background image

MAY GRETHE LERUM

TANIEC ANIOŁÓW

background image

ROZDZIAŁ I

Lyster, wieczór wigilijny 1720

Ogień   bawił  się  rumieńcami  na   policzkach  Marji.  Zebrała  dziś   włosy w   koronę  i 

ozdobiła je delikatnie małymi srebrnymi szpilkami.

Na jej wyrazistej twarzy rysował się spokój większy, niż mąż, Karl, i córka Amelia 

pamiętali.

Izbę odświętnie ustrojono. W zimy surowe jak ta wysokie okna zwykle zasłaniano od 

zewnątrz, lecz tego wieczoru Marja nakazała usunąć wielkie okiennice, chciała widzieć ogień 

odbijający się w ciemności szyb, patrzeć, jak chłodny blask srebrnego księżyca wciska się 

między ciepłe płomienie łojowych świec.

Paradna izba Wdowiej Zagrody prezentowała się imponująco, wprawdzie nie mogła 

się równać z najokazalszymi dworami nad wielkim fiordem, ale tutaj, nad zieloną wodą, nie 

było drugiego takiego domu jak Marji i Karla Oppdalów.

Amelia dyskretnie oblizała usta po zjedzeniu ostatniego ciastka z owocami. Nikt lepiej 

niż Lina nie umiał upiec miękkich, pszennych ciasteczek nadziewanych wiśniami. Nie co 

dzień pojawiały się na stole, a bita śmietana dodawała im jeszcze wykwintniejszego smaku. 

Rodzina   zakończyła   wigilijną   wieczerzę,   nigdy   dotąd   tak   wspaniale   nie   ucztowali. 

Szesnastoletnia Amelia położyła na kolanach lutnię, podarunek od wspólnika ojca, z którym 

prowadził interesy. Matka powiedziała z uśmiechem:

- Uważam, że wyglądasz teraz jak prawdziwa szlachcianka, moja kochana. Ta nowa 

suknia jest naprawdę prześliczna.

Amelia uśmiechnęła się szeroko. Chłopiec siedzący u jej stóp niezdarnymi palcami 

gładził instrument, w pewnej chwili trącił strunę i usłyszawszy dźwięk, prędko przyciągnął 

rękę do siebie. Zaskoczony szeroko otworzył ciemne, skośne oczy.

- No, no, Benjaminie, uważaj! To lutnia, rozumiesz? Gra się na niej muzykę. Jest 

bardzo, bardzo stara, spójrz, są też na niej rysunki. Co to jest?

- Ryba - rozpromienił się chłopiec.

Głos miał jasny i wypowiedział słowo niewyraźnie jak małe dziecko, ale zaczął już 

dorastać, przynajmniej na tyle, na ile mógł dorosnąć, pomyślała Amelia ze smutkiem.

Wciąż pamiętała dzień, w którym urodził się Benjamin. Czas, jaki nadszedł później, 

był koszmarem dla nich wszystkich. Gjertrud, przybrana matka Marji, zmarła w połogu, a 

wdowiec po niej, Anton, oszalał i próbował zabić chłopczyka. Malec bowiem nie był jak inne 

dzieci, większość ludzi odwracała się od jemu podobnych, nie chcąc widzieć nieszczęścia, 

background image

jakie ich dotknęło niczym przekleństwo. Benjaminowi jednak dana była szansa i dobrze ją 

wykorzystał.   Wyrósł   na   wesołego,   promiennego   dzieciaka,   który   ponad   wszystko   kochał 

swoją Melię.

No cóż, może z wyjątkiem śmietanowego kremu.

Benjamin w jednej chwili zapomniał o lutni.

- Jeszcze - zażądał, uśmiechając się do swojej „siostry".

Karl sam nałożył mu dodatkową łyżkę. Marja zadowolona odchyliła się w tył, Amelia 

zaczęła brzdąkać na strunach trzymanego na kolanach instrumentu. Z lutni wydobywały się 

drżące, delikatne dźwięki, poruszały w jej duszy coś, czego nie powinno tam być w takiej 

chwili przytulnego domowego ciepła.

Jedno z krzeseł przy stole stało puste.

Mój bracie bliźniaku, gdzie teraz jesteś?

Amelii do oczu napłynęły łzy, ukradkiem zerknęła na matkę, Marja uśmiechała się 

leciutko, lecz jej spojrzenie zdradzało, że i ona myśli o tym samym.

Od   wyjazdu   Karla   Martina   upłynęło   już   siedem   lat.   Był   wówczas   zaledwie 

dziewięcioletnim chłopcem, lecz dramatyczne lato tysiąc siedemset trzynastego roku zmusiło 

go, by wziął na siebie odpowiedzialność jak dorosły mężczyzna. Za bunt w Sogndal przyszło 

zapłacić krwią. Przywódca buntowników, Niels Kvithovud, i jego służąca, Anna Margreta, 

wciąż   siedzieli   w   więzieniu,   czekając   na   kata.   Karl   Martin   odegrał   w   powstaniu   swoją 

straszną rolę, jedynie dzięki sporej porcji szczęścia i łaski bożej udało mu się z tego wywinąć, 

pomyślała Amelia.

Nadjana zabrała chłopca ze sobą.

Amelia tęskniła za białowłosą baronówną z Danii. Nadjana miała w sobie jakiś blask, 

zdolność przywoływania na ludzkie twarze uśmiechu, sprawiania im radości wesołą, miłą 

rozmową. Potrafiła również być poważna, nawet surowa, zwłaszcza w szkolnej klasie wśród 

zgromadzonych wokół niej młodych ludzi.

Ale nadszedł kres szkoły i pogawędek, Nadjana zniknęła. Od tamtej chwili, zdaniem 

Amelii, cała wioska jakby trochę poszarzała. Karl Martin, wyjeżdżając, zabrał z sobą cząstkę 

serca   siostry,   Nadjana   zaś   pozostawiła   po   sobie   pustkę.   Amelia   nie   raz   zadawała   sobie 

pytanie, czy mogli byli uczynić cokolwiek więcej, by nakłonić piękną wdowę po pastorze do 

pozostania. Dlaczego musiała wyjeżdżać?

Po   to,   żeby   się   odnaleźć,   wyjaśniała   Marja   bezbarwnym   głosem.   Ona   zapewne 

najbardziej tęskniła za Nadjaną. Nawet po tamtym strasznym pożarze, w którym Nadjana 

doznała tak ciężkich obrażeń, mama nieraz chodziła do przyjaciółki ze swymi problemami i 

background image

wracała lżejszym krokiem, z podniesioną głową.

To musi być wspaniałe mieć taką przyjaciółkę, mówiła do siebie w duchu Amelia, ale 

dziewczęta, które znam, myślą jedynie o znalezieniu męża, niemądrze chichoczą i otrząsają 

się z obrzydzeniem, gdy Benjamin choć trochę się ślini.

To on jest moim najlepszym przyjacielem.

Zawsze   będzie   przy   mnie,   wesoły,   beztroski,   a   przy   tym   bezgranicznie   wprost 

wyrozumiały.

Czasami   zakradała   się   do   pokoju,   w   którym   sypiał.   Lubiła   przyglądać   się   jego 

rozluźnionej   twarzy,   topornemu   ciału,   uśmiechowi,   który   zawsze   czaił   się   w   kąciku   ust. 

Amelia nie potrafiła pojąć, jak ktokolwiek może uważać Benjamina za brzydkiego, lekko 

skośne oczy tylko dodawały mu wdzięku, a okrągłe, trochę niezgrabne, lecz ruchliwe ciało 

przywodziło na myśl szczeniaka. Amelia kochała go bardziej niż brata, z którym dzieliła łono 

matki,   bo   Benjamin   nigdy   nie   miał   przed   nią   tajemnic,   nigdy   nie   stawał   się   daleki   ani 

podejrzliwy, Benjamin był otwarty, wesoły, nie skąpił twardych, niezgrabnych pieszczot.

- Przejdźmy do drugiego pokoju - zaproponowała Marja. - Myślę, że Lina napaliła 

wyjątkowo solidnie w kominku, może zagramy w karty?

Karl wstał od stołu, pocałował żonę w policzek, dziękując jej za wspólny posiłek.

-   Tak,   doskonale,   poproszę   też   o   kieliszek   koniaku   dla   nas   i   wtedy   w   pełni   już 

będziemy mogli odgrywać bogatych gospodarzy.

M a r ja zachichotała.

Sporo lat upłynęło od chwili, gdy nagle stali się bogaci, lecz Karl każdego ranka wciąż 

zdawał się budzić zaskoczony w białych prześcieradłach. W głębi duszy pozostał pełnym 

pokory synem chałupnika, ale już po wspaniałej kurtce i nowych jedwabnych spodniach znać 

było, jak świetnie się powodzi mieszkańcom Wdowiej Zagrody. Marja i Karl odziedziczyli 

gospodarstwo jako przybrani rodzice Benjamina, świętej pamięci Anton oddał zagrodę w ich 

ręce, a otrzymawszy spadek po Justitianie Revelinie, para chałupników w jednej chwili stała 

się najbogatsza we wsi.

Amelia wciąż pamiętała maleńką, prostą chatę w Oppdal; nie miała stamtąd jasnych 

wspomnień. W oczach rodziców czaiło się wtedy coś niebezpiecznego, mijali się jak dwa 

rozdrażnione   koguty,   rozmawiali   podniesionymi   głosami,   za   mocno   trzaskali   drzwiami. 

Nigdy nie wiadomo było, czy mama będzie w domu, kiedy dzieci się obudzą. W niejedną noc 

Amelia tuliła się do skulonego ciałka Karla Martina, szukając u niego pociechy, lecz on był 

tak samo wystraszony jak ona i nie potrafił zrobić nic innego, jak tylko dzielić z nią lęk.

Zajmowali się sobą na tyle, na ile umieli, lecz Amelia, wspominając tamte czasy, 

background image

wciąż czuła w sercu napiętą strunę, łzę, której nie da się wypłakać. Z całych sił starała się 

odegnać ciemną chmurę wiszącą nad domem, ale bez powodzenia.

Teraz złożyła ręce.

Dobry Boże, zaopiekuj się Karlem Martinem, mamą i tatą. Chroń też Benjamina i 

pomóż mi zapewnić mu szczęście, przyrzekam, że nie zrobię nigdy nic złego i nie będę miała 

brzydkich myśli.

Marja zauważyła złożone ręce i posmutniałą twarz córki, trąciła ją w bok, uśmiechając 

się szeroko, wygładziła piękną sukienkę i żartobliwie przypomniała, że w noc na trzeci dzień 

świąt będzie dużo zajęcia.

Na trzeci dzień Bożego Narodzenia wszyscy młodzi kawalerowie i panny z wioski 

spotykali się na kuligu na fiordzie. Tej zimy po raz pierwszy od czterech lat lód był gruby, 

pokryty śniegiem.

-  Wydaje  mi   się, że  w  tym   roku najważniejsze  wyścigi  odbędą  się  przed  samym 

kuligiem, wszyscy będą smagać batem konie w drodze do Wdowiej Zagrody! Zastanawiałaś 

się już, z kim pojedziesz? Może z tym bystrym Olą Knutevikiem? A co powiesz na bratanka 

lensmana, przystojnego Fritjofa?

Amelia zirytowała się, uciszała matkę, nie chciała słuchać takiego gadania.

Wszyscy,  cala ta gromada, to niemądre hałaśliwe chwalipięty,  żadnemu za nic nie 

zdradziłaby bodaj jednej swej myśli.

Bez znaczenia więc, z kim pojedzie.

- Musisz się pilnować, Amelio - rzekł ojciec z zaskakującą powagą. - Jesteś nie tylko 

najpiękniejszą dziewczyną w całym rejonie Indre Sogn, ale też prawdopodobnie najbogatszą.

Marja roześmiała się.

-   Troszkę   przesadzasz,   mój   drogi,   jest   przecież   córka   radcy   kancelarii   i   księdza 

dziekana, ale one to szare wróbelki w porównaniu z naszą jaskółeczką.

- Ach, nie mówcie już nic - poprosiła Amelia niezadowolona. Pospiesznym ruchem 

zmiotła karty ze stołu. - Nie powinniśmy się tym zabawiać, w dodatku w wieczór wigilijny, 

to... to grzeszne.

Wyzywająco   popatrzyła   na   rodziców.   Rzadko   się   zdarzało,   że   przywoływała 

kogokolwiek do porządku.

Marja i Karl spojrzeli po sobie, matka wyglądała na zatroskaną, lecz ojciec wciąż się 

uśmiechał.

- Masz rację, moja droga, jak zawsze - powiedział łagodnie. - Pośpiewajmy raczej.

-   Śpiewajmy!   -   ucieszył   się   Benjamin   i   zaintonował   pieśń,   która   strażnika   wiary 

background image

chrześcijańskiej oburzyłaby jeszcze bardziej niż gra w karty.

Amelii   jednak   rozbłysły   teraz   oczy,   pozwoliła   mu   dokończyć   niezgrabne   rymy   i 

chwaląc chłopca, gładziła go po ręce. Benjamin promieniał.

Marja   zanuciła   psalm,   ten   sam,   który   śpiewali   kilka   godzin   wcześniej   podczas 

nabożeństwa.

- W błogosławiony czas świąt śpiewamy Panu dziękczynienie...

Amelia przymknęła oczy, w dłoni czuła ciepłą piąstkę Benjamina, pozwoliła, by niski, 

miękki głos matki wypełnił jej głowę i serce.

Łojowe świece już się dopalały.

Rano będą mogli z nich wyczytać wróżby na nadchodzący rok.

Śpiew   Marji   ucichł,   Benjamin   jednak   nie   przestawał   wydawać   z   siebie   cichych 

pomruków, Amelia pogłaskała go po włosach, łasił się do niej jak kot.

- Czas już iść - stwierdził ojciec i ostrożnie odłożył srebrną fajkę na stoliczek.

Matka opróżniła puchar z monogramem Antona i uśmiechnęła się do męża. Jej oczy 

nabrały nowego, ciepłego blasku, Amelia jak sto razy wcześniej pomyślała: Ona naprawdę go 

kocha, nareszcie!

Pomogli   się   sobie   nawzajem   ubrać,   na   zewnątrz   na   dziedzińcu   płonął   już   szereg 

pochodni, parobcy i dziewki służące zebrali się przy bramie. Szczęściem było  służyć  we 

Wdowiej Zagrodzie, podczas świąt także w czeladnej nie skąpiono jedzenia, a teraz wszyscy 

razem mieli iść w stronę wioski i słuchać gry kościelnych dzwonów. Później udadzą się na 

spoczynek w tę ciemną wigilijną noc i spokojnie prześpią najbardziej niebezpieczne godziny.

Parobcy lekkim krokiem pobiegli przodem po suchym  śniegu, ściszonymi  głosami 

nawoływali   dziewczyny,   które   zarumienione   sunęły   za   nimi   w   najlepszych   spódnicach. 

Gospodarze szli ostatni, Karl delikatnie obejmował Marję, a Amelia wsunęła ojcu rękę pod 

ramię, drugą ręką zaś trzymała w bezpiecznym uścisku dłoń Benjamina. Chłopiec robił się 

coraz bardziej śpiący, Amelia obawiała się, że z powrotem będą musieli go nieść. Kiedy 

podobna   myśl   wpadała   Benjaminowi   do   głowy,   nic   nie   było   w   stanie   skruszyć   uporu 

chłopaka.   Co   prawda   rzadko   już   wybuchał   gniewem,   lecz   były   to   wybuchy   bardzo 

gwałtowne,   wydawało   się   jednak,   że   występują   tym   rzadziej,   im   więcej   słów   poznawał, 

dlatego Amelię tak cieszyła każda wypowiedziana przez niego sylaba i dlatego przez cały 

czas z nim rozmawiała.

- Teraz pójdziemy do Nabben

1

, Benjaminie, szkoda, że do fiordu tak daleko, inaczej 

moglibyśmy zejść aż nad samą wodę. Wiesz, że w wigilijną noc na lodzie tańczą aniołowie?

1

 Nabb (norw.) - pagórek, kopiec.

background image

Uścisnęła   Benjamina   za   rękę,   spostrzegła,   że   w   jego   oczach   pojawia   się 

zaciekawienie. Benjamin uwielbiał baśnie, które Amelia układała specjalnie dla niego, często 

dzięki takim opowiadaniom udawało jej się powstrzymać jego napady złości i rozpaczy.

- Idź teraz ładnie, to opowiem ci więcej.

Benjamin zachowywał się u jej boku jak szczeniak, nie odstępował Amelii na krok, w 

czasie gdy ciągnęła opowieść o czarodziejskim wigilijnym tańcu.

- Są ubrane w biel, dlatego ledwie można je zobaczyć, ale gdy się cicho usiądzie za 

krzakiem i snuje tylko dobre myśli, to wtedy można je dostrzec, te najpiękniejsze, maleńkie 

stworzenia, jakie istnieją. Przychodzą tu aż z raju w tę noc, bo to ci sami aniołowie, którzy 

zwiastowali pasterzom narodziny Jezusa.

Karl z leciutkim uśmiechem przysłuchiwał się opowieści córki. Łagodny głos Amelii, 

śnieg skrzypiący pod nogami, wysokie, granatowe niebo...

Wigilijna noc była naprawdę piękna.

Akurat gdy dotarli do Nabben, rozległy się pierwsze uderzenia dzwonu z kościoła. 

Imponujący biały budynek z kamienia pozostawał prawie stąd niewidoczny, przesłaniały go 

spowite w śnieg drzewa. Ale dźwięk w białej nocy niósł się daleko, mieszkańcy Wdowiej 

Zagrody uściskali się i ze łzami w oczach życzyli sobie wesołych świąt. Popatrzyli na fiord, 

zobaczyli,   że   w   wielu   zagrodach   płoną   światła,   migocą   jak   ciepłe   złote   gwiazdki,   dając 

dowód, że oto tutaj mają swe przytulne siedziby ludzie.

- Kocham cię, Marjo - szepnął żonie do ucha Karl. Skórzana czapka połaskotała jej 

policzki, Marja przytuliła się do męża, by napawać się jego bliskością.

Służący   przez   chwilę   stali   nieruchomo,   zasłuchani   w   melodię   dzwonów,   wreszcie 

jednak zaczęli dreptać w miejscu z zimna, rozchichotane dziewczęta ze śmiechem pobiegły w 

górę dróżką, ścigane pogróżkami chłopców, że już oni je rozgrzeją. Wszyscy wiedzieli, że 

tradycyjny kociołek z gorącym, słodzonym miodem piwem czeka już na nich w zagrodzie. To 

Marja zaprosiła ich na pokoje w pierwszym roku swojego gospodarowania, później zwyczaj 

ten stal się tradycją, o której parobcy i dziewczęta wiele rozprawiali w ciągu roku w swoich 

prostych izdebkach. Marja sama nie zdawała sobie z tego sprawy, ale być może właśnie za 

przyczyną wspólnie pitego świątecznego piwa tak prędko pozyskała sympatię podległych jej 

ludzi. Zapomnieli już teraz niemal całkiem, że Marja Oppdal sama była niegdyś ubogą żoną 

chałupnika.   W   każdym   razie   nie   pamiętali   o   tym,   gdy   widzieli,   jak   jej   czerwone   wargi 

rozciągają się w uśmiechu, a w czarnych włosach błyszczą srebrne szpilki.

- Mój najdroższy mężu - szepnęła w kurtkę Karla, szorstką i gładką zarazem. Owcza 

skóra była pięknie wygarbowana, futrem zwrócona do spodu, by dawało więcej ciepła jego 

background image

mocnemu   ciału.   Marja,   chcąc   ogrzać   palce,   wsunęła   je   pod   okrycie   męża,   delikatnie 

popieściła go po piersi.

Benjamin   i   Amelia   stali   na   samym   końcu   Nabben   jak   dwa   posągi   na   tle   nieba 

rozświetlonego   słabym   blaskiem   księżyca,   wiszącego   nad   skutą   lodem   okolicą.   Amelia 

obejmowała teraz chłopca w pasie, tuląc go do siebie. Choć stali tak blisko krawędzi, Marja 

była spokojna, Amelia wszak czuwała.

Amelia... Jej delikatna, wrażliwa i niezwykle obowiązkowa córka.

- Ona dorosła - szepnęła Marja cicho.

Karl tylko skinął głową i znów pocałował żonę w policzek.

- Niech Bóg ma ją w swej opiece, miejmy nadzieję, że naszą małą czeka szczęśliwe 

życie.

Sama je będzie musiała sobie zapewnić, pomyślała Marja. My możemy dodać jej tylko 

odwagi, by tak zrobiła.

- Amelia, Benjamin! - zawołała. - Wracajmy do domu, zanim wypiją całe miodowe 

piwo!

Ledwie   udało   im   się   zmusić   Benjamina,   by   poszedł   wraz   z   nimi,   chciał   bowiem 

zaczekać, aż aniołowie zaczną tańczyć na lodzie.

Amelia usiłowała go przekonywać:

- Stąd ich nie zobaczysz, mój kochany, ale trzeciego dnia świąt pójdziesz ze mną do 

wioski, będziemy jeździć po lodzie saniami, z dzwoneczkami i pochodniami. Wtedy razem 

poszukamy anielskich śladów.

Chłopiec  przysłuchiwał  jej się, szeroko otwierając oczy,  lecz  nie dowierzał,  dolna 

warga zaczęła mu drżeć niebezpiecznie.

- Jesteś już zmęczony, kochany Benjaminie, chodź, weź mnie za rękę, pójdziemy.

- Mów jeszcze, mów! W jego prostych słowach brzmiała zachęta i groźba zarazem, 

Benjamin wiedział, że Amelia gotowa jest ulec mu niemal we wszystkim, gdy zmęczenie i 

gniew zaczynały mącić mu wzrok.

I Amelia opowiadała dalej, kusiła baśnią, przeciągała słowa tak, by historia trwała aż 

do   chwili,   gdy   dojdą   do   domu.   Opisywała   przepiękne   anioły,   ich   eteryczną,   nadziemską 

urodę, pieśni  piękniejsze niż  jakiekolwiek  inne dźwięki  na ziemi.  Mówiła,  jak tańczą  na 

lodzie, ani odrobinę przy tym nie marznąc, oczyma wyobraźni widziała już wyczarowywaną 

przez siebie scenę, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia taki sam jak u Benjamina. 

Ich kroki zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu, w powietrzu wirowały suche białe 

płatki,   niebo   na   zachodzie   zaczynało   szarzeć,   lecz   wciąż   oświetlał   je   blask   księżyca, 

background image

zapewniając dość światła, by bez trudu mogli odnaleźć drogę do domu.

Benjamin   nie   skosztował   piwa,   chciał   bowiem   od   razu   się   położyć.   Amelia 

zaprowadziła   go   na   górę   po   szerokich   schodach,   dopilnowała,   by   otulił   się   kołdrą,   i 

zaśpiewała jeszcze krótką kołysankę. Ze smutkiem pogładziła ciemne włosy i zobaczyła, że 

chłopiec uśmiecha się przez sen.

Przestał być już dzieckiem.

Niektórzy   ludzie   wciąż   jeszcze   marszczyli   nos   na   jego   widok,   lecz   dla   Amelii 

Benjamin   na   zawsze   miał   pozostać   kochanym   małym   braciszkiem,   nawet   gdy   skończy 

trzydzieści lat i będzie wielki jak tur. Wyglądało bowiem na to, że tak właśnie się stanie. Już 

przecież ją dogonił, byli teraz równi wzrostem.

- Dobranoc, Benjaminie, niech ci się przyśnią tańczące anioły...

Na palcach zeszła na dół, poczuła ciepło, jakie niesie ze sobą ludzki śmiech i radość. 

Izba pełna była teraz ludzi, na wszystkich twarzach widniały odświętne rumieńce, z radosnym 

uśmiechem   przepijali   do   siebie   świątecznym   piwem,   słodkim,   pachnącym   przyprawami. 

Marja   osobiście   napełniała   kubki   i   częstowała   służących.   To   bardzo   piękny   symbol, 

stwierdziła Amelia, bo czyż sam Jezus nie usługiwał swoim apostołom?

Słudzy zdawali sobie sprawę, że nie powinni ponad miarę korzystać z gościnności 

gospodarzy, i opróżniwszy kubki zaraz dziękowali i życzyli dobrej nocy. Już zaledwie za 

kilka godzin opuszczą ciepłe posłania, bo nawet w dzień Bożego Narodzenia wzywały ich 

obowiązki w stajni i oborze. Później zaś wybierali się do wsi, by uczestniczyć w świątecznym 

nabożeństwie.

Marja położyła się spać, w żołądku przyjemnie grzał ją koniak i piwo, a na ustach 

czuła świeży smak warg męża i padającego śniegu.

Karl   wyszedł   jeszcze   sprawdzić,   czy   wyprowadzono   sanie   i   czy   uprząż   dla   koni 

należycie wyglansowano. Wszystko musiało być w jak najlepszym porządku przed jutrzejszą 

wyprawą do kościoła o wczesnym poranku. Karl lubił swoje drobne obowiązki, lubił wejść w 

wigilijną noc do stajni i przechodzić od zwierzęcia do zwierzęcia, podając każdemu garść 

ziarna.   Miękkie,   wilgotne   pyski   ufnie   dotykały   jego   ręki,   w   takich   chwilach   wspominał 

zawsze momenty, gdy jako dziecko przytulony do ciężkiego zwierzęcego ciała szukał ciepła i 

spokoju.

Wigilijna noc.

Święta noc.

Noc, kiedy nieme bydlęta przemawiają ludzkim głosem i, według legendy, informują 

Maryję Pannę o tym, jak traktują je ludzie. Ludzie wciąż w to wierzyli i znajdowali się tacy, 

background image

którzy z tego powodu kładli więcej paszy w żłoby w wigilijną noc. Karl zaś na wszelki 

'wypadek szeptem życzył zwierzętom dobrej nocy.

Przygarnął Marję mocno do siebie, oboje leżeli na boku opleceni ramionami jak liną, 

niczym dwa rozkołysane statki związane na środku morza. Marja delikatnie poruszyła się w 

jego stronę jakby niesiona falą i z każdym miękkim ruchem starała się o jeszcze głębsze 

połączenie. Znajomy zapach jej miłości wprawił Karla w oszołomienie jak opary płonącej 

belladonny.   Z   zamkniętymi   od   dłuższej   chwili   oczyma   rozkoszował   się   tą   ucieczką   od 

rzeczywistości, bliskością i namiętnością.

Marja pocałowała go tak delikatnie, że wstrzymał oddech, drżąc w oczekiwaniu. Czuł 

jej ciało, miękkie i sprężyste zarazem, wymagające, świadome tego, że on należy do niej w 

pełni, bez żadnych zastrzeżeń.

Nikt tak jak Marja nie potrafił malować wciąż nowych odcieni w ich miłości. Tej nocy 

była czarownicą, kruczowłosą furią z oczyma pełnymi dzikości i drobnymi białymi ząbkami, 

które   odnajdywały   najbardziej   wrażliwe   punkty.   Z   wiekiem   stawała   się   coraz   bardziej 

drapieżna.

Karl westchnął zadowolony, Marja zesłała na jego życie błogosławieństwo, z ręką na 

sercu mógł przyznać, że nie istnieje żadna inna kobieta, która zasługiwałaby bodaj na jedno 

jego spojrzenie.

Czasami bywała nieco wyniosła i daleka, bogini i jagnię ofiarne jednocześnie. Mógł 

się wtedy do niej zbliżać z uczuciem bliskim religijnego uniesienia i każdy najdrobniejszy 

nawet dotyk jej ciała stawał się świętym rytuałem miłości.

Serce   waliło   mu   mocno,   myśli   na   równi   z   fizyczną   rozkoszą   sprawiały,   że   Karl 

wzdychał z bezgranicznego szczęścia, Marja wyglądała teraz piękniej, niż był w stanie to 

sobie   nawet   wyobrazić,   twarz  miała   łagodną,  oczy przymknięte,  nie  uśmiechała   się, lecz 

odgadywał, że i ona roztapia się w szczęściu. Ucałował jej powieki, chcąc, by je uniosła, by 

zajrzała w głąb jego duszy, gdy znów ofiarował jej całą swą miłość.

Przyjmowała jego słowa z powagą, lecz miękkie poruszenia bioder i rąk nie ustawały. 

Karl jęknął cicho, znalazł się na progu, na którym zawsze się wahał, od pełnego oddania 

dzielił   go   jedynie   blask   spadającej   gwiazdy.   W   tych   sekundach   zawsze   odczuwał   lęk, 

instynktownie pragnął zawrócić, przytrzymać się rzeczywistości, by nie zatracić się do końca.

Marja szepnęła cichutko:

- Chodź...

Nic innego nie mógł zrobić.

Przyszedł do siebie niemal zawstydzony, lecz powitały go jej uśmiechnięte oczy, nie 

background image

winiła go, że tym razem nie zabrał jej ze sobą.

- Marjo... moja Mario. Imię zadźwięczało uroczyście. Nie pamiętała, by kiedykolwiek 

nazywano ją inaczej niż Maryjką czy też po prostu Marją, używanie imienia, jakie dano jej na 

chrzcie, zdawało się niemal świętokradztwem, w nim bowiem zawierał się cały ból i żal, jaki 

łączył się ze wspomnieniem nieznanej matki. To ona nosiła imię Maria. To ją ojciec kochał 

ponad wszystko. Doświadczyła jednak również nienawiści mężczyzny. Jego prześladowania 

zniszczyły jej życie. Dopiero gdy niemal cudem odnaleziono w dogasających  zgliszczach 

rzeczy matki, dorosła Marja odzyskała spokój. Pamiątki przeszłości sprawiły, że mogła się 

wreszcie   wypłakać,   wtulając   twarz   w   stare,   zbutwiałe   ubrania,   wyciągnięte   z   piwnicy 

plebanii. Zachowały się tam również papiery, na niektórych Marja znalazła zapisane myśli 

matki, notatki płynące wprost z serca młodej kobiety, urywki listów. Marja, uznawszy, że 

przeczytała już dość, resztę dokumentów zapakowała w stare skrzynie. Miały w spokoju leżeć 

na strychu. Pewnego dnia zabierze tam Amelię, pewnego dnia, gdy poczuje, że nadszedł na to 

czas.

Z dumą popatrzyła Karlowi w oczy.

- Tak, nazywaj mnie Marią - szepnęła cicho, mocno tuląc się do niego.

Objęci   zapadli   w  sen, wyruszyli   w  podróż  jeszcze   dalszą  niż  ta,  z  której  właśnie 

wrócili. Żadne z nich nie słyszało w tę wigilijną noc szurania kroków pod drzwiami i żadnego 

nie zdziwiły dwa ostrzegawcze szczeknięcia spuszczonego na noc psa.

background image

ROZDZIAŁ II

Mają białe suknie. Białe jak śnieg.

To dlatego tak trudno je zobaczyć, bo śnieg jest przecież biały jak aniołowie. Tak 

mówiła Amelia. Zatańczę z nimi.

Ale mam buty na nogach, może się rozgniewają? Mógłbym  je zdjąć, tylko że jest  

przecież bardzo zimno.

Bez trudu odnalazł drogę, buty miał wprawdzie nie zasznurowane, lecz i tak trzymały 

się otulonych  wełną stóp. Kilka  razy zaplątał  się w sznurowadła, w końcu wetknął je w 

skarpetę   i   zadowolony,   że   mu   się   to   udało,   lekkim   truchtem   pobiegł   przez   las.   Drzewa 

pochylały się pod ciężarem śniegu, noc była bardzo cicha. Jak gdyby wszystko wstrzymało 

oddech, pomyślał Benjamin.

Nic dziwnego.

Wigilijna noc taka właśnie być powinna, bo wtedy łatwiej usłyszeć pieśń aniołów.

Poczuł, że palce sztywnieją mu z zimna, a śnieg wdziera się w rozwiązane buty i 

gniewnymi  lodowymi  igiełkami  kłuje w stopy.  Rozzłoszczony otrzepał  łydki, lecz  nie na 

wiele się to zdało. Uznał, że najlepiej w ogóle się nie przejmować, bo przecież gdy tylko 

dotrze do lodu, aniołowie wszystko naprawią.

Zabrało mu to blisko godzinę. Zanim stanął na cypelku powyżej przystani w Dosen, 

zdyszał się i płacz ściskał go w gardle, mróz kłuł już teraz w całym ciele, dłonie i stopy bolały 

tak, że bliski był krzyku. Nawet księżyc wydawał się rozgniewany, patrzył na niego groźnie, 

błyskając okiem.

Ale przecież już doszedł.

W uszach czuł walenie serca.

Ciężko   osunął   się   na   ziemię,   nie   dbając   o   to,   że   nogawki   spodni   wypełnią   się 

śniegiem. Z wolna biały puch wokół jego gorącego, zmęczonego ciała zaczął tajać.

Omiótł spojrzeniem płaską, rozległą powierzchnię zamarzniętej wody.

Zapatrzył   się   na   równinę,   bojąc   się   choćby   mrugnąć,   bo   aniołowie   mogli   go 

przechytrzyć i zatańczyć akurat w chwili, gdy przymknie oczy.

Z całych sił wytężał wzrok, w zziębniętych płucach świszczał oddech.

Czy coś się nie poruszyło?

Czy w samym środku bieli nie zadrgał jakiś biały cień?

Benjamin oddychał już spokojnie, zimno przestało być takie dotkliwe.

Tak!

background image

Teraz   miał   już   pewność.   Delikatny   powiew   wiatru   wdarł   się   pod   kołnierz   kurty, 

pieszcząc spoconą skórę. Wiatr poderwał w górę lekki śnieg, płatki zawirowały nad ziemią. 

Ponad   lodem   utworzyła   się   roztańczona   kolumna   białego   puchu,   blade   światło   księżyca 

sprawiło, że zaczęła przypominać pląsające postacie bawiące się nad białą podłogą do wtóru 

szeleszczącej muzyki wiatru.

Benjamin, łkając, na czworakach podpełzł do brzegu, na jego twarzy malowało się 

uniesienie. Stanął wreszcie na nogi, na moment stracił równowagę, lecz zaraz poczłapał dalej. 

Otoczaki tuż nad wodą były gładkie i zimne, pokonywał je z wysiłkiem,  kalecząc ręce i 

kolana. Na białej powierzchni pojawiły się plamki czerwonej i krwi, lecz Benjamin tego nie 

zauważał.

Szlochając z bólu i napięcia, znalazł się nagle na białej pokrywie fiordu.

Pod nogami zatrzeszczało, stawiał stopy ostrożnie, ręce wyciągnął przed siebie. Buty 

wypełniły się ciemną morską wodą, zalewającą lodową powłokę.

Księżyc wciąż świecił, to jego siła przyciągała wodę do spodniej powierzchni lodu.

Aniołowie zamachali do niego!

Benjamin uszczęśliwiony odchylił głowę, zaśmiał się głośno.

Buty zrobiły się takie dziwnie ciężkie i sztywne, nogi nie bardzo chciały go słuchać, 

lecz nie czul już igiełek mrozu. Znów usiadł i zmusiwszy palce do posłuszeństwa, ściągnął 

buty.

Śnieg pod stopami wcale nie wydawał się zimny. Teraz, kiedy Benjamin pozbył się 

nieprzyjemnego ciężaru, mógł zrobić nawet kilka podskoków. Widział, że palce u nóg są 

niemal całkiem białe, ich widok wydał mu się niezwykły.

Lód pod chłopcem lekko się zakołysał.

Benjamin mruknął cichutko, wyrażając w ten sposób radość i napięcie.

- Tańczcie! - zawołał.

Ale anioły odsuwały się od niego za każdym razem, gdy tylko zanadto się do nich 

zbliżył.

Były rzeczywiście takie piękne, jak mówiła Amelia.

Gonił je na oślep. Z oczu popłynęły mu łzy, bo wirujące sylwetki uciekały, a jego ręce 

chwytały jedynie puste powietrze.

W końcu nogi odmówiły chłopcu posłuszeństwa, upadł, lecz lód pod nim wydał się 

zdumiewająco miękki. Przez chwilę leżał na plecach, niemal ze zdziwieniem wpatrzony w 

ciemne niebo. Gwiazdy gdzieś się pochowały.

I nagle usłyszał śpiew, odwrócił się w stronę, skąd dobiegał.

background image

Tam!

Znów widział tańczące postacie.

Teraz   rozpostarły   nawet   skrzydła   jak   anioły   na   ołtarzu   w   kościele.   Te   jednak 

wyglądały na miłe, wszystkie uśmiechały się tak jak Amelia.

- Melia! - chciał zawołać, lecz słowo zatrzymało się w sercu.

Poczuł ciepło, gdy anioły wciąż tańcząc, zbliżyły się do niego, wyciągały teraz do 

niego ręce, wcale już nie chciały uciekać.

Uszczęśliwiony szeroko otworzył  oczy,  gdy jedna z promieniejących  bielą  postaci 

ujęła go za rękę i uniosła ze sobą w powietrze, w biel jaśniejszą niż śnieg, piękniejszą niż 

samo życie.

- Melia! I ona tam była.

Serce   Benjamina   przepełniła   radość,   poczuł,   jak   wyrywa   się   z   zziębniętego, 

nieforemnego ciała.

Nikt   nie   mógł   powstrzymać   zawodzenia   Amelii.   Słysząc   dźwięczący   w   nim   ból, 

służący drżeli, zdjęci lękiem, i żegnali się znakiem krzyża. "W końcu Marja wzięła się jednak 

w garść i poszukała czegoś w swojej zamkniętej na klucz szafce. Dziewczyna musi choć 

trochę odpocząć.

Rankiem pierwszego dnia świąt obudziła ich stojąca w drzwiach pobladła Lina. Marja 

natychmiast wiedziała, że stało się coś niezwykłego, służąca bowiem nigdy nie wchodziła do 

sypialni gospodarzy.

- Musicie zaraz przyjść... Ach, jakież to straszne... Lina szlochała głośno, zasłaniała 

usta ręką, jak ktoś, kto chce powstrzymać mdłości.

- Powiedzże wreszcie, co się stało, kobieto! Przestań beczeć jak koza!

To przerażenie podpowiedziało Marji ostre słowa, natychmiast wyobraziła sobie, że 

coś złego musiało się przydarzyć Karlowi Martinowi. Usiadła na łóżku i potrząsnęła śpiącym 

Karlem.

- Benjamin... - załkała Lina. - On chyba nie żyje...

- Nie - szepnęła Marja.

Czuła, że krew odpływa jej od serca, ale od razu zerwała się z łóżka. Zaspany Karl 

także prędko doszedł do przytomności.

- Co też Lina wygaduje? Dziewczyna wciąż nie potrafiła się wysłowić.

- Oni... go... przynieśli.  On... oni... znaleźli  go na lodzie.  Dzisiaj rano. Dzwonnik 

wyszedł, żeby położyć żar pod ławkami w kościele.

- Co to ma znaczyć? Czy ty mówisz o naszym Benjaminie? On przecież śpi!

background image

Głos   Marji   dźwięczał   ostro,   oczy   miała   rozbiegane,   rękoma   wymachiwała   w 

powietrzu, jakby chciała odegnać potworną wiadomość.

Niemal jednym skokiem pokonała schody, w przelocie rejestrując tylko, że drzwi do 

pokoju Amelii są zamknięte.

Na dole w izbie siedzieli czterej milczący mężczyźni w ciemnych ubraniach, jednym z 

nich był dzwonnik. Trzej pozostali to gospodarze i chałupnicy z zagród położonych w środku 

wioski.

Na stole ułożyli owiniętą postać.

Do dźwignięcia tego ciężaru nie trzeba było aż czterech silnych mężczyzn, pomyślała 

Marja. Serce miała zlodowaciałe, przed oczami wirowała czerwona mgła.

Z tobołka wystawała nieduża dłoń, zaciśnięta tak, jak gdyby chciała schować w swym 

wnętrzu coś cennego. Spuchnięte palce pociemniały, białe plamy wśród prędko ciemniejącej 

siności świadczyły nieodwołalnie o śmierci.

- Benjamin - zaszlochała.

Nieporadnie odsunęła ubogą wełnianą derkę.

Twarz  chłopca   była   biała,   wargi, niemal  całkiem   pozbawione  barwy,  odcinały  się 

jedynie lekką sinością. We włosach błyszczały kryształki lodu, z każdą chwilą coraz więcej 

ich topniało.

Oczy Benjamin miał otwarte, lecz pokrywała je mleczna zasłona.

-   Nie   udało   nam   się   ich   zamknąć   -   wyjaśnił   jeden   z   mężczyzn   tonem 

usprawiedliwienia. - Może teraz, kiedy w cieple trochę roztają.

Marja poczuła, jak nagły ból wybucha jej w piersi. Benjamin nie żył.

Marja bolała nad nim, lecz przede wszystkim nad córką. Karl powtarzał tylko:

- Boże, Boże!

Wreszcie   osunął   się   na  krzesło,   zasłonił   twarz   rękami,   słychać   było,   że   z  trudem 

chwyta powietrze.

Lina już się opamiętała, podeszła do Marji, jej głos brzmiał spokojnie:

- Idź do Amelii, ja się nim zajmę.

- Nie - szepnęła Marja. - Ona będzie chciała sama to zrobić.

Można by przypuszczać, że Amelia straciła dziecko, pomyślała Lina. A przecież sama 

ledwie przestała nim być!

Marja i Karl nie odzywali się do siebie, nie zamienili ani słowa, nie naradzili się, jak 

wyznać tę straszną prawdę Amelii. Oboje doskonale wiedzieli, jak mocno córka związała się 

z tym dziwnym chłopcem. Marja zmusiła serce, by uderzało spokojniej.

background image

Przez moment tylko popatrzyli na siebie przed zamkniętymi jeszcze drzwiami. We 

wzroku Karla pojawiła się dawna bezradność. Marja ścisnęła klamkę, aż zabolała ją ręka, 

wiedziała, że będzie teraz potrzebować całej swojej siły.

- Amelio... - szept matki dotarł do dziewczyny i wyrwał ją ze snu.

Płomień  trzymanej  przez  Marję w  rękach  świecy zamigotał  lekko  w przeciągu.  Z 

początku Amelia sądziła, że matka przyniosła jej coś gorącego do picia, zauważyła bowiem 

kubek w jej ręku. Zadowolona przetarła oczy, gotowa na spotkanie świątecznego poranka.

- Mamo, tato, wesołych świąt!

Wreszcie jednak spostrzegła wyraz ich twarzy, zobaczyła łzy na pokrytych zarostem 

policzkach ojca, widziała powagę i ból w ich oczach. Stali nad nią jak dwa anioły śmierci, ich 

wargi układały słowa, których Amelia nie chciała przyjąć.

Matka przysiadła na brzegu łóżka, ojciec mocno ją przytrzymał.

To nieprawda, to nie może być prawda!

To niemożliwe, że Benjamin nie żyje, zaledwie kilka godzin wcześniej był przecież 

zdrowy   i   wesoły.   Własnoręcznie   otulała   go   pierzyną,   odgarniała   czarne   włosy   z   oczu, 

patrzyła, jak zasypia, rumiany, najedzony i zdrowy.

Jęk Amelii zmienił się w gniewny krzyk protestu. Ojciec musiał mocno ująć ją za 

ramiona, potrząsał nią, by powstrzymać zawodzenie i przemówić jakoś do rozsądku.

- Musisz w to uwierzyć, Amelio, to straszne, sami ledwie możemy pojąć, ale to się 

stało i musimy godnie znieść tę prawdę ze względu na pamięć Benjamina.

- Nie, kłamiecie, jesteście źli! Amelia wyła i lamentowała, wykrzykiwała ostre słowa, 

lecz i Marja, i Karl dobrze wiedzieli, że nie mogą brać ich sobie do serca.

Karl wciąż przytrzymywał ciało Amelii w uścisku, cicho szepcząc jej do ucha:

- Już dobrze, córeczko, już dobrze. Nie było w tym żadnej pociechy, lecz wreszcie 

ciepło silnego ciała ojca i ból dźwięczący w jego głosie powstrzymały oszalałe krzyki Amelii.

Wywinęła  się   z  jego  objęć,  patrzyła   teraz   na  rodziców   pozbawionymi   wszelkiego 

wyrazu oczami.

Marja zrozumiała, że córka ucieka od bólu, że odgrodziła się od wszelkich uczuć i z 

wolna popada w apatię.

- Chodź - powiedziała łagodnie. - Pójdziemy się z nim pożegnać.

Amelia jeszcze raz zaszlochała, z oczu Marji popłynęły łzy, zostawiając ciemniejsze 

ślady na włosach córki.

Przy zimnym ciele Benjamina szaleństwo Amelii wybuchło na nowo, przekraczając 

wszelkie   możliwe   granice.   Marji   nie   przeraziły   jej   krzyki   i   jęki,   dobrze   już   znała   różne 

background image

oblicza cierpienia, to na wpół zduszone słowa, wyrywające się z ust córki, sprawiły, że Marji 

krew zakrzepła w sercu.

- Ja go zabiłam, okłamałam go, przywiodłam prosto na śmierć! O Jezu, pozwól mi 

teraz umrzeć! Niech zaznam udręk przez całą wieczność, za taki grzech...

Kielich się przepełnił.

Marja przyniosła ze swojej sypialni słoiczek z czerwoną etykietką i dodała dwie pełne 

łyżki nalewki do kubka wypełnionego w połowie ciepłym mlekiem.

Zmusiła   Amelię   do   otwarcia   ust   i   wlała   w   nią   gorzki   napój.   Mieszanka   opium   i 

własnej nalewki Marji na spirytusie zadziałała gwałtownie i skutecznie.

Amelia zemdlała w pół krzyku.

Wyglądało to tak, jakby ktoś nożem przeciął jej życie.

Marji ręce  się trzęsły,  przemogła  jednak ochotę, by uciec w  ten sam spokój, jaki 

mogło dać niebezpieczne lekarstwo.

- Musimy być silni - powiedziała cicho do Karla. Mąż, nie patrząc w jej stronę, rzucił 

gdzieś w powietrze:

- Tak, ale to będzie trudne, Marjo.

- Myślałam, że coś z Karlem Martinem... Wolno skinął głową.

- Ja też.

Złożył ręce, czyżby w modlitwie o siłę, czy też w podzięce?

Oboje   mieli   świadomość,   że   oprócz   żalu   nad   śmiercią   tego   szczególnego   dziecka 

odczuwają także ulgę wywołującą lekkie ukłucia wyrzutów sumienia. Benjamin nie był krwią 

z ich krwi; choć go kochali i zawsze wysoko podnosili głowę wobec tych, którzy go nie 

rozumieli, to jednak nie był ich synem.

Karl   Martin   wciąż   żył;   jedynie   w   najbardziej   dręczących   koszmarach   sennych 

pojawiały   się   obrazy   jego   śmierci.   Ale   na   pewno   wróci.   A   Amelia   pewnego   dnia   znów 

zacznie się uśmiechać...

- Może tam, gdzie jest, będzie mu teraz lepiej - rzekła Marja powoli. Po raz pierwszy 

wytarte słowa, jakże często powtarzane przy zmarłych, nabrały dla niej sensu.

Karl popatrzył na żonę, jego oczy były niczym przepaście, w które można staczać się 

bez końca.

- Myślę, że on rzeczywiście zatańczył z aniołami i tańczy z nimi także teraz.

Marja potwierdziła szeptem:

- Tak. Jutro powiemy o tym Amelii, gdy tylko się obudzi.

background image

ROZDZIAŁ III

Bali się o życie  Amelii,  a już na pewno o zdrowie jej duszy.  Przez pierwsze dni 

nowego roku dziewczyna snuła się niczym zjawa, z pobielałą twarzą i drżącymi, niezdolnymi 

do wykonania jakiejkolwiek czynności rękami. Jak we śnie krążyła między pokojem własnym 

a Benjamina, często również w środku nocy. Marja dawała jej większą dozę oszałamiającej 

mikstury,   lecz   miała   świadomość,   jak   wiele   ryzykuje.   Wszyscy   jednak   chcieli   opóźnić 

reakcje, które będą musiały nieuchronnie nastąpić, gdy tylko Amelia wyrwie się ze stanu 

głębokiej apatii.

Pod koniec stycznia Amelia przepłakała cały tydzień bez przerwy, Marja chciała być 

przy niej, lecz córka często odpędzała ją z krzykiem.  Karl krążył  po domu niczym  cień, 

schudł kilka funtów. Dopiero w marcu, gdy wiosenne słońce zaświeciło Amelii w oczy i 

zaczął   kiełkować   ulubiony   pachnący   groszek   Benjamina,   dziewczyna   po   raz   pierwszy 

dobrowolnie opuściła swój pokój i zeszła na dół, by zjeść wraz z innymi.

Długo stała w drzwiach. Czekała, aż oczy wszystkich zwrócą się na nią, widziała ich 

niepewność, dostrzegała zastygłą w pół ruchu łyżkę z zupą. Czuła, że patrzą na jej piękną 

suknię, której nie wkładała od wigilii, wiedziała, że zauważyli umyte i uczesane jasne włosy.

Karl wstał, podszedł do niej, podał jej ramię. Ucałował bladziutkie czoło i powiedział 

cicho:

- Witaj z powrotem, córeczko! Pozwól, że zaprowadzę cię do stołu.

I Amelia  dała się poprowadzić. Zauważyła,  że czeka na nią nakrycie,  chociaż nie 

schodziła na dół od świąt. Cieplej zrobiło jej się na sercu. Ale miejsce obok niej na lawie ziało 

pustką.

Specjalną poduszkę Benjamina także usunięto.

Zostało ich tylko troje.

Amelia   zdjęła   z   wielkiej   szafy   wazonik   z   suszonymi   kwiatami   i   postawiła   go   na 

miejscu Benjamina, wyzywająco patrząc w oczy matce.

Marja ujęła rękę córki.

- Tak będzie dobrze, Amelio. Dziewczyna skinęła głową. - Tak. Zaczęli jeść.

Marja wsiadła do powozu i zrobiła  miejsce  obok siebie. Dzisiaj  Amelia  miała  jej 

towarzyszyć do Vildegard, może dlatego wydawało się, że ptaki śpiewają wyjątkowo głośno i 

pięknie. Zimowa żałoba wycieńczyła ciało Amelii, dziewczyna wprost wychudła, lecz była 

piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Jej twarz utraciła ostatnie resztki dziecięcej krągłości, 

policzki   nie   były   już   rumiane   jak   jabłuszka,   kości   policzkowe   rysowały   się   nowymi, 

background image

ostrzejszymi liniami, przydając Amelii dorosłej, subtelniejszej urody, której, jak Marja po raz 

kolejny musiała przyznać, córka nie odziedziczyła po niej.

Jasne włosy z wolna odzyskiwały blask, między innymi dzięki przyrządzonej przez 

Marję specjalnej mieszance z rumianku, dębu szypułkowego, chmielu i olejku różanego.

Koń wolno człapał w dół zbocza. Na pomalowanej na czarno kolasce lśniły czerwienią 

inicjały Marji. Powóz był  podarunkiem od Karla,  Marja powoziła  nim  sama,  nie  chciała 

fatygować żadnego mężczyzny. We Wdowiej Zagrodzie trwała już gorączka wiosennych prac 

polowych,   mężczyznom   ledwie   starczało   czasu   na   spanie   między   rozrzucaniem   gnoju, 

oraniem, usuwaniem kamieni z ziemi i bronowaniem.

Tego   roku   planowano   również   oczyszczenie   pod   uprawę   sporego   kawałka   w 

Ovreteigane,   tak   postanowił   Karl,   by   zrekompensować   sprzedaż   innych   części   uprawnej 

ziemi owej ciężkiej zimy przed ośmioma laty.

Okrutna północna wojna wciąż trwała, wieści z frontu rzadko docierały do wioski w 

głębi fiordu, a jeśli już się tak działo, to były zwykle przeznaczone dla jakiejś wdowy lub 

starych  rodziców.  Trzej  kolejni młodzi  mężczyźni  wrócili  dc  domu,  okaleczeni  na resztę 

życia,   naznaczeni   wojną.   Marja   osobiście   zajęła   się   nogą   młodego   Jomara   Prestestiena. 

Amputowano ją nieudolnie tuż ponad kolanem, rana jednak zrosła się tak źle, że żołnierz 

cierpiał z powodu ropiejącej narośli wielkości pięści. Gdyby nie Chłopak, być może nigdy nie 

ośmieliłaby się kroić ciała młodego wojaka, nie chodziło wszak o życie. Ale Chłopak milcząc 

pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie, czy widział wcześniej podobne okaleczenia. Gdy 

jednak zapytała wprost, czy jest balwierzem, a może synem balwierza...

Najwidoczniej w swej ciekawości posunęła się za daleko.

Chłopak nie mógł mówić.

Może dlatego, że nie chciał?

Było coś tajemniczego w tym człowieku, który przebywał z nimi już od dziewięciu 

lat, a oni wciąż nic o nim nie wiedzieli. Wybudował sobie nędzną chałupę na skraju lasu 

ponad Vilde i z uśmiechem kręcił głową, gdy Marja zapraszała go do Wdowiej Zagrody. 

Najwidoczniej wolał samotność. No cóż, nie będzie się upierać. Nawet Amelii nie udało się 

nawiązać  kontaktu z tym  dziwakiem,  którego imienia  nie znał  nikt. Wyglądało  na to, że 

zadowala go imię Chłopak, choć wyrósł już na potężnego mężczyznę.

- Cieszę się - cicho powiedziała Amelia,  gdy Marja ściągnęła lejce i zawołała na 

konia, by się zatrzymał. Zwierzę posłusznie czekało, aż Amelia otworzy furtkę prowadzącą 

do Vildegard.

Marja zostawiła konia i powóz pod opieką jakiegoś dziecka, których gromadka zawsze 

background image

plątała się po podwórzu.

Przy schodach czekały już cierpliwie trzy kobiety.

- Dzień dobry i szczęść Boże - pozdrowiła je Marja. Pokłoniły jej się nisko z pokorą, 

lecz odważyły się odpowiedzieć na uśmiech.

- Szczęść Boże pani i wam, panno Amelio. Jakaż to radość widzieć was... tutaj.

Amelia uśmiechnęła się przelotnie, podziękowała. Zdawała sobie sprawę, że we wsi 

wiele poszeptywano o jej długotrwałej żałobie. Wpatrywała się w oczy kobiet, chłonęła każdy 

ton dźwięczący  w ich  słowach, doszukując  się śladów  ewentualnej  nieszczerości.  Czy to 

jedne   z   tych,   które   krzywiły   się   na   widok   Benjamina?   Czy   to   nie   one   mówiły,   że 

niedorozwinięty chłopiec nie jest wart takiego żalu?

Amelia już poczuła, jak ściska ją w żołądku. Pożałowała, że wybrała się z matką. Co 

też ci niemądrzy ludzie sobie pomyślą? Świetnie wiedziała, że wciąż źle mówią o Benjaminie. 

Uważają, że powinna się raczej cieszyć. Amelia przymknęła oczy, przypomniała sobie, jak 

zapiekła ją ręka od uderzenia, kiedy ukochany Liny, Guttorm, powiedział za dużo.

