaty, popychając jej nogi
własnymi.
- Musisz chodzić, słyszysz? Zacznij chodzić, mówię, inaczej, do stu diabłów, pokażę
ci...
W jego głosie brzmiała rozpacz, najwidoczniej zapomniał o sprawie, z jaką przybył.
Wielki mężczyzna posadził Amelię na krześle, zapadła się, jak gdyby kręgosłup był
tylko miękką chrząstką.
- Gdzie masz jedzenie? Potrzebujesz jedzenia, do diabła!
Wywracał garnki, jednym ruchem ręki zmiatał porządnie ustawione talerze, kubki,
łyżki i miski. W szafce znalazł jedynie zielonoczarną kromkę kwaśnego chleba, zawiniętą w
podejrzanie pachnące płótno. Zadrżał i cisnął ją na ziemię.
- Masz tu na mnie zaczekać! - przykazał, nie zdając sobie sprawy z komizmu
własnych słów.
Wybiegł z chaty.
Po chwili wrócił zdyszany, gorączkowo szukał noża przy pasku, ukroił wreszcie
kawałek chleba, który przyniósł z własnej torby z łodzi. Wziął dziewczynę za rękę, zacisnął
jej palce na jedzeniu.
- Jedz! Mam też trochę cukru, ale go nie dostaniesz! Amelia na moment otworzyła
oczy.
- Chcę spać, jeszcze spać...
- Nie ma mowy! Wiem, że udajesz! Wiem, że masz jeszcze siłę!
Nagle diabelski uśmiech wykrzywił mu twarz, przez dłuższą chwilę starał się
odwracać spojrzenie, teraz jednak utkwiło w mokrych plamach na koszuli Amelii. Widział, że
dziewczyna marznie, ramiona pokryły jej się gęsią skórką, woda sprawiła, że cienki materiał
przylgnął do ciała. Dwie drobne twarde piersi wyglądały niczym ciemne pagórki wśród
białego krajobrazu.
Zbliżył się do niej, dotknął rękami jej ciała. Poczuł pod palcami sutki, jęknął, czując
wstrząs, jaki wywołał w nim ten dotyk.
Rzeczywiście, stało się tak, jak przypuszczał. Amelia zerwała się, w jednej chwili
oprzytomniała i szeroko otwierając oczy, jęła wymachiwać pięściami.
- Nie! Odejdź stąd, ty grzeszny potworze! Opuść mój dom!
Słowa być może wzbudziłyby więcej szacunku, gdyby głos zabrzmiał ostrzej,
mocniej, lecz nawet ochrypły szept, jaki zdołała z siebie wydobyć, sprawił, że Arntor odsunął
się o dwa kroki.
- Wiedziałem, wiedziałem, że żyjesz, panieneczko, i życie wcale nie jest ci takie
obojętne, jakbyś chciała.
Podniósł chleb, który upadł na podłogę, zanurzył go w czerpaku z wodą, ugniótł na
cienką chłodną masę. Z pudełka w kieszeni wyjął dwa spore kawałki cukru i położył je na
stole. Przechylił potem pudełko nad czerpakiem i delikatny cukrowy proszek posypał się na
chleb. Uszczknął kawałek i wsunął jej do ust.
- Jedz!
Usłuchała. Żuła obojętnie, lecz wreszcie przełknęła. Po trzech kęsach jednak
zdecydowanie zacisnęła usta. Nie spuszczała wielkich oczu z twarzy mężczyzny, śledząc
każdy jego ruch. Widział, że brak jej sił, zauważył, że z trudem utrzymuje się na krześle.
- Teraz możesz dalej spać, jeśli chcesz. Nic ci nie zrobię we śnie...
Amelia prychnęła.
- Spałam chyba dostatecznie długo, panie Arntorze, chcę teraz posłuchać, z jaką
sprawą przybywasz, a potem możesz już odejść.
Uraził go nieco jej surowy ton, kręcił się wszak wokół niej jak niańka, wmuszał
jedzenie... Rzadko kiedy Arntor czul się tak głupio. Może dlatego poderwał się gwałtownie,
łukiem wyrzucił w powietrze nóż i dopiero potem starannie schował go do pochwy.
- Najwyraźniej zrezygnowałaś z dobroczynności, panieneczko, to i dobrze, nigdy
bowiem nie zdołasz odciągnąć moich ludzi od tego nędznego, co mają, nawet jeśli obiecasz
im niebo.
Amelia słuchała z uwagą.
- Dlaczego oni nie chcą? Arntor wyszczerzył zęby.
- Bo nigdy nie spotkali nikogo, kto by im cokolwiek dał, nie żądając, by zwrócili mu
dziesięciokrotnie więcej. Nauczyli się, że nic nie przychodzi samo, bez cierpienia.
Amelia słabo pokiwała głową. Arntor dostrzegł jednak w jej oczach zainteresowanie,
światło, którego wcześniej tam nie było.
- Oni umierają z głodu, każdej zimy kilkoro, siedzą w swoich zawszonych budach,
niektórzy nie mają nawet co na grzbiet włożyć i giną z zimna, a dzieci... nieszczęśni malcy,
oni...
- Dość! - powstrzymał ją. - Nie znasz tego świata, panieneczko. Jesteś równie głupia
jak nowo narodzone koźlątko i mniej więcej tyle samo wiesz o życiu. Wydaje ci się, że
kilkoma kawałkami chleba odmienisz los tych, co mieszkają na brzegu, chociaż i lensman, i
pastor już się poddali.
Amelię ogarniał gniew.
- Nie nazywaj mnie głupią ty, który nosisz imię Arntor i ledwie potrafisz się podpisać.
Nie masz lepszego zajęcia niż włóczęgostwo. Może i jesteś królem, ale władasz milionem
wszy i ich gospodarzami! To nędzne królestwo, a ty jesteś równie nędznym władcą, skoro nie
pozwalasz im skorzystać z możliwości lepszego życia.
Arntor uśmiechnął się szeroko. Dziewczyna najwyraźniej się ożywia.
Zauważyła widać coś więcej, bo wstrząśnięta z jękiem zakryła się ściągniętym z ławy
bieżnikiem.
Arntor zaśmiał się cicho, oczy mu teraz błyszczały. Amelia z trudem chwytała
powietrze, skurczyła się w sobie, ze strachem czekając na reakcję, jaką mogła wywołać jej
śmiała przemowa.
Arntor szepnął:
- Ty naprawdę tego chcesz, śliczna panieneczko, Bóg jeden wie, co cię do tego
skłania, najwidoczniej jednak postanowiłaś udawać Jezusa tu, w Sogndalsfjaeren. Pieniądze
też masz, jak słyszałem. Zamierzasz je zmarnować, cóż, mogę spełnić swój obowiązek i
powstrzymać cię przed takim szaleństwem. To słuszne i sprawiedliwe, gdy ktoś ma tak mało
szacunku dla swojej własności. Równie dobrze możesz cisnąć je w morze, Amelio, bo jeśli
zaczniesz zmieniać porządek, według którego żyje ta społeczność, łatwo możesz skończyć
jako coś, co fale wyrzucają na brzeg. Większość z nas nie lubi jałmużny.
- Słyszałam już o tym, za to kradzież wam w smak - odparła cierpko i nie pozwoliła
sobie przerwać. - To na pewno dlatego pastor skarży się na wszystkich żebraków, którzy
półżywi pukają zimą do drzwi wieśniaków.
- Kobiety muszą jakoś zarabiać na życie. Żebry nie są najbardziej skutecznym
sposobem - uzupełnił złośliwie.
Amelia ciężko przełknęła ślinę.
- Czego chcesz?
Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, nie przestając się uśmiechać. Wąskie wargi
drgały, lecz w zmrużonych oczach nie znać było wesołości.
- Ciebie i części twojego bogactwa. Cóż, możesz nazwać to podatkiem, bo w zatoce ja
jestem królem, sama przecież tak powiedziałaś.
Amelia ani drgnęła. I ona zmrużyła oczy, przyglądając mu się przez wąskie szparki.
- A jeśli odmówię, zgwałcisz mnie i tak, i zabijesz, zanim zabierzesz pieniądze i
uciekniesz...
Gdyby wiedział, jak wielkie sumy ukryła w zagrodzie, być może nie oparłby się
pokusie, odrzekł jednak wieloznacznie:
- Może tak, a może nie.
Amelia odwróciła głowę, nie bardzo potrafiła sprostać sytuacji. Chłodno, bez emocji,
rozważała rozwiązania. Najbardziej pragnęła zapomnieć o Arntorze, znów się położyć i
czekać na śmierć, ale coś w niej przypominało o zawartym pakcie. Poznała już tych
nieszczęsnych ludzi, stali się czymś więcej niż tylko pionkami w grze, jaką prowadziła z
Bogiem, nie umiała zapomnieć zawszonych malców, Sveltena o strasznym wyglądzie, Durdei
i jej podobnych...
Najwidoczniej nie wolno mi umrzeć, pomyślała. Skoro Bóg używa Arntora jako
narzędzia, zapewne wciąż może używać i mnie.
Złożyła ręce na zapadniętym brzuchu.
Patrząc nieproszonemu gościowi prosto w oczy, oświadczyła:
- Jestem w ciąży. Otworzył usta szeroko, jakby nie wiedział, co znaczy to słowo.
- Będę miała dziecko - powtórzyła po prostu.
Słuszne jej się wydawało, że ten obdarty, naznaczony bliznami, szpetny mężczyzna
będzie pierwszą osobą, która dowie się o dziecku.
