DIANA PALMER
ZBUNTOWANA KOCHANKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy nie potrafiłaby powiedzieć
dlaczego. W dalszym ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat biurka, jeśli nie mógł
znaleźć potrzebnych dokumentów albo nagryzmolonych na kopertach czy starych
wizytówkach odręcznych notatek, które miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał
Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie
poprawiało notoryczne znikanie plików zapisanych w komputerze, za co, rzecz jasna,
pretensje miał wyłącznie do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie urywające się
telefony, przez które nie mógł zebrać myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł groźny
grymas, brązowe oczy nadal miotały gniewne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po
gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił
palenie na długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę w kancelarii adwokackiej Brettman
and Dice.
Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzburzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś
wspólnego z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na jego biurko. Dzwonił
mężczyzna o głosie bardzo podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., mieszkającego z jego
siostrą Martina na Sycylii - Gabby odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Następnie
J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów miejscowych, po czym w kancelarii zapadła
cisza, przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy Gabby kończyła przepisywać ostatni
z podyktowanych przez J.D. listów.
Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła się w drzwi jego gabinetu. Z
wysokiego koka, w jaki zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie przeszkadzały jej
w pracy, wymknęły się pojedyncze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jeszcze bardziej
niż zazwyczaj upodobniając ją do rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka
podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby
przedefilowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.
Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak w przedszkolu - i wcale się przy tym
nie uśmiechał.
Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie
na przygnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzieńczego wieku. Gabby wyobrażała
sobie z przewrotną satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła w jego imieniu o
dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz gdyby
Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki
nie biorą się znikąd.
Stał się jednym z najsławniejszych prawników od spraw kryminalnych w całym
Chicago. I jednym z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez niego świadkowie
oskarżenia mawiali, że wychodząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni przez
maszynkę.
Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego życie sprzed czasów, gdy wstąpił do
adwokatury, owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś ciężką fizyczną pracą, aby
zarobić na studia wieczorowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz porażającej inteligencji,
która szła w parze z wielką odpornością na stres.
Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Palermo, nie miał ani rodziny, ani
przyjaciół. Nikomu nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspólnika, Richarda
Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował w
pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyjątki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne
mu informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też gdy potrzebował przykrywki - wtedy,
chcąc nie chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu, gdy o północy czekał w
opuszczonych magazynach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świcie, gdy w
opustoszałym porcie wypatrywał statku mogącego przewozić potencjalnego świadka na
pokładzie.
Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dziękowała Bogu, iż jej matka, która nadal
mieszka w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie domyśla się nawet, jak bardzo
było ono ekscytujące. Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do Chicago, mimo to
matka początkowo nie chciała o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała na szalony
pomysł córki, która chciała podjąć pracę u dalekiego kuzyna.
Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf chciał, że J.D. akurat szukał asystentki.
Gabby odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przyjęta do pracy po trwającej zaledwie
pięć minut rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz ani przez chwilę Gabby nie
ż
ałowała swojej decyzji.
Była dumna jak paw, że może pracować z takim człowiekiem. Zaprzyjaźnione
sekretarki z firm mających siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie podpytywały ją o
przystojnego i sławnego szefa, jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodawca i
zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał
naprawdę mało komu.
Obecnie zajmowała stanowisko asystentki prawnej - ukończyła stosowne kursy na
miejscowym college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki już dawno przestały
ograniczać się do przepisywania listów na maszynie i kserowania dokumentów. Ostatnio
kancelaria została skomputeryzowana i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego
systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniejsze sprawy w mieście, a gdy zachodziła
taka konieczność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służbowych.
Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, ukazując J.D., który pomknął przed siebie
niczym rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, wprost tryska energią, pomyślała.
Szczerze wątpiła, aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynktownie nie zszedłby mu z
drogi. Tuż za nim dreptał jego młodszy wspólnik, Richard Dice.
- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Richard, gestykulując szczupłymi rękami.
Jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy sterczały na wszystkie strony,
jak gdyby dosłownie zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty możesz na to
poradzić?
J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.
Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała go w takim
stanie. Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który gościł na jego surowej, śniadej twarzy
o szeroko osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Nie znała nikogo, kto
miałby takie piękne rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były równie gęste, byłyby
też równie ciemne, gdyby nie srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz jaśniejsze
kreski blizn, które znaczyły jego twarz, nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie
zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił,
musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem posturą J.D. przypominał czołg.
- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź
tu za godzinę. Masz ważny paszport?
Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, ale to już gruba przesada.
- Aa... Tak.
- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. Głównie dżinsy i luźne koszule, może
jeden sweter, wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym tchem. - Twoja licencja
radiooperatora trzeciej klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona z kimś z
Departamentu Stanu? Takie znajomości mogłyby się okazać bardzo pomocne.
- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domysłach.
- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz i ten protest J.D. puścił mimo uszu.
- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz je do mojego powrotu. - Jego głos
przywodził na myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję problemów, ale w razie czego
ś
ciągnij sobie do pomocy Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie
wrócimy.
- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika,
Gabby, niech przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekretarkę. Za godzinę masz być z
powrotem w biurze.
Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i wepchnął ręce do kieszeni.
- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport?
Mam jakiś wybór? - spytała Gabby.
- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest
tego zbyt wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że siostra J.D. wyszła za włoskiego
biznesmena, który zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.
Gabby pokiwała głową.
- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań terrorystycznych upatruje w porwaniach
sposobu na szybkie zgromadzenie funduszy?
- Jego szwagier został uprowadzony?! - wykrzyknęła, blednąc.
- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojechała do Rzymu na zakupy.
- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos. - Jedyną bliską mu osobę na tym
ś
wiecie?!
- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu
nie zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi
władze.
- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?
- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał Dick z przekąsem. - Owszem, na swój
zwykły wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na szyję.
- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.
- A po co mu ja we Włoszech?
- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się zza
biurka.
- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną posadę, możesz mnie trzymać za słowo -
oznajmiła z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić do McDonalda na lunch i trochę
wcześniej wyjść z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science fiction w Grandzie. Ale nic z
tego, dowiaduję się, że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, pytam? - Umilkła,
ś
ciągnąwszy brwi, po czym spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba J.D. nie
zamierza wchodzić w paradę włoskiej policji?
- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.
- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek o sobie mówi, ale z tego, co udało mi
się wywnioskować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właśnie dlatego są ze sobą
wyjątkowo zżyci. J.D. ruszyłby w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Martina znalazła
się w niebezpieczeństwie.
- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z naciskiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?
- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i westchnął ciężko.
- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, robiąc porządek na biurku, po czym
wysunęła szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. - Ostatnim razem, kiedy się tak
zachowywał, polecieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym informatorem w porzuconym
magazynie o drugiej w nocy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie śmiałam o tym
wspomnieć mamie. Skoro o niej mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?
- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick uśmiechnął się szeroko. - Będzie w
siódmym niebie.
Gabby spiorunowała go wzrokiem.
- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.
- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauważył niewinnym tonem.
- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi o składaniu wymówienia?
Wyobrażasz mnie sobie w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami przepisywać nudne
protokoły, segregować akta i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już nic nie mów!
- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić do Jamesa Bonda - podsunął usłużnie - i
spytać, czy nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek albo wykałaczek z głowicami
jądrowymi.
Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.
- Znasz hiszpański?
- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.
Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyrażeniami w śpiewnym języku, w
którym w czasach jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do parobków zarządca, po czym
pokłoniła się pięknie i wyszła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach, w tych lepszych i w tych gorszych,
jednak nawet najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który popadł, zaledwie weszli na
pokład odrzutowca. Od startu siedział w fotelu sztywny jak manekin, kurczowo ściskając
kubek z kawą w wielkiej pięści.
Na domiar złego nie miała pojęcia, co powiedzieć. J.D. nie należał do osób, które
czekają na słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć, jak siedzi pogrążony w
czarnych myślach, i nie odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, przynajmniej
przy Gabby, jednak gdy już o niej opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za siebie.
Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to właśnie Martinę.
- Szefie... - zaczęła niepewnie. Zamrugał i zerknął na nią.
- Tak?
Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spojrzenia.
- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przykro. - Skubała skraj spódnicy białej
płóciennej garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu w niektórych sytuacjach nie ma
wiele do zrobienia.
Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego ustach, potem J.D. upił łyk kawy.
- Tak sądzisz? - zapytał sucho.
- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamierzasz kontaktować się z władzami? -
drążyła temat. - Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? Odbili tamtego dyplo... -
Urwała w pół słowa, widząc jego minę.
- To była sprawa o tle politycznym, tym razem jest zupełnie inaczej. A co do twoich
jednostek specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawodne. Nie mogę narażać życia
Martiny.
- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego ręce.
Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zarazem delikatne, śniade jak jego twarz, o
długich palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.
- Chyba się nie boisz? - spytał.
- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, podnosząc wzrok. - W końcu nie wiem
nawet, dokąd się wybieramy.
- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś - zauważył sucho.
- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.
- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją,
przyglądając się Gabby zza wąskiego płomienia.
- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni stąd, ni zowąd.
- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, po czym przez chwilę szukała właściwych
słów.
- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego głowy. Jeszcze cztery lata temu
mieszkałam w małym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowadziłam się do Chicago i
zaczęłam pracować u kuzyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Zaśmiała się cicho. - Z
całym szacunkiem, panie Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie widać końca, jeśli
mnie pan rozumie. To nie to co w innych kancelariach, od dziewiątej do piątej.
- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - zauważył.
- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam
okazję spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet strzelano do mnie!
Parsknął śmiechem.
- Ciekawy zakres obowiązków.
- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z zazdrości, kiedy im opowiadam - odparła
zadowolona.
- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. Co więcej - dodał, w zamyśleniu
zaciągając się dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na studia prawnicze. Stać cię na
więcej.
- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiałabym stanąć na środku sali pełnej ludzi i
ś
cierać świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. Podobnie jak nie wymyśliłabym
takiej pięknej mowy końcowej.
- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem - zauważył spokojnie. - Możesz.
Korporacyjnym, jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spółkami. Rozwodami.
Transferem własności. Jest wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów oratorskich.
- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciałabym się zajmować do końca moich dni.
- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.
- Dwadzieścia trzy.
Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wysoki kok, w jaki zawsze czesała się do
pracy, okulary, których używała tylko do czytania, zsunięte teraz niemal na czubek głowy,
potem stylową białą płócienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej spódnicy długie,
szczupłe nogi.
- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.
- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia lat? - poprosiła, uśmiechając się
krzywo. - Wtedy zapewne odbiorę je jako komplement.
- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.
Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atletyczną budowę. Siedzieli tak blisko, że
Gabby czuła ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepokojące.
- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę
podziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną agentką. Nieustraszonym szpiegiem
przemysłowym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. - Oczywiście po pracy u ciebie,
szefie, każda posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie zmieniajmy tematu: czy
kiedykolwiek się dowiem, dokąd właściwie się wybieramy?
- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.
- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd we Włoszech?
- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, unosząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek
mojej siostrze.
- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przytaknęła z zapałem w myśl zasady, że z
szaleńcami lepiej się nie spierać.
Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co zresztą było do przewidzenia. Nie
powinien był się tak zapracowywać.
- Nie chce mnie pani denerwować, panno Darwin? - spytał domyślnie.
Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w popielniczce po jej stronie. Jego twarz
znalazła się niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny zapach jego wody kolońskiej,
ciepły oddech pachniał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował się, na sekundę
zwracając twarz w jej stronę.
Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy szok w całym swoim dotychczasowym
ż
yciu. Jej ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po koniuszki palców u stóp i
pomyślała, że to zupełnie jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że J.D. może na niej
zrobić takie wrażenie, dopóki serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie zabrakło
tchu.
- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - powiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została
w kancelarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest delikatna.
Usiłowała zachowywać się naturalnie.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój szalony plan może cię kosztować życie? -
spytała z wymuszonym spokojem.
- Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bezczynność życiem mogłaby zapłacić
Martina. Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie sytuacje.
- Owszem, wiem - odparła z westchnieniem. Błądząc wzrokiem po jego twarzy,
bezwiednie zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak gdyby wyszły spod dłuta
rzeźbiarza, po czym odwzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych oczu.
- Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej siostry - stwierdził, machinalnym
gestem odgarniając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nieświadomy, że to lekkie
dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że Martina nadal jest we
Włoszech. Roberto podejrzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn znajomego, który
ma sporą połać ziemi w Ameryce Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko
piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli tam Marinę?
Na samą myśl zrobiło się jej słabo.
- Jak się kontaktują z Robertem?
- Któryś z nich, mówię „któryś”, bo działają w grupie, został we Włoszech, żeby
odebrać okup - wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po czym zatrzymał wzrok na jej
ż
akiecie. - Może się okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera się skończy.
- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła zmieszana.
- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomymi - dodał, a na jego wargach pojawił
się nikły uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności. Pora go spłacić.
- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywieniem, myśląc, że ta wyprawa staje się
coraz bardziej emocjonująca.
- Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomniała pani o zwołaniu zespołu, panno
Darwin - zauważył.
- To takie podniecające - odparła nieśmiało.
- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka żołnierzy tuła się po świecie i walczy
ze złem, wiesz który to?
- „Najemnicy” - podpowiedział.
- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie przegapiłam ani jednego odcinka.
- W prawdziwym życiu, panno Darwin, to brutalna i niebezpieczna profesja.
Większość najemników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną, albo kończą w więzieniach
w najdalszych zakątkach globu. W ich życiu nie ma nic romantycznego.
Spojrzała na niego z oburzeniem.
- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecenasie? - odparła zaczepnym tonem.
- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje usługi za granicą - mruknął, opierając
się wygodniej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których włosy zjeżyłyby ci się na głowie.
- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała z roziskrzonym wzrokiem, prostując
się w fotelu.
- Zgodziłby się ze mną porozmawiać? J.D. tylko potrząsnął głową.
- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić?
- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie. Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje
ż
ycie było nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Zgodziłby się?
- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się
nie spodobać to, czego byś się dowiedziała.
- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzykuję. Czy to nie jest przypadkiem, hm,
jeden z twoich starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni w Rzymie? - sondowała.
- Co to by była za tajemnica, gdybym odpowiedział na to pytanie. Zapnij pasy,
Darwin, zbliżamy się do lotniska.
Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przyglądając się jego nieprzeniknionej
twarzy.
- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan zabrał? - spytała łagodnie.
- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy
kochankami na wakacjach.
- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła. Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko
opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej
koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki. Nie protestowała, dopóki nie spróbował
odsłonić rowka między jej piersiami.
- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając jego ręce.
- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie awanturuj się ze mną publicznie -
pouczył ją szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać, wszystko pójdzie jak z płatka.
- Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych wysiłków, aby ponownie zapiąć
bluzkę.
- Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak wolisz, Gabby - dodał znacznie
łagodniejszym tonem.
Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej imię, miękko, niemal pieszczotliwie.
Nie wiedzieć czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszającym trawę.
- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na niego z uwagą.
Skinął głową, wpatrując się w jej oczy.
- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie pozwolę, żeby włos spadł ci z głowy.
- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz odbić Martinę.
- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szkołę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie,
kiedy byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka szorowała podłogi u obcych ludzi,
ż
ebyśmy mogli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę podrośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby
jej pomóc. Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na zawał. Od tamtej pory opiekuję się
Martina, tak jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby musiała Uczyć na nieznajomych.
Muszę jej pomóc sam.
- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie policjantem - tłumaczyła łagodnie. - Co możesz
zrobić?
- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. -
Jeszcze nie jestem zgrzybiałym starcem.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman - przyznała cicho.
- Jacob - przypomniał.
- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapatrzona w jego ciemne oczy.
Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania,
zerknął w stronę okna i oznajmił cicho:
- Wieczne Miasto, Gabby. Rzym. Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się
poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego miasta. Myślami wybiegła ku chwili,
gdy będą zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon, szybko jednak przypomniała
sobie, co sprowadza ich do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiście na zwiedzanie
nie starczy czasu, skoro J.D. zamierza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić.
Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał się fascynujący. Najpierw jechali Viale
Travestere wiodącą przez starą część miasta, następnie pokonali zabytkowy most i znaleźli się
na drugim brzegu Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli i nadwątlonych wskutek
stuleci erozji siedmiu wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby była zbyt
pochłonięta oglądaniem antycznych ruin, które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co
dopiero aby nad nim ubolewać.
Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze długo nie mogła oderwać od niego
wzroku.
- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić - obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to
dla niej znaczy.
Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i impulsywnie dotknęła jego dłoni.
- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała miękko.
J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego duża, stwardniała dłoń odnalazła jej
palce i zamknęła je w ciepłym uścisku.
- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przynajmniej przez dzień czy dwa.
- Co będziemy robić? - spytała nagle zdenerwowana.
Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze podobał jej się jako mężczyzna.
Uwielbiała na niego patrzeć.
- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić
hotelowy apartament. Czy ta myśl cię przeraża?
Pokręciła głową.
- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak
łatwo przychodzą jej do głowy takie słowa.
Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych brwi.
- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na myśli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie
nie będziesz się bała?
- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z zaskoczoną miną.
Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno.
- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do głowy - burknął. - Mam nadzieję, że
Duńczyk dostał moją wiadomość. Ma do mnie później zadzwonić do hotelu.
- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem.
- Znajomy. Przekazuje informacje między mną a Robertem - wyjaśnił.
- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają w Rzymie, prawda? - upewniła się.
Przytaknął.
- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami interesował, będziemy parą turystów. Nic
nie łączy nas z tym porwaniem.
- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina jest jeszcze w kraju?
- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem.
Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpieczniej będzie dać sobie spokój z
dalszymi pytaniami. Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograniczyła się do
podziwiania okolicy.
Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczesnym budynkiem, jednak wszystko
wynagrodziła jej staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od razu zapałała sympatią do
uroczego wylewnego Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś zastrzeżenia. Wprawdzie
nie podzielił się nimi z Gabby, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego człowieczka
wilkiem.
J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla Gabby apartament z dwiema sypialniami.
Gabby nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zachowanie J.D., kiedy już zamknęli za
sobą drzwi, wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością rozejrzał się po eleganckim
salonie, rzucił Gabby gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą złością wpatrzył się w
telefon.
Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa. Jego niepokój natychmiast udzielił się
Gabby. Pomyślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej znaleźć sobie jakieś zajęcie. Poszła
do sypialni i zaczęła rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę przerwał dzwonek
telefonu, lecz nie wróciła do salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się w dżinsy oraz
jedwabną zieloną bluzkę, włosy zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary do
torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak prawdziwa turystka. To powinno poprawić J.D.
humor.
Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go siedzącego nieruchomo przy oknie,
wpatrzonego w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć marynarkę oraz kamizelkę, koszulę
zaś rozpiął pod szyją. Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w drugiej, opartej o parapet
okienny, dzierżył dopalającego się papierosa.
- Jacob? - szepnęła.
Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwagą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że
nie zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji, by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli
wyzierała śniada skóra, którą porastały ciemne włosy, oraz wyraźnie zarysowane mięśnie,
które aż prosiły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmysłowy widok, czując, jak wzbiera w
niej podniecenie.
- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując telefon. — Wywieźli Martinę z kraju.
Na chwilę wstrzymała oddech.
- Dokąd? - spytała wreszcie.
- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez rewolucjonistów.
Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz.
- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali?
- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały
glob, ale w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. -
Zaśmiał się gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby: - Zabijają, jeśli nie dostaną
okupu. A może nawet i mimo to.
- Co zamierzasz zrobić?
- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - odparł. - Przekazałem Duńczykowi trochę
pieniędzy, kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem też, aby skontaktował się z
moimi starymi druhami.
Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego, o którym już ci mówiłem.
- Kiedy wyruszamy?
- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu,
ale to nie metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplanować, a nie stać nas na to, aby z
wyprzedzeniem sygnalizować każde nasze posunięcie. Poza tym wieczorem Duńczyk ma
rozmawiać z Robertem, a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć się, jaką kwotę
udało mu się zgromadzić.
- . Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowierzając własnemu szczęściu.
- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz
jasna. Przynajmniej taka informacja dotrze do właściwych uszu.
- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić?
- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zaproponował. - Dzięki temu czas szybciej nam
zleci.
- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać
w hotelu...
Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się
pod nią nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwierdziła, iż ciemne oczy wpatrują się w
nią bez zmrużenia powiek.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powiedział cicho.
Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opuszkami palców nakreślił linię na jej szyi.
Gabby pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej gorączkowy puls.
- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat.
- Może od Forum? - odparła i przeraziła się, słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał.
Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i
potrząsnął głową, jak gdyby nie mógł się nadziwić ich miękkości. Powoli, zmysłowo
przeciągnął po nich palcem, rozmazując jej szminkę. Podniecona wstrzymała oddech i
bezradnie rozchyliła wargi.
- Forum? - mruknął.
Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wiedziała
tylko, że jej ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przerażający sposób. Ciężki, piżmowy
zapach jego wody kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.
Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je o jego pierś. Chciała się odepchnąć,
lecz zaledwie poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak oparzona.
- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się mnie dotknąć?
- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób - odparła jednym tchem.
- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmiechem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie
doczekał się odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji, Gabby. Nigdy w to nie uwierzę.
Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama nie zna na nie odpowiedzi.
- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie rzeczy z mężczyznami - oznajmiła
twardo, wojowniczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele trzeba, żebyście byli gotowi,
nawet jeśli człowiek poprzestanie na samym całowaniu.
- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim uśmiechem. - Miała świętą rację.
Mężczyźni łatwo się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną.
Twarz ją zapiekła ze wstydu. Zaczerwieniła się po same uszy, a on się śmieje w
najlepsze! Potwór! Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem.
- To było grubiańskie!
- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona - stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego
spojrzeniu malowała się czułość. - Sama z ciebie słodycz, Gabby. Piekielnie przyjemnie
byłoby wprowadzić cię w te sprawy.
- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał w te sprawy - odparła pruderyjnym
tonem. - Chcę zobaczyć Forum.
- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi
i czekając, aż Gabby przez nie przejdzie.
- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mruknęła lekko obrażona.
Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała
działało na nią jak narkotyk.
- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, kompletnie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i
stwierdziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj
i mojemu ciału.
- Po co? - spytała.
- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej, będę chciał, żebyś była przy mnie
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - dodał. - Ludzie, których poznasz,
nie są zbyt subtelni. Oficjalnie będziesz moją własnością.
- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się. Przytaknął skinieniem głowy.
- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowałaś, oznacza to, że będziesz spała w moim
łóżku.
Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna
zastanawiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała
nic mówić, wystarczyło, że spojrzał na jej twarz.
- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej w oczy. - W moich ramionach. Ale nie
bój się, nie pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie do domu, kiedy Martina będzie
bezpieczna, a ty znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz mogła śmiało opowiedzieć o
wszystkim mamie. Rozumiemy się?
Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczucia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się
tego po nim nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak gdyby rozczarowana. Czy to
znaczy, że on jej nie pragnie?
- Tak, Jacob - wyszeptała miękko. Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie.
Ś
cisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się z bólu.
- Lepiej już chodźmy - dodał zdławionym głosem, puszczając jej rękę, po czym
odwrócił się z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu to łatwo.
Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym mieście jak Rzym. Całe wydawało się
przesycone historią, pełne kruszejących ruin i niezwykle romantyczne. J.D. wyjaśnił, że
Koloseum, Forum Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wzniesione na rozkaz Nerona -
oraz ruiny dawnej rezydencji cesarza, Złotego Domu, wszystkie mieszczą się w pobliżu
wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palatynu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej części
miasta.
Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie Gabby miała wrażenie, że umysł jej się
przegrzewa. Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali się wśród ruin, Gabby zaś
rozglądała się na wszystkie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie wspaniałości.
- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała się, że hałas obudzi duchy - przed
tyloma wiekami spacerowali tędy Rzymianie zupełnie jak my dzisiaj, mieli marzenia,
nadzieje i obawy, tak samo jak my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszłości zmieni
się świat?
- Na pewno.
J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał
się bawić się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby pomyślała, że sam przypomina w
tej chwili starożytnego Rzymianina.
- Czytałeś „Roczniki” Tacyta? - spytała. Obejrzał się na nią, zaskoczony.
- Tak. A ty?
Uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Zawsze miałam bzika na punkcie historii starożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam
Herodota, chociaż wiele osób go krytykowało.
- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu opowiedziano, co nie zmienia faktu, że
lektura jest fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się rozbawiony. - No, no, miłośniczka
historii, nigdy bym się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach wiesz tylko tyle, ile
wyczytasz w tych swoich słodkich romansidłach.
Spojrzała na niego ze złością.
- Można się z nich wiele nauczyć. I nie tylko o historii - oznajmiła, próbując się
bronić.
- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi. Uciekła spojrzeniem w bok.
- Nieważne.
- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli chcesz. To na południe stąd.
- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan? - Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę,
ż
eby to był dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy komuś spokój. Ja z pewnością
bym nie chciała, żeby ktoś spacerował po moim grobowcu.
- Przypuszczam, że to zależy od punktu widzenia - przyznał. - W takim razie możemy
podjechać do Koloseum.
- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di Nerone?
- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe, pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam
jak ulał z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi oczami.
- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy jej zabłysły. - W Rzymie za czasów
Nerona panował upadek obyczajów. Nie pamiętam, gdzie to czytałam, ale podobno za
namową kochanki Neron kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę Oktawie.
- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się
dobrze nad tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją się po dziś dzień. Na przykład
to, co spotkało Martinę.
- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, prawda? - odparła ze smutkiem.
Patrzyła, jak rysy mu tężeją, zaledwie pomyślał o nieszczęściu siostry. Delikatnie
dotknęła jego ramienia i powiedziała cicho:
- Nie zrobią jej krzywdy, Jacob. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dostaną okupu.
Prawda?
- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie i patrząc jej prosto w oczy,
zapytał cicho: - Boisz się mnie?
- Nie - skłamała.
- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał. - Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz
obserwował...
Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzymała oddech i zawisła spojrzeniem na
jego ustach.
- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napięciem, widząc jej przerażoną minę.
Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepewnie i natychmiast ponownie opuściła
wzrok.
- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szeptem.
- Tak.
Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez materiał czuła ciepło jego ciała, zarys
jego twardych mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco.
Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom, w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją
delikatnie.
- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie, wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl
budzi w tobie niesmak?
Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pytaniem. Nie wierzyła, by jakakolwiek
kobieta mogła czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go.
- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła szczerze, opierając dłonie na jego piersi. -
Boję się, że będziesz rozczarowany.
Uniósł brwi na znak zdumienia.
- Czemu?
Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.
- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy - wyznała, widząc zaś, że oczy mu
zabłysły, dodała obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka zapracowana.
- Więc zaniedbałaś erotyczną edukację? - Zaśmiał się łagodnie. - Nauczę cię
całowania, Gabby. To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i pozwól mi zająć się całą
resztą.
Posłusznie zamknęła oczy, jednak zaledwie musnął jej usta, jęknęła cicho i
wstrzymała oddech.
- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem.
- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, podnosząc na niego rozszerzone oczy.
- Dzisiaj jestem twoim mężczyzną - oznajmił takim tonem, jak gdyby czymś go
rozgniewała.
Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do jej ust, mrucząc cicho:
- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta.
- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy tobie cała... sztywnieję. Przepraszam,
ale to wszystko jest dla mnie zupełnie nowe.
- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przyglądając się jej spod zmrużonych powiek.
Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła dłonie. Nagle i on znieruchomiał.
- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo.
Wyraz napięcia zniknął z jego oczu, teraz malowała się w nich ulga. Zaczął
obsypywać jej twarz delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem obie powieki. Wsunął
rękę w jej włosy i podtrzymał głowę.
- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak
jak teraz? Przy kimś innym?
Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od niechcenia, toteż nie widziała powodu, by
nie udzielić na nie odpowiedzi.
- Nie - odparła szczerze.
Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały jej autentyczną przyjemność, czuła
się jak kochane dziecko.
- Masz ochotę na coś więcej?
Sennie podniosła powieki, nie wiedząc, co miał na myśli, lecz nie zdążyła o nic
zapytać, bowiem w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco. Jęknęła i znowu zamknęła
oczy. Pomyślała, że to dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały dymem i całowały z
wielką wprawą. Dłońmi wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo, czując, jak budzi się
w niej dziwny niedosyt, pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwałtowniejszy.
Nieoczekiwanie J.D. odsunął się nieznacznie, lecz jego twarz w dalszym ciągu
znajdowała się tak blisko, że Gabby widziała tylko jego usta.
- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować z otwartymi ustami? - spytał ciepło.
Spojrzała na niego półprzytomnie.
- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet jej samej wydał się piskliwy i drżący.
- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię
dotknąć... tam w środku.
Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i pozwoliła się pocałować.
- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy jęknęła cicho. - Nie będzie bolało.
Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy, smakiem jego ust. Wtuliła się w
jego silne ciało i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk przyjemności.
- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od siebie.
Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak z zimna, bezradnie przyglądała się, jak
J.D. odchodzi i nerwowo szuka po kieszeniach papierosa. Nigdy nie przypuszczała, że
pocałunek może być taki cudowny!
Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum, które przez chwilę mieli tylko dla siebie.
Gabby mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała szmer głosów, lecz cała jej uwaga
skupiona była na J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do niej.
- Nie powinienem był tego robić - powiedział cicho. - Przepraszam.
Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli.
- Nie ma za co - zapewniła. - Wiem, jak bardzo martwisz się o Martinę.
- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby? Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było
radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę.
- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety, a ja akurat się nawinęłam - odparła
ledwie słyszalnie.
- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe - wyznał, idąc obok niej z posępną miną. -
Gabby, coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy
dotąd nie pragnąłem dziewicy.
Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione oczy.
- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby.
Zaczerwieniła się.
- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś dziewicą - dodał z bladym uśmiechem.
- Ponieważ przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie pytać.
Jest zły, sfrustrowany, zapewne też próbuje mnie przed sobą ostrzec, pomyślała.
Mimo to wcale się go nie bala.
- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę cię prześladować - oznajmiła.
Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył własnym uszom, a potem odchylił głowę i
roześmiał się jak mały chłopiec.
- W takim razie muszę się mieć na baczności, prawda? - podchwycił przekornym
tonem, błyskając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami.
Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie bezpieczna.
- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła. Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli
przed siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papierosem.
- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho. - Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli
wsadzę cię w pierwszy samolot do Chicago, mała.
- Boisz się? - spytała ściszonym głosem.
- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że nie zostałaś w domu. Nie wiem, co
mnie podkusiło, żeby cię ze sobą zabrać.
- Powiedziałeś, że mi ufasz.
- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś. A po tym, co się stało, potrzebuję cię
bardziej niż kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzięła na siebie obsługę radia. W
czasie akcji musimy być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofalówki, a finca, farma,
mieści się zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści przetrzymują Martinę.
Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmarne podejrzenie.
- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę odbić Martiny? - spytała ze zgrozą.
- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem.
- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie?
- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho.
- Gabby, nieraz musiałem uchylać się przed kulą. Służyłem w jednostkach
specjalnych.
- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz
stale przesiadujesz za biurkiem.
- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokojnie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie
nie wiesz, o moim prywatnym życiu.
- Koniecznie chcesz dać się zabić?
- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie.
Popatrzyła na niego ze złością.
- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym tonem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych.
Do końca moich dni przewracałabym papiery na biurku i umierała z nudów.
- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł ze śmiechem. - Nie martw się o mnie,
Gabby. Co ma być, to będzie, nie boję się.
- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka? Pokręcił głową.
- Wystarczy, że w Ameryce Środkowej poznasz kilka barwnych postaci. Zresztą
Duńczyk nienawidzi kobiet.
- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruknęła pod nosem.
- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem.
- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną?
Zbulwersowana, przez chwilę gorączkowo szukała odpowiedzi. Na szczęście J.D.
właśnie otworzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał, aby pomóc jej wsiąść, dzięki
czemu mogła zachować dyplomatyczne milczenie.
Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu. Gdy wracali do hotelu, mieniło jej
się przed oczami od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych korków w mieście. W
dłoni ściskała bukiecik, który J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej kwiaciarki.
Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała
zasuszyć i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością.
Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D. do kogoś zadzwonił. Okazało się, że
płynnie mówi po włosku.
- Muszę na chwilę wyjść - oznajmił, spoglądając na Gabby posępnie, gdy tylko
odłożył słuchawkę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet obsługi hotelowej, dopóki
nie wrócę. Dobrze?
- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie
będzie? - odparła sztucznie wesołym tonem.
Potrząsnął głową.
- Nie ma mowy. Uważaj na siebie.
- Ty na siebie też. Och... Jacob?
Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał:
- Tak?
- Dziękuję za bukiecik.
- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez chwilę, po czym dodał z uśmiechem: -
Sama jesteś jak kwiat. Ciao, Gabby.
I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas wpatrywała się w drzwi, które się za nim
zamknęły, po czym poszła wstawić bukiecik do wody.
ROZDZIAŁ TRZECI
J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym popołudniem. Był dziwnie małomówny. W
zupełnym milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem znowu wyszedł, poradziwszy jej,
aby spróbowała się trochę przespać.
Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go zmartwiło, jednak cokolwiek to było,
nie zamierzał się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraźniej mimo wszystko nie ufał
jej bezgranicznie i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogodzić. Położyła się do łóżka i
usnęła jak dziecko. Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś kataklizmie, o trzęsieniu ziemi,
które kazałoby mu biegiem do niej wrócić. Wszystkie te szaleńcze fantazje kończyły się
sceną, gdy J.D. wpada do pokoju i porywa ją w ramiona. Westchnęła. Nie tak to sobie
wyobrażała.
Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd okaże się źródłem zupełnie nowych i
jakże silnych emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby, że przystojny szef może jej
pragnąć, a co dopiero, że usłyszy to zapewnienie z jego ust.
Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku godzinach Gabby zaczęła się poważnie
niepokoić o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się ukradkiem. Odkąd znaleźli się
w powietrzu, trwał w niezmienionej pozie, podczas gdy ona przyglądała się obłokom,
studiowała instrukcje bezpieczeństwa i, skrajnie już zdesperowana, dokładnie przeczytała
napis na etykietce przyklejonej do kamizelki ratunkowej.
J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie, zwrócił ku niej twarz.
- Co się stało? - spytał półgłosem.
- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa bliżej niesprecyzowanym gestem.
- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znacząco unosząc brwi.
- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołębią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico
City?
- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku. Nieoczekiwanie wziął ją za rękę.
Dotyk jego dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się przedziwnie, szczególnie gdy zaczął
powoli gładzić palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natychmiast zwilgotniało.
- Zdenerwowana?
- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na drugi koniec świata? - odparła z
cierpkim uśmiechem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mojej rodzinie głupota jest
dziedziczna.
Gdy znowu się uśmiechnął, uświadomiła sobie z dziwną satysfakcją, że w ciągu
ostatnich dwóch dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy niż przez dwa miesiące
w pracy. Zapatrzyła się w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolocie, o innych
pasażerach.
J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń
na jej ręce, i powoli splótł palce z jej palcami. Pieszczota była niewinna, lecz zarazem
niezwykle zmysłowa. Serce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej dłoń do poręczy
fotela, bezwiednie wstrzymała oddech.
J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych powiek.
- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję.
- Bez pośpiechu, z taką samą łatwością.
- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem i odwróciła twarz.
- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił ją łagodnie.
Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na niewiele to się zdało, bowiem ciężka,
ciepła dłoń nadal spoczywała na jej ręce.
- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman - zdołała w końcu powiedzieć - o czym
zapewne doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie bawi.
- Nigdy bym nie śmiał.
Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po czym oparł skroń o wezgłowie fotela i
delikatnie przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy jego twarzy.
- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął
się na widok jej zdziwionej miny. — Pomyślałem, że będzie ci łatwiej, jeśli trochę
poćwiczymy.
- Nie rozumiem? Co będziemy musieli poćwi...? - zapytała zaniepokojona.
- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy w Rzymie. Przez większość czasu mamy
być nierozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno nam było utrzymać ręce przy sobie.
Gabby na chwilę przestała oddychać. W milczeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy.
- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...? Wahał się zaledwie przez sekundę.
- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie
uwierzył, że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonujący, inaczej cały plan spali na
panewce.
- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć rozgoryczenie.
J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na policzki, w końcu zatrzymał wzrok na
jej ustach.
- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie kuszące. Aż za bardzo lubię je całować
- powiedział zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał od nich wzrok. - Miałaś mi
przypominać, że jesteś dla mnie nie do zdobycia.
Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej w taki sposób. Na samą myśl o tym, że
jeszcze chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco. Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła
spojrzeniem w bok.
- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu? - spytał zaciekawiony.
- Po prostu nigdy nie myślałam o tobie w tych kategoriach - wyznała bez
zastanowienia.
- Jak o kochanku?
- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok w ziemię.
Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi.
- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało się myśleć o tobie inaczej niż jako o
potencjalnej kochance - szepnął szorstko.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- J.D... - zaczęła niepewnie.
Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie dotknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty,
sprawiło, że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D.
oddychał głośno i nagłe ściągnął brwi, jak gdyby działo się coś, czego się nie
spodziewał. Spojrzał na jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech.
Gabby ze zdenerwowania zaschło w ustach. Bezwiednie zwilżyła je koniuszkiem
języka.
- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przyciskając palec do jej warg. - Pozwól,
ż
ebym...
Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek, który skończył się równie nagle, jak
się rozpoczął. Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów i magia chwili prysła. Gdy J.D.
znowu na nią spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone.
- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do utraty tchu, tak jak tego chciałem,
kiedy byliśmy na Forum.
Nie odpowiedziała, po prostu nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa.
Rozpaczliwie go pragnęła i czuła się jak słaby pływak, który niebacznie zapuścił się na
głębokie wody. Dłonie drżały jej tak bardzo, że miała trudności z zapięciem pasów. Co się z
nimi dzieje? Jeszcze wczoraj rano byli tylko pracodawcą i pracownicą, lecz wystarczył
ułamek sekundy, by wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające.
- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się półgłosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę
cię. Nigdy, za żadne skarby świata.
Zerknęła na niego nieśmiało.
- Nic mi nie jest, po prostu mam...
- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie ty jedna. Dla mnie to też był szok.
- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlatego, żebyśmy byli bardziej przekonujący.
Chyba tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione palce.
- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. -
Teraz już wiemy, prawda?
- Chyba lepiej by się stało, gdybym się tego nie dowiedziała - odparła ledwie
słyszalnie.
- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś się całować.
- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg! Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam, dokąd lecimy, bardzo ci się przyda.
Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży, i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy
samolot zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno za rękę i zastanawiała się, czy za
kilka tygodni pozostaną jej tylko wspomnienia. Mówił wcześniej, że muszą wyglądać na
kochanków. Czy ten pocałunek to dla niego jedynie coś w rodzaju próby generalnej?
Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła sobie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie
więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu, i szczerze chciała, by dotrzymał słowa.
Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do terminalu, Gabby uśmiechała się na
myśl o zabytkach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już podziwiała malownicze ruiny, zaraz
jednak przypomniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli do Meksyku dla atrakcji
turystycznych.
Spojrzała na J.D. Stał przy niej, wysoki i milczący, paląc papierosa. Spokojnie
rozglądał się po terminalu, podczas gdy ona kręciła się przy nim niecierpliwie, pilnując
bagażu: dwóch toreb podróżnych, na tyle małych, iż mogli je przewieźć na pokładzie
samolotu.
Czekali dość długo, w końcu jednak J.D. uśmiechnął się na widok wysokiego
mężczyzny w piaskowym mundurze i skórzanych wojskowych butach, który szedł w ich
stronę. Był zabójczo przystojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka światowego i
trochę niebezpiecznego.
- Laremos.
J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim uśmiechu.
- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał się mężczyzna w mundurze; mówił po
angielsku ze śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik.
Gabby pytająco uniosła brwi.
- Łucznik - wyjaśnił mężczyzna - to jego ksywka z czasów naszej... znajomości, wiele
lat temu. Gabby Darwin, tak?
- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to señor Laremos?
- Diego Laremos, a sus ordenes - przedstawił się dwornie, po czym posłał J.D.
porozumiewawczy uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik.
- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J. D.
swobodnym tonem i uśmiechając się do Gabby, mocno objął ją ramieniem, przed
czym zresztą wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie dzwonił?
Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się Gabby zupełnie innym człowiekiem
niż jeszcze przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym.
- Si - przytaknął. - Drago, Semson i Apollo już są na miejscu.
- Super. Co z moim sprzętem?
- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK
- 47, nówka.
J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi, Gabby natomiast czuła się trochę jak
na tureckim kazaniu.
- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle.
- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus osiem bryłek C - 4, naboje do RPG,
potrzebny osprzęt, ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatnimi czasy przy granicy
aż roi się od rebeliantów, więc wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty.
J.D. uśmiechnął się nieznacznie.
- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno, i drugie. To było mądre posunięcie z
twojej strony, powierzyć mu ochronę twojej posiadłości.
- Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję, podczas gdy wielu moich sąsiadów od
dawna wącha kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu poszła z dymem finca,
która graniczy z moją, a jej właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wybaczenie, señorita.
To nie jest rozmowa dla kobiecych uszu.
- I tak rozumiem piąte przez dziesiąte - odparła, uważnie przyglądając się obu
mężczyznom. - Co to jest RP coś tam? I jakie znowu naboje?
- Później wszystko ci wyjaśnię - obiecał J.D., po czym ponownie zwrócił się do
Laremosa: - Załatwiłeś samolot?
- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę celną - odparł Laremos, kiwając głową. -
Zakładam, że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przysporzyć kłopotów po lądowaniu.
W przeciwnym razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was z rąk.
J.D. parsknął śmiechem.
- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wparował na pokład samolotu z uzi na
szyi, obwieszony pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami.
Laremos głośno mu zawtórował.
- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbiornik paliwa, możemy startować.
- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za Laremosem.
J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się nawet.
- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany jako broń półautomatyczna - wyjaśnił.
- Używałeś takiego, będąc w jednostkach specjalnych?
Zaśmiał się cicho.
- Nie.
- No to skąd... Po co ci w ogóle broń? Zamknął jej usta mocnym, krótkim
pocałunkiem.
- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam biedy.
Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił na niej takie wrażenie, że i tak nie
zdołałaby wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli sami, a pocałunek trwał dłużej...
Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolocie. Laremos rozsiadł się w jednym z
wygodnych foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli miejsca, niski, młody mężczyzna
przyniósł im kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy Gwatemali.
- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką -
odezwał się nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się zaśmiał. - Obawiam się, że to
automatycznie czyni cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość nie jest dla nikogo
tajemnicą. Za to oszczędzę wam fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam wysoko
postawionych znajomych, pomogą nam. A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują
twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w
pobliżu. Uzbrojony.
- A on nie chybia - stwierdził J.D.
- Swego czasu to samo można było powiedzieć o tobie, przyjacielu - przypomniał
Laremos, przyglądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu.
- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów,
którzy wezmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia.
- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwudziestu takich, którzy, jak mówisz, od
razu dadzą dyla. Za to ta dwunastka to weterani. Twardzi jak diabli, z politycznymi
koneksjami. Należą do międzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podejrzewam, że
skusiła ich wizja szybkiego zarobku. Twój szwagier jest ważnym człowiekiem, no i ma-
jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki wpadł na pomysł przewiezienia Martiny
do Gwatemali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie mam większych wątpliwości co
do tego, że porwanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ramionami. - Ostatnimi czasy
dużo się mówiło o sukcesach włoskiej policji w walce z porywaczami. Tutaj jest mniejsze
ryzyko wpadki, więc woleli wywieźć ją z Włoch.
- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która pozwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. -
Ani mu się śni informować władze.
- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? - Laremos znowu ściszył głos.
J.D. pokręcił głową.
- Starannie pozacierałem za sobą ślady.
- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia? J.D. westchnął.
- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne zainteresowania - odparł, rzucając
Gabby roztargnione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę. Za bardzo zmęczony.
- Z tych samych powodów postanowiłem zostać uczciwym człowiekiem - zaśmiał się
Laremos, przeciągając się leniwie. - I nie żałuję, tak jest o niebo lepiej. Ale czasem
wspominam stare dzieje i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym się nie
wycofał. Byliśmy prawdziwymi amigos, Łucznik.
- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D.
- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem.
- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego się nie zapomina. Dbasz o kondycję?
- Weszło mi to w krew, jakoś nie mogłem się odzwyczaić - odparł J.D. - I całe
szczęście, bo przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek. Poza tym starałem się być na
bieżąco, interesowałem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojskowymi, polityką.
- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. -
Lekarka?
- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D.
- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego, żeby cokolwiek jej się stało.
- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł się śmiechem. - Nieufny jak zawsze,
hę? Nigdy mi nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czujność i...
- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na Gabby.
- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie
daje mi spokoju.
- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłumaczyć, o co w tym wszystkim właściwie
chodzi?
- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej panować nad ciekawością.
- Skrzyknąłem parę osób, żeby odbić Martinę - odparł J.D. cierpliwym tonem. -
Więcej nie musisz wiedzieć.
- Najemnicy! Już są w Gwatemali?
- Owszem - potwierdził półgłosem, przyglądając jej się z bladym uśmiechem.
- Ach! Widzę, że profesja naszych amigos wyraźnie fascynuje twoją piękną
towarzyszkę - zauważył Laremos z czarującym uśmiechem.
- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och,
J.D., wyobrażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po całym świecie i walczysz o
czyjąś wolność.
J.D. spojrzał na nią dziwnie.
- Większość najemników kieruje się znacznie mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby.
Jeśli się spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich aktorów, to spotka cię gorzki zawód. W
zabijaniu ludzi nie ma nic wzniosłego.
- W... zabijaniu?
- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na wroga z armatkami wodnymi? - spytał
J.D. z niedowierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się nawzajem. Na sposoby, o
których wolałabyś nie wiedzieć.
- No owszem, zdaję sobie z tego sprawę. - Zmarszczyła czoło. - Ale życie z
niebezpieczeństwem za pan brat jest takie... - Urwała, szukając odpowiedniego słowa, jednak
ostatecznie spróbowała wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam, J.D., prowadziłam
spokojne, nudne życie. Powoli zaczynałam wierzyć, że nie spotka mnie nic bardziej
emocjonującego od wyprawy do pralni chemicznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy.
Poznali granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych. - Spojrzała na niego niepewnie. -
Może to zabrzmi bezsensownie, ale chyba trochę im zazdroszczę. Zdarli z siebie blichtr
cywilizacji i zostało tylko nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne, zobaczyli życie
takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy nawet
bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są ci, którzy mieli taką szansę.
Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła.
- Poczekaj, aż zobaczysz Sierżanta. Nie będziesz musiała o nic pytać. Wszystko
wyczytasz z jego twarzy. Prawda, Laremos?
- Święta prawda - przytaknął Laremos i zachichotał.
- To twój przyjaciel? - zapytała. J.D. kiwnął głową.
- Najlepszy, jakiego miałem.
- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjalnych? - podchwyciła.
- Oczywiście - mruknął, wymieniając przeciągłe spojrzenie z Laremosem, który
odezwał się nagle:
- Miny też chciałeś?
- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów, ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG,
zresztą od czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę, gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy
mi na błyskawicznym wypadzie.
- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się nie zaczęła - zauważył Laremos. -
Zawsze to jakieś ułatwienie.
- Racja. Masz moją kuszę?
- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - Laremos uśmiechnął się. - Pytają o nią
wszyscy moi goście.