- Panienka Amelia powinna dostrzec w tym, co się stało, jasny punkt. Ten chłopak... 

miałby się ciągnąć za panienką, nawet gdyby była już stara i siwa? Wystraszyłby starających!

Guttorm natychmiast musiał się wynosić, Karl nie miał odwagi postąpić inaczej po 

histerycznym  wybuchu  Amelii, w dodatku zgadzał się, że służącemu nie przystoi tak się 

zwracać do gospodarzy.

Lina przez trzy kolejne tygodnie przypalała owsiankę, prawdopodobnie z zemsty, bo 

przecież kobieta z nieślubnym dzieckiem nie mogła liczyć na to, że wokół niej roić się będzie 

od zalotników.

Nadchodziło   jednak   lato   i   we   wsi   zaczęli   się   pojawiać   wędrowni   handlarze   oraz 

mężczyźni szukający pracy. Jeden z nich właśnie zajął miejsce Guttorma, zarówno przy pługu 

Karla, jak i w łóżku Liny.

Amelia w ciepłe sobotnie wieczory często długo nie mogła zasnąć, przysłuchiwała się 

wpadającym   przez   otwarte   okno   odgłosom   kroków   i   ściszonych   rozmów.   Wiedziała,   co 

oznacza   ten   ruch,   wiedziała,   że   ciche   stuknięcia   o   ścianę   spichrza   to   drabina,   po   której 

wspinają się chłopcy przychodzący w zaloty. Karl zwykle się tym nie interesował. Wielu 

gospodarzy czatowało w oknach i rzucało się z pięściami na nieproszonych gości, niejeden 

chłopak musiał  brać nogi za pas na widok rozzłoszczonego  pana celującego do niego ze 

strzelby.

Ale we Wdowiej Zagrodzie było inaczej, co bardzo odpowiadało Linie, podobnie jak i 

innym dziewczętom. Marja natomiast, słysząc o zalotach, zaciskała usta. Twierdziła, że to 

background image

przecież właśnie dziewczęta cierpią najbardziej. Do niej wszak przychodziły, gdy potajemne 

pieszczoty posunęły się za daleko i serce tłukło się w piersi ze strachu przed konsekwencjami.

Nigdy   nie   dawała   im   tego,   o   co   prosiły,   obiecywała   tylko,   że   jeśli   znajdą   się   w 

kłopocie, mogą liczyć na jej pomoc. Większość dziewcząt poślubiała swoich zalotników i 

tylko niektóre musiały płacić na tingu grzywnę za ciążę, trwającą zbyt krótko po ślubie.

Tego dnia jedna z kobiet przyszła do Marji w podobnej sprawie. Młoda panna nie 

mogła być starsza od Amelii. Marja wiedziała, że wiele ryzykuje, pozwoliła jednak córce 

pomówić ze zrozpaczoną dziewczyną w cztery oczy. Rozmowa mogła dla Amelii stanowić 

delikatną przestrogę na wypadek, gdyby i ona nie umiała sobie poradzić z chłopakami, którzy 

tak jak poprzedniego lata mogą mieć zadziwiająco wiele spraw we Wdowiej Zagrodzie.

Amelia uważnie, lecz z rosnącą irytacją wysłuchała historii dziewczyny; pamiętała ją z 

czasów, kiedy Nadjana uczyła w szkole. Berit już wtedy oglądała się za chłopcami i starała 

się im przypodobać.

- No i nie mogłam nic na to poradzić, on... on był taki chętny, przytrzymał mnie, nie 

mogłam mu się wyrwać i nie słuchał, że mówiłam nie...

Wzruszyła ramionami, posłała Amelii wiele mówiące spojrzenie.

- Czy on cię zhańbił... gwałtem?

Amelia, mówiąc to, zadrżała, ale Berit tylko zachichotała chytrze.

- Ty może nie wiesz, jak to jest, ale chłopcy potrafią kompletnie oszaleć... Wystarczy, 

że się do nich choćby odrobinę uśmiechnę. Powiem kilka słów, całkiem niewinnych...

Amelię ogarnęła złość. Dziewczyna nawet teraz trzepotała rzęsami. Przyszła ubrana w 

stanowczo zbyt  obcisłą sukienkę, głęboki  dekolt odsłaniał  piersi, a chustka narzucona  na 

ramiona służyła raczej nie jako przykrycie nagiej skóry, lecz chorągiewka, która powiewając 

przyciąga wzrok.

-   Czego   byś   chciała?   -   spytała   wreszcie   Amelia.   Zabrzmiało   to   surowiej,   niż 

przypuszczała.

W wielkich piwnych oczach dziewczyny zakręciły się łzy.

- Ależ, moja droga, to przecież jasne. Ja chyba... wydaje mi się, że będę miała dziecko. 

Ale to niemożliwe, to się nie może stać, nie jestem gotowa...

- Nic nie mogę na to poradzić - oświadczyła Amelia ostro.

- Ale przecież słyszałam...

Dziewczyna mówiła ściszonym głosem, niemal szeptała. Wzrok krążył niepewnie.

- Wiem, że to surowo zabronione, ale... czy ty... czy twoja matka... nie możecie temu 

zaradzić?

background image

Amelia podniosła się gwałtownie.

- Idź do tego swego zalotnika,  powiedz mu,  co się stało, i zaraz zaciągnij  go do 

pastora,   innej   możliwości   nie   masz.   I   ostrzegam   cię,   nie   próbuj   żadnych   głupstw.   Jeśli 

spodziewasz się dziecka, to znaczy, że Bóg tak chce. Biedna będziesz, jeśli ośmielisz Mu się 

sprzeciwić.

Dziewczyna przyglądała jej się wstrząśnięta.

- Ale... ale... słyszałam...

- Nigdy nie słyszałaś, byśmy trudniły się czymś takim. Moja matka i ja nie jesteśmy aż 

tak głupie ani niemoralne.

Ostatnie słowo smagnęło dziewczynę jak batem, ciaśniej otuliła się chustką, wydawała 

się teraz mała i bezbronna. Amelia pożałowała twardych słów, lecz kokieteria Berit była taka 

prowokująca.

- Przepraszam... nie chciałam... wybaczcie... Pójdę już.

Amelia wzięła się w garść.

- Nie przepraszaj, byłam zbyt surowa. Wiem, że jest ci trudno, tak samo chciałabym, 

żeby do tego nie doszło, jak i ty, ale nie wydaje ci się, Berit, że wszystko jakoś się ułoży? Nie 

sądzisz, że on poczuje się odpowiedzialny?

Berit uśmiechnęła się bez radości. Niewiele w niej zostało teraz z kusicielki.

- Na pewno. Nie powinnam była tu przychodzić. Cóż, pójdę już.

- Do widzenia, Berit. Uważaj na siebie. I na dziecko.

- To na pewno będzie potrzebne - szepnęła dziewczyna, wychodząc znów na słońce.

Marja zaraz przyszła do córki.

- Jak poszło?

- Powiedziałam jej, że nie możemy nic poradzić. Mamo, dlaczego ona przyszła? Ty 

chyba nigdy nic takiego nie zrobiłaś?

Marja usiadła ciężko.

- Nie, tego akurat nie. No cóż, to zależy od tego, co się myśli.

- Ty dobrze wiesz, co ja myślę - oświadczyła Amelia. Marja wolno kręciła głową.

- Nie odważyłabym się, wiesz, jaka kara za to grozi. Amelia skubała nitki wystające 

przy rękawie sukienki.

- Mamo... a co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że dziecko, które ona nosi, będzie takie 

jak Benjamin?

Marja prychnęła.

- A skąd można  to wiedzieć?  Nikt przecież  nie wie, jaki będzie dzień, zanim nie 

background image

nastanie wieczór.

-   Ale   gdyby   tak   było,   mamo,   albo   gdybyś   wiedziała,   że   to   dziecko   będzie 

najstraszniejszym mordercą na świecie, zrobiłabyś  to wtedy?  Zrobiłabyś  tak, żeby się nie 

urodziło?

Marję zdumiał nagły filozoficzny nastrój córki, ale te pytania nie miały sensu, bo 

niemożliwe jest przecież i nigdy możliwe nie będzie dotarcie do tajemnic dziecka, zanim 

jeszcze ujrzy ono światło dzienne.

- Wydaje mi się - powiedziała - że nie powinniśmy się wtrącać w naturalny bieg życia.

- Ale księża twierdzą, że i tak już to robisz, kiedy swoimi lekami i nożem odpędzasz 

chorobę, która bez tego uśmierciłaby człowieka.

- Nie życiu się wtedy opieram - odparła Marja z mocą. - Tylko walczę ze śmiercią.

Amelia pokiwała głową, uśmiechnęła się uspokojona.

- I ja tak myślę, mamo. To śmierć jest naszym najgorszym wrogiem, prawda?

Marja nie wiedziała, co powiedzieć.

Kiedyś uważała, że śmierć nigdy nie bywa piękna, z czasem jednak nauczyła się w 

niej widzieć również wyzwolicielkę, przyjaciela, który przybywa  po cichu i zabiera ludzi 

daleko od wszelkiego cierpienia.

- Sądzę, że śmierć jest częścią życia, Amelio, ale mniej musimy się jej bać.

Amelia spuściła wzrok.

- Myślisz, że Benjamin... on przecież był ochrzczony? Marja zrozumiała pytanie córki, 

ale problem wiary i zwątpienia nigdy nie był jej bliski. Nie potrafiła dać córce odpowiedzi, 

tak mało obcowała z Bogiem.

Delikatnie   pogładziła   Amelię   po   plecach,   czuła,   jak   bardzo   chuda   jest   córka. 

Wystające kostki kręgosłupa wskazywały drogę palcom matki. Może niesłusznie postąpiła, 

narażając ją na takie przeżycia w Vildegard? Sądziła jednak, że dziewczynie dobrze zrobi, 

gdy przekona się, że inni ludzie cierpią równie mocno, mają swoje wielkie żale i troski.

Amelia podniosła głowę. Wprawdzie w oczach błyszczały jej łzy, ale drżące wargi 

rozciągały się w lekkim uśmiechu.

-   Wydaje   mi   się,   że   istnieje   raj   dla   Benjamina.   Myślę,   że   Bóg   będzie   dla   niego 

wyjątkowo łaskawy, ponieważ on był taki niewinny.

- I ja tak myślę, Amelio. Benjamin nie miał w sobie zła, to prawda.

- Potrafił wpadać w gniew, czasami pluł i próbował mnie uderzyć, ale to moja wina, 

nie powinnam go drażnić, lecz okazać więcej cierpliwości i dobroci...

- Amelio, chyba żartujesz?

background image

Marja była wstrząśnięta, bo w wypowiedzianych zduszonym głosem słowach córki 

kryło się tyle wyrzutów sumienia.

- Nikt nie mógł być dla niego lepszy niż ty, nikt nie kochał go mocniej, nikt inny nie 

mógł dać mu więcej radości. Amelio, byłaś prawdziwym aniołem!

- Nie mów tak, mamo, nie jestem wcale aniołem, przeciwnie, jestem pełna grzechu.

Marja się poddała, pilnowała się tylko, by nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. 

Gdy   słyszała   wyznania   córki,   wzbierał   w   niej   gniew.   Amelia   pogrążała   się   w   bagnie 

samooskarżeń i braku poczucia własnej wartości. Czuła się winna wszystkiemu, co tylko 

możliwe.

Matka ujęła dziewczynę za ramiona, potrząsnęła nią leciutko, pochwyciła jej wzrok. 

Pojawił się między nimi ton groźnej powagi.

- Jesteś najmniej grzeszną osobą, jaką znam, Amelio. Zawsze tak bardzo się starałaś, 

tyle, ile mogło wytrzymać twoje serce. Nigdy się nie oszczędzałaś, za wszelką bezmyślność i 

zadawany ci ból odwzajemniałaś się jeszcze większą wyrozumiałością. Boję się, kiedy tak 

mówisz! Amelio, przestań tak myśleć!

- Mamo, kochasz ojca?

Marja była bardzo rada, że może wyraźnie i zdecydowanie kiwnąć głową, podczas gdy 

córka badawczo patrzyła jej w oczy.

Amelia westchnęła.

- Wierzę w to, już teraz wierzę. Ogromnie mnie to cieszy, mamo.

Marja poczuła wzruszenie. U p ł y n ę ł y już całe lata, odkąd tak szczerze rozmawiała 

z córką, jeśli w ogóle kiedykolwiek prowadziły taką rozmowę. Żałoba uczyniła z Amelii 

dorosłą, i to nie tylko jeśli idzie o wygląd.

Marja wstała uszczęśliwiona.

- Gdybyś tylko wiedziała, Amelio, jak bardzo się bałam o ciebie... Nigdy nie byłam 

dla ciebie dobrą matką, kochana.

Amelia uśmiechnęła się.

-   Oczywiście,   że   byłaś,   najlepszą   na   świecie.   Dzięki   Bogu   za   lojalność   dzieci, 

pomyślała Marja, tuląc córkę do siebie.

Amelia   była   zmęczona,   gdy   pod   wieczór   usiadły   w   kuchni   Gundy,   czekając,   aż 

zaprzęgną konia. Gunda nalała im słodkiego mleka, a nad ogniem z kociołka z wodą unosiła 

się   para.   W   kociołku   stał   mniejszy   garnek   wypełniony   po   brzegi   żółtawą   gęstą   siarą. 

Poprzedniego dnia ocieliła się pierwsza tej wiosny krowa. Będzie odświętne jedzenie!

Gunda, spokojna i dająca poczucie bezpieczeństwa, siedziała przy stole. Jej pulchne 

background image

palce   wyjątkowo   odpoczywały.   Twarz   miała   jeszcze   zarumienioną   po   całym   dniu   pracy, 

Marja widziała, że spuchły jej łydki.

- Powinnaś więcej odpoczywać, Gundo - strofowała ją łagodnie. - Tyle mamy przecież 

ludzi do pomocy.

- Tak, tak - pociągnęła nosem Gunda. - Dziewczynki są sprytne, ale tyle jest rzeczy, 

którymi samemu trzeba się zająć.

Marja zaśmiała się cicho.

- Właśnie, ja mówię to samo, Gundo, ale muszę przyznać, że nadeszły dobre dni, 

odkąd Johanna i Edda sprowadziły się tutaj.

Na   garnuszku   Vildegard   było   teraz   aż   siedmioro   ludzi.   Gunda   prowadziła 

gospodarstwo   razem   ze   swym   ukochanym.   Wciąż   mieszkała   w   pokoiku   za   kuchnią, 

twierdziła, że nie chce chłopa w domu, ale Marja widziała, że starsza już kobieta ostatnimi 

czasy rozkwitła, więc przymykała oczy, widząc owego mężczyznę skradającego się lub w 

niektóre wieczory wystającego pod furtką w oczekiwaniu, że Gunda zrobi sobie wolne.

- Johanna i Edda doskonale się spisują - kiwnęła głową Marja, uśmiechając się jak 

zwykle,   gdy   Gunda   konsekwentnie   nazywała   kobiety   dziewczynkami.   Johanna   miała   już 

chyba dwadzieścia pięć lat, Edda zaś przynajmniej dwadzieścia dwa.

W izbie parobków mieszkali dwaj mężczyźni. Jeden zjawił się ze strasznym bólem 

pleców, który uczynił z niego niezdolnego do pracy, gospodarz więc wyrzucił go za drzwi. W 

Vildegard na oczach Marji zdrowiał, aż wreszcie przysiągł, że będzie u niej pracować, dopóki 

krzyż  mu pozwoli. Uważał, że dach nad głową i utrzymanie  starczą mu za zapłatę. Jako 

dodatkowe wynagrodzenie potraktował przywrócone mu zdrowie.

Zagroda zmieniała się w iście wzorowe gospodarstwo.

Uprawiali w Vildegard zboże, kapustę i rzepę, mieli też dość paszy, by wykarmić zimą 

piętnaście  owiec  i dziesięć  krów. Poza  tym  po podwórzu dreptały kury,  a  każdej  jesieni 

zarzynano   świnię.   Spiżarnia   na   strychu   i   spichlerze   po   żniwach   zawsze   się   zapełniały, 

jedzenia starczało dla wszystkich mieszkańców zagrody, a w ciężkich czasach również dla 

wielu innych. Już niedługo uprawiane miały być wszystkie pola należące do gospodarstwa. 

Świętością pozostawał jedynie ogród z ziołami Marji, tam nie miał wstępu żaden człowiek z 

kosą. Marja lubiła zajmować się nim sama, troskliwie pielęgnowała nowe, nieznane gatunki, 

które udawało jej się wyhodować. Wiosną zawsze w Vildegard panował odświętny nastrój, 

Marja bowiem chodziła wtedy z uśmiechem na ustach, wyczekując pory siewu.

Teraz nasionka znalazły się już w ziemi.

Wiele kiełkowało.

background image

Niektóre   z   najsilniejszych   bylin   wypuściły   nawet   pączki,   bo   w   ogródku   za   oborą 

słońce przyjemnie już grzało i roślinki posadzone najbliżej brunatnej drewnianej ściany miały 

więcej niż przynależną im część światła i ciepła.

- Przyjdziesz jutro?

- Tak, jak zwykle. Chyba że jest coś specjalnego do zrobienia.

Kucharka   odmruknęła,   że   nie.   Marja   mogła   więc   mieć   wolny   wieczór.   Zwykle 

przychodziła  bądź przyjeżdżała  do Vilde trzy razy w tygodniu,  w pozostałe dni chorymi 

zajmowały się Johanna i Edda z Chłopakiem, a Gunda była tam zawsze.

- Gdzie jest dzisiaj Johanna?

- W Jonne. Metta urodziła wczoraj. Marja pokiwała głową. Johanna z czasem stawała 

się coraz bardziej uznaną akuszerką, wiele satysfakcji dawały jej wezwania na największe 

nawet   dwory,   gdy   spodziewano   się   narodzin   dziecka.   Z   mieszkańcami   Solgarden   nie 

utrzymywała żadnego kontaktu, jej mąż przed laty jasno dał do zrozumienia, że jeśli pójdzie 

do Marji Oppdal, to może już tam zostać i przestać się uważać za jedną z Solgardenów. 

Między rodziną Marji a ludźmi z Solgarden zbyt wiele było złej krwi, Marja czuła gniew z 

tego   powodu,   a   jednocześnie   było   jej   bardzo   przykro.   Kiedyś,   dawno   temu,   w   tamtej 

zagrodzie przyszła  na świat jej matka, ale wszyscy,  którzy kochali  Liv i maleńką  Marię, 

dawno już nie żyli. Pokolenia, które przyszły później, nie miały już takiej samej siły. Kiedy 

Marię postawiono przed sądem i skazano na dożywotnie zesłanie, żaden z Solgardenów nie 

odważył się przemówić w jej sprawie, Marja nie mogła im tego zapomnieć. Ale Johanna to co 

innego. Johanna była wierną, odważną duszą, która sprzeciwiła się mężowi i przyszła do 

Marji, byle  tylko  ratować życie  córeczki.  Dziecko umarło  Marji na rękach,  lecz  Johanna 

nigdy jej o to nie winiła, wiedziała zapewne, że pojawiła się zbyt późno. Została w Vildegard 

jako najbliższa pomocnica Marji, a z czasem także jej przyjaciółka. Do Johanny Marja mogła 

przyjść tak samo, jak kiedyś szła do domu Nadjany, Johanna była poważną kobietą, mocno 

stąpającą nogami po ziemi, małomówną. Pełna goryczy przeszłość odcisnęła na niej ślad, ale 

była odpowiedzialna, chętna do nauki i szczerze pragnęła poświęcić się niesieniu pomocy 

innym.   Ta   chuda   ciemnowłosa   kobieta   wyglądała   teraz   młodziej   i   zdrowiej   niż   przed 

siedmioma laty, wciąż jednak w niektóre noce zrywała się z krzykiem, dręczona koszmarami, 

i bała się wyjść sama poza podwórze ze strachu, że gdzieś po drodze spotka męża. Zawsze 

towarzyszył jej jeden z parobków, a przynajmniej któreś z dzieci z okolicznych zagród.

Marja   opróżniła   miskę   z   mlekiem.   Z   dworu   dobiegło   parskanie   konia,   lekko 

zaskrzypiały koła powozu, byli gotowi.

- Pozdrów Johannę, jutro się zobaczymy.

background image

Amelia   wstała   zmęczona,   lekko   zachwiała   się   na   nogach.   Ten   pierwszy   dzień 

spędzony wśród ludzi nieco ją znużył, lecz oczy jej błyszczały z nowo przebudzonej radości, 

jaką niesie poczucie więzi z innymi.

W drodze do domu Marja usłyszała, że córka cichutko nuci.

Amelia   nie   zaśpiewała   żadnej   piosenki   od   tamtej   wigilijnej   nocy,   kiedy   usypiała 

Benjamina kołysanką.

background image

ROZDZIAŁ IV

Amelia znalazła  swoje miejsce w szpitaliku, trzy dni w tygodniu towarzyszyła tam 

matce   i   pomagała   w   dużych   i   małych   kłopotach.   Marja   rozradowana   obserwowała,   jak 

dziewczyna na powrót odnajduje się wśród ludzi i z jaką dojrzałą pewnością rozmawia z nimi, 

niosąc im spokój.

Ona   ma   wrodzony   dar,   znów   stwierdzała   Marja.   Bacznie   śledziła   drobne   dłonie 

Amelii, gładzące wzdęty brzuszek dziecka lub delikatnie obmacujące złamaną nogę. Niekiedy 

Marja zauważała, jak chory przymyka oczy w poczuciu ulgi, a na czole Amelii pojawia się 

pot. Może to jednak dlatego, że jest maj, równie ciepły jak zeszłego roku?

Czy ona ma w sobie tę moc?

Niełatwo to stwierdzić.

Czy powinna wypytywać?

Marja przeżywała rozterkę. Trudno będzie uzyskać potwierdzenie, bo jeśli ona jest 

taka jak ja, to sama o tym nie wie, myślała.

Spojrzenie   Amelii   było   niezgłębione,   jej   skupienie,   gdy   towarzyszyła   matce   do 

Vildegard, mogło wynikać z czystej chęci nauki. Ale Marji coraz częściej przypominały się 

oczy Kari, wspomnienie starej kobiety nagle ożyło z dawną mocą.

Kari wiedziałaby, co robić.

Kari pomogłaby Amelii zrozumieć.

Ale Kari już odeszła.

A sama Marja utraciła wszelki kontakt z ową czerwoną mocą, która kiedyś płynęła 

przez jej ciało.

Amelia delikatnymi dłońmi dotykała noworodka.

Amelia podtrzymywała głowę starca, pomagając mu się pożywić.

Amelia  wymyśliła,  by zwichniętą  nogę okładać  liśćmi  babki i  mokrą  gliną.  Glina 

zastygała w twardą skorupę i kostka mężczyzny była wtedy tak dobrze osłonięta, że mógł 

nawet kuśtykać i pilnować domu w czasie, kiedy żona próbowała zdobyć dla nich jakieś 

pożywienie na te dni, gdy tracili jego dniówkę.

Marja miała wrażenie, że córka wykluła się z poczwarki, jak gdyby śmierć Benjamina 

zmusiła   ją   do   rozpostarcia   skrzydeł.   Wciąż   widziała   żałobę   Amelii,   jej   twarz   nadal 

przesłoniętą woalką czarnej melancholii, ale Amelia coraz częściej się uśmiechała, a kiedy 

kładła się wieczorem, prędko zasypiała.

Dobre czasy.

background image

Nowe czasy.

Marja zwróciła twarz do słońca, radując się życiem.

Jutro zrobią sobie wolny dzień, wybiorą się obie z Amelią do Dosen obejrzeć wielkie 

kufry handlarzy i schowki na statkach. Przyda im się nowe ubranie.

Oczy matki były równie szeroko otwarte jak oczy córki, obie gładziły z uniesieniem 

prześliczny materiał, ściszonymi  głosami dyskutując o cenie. Amelia nie widziała jeszcze 

czegoś tak pięknego. Leżał przed nią zwój lśniącego brokatu o barwie ciemnej czerwieni, 

przetykany srebrną nitką i ozdobiony maleńkimi wypukłymi pączkami róż. Marja znalazła 

zwój cienkiej bawełny w czarnym kolorze, z wzorem w cieniutkie różowe paseczki.

Kupiec uśmiechał się szeroko, zacierał ręce, spluwał co raz tytoniem i przymilał się do 

kobiet. Nieczęsto się zdarzało, by we wsi nad ciasnym fiordem znalazł takie klientki. Od obu 

pań biła woń zarobku, od srebrnych spinek we włosach starszej, od błyszczącej kariolki, którą 

przyjechały.

- Tylko osiem talarów, bezwstydnie niska cena, moje panie, ale tak mało jest ludzi 

waszej klasy, ledwie śmiałem wyłożyć te zwoje.

Oczy Marji zalśniły chytrze.

- Osiem talarów? Za materiał na suknię? Kupiec nie wie, że za takie pieniądze można 

kupić dwie krowy?

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, brunatny czubek języka musnął równie brunatne 

wąsy.

- Ale taka pani nie może się chyba ubrać w byle jaką cielęcą skórę, nieprawdaż?

Marja oburzyła się, wyzwała go od lichwiarzy.

- Daję ci pięć talarów za ten brokat, ale pod warunkiem, że dostaniemy na dokładkę 

również te wstążki i tuzin srebrnych guzików!

Kupiec zaśmiał się wymuszenie, ale oczy zabłysły mu z radości, że ubije taki świetny 

interes. W dzisiejszych czasach zwykle kupowano najwyżej za szylingi.

- Siedem talarów, pani, i wszystkie dodatki będą twoje, ale to ostatnie słowo. Niżej nie 

zejdę, bo moje biedne dziatki nie mogą zimą głodować.

Marja   przyjęła   ofertę   z   uśmiechem,   dobrze   wiedząc,   że   handlarz   i   tak   ma   dużo 

szczęścia, w ogóle znajdując chętnego na ten piękny materiał. Zwój był dostatecznie gruby, 

by starczyć na suknię dla Amelii, kamizelę dla Karla i może nawet na stanik dla niej.

Kupiły też igły do szycia, gładkie, błyszczące, o wiele cieńsze od tych, które był w 

stanie wykuć miejscowy kowal, a także bawełniane nici i miedziane guziki. Amelia tęsknym 

wzrokiem spoglądała na prześliczne białe koronki, lecz kupiec upierał się, że przywiózł je na 

background image

zamówienie radczyni kancelarii. Marja starała się go przekonać, kusiła brzęczącymi talarami 

w sakiewce, ale nie, kupiec zasmucony obstawał przy swoim. Obiecywał, że może przywieźć 

takie same następnym razem...

Po   zakupach   dobry   humor   im   dopisywał   i   gdy   tylko   towary   zapakowano   z   tyłu 

powozu,   pojechały   niedługą   drogą   z   przystani   do   Dosen.   Gospoda   się   powiększyła, 

dobudowano przestronną werandę od strony wody i w letni dzień można tam było siedzieć w 

przyjemnym cieniu i wyglądać na fiord i wioskę. Każdy słup, na którym opierała się weranda, 

ozdobiony   był   rzeźbieniami.   Marja   dziwiła   się   trochę,   że   Dosena   stać   na   takie 

przedsięwzięcie,   doszła   jednak   do   wniosku,   że   interes   na   pewno   w   tych   niespokojnych 

czasach   dobrze   się   kręci.   Młodzi   ludzie   dużo   podróżowali,   kwitł   handel,   bo   z   miast 

strumieniem napływały kosztowności, których bogacze zmuszeni byli się pozbyć za jedzenie.

Zamówiły cydr.

Jabłoniowy sad w Dosen w ostatnich latach bardzo się rozrósł, niewysokie drzewa 

każdej jesieni wydawały teraz owoce, czerwone kule pełne smaku kwaskowatej pieszczoty 

słońca. Marja również zasadziła kilka roślinek, własnoręcznie wyhodowanych z niedużych 

brązowych   nasionek.   Pięć   z   nich   nigdy   nie   wyjrzało   z   ziemi,   kolejne   trzy   zwiędły,   gdy 

przesadzała je przed trzema laty, ale na czterech ostatnich pojawiły się tej wiosny pełne życia 

jasnozielone   pączki.   Delikatne   pnie   będą   wymagać   wiele   czasu   i   troski,   zanim   kiedyś 

wydadzą owoce, a może urodzą jedynie niekształtne, niesmaczne jabłka? Nigdy nie wiadomo. 

Sad w Dosen na pewno jeszcze przez co najmniej dziesięć lat będzie najpiękniejszym sadem 

w całej wsi.

Cydr był nieco zbyt kwaśny, Marja czuła też, że nie jest wcale taki znów niegroźny, na 

pewno znacznie mocniejszy niż piwo, ale też i niepodobny do wina, które, kusząc smakiem, 

wdziera się do gardła. Ten napój, nieco gorzki, pienił się i pachniał jak mieszanka kwaśnej 

trawy i słodkawego piwa.

Kobiety piły, patrząc sobie w oczy, Amelia uśmiechała się szczerze, a Marja poczuła, 

że niebo nad nimi jest szerokie i otwarte.

-  Dziękuję za  to,  co  kupiłaś,  mamo,  tak   się cieszę.   Czy  tym   razem  wszystko  też 

będziesz szyła sama?

Marja pokręciła głową.

- Nie, chyba nie wypada, zresztą nie mam czasu. Dlaczego zresztą nie wspomóc kogoś 

kilkoma szylingami i nie poprosić wdowy z Kvilde, żeby to zrobiła? Przypuszczam, że jest 

dość zręczna, by wymyślić coś nowego. Coś, czego nikt we wsi jeszcze tu nie widział.

Amelia parsknęła śmiechem.

background image

- Będą cię sobie pokazywać palcami. Wszyscy przecież wiedzą, jak powinna wyglądać 

sukienka,  tylko  Nadjana mogła  wchodzić do kościoła  w swoich niezwykłych  strojach... i 

kapeluszach!

Na twarzy Marji pojawił się przebiegły uśmieszek.

- Podsunęłaś mi pewien pomysł, moja kochana. Kapelusz, to by dopiero było coś! 

Spróbujemy go dzisiaj zrobić!

Amelia śmiała się, jabłecznik zaróżowił jej policzki, wprawił w dobry humor.

- Ależ, mamo, nie będziemy umiały! Marja poderwała się.

- Oczywiście, że tak! Chodź, nieraz przyglądałam się kapeluszom Nadjany i nawet je 

mierzyłam, spróbujemy zrobić jakiś, i to zaraz!

Jak dwie dziewczynki spieszące do swego świata zabaw biegły po schodach Dosen, 

machając gospodarzom na pożegnanie.

Przy kariolce czekał jakiś młody człowiek.

Ukłonił   się   nisko,   przywitał   obie   jak   najuprzejmiej,   Marja   zamieniła   z   nim   kilka 

zwyczajowych zdań na temat pogody, zastanawiając się, z jaką właściwie przychodzi sprawą.

- No... hm... to jest tak... że zastanawiałem się, czy paniom nie trzeba pomóc. Umiem 

powozić, nie musicie więc same...

Marja już chciała go odgonić, gdy zauważyła ukradkowe spojrzenie, jakie chłopak 

posłał Amelii. Jedynie leciutki uśmiech mógł zdradzić, że to zobaczyła.

Czyżby coś się szykowało?

Chłopak był bardzo miły, Marja znała jego rodziców, to dobrzy gospodarze, lecz nie 

mieli dość ziemi, by uznać ich za naprawdę zamożnych. No cóż, to bez znaczenia, Amelii 

wystarczy tego, co ma.

Z uśmiechem ujęła córkę pod rękę, pomogła jej usiąść na wąskiej ławeczce, sama 

zajęła miejsce obok niej.

- Z wdzięcznością przyjmiemy propozycję, prawdę powiedziawszy, trudno okiełznać 

tego konia, a rękawiczki zostawiłyśmy w domu.

Nie było to do końca prawdą, lecz Marja uznała wytłumaczenie za dobre. Przez całą 

powrotną drogę do domu nie spuszczała oka z Amelii, ale córka w żaden sposób nie okazała, 

by ten chłopak znaczył dla niej choć odrobinę więcej niż którykolwiek inny. Wreszcie Marja 

z głębokim westchnieniem poczuła, jak nowo wyzwolone napięcie mija.

Dopiero kiedy były już w domu i zdążyły nawet poukładać zakupy, Amelii wyrwało 

się:

- Ten chłopak z Solvang dobrze powoził.

background image

- Mhm - mruknęła Marja. I dodała jakby od niechcenia: - Zaprosiłam go na niedzielę 

na kawę.

Amelia wybuchnęła śmiechem.

- Na kawę? Będzie dzwonił filiżankami jak dzwony w kościele.

Marję   niekiedy   bawiło   zapraszanie   gości   na   niezwykły   napój,   sama   polubiła   ten 

dziwny gorzki smak. Wciąż jednak nie pijała jeszcze kawy jak Nadjana, czarnej i mocnej, bez 

cukru i mleka, tylko wlewała tyle śmietanki, że napój przybierał jasnobrązową barwę, taką jak 

ręce Karla latem.

Amelia pospiesznie nawlekała na sznurek trzy maleńkie guziczki od starej sukni.

Osiągnęła już wiek odpowiedni do zamążpójścia.

A nigdy jeszcze przecież nie podała nawet żadnemu chłopcu ręki. Teraz jednak przy 

tak   otwartym   zainteresowaniu   okazywanym   jej   przez   Oysteina   Solvanga   coś   jakby   ją 

załaskotało, sprawiając, że zaczęła oddychać szybciej.

Spotkali się trzy razy, zawsze w bardzo przyzwoitych okolicznościach, w obecności 

co najmniej jednej dorosłej osoby. Oysteina zaczęła ogarniać irytacja, tak się dłużej nie da. 

Dziewczyna jest bardzo młoda i cicha z natury, właściwie trudno ją zrozumieć, to jedna z 

tych, co to trzeba naprawdę bardzo się starać, by znaleźć w nich coś interesującego. Nie 

sprawiała   także   wrażenia   szczególnie   namiętnej,   siedziała   tylko,   wiercąc   się   na   krześle, 

podczas gdy on desperacko usiłował wyszukiwać nowe tematy do rozmowy.

O czym właściwie można rozmawiać z dziewczyną?

Dziewki służące, z którymi miał do czynienia, nigdy nie wymagały zabawiania ich 

konwersacją. W pełni zadowalały je jego gorliwe wargi i świadome celu dłonie. Wszystkie 

były takie same, nawet ta głupia Berit. Wybuchnął jej śmiechem prosto w twarz, gdy przyszła 

do niego z tą historią o ciąży i rzeczywiście tak jak przypuszczał, jej brzuch pozostał nadal 

płaski. Wszystkie próbowały go oszukać, myślały, że przez krótką przygodę zmuszą go do 

małżeństwa. Ale on miał inne plany, a jego ojciec miał plany bardzo konkretne.

Amelia   usiłowała   zobaczyć   twarz   Oysteina   w   marzeniach.   Kiedy   w   samotności 

budziła   się   w   niej   nieznana   tęsknota,   pozwalała   własnym   dłoniom   błądzić   po  rozgrzanej 

skórze i z przymkniętymi oczyma wyobrażała sobie zielonopiwne oczy chłopaka. Ukradkiem 

obserwowała jego usta, pragnęła zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół ruchliwych warg, 

lecz kiedy w myślach pozwalała im zbliżyć się do własnych ust, obraz rozwiewał się sam z 

siebie.

Niechętnie wspominała jego niemądre słowa, głupie paplanie o szlachectwie chłopa. 

Pamiętała, jak gestykulując przechwalał się bez umiaru gospodarstwem rodziców, rzucając 

background image

jednocześnie takie same chciwe spojrzenia na srebrne łyżeczki mamy jak na nią.

Mimo   wszystko   zainteresowanie,   jakie   jej   okazywał,   fascynowało   ją.   Za   każdym 

razem, gdy miał przyjść, Amelia czuła się jak wystraszony ptaszek. Odwiedził ich już tyle 

razy, że ludzie we wsi zaczęli gadać, najwidoczniej nie było już drogi odwrotu. Chłopak z 

Solvang stroszył piórka i nie ukrywał, że jest pierwszym starającym, jakiego zaproszono do 

Wdowiej Zagrody, a Amelia z bijącym sercem myślała: a więc tak wygląda Miłość? W tym 

słowie kryło się oczekiwanie, napięcie i odrobina przeczucia niebezpieczeństwa. Była jednak 

już gotowa, by stawić jej czoło. Nawet piersi jej urosły...

Marja   dreptała   w   koło,   doglądając   córki.   Oblane   rumieńcem   policzki   dziewczyny 

wystarczały jej za dowód, poza tym Amelia zawsze przed wizytą Oysteina była podniecona i 

wszystko leciało jej z rąk, prawdziwa zakochana panna. No cóż, dobrze się to zapowiada, 

chłopak jest solidny i wydaje się, że z całych sił próbuje zadowolić Amelię. Marja nie mogła 

powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie nieudolnych prób eleganckiej konwersacji, ale 

widziała przecież, że Oystein przynajmniej się stara. Dla Amelii...

Albo dla jej pieniędzy.

Wszyscy   zdawali   sobie   sprawę   z   tego   aspektu   związku   młodych.   Karl   zwłaszcza 

burczał niezadowolony, przypominając, że gospodarz z Solvang przed trzema laty zastawił 

zarówno las, jak i staw rybny, ale przecież oni sami sprzedawali i zastawiali, potrzebowali 

bowiem pieniędzy na ważniejsze rzeczy. Na pewno tak samo było w Solvang, pocieszała się 

Marja, ale Karl burkliwie obstawał przy swoim.

- Uważam, że najwyższy czas na rozmowę, chyba któregoś dnia osobiście wybiorę się 

na Solvang, dowiem się tego i owego.

Marja westchnęła zrezygnowana.

- Czy nie powinniśmy raczej myśleć o tym, czego pragnie Amelia? Ona wszak i tak 

nie musi się o nic martwić. Jeśli chłopak naprawdę się nią interesuje, jeśli ona go pokochała... 

to jakie znaczenie ma jego mała zagroda?

Żadne z nich nie wypowiedziało tego na głos, choć oboje myśleli o tym samym.

Gdyby Karl Martin nie wrócił do domu...

Amelia zostałaby jak królowa we Wdowiej Zagrodzie.

Jej mąż zająłby miejsce Karla, najznaczniejszego człowieka we wsi pod względem 

bogactwa i ziemskich dóbr. To wielka odpowiedzialność.

- Chłopak wygląda na nawykłego do pracy. Jest solidny, no i najstarszy.

- Do dobrego życia nie potrzeba mu naszej ziemi. Pokiwali głowami, ale z oczu Karla 

wciąż wyzierała niepewność.

background image

- Nie odkładajmy tego dłużej. Wieczorem rozmówimy się z Amelią i albo położymy 

kres rym odwiedzinom, albo będzie musiała dać mu słowo.

- To prawda - przyznał Karl.

- Miejmy nadzieję, że nasza córka okaże się tak dorosła, jak ci się wydaje.

Zapowiedzi   ogłoszono   na   schodach   kościoła   w   drugą   niedzielę   maja.   Karl   stał 

wyprostowany   ze   ściągniętą   twarzą   i   słuchał   słów   pastora,   sztywno   uśmiechał   się   do 

wszystkich gratulujących, nie patrząc przy tym na córkę. Amelia i Marja włożyły kapelusze, 

córka miała też woalkę zrobioną szydełkiem z cieniutkiej lnianej przędzy. Już przez to oczy 

wszystkich skierowały się na nie, lecz wioskowe kobiety akceptowały ekstrawagancję ludzi, 

którzy mają pieniądze. Niektóre usiłowały nawet naśladować nową modę i wystroiły się na 

nabożeństwo   w   przypominające   naleśniki   nakrycia   głowy   z   tkanego   w   domu   materiału. 

Zdobiły je najprzeróżniejszymi rzeczami, poczynając od piór mew do suszonych kawałków 

futra i pomponów z farbowanej wełny.

Oystein Solvang uśmiechał się od ucha do ucha i sprawiał wrażenie, że zaraz pęknie z 

dumy.   Nadęty   przechadzał   się   po   dziedzińcu   i   przyjmował   gratulacje   od   rówieśników, 

koledzy klepali go po plecach, ten i ów mruknął bezczelnie, że udało mu się, bo kupując 

konia dostał jeszcze stajnię.

Karl usiłował zdusić niepokój.

Marja uśmiechała się i patrzyła na rękę Oysteina spoczywającą na szczupłych plecach 

Amelii. Odnosił się do niej delikatnie, okazywał szacunek, ale w jego spojrzeniu kryło się coś 

więcej niż tylko tłumiona namiętność. Była w nim jakaś irytacja, zniecierpliwienie i... może 

brutalność?

Przestań, skarciła w myślach sama siebie. Reagujesz jak typowa kwoka, dla twojej 

córki nikt nie będzie dostatecznie dobry, pod twoim karcącym spojrzeniem nikt niczego nie 

wykona należycie.

Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że już niedługo zostanie teściową.

A wkrótce może też i babcią.

Zbladła pod czarnym kapeluszem.

Odruchowo pogładziła się po biodrach.

Babcią?

Nie, to zbyt nieprawdopodobne.

Ale rzeczywiście szedł jej już trzydziesty czwarty rok.

Amelia osiągnęła nietkniętą urodę dojrzewającej kobiety,  Marja miała nadzieję, że 

Oystein nie zgasi radości życia, płonącej teraz w jasnoniebieskich oczach córki.

background image

Owszem,   wstyd   wywołany   zerwanymi   zaręczynami   piekł,   lecz   Amelii   inne   myśli 

wydawały się bardziej przykre.

Żałoba po Benjaminie wciąż jeszcze żyła w jej sercu i przesłaniała inne cierpienia.

Teraz, kiedy było już po wszystkim, po tym, co nastąpiło w końcu maja, o czym nie 

przestawano mówić w całej wiosce, odczuwała nawet pewną ulgę.

To   mama   podjęła   działania.   Choć   cała   sprawa   przedstawiała   się   dość   tragicznie, 

Amelia nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie rozgniewanej matki, która 

jak burza wpadła do kuchni Gundy.

Amelia siedziała tam w spokoju i kroiła cebulę do przygotowywanej przez Gundę 

pożywnej zupy. Przy drzwiach leżały pęczki świeżo zebranych ziół, które miały oczyścić i 

rozwiesić do suszenia.

Marja była blada, lecz jej oczy patrzyły surowo i gniewnie.

- Amelio, moje dziecko, wydarzyło się coś strasznego. Ty... ach, nie wiem, jak mam to 

powiedzieć...

Wystraszona Amelia drgnęła, wypuściła nóż z ręki, omal się przy tym nie kalecząc.

- Co się stało, mamo? Przestraszyłaś mnie. Czy coś z Karlem Martinem?

Marja osunęła się na krzesło. Gunda wycofała się, choć Marja najwyraźniej i tak nie 

przejmowała się jej obecnością.

- Nie, nie, nic takiego.

Ujęła w ręce dłonie Amelii, drżały leciutko. Popatrzyła córce prosto w oczy.

- Pamiętasz Berit?

- Oczywiście.

- Doprawdy nie wiem, co mam myśleć, ale... ona twierdzi, że to Oystein jest ojcem jej 

dziecka, a raczej był, bo dziecko nigdy nie przyjdzie na świat.

Amelia coraz szerzej otwierała oczy, więcej w nich było wzburzenia niż żalu.

- Co takiego? Ale... ale... przecież jej mówiłam... Twarz Marji się ściągnęła.

- Są jeszcze inne oprócz nas, Amelio. Są takie, które znają różne sposoby dla kobiety 

zdradzonej przez mężczyznę.

- Ale... chyba nie tu w wiosce, prawda?

-   Nie.   I  przez   to   właśnie   historia   Berit   jest   wiarygodna.   Dziewczyna   twierdzi,   że 

Oystein osobiście towarzyszył jej w drodze przez góry do pewnej niewiasty, o której wiedział. 

Berit mówiła, że... prowadził tam już niejedną. Wydusiłam z niej imiona, natychmiast do nich 

pójdę i zażądam, by się przyznały. Dopiero wtedy będziemy mieć pewność... Obawiam się 

jednak, że to wszystko prawda, Amelio.

background image

Oczy   córki   patrzyły   zdumiewająco   spokojnie.   Usta   może   leciutko   jej   drżały,   ale 

siedziała wyprostowana, a z jej twarzy trudno było coś wyczytać.

- Ojciec się ucieszy - szepnęła wreszcie cicho.

Marja wiedziała, że Amelia ma rację. Serce jej krwawiło na myśl, że los znów tak 

ciężko doświadczył córkę. Na szczęście dziewczyna przyjęła cios z godnością.

- Ja go nie kocham - oświadczyła Amelia krótko i odwróciła głowę.

Słowa   padły   po   namyśle,   Marja   zrozumiała,   że   długo   czekały,   by   zostać 

wypowiedziane.

Oczy Amelii zwilgotniały, przełknęła z trudem ślinę.

- To niemożliwe, żebym go kochała - powtórzyła. - Bo inaczej to, co się teraz stało, 

byłoby dla mnie gorsze niż śmierć Benjamina, prawda?

Marja pokiwała głową.

- Prawdopodobnie tak.

- Ludzie wezmą mnie na języki. I to także Marja musiała potwierdzić. Cieszyło ją 

jednak, że córka nie próbuje nawet szukać innych rozwiązań niż zerwanie zaręczyn.

Berit zapewne nie kłaniała, w każdym razie w jej oświadczeniu dość było prawdy, by 

położyć zdecydowany kres odwiedzinom Oysteina Solvanga we Wdowiej Zagrodzie.

Wystarczyła okrągła sumka jako odszkodowanie od Karla, a nawet burzący się ojciec 

chłopaka umilkł  i przyrzekł  trzymać  język  za zębami,  gdyby ktoś  zechciał  wypytywać  o 

interesujące szczegóły. Ale też i to, co się stało, przyniosło wstyd również gospodarzowi z 

Solvang, chociaż dla niego najważniejsze było, że plany, z którymi wiązał wielkie nadzieje 

dla rodu, obróciły się wniwecz. Plotki głosiły, że złoił swemu dobrze wyrośniętemu synowi 

skórę świńskim rzemieniem, jak gdyby był małym dzieckiem.

Upłynęły   zaledwie   dwa   tygodnie,   a   już   ogłoszono   nowe   zaręczyny,   tym   razem 

Oysteina z dziewczyną z sąsiedniej zagrody. Panna miała tylko jednego brata, który wyruszył 

na wojnę. Dzień po nadejściu wiadomości o jego śmierci chłopak z Solvang podpisał umowę 

zaręczynową. Najstarsza córka sąsiadów stała się jedyną dziedziczką gruntów i rozmaitych 

przywilejów. Razem z Solvang zagroda zmieni się w dostatnie gospodarstwo.

Amelia raz tylko napotkała spojrzenie byłego narzeczonego, dało się w nim wyczytać 

wyłącznie ukrytą irytację. Ona sama poczuła drżenie w piersi, jakby zaraz miała wybuchnąć 

płaczem, ale uczucia prędko blakły, a jej pozostała po nich tak drogo okupiona wiedza.

Nie ma nikogo, kto pokochałby ją dla niej samej.

Nikt we wsi wśród lśniących  sreber Wdowiej Zagrody i płaskich bujnych  pól nie 

dostrzeże jej duszy.

background image

Przez to właśnie z oczu płynęły jej łzy tego wieczoru, gdy Oystein pospiesznie wiódł 

narzeczoną do ołtarza, ale i Karl, i Marja zauważyli je i poprzysięgli sobie, że od tej pory 

jeszcze baczniej będą pilnować córki.

background image

ROZDZIAŁ V

Ârdal, w maju

Chłopak wszedł do niziutkiej chaty, poocierane ręce uwalane miał ziemią i nawozem. 

Przez cały dzień harował na polach gospodarza ze Snase, lecz ciężka orka nawet na moment 

nie zdołała oderwać jego myśli od kobiety leżącej na brudnym posłaniu.

Zobaczył,   że   wychudzona   twarz   ściągnęła   się   i   nabrała   żółtawej   barwy.   Kobieta 

przymknęła   oczy,   ale   kręciła   się   lekko   na   twardym   łóżku.   Jej   ogorzała   skóra   zachowała 

jeszcze ślady opalenizny po latach pracy w polu, mimo że sczerniała i wyschła od choroby. 

Chora wyglądała na osobę liczącą sobie co najmniej pięćdziesiąt lat, a przecież nie tak dawno 

minął jej trzydziesty piąty rok życia.

Chłopiec ją kochał.

Ściskało   go   w   piersi   za   każdym   razem,   gdy   wracał   do   domu   i   widział   jej   coraz 

większą rezygnację, wciąż o krok bliżej śmierci.

Bendik upuścił na ziemię zawiniątko z okruszynami chleba i ogryzioną kością, umył 

się prędko w beczce stojącej pod drzwiami, przez cały czas nie spuszczając oka z chorej.

- Mamo, nie śpisz? Zobacz, co ci przyniosłem! Będzie pyszna zupa na mięsie i chleb 

namoczony w mleku.

Kobieta w łóżku walczyła o powrót do przytomności. Chłopiec podszedł do niej, ujął 

jej   drobną   dłoń   w   swoją.   Miała   rękę   równie   twardą,   pokrytą   odciskami,   jak   i   on,   lecz 

niewiarygodnie wprost teraz osłabłą.

Z nabożeństwem ją ucałował.

To   te   ręce   trudziły   się   dla   niego   przez   wszystkie   lata,   to   one   imały   się   każdej, 

najcięższej nawet pracy, bo kobieta musiała walczyć o przetrwanie dla siebie i swego syna.

- Mamo, nie masz siły, żeby się dziś ze mną przywitać? Moja biedaczko, odpocznij 

jeszcze chwilę. Zaraz rozpalę ogień i ugotuję ci miskę pożywnej zupy...

Po drodze do domu nazrywał świeżych pączków brzozy, znalazł też garść okrągłych 

jasnych listków nazywanych  kapustą biedaków. Bendik nienawidził ich gorzkiego smaku, 

lecz wiedział, że wystarczy gotować je dość długo w raz z innymi składnikami, by zrobiły się 

niemal przezroczyste i straciły gorycz, a przecież dobrze zapychają brzuch.

Zabrał się za rozniecanie ognia na palenisku umieszczonym na samym środku prostej 

chaty. Dym zasnuł izbę, chociaż dymnik w dachu był otwarty.

Kobieta w łóżku zaniosła się kaszlem.

Zaraz p o t e m widać oprzytomniała, bo usłyszał jej szept:

background image

- Synku... wróciłeś do domu...

Bendik podniósł wychudzone ciało do pozycji siedzącej, uznawszy, że tak będzie jej 

łatwiej oddychać. Matka przestała kaszleć, uśmiechnęła się słabo, lecz oczy wciąż miały ten 

sam szklany blask.

Uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, jej wszystko zawdzięczał.

- Gotuję dla ciebie zupę, mamo, nie czujesz zapachu mięsa?

W garnku leżała tylko jedna kość, którą dostał od służącej gospodarzy. Na gnacie 

gotowano już coś wcześniej, ale odrobina szpiku wciąż pozostała i mogła być  może dać 

złudzenie smaku mięsa.

- Mięso... Nie miałam go w ustach od czasu... Bóg jeden wie, od kiedy.

Usiłowała się uśmiechnąć, lecz na jej twarzy pojawił się jedynie grymas.

- Umyję cię trochę, mamo, przed jedzeniem. Prychnęła lekko przez nos, świadoma, że 

wszy zbyt długo już królują w słomie, którą wyścielone było łóżko. Ale czego ten chłopiec 

nie wymyśli? Prawdziwy elegant z tego jej bękarta. Wiele już doświadczył w życiu, musiał 

znieść   niemało   obelg,   wytrzymać   tyle   ciosów,   słyszała,   jak   go   przezywają,   obrzucają 

najstraszniejszymi wyzwiskami. W okrucieństwie przodowały dzieci pastora.

„Twoja   matka   nie   wie,   kto   jest   twoim   ojcem,   za   dużo   było   tych,   przed   którymi 

rozkładała nogi, Bendik".

Ścisnęło   ją   w   sercu,   gotowa   była   zabić   te   brutalne   młode   potwory   o   zajadłych 

językach, ale czegóż innego mógł oczekiwać ktoś, kto sprzeciwił się pastorowi i obstawał 

przy swoim?

Nikt się tego nie dowie, poprzysięgła sobie wtedy i zamierzała dotrzymać słowa aż do 

dnia swojej śmierci.

Czuła, że dzień ten już się zbliża.

Zmęczone oczy wypatrywały wiecznego odpoczynku. Ze smutkiem spojrzała na syna. 

Bardzo wyrósł ostatnio, uświadomiła  sobie, że dawno już mu  się nie przyglądała.  Teraz, 

czując   obecność   pochylającego   się   nad   nią   cienia,   zmusiła   się,   by   popatrzeć   na   chłopca 

nowymi oczyma.

Bendik był wysoki, zgrabny, miał już silne ciało, ręce i nogi takie jak u mężczyzny, 

mocną   klatkę   piersiową   i   zdecydowanie   zarysowaną   brodę.   Włosy,   które   w   dzieciństwie 

układały się w prześliczne loczki, zaczesywał teraz do tyłu i smarował tłuszczem. Ciekawa 

była, czy gdyby umył je i pozwolił im swobodnie wyschnąć, znów zaczęłyby się kręcić.

Udręczona   kobieta   przymknęła   oczy,   starając   się   powstrzymać   łzy,   kiedy   syn 

delikatnie ocierał jej twarz szmatką zwilżoną chłodną wodą. Obmył jej ręce i szyję, a na 

background image

koniec bose stopy pod podartą derką.

- Teraz możemy już jeść, mamo. Pomóc ci przejść do stołu?

Już sama myśl o tym, że miałaby się podnieść, sprawiała jej ból nie do zniesienia, ale 

ponieważ w oczach syna błysnęła rozpacz i strach, ostatkiem sił postarała się spełnić jego 

życzenie.

Przy stole chłopiec jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą zaś pomagał podnosić 

łyżkę do ust, jak gdyby była dzieckiem, które dopiero uczy się jeść samodzielnie.

Po dwóch, trzech łyżkach osunęła się na niego na wpół zemdlona.

- Już... nie mogę.  Ból w piersiach  ściskał go coraz mocniejszy,  musiał  na rękach 

zanieść ją z powrotem na cienki, wypchany słomą materac. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby 

odczuła ulgę. Leżała nieruchomo.

Bendikowi odechciało się jedzenia. Złe przeczucia wypełniły żołądek.

Dołożył więcej drew do ognia, buchnęły płomienie, oświetlając izbę. Ciemność nagle 

wydała mu się taka groźna.

Sprzątnął ze stołu, lecz talerz matki zostawił, resztki własnej zupy wlał z powrotem do 

garnka.

- Zimno mi.

Jej głos brzmiał jak głos dziecka. Syn ukląkł przy łóżku.

- Pozwól, że cię ogrzeję, mamo. Zobacz, już zaczyna być lepiej.

Mocnymi pociągnięciami masował jej plecy, od tego ruchu jego dłonie się rozgrzały, 

lecz jej skóra pozostawała tak samo chłodna, pozbawiona życia.