- Nie zamierzam rezygnować z tego, co sobie wyznaczyłam. Pragnę poświęcić ostatnie
siły dla tych nieszczęsnych dzieci, które już przyszły na ten straszny świat. Nie myśl, że chcę
się oszczędzać. Zawrę z tobą umowę, Arntorze. Pozwolisz mi działać wśród swoich ludzi,
powiesz im, że mają mnie słuchać i pozwolić sobie pomóc. Nie muszą się wynosić ze swoich
nędznych gniazd, skoro tak bardzo im to nie w smak, mogą zostać tam, gdzie są. Postaramy
się, by żyło się tam łatwiej, muszą nauczyć się, jak utrzymywać czystość, opiekować dziećmi,
wymieniać produkty na jedzenie, a nie na wódkę. W zamian nie będę się sprzeciwiać
żadnemu z twoich życzeń... gdy tylko dziecko się urodzi i odzyskam siły. Arntor zmarszczył
brwi, przyglądał jej się podejrzliwie.
- Skąd mogę wiedzieć, że to, co mówisz, jest prawdą? Nie wyglądasz na taką, która
zbliżyłaby się do mężczyzny.
Amelia wyczuła rozczarowanie w jego głosie, brudny włóczęga miał widać ochotę na
dziewicę. Odważnie popatrzyła mu w oczy.
- Dostaniesz też trzy talary, zaraz gdy tylko zabierzesz mnie do wsi i ogłosisz swoim
ludziom, jaka jest moja pozycja.
Rozjaśnił się.
- Powiedzmy pięć. Amelia zawahała się, lecz wreszcie skinęła głową.
Przecież i tak w jego mocy leżało odebranie jej wszystkich pieniędzy, i to bez dawania
czegokolwiek w zamian. Jej sytuacja w tych negocjacjach była bardzo marna, i tak osiągnęła
już znacznie więcej, niż liczyła.
Arntor kilkakrotnie okrążył izbę, rozmyślając i rozważając. Na jego twarzy malowało
się niedowierzanie, a zarazem radość z tak nieoczekiwanego bogactwa.
- Nie masz nic do stracenia, Arntorze. Te słowa zatrzymały go w pół ruchu, na twarz
wypełzła gorycz. Podszedł do niej, grożąc jej palcem.
- Pilnuj się, Amelio Oppdal! Mnie nie musisz mówić, co mam robić. Nie poważyła się
na to nigdy żadna kobieta.
Amelia zamknęła usta, czekała. Wreszcie oświadczył:
- Pięć talarów i bez żadnych głupstw. Będziesz trzymać się kobiet, to przecież o nich i
o dzieciach przez cały czas mówisz. Mężczyźni cię nie potrzebują, jeśli mają przeżyć, muszą
robić swoje.
Amelia leciutko skinęła głową, znów zaczęła kołysać się na krześle. Teraz, kiedy
strach i napięcie odeszły, ogarnęło ją zmęczenie.
- Dawaj pieniądze, to sobie pójdę! Delikatnie pokręciła głową, pilnie obserwowała
jego reakcję, gdy mówiła odważnie:
- Jeden z twoich ludzi może jutro po mnie przyjechać, znów zgromadzimy się przy
chacie Durdei. Potem dostaniesz pieniądze, Arntorze, chyba tak bardzo ci się nie spieszy.
Zrozumiał, że nie chce mu pokazać, gdzie ukryła srebro.
Potężny mężczyzna groźnie wyszczerzył zęby. Zanim Amelia zdołała się zorientować,
co się dzieje, rzucił się na nią i mocno przycisnął wargi do jej ust, przesuwając dłońmi po
mokrej jeszcze koszuli. Nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku i pobudzić do życia
zmęczonych mięśni. Bezwładna jak worek pozwoliła na dotyk jego chciwych wilgotnych ust i
twardych dłoni. Nagle równie gwałtownie jak się na nią rzucił, teraz się cofnął. Przez moment
stał, dysząc ciężko jak miech kowalski. Spostrzegła, że spodnie pod paskiem mu się napięły, i
poczuła lęk.
- Jutro - powiedział głosem pełnym piasku.
Chwycił swój kapelusz, zaklął i wybiegł.
Amelia siedziała, nie wiedząc, czy ma ulec drżącemu strachowi, czy też wdzięczności
za odniesione zwycięstwo, w której jednak nie było radości.
Na stole leżały dwie brązowe grudki, wzięła jedną, podniosła do ust. Kiedy
przymknęła oczy, napłynęły wspomnienia.
Kiedyś była taka mała.
Leżała na nędznym posłaniu w chacie chałupnika w Lyster i rozkoszowała się
słodyczą, podczas gdy dźwięki dochodzące z łóżka rodziców z wolna ją usypiały...
ROZDZIAŁ XII
Ruchy statku były jej ruchami, zżyła się z nimi już tak, że nie reagowała nawet
wówczas, gdy największe fale obracały świat, a podłoga, czyli pokład, podnosiła się i
zamieniała w ścianę.
Stara kobieta kołysała się wraz ze statkiem. Jej drobne ciało dało się pochwycić
tańcowi fal w swobodnym, pozbawionym strachu rytmie. Siedziała na koi z kolanami
podciągniętymi pod brodę jak młoda gibka dziewczyna. U jej boku spał mężczyzna, ręce
kobiety spoczywały na jego poduszce, zwiniętym stosiku ubrań. Kobieta patrzyła na swego
towarzysza, oczy wciąż potrafiły zalśnić żywym pożądaniem, chociaż policzki miała
pomarszczone, a usta pozbawione czerwieni.
Ukochany, jakiż wciąż jesteś piękny!
W siwych włosach widnieją teraz czarne pasma.
Kiedyś, całe życie temu, było odwrotnie.
Delikatnie pogładziła go po czole, które czas naznaczył bruzdami głębokimi niczym
koryta rzeki. Ale teraz, kiedy spał, wygładziły się w płytkie strumyki. Kobieta mogła niemal
zapomnieć o upływającym czasie i wrócić pamięcią do nocy poślubnej. Wciąż lekko się
kołysała, lecz nogi ją rozbolały.
Ostrożnie, tak żeby go nie obudzić, wyciągnęła się na skrawku miejsca między
mężczyzną a ścianą statku.
Jego równy oddech był dla niej najbardziej kojącą ze wszystkich kołysanek Dopóki
rozbrzmiewał w uszach, mogła czuć się bezpieczna ze świadomością, że on jest przy niej.
On pożyje jeszcze przez jakiś czas. Będzie żył, kiedy fale wreszcie ucichną, a kadłub
statku zazgrzyta o brzeg. Jej ukochany nie zalicza się do ludzi, którzy się poddają. Udowodnił
to całym swoim życiem, nauczyła się go kochać między innymi i za to.
Stara kobieta przytuliła się do boku śpiącego męża. Zgiętą rękę wsunęła pod głowę,
druga spoczęła na jego piersi. Nie tak silnej już jak kiedyś, prężące się pod skórą mięśnie
zniszczył czas, lecz skóra wciąż jeszcze pozostała miękka i młoda. Wstrzymując oddech,
mogła jeszcze poczuć, jak uderzenia jego serca sprawiały, że ożywał w niej płomień. Gładziła
nagą pierś mężczyzny, oczy same się zamknęły.
Śniła jej się piękna wieś, fiord, w którym woda bywała zieleńsza od trawy, gdzie
niebo pochylało się nad nią, niskie i ciemne, a horyzont czerwieniał jak krew. Zanim sen
przerodził się w koszmar, uniosła się ponad okolicą i poszybowała do małej samotnej
zagrody.
Nad nią wznosiły się wierzchołki gór.
Usypiska głazów, postrzępione grzebienie skał.
Tam właśnie zmierzali. Do miejsca, gdzie letnie słońce świeciło jeszcze długo po tym,
jak ludzi w wiosce z kościołem spowiły cienie.
Dotrze tam razem z nim, nie podda się, chociaż droga zdaje się nie mieć końca.
Statek niósł ich przez cieple morza, ale już, już wkrótce wokół dziobu zrobi się
chłodniej. Już niedługo inne ptaki zaczną bawić się wokół masztów i w pewien piękny
poranek przyszłego roku postawią wreszcie stopy na swej własnej ziemi.
ROZDZIAŁ XIII
Amelia nie zauważyła, że minęły jej siedemnaste urodziny. Jakie to zresztą ma
znaczenie? Jeden dzień był podobny do drugiego, a wszystkie czerwonoczarne od harówki i
bólu, jej własnego i innych.
Zgodnie z umową, jaką zawarła z Arntorem, mieszkańcy brzegu zaczęli ją
akceptować. Niektórzy wciąż patrzyli na nią koso, ale w żadnym spojrzeniu nie czaiła się już
groźba, a pewnego sierpniowego dnia skórzana sakiewka, którą jej skradziono, nagle znów
pojawiła się w koszyku.
W dobrych chwilach Amelia uważała, że wiele osiągnęła.
W ciągu tej jesieni zatrudniła całą gromadę dzieciaków przy zbieraniu mchu, torfu i
desek do uszczelniania domów. Dzieci znosiły także korę z drzew i z uporem mocowały ją na
dachach. W wyniku tych prac większość nędznych chatynek nie przepuszczała do środka
wody ani wiatru. Dzieci i kilkoro staruszków zebrali wspólnie wiadra jagód, borówek i
owoców jałowca. Mogli je sprzedać, Amelia dopilnowała, by nikt ich nie oszukał. Gorzko
płakała, kiedy wuj jednego z chłopców odebrał mu zarobek i pozbył się wszystkich szylingów
w ciągu jednego tylko wieczoru w karczmie. Ale takie było życie.
