Jean Raspail
Siedmiu jeźdźców opuściło
Miasto o zmroku przez
Bramę Zachodnią, której
nikt już
nie strzegł..
PrzekładBeata Biały
Tytuł oryginału: Sept cavaliers ąuitterent la ville au crepuscule par la porte de I ‘Ouest
I
Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią, której nikt już
nie strzegł, i ruszyło w stronę zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko
głowami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy wyjechali przed
nimi), bo przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a
wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły
się zimno niczym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wykonując rozkaz księcia,
po prostu wyruszyli, a najmłodszy z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod
nosem jakąś piosenkę...
Ich dowódca, pułkownik bez wojska, hrabia Sylwiusz von Pikkendorff, został nocą
wezwany do księcia. Przemierzając wiodące do zamku puste ulice Miasta, musiał oświetlać
sobie drogę pochodnią. Gazu nie było od miesięcy, klosze latarń dawno potłuczono. Hulający
wiatr trzaskał drzwiami niezamieszkałych domostw, ale te oznaki porzucenia w opuszczonym
mieście nikomu już nie przeszkadzały. Jeszcze tylko kilka rodzin uparcie trwało w szczelnie
zamkniętych domach, kryjąc się za zaciągniętymi zasłonami i zatrzaśniętymi okiennicami.
Jedyną oznaką życia było blade, żółtawe światło lampy naftowej, wypełzające przez szparę
między zasłonami, które jakaś ludzka postać natychmiast trwożliwie zaciągała. To byli ostatni
wierni poddani księcia. Dopóki na zamku paliło się światło, choćby słabe i niepewne, oni nie
zagaszą swojego. Był to już ostatni pewnik w ich życiu i jedyny sposób, by go wyrazić.
Wspinając się stromą, brukowaną uliczką, hrabia Sylwiusz usłyszał płacz dziecka.
Uciszając stukot swoich butów, zatrzymał się i poszukał oczami okna, zza którego dochodził
ten jakże cenny, smutny dźwięk, to młode i pulsujące pośród nocy życie. Z gardłem
ściśniętym ze wzruszenia pił dźwięki owego łkania niczym wędrowiec na pustyni, który
łapczywie spija zbawienne krople deszczu. Ile dzieci urodziło się w Mieście w ostatnim roku?
Nietrudno było obliczyć, ale hrabia szybko i ze smutkiem dał sobie spokój. Jakaś kobieta
zaczęła śpiewać melancholijną kołysankę w starodawnym dialekcie z gór, a jej głos chwilami
załamywał się i przechodził w szloch. Potem piosenka się urwała. Dziecko musiało zasnąć i
Sylwiusz ruszył w dalszą drogę.
Przeciął dzielnicę uciech, leżącą w nieco wyższej części miasta. Dawniej
rozbrzmiewała tu muzyka i krzyki, wszystkie okna jarzyły się światłem i wychylały się z nich
piękne dziewczęta, wzywające mężczyzn gestem swych białych ramion; dziś to miejsce było
ucieleśnieniem ciszy i ciemności.
A jednak na końcu ciemnej ulicy paliło się samotne światło, niczym dalekie
wspomnienie. Za szybą czekała kobieta. Kochał ją każdy, kto liczył się w Mieście. Z
rozpuszczonymi włosami, ubrana w wydekoltowany biały gorset i opadającą do stóp
spódnicę, wpółleżała w fotelu przy żarzącym się koI minku i śniła z otwartymi oczami.
Sylwiusz pchnął drzwi i wszedł do środka.
- Czemu nie wyjechałaś z innymi? - spytał.
- Z tymi psami? No nie! Niech się migdalą ze swoimi sukami, ale już nigdy nie
tknąFedory! Sylwiuszu, daj mi trochę czułości.
Wziął ją na chwilę w ramiona, przesunął wargami po jej twarzy, szepcząc proste
słowa, że miłość jest warta tyle, ile jej sami ofiarujemy.
- Czeka na mnie książę - powiedział wreszcie, rozplątując nagie ramiona otaczające
jego szyję. - Wstąpię, wracając z zamku. To może trochę potrwać.
Fedora podłożyła do ognia bierwiono, które zaczęło trzaskać.
- Nie zwlekaj zbyt długo - powiedziała. - Spójrz, jak mało zostało drewna. Nie
wystarczy do rana. Potem zrobi się zimno.
Droga wiodąca do zamku przechodziła obok więziennego muru podziurawionego
okratowanymi oknami. Brama była szeroko otwarta na opustoszały, więzienny dziedziniec.
Budka strażnika była pusta, podobnie jak cztery narożne wieżyczki. Znikli więźniowie
i strażnicyjedni warci drugich. W końcu się z sobą zbratali, korzystając z pobłażliwości
księcia. Otwarto żelazne sztaby drzwi i wszyscy uciekli.
Teraz dziko harcowali po wsiach. Ostatnie raporty, jakie kilka tygodni wcześniej
nadeszły od większości gubernatorów prowincji, donosiły o czynach haniebnych. Od tamtej
pory
- żadnych wieści. Nieco dalej, na głównym posterunku policji, też panowała głucha
cisza, przerywana jedynie popiskiwaniem szczurów, które buszowały wśród policyjnych kar-
totek. Tu agonia trwała nieco dłużej, karmiąc się anarchią.
Między policjantami dochodziło do porachunków. Ich szeregi przerzedziła śmierć,
częściej spowodowana zabójstwem niźli epidemią szerzącą się w wśród najbardziej żywotnej
części ludności Miasta. I w tym wypadku dało znać
sobie prawo silniejszego. Panami sytuacji stali się najgorsi dranie, którzy potem
porzucili tę wyeksploatowaną żyłę złota, jaką stało się Miasto. Naczelnik policji, bogacz nad
bogacze, dał za te rabunki głowę. Kiedy uwikłany w zbrodnie Sąd Najwyższy, podczas
ostatniego posiedzenia przed swym rozwiązaniem, postanowił puścić naczelnika wolno,
hrabia Sylwiusz, na rozkaz księcia, osobiście go zastrzelił.
Jeszcze tego wieczora, pospiesznie krocząc po schodach wiodących na dziedziniec
katedry, pułkownikmajor wspominał bez najmniejszych wyrzutów sumienia radość, z jaką
wypalił z pistoletu w łeb tego nędznika.
Na frontonie katedry św. Ulika, patrona miasta i założyciela dynastii, połyskiwała
słabo rozeta z witrażem Sądu
Ostatecznego, a raczej to, co z niej zostało. Archaniołowie nie mieli już twarzy, a z
Boga Wszechmocnego zostałajedynie wzniesiona ręka, trzymająca się na kawałkach ołowiu.
Choć ci, co rozbili rozetę, odeszli gdzie indziej zaspokajać głód niszczenia, dzieła
dokończy pierwszy lepszy podmuch wiatru. Olbrzymia nawa, ziejąca pustymi oczodołami
potłuczonych witraży i przeszywana mroźnym przeciągiem, zdawała się żyć wyłącznie
pohukiwaniem czarnych puszczyków
bezszelestnym lotem sówek między kolumnami. Z powodu tej pustki sprawiała
wrażenie znacznie szerszej niż była. Ponieważ pociągi z węglem i drewnem na opał nie
docierały już do Miasta, pobliski uniwersytet, policja, budynek Skarbu
i parę innych nadużywających władzy instytucji publicznych karmiło swoje grzejniki
kościelnymi ławkami, stallami i misternie rzeźbionymi, renesansowymi konfesjonałami.
To była ich zemsta na Kościele. Rozkrzyżowawszy ramiona przed głównym ołtarzem,
kardynał zdołał jedynie uratować rzeźbione retabulum z X wieku, na którym św. Ulik podaje
dłoń Panu Jezusowi i Dziewicy Maryi. Uparcie nie zgadzał się, by do jego pieca wrzucano
meble rabowane z kościoła i wkrótce umarł z zimna i zgryzoty w swoim maleńkim pokoiku w
Pałacu Biskupów, gdy stara gospodyni w kornecie
Służebnic Maryi grzała sobie dłonie o miseczkę jego zupy.
To był szlachetny, święty człowiek. Nikt tego nie dostrzegał, poczynając od księcia,
który uważał go za kościelną marionetkę, witającą go na dziedzińcu katedry w swojej capa
magna, kapeluszu z frędzlami i czerwonych trzewikach i wypowiadającą konwencjonalne
słowa, które kolejni książęta znali na pamięć. Pochowany został w obecności resztki
państwowych oficjeli pod płytami głównego ołtarza, obok swoich poprzedników, ale ucieczka
kamieniarzy sprawiła, że nie zdążono już wygrawerować na płycie nagrobnej jego imienia i
zasług. Miał odejść w zapomnienie. I tylko Bóg zachował go w pamięci.
Wchodząc do katedry, hrabia Sylwiusz dostrzegł w głębi chóru światło - to samo,
które odbijało się w resztkach rozety. Przed Najświętszym Sakramentem, skąpo oświetlonym
pół tuzinem ogarków, klęczał i modlił się jakiś człowiek. Słysząc za sobą kroki, wstał i
odwrócił się, szybko wyciągając zza pasa kawaleryjski pistolet, który wycelował w
przybysza.
- Ach, to ty, Sylwiuszu - powiedział.
Po purpurze pasa i guzików sutanny i po wielkim krzyżu na piersi można było poznać
biskupa. Młodego biskupa. Jego
Ekscelencja Osmond Van Beck, koadiutor miejscowego kardynała, nie miał więcej niż
trzydzieści pięć lat. Tyle sattio, co hrabia Sylwiusz.
- Przestraszyłem cię, Osmondzie? - spytał hrabia.
Biskup uśmiechnął się.
- Wiesz, że nie. Strzelam szybko i celnie. Na pewno bym nie spudłował.
- W rzeczy samej - odparł Sylwiusz, wskazując na leżące w cieniu zwłoki, z
myśliwskim karabinem o gwintowanej lufie we wciąż zaciśniętej dłoni. - Kto to?
- Funginista. Pałęta się ich jeszcze kilku po Mieście.
Nie mają nic do stracenia, bo wiedzą, że są zgubieni.
Fungus toxicus, grzyb halucynogenny wywołujący napady agresji i dający złudzenie
nieśmiertelności, zebrawszy śmiertelne żniwo wśród młodych ludów Zachodu i Wschodu,
pojawił się w Mieście i całym kraju kilka lat wcześniej.
Książę, który nie sięgnął w porę po radykalne metody, próbował z nim walczyć w
typowy dla siebie łagodny sposób.
Przy milczącym przyzwoleniu policji, fungus toxicus był uprawiany na grządkach
licznych stołecznych warzywników.
Jego miłośnicy tworzyli zorganizowaną, a zarazem anarchistyczną sektę, której
członków, funginistów, wciąż przybywało, choć grzyb zabijał w przeciągu sześciudwunastu
miesięcy każdego, kto go zaczął zażywać. Żadnego ratunku, żadnych wyjątków. Z wszystkich
nieszczęść, jakie spadły na
Miasto, to było jedno z najgorszych.
- To jeszcze dzieciak - smutno zauważył hrabia Sylwiusz.
- Dzikie zwierzę - odparł biskup. - Wybór był pro-
ty: albo ja, albo on. Mogłem przywdziać koronę męczeństwa. Wystarczyło, bym się
zawahał. Tam, w górze, Pan przyjąłby mnie z radością, a tu życie nie jest wcale takie wesołe.
Ale który z nas dwóch jest bardziej potrzebny Bogu tutaj, na ziemi? Ten nieszczęsny dzieciak
czyja?
- I Bóg udzielił ci odpowiedzi?
- Nie było czasu. Odpowiedziałem za Niego.
- Żałujesz?
- Oczywiście, że nie! - odparł biskup Osmond z autentycznym zapałem. - Choć nawet
nie mogę się wyspowiadać. Poza mną nie ma już w mieście ani jednego katolickiego księdza.
Ostatni czmychnął wczoraj. Kapelan ze szpitala. Przeleciał galopem przez sale szpitalne,
udzielając ogólnego rozgrzeszenia, potem zrzucił stułę, ubrał się po cywilnemu i uciekł.
Byłem tam dziś rano. To straszne. Ci ludzie umierają. Co możemy na to poradzić?
- Nic - odparł hrabia Sylwiusz.
Z biskupem Van Beckiem znali się od dawna. W szczęśliwych czasach obaj unikali
salonów i przyjęć, galopując konno strzemię w strzemię przez usiane bukami i brzozami
piaszczyste równiny wokół Miasta, siedząc przy ognisku na pniu zwalonego drzewa i jedząc
pieczonego na rożnie zająca. Dla nich słowa miały ten sam sens i obaj byli w nich oszczędni.
- To pora nabożeństwa - rzekł biskup. - Świetnie, żeś przyszedł. Kościelny też uciekł.
Zakrystian nie żyje.
- Czeka na mnie książę - powiedział Sylwiusz. - Wokół niego także już pusto.
- Tylko minutkę, proszę. Tylko zadzwoń na nabożeństwo. Mniejszy dzwon nie jest za
ciężki dla jednego człowieka. To ten czerwony, pleciony sznur.
- Sądzisz, że ktoś przyjdzie? ^, ^:;, = ^
- Wręcz przeciwnie, jestem pewny, że nie.
- Więc po co? ¦;; ^*
Biskup uniósł ramię ku niebu.,;¦;
- Żeby obudzić tego, tam! Ostatnio rzadko się pokazuje...:
- Gdzie będziesz tej nocy, Osmondzie? - spytał Sylwiusz. - Po wizycie u księcia będę
miał z pewnością parę rzeczy do powiedzenia.
- W zakrystii. Jest tam łóżko polowe, kominek i solidne drzwi zamykane na zasuwę, a
ponieważ znalazłem kilka ławek, mam się czym grzać.
Na dzwonnicy hrabia Sylwiusz odczepił z haka czerwony, pleciony sznur. Kiedy serce
dzwonu rozkołysało się, w powietrze wzleciała chmara sów. Pomyślał, że nigdy przedtem
wszystkie dzwony katedry razem wzięte nie uczyniły takiego hałasu. Przyczyną była zapewne
pustka panująca w Mieście.
Dzwonił z taką energią, że w pewnej chwili sznur uniósł go nad podłogę zupełnie jak
wtedy, gdy hrabia był uczniem pobliskiej Akademii Wojskowej i na niego przypadała kolej i
przywilej dzwonienia. Sznur podrywał z ziemi całe grupki zachwyconych chłopców. To
wspomnienie rozgrzało mu serce. Spotkanie z Osmondem także. Biskup należał do rasy
silnych. Tego człowieka nic nie mogło pokonać.
Wiadomo, że dzwon, który wydał z siebie dźwięk, żyje jeszcze przez jakiś czas. Jego
serce kołysze się samo i uderza w regularnych odstępach. A kiedy wszyscy sądzą, że to już
koniec, ono po chwili uderza jeszcze raz czy dwa. Można by powiedzieć, że dzwon kona.
Dzwon katedralny długo umierał, towarzysząc swym coraz słabszym głosem z brązu kro-
kom pułkownikamajora rozbrzmiewającym pośród stromych, pustych ulic. Stojąca
przed wysokim ogrodzeniem siedziby dowództwa wojsk budka wartownicza była pusta,
podobnie jak ta przed sąsiednimi koszarami kawalerii, piechoty i artylerii. By zapewnić
księciu ochronę, hrabia Sylwiusz musiał skierować do zamku cały stan osobowy jego
oddziałów, czyli czterech oficerów, czterech podoficerów i jedenastu żołnierzy z trzech
pułków, które stacjonowały w Mieście. Połowa z nich zamknęła się w cytadeli. Zmieniając się
co jakiś czas na posterunku, tylko dwóch ludzi patrolowało opustoszałą, biegnącą na murach
cytadeli drogę i sto czternaście armat, na których wygrawerowano herb księcia. Druga połowa
broniła zamku. Zbliżywszy się do posterunku, Sylwiusz zaanonsował się, krzycząc w
ciemność:
- Pikkendorff!
W okienku wizjera pojawił się jakiś cień.
- Już otwieram, panie pułkowniku.
Sylwiusz pomyślał, że przez cały dzień w tym niegdyś wesołym i ludnym mieście,
promieniejącym ludzkim ciepłem, które zachwycało przybyszów, do tej chwili usłyszał tylko
cztery głosy: matki i jej dziecka, Fedory i biskupa. Ten byl piąty. Należał do młodego oficera
w czarnej tunice ze
N/karłatnym obszyciem, będącej uniformem książęcej kawalerii. Z wysiłkiem
zamknąwszy ciężkie odrzwia (Sylwiusz musiał mu w tym pomóc), przedstawił się:
- Porucznik Ryszard Tancrede. Jest nas tu bardzo niewielu. Major Wilbur, pełniący
obowiązki gubernatora zamku od czasu śmierci gubernatora Moreno, zakazał oficerom
pełnienia zwykłej służby.
- Wiem.
- Nie mogę zatem towarzyszyć panu na górę. Nie wolno mi ruszyć się stąd ani na
krok, a mój zmiennik przyjdzie dopiero za pięć godzin.”**
- Nieważne. Znam drogę.
Kiedyś, kiedyś... Kiedyś od posterunku do posterunku i aż na główny dziedziniec niósł
się głos trąbek, anonsujący, że pułkownikmajor przybywa na wezwanie władcy... Kiedyś od
bramy eskortowałby go porucznik, podoficer kawalerii i trzech kawalerzystów z szablą w
dłoni, a przy każdej z trójki mijanych drzwi witaliby go oficerowie w białych rękawiczkach...
Kiedyś uzbrojony pluton w galowych mundurach oddałby mu honory na schodach perystylu,
gdzie czekałby na niego gubernator we własnej osobie, pierwszy adiutant księcia, jego
osobisty sekretarz, a także grupka odźwiernych z łańcuchami na piersi i ubranych z francuska
lokajów... Kiedyś sztandar książęcy - czarnozłoty z trzema srebrnymi orlikami - powiewałby
dumnie na długim drzewcu, zatkniętym na szczycie wieży zamku, oświetlony krzyżującymi
się snopami światła z czterech reflektorów.
Kiedy zabrakło gazu, zmarły gubernator Moreno kazał zapalać co noc dwa ogniska na
wieży, jak za czasów wielkich najazdów, gdy ludność Miasta czerpała otuchę i nadzieję
wyłącznie z obecności swego władcy, o której każdy mógł się przekonać, wznosząc oczy ku
zamkowi i ukoronowanej płomieniami wieży, która mówiła: jeszcze nic nie jest stracone, nic
nie jest stracone. Potem zabrakło i drewna. Sztandar nadal powiewał w ciemności, ale o jego
obecności mieszkańcom zamku przypominał już tylko wiatr, który wprawiał go w łopot.
Zresztą dla większości, z wyjątkiem tych nielicznych, którzy pozostali wierni, utracił on rangę
symbolu,
u nawet wzbudzał nienawiść. Nienawiść głuchą, niewyjaśnioną, nie mającą
przyczyny i precedensu w historii Miasta.
Jeszcze podczas ostatnich urodzin księcia część mieszkańców, zgodnie ze zwyczajem,
wywiesiła flagi. Ale bardzo s/ybko, jeszcze tego samego ranka, rozhukane bandy funginistów
- do których przyłączyły się jakieś niekontrolowane
(a może kontrolowane - kto to wie?) szumowiny spoza miasta oraz paru dotkniętych
zarazą, którzy zbiegli ze szpilala, siejąc panikę, gdzie tylko się pojawili - napadły na
domostwa mające czelność ozdobić swoje balkony barwami władcy. Jeden z napastników
wspiął się nawet na dzwonnicę katedry, by zerwać stamtąd sztandar i zrzucić go na ziemię
przy wtórze radosnych wrzasków tłuszczy. Żandarmeria książęca wystrzeliła parę razy w
powietrze, po czym szybko się rozpierzchła. W niecałą godzinę później Miasto przywdziało
żałobę po przeszłości - zatrzaśnięto okiennice, drzwi zamknięto na siedem spustów, a po
ulicach szargano resztki zdartych z okien flag...