- Musisz... wyjechać, Bendiku.

Nie odpowiedział, zdawał sobie sprawę, że matka wygaduje wiele dziwnych rzeczy, 

gdy choroba zbyt głęboko wdziera się w jej myśli i rozum.

Kobieta poruszyła  się, w członki widać wstąpiła jakaś nowa siła, jej ręce bowiem 

odszukały twarz syna i mocno ją przytrzymały.

Głos zabrzmiał ochryple, słabo, jak gdyby słowa niósł powiew ostatniego oddechu.

- Jedź, Bendiku, jedź... do niego. Bendik zdrętwiał, wiedział, kogo matka ma na myśli.

- To bardzo miły chłopak... taki jak ty. Na pewno ci pomoże, mój nieszczęsny synu, 

kiedy zostaniesz sam .

- Mamo, ja go nie znam. Uśmiechnęła się lekko.

- Ja go znam... Karl...

- Karl? Bendik ledwie śmiał oddychać. Matka nigdy dotąd nie chciała wymienić jego 

imienia,  chociaż  kiedy był  mały,  jej  opowieści  o przystojnym,  dobrym  ojcu zastępowały 

background image

najpiękniejsze bajki na dobranoc.

- Karl... Oppdal. Z wioski w samej głębi wielkiego fiordu, innego fiordu. Ly... ster.

Osłabła mu na rękach.

Strach w piersi Bendika trzepotał czarnymi skrzydłami, potrząsnął matką, chciał ją 

zatrzymać.

- Mamo, dlaczego nigdy do niego nie poszłaś, skoro on jest taki dobry? Dlaczego tak 

cierpiałaś przez te wszystkie lata, jeśli rzeczywiście...

- Obiecał  mi...  że wróci. Nie mogłam  uganiać się za nim...  jak suka. On wróci... 

pewnego dnia. Ale ty nie czekaj, Bendiku, jedź do niego!

Chłopiec drgnął przestraszony, kiedy znów rzuciła się na łóżku, oczy jej teraz płonęły, 

lecz ciało zlewał zimny pot. Chude palce zakopały się w jego włosy, ciągnęły wąski skórzany 

pasek, którym wiązał je na karku.

Jej wargi zawsze takie miękkie przy jego szyi, gdy otulała go pod derką...

Teraz były suche, spierzchnięte, niemal całkowicie pozbawione barwy.

Rozsupłała rzemyk, spostrzegła, że dziecięce kędziory i tak gdzieś zniknęły, barwa 

słońca we włosach pociemniała, zmieniła się w głębszy, bardziej matowy odcień wymytego 

piasku.

- Jedź do swego ojca, Bendiku! Niczego  od niego  nie żądaj, tylko  pozdrów  go i 

powiedz, że Ellinor umarła z palcami w jego włosach...

Bendik zaniósł się szlochem.

- Mamo... Teraz to on był znów dzieckiem, bezradnym malcem, który czepia się siły 

dorosłego. Ogarnięty paniką czuł, jak ucieka z niej życie, usłyszał straszny dźwięk, jak gdyby 

ziemia usuwała mu się spod stóp.

Odeszła.

Szarpał  ją, ściskał, podniósł do góry,  próbował postawić na nogi, dźwigając ją w 

ramionach krążył po izdebce, błagając, prosząc i grożąc.

Nogi matki dotknęły klepiska, lecz nie chciały jej już nosić. Ramiona wokół jego szyi 

zwisały bezwładnie, z każdym krokiem, który robił, uderzały go w plecy.

Chłopak nie czuł łez, spływających po jego wykrzywionej twarzy, dopiero wtedy, gdy 

dotknął ustami pozbawionych blasku włosów matki, poczuł, że są mokre, mokre, mokre...

Bendik nie czekał na pogrzeb. Dał tylko znać, że chałupę, proste meble, stare wełniane 

derki i naczynia można sprzedać lub zamienić na trumnę. Jedynymi wartościowymi rzeczami, 

jakie  posiadała  matka,  był  stary żelazny kociołek  i  dwie  całkiem  dobre niecki.  I jeszcze 

beczka na wodę i tara do prania. Dwie podarte suknie, jedna nie nadająca się już do niczego.

background image

Zabrał ze sobą tylko swój nóż i jedyne ubranie, jakie miał, dziurawy kapelusz i parę 

schodzonych butów.

I błyszczący kamień.

Srocze srebro.

Miał ochotę  go wyrzucić,  patrzeć,  jak fałszywe  bogactwo błyszczy w powietrzu  i 

znika,   ale   pięści   odmówiły,   zacisnęły   się   na   kamieniu,   ogrzały   tak,   jakby   ożył   w   jego 

kieszeni, zmuszając, by go zostawił.

Matka dostała go od ojca.

Tyle razy, kiedy jeszcze był za mały, by zrozumieć, wsłuchiwał się w opowieści snute 

rozmarzonym głosem.

O pięknym mężczyźnie, który ją kochał.

O tym, jak bardzo Bendik jest do niego podobny. O cudownym dniu, który nadejdzie, 

gdy on wróci po swego syna i ukochaną.

Gdy Bendik trochę podrósł, krzyczał do matki:

- Mój ojciec to łajdak, tchórz! Dobrze wiesz, że nigdy tu nie wróci! Nie kochał cię, jak 

mógł cię kochać? Szukał jedynie taniej kobiety, nawet o tobie nie pamięta, przestań się łudzić, 

mamo!

Patrzyła tylko na niego ze smutkiem, z trudem przełykała ślinę, odwracała głowę.

A on natychmiast żałował swoich słów.

- Ach, mamo, przepraszam... nie chciałem...

-  Nie   chciałeś   odbierać   mi   marzeń?   Kiwnął  jedynie  głową,   bo  tak  ściskało   go  w 

gardle.

- Mam tylko ciebie, Bendiku. Ciebie i... marzenia. Płakał wtulony w nią. Widział, jak 

zniszczyła ją znojna praca, obserwował, jak blednie, jak ż każdym dniem głodu i choroby 

wprost znika.

Zamęczała się tak dla niego.

Gdyby nie miała bękarta...

Była bardziej niż piękna, mogła wyjść za mąż. Owszem, pochodziła z prostej rodziny, 

lecz   wszak   nawet   przed   córką   chałupnika   otwierają   się   pewne   możliwości.   Mogła   mieć 

kawałek ziemi i uprawiać ją z jakimś upartym parobkiem, który by się nią zaopiekował. Za 

swoją ciężką pracę mogłaby przynajmniej cieszyć się szacunkiem ludzi.

Przez niego zaznała w życiu jedynie wstydu i goryczy.

I mozołu.

Nie przeżyła ani jednego dnia bez troski o to, co przyniesie jutro.. Bendik pamiętał 

background image

całe zimy, kiedy jedli wyłącznie brunatny, wstrętny chleb z odartej kory drzew. Pamiętał, jak 

matka kroi na wpół zgniłą rzepę i większą część oddaje jemu. Pamiętał, jak wraca do domu z 

twarzą pokrytą smugami brudu i potu, lecz z uśmiechem promiennym, jak gdyby niosła mu 

cesarskie diamenty.

- Słodkie mleko dla mojego księcia!

Dzień  w  jednej  chwili   piękniał   i wypogadzał   się. Bendik  przez   wiele  nocy  głodu 

wyczarowywał potem smak mleka na języku.

Mój Boże, co za życie!

Nie oglądał się, kiedy łódź odbiła od cypla Ârdal.

Wiatr sprzyjał.

W zamian za przewóz najął się do pracy na pięć dni. Właściciel sześciowiosłowej 

łodzi miał gospodarstwo w Solvorn i mało ludzi do roboty, teraz podczas wiosennych prac w 

polu. Bendikowi orka nie była obca, zasłużył na uznanie gospodarza, a także na jedną z jego 

starych koszul.

- Marnie jesteś ubrany, chłopcze. Coś ty właściwie za jeden? Czego tu chcesz?

- Szukam pracy - cicho odparł Bendik. Ani słowem się nie zdradził, z jaką sprawą 

przybywa.

Lepiej poczekać z tym, zobaczyć. Może ten chłop z Oppdal dawno już umarł i leży w 

ziemi? Najprawdopodobniej jednak ciężko haruje, by wykarmić babę i gromadę dzieci. Życie 

chałupników wszędzie jest podobne.

Lecz jeśli rzeczywiście okaże się tak miły i dobry, jak • uważała matka...

Być   może   przy   jego   stole   znajdzie   się   miejsce   dla   Bendika.   Chłopak   był 

przygotowany na to, że będzie pracował w zamian za strawę, miał już tyle siły co dojrzały 

mężczyzna. Karl Oppdal nie dochował się z pewnością tak dorosłych synów, był wszak w 

tym samym wieku co matka.

Być może spodoba mu się, że zyska równego sobie towarzysza pracy w polu i na 

morzu. Nikt przecież nie musi wiedzieć, kim jest Bendik!

Bendik liczył się z tym, że ojciec będzie się go wstydził, przypuszczał, że go odrzuci, 

być może nawet pokaże mu drzwi i nazwie kłamcą.

Ale on ma przecież kamień.

Ten sam, który Karl podarował młodej dziewczynie z Ârdal przed dziewiętnastoma 

laty.

Marna zapłata za to, co ona mu dała.

Wyjechał potem i na pewno dawno już zapomniał o tamtej Ellinor.

background image

Bendik potrafił to zrozumieć.

Nie winił swego ojca, skąd bowiem ów Karl mógł wiedzieć, że krótkie spotkanie na 

zawsze odmieniło los Ellinor?

Właśnie ta świadomość sprawiała, że Bendik nie dopuszczał do siebie nienawiści i 

goryczy. Nieraz myślał: Pójdę do niego, zobaczę, czy na czymś mu nie zbywa, będę go błagał 

i prosił ze względu na matkę, inaczej umrzemy z głodu.

Jakoś jednak sobie radzili.

Sami.

Niczego nie byli winni temu nieznajomemu ojcu.

Dlatego Bendik ośmielił się wyruszyć dalej w drogę, gdy ostatni dzień pracy dobiegł 

końca.

Nastawiał uszu i słuchał z udawaną obojętnością za każdym razem, gdy wymieniano 

jakieś imię z Lyster. Pracownicy najemni i chałupnicy zwykle robili chwile odpoczynku w 

porze obiadu, wyciągnięci na budzącej się do życia ziemi żuli listki szczawiu i popluwając, 

gawędzili. Na ogół rozmowa kręciła się wokół wydajności pól, pogody, wiatrów i znaków 

zwiastujących tegoroczne zbiory. To były sprawy życia i śmierci, nie istniało nic od tego 

ważniejszego.

W   przelocie   jednak   wymieniali   nowiny,   docierające   z   wioski   w   głębi,   mówili   o 

ludziach,   których   spotkali   lub   o   których   doszły   ich   nowe   wieści.   Rozprawiali   o   tłustym 

właścicielu zajazdu, ich oczy błyskały humorem, wyschnięte języki oblizywały wargi na myśl 

o pienistym świeżym piwie, które można u niego kupić. Jeśli tylko miało się czym zapłacić. 

Mówili o jakiejś baronównie, która wyjechała. W ich oczach pojawił się wyraz rozmarzenia.

-   Zabrała   ze   sobą   syna   z   Wdowiej   Zagrody,   podobno   chłopak   ledwie   się   od 

wszystkiego   wykręcił.   Tak,   tak,   wiele   lat   już   upłynęło   od   tamtej   pory,   ale   gospodarz   z 

Wdowiej Zagrody wciąż jeszcze pewnie nosi w sercu żałobę. Dobremu Karlowi została już 

tylko córka.

- No i kilka skrzyń srebra - cierpko dodał inny.

- Tak, niektórym rzeczywiście udaje się na tym świecie. Prawdziwy cud!

Bendik przysłuchiwał się uważnie, drgnął na dźwięk imienia, lecz było to przecież 

królewskie imię, niejeden chałupnik nadawał je dziecku.

Ośmielił się zadać pytanie:

- Ten Karl z Wdowiej Zagrody? Wielu jest takich, co noszą to samo imię w Lyster? Ja 

szukam innego Karla, chałupnika.

Mężczyźni patrzyli na niego podejrzliwie.

background image

- A na co ci on? Bendik wzruszył ramionami.

- Mam dla niego wiadomość. Najstarszy z mężczyzn pogładził się po brodzie.

- No cóż... Jest Karl Dalsdalen... i Karl Roysi, no i Karl Johanny z Prestesvingen. 

Wszyscy to komornicy albo dzierżawcy.

Bendik pokiwał głową. Na pewno znajdzie się sposób, żeby go odszukać. Musi tylko 

być cierpliwy i postępować ostrożnie. Być może obraz kochanka uległ w marzeniach matki 

zniekształceniu   i   mężczyzna,   przez   którego   ponosiła   takie   ofiary,   nie   jest   wcale   dobrym 

człowiekiem   o   gorącym   sercu,   tylko   najzwyklejszym   prostakiem   i   grubianinem.   Wtedy 

Bendik będzie mógł odwrócić się do niego plecami.

Mimo wszystko wybór należy teraz do mnie, pomyślał.

Do mnie, który przez całe życie tęskniłem za tym, którego nie znam.

Teraz ja mam nad nim władzę.

Mogę wedrzeć się w jego życie i zniszczyć je albo odwrócić się do niego plecami i 

pluć na jego ślady.

Mogę przyjrzeć się życiu mego ojca i zdecydować, czy zasłużył na to, by pozostać w 

moim sercu. Niewielu synów ma taki wybór, pomyślał, uśmiechając się do siebie.

Wiosenny dzień był piękny, na drodze skręcającej w głąb mniej słonecznej strony 

fiordu nigdzie nie było widać ludzi. Daleko w wodę wrzynał się cypel, Bendik zorientował 

się, że dotarcie do zatoczki za nim zabierze mu co najmniej dzień szybkiego marszu. Nie miał 

nawet pewności, czy kieruje się we właściwą stronę. Lyster było wielkie, to najrozleglejsza z 

tutejszych parafii. Minął już dwa należące do niej kościoły, a wiedział, że w obrębie granic są 

jeszcze dwa inne. Ale główna świątynia jaśniała w samym środku wioski. Zaskoczyły go jej 

imponujące rozmiary i piękno.

Może powinien udać się do pastora i tam rozpytać? Proboszcz na pewno wie, gdzie 

szukać Karla Oppdala.

Ale   przedstawicielom   władzy   nigdy   nie   należy   ufać,   może   pastor   przejrzy   jego 

zamiary,  może ludzie zaczną gadać o obcym chłopaku, który z takim zapałem poszukuje 

Oppdala?

Nie, lepiej samemu się rozejrzeć.

Z   kiełkującą   w   sercu   nadzieją   przyspieszył   kroku,   późnym   popołudniem   okrążył 

cypel. Oczy wypatrywały na zboczach każdego najmniejszego domku, każdej chaty, w której 

mogła mieszkać rodzina chałupnika. Przyglądał się dzieciom pracującym na polach, próbował 

doszukiwać się rysów znanych z własnej twarzy, lecz ledwie je pamiętał z odbicia w wodzie 

sadzawki koło domu.

background image

Inne oblicze tkwiło wyraźniejsze pod jego powiekami. Z oczu matki wciąż czerpał 

pociechę,  kiedy  zechciał,   potrafił   wyczarować  pieśń   z  dawnej  przeszłości  i   pozwolić,   by 

niosła mu spokój.

Matko, obyś znalazła wieczny odpoczynek.

Mało brakowało, a Bendik by się rozpłakał.

To i tak miało niewielkie znaczenie, ale co wieczór modlił się za jej duszę. To ona 

nauczyła go tych słów, narysowała w sercu obraz litościwego Boga.

Opowie   ojcu   o   mamie,   nie   oszczędzi   mu   prawdy   o   jej   strasznym   losie,   spyta: 

Dlaczego ją porzuciłeś?

Gniew zmagał się w nim z tęsknotą.

Czy   to   możliwe,   żeby   szanował   nieznanego   ojca?   Czy   potrafi   mu   wybaczyć 

nieobecność w straszne zimowe noce, kiedy matka i dziecko bliscy byli śmierci z głodu i 

chłodu?

Tak, bo on przecież o nich nie wiedział.

Wszystko się wyjaśni już niedługo, kiedy spojrzy w nieznajome oczy.

Przekona się, czy ten człowiek przyszedłby do nich, czy by pomógł.

Jeśli tak, Bendik będzie mu służył jak wierny syn.

Albo odejdzie, jeśli nie będzie to możliwe.

Zniknie równie cicho, jak przybył.

Ale nadzieja grzała mu serce, nadzieja na lepszy los, na spłachetek ziemi, stałą pracę, 

jedzenie na stole i kogoś, do kogo będzie mógł należeć.

To mogło się stać.

Bendik wbił wzrok w ziemię, przypomniał sobie modlitwę matki.

Drogi Jezu, niech tak się stanie, amen.

Teraz wszystko wydawało się trochę łatwiejsze.

A tuż przed nim rozciągała się wioska.

Na   zboczach   leżały   gospodarstwa,   jedne   niewielkie,   inne   duże,   dwa   z   nich   to 

prawdziwe dwory. W jednym domu błyszczały w oknach szyby,  to musiała być Wdowia 

Zagroda, siedziba najzamożniejszego gospodarza. Bendik tylko raz miał okazję znaleźć się za 

drzwiami takiego dworu, najlepiej pamiętał lśniące szkło lamp i jedzenie, które spokojnie 

stało na stole. Dużo tam zapewne było  srebra, ale mały Bendik widział jedynie  parujące 

kawałeczki mięsa, stos podpłomyków, żółte posmarowane masłem placki i ser wielki jak 

księżyc na niebie.

Towarzyszył wtedy matce, przyjmowała bowiem do prania bieliznę, pieluchy i inne 

background image

ubrania wybrudzone przez dworskie dzieci. Ośmieliła się zakraść na moment do salonu, tak 

bardzo chciała pokazać synkowi, że na świecie istnieją także piękne rzeczy.

Bendik zatrzymał się, odetchnął głęboko.

Ptaki kończyły już swoją piosenkę.

Las zasłuchał się w coraz rzadziej rozbrzmiewające tony.

Wioska czekała.

Co teraz robisz, ojcze?

Siedzisz przy prostym stole i łamiesz bochenek chleba, błogosławiąc go?

A może jeszcze chodzisz po polach, przerzucasz gnój w czarnej ziemi, prosząc Pana, 

by pobłogosławił to, co posiejesz?

Może akurat w tej chwili trzymasz na kolanach syna albo tulisz do siebie kobietę, 

dziękując jej za ten dzień. A może spoczywasz głęboko pod białymi kamieniami, zapomniany 

przez wszystkich, oprócz tego, którego nie znałeś.

Bendik wolnym krokiem ruszył dalej.

Minął krzyżówkę, z której odchodziła ścieżka do Reine, zaraz za nią spotkał starego 

dziadka.

Przywitali się i zanim padło ostatnie słowo, Bendik miał już gdzie spędzić tę noc. 

Dostał też pracę na jutro.

- Widzę, że jesteś biedakiem, ale uczciwym i robotnym - wyszczerzył zęby staruszek.

Popchnął Bendika do niskiej chałupy, w środku siedziała stara kobieta z robótką.

-  To   moja   Magda,   jesteśmy   teraz   na  dożywociu,  ale  mamy  ten   skrawek   ziemi,  z 

którego możemy się utrzymywać. Przekopiesz go, a podzielimy się z tobą jedzeniem.

Nędzna to była propozycja, najemni pracownicy powinni otrzymywać przynajmniej 

dziesięć szylingów za dniówkę, ale stary chytrus prędko się zorientował, że ma do czynienia z 

obcym bez grosza przy duszy.

Bendik uprzejmie mu podziękował.

Kobieta postawiła przed nim miskę z trudną do określenia zawartością, ale chłopak 

łapczywie jadł burą polewkę.

Potem wyznaczono mu sypialnię na stryszku nad oborą.

Zasnął mocno i dopiero o świcie zbudził go deszcz kapiący na twarz.

Przy   śniadaniu   umówił   się   na   osiem   tygodni   pracy,   w   zamian   za   wyżywienie, 

mieszkanie i niedzielny kaftan starca. Dziadek mruczał zadowolony. Tańszego pomocnika ze 

świecą szukać, w gorączkowych dniach wiosennej orki chłopak mógł zarobić co najmniej 

dwanaście szylingów dziennie u gospodarza w Vangen albo we Wdowiej Zagrodzie. Umowa 

background image

została jednak zawarta, zanim chłopak zdążył  dogadać się z kimkolwiek  w wiosce. Tani 

pracownik uratuje staruszków z Njos. Zdołają przeżyć jeszcze przez jakiś czas, irytując tym 

młodą gospodynię. Bendik zebrał się na odwagę.

- Szukam we wsi pewnego człowieka, Karla Oppdala, chałupnika, może mieć około 

trzydziestu sześciu lat...

Staruszek zarechotał głośno.

- Karla Oppdala! Chałupnika! Dobre sobie! Wiesz, kogo szukasz i ile ma dokładnie 

lat, ale nie słyszałeś o chałupniku, który za życia trafił do nieba?

Żona   uciszała   go,   trzepnęła   go   nawet   tak,   że   mało   nie   zleciał   ze   stołka.   Spod 

półprzymkniętych powiek podejrzliwie obserwowała Bendika.

- Czego szukasz we Wdowiej Zagrodzie? Pamiętaj, że nająłeś się do nas, dostałeś 

nawet zaliczkę.

Bendik całkiem stracił głowę.

Wdowia Zagroda? Ten wielki dwór na zboczu?

Co to ma znaczyć?

Kobieta zauważyła jego zmieszanie.

Powiedziała wolno:

- Karl Oppdal to gospodarz Wdowiej Zagrody, szczęściarz wybrany przez Boga, to 

prawda.

Bendik szeroko otworzył oczy. Staruszka kołysała się wolnym ruchem.

- Tak, tak, urodził się jako biedak, a teraz ma mnóstwo srebra w kufrach i z dumą 

zasiada w kościele na samym przodzie razem ze swoją panią. Ale syna już nie ma, Bóg dał, 

Bóg wziął.

Bendikowi pociemniało w oczach.

- Syn wyjechał z kraju, razem z baronówną? Dziadek skinął głową.

- Tak, tak, ledwie wywinął się dragonom, zapalczywy typ, chociaż jeszcze był mały. 

Podobno należał do ludzi Kvithovuda, brał udział w napaści na dwór wójta w tamtą Krwawą 

Noc. Słyszałeś chyba o Krwawej Nocy?

Tak, Bendik wiedział, że wtedy biedacy wystąpili przeciwko poborcom podatków. 

Niektórzy buntownicy jeszcze siedzieli w więzieniu, czekając na kata, ale wójt, odkąd poznał 

gniew chłopów i śmierć zajrzała mu w oczy, bardziej panował nad swą chciwością.

- Teraz więc Karlowi i Marji została tylko ta blada córka. Odmieniec umarł zimą, 

zaplątał się na lód i zamarzł, moim zdaniem dobrze się stało, dzieciak nie był taki jak wszyscy 

ludzie.

background image

Babka przeżegnała się, chłop splunął na podłogę, dopiero potem podniósł oczy na 

Bendika.

-   Pamiętaj,   że   dałeś   słowo,   młody   człowieku.   Nawet   jeśli   masz   sprawę   do   Karla 

Oppdala, nie zapominaj, że nająłeś się do nas.

Bendik przyrzekł, że słowa dotrzyma.

- Nie mam żadnej ważnej sprawy, chciałem mu tylko przekazać pozdrowienia, nie 

spieszy mi się. Poza tym skoro teraz jest takim bogaczem, wcale nie wiem, czy będzie mu na 

tym zależało - cicho powiedział Bendik.

Kobieta zgodnie pokiwała głową.

Ona jednak wiedziała, że Karl Oppdal nie utracił pokory ubogiego chłopa. To dobry 

człowiek ten Karl, nie zapominał, że dla innych nędza wciąż stanowiła wierną towarzyszkę 

powszedniego dnia. Niejeden bochen chleba trafił na ich stół z pozdrowieniami od Marji 

Oppdal, niejedna dusza wciąż kołatała się w udręczonym ciele wyłącznie dzięki płóciennym 

workom przysyłanym z Wdowiej Zagrody.

No, ale inaczej być nie mogło.

Skoro ma się tyle niezasłużonego bogactwa, to ma się też chrześcijańskie obowiązki, 

pomyślała kobieta.

Bendik wyszedł z izby,  spytawszy wcześniej o młotek, drewniane kołki i korę do 

uszczelnienia dachu, ale staruszek niczego takiego nie miał, sam więc musiał coś wymyślić.

Na dachu stodoły powietrze zdawało się lżejsze niż w dusznej izbie. Bendik mocno 

zacisnął uda wokół kalenicy, popatrzył na fiord i przeniósł wzrok na wielki dwór.

Poranek był mokry, deszczowy, chmury zatrzymały się na szczytach po drugiej stronie 

fiordu, groźnie zawisły nad opustoszałą zagrodą wysoko na skałach.

Bendik jeszcze raz omiótł wzrokiem fiord, zerknął na dwór.

Dostrzegał maleńkie kropki poruszające się po olbrzymich polach poniżej Wdowiej 

Zagrody.

Być może jedną z tych kropek jest jego ojciec.

Sięgnął   do   kieszeni   po   kamień,   wyjmował   z   ust   przytrzymywane   zębami   ostre 

kołeczki, świeża kora zwijała się, ale mocno przybił ją do drewna i zakrył dziurę, przez którą 

tak długo sączyła się deszczowa woda.

Gdzieś w dole zabeczała owca.

Nisko nad jego głową fruwały mewy, zapowiadając kolejne deszcze.

Zakłuło go w piersi, zapragnął nagle stąd odlecieć.

Dotarła do niego nowa prawda, jak gdyby przed oczami roztoczyła mu się mlekiem i 

background image

miodem płynąca kraina.

Był   dziedzicem   największego   gospodarstwa   w   Lyster,   jego   ojciec   był   osobą 

potężniejszą od samego pastora.

Miał siostrę i brata, który gdzieś zaginął, ale on był z nich najstarszy.

Dlatego nie mógł już żądać, by ojciec dał mu nazwisko, wszak nawet ubogi chałupnik 

nie od razu uznałby syna, o którego istnieniu nie wiedział przez osiemnaście lat.

A bogaty gospodarz, rzecz jasna, z pogardą wskaże mu drzwi.

Bendik poczuł, jak srocze srebro parzy go w kieszeni.

background image

ROZDZIAŁ VI

Stanął   na   skraju   zaoranej   ziemi,   zobaczył,   że   zboże   już   zaczyna   kiełkować,   a   w 

niektórych miejscach sięga nawet kostek.

Na   środku   pola   dwaj   mężczyźni   zmagali   się   z   głazem.   Jakaś   kobieta   szła   z 

zaostrzonym kijem i podważała chwasty, a potem wyciągała je z korzeniami i rzucała na 

płachtę.

Oto gospodarz, który nie przejmuje się tym, co mówią starzy, pomyślał Bendik. Na 

innych polach zostawiano kamienie, uważano, że chronią ziarno, osłaniają przed gorącem i 

przed zimnem. Poza tym usuwanie wielkich głazów z pól przynosiło nieszczęście, umieścił je 

wszak ten, który wiedział, jaki sens ma wszystko w Jego dziele stworzenia.

Ale   grunty   należące   do   Wdowiej   Zagrody   były   płaskie   jak   stół.   Wiatr   delikatnie 

głaskał młodziutkie rośliny, jęczmień kłaniał się Bendikowi, jasna zielona barwa oślepiała go, 

wprost kłuła w oczy.

Przełknął ślinę, chrząknął. Ruszył dalej drogą.

Tak bardzo chciał zobaczyć...

Trzy   dni   już   pracował   na   spłachetkach   roli   starego   chłopa.   Wreszcie   błyszczały 

zasiane, pachnące gnojem przemieszanym z ziemią. Była już późna wiosna, lecz jeśli pogoda 

będzie sprzyjać, staruszek może mieć nadzieję na dobre plony. Bez pomocy Bendika trudno 

byłoby mu liczyć na cokolwiek.

Chociaż przez chwilę ujrzeć ojca...

Bodaj przez moment.

Napotkać jego spojrzenie, zobaczyć, że go nie poznaje, sprawdzić, czy będzie miał na 

twarzy zasłonę, jaką daje bogactwo, gdy zwróci się do niego obdarty najemny pracownik. 

Jaką znaleźć wymówkę? Nie może przecież przyjść na dwór i ot, tak stanąć i się gapić. I tutaj 

na pewno nie lubią takich, co to wałęsają się po drogach, zapewne złodzieje i włóczędzy nie 

stronią od tego miejsca w nadziei na okruszyny ze stołu bogacza. A Bendik nie mógł znieść 

myśli, że przepędzą go z domu ojca jak żebraka.

Przystanął, popatrzył na wolno stojące domy.

Główny budynek biało lśnił w słońcu, szyby w oknach błyskały do niego niczym 

rozbawione oczy.

Gwałtownie   zawrócił,   wsunął   ręce   w   kieszenie,   spostrzegł,   że   słońce   minęło   już 

Południową Przełęcz, nadszedł czas, by znów zabrać się do pracy.

Zaczeka do niedzieli.

background image

Wówczas spotka tego Karla Oppdala, bo gospodarz na pewno przyjdzie do kościoła 

jak wszyscy inni.

Bendik zagwizdał drżącą melodię, nogi zaczęły poruszać się szybciej, pobiegł w dół, 

mijając ludzi wciąż wywijających widłami i łopatami.

Niedziela, wstrzyma się do niedzieli. Zdoła chyba przetrwać jeszcze kilka dni, czekał 

wszak ponad osiemnaście lat.

Po drodze minął dużą wierzbę.

Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy z dzieciństwa, z czasu biedy, mozołu i 

wyzwisk. Wiosną inni chłopcy strugali wierzbowe fujarki; gdy tylko kora puszczała, w całej 

okolicy   rozbrzmiewały   piski   i   gwizdy.   I   on   także   ściągnął   nóż   matki   z   półki,   wybrał 

odpowiednią gałązkę, ponacinał ją i uformował, lecz nie zdołał wydobyć z soczystego drewna 

żadnego dźwięku. Podkradał się do innych, brał na wpół wykończone fujarki, które odrzucali, 

badał je, próbował zrobić podobną, ale wiosna przechodziła w lato i wierzbina wysychała, a 

on nie zdołał z niej wydobyć ani tonu.

I z tego powodu także z niego kpili. Zauważyli próżne wysiłki.

Wszyscy mieli ojca albo brata, od którego mogli się uczyć, Bendik zaś wracał do 

domu ze łzami w oczach i prosił o radę matkę. Nie umiała mu pomóc, dała mu tylko na 

pociechę ostatni suchar chlebowy, gdy zawiedziony cisnął wreszcie materiał na fujarkę w 

ogień.

Następnej wiosny podarowała mu nóż.

Wciąż pamiętał jej słowa:

- Zrobisz najpiękniejszą fujarkę, Bendiku, wystrugasz ją dla mnie i będziesz grał tak 

głośno, że wszyscy ją usłyszą. Nie poddawaj się, dopóki ci się to nie uda.

Przez cztery wieczory do późnej nocy siedział na starym zwalonym pniu drzewa nad 

strumieniem, a wokół niego rosły stosy pociętej kory i piszczałek. Ręce lepiły mu się od 

cieknącego soku, to krew drzewa spływała po dłoniach chłopca, mieszając się z jego własną, 

gdy pora robiła się zbyt późna, a oczy zbyt zmęczone.

Ciche żałosne piski. Jak mysz, kiedy ktoś podpali jej gniazdo.

Wreszcie jednak głęboki wibrujący ton napłynął jakby z serca samego lasu, z warg 

chłopca wydobyła się poprzez drewno jednogłośna skarga.

Nie był zadowolony.

Trzeciej wiosny zaszumiało mu w uszach, gdy fujarka długa blisko na łokieć okazała 

się wreszcie taka, jakiej pragnął.

Osiem różnych dźwięków, parami brzmiały podobnie, różniły się tylko wysokością. 

background image

Gdy zaczął  grać,  trudno wprost  było  uwierzyć,  że muzyka  wydobywa  się tylko  z  jednej 

kruchej fujarki.

Co wieczór moczył ją w wodzie, okręcał końskim włosiem i grał, kiedy matka kładła 

się spać. Cieszył go uśmiech na jej twarzy, który pojawiał się, gdy słuchała jego melodii.

Inni chłopcy dawno już wyrośli z tej zabawy, przestali strugać fujarki. Może dlatego, 

że wieczory wypełniała im teraz ciężka męska praca?

A może dlatego, że fujarka Bendika dźwięczała jak śpiew zaczarowanego ptaka i bali 

się stawać z nim w zawody?

Zatrzymał się przy młodym drzewie. Wyrastało z niego wiele gałązek, świeże, zielone 

pędy wyciągały się do nieba, zakończone mięciutkimi kotkami. Puszyste kwiaty ułożyły się w 

dywan pod drzewem, wokół unosił się aromat wiosny.

Bendik wyciągnął nóż zza pasa.

Delikatnym   ruchem   pogładził   gałąź,   zgiął   ją,   szukał   kawałka,   z   którego   nie 

wyrastałyby   boczne   gałązki.   Rzadko   dawało   się   znaleźć   odpowiedni   materiał   na   drzewie 

rosnącym w tak jałowej ziemi.

Lecz jakby przez cudowne zrządzenie:

Kawałek długi niemal na łokieć.

Świeża, brunatnozielona gałązka.

Serce uderzało mu powoli.

Sprawdził paznokciem, wbił się w drewno.

Wciąż było w nim dość soku, choć przecież początek maja dawno już minął.

Drżącą ręką obciął gałązkę.

Okna Wdowiej Zagrody błysnęły, gdy słońce chowało się za chmurą.

Bendik   zapomniał   o   upływającym   czasie,   słońca   bowiem   już   nie   było.   Stary 

gospodarz będzie się gniewał, lecz Bendik wiedział, że te pół dnia wolnego może traktować 

jako zapłatę za nieludzką harówkę przez szesnaście godzin na dobę we wszystkie dni, odkąd 

podawszy sobie ręce zawarli umowę.

Usiadł   pod   drzewem,   pozwalając,   by   najmiększe   gałązki   dawały   mu   oparcie   i 

zasłaniały go, gdy zajęty był struganiem.

Najpierw ukośne nacięcie.

Później nacięcie wokół całej gałązki o dwa, trzy palce od końca. Delikatnie położył 

gałązkę na udzie, postukał w nią rękojeścią noża, mrucząc pod nosem odpowiednie słowa. 

Przy pierwszym obrocie kora puściła i wyciągnął ze środka wilgotne nagie drewno.

Odetchnął z ulgą.

background image

Mógł teraz przystąpić do właściwej pracy.

Dźwięki sprawiły, że do oczu napłynęły mu łzy. Z pewnym wahaniem pozwolił, by 

nóż   nieco   poszerzył   i   odrobinę   pogłębił   nacięcia.   Palce   sprawnie   odnajdywały   większe   i 

mniejsze otworki w korze, kierując powietrzem tak, by przepływało przez wydrążoną fujarkę 

i wylatywało z niej smutną melodią.

Jego dzieło nie było doskonałe.

Gdy tylko   jednak  dmuchnął   w  fujarkę,  wspomnienia  ożyły   z taką   mocą,   że  mało 

brakowało, a całkiem by się załamał. Palce nie chciały ulżyć mu w bólu, delikatnie pieściły 

prosty instrument, lecz jego oddech zmienił się niemal w szloch, przydając muzyce nowej 

intensywności.

Nikt go nie widział.

Nie myślał już o tym, że ktoś może go usłyszeć.

Grał i grał, zatopiony we wspomnieniach, widział przed sobą odmłodniałą twarz matki 

na  tle  grubej  tkaniny.  Ogień  tak  pięknie   odbijał  się na  jej   twarzy,   obraz  przesycony  był 

spokojem i przytulnością wieczoru.

Za każdym razem, gdy na moment wypuszczał fujarkę z ust, by zaczerpnąć powietrza, 

czuł, że ze słodko - gorzkim smakiem soku miesza się sól. Wiedział, że z oczu płyną mu łzy, 

lecz to nie miało już znaczenia. Muzyka wyrywająca się z fujarki rozbrzmiewała niczym 

psalm, niczym żałobna pieśń nad grobem albo skarga nieziemskiej istoty.

Nie  zastanawiał  się nad  tym,  lecz  pozwolił  fujarce wyśpiewać  żal  nad  utraconym 

dzieciństwem.

Amelia usłyszała dźwięki najpierw z daleka, jak gdyby niosły się przez wodę, jakby w 

ogóle ledwie istniały.

Z początku myślała, że to czysta fantazja, że niezwykłe tony wylęgły się w jej głowie, 

tak bowiem pełne były smutku.

Nie zapadł jeszcze wieczór, wiosenne niebieskie światło zawisło nad wodą. Wracała 

do domu, musiała iść prędko, jeśli chciała zdążyć przed zapadnięciem ciemności.

Przyspieszyła, lecz starała się stąpać jak najdelikatniej, jakby chciała stłumić odgłos 

własnych kroków, by lepiej słyszeć dźwięk fujarki.

Stawał się coraz mocniejszy.

Nawet ptaki na drzewach zamilkły, lecz może dlatego, że nadciągała już noc.

Oddychała możliwie najciszej, chociaż serce waliło jej mocno po szybkim marszu 

krętą ścieżką.

W muzykę wmieszał się nowy dźwięk, szum strumienia przy Karikloppa. Rosło tam 

background image

wiele wierzb.

Kto potrafi wydobyć takie tony z wierzbowej fujarki?

Amelia zasłuchała  się, dźwięk znów narastał, ton drżał leciutko, jak gdyby grajek 

chciał go zatrzymać.

Amelia przystanęła.

Zorientowała   się   teraz,   że   niezwykła   piosenka   dochodzi   gdzieś   zza   najwyższego 

drzewa. Zarośla zasłaniały jej widok, nikogo nie dostrzegła.

Ostrożnie podeszła jeszcze bliżej, lecz zatrzymała się w odległości kilku kroków i już 

tylko słuchała.

Benjamin...

Kochałby tę muzykę.

Tylu rzeczy nigdy nie dane mu było przeżyć.

Wargi   Amelii   zadrżały.   Wiosenne   powietrze   było   łagodne,   ciepłe,   a   lekka   bryza 

zwiastowała jeszcze cieplejszy dzień nazajutrz. Mimo to Amelię przeszedł dreszcz, jak gdyby 

chłód z jej wnętrza rozprzestrzenił się wraz z krwią aż po koniuszki palców.

Tony zmieniały się, niekiedy rozbrzmiewały w dziwnej szarpiącej  dysharmonii,  to 

znów były delikatne i czyste jak anielskie skrzydła.

Zachwiała się.

Benjaminie... Odszedłeś, żeby tańczyć z aniołami.

Amelia  przymknęła  powieki, chłopiec  stanął jej teraz przed oczami,  widziała  jego 

uśmiech, ciało, oczy, które potrafiły błyszczeć rozbawieniem, a w następnej chwili ciemnieć 

ze smutku niczym otchłań.

Nie panując nad własnymi krokami, podeszła bliżej w stronę, skąd dobiegał dźwięk. 

Otwartymi dłońmi rozchylała na boki miękkie pędy.

Chłopak był młody, mniej więcej w jej wieku.

Nigdy dotąd go nie widziała.

Amelia nie zauważyła wystrzępionej kurtki, nie zwróciła uwagi na bose stopy.

Dostrzegła tylko jasne włosy, lecz jej oczy jak zahipnotyzowane wpatrywały się w 

roztańczone palce i łzy spływające spod przymkniętych powiek.

Zdawała sobie sprawę, że wdarła się zbyt blisko.

Wciąż jednak stała, czując, że i jej oczy wilgotnieją.

Skończył grać.

Dopiero gdy przebrzmiał ostatni ton, chłopiec powoli podniósł głowę i otworzył oczy.

Amelia  drgnęła, po raz pierwszy zdarzyło  się jej zaglądać  prosto w duszę innego 

background image

człowieka.

Bendik napotkał spojrzenie dziewczyny, czuł się oszołomiony i nagi jak po długim 

śnie, chciał się zakryć,  przywrócić twarzy zwyczajny wyraz, schować się przed nią, lecz 

nieznajoma   sprawiała   wrażenie   równie   nagiej   jak   on.   Nie   spuszczając   z   niej   wzroku, 

delikatnie odłożył fujarkę na trawę.

- Kim jesteś? - spytał miękko. Usta Amelii już chciały wypowiedzieć imię, lecz głos 

odmówił. Stała przed nim jak wystraszony zajączek.

-   Na   pewno   jesteś   leśnym   elfem   -   szepnął   chłopiec.   Amelia   zorientowała   się,   iż 

rzeczywiście zaraz w to uwierzy. Delikatny uśmiech ogrzał jej wargi.

- Zagrasz jeszcze? To było takie piękne... Chłopiec spuścił głowę.

- Dziś wieczorem chyba już nie, to tak męczy. Kiwnęła głową, zrozumiała. Muzyka 

szarpała serce, wydobywała na wierzch wszystko, co człowiek próbował ukryć.

Muszę już iść, pomyślała, nie powinnam się tutaj zatrzymywać. Kto wie, co może 

wymyślić obcy...

Lecz objawiający się drżeniem strach był innego rodzaju. Nieznajomy młodzieniec 

nawet przez moment nie przestraszył jej niczym innym, jak tylko jej własnym żalem.

Wzrok Bendika krążył. Chłopak zwilżył wargi, zdawał się szukać słów. Jedną rękę 

wyciągnął   przed   siebie,   aż   wreszcie   ją   opuścił.   Amelia   zorientowała   się,   że   chciał   ją 

zatrzymać, że to były decydujące sekundy, powinna teraz albo pożegnać się i odejść, albo 

usiąść przy nim.

Miękkim   ruchem   osunęła   się   na   kolana   obok   niego,   delikatnie   niczym   tchnienie 

wiatru. Uśmiechnął się do niej lekko.

- Wydaje mi się, że w twoim sercu pełno jest smutku, grajku.

Powiedziała to szeptem.

Oczy wciąż miał wilgotne, ale łzy na policzkach już obeschły.

- To prawda - odparł Bendik. Amelia złożyła ręce na podołku.

- Miałam brata... Chciał tańczyć z aniołami. Wydaje mi się, że... aniołowie tańczą do 

takiej właśnie muzyki.

Bendik nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

- Tam, skąd pochodzę, anioły mają harfy, przynajmniej te, które krążą po ścianach 

kościoła.

Amelia przekrzywiła jasną główkę, policzki odrobinę jej się zaróżowiły.

Bendik poważył się na pytanie:

- Czy ten twój brat nie żyje?

background image

- Tak, umarł już dawno.

- Wiem, jak to boli - cicho powiedział chłopak.

Ale Amelia chciała ukryć Benjamina głęboko w sercu, nie mogła o nim mówić, nawet 

w tej chwili, nawet do tego chłopca. Spytała natomiast:

- Czy ty także masz brata? Bendik wolno pokręcił głową.

- Nie, teraz, kiedy matka zmarła, jestem sam na całym świecie.

Amelia   miała   ochotę   pogładzić   go   po   jasnych   włosach,   dotknąć   palcami   śladów 

pozostawionych przez łzy, poczuć, jak na twarzy pojawia się uśmiech.

- Jesteś obcy tu w wiosce, prawda?

-  Obcy na  całym   świecie   - odparł  niemal  bezgłośnie.  Pokrewna dusza,  pomyślała 

Amelia. Serce uderzało jej powoli, lecz tak mocno, że w ciszy słyszała jego rytm. Chłopiec 

wyciągnął do niej wąską, kształtną dłoń oszpeconą jedynie grubymi stwardnieniami, które 

mocno dotknęły jej miękkiej ręki.

-   Jestem   Bendik   Tvendestein.  Z   Ârdal.   Ręka   Amelii   lekko   zadrżała,   coś   ją 

powstrzymało, przeczucie czegoś ogromnego, niezwykle ważnego, co właśnie zaczynało się 

w niej budzić. Byle tylko... Na szczęście miała na sobie zwykłą, codzienną sukienkę, nawet 

trochę poplamioną po długim dniu w Vildegard. Chustka na głowie była taka sama jak u 

dziewcząt z ubogich chałup, chociaż całkiem nowa i w ślicznym niebieskim kolorze. Nie, 

strój jej nie zdradzi.

- Milla, tak na mnie mówią. Uśmiechnął się, nie wypuszczał jej ręki.

-  Milla...  imię   piękne  jak piosenka.  A   więc  jednak  jesteś   leśnym   elfem.   Podobno 

przyciąga je muzyka fujarki.

- To zagraj coś jeszcze - poprosiła bez tchu.

Musiał puścić jej rękę, by wziąć instrument, lecz Amelia nie odsunęła się od jego 

ramienia.   Tkwiła   przy   nim,   jak   gdyby   byli   starymi   zaufanymi   przyjaciółmi   lub   wręcz 

kochankami.

W jednej chwili poczuła, jak wzbiera w niej szczęście.

Nikt chyba  nigdy nie widział  takiej  fujarki. Powstała  nie tylko  dzięki  chłopięcym 

zabawom  z  nożem  na  wiosnę, ten  młody  człowiek  musiał   mieć  jakąś  bardzo  szczególną 

tajemnicę.

Leciutko   drżała,   kiedy   po   ciemku   biegła   ścieżką,   ostatni   odcinek   dzielący   ją   od 

Wdowiej Zagrody wydawał się tego wieczoru taki krótki, bo myśli wirowały jej w głowie, a 

serce chciało wyskoczyć z piersi.

Policzki Amelii płonęły, zaczerwieniły się od biegu, lecz wiedziała, że jest teraz mniej 

background image

zdyszana niż jeszcze przed chwilą.

Bendik, Bendik...

Wieczór był taki cudowny, życie wokół niej tak rzeczywiste. Nawet białe dzwoneczki 

rosnące nad strumieniem kiwały łebkami, potwierdzając, że to, co się dzieje, jest prawdą.

Kocham go, kocham!

Ach, Boże, jeszcze przed kilkoma krótkimi godzinami wcale go nie znałam, jak to 

więc możliwe, że teraz wiem, że nie mogę żyć bez niego?

Tylko niezmiernym wysiłkiem woli zdołała zapanować nad sobą na tyle, by jej głos 

brzmiał   normalnie,   kiedy   ojciec   zawołał   ją   z   salonu.   Niepokoił   się   o   nią,   lecz   przyjął 

wyjaśnienie, że zatrzymała się chwilę w Dosen, by porozmawiać z przyjaciółką. O tańcach w 

następną sobotę...

Ojciec   mruknął   coś   zadowolony,   tak   właśnie   powinno   być.   Córka   zdawała   się 

dochodzić  do  siebie  po  pierwszym   gorzkim  zetknięciu   z oszukańczą   grą  mężczyzn.   Karl 

zaliczał  się  do  tych,   którzy  zawsze   chodzą   prostymi  ścieżkami.   Odkąd  się  ożenił,  nie   w 

głowie mu były inne kobiety oprócz żony. Zdawał sobie jednak sprawę, że taka postawa 

należy   do   rzadkości,   ruch   w   izbach   dziewczyn   służących   albo   na   stryszkach   latem   nie 

powstawał za sprawą tylko i wyłącznie młodych kawalerów. Wiele było historii o żonatych 

mężczyznach, głowach rodziny, którzy wyprawiali się na poszukiwanie przygód.

Karl   delikatnie   uściskał   córkę,   życząc   jej   dobrej   nocy.   W   słabym   blasku   lampy 

policzki Amelii wydawały się intensywnie czerwone, a oczy bardziej błyszczące niż zwykle. 

Ale   córka   uśmiechnęła   się   i   szczerze   odwzajemniła   uścisk.   Szczupłe   plecy   sprawiały 

wrażenie bardziej miękkich i rozluźnionych niż przedtem.

Amelia da sobie radę, ma za sobą ciężki czas, ale teraz idzie wreszcie lato, a ona liczy 

sobie dopiero siedemnaście lat.

Owszem,   zdarzało   się,   że   dziewczęta   wychodziły   za   mąż   tak   wcześnie.   Co   do 

chłopców, to na ogół starano się, by przed małżeństwem ukończyli  dwudziesty piąty rok 

życia,   inaczej   mogły   powstać   spory,   gdyby   zbyt   wcześnie   chcieli   odebrać   ojcu 

pierwszeństwo. Dla Amelii najwidoczniej we wsi nie było nikogo, sparzyła się, na pewno 

długo będzie się zastanawiać, zanim zechce się z kimś związać.

Wszystko jedno, pomyślał Karl.

Jego śliczny kwiatuszek nie zostanie zbrukany przez brutalne ręce człowieka, który 

nie   pojmuje   jej   duszy.   I   on   także   dostał   gorzką   nauczkę.   Popełnił   wielkie   głupstwo, 

pozwalając na te zaręczyny, ale ufał, że Amelia potrafi właściwie ocenić kawalera. Marja 

wiele o tym mówiła, o prawie serca do dokonywania wyboru.

background image

Karl zapalił piękną fajkę. Tytoń z Hiszpanii miał lekko słodkawy zapach.

Następnym razem osobiście zatroszczy się o to, by chłopak przychodzący w zaloty nie 

ukrywał   żadnych   tajemnic.   Przejrzy   go   do   szpiku   kości,   przeszuka,   wywróci   spodem   na 

wierzch, przeczesze gęstym grzebieniem, przeszyje na wylot ojcowskim spojrzeniem tak, by 

bez cienia wątpliwości mógł oznajmić, iż jest to człowiek godny Amelii.

Karl zmrużył oczy, posmoktał fajkę, rozkoszując się smakiem w ustach, lecz przede 

wszystkim szczególnym spokojem, jakim napawał go rytuał.

Amelia   na   pewno   już   śpi.   Marja   nie   wróci   dziś   na   noc,   miała   jakąś   sprawę   do 

załatwienia w Gaupne, pojechała lekkim powozem.

Płozy bujanego fotela  lekko zatrzeszczały.  Lampka  paliła  się słabiej, kończyła  się 

oliwa.

Karl cieszył się ciszą i słodką świadomością, że jego ukochana już jutro będzie w 

domu i zapełni pustkę, jaka po niej pozostała.

W głowie Amelii panowała istna plątanina tęsknoty i żalu. Wiedziała, że gdyby on 

dzisiejszej nocy stanął pod jej okienkiem, padłaby mu w ramiona, nie myśląc o wstydzie ani o 

honorze.

Ciało jej pulsowało gnębione niepokojem, nie mogło ułożyć się wygodnie na miękkim 

puchowym materacu.

Wstała po cichutku.

Komoda w kącie miała nóżki w kształcie kul i lustro z wypolerowanego srebra, w 

którym jednak bez światła niewiele dało się zobaczyć.

Amelia  zapaliła  łojową  świecę  na   stoliku  przy  łóżku,  jej  płomień  dawał   poczucie 

bezpieczeństwa, pomógł przetrwać dziewczynie najmroczniejsze noce, był niczym latarnia 

morska kierująca ją w stronę rzeczywistości, gdy wśród myśli zbierało się na burzę.

Płomień zamigotał, gdy ściągała nocną koszulę przez głowę.

Teraz w lustrze pojawił się niewyraźny zarys postaci.

Amelia   opuściła   ręce   wzdłuż   boków,   patrzyła   na   smukłe   ciało,   na   piersi,   które 

rysowały się jak miękkie poduszeczki pod wystającymi brodawkami.

Miała stanowczo zbyt wąskie biodra.

Jak chłopak.

I szyję zdecydowanie za długą. Głowa unosiła się na szyi długiej jak łabędzia.

Amelia załkała cicho w zimnie.

Obróciła się trochę, zerknęła przez ramię. Skóra jaśniała do niej matową bielą, nogi 

znikały poza lustrem na wysokości ud.

background image

Stanowczo za chuda.

Kiedy wyciągnęła ręce nad głową, nawet w tym słabym świetle widziała żebra pod 

skórą. Prędko rozpuściła mocno splecione warkocze, z którymi zawsze kładła się spać. Kilka 

ruchów grzebieniem, a włosy otoczyły ją złocistą chmurą.

Teraz lepiej.

Zasłoniły przynajmniej kościste plecy, nie było też widać, jak spiczaste bez osłony 

ubrania są ramiona. Nawet piersi teraz, kiedy wyglądały spod łagodnie spływającego złota, 

wydawały się większe.

Tak ją kiedyś zobaczy.

Amelia wsunęła się do łóżka, grzejąc się słodkimi marzeniami, by dla niego zatańczyć, 

lecz nie jako anioł, tylko jako jego własny leśny elf.

Dni Amelii były teraz jasne i drżące, jak gdyby wszystko, o czym do tej pory myślała i 

czym się zajmowała, nabrało nowego znaczenia. Przez cały czas była przy nim, wyobrażała 

sobie  jego twarz, a kiedy przymknęła  oczy,  potrafiła  stanąć  na środku izby i chwiać  się 

leciutko,   niemal   słysząc   jego   fujarkę.   Wystarczył   dochodzący   z   daleka   glos   ptaka,   by 

zatrzymywała się jak wryta w drodze do domu, myśląc, to on.

Czuła także, że ręce jej drżą, a serce uderza mocno,  nawet przy najzwyklejszych, 

najbardziej   powszednich   czynnościach.   Nie   mogła   już   dłużej   jeździć   razem   z   matką   z 

Wdowiej Zagrody na Vildegard, bo co by było, gdyby ją zobaczył? Gdyby się zorientował, 

kim jest?

Dlatego dzień i noc przebywała w Vilde, wymyślała tysiące wymówek. Coraz częściej 

zdarzało się, że matka jechała do domu wcześniej, wtedy Amelia musiała iść piechotą, był to 

półtoragodzinny spacer, lecz ona mówiła z uśmiechem:

- Mam młode zdrowe nogi, poza tym  lubię chodzić, mamo, tak pięknie jest teraz 

wiosną, wieczorem można posłuchać śpiewu ptaków.

Marja przyjęła takie wytłumaczenie, uznała, że córka najwidoczniej potrzebuje chwil 

w   samotności.   I   ona   lubiła   pobyć   sam   na   sam   z   własnymi   myślami,   mieć   czas   nie 

przeznaczony na nic innego.

-   Dobrze,   idź,   córeczko,   ale   nie   wracaj   do   domu   zbyt   późno,   tak   byśmy   mogli 

usłyszeć, że już jesteś, zanim zaśniemy.

Amelia kiwnęła głową. Lubiła właściwie, kiedy trochę się o nią martwili, ale za nic na 

świecie nie chciała zdradzić swojej tajemnicy, na razie jeszcze nie. Nie bardzo potrafiła sobie 

wyobrazić Bendika wśród aksamitów i sreber w salonie mamy. Chyba nie może oczekiwać, 

że zrozumieją.

background image

Wargi Amelii rozciągnęły się w uśmiechu.

Czy to naprawdę takie beznadziejne?

Siedzi, rozważając już prawie, co włożyć do posażnych kufrów, a przecież zamieniła z 

nim zaledwie kilka słów, nie wiedziała nawet, czy Bendik wciąż jest we wsi. Wspomniał coś 

o   miesięcznej   umowie,   lecz   żadne   nie   ośmieliło   się   zaproponować   kolejnego   spotkania. 