Nauczyła kobiety tkania dywanów i chodników, ich prymitywne warsztaty dobrze się
nadawały do takiej prostej roboty. Teraz stos wielobarwnych chodników leżał gotowy w kącie
chaty Hjordis, bo w dziupli Durdei nie było na nie miejsca. Amelia niekiedy jednak tam
nocowała, wciśnięta w kąt między rozpadającym się stołem a siennikiem Durdei. Dziecko
sypiało z matką, chłopczyk nocami dużo płakał. Amelia rozdzieliła pomiędzy ludzi silne
ługowe mydło i wywar z jałowca. Od dwóch najbardziej chętnych do współdziałania
wieśniaków pożyczyła wielkie kadzie, mieszkańcy nabrzeża mogli wygotować w nich ubrania
i to, co służyło im za pościel. W jesiennym powietrzu para grubą warstwą kładła się na
chłodnym morzu. Niektórzy jednak odmówili, chociaż sam Arntor ściągnął z grzbietu koszulę
i żeby dać dobry przykład, pomaszerował przodem do ogniska Amelii. W rezultacie
wszystkie lepianki z wyjątkiem czterech były teraz wolne od wszy i pcheł. Kobiety bardzo się
już pilnowały, nie wpuszczały dzieciaków, nie sprawdziwszy im uprzednio głów i brwi.
Wieczorem Durdei uszczęśliwiona uśmiechnęła się do Amelii. Skórę wciąż miała
zaczerwienioną od mycia ostrym mydłem, włosy błyszczały, łagodnie wijąc się przy uszach w
wyjątkowo twarzowej fryzurze.
- Jesteś aniołem, Amelio, wszystko ci się udaje. Pomyśl tylko, tylu ludzi minęło
dzisiaj Pijusa, nawet go nie pozdrawiając. Nie poznali go, kiedy zmył z siebie smugi od
tytoniu i cały ten brud. A jego włosy! Okazało się, że są siwe jak u samego asesora!
Amelia kiwnęła głową, uśmiechnęła się smutno. Jej szeroką suknię czuć było potem.
W samym środku wielkiego mycia czuła się brudna. Jutro musi wrócić do domu i zająć się
sobą. Może nawet odpocząć przez jeden dzień? Teraz i tak niewiele mogła zdziałać, bo w
tych dniach przypływały statki z towarami z Bergen. Po letniej suszy ceny ziarna były
wyższe, niż ktokolwiek ośmielał się przewidywać. Amelia widziała, jak wartość wszystkich
towarów maleje w porównaniu z jedzeniem i chlebem. Czeka ich ciężka zima. Na szczęście
wciąż zachowała większość zabranych z domu talarów, na pewno się przydadzą. Kupiła do
Meisterplassen osiem owiec i jedną krowę, chłopiec z Bondeviki karmił je trzy razy dziennie.
Kiedy Amelii nie było w domu, przeprawiał się na drugą stronę fiordu i za tę pracę miał
obiecaną na wiosnę jedną owcę.
Tak, jutro odpocznie. Może rozgoni choć trochę mgłę zmęczenia?
Nie zdążyła jednak doprowadzić tej myśli do końca, gdy na zewnątrz rozległy się
podniecone głosy. Kobiety krzyczały głośno, przeraźliwie, porozumiewając się przez drogę.
Jeden z głosów Amelia poznała od razu, to ta sama kobieta, która pewnego dnia wbiła w nią
wzrok ponad posłaniem chorego i spytała, jakimiż to czarami się posłużyła, by wzbudzić
zainteresowanie Arntora? Twarz pokryła jej się maską zazdrości, dość zgrabne rysy
wykrzywił grymas, na którego widok usta Amelii mocno się zacisnęły.
Amelia zadrżała lekko, jak zawsze gdy mowa była o czarach. Wprawdzie proboszcz
wciąż pięknie pozdrawiał ją w niedziele, domyślała się jednak, że jego życzliwość
gwałtownie się skończy, gdy odświętna sukienka za kilka tygodni stanie się za ciasna.
„Nie wypowiadaj tego słowa, kiedy nie wiesz, o czym mówisz" - syknęła wtedy
Amelia do obcej kobiety.
Bezimienna w odpowiedzi tylko zarechotała. Amelia poczuła, że wokół serca zaciska
jej się lodowata dłoń, być może powszechne mniemanie, że to Arntor jest ojcem jej dziecka,
nie jest wcale korzystne? Choć przecież dawało jej najkonieczniejszą ochronę, nikt w tej
dziwacznej społeczności nie ośmielił się tknąć kobiety Arntora. Ten człowiek miał na tyle
silną pozycję, że nawet szanowani wieśniacy nie śmieli z nim zadzierać. Ta kobieta jednak
sprawiała wrażenie gotowej choćby do sięgnięcia po nóż. W jednym jej spojrzeniu mieściło
się teraz więcej nienawiści niż we wszystkich zerkających z ukosa oczach obcych.
Amelia spytała Arntora, co to za jedna. Odwrócił wtedy głowę i odrzekł krótko:
- Wdowa Arval nigdy nie nauczy się chyba zamykać gęby na kłódkę.
- Ma, zdaje się, na ciebie oko - zażartowała Amelia.
- Ma oko na wszystkich, którzy posiadają cokolwiek ponad parę gaci - odparł i
odszedł.
Głos kobiety dobiegający zza cienkich ścian stał się jeszcze wyraźniejszy. Amelia
podniosła się niechętnie, lecz Durdei była już przy drzwiach i wyglądała.
- Ona strasznie lamentuje, może jest pijana? Amelia także wyszła z chaty, na zewnątrz
mrok wpychał już cały świat do ciemnego worka.
Ale wciąż było dość widno, by jasna chustka kobiety z Arval podskakiwała na drodze,
i dość cicho, by mogły usłyszeć, co wykrzykuje.
- Nieszczęście! Nieszczęście, ach, co za straszne nieszczęście! Ratunku, wszyscy
ludzie, chodźcie do młyna!
Durdei przeżegnała się, gwałtownie odwróciła się do Amelii.
- Coś się stało, mówi, że przy młynie, prawdopodobnie przy młynie Bykkjar, tam
jeszcze wciąż przyjmują zboże.
Amelia popatrzyła na rozkrzyczaną kobietę, słyszała, że ludzie wychodzą z chat
poniżej i powyżej drogi, niektórzy wołali coś zaspani, inni złorzeczyli, żądając ciszy.
- Pójdziemy zobaczyć - oświadczyła Durdei ze źle skrywaną ciekawością.
Amelia zebrała swoje rzeczy w węzełek. Dziś nawet w nocy nie będzie spokoju.
Dotarły do młyna, kiedy ostatnie resztki dziennego światła znikały za grzebieniem
gór. Przed młynem zebrała się gromada mężczyzn, zmagali się z czymś w wodnej głębi. Nie
rozlegał się żaden dźwięk obracającego się kamienia ani płynącej wody. Amelia spostrzegła,
że zastawka śluzy jest opuszczona, a młynówka pusta.
Podbiegła do krawędzi, zajrzała w dół. Ktoś zapalił pochodnię. Amelia z trudem
przełknęła ślinę, głębia pełna była kawałków drewna, plątaniny zniszczonych części, a w
samym, środku kilku mężczyzn ciągnęło coś, podnosiło i zginało.
- Arntor utknął! Olai nie żyje! Ach, na Boga, nie wiadomo, kiedy i reszta się zawali!
Amelia zobaczyła, że cały młyn się przekrzywił, stare ściany pochylały się do siebie
jakby w ostatnim uścisku, a podłogi między nimi już nie było. Spróchniałe drewno lekko
skrzypiało, jedynie solidny mur stał ciemny, nieruchomy.
- Arntor! Zawołała, poczuła przytrzymujące ją dłonie, mało brakowało, a wpadłaby do
wody. Łopatki koła wodnego nie obracały się, a ono samo leżało jak martwa foka na
powierzchni. Oba kamienie - leżak i biegun - przeleciały przez podłogę, zaś bale ze ścian
osunęły się splątane bardziej, niż spławiacze widzieli kiedykolwiek na rwących wiosną
rzekach.
Amelia wyrwała się, stanęła z zaciśniętymi rękami, zmuszała oczy do patrzenia. W
samym środku chaosu dostrzegła jakąś twarz, ledwie wystawała ponad powierzchnię wody.
Szara, martwa i dobrze znajoma. Arntor leżał przyciśnięty pod kołem, jakiś człowiek trzymał
jego głowę nad wodą, a trzej inni walczyli łomami, zapierając się plecami o ciężkie bale. Na
nic się to jednak nie zdawało.
- Zamarzniemy! - zawołał jeden z mężczyzn, widać było, że dzwoni zębami i trzęsie
się cały.
- Gdzie, do diabła, są konie?
Amelia nie mogła wydusić z siebie słowa, widziała tylko twarz Arntora niczym
odbicie księżyca w wodzie. Zobaczyła, że nie drga w niej żaden mięsień, a z kącika ust sączy
się coś ciemnego.
- On już nie żyje - szepnął ktoś obok niej.
- Żyje, żyje, ale gdzie, do diabła, są... Ale koń już był, to wieśniak z Uglum
przypadkiem tędy przejeżdżał z ładunkiem liściastych gałęzi. Jego stara szkapa była
zmęczona, lecz batem na pewno da się ją zmusić do ostatniego wysiłku. Zwłaszcza teraz,
kiedy chodziło o ludzkie życie.
Przywiązali do koła linę, jeden z mężczyzn zgięty wpół wyszedł na brzeg, trząsł się ze
strachu i zimna.
- Wszystko się zaraz zawali, cała ta ruina, za diabła tam nie zostanę i nie dam się
utopić!