Wspinając się wiodącym od bramy podjazdem i dostrzegając po drodze trzy puste
budki strażnicze przy trzech kolejnych bramach potrójnej opaski murów, Sylwiusz dotarł
bukową aleją do głównego dziedzińca. Szedł po grubym dywanie zgniłych liści. Pod
nieobecność ogrodników park był kompletnie zaniedbany. Przecinając pusty dziedziniec,
widząc w głębi wysoki perystyl, oświetlony jedną jedyną pochodnią, poczuł, jak ściska mu się
serce. Kiedyś, w całej symfonii świateł, niepostrzeżenie odsunęłaby się biała zasłona jednego
z okien na pierwszym piętrze, gdzie znajdowały się prywatne apartamenty księcia i jego
oczom ukazałby się olśniewający uśmiech i oślepiające blond włosy
Miriam - jedynej córki księcia, Miriam, która nim zaciągnęła zasłonę, witała go
ukradkowym gestem dłoni, będącym radosnym odstępstwem od protokołu, Miriarft, która go
kochała, Miriam, którą on kochał, Miriam, którą ojciec wysłał z Miasta, gdy tylko zaczęła się
epidemia...
U stóp schodów powitały go dwa cienie. Sylwiusz rozpoznał majora Wilbura, starego
żołnierza, który wyzbył się wszystkiego, poza wiernością wobec władcy. Chwiał się lekko w
swojej srebrzystoszarej tunice książęcego pułku piechoty. Drugi był niewiele młodszy, gdyż
krążąca po Mieście śmierć najczęściej sięgała po ludzi młodych. Miał na sobie czarne ubranie
i zawieszony na szyi łańcuch. Był to Biron, szef odźwiernych.
- Jak się miewa Jego Wysokość? - spytał Sylwiusz
Wilbura.
- Marznie, bo schudł strasznie, ale wciąż pozostaje w dobrym zdrowiu. Natomiast
prawie przestał się odzywać i siedzi zamknięty w bibliotece. Czyta. Próbuje zrozumieć.
Przegląda ogromne płachty map. Każę mu zanosić posiłki.
Je niewiele, szybko, jakby bał się, że zabraknie mu czasu, a przecież właśnie czas,
panie pułkowniku, czas, którego już wcale nie potrzebujemy, trwa i trwa. Od dzisiejszego
ranka książę chodził w tę i we w tę, aż w końcu kazał wezwać pana.
Wygląda na to, że podjął jakąś decyzję.
- Idę do niego - rzekł Sylwiusz, zdejmując płaszcz, jak nakazywał protokół.
Biron powstrzymał go gestem.
- Jego Wysokość prosi, by nie zdejmował pan okrycia.
Korytarze są lodowate, a reszta pomieszczeń nie lepsza. Proszę za mną, panie
pułkowniku.
Przeszli przez kolejne, ciemne i puste sale, gabinet odźwiernych, gabinet gubernatora
zamku, salon Ambasadorów, salę Rady, gabinet Pieczęci, krocząc pośród martwych dekoracji
oświetlonych jedynie lampą naftową, którą Biron niósł w uniesionej dłoni. Zdobiące ściany
portrety książąt wychylały się z cienia i natychmiast wracały na miejsce. Ulik II, który odparł
najazd Hunów. UlikFryderyk I, który u boku
Gotfryda de Bouillon najechał na Jerozolimę i zająwszy Bramę Syjonu, jako pierwszy
wdarł się do miasta, ale odrzucił wszelkie lenna w Ziemi Świętej i powrócił zrujnowany,
wypuściwszy wszystkich jeńców i opatrzywszy rany więźniom.
WelfFryderyk IV, który zniósł pańszczyznę i WelfFryderyk IX, który pod Lepanto
walczył na galerze zakonu Kawalerów Maltańskich, wyposażonej i uzbrojonej z jego kiesy.
Welf I, zwany Hojnym, założyciel szpitali HótelDieu, który odbył w tym celu drugą
podróż, by poprosić o radę i błogosławieństwo św. Wincentego a Paulo. UlikFryderyk V,
zwycięzca nad Czeczenami z Gór... Dynastia odważna i współczująca, umiarkowana w
ambicjach, ale niepodzielnie panująca nad swoim terytorium i skromnym ludem.
Wielcy tego świata chętnie prosili księcia o radę, a uciśnione narody zwracały się o
moralne wsparcie. Salony zamku rzadko pustoszały. Dyplomacja książęca bez wytchnienia
pracowała dla wspólnego dobra.
Ostatnim pomieszczeniem przed schodami wiodącymi do prywatnych apartamentów
księcia był salon adiutantów.
Elegancja, dobry humor, kurtuazja, oddanie. Kolejno służyli tu młodzi oficerowie z
garnizonu i nigdy nie było ich mniej niż sześciu. Przybywający do zamku goście lubili się tu
zatrzymywać na pogawędkę i nawet najbardziej oschli mi-
nistrowie wychodzili stąd uśmiechnięci. Teraz wetknięta w sześcioramienny
kandelabr pojedyncza świeca oświetlała samotnego młodzieńca na kanapie, który coś czytał,
ominięty w szamerowany płaszcz. Na widok pułkownikamajora skoczył na równe nogi i
przedstawił się.
- Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg. Pułk artylerii.
- A cóż tam czytasz, młodzieńcze? - spytał Sylwiusz.
- Kostrowickiego, panie pułkowniku.
Wilhelm Kostrowicki - największy poeta, jakiego zna
Miasto.
Sylwiusz wyrecytował, zamknąwszy oczy:
Zazimowałem w swej przeszłości
O słońce wielkanocne grzej i
Niech ciepło w sercu mym zagości...
A chorąży Bazin dokończył:
Pamięci o mój piękny statku
Czy już nam nie dość podróżować
Po fali wód o przykrym smaku...*
- Ile ma pan lat? - spytał Sylwiusz.
- Dwadzieścia, panie pułkowniku.
Oto wiek podbojów, rozległych przestrzeni, podróży bez troszczenia się o to, czy się
wróci. Sylwiusz westchnął. No
* Guillaume Apollinaire, Piosenka niekochanego” Alkohole”, tłum.
Adam Ważyk.
i była jeszcze wielkość wynikająca ze służby w ariergardzie świata, który się
skończył.
- Będzie pan tu jeszcze przez jakiś czas?
- Przez całą noc, panie pułkowniku. Nie mam zmiennika.
Stojący
na podeście pierwszego
piętra, u
wejścia długiego
korytarza,
wartownikbrygadier kiwał się w półśnie. Za podporę służyła mu strzelba oparta kolbą o
podłogę.
- Idźcie wypocząć - rzekł do niego Sylwiusz, wskazując na stojącą w kącie kanapę. -
Obudzę was, jak będę wychodził.
Biron zastukał dwa razy w jedne ze znajdujących się w głębi drzwi. Czterdzieści lat
praktyki i miękkich ruchów nadgarstka pozwoliło wypracować to dyskretne pukanie, które
informowało, nie irytując i uprzedzało, nie nalegając.
Stary odźwierny był z niego bardzo dumny. W odpowiedzi zadźwięczał dzwonek.
Biron otworzył drzwi, wszedł do pokoju nieco bokiem (w tym cała sztuka) i zaanonsował:
- Jego Ekscelencja, pułkownikmajor Sylwiusz von
Pikkendorff.
Potem wyszedł tyłem, z miną ponurą, mrucząc pod nosem: „Ten ziąb odbija się na
moim zdrowiu. Tracę głos...”.
- Niech pan podejdzie, Sylwiuszu, proszę bliżej. Niech się pan ogrzeje. Wilbur znalazł
dla mnie trochę torfu. No, cóż, przyjąłem. Gdybym zamarzł, nie mógłbym już rządzić.
Ten niewesoły dowcip został okraszony smutnym uśmiechem. Jego Wysokość książę
Welf III zawsze umiał ocenić fakty, nie usiłując ich przeinaczać, by naciągać los - postawa
nieco kunktatorska, wyjaśniająca, dlaczego tak długo się wahał przez cały ubiegły rok. A teraz
dotarła do niego pełna szyderstwa prawda: poza murami zamku nie rządził już ni-
kim i niczym. Sylwiusz nic podjął tego wątku. Stojący na małym stoliku i oprawiony
w srebrną ramkę dagerotyp ukazy wnl mu posiać Miriiim. Nie był to portret dworski!*Ubrana
w hiyc/csy i kurtkę do konnej jazdy, stojąc obok swego koiiitt, il/iowf/ynu posyłała
Sylwiuszowi podwójny uśmiech oc/.u i ust. Zdjęcie zostało zrobione w jego obecności, kialy
wruculi ze wspólnej przejażdżki. To on podarował je
I icciu.
Czy Wasza Wysokość ma jakieś wieści od panienki? spytał.
Tak oficjalnie nazywano księżniczkę.
- Dajmy spokój protokołowi, bardzo proszę - rzekł książę. - W naszej sytuacji
zasłanianie się nim byłoby głupotą. Ostatnie wieści od Miriam pochodzą sprzed ponad
czterech miesięcy. Krótka wiadomość, nie do końca rozszyfrowana, tuż przed definitywnym
zerwaniem ostatniej linii telegrafii. Miriam była wtedy w Sefarei (ufortyfikowana placówka
daleko na północy) i szykowała się do przejścia przez
Rzekę, kiedy międzynarodowy most został zerwany, nie wiedzieć jak i przez kogo -
telegram milczał na ten temat, za to mówił wyraźnie, że placówka graniczna naszych
sąsiadów z Republiki Dolin wydawała się kompletnie opuszczona. Na tym telegram się
urywał. Natychmiast wysłałem patrol z końmi na zmianę i zapasami na dwadzieścia dni.
Wrócił jeden jeździec. I nawet nie dotarł do Miasta. Znaleziono go z poderżniętym
gardłem o trzy mile stąd, całkiem nagiego. Więcej nie eksperymentowałem. Proszę,
Sylwiuszu, niech pan podejdzie.
Książę przestał chodzić po pokoju, zatrzymując się przed długim stołem, na którym
leżała rozpostarta wielka mapa.
Stolica znajdowała się na południu, o kilka mil od niej leżał
Port połączony z nią drogą i koleją żelazną. Całą wschodnią c/ęść zajmowały Góry, tu
ukazane graficznie jako wypukłości z wykropkowanymi głównymi ścieżkami, szczytami i
przełęczami. W centrum znajdowała się rozległa równina, usiana wsiami i osadami
oznaczonymi symbolem dzwonnic. To było życiodajne serce kraju. A także jego pole chwały i
sanktuarium pamięci. Większość decydujących bile w, które książęta musieli stoczyć, by
ocalić swe Miasto, wydanych zostało na tej właśnie równinie. Wreszcie na zachodzie i
północnym zachodzie znajdowała się Wielka
Puszcza, a na północy Rzeka i fort Sefarea. Trzech kolejnych książąt pochylało się nad
tą liczącą już sto lat mapą, na którą ostatnio ręka Welfa III naniosła czerwone i niebieskie,
gwiaździście rozchodzące się od stolicy linie, oznaczające linie kolejowe i telegraficzne.
Teraz czarnym ołówkiem książę zaznaczał różne miejsca na mapie. Rysując, mówił:
- Linie kolejowe? Odcięte na północy, na południu, na zachodzie. Od pół roku nie
odjechał i nie przybył żaden pociąg. Na dworcu nikt już nie konserwuje sprzętu. Zniszczono
lokomotywy. Telegraf? Wszędzie odcięty. A nawet gdyby nie był, nic by to nie zmieniło. Nie
ma już ani jednego telegrafisty - ani w centrali, ani na zamku. Port? Dokerzy, którzy przerwali
pracę i przejęli kontrolę nad kapitanatem, znikali po kolei, a efekt jest ten sam: pusta reda i
ani jednego statku przy nabrzeżu. I żadnych wieści od naszych zamorskich garnizonów. Z
żadnej z naszych kolonii zresztą także.
Jeden z naszych ostatnich statków rybackich, który szukał schronienia u Syrtów,
widział na ich maszcie flagę kwarantanny, gdy ostrzelano go z armaty. Z Równiny też nie
mamy
żadnych wieści poza tymi przynoszonymi przez wiatr północny - ten sam, który
kiedyś przywiewał do nas dźwięk dzwonów naszych wsi. Dziś przynosi jedynie ciszę. Świat
zewnętrzny zamilkł, jakby nagle opustoszał niczym sale tego zamku. Ambasadorowie uciekli,
gdy dowiedzieli się
wyjeździe Miriam. Nie mam im tego za złe. Pewnie sądzili, że pojadę za nią. Żaden
nawet się nie pożegnał, z wyjątkiem mojego starego przyjaciela, ambasadora Republiki
Dolin, który odjeżdżając, wypowiedział ciekawe zdanie:
„To koniec wymarzonego świata...”. Chyba chciał przez to powiedzieć, że świat już
niczego od nas nie oczekuje, nawet marzeń. A zresztą, czy kiedykolwiek czegoś oczekiwał?
czy to my go sobie wymarzyliśmy? To się nazywa przeznaczenie narodów. Które żyją
złudzeniami...
Przez chwilę trwał w zamyśleniu, a potem, pochylając się nad mapą, narysował okrąg,
w którym zamknął cytadelę i zamek Miasta.
- Oto, do czego zostaliśmy sprowadzeni, Sylwiuszu.
I odwróciwszy się ku wielkiej witrynie zajmującej jedną z czterech ścian pokoju,
dorzucił:
- A oto nasi ostatni poddani.
Ta kolekcja marionetek była słynna na cały świat. Raz do roku, przez cały tydzień,
wystawiano ją w miejskim muzeum. W latach pięćdziesiątych XVIII stulecia książę
WelfFryderyk XII przywiózł pierwsze eksponaty kolekcji z Wenecji, gdzie doża
Francesco Loredano, który był mistrzem iluzji, otworzył przed nim wrota swego teatrzyku,
urządzonego na poddaszu swego książęcego pałacu, jak zresztą w większości ówczesnych
pałaców Wenecji. Od tamtej podróży datowała się fascynacja książąt marionetka-
mi, które były czymś w rodzaju kontrapunktu dla władzy,
/iidnego ta pasja nie ominęła. Sami projektowali kostiumy, dekoracje, twarze lalek.
Książę Welf III z dużym talentem poprawiał dialogi nowych sztuk, które wystawiano podczas
trwania ekspozycji. Sukces tych małych postaci i ich oryginalność polegały na tym, że bardzo
pieczołowicie nadano im rysy niektórych mieszkańców Miasta, wybranych spośród
wszystkich warstw ludności - od kardynała po nosiwodę, od księcia po zwykłego żołnierza,
od wielkiej damy po prostytutkę. Zachwycony lud rozpoznawał się w nich wszystkich. Raz w
roku, podczas Bożego Narodzenia, książę przyjmował w zamku prymusów miejskich szkół -
około setkę dzieci od siedmiu do trzynastu lat, dla których urządzano spektakl marionetek
uwieńczony sutym podwieczorkiem.
Właściwie wszystko zaczęło się w ostatnie Boże Narodzenie.
Dzieci usiadły grzecznie, a książę, zgodnie ze zwyczajem, wygłosił do nich krótkie
przemówienie powitalne, które tym razem - nieoczekiwanie - otrzymało bardzo nikłe oklaski.
Nadeszła chwila przedstawienia. Była to historia biednego, niezdarnego i pechowego barona,
prześladowanego przez złych ludzi, bo miał czelność zakochać się w pięknej i szlachetnej
pannie, której pożądał pewien możnowładca.
W drugim akcie, przemieniony za pomocą czarodziejskiej różdżki dobrej wróżki,
baron pokonywał wszystkie przeciwności, wychodził zwycięsko z wszystkich pułapek,
ośmieszał swoich wrogów, a książę oddawał mu za żonę ową piękność, która wpadała mu w
ramiona z błogosławieństwem kardynała i przy wtórze wiwatów ludu. Kostiumy były za-
chwycające, ruchy postaci perfekcyjne, fabuła budująca i dobrze poprowadzona,
wsparta celnym, zabawnym i uczuciowym dialogiem. A jednak coś było nie tak. Młodzi
widzSwie pozostali niewzruszeni, a ci, którzy zdawali się czerpać ze sztuki przyjemność,
wkrótce zaprzestali ją wyrażać, zniechęceni milczeniem kolegów, jakby groziło im coś
nieuchwytnego. Gdy opadła kurtyna, nastąpiła eksplozja. Najpierw seria gwizdów,
pomieszanych z przekleństwami i wulgarnymi okrzykami. Depcząc po siedzeniach krzeseł,
dzieci wykrzykiwały trudne do wyobrażenia obrzydliwości.
Teatrzyk został wzięty szturmem, stratowany i zniszczony tak, że zamienił się w kupę
desek i szmat, które rozwścieczone dzieciaki łamały i darły na strzępy. Marionetki rozebrano,
powyrywano im ręce i nogi, miażdżąc głowy obcasami. Kiedy wszystko zostało już
zniszczone, dzieci, niczym huragan, przeniosły swoją wściekłość do sąsiedniej jadalni, gdzie
ustawiono dla nich bufet. Lokaja wyrzucono przez okno.
Inni zdążyli uciec. Ze szklanek i talerzy pozostała tylko góra potłuczonego szkła.
Tapicerka ścienna z miejskiej manufaktury, przedstawiająca chwalebne bitwy na Równinie,
znikła pod pociskami z kremu, ciastek i syropów. W tym rozpasanym tłumie dzieci nie było
przywódcy, a jedynie jakieś potworne współzawodnictwo. Trzeba było wezwać straże.
Dzieciaki skakały żołnierzom na plecy, próbując wyłupić im oczy za pomocą
widelców i noży. Gryzły do krwi chwytające je ręce. Wierzgały, wydając dzikie wrzaski.
Żołnierze, w podartych mundurach z poobrywanymi guzikami i podszewkami, wywlekali je
po kolei na podwórze, ciągnąc za nogi, ręce i włosy i wyrzucali na bruk, dzieciaki zaś
podrywały się z wściekłością, miotając przekleństwa. Po czym,
wciąż wyjąc, pędziły pochyłymi uliczkami miasta, siejąc zdumienie i strach. W
końcu, całkiem nagle, wrzawa ucichła i d/ieci rozeszły się do swoich domów, jak gdyby nigdy
nic.
<)jciec jednego z chłopców, widząc przebiegającą pod swymi oknami hordę, przywitał
dziesięcioletniego syna potężnym policzkiem. Kiedy szykował się do powtórki, napotkał
spojrzenie dziecka i to, co w nim wyczytał, wprawiło go w przerażenie. Opuściwszy rękę,
wrócił do domu załamany.