Właściwie on sprawia wrażenie, że się boi, stwierdziła Amelia ze zdziwieniem, a przecież nie 

tak powinno być, to ja powinnam chyba...

Lekkim krokiem obróciła jeszcze kilka razy z wodą do ogrodu. Ziemia zaczynała już 

trochę wysychać, a mama wbiła jej do głowy, jak ważne jest, by kiełkujące delikatne zioła 

miały   dość   wilgoci.   Amelia   wiedziała,   że   Gunda   się   o   to   zatroszczy,   lecz   mimo   to 

odnajdowała spokój w chodzeniu od studni do ogrodu. W piersi śpiewało jej tak, że ledwie 

mogła wytrzymać pod dachem.

Jak zwykle od czasu spotkania pod wierzbą wracała do domu z czujną nadzieją w 

sercu. Wytężała słuch w oczekiwaniu błogosławionych dźwięków, wargi zaróżowiły jej się i 

zwilgotniały od gorącego oddechu, a dłonie po każdym kroku nerwowo wygładzały spódnicę.

Miała   taką   ochotę   ubrać   się   w   swoją   najpiękniejszą   sukienkę,   chciała   go   tym 

uradować, olśnić, chciała dostrzec błysk uznania w jego oczach, wiedziała bowiem, że w tym 

stroju wygląda wyjątkowo ślicznie.

Ale on mógł tam być.

Dlatego właśnie włożyła brązową spódnicę z czerwonym stanikiem, a pod to białą 

koszulę. Chustkę ściągnęła dzisiaj na plecy, leżała jej na ramionach jak niewielki woreczek, 

podtrzymując świeżo umyte długie jasne włosy.

Był tam.

Nie grał.

Amelia drgnęła, serce podskoczyło jej w piersi, a na wargach sam z siebie ukazał się 

uśmiech. Z westchnieniem wymówiła jego imię.

- Bendik...!

- Czekałem na ciebie, Milla. Dzięki Ci, Boże, czekał!

- Nie chodzisz tędy co wieczór... Ach, będzie musiała kłamać.

- Może i ty służysz we wsi? Widzisz, rozglądałem się za tobą.

Amelia zwilżyła wargi, bała się, że głos ją zawiedzie.

Zabrzmiał jednak spokojnie, czysto i właściwie z doskonałą modulacją.

- Jestem u... Gundy w Vildegard. Pomagam w różnych rzeczach.

To w każdym razie szczera prawda, pomyślała.

background image

Usiedli   tak   blisko   siebie,   że   starczyło   wyciągnąć   rękę,   by   się   dotknęli,   lecz 

jednocześnie w odległości, jakiej nikt nie określiłby jako nieprzyzwoitą. Amelia uprzedziła 

kolejne pytania chłopca.

- Co robisz tu, we wsi, Bendiku? - rzuciła zaciekawiona.

Twarz   mu   pociemniała,   Amelia   zauważyła,   że   z   trudem   przełknął   ślinę.   Poczuła 

ukłucie w piersi, coś powiedziało jej, że i on także skłamie.

- Ja... szukam pracy.  Dowiedziałem się, że można się tu nająć, chociaż tak późno 

przybyłem. I tak też się stało, mam gdzie spać, co jeść, a przedtem nie było to dla mnie takie 

oczywiste.

Amelia   mocno   zamrugała,   zauważyła   już   wcześniej,   że   jego   spodnie   uszyte   są   z 

grubego płótna, a stara koszula ma łaty na łokciach i wokół obszycia przy szyi. Teraz ubrany 

był tak samo, najlepszą częścią garderoby była kurtka, lecz wyglądała na odziedziczoną po 

kimś, może po ojcu, pachniała bowiem inaczej.

-   Nie   mam   nikogo,   o   kogo   mógłbym   się   troszczyć,   pewnie   zanim   minie   mi 

dwadzieścia lat, skończę jak włóczęga albo żebrak.

Nie   mogła   się   powstrzymać,   żeby   nie   pogładzić   go   delikatnie   po   ręce,   ale   twarz 

odwróciła w stronę lasu. Powiedziała, nie patrząc na niego:

-   Ty   nie   jesteś   z   takiej   gliny,   Bendiku,   poznaję   to   po   twojej   grze,   jesteś   artystą, 

powinieneś siedzieć na miękkich poduszkach i upiększać świat.

Roześmiał się.

- Ależ to brzmi tak niemęsko. A ja wcale nie jestem wydelikaconą panną, potrafię 

pracować, zobacz!

Odwrócił do niej dłonie spodem, silne, czerwone, prawdopodobnie dlatego, że po dniu 

pracy szorował je prawie do krwi. Chciał być czysty, czyżby dla niej?

Palcem powiodła po liniach dłoni. Teraz już mogła napotkać jego spojrzenie. Ptaki 

znowu umilkły.

-  Jesteś  taka  śliczna  -  szepnął,   jakby  wszystko   inne  nie  było   ważne.  - Nigdy  nie 

spotkałem nikogo takiego...

- Ja też nie - odszepnęła prędko. - Nikogo jak ty...

Bendik zebrał się na odwagę, lekko objął ją za ramiona, przyciągnął bliżej. Pochyliła 

się w jego stronę miękko jak sitowie, lecz ich ciała i tak ledwie się dotykały.

Tak   delikatnie,   bardzo   delikatnie.   Coś   w   łagodności   panującej   między   nimi 

przywiodło   Amelii   na myśl  jasnozielone  kiełki  w  ogródku  mamy.  Bała   się stąpać   w  ich 

pobliżu, obawiała się, że każdy następny krok może coś zniszczyć.

background image

Poczuła, że płacz dławi ją w piersi, ale zacisnęła wargi i przymknęła oczy.

Dobry   Boże,   uchowaj   mnie   od   grzechu,   wybacz   kłamstwa,   których   jeszcze   nie 

wypowiedziałam. Dla tego chłopca gotowa jestem poświęcić wszystko. Nie lękam się biedy. 

Najpierw jednak muszę się przekonać, czy on czuje do mnie to samo.

background image

ROZDZIAŁ VII

Nadciągnęła jak niebezpieczny wiatr od gór, lecz w wiosce nad zielonym  fiordem 

poznano się na niej dopiero wtedy, gdy zmarło aż pięcioro ludzi. Zaraza była innego rodzaju 

niż ta, która spustoszyła kraj przed wieloma laty, nie wywoływała wrzodów, sinoczarnych 

znaków, a z ust i uszu zmarłych nie sączyła się krew.

Jakby za sprawą zachcianki nieprzyjaznego bóstwa coraz więcej ludzi przestawało 

przyjmować pożywienie. Zdarzyło się to akurat teraz, kiedy mleczne krowy znów miały pełne 

wymiona, kiedy pierwsze nowalijki zaczęły dodawać nowego smaku potrawom w kociołkach, 

a wiosenne ryby jakby czekały na zarzucane sieci. Ludzkie ciała zwracały pożywienie, nie 

zatrzymywały go w ilości dostatecznej do ocalenia życia.

Zbyt długo biedacy żywili się chlebem z kory, cienką polewką i nadzieją na zieloną 

wiosnę.   Wychudzone   kobiety   zbierały   słomę   z   klepiska   w   stodole   i   gotowały   z   niej 

pozbawioną   smaku   zupę,   by   powstrzymać   nieustające   marudzenie   głodnych   dzieci. 

Mężczyźni marzli i cierpieli w górach, nie przynosząc do domu niczego poza wychudłym 

zimowym ptakiem czy zającem.

Teraz zbocza gór budziły się do życia, a jelenie, zające, ptaki i ryby czekały wprost na 

myśliwych i rybaków.

Ale   myśliwy   nie  mógł  podnieść   się  z  łóżka,   strzelba  odpoczywała  zawieszona   na 

ścianie, a on ostatkiem sił starał się przeżyć.

Twarz   Marji   również   wyciągała   się   z   każdym   dniem.   Wszystko   zaczęło   się   od 

zrozpaczonej matki, która przyszła do niej z dwoma małymi synkami.

-   Oni   nie   trzymają   żadnego   pożywienia,   zwracają   wszystko,   co   im   dam.   Słodkie 

mleko... od świąt nie przestawali o nim mówić, a teraz jest w ich żołądkach jak trucizna. I te 

straszne konwulsje...

Marja zaaplikowała im wyciąg z rzepiku, jaskółczego ziela, suszonych rozgniecionych 

czarnych jagód, odrobiny łodyg z glistnika i korę dębu. Mieli pić zaparzoną z tego brunatną 

herbatkę w takiej ilości, w jakiej tylko dało się im wmusić.

Żołądki   jednak   odrzucały   wszystko,   a   ciała   dzieci   już   wykazywały   oznaki 

odwodnienia.

Następnego dnia wybuchło.

Wyglądało   to,   jakby   choroba   gdzieś   się   czaiła,   aż   wreszcie   złośliwie   uznała,   że 

nadeszła pora, by zaatakować. Kiedy głos kukułki rozległ się na zboczach, a pierwszy letni 

wiatr przyniósł obietnicę lepszych czasów, ludzie zaczęli padać jak muchy.

background image

Najbardziej odbiło się to na dzieciach.

Czwartego dnia Marja wypędziła córkę do domu, prosząc, by tam została, dopóki 

wszystko  się   nie  skończy.  Sama   miała  problemy  z   zachowaniem  spokoju,  widząc   wokół 

siebie  tak straszne  cierpienie.  Krucha  równowaga  córki mogła  tego  nie wytrzymać,  choć 

Amelia w tę bogatą w wydarzenia wiosnę rozkwitła.

Dziewczyna protestowała.

- Potrzebna ci przecież pomoc.

-   Wezwę   kobiety.   Przyprowadzają   tu   swoich   chorych,   będą   musiały   zająć   się   i 

obcymi.  Obiecano  mi  trzy wozy słomy,  mężczyźni  przygotują  z nich posłania w oborze, 

lepiej, żeby ci, o których nie ma kto zadbać, leżeli tutaj. Ja nie mogę jeździć po wiosce, to 

zabiera zbyt dużo czasu.

Amelia upierała się przy swoim.

-   Mamo,   ty   mnie   potrzebujesz,   mało   kto   może   ci   pomóc   w   przygotowywaniu 

mieszanek i...

Oczy   Marji   pociemniały.   Amelia   dostrzegła   w   nich   stanowczość,   powstrzymującą 

zawsze dalszą dyskusję.

- Wracaj do domu, Amelio, nie zniosę myśli, że ty... Nie wiadomo, co to za choroba, 

choć przypuszczam, że to samo zabiło małą Johanny. Ale tylu chorych... Nie wiem, czy jest 

zakaźna, czy też to po prostu kaprys Boga załamać ludzi teraz, kiedy przeżyli już taką ciężką 

zimę. Idź, Amelio, zostań z ojcem! A jeśli za wszelką cenę chcesz się na coś przydać, to 

możesz   przejrzeć   kufry   na   strychu   i   sprawdzić,   czy   nie   ma   tam   jakichś   starych   derek   i 

prześcieradeł, ale chyba wszystkie już zużyliśmy tej zimy. - Amelia zrozumiała, że nic więcej 

nie wskóra. Zawstydziła się swoich myśli, bo być może wcale nie szlachetność nakazywała 

jej pomagać w szpitaliku, powodowało nią raczej przekonanie, że Bendik co dzień będzie 

siedział w wierzbowych zaroślach i czekał na nią.

Może zdoła się jakoś wymknąć?

Ależ on się zdziwi, kiedy ujrzy ją nadchodzącą z przeciwnej strony! Co mu powie? Że 

znalazła   nową   służbę?   Nie,   wszyscy   wszak   wiedzieli,   że   w   tych   dniach   na   Vildegard 

potrzebna jest każda para rąk.

Nagle   zakłuła   ją   straszna   myśl:   a   jeśli   Bendik   także   zachorował?   Mama   mówiła 

wszak, że zaraza dotyka przede wszystkim tych, którzy marnie się odżywiali, udręczonych 

głodem,   karmionych   strawą   nie   dającą   sytości.   Ich   żołądki   protestowały,   gdy   wreszcie 

dostawały prawdziwe jedzenie.

Ach, dlaczego wcześniej o tym nie myślała? Dlaczego nie brała w powrotną drogę 

background image

paru maślanych placków i nie dzieliła się z nim niby to przypadkiem?

Amelia poczuła się ohydną egoistką.

Jednocześnie narastał w niej bunt. Nic jej nie powstrzyma przed spotkaniem się z nim 

dziś   wieczorem,   na   pewno   jakoś   zwiedzie   ojca,   to   wcale   nietrudne.   Jeśli   będzie   miała 

szczęście, Karl wcześnie położy się spać. Gorzej z Liną, ostatnio patrzyła na Amelię jakimś 

wszystkowiedzącym spojrzeniem, jak gdyby dziewczyna miała tajemnicę wypisaną na czole.

Bendik...

Dla ciebie jestem gotowa kłamać, kraść, jestem gotowa na wszystko.

Amelia czuła się rozdarta, dłonie składane w modlitwie przestały być bezsilne, zrobiły 

się mocne, gotowe do walki.

Gdybyż tylko mogła otrzymać ostateczną odpowiedź na pytanie, które nie przestawało 

jej nurtować.

Czy on naprawdę ją kocha?

Mama   nie   wróciła   do   domu,   ojciec   wcześnie   położył   się   spać,   blady   i   cichy   jak 

pozostali   we   wsi.   Przerażająca   choroba   dotknęła   niemal   każdego,   wszyscy   poczuli   jej 

obecność w domu albo przynajmniej znali kogoś, kto jej doświadczył. Pastor miał ciężkie dni, 

w   wielu   obudziła   się   potrzeba   rachunku   sumienia,   gdy  śmierć   wyglądała   zza   wezgłowia 

łóżka. Odwołano nabożeństwa, nikt bowiem nie śmiał na nie przychodzić, ludzie bali się 

zarazy   unoszącej   się   w   powietrzu   i   gotowej   ich   dopaść   nawet   na   świętej   ziemi.   Amelia 

niekiedy czuła lekkie drżenie strachu, jak gdyby miała powód, by bać się Boga, ponieważ 

ostatniej niedzieli nie była w kościele. Nie poszła, bo gdyby Bendik jej tam szukał, nie mogła 

zajechać w zdobionym srebrem powozie z Wdowiej Zagrody!

W   dodatku   niemal   całkiem   zapomniała,   że   jest   święto.   W   Vildegard   chorzy 

potrzebowali takiej samej opieki bez względu na to, czy dzień był świąteczny, czy powszedni.

Amelia płakała na widok chorujących dzieci, lecz nie był to płacz bez nadziei. Kiedy 

się kocha, najwidoczniej nawet śmierć budzi mniejsze przerażenie.

Wymykała się każdego wieczoru. Wczoraj zapadła już niemal noc, zanim wszyscy 

udali się na spoczynek, a ona wreszcie mogła wyjść z domu. Z mocno bijącym sercem biegła 

przez las, tam, gdzie to było możliwe, na skróty, potem okrążyła Haugabrekk, by nadejść 

ścieżką od tej strony, z której jej się spodziewał.

Wiele rozmawiali.

Dowiedziała się o śmierci jego matki, wciąż jeszcze nie mógł się uporać z jej stratą. 

Amelia patrzyła mu prosto w oczy, czuła jego ból, spostrzegła, że ten człowiek wcześnie 

nauczył się kochać. Żywiła podziw dla zmarłej kobiety, która pomimo ubóstwa zdołała dać 

background image

swemu synowi to, co w życiu najważniejsze. Bendik mógł równie dobrze zamienić się w 

nieczułego,   rozgoryczonego   człowieka.   Ciężka   harówka,   okrutne   słowa,   odpędzanie   i 

wyzwiska,   rówieśnicy   unikający   go   dlatego,   że   nie   miał   ojca...   Amelii   serce   krwawiło   i 

przysięgła sobie, że uczyni go szczęśliwym. Gdy w prostych słowach opisywał swoją nędzę, 

przekazując   jej   pełne   goryczy   wspomnienia,   dziewczynę   wprost   paliło,   by   go   objąć   i 

zapewnić, że z nią nigdy niczego mu nie zabraknie.

Wciąż jednak tkwił w niej ów wstrętny lęk, wciąż nie śmiała w pełni uwierzyć, że on 

nie zna prawdy. Że nie jest taki jak Oystein.

Zauważyła, że chłopak zdziwiony przygląda się jej butom.

Rumieniąc się pojęła, że są zbyt dobre jak na córkę chałupnika. Wyjąkała coś o wuju 

szewcu, wydawało się, że on przyjął jej wyjaśnienie. Amelia bardzo zawstydziła się kłamstwa 

i czuła, że jest do głębi zła. Coraz mocniej tęskniła za dniem, gdy wreszcie będzie można 

odwołać wszelkie oszustwa.

Ale najpierw on musi powiedzieć jej to wprost.

Najpierw   musi   zaofiarować   jej   swoje   ubóstwo   i   całe   swoje   życie.   Dopiero   wtedy 

będzie mogła rozplatać sieć zatajonych prawd.

Czy to się stanie już dzisiejszego wieczoru?

Z sercem w gardle i blaskiem w oczach Amelia, mijając zagrody żałoby, biegła prosto 

do ukochanego.

Stała zdumiona na polanie, gdzie trawa pochyliła się, tworząc nieduże gniazdko dla 

dwojga, którzy odpoczywali tu co wieczór. Teraz miejsce było puste. Nie przyszedł.

Serce podskoczyło jej w piersi, lodowaty strach oblał kark.

Czyżby zachorował?

Obiecał wszak...

Musi być chory.

Inne wytłumaczenie było jeszcze straszniejsze. Nie chciało mu się każdego wieczoru 

spędzać na wyczekiwaniu na nią.

Oczywiście mogło wydarzyć się coś wyjątkowego, próbowała się pocieszać.

Zmęczona osunęła się na ziemię, która bez Bendika wydała jej się taka zimna. Serce 

tłukło się Amelii w piersi, musiała walczyć z mdłościami. Rozczarowanie piekło w żołądku, 

lecz zacisnęła dłonie i zmusiła się, by myśleć spokojnie. Coś mogło go zatrzymać, może 

potrzebna była dodatkowa para rąk do pracy w polu? Może jego stary gospodarz koniecznie 

chciał natychmiast coś zrobić?

A może właśnie do niej idzie? Może ona zjawiła się za wcześnie?

background image

Wzięła do ręki gałązkę wierzby, rosły na niej teraz duże liście i sok nie spływał już tak 

obficie. Zaczęła paznokciem drapać w korę, próbowała uformować serce, skończyła jednak 

na wyryciu inicjałów własnych i jego.

Gdy   wreszcie   zziębnięta   ruszyła   w   powrotną   drogę   do   domu,   w   lesie   zapadł   już 

zmrok.

Tego wieczoru gałęzie świerków wyciągały się do niej jak mroczne dłonie, pochylały 

się nad ścieżką, jak gdyby chciały jej pogrozić. Przedtem miała w nich sprzymierzeńców, 

ukrywających jej kroki przed oczyma ciekawskich.

Jaka   długa   wydaje   się   dzisiaj   droga   i   jakaż   stroma!   Krzyk   sowy   wzywającej 

pobratymca   również   nie   był   tego   dnia   bezpiecznym   przewodnikiem.   Dźwięczała   w   nim 

skarga, która nie mogła wyrwać się z serca Amelii.

Nie zapomniał o sprawie, z jaką przybył do wioski, chociaż Milla zajęła tyle miejsca 

w jego sercu, że ból i wszystko inne musiało ustąpić. Dni Bendika stały się w pewnym sensie 

dłuższe niż kiedykolwiek,  ponieważ  żył  wyłącznie  dla kilku krótkich  wieczornych  chwil. 

Krew rozkosznie szumiała mu w żyłach, jakby z całkiem nowego źródła wydobywała się siła, 

pomnażając jego energię i wytrzymałość, na co zwrócił uwagę nawet stary gospodarz.

Żadne zadanie nie było dla niego zbyt ciężkie, czuł pot spływający po plecach, lecz 

serce uderzało mu równym rytmem, a moc wciąż rosła.

Miał o co walczyć, życie nabrało sensu.

Dwa razy udało mu się zobaczyć Karla Oppdala.

Dobrze się prezentował, spod eleganckiego kapelusza spoglądały miłe oczy. Siedział 

wysoko   na   koniu   albo   w   okazałym   powozie.   Bendik   jednak   mimo   to   za   osłoną   całego 

bogactwa wyczuwał jego dobroć i łagodne zrozumienie dla ludzi. Że się nie myli, potwierdził 

epizod,   którego  przypadkowo  stał   się  świadkiem.  Bendik   widział,   jak  powóz  z   Wdowiej 

Zagrody zmierzał do wsi. Jednocześnie chłopak ujrzał chałupnika z Kloppa, który ukłonił się 

Karlowi Oppdalowi, chociaż dźwigał na plecach ciężkie żerdzie.

Akurat w momencie, gdy powóz go mijał, mężczyzna stracił równowagę i kije osunęły 

się prosto pod koła. Rozległ się okropny trzask pękającego  drewna, Bendik zobaczył,  że 

powóz przechyla się na bok, ale Karl szybko nad nim zapanował. Zaraz też elegancko ubrany 

gospodarz z lejcami w dłoniach zeskoczył na ziemię, Bendik wstrzymał oddech, oczekując 

wybuchu gniewu i ostrych słów, jakie spadną na głowę chałupnika.

Ale   gospodarz   z   Wdowiej   Zagrody   pochylił   się   nad   przewróconym   człowiekiem, 

pomógł mu wstać". Własnoręcznie uprzątnął żerdzie z drogi, bo chałupnik mocno kulał.

Wielkimi oczami Bendik patrzył, jak biedak zajmuje miejsce we wspaniałym powozie.

background image

Odjechali.

Żerdzie zostały.

Chwilę później Karl Oppdal zawrócił, zatrzymał się w tym samym miejscu, powrzucał 

żerdzie na tył powozu i ruszył w stronę pola chałupnika.

To wtedy Bendik postanowił, że wykona zadanie, jakie sobie wyznaczył.

Kiedy spotkał Millę, zapomniał o całym świecie, lecz gdy przekonał się, jak ważna dla 

niego stała się ta dziewczyna, dawne myśli powróciły.

Długo rozważał wszelkie za i przeciw. Mimo wszystko był synem pana z Wdowiej 

Zagrody, wszak nawet ubogi bękart ma prawo do spadku, jeśli tylko potrafi udowodnić swoje 

pochodzenie. To mogło okazać się trudne, jeśli Karl Oppdal mu nie uwierzy.

Bendik pojął, że czeka go ciężka przeprawa.

Gdyby syn nie wrócił do domu...

Bendik mógłby wyrwać gospodarstwo z rąk córce Karla, tego jednak wcale nie chciał. 

Ale tak strasznie potrzebował czegoś, co zapewniłoby mu jako takie życie, może kawałek 

pola i kilka zwierząt... Miał coraz większą pewność, że Karl Oppdal ofiaruje mu to z dobrego 

serca.

Srocze srebro wciąż paliło w kieszeni.

Nie   potrzeba   mu   srebra   z   Wdowiej   Zagrody,   Milla   nie   przywykła   do  zbytku,   ale 

zasługiwała na bezpieczne życie bez trosk o kawałek chleba. Będzie harował jak wół, by jej to 

zapewnić, jeśli tylko Karl Oppdal wspomoże go bodaj spłachetkiem ziemi.

Postanowił udać się do Wdowiej Zagrody, gdy tylko zaraza odpuści. Domyślał się 

bowiem,   że   i   gospodyni   powinna   być   obecna,   gdy   stawi   się   i   oznajmi   tak   wstrząsającą 

prawdę. Karl Oppdal będzie potrzebował wsparcia żony, być może wszystko zależy właśnie 

od niej. Niejedna kobieta wpadłaby w gniew, dowiadując się o tego rodzaju mężowskiej 

tajemnicy, ale o Marji Oppdal wszyscy wyrażali się ciepło, wielu głośno wychwalało jej siłę i 

wyrozumiałość.

Bendik uśmiechnął się nad koszem z kamieniami.

O t a r ł zlane potem czoło, zobaczył, że słońce minęło już Merket, wkrótce nadejdzie 

koniec   ostatniej   części   pracowitego   dnia.   Dziś   wieczorem,   zanim   ruszy   do   miejsca   nad 

Wierzbowym Strumykiem, wybierze się na przechadzkę przez wieś, posłucha nowin. Milla 

zawsze przychodzi późno, pewnie ma pełne ręce roboty w Vildegard, teraz kiedy panoszy się 

zaraza, a lęk przed śmiercią w boleściach tłumi ludzką radość z budzącego się na nowo życia.

Los jednak chciał, by stało się inaczej.

Bendik   rozmawiał   przy   płocie   z   jednym   z   pracowników   najemnych,   kiedy   drogą 

background image

nadjechał sam gospodarz Wdowiej Zagrody. Tego dnia nie siedział w powozie, tylko w siodle 

na grzbiecie wierzchowca. Bendik poczuł, jak serce wali mu w piersi. Opamiętał się na tyle, 

by iść za przykładem znajomka i na widok bogacza ściągnąć czapkę z głowy. Karl Oppdal 

wstrzymał   konia,   najwyraźniej   poczuł   się   nieswojo,   gdy   pokłonili   mu   się   uniżenie.   Koń 

przystanął, wydawał się jednak zmęczony i niespokojny.

- Szczęść Boże - powitał ich Karl, a oni odpowiedzieli po cichu. - Potrzeba mi ludzi - 

ciągnął. - Usiłujemy wspólnie zrobić coś, żeby ziemia nie leżała odłogiem w tych zagrodach, 

które   choroba   dotknęła   najciężej.   I   tak   jest   już   źle,   kobiety   same   sobie   nie   radzą,   a   w 

niektórych chatach zmogło wszystkich mężczyzn.

C h ł o p , którego Bendik znał jako Gulę - Monsa, odparł:

- To prawda, tych, co przeżyją zarazę, ale nie zadbają o ziemię, czeka zimą głodowa 

śmierć.

- Trzeba pomóc - z mocą oświadczył Karl. - Chyba się przyłączycie?

Wbił wzrok w Bendika.

- Ty jesteś tu obcy, słyszałem, że służysz u starego z Logstad. No cóż, przez kilka dni 

będzie musiał się bez ciebie obyć, skończyliście już chyba orkę?

- Chętnie pomogę, zresztą i tak mam wolne wieczory, najlepiej zacznę od razu.

Karl   Oppdal   kiwnął   głową,   zadowolony   z   gorliwego   zapału   obcego   chłopaka. 

Młodzieniec najwidoczniej nie zaliczał się do tych, którzy mówią za dużo, wyglądał jednak 

na silnego, a jego oczy patrzyły mądrze. Sympatyczny młody człowiek.

- Wobec tego możesz iść do chaty parobków w Hilleren i dziś wieczorem pomóc 

kowalowi.  Przyłączę  się  do was  jutro, będziemy  pleć  pole  w Sevat  i zaczniemy  kosić u 

Jonasa. Potrzebne nam kosy i grabie, musimy też zebrać owce i poprowadzić je w góry.

Bendik skinął głową.

Karl odpowiedział uśmiechem.

- Ciężkie czasy nastały, ale nie możemy się poddawać. Moja żona twierdzi, że zaraza 

wkrótce odejdzie, wielu chorych już zdrowieje, wygląda na to, że śmierć zebrała swoje żniwo 

i tyle jej wystarczy.

Gula   -   Mons   przeklął   siarczyście,   patrząc   w   ziemię.   Karl   wydął   wargi,   Bendik 

zauważył,   że   wcale   mu   się   to   nie   spodobało.   Jego   ojciec   był   najwyraźniej   szczerze 

bogobojnym człowiekiem.

Bendik rozjaśnił się, nadzieja na własny kawałek chleba jeszcze urosła.

Pokaże Oppdalowi, że ma zręczne ręce i nadaje się do pracy, przyłoży się do roboty i 

nie podda tak łatwo. Udowodni, że jest godny ziemi i być może również uznania ze strony 

background image

ojca.

Potem poprowadzi Millę do Wdowiej Zagrody i poprosi ojca już o ostatnią rzecz, o 

błogosławieństwo dla ich małżeństwa. Karl Oppdal prawdopodobnie zna Millę, wioska wszak 

nie   jest   aż   tak   duża,   a   skoro   dziewczyna   pracuje   na   Vildegard,   pani   musi   mieć   do   niej 

zaufanie.   Może   wystarczy   dwuletnie   narzeczeństwo,   pomimo   iż   oboje   są   tacy   młodzi? 

Wszystko zaczynało pięknie się układać, Bendik miał wręcz wrażenie, że niestosownie czuć 

taką radość w piersiach teraz, kiedy na wieś spadło nieszczęście. Dziś wieczorem Milla na 

próżno będzie na niego czekać, miał jednak nadzieję, że zrozumie.

Jutro bowiem, jutro znajdzie chwilę i porozmawia z Karlem Oppdalem w cztery oczy.

Bendik   czuł   się   niemal   w   pełni   przekonany,   że   spotka   się   ze   zrozumieniem.   W 

samotności, po cichu, mając w sercu obraz dosiadającego konia gospodarza, spróbował, jak 

smakuje nowe słowo:

- Ojciec.

Karl   Oppdal   harował   jak   chałupnik   i   machał   kosą   równie   zręcznie   jak   najlepsi 

kosiarze. Nie wyróżniał się nawet ubraniem, nosił spodnie z takiego samego brunatnoszarego 

tkanego w domu samodziału, koszulę miał znoszoną, zszarzałą, a kapelusz musiał pamiętać 

dawne czasy. Wyróżniała go jedynie srebrna obrączka, błyszcząca na palcu. Bendik przez 

cały czas starał się mieć go na oku, patrzył, jak młoda, rzadka trawa kładzie się pięknie pod 

ostrą   kosą   Karla   Oppdala.   Patrzył   na   jego  zgięte   plecy,   widział,   że   silne,   proste   nogi   w 

dobrych butach pewnie trzymają się ziemi. Kiedy się spocił, włosy pod rondem kapelusza 

przybrały ciemniejszą barwę.

Były teraz prawie takie jak jego własne.

Nieco tylko ciemniejsze, a na skroniach siwawe. Bendik zauważył jednak drobny ruch 

mięśni wokół oczu, minę przy uśmiechu, prosty nos...

Żałował, że nie ma lusterka.

W   powietrzu   nad   polami   niósł   się   dźwięk   kos.   Pracowali   teraz   na   zewnętrznych 

skrawkach, gdzie zwykle pasły się zwierzęta, zanim poprowadzono je w góry. Uważano, że 

trawa, która wyrośnie tu później, będzie przez to dorodniejsza, w tym roku jednak pozwolono 

jej rosnąć swobodnie, bez szczypiących ją owiec. Może dlatego była taka rzadka i słaba?

Mężczyźni robili przerwy za każdym nawróceniem, opierali się na kosisku i spluwali, 

zanim osełka zaśpiewała na ostrzu.

Nie   było   żartów   ani   świątecznego   nastroju,   jaki   zwykle   towarzyszył   pierwszemu 

danego   roku   pokosowi   traw.   Wszystkim   bowiem   jasny   dzień   przesłaniała   czarna   mgła 

epidemii. Mężczyźni popatrywali w dół na wioskę, jak gdyby spodziewali się, że ujrzą samą 

background image

Zarazę unoszącą się znad doliny.

Bendik zorientował się, że Karl jest tu najważniejszy. Pozostali trzymali się blisko 

niego, po cichu  prosili  o radę, okazywali  szacunek nawet teraz,  gdy stał wśród nich jak 

najzwyklejszy parobek Twarz Karla była... szlachetna?

Bendik   nie   umiał   znaleźć   odpowiedniego   słowa.   Może   dostojna?   Na   pewno   nie 

dostrzegał  w niej  arogancji ani samouwielbienia,  jakie często spotyka  się u ludzi, którzy 

prędko doszli do bogactwa.

Osełka Bendika śpiewała nieśmiało.

Stał na skraju łąki, niemal przy samej linii świerków, grunt był tu nierówny, a w wielu 

miejscach wystawały zarośla ciągliwych pokrzyw. Najgorszy rząd, Bendik sam go wybrał, 

licząc na spojrzenie pełne uznania.

Na koszuli Karla Oppdala od karku do krawędzi spodni znać było mokry pas. Bendik 

nadawał   tempo,   pozostali   dotrzymywali   mu   kroku,   skoszona   trawa   prędko   schła,   słońce 

bowiem mocno grzało, a ziemia była wysuszona.

Wreszcie mogli się wyprostować, za nimi rozciągała się równa połać, kwiaty przestały 

kiwać łebkami na wietrze, leżały zrezygnowane, nie ciesząc już oczu tak jak jeszcze przed 

chwilą.

Teraz.

Karl Oppdal zaproponował nawrót, lecz dwaj inni mężczyźni chcieli jeszcze pobiec do 

strumienia, żeby się napić.

Bendik został,  ręce nagle mu  opadły,  zaczął  oddychać  z trudem,  jak gdyby praca 

mimo   wszystko   go   zmęczyła.   Otworzył   usta,   chciał   coś   powiedzieć.   Spojrzenie   Karla 

nietrudno było pochwycić.

- Dzielnie sobie radzisz, obcy przybyszu. Jak się nazywasz, jak mówiłeś?

- Bendik... Przemilczał nazwisko, nie wiedział, czy Karl Oppdal może je znać, ale nie, 

na pewno dawno zapomniał o ubogiej dziewczynie, którą pozostawił w Ârdal przed blisko 

dwudziestu laty. Na tę myśl Bendika zapiekło w sercu. Zdecydował się i dodał:

- Bendik Karlson. Ręka dotknęła ręki, okazały się zdumiewająco równe wielkością, 

pasowały do siebie jak dłonie złożone do modlitwy.

W   oczach   ojca   wciąż   lśniła   dobrotliwa   ciekawość,   jaką   okazuje   się   nowym, 

sympatycznym znajomym.

- Takich jak ty chętnie widzę w swoim domu, Bendiku Karlsonie.

Bendik wstrzymał oddech. Karl mówił dalej, puściwszy jego rękę, ale chłopak wciąż 

czuł ciepło mocnego uścisku.

background image

- Na zimę musisz zostać we Wdowiej Zagrodzie, chyba że nająłeś się do kogo innego. 

Mamy dość miejsca, a czeladna u nas uchodzi za jedną z najlepszych...

Karl uśmiechnął się życzliwie, czekał na odpowiedź.

- Ja... serdecznie dziękuję, to świetna propozycja, Karlu Oppdal, ale...

Kątem oka dostrzegł dwóch kosiarzy powracających znad strumienia, mijały sekundy, 

język w ustach zdawał się wielki i niezgrabny, nie dało się powiedzieć ot, tak po prostu: 

Jestem twoim synem, Karlu Oppdal, i wolałbym raczej dostać od ciebie kawałek ziemi, bo 

zamierzam   poślubić   najcudowniejszą   dziewczynę   w   całej   wsi.   Karl   wciąż   się   uśmiechał, 

lekko poklepał go po ramieniu.

- Zastanów się nad tym, Bendiku. Możesz chyba zajrzeć któregoś wieczoru, kiedy 

wszystko się już uspokoi, a wtedy dowiem się, czy przyjmujesz propozycję. Zapłata to osiem 

talarów rocznie, a do tego para butów i dobre jedzenie cztery razy dziennie.

Przed takimi warunkami należałoby ściągnąć z głowy czapkę, niejeden harował ciężko 

tylko za ubranie i wyżywienie, a cienka owsianka na wodzie nie zawsze miała bodaj słony 

smak.

Karl wyprostował plecy.

-   Ruszamy   dalej,   chłopcy.   Następna   łąka   jest   tuż   za   zagajnikiem,   należy   do 

Sorensgard, wdowa nie ma nikogo, kto mógłby ją skosić, bo obaj najstarsi synowie  leżą 

złożeni chorobą.

Bendik ledwie ciągnął teraz nogi za sobą.

Szumiało mu w uszach, widział tylko długie kroki ojca i dostosował własne do jego 

rytmu.

Został zaproszony, na pewno lepiej będzie rozmówić się wtedy, gdy będą mieli dość 

czasu i spokoju, a Karl Oppdal będzie się czuł bezpiecznie we własnym fotelu.

Nie śmiała całkiem w to uwierzyć, przygotowała się już na rozczarowanie, lecz oto on 

tam siedział. Amelia ostatni odcinek drogi przebiegła w podskokach, dzisiaj udało jej się 

wyjść wcześnie, Lina bowiem wybrała się z jakąś sprawą do sąsiedniej zagrody, a ojciec miał 

wrócić   do   domu   dopiero   nazajutrz.   Wspólnie   z   pastorem   zwołali   spotkanie   na   plebanii, 

chodziło   o   przygotowanie   się  na   wypadek,   gdyby   za   sprawą   zarazy  ubyło   latem   jeszcze 

więcej   cennych   męskich   rąk.   Wszystko   wszak   zależało   od   tych   miesięcy,   od   tego,   jak 

wypielęgnuje się pole, jak zadba o zwierzęta i przygotuje dom. Lato, kiedy słońce grzało, 

było  czasem produkcji, jeśli  nie  dość będzie  się pracować, jesień nie  zaczeka.  Do pracy 

zaangażowano   już   wszystkie   dzieci,   które   skończyły   siedem   lat,   nawet   te,   które   zwykle 

chodziły w pole raczej dla zabawy. Tam, gdzie wielcy, silni mężczyźni leżeli na łożu boleści 

background image

dręczeni wymiotami, inni musieli ich zastąpić. To kwestia życia i śmierci.

Kobiety   zostawiały   najmniejsze   dzieci   w   kuchni   u   Gundy   z   Vilde,   Marja   jednak 

stwierdziła, że tu niebezpieczeństwo zarażenia się jest zbyt duże, i wysłała Gundę wraz z 

gromadą maluchów do chaty dzwonnika, która teraz stała pusta.

Tak radzili sobie przez kolejne tygodnie, pracowali od świtu do późnej nocy i co dzień 

wracali do domu, czując szarpiący za serce strach. Czy jeszcze ktoś zachorował?

Każdego ranka przyjeżdżały do Vildegard wózki z chorymi, ale teraz na szczęście już 

coraz rzadziej. Ośmioro dzieci i troje dorosłych musiano przewieźć krótką drogą na cmentarz, 

a dziesięcioro dorosłych i tyle samo dzieci wciąż walczyło o życie. Marja jednak twierdziła, 

że zaraza już się cofa. Ci, którzy zaczynali chorować teraz, prędzej wracali do zdrowia.

Prawdopodobnie wreszcie zdołała znaleźć właściwe lekarstwo. Amelia wiedziała, że 

to zawsze trwa, ale mama wszak znała się na rzeczy i niemal instynktownie wyczuwała, 

czego potrzeba. Nie jest Bogiem, lecz godnie Go zastępuje, myślała Amelia, lekkim krokiem 

skręcając z drogi i przekradając się do ledwie widocznego mężczyzny pod drzewem wierzby.

- Jestem - szepnęła zdyszana.

Odwrócił się wolno, w jego uśmiechu kryło się wszystko to, co tak pragnęła ujrzeć.

- Milla... mój najpiękniejszy leśny elfie. Nie czekał, aż ona usiądzie, zerwał się na 

nogi, objął ją i mocno przycisnął do siebie.

- Moja najdroższa... mam dla ciebie nowiny, dobre nowiny.

Lekko pocałował ją w szyję. Amelia drgnęła, bo jego wargi, choć obce, wydawały jej 

się niewiarygodnie wprost znajome.

Niemal   podniósł   ją   z   ziemi,   twarz   chłopca   znalazła   się   całkiem   blisko,   gdy   się 

odezwał, czuła zapach kory, którą przed chwilą żuł.

- Mówiłem ci, że jestem całkiem sam, Milla, że nie mam zbyt wiele nadziei, teraz 

jednak wydaje mi się, że mogę obiecać ci coś więcej, moja kochana.

- Co się stało? Wydajesz się taki...

- Szczęśliwy! Ach, Milla, sądzę, że wszystko mi się jakoś ułoży.

Wtulił twarz w jej włosy i poprawił się:

- Ułoży się nam.  Amelia  mrugała  oczami,  coś wzbierało  jej w piersi, była  bliska 

płaczu. Na Boga, on mówi o przyszłości, o ich wspólnej przyszłości!

Delikatnie   przesunęła   palcami   po   jego   karku,   poczuła   ciepło   silnego   ciała.   Miała 

wrażenie, że w żyłach jej słodko pulsuje, jak gdyby pękły jakieś tamy i krew mogła płynąć 

swobodnie.

Bendik odsunął ją odrobinę od siebie, popatrzył w oczy.

background image

- Millu... moja najpiękniejsza.... czy myślisz, że... czy zechciałabyś... gdybym miał 

kawałek ziemi, mógłbym cię utrzymać...

Zorientowała się, jak trudno jest mu mówić, lecz wiedziała, co pragnie powiedzieć.

- Tak bardzo chciałbym  pojąć cię za żonę... Mocno wciągnęła powietrze w płuca, 

poczuła, że w oczach ją zapiekło, lecz słodycz i rozedrgana wdzięczność stłumiła wszystko 

inne.

Bendik wyglądał na przestraszonego, decydująca sekunda przeciągała się, wcale nie 

dlatego,   że   Amelia   tak   chciała,   po   prostu   w   gardle   nagle   całkiem   jej   zaschło.   Wreszcie 

ostrożnie przytuliła policzek do jego ramienia, poczuła rękę, która natychmiast objęła ją w 

pasie, cicho szepnęła:

- Tak, Bendiku, bo tak właśnie miało być od samego początku świata. Bóg dał nam 

dusze, które stworzą całość tylko wtedy, gdy się połączą.

Bendik zaszlochał.

- Używasz pięknych słów, moja Millu, ale jest właśnie tak, jak mówisz.

Amelia ośmieliła się podnieść głowę, napotkała jego spojrzenie, zobaczyła, że i jego 

oczy błyszczą. Ostrożnie przycisnęła wargi od ust Bendika.

Przyjął   je   tak,   jakby   chciał   zaspokoić   głód.   Amelia   poczuła,   jak   bardzo   stara   się 

opanować; jego usta, choć tak spragnione, dotykały jej ust z nadzwyczajną delikatnością i 

czułością.

Osłabieni bezmiarem uczuć wyrażonych w tym jednym jedynym pocałunku osunęli 

się na ziemię. Bendik nie wypuszczał Amelii z objęć, lecz w jego oczach nagle pojawiła się 

troska.

-   Być   może   obiecałem   ci   za   dużo,   Millu,   ale   musisz   mi   ufać,   kiedy   mówię,   że 

dostrzegam nowe możliwości. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić, ale...

Amelia uśmiechnęła się szeroko.

- Nie musisz, najmilszy, ważne, że mnie chcesz...

Dostrzegł w jej oczach coś nowego, to było tak, jak gdyby ptak niepewnie drepczący 

po ziemi nagle zgrabnie poderwał się na rozpostartych skrzydłach. Jego Mil - la była taka 

niewinna, lecz teraz oczy jej zapłonęły, a ufność, jaką w nim pokładała, była większa, niż 

mogły to wyrazić słowa.

Bendik   przytrzymał   ją   za   ramiona,   pochylił   się   mocniej,   by   wyjść   naprzeciw 

tęsknocie, która malowała się na jej twarzy. Cały czas pamiętał o tym, by jej nie wystraszyć, 

wiedział też, że nie jest to dziewczyna, którą można się poczęstować, a potem zniknąć...

Jego matka też nie była z takich.

background image

Bendik   poczuł   ostatnie   muśnięcie   smutku,   lecz   zaraz   potem   twarz   matki   całkiem 

zniknęła i nic już nie zdołało zagłuszyć pragnienia ciała.

Z uśmiechem rozplatał tasiemki przy bluzce Milli.

Amelia tego dnia nie nosiła stanika, miała tylko spódnicę na podwójnej podszewce i 

szeroką bluzkę. Dzień był  gorący,  nawet teraz wieczorem, mimo  to przeszedł ją dreszcz, 

kiedy bluzka obsunęła się i jego palce delikatnie musnęły miękkie łuki ciała.

Przygryzła  wargę, Bendik  zauważył,  że znów  przypomina  ptasie  pisklę,  że coś  ją 

niepokoi.

Z ulgą zauważył ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę drogi. Zaproponował więc 

łagodnie:

- Wejdźmy trochę głębiej w las, czy tam gdzieś nie ma jeziorka?

Amelia uśmiechnęła się leciutko.

- Wiem, o czym myślisz - odparła rozmarzona.

Jeziorko   było   jedynie   maleńkim   rozlewiskiem   strumyka,   które   w   ostatnich 

słonecznych   dniach   znacznie   się   jeszcze   skurczyło,   lecz   Amelia   czuła   jego   szmer   we 

własnych żyłach, a kiedy Bendik rozłożył na mchu swoją kurtkę, bez wahania rozpostarła 

obok spódnicę.

Jego ciało przy niej wydawało się takie duże, płaski brzuch przy oddechu unosił się 

drżąco,   chłopak   leżał   na   plecach,   a   ona   siedziała   przy   nim,   pozwalając   dłoniom   poczuć 

nieznane ciepło obcej skóry.

Ogarnęło ją uniesienie niemal takie jak w kościele, oderwało jej duszę od ciała.

Jego dłonie bawiły się zanurzone we włosy dziewczyny, Amelia sama rozpięła spinki, 

rozplatała   wstążki,   dech   zaparło   "mu   W   piersiach,   kiedy   jasna   grzywa   opadła   w   przód, 

tworząc gniazdo na jego piersi.

Policzki   Amelii   płonęły,   miała   świadomość,   że   siedzieć   tak   nago   przed   parą 

gorejących oczu jest czymś niezwykłym. Ale to były oczy Bendika i nic pod słońcem nie 

wydawało jej się słuszniejsze. On ofiarował jej własne życie, dziś wieczorem niczego mu nie 

odmówi.

Bendik jęknął cicho, gdy przesunęła ręce niżej w stronę bioder. Amelia spostrzegła, 

jak   bardzo   napięte   jest   jego   ciało   i  bardziej   niż   gotowe   na   to,   co   miało   nastąpić.   Czuła 

mrowienie wzdłuż kręgosłupa, gdy ze spuszczonym wzrokiem pozwoliła palcom pierwszy raz 

w życiu poczuć mężczyznę.

Oszołomiona wszystkim, co w niej narastało, pozwoliła, by ułożył ją na mchu. Teraz 

przyszła kolej na niego, Amelia leżała nieruchomo, przymknęła oczy, gdy delikatnie zaczął 

background image

badać jej ciało.

Obiema rękami objęła twarz Bendika, gdy lekko przeniósł ciężar ciała na ręce i nogi i 

umieścił kolana między jej kolanami. Na szyi czuła jego wilgotne pocałunki, miała ochotę 

śmiać się głośno, lecz jednocześnie w sercu ściskał ją płacz.

- Milla, tak cię kocham.

Nie mogła odpowiedzieć, zabrakło jej oddechu.

Bendik zrobił się teraz cięższy, całował usta, aż znów zaczęły płonąć. Coś w niej 

wzbierało, ciało odzyskało wolę, uniosło się ku niemu, aż jęknęła cicho.

Wreszcie dotarł tam, gdzie chciał. Ból odebrała jedynie jako niewielką dysharmonię w 

pięknej melodii. On się nie spieszył, nie był obeznany z żądzą, nigdy wcześniej nie stawał na 

tym obiecującym lądzie.

Amelia ośmieliła się odszukać jego oczy, pragnęła wchłonąć ich widok, zapamiętać go 

na zawsze, bo był to w jej życiu moment najbardziej święty ze wszystkich. Wiedziała, że 

nigdy już się nie powtórzy.

Dłonie na karku Bendika  bawiły się lokami,  przytrzymywały  go mocno,  tuliły do 

siebie, udzielając wszelkich zezwoleń, jakich pragnął.

Czuła ruchy ukochanego, każde najdrobniejsze napięcie jego mięśni coraz bardziej 

ożywiało jej biodra.

Bendik coś mówił, ledwie zdołała rozróżnić słowa. Wiedziała jednak, że wyrażają 

radość i rozkosz. Na jego twarzy odmalował się wyraz najwyższego uniesienia, a potem czas i 

przestrzeń się zatrzymały, Amelia nie przestawała go tulić, podczas gdy on przekraczał bramy 

raju.

Chociaż wcale nie chciała płakać, nie zdołała powstrzymać łez.

Niemal jak w gorączce obdarzyła  go tysiącem pocałunków, pokryła wilgocią warg 

całą spoconą szyję, która miała smak soli i ciepła. Serce Bendika waliło mocno tuż przy jej 

białej piersi.

Czuła je.

Wkrótce rytm ich serc się wyrównał.

- Dziękuję - rzekł nieswoim głosem.

Oczy miał półprzymknięte, usta rozciągnięte w uśmiechu, na czole rysowała mu się 

głęboka zmarszczka, jak gdyby coś go zaniepokoiło. Palcem pochwycił łzę spływającą po jej 

policzku.

- Chyba cię wystraszyłem, kochana... Amelia wolno pokręciła głową, czuła, że we 

włosy wplątała się trawa i paprochy, ale jakie to miało znaczenie?

background image

- Niczego piękniejszego nigdy nie przeżyłam - szepnęła. - Oprócz twojej muzyki.

Objął ją mocniej, przytulił głowę do jej piersi.

- Nigdy nie sądziłem, że na ziemi istnieje taka radość - wyznał schrypniętym głosem.

Potem przeczesywał jej włosy palcami, wyciągał z nich gałązki.

- Nie mogę pozwolić, żebyś samotnie szła do domu. Nie... po tym. Powinnaś dziś w 

nocy spać w moich objęciach, Millu. Wydaje mi się, że wyrządziłem ci wielką krzywdę...

Zaprotestowała.

- Nie. Ty nigdy nie mógłbyś  mnie skrzywdzić. Nie boję się samotności, Bendiku. 

Ponieważ ty istniejesz, nic mnie już nie przeraża. Naprawdę lubię być sama, pozwalam wtedy 

myślom swobodnie krążyć.

- Niech dziś w nocy przylecą do mnie, najmilsza, będziemy mogli być razem.

Odpowiedziała uśmiechem.

- Jutro... pójdę z tobą do twego domu i porozmawiam z rodzicami. Najpierw jednak 

muszę załatwić inną sprawę, ale kiedy słońce zajdzie, będę czekał tu na ciebie.

Amelia kiwnęła głową, w jej uśmiechu pojawił się cień rozbawienia. Bendik dostrzegł 

go i zaczął  się zastanawiać,  czy i ona ma  jakąś  słodką tajemnicę,  której  jeszcze mu  nie 

wyznała.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Drżała między chłodnymi prześcieradłami, ciało wciąż płonęło, rzucała się po łóżku 

jak w tyle poprzednich nocy z jego obrazem przed oczami.

Ale teraz...

Teraz  nieznana   radość  otrzymała   imię.   Bendik  dłońmi  i   całym   ciałem   objawił   to, 

czego przedtem zaledwie się domyślała. Uroczysty nastrój jej nie opuszczał, myśli podnosiły 

ją wysoko pod niebo.

Jestem teraz kobietą.

Jestem dorosła.

Od dziś należę do niego, tylko do niego.

Niczego   nie   żałowała,   jedynie   maleńki   cierń   niekiedy   kłuł   ją   w   serce,   wiedziała 

bowiem,   że  rodzice  zabiliby  Bendika,   gdyby  przeczuwali,  co  tego  wieczoru  przeżyła  ich 

córka. I Bóg na pewno także zauważył jej grzech, lecz miłość w jej sercu była dostatecznie 

silna i czysta, by go zrównoważyć.

Czy kiedy pokaże się ojcu i mamie jutro rano, natychmiast poznają po jej oczach, co 

się stało?

Amelia   poderwała   się   z   łóżka,   i   tak   nie   mogła   zaznać   spokoju.   Zapaliła   świecę, 

przystawiła ją do lustra, odnalazła odbicie swych oczu, szukała czegoś, co musiało tam być.

Oczy  były   niebieskie,   ale   w   blasku   płomienia   połyskiwały   złociście.   Włosy  także 

błyszczały, policzki pokrywał rumieniec, a wargi były nieco pełniejsze niż zwykle.

Od jego pocałunków!

Zadrżała   z   zimna,   stała   całkiem   naga,   czuła,   że   jej   własny   zapach   się   zmienił. 

Pachniała teraz morzem, wodorostami i czymś, czego nie umiała nazwać.

Między udami pulsowało wilgotne gorąco.

Amelia nie ośmieliła się zawędrować tam palcami, domyślała się, że stoi na skraju 

jeszcze bardziej nieznanej krainy.

Bendik wcale nie wiedział więcej niż ona. Zorientowała się, że i dla niego był to 

pierwszy raz, i ta świadomość uradowała ją bardziej, niż potrafiła to wyrazić.

Było tak, jak być powinno.

Bendik i Amelia.

Na zawsze.

Szczęśliwa nie zmrużyła oka przez całą noc.

Biało - rudy kogut powiedział jej, że nad ranem musiała się jednak zdrzemnąć. Głosił 

background image

ludziom   pobudkę,   nie   pozwalał   na   dłuższy   sen.   Amelia   usiadła   na   łóżku,   w   półśnie 

uśmiechnęła się, czując, że jej ciało wciąż jest rozgrzane i żywe, wciąż na wspomnienie 

ukochanego krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.

Dzisiaj.

Dzisiaj   przyprowadzi   go do  domu.   Mama   też  będzie,   jest  wszak  sobota,  a  zaraza 

ustępuje.

Amelia przeciągnęła się jak kot. Głowa nieco jej ciążyła, jakby w oszołomieniu. Ale 

oczy patrzyły jasno, nic nie wskazywało, że tak mało spała.

Prędko   naciągnęła   sukienkę   i   postanowiła   poprosić   parobka,   by   wystawił   dziś   w 

kuchni balię. Sama nagrzeje wody, weźmie też odrobinę lawendowego mydła mamy i umyje 

włosy, aż będą pachniały czystością. Potem uprasuje swoją najlepszą suknię.

Dziś wieczorem przyjdzie do niego i pokaże mu, kim jest naprawdę.

Najbogatsza dziewczyna w całej wsi.

Amelia zachichotała leciutko na myśl o wyrazie jego twarzy, kiedy się o tym dowie. 

Biedny Bendik, tak bardzo się niepokoi, czy zdoła zapewnić jej utrzymanie, ale gdyby było 

inaczej, nie ośmieliłaby się go pokochać. Na pewno bez trudu uzyska wybaczenie za swoje 

kłamstwa.   Kiedy   Bendik   dowie   się   o   zdradzie   Oysteina,   zrozumie.   Bała   się   mu   o   tym 

wspominać, obawiała się, że mógł dowiedzieć się czegoś we wsi i że w jakiś sposób zdoła ją 

odkryć.   Nie   okłamała   go   wszak   wprost,   ale   za   każdym   razem,   gdy   pytał   o   rodzinę, 

odpowiadała   zdawkowo   i   zaraz   szukała   nowych   tematów   do   rozmowy.   Ona   natomiast 

wiedziała o nim sporo, godziny spędzone w wierzbowych zaroślach były równie nagie jak 

tamta nad jeziorkiem. On już jest jakby częścią mnie, myślała Amelia. Jesteśmy tacy do siebie 

podobni. Bendik z powagą skinął głową, gdy opowiedziała mu o ciążącej jej winie. Wszyscy 

we wsi zapewne wciąż mówili o śmierci Benjamina, przekręciła więc nieco tę historię, lecz 

nie zataiła najważniejszego, własnej odpowiedzialności.