Ruszył za nim drugi, lecz ten, który podtrzymywał głowę Arntora nad wodą,
najwyraźniej miał wątpliwości. Zerknął na pochylające się ściany młyna, wiedział, że przy
wyciąganiu koła reszta przegniłej konstrukcji najprawdopodobniej się zawali. Oznaczać to
będzie koniec dla Arntora i dla niego samego. W dłoniach znajdujących się pod wodą stracił
już czucie, ale jakimś cudem wychwytywał nierówne pulsowanie wciąż walczącego serca
Arntora. Przymknął oczy, usłyszał, że ostatni z towarzyszy wychodzi z wody. Lina się
napięła.
- Ciągnijcie, ciągnijcie! Młody człowiek osunął się niemal na kolana, nogi mu już
zdrętwiały, a ciało, które podtrzymywał, w jednej chwili wydało mu się cięższe, jak gdyby
woda przestała wypierać je w górę.
Nagle coś zatrzeszczało głośno obok niego, coś pękło. Stał, mocno zaciskając oczy, z
całych sił podtrzymywał drugiego człowieka i czekał, aż dopełni się ich los.
Ciężkie koło odciągnięto tak prędko, że obaj trzymający linę mężczyźni padli w tył,
ale stojący w wodzie, nawet gdy mokre zimno wypełniło mu uszy, nie wypuścił ciała Arntora.
Wkrótce nogi znów znalazły oparcie na dnie rzeki, zmusił je, by się wyprostowały, i mógł
zaczerpnąć powietrza. Ostatkiem sił rzucił się w bok ku bezpieczniejszemu brzegowi, wlokąc
za sobą bezwładnego rannego. Teraz wyciągnęło się do niego więcej rąk. Przytrzymywały i
szarpały, zawodzenie kobiet mieszało się z pełnymi przerażenia jękami mężczyzn.
- Ach, na Boga...
Szept rozległ się w ciszy, zanim młodemu ratownikowi pociemniało w oczach.
Zobaczył, że to szepcze młoda kobieta, ta o najpiękniejszych włosach na świecie. Miała tak
nieprawdopodobnie wielkie oczy, rzuciła się na rannego, jej twarz płonęła jak pochodnia.
Dziwne, jak mało wystraszona się wydawała...
Gdyby ktoś opisywał Amelii takie rany, takie okaleczenia, zapewne z największym
wysiłkiem przełknęłaby ślinę i nakazała mu milczenie. Ale teraz, stojąc w samym środku
grozy, była zimna i silna, a jej głos brzmiał donośnie:
- Przynieście nosze i więcej światła, prędko!
Ktoś podpalił ułożony w pobliżu stos gałązek, zajęły się i wkrótce jesienny wieczór
rozjaśniło niewielkie ognisko. Amelia zaczęła zrywać ubranie z poranionego mężczyzny, nie
zważając na nieśmiałe okrzyki protestu zgromadzonych ludzi.
Lewe biodro Arntora było strzaskane, z uda i łydki pozostała jedynie przedziwna masa
zmiażdżonej kości, nasiąkniętego wodą samodziału i zgniecionego ciała.
Amelia zerwała z głowy chustkę, przewiązała nią mocno pachwinę, ściągnęła, aż
kostki jej pobielały, ale musiała prosić jednego z mężczyzn o pomoc, by opaska dobrze się
napięła.
Przycisnęła potem dłonie do rany w boku Arntora, była długa na dłoń i z niej właśnie
płynęło teraz najwięcej krwi. Zobaczyła, że nacisk zmniejszył krwotok, rana okazała się więc
nie tak poważna, jak się obawiała, nie aż tak głęboka. Poszkodowany miał jednak połamane
dolne żebra, przez zszarzałą skórę wyczuwała ich ostre krawędzie.
Wsłuchiwała się w serce Arntora, ale nie udawało jej się wyciszyć uderzeń własnego
pulsu, w uszach jej szumiało. Dłonie powinna mieć teraz lodowate, bo w powietrzu czaił się
chłód, a ciało Arntora było zimne jak sopel lodu, jednak Amelia czuła żar ogarniający jej
ciało. Otaczające ją głosy nagle jakoś ścichły, wkrótce słyszała już tylko bicie własnego serca.
Ciało stanęło w płomieniach, w żyłach zaczął krążyć tętniący strumień płynnego ognia.
Tchu zabrakło jej w płucach, zacisnęła oczy jak w bólu. Ludzie stojący dookoła
rozdziawili gęby i zdrętwieli, coś w twarzy młodej kobiety zmusiło ich do zastygnięcia bez
ruchu.
Uderzenia serca rozlegały się teraz jak grzmoty, a ponad nimi unosił się delikatny
szumiący dźwięk, którego nigdy dotychczas nie słyszała, przypominał być może piosenkę
lecącego roju pszczół, lecz był o wiele, wiele głębszy.
Amelia pozwoliła temu tonowi się prowadzić, pozwoliła, by ją napełnił, otworzyła
zmysły, przez moment zadrżała na wspomnienie czegoś zupełnie innego.
Fala już się cofała, Amelia wciąż jednak nie mogła odsunąć rąk od boku i biodra
Arntora. Jakby coś, nad czym nie miała kontroli, przyssało je, przytrzymało. Ramiona bolały
ją teraz i nagle w głowie nastąpiła eksplozja, białe światło zalało oczy, czaszka jakby zaraz
miała pęknąć, usłyszała jeszcze, jak ludzie w tej samej sekundzie wstrzymali oddech.
Wreszcie znów mogła patrzeć przytomnie, widziała twarz Arntora, tak samo bladą,
zszarzałą, lecz oczy mężczyzny otworzyły się w niemej udręce.
- On żyje.
- Pomogę ci - szepnęła do niego. Opuścił powieki z cichym jękiem, jak gdyby był
dzieckiem, które zbudziła z koszmaru i uspokoiła.
Dłonie Amelii poruszyły się na jego skórze. Oszołomiona usiadła. Zauważyła, że krew
z ran przestała płynąć, a skóra na powrót przybrała barwę życia. Nie śmiała rozluźnić węzła w
pachwinie, bała się ujrzeć brutalnie zgniecione organy płciowe.
- Zanieście go pod dach - szepnęła słabym głosem. - Do najbliższego łóżka! I
rozgrzejcie gorącymi kocami i okładami.
Sama poszła z ludźmi, lecz w jej duszy panował jedynie chaos, odnosiła wrażenie, że
nie ma ani ciała, ani myśli, jak nowo narodzone dziecko, które tak gwałtownie staje twarzą w
twarz ze światem. Człapała przy noszach Arntora krótką drogą do zagrody Olaia młynarza.
Zauważyła płaczącą żonę, widziała, że ktoś już zajął się zwłokami.
Arntor żył.
Amelia nie wiedziała, czy cieszy się z tego, czy nie.
Siła, która wróciła mu życie, była tak niesłychanie potężna, że Amelia musiała z całej
mocy nad sobą panować, by nie poddać się konwulsjom.
Coś w niej tkwiło.
Coś, co było samą siłą życia.
Czy to Bóg?
Czy ma to odebrać jako jego znak?
A może to po prostu zła moc? Coś, co wydobyło się z tego, co w niej rosło? Z
potomka grzechu? Z zakazanej płodności?
Amelia zadrżała, a w oczach ludzi, którzy tłoczyli się wokół niej, widniał taki sam
strach przed tym, co zobaczyli, jak przed znacznie bardziej znajomą grozą śmierci.
1722
W późne lutowe noce szukała schronienia na Meisterplassen, ale wcześniej, kiedy
Arntor walczył o życie, spędzała przy nim każdą wolną godzinę. Teraz wyglądało już na to,
że z tego wyjdzie, Amelia nie była zaskoczona, ale inni ludzie wciąż ściszonym głosem
rozprawiali o zadziwiającym cudzie.
Rany powiększały się w miarę, jak przekazywano nowinę z ust do ust, teraz już
mówiono nawet, że widziano ciało Arntora całkiem zmiażdżone, zgniecione, że wszystkie
wnętrzności miał na wierzchu, że był jednym wielkim kawałem krwawiącego mięsa. Amelia
przyłożyła do niego dłonie, niektórzy twierdzili, że słyszeli, jak mruczy dziwne formuły, inni
jednak upierali się, że kobieta wymawiała słowa modlitwy. Takich na szczęście było więcej.
W ciężkie noce, kiedy mróz trzeszczał w ścianach, leżała, nie rozpalając ognia, i
trzęsła się z zimna. Zniknął gdzieś strumień ciepła, który czuła przy posłaniu Arntora.
Odeszła nadzieja i odwaga, jakie przyniósł ostatni lepszy okres.
Pozostały jedynie łzy i strach. I to coś, co poruszało się w niej w środku. Czuła się
rozdarta na dwoje. Potrafiła niekiedy troskliwie przyłożyć ręce do okrągłego brzucha i
odczuwać przy tym w sercu coś na kształt spokoju. To w takich momentach, w chwilach
słabości, pojawiała się przed nią twarz Bendika.
Zwykle jednak każde najmniejsze poruszenie odczuwała jako demonstrację zła.
Nocami coraz częściej nawiedzało ją dziecko, za każdym razem pod postacią potwora o
strasznych obcych rysach i głosie, który przerażał ją bardziej niż sama śmierć.
Potomek grzechu.
Amelia utworzyła sobie w wyobraźni wizerunek dziecka i, doprawdy, nie był on
piękny.
Często modliła się w samotności.
Choć złożone długo ręce niemal zamarzały, miłujący Bóg wciąż był Amelii bardzo
daleki. Nie czuła Jego pocieszającej obecności, choć niekiedy pozwalała sobie na uniesienie
głowy i stwierdzenie, że świat jest piękny. Jesień była szaleństwem żółci i czerwieni, suche
lasy wybuchnęły kolorami już po pierwszej mroźnej nocy. Teraz jednak liście miały barwę
brunatnej zgnilizny, a ziemia leżała równie martwa jak w sierpniu, kiedy słońce wypaliło
wszelkie życie.