- Pal licho gości, sprawna chociaż?
- Jasne.
- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pewnie antyk?
- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc głową.
- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła temat.
- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś
dżinsy i wygodne buty?
- Owszem, miałeś okazję je oglądać, kiedy byliśmy we Włoszech. - Westchnęła;
sytuacja zaczynała ją powoli denerwować. - Jak długo zostaniemy w Gwatemali?
- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. -
Potrzebujemy trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i zaplanowanie akcji.
- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił natychmiast Laremos. - Może nawet
udałoby się nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny miasta Majów.
- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły.
- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach, proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez
nią zwariuję.
- Cóż, lubię różne starocie - odparła wesoło. - Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję?
- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą. Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając
brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmarszczek, ale włosy na skroniach miał raczej
szpakowate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat,
teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości.
- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto z mostu.
- Trzydzieści sześć. Zrobiła wielkie oczy.
- Zaskoczona? - spytał pogodnie.
- Wyglądasz... na więcej.
- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem od ciebie starszy o trzynaście lat.
- Nie miej takiej zadowolonej miny - oznajmiła.
- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku zacznie ci porządnie przeszkadzać.
- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem. Natychmiast odwróciła od niego oczy.
- Señor Laremos, proszę mi opowiedzieć o Gwatemali - poprosiła.
- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje?
- Wszystko. Wzruszył ramionami.
- Mamy nowego przywódcę i nadzieje na lepszą przyszłość, señorita. Mimo to
rebelianci nadal walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile jak zwykle tkwią między
młotem a kowadłem.
Dochodzi do wyjątkowo brutalnych starć - wyznał ze smutkiem, po czym zmienił
temat.
- Gwatemala jest przede wszystkim krajem rolniczym, gospodarka opiera się na
eksporcie
bananów
i
kawy.
Panuje
powszechny
niedostatek.
Brakuje
nawet
najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżąca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawowa opieka
medyczna, wszystko to mają do dyspozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie postanie
myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj... Wiedziałaś, señorita, że w mojej ojczyźnie spo-
dziewana długość życia wynosi zaledwie pięćdziesiąt lat?
Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta.
- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała. - Przecież wojna musi się kiedyś
skończyć.
- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Laremos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy,
kto ma ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać ochronę. Moja jest znakomita, niestety
mało kogo stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień w dzień czeka na rządową obstawę,
która eskortuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść sam.
- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z
westchnieniem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywistego fakt, że nie musimy sięgać
po broń, aby ochronić swoje mienie.
- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć o Gwatemali.
Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D. i Laremos dyskutowali o sprawach, o
których nie miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logistyczne. Gabby zaczęła patrzeć na
swojego skrytego chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była przekonana, że nie powiedział
jej wszystkiego.
Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza
zdradzać jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gabby pocieszała się myślą, iż ufa jej
na tyle, aby powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariackiej próby odbicia Martiny z
rąk terrorystów. Gdyby tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie.
Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja dla żołnierza zawodowego, a nie
prawnika.
Przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co mu powie, mimo iż w głębi serca
przeczuwała, że nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił zdanie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wbrew sekretnym obawom Gabby, odprawę celną przeszli bez problemów. Kilka
minut później spotkali się z kolejnym znajomym J.D.
Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą
szramami. Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremosa, był może pod pięćdziesiątkę.
Miał na sobie mundur maskujący i sznurowane buty z cholewami, do pasa przytroczoną
kaburę z pistoletem, na ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający karabin.
- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uściskał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu
cię zobaczyć, nawet w takich okolicznościach. Nie pękaj, amigo, wyciągniemy Martinę.
Apollo leciał tu jak na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje się akcja.
- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę kilo - odparł J.D.
- To nie jest fach, w którym można się rozleniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do
Laremosa, który przytaknął energicznie.
- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D.
Sierżant westchnął.
- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył ramionami, ale posmutniał, a jego oczy
nabrały nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przynajmniej odszedł tak, jak chciał.
- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmienił temat: - Mapy i krótkofalówki,
Sierżant, oto czego nam trzeba.
- Dawno załatwione. Plus wsparcie dwudziestu yaqueros. Ludzie szefa, osobiście
przeze mnie przeszkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kowboje.
- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba.
- No to w drogę? - ponaglił Laremos, pomagając Gabby wsiąść do wielkiego kombi,
puścił J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej kanapie. Sierżant zajął miejsce za
kierownicą, przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze strzelbą.
Gabby zainteresowała się krajobrazem. Początkowo przypominał jej wyspy Karaibów,
które znała ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie przebijały pióropusze palm -
wkrótce jednak nabrał zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze zgrozą wypatrzyła za
oknem niemal doszczętnie spalony budynek.
- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazując zgliszcza. - Właściciele... zdołali
uciec?
- Nie, señorita - odpowiedział.
Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie
uszło to uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i
zamknęła oczy, jednym uchem przysłuchując się rozmowie.
Finca położona była w dolinie. Jej centrum zajmował piętrowy dom, który wyglądał
na gliniany albo w całości pokryty przypominającym glinę tynkiem. Był pełen łagodnych linii
i łuków i zdawał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwiatów. Gabby pomyślała, że w
ż
yciu nie widziała bardziej zachwycającego miejsca.
- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Laremos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój
ojciec zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci i wnuki tych, których przyjechali
tutaj wraz z nim. Zresztą to samo dotyczy większości moich pracowników. Wielcy
posiadacze ziemscy, właściciele fincas, zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na myśli
prac sezonowych, jak to wygląda w twoim kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po-
kolenia.
Przypomniała sobie małą wioskę, przez którą niedawno przejeżdżali. Nadal
prześladował ją obraz ciemnookich, ciemnoskórych, bosych dzieci zgromadzonych przy
fontannie, z której kobiety czerpały dzbanami wodę. Dopiero teraz zrozumiała, jak
komfortowe jest jej życie w Chicago.
Przez resztę podróży nie zauważyła niczego niepokojącego, aczkolwiek fakt, iż
Latynos siedzący obok Sierżanta trzymał na kolanach karabin i nieustannie wypatrywał
czegoś w dżungli, stanowczo dawał do myślenia. Teraz ten sam Latynos stał przy
samochodzie z karabinem w pogotowiu, najwyraźniej czekając, aż bezpiecznie wejdą do
ś
rodka.
Musiała poczekać chwilę, aż oczy przyzwyczają się jej do półmroku, po czym
rozejrzała się zaciekawiona. W wielkim salonie obwieszonym indiańskimi kocami
konkurowały o miejsce maluteńkie statuetki wyglądające na dzieła Majów, kaktusy w
wielkich glinianych misach oraz ciężkie drewniane meble.
- Kawy? - spytał Laremos.
Klasnął w dłonie. Chwilę później do salonu wbiegła niska Latynoska, może
pięćdziesięcioletnia, i z uśmiechem czekała na polecenie.
- Cafe, porfavor, Carisa.
Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu.
- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos.
- Ostatnio nie piję - odparł J.D., sadowiąc się obok Gabby na wygodnej sofie. -
Sierżant, jak się udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów?
- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna, spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na
znak, że on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują jej najgorzej, przynajmniej na razie
- oznajmił, patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi.
- Jest zamknięta w dawnym bunkrze na flnca jakieś sześć kilosów stąd. Nie są
szczególnie dobrze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów i granaty, ale żadnej broni
ciężkiej. Ani jednego RPG.
- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała Gabby.
- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie.
- Do robienia dużych dziur.
- Na przykład w czołgach, samolotach i budynkach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś
Gabby, tak? Dużo o tobie słyszałem.
Nie spodziewała się tego. Wszyscy zachowywali się, jak gdyby dobrze ją znali,
podczas gdy ona wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na J.D. z wyrzutem.
- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę - oznajmił defensywnym tonem.
- Mną tak, ale mnie nigdy - odcięła się. - Nie pogłaszczesz mnie po głowie, nie
powiesz, jaka jestem dzielna.
- Przypomnij mi, żebyśmy wrócili do tego głaskania - poprosił, uśmiechając się
drapieżnie.
- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby uznała, że bezpieczniej będzie zmienić
temat.
- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos. Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej
jakieś polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do Gabby:
- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju. Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł
z paniami? Pogadamy, jak wrócisz.
- Czemu nie.
Pierwszą rzeczą, jaką Gabby zauważyła po wejściu do pokoju, było olbrzymie
dwuosobowe łóżko. Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco, gdy Carisa wyszła,
zostawiając ich samych. J.D. starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby bawi się
kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać jej zawartość na toaletce.
- Gabby?
Postawiła buteleczkę z podkładem i obróciła się w jego stronę. Podszedł do niej,
delikatnie uniósł jej twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy.
- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej niż to absolutnie konieczne. Laremos
potrafi być czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To samo dotyczy pozostałych.
- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko. - A może zwłaszcza pana?
Zrobił głęboki wdech.
- Co chciałabyś wiedzieć?
- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi
dawni towarzysze broni.
- Zaczynałem wątpić, czy kiedykolwiek się tego domyślisz - mruknął. Oczy mu
pociemniały. - Czy to cokolwiek zmienia?
- Nie rozumiem. Zmarszczyła brwi. - Dlaczego fakt, że służyliście razem w
jednostkach specjalnych, miałby cokolwiek zmieniać?
Zawahał się, jak gdyby sam nie wiedział, co zrobić, powiedzieć prawdę czy ją
przemilczeć. W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął ręce do kieszeni.
- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy, Gabby.
- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza się?
Spojrzał na nią twardo.
- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi czas żyłem w świecie żelaznych reguł.
Nie ufałem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosztowałaby mnie życie. Sierżant, Laremos
i pozostali z czasem zapracowali sobie na moje zaufanie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod
ostrzałem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć
rozsądek mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo nie wiem, czy potrafiłbym dalej
ż
yć, gdyby coś ci się stało.
- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym pokoju? - dociekała ostrożnie.
- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać
cię w ramionach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby. Wystarczy, że przy mnie
będziesz. Noc przestanie mi się wydawać taka ciemna.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego ustach zabrzmiało to niesamowicie
zmysłowo. Miałaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała, zasnąć w tych silnych
ramionach? Oddech uwiązł jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. W końcu
zdobyła się na to, by odwzajemnić jego spojrzenie.
Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi.
- Czy i w tobie burzy się teraz krew? Czy twoje ciało tęskni za moim? - spytał
półgłosem.
Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej podbródek; chciał widzieć jej twarz.
- Nie ruszaj się - wyszeptał, zaczynając ją całować. - Stój nieruchomo, zupełnie
nieruchomo...
Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz
w pełni czuje ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. J.D. głaskał ją po
plecach i sama nie wiedziała, jak to się stało, iż nagle znalazła się w jego ramionach i
przytuliła do jego muskularnego torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek, delikatnie
przygryzając jej usta, i odsunął się nieznacznie. Oczy mu płonęły.
- Lubię porządne pocałunki - - rzekł półgłosem.
- Nie będziesz się bała?
Zdążyła tylko pokręcić głową. Jeśli poprzedni pocałunek porównać do lekkiego
wietrzyku, to ten przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z ziemi i znowu poczuła jego
rozpalone usta, język, który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie słabo.
Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego. Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już
na ziemi.
- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej
zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno musiał ją obejmować.
- Mój Boże, ty cała drżysz.
Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrzeniem.
- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała.
- Dziwnie? - Odetchnął głęboko i pochylił jej głowę tak, aby wsparła ją na jego
ramieniu. - Przepraszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przyzwyczajony do obcowania
z dziewicami.
- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło.
- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły z niej niemalże wbrew jej woli.
- Tak, zorientowałem się - odparł cicho. Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco
jej głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego piersi.
- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i
poczuć dotyk twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele...
Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po czym odwrócony plecami zaczął nerwowo
szukać po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu się w milczeniu, rozmyślając o
tym, że on nawet nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę.
- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spytał zmienionym głosem. - Kochanków
udajemy raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wyprawiam. Może mimo wszystko źle się
stało, że zabrałem cię ze sobą.
- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypomniała mu.
Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał Gabby z przepraszającym uśmiechem.
- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko. - Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze?
- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdziwione oczy.
- Psiakrew! - warknął, ale szybko się opanował, westchnął i powiedział znacznie
spokojniej: - Próbuję tylko powiedzieć, że niedobrze by się stało, gdybyśmy pozwolili
ponieść się emocjom.
- To ty przeklinasz, mecenasie, a nie ja - oznajmiła zimno. - I nie ja ciebie
pocałowałam, ale ty mnie!
- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpracowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ
przyjemnie byłoby pozbawić cię wianka.
- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął mnie do łóżka!
Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach.
- Spokojnie, tylko się z tobą droczę. Nie zrobię nic, czego byś później żałowała,
Gabby. Masz moje słowo. Nie będę próbował cię uwieść.
Przełknęła ślinę.
- Zaczynam się ciebie bać.
- Dlaczego?
- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego
podobnego się nie spodziewałam.
- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt
wiele, bo uderza do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet jak ja mógłby się od ciebie
uzależnić. Za długo byłem sam.
- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę wymówienie... - zaczęła.
Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego wyznanie czy to, co zaczynała do
niego czuć.
- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję.
- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy kaprys, Gabby. Nie ma powodu do
paniki. Poza tym - dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie. Bóg jeden wie, jak to
wszystko się skończy.
Zmroziły ją te słowa.
- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi.
- Muszę - powiedział z mocą.
- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie.
Skinął głową.
- Mogę. Ale Martina jest całym moim światem, jedyną osobą, jaką kiedykolwiek
kochałem. Nie mogę się od niej odwrócić, nie teraz. Nie mógłbym się potem nazwać
mężczyzną.
Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła,
jak drzwi zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. I wcale nie zrobiło jej się lżej na duchu,
choć zaczynała rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca.
J.D. zawsze na nią tak działał, od samego początku, ale tłumaczyła sobie, że robi na
niej wrażenie jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była już tego taka pewna. Kiedy
go widziała, ręce same jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku... Całował po prostu
wspaniale! Jak gdyby tylko o niej marzył i tylko jej pragnął.
Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje kobiety, a ona akurat znalazła się pod
ręką. Uprzedzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamierzała wziąć sobie tę radę do
serca. Owszem, jest przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie oznacza, iż od razu
musi się w nim zakochać po same uszy.
Zastanawiała się też, dlaczego tak dziwnie zareagował, kiedy wspomniała o jego
służbie w siłach specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od niego?
Kwadrans później dołączyła do towarzystwa, ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną
przez głowę i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po czym skinieniem głowy wyraził
aprobatę dla jej stroju.
Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany w mundur maskujący i uzbrojony wydał się
jej odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni, którą bawił się w roztargnieniu.
- To uzi - powiedział tonem wyjaśnienia, widząc jej minę. - Magazynek mieści
trzydzieści nabojów.
- A to? - spytała, wskazując inną broń, znacznie większą i nieco przypominającą
strzelbę, obok której leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na patyku.
- Granatnik RPG - 7.
- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn, którego Gabby dotąd nie zauważyła, i
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem. - Kotku, poznaj Dragona, jednego z
najlepszych speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi.
Więcej zniszczeń potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten nietowarzyski typek w
kącie to Apollo. Nasza złota rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie ma rzeczy nie
do zdobycia.
Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległego rogu salonu, gdzie siedział drugi
Murzyn, w przeciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki.
- Cześć, Gabby - mruknął, nie zaszczycając jej spojrzeniem.
- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spytała zirytowana.
- Obawiam się, że tak - odparł usłużnie Sierżant i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś,
ż
e Łucznikowi gęba się nie zamyka?
Spojrzała na J.D.
- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą.
- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak obsługiwać radio - odezwał się Laremos,
podnosząc się z fotela.
- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D. takim tonem, że Laremos natychmiast
usiadł.
- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i zachichotał, bynajmniej nie urażony.
Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia, w którym Laremos urządził prowizoryczną
salę łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz komputer.
- J.D... - zaczęła.
Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby wzrokiem.
- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie. Umiesz czytać między wierszami, czy
jesteś aż taka naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego słowa?
- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to,
ż
e rozmawiasz z głupią dziewczyną z małej mieściny w Teksasie. W moich stronach
mężczyźni są zupełnie inni.
- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nigdy nie miałaś do czynienia z
ludźmi tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz przebywać.
Spojrzała na niego nieśmiało.
- To prawda, ale wydają się całkiem mili. Dopiero teraz zrozumiałam, jak bardzo
musisz mi ufać, skoro mnie tu przywiozłeś.
- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł
szorstko.
Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały, a ona pomyślała, że dostrzega w nich
coś dzikiego, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie chwilę.
- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powiedział znacznie spokojniej, jednak nadal w
jego głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął: - Tylko pamiętaj, na litość boską, że
kiedy będę w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co Laremos mógłby odebrać
jako zachętę, rozumiesz? To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania, gdyby cię tknął.
Oczy jej się rozszerzyły, gdy usłyszała tę groźbę. Patrzyła na zaciętą twarz J.D. i
pomyślała, że po raz pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się równie bezlitosny jak
jego kamraci, a może po prostu jest taki od urodzenia.
- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szorstko. - Co moje, to moje, i do naszego
powrotu do Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym tonem.
Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku sekundy.
- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział
cicho, zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wykrzyczała.
- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nieuchronny pocałunek.
Ulegle wpadła mu w ramiona, a kiedy przytulił ją do siebie, po raz pierwszy
przekonała się o tym, co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie kobiety.
Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone źrenice i skinął głową.
- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna - oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta?
Nigdy nie byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby z ciebie ubranie?
- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie przychodziło jej z trudem.
Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspokoiła, lecz jego oczy w dalszym ciągu
przypominały niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na bezpieczną odległość.
- Przerażona? - spytał.
- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś
mnie do niczego zmusić, ale...
- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich zapędów, Gabby - odparł półgłosem,
odgarniając włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy tobie. Sama się przekonasz.
Szepcząc, zbliżył usta do jej ust, lecz nawet ich nie dotknął. Muskał wargami jej
policzek i czekał, dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała, żeby pocałował ją w usta.
Pocałunek był cudowny, tak niespieszny i pełen namiętności, że wprost zapierał dech w
piersi. Potem poczuła na sobie jego ramiona i znalazła się w siódmym niebie. Kiedy
szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal nie jęknęła z rozczarowania.
- Przepraszam - powiedział wesoło - ale zniknęliście na tak długo, że pomyślałem, że
macie jakiś problem.
- Ja owszem, choć nie tego rodzaju, o jakim zapewne myślałeś - odparł J.D.
podejrzanie zmienionym głosem.
- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz, żebym krok po kroku omówił z Gabby
procedurę i podał jej częstotliwości. Z pewnością różnią się od tych, do których jest
przyzwyczajona - stwierdził, zasiadając przy sprzęcie.
Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać co chwilę na J.D., nie rozmyślać o
najbliższej nocy, którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w sobie dość siły, by nie
zacząć błagać o to, czego on pragnął równie gorąco.
Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowana, i Gabby opanowała ją w zaledwie
kilka minut. Większą trudność sprawiło jej nauczenie się podanych przez Laremosa kodów
wywoławczych. Spisała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali w przestronnym salonie,
chodziła z nią po całym domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je w myślach, gdy
we troje z Laremosem zasiedli do kolacji. Reszta najemników nałożyła sobie po porcji i
zniknęła w głębi domu.
- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzyscy - mruknął J.D., podnosząc wzrok
znad talerza.
- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - zażartował Laremos i
zerknął na Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby rozwiewać złudzeń pewnej młodej
damy, która wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem.
- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani moją obecnością - powiedziała Gabby ze
skruszoną miną.
- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to powiedziałbym raczej, że twój podziw im
schlebia i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś okazuje im tyle uwagi.
- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami? - spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie
tajemnica. Nie chcę być wścibska.
- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych, podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli,
potem milczał chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy odszedł ze służby, nie
mógł znaleźć pracy, która przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił się w policji,
ale zarobki były na tyle marne, że nie starczały na zapłacenie rachunków. Znał jednego
werbownika, zaczął się dopytywać. Znał się na typowych rodzajach broni z przemytu, w
dziedzinie broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca się znalazła.
- A Apollo?
- Apollo służył w żandarmerii wojskowej. Oskarżono go o przestępstwo, którego nie
popełnił. Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst.
- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć o sprawiedliwości, więc uciekł za
granicę. Zwerbowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa w tych stronach.
- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała.
- Podejrzewam, że jeszcze przyjdzie taki dzień, kiedy będę go reprezentował w
amerykańskim sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie to jestem tego pewny. I tego,
ż
e wygram, rzecz jasna.
- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zapewniła z figlarną miną.
- Señorita Gabby? - odezwał się Laremos. - Długo pracujesz z tym narwańcem?
- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D.
- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego, że kiedy krzyczy się dostatecznie
głośno, można uzyskać niemal wszystko, czego się chce.
- Krzyczy na ciebie?
- Gdzieżbym śmiał - obruszył się J.D., ale uśmiechał się pod nosem. - Raz
próbowałem podnieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we mnie przyciskiem do
papieru. Celowała w głowę.
- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam w drzwi!
- Które pechowo otworzyłem w najgorszym możliwym momencie. Dzięki Bogu, że
refleks mam nie najgorszy.
- Obawiam się, że jutro też może ci się przydać - powiedział Laremos z
westchnieniem. - Terroryści nie poddadzą się potulnie jak baranki.
- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę.
- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z zaskoczenia.
- Też prawda.
- A teraz na wszelki wypadek jeszcze raz przejrzymy mapy. Chcę znać teren jak
własną kieszeń, zanim rano wyruszymy.
Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do swojego pokoju, wykąpała się szybko
i ubrana w długą, skromną nocną koszulę wyciągnęła się na brzeżku wielkiego łóżka.
Wprawdzie koszula była uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podejrzewała, że J.D.
będzie zbytnio zaabsorbowany czekającą go jutro akcją, aby zwracać uwagę na takie
błahostki.
Wcześniej zabrała z salonu gwatemalską gazetę i pomyślała, że spróbuje trochę
poczytać, ale nie mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście. Nie mogła doczekać się
chwili, kiedy J.D. przyjdzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym czuła na całym ciele
przyjemne mrowienie. Mówił z serca? Czy tylko chciał sobie pożartować? A jeśli
rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na
tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świadomie go kusi?
Rzuciła gazetę w kąt pokoju, usiadła na łóżku i objęła ramionami kolana, z
niepokojem wpatrując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko opadały jej na ramiona, ze
zniecierpliwieniem odgarnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu byłoby się zarzekać, że
go nie pragnie. Jednak jeśli się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie? Wspomnienie
jednej upojnej nocy, po której będzie zmuszona szukać nowej posady.
J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może stracić dla niego głowy. Martwi się
o siostrę, z pewnością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do dżungli i lepiej go nie
prowokować, bo gotów zrobić coś szalonego.
Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak podniecająco byłoby tulić się do jego
gorącego ciała, czuć dotyk jego owłosionej piersi i pozwolić, by jej dotykał, tak jak z
pewnością dotykał rozlicznych kobiet przed nią. Westchnęła cichutko. Na pewno byłby
bardzo delikatny i cierpliwy. Ten pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż wszystko,
co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pewnym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do swego
szefa. Obawiała się również, że po wszystkim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo
jest dziewicą, tak więc oddając mu się, straciłaby swój największy, jeśli nie jedyny atut.
Przestałby ją szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić z chwilą, w której dołączyłaby do
galerii jego kochanek.
Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej
w marzeniach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy.
Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć, jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za
oknem wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku.
Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim przypomniała sobie, gdzie właściwie
jest. Nagle oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i powiodła dookoła rozszerzonymi
oczami, szukając spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać: stał przy oknie, zwrócony
do niej profilem, i wpatrywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym przyszedł na świat.
Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie był pierwszym mężczyzną, jakiego
widziała bez ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej odsłaniają ludzkie ciało, nie sposób
uniknąć widoku nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć nagiego mężczyznę na
ż
ywo, z bliska. Pomyślała, że chyba każda, nawet bardziej od niej doświadczona kobieta
uznałaby ten widok za przyjemny.
Był świetnie umięśniony, miał muskularne nogi, wąskie biodra i płaski brzuch.
Szeroka klatka piersiowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami. Gabby wpatrywała się w
niego bezwstydnie, dopóki nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją obserwuje.
Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa.
- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejscu z pewnością bym się nie krępował,
napatrzyłbym się do syta. Nie ma się czego wstydzić.
Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem:
- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszczałem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc
jest taka upalna.
- T - tak - wyjąkała.
Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była w stanie się poruszyć. Czuła się jak
sparaliżowana, nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda, choć najwyraźniej wcale go
to nie krępowało. Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka.
- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania, tuląc ją do siebie.
Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich biodrach ku plecom, potem po rozpalonej
piersi ku miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne włosy.
Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich palce, czując, że nie może złapać tchu.
- O tak, prawda, jakie to przyjemne? - spytał aksamitnym głosem, nie odrywając
płonących oczu od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak przyjemne jak dla mnie. Tak
długo o tym marzyłem, przez tyle niekończących się nocy, o tym, aby poczuć, jak mnie
dotykasz. Jaki jestem w twoich oczach, moja niewinna Gabby? Przerażam cię... czy
pociągam? Mów.
Czuła się odurzona bliskością jego ciała, jego zapachem. Głaskała jego tors,
obwodziła palcami kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.
- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę musiałeś o to pytać? Och, Jacob! -
Dotknęła go mocniej, bardziej ponaglająco. - Jacob, chciałabym robić takie bezwstydne
rzeczy.
- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi, Gabby.
Nakrył rękami jej drobne dłonie.
- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co masz ochotę. To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią
taką władzę, pomyślała, lecz była zbyt podniecona, aby słuchać podszeptów rozsądku.
Głaskała, go po piersi i po plecach, po czym, kierując się instynktem, którego istnienia dotąd
nawet nie przeczuwała, pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego ciepłej skóry.
Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk.
- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple.
- Zrób to jeszcze raz.
Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie przytrzymał jej głowę i prowadził ją
wszędzie tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego ciała w ciszy, którą przerywał
jedynie jego przyspieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwielbia, gdy ona ociera się
policzkiem o jego sutki, lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się jak struna, gdy
lekko przygryzała jego słoną od potu skórę.
- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym głosem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co
się z tobą dzieje.
Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust.
- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym szeptem.
- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból...
- powiedziała z żalem.
- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią.
- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty też je poznała. Pozwól mi, żebym ci
pokazał, jak to jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól mi się dotknąć.
Przez cienki materiał koszuli poczuła ciepło jego palców. Wrażenie to było
wstrząsające i zarazem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem chwyciła go za rękę,
próbując ją od siebie odsunąć.
- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem. Zacisnęła palce na jego nadgarstku.
- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś... - zaczęła, ale wpadł jej w słowo.
- Mnie pozwolisz.
Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek i zastygł z ustami tuż przy jej ustach,
owiewając ją ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki, pełen czułości pocałunek.
Przez cały ten czas ciepłe palce nieprzerwanie dotykały jej piersi, aż sutki jej
stwardniały. Nie uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy. Naciągnął na jej plecach
materiał nocnej koszuli w taki sposób, aby opięła się na piersiach.
- Zobacz - powiedział, wskazując je nieznacznym ruchem głowy. - Wiesz, co to
znaczy? Co mówi twoje ciało?
Gabby z trudem łapała oddech.
- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła.
- Tak.
Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował kontur jej ust. Delikatnie przygryzł
jej wargę i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną pieszczotą.
- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za szyję. - Jacob...
Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i nagle znieruchomiała.
- Język ciała - powiedział, ponownie zmuszając ją do rozchylenia ust. - A teraz
słuchaj: zdejmę z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem uciekam stąd czym
prędzej, zanim przez ciebie zwariuję. Nie wiem, co mnie czeka jutro w dżungli, więc
chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne wspomnienie. Rozumiesz mnie?
Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim zakochana. Inaczej nigdy by mu na to
nie pozwoliła.
Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuściła wzroku. Chciała widzieć jego
twarz, na zawsze zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej chwili. Na wypadek,
gdyby cokolwiek miało mu się stać.
Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał miękko sfrunął na podłogę, poczuła, na
nagiej skórze chłodny powiew. J.D. przez moment wpatrywał się w nią roziskrzonym
wzrokiem, a potem przyciągnął ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast.
- Do końca moich dni nie zapomnę, jakie to uczucie trzymać cię w ramionach -
powiedział cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz.
Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała się ani chwili. Namiętnie, bez cienia
wstydu pocałowała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak tylko umiała. Przez dłuższą
chwilę stali przytuleni. Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby miało mu zaraz pęknąć
serce. Tulił ją coraz mocniej, całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał językiem w jej
ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją i
odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała i zachwycona.
Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę, po czym bez słowa włożył ją na
Gabby.
- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej błyszczące oczy, opuchnięte usta i
wypieki na policzkach. - Boże, jakaś ty słodka.
- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła.
- Muszę.
Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł
się spać.
- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju
łóżka. Potem znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie żołnierzem.
- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając spodnie.
Włożył koszulę od munduru, a potem, zapinając guziki, posłał Gabby mroczne,
zagadkowe spojrzenie.
- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- A czego się miałam domyślić? Wepchnął koszulę w spodnie.
- W jednostkach specjalnych przesłużyłem tylko trzy lata. Zaciągnąłem się, mając
osiemnaście lat.
Policzyła szybko.
- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia jeden.
- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero jako dwudziestopięciolatek.
Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc.
- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata zajmowałeś się czymś innym?
- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie. - Byłem najemnikiem. Przez większość
tego czasu dowodziłem oddziałem, do którego należał Sierżant i cala reszta, podczas
najbardziej bezwzględnych małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go po raz pierwszy. J.D. najemnikiem?
Walczył na wojnie, każdego dnia narażał życie?
- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował
się dumnie.
Gabby zrobiła wielkie oczy.
- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście razem, ale byłam święcie przekonana,
ż
e chodziło o jednostki specjalne.
- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu, ale może to i dobrze, że już wiesz.
Przyglądała się mu, szukając blizn, czegoś, co świadczyłoby o jego przeszłości.
Wprawdzie już wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego piersi i brzuchu, częściowo
zasłonięte włosami, lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie były.
- Masz blizny - zaczęła z wahaniem.
- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś ciekawa, skąd się wzięły, Gabby?
- Bardzo.
Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak gdyby wyznania przychodziły mu
łatwiej, gdy nie widział jej twarzy.
- Zaciągnąłem się do jednostek specjalnych, bo dzięki żołdowi byłem w stanie
zapłacić za szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po śmierci mamy zostaliśmy całkiem
sami. - Wzruszył ramionami. - Po przejściu do cywila szukałem pracy, która byłaby na tyle
dobrze płatna, żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego nie znalazłem. Znałem się
właściwie tylko na wojaczce.
Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go.
- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem palenie - powiedział roztargnionym
tonem, zaciągając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę dymu. - Tak czy inaczej,
Sierżant akurat werbował ludzi, a wiedział, że mam kłopoty. Zaproponował mi pracę.
Przyjąłem ją i przez następne cztery lata tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie
zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie,
zbyt beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się podziurawić jak sito.
Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech.
- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili,
ż
e przeżyję, ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak równia pochyła: może być tylko
gorzej. Więc powiedziałem Sierżantowi, że odchodzę. - Roześmiał się posępnie. - Ale
najpierw pojechałem na jeszcze jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu sobie, że nie
jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyślałem,
ż
e chłopaki mogą kiedyś potrzebować prawnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem
pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczorowe.
- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spytała.
- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach, o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli
pytasz o Stany, to nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. - Dlatego tak pilnie
strzegę swojej przeszłości, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam za dziennikarzami.
Nie wstydzę się swojego dawnego życia, ale nie lubię, żeby za często mi o nim
przypominano.
- Brakuje ci go? Westchnął.
- Tak. Jakaś cząstka mnie wciąż za nim tęskni. Życie staje się bezcenne, kiedy
człowiek raz otrze się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie umiem tego lepiej
wytłumaczyć. Wszystko inne wydaje się po czymś takim cholernie nudne.
- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w
całość poszczególne fragmenty tej układanki. - Ponieważ wiedziałeś, że tobie i twoim
ludziom może udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się większej grupie?
- Jesteśmy jej jedyną szansą, skarbie - odrzekł cicho. - We Włoszech może nie
mieszałbym się do tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gospodarka się wali, różne
frakcje walczą o władzę. Poza tym, do diabła, Martina jest moją siostrą! Wszystkim, co
zostało mi na tym świecie.
Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją te słowa. Może jej pragnie, ale nic
więcej, ona wcale się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do zrozumienia. Wlepiła
wzrok w rąbek swojej nocnej koszuli.
- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła zdławionym głosem.
- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że
go zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich ludzi.
- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokojnie. - Nam też nie najgorzej się razem
pracowało przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś
resztkę złudzeń?
Przerażona jego zimnym, sarkastycznym tonem patrzyła, jak powoli unosi do ust
papierosa i zaciąga się dymem. Potem zaśmiał się cierpko.
- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie.
Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nieoczekiwany atak z jego strony, i była
na niego wściekła.
- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli.
- Zastanowię się nad tym - zapewniła.
- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając niedopałek o dno popielniczki. - Chcę cię
jeszcze raz odpytać, zanim ruszymy.
- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem.
Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rzeczy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić
się w jego stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w pokoju sama. Ubrała się, usiadła
na łóżku i wybuchnęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co przypominało piękny sen,
mogło w tak krótkim czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego powodu.
Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że kiedyś był najemnikiem, pomyślała z
rozpaczą. Przecież ona kocha go bez względu na wszystko.
Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej przed oczami, taki poważny i silny.
Skoczyłaby za nim w ogień, na kolanach przeszłaby przez dżunglę i cieszyłaby się, że może
być przy nim. Nie usłyszałby słowa skargi.
Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej pragnie, ale mimo to nie chce, aby
połączyło ich coś poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym żadnych złudzeń. Nie
kocha i nigdy nie pokocha nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przyznał. Gabby
budzi w nim wyłącznie fizyczną fascynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo jest
nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą
on zapewne doskonale o tym wiedział. Nie skorzystał z okazji, nie chcąc, by się w nim
zadurzyła, i tylko dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości.
I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się przed nią, aby świadomie zrazić ją do
siebie. Gabby ukryła twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać łzy. Jak ma dalej u niego
pracować, codziennie widywać go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już, co ona do
niego czuje?
Jednak nie to było najgorsze. Jutro J.D. wyruszy w dżunglę, odbić siostrę z rąk
porywaczy, i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym zamierało w niej serce. Nie jest
w stanie go zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za niego.
Ż
aden płacz ani żadne błagania nie odwiodą go od tego pomysłu, dopóki życie
Martiny wisi na włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj cień szansy. A jeśli
zginie... Boże, jeśli on zginie, w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość.
Próbowała wyobrazić sobie, jak jej świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych
zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała z nim iść, ryzykować życie u jego boku i,
jeśli tak zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała o tym bez większej nadziei,
doskonale rozumiejąc, że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu towarzyszyła. Może jej
nie kocha, lecz zachowuje się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli, aby się
narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić.
Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się i zeszła do salonu, w którym zebrali się
najemnicy. Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny uśmiech. Na J.D. nawet nie
spojrzała, po prostu zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło, gdyby dostrzegła w jego
oczach wyraz obojętności.
Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, której nie rozpoznawała. Należała ona do
ciemnowłosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich oczach.
- To Semson - odezwał się J.D., wskazując nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu
trwającego dzień z okładem.
- Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet uśmiechnął się szeroko. - Jak ty
wytrzymujesz z tym potworem?
- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał
unikała wzroku J.D.
Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną, przypominającą nieco pistolet
maszynowy, i przewiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał kuszę. Gabby zachodziła
w głowę, po co może mu być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła do niej prawda.
Spojrzała na swego szefa.
- Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej myślach, potwierdzając jej
przypuszczenia. - O ile takowych mają.
Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i nie
mogła sobie darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie podobnej operacji w telewizji, ze
ś
wiadomością, że to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać się przygotowaniom do
takiej akcji, wiedząc, że każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy nie wrócić z tej
wyprawy, to zupełnie co innego.
- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - odezwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby
temu wielkiemu niezgrabiaszowi coś się stało.
Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu.
- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę się do niego przyzwyczaiłam.
- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usłyszała głos J.D.
Laremos skinął głową.
- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być spokojny - zapewnił. - To co, jeszcze raz
powtórzymy z nią współrzędne oraz kody?
Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spociły jej się dłonie, lecz wszystkie kody
wywoławcze wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to, aby niczego nie przekręcić,
i wcale nie było jej z tego powodu lżej na sercu.
- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie dasz sobie radę.
Tym razem zasłużył sobie na uśmiech.
- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie była o tym przekonana. - No cóż,
panowie, uważajcie tam na siebie, dobrze?
- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant i puścił do Gabby oko. - Dobra,
panowie, z życiem.
Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała w progu, bez zmrużenia powiek
wpatrując się w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu. Nawet się nie obejrzał, nie
zawołał do niej. Serce jej pękało.
- Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce, Diego? - spytała stojącego obok
Laremosa.
- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił. - Teren jest trudny, a muszą podkraść
się niepostrzeżenie.
Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma niespokojne.
- Martwisz się? - spytała.
- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo i Gabby doskonale zdawała sobie z
tego sprawę.
- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz, i usiądę przy odbiorniku.
Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy.
- Tak - odrzekła.
- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo,
kto lepiej niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił łagodnym tonem. - Nie z takich
misji wracał cały, choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A terroryści mają za sobą
długą drogę, señorita, i są zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się ataku. Zmyliliśmy
ich zwiadowców.
- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławionym głosem.
- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, prawda? - odparł i westchnął ciężko.
Roztrząsała te słowa przez następne trzy godziny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju,
odchodząc od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie gorąco.
- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie
strach.
Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.
- Mówiłem ci, to trudny teren.
- No tak, ale... Słyszysz?!
Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyła do odbiornika, chwyciła mikrofon,
pośpiesznie wyrecytowała hasło i czekała.
- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony.
- Bravo. Tango minus dziesięć. Odbiór.
Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy mikrofonie i powiedziała wyraźnie:
- Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór. Zaszyfrowana wiadomość od J.D.
oznaczała, że grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo niezauważona i za dziesięć
minut przystąpi do ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiadomość została odebrana, na
razie nie ma nowych informacji.
Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa. Zrozumiała, jak bliskie stało się
niebezpieczeństwo, i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.
- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem.
- Najgorsze jest to oczekiwanie, nie uważasz?
- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zaparzyła nam świeżej kawy, najlepiej
niech od razu przyniesie cały dzbanek.
Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała paznokcie i wpatrywała się w
radiostację, jak gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się odezwie.
Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, ale radiostacja nadal uparcie milczała.
Gdy Gabby pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały trzaski. Nareszcie!
- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D. wydał się jej przytłumiony, słyszała
odgłosy strzelaniny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji.
- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór!
Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nadawania i wyrecytowała odpowiedź:
- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega. Odbiór!
Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwolniła przycisk nadajnika. W tej samej
chwili do pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały.
- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozycję! Jeden z moich ludzi przybiegł do
mnie z informacją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży oddział rebeliantów!
Gabby znowu chwyciła nadajnik.
- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Korsarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera!
Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbowała jeszcze dwa razy, ale nie było
odpowiedzi. Wlepiła w Laremosa przerażone oczy.
- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho - inaczej na pewno odpowiedzieliby na
wezwanie. Możemy się tylko modlić, żeby w porę wypatrzyli rebeliantów i nie dali się
zaskoczyć.
Popatrzyła na mikrofon z taką nienawiścią, jak gdyby on był wszystkiemu winny,
włączyła go zimnymi palcami i powtórzyła wiadomość. I znowu odpowiedziała jej tylko
cisza.
Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz, błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz
stracić, nie mogę!
Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął gorączkowy głos J.D.:
- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów,
liczny oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się dżunglą dwa kilometry od pozycji
Delta. Gabby, uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w waszą stronę!
Zapadła martwa cisza: transmisja została przerwana. Gabby przez chwilę patrzyła na
radiostację, czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na twarzy Laremosa.
- Madre de Dios! - jęknął. - Jak mogłem o tym nie po... Carisa!
Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. Larem os wyrzucił z siebie potok słów po
hiszpańsku, potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK - 47 i wepchnął w odrętwiałe
ręce Gabby. Uśmiechnęła się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynajmniej, jak się ta
broń nazywa.
- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci pokażę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie
innego wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie mamy chwili do stracenia. Aquilas! -
krzyknął znowu.
Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który eskortował ich w drodze z lotniska.
Larem os szybko wydał mu jakieś polecenie - kolejny potok słów wypowiedzianych tak
szybko, iż zdawały się zlewać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne spojrzenie.
- Moi ludzie będą nas osłaniać - oznajmił zwięźle. - Musimy się pośpieszyć.
Rebelianci nie będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym człowiekiem, wystrzelają nas
wszystkich jak kaczki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już niedaleko, ale nie możemy
ich w to wciągać. - Zawiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał czujne. - Rozumiesz?
- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wyprawie ratunkowej - powiedziała Gabby z
nikłym uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowadzić do J.D.
Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.
- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie
tworzyliśmy ekipę... nie z tej ziemi.
Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich zamknęła się dżungla. Gabby niosła
karabin, który wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co piórko. Bardziej ciążyła
jej świadomość, że nie ma zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleńczym pędzie
przedzierała się przez gęste zarośla, starając się nie zostawać w tyle za Laremosem. Nie
mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby jej matka, dla której nawet Chicago było
za daleko od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie w tej chwili jest jej ukochana
jedynaczka.
- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając ją pod osłonę liści, gestem nakazując
ciszę.
Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła. Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło
jej się słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma
karabin, skoro nie potrafi go użyć? Miała wrażenie, że oczy zaraz wyskoczą jej z orbit.
Laremos z pewnością zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Laremos to Laremos, a nie
J.D. Jeśli przyjdzie jej umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był, trzymał ją za rękę.
Kurczowo zacisnęła powieki, czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się bezgłośnie modlić.
Pobliskie zarośla zatrzęsły się gwałtownie, dały się słyszeć jakieś szelesty, trzask
łamanych gałęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała wypatrzyć coś w morzu zieleni.
Przez prześwit między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wyglądających postaci. Nie musiała o
nic pytać Laremosa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci, ubrani po wojskowemu i
uzbrojeni po zęby. Nie wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc, opowiadali sobie
kawały i kwitowali je rechotem. Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli na plecach.
Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przygryzając usta do krwi. Strach chwycił ją
za gardło i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej się udusi. Co by się stało, gdyby
zauważyli ją i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć, zwłaszcza dla kobiety. Gabby
dość się naczytała o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się w tej części świata, toteż
wyobraźnia usłużnie podsunęła jej makabryczne obrazy. Oczy same jej się zamknęły.
Rozpaczliwie szukała w sobie resztek odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwładniający,
paniczny strach.
Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim rebelianci zniknęli im z oczu. Potem
kolejne, dłużące się w nieskończoność oczekiwanie, zanim przestało ich być słychać.
- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy minutę i idziemy dalej.
- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę?
- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nienawidząc się za to pytanie.
Pokręcił głową.
- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale sądzę, że główne siły obozują w tej
chwili na mojej farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stamtąd wykurzy, ale do tego
czasu wybór mamy niewielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych, albo narazimy się
na śmierć.
- Jestem za młoda, żeby umrzeć - odparła ze spokojnym uśmiechem, po czym
wskazała karabin.
- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie miała wyjścia?
Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej pośpiesznej, acz przejrzystej demonstracji
poczuła się nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak nieustannie rozglądała się na
boki, czując w ustach gorzki smak strachu, przekonana, że śmierć czai się za każdym
drzewem.
Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć
strachu. Raczej aby czując strach, nauczyć się go przemóc.
Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy sobie krokomierz, kompas oraz mapę i
używał ich wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie działo, raptem wokół nich
gruchnęły strzały.
- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie. Rzuciła karabin, padła na ziemię jak
długa i nakryła głowę rękami.
- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj.
Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie szczerzy zęby!
- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolejnego słowa, ale i tak odniosła niemały
sukces: ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa i zacisnęła na nim zmartwiałe palce.
- Uzi. Wierz mi, señorita, mało kto zna ten dźwięk lepiej ode mnie.
Laremos uśmiechnął się szeroko, podczołgał do najbliższego drzewa i spojrzał na
dżunglę. Chwilę później zerwał się na równe nogi, wołając:
- Łucznik! Tutaj!
Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, odgłosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany
zieleni wyłonił się J.D. Jedną ręką podtrzymywał niską ciemnowłosą kobietę, w drugiej
dzierżył uzi. Wokół niego Sierżant, Apollo, Semson i Dragon osłaniali się nawzajem,
strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli się w pobliżu Laremosa i Gabby.
- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D., puszczając siostrę, po czym zerknął na
Gabby. - Wszystko w porządku, skarbie?
- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem. Nadal kurczowo ściskała w dłoniach
karabin.
- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kolegów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C - 4?
- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum! Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę.
- Na twój znak - odkrzyknął J.D.
- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył się przed nim Laremos. - Uciekliśmy
w ostatniej chwili.
- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D., przeładowując pistolet automatyczny.
- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując się uspokoić.
Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła przerażoną kobietę za rękę.
- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł J.D. spokojnie, zwracając na Gabby
czujne, udręczone oczy. - A ty?
- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się nerwowo, i potrząsnęła karabinem. -
Wyobraź sobie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi pokazał.
- Gdybyś już musiała strzelać - oznajmił J.D. z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno
przytrzymać karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci pogruchotać kości. Najpierw głęboki
wdech, w połowie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szarpiesz.
- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucznie, ale głos nadal jej drżał.
- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała Martina - ale jestem taka zmęczona!
- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił
jej włosy.
- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko.
- Wdałam się w starszego brata. - Martina uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po
mnie przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla
członków jednostek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd wziąłeś tych ludzi?
J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się bez słowa.
- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym z emocji tonem. - Po powrocie wystawię
Robertowi rachunek.
- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina.
- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmartwienia.
- Jak się stąd wydostaniemy? - odezwała się Gabby, która dotąd w milczeniu
przysłuchiwała się ich rozmowie.
- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na Apolla i zawołał: - Gotowe?
- Gotowe! - odkrzyknął Apollo.
- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie zawiedź!
- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby, ale było już za późno.
J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął ostrzeliwać niewidocznego wroga.
A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy
już było po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku, Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że
snajper mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki karabin.
Wycelowała na oko i nacisnęła spust.
Rebeliant dostał w ramię - prawdziwy cud, zważywszy, że strzelała właściwie na
chybił trafił. Chwilę później znieruchomiała z przerażenia, widząc, że ranny mężczyzna
obraca się w jej stronę i szykuje do oddania strzału.
- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D.
W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust,
ze strachu zapominając o przyciśnięciu kolby ramieniem. Gruchnął strzał i potworna siła
dosłownie zwaliła ją z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się ogłuszający huk i
Gabby poczuła, że ziemia się pod nią trzęsie.
- Wiejemy! - ryknął Sierżant.
J.D. brutalnie poderwał ją do pionu. Z twarzą wykrzywioną wściekłością, nie
odzywając się, gwałtownie wyrwał jej z rąk karabin i popchnął ją do przodu, po czym
pochylił się nad Martina.
- Wszystko w porządku, señorita? - spytał łagodnie Laremos, zrównując się z
przygnębioną Gabby.
- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza tym czuję się dobrze - wyszeptała.
Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za
plecami jego głos:
- Nie rozglądaj się, tylko idź.
Znała ten ton, i za żadne skarby świata nie odważyłaby się z nim w tej chwili
dyskutować. Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie znała. Twarz miał kamienną, w
jego oczach i postawie pojawiło się coś groźnego. Nie śmiała się odezwać. Przez całą
wieczność w milczeniu przedzierali się przez bezkresną dżunglę.
- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się w końcu zagadnąć Laremosa.
- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów.
Apollo poszedł na przeszpiegi.
- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kosmyk włosów, który przylepił się do jej
spoconej twarzy.
- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim barkiem, lepiej?
- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła cicho, ale mijała się z prawdą.
Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak najszybciej położyć się do łóżka i raz
na zawsze wymazać ostatnie dwa dni z pamięci.
- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Martina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć?
- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie. - Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie.
- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jeszcze chwilę za wami podrepczę. Gabby,
trzymasz się jakoś?
- Tak, dzięki, Martina.
Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i pozostali błyskawicznie zwrócili się w
kierunku, z którego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do strzału, lecz po chwili zarośla
rozstąpiły się i oczom wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo.
- Droga wolna! - krzyknął, doskakując do przyjaciół. - Wojsko wykurzyło
rebeliantów!
- A co z terrorystami? - spytała Gabby.
- Rozproszyli się - wyjaśnił Sierżant. - Rebelianci powystrzelaliby ich z rozkoszą,
gdyby tylko zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządowych oddziałów. W Gwatemali
nikt nie sympatyzuje z terrorystami.
- Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z
pewnością nie zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym koszmarze, jaki mi zafundowali.
Och, chcę do mojego Roberta!
- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili
zwłoki.
Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drobniejszą i starszą od siebie siostrą J.D.,
objęła ją ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- To już naprawdę niedaleko - powiedziała serdecznym tonem.
- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, proszę! Jesteśmy w domu.
Gabby tak bardzo się ucieszyła na widok przytulnego budynku, iż miała ochotę
podbiec do niego i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Laremosa nie nosił śladów
dewastacji, dopiero gdy weszli do środka, czekała ich przykra niespodzianka: meble były
połamane, na pięknych drewnianych posadzkach pojawiły się głębokie rysy. Laremos w
milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej
bytności pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach pojawił się gniew.
- Przykro mi z powodu tego, co stało się z pańskim domem, señor - rzekła z żalem
Martina.
- Seńora, przede wszystkim liczy się pani bezpieczeństwo - odparł Laremos dumnie,
dziękując jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój nieszczęsny dom zawsze można
wyremontować, lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby go pani przywrócić.
- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła Martina.
Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie, a włosy pozlepiane w strąki, była
pełna godności. Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w policzek.
- Muchas gracias.
Laremos wydawał się nieco zakłopotany.
- Cała przyjemność po mojej stronie, señora. Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani
uczynić tak niewiele.
- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał? - spytała Gabby, wodząc zatroskanym
wzrokiem po twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żołnierzy.
- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo nas rozpieścisz - obwieścił głośno
Apollo, zanosząc się śmiechem.
- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na niego gniewnie. - O mnie możesz się
martwić, ile tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i napawał się świadomością, że
wreszcie ktoś się o mnie troszczy.
Pozostali najemnicy kolejno włączali się do rozmowy, jedynie J.D. pozostał milczący i
rozdrażniony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Martina i Gabby nie wyszły z salonu.
Gabby zaprowadziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła z J.D.
- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję
się zbrukana.
- To musiało być straszne przeżycie - powiedziała Gabby cicho, wyjmując z szuflady
czyste ubrania.
- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i
tego. Miła niespodzianka.
Szybko wzięła prysznic i niewiele później dołączyła do Gabby, przebrana w świeże,
pachnące rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne włosy.
- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała lepisz, tak jak ja przed chwilą.
- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie boli i nie mogę przestać się trząść.
- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem,
jak ci dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej wdzięczności się nie spodziewaj - dodała
kwaśno. - Mam wrażenie, że jego duma doznała poważnego uszczerbku. Zrobił się strasznie
cichutki.
- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy oni przeszli aż za dużo. To wspaniali
ludzie - oznajmiła Gabby gorąco.
- Mnie to mówisz? - Martina wybuchnęła śmiechem i przy całym jej zmęczeniu,
przeżytym stresie, był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchętniej wszystkich po kolei
wycałowałabym w oba policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co poczułam, słysząc, że
ktoś wyważa drzwi, i nagle zobaczyłam J.D.! Czy to nie szczęście, że kiedyś służył w
wojsku?
- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby i zniknęła w łazience, zanim Martina
zaczęła drążyć temat.
Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego o przeszłości swojego brata, jednak
Gabby nie zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siostrze.
Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia, ale wcale się tym nie przejmowała.
Dziękowała Bogu, że wciąż żyje. W dalszym ciągu nie mogła uwierzyć w swój ostatni
wyczyn. Wiedziała tylko, że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skierowaną w J.D. i
po prostu musiała coś zrobić. Niech się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie
ż
ałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił, i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę
czasu. Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby z rozpaczy. Kochała go, i to tak
bardzo, że na razie nie była w stanie tego wyrazić!
Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Roberto. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy
wysiadł z samochodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powitania między małżonkami.
Gabby przyglądała się tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia zazdrości. Ale jak
miała nie zazdrościć, patrząc, jak Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze niczym
małe dziecko, na dodatek wcale nie wstydząc się łez.
Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od powrotu z dżungli nie raczył odezwać się
do niej słowem. Całe towarzystwo porządnie się wczoraj wyspało - Gabby i Martina na
wielkim podwójnym łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się w lepszym nastroju.
Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła najboleśniej. Ona myślała tylko o
tym, że musi uratować mu życie, a on zachowywał się tak, jak gdyby popełniła
niewybaczalny grzech.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Roberto jest stuprocentowym Włochem, jeśli w ogóle można użyć tego słowa w
odniesieniu do Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się z ciekawością. Był średniego
wzrostu, szczupły i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gabby zauważyła to już w
chwili, kiedy się witali. Roberto pochylił się, aby ucałować jej dłoń, i uśmiechnął się
promiennie.
- Bardzo mi miło panią poznać - zapewnił, po czym zerknął w stronę szwagra
pogrążonego w cichej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo często o pani mówi.
- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym tonem, zastanawiając się w duchu, czy po
powrocie do Chicago nadal będzie na nią czekała jej dotychczasowa posada. Od czasu
powrotu do domu J.D. nieustannie jej unikał.
- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho Martina, która od przyjazdu męża nie
odstępowała go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajemniły spojrzenie zielonych oczu
Gabby. - Jacob i ci jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu nic się nie stało. A on
pozłości się, ale w końcu mu przejdzie. Minęło wiele czasu, odkąd miał styczność z
wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że tak to przeżywa.
- Naturalnie - przytaknęła jej Gabby, uśmiechając się blado. Nie mogła zdradzić
Martinie całej prawdy. - Ty za to wyglądasz wprost kwitnąco jak na osobę po takich
przejściach.
Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała na nią z uśmiechem.
- On jest całym moim światem. Czuję się dobrze. No, może jestem trochę roztrzęsiona
i okropnie tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy wracać do domu?
Skinął głową.
- Jak tylko nasz przewodnik skończy posiłek, którym był łaskaw poczęstować go
Laremos.
- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę się na moich starych śmieciach -
westchnęła Martina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy więcej nie wypuszczę się
sama na zakupy. Odtąd, mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać.
- Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć - przyznał otwarcie Roberto i
ukradkiem zerknął w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie.
- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele doskonale wiedzieli, co zrobić w tej
sytuacji. Jestem przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej.
Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz wykrzywił grymas cierpienia.
- Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszeptał.
- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiechając się przez łzy, i wtuliła się w niego.
Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś
całym światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w sercu, ponieważ żaden mężczyzna nie
darzył jej taką wielką miłością, a już na pewno nie J.D.
Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał serdecznie dość wszystkiego i wszystkich
- z Gabby na czele.
- Niedługo będziemy ruszać, może chciałabyś resztę czasu spędzić z Jacobem? -
zasugerował Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może będziesz musiała poczekać cały
rok, zanim znowu go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych okolicznościach.
- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby, musicie koniecznie przylecieć do
Palermo i nas odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam wspaniale odpocząć.
- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła Gabby niezobowiązująco.
Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do pobliskiego sklepu, gdyby go o to
poprosiła, nie wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją do ukochanej siostry do
Włoch, ale zachowała te niewesołe refleksje dla siebie.
Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stronę, wstał, dzięki czemu Gabby miała
okazję zobaczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz jego twarzy - rysy wygładziły mu się
jak za sprawą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak, jak gdyby zza chmur nagle wyszło
słońce. Przypomniała sobie jego minę, gdy patrzył na nią wtedy w dżungli, i tę, która
zagościła na jego twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był olbrzymi.
Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okręciła się na pięcie i wróciła do sypialni
spakować resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy rozległo się pukanie do drzwi i
do sypialni cicho weszła Martina.
- Czuję się trochę niezręcznie, zawracając ci głowę takim głupstwem, ale czy nie
mogłabyś mi pożyczyć jakichś kosmetyków? Wyglądam jak czarownica - powiedziała,
uśmiechając się nieśmiało.
- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła szybko Gabby.
Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po czym podała ją Martinie razem z
pędzelkiem do nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszającym uśmiechem:
- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru. Wiedziałam, że nie będę miała zbyt
wielu okazji do nakładania makijażu.
- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili,
ze smutnym uśmiechem studiując swoje odbicie. - Taka przyziemna rzecz, a daje tyle
przyjemności. Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy dożyję dnia, kiedy znowu będę
się mogła umalować.
- To musiało być straszne - odparła Gabby, ze współczuciem spoglądając na swą
towarzyszkę. - Tak mi przykro, Martino.
- A wszystko przez moją własną głupotę - wyznała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto
mnie ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba, niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię
stawiać na swoim.
Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przyglądała się Gabby w milczeniu.
- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa, prawda? To cię boli?
Gabby wzruszyła ramionami, wyjątkowo długo i starannie składając bawełnianą
podkoszulkę z krótkimi rękawkami.
- Może troszeczkę - przyznała.
- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła
cię kolba karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą.
- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy w życiu widziałam u niego taką minę.
Raz - dodała ciszej - tuż po śmierci naszej matki.
Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w jasną koszulkę, którą przed chwilą
złożyła w kostkę.
- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie - wyznała. - Widziałam, jak tamten
człowiek mierzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszystko stało się tak szybko.
- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gabby, ja wiem, że on nie ma łatwego
charakteru. Przez długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto wie? Może dzięki tobie
odnajdzie przyszłość. Czy wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że ostatnio ciągle do
mnie wydzwaniał i bez końca opowiadał o tobie?
Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa Martiny niczym gąbka, potrzebowała
czegokolwiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku
Martinie.
- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D. widzi dla mnie miejsce w swoim życiu,
ale jasno dał mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać. On nie chce stabilizacji, a ja
jestem straszliwie staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim popadnie i nie robią z tego
wielkiej sprawy, ale ja tak po prostu nie potrafię. Nie jestem stworzona do przelotnych
romansów.
Martina milczała przez chwilę, potem uśmiechnęła się pod nosem.
- No, no. Biedny Jacob.
- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem - podejrzewam, że z jego strony to tylko
chwilowe zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch lat i przez ten czas zachowywał
się tak, jak gdyby w ogóle mnie nie dostrzegał.
Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym tonem:
- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku. Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o
ciebie, nie tylko twój brat.
- Musimy z Robertem wracać do domu - powiedziała Martina - ale możesz mnie
trzymać za słowo: któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę w to z całego serca,
nawet jeśli ty w to wątpisz.
- Uściskała Gabby impulsywnie. - Opiekuj się moim bratem, a że we własnym
mniemaniu J.D. nie potrzebuje opieki, musimy być bardzo dyskretne. Ale wiem, że jest
strasznie samotny.
Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzruszenia.
- Tak - szepnęła. - Wiem o tym.
Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała tylko, że przez swój upór nie tylko
siebie skazuje na samotność.
Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie
miejsca. W holu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagadnął, zatrzymała się, aby z nim
chwilę porozmawiać.
- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał z ciepłym uśmiechem.
- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do biura, to chce mi się płakać - skłamała,
uśmiechając się blado.
Sierżant uśmiał się serdecznie.
- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie przechodzą na emeryturę. Niech mnie
licho, wolę zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem. - Wzruszył ramionami. - Chociaż
Łucznikowi najwyraźniej to odpowiada.
- Być może - odparła bez przekonania, unikając jego spojrzenia.
- Hej!
Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej twarzy Sierżanta.
- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś próbuje mu pomagać. Wiem, o czym
mówię, bo przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu rwał się do mnie z pięściami, bo
szybciej wypatrzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D. miał okazję to zrobić. Nie
lubi popełniać błędów, a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało się i będzie musiał
to przeboleć.
- Czy aby na pewno? — W jej szeroko otwartych oczach malował się smutek. -
Traktuje mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie odzywa.
- To normalne. Musisz pamiętać, Gabby, że długo nie uczestniczył w podobnych
operacjach. Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie zapomina, ale bywa, że po akcji
wracają złe wspomnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się z tego nie wyliże.
- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnieniem.
Sierżant zmrużył oczy.
- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany.
- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział - dodała.
- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyjdzie taki moment, kiedy J.D. postanowi
się ustatkować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale jakoś nigdy nie trafiła się mu
odpowiednia kobieta.
- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie
daj Boże znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy?
- Tak, jak też tak kiedyś myślałem - przyznał Sierżant. - Tacy jak my unikają
zobowiązań jak ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać niewielu. - Z uwagą spojrzał
jej w oczy. - Cieszę się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za bardzo oddalił się od
naszego życia, żeby do niego wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się z tą myślą
pogodzić.
- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała z nikłym uśmiechem na ustach.
- Mam na imię... Mam na imię Matthew.
- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się serdecznie.
- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał na odchodnym. - Bo Łucznik rzadko
odpowiada na moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze.
- Obiecuję.
Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta spojrzeniem, zastanawiając się, jaki
prezent wyśle mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skarpet i rękawiczek. Ruszyła w
stronę swojej sypialni.
Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu zapanowała martwa cisza. Przyjaciele
J.D. znikli nie wiadomo kiedy. Później Gabby dowiedziała się od Laremosa, iż wszyscy
oprócz Sierżanta opuścili Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej przybyli. Bardzo ich
polubiła, mimo że znali się dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej niecodzienne.
Przy kolacji Laremos jak zwykle zachowywał się czarująco, J.D. natomiast był
zamyślony i nie zaszczycał Gabby swą uwagą.
- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu, zdesperowana.
- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł.
- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy wszystko spakowałam. - Wstała od
stołu. - Señor Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okolicznościach byłoby cudownie.
Ż
ałuję, że nie zdążyliśmy zwiedzić ruin miasta Majów.
- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale może jeszcze kiedyś zawitasz w te
strony, wtedy chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym ukłonem.
Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę. Kilka minut później do sypialni zajrzał
J.D., jak przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy przed wyjazdem; wprawdzie spał w
salonie na dole, tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna została w pokoju. Był
nawet taki moment, gdy Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pakowaniu, ale bała
się, że tym pomysłem jeszcze bardziej go rozwścieczy.
Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal przypominała maskę, oczy miał zimne
i starannie unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na krześle i zaczął się pakować.
- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza stała się nie do zniesienia.
- Owszem - odburknął. - A u ciebie? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.
- To było mocne przeżycie.
- Prawda? - wycedził.
Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satysfakcją przyglądał się wypiekom na jej
policzkach.
- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho. Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie
od munduru.
- A kto mówi, że jestem zły?
- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś się do mnie odzywać.
Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą miną. Patrzyła na niego w milczeniu,
rozpamiętując, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak cudownie się czuła, gdy wziął ją w
ramiona i całował. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia.
- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała. Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że
Gabby omal jej nie cofnęła.
- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery? Że to zabawa? - spytał lodowato. -
Myślałaś, że to nie ostra amunicja, tylko ślepaki? Że wszyscy gramy w jakiejś cholernej
telenoweli? Jesteś nudną sekretareczką, a nie zawodowym żołnierzem. Gdybyś się nie
przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi dzieciaku!
A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma J.D. została wystawiona na szwank,
ponieważ Gabby szybciej od niego dostrzegła zagrożenie.
- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka, zabiłby cię - tłumaczyła spokojnie,
apelując do jego rozsądku.
Ze złością szarpnął suwak torby.
- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczności?
Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem się opanowała.
- Nie wysilaj się - odparła lodowatym tonem. - I nie jestem nudną sekretareczką,
przestań mnie tak nazywać!
- Nie oszukuj się - powiedział, wpatrując się w nią z irytacją. - Żadna z ciebie
Calamity Jane. Nie jesteś kowbojem w spódnicy i najpewniej nigdy nim nie zostaniesz.
Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzipiórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków.
Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzymkniętych powiek.
- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewałaś się, że ci się oświadczę?
Odwróciła się do niego plecami.
- Niczego od ciebie nie oczekuję.
- Kłamiesz.
Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła, i popchnął ją na łóżko. Sekundę
później wylądowała na plecach na miękkim materacu. J.D. pochylał się nad nią groźnie,
przytrzymując ją tak mocno, jak gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból.
- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła, usiłując się wyrwać.
Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej
nadgarstki do materaca.
- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zimno. - Pokaż, na co się stać.
Przestała się szamotać i leżała nieruchomo, oddychając ciężko i piorunując go
wzrokiem.
- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie silniejszy? Okej, nie zaprotestuję.
Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po jej ciele, zatrzymując je na biodrach,
których krągłość podkreślały obcisłe dżinsy, potem na skrawku odsłoniętej skóry na jej
brzuchu. Przypomniała sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świadoma, że kiedy się
szamotali, bluzka podniosła się jej niemalże na wysokość piersi.
- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświadczył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie
była dziewicą, wziąłbym cię bez wahania. Ale nie pochlebiaj sobie, wziąłbym pierwszą
lepszą. Jesteś dla mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak ramię w ramię stajemy
na ślubnym kobiercu, to lepiej wybij to sobie z głowy.
Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację: wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz,
ale nie zamierzała pozwolić, by zorientował się, że to, co do niego czuje, nie jest byle
zauroczeniem. Nie powinna się była tak angażować, nie miała też najmniejszych wątpliwości
co do tego, że prawda bynajmniej by go nie ucieszyła. Ewidentnie chciał od niej czegoś
zupełnie innego.
- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda?
- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob.
Nie próbuję cię uwiązać.
Ś
cisnął mocniej jej ramiona.
- Lepiej, żebyśmy mieli w tym względzie absolutną jasność, nie sądzisz? - spytał
tonem groźby.
- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego chcieć, do diabła!
Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła. W tej samej sekundzie J.D. palcami
jednej ręki przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł jej bluzkę.
- A teraz, Gabby, będziesz miała okazję się przekonać, jak prawdziwy najemnik
traktuje kobiety.
Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to bezcelowe: fizycznie był od niej bez
porównania silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu i pozwalała traktować się jak
szmacianą lalkę. Robił z nią, co chciał. Położył się na niej całym ciężarem, kołysząc się
sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopóty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie zmieniło
się w ponurą groteskę.
- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od jej posiniaczonych warg.
Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod pośladki i przyciągnął ją do siebie, a
potem zaczął się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej.
- Bo właśnie tak wyglądałby twój pierwszy raz, gdybym postanowił cię wziąć.
Szybko, bez ceregieli i wyłącznie dla mojej własnej przyjemności. Jeśli się spodziewałaś
powtórki z wczorajszego ranka, to zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem kaprys.
Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak! I tak!
Całował ją brutalnie, przygniatał swoim ciężarem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić
jej ból. I tak było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogorszyła sytuację. Rozkrzyżował
ją na łóżku i opadł na nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno.
- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co
z nami będzie?
Zachowywał się z rozmyślnym okrucieństwem, nie zważając na łzy upokorzenia i
wstydu, które płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo mówiąc, co z nią za chwilę
zrobi, zanim znowu brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta zabawa mu się znudziła.
Kiedy zsunął się z niej i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona i blada, a jej ciałem
wstrząsał bezgłośny szloch.
- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech
cię diabli!
- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami - oznajmił zimno, niewzruszony jej
rozpaczą, obojętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz.
- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj miał więcej czasu, a możesz mi
wierzyć, zdołałbym cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca i go pragnę. Ale nie
jestem wybredny, żadną bym nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć o tym, co
mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć, przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet
przed tobą. - Mówił to wszystko z goryczą, odwrócony do niej plecami. - Więc zacznij
wzdychać do kogoś innego i przestań snuć romantyczne rojenia na mój temat. Chciałaś
poznać prawdę o życiu, więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj.
Nie poruszyła się. Po prostu nie była w stanie. Wstrząsały nią niepohamowane
dreszcze i zbierało jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała na J.D., bo chciała,
ż
eby wyczytał w jej oczach nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich czegoś innego,
może bólu i upokorzenia, w każdym razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szybko
podszedł do drzwi.
- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie oglądając się w jej stronę.
Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby odważyła się wstać. Wiedziała, że
jego szydercze słowa nie przestaną jej prześladować do końca życia. Złoży wymówienie, to
jasne jak słońce, lecz nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu w twarz, gdyby nalegał,
aby odpracowała w kancelarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Może J.D. zwolni ją w
trybie natychmiastowym? Cały problem w tym, że znalezienie nowej posady z pewnością
zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich
płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych.
Wzięła się w garść. Włożyła czystą zieloną bluzkę i sweter pasujący do niej
odcieniem, dżinsów nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle. Następnie starannie
upięła włosy w kok, wzięła torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaledwie parę minut.
W dalszym ciągu była blada, ale odrobina makijażu sprawiła, że przestała
przypominać ofiarę napadu.
Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak gdyby dla niego nie istniała, nawet nie
zaszczycił jej spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest w stanie odwzajemnić się tym
samym. Wiedziała, że szybko nie zapomni o jego brutalnym zachowaniu i wiele czasu
upłynie, zanim jej złamane serce się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha go. Jak
mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlaczego tak postąpił?
Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem i modlić się, by nikt się nie domyślił,
ż
e jest zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła do jego kombi wraz z Sierżantem,
starając się nie patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gospodarzem.
Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy Gabby, po czym oparł na kierownicy
chudą, żylastą dłoń.
- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho. Podniosła na niego przerażone oczy.
- N - nic mi nie zrobił... - wyjąkała.
- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od bardzo dawna. Nic ci nie jest?
- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie. - Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej,
kiedy raz na zawsze zniknie z mojego życia.
- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem w głosie.
- Aż tak źle.
Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do piersi obronnym gestem.
- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. -
Co to za ryba, która nawet nie próbuje urwać się z haczyka? Powalczże o niego trochę. Nic,
co wartościowe, nie przychodzi bez wysiłku.
Spojrzała na niego ze złością.
- Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią ręce. Może czegoś by się nauczył.
- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant. - Zawsze był sam. To dla niego nowe,
myśl, że może kogoś potrzebować.
- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho.
- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przyglądając się Gabby z sympatią. - Myślę,
ż
e dobraliście się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak na kobietę, która pierwszy raz
w życiu trzymała pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że szybko się uczysz.
Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w torebkę, po czym wyznała szczerze:
- To nie było specjalnie trudne. Raptem trzy pozycje przełącznika ognia do
zapamiętania: górna zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze strzały. No i prawdę
mówiąc, to już kiedyś strzelałam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na zające. Ale
dwudziestkadwójka nie ma takiego odrzutu jak AK - 47.
Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje obolały bark.
- Raczej nie. Mama żyje?
Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową.
- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo i stadko bydła. Znacznie mniejsze od
tego, które kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama uznała, że musi się oszczędzać. I
powiedzmy, że się stara.
- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant i oczy mu zabłysły.
- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym kowbojom więdną uszy - pochwaliła
się znacznie weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z charakterem.
- W takim razie już wiem, w kogo się wdałaś - odparł serdecznie, potem nagle
spoważniał. - Kiedy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje tajemnicze służbowe
eskapady, zrozumiałem, że zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowego. Zanim cię
poznał, ufał tylko swojej siostrze i mnie.
Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po prostu stwierdza oczywisty fakt.
- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - zauważyła, ściszając głos.
- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym tonem i puścił do niej oko.
Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła,
ż
e J.D. podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz zemdleje, ale on znowu zachowywał
się, jakby jej nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne siedzenie, zatrzasnął drzwi i
pomachał Laremosowi na pożegnanie.
Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał:
- Wrócę za kilka godzin, szefie!
Laremos uśmiechnął się szeroko, też im pomachał, i po chwili jechali już w stronę
lotniska.
Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkolwiek wcale nie dlatego, by droga była
szczególnie długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało między nią a J.D. Poczciwy
Sierżant dwoił się i troił, próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic to nie dało. J.D.
odpowiadał monosylabami, Gabby zamknęła się w sobie i przez całą drogę milczała jak
zaklęta.
Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się ucieszyła, gdy okazało się, że nie
dostali miejsc obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim biznesmenem a młodą
dziewczyną, zaś od J.D. dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą ani słowa, gdy o
ś
wicie samolot wylądował na lotnisku O'Hare.
Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów śpieszących do wyjścia rozrzedził się
na tyle, by Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został gdzieś z tyłu, ale nawet go nie
szukała. Marzyła tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu.
Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodzenie się z myślą, że musi rozstać się z
J.D. na zawsze, znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało.
Energicznym krokiem przemierzyła cały terminal, wreszcie wyszła na dwór i
odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr, z oddali napływały ciche
dźwięki klaksonów i swojskie zapachy miasta.
Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki. Co prawda akurat żadnej nie było w
zasięgu wzroku, lecz zbytnio się tym nie przejęła. Najwyżej wróci na lotnisko i zamówi
taksówkę przez telefon.
- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej bezszelestnie. - Podwiozę cię.
Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.
- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno.
- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze - odparł rzeczowo. - W czym rzecz,
boisz się mnie?
- zadrwił.
Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie
chcąc, poszła za nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił samochód. Niewiele
później jechali już krętą drogą prowadzącą do Chicago.
- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał. Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli.
- Owszem. Poszukam pracy w branży komputerowej. Lubię pracować na komputerze.
Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok w drogę.
- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy, szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne.
- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem.
Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce pracować w jego kancelarii, ale w ogóle
mieć styczności z prawem, by nie ryzykować, iż któregoś dnia przypadkiem wpadną na
siebie, a wtedy serce chyba by jej pękło?
Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papierosa.
- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w poniedziałek rano zadzwonić do agencji, niech
przyślą kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem poproszę Dicka, żeby przeprowadził
rozmowę kwalifikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem.
Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem rzekę.
- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał się po chwili.
- Na jaki temat? - spytała obojętnie.
Westchnął ciężko i znowu zaciągnął się papierosem. Samochód płynnie pokonał
ostatni zakręt i zatrzymał się na parkingu przed apartamentowcem.
Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z bagażnika jej torbę.
- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi.
Spojrzał na nią ze złością.
- Czyja proponowałem, że cię odprowadzę? Miarka się przebrała.
- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie.
- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł, uśmiechając się zimno.
Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę klatki schodowej.
- Gabby! - zawołał za nią.
Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie obejrzała się w jego stronę.
- Czego jeszcze chcesz?
- Przypominam ci o dwutygodniowym okresie wypowiedzenia. Odpracujesz co do
dnia, albo dopilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie zagrzała miejsca. Jasne?
Prawdę powiedziawszy, nie zamierzała pojawiać się w jego kancelarii ani w
poniedziałek, ani żadnego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zobaczyła wyraz jego
twarzy, uświadomiła sobie, jak niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulowała, bo po
prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się
za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować z klasą.
- Ależ panie Brettman, żal by mi było każdej minuty - odparła z podszytą
szyderstwem słodyczą. - Do zobaczenia w poniedziałek.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy nastał poniedziałkowy ranek, zupełnie nie miała ochoty iść do pracy. Nie
chciała widzieć J.D. na oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść.
Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała
się szybko, upięła włosy w kok i wyszła z domu. Byle już mieć to z głowy, pomyślała.
Przemęczy się jakoś przez te dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może nawet do tego
czasu znajdzie nową posadę. Na pewno znajdzie. To proste.
W każdym razie znacznie prostsze od próby wyjaśnienia wszystkiego matce,
westchnęła w duchu, wspominając wczorajszą rozmowę telefoniczną z Lytle.
- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę!
- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos.
- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby, co się stało?
- Nic, mamo - odparła pośpiesznie. - Po prostu tak się złożyło, że pan Brettman
najprawdopodobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago - skłamała, chcąc oszczędzić matce
zdenerwowania. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posadę w innym stanie, a ja naprawdę
wolałabym tu zostać.
- W innym stanie? A konkretniej?
- Oj, mamuś - jęknęła Gabby. - Przecież wiesz, że nie lubię być wścibska. To sprawa
pana Brettmana.
- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz dalej pracować u niego? - W głosie pani
Darwin brzmiała dezaprobata. - Albo nie, mam lepszy pomysł. Może wracaj do domu,
poszukamy dla ciebie męża?
Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć o słowo za dużo. Oczami duszy widziała
już następującą scenę: rozpromieniona matka przedstawia jej przyszłego pana młodego,
którego sama dla niej wybrała, pastora oraz nabitą strzelbę, która ma zachęcić córkę do
zamążpójścia. Chciało jej się śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie darowała.
- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopoty? - zapytała pani Darwin dziwnym
tonem.
- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się
ułoży.
- Podoba mi się ten twój cały Brettman - oznajmiła pani Darwin po chwili. -
Wprawdzie widziałam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię odwiedzić, ale zrobił
na mnie wrażenie miłego człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedorzeczny pomysł z
przeprowadzką. Chyba się nie żeni?
- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się ze smutkiem. - To dopiero byłaby
sensacja. Kobieta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi rekordów Guinnessa”.
- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani Darwin krótko.
- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania. Zamiast przed ołtarzem widziała go
raczej w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apollem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz
przecież nie może o tym powiedzieć matce!
- Oczywiście. Jak każdy mężczyzna. Samotność zacznie mu doskwierać, tak jak
kiedyś twojemu ojcu. Wtedy go capnęłam.
Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmiecha.
- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spytała nieśmiało Gabby.
Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta
ostrożnie sugerowała, że może warto by się z kimś umówić.
- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma tyle pięknych wspomnień, nigdy nie
jest sam. Przez lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem i nie zwiążę się z nikim
innym, wiedząc, że nikt nigdy mu nie dorówna.
- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby oskarżycielskim tonem.
- Owszem. Gdybyś przeżyła to, co ja, też byś je miała. Kochanie, obiecaj mi, że
jeszcze się zastanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie wielkie miasto! Kiedy pan
Brettman wyjedzie, zostaniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w pobliżu. Martwiłabym się
o ciebie.
- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją
to do stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D. nie zobaczy.
Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu, czy też nie, czy on postanowi wrócić
do dawnego życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszelkich starań, by nie mogła dłużej
u niego pracować, praktycznie wymógł na niej złożenie wymówienia, choć nie umiała
powiedzieć, czy zrobił to z rozmysłem.
Za jednym zamachem straciła dobrego szefa, pracę oraz serce i po prostu nie mogła
uwierzyć, że całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaledwie trzy dni temu. Może
byłoby najlepiej, gdyby nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała prawdy o przeszłości
J.D.
Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D. jeszcze nie ma. Za to Richard Dice
ewidentnie już na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami skrzyżowanymi na piersi, miał
zniecierpliwioną minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją zamordować wzrokiem.
- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszonym uśmiechem.
- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznajmił Richard i westchnął teatralnie. -
Dziewczyna, którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do niczego. Odesłałem ją precz,
ale ci z agencji nie raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.?
- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie. Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na
krześle, po czym schowała do szuflady biurka torebkę. Założyła okulary i zaczęła przeglądać
kalendarz, w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko przebiegła wzrokiem te, które
dopisała jej zastępczyni.
- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił?
- drążył Dick.
- Wrócił. - Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się z tobą skontaktować? Nie zadzwonił?
- Na razie nie. No, opowiadaj! - zniecierpliwił się w końcu. - Jak poszło? Co z
Martina? Zapłacili okup?
- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu.
- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest bezpieczna. Nie, nikt nie musiał
płacić okupu. Jeśli jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na J.D., bo ja wolałabym
nie wracać do tej sprawy.
Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego cierpliwość została poddana ciężkiej
próbie.
- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do opowiedzenia?
- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie.
- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja mogłabym spokojnie wziąć się do pracy.
Czy zająłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull?
- A i owszem - mruknął z roztargnieniem.
- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować z J.D. sprawy państwa Landersow,
zanim wyznaczy datę wstępnej rozprawy.
Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę. Dick przyglądał jej się z uwagą.
- Źle wyglądasz.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każda dziewczyna marzy, aby usłyszeć te
słowa.
Zaczerwienił się.
- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu wyglądasz na bardzo zmęczoną.
- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za
sobą AK - 47 - odparła bez zastanowienia.
- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co to jest „AK - 47”?
Wstała zza biurka i zaczęła segregować dokumenty, które Dick położył wcześniej na
blacie.
- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekonana, że chętnie ci to wytłumaczy.
- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw przyjść!
Oderwała wzrok od poukładanych dokumentów i posłała Dickowi osobliwe
spojrzenie.
- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę - oznajmiła z irytacją.
- Po co...?
Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze
chwilę, potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno zatrzasnął drzwi.
Gabby obejrzała się przez ramię.
- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruknęła półgłosem i ponownie zajęła się
porządkowaniem dokumentów.
J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później, jak zwykle nieskazitelnie elegancki w
swoim gołębim garniturze.
- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy.
- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć wcześniej, tym samym co zawsze tonem.
Nowością był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick zajął się sprawą pani Turnbull,
zgodnie z pańskim życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt.
J.D. skinął głową.
- Jak wygląda moje dzisiejsze popołudnie, mam jakieś spotkania? Zajrzałabyś do
kalendarza?
- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce, żeby pan sporządził akt założycielski.
Później ma pan jeszcze trzy inne spotkania.
J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę swojego gabinetu, rzucając na
odchodnym:
- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną. Najpierw musimy uporać się z
korespondencją.
- Tak, proszę pana.
- Och, jesteś wreszcie, J.D. - ucieszył się Richard, który wychynął właśnie z
sąsiedniego gabinetu. - Witaj, wędrowcze. Może ty mi opowiesz, co się tam właściwie
wydarzyło? Gabby nie chce puścić pary z ust.
- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszystko skończyło się dobrze. Martina i
Roberto wrócili do Palermo, sprawa porywaczy jest załatwiona. Co powiesz na wspólny
lunch?
- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Richard uśmiechnął się przepraszająco. -
Może kiedy indziej?
- Jasne, nie ma sprawy.
Gabby podążyła za J.D. do jego gabinetu. Wchodząc, przezornie zostawiła drzwi
otwarte. Nie wiedziała, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał tego po sobie poznać.
Rozsiadł się w wygodnym fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął przeglądać
stertę listów.
Zaczął dyktować pierwszą odpowiedź. Gabby - notowała szybko, nie odrywając
wzroku od kartki, dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas miała w oczach jego
sylwetkę, która zdawała się wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania bolały ją
palce, a plecy miała zdrętwiałe od długotrwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie
powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ruszyła ku drzwiom.
- Gabby? - zawołał za nią.
- Tak, panie Brettman?
Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem, który przed chwilą położył na biurku, i
nie odrywając od niego wzroku.
- Jak twój bark? - spytał. Wzruszyła ramionami.
- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam. Kurczowo przyciskając do piersi
notatki, spoglądała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz.
- Byłabym zapomniała. Woli pan, żebym złożyła wypowiedzenie na piśmie, czy
wystarczy ustna deklaracja?
W okamgnieniu stracił zainteresowanie długopisem. Spojrzał na Gabby i poprosił
cicho:
- Poczekaj.
- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę miała kiedy, jeśli będzie pan próbował
na mnie wymóc, żebym przepracowała tu więcej niż ustawowe dwa tygodnie - dodała z
podziwu godnym spokojem.
Zacisnął zęby.
- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się po chwili.
- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła podniesionym głosem.
- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz jeszcze się nad tym zastanowić?
Chyba nie proszę o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy!
- Owszem, ale to było kiedyś, zanim potraktowałeś mnie jak jakąś ulicznicę! -
wykrzyczała.
W jej oczach, w jej wyniosłej sylwetce widział tylko nienawiść. Znowu przeniósł
wzrok na długopis.
- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziwnym tonem.
- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wystarczy zadzwonić do agenta i poprosić o
kogoś głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi
w roli tarczy strzelniczej!
Twarz mu zbladła.
- Gabby...
- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos Richarda.
Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by
w jego obecności Gabby kiedykolwiek podniosła na kogoś głos, a teraz stała i nie tyle
krzyczała, co wręcz darła się na J.D. ile sił w płucach.
- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na niego z rozdrażnieniem.
Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął się nerwowo.
- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okropnie zgłodniałem. Cześć!
Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął. J.D. piorunował Gabby wzrokiem, a ona nie
pozostawała mu dłużna.
- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pracownika - oświadczył w końcu. - Ty już
znasz moje zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziłabyś się chyba na śmierć.
- A to już moje życie i moja decyzja - przypomniała mu spokojnie.
Zaczął podnosić się zza biurka. Widząc to, Gabby zaczęła się cofać, oczy jej się
rozszerzyły. Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz to właśnie strach sprawił, że
J.D. zatrzymał się jak wmurowany.
- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno Darwin.
- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to podziękować? - spytała, spopielając go
spojrzeniem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu najwspanialszych kochanków świata na
pewno się nie znajdziesz.
- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schlebiałem - powiedział cicho. - Ale i nie
zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie chciałem, żebyś się mnie bała. -
Spojrzał jej prosto w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem posunąć się aż tak daleko.
- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco
ś
ciszyła głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że ty też. Ale było, minęło. Teraz nie
ty jeden nie chcesz się z nikim wiązać.
- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię nie dotknę.
- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie
chcę dłużej u ciebie pracować.
- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie. Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart.
Ma mu teraz wyznać, że serce pękłoby jej na sto maleńkich kawałków, gdyby musiała
codziennie widywać go w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szansy na wzajemność?
Bo właśnie tak by było. W dalszym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast umawiać
się na randki jak każda normalna dziewczyna. Mało tego, każdego dnia umierałaby ze
strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i
rzucić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta i Apolla.
Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się w walce i sprawa wydawała się
przesądzona. Gabby była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy broni, nie wiedziała
tylko, kiedy to nastąpi.
- Ta posada przestała być perspektywiczna - odrzekła dyplomatycznie, w tym krótkim
prozaicznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje obawy.
Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież prawda go nie interesuje.
- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia?
- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach, i zaciągnął się papierosem.
- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy”, ile raczej „kiedy”. Sierżant twierdzi, że wojaczka za
bardzo ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić - dodała konfidencjonalnym tonem,
choć w uszach wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety, mnie marzy się nudny szef
rutyniarz, ktoś, kto ni stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego ramionach ciąży
obowiązek ratowania świata od zagłady.
- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję - wycedził przez zęby.
- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym słodyczy uśmiechem, choć aż się w niej
gotowało.
- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to
i z serca.
Dopiero teraz dopiekła mu do żywego. Oczy mu się zwęziły, twarz wykrzywił
gniewny grymas.
- Mimo tego, co się wydarzyło, kiedy byliśmy u Laremosa? - spytał zdławionym
głosem.
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym zdziwieniem.
- Być może myślimy o dwóch różnych sytuacjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam
potraktowana jak najgorszego sortu panienka na jedną noc!
Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna, sztywno wyprostowany.
- Miałem swoje powody.
- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś, żebym wyobrażała sobie Bóg wie co
tylko dlatego, że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej! Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z
oczu najszybciej jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyobrażałeś? Że zapomnę o tym, co
się stało w Gwatemali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby nigdy nic?
Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
- Może będę chciał założyć rodzinę - powiedział po paru chwilach.
- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś moim szefem, nie kochankiem.
J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym samym momencie, w którym zadzwonił
telefon na jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa, że nadarza się szansa ucieczki.
Ucieszyła się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo gadatliwa klientka
ś
wieżo po rozwodzie, najwyraźniej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiechnęła się z
mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę na biurko J.D.
Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, pieszcząc w sercu wspomnienie miny, z jaką
wysłuchiwał niekończących się żalów i pretensji.
Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki i zamawiając hamburgera. Usiadła
przy stoliku i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt. Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła
się przygnębiona. Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy się nie żenią, bardziej
cenią sobie wolność, lecz zanim nie poznała J.D., nie przypuszczała, jaką udręką jest
zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie.
Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w których J.D. ginie w walce albo - i to
chyba było jeszcze gorsze - trafia do obskurnego więzienia gdzieś na krańcu świata i
odsiaduje dożywocie za wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka, o którym prawie nikt
nie słyszał.
Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we dwie zdołałyby jakoś przemówić mu
do rozsądku, jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powiedzieć jej prawdy. Wiedziała,
ż
e J.D. nigdy by jej tego nie wybaczył.
Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura, lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś
wyjść. Na jej biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której informował zwięźle, że jedzie
na spotkanie z klientem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty spotkań przewidzianych
na dzisiejszy dzień, bo on w kancelarii pojawi się dopiero jutro.
Rozłożyła kalendarz, sięgnęła po słuchawkę i wybrała numer pierwszego z trojga
klientów umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na spotkanie? Wcale nie była tego
taka pewna. Nadal zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii i wracała do domu.
Może już dawno spakował manatki i jest teraz gdzieś, gdzie przez cały rok przygrzewa
słońce?
Położyła się do łóżka i rozpłakała z bezsilności, nienawidząc siebie za to, że nie
potrafi o nim zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że jeśli intuicja jej nie myli,
powinna się pośpieszyć z szukaniem nowej posady.
Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy. Niczym automat odbierała telefony,
kserowała dokumenty i pisała na komputerze, każdą wolną chwilę wykorzystując na
przeglądanie ogłoszeń o pracę, choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było i nie było,
i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon-
dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa
i co w tej chwili robi jej szef.
Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby
do niego i rzuciła się mu na szyję. Oczywiście zwalczyła ten odruch, lecz wiele ją to
kosztowało. Powtórzyła sobie w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki, odetchnęła
głęboko i przywitała się z nim uściskiem dłoni, po czym podała mu plik korespondencji.
- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie beztroskim tonem, ale przyglądał jej się
bacznie.
Spojrzała na niego ze spokojem, który nie przyszedł jej łatwo, i uniosła brwi tak
wysoko, iż wysunęły się ponad oprawki okularów.
- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała.
Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i poszedł prosto do swojego gabinetu, po
czym zamknął się w nim, trzaskając drzwiami.
Gabby spojrzała w ich kierunku i pokazała język. Wyjąwszy z szuflady torebkę,
podniosła się zza biurka i rzuciła do interkomu:
- Wychodzę na lunch.
- Gabby?
Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego. Stał przed wejściem do gabinetu
i wyglądał jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania.
- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho.
- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę w sprawie pracy - odparła i pomachała
zwiniętą w rulon gazetą.
Sposępniał i zmrużył oczy.
- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie było złości, raczej smutek.
Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie skapitulować, gdy patrzył na nią tak
przejmująco, nieomal prosząco. Jednak wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Na
dłuższą metę rzucenie tej posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej będzie mogła się
gdzieś ukryć ze swoim złamanym sercem. Umarłaby chyba, gdyby musiała dalej z nim
pracować, wiedząc, że wszystko, co J.D. ma do zaoferowania, to zwierzęca żądza albo
zdawkowa uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej.
- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej.
- Dla kogo? - spytał gniewnie.
- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę przebywać z tobą w tym samym budynku!
Dłużej tego po prostu nie zniosę!
Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co się z nim dzieje, sprawiało jej taki
ból, że pomyślała, że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybiegła z kancelarii ile sił w
nogach. Znacznie później przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej słowa. Miała na
myśli to, że nie chce być blisko niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy nie
odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej odebrał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na
farmie Laremosa.
Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby
zaczynała rozumieć pobudki, którymi się kierował. Chciał jej uświadomić, dlaczego nie
powinna się w nim zakochiwać. Próbował ją uchronić przed większym cierpieniem. Zresztą
jej słowa i tak nie spędzą mu snu z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu obojętna,
więc jakim cudem mogłaby go zranić?
Odpowiedziała na ogłoszenia dwóch firm mieszczących się w odległości kilku
przecznic od kancelarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi komputera; Gabby miała w tym
wprawę, więc praca nie sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym międzynarodowym
przedsiębiorstwie - zwolnił się etat sekretarki.
Zanim wróciła do kancelarii, J.D. znowu wyszedł do miasta. Może to i lepiej,
pomyślała. Musi zacząć przyzwyczajać się do myśli, że go przy niej nie ma. Na razie
zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce, jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że
ból kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D. powiedział bez ogródek, że nie widzi
dla niej miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet przed przemocą, by dobitnie jej to
uzmysłowić.
Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy. Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego,
aby skoncentrować się wyłącznie na obowiązkach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął zachowywać wobec Gabby z jeszcze większą
rezerwą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał
znaleźć jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa. Chodził po kancelarii z wiecznie
skrzywioną miną i na wszystkich warczał.
- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posady? - spytał zdawkowo w piątek rano,
gdy skończył jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pismo. - Odezwał się ktoś?
- W poniedziałek powinni się odezwać ci od komputera - odparła cicho. - Ta druga
sprawa niestety nie wypaliła.
Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym wzrokiem.
- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo znaleźć coś ciekawego - zauważył.
Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrzenie.
- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła
ramionami.
Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się w nią z napięciem.
- Do Teksasu - mruknął. Wbiła wzrok w swoje notatki.
- Zgadza się.
- Co miałabyś robić w Teksasie?
- Pomagałabym mamie. Odłożył pismo na blat biurka.
- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby
tydzień, zanim zaczęłabyś zaglądać do kieliszka, zresztą doskonale zdajesz sobie z tego
sprawę.
- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól
zdania.
- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta - powiedział - ale różnicie się tak bardzo,
jak gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów. Wiecznie byś się z nią kłóciła albo
nagle przyłapywała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos.
Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza odebrała jej zdrowy rozsądek.
- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to chyba lepsze od przejścia na garnuszek
państwa, prawda?
- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekonany, że z czasem wszystko się między
nami ułoży, proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie możesz zapomnieć o tym, co się
stało? Jeden jedyny raz tak podle się zachowałem.
- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko - odpowiedziała cicho.
- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się
na zawsze?
— spytał prosto z mostu.
Usta jej zadrżały.
- Nie masz mi nic do zaoferowania, jasno to powiedziałeś. Nie pozostawiłeś mi
wyboru, muszę odejść.
- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwiająco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i
robiłem znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic do ciebie nie czuję, aby mieć
pewność, że nie spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko, jego dłonie poruszały się
nieustannie, a to przesuwały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumentów. - A teraz nie
mogę spokojnie spojrzeć w lustro, bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie
przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do ciebie podejść.
Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem przeciągnął się, jak gdyby mięśnie
pleców mu zesztywniały.
- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał się po paru chwilach, lecz w dalszym
ciągu stał zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak. Zawsze opiekowałem się Martina
i mamą. I tylko dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszystkich innych równie dobrze
mogłem nie istnieć. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi odpowiadało.
- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na ciebie zastawić żadnej pułapki!
Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał.
- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć. Milczał chwilę, po czym powiedział:
- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się przyzwyczaić do pewnego sposobu
działania, do określonego stylu życia. Sądziłem, że to już przeszłość, że tamte sprawy
przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedy Martina została porwana,
wszystko się zmieniło.
- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się
to podobało - powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco.
- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia pracować w kancelarii.
- Czytasz w moich myślach.
- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho, opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes,
który kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się, że J.D. tego nie zauważa. - Od
czasu do czasu pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powiedzieć o tym, jak mi u ciebie
było, ale na pewno nie to, że było nudno.
- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie - może i ja zdołam zostać.
- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała, śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat
jest pełen kompetentnych asystentek, będziesz mógł przebierać. Może następna bardziej
przypadnie ci do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem pyskata, pamiętasz?
- Pamiętam tyle rzeczy związanych z tobą - odparł, kompletnie ją zaskakując. -
Dopiero kiedy spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zrozumiałem, jak głęboko w nie
wrosłaś. Stałaś się dla mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna gazeta. Rano
jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to myśl, że zastanę tu ciebie.
- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, dotknięta tym określeniem. Tylko tyle dla
niego znaczy?
- Przecież właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że wcale nie chcę nowego nałogu -
mruknął gniewnie.
- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba mi się tak, jak jest.
- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem.
- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że chcesz znowu zostać najemnikiem,
brakuje ci dreszczyku emocji, świadomości, że każdego dnia narażasz życie. Zatęskniłeś za
przygodą.
- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć, że to jakaś choroba - stwierdził sucho.
~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć. Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy
oni utracili coś, bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie myślą o przyszłości,
tylko czekają na koniec. Nie mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak, wiele się
nauczyłam przez tych kilka dni, J.D. Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieństwie
do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności.
- Nigdy jej nie zakosztowałaś - przypomniał jej spokojnie.
- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na
nowe życie, odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzięcza ci życie i wolność. Czy ty
zwariowałeś, żeby to wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki?
- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie - wycedził.
- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem?
- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą coś zmienić? To nie metoda!
Parsknął gniewnie i odparł:
- Nic nie rozumiesz.
- Racja, nie rozumiem. I dla twojej wiedzy: rzeczywiście straciłam wszystkie
złudzenia. Życie najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe.
- Podniosła się z krzesła i spojrzała na brulion, w którym notowała jego
korespondencję. - Lepiej pójdę to przepisać.
Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy drzwiach, odezwał się cicho:
- Poczekaj chwilę.
Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść.
Patrzyła, jak J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza w jej stronę. Gdy zbliżył się,
nie zdołała zapanować nad strachem; górował nad nią wzrostem, popielaty prążkowany
garnitur podkreślał muskulaturę, której siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze.
Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie okazać lęku, jednak J.D. nie dał się
zwieść: przejrzał ją na wylot.
- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci
krzywdy.
- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się
nerwowym śmiechem.
Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie znalazła się przy swoim biurku.
Schroniła się za nim szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu. Dopiero wtedy
poczuła się nieco pewniej.
- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczowo, unosząc rękę z brulionem.
Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego wyrazu.
- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz? - spytał.
Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia.
- Muszę wziąć się do pracy - odparła.
Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat biurka i pochylił się w stronę Gabby.
- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem. - Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż
w tej chwili.
Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg; chciała zapanować nad tą odruchową
reakcją, lecz po prostu nie była w stanie.
- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię wtedy skrzywdziłem - odezwał się,
wpatrzony w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci to wytłumaczyć.
- Nie będzie żadnego „kiedyś” - przypomniała mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się
po świecie i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę siedziała w biurze i pracowała na
komputerze.
- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po kieszeniach papierosa.
- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dyskietki? - spytała lodowatym tonem, po
czym nachyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i
popiół mogą je uszkodzić.
Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada dyskietki do specjalnych koszulek, a
następnie zamyka w plastikowym pojemniku, po czym szybko zapalił papierosa.
Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem.
- Nie przepiszę twoich listów, jeśli nie będę mogła spokojnie usiąść przed
komputerem - oznajmiła rzeczowo.
- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przysięgam na wszystkie świętości, że nie
chciałem cię tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami, wstrząsnęło mną i byłem jakby
na wpół obłąkany...
- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami.
- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewinna. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że
w normalnych okolicznościach żaden mężczyzna nie potraktowałby cię tak, jak ja to
zrobiłem.
- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno,
cedząc słowo po słowie.
- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed misją. Wtedy się nie bałaś.
Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspomnień. Gabby poczuła, że robi jej się
gorąco. Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją ogarnęła, gdy przytuliła się do jego
silnego ciała, i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne pieszczoty.
- Wtedy byłeś innym człowiekiem - odparowała. - Odkąd wróciliśmy na farmę,
praktycznie przestałeś się do mnie odzywać, nawet nie chciałeś na mnie spojrzeć.
Zachowywałeś się, jak gdybyśmy byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczajniej mnie
zaatakowałeś!
J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać się papierosowi, z którego snuła się
smużka dymu.
- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach. Pochylił się nad nieskazitelnie czystą
popielniczką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopałek. Dopiero teraz, gdy znalazł się
tak blisko niej, zauważyła, jakie ma podkrążone oczy.
- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kolację? - spytał cicho.
Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki wypadek wolała nie wnikać, czy to z
radości, czy też ze strachu.
- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby zmienić zdanie.
J.D. westchnął ciężko.
- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smutny uśmiech, wzrokiem błądził po jej
twarzy. - Nie wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorystów zaczyna się wydawać
dziecinnie proste w porównaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby.
- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi? - spytała cicho. - Przecież za tydzień i
tak stąd odchodzę.
Ostatnia iskra nadziei zgasła, i w jego oczach pozostał jedynie wyraz smutku.
Odwrócił się i powoli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz zanim wszedł do środka, na
sekundę zatrzymał się w progu i uniósł głowę, jak gdyby zamierzał się odwrócić i coś
powiedzieć - przynajmniej takie wrażenie odniosła Gabby, wpatrzona w jego plecy.
Najwyraźniej jednak się pomyliła, bo chwilę później drzwi cicho się zamknęły. Gabby
zawahała się, czy nie pobiec za J.D., lecz trwało to zaledwie moment. Potem włączyła
komputer, otworzyła brulion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do pracy.
W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech
w taki wiosenny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby nastawiła pranie i kręciła się po
domu, rozmyślając o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
Nie miała zielonego pojęcia, kto to może być. Nie spodziewała się nikogo, lecz
wiedziała, że matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że może to ona przyjechała z
dalekiego Lytle, by się z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć.
Przed drzwiami stał J.D.
- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym, tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie.
Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo zastanawiała się, jak w możliwie elegancki
sposób poprosić go, by sobie poszedł, jednak zanim skończyła bić się z myślami, J.D.
najspokojniej w świecie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na kanapie.
- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na lunch - powiedział ni z gruszki, ni z
pietruszki, zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały dopasowane spłowiałe dżinsy i
obcisła bluzeczka z dzianiny.
Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D. wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy
zwróciła uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo w eleganckich garniturach, albo w
mundurze, teraz zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowiałe jak jej własne, do tego
niebieską bawełnianą koszulę, stylizowaną na kowbojską, oraz długie buty. Stała i
wpatrywała się w niego, po prostu nie była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy-
stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek
wolała podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła się nieco niepewnie, przebywając z
nim sam na sam.
- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby czytał w jej myślach - nie zrobię nic,
czego nie będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie tego nie życzysz. Ale proszę,
spędź ten dzień ze mną, Gabby.
- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała cierpko.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
- Ponieważ czuję się strasznie samotny.
Serce stopniało jej jak wosk. Albo też najzwyczajniej brakuje mi piątej klepki,
pomyślała, w pełni zdając sobie sprawę, że spełnienie jego prośby byłoby wbrew logice.
Osiągnęłaby tylko tyle, że jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież musi. Nie
umiałaby dalej z nim pracować, kochając go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w
Gwatemali.
- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie.
- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej
opięły się na jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jasne, mam przyjaciół. Sierżanta,
Apolla...
- Myślałam o kimś... stąd - odparła z wahaniem. Milczał chwilę.
- Mam ciebie. Nikogo innego.
Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła. Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się
takie wyznanie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz i nie dwa powtarzał, że tylko
jej jednej ufa. W końcu zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni.
- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko lunch.
- Tylko lunch - przytaknął.
Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił niczego, czym mógłby ją do siebie
zrazić. Cierpliwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po czym szedł przy niej niczym
jakiś łagodny olbrzym z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli do samochodu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była przekonana, że zdążyła poznać wszystkie
nastroje J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodobny. Zmienił się, choć nie potrafiła
określić, na czym właściwie polega owa zmiana.
Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo spacerowali pośród drzew, kierując
się w stronę jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone ptaki zrywają się do lotu, i
przyglądając się leniwie przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał ciemne włosy J.D.,
słońce krzesało na nich niebieskawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle, że nigdy
dotąd nie czuła się tak jak w tej chwili: wolna, lecz mimo to bezpieczna, i zarazem
podniecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie początek, ale już koniec znajomości.
J.D. ma wyrzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwatemali, i chce się z nią pogodzić
przed jej odejściem z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego zachowaniu drugiego dna,
bowiem najzwyczajniej go nie ma.
W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął jej dłoni i spojrzał na nią pytająco.
- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się rozładować napiętą atmosferę.
- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powiedziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się
zachowała, gdybym spróbował wziąć cię za rękę.
Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała
mu rękę. Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się z jej palcami, i przypomniała sobie,
jak J.D. pieścił jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił, i zrobiło jej się gorąco.
J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i zaśmiał się cicho.
- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie, że myślimy dokładnie o tym samym.
- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła.
- Staram się, ale masz to wypisane na twarzy, skarbie. Zdradziły cię te piękne
rumieńce.
Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowaniu, nie sięgnął po nią ponownie.
- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił, widząc jej zdziwioną minę. - Zadowolę
się tym, co będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie.
Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę. Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o
brzeg, od strony plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro dzieci na wyścigi biegło do
wody. Nie patrząc na niego, powiedziała:
- Co właściwie próbujesz osiągnąć? Westchnął.
- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem - odparł w końcu.
- Nigdy nie uważałam cię za potwora.
- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję się do ciebie zbliżyć, dzieje się to
samo? - spytał, po czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno przyciągnął do siebie.
Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz, odpychała go z całych sił. Trwało to
zaledwie kilka sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz, był blady jak płótno. Gabby
trzęsła się z wysiłku i ze zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i nerwowo przygryzała
usta.
Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie.
J.D. roześmiał się gorzko i odwrócił do niej plecami. Drżącymi palcami zapalił
papierosa, osłaniając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciągnął się głęboko.
- O Boże - odezwał się głuchym tonem, po czym znowu zaniósł się śmiechem. -
Odwaliłem kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz?
Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna, czy zdoła zapanować nad głosem.
Odczekała chwilę i powiedziała w miarę spokojnie:
- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak podle jak ty, J. D. - oświadczyła. - Nikt
nie mówił do mnie takich rzeczy.
Stanął przodem do niej i zmrużył oczy.
- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem po jej ciele, z lubością zatrzymując go
na jej biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust papierosa. - Zanim zacząłem się
zachowywać jak ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być zimny i wyrachowany.
Zamrugała powiekami.
- Nie rozumiem.
Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony w horyzont, dopalił papierosa.
- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na ziemię i przygniatając go butem.
- Strasznie dużo palisz - zauważyła. J.D. wzruszył ramionami.
- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to świństwo.
Przez chwilę stała z rękami założonymi na piersi i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż
plaży. Potem ruszyła za nim.
- Nie broniłabym się, gdybyś mnie tak nie zaskoczył - oznajmiła sucho, kiedy go
dogoniła.
Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamierzała mu tego mówić, ale miał taką
nieszczęśliwą minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie serce pewnego pięknego dnia
wpakuje mnie w kłopoty, pomyślała.
Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Słucham?
Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał jej włosy. Nie była w stanie wydobyć
głosu.
Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli, i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce
znowu zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D.
pochylił się nad nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy malowało się napięcie. Stał
tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach wody kolońskiej.
- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem
ochrypłym z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim popadnie. Ale to było kiedyś.
Teraz nie jest mi wszystko jedno. Stale myślę o tym, jak cię skrzywdziłem, co wtedy
mówiłem... i nie mogę spać po nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to dręczyć.
- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie. Musnął palcem jej usta.
- Bo nie byłaś mi obojętna.
Ź
renice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej zielone oczy wydawały się w owej chwili
niemal czarne.
- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem. Pochylił się nad nią i znowu ujął jej
twarz w dłonie. Czuła, jak drżą.
- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak mało brakowało, żebyś zginęła w tej
dżungli - szeptał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać to wspomnienie z pamięci
i zapomnieć, co wtedy czułem. Więc z rozmysłem cię skrzywdziłem. - Ściągnął brwi i
wpatrywał się w Gabby z bezbrzeżnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam cierpiałem
jeszcze bardziej. - Nieskończenie delikatnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej
najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby. Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię
być czuły.
Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować chociaż jedno piękne wspomnienie,
które osłodzi jej gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do jego twarzy i czekała.
Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorączkowego pośpiechu, z czułością, która
zapierała jej dech w piersi, choć zarazem nieskończenie zmysłowo. Słyszała jego ciężki,
urywany oddech, czuła, jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz zapanował nad
sobą i pocałunek nie stracił nic ze swojej delikatności.
Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek i napotkała jego wzrok. Oczy mu
płonęły. Przysunął się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej wilgotne, rozchylone
usta, i usłyszała jego cichy głos:
- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę.
Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po wielkim wysiłku.
- Jacob... - powiedziała drżącym głosem. Kurczowo zacisnął powieki, jak gdyby
sprawiła mu ból.
- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypowiadasz moje imię - wyznał zdławionym
głosem.
Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powiedzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle
oparły się o jego tors. Czuła pod palcami szorstki materiał koszuli, aż nazbyt żywo
pamiętając, co się pod nim kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie czarnych
włosków na jego piersi.
- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie. Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją
delikatnie, tak aby musiała spojrzeć mu w oczy.
- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić ci odejść?
- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie
chcesz się z nikim wiązać.
- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie
umiera? - spytał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim imieniem na ustach?
- Nie mogę zostać twoją kochanką! - jęknęła. - Po prostu nie mogę!
Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym oddechem.
- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została - odparł aksamitnym głosem. - Bardzo
łatwo. Wystarczyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam, z ustami na twoich ustach, z
rękami pod twoją bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie. Pamiętasz tamtą noc
przed akcją? Pamiętasz, Gabby? - szeptał namiętnie. - Trzymałem cię w ramionach,
dotykałem cię...
- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego koszulę. - Jacob, przestań, proszę!
Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej plecach i przeniosły się na biodra. Potem
J.D. przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej pragnie.
- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - zaprotestowała słabo, ale się nie odsunęła.
- Tutaj jesteś bezpieczna - odparł. - Gdybyśmy byli gdziekolwiek indziej, nie
ręczyłbym za siebie. Tak bardzo cię pragnę, Gabby...
- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno - oznajmiła, opierając rozpalone czoło na
jego ramieniu.
Jego koszula pachniała świeżością. Gabby pogładziła ją bezwiednie, czując pod
palcami, jak mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten lekki dotyk, zaczął szybciej
oddychać, oczy mu rozbłysły.
- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławionym głosem.
- Przecież tu są ludzie!
- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło, włosy. - Dotknij mnie.
Gabby nie mogła złapać tchu. Poddawała się tym delikatnym pieszczotom,
oszołomiona i rozpalona. Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to prawdziwa udręka. Tak
trudno będzie od niego odejść, wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak może zrobić?
- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał, prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej
koszuli.
- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić, nie będę brutalny. Udowodnię ci,
ż
e możesz mi ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby.
Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pierwszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak
mięśnie mu się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła się do niego, wsunęła dłoń pod
koszulę i pogładziła jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i przesunął się nieznacznie,
by mogła głębiej wsunąć rękę.
- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą - przypomniał jej zmysłowym szeptem. -
Kiedy włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamiętasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi
wygodniej cię dotykać.
Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo. Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz
w jego stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy.
Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem.
- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy delikatnie powiodła paznokciami po jego
skórze. Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdybyśmy się kochali, mogłabyś drapać
mnie po całym ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować.
Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie
uspokoiła.
- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho ponad jej głową, spokojnie i niemal
uroczyście.
- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie poznaliśmy, nie wiedziałem, że można
kochać się z kobietą, tylko do niej mówiąc.
Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, odprowadzając spojrzeniem majestatyczne
ż
aglówki.
- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z westchnieniem.
Wtulił twarz w jej włosy.
- Dlaczego tak mówisz?
- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc się gorzko.
- Może - mruknął i objął ją mocniej.
- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on puścił ją natychmiast. - Nic się nie
zmieniło.
- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok - odparł, lustrując ją spojrzeniem.
- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie moich ran. Teraz jestem gotowa do
poważnego związku.
- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jestem zamożny, seksowny...
- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo.
- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się z filmem sensacyjnym!
Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy.
- Daj mi trochę czasu.
- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak
z paleniem, tyle że wojna to znacznie niebezpieczniejszy nałóg. Nie mogłabym wiecznie
wyglądać przez okno i czekać, aż zadzwoni telefon.
- I tak będziesz czekała.
Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzrokiem.
- Słucham?
- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie, nie odrywając od niej spojrzenia.
Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z miną, która zdawała się mówić: „A co
mi tam!”.
- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie pragnęła. Możesz odejść z kancelarii, ale
wspomnień nie zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie zapomnę o tobie. Już
zawsze będziemy mieć poczucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło, że coś nas
ominęło.
- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją.
Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok przechodziło dwóch młodych chłopaków,
którzy uśmiechnęli się jak na komendę i mrugnęli porozumiewawczo. Gabby najchętniej
zapadłaby się pod ziemię.
Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a
potem biegł przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy znaleźli przy samochodzie, rzucił
niedopałek i przydeptał go butem, po czym wsiedli do samochodu.
- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał się, zwrócony twarzą w jej stronę, i
oparł rękę na oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo. - Aczkolwiek nie ukrywam, że w
niezbyt odległej przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo czasu.
- Marzyciel!
- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł, szelmowsko unosząc brwi. - Kiedy nie
zapominam o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na kobiecie. Wtedy w Gwatemali
byłem wściekły, rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przedsmak tego, jaki naprawdę
jestem.
Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblała ją fala gorąca. J.D. powoli opuścił
wzrok na wysokość jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła za jego spojrzeniem,
zrozumiała, co wywołało ten uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.
- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze cię zdradzi. Nie zapomniałaś...
- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie!
- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie chcesz nikogo innego. Chcesz mnie.
- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła. Leciutko dotknął jej ust.
- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział zamyślony. - Dlaczego?
Roześmiała się niepewnie.
- A może po prostu chciałam trochę sobie postrzelać? - odparła, ale usta jej drżały.
J.D. pocałował ją czule.
- A może miałaś inne powody, o których nie chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po
czym dodał: - Jesteś głodna?
Gabby była zdezorientowana tą nagłą zmianą tematu, lecz zdobyła się na blady
uśmiech.
- Jestem. Co miałeś na myśli?
- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się i uruchomił silnik.
- Lubię cheeseburgery.
- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie
wszystko. Jakie książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo w Teksasie, dlaczego z
nikim się nie związałaś. Wszystko.
Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także niewiele o nim wie. Nie zna jego
upodobań, poglądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiłowała coś wyczytać z jego
twarzy.
- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał, jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił
jej ukradkowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko.
Zaśmiała się bez przekonania.
- „Wszystko” to dość szerokie pojęcie.
- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej strony - przyznał z uśmiechem. - Co
tylko będziesz chciała wiedzieć, Gabby.
Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpatrywała się w swoje dłonie i zastanawiała
się, czemu drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do czego to wszystko zmierza.
Kiedy podniosła wzrok, jej twarz wyrażała niepewność.
Przyciągnął jej dłoń do swojego uda.
- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie.
- Słucham? - zapytała.
- Spraw, żebym został - powtórzył, przez ułamek sekundy patrząc jej prosto w oczy. -
Możesz mi dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż
mi to. Daj mi powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustatkował. Kto wie, może sprawię
ci niespodziankę?
Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia usuwa jej się spod nóg. A jednak to
nie koniec - coś się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym marzyła. Może przez jakiś
czas zdoła utrzymać go przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co potem?
On myśli o przelotnym romansie, a nie o domu pełnym dzieci. Nie szuka stałego
związku. Może mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać.
Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy. Jak zawsze miał nieodgadniona minę,
lecz pożądanie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że
zaczynała się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy i on czegoś do niej nie
czuje. Niemniej takie sprawy wymagają czasu, a Gabby nie zamierzała wycofywać się z
decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej serce pęka.
Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować za wszelką cenę zatrzymać go przy
sobie. Ona nie nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D. uwikłał ją w przelotny romans
tylko po to, aby znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje, czy bardziej widzi się w roli
adwokata, czy żołnierza.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie
sali. Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnieniu oka pochłania trzy cheeseburgery,
dużą porcję frytek oraz dwa kubki kawy.
- Jestem dużym chłopcem - mruknął przepraszająco, gdy kończył trzeciego
cheeseburgera.
- To fakt - przyznała z uśmiechem, przyglądając się opiętej na jego mięśniach koszuli.
Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spytał półgłosem.
Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą.
- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni - oznajmiła z wyrzutem.
- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto, zapomniałaś?
Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała:
- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś najemnikiem? Jak to jest?
Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą i z westchnieniem odsunął się od
stolika.
- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satysfakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył
ramionami.
- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało mi się bardzo romantyczne, dopiero
później dotarło do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego samego werbunku co ja został
aresztowany i wtrącony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolotu w jednym z małych
afrykańskich państewek. Nie zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został stracony z
wieloma innymi, którzy mieli niejedno życie na sumieniu.
Gabby oczy się rozszerzyły.
- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on...
- Nasz przyjazd był nie na rękę miejscowym władzom. Przy całych naszych
ś
wietlanych intencjach, łamaliśmy wszystkie możliwe prawa. Sierżantowi i mnie cudem
udało się uciec. Tylko dzięki jego refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółtodziobem.
Ale z czasem się zahartowałem w boju.
- Powiedział mi, że ma na imię Matthew - oznajmiła z uśmiechem.
J.D. uniósł brwi.
- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie dowiedzenie się tego zabrało trzy lata.
- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się papierową serwetką. - W gruncie rzeczy
polubiłam ich wszystkich.
- Sierżant to niesamowity gość. To on mnie namówił, żebym zajął się prawem -
oznajmił J.D. i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że biegając z karabinem, zmarnuję
sobie życie.
- Bardzo Uczysz się z jego zdaniem - zauważyła.
Znowu wzruszył ramionami.
- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu.
- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do Wietnamu. Nie wiem, może on też
kogoś potrzebował. Jego żona zmarła na raka, z całej rodziny został mu tylko brat w
Milwaukee, z którym do tej pory nie utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym
sensie Sierżant zastąpił mi ojca.
Ś
ciskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby powtórzyła
mu słowa Sierżanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego zamknęły. Prawdopodobnie
wyśmiałby ją tylko, ale wolała nie ryzykować.
- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco.
- Masz rodzeństwo? Zaśmiała się cicho.
- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe ranczo. Któregoś razu dziadkowie
zabrali mamę na wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się poznali. Uciekli, a kilka dni
później wzięli ślub.
- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali włosy z głowy.
- Wyobrażam sobie. - Przyjrzał się jej i stwierdził z uśmiechem: - Jesteś do niej
podobna. A on? Chłop jak niedźwiedź?
Pokręciła głową.
- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki być, inaczej by z nią nie wytrzymał.
Każdego innego wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się rozstawiać po kątach.
Pamiętam, że jak byłam mała, kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach.
- A potem się godzili? - spytał, znacząco unosząc brwi.
Gabby westchnęła do swoich wspomnień.
- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej coś ładnego z najbliższego miasteczka.
Mama całowała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja szłam do panny Patty, która
mieszkała w małym drewnianym domku na drugim końcu rancza.
- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej przesiadywałam.
J.D. zachichotał.
- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa całkiem przyjemne.
- Tak. Też tak słyszałam - odparła.
- My mamy za sobą iście królewską awanturę - stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz
się pogodzić?
Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokojnie dopił kawę, po czym sięgnął po
papierosa.
- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany.
Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delikatnie dotknęła jego palców. Drgnął, a
potem szybko wziął ją za rękę.
- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? - zapytała.
- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby?
- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po tym, co się stało w Gwatemali, zanim
polecisz na kraj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się na odwagę, by nazwać po
imieniu swoje największe obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją kochanką.
- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy - odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej
nadgarstku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozumiem.
- Ależ się zrobiło poważnie, nie sądzisz? - Zaśmiała się i zabrała rękę; gdyby
odpowiedziała na to pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wracać do domu. Pranie
leży w pralce, mieszkanie niesprzątane od tygodnia...
Spochmurniał.
- Nie możesz tego odłożyć do jutra?
- Jutro jest niedziela.
- Co z tego?
- Idę do kościoła.
Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych brwi.
- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chłopak - powiedział, patrząc na żarzącego
się papierosa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę.
Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od siebie dzieli. Posmutniała i powoli
podniosła się z krzesła.
- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruknął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet
na pewno.
- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła, odwracając się w jego stronę.
- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do kosza na śmieci wszystko, co leżało na
tacy, po czym umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach. - Wniesie się parę drobnych
poprawek i będzie znakomicie.
Gabby nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie chciała naciskać. On także nie
wywierał na niej żadnej presji: odprowadził ją pod dom i pożegnał się, uśmiechając się
niewesoło.
- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zostawiła mnie z powodu przeklętej pralki -
oznajmił burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni.
- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła, uśmiechając się pod nosem. - W
każdym razie nie mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy w tych samych ubraniach.
Nastrój zmienił się diametralnie. Uśmiech Gabby zbladł, zaledwie przypomniała
sobie, jak niewiele czasu pozostało do chwili rozstania, twarz J.D. znowu zaczęła
przypominać maskę.
- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie.
- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał pośpiesznie, zanim weszła do środka.
Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że
to byłby wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu rozśpiewało się w niej serce.
- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie.
J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu z serca.
- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół do jedenastej, okej?
Zawahała się.
- O jedenastej chcę być w kościele - przypomniała.
- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewyraźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie
pomdleją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przybytku.
Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać, nawet gdyby od tego zależało jej
ż
ycie.
- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał szorstko. - Wiem, że nie wolno co
pięć minut zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!” albo usiąść z przodu i zacząć głośno
chrapać.
- Przecież nic nie mówię.
- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy poddawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył
ramionami.
- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry początek.
- Jestem metodystką - powiedziała. Uśmiechnął się.
- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale to chyba nie ma większego znaczenia,
prawda?
Przytaknęła gorliwie i dodała:
- Moglibyśmy pójść na spacer.
- Do jutra.
Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz Gabby delikatnie oparła mu dłoń na
ramieniu.
- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szepnęła.
Niczym lunatyk powoli spełnił jej prośbę, a ona wspięła się na palce i namiętnie
pocałowała go w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spoglądając na niego z filuternym
uśmiechem.
- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz taka odważna? - spytał tonem wyzwania.
- Marzyciel z ciebie.
- Święta prawda. Od tygodnia żyję głównie marzeniami - przyznał, błądząc
spojrzeniem po jej szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć dzieci?
Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym uszom.
- Bardzo - odparła szeptem.
- To tak jak ja. - Urwał nagle, po czym dodał z niepewnym uśmiechem: - Do
zobaczenia jutro rano.
- Pa!
Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeżdża. Najpewniej to tylko wyjątkowo
realistyczny sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim biurku w kancelarii przed stertą
listów do przepisania, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po powrocie do domu zaczęła
przekładać mokre ubrania do suszarki, powtarzając sobie w myślach, że J.D. naprawdę
zamierza jutro pójść do kościoła.
W niedzielę rano była przekonana, że źle go zrozumiała. Włożyła twarzowe białe
wdzianko w stylu retro, w którym przypominała piękne damy z ilustracji Charlesa Gibsona,
dobrała odpowiednie dodatki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do drzwi. Oczywiście,
ż
e J.D. nie wybiera się do kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedorzeczne przypusz...
W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała
przed sobą J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często widywała go w pracy. Garnitur
wprawdzie ten sam, lecz J.D. wydawał się odmieniony, pogodniejszy i znacznie mniej
oficjalny.
- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że w ostatniej chwili zmienię zdanie i
wybiorę się na ryby?
Roześmiała się, w jej zielonych oczach zamigotały iskierki. Z długimi włosami
upiętymi w staroświecką fryzurę wyglądała niczym istota przeniesiona z minionej epoki.
- Istna młoda wiktoriańska dama. Wyglądasz bardzo ponętnie. Taka skromna i
cnotliwa.
Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył o tym, by raz na zawsze rozprawić
się z tym niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok, by nie wyczytał w nim niemej
zgody.
- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc obok niego.
Kilka minut później wchodzili do kościoła zbudowanego z szarych polnych kamieni.
- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D., zerkając na jej strój, gdy byli na
schodach.
- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz - powiedziała wesoło.
Jego oczy zapowiadały srogą zemstę, jednak zaledwie Gabby wzięła go za rękę,
uśmiechnął się, wpatrzony w nią jak w obrazek.
Z uwagą wysłuchał kazania, śpiewał hymny ciepłym barytonem, potem zaś, gdy
pastor udzielał wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę.
- Mogłabyś chwilę na mnie zaczekać? - spytał, kiedy ludzie zaczęli wychodzić z
kościoła.
- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
Podszedł do pastora i długo o czymś szeptali, przybierając niezmiernie uroczyste
miny, w końcu pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gabby i wziął ją za rękę.
Przez chwilę patrzył na nią.
- Zamiast ciebie zabieram na lunch twojego pastora - oznajmił z przebiegłym
uśmiechem. - Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę po ciebie za dwie godziny,
dobrze? Gabby natychmiast spoważniała.
- Wszystko w porządku? - spytała, próbując sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam,
skąd wyzierały ból i niepewność.
J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech zgasł.
- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje.
Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni
i patrzyła, jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź zmian.
Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę swojego mieszkania. Szła przed siebie
spokojnym, miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego J.D. chce pomówić z pastorem,
zupełnie jak gdyby miał coś na sumieniu.
Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz niebieską bawełnianą bluzkę zapinaną na
guziczki. Przez kolejne dwie godziny chodziła po całym mieszkaniu, obmyślając
najróżniejsze scenariusze, z których najczarniejszy był taki, iż J.D. postanowił rzucić
adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie z Sierżantem i Apollem.
Pojawił się dopiero po trzech godzinach. Gabby zdążyła w tym czasie wypić pół
dzbanka kawy i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała.
Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał do drzwi, dosłownie podskoczyła.
Wpuściła go, wystraszona i niepewna.
- Zaczynałam myśleć, że wystawiłeś mnie do wiatru. - Zaśmiała się nerwowo. -
Właśnie chciałam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś w telewizji. Co ci dać, może
kawy, ciasta...?
Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej ust.
- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - powiedział łagodnie, patrząc jej prosto w
oczy. - Przede wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego, że jeśli dam komuś słowo,
nigdy go nie cofam. Nie wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na to moje słowo.
Łzy polały się z jej oczu jak krople deszczu z burzowej chmury. Zasłoniła twarz
rękami i zaczęła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego wzrokiem.
- Przepraszam - powiedziała zdławionym głosem, nienawidząc się za swoją słabość.
J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią, wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w
stronę sypialni.
Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzytomna ze zdenerwowania, ale uciszył ją
czułym pocałunkiem.
- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego ustach.
Poczuła, że się uśmiechnął.
- Tak?
Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na białej, zrobionej szydełkiem narzucie.
- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej.
- Czego nie możesz?
Usiadł przy niej i spokojnie zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła
urzeczona, jak rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego pięknie wyrzeźbionych
mięśni, ciemnych włosów porastających jego pierś.
- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała w końcu.
J.D. zajął się guzikami u jej bluzki.
- To miło.
- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań! Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął
kolejny guzik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce.
- Co mam przestać?
- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod
spodem, na litość boską!
- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem, rozchylając poły jej bluzki.
- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu.
- Cicho, kochanie.
Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby jęknęła, odchylając się do tyłu, potem
wydała dziwny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D. podniósł głowę.
- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem. - Przepraszam, starałem się być delikatny.
Leżała z rękami wyciągniętymi nad głową, nieświadomie zaciskając pięści, w jej
szeroko otwartych oczach malowały się strach i pożądanie.
- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała. Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z
zachwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają.
- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem.
Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skórze, nie odrywając spojrzenia od jej
oczu. Chciał widzieć, jak budzi się w niej pożądanie.
Gabby oddychała coraz szybciej. Dotyk jego dłoni doprowadzał ją do szaleństwa.
Przesunęła się i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej jego ust.
- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej brodawkę.
- Tak - wyszeptała. - Proszę...
Poczuła na skórze jego gorący oddech, chwilę później mocne, szorstkie dłonie
wsunęły się pod jej plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać w nie twarz...
- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie
też było tak cudownie. Powiedz mi, co mam robić...
- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha. - Mogę cię całować, dotykać, to mi
wystarczy.
- Naprawdę?
- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy.
Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie.
Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po czym rozpuścił jej włosy i patrzył na
nią spod półprzymkniętych powiek. Gabby poruszyła się lekko, nie odrywając od niego
wzroku.
- To zaproszenie? - spytał cicho.
Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością wpatrywała się w jego twarz, czując
pod palcami bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i oparła czoło na jego ramieniu.
Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach. Tym razem to on się poruszył, tak aby
mocniej się do niego przytuliła.
- Pragnę cię tak, że to aż boli - powiedział cicho, muskając palcami jej sutki. - Pokazać
ci, jak bardzo?
- Sam zacząłeś - przypomniała mu, dotykając czołem do jego czoła. A potem
poruszyła się na nim gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem, wiedząc, że tym razem
nie będzie się opierać.
- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do jego ust. - Mocno.
Chwycił ją za biodra.
- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał - szeptała z przejęciem. - Nie będę cię
powstrzymywać, Jacob...
- Powiedz mi... dlaczego... - jęknął.
- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył
się na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając ją do siebie, odwzajemnił pocałunek.
Poczuła, jak językiem niecierpliwie wnika w jej gorące usta, i nie pozostała mu dłużna.
- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzonym wzrokiem, i mocniej przycisnął
biodra do jej bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby!
- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już się niczego nie bała. - Kocham cię,
kocham!
Wstrzymał oddech i przez chwilę wpatrywał się w nią płonącymi, szczęśliwymi
oczami, potem dotknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady uśmiech.
- Wykończysz mnie - jęknął, zsuwając się z niej i kładąc się na brzuchu.
Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak mocno, że palce mu zbielały.
- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła.
- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udręczonym tonem.
Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepewna. Rozpalił ją do czerwoności, a
teraz jej nie chce? Dlaczego? Po co to wszystko?
Uspokajał się powoli, w końcu westchnął.
- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą zapanować - mruknął. - Mało brakowało.
Mniej brakowało tylko wtedy w Gwatemali.
Oczy jej się rozszerzyły.
- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie.
- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja nie próbowałem cię ukarać. Po prostu
straciłem nad sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą.
Uniosła brwi.
- A mnie wmawiałeś, że...!
- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem,
ż
e zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie
widziałaś we mnie mężczyzny. W Rzymie próbowałem sprawić, żebyś mnie dostrzegła -
przyznał się ze śmiechem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu raptem słyszę, że jesteś
dziewicą, i wszystkie moje plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić, ale potem byliśmy
w dżungli i umierałem sto razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę.
Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do ust i pocałował ją.
- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny
żą
dzy, sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie znienawidziła, niż dać się usidlić.
Plan był genialny, ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie przewidziałem tylko jednego:
ż
e będę cię pragnął tak, że zapomnę o bożym świecie. Byle do soboty - dodał z
przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wytrzymam.
- Do soboty? - powtórzyła.
- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch powodów - oznajmił. - Po pierwsze,
ż
eby pomówić o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie, spytać, czy udzieli nam
ś
lubu.
Gabby znieruchomiała. Wpatrywała się w niego z wypiekami na twarzy i z
niedowierzaniem w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgorętszych marzeń.
Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce.
- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
- Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy będziesz chciał mieć rodzinę.
Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem westchnął.
- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy. A myślałem tylko o tym, że chyba nie
przeżyję, jeśli mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po tym wszystkim jeszcze ci na
mnie zależy. - Wpatrzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie obchodziło, bylebym
dostał, czego chciałem, ale to się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem mieć pewność,
ż
e i ty mnie pragniesz.
- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie. - I wciąż cię pragnę. Kocham cię.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzrokiem.
- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do ciebie czuję?
Wzruszyła ramionami.
- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmiechem. - Może nawet trochę mnie lubisz.
Oddychał ciężko.
- Pewnie parę razy to mówiłem, ale nigdy szczerze. Nie sądziłem, że to aż takie
trudne.
Przysunęła się do niego, objęła go i przytuliła policzek do jego szerokiej piersi.
Zawahał się, a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Westchnął i powiedział drżącym
głosem:
- Ja...
Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi, potem delikatnie położył ją na łóżku.
Pieścił ją i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na szyję, pojękując cicho.
- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją, która przeraziłaby Gabby, gdyby tak
dobrze go nie znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim imieniem na wargach,
tęskniąc za twoimi ustami, za twoim głosem. Czy to ci wystarczy?
- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w
oczach. - Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie?
- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbliżył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił,
ż
e oficjalnie nie należysz do kościoła. Pomyślałem, że może wstąpimy do niego razem.
Dzieci powinny w coś wierzyć.
Przytuliła twarz do jego szyi.
- Chciałabym mieć z tobą dzieci.
- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz w szkarłatnej sukience. Cicho!
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Nauczyłam się tego od ciebie.
- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz - odparł, uwalniając się z jej objęć.
Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie odrywając od niej wzroku. Gabby
podparła głowę na łokciu i uśmiechnęła się do niego.
- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na świecie - oznajmiła z westchnieniem. -
W pracy ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie, jak wyglądasz bez koszuli.
- Gabby! - ostrzegł pół żartem, pół serio. Przeciągnęła się jak kotka, podniecona,
zakochana i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem.
- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki
znów się rozsunęły.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką ma nad nim władzę, i poczucie triumfu
uderzyło jej do głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do niego ramiona.
- Nie mogę, kochanie - jęknął. - Jeśli do ciebie podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka.
Zobaczyła, że J.D. pochyla się nad nią. Oczami wyobraźni widziała już, jak jego
muskularne, śniade ciało przyciskają do materaca, niemal słyszała jego zmysłowy szept...
Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już przed łóżkiem.
- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział, patrząc na nią z błyskiem w oczach. -
Bezwstydnica!
- Ale...
- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć
domy. Dwa wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad jeziorem?
Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za ręce.
- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą. Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi
i puścił Gabby przodem.
- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą? - spytała, przekręcając klucz w zamku.
- Z jaką kuszą?
Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.
- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowadzić mnie do ołtarza?
- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę chłopaków też chcesz zaprosić?
- A miałbyś coś przeciwko temu?
- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiadali do windy. - Nie bądź taka smutna.
Nie wymknę się z nimi, masz na to moje słowo.
- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho. Westchnął i objął ją czule.
- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czekałem, zanim odważyłem się powiedzieć,
ż
e cię kocham.
- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona.
- Gabby, kocham cię od dawna.
Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem zamknął jej usta pocałunkiem.
- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała po chwili.
- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem poczucie, że nie powinienem widzieć
w tobie kobiety. Ale chodziłaś na randki i czasami wydawałaś się nad wiek dojrzała. -
Pogłaskał ją po głowie. - Jeszcze nie wiedziałem, jak pokieruję swoim życiem, więc
trzymałem się na dystans. Bałem się, że złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do-
piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi na tobie zależy. Przez cały weekend
usiłowałem sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia i za tobą nie tęsknić. Nie udało
mi się to i odtąd próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem takim brutalem. Nawet
sobie nie wyobrażasz, co czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok.
Wyobrażała to sobie doskonale, wystarczyło spojrzeć na jego udręczoną twarz.
Wspięła się na palce i ucałowała jego zamknięte powieki.
- Bałam się. Nie tego, że zrobisz mi krzywdę, ale że mnie uwiedziesz, a potem
znikniesz. - Zaśmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy. Już wtedy cię kochałam.
- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze
będziemy razem.
Oczy zaszkliły jej się od łez.
- Bardzo bym tego chciała.
Sześć dni później w kościele metodystów odbył się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do
ziemi białej, jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żylasty mężczyzna w nowiutkim
szarym garniturze, wyróżniający się spośród gości. Uwagę zwracał także drużba pana
młodego, wysoki, czarnoskóry mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykrochmalonym
kołnierzyku koszuli albo nerwowo poprawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących w
pierwszej ławce przed ołtarzem.
Gabby zauważyła, że Richard Dice oraz dwie sekretarki, które pracowały w tym
samym budynku, zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała się zdziwiona.
Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał
się równie jak ona dumny i szczęśliwy.
Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby pocałowała świeżo upieczonego męża i
podbiegła do Matthew, aby uściskać go serdecznie.
- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym uśmiechem.
Sierżant wydawał się nieco zakłopotany.
- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo na nas patrzy.
- Moja matka zawsze była dziwna, Matthew - odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz
zobaczysz. Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew!
- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowany Richard Dice, pochylając się, aby
ucałować ją w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy dostałem zaproszenie na wasz
ś
lub. Zwłaszcza po wydarzeniach ostatniego tygodnia.
- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmiechnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz
się na własnej skórze.
- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze biegam!
- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D., z uśmiechem spoglądając na Gabby, która
pokazała mu język i podeszła do matki. Przeprosiła sekretarki, które ją zagadywały, i
odciągnęła ją na bok.
Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną garsonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy
rozmiary za duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym kościele wydawała się równie nie
na miejscu jak Mattew, Apollo i cala reszta.
- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając na Matthew z zaciekawieniem. - Z
rozkoszą wskoczyłabym w moje ukochane dżinsy.
- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ konno - odezwał się Matthew i znowu
nabrał wody w usta.
Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuściła wzrok i uśmiechnęła się skromnie:
- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...?
- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik... to jest J.D., jest dla mnie jak syn. -
Uścisnął jej dłoń i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć takiej pięknej teściowej.
Gabby zostawiła ich samych i poszła się przywitać z Apollem, Semsonem,
Laremosem oraz Dragonem.
- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko.
- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej
musielibyśmy ci zrobić jakieś przeszkolenie.
- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D. w podróż poślubną. Skończyłam z
przygodami. Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę z czterdziestką siódemką i
wielkim brzuchem?
- Och, ależ karabin chętnie byśmy za ciebie ponieśli, Gabby - odparł poważnym
tonem.
- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się.
- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawanym oburzeniem Laremos, podchodząc
i całując Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie ma mowy o żadnym czołganiu się
przez dżunglę. - Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Będziemy cię nieść.
Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze, a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu
męża, by nie przewrócić się ze śmiechu.
Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje młodej parze, i kościół stopniowo
pustoszał. Na samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, którego Gabby nie znała, wysoki
blondyn o surowych rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego mocną opaleniznę
podkreślały spłowiałe od słońca włosy.
Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę przyglądał się jej z ciekawością. Miał
na sobie jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie nowy jak te, w których wystąpili
goście J.D. W sposobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co kazało Gabby pomyśleć, że
znają się bardzo dobrze.
- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył J.D. z chłodnym uśmiechem.
- I miałeś rację. Po prostu byłem ciekaw, komu dałeś się zaciągnąć do ołtarza. -
Zacisnął usta, zmrużył jedno oko i przyglądał się Gabby z taką uwagą, że poczuła się
nieswojo. Kącik ust zadrgał mu nieznacznie, po czym mężczyzna zaniósł się ochrypłym
ś
miechem. - No cóż, jeśli radzi sobie z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku, to
chyba ujdzie w tłoku.
- Ujdzie w tłoku? - powtórzyła Gabby, wlepiając w niego lodowate spojrzenie. -
Wyprowadzę pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że strzelam, to jeszcze trafiam.
Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.
- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem Duńczyk.
Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy
byli w Rzymie.
- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą - mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz
drewnianą nogę i nieustannie żujesz tytoń.
Duńczyk wybuchnął śmiechem. Kiedy się uspokoił, impulsywnie objął Gabby i
mocno ją uściskał.
- Ech, J.D., ty fartowny skurczy...
- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty się tutaj wziął?
- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przydałoby mi się kilku dobrych piechurów.
Zainteresowany?
- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zerkając na pozostałych. - Chodźmy pogadać.
J.D., dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem dłoni. - Będziemy w kontakcie.
Gabby objęła go serdecznie.
- Dziękuję, że poprowadziłeś mnie do ołtarza. Daj znać, gdzie spędzasz święta.
Przyślę ci pudło ciepłych skarpet.
Matthew ucałował ją w czoło.
- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej
mamy. To jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie!
- Podam, podam - obiecała roześmiana. Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po
wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko.
- Tylko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - poprosiła, kiedy zostały same.
- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpadłaś Matthew w oko.
- On też jest niczego sobie - odparła pani Darwin z figlarnym uśmiechem.
- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - zaczęła Gabby, zastanawiając się, ile może
matce powiedzieć.
- Ustatkuje się, kiedy przyjdzie na niego pora, zupełnie jak twój J.D. - Matka
uśmiechnęła się wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni potrzebują więcej czasu niż
inni. Tymczasem napiszę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby.
- Koniecznie mnie odwiedźcie.
- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową i patrzył, jak odchodzi.
Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking.
- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy z kościoła - powiedział miękko. -
Bałaś się, że będę chciał z nimi wyjechać?
- Chyba tak. Troszeczkę.
Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej zmartwioną twarz.
- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wychodzili beze mnie, czułem się tak, jak
gdybym coś tracił. W Gwatemali przypomniałem sobie smak dawnego, szalonego życia,
kiedy miałem więcej wolności niż mam teraz. Ale jestem realistą, Gabby. Matthew
wspominał, że przed naszym wyjazdem z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko,
ż
eby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś.
Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała.
- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej przyszłości, dla siebie, dla nas obojga.
Za dużo w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić dla dreszczyku emocji. Zresztą -
dodał dwuznacznym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi - znam ciekawsze podniety.
Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod nią ugięły.
- Odkąd mam ciebie, nie muszę zaglądać śmierci w oczy, aby poczuć, że żyję -
szepnął, wsuwając jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie jego serca. - Jesteś
równie podniecająca jak wojna, i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna.
- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go za szyję.
Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach szepnął:
- Seks dalej tak bardzo cię przeraża? Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.
- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks, tylko... miłość.
Zmysłowo rozchylił usta.
- Jest biały dzień, Gabby - mruknął.
- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go w usta. — Będziemy mogli się na siebie
napatrzeć.
Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmroczniejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie
i pocałował zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał oddech.
- Już nie muszę szukać przygód - powiedział.
- Ty jesteś największą przygodą.
- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała.
- Ucz mnie.
- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie, puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony
w jej błyszczące oczy.
Patrzyła na niego i wiedziała, że będzie pięknie, gdy będą leżeć obok siebie w
chłodnej pościeli, i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała.
- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym głosem.
Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w niebo i odprowadził tęsknym spojrzeniem
niewielki wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby, promienną, szczęśliwą i zakochaną.
Twarz mu złagodniała, w oczach pojawiły się całkiem inne błyski i uśmiechnął się jak
człowiek, który jest szczęśliwy.