Nikomu nie udało się wyciągnąć z dzieci przyczyn tego tumultu. Żadne nie
powiedziało ani słowa. Ukryły się za murem milczenia z tym niesamowitym uporem, który
cementuje grupki dziecięce i sprawia, że są one często bardziej obce i nieprzystępne niż
głuchoniemi szaleńcy. Ale może i one same nie wiedziały, dlaczego tak się stało... Jeden z
uczonych, żydowskich medyków Miasta mówił o „podświadomych znaczeniach
pozbawionych logiki zachowań świadomych, o przeniesieniu konfliktu i objawach
neurotycznych wywołanych nadmierną presją wymogów społecznych i moralnych”. Wobec
tak kategorycznego werdyktu wielkiego autorytetu, książę nie powiedział już ani słowa, tym
bardziej, że milczał także i Kościół, obawiając się, że jakikolwiek komentarz mógłby zostać
uznany za przejaw zacofania. Nie wyciągnięto żadnych konsekwencji. Gdy parę dni później
dzieciaki wróciły do szkoły, kadra nauczycielska zgodnie unikała jakichkolwiek aluzji,
mogących ponownie rozniecić ten tajemniczy płomień. Pozornie nic się nie zmieniło, ale
nauczyciele, którzy nie poddawali się złudzeniom, wiedzieli, że odtąd mają przed sobą tylu
samo wrogów co przyjaciół. To była tylko zapowiedź. Wkrótce nadeszły inne znaki...
Książę otworzył witrynę i wyjął marionetkę przedstawiającą jego samego w mundurze
pułkownika kawalerii. Przez chwilę poruszał jej sznurkami. *
- Są chwilepowiedział - gdy się zastanawiam, która strona mojego życia jest
prawdziwa. Ta, w tej witrynie, pośród przywiązanego do mnie ludu, który jest do mnie
podobny i podziela moje marzenia? A może prawda pojawia się wtedy, gdy próbuję rządzić?
Prawdziwy Welf III, Sylwiuszu, to ten, tutaj (zręcznie poruszona marionetka zasalutowała
sprężyście). Wiem to już od jakiegoś czasu. Mam nadzieję, że kiedy pan wróci, znajdzie go
pan - jego i jego wiernych poddanych. Ten drugi jest już tylko cieniem. To tylko kwestia
czasu.
- Kiedy wrócę? Dlaczego „kiedy wrócę”? - spytał Sylwiusz.
- Bo zaraz pan wyruszy, drogi pułkownikumajorze.
Opuści pan to Miasto. Życie prawie stąd uciekło. I musiało dokądś pójść. Ziemia
przecież nie przestała się kręcić. Słońce nie przestało wschodzić. Trzeba udać się dalej, niż
leży to, co znane i to, co nieznane. Najpierw w granicach naszego kraju, a potem poza nimi.
Jak wygląda to, co nas otacza? Jakie jest tego znaczenie? To Miasto jest zbyt dumne, by
biernie czekać na rozwiązanie, nie szukając go samodzielnie.
Wydaję panu rozkaz.
- Ale co będzie z panem, Wasza Wysokość?
- Ja nie mam na to ochoty. Wrócę do mojej witryny. Pan jest jeszcze w wieku, gdy ma
się nadzieję, Sylwiuszu. Proszę wyruszyć jak najszybciej. Wyrwać się z tej beznadziei.
- Czy mam jechać sam?
- To nie ucieczka. To wyprawa. Jak w czasach wielkich
odkryć. Pan będzie dowodził. Proszę sobie wybrać sześciu
Iowarzyszy. Z góry aprobuję pańską decyzję.
- Dlaczego sześciu?
- Bo w moich stajniach zostało już tylko siedem zdrowych, pełnych wigoru koni. Ani
jednego więcej. Daję je panu. Jedna rada, Sylwiuszu. Niech pan zabierze z sobą biskupa.
Bardziej się przyda tam, na zewnątrz, niż tutaj. Jeśli mam umrzeć, sam się dogadam z Panem
Bogiem. Wszystkich nas to czeka. Niech pan także weźmie moich dwóch poruczników -
Ryszarda Tancrede’a i Maksymiliana Bazin du Bourga. Ich oddanie ściska mi serce. Widzę,
jak ich młodość tu usycha. Poza tym, młodość mnie przeraża. Jest tajemnicą i skrytym
wyrzutem. Chcę, by wokół mnie pozostali już tylko starcy. Wilbur i Biron pasują do czasu,
który mi został do przeżycia. Będziemy próbowali istnieć jeszcze trochę i potrwa to tyle, ile
potrwa. Może nasze wygłupy utrzymają nas przy życiu do waszego powrotu. Wróćcie,
Sylwiuszu, bardzo proszę.
Sylwiusz spojrzał na księcia i wiedział, że dzielił ich już ocean niepewności, który
powiększał się z każdą chwilą.
Zaczął się żegnać.
- Ma pan tu list - rzekł książę, podając mu zapieczętowaną kopertę. - Odda go pan
mojej córce Miriam. Jeśli jej pan nie odnajdzie do czasu, który sam pan określi, proszę
otworzyć. W jakimś sensie jego treść dotyczy także pana.
Niech mnie pan uściska, Sylwiuszu.
Objęli się, ale powściągane emocje szybko kazały im się od siebie odsunąć. Zgodnie z
obietnicą, Sylwiusz obudził śpiącego na podeście brygadiera. Pięć galonów z czerwonej
wełny na jego rękawie oznaczało trzydzieści lat służby. Na
piersi błyszczało z pół tuzina odznaczeń. Syłwiusz rozpoznał wstążkę Krzyża Zasługi,
medalu Welfa III, Krzyż Walecznych oraz spraną czarnozłotą wstążkę, którą,
wysiliwszypamięć, zidentyfikował jako Medal Honorowy UlikaFryderyka XI, zmarłego przed
dwudziestu dziewięciu laty ojca obecnie panującego księcia. Wstążeczce tej towarzyszyła
srebrna, pamiątkowa baretka, na której widniał jakiś napis.
Syłwiusz pochylił się i przeczytał na wypiętej piersi brygadiera: „Czeczeni”. Obok
widniała data. Choć był wówczas jeszcze dzieckiem, mógł już co nieco pamiętać, nie
przypominał sobie jednak, by w tak nieodległych czasach prowadzono jakąś kampanię
przeciwko temu starożytnemu plemieniu. Wojskowe annały nic o tym nie wspominały.
Ostatnia wzmianka pochodziła z epoki księcia UlikaFryderyka V, który całkowicie
podporządkował Miastu ten wojowniczy naród z Gór, a stało się to po wielkiej bitwie
stoczonej przed blisko dwustu pięćdziesięciu laty. Czeczeni już się nie liczyli. Niektórzy
nawrócili się lub przynajmniej zasymilowali. Inni, z ich ostatnim emirem na czele, wynieśli
się daleko poza Góry. Rozpłynęli się na pustyni. Ich język umarł. Ich obyczaje żyły już tylko
na wydziale etnologii tutejszego uniwersytetu. Stąd zdziwienie Sylwiusza.
- Proszę mi powiedzieć, brygadierze... Walczył pan z Czeczenami?
- Walczyłem to nie jest właściwe słowo, panie pułkowniku. Kilka strzałów o
zmierzchu, z całkiem daleka, na ogół chybionych.
- Ale widzieliście ich?
- Tylko cienie, panie pułkowniku. Sylwetki na koniach na tle górskiego szczytu,
kawałek przed ostatnią przełęczą.
- Ścigaliście ich?
- Nie było rozkazu, panie pułkowniku. Było ich zresztą więcej niż nas. Około setki...
- A was?
- Tylko pluton, piętnastka chłopa.
- I za to dostaliście odznaczenie?
- Fakt, że się tego nie spodziewałem. Sprawa nie zasługiwała na to z pewnością. Ale
kapitan Kostrowicki zgłosił całą naszą piętnastkę.
Sylwiusz aż podskoczył.
- Kostrowicki! Kapitan Kostrowicki? Ten poeta?
- Ja tam nie wiem, czy on był poetą, panie pułkowniku, ale fakt, że to on dowodził.
Wyglądało na to, że zna Czeczenów. Opowiadał nam o nich wieczorem, na biwaku. I trza
przyznać, że umiał mówić. Mogliśmy go słuchać godzinami.
- Zmyślał.
Brygadier spojrzał na niego, nie rozumiejąc.
- A po cóż miałby oszukiwać biednych żołnierzy? I po co miałby tam znowu jechać
sam, kiedy wróciliśmy do Miasta? Poprosił pułkownika o zgodę z powodów osobistych, ale
mnie powiedział: „Muszę tam wrócić”. I tam zginął. To równie pewne jak to, że ja wciąż żyję.
Panie pułkowniku, nie umiera się za coś, co się wymyśliło.
Tajemnica zniknięcia trzydzieści lat wcześniej Wilhelma
Kostrowickiego nigdy nie została wyjaśniona i nikt przy tej okazji nie wspominał o
Czeczenach. Nigdy też nie odnaleziono ciała. Bez wątpienia, nie szukano zbyt dokładnie, co
oszczędziło mu oficjalnego pogrzebu, fanfar i napuszonych przemówień. I tak zapewnię było
lepiej. Nie należy wypłaszać poetów z drugiej strony lustra, dokąd wynieśli się po
angielsku. W ogrodzie miejskim, pośród kępy brzóz, postawiono kamień z jego
podobizną. Uczniowie szkół uczyli się na pamięć czterech pierwszych wersów jego wiersza,
kURre wyryto jako epitafium:
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Więc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie... *
- Jak się nazywacie, brygadierze? - spytał Sylwiusz.
- Wasyl, panie pułkowniku. Brygadier Wasyl Clement, ze szwadronu zwiadowców
pułku kawalerii.
- No cóż, Wasylu, macie rodzinę?
- Miałem. Ale wolałbym o tym nie mówić.
- W takim razie, zgłosilibyście się na ochotnika do patrolu? Długiego patrolu. Na dwa
tygodnie. Może rok. Ja będę nim dowodził i moim obowiązkiem jest wam powiedzieć, że nie
wiadomo, kiedy z niego wrócimy.
- Może nigdy, panie pułkowniku.
Brygadier nie wyglądał na kogoś, na kim zrobiłoby to wrażenie. Jego zielone oczy
ukryte w gąszczu szarych, krzaczastych brwi, błyszczały radośnie. Był pewnie żołnierzem z
dziada pradziada. Krzepki, kanciasty, oddany. Samo jego imię - Wasyl - podobnie jak imiona
Pikkendorffa czy
Wilbura, pochodziło od ludów Północy przybyłych tu z Ulikiem II, by wykroić sobie
lenna z tych ziem.
Guillaume Apollinaire, Wieczór, „Alkohole”, tłum. Adam WażyL
- Powiedziałem tylko, że nie wiem - sprostował Sylwiusz.
- Jak pan sobie życzy, pułkowniku. Tak czy owak, jestem z panem.
- Dziękuję. Postaram się znaleźć wam zmiennika, byście się mogli zdrzemnąć. Sen się
wam przyda. O świcie zameldujecie się u chorążego Bazin du Bourga. Ruszamy wieczorem.
W pokoju adiutantów Bazin du Bourg wciąż czekał, czytając przy świecy. Tym razem
Sylwiusz zadał pytanie nieco inaczej.
- Czy gdybym poprosił, by się pan zgłosił na ochotnika i ruszył ze mną na patrol
daleko za Miasto, na czas nieokreślony, zostawiłby pan tu kogoś, kto by za panem tęsknił?
- Tak, ale to nieważne. Powinienem raczej się zastanowić, czy nie zostawię tu kogoś,
za kim j a bym tęsknił.
- I jaka jest odpowiedź?
Młody człowiek milczał przez chwilę.
- To jest wyprawa na ochotnika... Odpowiedź brzmi: nie.
Jeśli nawet się zawahał, była to tylko chwila, która skończyła się, gdy tylko pułkownik
odkrył przed nim cel operacji i jej sens. Chorąży Bazin du Bourg słuchał w napięciu. Nagle
horyzont odsunął się daleko, daleko...
- To się może nigdy nie skończyć - powiedział i myśl ta porwała jego duszę w krainę
snu na jawie.
- Zacznijmy raczej od początku - uciął Sylwiusz. - Proszę za mną. Nie się pan przyjrzy
koniom i znajdzie dla nas ekwipunek na drogę w zamkowych magazynach. Powierzam panu
zorganizowanie zapasów. Jeśli chodzi o niezbęd-
ne rekwizycje, ma pan glejt książęcy. W każdym razie, zabierzemy tylko to, co się
zmieści do juków, sakw i olstrów.
Będziemy zdani na to, co uda się zdobyć w drodze.”¦*
Ulokowane na parterze magazyny nie były pilnowane, a ich ciężkie drzwi zamknięte
były na zamki, do których major Wilbur miał klucze zawieszone na żelaznym kółku.
Otworzył pierwsze z nich, które zaskrzypiały przeraźliwie.
- Trzeba będzie naoliwić - powiedział. - Ale kto ma to zrobić? Po waszym wyjeździe
zostanie nas tylko czternastu.
Nie był to wyrzut. Stary major Wilbur nie skarżył się. Po prostu stwierdzał, że aby
utrzymać resztki pozorów służby, trzeba będzie zrezygnować z niektórych istotnych działań,
takich jak pilnowanie cytadeli czy straż w przedpokojach księcia. Jak z taką garstką ludzi
utrzymać aparat władzy? Pomyślał, że książę jest niczym władca na wygnaniu, otoczony
najwierniejszymi z wiernych, próbującymi zachować pozory protokołu i pomóc mu w ten
sposób zapomnieć, że jest tylko zdetronizowanym władcą. Wilbur nie był ponury. Podobnie
jak generał Bertrand na Świętej Helenie, on też odnalazł swoją życiową rolę.
Pierwszy z magazynów, który odwiedzili, był arsenałem.
Zawieszona na ścianie tablica informowała, że karabiny z sekcji F zostały przejrzane
sześć tygodni wcześniej. Na tym raport się urywał. Niektóre z karabinów były nieco
podrdzewiałe, ale spusty i zamki działały sprawnie. Wybrali siedem najnowszych modeli,
którymi posługiwała się kawaleria książęca. Pod nieobecność podoficerarusznikarza, major
Wilbur sam sporządził protokół wydania sprzętu i dał go do podpisania pułkownikowi.
Nie miało to najmniejszego zna-
czenia w obliczu rozkładu państwa, ale Wilbur upierał się przy tej formalności, jakby
umarłe narody mogły trwać przy życiu dzięki przestrzeganiu pośmiertnych rytuałów.
Sylwiusz podpisał i inne protokoły - w siodłami i w magazynie ubrań.
By jego oddział prezentował się jednolicie, wybrał dla wszystkich kawaleryjską
czarną tunikę ze szkarłatnym obszyciem, a na wierzch czarny, zimowy płaszcz podbity
futrem, tak szeroki, że mógł chronić przed zimnem zarówno jeźdźca, jak i konia. Ten mundur
był znany na najbardziej odległych kresach państwa. Jeszcze niedawno wszystkie ludy czuły
przed nim respekt. Od wielu lat, nie tak znowu liczna książęca kawaleria uosabiała świeckie
ramię jego władzy i ochronę, którą zapewniał poddanym. Być może niektórzy jeszcze o tym
pamiętali i na to właśnie liczył Sylwiusz. Jednak mógł to być równie dobrze miecz
obosieczny, który obróciłby się przeciwko nim. Musiał podjąć to ryzyko. Siedem lekkich
siodeł z obłąkiem i tyleż płacht namiotowych dopełniało ekwipunku. Wreszcie sekcja
intendentury rozdzieliła resztki zapasów po połowie między patrol i garnizon, dostarczając
nieco herbaty, kawy, czekolady, wojskowych sucharów, tabaki, suszonego mięsa, ryżu,
tabletek do oczyszczania wody oraz kilka butelek jałowcówki, którą przelano do manierek.
Pod nogami plątały im się szczury.
- Jeszcze tydzień temu - stwierdził Wilbur flegmatycznie - nie odważyłyby się tu
szwendać. Granice się przesuwają. Będę musiał przenieść to, co zostało, do zaniku.
W stajni czekała na nich miła niespodzianka. Powitało ich radosne rżenie. Siedem
koni prezentowało się doskonale
- były pełne wigoru, grzebały niecierpliwie kopytami, ich sierść była lśniąca i
wyczesana, grzywy splecione, podkowy
zupełnie nowe. W żłobach nie brakowało obroku, choć było widać, że to już resztki.
Krępy, skośnooki człowieczek o lekko śniadej cerze, ubrany w mundur podoficera straży
stajennej, rozrzucał widłami ostatnie wiązki.
- Znam ciępowiedział Sylwiusz. - Zwiesz się Abaj.
Skośnooki człowieczek skinął twierdząco głową.
- Ostatnio widzieliśmy się w ubiegłym roku, na polowaniu. Tropiłeś zwierzynę.
Upolowaliśmy dwa kozły. Od tamtej pory nie polowaliśmy.
Abaj uśmiechnął się nieznacznie. Miał białe, ostre zęby i krótką, szarą bródkę.
- Jesteś tu sam?
Abaj skinął głową.
- I zajmujesz się końmi? Opatrujesz je, leczysz, karmisz? Widzę, że doskonale sobie z
nimi poczynasz. Te zwierzaki wyglądaj ą naprawdę świetnie.:
Znowu uśmiech.
- Wiesz, że je zabieramy?
Uśmiech zniknął, a człowieczek rzekł:
- Lepiej, że je zabieracie. Za dwa dni nie będą miały nic do jedzenia poza trawą, która
rośnie między kamieniami dziedzińca.
Wysławiał się poprawnie, ale z gardłowym akcentem i w nosowy sposób,
charakterystyczny dla wielu plemion
Azji. Jego plemię w przeszłości długo błąkało się na pograniczu różnych ras i religii,
by w końcu, w liczbie zaledwie pół tuzina klanów, schronić się w Wielkiej Puszczy, jakieś
pięćdziesiąt lub sto lat przed założeniem Miasta. Abaj pochodził z plemienia Ołmiatów.
Myśliwi, rybacy, drwale, jeźdźcy i niezmordowani piechurzy, równie dobrze radzący
sobie na ziemi, jak na drzewach - byli lojalnymi poddanymi księcia o tyle, o ile
pozwalano im żyć, jak im się podoba, a ponieważ byli nieliczni, a kraina, którą
zamieszkiwali, słabo zaludniona, wszystko układało się dobrze. Byli dzicy, ale przyjaźni
względem tych, którzy ich szanowali, i nie uchylali się od służby. Podczas dawnych wojen
ołmiaccy łucznicy zaciągali się pod książęcy sztandar. Jako żyjący blisko natury zręczni
tropiciele i naganiacze, instynktownie wyczuwali wszelkie przejawy życia zwierząt.
Umiejętność jasnego odróżniania dobra od zła sprawiała, że byli nieubłagani dla
nieprzyjaciół. Dotrzymywali słowa, choć sami wypowiadali ich niewiele. Byli
uporządkowanym żywiołem, czymś w rodzaju wyimaginowanego świata, który spowija
tajemnica. Dawniej dzieci lubiły bawić się w Ołmiatów w miejskim ogrodzie. Ich szaman
miał swoją marionetkę w witrynie księcia.
- Co będziesz teraz robił? - spytał Sylwiusz.
Abaj nie owijał w bawełnę.
- Zajmował się końmi. Będziecie mnie potrzebowali.
Sylwiusz spojrzał pytająco na Wilbura.
- Abaj ma rację - powiedział stary major. - Zna różne drogi. Weźcie go z sobą... Proszę
tu podpisać, panie pułkowniku. To pokwitowanie za konie. Teraz zamkniemy budynek.
Administracyjnie rzecz biorąc, nie ma już książęcych stajni.
Obrzucił wzrokiem ogromną salę i dwa rzędy pięćdziesięciu pustych boksów,
przystrojonych końskimi łbami z brązu, zdobyczną bronią, wydartymi wrogom sztandarami i
portretami wielkich stajennych, wśród których był jeden
Pikkendorff w kolczudze i z hełmem pod pachą. Ich kroki
odbijały się echem po kamiennych płytach, niczym w opuszczonej katedrze. W głębi
sali, na ziemi wokół silosu walało się kilka źdźbeł słomy i obroku.