Nie powiedział jak inni, że nie powinna myśleć w ten sposób, nie zlekceważył jej 

poczucia winy, nie twierdził, że postępuje niemądrze, wciąż do tego wracając.

Z powagą kiwnął głową, uścisnął ją za rękę.

- Wiem, jak to boli, Millu, ale nie można zrobić nic innego, jak tylko prosić Boga o 

wybaczenie. Pewnego dnia przekonasz się, że nic nie mogłaś na to poradzić. Wszystkim, 

czego doświadczamy, steruje potężniejsza ręka.

Uśmiechnęła się wtedy do niego, chociaż oczy błyszczały jej od łez.

Śmierć Benjamina była  niczym  olbrzymi  ciężar spoczywający na jej barkach, lecz 

Bendik ulżył jej, biorąc na siebie połowę. Amelia odetchnęła.

background image

Zatroszczyła się, by drzwi były starannie zaryglowane, i dopiero potem rozebrała się i 

wskoczyła   do   ciepłej   wody.   Z   podwórza   dobiegało   szczekanie   i   miauczenie   kotów.   Po 

radosnych piskach psa poznała, że to ojciec wrócił do domu.

Serce mocniej uderzyło jej w piersi. Bała się trochę tego, co nastąpi wieczorem. Czy 

wybuchną gniewem?

Nie.

Może   mama,   zawsze   była   prędka   w   słowach.   Gdy   jednak   zobaczą   miłość 

opromieniającą ją i Bendika, ustąpią, obiecali jej wszak kiedyś, że będzie miała prawo wybrać 

sama.

Bendik   był   uczciwym,   pracowitym,   przystojnym   młodym   mężczyzną.   Wprawdzie 

niewiele posiadał na tej ziemi, lecz dzięki temu bogatszy był w czułość. Amelia wiedziała, że 

zajmie się nią troskliwie, będzie mężem, z którego rodzice powinni się radować i dziękować 

Panu za takiego zięcia.

Mydło powoli wędrowało po skórze, zapach wypełnił kuchnię niczym powiew wiatru 

z dalekich krain.

Z włosów Amelii ściekała woda, zrobiło jej się trochę zimno. Otuliła się w koc, który 

przyniosła,   i   siadła   przy   płonącym   wciąż   ogniu,   by   się   wysuszyć.   Mogłaby   wyjść   na 

zewnątrz, pozwolić, by ogrzały ją promienie słońca.

Dziś jednak potrzebowała spokoju i bezpiecznego zamknięcia ścian.

Serce trzepotało jej w piersi jak wystraszony ptak.

Pożyczyła sobie najpiękniejszą koszulę matki, obszytą angielskimi koronkami, prawie 

nie używaną. Cieniutki materiał tak dziwnie pieścił skórę, przywykłą do ciężkiego samodziału 

i   wełny.   Amelia   westchnęła   lekko,   czując   dotyk   materiału,   tyle   wystarczyło,   by   skóra 

przypomniała sobie o Bendiku i zapłonęła.

Najlepsza jasnoniebieska sukienka czekała już przygotowana.

Spojrzenie na krótki cień rosnącego na podwórzu drzewa powiedziało jej, że wciąż 

jest ledwie popołudnie.

Co zrobić, by godziny szybciej płynęły?

Jak zdoła czekać tak długo, kiedy wszystko w niej drży ze strachu i tęsknoty?

Amelia nie miała sił, by spotkać się z jakimkolwiek człowiekiem. Z sukienką na ręku 

przemknęła do swego pokoju. Kiedy biegła po schodach, łagodny przeciąg głaskał delikatnie 

nagie łydki wystające spod koronek koszuli, ale to nie z zimna pokryły się gęsią skórką.

Nareszcie, nareszcie gospodarstwo ucichło po ostatniej części dnia pracy. Była sobota, 

święto. Parobcy ruszyli nad strumień, by tam się oporządzić, pewnie wybierali się do Dosen 

background image

na   tańce.   Lina   ani   chybi   już   tam   była,   musiała   pilnować   swego   nowego   ukochanego,   a 

dziecko posłała do łóżka z nakazem, by nie wstawało, dopóki kogut znów nie zapieje.

Amelia krążyła po swoim pokoju, słyszała, że ojciec chodzi na dole. Nadeszła pora 

posiłku, mama mogła zjawić się w każdej chwili. Dziewczyna zacisnęła pięści, przymknęła 

oczy. Musi wziąć się w garść, zejść do nich i udawać, że wszystko jest jak zawsze.

Potem zaś...

Kiedy rodzice po obiedzie pójdą do siebie, jak to mieli w zwyczaju, bez trudu zdoła 

się wymknąć. Nie będą jej szukać przez kilka godzin. Zresztą dziś wieczorem długo nie 

zabawi, tylko tyle, ile potrzeba, by wszystko Bendikowi wyjaśnić. Potem oboje wrócą do 

Wdowiej   Zagrody,   Amelia   wiedziała,   że   mając   go  u   swego   boku,   mniej   będzie   się   bała 

rozmowy z rodzicami.

Wróciła   matka,   koła   powozu   zaturkotały   na   żwirze,   Amelia   podeszła   do   okna, 

zobaczyła, jak ze środka wyskakuje smukła postać. Czarne włosy mocno przewiązane były 

chustką, lecz zanim jeszcze matka dotarła do drzwi, ściągnęła nakrycie i potrząsnęła czarną 

czupryną. Amelia zmrużyła oczy, obserwowała matkę. Szła lekkim, sprężystym krokiem jak 

młoda   dziewczyna,   ale   na   skroniach   po   obu   stronach   pojawiła   się   już   siwizna.   Ożywiła 

kruczoczarną grzywę, czyniąc matkę jeszcze piękniejszą, stwierdziła Amelia. Żałowała, że 

nie odziedziczyła włosów po niej, właściwie to dziwne, że ona sama jest taka jasna, mając za 

matkę istne skrzydło kruka. Ojciec nie był przecież blondynem, ale może w dzieciństwie jego 

włosy również miały ten sam kolor dojrzałego zboża.

Marja zawołała z sieni, Amelia jej odpowiedziała.

- Zmyję tylko kurz z siebie i zaraz przyjdę!

Amelia zeszła na dół, zmusiła serce, by biło normalnym rytmem, drogi jasnoniebieski 

brokat ciężko uderzał o łydki, zamiatając schody, które Lina przed wyjściem wyszorowała do 

białości piaskiem.

-   Amelio,   jak   ślicznie   wyglądasz,   dobrze   znów   widzieć   cię   taką,   mój   piękny 

promyczku słońca!

Karl uściskał ją, ale szybko się odsunęła w obawie, że ojciec wyczuje jakiś obcy 

zapach.

Ale   nie   przestawała   się   uśmiechać,   pozwoliła   mu   zaprowadzić   się   do   stołu,   ten 

powtarzany z przesadą rytuał był ich wspólnym żartem, który pomagał im w poradzeniu sobie 

z gwałtownym przejściem do bogactwa i zamożności.

- Księżniczka tak przebiegle się dziś uśmiecha? Chyba nie wybiera się na... tańce?

W oczach ojca pojawił się szczery niepokój, Amelia przełknęła ślinę, pokręciła głową. 

background image

Karl roześmiał się z ulgą.

- Nie warto chyba, moja kochana Amelio, ludzie gadają... Ale niedobrze też, że nie 

masz żadnej w życiu rozrywki.

Zatrzymał się, zamyślił i zaraz rozjaśnił w szerokim uśmiechu.

- Dziecko moje, mam pewien pomysł.

- Jaki, ojcze? Karl szeroko rozłożył ręce.

- Kiedy zaraza już minie i skończą się żniwa, wyprawimy bal.

- Bal?

Amelia   zachichotała.   Bal   to   coś,  o   czym   dotychczas   jedynie   czytali   w   książkach, 

opisujących życie szlachty na królewskim dworze.

Karl mówił teraz głośniej, jego rozradowana twarz odmłodniała.

- Oczywiście, bal, dla całej wsi! Dopiero będzie o czym mówić!

- Ach, tatusiu, powiedzą, że kompletnie już oszaleliśmy, że zadzieramy nosa.

- Nic mnie to nie obchodzi. W dodatku nie przypuszczam, żeby tak mówili, kiedy 

zaprosimy wszystkich.

Amelia śmiała się perliście, szczęśliwa, że ojciec zajmuje się własnymi pomysłami. 

Teraz   mogła   się   do   woli   czerwienić   i   okazywać   podniecenie,   ojciec   uzna,   że   to   myśl   o 

planowanym balu rozpłomienia jej policzki. Ale właściwie to naprawdę świetna propozycja, 

całej wsi przyda się jesienią jakaś radość. W dodatku jest inny powód, by się bawić, ojciec 

dowie się o nim już za kilka godzin.

Bal zaręczynowy.

Tak przecież świętowano, gdy księżniczka znalazła sobie męża, Amelia czytała o tym 

w książkach.

Tak, tak będzie dobrze.

Weszła  Marja, ubrana w nową suknię z czarnego  jedwabiu. Przy rękawach i szyi 

zwisały sznureczki splecione z czerwonej jedwabnej przędzy, wplotła je także we włosy, lecz 

i tak kędziory dziko pieniły się wokół jej głowy. Nie przystoi to dorosłej kobiecie, lecz do 

Marji Oppdal bardzo pasowało.

- Jedzmy, jestem już taka głodna. Karl pocałował ją prędko.

- Widzę, że idą lepsze czasy.

- Tak, nareszcie mam odwagę wierzyć, że to wkrótce minie. Dzisiaj nie przywieziono 

już żadnego nowego chorego, a ci, którzy są, najwyraźniej zdrowieją. Boję się tylko o starego 

dziadka z Sondre, jest strasznie słaby i raczej nie...

- Dość już o tym, nie chcę dziś słyszeć ani słowa o chorobie, biedzie, wojnie, o niczym 

background image

takim. Dzisiaj będziemy mówić o czymś zupełnie innym, moja droga. Nasza mała księżniczka 

zamierza bowiem wydać bal.

Amelia ze śmiechem lekko trzepnęła ojca.

- Ależ, tato, to przecież ty wymyśliłeś to szaleństwo, wcale nie ja.

Karl machnął ręką.

- Wszystko jedno, uczcijmy sam pomysł, moje dziewczynki, nie uważacie, że nadszedł 

już najwyższy czas, by mieć w życiu trochę radości?

Marja wyglądała na zaskoczoną, ale zmarszczki na czole już się wygładzały.

- Przynieś wino, w sekretnym składziku Antona została jeszcze butelka albo dwie.

- Ja pójdę - Amelia  z wdzięcznością  zerwała się z wielkiego wysokiego krzesła i 

wyszła. Za plecami natychmiast usłyszała odgłosy pocałunków, zaczerwieniona zamknęła za 

sobą drzwi do piwnicy i zsunęła się po wąskiej drabince, przytrzymując szeroką spódnicę.

Nawet   tutaj   na   dole   słyszała   słowa,   jakie   wymieniali   między   sobą   rodzice,   miała 

dziwne wrażenie, że rozpoznaje te same proste wyznania miłości, które wczoraj wieczorem 

wydawały jej się zupełnie wyjątkowe. To dziwne mieć świadomość, że mama... z tatą...

Drewniane bale nad jej głową zatrzeszczały od ciężkich kroków.

Usłyszała pukanie do drzwi.

Co za pora na wizytę obcych!

Nie mogła znaleźć butelek z winem, w piwnicy było ciemno, migoczące światło starej 

łojowej lampy wydobywało z mroku jedynie cienie beczek, półek i przegród.

Amelia   czuła,   że   wybrudziła   sobie   ręce,   kącik,   w   którym   Anton   urządził   swój 

potajemny   magazyn,   pokrywał   gruby   kurz.   Jest!   Cienka   szyjka,   końcówka   zgrabnego 

szklanego baniaka z winem. Z trudem podniosła go z wyściełanego słomą posłania.

Nad głową usłyszała głosy.

Trzy głosy, wszystkie tak dobrze znane.

Stała długo, jakby całe ciało jej umarło, a dusza umiejscowiła się wyłącznie w uszach. 

Od kamiennej podłogi powiało nagle lodowatym chłodem.

Szklana bańka z winem pękła, upadając na posadzkę, część słodkiego czerwonego 

płynu wsiąkła w jasnobłękitny brokat. Reszta popłynęła jak krew.

Nigdy nie czuł takiego drżenia serca jak w chwili, gdy stawał przed ciężkimi okutymi 

żelazem wrotami do Wdowiej Zagrody i patrzył, jak się otwierają. Zaprowadzono go prosto 

do salonu, choć było oczywiste, że przychodzi nie w porę. Karl Oppdal i gospodyni siedzieli 

przy pięknym stole, stało już przed nimi jedzenie, a kiedy dotarł do nich odgłos jego kroków, 

odskoczyli   od   siebie   jak   młoda   para   kochanków,   którą   ktoś   przyłapał   w   samym   środku 

background image

popełnianego grzechu.

Bendik trzymał czapkę w ręku, włożył dziś najlepsze ubranie. Pożyczył nawet całkiem 

nowe spodnie i białą koszulę.

Karl Oppdal odwrócił się w jego stronę, w oczach pojawił się cień irytacji. Bendik z 

trudem przełknął ślinę, żałując, że w ogóle ośmielił się tu przyjść.

Głos nie chciał go słuchać, lecz oczy Karla Oppdala zaświeciły się, gdy go poznał, co 

chłopakowi dodało odwagi.

- Zacny panie... panie Oppdal, bardzo mi przykro, widzę, że zjawiłem się nie w porę... 

ale ponieważ prosiliście, bym przyszedł...

Marja uśmiechnęła się, popatrzyła na męża.

- Rozumiem, że się znacie? Nie przedstawisz nas? Karl kiwnął głową, wstał.

- To Bendik Karlson, wspaniały młody człowiek, jeden z tych, co wiedzą, że uczciwa 

praca   nawet   w   złych   czasach   zaprowadzi   dalej   niż   skargi   i   narzekania.   Dlatego 

zaproponowałem mu miejsce u nas, Marjo. Przydadzą nam się tacy jak on, prawda?

Gospodyni skinęła głową, miała taki piękny uśmiech, choć właściwie nie wyglądała 

na miłą, w błyszczących oczach kryło się zbyt wiele ostrości, ale była dostojna niczym jakaś 

pogańska bogini.

- Usiądź, Bendiku, mamy kilka minut, nasza córka poszła po wino. Możesz dać mi 

odpowiedź już teraz, ale zakładam, że sprawa, z którą przychodzisz, mnie ucieszy. Zostaniesz 

u nas?

Bendik nerwowo zwilżył wargi, miał wrażenie, jakby unosił się nad krzesłem, stopy 

niemal  straciły  kontakt  z   podłogą.  Postanowił   niczego   nie  owijać  w   bawełnę  i   mocnym, 

wyraźnym głosem oznajmił:

-   Karlu   Oppdal,   okazałeś   wiele   życzliwości   obcemu,   zaofiarowałeś   mi   zarówno 

strawę, jak i mieszkanie pod swoim własnym dachem. Może odgadłeś to, o czym chcę ci teraz 

powiedzieć, może jakiś głos w tobie ci to podszepnął. Jestem twoim synem.

Karl nie zareagował, siedział tak samo wyprostowany, nie upuścił kawałka chleba, 

który wziął do ręki, chcąc zaostrzyć apetyt.

Bendik podniósł głowę, popatrzył mu prosto w oczy, twarz Karla zniknęła w szarej 

mgle. Tylko płomienie kandelabrów błyszczały w oczach Bendika, rozpływając się w żółte 

połyskujące pasma. Zaczął gwałtownie mrugać.

Oczy Marji Oppdal przypominały dwie głębokie studnie, oddychała szybciej, kierując 

wzrok to na męża, to na Bendika. Znów właśnie popatrzyła na niego i wyczuł teraz, że ona 

już to zaakceptowała, jak gdyby na twarzach obu mężczyzn wypisane były te same linie. Być 

background image

może tak właśnie jest, pomyślał Bendik, tylko potrzeba kobiety, by to zauważyła.

Karl jakby się ocknął, odłożył kawałek chleba, nawet na niego nie spojrzawszy, chciał 

ująć   w   rękę   kieliszek   do   wina,   lecz   szkło   wciąż   było   puste,   odsunął   więc   zamiast   tego 

gwałtownym ruchem talerz.

- Opowiadaj - zażądał nieswoim głosem. - Jeśli nie jesteś Jezusem, trudno wyobrazić 

mi sobie, by twoja historia była prawdziwa, nie tknąłem bowiem innej kobiety poza moją 

żoną. Moje życie rozpoczęło się, kiedy ją spotkałem.

Bendik z całych sił starał się powstrzymać łzy, lecz głos miał teraz gruby od strachu.

- Ellinor przed dziewiętnastoma laty urodziła syna. Nigdy nikomu nie wyznała, kim 

był jego ojciec, chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo ludzie naciskali. Musiała radzić sobie sama 

i tylko dzięki własnej sile i miłości zdołała zapewnić dziecku coś w rodzaju życia. Ellinor nie 

zdążyła się zestarzeć, zmarła tej wiosny jako zmęczona, wycieńczona kobieta. Dopiero wtedy, 

gdy   nie   widziała   już   innego   wyjścia,   zdradziła   swą   tajemnicę,   zdradziła   marzenie. 

Powiedziała, że pewnego dnia dotrzymasz słowa i wrócisz do Ârdal.

Karl pobladł.

Policzki Marji natomiast pałały rumieńcem.

Bendik  zauważył   gniew,  jaki  ogarnął  tę  kobietę,  lecz   wiedział,   że  ona już wzięła 

stronę jego matki i jej oburzenie skierowane było nie na intruza, który tak wdarł się w ich 

życie, lecz na męża. Bendikowi w jednej chwili zrobiło się żal Karla.

- O nic cię nie winię, Karlu Oppdal, kiedyś być może miałem do ciebie pretensje, gdy 

strasznie bolałem nad stratą matki, zanim cię poznałem. Teraz jednak wiem, że jesteś dobrym 

człowiekiem, można być dumnym ze... ze znajomości z tobą.

Karl widać odzyskał wreszcie zdolność mówienia:

- Bendik Karlson... Karlson

Bendik zarumienił się.

- Wymyśliłem to nazwisko, gdy mnie pytałeś. Bałem się, że nazwisko matki może ci 

się z czymś skojarzyć, nie chciałem, by stało się to zbyt wcześnie, nie wiedziałem przecież, 

jakiego rodzaju człowiekiem jesteś. Powiedziano mi jedynie, że byłeś ubogim chałupnikiem, 

synem dzierżawcy.

Karl wolno pokiwał głową, bacznie przyglądał się młodemu chłopakowi.

Marja nakryła dłonią jego drżącą rękę.

- Witaj, Bendiku Karlsonie - rzekła po prostu. Karl patrzył na nią wzburzony.

- Marjo, jak możesz! To przecież nie jest wcale pewne, nawet mnie nie spytałaś!

Bendik wsunął rękę do kieszeni. Srocze srebro zabłysło w płomieniu kandelabrów. 

*

Karlson - syn Karla (przyp. tłum.).

background image

Oczy Karla nagle jakby się zapadły, popłynęły z nich łzy. Patrzył na kamień, Bendik widział, 

że sobie przypomina.

- Ellinor... - szepnął.

Ze ściągniętej twarzy dało się wyczytać poczucie winy, wargi Marji nie były już tak 

napięte i białe.

Karl   podniósł   się   chwiejnie,   obiema   rękami   przytrzymał   się   mocno   kul,   którymi 

zakończone było oparcie krzesła. Odsuwany mebel zaskrzypiał o podłogę. Zgarbiony okrążył 

stół jak stary człowiek, na nogach, które nie chciały go nosić.

Zatrzymał się przed Bendikiem.

Ciężko położył ręce na ramionach chłopaka.

- Wybacz mi, Ellinor - szepnął. Usłyszał to tylko Bendik.

Jestem twoim synem, jestem twoim synem, jestem...

Bratem twojej córki.

Krwią twojej córki.

Amelia   zasłoniła   uszy,   kamienna   posadzka   ściągnęła   ją   do   siebie,   napełniając   ją 

chłodem, lecz słowa nie przestawały palić ogniem, niszcząc wszelką radość i pozostawiając 

po sobie jedynie czarny wstyd. To niemożliwe, to musi być  sen, piwnica zmieniła się w 

gabinet strachów, jak gdyby sam diabeł władał tu w czarnym mroku, chciał ją oszukać i zabić 

tym strasznym kłamstwem:

Bendik był synem jej ojca.

Zaszlochała, z trudem chwytając powietrze, pierś miała jak zasznurowaną, z rozlanego 

wina unosił się zapach chyba taki jak w samym piekle.

Osłabła nagle, upadła.

Głowa nie chciała znieść już nic więcej, uszy się zamknęły, serce postanowiło przestać 

bić z nagłego żalu. Została już tylko czerń głębokiej piwnicy, Amelia zapragnęła pozostać 

tam na zawsze.

To Marja pierwsza przypomniała sobie Amelię i poszła jej szukać. Mężczyźni wciąż 

się obejmowali, ona powtarzała w myślach: Cóż to za wstrząs!, lecz mimo wszystko przyjęła 

to zdumiewająco lekko.

Karl utracił tego, którego uważał za syna.

Teraz Bóg zwrócił mu rodzone dziecko. Była w tym pewna sprawiedliwość, Marja 

przyjęła to jako znak od Pana, jej kłamstwo zostało wybaczone, obróciło się na dobre. Amelia 

także poniosła stratę, wciąż nie przestała żałować swego brata Benjamina, który nie był z tej 

samej krwi i kości co ona. Zyskała teraz nowego, prawdziwego brata, który mógł się jej 

background image

przydać, kiedy później zostanie w życiu sama.

Marja wyszła po cichu.

Może córka usłyszała coś pod drzwiami i zlękła się, pomyślała, może zrozpaczona i 

wystraszona gdzieś się schowała. Prawdopodobnie wstrząs okazał się dla niej za duży, uciekła 

w samotność jak zwykle, gdy przeżycia stawały się zbyt dramatyczne.

Lecz   Amelia   nie   leżała   wyciągnięta   na   swoim   łóżku,   nie   siedziała   przy   ogniu   w 

kuchni, jak robiła zawsze, będąc małym dzieckiem.

Marja przestraszyła się.

Piwnica!

Pobiegła przez sień, otworzyła zewnętrzne drzwi do piwnicy, popatrzyła w mroczną 

głębię.  Stara   łojowa  lampa  zamigotała,  gdy  drzwi na  górze  drabiny znów   się otworzyły. 

Światło sprawiło, że głębia stała się jeszcze bardziej przerażająca, rozkołysane jęzory lizały 

ściany, malując na nich budzące grozę cienie.

Marja uderzyła w krzyk.

Córka   leżała   na   podłodze   kilka   kroków   od   schodów,   wokół   niej   podłoga   lśniła 

czerwienią, Marja nie widziała twarzy Amelii, zauważyła jedynie, że jasne włosy zabarwiły 

się ciemnoczerwoną cieczą.

- Karl! Karlu! Amelia!  Jednym  skokiem pokonała drabinę, sama  o mały włos nie 

straciła przy tym równowagi i nie potoczyła się na twardą kamienną posadzkę, ale dłonie w 

ostatniej chwili zdążyły się przytrzymać, stopa ciężko wylądowała na podłodze. Już była przy 

córce i trzymała ją w ramionach, czując, że serce lodowacieje jej w piersi.

Głowa Amelii w przerażający sposób opadła na bok, straszna chwila jeszcze się nie 

skończyła, a serce Marji już protestowało przeciwko śmierci. Wreszcie Marja na zdrętwiałej 

ze strachu twarzy poczuła lekkie tchnienie życia. Rzęsy córki leciutko drżały.

Dzięki Ci, Boże.

- Amelia... Amelia... ty żyjesz, ach, żyjesz!

Marja przytuliła ją, palcami obmacała ciało córki, posmakowała czerwonego płynu. 

To nie była krew, lecz wino.

Ze   szlochem   pozwoliła,   by   strach   uszedł   jej   z   piersi,   łzy   potoczyły   jej   się   po 

policzkach. Karl stał na szczycie schodów, nie widziała jego twarzy, a cień za nim rozwiał 

się, lecz Marja nie poświęciła mu ani jednej myśli.

- Ona żyje, spadła, znalazłam ją tutaj... skąpaną w winie, nie we krwi, Karl, nie we 

krwi! Chyba tylko zemdlała, nie jest ciężko ranna, ale musimy ją stąd zabrać, położyć do 

łóżka, może jednak coś sobie złamała, muszę...

background image

- Cicho, za dużo mówisz, kochana, kiedy się boisz. Ja ją wezmę.

Był przy niej, spokojny i bezpieczny. Delikatnie wziął Amelię na ręce i zaczął wspinać 

się po stromych szczeblach drabiny, jakby kruche ciało córki nic a nic mu nie ciążyło.

Gdy   Amelia   oszołomiona   zanosiła   się   krzykiem,   Marja   pocieszała   ją   dotykiem 

chłodnej dłoni i naparami, które zmuszały dziewczynę do odpoczynku. Jedynym zranieniem, 

jakie   zdołali   znaleźć,   było   nieduże   otarcie   na   skroni.   Marja   miała   dostatecznie   duże 

doświadczenie, by wiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Twarz Karla wciąż była blada. Marja gładziła ją delikatnie, wiedząc, że ten dzień 

przyniósł mężowi zbyt wiele wstrząsów.

- Dziś wieczorem nie tylko odzyskałeś córkę, dostałeś też syna...

Karl kiwnął głową, lecz na jego twarzy więcej było żalu i winy niż radości.

Bendik nie wiedział,  co robić. Zorientował  się, co się stało,  córkę Karla  Oppdala 

znaleziono u stóp drabiny prowadzącej do piwnicy, zauważył nawet jakąś postać leżącą w 

mroku, spostrzegł też, że podłoga wokół niej zabarwiła się na czerwono. Tego było już za 

wiele.

Rozmowa z Karlem pochłonęła całą jego siłę, wszystkie myśli, nie potrafił pojąć, że ta 

tragedia   musiała   się   rozegrać   akurat   teraz   w   tak   ważnym   momencie,   w   najważniejszej 

godzinie jego życia.

Bendik uciekł. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi.

Biegł   z   Wdowiej   Zagrody   jak   oślepiony,   nie   potrafił   już   zachować   zdrowego 

rozsądku, uczucia wezbrały mu w piersi niczym coś konkretnego, wywołującego mdłości.

Pod drzewem wierzby osunął się na ziemię, wcisnął twarz w miejsce, gdzie ona kiedyś 

siedziała, gorąco modląc się, by była  tu teraz. Jedyny punkt zaczepienia, jedyny element 

niezmienny, prawdziwy, czysty, pozbawiony wszelkiego zła.

Milla.

Przyjdzie tu dziś, trochę później.

Obiecał jej szczęście, przysiągł, że to będzie godzina, kiedy zawrą wieczny pakt, że 

pójdą dzisiaj razem drogą i ona przedstawi go swoim rodzicom.

Na   pewno   nie   będzie   żadnych   problemów,   zwłaszcza   gdy   się   dowiedzą,   że   jest 

najstarszym synem z Wdowiej Zagrody, jedynym synem. Być może córka także już nie żyje. 

Zaklinał się jednak przed samym sobą, że nigdy nawet w myślach nie zazdrościł jej sytuacji, 

nigdy nie chciał niczego odbierać nieznajomej siostrze, cieszył się, że ją pozna. Ludzie we 

wsi   wszak   powiadali,   że   jest   bardzo   ładna   i   miła,   tylko   bardzo   ostrożna,   zapędzona   do 

kryjówki samotności przez żałobę i zdradę. Dane jej było posmakować mniej słodkich stron 

background image

zamożności, do Bendika dotarły już wieści o zerwanych zaręczynach.

Może ona nienawidzi srebra i nie pozwoli, by zagrodziło drogę miłości?

Ale Milli nie zrobi to żadnej różnicy, ona będzie go kochać, bogatego czy biednego, 

tego był pewien.

Szlochając, zdołał wreszcie odzyskać pewien spokój. Pozwolił, by myśli całkowicie 

zapełniła   mu   jej   osoba,   wspomnienie   czułej   troskliwości   było   właśnie   tym,   czego 

potrzebował, by móc się teraz podźwignąć.

Milla, Milla.

Dlaczego nie przychodzisz?

Nie słyszysz, jak moje serce wzywa cię akurat w tej chwili? Nie słyszysz, jak cierpię, 

jak   się   dręczę?   Moje   życie   stanęło   na   głowie   i   tylko   ty   możesz   mi   pomóc.   Znaleźć 

odpoczynek i powiedzieć, jaki naprawdę jest ten świat.

Wreszcie zdołał wybuchnąć płaczem.

Płakał za Karla Oppdala.

Za dziewczynę, której nie znał, lecz która była jego siostrą.

Bendik złożył ręce i modlił się na zmianę o jej życie, o swoje własne i o Milli.

Ach, Boże, jakże zgrzeszyłam, jakże głęboko upadłam, jakże łatwo zapomniałam o 

Twoich słowach! Jestem nędznym robakiem, znów sprzeniewierzyłam się ustalonemu przez 

Ciebie prawu, sprzeciwiłam Twej woli.

Poszłam do niego, oddałam mu wszystko, zwiodłam go na zatracenie.

On nigdy nie był zły, dobry Boże, ale ja pociągnęłam go w najgłębszy mrok, Boże, 

jeśli nie ma dla mnie łaski, przyjmuję to, ale dusza Bendika... jej nie możesz odepchnąć od 

siebie, nie możesz potępić.

Bo jeśli oboje zgrzeszyliśmy, to ja podałam mu jabłko, skusiłam go. Oszczędź go, 

Panie, tak jak oszczędziłeś Adama, zmiażdż głowę węża kamieniem, zabij mnie tutaj, jak leżę 

przed Twoim obliczem,  lecz oszczędź  Bendika, w imię  Jezusa Chrystusa daj mu jeszcze 

szansę, wybacz mu, zanim dowie się, co zrobił, i niechże jego boleść będzie mniejsza niż 

moja, ukryj mój grzech w swej wielkiej księdze, Panie, i nie pozwól, by zniszczył kolejne 

serca. Przez całe życie będę tego żałować i pokutować i nigdy, przenigdy nie zapomnę, jaki 

dług spłacam.

Zdrętwiałe   palce  Amelii   były   już  jak  martwe,  pobielały,  ściskała  je  tak  długo, że 

przestała odczuwać ból.

Zamknęła   drzwi,   zaryglowała   je   od   środka,   reagowała   jedynie   na   przestraszone 

wołanie matki dobiegające z zewnątrz, wypowiadała słowa, które pozwalały Marji stamtąd 

background image

odejść. Obiecywała, że już niedługo zejdzie na dół, musi tylko najpierw się przygotować...

Przygotować.

Zawrzeć przymierze z Bogiem.

Kiedy wstała, stopy dźwigały ją z większą silą, niż się spodziewała, lepiej się też 

czuła.

Nie zostało jej jeszcze wybaczone, lecz już zaczęła  spłacać  dług, odrzuciła wszak 

samo życie.

Nie wydawało się to wcale trudne, skoro miłość i tak musiała umrzeć. Przecież to, co 

odczuwała jako najpiękniejsze na świecie, najbliższe temu, co można nazwać rajem na ziemi, 

okazało   się   najbardziej   haniebnym,   najczarniejszym   grzechem,   najgorszym,   jakim   można 

zbezcześcić imię miłości.

Cudzołóstwo.

Kazirodztwo.

Ludzie ustanowili prawo przeciwko takiemu grzechowi, a karą była śmierć.

Boskie prawo nie różniło się, takich jak ona czekała śmierć wieczna.

Amelia wiedziała o tym, słyszała to już tysiąckroć, sama uznała, że to sprawiedliwe. Z 

obrzydzeniem patrzyła na człowieka, którego prowadzili na szubienicę za to, że przychodził 

do łóżka swej własnej córki i sypiał z nią.

To sprzeczne z naturą, sprzeczne z prawem, bezbożne.

Równie dobrze mogła odwrócić się od Boga plecami i szukać wczesnego kresu tego 

życia.

Amelia jednak poznała kiedyś łaskawego Boga, uśmiechniętego, niosącego pociechę. 

Może był tam gdzieś, może istniał bodaj maleńki promyk nadziei nawet dla człowieka takiego 

jak ona. Jeśli tylko poniesie dostateczną ofiarę, jeśli zdoła uczynić tyle dobra, że On znów 

zechce na nią popatrzeć i będzie mógł ją kochać pomimo jej niepojętego grzechu.

Pokaże Mu, nawet przez moment nie spocznie, będzie spłacać swój dług z nadzieją, że 

dzięki temu ocali duszę Bendika, a innym ludziom oszczędzi strasznej prawdy.

- Dobry Boże, oszczędź bólu sercom moich rodziców, pomóż mi to ukryć tak, aby 

grzech, który popełniłam, nie sprowadził ciemności także na ich dusze. Pomóż mi znaleźć 

jakiś sposób, drogę...

Amelia wciągnęła brązową płócienną spódnicę, której używała wyłącznie wtedy, gdy 

pomagała Gundzie w najcięższych pracach w Vildegard, włosy ukryła pod chustką z takiej 

samej grubej tkaniny.

Tak ubrana zeszła na dół.

background image

Był już ranek.

Karl i Marja niepokoili się o córkę. Widzieli, że wstała już z łóżka, że wczorajszy 

upadek nie uszkodził członków ani ciała, jedynym śladem po nim było wąziutkie zadrapanie 

na skroni. Strach jednak ich nie opuszczał, z ust Amelii bowiem wydobywały się słowa, 

których nie mogli zrozumieć. Co się z nią stało? Czy oszalała? Czy to upadek sprawił, że 

córka stała się nieobliczalna? Takie rzeczy są możliwe, Marja miała nie raz do czynienia z 

człowiekiem, który postradał zmysły po wypadku z urazem głowy.

Jednocześnie jednak Amelia miała w oczach nieprawdopodobny upór i wszystko, co 

mówiła, wiązało się ze sobą w rozumny sposób.

Córka   przyglądała   im   się   jasnymi   oczami,   usta   mówiły   więcej   niż   kiedykolwiek, 

przedstawiała im swoje najgłębsze myśli, nie śmieli postąpić inaczej, jak tylko potraktować ją 

poważnie.

- Masz jeszcze jednego brata, Amelio. To musiał być dla ciebie prawdziwy wstrząs, 

zwłaszcza że dowiedziałaś się o tym w taki sposób. Może myślałaś, że przez to osłabnie moja 

miłość do ciebie? Wiedz więc, że nikt nigdy nie zdoła skraść bodaj okruszyny serca, które 

mam dla ciebie.

Karl ochrypł, Amelia nigdy wcześniej nie słyszała, by aż tyle mówił o uczuciach, ale 

zawsze wiedziała, że ojciec ją kocha.

- Nie boję się... mojego brata. Niczego mu nie zazdroszczę, nawet gdybyś oddał mu 

wszystko, co masz na tym świecie, chętnie na to przystanę i dodam jeszcze od siebie, bo ja 

nie jestem tego godna, muszę iść inną drogą, ojcze. Mam dług, który muszę spłacić, i żadne 

srebro nie zdoła mnie z tego wykupić.

Marja westchnęła cicho.

- Wciąż obwiniasz się o śmierć Benjamina, Amelio. Musisz wreszcie pojąć, że to 

niemądre.

Dziewczyna nie odpowiedziała, lepiej, żeby w to wierzyli. W dodatku nie mijało się to 

z prawdą, aż do wczoraj uważała to za najcięższy z popełnionych grzechów. Teraz jednak 

przesłonił go olbrzymi cień.

Marja podniosła głos, słychać w nim było niemal gniew.

- Nie wolno ci, nie wolno ci myśleć w ten sposób! Co z nas za ludzie, że pozwoliliśmy 

naszej córce dorastać z takim wypaczonym pojęciem winy i wstydu! Karl, zaniedbaliśmy ją, 

nie wypełniliśmy naszego obowiązku jako rodzice.

W   jej   głosie   brzmiała   rozpacz,   oczy   błyszczały   od   bolesnej   wiedzy,   która,   choć 

przemilczana, przez tak wiele lat sprawiała jej ból.

background image

Pogodziła   się   z   Karlem   Martinem,   po   jego   oczach   poznała,   że   jej   wybaczył,   ale 

Amelia...  Zdrada wobec niej mogła  okazać się jeszcze większa, może  nie jest jeszcze za 

późno, by to naprawić.

Marja wołała:

- Czego ci potrzeba, Amelio? Czy jeśli tysiąc biskupów powie ci, że nie jesteś tak 

nieczystą grzesznicą, jak ci się wydaje, to czy przyjmiesz ich słowa i znów zaczniesz cieszyć 

się życiem?

Młoda kobieta powoli pokręciła głową.

- Nie, mamo, bo nikt poza Bogiem nie zna mojej duszy. Od dawna wiedziałam, że nie 

powinnam być tutaj, stroić się w koronki, powinnam odziać się w szatę z popiołu, tak straszna 

czeka   mnie   pokuta.   Tymczasem   byłam   bogatą   córką   gospodarzy   z   Wdowiej   Zagrody, 

wszystkim, co mieliście. Od tej chwili już tak nie jest.

Marja załamała się, zasłoniła twarz rękami. Spokój córki odebrał jej wszelkie siły, 

uświadomił, że utraciła wszystko, Karl najwidoczniej także to zrozumiał, spytał bowiem:

- Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem, Amelio? Dziewczyna wstała, wyprostowała 

się. Patrzyła na nich z pozoru odważnie, usta drżały jej zaledwie odrobinę, pierś wznosiła się i 

opadała w takt słów.

- Muszę wyjechać... stąd. Żeby służyć... żeby dawać z siebie. Pomagać innym... tym, 

którzy mimo wszystko są mniej nędzni ode mnie.

Marja   wolno   wypuściła   powietrze   z   płuc.   Oczy  córki   płonęły,   policzki   odzyskały 

barwę.

- Opowiadałaś mi o tych, co mieszkają na brzegu, mamo... nad fiordem.

Marja nie mogła sobie tego przypomnieć, życie z czasu przed wyjazdem do Lyster 

było   starym   zapomnianym   snem.   We   wspomnieniach   pozostała   tylko   jedna   twarz,   twarz 

mężczyzny otoczona włosami równie czarnymi jak jej własne.

- Dzisiejszej nocy się o tym dowiedziałam. Pojadę do Meisterplassen, nie wyruszę z 

pustymi rękami, lecz i nie bogata. Tam będę pracować, mamo, by rozjaśnić choć trochę życie 

najuboższym, tak jak ty robisz tutaj, tylko...

Chciała dodać „uczciwiej". Nie mogła jednak ot, tak obwiniać matki o radość, jaką 

czerpała ze zbytku. Amelia zaczęła od nowa.

- Będę żyła jako jedna z nich, jadła to, co oni, głodowała wraz z nimi i cierpiała z 

nimi, nie mając zastawionego stołu, który będzie na mnie czekał.

Marja szeroko otworzyła usta ze zdziwienia.

Karl natomiast nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Zauważył, że żona znów 

background image

zaraz wybuchnie, i zdawał sobie sprawę, że jeśli do tego dojdzie, mogą utracić córkę na 

zawsze.

W milczeniu napotkał wzrok Amelii, w jego spojrzeniu widniała obietnica.

- Jesteś dla nas najważniejsza na świecie, córeczko, pewnego dnia zrozumiesz, jak 

wielki odczuwamy w tej chwili ból, pewnego dnia... Ale aż do tej pory masz prawo liczyć na 

nasze wsparcie, nie zawiedziemy cię, Amelio, musisz żyć własnym życiem i nawet jeśli jesteś 

zbyt młoda i za dobra na taki los, nie możemy cię powstrzymać. Jeśli to zrobimy, pójdziesz na 

dno, bo wiem, że jesteś córką swojej matki i blask, jaki płonie w twoich oczach, widziałem 

już wcześniej u niej. Kiedyś chciałem ją powstrzymać i chronić, i dlatego niemal ją utraciłem. 

Pozwól mi być dla ciebie wsparciem, Amelio, w tej niezrozumiałej dla nas podróży, w którą 

chcesz się wyprawić.

- Karl, nie możesz, ona jest jeszcze dzieckiem! Posłał Marji surowe spojrzenie i żona 

rzeczywiście umilkła.

-   Amelia   przeżyła   więcej   smutków   niż   wielu   dorosłych,   których   znamy,   nie   jest 

beztroskim dzieciakiem, nigdy nim nie była, sama to powiedziałaś, Marjo. Zawodziliśmy ją 

przez całe życie, skradliśmy jej dzieciństwo, najwyższy czas, by poczuła nasze wsparcie. Nie 

możemy jej winić za to, że chce wziąć odpowiedzialność, bo sami nałożyliśmy na jej barki 

wielki ciężar.

Amelia nie miała sił zaprzeczyć tym twardym słowom, lecz cierpiała razem z matką, 

czując szarpiące wyrzuty sumienia.

Wciąż   stała   prosto,   odpowiadając   stanowczością   twardą   jak   skała   na   strach   i 

zaskoczenie rodziców.

- Wyjadę najprędzej jak się da - szepnęła, zanim opuściła pokój.

W drzwiach jeszcze się odwróciła:

- Nie bójcie się o mnie dziś wieczorem. Jest ktoś, z kim muszę się pożegnać, lecz jeśli 

za mną pójdziecie, gorzko będziecie tego żałować.

Marja, zdrętwiała, przez moment nie mogła ruszyć się z miejsca.

W ostatniej dobie napływały coraz to nowe fale wstrząsów.

Największym chyba okazało się to, że córka tak otwarcie jej groziła.

Marja ciężko przytuliła się do Karla.

Ziemia usuwała się im spod nóg.

W ciągu zaledwie kilku krótkich godzin zyskali syna i utracili córkę.

Karl, jakby czytając w myślach żony, szepnął pocieszająco:

-  Nie  utraciliśmy   jej, Marjo, i  nigdy  ich  nie  utracimy,   ani  Karla,  ani  Amelii,   oni 

background image

mieszkają w naszych sercach, nasza krew będzie tętnić w ich żyłach nawet wtedy, kiedy nas 

już zabraknie.

Wtulona w jego pierś, z rezygnacją pokiwała głową. Poczuła nagle, że wiek uczynił ją 

smutną i wrażliwą, przeszyło ją nagle przytłaczające pragnienie dawania życia.

Ale Marja dawno już przestała opłukiwać się po miłosnych  spotkaniach z Karlem 

owym zakazanym brunatnym płynem, a mimo to przez wszystkie te lata pozostała sucha, 

jałowa, bezpłodna.

Tamtej jesieni z Nielsem było to jej pociechą, teraz zaczęło się zmieniać w wielki 

smutek.

Rozpaczliwie uchwyciła się męża, pragnęła mieć go tuż przy sobie, czuć, że jego serce 

wciąż bije. Och, żeby uderzało i za nią, sprawiając, by jej krew nie lodowaciała i nie krzepła 

w żyłach.

Nie   ośmielili   się   nawet   spojrzeć   za   Amelią,   kiedy   lekkie   kroki   przebiegły   po 

podwórzu, rozbrzmiewając tylko jak miękkie cienie śladów na żwirze.

background image

ROZDZIAŁ IX

- Bendik... Odwrócił głowę gwałtownie, włosy spadły mu na oczy, Amelia jednak 

natychmiast zauważyła, że płakał. A więc już wiedział, a więc i on już zrozumiał.

- Milla... jak dobrze cię widzieć... moja ukochana... Zatrzymała się zmrożona, jego 

słowa były niczym ukłucia ostrych noży.

Oszołomiona   otworzyła   usta,   chciała   zaprotestować,   zmusić   zakazane   słowa   do 

cofnięcia się z powrotem w gardło. Bendik wstał, zgrabne ciało przyciągało ją do siebie jak w 

otchłań.

- Milla... Przeżyłem coś strasznego...

Amelia z bijącym sercem pozwoliła mu się objąć, czuła jego ramiona w pasie, tak 

samo   blisko   jak   zawsze,   w   tym   uścisku   nie   było   nic   nowego,   wargi   na   skórze   szyi   nie 

wydawały się ani trochę mniej rozpalone. Chciała krzyczeć, lecz z ust nie wydobył jej się 

żaden dźwięk, słyszała, że on coś szepce, opowiada o wizycie we Wdowiej Zagrodzie, o 

wypadku, jaki spotkał córkę gospodarzy, o Karlu Oppdalu, który okazał się ostatecznie jego 

ojcem.

Kiedy opowiedział już wszystko i wargi zaczęły przesuwać się w górę, w stronę jej 

ust,   szukając   pociechy,   musiała   mu   się   wyrwać.   Delikatne   dłonie   odepchnęły   jego   tors. 

Krzyknęła   jak   zraniony   ptak,   Bendik   zatoczył   się   w   tył,   na   jego   twarzy   ukazało   się 

wzburzenie.

- Milla! Co... dlaczego?

Amelia z trudem chwytała oddech. Zacisnęła pięści wzdłuż boków, patrzyła na niego 

przez zasłonę z mgły, zorientowała się, że on wciąż niczego nie pojmuje.

- Bendiku, jesteś synem Karla Oppdala. Potwierdził jej słowa stanowczym skinieniem 

głowy, ale oczy miał wystraszone. Nie cieszysz się z tego? pytały. Boisz się mnie teraz, gdy 

twój ubogi grajek okazał się synem bogatego gospodarza? Amelia zaszlochała:

- A ja jestem jego córką... Ukryła twarz w dłoniach, kolana ugięły się pod nią, cała 

drżąca uklękła jak przed ołtarzem. Nad sobą słyszała Bendika:

- Nie! Kłamiesz! To niemożliwe! On nie może mieć... bękartów wszędzie!

Amelia mocniej potrząsnęła głową, chustka się zsunęła, włosy rozsypały na ramiona. 

Spostrzegł szramę na skroni, wcześniej jej tam nie było.

- Ty... to ty byłaś... w piwnicy...

- Tak - szepnęła. Bendik patrzył teraz na nią tak, jak gdyby sam diabeł wyglądał znad 

jej ramienia.

background image

Jęknął cicho, lecz zaraz ten jęk przeszedł w zwierzęcy ryk. Cofnął się, odsunął od niej 

przerażony prawdą. Wpadł na pień drzewa, lecz nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć, 

gdzie idzie.

- Bendiku...

Ledwie zdołała wydusić z siebie to imię. Dobry Boże, daj mi siłę!

- Bendiku, musimy porozmawiać, musimy...

- A czy jest jeszcze coś do powiedzenia? - odparł. Nie poznawała tego ochrypłego, 

warkliwego   głosu.   Amelia   zamknęła   oczy,   nie   chciała   go   takim   widzieć,   nie   chciała 

zapamiętać   straszliwego   bólu   i   strachu   na   pięknej   twarzy.   Pragnęła   zatrzymać   we 

wspomnieniach inny jej wyraz, wyraz czułości i miłości.

Usłyszała kościelne dzwony.

Dzwoniły na wieczorne nabożeństwo, a może obwieszczały pożar lub czyjąś śmierć.

Tuż przy niej rozlegały się jak echo, jak twarde uderzenia o żywe drewno. Powoli 

otworzyła   oczy,   spostrzegła   krew   płynącą   z   pięści   Bendika,   walił   nią   w   pień   brzozy   z 

przerażającą zaciętością na twarzy.

- Nie wolno ci robić sobie krzywdy. Gwałtownie odwrócił się w jej stronę.

- Krzywdy? Krzywdy, Milla? O czym ty mówisz? Jakiż inny ból, jakaż inna krzywda 

może istnieć na świecie?

- Jest tego aż za dużo - odparła cicho. - Ach, Bendiku, tak bardzo cierpię z powodu 

mego grzechu...

Podszedł do niej, drgnęła niemal przestraszona. Stał się dla niej obcy, oczy, w których 

tak kochała odnajdywać spokój, błyszczały teraz jak srebro.

- Może moja matka kłamała, może to wcale nie jest prawda, może... może...

Głos mu się załamał, nie mógł dalej mówić.

- Musimy pogodzić się z naszym losem - oświadczyła Amelia z mocą.

Bendik osunął się na ziemię obok niej, czuła jego bliskość jak podstępną letnią noc, 

groźną, choć kuszącą rozkoszą.

Podniósł rękę, przestała już krwawić. Delikatnie narysował palcem wzór na policzku 

Amelii, pogłaskał brwi, prosty nos, zatrzymał się przy drżącym kąciku ust.

- Milla... i tak cię kocham.

- Jestem twoją siostrą - odparła cicho. Nie miała już łez.

-   Kocham   cię   -   powtórzył,   a   ciepło   dźwięczące   w   jego   głosie   nie   pozostawiało 

żadnych wątpliwości.

- Muszę już iść.

background image

- Nie, zostań jeszcze chwilę. Odsunęła się, przerażona uczuciami, równie silnymi i 

zakazanymi jak przedtem. Tylko teraz wiedziała już, jak bardzo są brudne, jak straszliwie 

wypaczone.

Zmusiła   się,   by   odwrócić   głowę.   Las   stal   ciemny,   nieco   dalej   leżało   jeziorko, 

poprzysięgła sobie, że nigdy więcej już tu nie przyjdzie.

- Opuszczę wioskę jeszcze tej nocy - oświadczył Bendik nieswoim głosem.

Nie protestowała, tak być może będzie najlepiej, choć i ona zamierzała stąd odjechać. 

Popatrzyła na niego.

- Ja także wyjadę, Bendiku, więc jeśli chcesz, możesz zostać u mego... u naszego ojca. 

On będzie cię potrzebował. I bez względu na to, gdzie się znajdziesz, najmilszy, proszę cię o 

jedną, ostatnią rzecz: strzeż naszego grzechu, nie zdradzaj go nikomu z wyjątkiem swego 

Boga.

Bendik przysiągł w imię Boże, Amelia zadrżała, wydawał się teraz o wiele twardszy, 

taki odmieniony i rozgoryczony.

- Nic nie powiem, nikomu! Sami jesteśmy sprawcami naszego nieszczęścia, lecz nie 

musimy sprowadzać go na innych.

Szepnęła:

- Dziękuję... Myślę, że ojciec by nie przeżył, gdyby się dowiedział.

Bendik ciężko skinął głową. Oczy miał otwarte, lecz nieprzytomne, jakby spał.

Amelia podniosła się miękkim ruchem. Podała mu rękę na pożegnanie.

Ujął ją, stanęli zbyt blisko siebie, poczuła jego oddech na twarzy.

Pochylił się nieskończenie wolno.

Wargi Amelii zadrżały ze strachu.

Nakrył je swoimi. Nie zbliżał się do niej, czuła jedynie uścisk ręki i ciepło jego ust.

Amelia   chciała   się   wyrwać,   uciec,   wolała   umrzeć,   niż   jeszcze   zwiększać   ciężar 

grzechu, lecz nie była w stanie nawet drgnąć. On też się nie cofał, Amelia nie miała pojęcia, 

jak długo tak stoją nieruchomo, dotykając się ustami, splatając palce, które nie potrafiły się 

rozstać.

Wreszcie jednak chłodne powietrze letniej nocy owionęło nabrzmiałe usta i uścisk 

dłoni Bendika nagle zelżał. Chłopak zniknął wśród wierzbowych zarośli jak cień, Amelia raz 

po raz przełykała ślinę, wreszcie jednak musiała się poddać i biegiem rzuciła się w stronę 

domu, walcząc z pieczeniem w gardle.

Dopiero gdy rozszlochana stanęła przy płocie Wdowiej Zagrody, spostrzegła, że rękę 

pokrytą ma czerwonymi plamami.

background image

Jego krew.

Jej krew.

Ta sama krew.

Marja przez cały czas usiłowała drążyć głębiej, nie przyjmowała tego, co się działo, 

nie mogła patrzeć, jak córka obala wszelkie bezpieczne mury, którymi ona usiłowała otoczyć 

rodzinę.

- Nie pojmuję, Amelio, nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się przy tym upierasz. Jesteś 

wspaniałą młodą kobietą, do diabła! Miłą, troskliwą, zdolną... Przynosisz zaszczyt  swoim 

rodzicom i nagle w jednej chwili tak łatwo wszystko odrzucasz, ubierasz się w łachmany jak 

jakaś pokutnica. Do stu piorunów, nie masz na sumieniu więcej grzechów niż my!

- Proszę cię, mamo, nie przeklinaj...

Marja poczuła, że słabnie.

Próbowała   przytrzymać   córkę,   lecz   Amelia   kontynuowała   pospieszną   wędrówkę 

między wielkim podróżnym kufrem a swoją komódką. Pakowała kolejne ubrania, nie brała 

jednak   najlepszych.   Wzięła   w   ręce   czerwoną   suknię,   lecz   zaraz   odłożyła   ją   na   bok.   Z 

topornych   skrzyń,   które   parobek   zniósł   ze   strychu,   wybrała   zimową   odzież.   Piękna, 

obszywana futrem krótka narzutka została na podłodze, najgrubsze buty natomiast trafiły do 

kufra   wraz   z   trzema   parami   wełnianych   spodni   i  szeroką,   solidną   starą   peleryną,   trzema 

parami grubych wełnianych rękawic i całym stosem swetrów należących do jej brata, Karla 

Martina.

-  Pozwól  przynajmniej,  żebym  cię  odwiozła.   Nie  możesz   jechać  sama,   nie  z   tym 

wszystkim... Nie wiadomo, czy masz tam jakieś prawa, nikt nie wie, czy Meisterplassen...

Amelia wbiła oczy w matkę.

- To twoja własność, prawda? Tak zapisano w księgach u asesora.

- Tak... ale...

- A więc daj mi tę zagrodę w posagu, razem z rzeczami, którymi zechcę zapełnić te 

skrzynie. Reszty... mi nie potrzeba.

Marja  nerwowo  mrugała,   zacisnęła   zęby.   Miała   ogromną   ochotę   złapać   to   kruche 

ciało, wrzucić do izby i zamknąć drzwi na klucz.

To jednak nie było możliwe.

Amelia już przygotowała się do wyjazdu.

- Czy ojciec przyszykował papiery?

Marja ciężko skinęła głową.

- Tak, siedział przez całą noc.

background image

W   jej   głosie   brzmiał   źle   skrywany   wyrzut.   Amelia   jednak   nie   potrzebowała   słów 

matki, by wiedzieć, jak wielki ból sprawiła swemu ojcu.

- Pójdę teraz do niego, mamo.

Karl kolejny raz czytał nakreślone własną ręką litery. W tym, co napisał, żadne słowo 

nie mogło pozostawiać wątpliwości. Linie wiły się przed jego oczyma jak węże, imię córki 

podkreślił   grubo,   na   samym   dole   płonęła   wypukła   czerwona   pieczęć   z   jego   gmerkiem 

pośrodku.