Dobry Boże, bądź przy mnie.
Niechże nie stanie się tak, jak myślę, niech dziecko nie okaże się zdeformowanym
potworem, wstrętnym jak grzech, którym zawiniłam.
Bała się zasypiać, wreszcie jednak ciało zwyciężyło i zażądało odpoczynku. I znów
wróciło do niej zło, ohydne, nienazwane.
Gęba dziecka otworzyła się, czarna gardziel była przepaścią, Amelia patrzyła w jego
czerwone oczy, poczuła zapach siarki, kiedy zaniosło się wrzaskiem. Ciało przypominające
rybę, ostre łuski, nogi niepodobne do ludzkich, zakończone szponami, jakie miały smoki w
książkach mamy. We śnie pojawił się także Bendik, uciekał przed potworem, lecz ten dopadł
go i rozszarpał na jej oczach. Potem dziecko zmieniło się w smoka i pochłonęło swoją matkę.
Amelia krzyczała przez sen, nie mogąc się obudzić.
Dzień nadszedł niepostrzeżenie. Poderwała się zamroczona, zanim jeszcze spojrzała
przytomnie i zrozumiała, że nic jej nie grozi.
W każdym razie przy łóżku nie czyhał żaden potwór, żaden smok.
Ale krzyż bolał ją jak opętany.
Zadrżała.
Opętana.
To jest właściwa odpowiedź, przeszło jej przez myśl. Napięty brzuch to nic innego jak
tylko ciężar zła.
Osłabła, położyła się z powrotem. Oczy zapatrzyły się w sufit, lecz niczego nie
widziały.
Jak łatwo byłoby wybrać śmierć. Nie śmiała jednak tego zrobić, bała się sprzeciwić
Panu kolejnym straszliwym grzechem. Być może Bóg miałby dla niej łaskę, gdyby chwyciła
swój kielich goryczy i wychyliła go do dna. Teraz jednak prawie niemożliwe było
zrozumienie Jego ścieżek, grzech jakby piętrzył się, zagradzając jej wszystkie drogi.
Arntor przeżył. Amelia nie wątpiła, że to Bóg tak postanowił. Nie było jednak pewne,
czy mężczyzna zechce się domagać swoich praw, kiedy dziecko przyjdzie na świat, wypadek
bowiem dotkliwie go okaleczył. Dłonie Amelii nigdy nie zbliżyły się do tego miejsca, kazała
Hjordis zająć się maściami i opatrywaniem najintymniejszych części ciała brata.
Arntor uratował mi życie, kiedy leżałam tak jak teraz, pomyślała Amelia. Słuszne
zatem, że mu się odwzajemniłam. Ale mój dług nie jest jeszcze spłacony, Panie.
Dopomóż mi, ratuj, nie dokładaj mi więcej ciężarów, bo nie zdołam się podźwignąć.
I uwolnij mnie od strachu, Panie.
Dziecko w niej kopało, po raz pierwszy odczuła fizyczny ból przy jego ruchu.
Przez głowę przeleciała jej myśl: Czy to możliwe, że już zbliża się rozwiązanie?
Cicho jęknęła. Słyszała, że powinny przyjść mocne skurcze, lecz nic takiego nie czuła,
raczej tępą falę bólu, która wznosiła się i opadała, unosząc ją z sobą i nigdy całkiem nie
znikając.
Amelia walczyła z kulą w gardle. Zmusiła ją do przesunięcia się w dół, w głąb, tam
gdzie mieszkało w niej dziecko.
Mama...
Po raz setny pomyślała to samo. Powinnam była wrócić do domu.
To jednak niemożliwe.
Nie mogła zarazić ich tym złem, nie mogła narażać najdroższych jej ludzi na jeszcze
więcej strachu i udręki. Nie pozostawało jej nic innego, jak pisać długie, radosne listy i z
entuzjazmem opowiadać, jak dobrze jej się wiedzie i jak wiele zdołała dokonać.
Matka zapowiadała, że na święta zabierze ją do domu.
Amelia jednak groziła i błagała, i w rozpaczy zdołała przekazać coś, co musiało
wywrzeć wrażenie na matce.
Na dzień przed Wigilią przybyła bowiem łodzią przesyłka z Wdowiej Zagrody. Dwa
wielkie kosze i duża faska świątecznego jedzenia. W chacie Durdei wyprawiono ucztę,
Amelia wzięła z sobą tylko kawałek kiełbasy, kilka placków, ser i jedną beczułkę z piwem.
Jej Boże Narodzenie było pokutą w samotności, lecz kiedy rozległo się bicie dzwonów
z dwóch kościołów, mogła rozkoszować się smakołykami i piwem z piwniczki ojca.
Teraz nie pozostał jej nawet kawałeczek placka.
Amelia wstrzymała oddech. Z bijącym sercem oczekiwała na kolejną falę bólu, który
przyniósłby jej odpowiedź i odebrał wątpliwości.
Ale nic więcej się nie stało. Tylko cienka skóra na brzuchu zadrżała lekko, kiedy
obróciło się tkwiące w niej życie.
Ostrożnie przeszła przez izbę. Wyjęła przybory do pisania, przysłane przez matkę, i
zasiadła do listu do domu. Ale papier jakby nie chciał przyjąć słów, urwała w połowie zdania
i wzięła nowy arkusz.
Białymi zmarzniętymi palcami Amelia Oppdal napisała swój testament, ostatnie
pozdrowienia do matki, ojca, dla Karla Martina...
Po długim wahaniu dodała jeszcze kilka słów do Bendika na oddzielnym arkuszu,
zapieczętowała go woskiem ze świecy i na wierzchu napisała jego imię.
Gdy skończyła, wszystko wydawało jej się łatwiejsze. Na szeroko rozstawionych
nogach przeszła z powrotem do łóżka, ranek bowiem jeszcze nie nastał. Dziecko drżało, jakby
trzęsło się z gniewu albo płakało w jej wnętrzu. Odczuwała znów ból, lecz nie był ostry ani
zbyt silny.
Amelia przymknęła oczy, poczuła, jak ogarnia ją spokój.
Była pewna, że nie przeżyje porodu.
A jeśli nawet tak by się stało, to obawiała się, że nie zniesie spotkania z dzieckiem.
Obrazy w jej głowie z każdym dniem stawały się coraz straszniejsze, dawno już przestała
patrzeć na najmniejsze dzieci z chat mieszkańców brzegu i zastanawiać się, czy jej własne
dziecko będzie podobne do któregoś z nich.
Jej dziecko nie będzie takie jak one.
Nawet jeśli matki tych dzieci były niemoralne, brudne i bezbożne w swym
postępowaniu, to jej grzech był całkiem innego rodzaju.
Amelia zapadła w odrętwiały spokój, jak niedźwiedzica, która układa się w zimowej
gawrze w oczekiwaniu na długi sen.
ROZDZIAŁ XIV
Z wielkiego statku przesiedli się do niedużego kutra. Szyper obiecał staruszce zawieźć
ją aż do samego domu, choć właściwie jego celem było Kaupanger, a nie Sogndalsfjaeren.
Kobieta przez chwilę stała przed nim rozmarzona, jak gdyby same nazwy miejscowości
przeniosły ją w inny świat. Musiał odezwać się do niej ostrzej i zaczął się wahać, obecność
niewiasty na pokładzie nigdy nie przynosiła szczęścia, a ta wyglądała w dodatku na tak
wiekową, że w każdej chwili mogła umrzeć, na dokładkę ciągnęła za sobą jakiegoś starca.
Szyper splunął prymką przez reling, znów popatrzył na nią.
- No i na czym stanie? Jeśli uważasz cenę za wysoką, to spróbuj znaleźć kogoś innego,
kto się wybiera tą drogą tak wcześnie. Dobrze wiesz, że większość ludzi w tym czasie unika
fiordów.
Kobieta drgnęła, napotkała jego spojrzenie. Miała oczy bardzo niebieskie, jasne,
pięknie odcinały się od opalonej twarzy. Szyper nigdy jeszcze nie widział tak żywych oczu u
starego człowieka.
- Nie - odparła miękko. - Bardzo chętnie zabierzemy się z tobą i dostaniesz sumę,
jakiej żądasz, a nawet więcej, jeśli zatroszczysz się o porządne jedzenie w czasie podróży.
Czy wiatr nam sprzyja?
Szyper skinął głową.
- Tak, wypływamy jutro rano.
A teraz woda pieniła się wokół dziobu, stary kuter bezpiecznie przetaczał się po falach
od morza. Wkrótce wpłynęli na wielki fiord, a wiatr wiejący w rufę łagodnymi podmuchami
popychał wyładowaną szkutę naprzód.
We wnętrzu statku stary człowiek właśnie opróżnił kubek świeżej wody, a kobieta
pakowała resztki jedzenia do niedużej skrzynki. Niewiele wieźli ze sobą, lecz w maleńkiej
kajucie bagaż i tak przytłaczał. Grube deski oddzielały ich od ładowni, w której beczki z
oliwą i zbożem i stosy suszonych ryb przywiązano mocno do burt.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło i podłożywszy ręce pod głowę, z zadowoleniem
wyciągnął się na koi. Długie nogi wystawały poza nią niemal na łokieć, lecz doprawdy
niewiele było łóżek odpowiadających jego wzrostowi.
- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szepnął cicho. - Ale za każdym razem, gdy
oddycham, to czuję już zapach... domu.