- Szczury nie będą tu miały za dużo do roboty - rzekł
Wilbur. - Przypuszczam, panie pułkowniku, że zabiera pan także porucznika
Tancrede’a, który stoi na straży przy pierwszych drzwiach?
- W rzeczy samej.
- To wesoły i energiczny młodzieniec - ciągnął major. - Z nim trudno czuć się
samotnym. Będzie go nam brakowało. Książę jest bardzo do niego przywiązany. Przypomina
mu zmarłego syna. No i proszę. Postanowił się z nim rozstać...
Tym razem w jego głosie słychać było wzruszenie. Fakt, że odtąd będzie samotnie
przemierzał ponure korytarze zamku i opustoszałą drogę na murach cytadeli, bez ciepłej i
kojącej obecności Tancrede’a, spożywał posiłki w mesie, bez jego twarzy naprzeciwko,
obracał swoje wspomnienia tylko i wyłącznie w zaciszu własnej pamięci, słuchał jedynie
drżącego głosu starego Birona, zamiast głosu kogoś młodego, kto wie, że życie toczy się
dalej, i stale miał w pamięci, że tam, na górze, w swojej bibliotece, książę ginie pod ciężarem
smutku bez zbawiennej rozmowy z Tancredem - wszystko to ciążyło mu niepomiernie i
właśnie zdał sobie z tego sprawę. Wziął się jednak w garść i spytał:
- Kiedy wyruszacie, panie pułkowniku?
- Jutro przed zapadnięciem nocy.
- Wszystko będzie gotowe. Przepatrzę zapasy w mesie i przygotuję wieczerzę. Nikt
nie będzie mógł powiedzieć, że zamek was godnie nie pożegnał. Zawsze tak się to odbywało.
Powróciwszy na posterunek przy wejściu, Sylwiusz znalazł młodego Tancrede’a,
który przytupywał na zimnie.
Krótko wyjaśnił mu, co i jak i wyznaczył spotkanie.
- Rozkaz! - powiedział tylko młodzieniec głośno, stając na baczność i strzelając
obcasami w taki sposób, że dźwięk ten szczelnie wypełnił panującą tam ciszę, a Sylwiusz
pomyślał, że faktycznie - z Tancredem wszystko nabiera życia.
- Ma pan jakieś wątpliwości? - spytał.
- A powinienem mieć, panie pułkowniku?
- Nie wydaje mi się. Książę sam pana wyznaczył. To dowód uznania i przywiązania.
- Wolno mi odmówić?
- Nie wolno.
- W takim razie nie mam wątpliwości - zakończył
Tancrede.
I dorzucił:
- A jednak... Biedny książę... Coś panu powiem, panie pułkowniku. Kiedy Jego
Wysokość mnie wzywał, żebyśmy pograli w szachy, porozmawiali lub razem zjedli kolację,
wchodząc do niego, zawsze miałem wrażenie, że ucieka stamtąd ktoś niewidzialny i tym kimś
była śmierć. Śmierć mnie nie lubi, panie pułkowniku.
- Książę to wie. Powiedział mi. Do jutra.
Brama katedry św. Ulika nie była zamknięta na klucz.
Forsowany wielokrotnie zamek był teraz całkiem wyrwany.
Sylwiusz pchnął ciężkie skrzydło i wszedł do kościoła, budząc kilka sówek, które
latały teraz od jednej kolumny do drugiej. Przy ołtarzu głównym paliła się czerwona lampka.
Sylwiusz przyklęknął i machinalnie się przeżegnał. Czując
absolutną samotność otaczającą bóstwo, powtórzył swój gest, tym razem uważnie i
świadomie. Żadne z włókien jego serca nie zadrżało. Bóg najwyraźniej go nie potrzebował.
W kącie spał jakiś chłopak, zwinięty w kłębek na stosie płacht. Jego twarz nie była
Sylwiuszowi obca. Musiał mieć nie więcej niż czternaście lat, a w ramionach tulił strzelbę z
gwintowaną lufą. Miejskie arsenały zostały ograbione.
Dzieci stały się zagrożeniem, każdy był wrogiem każdego.
Ten śpiący dzieciak miał na ustach anielski uśmiech, ale
Sylwiusz był nieufny. Podchodząc, nie spuszczał chłopca z oczu, trzymając rękę na
kolbie pistoletu. Drzwi do zakrystii były zamknięte na głucho. Zapukał. Biskup Osmond Van
Beck otworzył. W kominku palił się ogień. Drewno z kościelnej ławki trzaskało w
fontannie iskier. Było gorąco.
- Wyjeżdżamy, jak sądzę - rzekł biskup.
- Jutro. Skąd wiedziałeś?
- To jedyne rozwiązanie. Jak widzisz, mam już buty, pistolety i jestem spakowany.
Bóg też już stąd odszedł...
Otwarłszy tabernakulum przy głównym ołtarzu, wyjął zeń stalowe cyborium, w
którym spoczywało kilka hostii.
- Wiesz, że dziś niedziela? Rano odprawiłem mszę i konsekrowałem dwadzieścia
hostii. A i to było za wiele, nikt nie przyszedł. Podzielimy się nimi.
Tak też uczynili. Potem biskup zdmuchnął lampę i rzeczywistość nieco przygasła.
Śpiący chłopak przekręcił się na drugi bok. Wyj ęczał przez sen: „Mój Boże... Mój Boże...”.
- Skąd jutro ruszamy? - spytał biskup.
- Z zaniku. O zmierzchu.
- To dobra godzina. Dobry koń, łyk świeżego powietrza, wieczność...
U Fedory wciąż paliło się światło, ale zaciągnięte zasłony, zgodnie ze zwyczajem
dzielnicy, wskazywały, że piękność ma gościa, co wywołało uśmiech zadowolenia na ustach
Sylwiusza Pikkendorffa. A zatem w Mieście nie wszystko jeszcze umarło. Nie musiał
nawet pukać. Fedora otworzyła natychmiast.
- Jesteś nieostrożna - powiedział. - A gdyby to był ktoś inny?
- Nie ma obawy. Inni się czają pod ścianami. Tylko ty masz odwagę stukać obcasami
po bruku w środku nocy. Ty i jeszcze ten tu...
- Długo już tu jest?
- Od trzech godzin - wesoło odparła Fedora, a w jej oczach można było wyczytać
zadowolenie.
- Moje gratulacje, szanowny panie. Kim pan jest?
Młody człowiek wstał szybko, czerwieniąc się jak sztubak, nieporadnie wiążąc krawat
i wciągając na siebie bluzę munduru, na której kołnierzyku widniały insygnia miejskiej
Akademii Wojskowej.
- Kadet Stanisław Venier, panie pułkowniku. Właśnie jadę na urlop.
Sylwiusz znał Venierów, jedną z większych rodzin z Północy, wśród których było
wielu gubernatorów. Venierowie rzadko bywali w stolicy, ale tu kształcili swoje dzieci.
- Na urlop... - rzekł Sylwiusz. - A dokąd się pan wybierał?
- Do domu! - padła odpowiedź.
- Sam?
Młody człowiek gwizdnął pogardliwie.
- W Akademii jest już tylko dziesięciu kadetów. Próbo-
wałem któregoś namówić, ale wszyscy się chowają jak szczury.
- W tym mundurze - zauważył Sylwiusz - nie ujedzie pan nawet pięciu mil za Miasto.
Zabiją pana.
- Nie mam zamiaru go zdjąć. A poza wszystkim, panie pułkowniku, nie tak łatwo mnie
zabić. Jestem w szkole najlepszym strzelcem, mistrzem szabli i miecza, mam czwarty dan w
japońskich sztukach walki, złoty krzyż w walce wręcz i złoty krzyż w walce nocą. No i
zdarzyło mi się już zabić!
- A kiedyż to? - spytał Sylwiusz.
- Przed chwilą, idąc tutaj. Napadło mnie trzech typów.
Dwaj nie żyją, jeden uciekł. To mój chrzest bojowy. Wspaniały dzień!
Mówiąc to, patrzył dumnie na Fedorę, jakby i ona była częścią tej opowieści, ona zaś
patrzyła na młodzieńca zamyślona i z nieukrywanym podziwem. To z pewnością nie był jego
jedyny chrzest tej nocy. Sylwiusz domyślił się, że kadet
Stanisław Venier z hukiem i nieco przedwcześnie wszedł w dojrzałe życie.
- Ile macie lat, kadecie? - spytał.
- Piętnaście lat i jedenaście miesięcy, panie pułkowniku.
Chłopak mierzył co najmniej sześć stóp, był szeroki w ramionach, miał silne i długie
nogi kawalerzysty i burzę jasnych włosów. Sylwiusz patrzył na niego z aprobatą. Miał już
sześciu jeźdźców. Ten będzie siódmy. Na chwilę zapadła cisza.
- Czyta pan Kostrowickiego? - zapytał wreszcie Sylwiusz.
Pytanie zaskoczyło młodzika.
- No, jasne... Oczywiście... Trochę...
Wyrecytował słynne epitafium wyryte na kamieniu w miejskim ogrodzie, poświęcone
narodowemu poecie:
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Więc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie...*
*
Sylwiusz przerwał mu.
- To zna każdy. Coś innego?
Chłopak zawahał się.
- No? - Sylwiusz nie ustępował. - Pierwszy lepszy wers, jaki panu przyjdzie do
głowy?
Chłopak wyrecytował powoli, jakby każde słowo drogo go kosztowało: „A siódma
szpada jest bezsiłą...”, po czym przerwał zawstydzony. Dokończyła za niego Fedora:
Kobietą różą śmierci własnej
Westchnieniem gdy nowoprzybyły
Za mną miłości drzwi zatrzaśnie
Nic nas ze sobą nie łączyło... * *
...To to, nieprawdaż? Dobrze wybrałeś. Sylwiuszu, zabierz go z sobą. Zasługuje na to.
- Niech tak będzie... Kadecie Stanisławie Yenier, mam
* Guillaume Apollinaire, Wieczór” Alkohole”, tłum. Adam Ważyk.
** Guillaume Apollinaire, Piosenka niekochanego, z tomu „Alkohole”, przekład Artur
Międzyrzecki.
dla pana inną propozycję niż kompletnie niegodna i bezużyteczna śmierć.
W kilku zdaniach przedstawił mu fakty, po czym zakończał:
- Proszę się zameldować w zamku, godzinę przed zapadnięciem nocy.
Kiedy następnego dnia spotkali się w siedmiu, major Wilbur dotrzymał słowa. W
salonie ambasadorów ustawiono bufet, na którym zdawało się być wszystko, co niegdyś
reprezentowało tradycyjną gościnność księcia. Jałowcówka w kryształowych karafkach,
szampan, syrtyjski kawior, kiełbasa z renifera, suszona wołowina, pstrąg wędzony, pasztet z
sarniny i zająca, marynowana cebula, ciasto orzechowe lub z nasion pinii, konfitura z
górskich borówek, a także ów ser tak twardy, że trzeba go było rąbać siekierą, oraz cienkie
kromki razowego chleba, czarne i mięsiste, smakujące lasem, które były już nie tyle chlebem i
serem, ale narodowym symbolem, w którym przeglądali się zarówno bogaci, jak biedni. Białe
obrusy i paradna zastawa z książęcych szaf, hojnie rozpalone pochodnie, wielkie szczapy w
kominku dające cudowne ciepło. Na rzęsiście oświetlonym dziedzińcu czekało siedem
rumaków, uwiązanych do metalowych obręczy, osiodłanych i objuczonych podwójnymi
sakwami z żywnością i amunicją. Do obłąków siodeł przywiązano zwinięte płachty
namiotów, skóra i metal uprzęży błyszczały niczym na paradzie. Przed perystylem stał pluton
honorowy z bronią u nogi. By go stworzyć, Wilbur musiał zdjąć straże z murów, bram i
cytadeli, a także ściągnąć z biur ostatnich sekretarzy, ale mały oddział prezentował się bardzo
dumnie. Wszyscy w zamku udawali - i ci, co odjeż-
ilżali, i ci, co zostawali, bo nikt nie wierzył w przedstawienie, które dla uczczenia
wielkości chwili odgrywali sami przed sobą. Książęcy czarnozłoty sztandar z trzema
srebrnymi orlikami łopotał na starej wieży oświetlonej dwoma ogniskami, których płomienie
odbijały się w chmurach, trawiąc resztki zapasów drewna. Jutro już nikt w zamku nie będzie
mógł się ogrzać, ale Wilbur obiecał, że garnizon godnie pożegna odjeżdżających.
Książę, odziany na biało, obwieszony szarfami i orderami, kazał sobie oficjalnie
przedstawić całą siódemkę, zgodnie z wymogami protokołu uroczystych audiencji. Cała
drużyna była ubrana w czarne i obszyte szkarłatem tuniki pułku kawalerii, z narzuconym
płaszczem, spiętym u szyi pozłacanym łańcuchem. Niegdyś tutejsze dziewczęta mdlały z
zachwytu na widok tego munduru. Stary szef odźwiernych, Biron, pełnił służbę z powagą
niemal liturgiczną, prowadząc przed oblicze księcia, w porządku wynikającym z hierarchii,
każdego z siedmiu jeźdźców, których anonsował Wilbur.
- Jego Ekscelencja pan hrabia Sylwiusz von Pikkendorff, pułkownikmajor, gubernator
wojskowy Miasta.
Trzask obcasów. Uścisk dłoni. Jego Wysokość Welf III nie okazał najmniejszego
wzruszenia. Zgodnie z obyczajem, wypowiedział jedynie kilka konwencjonalnych słów,
podkreślając całkowite zaufanie, jakie pokłada w osobie pułkownikamajora, jeśli chodzi o
wykonanie trudnej misji, na co Sylwiusz odparł w tym samym tonie, jak wielkim to zaufanie
jest dla niego zaszczytem i jak bardzo pragnie go nie zawieść. Cóż, zwykłe słowa, jakie się
wypowiada przy takich okazjach...
- Jego Ekscelencja Osmond Van Beck, biskup koadiutor Miasta.
Biskup także przywdział mundur kawalerzysty, zachowując jedynie biskupi krzyż na
piersi oraz pierścień z ametystem na palcu serdecznym. Ponownie odprawiono
konwencjonalny baletksiążę lekko przyklęknął, a biskup natychmiast podniósł go na równe
nogi. Książę przybrał miły i lekki ton, jaki stosuje się wobec kogoś bliskiego, gdy się pragnie
złagodzić protokół, jednak nie całkiem z niego rezygnując.
- Ach! Wasza Ekscelencja dziś po wojskowemu! - powiedział.
- Za pozwoleniem Waszej Wysokości.
To wszystko. Nie było nic do dodania.
- Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg z pułku artylerii.
- Był pan doskonałym adiutantem - powiedział książę. - Będzie mi pana brakowało,
ale jeszcze się zobaczymy. Zabiera pan z sobą tę książkę, z którą się nigdy nie rozstaje?
- Kostrowickiego? Wasza Wysokość, ja...
Książę nie słuchał już odpowiedzi. Pytanie było czysto formalne - ot, zwykły wyraz
zainteresowania władcy, który nie oczekuje komentarza. Na zewnątrz zaczął padać śnieg.
Książę myślał ze ściśniętym sercem o swym opustoszałym mieście, o losie, który mu
umyka, o tej młodości, która go opuszcza i z którą musi się rozstać, by ostatecznie pogrążyć
w samotności, nie zatrzymywany już przez nikogo. Potrzebował całego hartu ducha, żeby nie
zdjąć oficjalnej maski.
- Porucznik Ryszard Tancrede z pułku kawalerii.
„Boże! Jaki on do niego podobny...” - pomyślał książę, wspominając zmarłego syna.
Powstrzymał cisnące mu się na
usta słowa - czułe, pełne wspomnień rozmów i ciepłej poufałości, które otworzyłyby
wrota niekontrolowanym emocjom. Powiedział po prostu: „Poruczniku Tancrede...”
/ lekkim skinieniem głowy, na co porucznik odparł: „Wasza
Wysokość...”.
- Brygadier Wasyl Clement ze szwadronu zwiadowców pułku kawalerii.
- Ach, to ty, Wasylu, stary druhu? - rzekł książę. - I ty też wyjeżdżasz?
- A jakże, Wasza Wysokość.
Zapał starego żołnierza wywołał uśmiech, podobnie jak sposób, w jaki pochwycił on
wyciągniętą rękę księcia i potrząsnął nią jak rączką od pompy.
- Młodszy koniuszy, Abaj.
- Starszy koniuszy Abaj - poprawił książę. - Proszę to przyjąć jako potwierdzenie
pańskiego awansu.
I wręczył mu złotego ulika. Taki był zwyczaj. Ołmiata włożył monetę do kieszeni,
zastanawiając się, na diabła mu ona, skoro wraca do lasu.
W końcu przyszła kolej na Stanisława.
- Kadet Stanisław Venier z Akademii Wojskowej.
Kadet strzelił obcasami, prosty jak struna, z uniesionym podbródkiem - doskonałe
wcielenie sprężystej młodości.
- Skoro pańska misj a wiedzie na północ, na pewno spotka się pan z ojcem - rzekł
książę. - Proszę mu przekazać moje wyrazy szacunku. Mam wielkie uznanie dla jego osoby
za nieocenione zasługi, jakie pańska rodzina zawsze oddawała Miastu.
Na pewno... Na pewno... Na pewno nie wierzył ani przez chwilę w to, co mówi o
spotkaniu na północnych kresach,
o których nic nie było wiadomo. Stary Venier pewnie już nie żył, zamordowany przez
jakąś bandę lub pogrzebany z rodziną i służbą pod zgliszczami swego zamku. A Stanisfaw
myślał podobnie. Przyjmował to nieszczęście z zimną krwią.
- Nie omieszkam mu tego powtórzyć, Wasza Wysokość.
I już. Koniec. Każdy odegrał swoją rolę. Książę zjadł kilka kromek razowca,
pochwalił jakość sera (to też należało do zwyczaju) i przepił do każdego, wypowiadając kilka
banałów. Po czym wycofał się, pozwalając swoim gościom raźno ruszyć do bufetu i to, co
mogło wyglądać na święto, szybko przerodziło się w coś innego. Wszyscy zauważyli, że są
głodni, a taka obfitość jedzenia nieprędko im się trafi, może nawet już nigdy. Jedli, pracowali
szczękami, przerywając jedzenie słowami bez znaczenia. Nikt nie mówił o misji. Ogień w
kominku przygasał. Kosz na drewno był pusty.
Świece gasły jedna po drugiej. Wcześniej poprzecinano je na cztery części, by
starczyło na wszystkie świeczniki. Kiedy w ostatniej karafce pojawiło się dno i podzielono się
ostatnimi kawałkami ciasta orzechowego, Sylwiusz dał znak do odjazdu. Z pełnym
żołądkiem, duszą błądzącą gdzie indziej, nikt się nie ociągał.
Na dziedzińcu głównym oddział żywych i oddział martwych pożegnały się, a padający
śnieg zdawał się już rozdzielać tych, co zostawali, i tych, co odjeżdżali. Sylwetka księcia na
chwilę pojawiła się w oknie pierwszego piętra, potem zasłony zostały zaciągnięte, tak samo
jak od tygodni były zaciągnięte w pustym pokoju Miriam. Pułkownikmajor Sylwiusz von
Pikkendorff uścisnął dłoń majora Wilbura, zauważając, że jest lodowato zimna. „Na koń!” -
zakomenderował. Rozkaz dał początek całej serii znajomych dźwię-
ków - skrzypienia butów i stukotu kopyt o bruk, które ostatni raz ożywiły zamek, nim
pogrążył się na niewiadomy czas w ciszy i samotności.