Jako ojciec dawał Amelii pełną swobodę z prawem do własnoręcznego podpisywania 

dokumentów, zajmowania się handlem, do życia takiego, jak chciała. Nikt nie mógł córki do 

niego przyprowadzić siłą, mogła jedynie wrócić sama.

Karl odłożył pióro, wyciągnął ostatni arkusz.

Było to potwierdzenie, że posiadłość Meisterplassen, rodzinny dom jego żony, należy 

przepisać na Amelię Oppdal. Nie znał tego miejsca, nie potrafił go sobie wyobrazić, ale to 

podobno   prosta,   maleńka   zagroda   z   budyneczkami   wrośniętymi   w   ziemię   i   maleńkim 

skrawkiem pola. Położona po niewłaściwej stronie fiordu...

Córka   chciała   dostać   też   łódź,   najwidoczniej   pomyślała   o   wszystkim.   A   Marja 

poświęciła   dwa   wieczory   na   wypełnianie   skrzynek   różnościami   z   Vildegard,   Amelia 

dziękowała za wszystko, zdawała sobie sprawę, że matka będzie miała przez to kłopoty w 

swojej   pracy,   podarowała   jej   bowiem   najlepsze   lekarstwa   i   narzędzia.   Poza   tym   własne 

zapiski i notatki, Amelia już się cieszyła na ich czytanie.

Karl poczuł na ramieniu rękę córki. Podeszła od tyłu, cicho jak zawsze. Kiedy chciała, 

umiała się skradać jak jej brat bliźniak.

- Tatusiu... tak bardzo cię kocham. Pamiętaj o tym... Karl otarł kącik oka, uśmiechnął 

się do Amelii.

- Wrócisz, prawda? Kiedy... kiedy to minie. Dziewczyna również się uśmiechała, lecz 

oczy wciąż miała smutne.

- Oczywiście, że wrócę. Wy też chyba będziecie mnie odwiedzać, ale nie za często. 

Ja... nie zniosę tego.

Rozumiał. Im więcej powitań, tym więcej pożegnań. Karl zwinął papiery, obwiązał je 

zieloną wstążką, podał córce rulon.

- To wszystko, czego potrzebujesz, moja malutka.

- Dziękuję, ojcze. Wstał, podszedł do narożnej szafki, otworzył stojącą tam skrzynkę. 

Amelia wiedziała, co ojciec w niej chowa. Wkrótce ciężka skórzana sakiewka spoczęła w jej 

ręku, w środku musiało być co najmniej pięćdziesiąt talarów.

background image

- Zaszyj je w ubranie i nie chowaj wszystkich w tym samym miejscu. Musisz bardzo 

uważać, Amelio, bo świat, w który się wyprawiasz, wcale nie jest taki piękny.

- Przestałam już być naiwnym dzieckiem, ojcze. Pokiwał wolno głową, przyjął to.

- Dobranoc, ojcze. Prawie nie czekała na wypowiedziane szeptem słowa:

- Niech Bóg czuwa nad tobą we śnie, najdroższa Amelio.

Ciężka łódź miała dwa wystrzępione żagle i sześciu ludzi przy wiosłach, była szeroka 

i niezgrabna, zbudowano ją do przewozu ładunku i ludzi wzdłuż ciasnych fiordów. Na morzu 

ostre fale by ją zgniotły, kadłub bowiem nie został przystosowany do unoszenia się na nich, 

dno było niemal całkiem płaskie.

Amelia znalazła sobie miejsce na samej rufie, siedziała tam pod osłoną relingu i nie 

chciała   się   dręczyć   spoglądaniem   w   tył.   Wiedziała,   że   wioska   znika   za   jej   plecami   i   że 

wkrótce okrążą cypel, za którym woda staje się bardziej niebieska, brudniejsza. Ze smuga 

wody za łodzią to znikająca droga pomiędzy nią a Bendikiem.

Skierowała spojrzenie na niebo, błękitne, po lipcowemu piękne, ozdobione białymi 

kłaczkami   wełny,   które   dawały   wytchnienie   oczom.   Poranne   słońce   złociło   wodę,   a   nad 

niskim masztem zataczały kręgi dwie mewy, zajęte romantyczną zabawą.

Amelia wpatrywała się w błękit, aż oczy zaszły jej łzami, lecz nawet wtedy ich nie 

zamknęła. Mocno zacisnęła dłonie na skórzanej sakiewce, którą przywiązała sobie w pasie 

pod   ubraniem.   Była   w   niej   część   pieniędzy,   nieduża   książeczka   z   czystymi   stronicami, 

przybory do pisania i pięknie oprawiona Biblia. Przybory do pisania i książkę otrzymała w 

podarunku od matki, ojciec zaś dał jej swoją starą Biblię.

Od   Bendika   nie   miała   nic   poza   jego   smakiem,   który   w   każdej   chwili   mogła 

wyczarować w ustach.

Zegnaj, Lyster!

Dobry Boże, Ty mnie poprowadź, bo moim stopom ciąży...

Postanowiła, że spróbuje zasnąć, mimo że wstał już dzień. Ostatnia noc była strasznie 

długa i bardzo ciężka.

Marja   chodziła   z   kamienną   twarzą,   Karl   widział,   jak   rzuca   się   w   wir   pracy,   jak 

straszliwie haruje, aż poci się krwią. W Vildegard było teraz właściwie spokojnie, większość 

chorych  odesłano do domu lub też złożono w grobie. Gunda zażądała tygodnia wolnego, 

musiała   odpocząć.   Marja   bez   zmrużenia   oka   zwolniła   ją   na   dwa,   wręczyła   też   kilka 

dodatkowych   talarów.   Miejsce   Gundy   w   kuchni   zajęła   Johanna.   Główną   część   pracy 

stanowiło  teraz  suszenie,  gotowanie,   robienie  nalewek   z ziół   z  ogródka Marji. Z  Bergen 

przysłano wielką skrzynię, okazało się, że w środku znajduje się wiele różności, które Marja 

background image

zamówiła ponad rok temu. Zajrzała do skrzyni i zrobiła wielkie oczy, a potem uradowana 

wyciągnęła dwie płaskie, ciężkie paczki, które musiały zawierać książki. Kiedy przyszła do 

domu   tego   wieczoru,   Karl   po   raz   pierwszy  od   czterech   dni   ujrzał   na   jej   twarzy   grymas 

przypominający uśmiech.

Pierwszy, odkąd Amelia wyjechała.

Namówili  ją, żeby zabrała  ze sobą jednego parobka, cichego,  silnego Steinbjorna. 

Mógł ją chronić, w każdym razie w podróży. Amelia zgodziła się, by towarzyszył jej aż do 

Meisterplassen. Skąd mogli wiedzieć, czy ktoś się tam nie osiedlił? Może nie pogodzi się z 

prawem własności Amelii do tego miejsca?

Karl zauważył, że we włosach Marji pojawiło się jeszcze więcej jasnych pasm.

Być może nie stało się to wcale w ostatnich dniach.

Teraz jednak, kiedy twarz miała ściągniętą, pooraną zmęczeniem i smutkiem, oznaki 

starości stały się wyraźniejsze. Chciał je zmazać, wygładzić zmarszczki, pogłaskać wysokie 

czoło i zobaczyć,  że Marja znów się uśmiecha. Nie umiał jednak znaleźć na to sposobu, 

dlatego nie robił nic.

Posilali się w milczeniu.

Wreszcie Karl chrząknął i oświadczył:

- Teraz zostaniesz w domu, Marjo. Odpoczniesz. Poczytaj swoje książki, najmilsza, 

ale nie waż się nigdzie wychodzić. I zrób sobie kąpiel.

Marja westchnęła, machinalnie dłubała w kawałku mięsa, który jej ukroił. Wiedziała, 

że surowy głos męża to tylko sposób na uciszenie bólu jego własnego serca.

- Dobrze, Karlu - powiedziała cicho. - Zrobię tak, jak mówisz.

Zadowolony skinął głową, lecz nadzieja rozwiała się na widok jej bezsilnego smutku.

- Zostanę z tobą jutro, Marjo, wymyślimy coś, co by nas choć trochę rozweseliło. 

Życie się przecież nie skończyło, chociaż Amelia...

Wbiła w niego wzrok. Nigdy nie widział jej bardziej skrzywdzonej.

- Nie zniosę więcej, Karlu, nie mogę... Teraz kiedy utraciłam oboje naszych dzieci...

- Nie! Uderzył kubkiem w stół, patrzył na nią gniewnie, nozdrza mu drgały.

- Żadnego z nich nie złożyliśmy w grobie, nie wolno więc ci tak mówić, Marjo.

Schyliła głowę, siedziała bez ruchu.

Karl przełknął gniew, delikatnie pogładził żonę po karku.

-   Marjo,   moja   najdroższa...   pomóżmy   sobie   nawzajem,   tak   jak   robiliśmy   zawsze. 

Przekonasz się, że nie jest aż tak źle. Pewnego dnia... wszystko się odmieni, musimy mieć na 

to nadzieję.

background image

Marja patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.

- Czasami chciałabym, abyśmy wrócili do chaty w Oppdal, mieliśmy wtedy wszystko, 

Karlu. Dzieci, małe i niewinne... siebie...

- To się nie zmieniło - odparł z całym spokojem, jakim mógł nasycić swój głos.

Być może był to cud, a może zwykły zbieg okoliczności, jak wtedy gdy największy 

płatek śniegu wiruje w powietrzu, by upaść dokładnie na język wyczekującego dziecka.

Następnego dnia jednak nieduży frachtowiec przybił do Dosen. Zbiegł z niego młody 

chłopaczek, który wołał zdyszany:

- Wieści dla Karla Oppdala! Wdowia Zagroda! List do pana, wskażcie mi drogę czym 

prędzej!

Chłopiec  ukłonił  się  i podziękował,  a Marja i Karl zostali,  trzymając  w drżących 

rękach solidnie owinięty w skórę zwój.

Odczytali   swój  adres.   Chociaż   atrament  rozmazał  się  na   brzegach,   nietrudno  było 

rozpoznać   pismo.   Ktoś   naskrobał   też   na   zwoju,   chyba   węglem,   jakieś   dziwne,   całkiem 

niezrozumiałe znaki.

- Martin...

Karl   szeptem   wypowiedział   imię   syna.   Marja   nie   mogła   złapać   powietrza,   palce 

ledwie śmiały dotknąć wstążki oplatającej list.

Mąż mocno ujął ją za ramię, przytulił na moment.

- Usiądźmy przy ogniu, najdroższa, przeczytasz nam ten list.

Pokiwała potulnie głową. Bała się rozwijać papier, bo jeśli... Ale nie, to musiały być 

dobre   wieści,   dobrą   wiadomością   wszak   było   już   samo   to,   że   ręka   żywego   Martina 

prowadziła pióro.

Karl słuchał.

Głos Marji brzmiał nisko i ciepło, czytała równym rytmem, akcentując ważniejsze 

słowa. Zatrzymywała się jedynie po to, by posłać mężowi rozradowany uśmiech.

Moi wielce szanowni rodzice i droga, kochana siostro Amelio!

Piszę wreszcie, by dać Wam znać, że Nadjana i ja miewamy się dobrze. Wiele czasu 

już   upłynęło,   odkąd   mieliście   ode   mnie   wiadomość,   i   wiem,   że   na   pewno   się   tym  

niepokoiliście, lecz nie bójcie się o mnie, czuję się bowiem dobrze i zobaczyłem taki kawał  

świata, że sam ledwie mogę w to uwierzyć.

Dotarliśmy tak daleko na wschód, że zapewne nigdy nie słyszeliście o tym miejscu. 

Rzeka, na którą teraz patrzę, nazywa się Newa i jest straszliwie długa, chyba nie ma końca...

Następował   teraz   opis   podróży,   która   najwidoczniej   była   mało   uciążliwa   i 

background image

interesująca. Pomimo toczącej się wojny Karl Martin i Nadjana nie byli świadkami niczego 

bardziej   dramatycznego   niż   ukaranie   nieposłusznego   marynarza.   Marja   przeczytała   ten 

fragment   szybko,   pragnęła   raczej   dowiedzieć   się,   co   syn   czuje   i   myśli,   szukała   znaków 

ostatecznego wybaczenia.

List jednak mówił niewiele więcej, Karl Martin pisał jedynie, że podczas podróży 

coraz lepiej pojmował, jak niedobrze jest wieść życie ze stopami wrośniętymi wciąż w tę 

samą ziemię przodków.

...lecz  nie myślcie, że odrzucam swoje dziedzictwo, drodzy rodzice, bo kocham Was 

bardzo i wiem, że uczyniliście dla mnie wszystko, co leżało w Waszej mocy...

Nadjana gorąco pozdrawia, mówi, że będzie wysyłać listy, gdy tylko spotkamy kogoś 

płynącego do Waszego kraju, niestety, zdarza się to dość rzadko, lecz o dzień drogi stąd jest 

port,   do   którego   niekiedy   przybijają   duńskie   statki   ze   zbożem   i   suszonymi   rybami.   To  

wspaniałe miasto, niepodobne do wszystkich, jakie widziałem. Mieszka tam król, potężniejszy 

od   naszego   i   bogatszy,   nazywają   go   Wielkim   Ojcem,   lecz   on   przelał   wiele   krwi   swoich  

żołnierzy...

...I na koniec moje najgorętsze pozdrowienia i najlepsze życzenia dla Ciebie, Amelio.  

Ogromnie   tęsknię   za   Wami   wszystkimi,   a   najbardziej   za   Tobą,   moja   siostro   bliźniaczko. 

Wybacz   mi   twarde   słowa,   brak   zrozumienia   i   chłód,   byłem   ślepy   i   nie   widziałem,   że   ze  

wszystkich ludzi Ty rozumiałaś mnie najlepiej...

Marja gwałtownie mrugała. Karl leciutko się uśmiechał.

- Gdybyż on tylko...

- Ciii... to już się stało, nie odmienimy wczorajszego dnia. Ale to dobre wiadomości, 

nieprawdaż?

Karl chciał odegnać smutek.

Wziął list z ręki Marji, zwinął go z powrotem.

-   Trzeba   to   uczcić,   droga   żono.   Marja   podniosła   się   zmęczona,   poszła   za   nim 

bezwolnie, lecz nie potrafiła jakoś odnaleźć wesołego tonu.

Zobaczyła, jak Karl woła jednego z parobków. Kazał wyprowadzić kariolkę, chociaż 

był zwyczajny piątek.

- Chodź, moja droga, pojedziemy do wsi, opowiemy ludziom o dobrej nowinie. Jeśli 

chcesz, możemy  zajrzeć  do pastora, niemalże  go zaniedbaliśmy,  nie pamiętaliśmy nawet, 

żeby posłać mu faskę masła po ślubie. Jego młoda pani jest podobno bardzo mądra, wiele 

czytała, na pewno ją polubisz!

Marja uśmiechnęła się wymuszenie. Poszła się przebrać.

background image

Być  może Karl ma rację, może rzeczywiście przejażdżka w ciepły dzień trochę ją 

ożywi, może przyda jej się odrobina rozrywki, spotkanie z ludźmi ich stanu, pogawędka o 

wszystkim i o niczym. Doprawdy, można mieć czasami dość powagi życia, dość chorób, żalu, 

tęsknoty i przekleństwa grzechu.

Marja   wyjęła   najjaśniejszą   suknię   ze   wszystkich,   jakie   miała,   uszytą   według 

wskazówek Nadjany. Stojąc w niej na dziedzińcu kościoła wyglądała jak motyl w stadzie 

wróbli. Nie wkładała tej sukni od śmierci Benjamina, chciała bowiem uszanować uczucia 

Amelii i nosić po nim żałobę, jakby był rodzonym dzieckiem Oppdalów.

Teraz nie miało to już znaczenia.

Marja ze smutkiem obróciła się przed lustrem w pokoju Amelii, jedynym, jakie mieli 

w domu. Spostrzegła, że piękna tkanina wciąż układa się jakby w skrzydła, lecz dziwnie 

kontrastuje z jej twarzą. Nie zauważała tego jeszcze pół roku wcześniej...

Zdjęła suknię.

Spakowała ją.

Ta czarna w czerwone kwiatki chyba będzie najwłaściwsza dla kobiety w jej wieku.

background image

ROZDZIAŁ X

Sogndal, koniec sierpnia

Nigdy nie przypuszczała, że to będzie takie straszne. Myślała, że w Vildegard widziała 

już samo dno ludzkiej rozpaczy i cierpienia, że najubożsi z ubogich w jej własnej wiosce 

reprezentują najniższy stopień ludzkiej egzystencji.

Zrozumiała teraz, jak strasznie się pomyliła.

Amelia wyprostowała plecy, bolały nieznośnie, ostry ból promieniował aż do ramion. 

Wiedziała,   że   wywołuje   go   nowy   sposób   jej   życia,   uważała   jednak,   że   mięśnie   wkrótce 

powinny się do niego przyzwyczaić.

- No, nareszcie jest porządnie zadbane. Wiesz już, co masz robić, prawda, Durdei?

Młoda  kobieta  o twarzy bez  wyrazu  kiwnęła  głową. Popatrzyła  na łóżko  w  kącie 

niskiej lepianki,  trudno było  właściwie nazwać ją chatą,  ot, po prostu zbieranina  drewna 

wyrzuconego przez morze, z którego ktoś raczej dzięki własnej pomysłowości niż znajomości 

ciesielki sklecił chwiejne wronie gniazdo. I w ścianach, i w dachu widniały wielkie szczeliny, 

teraz w upale zapewniały pewien przewiew i dzięki temu temperatura w lepiance nie była 

wyższa niż na zewnątrz.

- Zapamiętałaś, co ci mówiłam? - dopytywała się Amelia.

Durdei odparła słabym głosem:

- Tak, tak Mam go myć co wieczór, a wodę do picia gotować z gałązkami jałowca i 

nie dawać tej samej szmatki do ssania dłużej niż jeden dzień. Wkładać suszone wodorosty w 

powijaki...

Amelia uśmiechnęła się.

-   Doskonale!   Poradzisz   sobie,   Durdei.   A   jak   będziesz   go   tak   pielęgnować,   to 

wyzdrowieje, zobaczysz. I nie zapominaj o smarowaniu tych ran maścią, którą ci dałam. Jeśli 

ci jej zabraknie albo gdy po prostu będziesz chciała porozmawiać, przyjdź do mnie.

Na ogorzałej twarzy kobiety trudno było doszukać się zapału. Durdei, choć młodsza 

od Amelii, każdego dnia chodziła po wsi, oferując swe słabe ręce, lecz Amelia wiedziała, że 

to   raczej   dzięki   innym   częściom   ciała   zarabia   na   kawałek   chleba.   Dzieciaka   nosiła   w 

zawiniątku   na  plecach,   miał   już  siedem   miesięcy   i   cały   był   pokryty   parchem.   Wszy  jak 

drobniutkie szaroczarne kropeczki siedziały w rzadkich włosach, sama Durdei też nie była od 

nich wolna, lecz poddała się w walce z robactwem. Rozwalająca się lepianka była pełna 

niewidocznych gnid, nie udałoby się jej oczyścić inaczej, niż podkładając pod nią ogień.

Amelia poczuła się zmęczona.

background image

Durdei zaproponowała jej miskę kwaśnego mleka z wodą, dziewczyna odmówiła, lecz 

w duchu złajała się za to, że pogardziła okazywaną jej gościnnością. Napicie się z brudnej 

miski   było   jednak   mało   kuszące,   szarobrunatne   ślady   na   brzegach   naczynia   dobitnie 

świadczyły o tym, że wielokrotnie wcześniej go używano, zapominając o umyciu.

Na miłość boską, nie dziwiła im się.

Żyli  tak nędznie, w takiej beznadziei, że ich apatia stawała się zrozumiała. Wielu 

ledwie uniosło brew, kiedy przyszła i oświadczyła, że pragnie im pomagać. Jakiś staruszek z 

jedną tylko nogą splunął za nią, zapowiadając, żeby trzymała się z daleka i oszczędziła im 

swojej dobroczynności.

Amelia   pożegnała   się   z   Durdei,   wzięła   swój   spory   węzełek,   pochyliła   głowę   i 

przeniosła nogę poza bal służący za próg. Upał panujący na zewnątrz wprost ją uderzył, czuła, 

jak sierpniowe słońce pali skórę, wywołując drobne kropelki potu. Nie czuła się całkiem 

zdrowa, zbyt mało snu miała ostatnio, nie przywykła też do tak prostego jedzenia. Złapała się 

na   tym,   że   śni   jej   się   zastawiony   stół   we   Wdowiej   Zagrodzie,   kiełbasy,   podpłomyki 

namoczone   w   wywarze   z   mięsa,   masło,   tłuste   wędzone   gicze,   pyszne   duszone   w   maśle 

cebule™ a przede wszystkim wielkie stosy chleba.

Po   takiej   nocy   Amelia   budziła   się   zawsze   w   skopanych   kocach.   Głód   szarpał 

wnętrzności, w żołądku ściskało, a brzuch się wzdymał. Na początku omal się nie poddała, 

kusiło ją, by kupić więcej jedzenia za kilka z wielu talarów, które dal jej ojciec. To jednak 

oznaczałoby złamanie przymierza, jakie zawarła z Bogiem. Marna byłaby to pokuta, gdyby 

żyła na tłustym, sytym jadle, a jednocześnie udawała, że należy do najuboższych.

Młoda   kobieta   szła   wolno   drogą.   Po   lewej   stronie   wznosiły   się   ładne,   dobrze 

utrzymane płoty, za nimi stały chaty, większość z nich skromna, tylko z niedużą obórką albo 

z dwoma, najwyżej trzema budynkami gospodarczymi. Spłachetki pól zwracały się ku zatoce. 

Mijała właśnie Hofslund, gdzie właściciel zajazdu zawsze miał dość zajęcia ze zwabianiem 

klientów lub wyrzucaniem tych, którzy siedzieli dłużej, niż uprawniał do tego kubek piwa. 

Karczmarz był dobrym człowiekiem, podarował Amelii cały kosz gałganów, na pewno się 

przydadzą. Nocami siedziała i darła je na pasy, już wkrótce zaniesie je do wsi do wdowy po 

Karsteinie. Kobieta miała warsztat tkacki i te gałgany dadzą jej możliwość zdobycia kilku 

jakże potrzebnych szylingów.

Oni są tak straszliwie dumni, pomyślała Amelia.

Boleśnie i bardzo prędko doświadczyła, ile godności mają tak naprawdę mieszkańcy 

brzegu. Dopóki nie groziła im śmierć głodowa, pozostawali zamknięci w sobie i małomówni 

wobec   tej   dziwnej,  obcej   dziewczyny,   która   przychodziła   do   nich,   proponując   jedzenie   i 

background image

ubranie, i nie stawiała przy tym żadnych wymagań. Nie traktowali jej poważnie, jak gdyby 

była jedynie ułudą nawiedzającą zmęczone oczy i udręczoną duszę.

Amelia przebywała tu już od blisko dwóch miesięcy.

Durdei była pierwszą osobą, która pozwoliła jej coś robić. Zaakceptowała Amelię i jej 

nauki.   Prawdopodobnie   uznała,   że   mogą   ocalić   życie   jej   synkowi,   temu   małemu 

bezimiennemu, parszywemu nieszczęśnikowi.

Ale inni umierali.

Amelia zatrzymała się w chłodzie przy murze, w cieniu wielkiego drzewa. Widziała 

stąd zatokę, lecz droga, która jeszcze ją czekała, wydawała się straszliwie długa. Gdzieś tam 

cumowała jej łódka, poczuła, jak ręce, plecy i ramiona gwałtownie protestują na samą myśl o 

ujęciu wioseł w dłonie i ponownym przeprawieniu się przez fiord. Ale musiała wrócić do 

domu.

Dom...

To bardzo dziwne, przyszło jej do głowy.

Dziwne, że po tak krótkim czasie myślę o tej maleńkiej zagrodzie jak o domu...

Spotkanie   z   Meisterplassen   stało   się   nieoczekiwanie   silnym   przeżyciem. 

Towarzyszący jej parobek pierwszy zeskoczył na ląd i zaraz zabrał się do wyładowywania 

bagaży, które ze sobą przywiozła. Dźwigał ciężary, przeklinając cicho pobladłymi wargami, i 

słał jej oskarżycielskie spojrzenia. Na cóż jej to wszystko? Amelia z wyrazu jego twarzy 

czytała,   że   uważa   ją   za   wariatkę,   wcale   się   tym   jednak   nie   przejęła.   Kiedy   stanęła   na 

kamieniach   przystani   i   podniosła   oczy   w   górę,   poczuła,   jak   lekko   jej   się   robi   na   sercu. 

Spodziewała się maleńkiej, nędznej zagrody, domu, który się rozsypuje, bo nikt tak dawno w 

nim nie mieszkał. Tymczasem zobaczyła, że niskie budynki miewają się całkiem dobrze i nie 

są ani trochę uszkodzone. Na krytym torfem dachu kwitły niebieskie dzwonki, nawet stojąca 

na podwórzu beczka na wodę była cała.

Amelia wolno powędrowała w górę ścieżką. Za każdym razem, gdy dotykała stopą tej 

ziemi, coraz głębiej zapuszczała korzenie.

Oni tędy chodzili.

Mama na lekkich dziecięcych nóżkach.

Ten   dziadek,   który   miał   włosy   czarne   jak   ona   i   uśmiercił   całe   tuziny   skazanych 

nieszczęśników.

Babka, która nosiła imię Maria i która na pewno od wielu lat już nie żyła.

I wszyscy przed nimi... Jorand, jej pradziadek, i Liv Bergaheim.

Amelia   czuła   się  pełna   pokory,   stając   pod  zamkniętymi   drzwiami   chaty,   nie   była 

background image

pewna, czy ośmieli się je otworzyć. Wokół niej w zaroślach śpiewały ptaki, krzewy i nieduże 

drzewa   zagarnęły   spore   połacie   pola,   lecz   Amelia   wiedziała,   że   tę   ziemię   łatwo   będzie 

odzyskać.

Położyła rękę na drzwiach, delikatnie pchnęła. Zatrzeszczały stare skórzane zawiasy. 

Wewnątrz było ciemno, lecz weszła do środka bez strachu.

Wnętrze   zaskoczyło   ją   pięknem   swej   prostoty,   spodziewała   się   zastać   coś,   co   by 

przypominało ubogie chaty chałupników, tu jednak dostrzegała ślady innego stylu życia.

Na ścianach wisiały ciemne utkane przez zdolne ręce gobeliny, choć były tak brudne i 

zakurzone, że ledwie się domyślała skomplikowanych wzorów.

Amelia ruszyła po smudze światła wpadającego przez otwarte drzwi. Szerokie deski w 

podłodze zaskrzypiały sucho, pokrywała je niczym dywan miękka warstwa kurzu.

Rozejrzała się uważniej.

Wielki, grubo ciosany stół, ława z wysokim oparciem, wspaniałe rzeźbienia.

Wokół całej izby na wysokości twarzy biegła półka. Stało na niej wiele pojemniczków 

i malutkich kuferków, kilka misek do picia, a nawet cynowy lichtarz.

Na   środku   izby   palenisko.   Deszcz   padał   do   izby   przez   wiele   lat,   lecz   woda   w 

zdumiewający sposób skapywała jedynie w obrębie kamiennego kręgu i wsiąkała w ziemię. 

Podłogowe deski nie dochodziły do paleniska, dzięki temu wilgoć ich nie uszkodziła.

Mama i Gjertrud najwidoczniej wyjeżdżały stąd w pośpiechu.

Opuściły tę chatę, jak gdyby wszystkie pozostawione tu piękne przedmioty nigdy już 

nie miały się im przydać.

Palce Amelii dotknęły kawałka starego materiału przewieszonego przez krzesło, w 

smudze światła zatańczyły poderwane drobinki kurzu.

Suknia.

Czy należała do Gjertrud?

A może do mamy?

Amelia wędrowała dalej. Odchyliła zasłonę z ciężkiej wełny, za nią było miejsce do 

spania, ale myszy i inne małe stworzenia pocięły przykrycie i poduszkę na strzępy.

Malutki kąt chaty wydawał się zapraszający i bezpieczny. Kto tutaj sypiał?

Zobaczyłaże drzwi do niewielkiej izdebki w głębi są półotwarte, stało tam szerokie 

małżeńskie łoże. I ono zdobione było rzeźbieniami, to prawdopodobnie uwiecznione ślady 

zręcznego noża dziadka Randara.

Amelia dmuchnęła na nie, przetarła rękawem. Zaczerwieniła się na widok śmiałych 

motywów, które ujrzały światło dzienne, i pomyślała: Bendik powinien to zobaczyć.

background image

Jej wiarołomne ciało wciąż rwało się do niego z krzykiem.

Wróciła do głównej izby i przeszła do malutkiego pomieszczenia po drugiej stronie. 

Również tutaj było miejsce do spania, właściwie tylko ława, ale w nogach leżały trzy duże 

kamienie do ogrzewania pościeli. Ktoś sypiał tu w przytulnym cieple.

Drżąco wciągnęła powietrze przez nos. Oczy przyzwyczaiły się już do mroku, mogła 

rozróżnić szczegóły. Dalej na ścianie zauważyła rygiel, następnie jeszcze jeden. Domyśliła 

się,   że   to   okiennice.   Otworzyła   je   czym   prędzej   przy   wtórze   żałosnej   skargi   skórzanych 

zawiasów. Światło wpadało teraz do środka z trzech stron i w jednej chwili uśpiona izba 

rozjaśniła się w ciepłym powitaniu.

Amelia roześmiała się.

- Jestem tutaj!

Krzesła, ściany, stół i wszystkie drobne sprzęty odpowiedziały jej niemo: „Witaj!”

Przez pierwsze dni sprzątała, czerpała wodę ze źródła, grzała ją w wielkim czarnym 

kotle na podwórzu i wiadrami nosiła do domu. Przywiozła ze sobą mydło, lecz mimo to 

prędko się zorientowała, że to jedna z pierwszych rzeczy, na którą będzie musiała wydać 

pieniądze. Trzepała wszystkie dywaniki i chodniczki, gotowała pościel, gorzko płacząc, kiedy 

piękne płótno rozpadało się przy tak brutalnym traktowaniu. Gobelinów nie śmiała moczyć, 

wywiesiła je tylko na sznurze rozciągniętym między dwoma drzewami, żeby przewiał je letni 

wiatr.

Podłogę szorowała drobnym piaskiem tak długo, aż wydobyła głęboką barwę drewna. 

Ściany pod warstwą kurzu były czarne, na pewno wielokrotnie smarowano je sadzą, ale na 

futrynie drzwi doszukała się śladów pięknego czerwonego koloru.

Harowała wręcz nieludzko i właśnie dzięki temu zdołała odsunąć od siebie najgorsze 

myśli. Myśli o przeszłości, o życiu, które opuściła.

Trzeciego dnia do brzegu przybiła jakaś łódź.

Zalśniły miedziane okucia, gdy dwaj czarno ubrani młodzieńcy zgrabnie zeskoczyli na 

ląd i zdecydowanym krokiem ruszyli pod górę.

Kiedy podeszli bliżej, spostrzegła w ich oczach strach.

Zatrzymali się kilka kroków przed nią. Byli to dwaj młodzi chłopcy, jeden przedstawił 

się jako syn lensmana Pettera Arvolla, drugi był niższy, jasnowłosy, a w jego piwnych oczach 

dostrzegła coś, co przywiodło jej na myśl Bendika.

Mówił starszy:

- Rzadko ktoś schodzi tu na ląd, ludzie wolą unikać nie mogących zaznać spokoju 

dusz, które wciąż wałęsają się wokół Meisterplassen™ Raz tylko jacyś włóczędzy chcieli się 

background image

tu osiedlić, lecz prędko się wynieśli, nie zabierając ze sobą nawet drzazgi. To niebezpieczne 

miejsce, dziewczyno.

Amelia nie dała się wystraszyć.

- Dziękuję, że tak się o mnie troszczycie. Zrozumiałam, że musi istnieć jakiś powód, 

dla którego przez kilkanaście lat nic tu nie ruszano, ale teraz Meisterplassen znów będzie 

zamieszkane. Chwileczkę, zaraz przyniosę dokumenty.

Stali jeden przy drugim, czekając. Słyszała, że poszeptują coś do siebie, wydawali się 

zdenerwowani.   Zapewne   nie   wiedzieli,   jak   przyjąć   słowa   takiej   drobnej   młodziutkiej 

dziewczyny,   która   z   pełną   powagą   oświadcza,   że   zamierza   zamieszkać   w   tym   owianym 

legendą miejscu.

Amelia   wróciła,   podała   im   czerpak   zimnej   wody   ze   studni,   chłopcy   bowiem   byli 

spoceni. Potem ostrożnie rozwinęła papiery z pieczęcią ojca.

- Proszę, może chcecie wejść do środka, usiąść?

Owszem, chcieli, zaciekawieni rozglądali się po wysprzątanej izbie. Bukiet kwiatów 

na stole  wprost jaśniał. Amelia  nie proponowała  im nic  do jedzenia,  zostało jej bowiem 

ledwie kilka okruszyn podpłomyków, które zabrała na drogę. Przyniosła za to parę kawałków 

tytoniu. Miała je właściwie do użytku leczniczego, wiedziała jednak, że uznają ten gest za 

bardzo przyjazny.

M ł o d y człowiek chrząknął, chciał splunąć, lecz się powstrzymał.

- Hm, wygląda na to, że są w porządku... Jesteś więc wnuczką Randara Meisterplass?

W pytaniu tym brzmiało tyle zwątpienia, że Amelia nie mogła powstrzymać się od 

śmiechu.

- Oczywiście, czy to takie dziwne?

- Córka Marji i Karla Oppdalów, tak tu napisano.

- Marji Meisterplass  Oppdal,  córki Marii  Livsdatter.  Znów  zerknęli  na siebie,  ich 

spojrzenia powiedziały, że znali tę historię.

- Marii Meisterplass... tej czarownicy!

Amelia zacisnęła usta, oczy jej pociemniały. Ci mężczyźni ją obrazili, ale przecież 

mieli rację. Jej babkę skazano, chociaż nie za czary.

Patrzyli na nią teraz z pełnym strachu szacunkiem.

- Na Boga, dziewczyno,  ta  wiadomość  rozniesie się po wsiach prędzej  niż ogień. 

Wnuczka   Marii   wróciła   do   Meisterplassen!   Jesteś   bogatą   kobietą,   Amelio   Oppdal! 

Dlaczego...?

- Mam powołanie, moi panowie, chrześcijański obowiązek, dług do spłacenia. Tyle 

background image

wam i całej wiosce wystarczy, lecz prawdą jest, że przybyłam tutaj, by podzielić się mymi 

dobrami z innymi, by działać wśród tych, których ludzka chciwość pchnęła w błoto.

Nigdy niczego podobnego nie słyszeli.

Nagle zaczęło im się spieszyć.

To dopiero nowinę przywiozą na wieś! Wszyscy rozdziawią gęby, kiedy usłyszą o 

pięknym aniele, który bez najmniejszego strachu osiedlił się w Zagrodzie Mistrza.

Mężczyźni   podziękowali   i   pożegnali   się,   zabrali   ze   sobą   jeden   z   dokumentów, 

mówiąc, że może zgłosić się do asesora za tydzień, bo w tym czasie będzie przebywał na 

plebanii. Amelia obiecała, że przyjdzie, chciała, by przepisanie własności odbyło się w jak 

najlepszym porządku. W dodatku przyda jej się poznać dwóch najwyżej postawionych ludzi 

w okolicy. Miała ochotę wybrać się także do lensmana, uświadomiła sobie jednak, że nie wie, 

gdzie szukać jego zagrody.

- Pastor mieszka w tym wielkim domu z bali połączonych na zrąb, poniżej kościoła!

To bardziej milczący z młodzieńców pomachał do niej, kiedy rzucali na pokład liny, 

którymi przycumowali łódź. Była to jedyna niewymuszona oznaka życzliwości, jaka musiała 

jej wystarczyć na następne dwa miesiące.

Początkową podejrzliwość pastora Amelia odczuwała jak leciutkie ukłucia na skórze, 

Soren  Heiberg   wydawał   się   władczym   człowiekiem,   był   wielki   i   ciężki,   na   głowie   nosił 

perukę.   Amelia   przywitała   go   z   pokorą,   bacznie   uważając,   by   z   jej   ust   nie   padło   żadne 

niestosowne słowo. Chciała pozostawić po sobie wrażenie wiernej chrześcijanki, niewinnej, 

uczciwej dziewczyny, która postanowiła poświęcić życie pracy w imię Chrystusa.

- ...bo czyż On nie powiedział, łaskawy pastorze: „Wszystko, co uczyniliście jednemu 

z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"? To dlatego pragnę spędzić życie wśród 

tych najnędzniejszych owieczek i spróbować dać im, ich duszom i ciałom, pociechę, Bożą 

nadzieję...

Kiedy   ukłoniwszy   się   nisko   opuściła   pastora,   wiedziała   już,   że   zyskała   nowego 

przyjaciela, a przynajmniej sprzymierzeńca. Z błogosławieństwem księdza wszystko pójdzie 

znacznie łatwiej. Wiedziała, że dobry Soren Heiberg usłyszy później mniej chwalebne historie 

o Amelii Oppdal, dlatego dobrze pozyskać teraz jego większą przychylność, by było z czego 

ją zmniejszać.

Obiecała,   że   każdej   niedzieli   będzie   przychodzić   na   nabożeństwo,   a   żeby   jeszcze 

bardziej go uspokoić, ofiarowała mu z góry trzy talary.  Rezultatem tego była propozycja 

podwiezienia jej do przystani, bo i tak jeden z parobków czekał gotowy z pełnymi saniami 

siana.

background image

Amelia nie miała siły, by już otworzyć oczy. Słońce świeciło tak mocno. Wreszcie 

jednak zawroty głowy zaczęły stopniowo ustępować, zorientowała się, że otaczają ją ludzie i 

skubią za ubranie.

- Chora jesteś, panienko? Możemy pomóc?

Amelia wzięła się w garść, mocno przycisnęła do siebie węzełek. Spostrzegła, że to 

dzieci, a w każdym razie bardzo młodzi chłopcy. To gromadka, która trzymała się brzegu, 

malcy   zbierali   wodorosty   i   za   kęs   strawy   sprzedawali   je   właścicielom   świń.   Chłopcy 

wyszukiwali   także   muszelki   i   kruszyli   je   na   delikatny   piasek,   rozsypywany   na   polu 

założonym na osuszonym bagnie. Poza tym dzieci te żyły z żebractwa lub kradzieży. Rzadko 

któreś z nich przekraczało wiek czternastu, piętnastu lat. Znikały ze wsi bądź też umierały.

Amelia wyjąkała, że nie, nie jest chora, trochę tylko zrobiło jej się... gorąco.

Chłopcy wzięli ją za ręce.

- Odprowadzimy cię, panienko. Możemy cię odwieźć twoją łodzią do domu, mamy 

inną łódź, prawie nic cię to nie będzie kosztowało.

Amelia uśmiechnęła się słabo, propozycja była kusząca. Dwaj najstarsi zaczęli się 

przepychać, obu zależało na tej pracy, obaj chcieli choć na kilka dni stłumić głód.

Amelia stęknęła, chciała gestem przywrócić spokój.

- Nie bijcie się... inaczej sama pojadę do domu. Rozdzielili się. Jeden z nich splunął 

przeżutą trawą na drogę, wsunął ręce w dziurawe kieszenie spodni i hardo oświadczył, że nie 

ma zamiaru stać tu dłużej i tracić czasu na gadanie. Niech sobie, do diabła, kobita wiosłuje 

sama!

Ale dwaj inni zostali, ich brązowe oczy były tak do siebie podobne, że Amelia doszła 

do przekonania, iż na pewno są braćmi. Głowę miała jakby pełną wełny, w oczach piekło. 

Ciało pragnęło jedynie zapaść w sen wśród chłodnych prześcieradeł w kąciku izby.

Niepewnie wsiadła do swojej łodzi, jeden z chłopców przyłączył się do niej, drugi zaś 

wskoczył  do  płaskodennej   łajby,   która,  jak się  zdawało,  w  każdej   chwili  mogła   zatonąć. 

Dziewczyna czuła, że łódź chwieje jej się pod stopami, wraz z dotychczasowymi zawrotami 

głowy i upałem kołysanie stało się nie do zniesienia. Zemdlała.

Kiedy się ocknęła, leżała skulona na ziemi tuż ponad przystanią w Meisterplassen. 

Chłopcy ze swoją łodzią zniknęli, węzełek Amelii leżał koło niej, ktoś też przyniósł czerpak 

wody ze studni i postawił jej tuż przed nosem.

Wypiła, woda była ciepława. Ciało wciąż ją bolało, lecz w głowie niemal całkiem już 

przestało się kręcić. Ostrożnie spróbowała usiąść, wieczór był chyba późny, musiała przespać 

kilka godzin i chłopcy nie zdołali jej obudzić, a może się przestraszyli, pomyśleli, że ona już 

background image

nie żyje. Nagle zorientowała się, że skórzana sakiewka z dwoma talarami gdzieś zniknęła. A 

więc ją obrabowali, a może sama w oszołomieniu gdzieś ją zgubiła? Amelia postanowiła w to 

'wierzyć, lecz rozczarowanie utkwiło w gardle niczym bolesny wrzód.

Poczuła się mała i opuszczona.

Była teraz taka samotna i tak niewiele warta, że ludzie z jej otoczenia po prostu ją 

okradali. I zostawili bezradną jak człowieka, którego znalazł miłosierny Samarytanin.

Nie mogła sobie jednak pozwolić na rozczulanie się nad sobą, nie wolno zapominać o 

obowiązkach.

Podniosła   się   na   chwiejnych   nogach,   niemo   pomodliła   się   o   siłę   i   dostała   ją. 

Ochlapawszy resztką wody twarz, poczuła się lepiej. Brzuch już tak bardzo nie bolał, chociaż 

nie jadła już prawie od dwóch dni.

Jutro...

Jutro trochę się posili. Kupi chleb u karczmarza, wielki brunatny bochen na zakwasie, 

który da się podzielić na spore kawałki, i napełni żołądek spokojem. Zabierze chleb na brzeg i 

opowie tym ludziom o Jezusie, który nakarmił pięć tysięcy głodnych. Jej chleba co prawda 

nie wystarczy dla tak wielu, lecz mieszkańcy brzegu nabiorą być może dla niej nieco więcej 

szacunku, jeśli da im jedzenie i umożliwi spłacenie daru pracą.

Amelia spała dalej.

Słyszała   rozbrzmiewające   w   nocy   pohukiwanie   sowy,   fiordem   niosły   się   odgłosy 

siekiery,  Amelii  jednak nic nie zdołało  wystraszyć  w jej samotności,  zasnęła bowiem ze 

złożonymi dłońmi, bez sił na jakiekolwiek zmartwienia. Tej nocy nie przyszła do niej nawet 

twarz Bendika.

Kiedy   obudziła   się   nazajutrz,   myśli   miała   zdumiewająco   jasne.   Od   chwili   gdy 

otworzyła oczy, wszystko układało jej się w głowie jak należy.

Na powrót zrobi z Meisterplassen gospodarstwo, postawi nowe budynki, przekopie 

zarośnięte   kawałki   pola,   będzie   uprawiać   zboże,   cebulę   i   kapustę,   starczy   też   paszy,   by 

zapełnić oborę owcami i krowami.

Wszystko to mogą zrobić mieszkańcy brzegu. Tym, którzy nie zdołali dostać pracy u 

żadnego   gospodarza,   ona   zaproponuje   miejsce.   Będą   mogli   pracować   za   strawę   i   znów 

poczują się przyzwoitymi ludźmi. Wielu z nich często się uskarżało, że nikt nie chce im dać 

choćby motyki do ręki. Kobiety złościły się, wyzywały mężczyzn, którzy spędzali leniwe dnie 

w   przepełnionej   łodzi,   mocząc   w   ciepłej   latem   wodzie   sznury   z   haczykami   na   ryby.   Z 

najlepszych   łowisk   ich   przeganiano,   często   też   oskarżano   o   kradzież   ryb,   a   nawet 

straszniejsze przestępstwa. Ponieważ jednak nie mieli czym zapłacić grzywny, kończyło się 

background image

zwykle na chłoście. Wracali potem do nędzy, która była im pisana.

Amelia uśmiechnęła się do siebie, dziękując Bogu za taką myśl. Jakimż szczęściem 

dla tych biedaków stanie się możliwość pracy na tłustej ziemi, poczucie, że samo jedzenie 

kiełkuje im pod palcami! Pozwoli im zabierać ze sobą dzieci, malcy będą się spokojnie bawić 

wśród zielonych pól bez strachu przed zamożniejszymi  mieszkańcami wioski. To właśnie 

bogaci   często   wykorzystywali   dzieciaki   do   prac,   na   które   skrzywiłby   się   nawet   hycel. 

Rozbierały truchła zwierząt, czyściły jelita z pęczniejącej żółci, były wysyłane wysoko w 

skały i usypiska kamieni po jagnięta, które tam zdechły. Dzieciaki te pełniły również funkcję 

posłańców w sprawach nie znoszących światła dziennego, niekiedy też zaspokajano z nimi 

najstraszniejsze żądze lub wyładowywano na nich gniew.

Potomkowie   nędzarzy   często   nie   mieli   matek   ani   ojców,   wielu   z   nich   samotnie 

nadciągnęło drogą, chociaż liczyli sobie nie więcej niż cztery, pięć lat. O jednym z malców, 

ciemniejszym   niż   inni,   powiadano,   że   porzuciła   go   matka   Cyganka,   która   bała   się   jego 

zdeformowanej twarzy. Lis odgryzł mu nos i większą część lewego policzka, gdy kiedyś w 

niemowlęctwie zostawiono go zbyt daleko od ogniska.

Nazywano   go   po   prostu   Svelten,   Głodny.   Dzieci   gromadziły   się   wokół   niego   i   z 

dreszczem emocji ośmielały się wołać, że równie dobrze mógł zostać w lesie, by lisy zżarły i 

resztę paskudnego ciała.

Amelia spotykała go niemal codziennie. Siedział zawsze tak samo cicho na swoim 

wielkim kamieniu kawałek od brzegu i patrzył, jak woda podnosi się i opada na krawędziach 

jego maleńkiej wysepki. Tutaj dzieci nie mogły go dosięgnąć, nawet przy odpływie dorosły 

miałby problem, by tam dotrzeć.

Wśród dzieci nie było takiego, któremu strach pozwoliłby opanować sztukę pływania. 

Malcy wiedzieli wszystko o groźnych stworach, które mieszkają w morskiej głębi, i o tym, 

jak ciało niszczeje, kiedy zanurzy się je w słonej wodzie. Niekiedy ochlapywali się nawzajem 

albo   wchodzili   do   pasa,   żeby   wyciągnąć   coś,   co   podpływało   do   brzegu.   Czasami   przy 

zabawie jeden drugiego przewracał w wodzie, żeby poczuć dreszcz emocji, lecz zawsze czym 

prędzej starali się wydostać na brzeg. Kiedy łódź zaczynała przeciekać, śmierć zaglądała im w 

oczy.   Ci,   którzy   nie   znajdowali   nic,   czego   można   się   chwycić,   byli   straceni.   Większość 

topielców szła na dno sztywna z przerażenia, w oczekiwaniu na ostre kły wodnych potworów 

rozszarpujących ciało. Umierali na długo, zanim płuca zaczynały krzyczeć o powietrze.

Svelten również wiedział o istnieniu potworów w morskiej  głębi, lecz wierzył,  że 

żaden   nie  jest   na  tyle   głodny,  by połaszczyć  się   na  tak   obrzydliwe  indywiduum  jak  on. 

Dlatego spokojnie pozwalał falom unosić się daleko od brzegu. Niekiedy myślał: Mogę po 

background image

prostu przestać się poruszać, a zapadnę się w te piękne niebieskie błyski i zniknę.

Nie umiał jednak tego zrobić.

Jego ciało unosiło się na wodzie, choć leżał całkiem nieruchomo i nie oddychał.

Pozostałe dzieci bały się tego, a on odczuwał niekiedy gorzką radość z faktu, że może 

je straszyć i udawać szaleńca, za jakiego go uważano.

Amelia zobaczyła,  że i tego dnia siedzi na kamieniu.  Pomachała  do niego trzema 

palcami, lecz nie wypuszczała wiosła z ręki. Przemyśliwała niekiedy o tym, by znaleźć sobie 

jakąś izdebkę tu, we wsi, oszczędziłoby to jej trudu przeprawiania się przez fiord, a zimą 

przecież te podróże staną się istnym koszmarem.

Coś jednak w niej protestowało. Postanowiła wszak zamieszkać na Meisterplassen, 

poza   tym   noce   tam   spędzane   były   tak   cudownie   pełne   przytulności   i   poczucia 

bezpieczeństwa. Gdy dobijała do przystani, od problemów i klęsk poniesionych w tym, co 

miało być jej wielką ofiarą dla Boga, dzielił ją cały szeroki fiord.

Dotychczas niezbyt dużo udało jej się osiągnąć.

Ale dzisiaj!

Dzisiaj   pokaże   im,   że   naprawdę   myśli   to,   co   mówi.   Kupiła   chleb   i   mąkę, 

własnoręcznie zataszczyła to na brzeg nieco dalej w głębi zatoki.

Nędzne lepianki stały jak przedtem, ludzie krążyli zgarbieni, przepatrując swe nieduże 

rewiry w poszukiwaniu tego, co napłynęło w ciągu nocy. Na samym końcu brzegiem władała 

starsza   kobieta,   którą   nazywali   Hjordis.   Wywalczyła   sobie   odcinek   niemal   dwukrotnie 

dłuższy   niż   pozostali,   niech   Bóg   się   zmiłuje   nad   tym,   kto   ośmieliłby   się   zabrać   bodaj 

kawałeczek jej przyniesionego wodą drewna. Hjordis umiała rozprawić się z mężczyzną, jeśli 

tylko  dostatecznie  się rozgniewała. Amelia  jednak się jej  nie bała, dlaczego owa kobieta 

miałaby krzywdzić obcą, która w niczym jej nie zagraża?

Najlepszymi   miejscami   były   oczywiście   maleńkie   zatoczki,   tam   przypływało 

najwięcej różności, nawet na wpół zdechłe ryby, które zdołały umknąć z sieci zastawionych 

dalej w głębi fiordu.

Amelia sprowadziła Durdei i namówiła ją, by ogłosiła wszem i wobec, że Amelia 

poszukuje rąk do pracy.

-   Powiedz,   że   mogą   stawić   się   tutaj.   Zapoznam   ich   wtedy   ze   swoimi   planami   - 

oświadczyła.

W głębi ducha się bała, nędzarze umieli sprawić, że ciarki przechodziły jej po plecach 

-   nie   z   obrzydzenia,   lecz   z   lęku   przed   czymś   obcym,   z   czym   nigdy   nie   zetknęła   się, 

mieszkając w Lyster.

background image

Utworzyli szerokie półkole. Zebrało się około trzydzieściorga ludzi, nie licząc dzieci 

wrzeszczących i bijących się za plecami dorosłych. Amelii zaschło w ustach, nieoczekiwanie 

zmęczenie znów zaczynało brać w niej górę.

Popatrzyła   na   brudne   twarze,   w   których   zapadnięte   oczy   zaznaczały   się   jeszcze 

mroczniejszym   cieniem.   Niektóre   kobiety   słały   jej   spojrzenia   bez   odrobiny   życzliwości, 

mężczyźni z kamiennymi twarzami czekali, aż dziewczyna coś powie.

Najlepiej,   jak   najpierw   dam   im   coś   do   jedzenia,   doszła   do   wniosku   Amelia. 

Udowodnię, że mam poważne plany. Nie bardzo wiedziała, jak postąpić, nie chciała zmuszać 

ich do przyjmowania jałmużny. Problem rozwiązał się sam, gdy trzej chłopcy podbiegli do 

stosu kawałków chleba i ściągnęli po jednym w każdą rękę, śląc jej prowokujące spojrzenia. 

Pokiwała im tylko głową z uśmiechem, to był potrzebny sygnał. Dorośli mężczyźni odtrącili 

dzieci, szpiczaste łokcie odpychały i kłuły, tłocząc się do zawiniątka z chlebem. Wkrótce nie 

została  nawet  okruszyna.  Amelia   zauważyła,  że  w   tej  walce  przegrały  przede  wszystkim 

kobiety i najmniejsze dzieci, żaden z mężczyzn nie uczynił nawet gestu, by podzielić się z 

którymś zdobyczą, wypychającą kieszenie podartych kurtek.

Posmutniała, Walczyła z cisnącymi jej się na usta wyrzutami, z ochotą, by porządnie 

wyłajać mężczyzn. Czyż oni nie mają choćby odrobiny honoru? Poczucia odpowiedzialności? 

Czy są jak zwierzęta, samce, które najpierw same najadają się do syta, a później spokojnie 

patrzą, jak ich małe giną z głodu?

Zacisnęła   szczęki,   podniosła   rękę.   Omiotła   wzrokiem   ludzi   stojących   z   przodu, 

usiłując przy tym wyglądać jak najdostojniej.

- Zebrałam was tutaj po to, żeby dać wam pracę - zaczęła po prostu.

Usłyszała tylko pochrząkiwania, ktoś kaszlnął, kobiety cicho szeptały.

- Chcę dać wam pracę - powtórzyła. - Za zapłatę, oczywiście, niezbyt wielką, bo tylko 

na to mnie stać, lecz dostatecznie dużą, abyście zimą nie musieli głodować.

Ktoś splunął.

Na twarzach zebranych nie pojawił się nawet cień radości.

Amelia gorączkowo ciągnęła:

- Nie rozumiecie? Potrzeba mi ludzi, żeby zaorać nową ziemię w Meisterplassen, mam 

też sieci, sznury do łowienia i niedużą łódź. Potrzebuję mężczyzn, którzy umieją strzelać, mój 

las jest pełen zajęcy i dużego ptactwa, są też większe zwierzęta...

Teraz tu i ówdzie zaświeciły w uśmiechu zęby.

- Panna chyba zgłupiała?

- Może zaofiaruje jeszcze co innego, jak trochę poczekamy?

background image

Dwaj mężczyźni  stojący z boku nie przestawali dowcipkować, ich śmiech brzmiał 

ochryple, zgrzytliwie, jak gdyby rzadko używany.

Amelia poczuła się nieswojo.

Podjęła zaczerwieniona:

- Co się z wami dzieje? Widzieliście, jak przychodzę tutaj, opatruję rany i pomagam 

chorym. Podzieliłam się z wami chlebem i zaofiarowałam swoją przyjaźń...

Dwaj mężczyźni zarechotali jeszcze głośniej, lecz Amelia nie była pewna, z czego się 

śmieją. Gromada zaczynała się rozchodzić.

Kobiety   cofnęły   się   nieco,   lecz   nie   przestawały   śledzić   biegu   wydarzeń.   Amelia 

wyczuła u nich pewne zainteresowanie.