Kobieta także się uśmiechnęła. Drobne usta oplatała teraz siatka głębokich
zmarszczek, lecz uśmiech wciąż potrafił wyrażać pogodne szczęście. Zdarzało się to często,
gdy patrzyła na niego, a teraz ledwie mogła zapanować nad uśmiechem, bo z każdą godziną
mężczyzna wydawał się zdrowszy, żywszy niż przez ostatnie lata.
Leżał w białej koszuli i prawie nie noszonych spodniach.
Był po prostu przystojny.
Podeszła do niego, nie przestając się uśmiechać. Nie była to długa przechadzka, lecz
przez ten moment zdążyli odczytać swoje myśli, przeprowadzić niemą rozmowę.
- Może już jutro... jeśli wiatr będzie sprzyjał. Mężczyzna kiwnął głową.
- Może i tak, ale trudno mi w to uwierzyć.
Pozwolił jej zająć miejsce u swego boku, podtrzymał ją, gdy podnosiła nogi z podłogi.
Westchnął, gdy przytuliła się do niego policzkiem, w krótkim westchnieniu kryło się
zmęczenie, które nieco ją zasmuciło.
- Kto wie, co nas czeka - szepnęła.
- Wszystko jedno, ukochana, byle bym tylko jeszcze raz w życiu mógł ją objąć i
wyjaśnić... Na Boga, ona jest teraz kobietą w średnim wieku.
Zamglony obraz ślicznej nowo narodzonej dziewczynki wysnuł się gdzieś z głębi
pamięci kobiety, nie umiała jednak uczynić go wyraźniejszym, nie umiała przywołać rysów,
w cichych chwilach jedynie zapach dziecka potrafił jeszcze do niej wrócić niczym przesłanie
wiosny z dawno zwiędłej koniczynowej łąki. Łatwiej potrafiła wyobrazić sobie starszą córkę,
lecz oczywiście wstrząsem będzie zobaczyć nastolatkę przemienioną w siwowłosą matronę.
Jakie to dziwne. Dla mnie one na zawsze pozostaną dziećmi, pomyślała kobieta.
- Oby Bóg sprawił, żeby dana była nam ta radość - wyrzekła z mocą.
Oboje jednak liczyli się z tym, że może stać się inaczej. Życie nauczyło ich, że nie
wolno spodziewać się zbyt wiele.
Mężczyzna powiedział na głos to, o czym myśleli oboje.
- Bez względu na wszystko, kochana, już wkrótce będziemy w domu.
Pogładziła go po ręce, pieszcząc kikuty po kilku odmrożonych niegdyś palcach. On
przygarnął ją do siebie mocniej, poczuła przy uchu delikatne łaskotanie oddechu.
Maria pocałowała go leciutko w policzek, bardziej miękki teraz, obwisły, choć dla niej
wciąż piękny. Nieco niezgrabnym ruchem naciągnęła na nich koc. Stateczkiem lekko
kołysało, wpłynęli na spokojne wody. Miała ochotę opuścić kajutę, poszukać wzrokiem
znajomych miejsc, patrzeć na przesuwające się brzegi coraz dalej i dalej, aż serce wyprzedzi
łódź i odnajdzie swe korzenie.
Została jednak na dole, przy nim, bo choć wydawał się wesoły i silny, wiedziała, jaka
słabość ogarnąć go może już za chwilę. Wdzięczna była za każdy poranek, cieszyła się każdą
radością, którą jeszcze mógł przeżyć.
Uznała, że najlepiej zdrzemnąć się przez kilka godzin, a wieczorem, gdy ucichnie
krzyk mew... wtedy wyjdą na pokład.
Przywykła już do tego dziwnego bólu i nie odczuła żadnej szczególnej różnicy, kiedy
sytuacja stała się poważna.
Nie zdążyła się wystraszyć nawet wówczas, gdy wody strumieniem chlusnęły na
podłogowe deski. Nie czuła nic poza odrętwiałą rezygnacją. Jak we śnie podeszła do
paleniska, dołożyła drewna. W izbie nie było zimno, raczej wilgotno. Przez całą noc padało, a
na dworze nie został nawet spłachetek śniegu. W dzień powietrze było dziwnie wiosennie
ciepłe, słońce niespodziewanie przedarło się przez deszczowe chmury i przez chwilę odbijało
w wodzie, a jego grzejące promienie usiłowały zagłuszyć chłodny deszcz.
Piękny dzień.
Niosący obietnicę wiosny.
Amelia jednak nie widziała nic poza czarnymi chmurami, bo w jej oczach nie było już
zwierciadła. Z rękami zwieszonymi wzdłuż boków stała nieruchomo, patrząc, jak buchają
płomienie. Nie miała sił, by wytrzeć kałużę na podłodze. Zmarzła w nogi, wsunęła więc stopy
w stare skórzane papucie, które znalazła w większej sypialni.
Obojętnie uświadomiła sobie, że musi być już luty, wkrótce Wielkanoc, a jej dziecko
właściwie powinno się urodzić dopiero kilka tygodni po świętach.
Nie zrobiło to na niej wrażenia.
Już czuła się jak martwa.
To otępienie jest zapewne ostatnią łaską, jaką mi, Boże, okazujesz, pomyślała,
podnosząc wzrok ku staremu dymnikowi.
Dowlokła się do stołu, mocno przytrzymała jego krawędzi, czując wzbierającą w niej
falę, lecz twarz wciąż pozostawała bez wyrazu. Ból jakby do niej nie docierał.
Minęli piękną wieś Leikanger i mogli już patrzeć w stronę Feios i Fresvik, Maria
musiała mocniej uchwycić się relingu, Randar stał tuż za nią, czuła lekki nacisk jego ciała na
plecach. Chwiał się na nogach, lecz nie do taktu z falami przetaczającymi się w dole.
Nic nie mówili. Głośna rozmowa szypra z załogą nie dotyczyła ich, nie słyszeli nic
poza szumem żagli i głuchymi uderzeniami własnych serc.
Czy to naprawdę ja leżałem kiedyś na tym cyplu z głową pełną czarnej mgły i
pragnienia zemsty? pomyślał on.
Czy to naprawdę wioska, gdzie miał dokonać się los Gjertrud? pomyślała ona.
Statek dalej płynął fiordem, chociaż wiatr nie był już tak przyjazny, trzymał się blisko
brzegu, minął cypel Yelvisaker, cudem jedynie unikając podwodnych głazów. Wreszcie fiord
znów się otworzył, z widokiem aż do Eidet.
Meisterplassen, tuż za tamtym cyplem.
Dwie pary starych oczu zaszły łzami, wysilali je do granic, by zadowolić serca
wołające o pierwszy widok domu.
Chaty wydawały się takie małe.
Las o wiele większy.
Góry wyższe, fiord szerszy, nawet niebo takie jakieś dalekie.
Maria poczuła, że Randar ciężko oddycha. Zaraz opuścił głowę na jej ramię, a drżące
dłonie objęły ją w pasie. Ciężko oparł się teraz na niej, nie śmiała puścić relingu, by
odwzajemnić uścisk, bała się, że wypadną.
Nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewają, lecz w jednej chwili oboje ujrzeli coś, od
czego dech im zaparło w piersiach.
Nad chatą unosiła się cienka smużka szarego dymu.
Ale na częściowo zarośniętym podwórzu nie było widać żywej duszy.
Szyper zawołał:
- Czy możemy podpłynąć do samego brzegu? Przystań wygląda na dobrą, ale czy tu
jest dość głęboko? Kiedy nie ma przypływu?
Randar opamiętał się wreszcie na tyle, by odpowiedzieć. Z wysiłkiem otrząsnął się z
gwałtownych uczuć i zaczął wydawać polecenia tak, by ominęli dwa wielkie kamienie, które
przy takim stanie morza kryły się akurat tuż pod powierzchnią wody.
Dobili do samego brzegu.
Maria wytężyła słuch, aż w uszach zaczęło jej szumieć.
Przyłożyła dłoń do czoła, choć nie było słońca świecącego prosto w oczy, szukała
oznak życia, dźwięków dobiegających ze zszarzałej obory.
Silne, niecierpliwe ręce pomogły im zejść na ląd. Zapłacili za podróż, szyper spieszył
się z odpłynięciem. Sprawiał wrażenie wystraszonego, zakłopotanego widokiem łez
płynących z oczu i kobiety, i mężczyzny. Może bał się, że umrą, zanim zdąży odbić od brzegu
i pozbyć się odpowiedzialności.
Oni zostali. Przyglądali się odpływającemu kutrowi, jak gdyby chcieli teraz odsunąć tę
najważniejszą chwilę.
Nie zastanawiali się, w jaki sposób przeniosą ciężki kufer podróżny do zabudowań,
Maria zostawiła nawet na kamieniach przybrzeżnych swój mały węzełek. Ujęła męża pod
ramię, które jej zaproponował.
Droga była krótka, lecz mimo to jakże trudna. Usłyszała, że Randar oddycha
nierówno, zawsze budziło to w niej lęk.
Ale teraz byli w domu.
Radość tkwiła w nich jak przejrzałe piwo, wiedziała, że wkrótce będzie musiała
wybuchnąć. Niezmiernie wolnym krokiem podeszli do drzwi chaty, czekali z nadzieją, że ktoś
wyjdzie. Musiano wszak zauważyć kuter, na pewno nieczęsto przybijają tu takie duże łodzie.
Kto kryje się za tymi drzwiami? Kto rozpalił ogień na palenisku, z którego sączył się dym,
ledwie teraz widoczny nad krytym torfem dachem?
- Maryjko moja, mały aniołku!
Głos mężczyzny brzmiał ochryple, słowa przesycone były żalem.