Na szczycie starej wieży czerwieniły się jeszcze płomienie, oświetlając książęcy
sztandar. Nie czekali, aż zgasną.
Siedmiu jeźdźców opuściło miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią, której nikt już
nie strzegł, i ruszyło w stronę zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko
głowami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy wyjechali przed
nimi), bo przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a
wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły
się zimno niczym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wykonując rozkaz księcia,
po prostu wyruszyli, a najmłodszy z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod
nosem jakąś piosenkę...
Z cienia pod sklepieniem bramy, pod którą końskie kopyta głucho stukały o bruk,
dobiegł głos:
- Niech Bóg prowadzi...
Był to głos mężczyzny. Brzmiało w nim już tylko zmęczenie. Nie ożywiała go żadna
pewność. Nic, co w tym zawołaniu zdradzałoby najmniejsze choć zaufanie do Boga.
Czyżby przez te wszystkie dekady wszystkie te stulecia i Bóg się zmęczył? Chyba, że
to ludzie zmęczyli się Bogiem? Kto zaczął - stworzenie czy Stworzyciel? Nikt już nie
wiedział. I nikogo to nie obchodziło. Zostało przyzwyczajenie oraz pobrzmiewające w lekko
drżącym głosie mężczyzny wspomnienie dawno utraconego wzruszenia:
- Niech Bóg prowadzi...
Ten mężczyzna, zapewne strażnik książęcej żandarmerii, wysunął się na krok spod
sklepienia, niemal dotykając piersi zwierząt i butów jeźdźców. Lśniąca sierść koni emanowała
ciepłem. Mieszała się z nim silna, zdrowa, zwierzęca woń.
Jeden z jeźdźców odetchnął głęboko z gwałtowną radością, która rozdarła serce tego,
który zostawał. Mężczyzna, który patrzył, jak odjeżdżają, przez mgnienie oka pomyślał, że
wraz z nimi odchodzi życie.
- Niech Bóg ma cię w opiece aż do naszego powrotu - odparł jeździec jadący na czele,
pułkownik Sylwiusz von
Pikkendorff.
Ale oni nie wrócą. Nigdy już nie wrócą. Dobrze to wiedzieli. Wiedział to każdy z
sześciu pozostałych jeźdźców, aż po młodzieńca o długich, jasnych włosach, który nie miał
jeszcze szesnastu lat i wesoło nucił piosenkę, łakomie wdychając nosem mroźne powietrze
zapadającej nocy. Tak to jest z niewyjaśnionym przeczuciem. Ta ich pewność była tego
samego rodzaju co „niech spoczywa w pokoju”, którym od zarania wszystkiego, co święte
kołysze się do snu zmarłych, choć nigdy nie było wiadomo, co to tak naprawdę znaczy.
Odpowiedział tylko j eździec j adący na przedzie.Pozostali milczeli, wstrzymując
niecierpliwe konie. Nie mieli nic do powiedzenia tym, których opuszczali, niczego od nich
nie chcieli już dostać, niczego usłyszeć, niczego o nich zgadywać. Za sobą nie zostawiali
nikogo, zaciągnąwszy nad przeszłością i przyszłością grubą zasłonę pamięci. Dlatego
mężczyzna, do którego pierwszy jeździec rzucił kilka słów, nic już dla nich nie znaczył. Nie
zaszczycili go jednym spoj-
rżeniem. Mężczyzna zaś miał tylko tyle czasu, by zauważyć bogactwo uprzęży
wierzchowców, sprężystość ich kroku, wspaniałość ubrań jeźdźców, dumne zachowanie,
godną postawę, włócznie w rękach podobne tym, jakie niegdyś stanowiły uzbrojenie ułanów i
dragonów, strzelby o srebrnej kolbie w skórzanych pokrowcach, długie, czarne, podbite
futrem płaszcze ścielące się aż po koński zad. Mężczyzna spojrzał po sobie i pomyślał, że
jego własna postać jest brudna, mała i szpetna. Na dnie serca poszukał dawnych resztek
nienawiści i odkrywszy ją całkiem wypaloną, ponownie zdał sobie sprawę, że wraz z tymi, co
odjeżdżają, odchodzi też życie.
Pułkownikmajor Sylwiusz von Pikkendorff puścił konia galopem prostą drogą
wiodącą od miasta, a za nim to samo uczynili jego towarzysze. Tylko kadet Stanisław Venier
ociągał się przez krótką chwilę, potrzebną, by jego koń obrócił się w miejscu, on zaś posłał
gest pożegnania konturom milczącego miasta, w których obraz Fedory już się zacierał.
Była to tylko uprzejmość wynikająca z wieku, nic więcej.
Nawet nie żal. Może impertynencja. Trzy sekundy później już o tym nie myślał,
dołączając galopem do pozostałych jeźdźców. Jego czarny płaszcz stopił się z właśnie
zapadającą nocą. Długie, jasne włosy powiewały na wietrze niczym ogon komety, który
wkrótce zniknął z oczu mężczyzny w bramie.
Mężczyzna kontemplował przez chwilę noc, ku której uciekło życie. Śnieg, który
pokrywał ziemię i drogę, wymazał z tego świata dźwięków galop koni; kiedy tylko siedmiu
jeźdźców przekroczyło sklepienie bramy, w której kopyta ich wierzchowców załomotały o
bruk, rozpłynęli się w ciemnościach i zapadła głucha cisza. Mężczyzna nasłuchiwał.
Dalekie i sporadyczne odgłosy strzelaniny, rozbrzmiewające po drugiej stronie
horyzontu, także już ucichły. Zbitki śmierci są także znakami życia - to ich główna funł^a.
Od strony miasta nie dobiegał żaden dźwięk. Płacz dziecka, śpiew młodej kobiety,
bicie katedralnego dzwonu, sygnał garnizonowych trąbekmężczyzna nie słyszał już niczego.
Była to godzina zmiany warty przy Bramie Zachodniej, której pilnowano już tylko dla
pozoru. Mężczyzna czekał.
Nikt się nie zjawił. Ostatni raz odwrócił się ku prostej jak strzała drodze, wypatrując
jasnego ogona komety i modląc się, by mógł dojrzeć choć jeden punkt poruszający się w
nocy.
Oddalająca się nadzieja sprawia, że jej ostatni akcent staje się nieskończenie drogi. W
końcu zniechęcony, doświadczony na wieczność, spuścił wzrok na przysypaną śniegiem
ziemię. Nie było już na niej żadnego śladu. Najmniejszego odcisku kopyta. Nawet cienia
dowodu, że po tym nieskalanym śniegu przejechało siedmiu jeźdźców.
Rozpaczliwie samotny strażnik poszedł na cmentarz i położył się w swoim grobie.
II
Po pierwszej nocy spędzonej na biwaku w jakimś opuszczonym majątku rankiem
znowu ruszyli w drogę.
Droga wiodła wzdłuż torów kolejowych, magazynów, warsztatów, składów, sortowni,
położonych w pewnym oddaleniu od murów Miasta, podobnie jak dworzec główny,
barokowy budynek z wieżyczkami i basztą z zegarem, przypominającą latarnię morską
wzniesioną pośród ogromnej równiny, po której niczym długa grobla aż po horyzont biegła
podwójna linia torów. Wszystko to zostało zbudowane trzydzieści lat wcześniej przez księcia
UlikaFryderyka XI, szwagra króla Bawarii. Wielka przeszklona hala słynna była na cały
świat, podobnie zresztą jak dworcowy bufet ozdobiony monumentalnymi freskami, które
wyszły spod pędzla najlepszych malarzy Miasta, a przedstawiały w przecudnych kolorach i w
obramowaniu ze stiuków różne prowincje kraju. Jak zauważył książę, zgodnie z tym, co
wiadomo, od sześciu miesięcy nie przyjechał tu ani nie odjechał stąd żaden pociąg. Ostatni
raport dyrekcji Kolei Żelaznych, datujący się sprzed trzech miesięcy, donosił o sabotażach,
aktach wandalizmu, dezercji personelu, co czyniło niemożliwym przywrócenie ruchu w
bliższej lub dalszej przyszłości. Od tamtej pory - cisza.
- Zajrzyjmy tam mimo wszystko - powiedział Sylwiusz.
- Czego się spodziewasz? - spytał biskup Van BSCk.
- Niczego, rzecz jasna. Ale lepiej się upewnić. Nie chciałbym myśleć, że zostawiliśmy
za sobą jakąkolwiek nadzieję. Jej wspomnienie ciągnęłoby się za nami jak kula u nogi.
Zsiedli z koni na placu przed dworcem. Wzdłuż chodnika, dokładnie naprzeciwko
głównego wejścia, stało około dziesięciu dorożek, które ich niezbyt zaskoczonym oczom
ukazywały różne stadia rozkładu. Z tych pierwszych nie zostało już nic poza zawieszonym na
osiach szkieletem - szyby były wybite, drzwi powyrywane, budy podarte. Koła i hołobla
znikły. Z pewnością użyto je na podpałkę, konie zaś zjedzono.
Ostatnia dorożka była niemal nietknięta, jakby stanęła w kolejce całkiem niedawno;
wrażenie to szybko pierzchało na widok zaprzęgniętego do wozu konia, a raczej jego
szkieletu, wciąż stojącego na nogach niczym muzealny diplodok i prezentującego kompletny
zestaw białych kości. Nie ostał się na nich ani kawałek skóry lub mięśni. Podwójny rząd żeber
klatki piersiowej zwierzęcia, w której nie było nawet śladu po wnętrznościach, przypominał
kraty pustego więzienia.
- Ktoś sobie tu nieźle poucztował - rzekł brygadier
Wasyl wesoło.
Faktycznie, wysoko na niebie krążyły nad placem bystrookie, czarne ptaszyska.
- Piękne zwierzę - dodał Wasyl, klepiąc ręką w rękawiczce kręgosłup konia, który
natychmiast rozsypał się jak domek z kart z cichym klekotem kości, które utworzyły na
śniegu bezładny stos, tuż pod stopami osłupiałego brygadiera.
Siedmiu jeźdźców roześmiało się głośno i szczerze, jak nie śmiali się już od dawna, a
pułkownikmajor Sylwiusz von Pikkendorff zastanowiwszy się na tym, stwierdził, że wszyscy
bardzo się zmienili, jakby od opuszczenia Miasta upłynęło mnóstwo czasu.
- W tej chwili ten koń umarł na dobre - powiedział. - Czekał na nas, żeby się
pożegnać... A teraz na dworzec.
Mogą nas tam spotkać różne niespodzianki. Porucznik Tan - s crede i kadet Venier - ze
mną. Chorąży Bazin du Bourg, Abaj i Wasyl zostaną przy koniach. Wasza Ekscelencjo?
- Idę z wami - powiedział biskup. - Jestem ciekaw, co zostało z książęcego
wagonukaplicy. Sam go święciłem.
To było prawdziwe cacko sztuki użytkowej. Z dzwonem i krzyżem na dachu. Chłopi
zdejmowali czapki i żegnali się nabożnie, kiedy przejeżdżał Równiną. Po takich gestach
oceniano wiarę ludu. Niewiele były warte...
Drzwi dworca były otwarte na oścież. Futryny wyrwano, zapewne po to, by je spalić,
podobnie zresztą jak ławki z poczekalni i ladę z przechowalni bagażu. Na kamiennych
płytach zdewastowanego holu głównego widać było ślady ognia, kupki popiołu pomieszanego
z na wpół spopielałymi kośćmi, zapewne dorożkarskich koni. Ocalała jedynie sama góra
witraża, oparta na metalowym rusztowaniu (jedno z pierwszych dzieł Eiffla), która uszła furii
najwyraźniej obozujących tutaj dzikich hord. A hordy te, jak pomyślał Pikkendorff i podzielił
się tą uwagą z biskupem, to nie był nikt inny, jak uciekająca ludność Miasta - jednego z
najbardziej cywilizowanych, uczciwych i szanowanych pośród europejskich stolic tamtych
czasów. Co stało się z tymi innymi? Czy także uległy tej dziwnej tendencji? Podłoga była
zasłana
śmieciami i odpadkami, pełno tu było wybebeszonych walizek, pustych i rozbitych
niemowlęcych butelek, brudnej bielizny, zaschniętego kału i wszelkich ludzkich nieczystości.
Poza lodowatym przeciągiem, nad całym tym pobojowiskiem snuła się trudna do
zdefiniowana woń zgnilizny, subtelna, ale wszechobecna, przypominająca odór pośmiertnego
rozkładu. Sylwiusz zawiązał sobie chustkę wokół ust i nosa, a pozostali poszli za jego
przykładem. Na kolorowych, wiszących na ścianie afiszach piękne damy w ogromnych
kapeluszach z woalką i z parasolką w dłoni, w towarzystwie panów w rękawiczkach,
perłowoszarych marynarkach i słomkowych kapeluszach, za którymi szli bagażowi
obładowani zdumiewającym bagażem, pokrytym prestiżowymi etykietami, wsiadały do
czarnozłotych wagonów Srebrnego Orlika - flagowego pociągu książęcej Kompanii Kolei
Żelaznych, w tle zaś widniały pejzaże Wenecji, Stambułu, Paryża. Inne afisze sławiły
romantyczne uroki Gór lub Wielkiej Puszczy. Bajkowy Ołmiata w tradycyjnej tunice,
skórzanych mokasynach i futrzanej czapce polował z łukiem na stadko gazeli. Na ostatnim
afiszu znajdował się międzynarodowy most kolejowy w Sefarei - wielki, wiszący most
jednym łuku przerzuconym nad Rzeką, płynącą w głębi skalistego kanionu, z
ufortyfikowanym posterunkiem granicznym na skale, wyglądającym jak starożytna osada, nad
którym sztandar książęcy powiewał dumnie w zachodzącym słońcu, pośród feerii
najjaskrawszych barw godnych największego kiczu. Biskup zmarszczył nos. Miał doskonały
gust
swego czasu kolekcjonował dzieła sztuki.
- Tego nie znałem. Kiedy ostatnio byłem w Rzymie, jeszcze go nie wywieszali.
Proszę! Oto gdzie można spotkać
dekadencję! Często tam, gdzie się jej nie spodziewamy.
Fakt, że wywieszano na widok publiczny ten koszmar i nikt nie powiedział słowa
krytyki, dobitnie o tym świadczy. Jeśli o mnie chodzi, lubię Sefareę. Za młodu byłem
kapelanem tamtejszego garnizonu. To ponure miejsce. Pełne bezdennej rozpaczy i piękne jak
krańce ziemi. Z tym żelaznym mostem, który łączył nas z resztą świata - trzysta metrów
konstrukcji zawieszonej na szczycie skały. Przejeżdżały nim dwa międzynarodowe pociągi -
jeden rano, drugi wieczorem, z takim potężnym hukiem, że następująca po nim cisza
wydawała się jeszcze głębsza. Z jednej strony - życie, ruch, gwar. Pociąg - tylko kilka minut
dziennie. Z drugiej - ten przygnębiający krajobraz, w którym byliśmy zanurzeni.
W końcu zaczęliśmy się obawiać tego pociągu, jakby zakłócał ustalony porządek,
jakby czynił zamach na wieczność. Jedyne, na co czekaliśmy, czego pragnęliśmy, to wiatr ze
wschodu i noc, która zbierała się nad Rzeką w burzowych chmurach... Sylwiuszu, czy
dowodziłeś kiedykolwiek w Sefarei?
Pikkendorff zaprzeczył ruchem głowy.
- A zatem czegoś ci brakuje. Tajemniczego szczęścia, pełni i wewnętrznej radości
Sefarei. Więc sam rozumiesz, ten plakat... Widziałeś, co na nim napisano? Odczytał głośno:
„Sefarea. Wycieczki grupowe. Korzystne ceny. Zniżki dla firm i rodzin. Spotkanie z historią i
legendą. Bufet gastronomiczny w pociągu. Odjazd w każdą sobotę o .”.
Sylwiusz wzruszył ramionami.
- Niepotrzebnie się oburzasz, Osmondzie. To było wczoraj. Wieki temu. Proszę raczej
spojrzeć tu.
Wskazał na tablicę informacyjną. W rubryce „Opóźnie-
nia pociągów” widniało kilka słów napisanych kredą: „Sefarea - Expres - Pociąg nr -
Odjazd: . - Spóźnienie: godziny”. *
Potem ta sama ręka skreśliła „ godziny”, by w to miejsce napisać „ godzin”, znów
przekreślić i wstawić „ godzin”.
Wreszcie: „Opóźnienie może ulec zmianie”, a w końcu:
„Pociąg odwołany”.
- Przynajmniej jedna dobra wiadomość - powiedział wesoło biskup.
Potem zauważył, że skoro ogłoszenie nie zostało starte ani zastąpione innym, to
znaczy, że pociąg nr był ostatnią próbą dogorywającej administracji uzasadnienia swego
istnienia.
- Ciekawe, czemu właśnie ten? - zastanawiał się.
- To była sobota, a biurokracja właśnie tak działa - rzekł Sylwiusz. - W swojej małości
miewa przebłyski wielkości. W normalnym czasie pociąg ten musiał być pierwszy na liście
tego ranka, ale nic już nie funkcjonowało jak należy i to od dawna. Dworzec wydany był na
pastwę chaosu, a sprzęt - wandali. Personel, od dyrektorów poczynając, uciekał, może
strajkował, grożono mu lub go napastowano, więc przerażony ukrywał się gdzieś po biurach.
I, jak zwykle w takich razach, pojawia się jakiś urzędniczyna, nikomu nieznany, na którego
nikt nigdy nie zwracał uwagi.
Wyobrażam sobie, jak pośród całego tego burdelu trafia go szlag, jak biega od jednego
magazynu do drugiego, próbuje zebrać do kupy ostatnich palaczy, ostatnich mechaników i -
rzecz jasna - to mu się nie udaje. Musiał tak latać przez cały dzień - ot, pusty gest, sztuka dla
sztuki, poczucie honoru, a może po prostu dlatego, że czepiał się pazurami jedy-
nego świata, jaki znał, jedynego, w którym miał swoje miejsce. Może nawet przestał
wierzyć w ten pociąg, który istniał już tylko w jego wyobraźni, był jedynie złudzeniem. W
końcu, wieczorem, kiedy już całkiem opadł z sił, rzeczywistość uderzyła go obuchem w
głowę. Pojął, że nie jest już niczym i nie istnieje nic, czym był i czemu służył. Właśnie wtedy
wziął do ręki kawałek kredy i napisał na tablicy: „Pociąg odwołany”. Potem zniknął. Oto, jak
się rzeczy miały. Kto wie, co się z nim stało...
- Ty mi tu opowiadasz o przeznaczeniu, drogi Sylwiuszu - rzekł biskup.
Sylwiusz nie odpowiedział. Podniósłszy z ziemi fragment mniej więcej czystej
bielizny, starł dokładnie napis z tablicy. Potem zamyślił się głęboko.
- Panienka jest w Sefarei, nieprawdaż? - spytał biskup.
- W każdym razie była tam cztery miesiące temu. Od tamtej pory nie było żadnych
wieści.
Pikkendorff opowiedział mu o swojej rozmowie z księciem, ostatniej telegraficznej
wiadomości od Miriam, zerwanym moście, opuszczonym posterunku granicznym Republiki
Dolin po drugiej stronie Rzeki... Opowiedział o zapieczętowanym liście księcia, który
miał oddać Miriam i który trzymał na piersi, pod tuniką, zaszyty w woreczku z
nieprzemakalnej tkaniny...