Mężczyźni,   śmiejąc   się,   zadzierali   głowy.   Jakiś   stary   dziad,   najpewniej   ślepy, 

piskliwie coś do nich wołał. Pokryte bielmem oczy nie zdradzały żadnych jego myśli, lecz nie 

mające ze sobą związku słowa, jakie wypowiadał, wprawiły Amelię w lęk. Starzec postradał 

widać zmysły.

Podszedł do niej inny mężczyzna, chyba najlepiej z nich wszystkich ubrany. Amelia 

poczuła   się   strasznie   mała,   kiedy   schylił   się   i   zaczął   do   niej   przemawiać   jak   do   małej 

dziewczynki:

- Jesteś tylko córeczką bogatego gospodarza, której wydaje się, że może tutaj przyjść i 

zbawić nas, a przy tym i siebie samą. Ale my cię tu nie zapraszaliśmy. Nie prosiliśmy cię o 

nic, mamy swoje życie, rozumiesz? I tej odrobiny, którą mamy, pilnujemy dobrze. Wydaje ci 

się, że zostawię swój kawałek brzegu i swoją chatynkę, żeby się rozpadła lub żeby zajęli ją 

inni, tylko dlatego, że prawisz takie piękne słowa o pracy i jedzeniu? Wiosną możesz już nie 

żyć   i   co   się   wtedy   stanie   z   nami?   Nie   chcemy   składać   naszego   życia   w   niczyje   ręce, 

panieneczko. Wolimy już raczej umrzeć.

Amelia   oddychała   ciężko,   zmusiła   się,   by   z   dumą   odeprzeć   spojrzenie   wielkiego 

mężczyzny.  Twarz miał skrzywioną, pełną zmarszczek, przy jednym oku widniała blizna, 

wyglądało to okropnie, gdy wpadał w złość. Poza tym jednak można go było nazwać całkiem 

przystojnym.  Amelia  wychwyciła  poczucie  sprawiedliwości  kryjące  się za  jego twardymi 

słowami, wolę przeżycia, chęć sprostania swemu losowi. Potrafiła to uszanować.

Mówiła cicho, tak by tylko on mógł ją słyszeć. Krąg łudzi wokół znów się zacieśnił. 

Tłoczyli  się, ciekawi, co wybrany przez nich przywódca  ma  do powiedzenia  tej  dziwnej 

dziewczynie.

- To dobrze, panie...

- Nazywam się Arntor.

background image

- Panie Arntorze. Nie będę o nic więcej pytać, proszę o wybaczenie, jeśli kogokolwiek 

uraziłam, chcę po prostu pomóc, choćby ze względu na kobiety i dzieci.

Mężczyzna wbił w nią surowe oczy, podniósł palec na wysokość jej twarzy.

- N i e zrozumiałaś reguł, panieneczko, nie pojęłaś, k t o tutaj rządzi.

Amelia zadarła głowę.

- Rozmawiałam i z pastorem, i z lensmanem, mówią... Złapał ją teraz mocno za ramię, 

syczał słowa wprost do ucha:

-   Pastor   i   lensman   boją   się  tu   przychodzić,   maleńka.   Wśród  nas   nie   mają   żadnej 

władzy, choć być może wydaje im się, że jest inaczej. My się rządzimy własnymi prawami, 

którym   nikt  nie  śmie  się  sprzeciwiać,   a  jeśli  się  tak  stanie...  sami  sobie  z  tym   radzimy. 

Lensman   może   się   przejmować   dopiero   wtedy,   gdy   któreś   z   nas   włóczy   się   po   wiosce. 

Dopóki jesteśmy tutaj, tylko jedna osoba może coś zrobić.

Nie musiał nawet powtarzać swojego imienia, Amelia i bez tego zrozumiała.

Arntor,   by   dać   świadectwo   swoim   słowom,   odwrócił   się   do   ludzkiej   gromady, 

machnął ręką, warknął coś krótko.

- Idźcie stąd, niech każdy wraca do swego!

Nawet   dzieci   natychmiast   usłuchały,   Amelia   zastanawiała   się,   dlaczego   pastor   nie 

wspomniał jej o tym człowieku, musiał chyba wiedzieć, że ten dziwny Arntor może obrócić 

wniwecz wszystkie jej piękne plany.

Patrzyła, jak odchodzą.

Arntor   wziął   się   pod   boki,   wydawał   się   teraz   jeszcze   potężniejszy.   Mógł   mieć 

czterdzieści lat, może więcej. Był jednym z najstarszych w gromadzie, nie licząc ślepca i 

jednonogiego starca, no i Hjordis. Było zresztą w tym człowieku coś, co przywodziło na myśl 

właśnie ją.

- Nie widziałaś mnie wcześniej - podjął. - To dlatego, że nierzadko wyprawiam się 

łodzią. Kiedy letnie upały stają się zbyt duszne, szukam zarobku gdzie indziej, lecz nie myśl 

sobie, panieneczko, że zabieram z sobą moją władzę. Znasz Hjordis? To moja siostra, pilnuje 

mego miejsca.

Amelia sztywno pokiwała głową.

- Nie zapominam o tym, Arntorze, szanuję twoją...

pozycję, ale pokornie cię proszę, pozwól mi tu przychodzić i nie stawiaj przeszkód, 

tak wielu tutaj nieszczęśników, którzy potrzebują mojej pomocy...

Nie puszczał jej. Uparte spojrzenie zdawało się lepić do jej ciała.

-   Zastanowię   się   nad   tym,   panienko.   Dopóki   jednak   nie   dostaniesz   ode   mnie 

background image

odpowiedzi, mądrze zrobisz, trzymając się górnych okolic, bo tu, na dole, jesteś na razie 

nieproszona. Ale jeśli uda nam się dobić targu...

Amelia   zadrżała,   lecz   zmusiła   się   do   bladego   uśmiechu   i   skinienia   głową,   zanim 

odwróciła się na pięcie i pożegnała. Złapała swój węzełek i natychmiast ruszyła w stronę 

cumującej łodzi. Szła długim, zamaszystym krokiem, suknia pętała jej łydki, potknęła się, 

lecz utrzymała na nogach i dalej parła naprzód z oczami niewidzącymi od napływających łez.

Już idąc zaczęła się modlić, w rozpaczy niemo wołała do nieba:

Dlaczego?   Dlaczego?   Dlaczego   nie   chcesz   przyjąć   mojej   ofiary,   Panie?   Dlaczego 

odrzucasz moją ofiarę jak ofiarę Kaina?

Nie potrafiła tego pojąć, nie umiała znaleźć w tym żadnego sensu. Czyżby jej grzech 

był tak wielki, że nawet własnym życiem nie zdoła za niego zapłacić?

Amelia wiosłowała z całych sił, aż wiosła o mało się nie połamały. Ledwie widziała 

już Sogndalsfjaeren i pragnęła jedynie usłyszeć, jak łódź szoruje po kamieniach przystani 

przy domu. Czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Po raz pierwszy pomyślała o tym, 

żeby iść do ciotki Sunnivy, lecz mama przestrzegała ją przed takim krokiem, mówiąc, że 

przyrodnich sióstr nie łączą od dawna właściwie żadne więzy. Sunniva była starsza od mamy, 

w dodatku różnica wieku między nimi była duża.

Ta ciotka musi sobie teraz liczyć jakieś pięćdziesiąt lat. Mama tylko posiała do siostry 

krótki list, wprowadzający ją w plany Amelii, z życzeniami zdrowia i spokoju.

Tak więc Amelia nie miała do kogo pójść.

Znów pochwyciła ją samotność, bolesne przekonanie, że mogłaby umrzeć, leżąc w 

swym wąskim łóżku, a nikt nie odnalazłby jej, zanim ciało nie zgniłoby lub nie rozszarpałyby 

go padlinożerne zwierzęta.

Zaniosła   się   płaczem,   przeżycia   tego   dnia   były   zbyt   przykre.   Dzisiaj   utraciła   też 

nadzieję, mieszkańcy brzegu powiedzieli jej brutalnie: nie chcemy twojego dobrodziejstwa, 

wolimy raczej umrzeć z głodu... No cóż, kobiety wciąż chętnie szukałyby u niej pomocy; 

wprawdzie zachowywały się powściągliwie, ale jednak ostatnio Amelia wyczuła, że traktują 

ją z nieco mniejszym niedowierzaniem. Gdy je witała, kiwały do niej głowami, czasem się 

uśmiechały.  Na pewno wiele zrobiła pod tym względem kobieta z dzieckiem, Hjordis też 

zrozumiała  zapewne, kto zostawił gałganki na dywaniki  i parę starych  skórzanych  butów 

akurat za jej chałupą.

Teraz jednak...

Teraz nie było już żadnej drogi.

Amelia   nie   miała   być   może   zbyt   wielkiego   doświadczenia   z   mężczyznami,   lecz 

background image

spojrzenie Arntora powiedziało jej więcej niż dość. Być może wpuści ją na swój teren, lecz 

cena, jaką przyjdzie jej za to zapłacić, będzie wysoka.

Amelia wzywała swego Boga, nie mogła pojąć, że oto jest skazana na popełnianie 

dalszych   grzechów   i   upokorzenia,   by   móc   wypełnić   przymierze.   Ten   wielki,   twardy 

mężczyzna chciał zmusić ją do cudzołóstwa, na tę myśl Amelię ogarnęły mdłości. Błagała, by 

Bóg   zdjął   z   niej   ten   ciężar,   prosiła   o   jakiś   znak,   że   Pan   czyni   to   tylko   po   to,   by   ją 

wypróbować.

Gdy   upłynęła   noc,   a   ona   nie   otrzymała   żadnej   odpowiedzi   i   nawet   złożone   w 

modlitwie ręce nie przyniosły jej spokoju, uświadomiła sobie, że gdyby Bendik znalazł się 

teraz u jej boku, chętnie obiema rękami uchwyciłaby się grzechu i poprowadziła oboje w 

kolejne   zatracenie.   Nic,   nic   nie   może   być   gorsze   niż   to,   nawet   piekło,   myślała   oszalała 

Amelia.   Zaraz   jednak  znów   ogarnęło   ją  poczucie   winy  i  płakała   z   rozpaczy,   że   zdradza 

wszystko, z czego uczyniła fundamenty swego życia.

Wyszła  wreszcie   pod  otwarte   niebo,  pozwalając,   by  nogi  niosły ją  same.  Krzewy 

drapały   bose   łydki,   włosy   potargały   się   i   splątały,   ręce   ją   piekły   od   uderzeń   wysokich 

pokrzyw.

Nagle trafiła na jakąś starą ścieżkę, stopy odnalazły kierunek, jak gdyby kiedyś tędy 

już szła. Pokonała rumowisko głazów, wspinała się na skały, poważyła się nawet na skok i 

wreszcie   niespodziewanie   znalazła   się   na   górze.   Pod   nią   rozciągał   się   fiord,   mroczny   i 

błyszczący niczym odbicie niebios.

Oddychała   szybko,   serce   niespokojnie   podskakiwało   jej   w   piersi,   puszysty   mech 

porastający skałę wydawał się cudownie miękki.

Położyła się na plecach, patrzyła, jak blade gwiazdy w jednej chwili stają się takie 

bliskie.

- Ach, Boże, daj mi jakiś znak... Nie pojmuję, co się dzieje, nie rozumiem, dlaczego 

odrzucasz moją ofiarę. Bo nie możesz chyba chcieć, abym poszła drogą Arntora.

Ach,   Bendiku,   Bendiku,   krzyczało   coś   w   niej,   lecz   świadomość   Amelii   pozostała 

zamknięta na nie milknący krzyk, słyszała go tylko w pozbawionym woli śnie.

background image

ROZDZIAŁ XI

W nocy nadciągnęły pierwsze zwiastuny jesieni. Drzewa nie traciły jeszcze liści, tylko 

tam, gdzie susza zanadto dała się we znaki, zażółciły się brzozy. Rankiem jednak w powietrzu 

dźwięczał jakiś inny ton, chłodna ostra bryza od fiordu owionęła ciało Amelii, wprawiając je 

w   drżenie.   Poranne   słońce   wkrótce   miało   ogrzać   ziemię,   na   której   leżała,   ale   kiedy   się 

obudziła, ziemia wydawała się chłodna i lepka, a miękki mech wilgotny. Całe ciało miała 

zdrętwiałe i obolałe.

Czy coś jej się śniło?

Nie, pod powiekami nie zatrzymał się żaden obraz.

Amelia   jęknęła,   ostry   ból   pleców   przypomniał   o   czymś   znajomym.   Sprawdziła, 

zobaczyła niedużą plamkę krwi, zaskoczona poprawiła spódnicę; niemal całkiem zapomniała 

o miesięcznej przypadłości. Z drżącym sercem pojęła, że oto odpowiedź na modlitwę, której 

nie zdążyła nawet wypowiedzieć. Jej grzech mógł okazać się jeszcze straszniejszy.

Ale w środku dziękczynnej modlitwy usiadła, pokręciła głową, coś tu się nie zgadzało, 

ból w krzyżu był innego rodzaju, jakby silniejszy, bardziej groźny.

Zaczęła liczyć czas.

Od ostatniego razu minęło dziewięć, może dziesięć tygodni.

Cóż, nic dziwnego, że jej ciało wypadło z rytmu,  była  jeszcze młoda, a tego lata 

przeżyła prawdziwe piekło.

Ale w głębi serca rodziła się już okrutna pewność, ostrzegało ją coś w jej brzuchu, coś 

natrętnego,   podobnego   do   przeczucia   nieszczęścia,   jakie   ogarnęło   ją   wtedy,   gdy   kruk 

zaskrzeczał nad jej głową, a potem mamę zamknięto w lochu.

Amelia jęknęła w bólu.

Zgięła się wpół na skale, krzycząc i skowycząc jak zranione zwierzę, lecz nawet jeśli 

jej   krzyk   poniósł  się   przez  fiord,   to  nikt   nie  przerwał   pracy  i   nie  wsłuchał   się  w   cudze 

cierpienie.

Nie   czuła   płynącej   krwi,   wszystko   jakby   się   w   niej   zamknęło,   jak   gdyby   jakaś 

olbrzymia dłoń zacisnęła się w brzuchu i nie chciała puścić. Amelia wiła się w boleściach, a 

potem przed oczami wirowały jej czerwone plamy, gdy z niezwykłą ostrożnością jak zraniony 

ptak pełzła przez usypisko kamieni i szukała ścieżki wśród zarośli.

Dotarła do łóżka, wmusiła w siebie lekarstwo, które mama opisała jako przydatne na 

takie kobiece dolegliwości. Złagodziło nieco ból, lecz nie potrafiło stłumić paniki, która w 

niej narastała.  Nie bała  się śmierci,  była  gotowa spojrzeć  jej  w oczy,  dostrzegała  w niej 

background image

możliwość ucieczki od tego, co teraz się w niej działo. Walczyła jednak z czymś, być może o 

życie.

Przed nadejściem wieczoru spokojna ułożyła się w łóżku. Jej ciało najwidoczniej się 

poddało, skurcze ustały, krew przestała płynąć. Potworny zawiązek nie pozwolił się wyrzucić.

Amelia  wiedziała,  że  jej  grzech wydał  owoc. Była  brzemienna  i wszystko  w niej 

protestowało przeciw temu. Jakiś cichy głos podsuwał jej radośnie, że mimo wszystko została 

w niej jakaś cząstka Bendika.

Ona jednak tej radości nie podchwyciła.

Wiedziała   przecież,   co   znaczy   takie   połączenie   krwi.   Zaszła   w   ciążę   z   własnym 

bratem,   spłodziła   nowe   życie   w   najczarniejszym   grzechu,   zadrwiła   z   natury   i   z   prawa 

ustanowionego przez Boga, a to nie uchodzi bezkarnie.

W ustach zaschło jej tak, że smak krwi piekł na języku. Każdy z trudem chwytany 

oddech szczypał w gardle, a przecież kilka godzin wcześniej nie przypuszczała nawet, że jej 

sytuacja może się jeszcze pogorszyć.

Oto stała się zbyt pewna siebie i Bóg postanowił tę pewność natychmiast ukrócić.

Teraz niczego już nie wykluczała. Im szerzej otwierała serce na prawdę, tym większą 

miała pewność, że kara, jaka ją czeka, nie ma granic.

Nosiła w łonie potwora, zdeformowane monstrum.

Jej ciało usiłowało pozbyć się go, zanim zdała sobie sprawę, co w niej rośnie, lecz 

próba się nie powiodła. Taka zapewne była wola Boża, ustanawiająca to częścią kary.

Muszę chyba tę prawdę zrozumieć, moja grzeszna dusza powinna wreszcie pojąć, że 

to, co połączyło mnie i Bendika, było brudnym, ohydnym grzechem. Bóg pragnie, bym miała 

coś, co będzie mi o tym przypominać co dzień. To dlatego pozwolił, by zakiełkowało we 

mnie życie, bym doświadczyła takiej udręki i żalu.

Ach, nie, Panie, nie pozwól, aby dziecko przyszło na świat tylko dlatego, że ma być 

karą dla swej matki! Nie możesz być taki okrutny, tak nielitościwy w swej sprawiedliwości!

Gdybym tylko mogła tak tu leżeć...

Jeśli nie będę wstawać, jeść, myśleć...

Może zdołam odwrócić Twój plan, Panie.

Odepchnij mnie raczej w najczarniejszy mrok.

Amelia leżała ze złożonymi dłońmi, mdłości wciąż nią szarpały, lecz dopóki trwała 

nieruchomo, udawało jej się powstrzymać wymioty. Spędziła w łóżku już niemal dobę, lecz 

ciało wydawało jej się cięższe i bardziej zmęczone niż podczas najmozolniejszej harówki 

wśród mieszkańców brzegu.

background image

Jak cudownie będzie zasnąć, jak wspaniale nie musieć już nigdy wstawać.

Arntor   nigdy   nie   czuł   szczególnego   zachwytu   dla   kobiet,   które   spotkał   na   swojej 

drodze. Pociąg do niewiast, jaki okazywali niektórzy jego znajomi,  dla niego pozostawał 

kompletnie niezrozumiały. Tamci stawali się niewolnikami własnych żądz, zaspokajając się z 

każdą,   jaka   tylko   nawinęła   się   pod   rękę.   Mówili   o   tym,   jak   gdyby   największym 

błogosławieństwem na ziemi była możliwość zatopienia się w brudnym łonie.

Arntor widział mieszczki na nabrzeżu w wielkim mieście, miał okazję oglądania w 

pięknej łodzi córek zarządcy dystryktu, błyszczących w strojnych sukniach, lecz ze śmiertelną 

martwotą figury dziobowej w oczach. Żadna nie wzbudziła w nim pożądania, a już na pewno 

szacunku jako człowiek.

Miał   kiedyś   kobietę,   mieszkała   u   niego   przez   dwa   lata,   podtrzymywała   ogień   na 

palenisku, gdy wyjeżdżał. Zmarła w połogu i potem doglądanie ognia przejęła siostra. Hjordis 

też nie dbała o mężczyzn, o ile dobrze wiedział, nigdy z żadnym się nie zadała. Oszczędzała 

swoje ciało, pojmując, że życie nie jest niczym innym jak tylko walką. Tacy byli do siebie 

podobni,   te   jedyne   z   dwanaściorga   dzieci   Thorego   -   Wóżkarza,   które   miały   dość   sił   na 

przeżycie.

Arntor siedział teraz w chacie siostry,  widział, że dach jest tu szczelniejszy niż w 

innych, a kociołek wiszący nad ogniem odlano z dobrego żelaza. To był skarb Hjordis, jej 

jedyne bogactwo poza pojedynczym brzuchatym cynowym kubkiem z drewnianym denkiem. 

Lubiła używać tych rzeczy i nigdy ich nie pożyczała, były jej berłem i jabłkiem.

Przeżuwała teraz ostatnie resztki chleba z koszyka anioła. Wiele uciechy mieli z tej 

wydelikaconej panieneczki, mężczyźni wciąż zanosili się rechotem na wspomnienie wyrazu 

jej twarzy, gdy łaskawe dary tak źle przyjęto. Wielu mówiło o wyprawie na Meisterplassen, 

żeby przekonać się, czy i poza tym jest równie łaskawa. Arntor jednak zdecydowanie ukrócił 

takie gadki i dał jasno do zrozumienia, że niczego podobnego nie będzie tolerował.

Bezczelny Severin gwizdnął przez zęby i zuchwale stwierdził:

-   Widzę,   że   Arntor   ma   swoje   plany!   Cóż,   to   całkiem   słuszne,   że   pierwszy   się 

poczęstuje z tego półmiska. Przynajmniej do tego czasu nie będziemy się wtrącać.

Pozwolił, by w to wierzyli, a poza tym nie mijali się z prawdą.

Amelia Oppdal była dziwną dziewczyną, taką śliczną, jasnowłosą i kruchą jak anioł, 

lecz kto by się spodziewał, że anioł zjawi się wśród śmieci, by rozdawać tu rajskie ziarna. 

Anioł, który obcuje z wypalaczami węgla, prędko ubrudzi sobie skrzydła. Jeśli plam będzie 

dostatecznie dużo, nikt w końcu nie odróżni go od zawszonej Durdei.

Arntor poczuł w sercu obcy mu smutek.

background image

Poprzysiągł sobie, że skorzysta z tego dzieła stworzenia, dopóki jeszcze jest wiosennie 

zielone, niezbrukane. Obudziły się w nim uśpione moce, domyślał się, że wiąże się to z jej 

niewinną urodą. Amelia Oppdal miała w sobie wielki upór, a zarazem jakąś przezroczystość, 

od   której   serce   Arntora   zaczynało   tak   dziwnie   uderzać.   Któregoś   dnia   powiosłuje   do 

Meisterplassen, chociaż prawdopodobnie ona już stamtąd wyjechała, zrozumiawszy, że życie 

w roli samarytanki jest zbyt męczące. Nic trudnego znosić smród zgniłej nędzy, kiedy można 

wypocząć wśród perfumowanego jedwabiu.

Lecz jeśli skłoniło ją coś innego niż durny idealizm...

Jeśli w istocie nie miała żadnego wyboru...

Być może przystanie na jego propozycję i uda im się dobić targu.

Arntor nie pamiętał takiego uczucia od czasu, gdy stał kiedyś sam w starym pustym 

kościele i patrzył na błyszczące na ołtarzu złoto i srebro.

Zabrał wtedy kościelne srebro i w ciemnej karczmie daleko, aż w Vagen, wymienił je 

na   całą   skrzynkę   zagranicznej   wódki.   Dotychczas   nie   doświadczył   gniewu   Boga   za   to 

świętokradztwo. Czy trzeba lepszego dowodu na to, że On nie istnieje?

Arntor przybył  wieczorem, we wczesną wrześniową noc, chłodną i przejrzystą jak 

szkło.   Był   odważnym   człowiekiem   i   chociaż   budynki   Meisterplassen   leżały   skąpane   w 

czarodziejskim   srebrzystym   blasku,   nie   wahał   się   przed   postawieniem   stopy   na   terenie 

zagrody. Upłynęło już pięć dni od przedstawienia przy chacie Durdei i od tamtej pory nikt nie 

widział Amelii Oppdal. Arntor żałował właściwie, że nie wybrał się tu od razu, dziewczyna 

na pewno już wyjechała.

Cóż, najwyżej popłynie z powrotem.

Nawet on nie brał pod uwagę okradzenia opuszczonego domostwa. Nie warto kusić 

losu, nawet jeśli się nie  wierzy w historie  o upiorze strzegącym  tego miejsca.  Niektórzy 

twierdzili, że to Jorand kat, zabity w tak tajemniczy sposób, inni uważali, że musi to być jego 

dziad, okrutny morderca, który kupił sobie życie od władz w zamian za pełnienie powinności 

sługi śmierci.

Arntor zatrzymał się pod ścianą chaty, nasłuchiwał. Dla pewności zerknął przez ramię. 

Żadnej oznaki życia, tylko gdzieś na szczycie świerka ostrzegawczo zaskrzeczała sroka. Ujął 

za drewnianą klamkę, głośno i władczo zawołał kobietę po imieniu.

Potem wszedł do środka.

Wewnątrz mrok był gęściejszy. Rozróżniał zaledwie kontury sprzętów, ale szóstym 

zmysłem osoby przez całe życie żyjącej na granicy prawa wyczuł obecność człowieka. Ona 

tutaj była.

background image

Zawołał jeszcze raz, teraz już ciszej. N i e chciał jej wystraszyć, przynajmniej nie od 

razu. Domyślał się, że najpewniej chowa się teraz w którymś z kątów, wymachując w jego 

stronę jakąś bronią. Dzielna dziewczyna, że też nie boi się mieszkać tu całkiem sama!

- Amelio, nie przychodzę po to, żeby cię skrzywdzić. Chciałem tylko porozmawiać o... 

o naszej umowie.

Żadnej odpowiedzi.

Arntor stał bez ruchu na środku izby. Zaczął teraz lepiej rozróżniać kąty. Nastawiał 

uszu, nasłuchiwał.

Czyżby   słyszał   jakiś   słaby   oddech?   Ciarki   przeszły   mu   po   grzbiecie.   Próbował 

węszyć, ale nie wyczuł zapachu jedzenia, jaki zwykle unosi się w takich małych chatach.

Ostrożnie zbliżył się do zasłony przy jednej ze ścian, odsunął ją na bok i tam zobaczył 

dziewczynę.

Wyglądała na martwą, lecz Arntor na tyle dobrze poznał już śmierć, by wiedzieć, że 

tak nie jest. Nie unosił się od niej trupi odór, tylko dziwny zapach... gorzkiego ziela, dymu, 

mleka, które przedwcześnie skwaśniało?

Arntor   osunął   się   przy   niej   na   kolana.   Oczy   miała   zamknięte,   potrząsnął   nią, 

przemawiając cicho, lecz Amelia ani drgnęła. Twarz miała wychudzoną, skóra na kościach 

policzkowych się naciągnęła. Wyglądała na niemal przezroczystą, gdy słabe światło padło na 

twarz,   malując   na   niej   długie   cienie.   Ręce   złożyła   na   brzuchu,   przy   łóżku   stały   kwiaty, 

zwiędłe z braku wody. Dziewczyna ubrana była w jakąś jasną szatę, najprawdopodobniej 

drogą   nocną   koszulę.   Włosy,   u   nasady   ciemniejsze,   pewnie   od   potu,   rozsypały   się   po 

sienniku.   Wyglądała   jak   księżniczka,   ledwie   śmiał   podnieść   rękę,   lecz   nie   mógł   się 

powstrzymać przed dotknięciem delikatnej skóry.

Kiedy szorstkim palcem pogładził jej czoło, dziewczyna drgnęła.

- Bendik... Bendik...

Arntor przyciągnął palce do siebie, pochrząkiwał i kaszlał, nie bardzo wiedział, co 

robić.   Nigdy   dotychczas   nie   znalazł   się   w   podobnej   sytuacji,   nigdy   nie   doznał   takiego 

dziwnego   uczucia   w   sercu.   Leżąca   dziewczyna   wydawała   się   taka   maleńka,   taka   czysta. 

Wiedział,   że   tym   razem   nie   może   porwać   kościelnego   srebra   z   ołtarza,   choć   nie   było 

człowieka na świecie, który by go strzegł.

- Obudź się, Amelio, masz gościa! Gdybym wiedział, że tak wcześnie chodzisz spać, 

to...

Głos  mu  się  załamał,  zdał sobie  bowiem sprawę, że  dziewczyna  nie wstawała  na 

pewno   już   od   kilku   dni.   Nic   o   tym   nie   świadczyło,   ogarnęło   go   złe   przeczucie,   znowu 

background image

popatrzył na jej złożone dłonie, na zwiędłe kwiaty i piękną koszulę.

Ta kobieta leży wszak na marach. Urządziła to tak, żeby było dla wszystkich jasne.

Arntor zadrżał zdjęty dreszczem. Izba jakby nagle się skurczyła. Z takim rodzajem 

śmierci nigdy nie miał do czynienia. Ze zdumieniem stwierdził, że ściskanie w piersi narasta. 

Coś piekło i paliło go w środku, zmuszając do natychmiastowego działania.

- Wstawaj, wstawaj, Amelio! Zbudź się, słyszysz! Podniósł dziewczynę z łóżka, nie 

opierała się, lekko tylko przebierała nogami w powietrzu. Wyniósł ją z izby na dwór. Kiedy 

posadził ją na trawie pod ścianą chaty, zaczęła odzyskiwać przytomność, ale wzrok wciąż 

miała mętny. Podtrzymując jej głowę, uszczypnął ją, sądząc, że ból wyrwie ją z zamroczenia. 

Drobna twarzyczka mogłaby schować się za jego dłońmi, cała dziewczyna wydawała mu się 

niezmiernie delikatna, wystraszył się, że może ją zgnieść.

- Pij! Otwórz usta, pomogę ci. Pij, kobieto!

Przyniósł czerpak wody, dość ciepłej, ale czystej. Woda spłynęła kącikami ust Amelii, 

mocząc   cienką   koszulę,   wreszcie   jednak   dziewczyna   prychnęła,   zadrżała   lekko   i   zdołała 

przełknąć kilka łyków. W oczach natychmiast zapłonęło więcej życia. Patrzyła teraz wprost 

na niego, spodziewał się chyba  ujrzeć w jej spojrzeniu strach, lecz zobaczył  tylko lekkie 

zdumienie.

- Co się z tobą dzieje, jesteś chora? Szalona kobieto, jak można chorować tutaj, na tym 

pustkowiu! Umarłabyś, gdybym ja nie...

- Zepsułeś... zepsułeś wszystko.

-   Niewdzięcznico!   -   warknął   Arntor.   -   Cóż   z   ciebie   za   bogobojna   chrześcijanka, 

powinnaś wiedzieć, że taka śmierć prowadzi prosto na zatracenie!

Amelia uśmiechnęła się wyniośle i znów zamknęła oczy jakby na znak sprzeciwu. 

Arntor się wystraszył, była tak chuda, całkiem bez siły. Jeszcze gotowa tutaj skonać!

Zirytowany poderwał ją z ziemi, zawisła mu w ramionach jak pozbawiona wszelkiej 

woli szmaciana lalka, niezdolna utrzymać się na nogach.

Arntor   zaklął   paskudnie,   wciągnął   ją   z   powrotem   do   chaty,   popychając   jej   nogi 

własnymi.

- Musisz chodzić, słyszysz? Zacznij chodzić, mówię, inaczej, do stu diabłów, pokażę 

ci...

W jego głosie brzmiała rozpacz, najwidoczniej zapomniał o sprawie, z jaką przybył.

Wielki mężczyzna posadził Amelię na krześle, zapadła się, jak gdyby kręgosłup był 

tylko miękką chrząstką.

- Gdzie masz jedzenie? Potrzebujesz jedzenia, do diabła!

background image

Wywracał garnki, jednym ruchem ręki zmiatał porządnie ustawione talerze, kubki, 

łyżki i miski. W szafce znalazł jedynie zielonoczarną kromkę kwaśnego chleba, zawiniętą w 

podejrzanie pachnące płótno. Zadrżał i cisnął ją na ziemię.

-   Masz   tu   na   mnie   zaczekać!   -   przykazał,   nie   zdając   sobie   sprawy   z   komizmu 

własnych słów.

Wybiegł z chaty.

Po   chwili   wrócił   zdyszany,   gorączkowo   szukał   noża   przy   pasku,   ukroił   wreszcie 

kawałek chleba, który przyniósł z własnej torby z łodzi. Wziął dziewczynę za rękę, zacisnął 

jej palce na jedzeniu.

- Jedz! Mam też trochę cukru, ale go nie dostaniesz! Amelia na moment otworzyła 

oczy.

- Chcę spać, jeszcze spać...

- Nie ma mowy! Wiem, że udajesz! Wiem, że masz jeszcze siłę!

Nagle   diabelski   uśmiech   wykrzywił   mu   twarz,   przez   dłuższą   chwilę   starał   się 

odwracać spojrzenie, teraz jednak utkwiło w mokrych plamach na koszuli Amelii. Widział, że 

dziewczyna marznie, ramiona pokryły jej się gęsią skórką, woda sprawiła, że cienki materiał 

przylgnął   do   ciała.   Dwie   drobne   twarde   piersi   wyglądały   niczym   ciemne   pagórki   wśród 

białego krajobrazu.

Zbliżył się do niej, dotknął rękami jej ciała. Poczuł pod palcami sutki, jęknął, czując 

wstrząs, jaki wywołał w nim ten dotyk.

Rzeczywiście, stało się tak, jak przypuszczał. Amelia zerwała się, w jednej chwili 

oprzytomniała i szeroko otwierając oczy, jęła wymachiwać pięściami.

- Nie! Odejdź stąd, ty grzeszny potworze! Opuść mój dom!

Słowa   być   może   wzbudziłyby   więcej   szacunku,   gdyby   głos   zabrzmiał   ostrzej, 

mocniej, lecz nawet ochrypły szept, jaki zdołała z siebie wydobyć, sprawił, że Arntor odsunął 

się o dwa kroki.

-  Wiedziałem,   wiedziałem,   że  żyjesz,  panieneczko,   i  życie  wcale   nie  jest  ci   takie 

obojętne, jakbyś chciała.

Podniósł chleb, który upadł na podłogę, zanurzył go w czerpaku z wodą, ugniótł na 

cienką chłodną masę. Z pudełka w kieszeni wyjął dwa spore kawałki cukru i położył je na 

stole. Przechylił potem pudełko nad czerpakiem i delikatny cukrowy proszek posypał się na 

chleb. Uszczknął kawałek i wsunął jej do ust.

- Jedz!

Usłuchała.   Żuła   obojętnie,   lecz   wreszcie   przełknęła.   Po   trzech   kęsach   jednak 

background image

zdecydowanie  zacisnęła  usta. Nie spuszczała  wielkich oczu z twarzy mężczyzny,  śledząc 

każdy jego ruch. Widział, że brak jej sił, zauważył, że z trudem utrzymuje się na krześle.

- Teraz możesz dalej spać, jeśli chcesz. Nic ci nie zrobię we śnie...

Amelia prychnęła.

-   Spałam   chyba   dostatecznie   długo,   panie   Arntorze,   chcę   teraz   posłuchać,   z   jaką 

sprawą przybywasz, a potem możesz już odejść.

Uraził   go nieco  jej  surowy  ton,  kręcił  się  wszak  wokół  niej  jak niańka,   wmuszał 

jedzenie... Rzadko kiedy Arntor czul się tak głupio. Może dlatego poderwał się gwałtownie, 

łukiem wyrzucił w powietrze nóż i dopiero potem starannie schował go do pochwy.

-   Najwyraźniej   zrezygnowałaś   z   dobroczynności,   panieneczko,   to   i   dobrze,   nigdy 

bowiem nie zdołasz odciągnąć moich ludzi od tego nędznego, co mają, nawet jeśli obiecasz 

im niebo.

Amelia słuchała z uwagą.

- Dlaczego oni nie chcą? Arntor wyszczerzył zęby.

- Bo nigdy nie spotkali nikogo, kto by im cokolwiek dał, nie żądając, by zwrócili mu 

dziesięciokrotnie więcej. Nauczyli się, że nic nie przychodzi samo, bez cierpienia.

Amelia słabo pokiwała głową. Arntor dostrzegł jednak w jej oczach zainteresowanie, 

światło, którego wcześniej tam nie było.

- Oni umierają z głodu, każdej zimy kilkoro, siedzą w swoich zawszonych budach, 

niektórzy nie mają nawet co na grzbiet włożyć i giną z zimna, a dzieci... nieszczęśni malcy, 

oni...

- Dość! - powstrzymał ją. - Nie znasz tego świata, panieneczko. Jesteś równie głupia 

jak nowo narodzone koźlątko i mniej  więcej tyle  samo wiesz o życiu. Wydaje ci się, że 

kilkoma kawałkami chleba odmienisz los tych, co mieszkają na brzegu, chociaż i lensman, i 

pastor już się poddali.

Amelię ogarniał gniew.

- Nie nazywaj mnie głupią ty, który nosisz imię Arntor i ledwie potrafisz się podpisać. 

Nie masz lepszego zajęcia niż włóczęgostwo. Może i jesteś królem, ale władasz milionem 

wszy i ich gospodarzami! To nędzne królestwo, a ty jesteś równie nędznym władcą, skoro nie 

pozwalasz im skorzystać z możliwości lepszego życia.

Arntor uśmiechnął się szeroko. Dziewczyna najwyraźniej się ożywia.

Zauważyła widać coś więcej, bo wstrząśnięta z jękiem zakryła się ściągniętym z ławy 

bieżnikiem.

Arntor   zaśmiał   się   cicho,   oczy   mu   teraz   błyszczały.   Amelia   z   trudem   chwytała 

background image

powietrze, skurczyła się w sobie, ze strachem czekając na reakcję, jaką mogła wywołać jej 

śmiała przemowa.

Arntor szepnął:

-   Ty   naprawdę   tego   chcesz,   śliczna   panieneczko,   Bóg   jeden   wie,   co   cię   do   tego 

skłania, najwidoczniej jednak postanowiłaś udawać Jezusa tu, w Sogndalsfjaeren. Pieniądze 

też masz,  jak słyszałem.  Zamierzasz  je zmarnować,  cóż, mogę  spełnić  swój obowiązek i 

powstrzymać cię przed takim szaleństwem. To słuszne i sprawiedliwe, gdy ktoś ma tak mało 

szacunku dla swojej własności. Równie dobrze możesz cisnąć je w morze, Amelio, bo jeśli 

zaczniesz zmieniać porządek, według którego żyje ta społeczność, łatwo możesz skończyć 

jako coś, co fale wyrzucają na brzeg. Większość z nas nie lubi jałmużny.

- Słyszałam już o tym, za to kradzież wam w smak - odparła cierpko i nie pozwoliła 

sobie przerwać. - To na pewno dlatego pastor skarży się na wszystkich żebraków, którzy 

półżywi pukają zimą do drzwi wieśniaków.

-   Kobiety   muszą   jakoś   zarabiać   na   życie.   Żebry   nie   są   najbardziej   skutecznym 

sposobem - uzupełnił złośliwie.

Amelia ciężko przełknęła ślinę.

- Czego chcesz?

Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, nie przestając się uśmiechać. Wąskie wargi 

drgały, lecz w zmrużonych oczach nie znać było wesołości.

- Ciebie i części twojego bogactwa. Cóż, możesz nazwać to podatkiem, bo w zatoce ja 

jestem królem, sama przecież tak powiedziałaś.

Amelia ani drgnęła. I ona zmrużyła oczy, przyglądając mu się przez wąskie szparki.

- A jeśli odmówię,  zgwałcisz  mnie  i tak, i zabijesz, zanim  zabierzesz  pieniądze  i 

uciekniesz...

Gdyby   wiedział,   jak  wielkie   sumy   ukryła   w   zagrodzie,   być   może   nie   oparłby   się 

pokusie, odrzekł jednak wieloznacznie:

- Może tak, a może nie.

Amelia odwróciła głowę, nie bardzo potrafiła sprostać sytuacji. Chłodno, bez emocji, 

rozważała   rozwiązania.   Najbardziej   pragnęła   zapomnieć   o   Arntorze,   znów   się   położyć   i 

czekać   na   śmierć,   ale   coś   w   niej   przypominało   o   zawartym   pakcie.   Poznała   już   tych 

nieszczęsnych ludzi, stali się czymś  więcej niż tylko pionkami w grze, jaką prowadziła z 

Bogiem, nie umiała zapomnieć zawszonych malców, Sveltena o strasznym wyglądzie, Durdei 

i jej podobnych...

Najwidoczniej   nie   wolno   mi   umrzeć,   pomyślała.   Skoro   Bóg   używa   Arntora   jako 

background image

narzędzia, zapewne wciąż może używać i mnie.

Złożyła ręce na zapadniętym brzuchu.

Patrząc nieproszonemu gościowi prosto w oczy, oświadczyła:

- Jestem w ciąży. Otworzył usta szeroko, jakby nie wiedział, co znaczy to słowo.

- Będę miała dziecko - powtórzyła po prostu.

Słuszne jej się wydawało, że ten obdarty, naznaczony bliznami, szpetny mężczyzna 

będzie pierwszą osobą, która dowie się o dziecku.

- Nie zamierzam rezygnować z tego, co sobie wyznaczyłam. Pragnę poświęcić ostatnie 

siły dla tych nieszczęsnych dzieci, które już przyszły na ten straszny świat. Nie myśl, że chcę 

się oszczędzać. Zawrę z tobą umowę, Arntorze. Pozwolisz mi działać wśród swoich ludzi, 

powiesz im, że mają mnie słuchać i pozwolić sobie pomóc. Nie muszą się wynosić ze swoich 

nędznych gniazd, skoro tak bardzo im to nie w smak, mogą zostać tam, gdzie są. Postaramy 

się, by żyło się tam łatwiej, muszą nauczyć się, jak utrzymywać czystość, opiekować dziećmi, 

wymieniać   produkty   na   jedzenie,   a   nie   na   wódkę.   W   zamian   nie   będę   się   sprzeciwiać 

żadnemu z twoich życzeń... gdy tylko dziecko się urodzi i odzyskam siły. Arntor zmarszczył 

brwi, przyglądał jej się podejrzliwie.

- Skąd mogę wiedzieć, że to, co mówisz, jest prawdą? Nie wyglądasz na taką, która 

zbliżyłaby się do mężczyzny.

Amelia wyczuła rozczarowanie w jego głosie, brudny włóczęga miał widać ochotę na 

dziewicę. Odważnie popatrzyła mu w oczy.

- Dostaniesz też trzy talary, zaraz gdy tylko zabierzesz mnie do wsi i ogłosisz swoim 

ludziom, jaka jest moja pozycja.

Rozjaśnił się.

- Powiedzmy pięć. Amelia zawahała się, lecz wreszcie skinęła głową.

Przecież i tak w jego mocy leżało odebranie jej wszystkich pieniędzy, i to bez dawania 

czegokolwiek w zamian. Jej sytuacja w tych negocjacjach była bardzo marna, i tak osiągnęła 

już znacznie więcej, niż liczyła.

Arntor kilkakrotnie okrążył izbę, rozmyślając i rozważając. Na jego twarzy malowało 

się niedowierzanie, a zarazem radość z tak nieoczekiwanego bogactwa.

- Nie masz nic do stracenia, Arntorze. Te słowa zatrzymały go w pół ruchu, na twarz 

wypełzła gorycz. Podszedł do niej, grożąc jej palcem.

- Pilnuj się, Amelio Oppdal! Mnie nie musisz mówić, co mam robić. Nie poważyła się 

na to nigdy żadna kobieta.

Amelia zamknęła usta, czekała. Wreszcie oświadczył:

background image

- Pięć talarów i bez żadnych głupstw. Będziesz trzymać się kobiet, to przecież o nich i 

o dzieciach przez cały czas mówisz. Mężczyźni cię nie potrzebują, jeśli mają przeżyć, muszą 

robić swoje.

Amelia  leciutko  skinęła głową, znów zaczęła  kołysać  się na krześle.  Teraz, kiedy 

strach i napięcie odeszły, ogarnęło ją zmęczenie.

- Dawaj pieniądze, to sobie pójdę! Delikatnie pokręciła głową, pilnie obserwowała 

jego reakcję, gdy mówiła odważnie:

- Jeden z twoich ludzi może jutro po mnie przyjechać, znów zgromadzimy się przy 

chacie Durdei. Potem dostaniesz pieniądze, Arntorze, chyba tak bardzo ci się nie spieszy.

Zrozumiał, że nie chce mu pokazać, gdzie ukryła srebro.

Potężny mężczyzna groźnie wyszczerzył zęby. Zanim Amelia zdołała się zorientować, 

co się dzieje, rzucił się na nią i mocno przycisnął wargi do jej ust, przesuwając dłońmi po 

mokrej jeszcze koszuli. Nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku i pobudzić do życia 

zmęczonych mięśni. Bezwładna jak worek pozwoliła na dotyk jego chciwych wilgotnych ust i 

twardych dłoni. Nagle równie gwałtownie jak się na nią rzucił, teraz się cofnął. Przez moment 

stał, dysząc ciężko jak miech kowalski. Spostrzegła, że spodnie pod paskiem mu się napięły, i 

poczuła lęk.

- Jutro - powiedział głosem pełnym piasku.

Chwycił swój kapelusz, zaklął i wybiegł.

Amelia siedziała, nie wiedząc, czy ma ulec drżącemu strachowi, czy też wdzięczności 

za odniesione zwycięstwo, w której jednak nie było radości.

Na   stole   leżały   dwie   brązowe   grudki,   wzięła   jedną,   podniosła   do   ust.   Kiedy 

przymknęła oczy, napłynęły wspomnienia.

Kiedyś była taka mała.

Leżała   na   nędznym   posłaniu   w   chacie   chałupnika   w   Lyster   i   rozkoszowała   się 

słodyczą, podczas gdy dźwięki dochodzące z łóżka rodziców z wolna ją usypiały...

background image

ROZDZIAŁ XII

Ruchy  statku   były   jej   ruchami,   zżyła   się  z   nimi   już   tak,   że   nie   reagowała   nawet 

wówczas,   gdy   największe   fale   obracały   świat,   a   podłoga,   czyli   pokład,   podnosiła   się   i 

zamieniała w ścianę.

Stara   kobieta   kołysała   się   wraz   ze   statkiem.   Jej   drobne   ciało   dało   się   pochwycić 

tańcowi   fal   w   swobodnym,   pozbawionym   strachu   rytmie.   Siedziała   na   koi   z   kolanami 

podciągniętymi  pod brodę jak młoda gibka dziewczyna. U jej boku spał mężczyzna, ręce 

kobiety spoczywały na jego poduszce, zwiniętym stosiku ubrań. Kobieta patrzyła na swego 

towarzysza,   oczy   wciąż   potrafiły   zalśnić   żywym   pożądaniem,   chociaż   policzki   miała 

pomarszczone, a usta pozbawione czerwieni.

Ukochany, jakiż wciąż jesteś piękny!

W siwych włosach widnieją teraz czarne pasma.

Kiedyś, całe życie temu, było odwrotnie.

Delikatnie pogładziła go po czole, które czas naznaczył bruzdami głębokimi niczym 

koryta rzeki. Ale teraz, kiedy spał, wygładziły się w płytkie strumyki. Kobieta mogła niemal 

zapomnieć  o upływającym  czasie  i wrócić  pamięcią  do nocy poślubnej. Wciąż lekko się 

kołysała, lecz nogi ją rozbolały.

Ostrożnie,   tak   żeby   go   nie   obudzić,   wyciągnęła   się   na   skrawku   miejsca   między 

mężczyzną a ścianą statku.

Jego równy oddech był dla niej najbardziej kojącą ze wszystkich kołysanek Dopóki 

rozbrzmiewał w uszach, mogła czuć się bezpieczna ze świadomością, że on jest przy niej.

On pożyje jeszcze przez jakiś czas. Będzie żył, kiedy fale wreszcie ucichną, a kadłub 

statku zazgrzyta o brzeg. Jej ukochany nie zalicza się do ludzi, którzy się poddają. Udowodnił 

to całym swoim życiem, nauczyła się go kochać między innymi i za to.

Stara kobieta przytuliła się do boku śpiącego męża. Zgiętą rękę wsunęła pod głowę, 

druga spoczęła na jego piersi. Nie tak silnej już jak kiedyś, prężące się pod skórą mięśnie 

zniszczył  czas, lecz skóra wciąż jeszcze pozostała miękka i młoda. Wstrzymując oddech, 

mogła jeszcze poczuć, jak uderzenia jego serca sprawiały, że ożywał w niej płomień. Gładziła 

nagą pierś mężczyzny, oczy same się zamknęły.

Śniła jej się piękna wieś, fiord, w którym woda bywała zieleńsza od trawy, gdzie 

niebo pochylało się nad nią, niskie i ciemne, a horyzont czerwieniał jak krew. Zanim sen 

przerodził   się   w   koszmar,   uniosła   się   ponad   okolicą   i   poszybowała   do   małej   samotnej 

zagrody.

background image

Nad nią wznosiły się wierzchołki gór.

Usypiska głazów, postrzępione grzebienie skał.

Tam właśnie zmierzali. Do miejsca, gdzie letnie słońce świeciło jeszcze długo po tym, 

jak ludzi w wiosce z kościołem spowiły cienie.

Dotrze tam razem z nim, nie podda się, chociaż droga zdaje się nie mieć końca.

Statek   niósł   ich   przez   cieple   morza,   ale   już,   już   wkrótce   wokół   dziobu   zrobi   się 

chłodniej.   Już   niedługo   inne   ptaki   zaczną   bawić   się   wokół   masztów   i   w   pewien   piękny 

poranek przyszłego roku postawią wreszcie stopy na swej własnej ziemi.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Amelia   nie   zauważyła,   że   minęły   jej   siedemnaste   urodziny.   Jakie   to   zresztą   ma 

znaczenie? Jeden dzień był podobny do drugiego, a wszystkie czerwonoczarne od harówki i 

bólu, jej własnego i innych.

Zgodnie   z   umową,   jaką   zawarła   z   Arntorem,   mieszkańcy   brzegu   zaczęli   ją 

akceptować. Niektórzy wciąż patrzyli na nią koso, ale w żadnym spojrzeniu nie czaiła się już 

groźba, a pewnego sierpniowego dnia skórzana sakiewka, którą jej skradziono, nagle znów 

pojawiła się w koszyku.

W dobrych chwilach Amelia uważała, że wiele osiągnęła.

W ciągu tej jesieni zatrudniła całą gromadę dzieciaków przy zbieraniu mchu, torfu i 

desek do uszczelniania domów. Dzieci znosiły także korę z drzew i z uporem mocowały ją na 

dachach. W wyniku tych prac większość nędznych chatynek nie przepuszczała do środka 

wody   ani   wiatru.   Dzieci   i   kilkoro   staruszków   zebrali   wspólnie   wiadra   jagód,   borówek   i 

owoców jałowca. Mogli je sprzedać, Amelia dopilnowała, by nikt ich nie oszukał. Gorzko 

płakała, kiedy wuj jednego z chłopców odebrał mu zarobek i pozbył się wszystkich szylingów 

w ciągu jednego tylko wieczoru w karczmie. Ale takie było życie.

Nauczyła kobiety tkania dywanów i chodników, ich prymitywne warsztaty dobrze się 

nadawały do takiej prostej roboty. Teraz stos wielobarwnych chodników leżał gotowy w kącie 

chaty Hjordis, bo w dziupli Durdei nie było na nie miejsca. Amelia niekiedy jednak tam 

nocowała, wciśnięta w kąt między rozpadającym się stołem a siennikiem Durdei. Dziecko 

sypiało  z matką,  chłopczyk  nocami  dużo płakał.  Amelia  rozdzieliła  pomiędzy ludzi  silne 

ługowe   mydło   i   wywar   z   jałowca.   Od   dwóch   najbardziej   chętnych   do   współdziałania 

wieśniaków pożyczyła wielkie kadzie, mieszkańcy nabrzeża mogli wygotować w nich ubrania 

i to, co służyło  im za pościel. W jesiennym  powietrzu  para grubą warstwą kładła się na 

chłodnym morzu. Niektórzy jednak odmówili, chociaż sam Arntor ściągnął z grzbietu koszulę 

i   żeby   dać   dobry   przykład,   pomaszerował   przodem   do   ogniska   Amelii.   W   rezultacie 

wszystkie lepianki z wyjątkiem czterech były teraz wolne od wszy i pcheł. Kobiety bardzo się 

już pilnowały, nie wpuszczały dzieciaków, nie sprawdziwszy im uprzednio głów i brwi.

Wieczorem   Durdei   uszczęśliwiona   uśmiechnęła   się   do   Amelii.   Skórę   wciąż   miała 

zaczerwienioną od mycia ostrym mydłem, włosy błyszczały, łagodnie wijąc się przy uszach w 

wyjątkowo twarzowej fryzurze.

-   Jesteś   aniołem,   Amelio,   wszystko   ci   się   udaje.   Pomyśl   tylko,   tylu   ludzi   minęło 

dzisiaj Pijusa, nawet go nie pozdrawiając. Nie poznali go, kiedy zmył  z siebie smugi od 

background image

tytoniu i cały ten brud. A jego włosy! Okazało się, że są siwe jak u samego asesora!

Amelia kiwnęła głową, uśmiechnęła się smutno. Jej szeroką suknię czuć było potem. 

W samym środku wielkiego mycia czuła się brudna. Jutro musi wrócić do domu i zająć się 

sobą. Może nawet odpocząć przez jeden dzień? Teraz i tak niewiele mogła zdziałać, bo w 

tych   dniach   przypływały   statki   z   towarami   z   Bergen.   Po   letniej   suszy   ceny   ziarna   były 

wyższe, niż ktokolwiek ośmielał się przewidywać. Amelia widziała, jak wartość wszystkich 

towarów maleje w porównaniu z jedzeniem i chlebem. Czeka ich ciężka zima. Na szczęście 

wciąż zachowała większość zabranych z domu talarów, na pewno się przydadzą. Kupiła do 

Meisterplassen osiem owiec i jedną krowę, chłopiec z Bondeviki karmił je trzy razy dziennie. 

Kiedy Amelii nie było w domu, przeprawiał się na drugą stronę fiordu i za tę pracę miał 

obiecaną na wiosnę jedną owcę.

Tak, jutro odpocznie. Może rozgoni choć trochę mgłę zmęczenia?

Nie zdążyła  jednak doprowadzić tej myśli do końca, gdy na zewnątrz rozległy się 

podniecone głosy. Kobiety krzyczały głośno, przeraźliwie, porozumiewając się przez drogę. 

Jeden z głosów Amelia poznała od razu, to ta sama kobieta, która pewnego dnia wbiła w nią 

wzrok ponad posłaniem chorego i spytała, jakimiż to czarami się posłużyła, by wzbudzić 

zainteresowanie   Arntora?   Twarz   pokryła   jej   się   maską   zazdrości,   dość   zgrabne   rysy 

wykrzywił grymas, na którego widok usta Amelii mocno się zacisnęły.

Amelia zadrżała lekko, jak zawsze gdy mowa była o czarach. Wprawdzie proboszcz 

wciąż   pięknie   pozdrawiał   ją   w   niedziele,   domyślała   się   jednak,   że   jego   życzliwość 

gwałtownie się skończy, gdy odświętna sukienka za kilka tygodni stanie się za ciasna.

„Nie  wypowiadaj   tego   słowa,   kiedy   nie   wiesz,   o  czym   mówisz"   -   syknęła   wtedy 

Amelia do obcej kobiety.

Bezimienna w odpowiedzi tylko zarechotała. Amelia poczuła, że wokół serca zaciska 

jej się lodowata dłoń, być może powszechne mniemanie, że to Arntor jest ojcem jej dziecka, 

nie jest wcale korzystne? Choć przecież dawało jej najkonieczniejszą ochronę, nikt w tej 

dziwacznej społeczności nie ośmielił się tknąć kobiety Arntora. Ten człowiek miał na tyle 

silną pozycję, że nawet szanowani wieśniacy nie śmieli z nim zadzierać. Ta kobieta jednak 

sprawiała wrażenie gotowej choćby do sięgnięcia po nóż. W jednym jej spojrzeniu mieściło 

się teraz więcej nienawiści niż we wszystkich zerkających z ukosa oczach obcych.