Maria przełknęła ślinę, puściła jego rękę, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i
zastukała, aż ból przeszył kostki. Kiedy nikt nie odpowiedział, pchnęła stare drewno i
zauważyła, że klamka jest wciąż tą samą, którą Randar wyrzeźbił przed blisko sześćdziesięciu
laty.
Z ust Randara nie wydobył się żaden dźwięk, ale jego twarz zastygła. Oczy otworzyły
się szeroko, usta bezradnie zadrżały.
Maria także nie mogła oderwać się od widoku, lecz widziała co innego niż on.
Randar wyciągnął rękę, jak gdyby chciał dotknąć kruchej postaci, upewnić się, że nie
jest to tylko sen.
- Marja - szepnął. Bardzo młoda kobieta na wpół siedziała w łóżku, jej jasne włosy
pociemniały nad czołem, mokre od potu. W ramionach trzymała maleńkie zawiniątko,
wychylały się z niego jedynie najcieńsze i najdłuższe na świecie paluszki. Dziewczyna mocno
przygarnęła dziecko do piersi i bez strachu wytrzymała spojrzenie dwojga obcych starych
ludzi, którzy nagle stanęli w drzwiach. Maria zauważyła poplamione krwią koce na podłodze,
widziała, że ciałem młodej kobiety wciąż targają skurcze. Od chwili narodzin dziecka mogły
upłynąć dopiero minuty.
Jasnowłosa dziewczyna wyglądała na bardzo zmęczoną. Oczy miała półotwarte, gdy
przyglądała się Randarowi, po twarzy przemknął jej cień.
- Ja nie jestem Marja - rzekła powoli. - Jestem Amelia. A kim jesteście wy i skąd
znacie imię mojej matki?
Maria uklękła przy łóżku położnicy. Kolana ją bolały, lecz ona tego nie czuła.
- Marja Meisterplass... twoja matka? Amelia nie była jeszcze dość przytomna, by
pojąć prawdę, lecz wolno skinęła głową.
- Nosi nazwisko Oppdal i podarowała mi tę zagrodę, jestem jej właścicielką. Ale kim
jesteście wy?
Amelia zobaczyła, że kobieta ma bardzo niebieskie oczy, wśród głębokich zmarszczek
błyszczały jak dwie kropelki morza. Włosy skrywała duża czarna chustka, ale zarys
pomarszczonego czoła sprawił, że Amelia wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź.
- Jestem Maria... twoja babka.
Stary mężczyzna był już przy nich, wspierał się na kiju, który znalazł gdzieś w kącie.
- Randar Meisterplass... twój dziadek. Na miłość boską, a twój pradziadek...
Noworodek pisnął w ramionach dziewczyny, Amelia zamrugała.
Tego było za dużo jak na jeden raz. Ledwie doszła do siebie po wstrząsie, jaki
wywołało spotkanie z dzieckiem, a teraz pojawili się oni. Coś w niej protestowało, by przyjąć
tę prawdę do serca. Było już przepełnione po brzegi, do bólu, jak wezbrana wiosną rzeka.
- Wróciliście do domu. Ach, mój Boże, czy to możliwe? Mama zawsze mówiła... ach,
ona będzie...
Amelia ukryła twarz w miękkim świecie dziecka. Pozwoliła, by łzy skapywały na
policzek córeczki, takie było jej pierwsze obmycie, bo Amelia nie zdążyła nawet pomyśleć o
zagotowaniu wody.
Z wysiłkiem podniosła głowę.
Jak gdyby wciąż była sama, mówiła w powietrze:
- Ona mimo wszystko nie jest brzydka, ma dziesięć paluszków u rąk, dziesięć u nóg i
śliczne usteczka... Panie Jezu Chryste w swej łasce, ona jest piękna!
- Oczywiście - szepnęła z czułością staruszka. - A jakaż mogłaby być wnuczka Marji?
Nikt chyba nie widział piękniejszego od niej noworodka.
Amelia mocniej przytuliła córeczkę do siebie, przypomniała sobie opowieści matki.
- Musiałaś ją zostawić, Mario. Rozdzielono cię z twoim dzieckiem, ach, jakże
musiałaś cierpieć przez te lata!
Staruszka nabrała powietrza w płuca, z gardła wydarł jej się szloch, Amelia domyśliła
się, że babka wypłakała niewypowiedzianie wiele łez.
Dłoń starego mężczyzny na ramieniu babki drżała. Oboje staruszkowie wyglądali na
zmęczonych, wręcz wycieńczonych, Amelia chciała się zerwać, podać im coś do picia,
okazać szacunek, na jaki zasługiwali, ale ciało nie chciało jej słuchać, stopy tylko drżały,
ostrzegały przed większym obciążeniem, została więc w łóżku. To Maria przesunęła kociołek
nad ogień, a Randar przyniósł wody. Stara kobieta sprawdziła, czy pępek został właściwie
odcięty, a potem obmyła dziecko i nasmarowała je maścią wskazaną przez Amelię.
- Doprawdy, znasz się na rzeczy! - rzekła z podziwem Maria.
Amelia zarumieniła się, babcia widziała zapasy w kufrze, zauważyła też schowane tam
książki. Przybory do pisania wciąż leżały na stole, Amelii serce podskoczyło w piersi, gdy
uświadomiła sobie, jak straszne dokumenty tam zostały. Staruszek, jakby czytając w jej
myślach, pokuśtykał przez izbę, pozbierał je i bez słowa podał Amelii.
- Spalcie to - poprosiła z goryczą. Maria nie pytała, co to jest, tylko po jednym
arkusiku posłusznie wrzucała w ogień.
Amelia opadła na poduszkę. Czuła, że rodzi się w niej coś nowego. Wiedziała, że
można to nazwać szczęściem.
Staruszka oddała jej dziecko pachnące teraz słodko, Amelia poczuła, że coś wzbiera
jej w piersi, mieszało się to z owym poczuciem szczęścia, lecz wreszcie zdała sobie sprawę,
że chodzi o coś bardziej fizycznego.
- Przyłóż ją do piersi, kochana Amelio - łagodnie pouczyła Maria.
Zręcznie pomogła niezgrabnym rękom Amelii, aż dziecko wreszcie spoczęło
wygodnie w zagłębieniu jej łokcia. Palce staruszki ujęły sutkę Amelii, pomasowaly ją, aż się
wyciągnęła, uszczypnęły, by pomóc noworodkowi przy pierwszym ssaniu.
Malutka z zapałem zwracała policzek w stronę matki, czerwony pyszczek cmokał przy
nagiej skórze, szukał, a języczek ułożył się jak należy, zanim zaczęła ssać.
Amelia przymknęła oczy, zaskoczona gwałtowną radością.
Wreszcie znów musiała je otworzyć i patrzyła na dziecko, aż spoza łez nic już nie
widziała.
- Naprawdę silna dziewuszka - orzekła Maria zadowolona.
Amelia zrozumiała, iż babka natychmiast musiała pojąć, że poród nastąpił
przedwcześnie.
Stara ręka gładziła ją po głowie, jakby to ona była dzieckiem.
- Niech Bóg cię błogosławi, moja Amelio, ciebie i dziecko.
Amelia zaszlochała, mała wypuściła pierś.
- Wielu rzeczy nie wiesz... babciu - powiedziała cicho. Maria pokiwała głową,
uśmiechnęła się.
- Tak, bardzo wielu, ale mamy czas, najmilsza Amelio. Randar patrzył na nie obie,
kobiece głowy tak blisko siebie, poufałe szepty... Upłynęła może godzina, odkąd spotkali się
pierwszy raz, lecz młodziutka położnica w oczywisty sposób już do nich należała,
nierozerwalne więzy krwi przez cały czas łączyły ją z nimi.
Odwrócił się do ściany, spostrzegł, że drewniane bale są te same co przedtem, ich
głębokie rysy układają się w ten sam co przed laty wzór.
Naprawdę był w domu.
Być może właśnie dlatego dopadło go zmęczenie, aż czerwone młoty zaczęły walić
mu w skroniach.
Maria siedziała z dzieckiem, zdrzemnęła się prawie w przytulnej, ciepłej izbie.
Znalazła fotel z worka należący kiedyś do Jorila, lecz ze smutkiem musiała się pogodzić z
tym, że myszy za mocno go używały. Siadła więc przy palenisku na krześle wyciętym w pniu
drzewa, a nogi oparła o pniak do rąbania drewna. Dziecko spało w jej ramionach, zlewało się
niemal w jedno z nią. Maria przez cały czas wiedziała, kogo trzyma na kolanach, lecz jakaś
jej cząstka wróciła do innego życia, może dlatego wśród tej radości wyczuwała lekkie
muśnięcie strachu.
Popatrzyła na dziecko. Dziewczynka miała na głowie zaledwie kilka rzadkich,
ciemnych kosmyków. Maria od dnia, kiedy rozdzielono ją z córką, widziała wiele dzieci, lecz
żadne nie przypominało Maryjki.
Dopiero ta maleńka...
- Uważasz, że jest podobna do mamy...? Słaby głos Amelii drżał. Maria uśmiechnęła
się, popatrzyła na nią i kiwnęła głową.
Tylko jedna łojowa świeca pozwalała ich oczom nawiązywać kontakt.
- Jaka ona jest? Amelia nabrała powietrza w płuca.
- Mama to... oswojona rysica. Maria czekała. Z twarzy Amelii czytała więcej, niż
mogły powiedzieć jej słowa. Odczytywała z nich prawdę o matce, która zostawiła w swej
córce głęboki ślad, o smutku, radości, uporze i głębokiej miłości. I jeszcze o czymś
mrocznym, czyżby o poczuciu winy?