Jego Ekscelencja Van Beck uśmiechnął się.
- Bardzo się cieszę, panie pułkowniku. Ta podróż zaczyna mieć sens. Pytanie, czy to
jest dobro? A może zło?
- Co pan ma na myśli, Ekscelencjo?
Biskup wyjął z kieszeni elegancki notes, oprawny w czarną skórę.
- Zdarza mi się notować wrażenia, myśli, skojarzenia.
Ot, taki głupiutki nawyk z młodości. Proszę posłuchać, co zanotowałem dziś rano. ¦«
Przeczytał: „Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią,
której nikt już nie strzegł. Jechali z podniesionymi wysoko głowami, wcale się nie kryjąc, bo
przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady.
W ich sercach nie było nadziei, a wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń i
tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły się zimno niczym kryształ i wyrywały do
czekającej ich podróży...”.
- Tacy bez wątpienia jesteśmy - rzekł Sylwiusz. - Ale do czego zmierzasz?
- Do tego, że jeśli się patrzy prawdzie w oczy, to nie chcąc się poddać zwątpieniu, nie
wolno mieć nadziei. Wyobraźnia to dla nas zakazany owoc. Roztrzaskałaby się w zderzeniu z
rzeczywistością, tak jak to się prawdopodobnie przydarzyło temu upartemu nieszczęśnikowi,
o którym wspomniałeś. To dwa warunki naszego przetrwania, naszej równowagi. Ty jesteś tu
wyjątkiem.
- Dlaczego? Chodzi o Miriam?
Biskup skinął głową.
- Kocham ją - przyznał Sylwiusz po prostu.
- Wiem, że ją kochasz. Cierpiałeś, gdy opuściła Miasto i będziesz cierpiał jeszcze
bardziej, bo masz nadzieję ją odnaleźć. Niedawno mówiłeś o nadziei i o tym, że nie chciałbyś
ciągnąć jej za sobą jak kuli u nogi. Jak zamierzasz tego dokonać?
- Nic nie powiem naszym towarzyszom. Ot, co. Ten kamień jest mój. Nikt nie będzie
ze mną dzielił tego brzemienia.
- Przez to będzie ono jeszcze cięższe - powiedział biskup.
- Trudno. Ty mi pomożesz, Ekscelencjo, jesteś silny...
A ty sam, Osmondzie... Na nic nie masz nadziei?
Biskup Van Beck zawahał się.
- Boże, przeciwnie. I może znajdziemy to coś u kresu naszej podróży. Ale nic więcej
nie powiem. Bo gdybyśmy się mieli zawieść...
Uśmiechnął się z rozbawieniem i ciągnął:
- Ja sobie jakoś poradzę. Duchowni wiedzą, czym jest zwątpienie. Wiedzą, że Bóg się
ukrywa. To nieodłączne od ich funkcji i pobudza ich wiarę. Ale inni? Możesz ich sobie
wyobrazić wobec wielkiej pustki? Pułkowniku, dla dobra twojej nieprzeliczonej armii i jej
morale, zostawmy nadzieję w spokoju...
Ciszę przerwała seria wystrzałów. Zdawały się one nadchodzić od strony peronu, na
który udali się porucznik Tancrede i kadet Venier, by przeszukać stojący tam, porzucony na
torach pociąg. Sylwiusz rozpoznał suche poszczekiwanie karabinu kawalerii i
charakterystyczny, przypominający odgłos wielkiej petardy dźwięk myśliwskiego karabinu z
gwintowaną lufą. Naładował swój karabinek i mając tuż za sobą biskupa z pistoletem w dłoni,
pobiegł w stronę ostatniego wagonu, za którym przykucnęli tamci dwaj. Została z niego już
tylko platforma i metalowy szkielet przedziału.
Wszystkie elementy drewniane zostały spalone. Podobnie wyglądały pozostałe
wagony, które mijali biegiem, zgięci wpół, by chronić się przed kulami.
- Co się dzieje? - spytał Sylwiusz Tancrede’a, który obserwował sytuację poprzez
dziury w kotle rozprutej lokomotywy.
- Zaczęli do nas strzelać z tamtego magazynu. Jest ich pięciu lub sześciu, może nawet
więcej. Dranie, chybili o włos.
- Trzeba ich było zdjąć. Napatrzyliśmy się już na takiBti jak oni. Żywi czy martwi, już
dla nas nie istnieją. Nie ma sensu nadstawiać głowy. Gdzie jest kadet Venier?
- Zajmuje się nimi. Powiedział, że to jego sprawa. Nie zdążyłem go zatrzymać.
Popędził prosto na nich, strzelając jak szalony. O, proszę! Słyszy pan? To on...
Odezwało się kilka wystrzałów z karabinu. Leżąc w pozycji strzeleckiej, ukryty za
wałem z ziemi, kilka metrów od magazynu, kadet Stanisław Venier ładował broń z wprawą
mistrza.
- Zajmuje się nimi? Jakimi nimi? - spytał Sylwiusz.
Tancrede spuścił głowę zawstydzony. Odpowiedź z trudem przeszła mu przez gardło.
- Dwóch już zdjął. Jeśli pan spojrzy w tę stronę, panie pułkowniku, tam, pod ścianą
magazynu, zaraz na lewo od tego znaku, sam pan zobaczy...
Pikkendorff zogniskował lornetkę.
- Mój Boże! - powiedział. - To dzieci...
Dwa szczupłe, smukłe ciała... Brudni, obszarpani, ze skołtunionymi włosami, nadal
zachowali wzruszającą szlachetność młodości, a Syłwiuszowi zdawało się, że rozpoznaje
anielską twarzyczkę chłopca, który poprzedniej nocy spał w katedrze z karabinem w dłoni.
Dzieciak i tym razem nie porzucił broni - trzymał ją przyciśniętą do serca.
Sylwiusz przekazał lornetkę biskupowi.
- Tak, to on - powiedział Van Beck. - Wiesz, kto to jest? Wnuk starego Wilbura.
Pałacowy paź. Skryty i gwałtowny dzieciak. Terroryzował kolegów. Nikt nie miał nad nim
władzy. Nawet jego własny dziadek się go bał. Pewnego
dnia przyłapano go na rozdawaniu innym paziom tego halucynogennego grzyba. Ze
względu na majora Wilbura skandal zatuszowano, a chłopaka wygnano z pałacu. Wilbur
opowiadał mi o tym. Odchodząc, dzieciak powiedział do dziadka;
„Nienawidzę cię. Wszystkich was nienawidzę. Waszych staroświeckich wnętrz,
staroświeckich manier, staroświeckich sentymentów. Wy nie żyjecie. Udajecie tylko i nawet
nie zdajecie sobie z tego sprawy. Jesteście tylko marionetkami”.
„Co, z wyjątkiem nienawiści - pomyślał Sylwiusz - nie jest wcale takie odległe od
tego, co o życiu mówił książę, kontemplując swoje lalki w witrynie...”.
- Czy to wystarczający powód - spytał - by prowadzić wojnę z dziećmi? Poruczniku
Tancrede! Proszę odwołać kadeta Veniera!
W tym momencie na pierwszym piętrze magazynu, w szerokich otworach ramp
ładunkowych pojawiły się inne kudłate sylwetki z bronią w ręku. Rozległy się strzały.
Tancrede uniósł rękę do czoła. Na palcach miał krew. Tylko lekkie draśnięcie. Kula musiała
ledwo musnąć skórę.
- Sam pan widzi. Śmierć mnie nie lubi, panie pułkowniku. Tym razem przeszła o włos.
Może to i dzieci, ale one wydają nam wojnę. I to dosyć śmiało, przyznaję. Kiedyś, gdyby im
pozwolić, podbiłyby imperia...
Jego słowa zagłuszyły kolejnie serie wystrzałów. Stojąc wyprostowany, jak na
ćwiczeniach, kadet Venier strzelał rozważnie i celnie. Jedno ciało się osunęło, potem drugie.
Kadet ładował broń i strzelał, idąc. Gwizdał przy tym jakąś piosenkę. W magazynie
zaległa cisza. Nie dochodziły już stamtąd żadne oznaki życia. Wtedy kadet odwrócił się i
zamachał rękami. Miał bardzo zadowoloną minę.
- Sześciu, panie pułkowniku - rzekł do Sylwiusza, gdy ten do niego podszedł. -
Zdjąłem sześciu. Czterech na dole i dwóch na górze. ‘**
- Zabił pan sześciu - poprawił sucho Sylwiusz. - Sześciu chłopców, którzy mogliby
być pańskimi kolegami.
Jest pan z siebie zadowolony?
Kadet spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Wilbur faktycznie był moim kolegą. Co mu nie przeszkodziło do mnie strzelać.
Właśnie dlatego, panie pułkowniku, że byliśmy w tym samym wieku, to ja musiałem z nimi
walczyć. Załatwiliśmy to między sobą. Oni chcieli mnie załatwić, ja załatwiłem ich. Zero
sentymentów. Pan miałby wyrzuty sumienia, uważając, że jak ktoś ma poniżej dwudziestu lat,
to nie może za nic odpowiadać. W takich wypadkach sentymenty to główny grzech dorosłych.
Z całym szacunkiem, panie pułkowniku, to właśnie dlatego pan i pańscy ludzie zostaliście w
ostatnich miesiącach pokonani. Ja nie wahałem się ani sekundy. W moim wieku takie rzeczy
się po prostu wie. Ma się niezawodny instynkt. Zawsze rozpozna się wroga. Wiem, co oni
kombinowali i to mi się nie podobało. Oni wiedzieli, co ja kombinowałem i to też im się nie
podobało. Znaliśmy się, nienawidziliśmy jedni drugich i proszę mi wierzyć, wiedzieliśmy,
dlaczego! Lepiej, żeby pan się tego nigdy nie. dowiedział... Jeśli to, co zrobiłem, nie
spodobało się panu, panie pułkowniku, proszę przyjąć moje przeprosiny.
I kadet Stanisław Venier wyprężył się w postawie na baczność, celowo przesadnie, na
granicy drwiny, co mogło oznaczać: „Jestem, jaki jestem. Albo się mnie akceptuje, albo nie”.
Pikkendorff nie powiedział ani słowa. Patrzył na
lego wielkiego dzieciaka, wciśniętego w nowiutki mundur kawalerzysty, pewnego
siebie, nie okazującego emocji i pomyślał, że tam, dokąd zmierzali, by stawić czoło
nadchodzącym czasom, kadet Venier podążał z pewnością lepiej uzbrojony niż pozostali.
- W przyszłości proszę się hamować - powiedział. - Nie jesteśmy maszynami do
zabijania. Proszę czekać na rozkazy i dopiero działać. A teraz chodźmy obejrzeć pańskie...
- Szukał właściwego słowa. Ofiary? Cele? Nie znalazłszy, pominął je milczeniem. -
Może niektórzy są tylko ranni - dokończył.
- Byłbym zdziwiony - spokojnie odparł kadet. - Nigdy nie chybiam.
Zirytowany tą młodzieńczą pewnością siebie, biskup Van
Beck omal nie dorzucił, że być może Bóg pewnego dnia nie chybi kadeta, ale
przypomniawszy sobie, że sam też zabił, i to w katedrze, chłopca w tym samym wieku, i że
nie odczuł przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia (nieważne, czy to było w obronie
własnej, czy nie), w końcu nic nie powiedział. „Miłosierdzie - pomyślał - będzie teraz
zdecydowanie trudnym wyzwaniem...”.
Faktycznie, kadet nigdy nie chybiał. Wszyscy zginęli w ten sam sposób. Mała, czysta
dziurka na wysokości serca. Biskup zamknął im oczy i wyrecytował De Profundis. Nie
sposób było ich pochować. Nie mieli łopat ani oskardów, a ziemia była bardzo twarda. Nie
mówiąc o ryzyku zarażenia się. Niektórzy z nieszczęsnych chłopców mieli na skórze
podejrzane plamy - zapowiedź tajemniczej choroby, która podobnie jak fungus toxicus, bunt i
anarchia, będące być może skutkiem jego działania, zdziesiątkowała ludność Miasta.
Właśnie wtedy porucznik Tancrede zwrócił uwagę (przepraszając za to, co mówi), że
niemożliwe, by te świeże trupy wydzielały taki smród rozkładu. Wszyscy czterej pociągnęli
nosami, ale nic nie powiedzieli. Czuli silny, odpychający odór. Wszedłszy do magazynu,
zorientowali się, że dochodzi on z czarnozłotego pociągu stojącego na ślepym torze hangaru.
Był to słynny Srebrny Orlik, duma książęcej Kompanii Kolei Żelaznych, ze swymi
salonkami, wagonami sypialnymi, wagonempalarnią, wagonem restauracyjnym, na jego
przedzie zaś stała, wciąż jeszcze błyszcząca, mimo zniszczeń, lokomotywa Mallet , potwór na
szesnastu kołach, wyposażona w pług śnieżny oraz komin wysoki jak pałace Wenecji. Drogi
biskupowi wagonkaplica, ze swym miniaturowym dzwonem i krzyżem, znajdował się
pośrodku składu. Podeszli nieco bliżej, opanowując mdłości i po chwili pociąg, który z daleka
wyglądał całkiem normalnie, ukazał im się tym, czym był w istocie: składem wraków. Szafy
były porąbane, a wiszące na wagonach tablice ze stacjami docelowymi wściekle
zagryzmolone. Wszędzie zwisały pozrywane drzwi do wagonów. Pobocze torów zasłane było
potłuczonym szkłem, pobitą zastawą, pustymi butelkami - po szampanie, koniaku,
jałowcówce, francuskich winach, rosyjskiej wódce - pozostałością po wysączonej do ostatniej
kropli zawartości baru i restauracji. Chodzili po podartych poduszkach, brudnych
prześcieradłach, wybebeszonych pudełkach po cygarach. Wszystko to się lepiło, przyklejało
do butów, a wszędzie panował ten potworny zaduch, tworząc wokół wagonów coś na kształt
ciężkiej chmury. Ponieważ nie było peronu, patrzyli na pociąg z dołu, nie mogąc zajrzeć doń
przez okna i nie mogąc się zdecydować wejść do środka.
W końcu to biskup Van Beck odważył się pierwszy. Wspiąwszy się po schodkach
wagonukaplicy, zniknął im z oczu na kilka chwil, by niemal natychmiast pojawić się znowu,
blady jak ściana.
- Odejdźcie - wykrztusił głucho. - Idźcie stąd wszyscy trzej. Poczekajcie na mnie na
zewnątrz. Na placu.
A kiedy Sylwiusz upierał się, by mu towarzyszyć, chociażby ze względu na
bezpieczeństwo, biskup dorzucił:
- Nie, pułkowniku. Tym razem to tylko moja sprawa...
Dołączył do nich dwadzieścia minut później, a gdy wychodził z dworca lunatycznym
krokiem, po ruchu warg poznali, że biskup się modli. Już siedząc na koniu, wciąż się modlił.
Sylwiusz nie zadawał pytań. Jechali powoli, w milczeniu, oddalając się od tej części Miasta.
W pewnej chwili biskup powiedział do Sylwiusza:
- Chciałeś mieć pewność, że nie zostawiasz za sobą żadnej nadziei? No cóż, Bóg cię
wysłuchał i to bardziej niż się mogłeś spodziewać.
Aż do wieczora nie dodał ani słowa, odmawiając swoje ciche modlitwy i nie
odzywając się do towarzyszy.
Ponieważ Pikkendorff postanowił, że nim udadzą się na pomoc, zrobią krótki
rekonesans w stronę odległego o jakieś dwadzieścia mil Portu, ruszyli więc drogą na
południe; by się na nią dostać, musieli objechać mury Starego Miasta, trzymając się jednak od
nich możliwie z daleka. W ten sposób na dobre opuścili Miasto. A ono już zacierało się w ich
pamięci. Już nie pragnęli się do niego zbliżać, a jeszcze mniej do niego powracać. Wydawało
im się, że od ich wyjazdu Miasto oddaliło się niczym nieruchomy statek, który powoli
spowija mgła. Cytadela, pałac, ufortyfikowane bra-
my, podwójna dzwonnica katedry - ich zarys był coraz bardziej niewyraźny. A
przecież nie było mgły. Śnieg skrzył się w słońcu. Powietrze miało przejrzystość wielkich
mrozów.
Woal opadający na Miasto był woalem zapomnienia i młody
Stanisław Venier, wspominając Fedorę, stwierdził ze zdziwieniem, ale i bez żalu, że
nie może już sobie przypomnieć jej twarzy.
Wtedy dobiegł ich stłumiony wystrzał działa z cytadeli.
Jednego działa. Jeden wystrzał. Ponad minutę później odezwał się drugi. Potem trzeci,
czwarty i kolejne, ale w dużych odstępach. Sylwiusz pojął, skąd to wolne tempo. Była to z
pewnością salwa armatnia, ale wystrzeliwana przez jednego artylerzystę, ostatniego z pułku,
który samotnie pełnił służbę za czterech żołnierzy. Protokół dyplomatyczny przewidywał
salwy honorowe wyłącznie z okazji przybycia obcego władcy (co z pewnością nie miało
miejsca) oraz narodzin, wstąpienia na tron lub śmierci księcia. Sylwiusz skierował lornetkę na
starą wieżę pałacu. Niemal przezroczysta, ledwie odcinająca się swymi barwami od nieba,
flaga książęca spuszczona była do połowy masztu. Sylwiuszowi zdawało się też, że dostrzega
na wieży samotną i nieruchomą sylwetkę. O czym myślał w tej chwili stary major Wilbur,
pełniący obowiązki gubernatora zamku - z pewnością ostatni na tym stanowisku? Że jest już
niepotrzebny, skoro książę pożegnał się z życiem? Że czas, który uciekał niczym piasek z
rozbitej klepsydry, nie wróci mu wnuka żywego?
Że będzie musiał znosić swoje istnienie do samego końca, licząc minuty, godziny, dni
- nieskończone i puste? Że siedmiu jeźdźców, którzy opuścili Miasto, pewnie nigdy nie
powróci? A może nie myślał o niczym, tylko skrupulatnie li-
czył salwy armatnie, by dobić do przepisowych stu dwudziestu - dokładnej liczby
przewidzianej protokołem...
- Co pan tam widzi, panie pułkowniku? - spytał porucznik Tancrede.
Sylwiusz podał mu lornetkę.
- Sądzi pan, że książę popełnił samobójstwo? - spytał porucznik, zwracając ją.
- Na pewno nie.
- A jednak, panie pułkowniku, gdybym przy nim został, jak nakazywał obowiązek
adiutanta, rozmawiał z nim, rozśmieszał go lub przynajmniej sprawiał, by się czasem
uśmiechnął, grał z nim w szachy, spacerował po parku, jadał kolację, kiedy mnie zapraszał...
- Otóż to, poruczniku Tancrede, otóż to. To on pana wybrał i kazał ze mną jechać.
Rozległa się następna salwa armatnia, potem kolejna, wciąż w tym samym rytmie,
otaczając chmurką dymu zwieńczenie wieży. Ile wystrzałów naliczył już stary Wilbur?
Dziesięć czy dwanaście? Dojechanie do stu dwudziestu zajmie wieczność.
- Wystarczy! - rzekł Pikkendorff. - W drogę!