Amelia spytała Arntora, co to za jedna. Odwrócił wtedy głowę i odrzekł krótko:

- Wdowa Arval nigdy nie nauczy się chyba zamykać gęby na kłódkę.

- Ma, zdaje się, na ciebie oko - zażartowała Amelia.

-   Ma   oko   na   wszystkich,   którzy   posiadają   cokolwiek   ponad   parę   gaci   -   odparł   i 

background image

odszedł.

Głos kobiety dobiegający zza cienkich  ścian stał się jeszcze wyraźniejszy.  Amelia 

podniosła się niechętnie, lecz Durdei była już przy drzwiach i wyglądała.

- Ona strasznie lamentuje, może jest pijana? Amelia także wyszła z chaty, na zewnątrz 

mrok wpychał już cały świat do ciemnego worka.

Ale wciąż było dość widno, by jasna chustka kobiety z Arval podskakiwała na drodze, 

i dość cicho, by mogły usłyszeć, co wykrzykuje.

-   Nieszczęście!   Nieszczęście,   ach,   co   za   straszne   nieszczęście!   Ratunku,   wszyscy 

ludzie, chodźcie do młyna!

Durdei przeżegnała się, gwałtownie odwróciła się do Amelii.

- Coś się stało, mówi, że przy młynie, prawdopodobnie przy młynie Bykkjar, tam 

jeszcze wciąż przyjmują zboże.

Amelia   popatrzyła   na   rozkrzyczaną   kobietę,   słyszała,   że   ludzie   wychodzą   z   chat 

poniżej i powyżej drogi, niektórzy wołali coś zaspani, inni złorzeczyli, żądając ciszy.

- Pójdziemy zobaczyć - oświadczyła Durdei ze źle skrywaną ciekawością.

Amelia zebrała swoje rzeczy w węzełek. Dziś nawet w nocy nie będzie spokoju.

Dotarły do młyna, kiedy ostatnie resztki dziennego światła znikały za grzebieniem 

gór. Przed młynem zebrała się gromada mężczyzn, zmagali się z czymś w wodnej głębi. Nie 

rozlegał się żaden dźwięk obracającego się kamienia ani płynącej wody. Amelia spostrzegła, 

że zastawka śluzy jest opuszczona, a młynówka pusta.

Podbiegła   do   krawędzi,   zajrzała   w   dół.   Ktoś   zapalił   pochodnię.   Amelia   z   trudem 

przełknęła ślinę, głębia pełna była kawałków drewna, plątaniny zniszczonych  części, a w 

samym, środku kilku mężczyzn ciągnęło coś, podnosiło i zginało.

- Arntor utknął! Olai nie żyje! Ach, na Boga, nie wiadomo, kiedy i reszta się zawali!

Amelia zobaczyła, że cały młyn się przekrzywił, stare ściany pochylały się do siebie 

jakby w ostatnim uścisku, a podłogi między nimi już nie było. Spróchniałe drewno lekko 

skrzypiało, jedynie solidny mur stał ciemny, nieruchomy.

- Arntor! Zawołała, poczuła przytrzymujące ją dłonie, mało brakowało, a wpadłaby do 

wody.   Łopatki   koła   wodnego   nie   obracały   się,   a   ono   samo   leżało   jak   martwa   foka   na 

powierzchni. Oba kamienie - leżak i biegun - przeleciały przez podłogę, zaś bale ze ścian 

osunęły   się   splątane   bardziej,   niż   spławiacze   widzieli   kiedykolwiek   na   rwących   wiosną 

rzekach.

Amelia wyrwała się, stanęła z zaciśniętymi rękami, zmuszała oczy do patrzenia. W 

samym środku chaosu dostrzegła jakąś twarz, ledwie wystawała ponad powierzchnię wody. 

background image

Szara, martwa i dobrze znajoma. Arntor leżał przyciśnięty pod kołem, jakiś człowiek trzymał 

jego głowę nad wodą, a trzej inni walczyli łomami, zapierając się plecami o ciężkie bale. Na 

nic się to jednak nie zdawało.

- Zamarzniemy! - zawołał jeden z mężczyzn, widać było, że dzwoni zębami i trzęsie 

się cały.

- Gdzie, do diabła, są konie?

Amelia   nie   mogła   wydusić   z   siebie   słowa,   widziała   tylko   twarz   Arntora   niczym 

odbicie księżyca w wodzie. Zobaczyła, że nie drga w niej żaden mięsień, a z kącika ust sączy 

się coś ciemnego.

- On już nie żyje - szepnął ktoś obok niej.

-   Żyje,   żyje,   ale   gdzie,   do   diabła,   są...   Ale   koń   już   był,   to   wieśniak   z   Uglum 

przypadkiem   tędy   przejeżdżał   z   ładunkiem   liściastych   gałęzi.   Jego   stara   szkapa   była 

zmęczona, lecz batem na pewno da się ją zmusić do ostatniego wysiłku. Zwłaszcza teraz, 

kiedy chodziło o ludzkie życie.

Przywiązali do koła linę, jeden z mężczyzn zgięty wpół wyszedł na brzeg, trząsł się ze 

strachu i zimna.

- Wszystko się zaraz zawali, cała ta ruina, za diabła tam nie zostanę i nie dam się 

utopić!

Ruszył   za   nim   drugi,   lecz   ten,   który   podtrzymywał   głowę   Arntora   nad   wodą, 

najwyraźniej miał wątpliwości. Zerknął na pochylające się ściany młyna, wiedział, że przy 

wyciąganiu koła reszta przegniłej konstrukcji najprawdopodobniej się zawali. Oznaczać to 

będzie koniec dla Arntora i dla niego samego. W dłoniach znajdujących się pod wodą stracił 

już czucie, ale jakimś cudem wychwytywał nierówne pulsowanie wciąż walczącego serca 

Arntora.   Przymknął   oczy,   usłyszał,   że   ostatni   z   towarzyszy   wychodzi   z   wody.   Lina   się 

napięła.

- Ciągnijcie, ciągnijcie! Młody człowiek osunął się niemal na kolana, nogi mu już 

zdrętwiały, a ciało, które podtrzymywał, w jednej chwili wydało mu się cięższe, jak gdyby 

woda przestała wypierać je w górę.

Nagle coś zatrzeszczało głośno obok niego, coś pękło. Stał, mocno zaciskając oczy, z 

całych sił podtrzymywał drugiego człowieka i czekał, aż dopełni się ich los.

Ciężkie koło odciągnięto tak prędko, że obaj trzymający linę mężczyźni padli w tył, 

ale stojący w wodzie, nawet gdy mokre zimno wypełniło mu uszy, nie wypuścił ciała Arntora. 

Wkrótce nogi znów znalazły oparcie na dnie rzeki, zmusił je, by się wyprostowały, i mógł 

zaczerpnąć powietrza. Ostatkiem sił rzucił się w bok ku bezpieczniejszemu brzegowi, wlokąc 

background image

za sobą bezwładnego rannego. Teraz wyciągnęło się do niego więcej rąk. Przytrzymywały i 

szarpały, zawodzenie kobiet mieszało się z pełnymi przerażenia jękami mężczyzn.

- Ach, na Boga...

Szept   rozległ   się   w   ciszy,   zanim   młodemu   ratownikowi   pociemniało   w   oczach. 

Zobaczył, że to szepcze młoda kobieta, ta o najpiękniejszych włosach na świecie. Miała tak 

nieprawdopodobnie wielkie oczy, rzuciła się na rannego, jej twarz płonęła jak pochodnia. 

Dziwne, jak mało wystraszona się wydawała...

Gdyby ktoś opisywał Amelii takie rany, takie okaleczenia, zapewne z największym 

wysiłkiem przełknęłaby ślinę i nakazała mu milczenie. Ale teraz, stojąc w samym środku 

grozy, była zimna i silna, a jej głos brzmiał donośnie:

- Przynieście nosze i więcej światła, prędko!

Ktoś podpalił ułożony w pobliżu stos gałązek, zajęły się i wkrótce jesienny wieczór 

rozjaśniło niewielkie ognisko. Amelia zaczęła zrywać ubranie z poranionego mężczyzny, nie 

zważając na nieśmiałe okrzyki protestu zgromadzonych ludzi.

Lewe biodro Arntora było strzaskane, z uda i łydki pozostała jedynie przedziwna masa 

zmiażdżonej kości, nasiąkniętego wodą samodziału i zgniecionego ciała.

Amelia   zerwała   z   głowy  chustkę,   przewiązała   nią   mocno   pachwinę,   ściągnęła,   aż 

kostki jej pobielały, ale musiała prosić jednego z mężczyzn o pomoc, by opaska dobrze się 

napięła.

Przycisnęła potem dłonie do rany w boku Arntora, była długa na dłoń i z niej właśnie 

płynęło teraz najwięcej krwi. Zobaczyła, że nacisk zmniejszył krwotok, rana okazała się więc 

nie tak poważna, jak się obawiała, nie aż tak głęboka. Poszkodowany miał jednak połamane 

dolne żebra, przez zszarzałą skórę wyczuwała ich ostre krawędzie.

Wsłuchiwała się w serce Arntora, ale nie udawało jej się wyciszyć uderzeń własnego 

pulsu, w uszach jej szumiało. Dłonie powinna mieć teraz lodowate, bo w powietrzu czaił się 

chłód, a ciało Arntora było zimne jak sopel lodu, jednak Amelia czuła żar ogarniający jej 

ciało. Otaczające ją głosy nagle jakoś ścichły, wkrótce słyszała już tylko bicie własnego serca. 

Ciało stanęło w płomieniach, w żyłach zaczął krążyć tętniący strumień płynnego ognia.

Tchu   zabrakło   jej   w   płucach,   zacisnęła   oczy   jak   w   bólu.   Ludzie   stojący   dookoła 

rozdziawili gęby i zdrętwieli, coś w twarzy młodej kobiety zmusiło ich do zastygnięcia bez 

ruchu.

Uderzenia serca rozlegały się teraz jak grzmoty, a ponad nimi unosił się delikatny 

szumiący dźwięk, którego nigdy dotychczas nie słyszała, przypominał być może piosenkę 

lecącego roju pszczół, lecz był o wiele, wiele głębszy.

background image

Amelia pozwoliła temu tonowi się prowadzić, pozwoliła, by ją napełnił, otworzyła 

zmysły, przez moment zadrżała na wspomnienie czegoś zupełnie innego.

Fala już się cofała, Amelia wciąż jednak nie mogła odsunąć rąk od boku i biodra 

Arntora. Jakby coś, nad czym nie miała kontroli, przyssało je, przytrzymało. Ramiona bolały 

ją teraz i nagle w głowie nastąpiła eksplozja, białe światło zalało oczy, czaszka jakby zaraz 

miała pęknąć, usłyszała jeszcze, jak ludzie w tej samej sekundzie wstrzymali oddech.

Wreszcie znów mogła patrzeć przytomnie, widziała twarz Arntora, tak samo bladą, 

zszarzałą, lecz oczy mężczyzny otworzyły się w niemej udręce.

- On żyje.

- Pomogę ci - szepnęła do niego. Opuścił powieki z cichym jękiem, jak gdyby był 

dzieckiem, które zbudziła z koszmaru i uspokoiła.

Dłonie Amelii poruszyły się na jego skórze. Oszołomiona usiadła. Zauważyła, że krew 

z ran przestała płynąć, a skóra na powrót przybrała barwę życia. Nie śmiała rozluźnić węzła w 

pachwinie, bała się ujrzeć brutalnie zgniecione organy płciowe.

-   Zanieście   go   pod   dach   -   szepnęła   słabym   głosem.   -   Do   najbliższego   łóżka!   I 

rozgrzejcie gorącymi kocami i okładami.

Sama poszła z ludźmi, lecz w jej duszy panował jedynie chaos, odnosiła wrażenie, że 

nie ma ani ciała, ani myśli, jak nowo narodzone dziecko, które tak gwałtownie staje twarzą w 

twarz ze światem. Człapała przy noszach Arntora krótką drogą do zagrody Olaia młynarza. 

Zauważyła płaczącą żonę, widziała, że ktoś już zajął się zwłokami.

Arntor żył.

Amelia nie wiedziała, czy cieszy się z tego, czy nie.

Siła, która wróciła mu życie, była tak niesłychanie potężna, że Amelia musiała z całej 

mocy nad sobą panować, by nie poddać się konwulsjom.

Coś w niej tkwiło.

Coś, co było samą siłą życia.

Czy to Bóg?

Czy ma to odebrać jako jego znak?

A może  to po prostu zła moc?  Coś, co wydobyło  się z tego, co w niej rosło? Z 

potomka grzechu? Z zakazanej płodności?

Amelia zadrżała, a w oczach ludzi, którzy tłoczyli się wokół niej, widniał taki sam 

strach przed tym, co zobaczyli, jak przed znacznie bardziej znajomą grozą śmierci.

1722

W późne lutowe noce szukała schronienia na Meisterplassen, ale wcześniej, kiedy 

background image

Arntor walczył o życie, spędzała przy nim każdą wolną godzinę. Teraz wyglądało już na to, 

że z tego wyjdzie,  Amelia  nie była  zaskoczona,  ale  inni ludzie wciąż ściszonym  głosem 

rozprawiali o zadziwiającym cudzie.

Rany  powiększały  się   w   miarę,   jak   przekazywano   nowinę   z   ust  do   ust,  teraz   już 

mówiono nawet, że widziano ciało Arntora całkiem zmiażdżone, zgniecione, że wszystkie 

wnętrzności miał na wierzchu, że był jednym wielkim kawałem krwawiącego mięsa. Amelia 

przyłożyła do niego dłonie, niektórzy twierdzili, że słyszeli, jak mruczy dziwne formuły, inni 

jednak upierali się, że kobieta wymawiała słowa modlitwy. Takich na szczęście było więcej.

W  ciężkie  noce,  kiedy mróz  trzeszczał   w  ścianach,  leżała,   nie  rozpalając  ognia,  i 

trzęsła   się   z   zimna.   Zniknął   gdzieś   strumień   ciepła,   który   czuła   przy   posłaniu   Arntora. 

Odeszła nadzieja i odwaga, jakie przyniósł ostatni lepszy okres.

Pozostały jedynie łzy i strach. I to coś, co poruszało się w niej w środku. Czuła się 

rozdarta   na   dwoje.   Potrafiła   niekiedy   troskliwie   przyłożyć   ręce   do   okrągłego   brzucha   i 

odczuwać przy tym w sercu coś na kształt spokoju. To w takich momentach, w chwilach 

słabości, pojawiała się przed nią twarz Bendika.

Zwykle   jednak   każde   najmniejsze   poruszenie   odczuwała   jako   demonstrację   zła. 

Nocami  coraz częściej  nawiedzało  ją dziecko,  za każdym  razem pod postacią  potwora  o 

strasznych obcych rysach i głosie, który przerażał ją bardziej niż sama śmierć.

Potomek grzechu.

Amelia   utworzyła   sobie   w   wyobraźni   wizerunek   dziecka   i,   doprawdy,   nie   był   on 

piękny.

Często modliła się w samotności.

Choć złożone długo ręce niemal zamarzały, miłujący Bóg wciąż był Amelii bardzo 

daleki. Nie czuła Jego pocieszającej obecności, choć niekiedy pozwalała sobie na uniesienie 

głowy i stwierdzenie, że świat jest piękny. Jesień była szaleństwem żółci i czerwieni, suche 

lasy wybuchnęły kolorami już po pierwszej mroźnej nocy. Teraz jednak liście miały barwę 

brunatnej zgnilizny, a ziemia leżała równie martwa jak w sierpniu, kiedy słońce wypaliło 

wszelkie życie.

Dobry Boże, bądź przy mnie.

Niechże nie stanie się tak, jak myślę, niech dziecko nie okaże się zdeformowanym 

potworem, wstrętnym jak grzech, którym zawiniłam.

Bała się zasypiać, wreszcie jednak ciało zwyciężyło i zażądało odpoczynku. I znów 

wróciło do niej zło, ohydne, nienazwane.

Gęba dziecka otworzyła się, czarna gardziel była przepaścią, Amelia patrzyła w jego 

background image

czerwone oczy, poczuła zapach  siarki, kiedy zaniosło się wrzaskiem. Ciało przypominające 

rybę, ostre łuski, nogi niepodobne do ludzkich, zakończone szponami, jakie miały smoki w 

książkach mamy. We śnie pojawił się także Bendik, uciekał przed potworem, lecz ten dopadł 

go i rozszarpał na jej oczach. Potem dziecko zmieniło się w smoka i pochłonęło swoją matkę. 

Amelia krzyczała przez sen, nie mogąc się obudzić.

Dzień nadszedł niepostrzeżenie. Poderwała się zamroczona, zanim jeszcze spojrzała 

przytomnie i zrozumiała, że nic jej nie grozi.

W każdym razie przy łóżku nie czyhał żaden potwór, żaden smok.

Ale krzyż bolał ją jak opętany.

Zadrżała.

Opętana.

To jest właściwa odpowiedź, przeszło jej przez myśl. Napięty brzuch to nic innego jak 

tylko ciężar zła.

Osłabła,   położyła   się   z   powrotem.   Oczy   zapatrzyły   się   w   sufit,   lecz   niczego   nie 

widziały.

Jak łatwo byłoby wybrać śmierć. Nie śmiała jednak tego zrobić, bała się sprzeciwić 

Panu kolejnym straszliwym grzechem. Być może Bóg miałby dla niej łaskę, gdyby chwyciła 

swój   kielich   goryczy   i   wychyliła   go   do   dna.   Teraz   jednak   prawie   niemożliwe   było 

zrozumienie Jego ścieżek, grzech jakby piętrzył się, zagradzając jej wszystkie drogi.

Arntor przeżył. Amelia nie wątpiła, że to Bóg tak postanowił. Nie było jednak pewne, 

czy mężczyzna zechce się domagać swoich praw, kiedy dziecko przyjdzie na świat, wypadek 

bowiem dotkliwie go okaleczył. Dłonie Amelii nigdy nie zbliżyły się do tego miejsca, kazała 

Hjordis zająć się maściami i opatrywaniem najintymniejszych części ciała brata.

Arntor uratował mi życie, kiedy leżałam tak jak teraz, pomyślała Amelia. Słuszne 

zatem, że mu się odwzajemniłam. Ale mój dług nie jest jeszcze spłacony, Panie.

Dopomóż mi, ratuj, nie dokładaj mi więcej ciężarów, bo nie zdołam się podźwignąć.

I uwolnij mnie od strachu, Panie.

Dziecko w niej kopało, po raz pierwszy odczuła fizyczny ból przy jego ruchu.

Przez głowę przeleciała jej myśl: Czy to możliwe, że już zbliża się rozwiązanie?

Cicho jęknęła. Słyszała, że powinny przyjść mocne skurcze, lecz nic takiego nie czuła, 

raczej tępą falę bólu, która wznosiła się i opadała, unosząc ją z sobą i nigdy całkiem nie 

znikając.

Amelia walczyła z kulą w gardle. Zmusiła ją do przesunięcia się w dół, w głąb, tam 

gdzie mieszkało w niej dziecko.

background image

Mama...

Po raz setny pomyślała to samo. Powinnam była wrócić do domu.

To jednak niemożliwe.

Nie mogła zarazić ich tym złem, nie mogła narażać najdroższych jej ludzi na jeszcze 

więcej strachu i udręki. Nie pozostawało jej nic innego, jak pisać długie, radosne listy i z 

entuzjazmem opowiadać, jak dobrze jej się wiedzie i jak wiele zdołała dokonać.

Matka zapowiadała, że na święta zabierze ją do domu.

Amelia   jednak   groziła   i   błagała,   i   w   rozpaczy   zdołała   przekazać   coś,   co   musiało 

wywrzeć wrażenie na matce.

Na dzień przed Wigilią przybyła bowiem łodzią przesyłka z Wdowiej Zagrody. Dwa 

wielkie   kosze   i   duża   faska   świątecznego   jedzenia.   W   chacie   Durdei   wyprawiono   ucztę, 

Amelia wzięła z sobą tylko kawałek kiełbasy, kilka placków, ser i jedną beczułkę z piwem.

Jej Boże Narodzenie było pokutą w samotności, lecz kiedy rozległo się bicie dzwonów 

z dwóch kościołów, mogła rozkoszować się smakołykami i piwem z piwniczki ojca.

Teraz nie pozostał jej nawet kawałeczek placka.

Amelia wstrzymała oddech. Z bijącym sercem oczekiwała na kolejną falę bólu, który 

przyniósłby jej odpowiedź i odebrał wątpliwości.

Ale nic więcej się nie stało. Tylko cienka skóra na brzuchu zadrżała lekko, kiedy 

obróciło się tkwiące w niej życie.

Ostrożnie przeszła przez izbę. Wyjęła przybory do pisania, przysłane przez matkę, i 

zasiadła do listu do domu. Ale papier jakby nie chciał przyjąć słów, urwała w połowie zdania 

i wzięła nowy arkusz.

Białymi   zmarzniętymi   palcami   Amelia   Oppdal   napisała   swój   testament,   ostatnie 

pozdrowienia do matki, ojca, dla Karla Martina...

Po długim wahaniu dodała jeszcze kilka słów do Bendika na oddzielnym  arkuszu, 

zapieczętowała go woskiem ze świecy i na wierzchu napisała jego imię.

Gdy   skończyła,   wszystko   wydawało   jej   się   łatwiejsze.   Na   szeroko   rozstawionych 

nogach przeszła z powrotem do łóżka, ranek bowiem jeszcze nie nastał. Dziecko drżało, jakby 

trzęsło się z gniewu albo płakało w jej wnętrzu. Odczuwała znów ból, lecz nie był ostry ani 

zbyt silny.

Amelia przymknęła oczy, poczuła, jak ogarnia ją spokój.

Była pewna, że nie przeżyje porodu.

A jeśli nawet tak by się stało, to obawiała się, że nie zniesie spotkania z dzieckiem. 

Obrazy w jej głowie z każdym dniem stawały się coraz straszniejsze, dawno już przestała 

background image

patrzeć na najmniejsze dzieci z chat mieszkańców brzegu i zastanawiać się, czy jej własne 

dziecko będzie podobne do któregoś z nich.

Jej dziecko nie będzie takie jak one.

Nawet   jeśli   matki   tych   dzieci   były   niemoralne,   brudne   i   bezbożne   w   swym 

postępowaniu, to jej grzech był całkiem innego rodzaju.

Amelia zapadła w odrętwiały spokój, jak niedźwiedzica, która układa się w zimowej 

gawrze w oczekiwaniu na długi sen.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Z wielkiego statku przesiedli się do niedużego kutra. Szyper obiecał staruszce zawieźć 

ją aż do samego domu, choć właściwie jego celem było Kaupanger, a nie Sogndalsfjaeren. 

Kobieta   przez   chwilę   stała   przed   nim   rozmarzona,   jak   gdyby   same   nazwy   miejscowości 

przeniosły ją w inny świat. Musiał odezwać się do niej ostrzej i zaczął się wahać, obecność 

niewiasty na  pokładzie   nigdy  nie  przynosiła  szczęścia,   a ta   wyglądała  w  dodatku  na  tak 

wiekową, że w każdej chwili mogła umrzeć, na dokładkę ciągnęła za sobą jakiegoś starca. 

Szyper splunął prymką przez reling, znów popatrzył na nią.

- No i na czym stanie? Jeśli uważasz cenę za wysoką, to spróbuj znaleźć kogoś innego, 

kto się wybiera tą drogą tak wcześnie. Dobrze wiesz, że większość ludzi w tym czasie unika 

fiordów.

Kobieta   drgnęła,   napotkała   jego   spojrzenie.   Miała   oczy   bardzo   niebieskie,   jasne, 

pięknie odcinały się od opalonej twarzy. Szyper nigdy jeszcze nie widział tak żywych oczu u 

starego człowieka.

- Nie - odparła miękko. - Bardzo chętnie zabierzemy się z tobą i dostaniesz sumę, 

jakiej żądasz, a nawet więcej, jeśli zatroszczysz się o porządne jedzenie w czasie podróży. 

Czy wiatr nam sprzyja?

Szyper skinął głową.

- Tak, wypływamy jutro rano.

A teraz woda pieniła się wokół dziobu, stary kuter bezpiecznie przetaczał się po falach 

od morza. Wkrótce wpłynęli na wielki fiord, a wiatr wiejący w rufę łagodnymi podmuchami 

popychał wyładowaną szkutę naprzód.

We wnętrzu statku stary człowiek właśnie opróżnił kubek świeżej wody, a kobieta 

pakowała resztki jedzenia do niedużej skrzynki. Niewiele wieźli ze sobą, lecz w maleńkiej 

kajucie bagaż i tak przytłaczał. Grube deski oddzielały ich od ładowni, w której beczki z 

oliwą i zbożem i stosy suszonych ryb przywiązano mocno do burt.

Mężczyzna  uśmiechnął  się ciepło i podłożywszy ręce pod głowę, z zadowoleniem 

wyciągnął   się   na   koi.   Długie   nogi   wystawały   poza   nią   niemal   na   łokieć,   lecz   doprawdy 

niewiele było łóżek odpowiadających jego wzrostowi.

- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szepnął cicho. - Ale za każdym razem, gdy 

oddycham, to czuję już zapach... domu.

Kobieta   także   się   uśmiechnęła.   Drobne   usta   oplatała   teraz   siatka   głębokich 

zmarszczek, lecz uśmiech wciąż potrafił wyrażać pogodne szczęście. Zdarzało się to często, 

background image

gdy patrzyła na niego, a teraz ledwie mogła zapanować nad uśmiechem, bo z każdą godziną 

mężczyzna wydawał się zdrowszy, żywszy niż przez ostatnie lata.

Leżał w białej koszuli i prawie nie noszonych spodniach.

Był po prostu przystojny.

Podeszła do niego, nie przestając się uśmiechać. Nie była to długa przechadzka, lecz 

przez ten moment zdążyli odczytać swoje myśli, przeprowadzić niemą rozmowę.

- Może już jutro... jeśli wiatr będzie sprzyjał. Mężczyzna kiwnął głową.

- Może i tak, ale trudno mi w to uwierzyć.

Pozwolił jej zająć miejsce u swego boku, podtrzymał ją, gdy podnosiła nogi z podłogi. 

Westchnął,   gdy   przytuliła   się   do   niego   policzkiem,   w   krótkim   westchnieniu   kryło   się 

zmęczenie, które nieco ją zasmuciło.

- Kto wie, co nas czeka - szepnęła.

- Wszystko jedno, ukochana, byle  bym  tylko jeszcze raz w życiu mógł ją objąć i 

wyjaśnić... Na Boga, ona jest teraz kobietą w średnim wieku.

Zamglony   obraz  ślicznej  nowo  narodzonej  dziewczynki   wysnuł  się  gdzieś   z  głębi 

pamięci kobiety, nie umiała jednak uczynić go wyraźniejszym, nie umiała przywołać rysów, 

w cichych chwilach jedynie zapach dziecka potrafił jeszcze do niej wrócić niczym przesłanie 

wiosny z dawno zwiędłej koniczynowej łąki. Łatwiej potrafiła wyobrazić sobie starszą córkę, 

lecz oczywiście wstrząsem będzie zobaczyć nastolatkę przemienioną w siwowłosą matronę.

Jakie to dziwne. Dla mnie one na zawsze pozostaną dziećmi, pomyślała kobieta.

- Oby Bóg sprawił, żeby dana była nam ta radość - wyrzekła z mocą.

Oboje jednak liczyli się z tym, że może stać się inaczej. Życie nauczyło ich, że nie 

wolno spodziewać się zbyt wiele.

Mężczyzna powiedział na głos to, o czym myśleli oboje.

- Bez względu na wszystko, kochana, już wkrótce będziemy w domu.

Pogładziła go po ręce, pieszcząc kikuty po kilku odmrożonych niegdyś palcach. On 

przygarnął ją do siebie mocniej, poczuła przy uchu delikatne łaskotanie oddechu.

Maria pocałowała go leciutko w policzek, bardziej miękki teraz, obwisły, choć dla niej 

wciąż   piękny.   Nieco   niezgrabnym   ruchem   naciągnęła   na   nich   koc.   Stateczkiem   lekko 

kołysało,   wpłynęli   na   spokojne   wody.   Miała   ochotę   opuścić   kajutę,   poszukać   wzrokiem 

znajomych miejsc, patrzeć na przesuwające się brzegi coraz dalej i dalej, aż serce wyprzedzi 

łódź i odnajdzie swe korzenie.

Została jednak na dole, przy nim, bo choć wydawał się wesoły i silny, wiedziała, jaka 

słabość ogarnąć go może już za chwilę. Wdzięczna była za każdy poranek, cieszyła się każdą 

background image

radością, którą jeszcze mógł przeżyć.

Uznała, że najlepiej zdrzemnąć się przez kilka godzin, a wieczorem, gdy ucichnie 

krzyk mew... wtedy wyjdą na pokład.

Przywykła już do tego dziwnego bólu i nie odczuła żadnej szczególnej różnicy, kiedy 

sytuacja stała się poważna.

Nie   zdążyła   się   wystraszyć   nawet   wówczas,   gdy   wody   strumieniem   chlusnęły   na 

podłogowe   deski.   Nie   czuła   nic   poza   odrętwiałą   rezygnacją.   Jak   we   śnie   podeszła   do 

paleniska, dołożyła drewna. W izbie nie było zimno, raczej wilgotno. Przez całą noc padało, a 

na dworze nie został nawet spłachetek śniegu. W dzień powietrze było dziwnie wiosennie 

ciepłe, słońce niespodziewanie przedarło się przez deszczowe chmury i przez chwilę odbijało 

w wodzie, a jego grzejące promienie usiłowały zagłuszyć chłodny deszcz.

Piękny dzień.

Niosący obietnicę wiosny.

Amelia jednak nie widziała nic poza czarnymi chmurami, bo w jej oczach nie było już 

zwierciadła. Z rękami zwieszonymi  wzdłuż boków stała nieruchomo, patrząc, jak buchają 

płomienie. Nie miała sił, by wytrzeć kałużę na podłodze. Zmarzła w nogi, wsunęła więc stopy 

w stare skórzane papucie, które znalazła w większej sypialni.

Obojętnie uświadomiła sobie, że musi być już luty, wkrótce Wielkanoc, a jej dziecko 

właściwie powinno się urodzić dopiero kilka tygodni po świętach.

Nie zrobiło to na niej wrażenia.

Już czuła się jak martwa.

To   otępienie   jest   zapewne   ostatnią   łaską,   jaką   mi,   Boże,   okazujesz,   pomyślała, 

podnosząc wzrok ku staremu dymnikowi.

Dowlokła się do stołu, mocno przytrzymała jego krawędzi, czując wzbierającą w niej 

falę, lecz twarz wciąż pozostawała bez wyrazu. Ból jakby do niej nie docierał.

Minęli piękną wieś Leikanger i mogli już patrzeć w stronę Feios i Fresvik, Maria 

musiała mocniej uchwycić się relingu, Randar stał tuż za nią, czuła lekki nacisk jego ciała na 

plecach. Chwiał się na nogach, lecz nie do taktu z falami przetaczającymi się w dole.

Nic nie mówili. Głośna rozmowa szypra z załogą nie dotyczyła ich, nie słyszeli nic 

poza szumem żagli i głuchymi uderzeniami własnych serc.

Czy   to   naprawdę   ja   leżałem   kiedyś   na   tym   cyplu   z   głową   pełną   czarnej   mgły   i 

pragnienia zemsty? pomyślał on.

Czy to naprawdę wioska, gdzie miał dokonać się los Gjertrud? pomyślała ona.

Statek dalej płynął fiordem, chociaż wiatr nie był już tak przyjazny, trzymał się blisko 

background image

brzegu, minął cypel Yelvisaker, cudem jedynie unikając podwodnych głazów. Wreszcie fiord 

znów się otworzył, z widokiem aż do Eidet.

Meisterplassen, tuż za tamtym cyplem.

Dwie   pary   starych   oczu   zaszły   łzami,   wysilali   je   do   granic,   by   zadowolić   serca 

wołające o pierwszy widok domu.

Chaty wydawały się takie małe.

Las o wiele większy.

Góry wyższe, fiord szerszy, nawet niebo takie jakieś dalekie.

Maria poczuła, że Randar ciężko oddycha. Zaraz opuścił głowę na jej ramię, a drżące 

dłonie   objęły   ją   w   pasie.   Ciężko   oparł   się   teraz   na   niej,   nie   śmiała   puścić   relingu,   by 

odwzajemnić uścisk, bała się, że wypadną.

Nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewają, lecz w jednej chwili oboje ujrzeli coś, od 

czego dech im zaparło w piersiach.

Nad chatą unosiła się cienka smużka szarego dymu.

Ale na częściowo zarośniętym podwórzu nie było widać żywej duszy.

Szyper zawołał:

- Czy możemy podpłynąć do samego brzegu? Przystań wygląda na dobrą, ale czy tu 

jest dość głęboko? Kiedy nie ma przypływu?

Randar opamiętał się wreszcie na tyle, by odpowiedzieć. Z wysiłkiem otrząsnął się z 

gwałtownych uczuć i zaczął wydawać polecenia tak, by ominęli dwa wielkie kamienie, które 

przy takim stanie morza kryły się akurat tuż pod powierzchnią wody.

Dobili do samego brzegu.

Maria wytężyła słuch, aż w uszach zaczęło jej szumieć.

Przyłożyła dłoń do czoła, choć nie było słońca świecącego prosto w oczy, szukała 

oznak życia, dźwięków dobiegających ze zszarzałej obory.

Silne, niecierpliwe ręce pomogły im zejść na ląd. Zapłacili za podróż, szyper spieszył 

się   z   odpłynięciem.   Sprawiał   wrażenie   wystraszonego,   zakłopotanego   widokiem   łez 

płynących z oczu i kobiety, i mężczyzny. Może bał się, że umrą, zanim zdąży odbić od brzegu 

i pozbyć się odpowiedzialności.

Oni zostali. Przyglądali się odpływającemu kutrowi, jak gdyby chcieli teraz odsunąć tę 

najważniejszą chwilę.

Nie zastanawiali się, w jaki sposób przeniosą ciężki kufer podróżny do zabudowań, 

Maria zostawiła nawet na kamieniach przybrzeżnych swój mały węzełek. Ujęła męża pod 

ramię, które jej zaproponował.

background image

Droga   była   krótka,   lecz   mimo   to   jakże   trudna.   Usłyszała,   że   Randar   oddycha 

nierówno, zawsze budziło to w niej lęk.

Ale teraz byli w domu.

Radość   tkwiła   w   nich   jak   przejrzałe   piwo,   wiedziała,   że   wkrótce   będzie   musiała 

wybuchnąć. Niezmiernie wolnym krokiem podeszli do drzwi chaty, czekali z nadzieją, że ktoś 

wyjdzie. Musiano wszak zauważyć kuter, na pewno nieczęsto przybijają tu takie duże łodzie. 

Kto kryje się za tymi drzwiami? Kto rozpalił ogień na palenisku, z którego sączył się dym, 

ledwie teraz widoczny nad krytym torfem dachem?

- Maryjko moja, mały aniołku!

Głos mężczyzny brzmiał ochryple, słowa przesycone były żalem.

Maria przełknęła ślinę, puściła jego rękę, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i 

zastukała,   aż   ból   przeszył   kostki.   Kiedy   nikt   nie   odpowiedział,   pchnęła   stare   drewno   i 

zauważyła, że klamka jest wciąż tą samą, którą Randar wyrzeźbił przed blisko sześćdziesięciu 

laty.

Z ust Randara nie wydobył się żaden dźwięk, ale jego twarz zastygła. Oczy otworzyły 

się szeroko, usta bezradnie zadrżały.

Maria także nie mogła oderwać się od widoku, lecz widziała co innego niż on.

Randar wyciągnął rękę, jak gdyby chciał dotknąć kruchej postaci, upewnić się, że nie 

jest to tylko sen.

- Marja - szepnął. Bardzo młoda kobieta na wpół siedziała w łóżku, jej jasne włosy 

pociemniały   nad   czołem,   mokre   od   potu.   W   ramionach   trzymała   maleńkie   zawiniątko, 

wychylały się z niego jedynie najcieńsze i najdłuższe na świecie paluszki. Dziewczyna mocno 

przygarnęła dziecko do piersi i bez strachu wytrzymała spojrzenie dwojga obcych starych 

ludzi, którzy nagle stanęli w drzwiach. Maria zauważyła poplamione krwią koce na podłodze, 

widziała, że ciałem młodej kobiety wciąż targają skurcze. Od chwili narodzin dziecka mogły 

upłynąć dopiero minuty.

Jasnowłosa dziewczyna wyglądała na bardzo zmęczoną. Oczy miała półotwarte, gdy 

przyglądała się Randarowi, po twarzy przemknął jej cień.

- Ja nie jestem Marja - rzekła powoli. - Jestem Amelia. A kim jesteście wy i skąd 

znacie imię mojej matki?

Maria uklękła przy łóżku położnicy. Kolana ją bolały, lecz ona tego nie czuła.

- Marja Meisterplass... twoja matka?  Amelia  nie była  jeszcze dość przytomna,  by 

pojąć prawdę, lecz wolno skinęła głową.

- Nosi nazwisko Oppdal i podarowała mi tę zagrodę, jestem jej właścicielką. Ale kim 

background image

jesteście wy?

Amelia zobaczyła, że kobieta ma bardzo niebieskie oczy, wśród głębokich zmarszczek 

błyszczały   jak   dwie   kropelki   morza.   Włosy   skrywała   duża   czarna   chustka,   ale   zarys 

pomarszczonego czoła sprawił, że Amelia wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź.

- Jestem Maria... twoja babka.

Stary mężczyzna był już przy nich, wspierał się na kiju, który znalazł gdzieś w kącie.

- Randar Meisterplass... twój dziadek. Na miłość boską, a twój pradziadek...

Noworodek pisnął w ramionach dziewczyny, Amelia zamrugała.

Tego   było   za   dużo   jak   na   jeden   raz.   Ledwie   doszła   do   siebie   po   wstrząsie,   jaki 

wywołało spotkanie z dzieckiem, a teraz pojawili się oni. Coś w niej protestowało, by przyjąć 

tę prawdę do serca. Było już przepełnione po brzegi, do bólu, jak wezbrana wiosną rzeka.

- Wróciliście do domu. Ach, mój Boże, czy to możliwe? Mama zawsze mówiła... ach, 

ona będzie...

Amelia ukryła  twarz w miękkim świecie dziecka. Pozwoliła, by łzy skapywały na 

policzek córeczki, takie było jej pierwsze obmycie, bo Amelia nie zdążyła nawet pomyśleć o 

zagotowaniu wody.

Z wysiłkiem podniosła głowę.

Jak gdyby wciąż była sama, mówiła w powietrze:

- Ona mimo wszystko nie jest brzydka, ma dziesięć paluszków u rąk, dziesięć u nóg i 

śliczne usteczka... Panie Jezu Chryste w swej łasce, ona jest piękna!

- Oczywiście - szepnęła z czułością staruszka. - A jakaż mogłaby być wnuczka Marji? 

Nikt chyba nie widział piękniejszego od niej noworodka.

Amelia mocniej przytuliła córeczkę do siebie, przypomniała sobie opowieści matki.

-   Musiałaś   ją   zostawić,   Mario.   Rozdzielono   cię   z   twoim   dzieckiem,   ach,   jakże 

musiałaś cierpieć przez te lata!

Staruszka nabrała powietrza w płuca, z gardła wydarł jej się szloch, Amelia domyśliła 

się, że babka wypłakała niewypowiedzianie wiele łez.

Dłoń starego mężczyzny na ramieniu babki drżała. Oboje staruszkowie wyglądali na 

zmęczonych,   wręcz   wycieńczonych,   Amelia   chciała   się   zerwać,   podać   im   coś   do   picia, 

okazać szacunek, na jaki zasługiwali, ale ciało nie chciało jej słuchać, stopy tylko drżały, 

ostrzegały przed większym obciążeniem, została więc w łóżku. To Maria przesunęła kociołek 

nad ogień, a Randar przyniósł wody. Stara kobieta sprawdziła, czy pępek został właściwie 

odcięty, a potem obmyła dziecko i nasmarowała je maścią wskazaną przez Amelię.

- Doprawdy, znasz się na rzeczy! - rzekła z podziwem Maria.

background image

Amelia zarumieniła się, babcia widziała zapasy w kufrze, zauważyła też schowane tam 

książki. Przybory do pisania wciąż leżały na stole, Amelii serce podskoczyło w piersi, gdy 

uświadomiła   sobie,   jak   straszne   dokumenty   tam   zostały.   Staruszek,   jakby   czytając   w   jej 

myślach, pokuśtykał przez izbę, pozbierał je i bez słowa podał Amelii.

-  Spalcie  to   -  poprosiła  z   goryczą.  Maria   nie  pytała,   co  to  jest,   tylko  po  jednym 

arkusiku posłusznie wrzucała w ogień.

Amelia opadła na poduszkę. Czuła, że rodzi się w niej coś nowego. Wiedziała, że 

można to nazwać szczęściem.

Staruszka oddała jej dziecko pachnące teraz słodko, Amelia poczuła, że coś wzbiera 

jej w piersi, mieszało się to z owym poczuciem szczęścia, lecz wreszcie zdała sobie sprawę, 

że chodzi o coś bardziej fizycznego.

- Przyłóż ją do piersi, kochana Amelio - łagodnie pouczyła Maria.

Zręcznie   pomogła   niezgrabnym   rękom   Amelii,   aż   dziecko   wreszcie   spoczęło 

wygodnie w zagłębieniu jej łokcia. Palce staruszki ujęły sutkę Amelii, pomasowaly ją, aż się 

wyciągnęła, uszczypnęły, by pomóc noworodkowi przy pierwszym ssaniu.

Malutka z zapałem zwracała policzek w stronę matki, czerwony pyszczek cmokał przy 

nagiej skórze, szukał, a języczek ułożył się jak należy, zanim zaczęła ssać.

Amelia przymknęła oczy, zaskoczona gwałtowną radością.

Wreszcie znów musiała je otworzyć i patrzyła na dziecko, aż spoza łez nic już nie 

widziała.

- Naprawdę silna dziewuszka - orzekła Maria zadowolona.

Amelia   zrozumiała,   iż   babka   natychmiast   musiała   pojąć,   że   poród   nastąpił 

przedwcześnie.

Stara ręka gładziła ją po głowie, jakby to ona była dzieckiem.

- Niech Bóg cię błogosławi, moja Amelio, ciebie i dziecko.

Amelia zaszlochała, mała wypuściła pierś.

-   Wielu   rzeczy   nie   wiesz...   babciu   -   powiedziała   cicho.   Maria   pokiwała   głową, 

uśmiechnęła się.

- Tak, bardzo wielu, ale mamy czas, najmilsza Amelio. Randar patrzył na nie obie, 

kobiece głowy tak blisko siebie, poufałe szepty... Upłynęła może godzina, odkąd spotkali się 

pierwszy   raz,   lecz   młodziutka   położnica   w   oczywisty   sposób   już   do   nich   należała, 

nierozerwalne więzy krwi przez cały czas łączyły ją z nimi.

Odwrócił się do ściany, spostrzegł, że drewniane bale są te same co przedtem, ich 

głębokie rysy układają się w ten sam co przed laty wzór.

background image

Naprawdę był w domu.

Być może właśnie dlatego dopadło go zmęczenie, aż czerwone młoty zaczęły walić 

mu w skroniach.

Maria   siedziała   z   dzieckiem,   zdrzemnęła   się   prawie   w   przytulnej,   ciepłej   izbie. 

Znalazła fotel z worka należący kiedyś do Jorila, lecz ze smutkiem musiała się pogodzić z 

tym, że myszy za mocno go używały. Siadła więc przy palenisku na krześle wyciętym w pniu 

drzewa, a nogi oparła o pniak do rąbania drewna. Dziecko spało w jej ramionach, zlewało się 

niemal w jedno z nią. Maria przez cały czas wiedziała, kogo trzyma na kolanach, lecz jakaś 

jej   cząstka   wróciła   do   innego   życia,   może   dlatego   wśród   tej   radości   wyczuwała   lekkie 

muśnięcie strachu.

Popatrzyła   na   dziecko.   Dziewczynka   miała   na   głowie   zaledwie   kilka   rzadkich, 

ciemnych kosmyków. Maria od dnia, kiedy rozdzielono ją z córką, widziała wiele dzieci, lecz 

żadne nie przypominało Maryjki.

Dopiero ta maleńka...

- Uważasz, że jest podobna do mamy...? Słaby głos Amelii drżał. Maria uśmiechnęła 

się, popatrzyła na nią i kiwnęła głową.

Tylko jedna łojowa świeca pozwalała ich oczom nawiązywać kontakt.

- Jaka ona jest? Amelia nabrała powietrza w płuca.

- Mama to... oswojona rysica. Maria czekała. Z twarzy Amelii czytała  więcej, niż 

mogły powiedzieć jej słowa. Odczytywała z nich prawdę o matce, która zostawiła w swej 

córce   głęboki   ślad,   o   smutku,   radości,   uporze   i   głębokiej   miłości.   I   jeszcze   o   czymś 

mrocznym, czyżby o poczuciu winy?

- Mama stale walczy... Wielu się jej boi, ma ogromnie silną wolę i z reguły dostaje to, 

czego pragnie, ale czasami ucieka do lasu i wtedy może płakać. Potem robi się taka mała, ale 

nie chce, żebyśmy się tego domyślali. Tylko tatuś...

Maria wolno pokiwała głową. A więc jej córka miała przynajmniej dobrego męża. Nie 

ma nic ważniejszego na tym świecie, pomyślała Maria.

- Mama jest bogata - cicho powiedziała Amelia.

- Tak jak wszyscy, którzy mają kogoś, przy kim mogą okazać słabość - zgodziła się 

Maria.

-   Tak,   ale   ona   jest   naprawdę   bogata!   Jest   właścicielką   połowy   Lyster,   Wdowiej 

Zagrody, probostwa, wszystkiego...

Maria szeroko otwierała oczy.

- Probostwa i Wdowiej Zagrody? Amelia kiwnęła głową.

background image

- Tak, Revelin spłonął, a Nadjana wszystko oddała mamie  na długo przed swoim 

wyjazdem.

Zdumienie staruszki stało się bardzo widoczne. Ale na dźwięk nazwiska pastora twarz 

jej stężała i to sprawiło, że Amelia pojęła, iż w jej matce jest wiele z tej kobiety, choć z 

wyglądu tak bardzo się od siebie różnią...

- Moja droga, ja nic o tym nie wiem. Kim jest ta Nadjana? Znałam kiedyś pewną 

Nadjanę...

Amelia uświadomiła sobie, jak bardzo zaskakujące może to być dla Marii, zebrała się 

jednak na odwagę i nie spuszczając wzroku z babki, mówiła silnym, spokojnym głosem:

- To ta sama Nadjana, ta, którą spotkałaś na Północy. To strasznie długa historia, znam 

tylko jej fragmenty, ale Nadjana przyjechała do Lyster jako żona Justitiana, spotkała go w 

Kopenhadze.

-   Justitian?   Syn   Revelina?  Amelia   kiwnęła   głową.   Zerknąwszy  na   pobladłą   twarz 

Marii, przestraszyła się, że babka może nie znieść prawdy, a przecież miała jej jeszcze tyle do 

powiedzenia...

-   Nadjana   zaprzyjaźniła   się   z   mamą,   w   każdym   razie   po   pewnym   czasie.   Zanim 

Justitian umarł, wszystko, co posiadał Revelin, zostało przepisane na niego, a Nadjana oddała 

to mamie. W ten sposób jej zemsta się dopełniła.

Maria siedziała na krześle całkiem nieruchomo. Dziecko leciutko poruszało się we 

śnie.

- Mama wyjechała do Lyster, kiedy była bardzo młoda - ciągnęła Amelia. - Mówiła, 

że po to, by zemścić się za krzywdy, które pastor wyrządził tobie, ale ja myślę, że chciała się 

zemścić za swój własny żal. Wiem, jak strasznie była samotna.

- A Gjertrud? Amelia kiwnęła głową.

- Gjertrud bardzo ją wspierała, ale chyba była za słaba. Pamiętam ją... Umarła przy 

urodzeniu Benjamina.

- Gjertrud wyszła za mąż? Amelia uśmiechnęła się.

- Tak, za najbogatszego człowieka we wsi, Antona z Wdowiej Zagrody. Wiele zaznała 

radości pod koniec...

- Anton... pomyśleć tylko!

- Benjamin też nie żyje - cicho powiedziała Amelia.

Maria podniosła głowę, ból dźwięczący w tych słowach tak wyraźnie wyróżniał je od 

poprzednich spokojnych informacji.

- Ja... kochałam Benjamina... jak brata... Wymawiając ostatnie słowo, Amelia zadrżała 

background image

zdjęta chłodem. Istniały tajemnice, którymi nie chciała się dzielić nawet z tą kobietą, chociaż 

przy niej czuła się taka bezpieczna.

- Ostatnie wieści, jakie miałam, mówiły, że Sunniva urodziła dziecko - mówiła dalej 

Maria, nie wypuszczając malutkiej z objęć.

Amelia skubała koc.

- Nie znam zbyt dobrze ciotki Sunnivy... W oczach Marii znów zabłysły łzy.

- No cóż - rzekła powoli. - Rodzina rodziną, lecz nie zawsze wiele nas łączy z naszymi 

krewnymi.

- Mam też brata bliźniaka - nieswoim głosem powiedziała Amelia. - Musiał uciekać 

stąd po buncie w trzynastym roku. Wyjechał razem z Nadjaną na Wschód.

Maria mruknęła coś, widać było, że ściska ją w gardle.

Wstała potem ostrożnie, nie prostując pleców zrobiła dwa kroki dzielące ją od Amelii. 

Dziecko przebudziło się, gdy matka wyciągnęła po nie ręce, pisnęło cichutko i kręcąc głową, 

szukało czegoś do ssania.

Amelia  była  tak zmęczona,  że całe ciało ją bolało, lecz  głowę miała  jasną, jakby 

przezroczystą. Tyle brudnych myśli gdzieś przepadło.

- Usiądź przy mnie, babciu. Maria westchnęła, dotknęła ciałem biodra Amelii.

- Ogromnie za tobą tęskniłam - wyznała dziewczyna.

- I ja także - odszepnęła Maria. - Nie minął dzień, by moje myśli nie zawędrowały 

tutaj. Nie zrobiłam ani jednego kroku, nie oglądając się w sercu za siebie.

- Gdzie byłaś? - pytała Amelia. - Dlaczego nigdy nie mieliśmy od ciebie żadnych 

wiadomości? Już myśleliśmy, że nie żyjesz.

Staruszka przymknęła oczy, usta się uśmiechały, lecz z oczu płynęły łzy.

- Byłam w innym świecie, moja droga, nie uwierzyłabyś w moje życie.

Niespodziewanie znów wstała, wyszła z izby, nic nie mówiąc. Amelia zdziwiła się, 

chciała ją zatrzymać, bliska wręcz była gniewu, że staruszka jej nie odpowiedziała.

Wkrótce jednak na zewnątrz znów rozległo się szuranie kroków i zaraz weszła Maria z 

naręczem czworokątnych paczek.

Przy palenisku osunęła się na kolana jak służąca, która chce rozpalić nowy ogień. Z 

paczek wyjrzały stare grube księgi. Ich okładki były tak zniszczone, że skóra niemal się 

rozsypywała. Ktoś owinął je rzemieniem i opieczętował. Najpiękniejsza księga miała żywy 

czerwony kolor, przy ogniu błyszczące okucia zdawały się płonąć.

Staruszka zdjęła chustkę z głowy.

Jej włosy w blasku płomieni nabrały złocistego życia. Amelia spostrzegła nagle, jak 

background image

bardzo ta twarz przypomina jej własne odbicie.

- Tutaj jest moje życie, Amelio. W tych książkach znajdziesz odpowiedzi, których 

zapewne szukasz. Wróciłam do domu. Nareszcie, nie mam sił, by otwierać którąkolwiek z 

tych książek, najchętniej wrzuciłabym je w ogień, oczyściła przeżyte lata w studni płomieni. 

Wiem jednak, że szukasz odpowiedzi, sama zresztą zawsze taka byłam, dlatego daję je tobie, 

Amelio. Nie czytaj ich na razie, poczekaj, aż będziesz szczęśliwa.

- To może długo potrwać - stwierdziła Amelia zduszonym głosem.

- Czy ojciec dziecka cię zawiódł? - spytała Maria delikatnie.

Amelia wolno pokręciła głową.

- Nie, myślę, że kochał mnie ponad życie.

- Może nie żyje?

- Żyje. Staruszka westchnęła zadowolona.

- To znaczy, że na pewno będziesz szczęśliwa, moja kochana. I wtedy będziesz mogła 

wyjąć te księgi, nie wcześniej. Obiecujesz?

Amelia kiwnęła głową, przełknęła ślinę. Przykro jej było, że dopuściła Bendika do tej 

chwili, takiej czystej, pięknej i pełnej nieoczekiwanej radości.

Szukała jego rysów na twarzy dziecka. Skoro maleńka jest tak śliczna, to musi w niej 

być jakaś cząstka jego.

Ale okrągłe policzki i wysokie czoło dziecka nie przyniosły jej odpowiedzi, tylko 

małe   usteczka   miały   w   sobie   wrażliwość,   która   przywiodła   Amelii   na   pamięć   pocałunki 

Bendika. Zmęczone oczy Marii widziały w niej co innego: rysy swojej córki.

Ściszonym   głosem   życzyła   Amelii   dobrej   nocy,   bo   oczy   dziewczyny   zaczęły   się 

zamykać.

W głębi ciemnej alkowy panowała kompletna cisza.

Maria   z   drżącym   sercem   ułożyła   się   w   łóżku   ozdobionym   rzeźbionymi   scenami 

miłości. Przytuliła się do męża, objęła go mocno obiema rękami. Jego głębokie westchnienie, 

gdy tulił się do niej przez sen, zabrzmiało jak głos dziecka.

- Randarze... kocham cię.

Amelia  usłyszała  te  ciche  słowa przez  ścianę  z  desek  i to właśnie  one być  może 

sprawiły,   że   pękła   w   niej   tama.   Ciepło,   które   tego   wieczoru   dało   jej   tyle   pociechy, 

przemieniło się w strumień wdzięczności, pozwoliła jej płynąć, najpierw pod postacią łez, 

później jako niczym nie powstrzymywana niema radość.

Płynęła z jej wnętrza, lecz mimo to dziewczyna podniosła wzrok na dymnik, sączące 

się stamtąd światło ledwie pozwalało jej dostrzec piękne rysy dziecka.

background image

Ach, Boże, jakaż byłam głupia! Jakże mało zaufania miałam dla Twej łaskawości, 

musiałam Cię bardzo zranić swoim strachem, Panie, a Ty mimo to dałeś mi ją, obdarzyłeś 

mnie tym wszystkim.

Teraz już wiem, Boże, że mi wybaczyłeś. Wiem też, że moje życie zaczyna się od 

nowa.

Jutro stanę pod Twoim niebem i poczuję, że żyję.