- Mama stale walczy... Wielu się jej boi, ma ogromnie silną wolę i z reguły dostaje to,
czego pragnie, ale czasami ucieka do lasu i wtedy może płakać. Potem robi się taka mała, ale
nie chce, żebyśmy się tego domyślali. Tylko tatuś...
Maria wolno pokiwała głową. A więc jej córka miała przynajmniej dobrego męża. Nie
ma nic ważniejszego na tym świecie, pomyślała Maria.
- Mama jest bogata - cicho powiedziała Amelia.
- Tak jak wszyscy, którzy mają kogoś, przy kim mogą okazać słabość - zgodziła się
Maria.
- Tak, ale ona jest naprawdę bogata! Jest właścicielką połowy Lyster, Wdowiej
Zagrody, probostwa, wszystkiego...
Maria szeroko otwierała oczy.
- Probostwa i Wdowiej Zagrody? Amelia kiwnęła głową.
- Tak, Revelin spłonął, a Nadjana wszystko oddała mamie na długo przed swoim
wyjazdem.
Zdumienie staruszki stało się bardzo widoczne. Ale na dźwięk nazwiska pastora twarz
jej stężała i to sprawiło, że Amelia pojęła, iż w jej matce jest wiele z tej kobiety, choć z
wyglądu tak bardzo się od siebie różnią...
- Moja droga, ja nic o tym nie wiem. Kim jest ta Nadjana? Znałam kiedyś pewną
Nadjanę...
Amelia uświadomiła sobie, jak bardzo zaskakujące może to być dla Marii, zebrała się
jednak na odwagę i nie spuszczając wzroku z babki, mówiła silnym, spokojnym głosem:
- To ta sama Nadjana, ta, którą spotkałaś na Północy. To strasznie długa historia, znam
tylko jej fragmenty, ale Nadjana przyjechała do Lyster jako żona Justitiana, spotkała go w
Kopenhadze.
- Justitian? Syn Revelina? Amelia kiwnęła głową. Zerknąwszy na pobladłą twarz
Marii, przestraszyła się, że babka może nie znieść prawdy, a przecież miała jej jeszcze tyle do
powiedzenia...
- Nadjana zaprzyjaźniła się z mamą, w każdym razie po pewnym czasie. Zanim
Justitian umarł, wszystko, co posiadał Revelin, zostało przepisane na niego, a Nadjana oddała
to mamie. W ten sposób jej zemsta się dopełniła.
Maria siedziała na krześle całkiem nieruchomo. Dziecko leciutko poruszało się we
śnie.
- Mama wyjechała do Lyster, kiedy była bardzo młoda - ciągnęła Amelia. - Mówiła,
że po to, by zemścić się za krzywdy, które pastor wyrządził tobie, ale ja myślę, że chciała się
zemścić za swój własny żal. Wiem, jak strasznie była samotna.
- A Gjertrud? Amelia kiwnęła głową.
- Gjertrud bardzo ją wspierała, ale chyba była za słaba. Pamiętam ją... Umarła przy
urodzeniu Benjamina.
- Gjertrud wyszła za mąż? Amelia uśmiechnęła się.
- Tak, za najbogatszego człowieka we wsi, Antona z Wdowiej Zagrody. Wiele zaznała
radości pod koniec...
- Anton... pomyśleć tylko!
- Benjamin też nie żyje - cicho powiedziała Amelia.
Maria podniosła głowę, ból dźwięczący w tych słowach tak wyraźnie wyróżniał je od
poprzednich spokojnych informacji.
- Ja... kochałam Benjamina... jak brata... Wymawiając ostatnie słowo, Amelia zadrżała
zdjęta chłodem. Istniały tajemnice, którymi nie chciała się dzielić nawet z tą kobietą, chociaż
przy niej czuła się taka bezpieczna.
- Ostatnie wieści, jakie miałam, mówiły, że Sunniva urodziła dziecko - mówiła dalej
Maria, nie wypuszczając malutkiej z objęć.
Amelia skubała koc.
- Nie znam zbyt dobrze ciotki Sunnivy... W oczach Marii znów zabłysły łzy.
- No cóż - rzekła powoli. - Rodzina rodziną, lecz nie zawsze wiele nas łączy z naszymi
krewnymi.
- Mam też brata bliźniaka - nieswoim głosem powiedziała Amelia. - Musiał uciekać
stąd po buncie w trzynastym roku. Wyjechał razem z Nadjaną na Wschód.
Maria mruknęła coś, widać było, że ściska ją w gardle.
Wstała potem ostrożnie, nie prostując pleców zrobiła dwa kroki dzielące ją od Amelii.
Dziecko przebudziło się, gdy matka wyciągnęła po nie ręce, pisnęło cichutko i kręcąc głową,
szukało czegoś do ssania.
Amelia była tak zmęczona, że całe ciało ją bolało, lecz głowę miała jasną, jakby
przezroczystą. Tyle brudnych myśli gdzieś przepadło.
- Usiądź przy mnie, babciu. Maria westchnęła, dotknęła ciałem biodra Amelii.
- Ogromnie za tobą tęskniłam - wyznała dziewczyna.
- I ja także - odszepnęła Maria. - Nie minął dzień, by moje myśli nie zawędrowały
tutaj. Nie zrobiłam ani jednego kroku, nie oglądając się w sercu za siebie.
- Gdzie byłaś? - pytała Amelia. - Dlaczego nigdy nie mieliśmy od ciebie żadnych
wiadomości? Już myśleliśmy, że nie żyjesz.
Staruszka przymknęła oczy, usta się uśmiechały, lecz z oczu płynęły łzy.
- Byłam w innym świecie, moja droga, nie uwierzyłabyś w moje życie.
Niespodziewanie znów wstała, wyszła z izby, nic nie mówiąc. Amelia zdziwiła się,
chciała ją zatrzymać, bliska wręcz była gniewu, że staruszka jej nie odpowiedziała.
Wkrótce jednak na zewnątrz znów rozległo się szuranie kroków i zaraz weszła Maria z
naręczem czworokątnych paczek.
Przy palenisku osunęła się na kolana jak służąca, która chce rozpalić nowy ogień. Z
paczek wyjrzały stare grube księgi. Ich okładki były tak zniszczone, że skóra niemal się
rozsypywała. Ktoś owinął je rzemieniem i opieczętował. Najpiękniejsza księga miała żywy
czerwony kolor, przy ogniu błyszczące okucia zdawały się płonąć.
Staruszka zdjęła chustkę z głowy.
Jej włosy w blasku płomieni nabrały złocistego życia. Amelia spostrzegła nagle, jak
bardzo ta twarz przypomina jej własne odbicie.
- Tutaj jest moje życie, Amelio. W tych książkach znajdziesz odpowiedzi, których
zapewne szukasz. Wróciłam do domu. Nareszcie, nie mam sił, by otwierać którąkolwiek z
tych książek, najchętniej wrzuciłabym je w ogień, oczyściła przeżyte lata w studni płomieni.
Wiem jednak, że szukasz odpowiedzi, sama zresztą zawsze taka byłam, dlatego daję je tobie,
Amelio. Nie czytaj ich na razie, poczekaj, aż będziesz szczęśliwa.
- To może długo potrwać - stwierdziła Amelia zduszonym głosem.
- Czy ojciec dziecka cię zawiódł? - spytała Maria delikatnie.
Amelia wolno pokręciła głową.
- Nie, myślę, że kochał mnie ponad życie.
- Może nie żyje?
- Żyje. Staruszka westchnęła zadowolona.
- To znaczy, że na pewno będziesz szczęśliwa, moja kochana. I wtedy będziesz mogła
wyjąć te księgi, nie wcześniej. Obiecujesz?
Amelia kiwnęła głową, przełknęła ślinę. Przykro jej było, że dopuściła Bendika do tej
chwili, takiej czystej, pięknej i pełnej nieoczekiwanej radości.
Szukała jego rysów na twarzy dziecka. Skoro maleńka jest tak śliczna, to musi w niej
być jakaś cząstka jego.
Ale okrągłe policzki i wysokie czoło dziecka nie przyniosły jej odpowiedzi, tylko
małe usteczka miały w sobie wrażliwość, która przywiodła Amelii na pamięć pocałunki
Bendika. Zmęczone oczy Marii widziały w niej co innego: rysy swojej córki.
Ściszonym głosem życzyła Amelii dobrej nocy, bo oczy dziewczyny zaczęły się
zamykać.
W głębi ciemnej alkowy panowała kompletna cisza.
Maria z drżącym sercem ułożyła się w łóżku ozdobionym rzeźbionymi scenami
miłości. Przytuliła się do męża, objęła go mocno obiema rękami. Jego głębokie westchnienie,
gdy tulił się do niej przez sen, zabrzmiało jak głos dziecka.
- Randarze... kocham cię.
Amelia usłyszała te ciche słowa przez ścianę z desek i to właśnie one być może
sprawiły, że pękła w niej tama. Ciepło, które tego wieczoru dało jej tyle pociechy,
przemieniło się w strumień wdzięczności, pozwoliła jej płynąć, najpierw pod postacią łez,
później jako niczym nie powstrzymywana niema radość.
Płynęła z jej wnętrza, lecz mimo to dziewczyna podniosła wzrok na dymnik, sączące
się stamtąd światło ledwie pozwalało jej dostrzec piękne rysy dziecka.
Ach, Boże, jakaż byłam głupia! Jakże mało zaufania miałam dla Twej łaskawości,
musiałam Cię bardzo zranić swoim strachem, Panie, a Ty mimo to dałeś mi ją, obdarzyłeś
mnie tym wszystkim.
Teraz już wiem, Boże, że mi wybaczyłeś. Wiem też, że moje życie zaczyna się od
nowa.
Jutro stanę pod Twoim niebem i poczuję, że żyję.