Poderwał konia do galopu i pomknął drogą na południe, a za nim podążyło sześciu
jeźdźców, szczęśliwych, że mroźne powietrze smaga im twarze. Abaj śmiał się, szczerząc
ostre zęby. Wasył znowu miał dwadzieścia lat, jak za czasów kapitana Kostrowickiego,
dwadzieścia lat, którymi cieszyli się Tancrede i Bazin du Bourg - porucznik i chorąży, pijani
młodością, upojeni szczęściem bycia tu i teraz, szalonym galopem i tym, że nic i nikt na nich
nie czeka. Biskup Van Beck zapomniał na chwilę o modlitwie, cały oddając się radości
galopowania strzemię w strzemię z Pikkendorffem i kadetem Venierem, który
poganiał swego rumaka, krzycząc ile sił w płucach. Ten długi galop, antidotum na ponure
pdlfegnanie zamku, połączył ich, związał, zjednoczył ich serca i dusze. Kiedy na znak
Pikkendorffa zsiedli z koni, by dać im odpocząć, patrzyli na siebie całkiem innym, braterskim
wzrokiem, czując nierozerwalną więź, nie wiedząc, co było wczoraj i co będzie jutro,
szczęśliwi, że są razem.
Sylwiusz poszukał przez lornetkę Miasta. Tym razem zniknęło już całkiem, z
wyjątkiem okrągłego obłoku, pewnie dymu z działa, z którego jednak nie docierał już żaden
dźwięk.
Tego wieczora biwakowali w opuszczonej owczarni, gdzie unoszący się w powietrzu
zapach baraniego potu przypomniał im czasy dostatku i wiejskich fest~ aów. Abaj znalazł
żywe, zapomniane jagnię. Zwierzę wkrótce było gotowe do upieczenia, wbite na rożen nad
ogniem, który różowił im twarze. Manierka z jałowcówką krążyła z rąk do rąk.
Byli spragnieni. Byli głodni. Nie byli już widmami zbiegłymi z miastawidma, ale
ludźmi z ciała i apetytu. Siedząc nieco z boku, Pikkendorff i Van Beck w milczeniu grzali się
w cieple ogniska. W końcu biskup zdecydował się przemówić.
- Powiem ci, co widziałem dziś rano, Sylwiuszu, ale tylko tobie jednemu - zaczął
półgłosem. - Najstraszniejsza nie była śmierć tych wszystkich ludzi i zaczynający się już
rozkład ciał, ale sposób, w jaki umarli. Można by rzec, że nim przeszli z życia do śmierci, z
zawziętością rzucili się w otchłań najbardziej niewyobrażalnej rozpusty, łamiąc wszystkie
przykazania, jakby chcieli stanąć przed Bogiem
obciążeni jak największą liczbą grzechów. Początkowo sądziłem, że to była forma
zanegowania Boga u progu śmierci. Potem zmieniłem zdanie. Przeciwnie, to było wyzwanie
rzucone Bogu, domaganie się potępienia, przerażający akt wiary. Bez wątpienia, oni już czuli
się skazani, rozpoznawalni po chudych ciałach i sinej skórze, nawet po wyrazie martwych
oczu. Ale niektórzy musieli tam dotrzeć w niezłym zdrowiu lub raczej zostali tam zaciągnięci
niczym bydło (proszę mi wybaczyć to porównanie), które najwyraźniej nie miało siły się
opierać. Młode kobiety, nastolatki, dzieci, dziewczynki i chłopcy. Bez względi na wiek i
płeć...
Czy mówiłem, że prawie wszyscy byli nadzy? Stan, w jakim ich ujrzałem, te
wszystkie obrzydliwości, jakimi zostali naznaczeni... Trudno mi o tym mówić. Nie gustuję w
tego rodzaju opisach. Musieli się też bić między sobą, a nawet zabijać. Boże drogi! Kiedy
pomyślę o tym potwornym widoku, jaki na tamten świat zabrali ci, co odeszli ostatni...
Myślisz, że tych sześciu chłopców, którzy nas zaatakowali dziś rano, właśnie tego próbowało
bronić? Dali się zabić, broniąc dostępu do tej trupiarni?
Sylwiusz zastanowił się przez chwilę.
- Oni też wiedzieli, że są zgubieni. To była jedyna rzecz, jaka im pozostała.
Przynajmniej walczyli. Koniec końców, kadet Venier dobrze zrobił. Umarli godnie...
Biskup pociągnął duży łyk jałowcówki. Nigdy więcej o tym nie rozmawiali.
Mięso jagnięcia było wystarczająco miękkie. Skórka złocista i chrupiąca. Jedli
kawałki podawane im przez Abaja na czubku noża. Sylwiusz przydzielił warty, po czym
rozłożyli na ziemi posłania i udali się na spoczynek, zawi-
nieci w długie płaszcze podbite futrem. W swoim notesie oprawionym w czarną skórę
biskup zanotował po prostu:
,J*ie Jesu Domine, dona eis requiem...”. Pięć minut później spał.
Z wyjątkiem Przylądka św. Ulika i Przylądka Południowego, wysuwającego się na
ćwierć mili w morze, linia brzegowa była prosta, z białymi kredowymi urwiskami,
porośniętymi u szczytu sosnowym lasem i wrzosowiskiem.
Morze rozbijało się u ich podnóża z regularnym łoskotem.
W pewnym miejscu urwisko przechodziło w szeroką i łagodną pochyłość, która
kończyła się piaszczystą plażą; na jej zachodnim krańcu znajdował się zbudowany pod osłoną
przylądka Port. Gdy ktoś chciał objąć wzrokiem to wszystko
- morze, plażę, urwisko i Port, powinien się udać właśnie na przylądek, omijając
główną drogę, a wybierając piaszczystą ścieżkę, wiodącą do stacji telegrafu semaforowego z
białoczerwonym światłem i dwoma ramionami, znieruchomiałymi na kształt surowego,
pozbawionego ozdób krzyża. W połowie drogi minęli mały fort z dwiema armatami, które
pochłonęły zarośla, i piecem do wytopu kul. Maleńki garnizon z czasów pokoju,
zredukowany przez epidemię, został stąd wycofany zaraz na początku Zamieszek, jako że
książę nie miał serca strzelać z dział do swego własnego Portu okupowanego przez
buntowników. To by się zresztą na nic nie zdało. Ta garstka buntowników, która została przy
życiu, nie mogła już nikomu zaszkodzić, a Port stał się pustą dekoracją. Zaraz potem łączność
z Miastem została przerwana.
Sylwiusz dobrze znał Przylądek Południowy. Już jako
dziecko przychodził tu bawić się w wojnę, ustawiając na oczach dobrodusznych
wartowników fortu armię wystrojonych po wojskowemu strachów na wróble i krzycząc: „Do
ataku! Naprzód!”. Często tu wracał. Znał wszystkie ścieżki aż do znajdującego się w połowie
urwiska płaskowyżu, skąd roztaczał się widok na skały, na których w pewnych okresach roku
wygrzewały się foki i lwy morskie. Po kraju krążyła stara legenda o lwach morskich z
Patagonii, które przemierzały dwa oceany i trzy morza od przylądka Horn i mitycznego Chile,
by po bajecznej podróży wyzionąć ducha właśnie tu, na Przylądku św. Ulika, jakby przybyły
przekazać wiadomość, której sensu nikt nigdy nie pojął. I faktycznie, raz czy dwa razy do
roku na skałach znajdowano parę martwych zwierząt, które, sądząc po ich rozmiarach i
grzywie, należały do świata dalekiego południa. Uczeni badali to zjawisko, ale nie znaleźli
wytłumaczenia. Potem wmieszali się w to poeci, w tym Kostrowicki, który być może
najbardziej zbliżył się do prawdy.
Wypatrzywszy ścieżkę, Pikkendorff zeskoczył z konia.
- Maksymilianie, pan pójdzie ze mnąpowiedział do chorążego Bazin du Bourga. - Jest
pan odpowiednim człowiekiem. Ale uwaga, ścieżka jest śliska.
Chwytając się rachitycznych sosenek, przygiętych do ziemi przez zachodni wiatr,
dotarli na płaskowyż nad bulgoczącym morzem i małym archipelagiem skał, gdzie leżały dwa
nieruchome ciała wielkich fok. Większa z nich miała lwią grzywę wokół psiej mordy.
Mniejsza, jedynie z parą wąsów, wyglądała jak ogromna wydra. Samiec i samica.
Leżały obok siebie, łysa głowa samicy była zanurzona w szarej grzywie jej
towarzysza.
- Te dwie też są stamtąd - powiedział Sylwiusz. - Dwadzieścia lat temu widziałem
takie same. Od tamtego czasu nigdy już mi się nie udało ich spotkać. Proszę spojrź^fc przez
lornetkę i powiedzieć, czy żyją.
Chorąży zlustrował zwierzęta. Wydawały się chude, ich skóra była obwisła, a miękkie
brzuchy rozpłaszczone na skałach. Płetwy miały pomarszczone, niczym rękawy w zbyt
obszernej sutannie. Długa podróż pozbawiła je tkanki tłuszczowej i energii. Musiały tu
dotrzeć u kresu sił.
- Nie widzę, żeby oddychały - rzekł Bazin du Bourg.
- Chyba nie żyją.
Mewy wiedziały to na pewno. Krążyły nad skałami i krzyczały. Poczekają na
właściwy moment, będą się zmieniały dzień po dniu, aż w końcu skóra pęknie, ukazując ich
wygłodniałym oczom i dziobom rozłożone ciało.
- A przecież morze jest pełne ryb - zauważył Sylwiusz. - Foki mają czym się pożywić.
Dlatego przypuszcza się, że one celowo głodzą się na śmierć. Umierają z własnej woli, gdy
dotrą do celu. Co się dzieje tam, skąd przybywają, że płyną tu, by nam powiedzieć coś, czego
nie potrafimy zrozumieć, a potem nie chcą tam już wracać ani nawet żyć?
Jednocześnie myślał: „My też ruszamy w długą podróż.
Czy u jej kresu znajdziemy coś, co da nam wolę życia? Komu przekażemy wiadomość
i czy ten ktoś ją zrozumie...?”.
Chorąży kartkował wyjętą z kieszeni książeczkę. W końcu znalazł stronę, której
szukał.
- Kostrowicki - powiedział. - Tego pan ode mnie oczekiwał, panie pułkowniku?
Sylwiusz przytaknął.
- Proszę przeczytać. Znam ten fragment. Słowa krążą mi po głowie, ale nie potrafię
ich dokładnie odtworzyć.
- Morskie epitafium - przeczytał młody człowiek. - Tu spoczywa admirał wszystkich
fok Południa, lew morski z Patagonii i księżniczka Lwica, jego małżonka.
Bóg wiódł ich od Krzyża Południa ku Gwieździe Polarnej drogą na wspak.
Zrobili wszystko inaczej i zmarli całkiem odwrotnie, jak niegdyś czynili ludzie
Pomocy, gdy płynęli, by umrzeć na Przylądku Horn.
Nie mieli tu wiele do roboty, tak jak marynarze na Ziemi Ognistej.
Tylko jedno: znaleźć sens życia.
Bo nie trzeba być wcale człowiekiem, by odkryć w końcu, w godzinie śmierci, gdzie
leży Patagonia...
Jakaś mocniejsza fala uderzyła w skałę i na moment przykryła martwe foki
katafalkiem piany.
Wróciwszy na przylądek, znaleźli swych towarzyszy rozmawiających z jakimś
przybyszem. Mężczyzna miał granatowy mundur z białym obszyciem książęcej straży
morskiej
- małego, elitarnego korpusu chroniącego wybrzeże, obsługującego latarnie morskie,
zapewniającego łączność z kapitanatem Portu oraz obsługę dwóch parowych kanonierek,
stanowiących całą flotę wojenną Miasta. Trzy złote szewrony na rękawie wskazywały na
pierwszego oficera. Nieskazitelne białe getry, biała ładownica wokół pasa, płaska
czapka z daszkiem, karabin na ramieniu - wyglądał jak z innego świata, z dawno
minionej epoki. Strzelił obcasami i przedstawił się:”m
- Gustavson. Karl. Pierwszy oficer, oddział łączności, dziesięć lat służby, dowódca
placówki przy telegrafie semaforowym na przylądku. Na rozkaz pana pułkownika... - I
dorzucił: - Nie traciłem nadziei. Czekałem.
Potem zawahał się przez moment, by wreszcie zadać dręczące go pytanie:
- Panie pułkowniku, czy pan pułkownik osobiście dowodzi awangardą?
- To nie jest awangarda, Gustavson. Za nami nie ma już nikogo. Jest nas siedmiu. Ani
jednego więcej. A Jego Ekscelencja biskup Van Beck, mimo munduru i broni, nie jest
żołnierzem.
Biskup skinął nieznacznie głową. Uśmiechał się. Podobała im się ta scena. Odgrywali
ją jak należy. Odpowiednie zachowanie to często kręgosłup duszy.
- Ach, tak - rzekł Gustavson. - Więc tam jest tak samo, jak tu...
Silne podmuchy zachodniego wiatru pchały ku przylądkowi czarne chmury.
- Będzie padał grad - powiedział pierwszy oficer. - Lepiej porozmawiać pod dachem.
Zapraszam do mnie. Żona zrobi panom kawę. I coś do zjedzenia, jeśli są panowie głodni...
Kawa! Żonka, dobra gospodyni, poda im kawę! To w tym kraju są jeszcze takie
spokojne miejsca? A może i urocze brzdące, cała rodzinka, jak za dawnych, dobrych czasów...
- Ma pan dzieci, Gustavson?
- Troje, panie pułkowniku. Chłopca i dwie dziewczynki. - Nikt nie prosił go o więcej
informacji, a mimo to dorzucił: - Mam trochę problemów z chłopakiem - dając do
zrozumienia, że te problemy nigdy się już nie skończą.
O dwieście metrów od stacji telegrafu w drodze ziała spora wyrwa. Można jąbyło
obejść wąską ścieżką wiodącą między krzewami kolcolistu.
- Mina - wyjaśnił oficer straży morskiej. - Mamy tu całą linię obrony, którą
zmontowano dawno temu, gdy spodziewaliśmy się ataku ze strony Syrtów. Mam jej plan w
stacji telegrafu. Te miny to stary model, ale były sprawdzane co roku. Kiedy tam, na dole,
zaczął się bal, natychmiast powymieniałem lonty Bickforda. I kiedy oni się tu pokazali,
wysadziłem im jedną przed samym nosem. Zwiali, zabierając rannych. Moim zdaniem, nie
wrócą. Bóg raczy wiedzieć, gdzie teraz są. A oto i Gerda. Moja żona, panie pułkowniku.
Pani Gustavson szybko zdjęła fartuch, by się przywitać.
Była to jasnowłosa, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta o wyglądzie chłopki, trochę
nienaturalna, ale o pięknych rumieńcach i zdrowej cerze. „Przywitajcie się z panem
pułkownikiem” - powiedziała do dwóch dziewczynek - pięcio - i siedmioletniej, które
grzecznie wykonały polecenie. Chłopiec stanowczo odmówił, uporczywie gapiąc się w
ziemię. Ojciec spytał gwałtownie: „A ty co? Zaniemówiłeś?”. Wtedy chłopak podniósł głowę
i wbił nieruchome spojrzenie w oczy Pikkendorffa, który w końcu z przykrością odwrócił
wzrok. Chłopiec nie miał więcej niż dziesięć lat. Sylwiusz odnalazł w nim tę samą
przerażającą zuchwałość i gwałtowność, której był świadkiem w Boże Narodzenie, patrząc na
młodych gości księcia.
- Proszę mu wybaczyć, panie pułkowniku - rzekł Gustavson. - Zapewniam pana, że
mimo to ja i jego matka bardzo go kochamy.”*
- Ale ja was nie kocham - rzucił chłopiec.
Policzek spadł na niego bezgłośnie. Chłopak nawet się nie zachwiał.
- To bardzo niewdzięczny wiek - rzekł Sylwiusz, nie wierząc w to, co mówi, by
położyć kres tej scenie. - Chłopak po prostu się stawia. Z czasem mu przejdzie. Może zechce
pan nas oprowadzić, Gustavson...
Naprzeciwko wejścia do stacji telegrafu, na dokładnie wygrabionej ziemi, stał
niewielki kamień, otoczony łańcuchem kotwicznym, pomalowanym na biało, zgodnie z
marynarską tradycją. Był to rzymski kamień graniczny. Po obu jego stronach
wygrawerowano:
BACT
LEG
XXXI
HADRIA
IMP
Biskup, który go już widział, przetłumaczył:,Jiactriana
Legio... Trzydziesty pierwszy. Hadrianus Imperator... Trzydziesty pierwszy legion
baktryjski w służbie cesarza Hadriana. Pierwszy i najstarszy znak obecności Zachodu na
przyszłym terytorium Miasta. I najdalej wysunięty na wschód ślad po armii cesarza Hadriana
z lat - po Chrystusie, z czasów nieudanej kampanii przeciwko Syrtom, którzy natychmiast z
powrotem wskoczyli do swoich łodzi z impre-
gnowanej smołą skóry. Cesarz nie dowodził osobiście. Jego legat, Kwintus Marcellus,
z pochodzenia Dak, zatrzymał się na przylądku, czekając na posiłki, które nigdy nie nadeszły.
W końcu musiał się wycofać lądem. Jego Baktryjczycy dali drapaka. I kiedy wracał
przez Równinę z zaledwie setką regularnych rzymskich legionistów, z Gór spadli na nich
Czeczeni i wycięli ich w pień. Musiało upłynąć pięć wieków, nim książę Ulik III, zadawszy
pierwszą klęską Czeczenom, zatknął na tym przylądku swoją flagę.
- Tak, tak, mówię wam, Czeczeni to twardziele! - powiedział brygadier Wasyl, który
sprawę Czeczenów traktował bardzo osobiście. I kładąc jedną dłoń na sercu, a drugą unosząc
ku niebu, zadeklamował z emfazą, niczym żywa alegoria:
Rzekłem sobie: Wilhelmie, ruszać w drogę pora!
A Czeczenów okrutnych zbliżała się sfora... *
I dorzucił dumnym aleksandrynem:
- Wilhelm Kostrowicki nazwisko autora!
Na dodatek, to się rymowało! Wszyscy byli wstrząśnięci.
W wykonaniu starego brygadiera Wasyla Clementa, żołnierza po trzydziestoletniej
służbie, zdecydowanie bardziej zaznajomionego z pokojami podoficerów i zadymionymi
knajpami niż literackimi podwieczorkami w miejskim Teatrze Wielkim, ledwie umiejącego
czytać i pisać, taki występ był z pewnością czymś nieoczekiwanym. Stał tak przez chwilę, z
ręką w powietrzu, zawstydzony, podobny pomnikowi ze skweru, nie bardzo wiedząc, jak
powrócić do swojej zwykłej postaci
Guillaume Apollinaire, Orszak, „Alkohole”, tłum. Beata Biały.
brygadiera pułku kawalerii. Biskup litościwie dał sygnał do oklasków. Sylwiusz
przygryzał wargę, żeby się nie roześmiać.”*
- Skąd żeście to wytrzasnęli, brygadierze? - spytał.
- Stąd! - Wasyl uderzył się w głowę pięścią. - Mam dobrą pamięć.
Tym razem rozległy się śmiechy.
- A co o tym myśli nasz specjalista od Kostrowickiego?
- spytał Sylwiusz.
Bazin du Bourg gorączkowo wertował swoją książeczkę.
- Znam ją prawie na pamięć - powiedział - ale nie mogę tu znaleźć nic podobnego. A
jednak, panie pułkowniku, to brzmi całkiem w jego stylu.
- W jego stylu! I to jak! - wykrzyknął brygadier Wasyl. - Kapitan Kostrowicki
wyrecytował nam to kiedyś ot tak, pewnego wieczora, o zachodzie słońca, kiedy spory
oddział Czeczenów galopował zboczem góry, a ich sztandary łopotały na wietrze...
- Ale o ile pamiętam, brygadierze, mówiliście mi, żeście ich nie widzieli. Tylko cienie,
niewyraźne postacie.
Stary żołnierz zaczerwienił się jak panienka.
- To znaczy... Tak nie do końca... Słuchaliśmy kapitana.
„No tak - pomyślał Pikkendorff. - Teraz jest nas trzech. Trzech, którzy mają na coś
nadzieję. On od trzydziestu hoduje w tej swojej ciężkiej głowie tylko jedną myśl: zobaczyć
jeszcze kiedyś tych Czeczenów, którzy wychynęli z wyobraźni jego kapitana”.
- To pański warzywnik? - spytał, by zmienić temat, pierwszego oficera Gustavsona.
Znajdowali się na ogrodzonym terenie stacji telegrafu.
Grządki ziemniaków, marchewek, rzodkiewek i porów osłonięte były przed gradem
daszkami na drewnianym rusztowaniu. Był tu też kurnik, chlewik z paroma świniami i
spokojna krowa w obórce.
- Oto królestwo mojej żony - dumnie oświadczył Gustavson.
- Moje gratulacje, szanowna pani. Mogłaby tu pani wytrzymać oblężenie. Oblężenia
bez wrogów bywają niekiedy najdłuższe.
Gustavson przytaknął, choć nie zrozumiał, o czym mówi pułkownik. Zaczął padać
grad.
- Wejdźmy do środka, panie pułkowniku. Proszę za mną.
Marynarka zawsze miała dobry gust i sporo wyczucia.
Czy to na okrętach, czy to na suchym lądzie, potrafiła stworzyć atmosferę
odpowiadającą stanowi ducha załogi. Mieszkanie rodziny Gustavsonów na parterze stacji
telegrafu wyposażone było w meble z miedzianymi okuciami pochodzące ze statków, stojący
pośrodku długi stół, a na pobielonej wapnem ścianie na honorowym miejscu wisiał oficjalny
portret księcia Welfa III. Sylwiusz rzucił mu krótkie spojrzenie i postanowił przemilczeć jego
śmierć - niech nadal panuje, choćby tylko w tym uporządkowanym świecie pierwszego
oficera Gustavsona. Kaflowy piec rozsiewał dobroczynne ciepło. Przez okna przystrojone
czystymi firankami można było dostrzec wyzierające spoza zasłony gradu skrawki morza.
Sypialnię urządzono na pierwszym piętrze. Na drugim znajdowało się pomieszczenie obsługi
telegrafu, teraz zupełnie puste. Trzej pracownicy zniknęli stamtąd na samym
początku Zamieszek. Na trzecim było biuro telegrafu, który zamilkł, gdy odcięto
linię. Na czwartym i ostatnim, wysoko, na samym szczycie krętych schodów, znajdował się
mały, ośmiokątny i przeszklony pokoik, skąd widać było horyzont, morze, Port i skaliste
urwiska. Na balkonie stała dziwaczna, niezdarna sylwetka semafora, z dźwigniami,
łańcuchami i zębatymi kółkami oraz masztem na chorągiewki. Tuż nad tym wszystkim
znajdowała się latarnia, zamknięta w wąską, okrągłą obudowę. Sylwiusz i biskup wspięli się
tam w towarzystwie Gustavsona. Pozostali zaczekali na nich na dole.
- Zastanawiałem się, co zrobić z latarniąpowiedział pierwszy oficer. - W końcu
postanowiłem ją wyłączyć, ale nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
Najwyraźniej ta sprawa nie dawała mu spokoju. Otworzył leżący na pulpicie rejestr.
- Regulamin Latarni Morskich i Telegrafów Semaforowych - mówił dalej - wyraźnie
stanowi, że w wypadku wojny należy je wyłączyć niezwłocznie i to nie czekając na rozkazy.
Ja nie otrzymałem żadnego rozkazu. Tylko, proszę mi powiedzieć, panie pułkowniku:
jesteśmy w stanie wojny czy w stanie pokoju?
Na trójnożnym statywie stała luneta. Pikkendorff przykleił do niej oko i skierował ją
najpierw na Port i jego trzy pomosty. Pierwszy należał do marynarki. Ani śladu dwóch
parowych kanonierek. Przy nabrzeżu stał jedynie jakiś wrak, którego pokład został
doszczętnie spalony. Sylwiusz rozpoznał jacht księcia.
- Co tam się stało?
- Zajęli go na samym początku - wyjaśnił pierwszy oficer. - Te wszystkie szumowiny.
Załoga nie stawiała
oporu. Zabawa trwała kilka dni. Nawet nocą aż tu było słychać wrzaski. Budzili mi
dzieci. Syn był strasznie podekscytowany. Musiałem go zamknąć w pokoju. Kiedy wybuchł
pożar, wielu spłonęło. Oszczędzę panu opowieści
smrodzie, jaki stamtąd dobiegał, panie pułkowniku. To musiało wyglądać strasznie.
Niektórzy skakali do wody
utonęli. Nikt nie przeżył...
Nie wydawał się tym poruszony. Jego ton był spokojny i zrównoważony. Sylwiusz
wrócił do swoich obserwacji.
Drugi pomost, na którym znajdował się dworzec morski, zwany był Pomostem
Kolonii. To tu, dwa razy na miesiąc, przybijały książęce frachtowce, które zapewniały
łączność z leżącymi o tydzień drogi małymi enklawami, jakie Miasto od setek lat posiadało ze
zmiennym szczęściem na terytorium Syrtów. To dzięki tym dwóm koloniom, Miasto łapało
oddech szerokiego świata. Książę zsyłał do nich swych najbardziej niespokojnych poddanych
- żołnierzy, misjonarzy, kupców, inżynierów, lekarzy, którzy następnie dokonywali tam
cudów. Sam Kostrowicki przez jakiś czas handlował stamtąd wytwarzaną w manufakturach
Miasta bronią z całą północną częścią kontynentu. Burdele były pełne tamtejszych dziewcząt
o brunatnej skórze i świergotliwym głosie, które zabierały do siódmego nieba jasnowłosych i
dobrze wychowanych młodzieńców z Miasta. Przybycie „dyliżansu” z kolonii (tak tu
nazywano te statki) wywoływało w Porcie dreszcz radosnego podniecenia. Otwarte ładownie
wydzielały intensywną woń. To, co stamtąd wyciągano - kawa, cynamon, drzewo kamforowe,
egzotyczne owoce - pachniało pięknie, a wysiadający ze statków pasażerowie, wciąż jeszcze
ubrani w białe, kolonialne stroje, rozbiegali się po oko-
licznych kafejkach i snuli nocami opowieści o swoich przygodach. Słuchając tych
zakrapianych alkoholem historii, można by sądzić, że każdy z nich zostawił za morzem cały
harem nieutulonych w żalu ślicznotek. Po stołach toczyły się złote monety z wizerunkiem
dalekich, ubranych w turbany władców. Port żył rytmem „dyliżansu”. Jeden odpływał,
czekano na kolejny. Aż nagle, całkiem niedawno, w ostatnim roku, te, które przypływały,
zaczęły się wydawać mniej radosne, mniej rozgadane, ich ładunki mniej wonne i różnorodne,
jakby bardziej oszczędne. Dziewczęta w burdelach starzały się i nie zastępowano ich
młodszymi. Czar pryskał powoli, ale wciąż jeszcze pozostało po nim wspomnienie, aż do tego
dnia przed Bożym Narodzeniem, kiedy „dyliżans” z kolonii po prostu nie przypłynął. Minęły
dwa tygodnie - i nic. Czekano na kolejny, ale na horyzoncie nie pojawił się żaden statek.
Morze pozostało beznadziejnie puste. I właśnie wtedy w Porcie zaczęły się dziać te wszystkie
rzeczy... Sylwiusz dojrzał przez lunetę spalony dworzec, opustoszałe i zdewastowane
nabrzeża. Na rybackim molo - też pustka.
Obok stał jakiś wpół zatopiony trawler, a dalej drugi, z którego widać już było tylko
wystający z wody maszt. Ani śladu człowieka.
- Ale proszę mi powiedzieć - spytał Sylwiusz - czy tam, w dole, pozostał jeszcze ktoś
żywy?
- Nie mam pojęcia, panie pułkowniku - rzekł Gustavson. - Nie schodziłem, by
sprawdzić. Artykuł pierwszy Regulaminu Latarni Morskich i Telegrafów Semaforowych
stanowi, że niezależnie od okoliczności zewnętrznych, priorytetem jest całodobowa obsługa
telegrafu. A ja nie miałem zmiennika. Nie miałem więc wyjścia. Nie ruszałem się stąd.
Inaczej mógłbym zostać pociągnięty do odpowiedzialności za opuszczenie
posterunku.
Najwyraźniej taki stan rzeczy mu odpowiadał. Pierwszy oficer Gustavson, zamykając
się w swych przekonaniach, odciął się od chaosu.
- Mogę tylko powiedzieć panu pułkownikowi - dorzucił - że od dłuższego czasu nie
docierają stamtąd żadne odgłosy. Teraz obserwujęjuż tylko morze. To moje zadanie.
- Proszę mi pokazać „Wykaz rejsów statków”.
Chodziło o dziennik o numerowanych stronach, stanowiący regulaminowe
wyposażenie stacji telegrafii Miasta.
Pod datą... zapisano: „.. Odpłynięcie jednostki Wilhelm
Kostrowicki z floty książęcych frachtowców; rejs do kolonii.
Sygnał bandery przy przekraczaniu przylądka: «Do zobaczenia». Odpowiedź
semafora: «Szczęśliwej podróży»„.
- Ten był ostami - skomentował pierwszy oficer - ale wtedy jeszcze tego nie
wiedzieliśmy. Zwykle kapitanowie „dyliżansów” sygnalizowali „Do zobaczenia wkrótce”.
Taki był zwyczaj i tego wymagała grzeczność. Tym razem tylko suche „Do
zobaczenia”. Wówczas nie zwróciłem na to uwagi. Kostrowicki nigdy nie wrócił. Było trochę
ludzi na pokładzie. Patrzyłem przez lunetę. Bogacze, to było widać.
Ci zwiali w samą porę. Jakiś dzieciak machał chusteczką, ale tylko on, a przecież
zwykle robili to wszyscy...
Pikkendorff czytał dalej: „Nic się nie dzieje”. Mijały dni.
„Ruch statków: brak”. Podpisano: pierwszy oficer straży morskiej Gustavson.
Wreszcie, pod datą...: „.. Przybycie parowego trawlera Fedora, powrót z połowu z okolic
Przylądka Syrtów. Sygnalizuje, że strzelano do niego po wywieszeniu flagi
sygnalizującej: «Zakaz wpłynięcia do portu;
kwarantanna». Odpowiedź semafora: «Przyjąłem. Przeka? żę»...”. U dołu tej samej
strony uwaga: „.. Odpłynięcie trawlera Fedora. Brak sygnalizacji co do celu podróży. SL
mafor wielokrotnie powtarza pytanie - bez skutku...”.
- Faktycznie, odpłynął tego samego wieczoru - wyjaśnił pierwszy oficer. -
Prawdopodobnie bez kapitana. Ludzie bili się, by wejść na pokład. Byli zabici i ranni. Poza
dwoma zatopionymi trawlerami i dwiema kanonierkami przy molo marynarki, port opustoszał
w ciągu jednej nocy.
Zgasili światła pozycyjne, ale poznałem ich w świetle księżyca. Był tam Athos,
Battenberg, Święty Michał, Wiktoryn.
Zapaliłem latarnię. Jedynym, który odpowiedział sygnalizacją świetlną, był Wiktoryn:
„Dziękuję. Żegnajcie”. Kapitan był moim kumplem. Nie wiem, czy znajdował się na
pokładzie. Żaden z nich nie wrócił. Następnego ranka, o świcie, zaczął się ruch na Świętym
Uliku...
Pikkendorff czytał dalej: „.. Port opuszcza kanonierka
Święty Ulik, pod dowództwem komodora Warsoffa, dowódcy floty straży morskiej.
Na pokładzie uzbrojeni fizylierzy.
Na mostku komodor w białych rękawiczkach”.
- Dlaczego zanotował pan ten szczegół?
- Nie wiem, panie pułkowniku. Pomyślałem: „Będzie gorąco!”.
Sylwiusz uśmiechnął się. Jeff. Jeff Warsoff, towarzysz z dzieciństwa. W gimnazjum
giermków nie puszczał płazem żadnej zniewagi - ani pod adresem księcia, ani swej własnej
osoby. Rozdzielał kuksańce w białych rękawiczkach.
Wyjmował je z kieszeni i długo zakładał, wbijając wzrok w przeciwnika. W ten
sposób ogłaszał wyrok. Potem, na pokładzie swego statku, komodor Warsoff dowodził
zawsze
w białych rękawiczkach. Znany był też z innych dziwactw, takich jak strzelanie z
armaty podczas podniesienia, kiedy jego kapelan odprawiał mszę na pokładzie, czy
wydawanie na statku balów, na które zapraszał na swój koszt najpiękniejsze dziewczęta z
portowych burdeli, pod warunkiem, że wkładały wieczorowe suknie i umiały wzbudzić
szacunek marynarzy. Tańczono walce i bostony. Załoga go uwielbiała...
Sylwiusz wrócił do przerwanej lektury: „.. Święty
Ulik sygnalizuje: «Poważne incydenty na pokładzie FryderykaWelfa». Zajmuje
pozycję patrolową wschódzachód, trzy mile od wybrzeża. Prośba o powiadomienie władz...
.. Kanonierka FryderykWelf opuszcza port. Brak flagi państwowej na rufie. Brak
oficerów na mostku. Załoga pomieszana z cywilami. Kobiety na pokładzie. Wygląda to na
bunt. Semafor sygnalizuje: «Podajcie cel podróży». Brak odpowiedzi... .. Kanonada na
pełnym morzu, jakieś trzy mile od brzegu, azymut °. Gęsty, czarny dym i wybuchy.
.. Czerwona łuna, eksplozja. W polu widzenia, koło przylądka, pojawia się kanonierka
Święty Ulik, która sygnalizuje: «Kanonierka Fryderyk - W elf zatopiona przeze mnie na °’
szerokości północnej i °’ długości wschodniej. Nikt nie przeżył. Wyruszam na daleką misję.
Prośba o powiadomienie władz». Podpisano: Komodor Warsoff’.
- W rzeczy samej nie mogłem już nikogo powiadomić, ani admiralicji, ani pałacu -
zakończył pierwszy oficer Gustavson. - Tamtego ranka ostatecznie zerwano linię telegrafu.
Daleka misja? Jaka znowu misja? Zadając sobie to pytanie, Sylwiusz znał już
odpowiedź. Podobnie jak on sam, Jeff
Warsoff opuścił Miasto bez nadziei i bez pragnienia powro-
V
! litu... Sylwiusz przewracał kartki. „Ruch statków: brak. Ruch statków: brak. Brak.
Brak”. W końcu zamknął rejestr.
- Więc co mam zrobić z latarnią, panie pułkowniku?
Zapalić? Zostawić zgaszoną?
Ktoś zapukał do drzwi. Była to młodsza z córek pierwszego oficera, zdyszana po
pokonaniu tylu schodów, zaróżowiona i urocza, z satynową kokardą na włosach i w
niedzielnych lakierkach. Dygnąwszy grzecznie, wyrecytowała z poważną minką: „Mamusia
prosi, bym powiedziała panu pułkownikowi, że kolacja gotowa”. Sylwiusz zachował się jak
należy. Poklepał małą po gładkim policzku, pogratulował ojcu urody i doskonałych manier
małej panny Gustavson i odpowiedział jej w tym samym tonie: „Proszę uprzejmie
podziękować mamie i powiedzieć, że już schodzimy”.
Ta scena przypomniała mu (z zachowaniem wszelkich proporcji, rzecz jasna)
ceremonię pożegnania w pałacu. Jutro, bez wątpienia, i to wspomnienie zblednie.
- A co z latarnią, panie pułkowniku?
Tym razem w głosie pierwszego oficera dało się wyczuć panikę.
- A, tak. Latarnia... - powiedział Pikkendorff z roztargnieniem. - Regulamin...
Jesteśmy w stanie wojny czy pokoju? Ujmując rzecz regulaminowo, bo o to panu chodzi, nie
wiem. Wydaje mi się, że stoimy w obliczu czegoś, co nie zostało przewidziane w regulaminie.
Jeśli jednak chce pan znać moje zdanie, to zapalałbym ją co noc, aż do wyczerpania zapasów
nafty.
- Dwa miesiące i trzy dni - sprecyzował Gustavson, zajrzawszy do innego zeszytu.
Spoglądając przez lunetę, Sylwiusz po raz ostatni zlustro-
wał horyzont. Morze nadal było puste, a Port, tam, w dole, cichy i opuszczony.
Sylwiusz żegnał się z morzem i wszystkim, co znajdowało się za nim - w pewnym sensie, z
całym światem. Stawiał sobie jeszcze tylko jedno pytanie (które było zresztą niczym wyrzut
sumienia): czy godzi się jeść kolację przygotowaną przez panią Gustavson i zostawić jej
gamoniowatego małżonka bez jednego słowa pociechy i nadziei? Postanowił zdobyć się na
ten wysiłek.
- Dwa miesiące i trzy dni? No cóż, to być może więcej, niż potrzebuje komodor
Warsoff na wykonanie swojej misji.
Pańska latarnia ułatwi mu powrót.
- Pan pułkownik naprawdę wierzy, że on wróci?
Pierwszy oficer był na skraju załamania. Wiedząc, że jego szacowni goście wkrótce
odjadą, nagle odkrywał znaczenie samotności.
Pikkendorff wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że wróci - rzekł. - A poza wszystkim, będzie pan miał zajęcie,
Gustavson.
Tego przynajmniej był pewny. Ten poczciwina będzie zajmował się swoją latarnią, jej
soczewką Fresnela i mechanizmem aż po ostatnią kroplę nafty...
Nim zasiedli do stołu, pierwszy oficer uparł się, by pokazać pułkownikowi swoją
piwnicę. Miał tam resztki zapasów.
Najwyraźniej był z niej bardzo dumny. Niczym sklepikarz prowadził dokładny rejestr
zawartości. Były tu szynki, kiełbasy, worki z mąką i soczewicą, bańki z oliwą, beczki z
piwem, konserwy mięsne, słoje z zaprawami, zapałki, knoty do lamp, suchary, a wszystko
opisane, datowane, poukładane na półkach - równo co do milimetra. „I nie ma tu
nic poza tym, czego wymaga regulamin, panie pułkowniku
- wyjaśnił. - Co w przypadku budynków nadmorskich oraz stacji telegrafu oznacza
dwa miesiące zapasów. Fakt, B* mam tu też moje osobiste zapasy, ale zapłaciłem za nie z
własnej kieszeni. Kiedy tam, na dole, zaczęło się źle dziać, po raz ostatni zszedłem do
magazynów marynarki. Proszę sobie wyobrazić, panie pułkowniku, że w ogólnym bałaganie
nikt nawet nie pokwitował wydania. Dlatego, bardzo proszę, nim wyruszycie, weźcie, czego
wam trzeba”.
- Dziękuję. Nie mamy zbyt dużo miejsca w jukach, ale przyślę tu naszego koniuszego
Abaja.
Jednocześnie Pikkendorff wyobrażał sobie z pewnym rozbawieniem, jak pierwszy
oficer Gustavson dociera wreszcie do kresu swych zapasów, do dna worków z soczewicą,
ostatniej, rozbrzmiewającej pustką beczki po piwie, staje w zadumie przed ogołoconymi
półkami, potem siada przy biurku i uważnie, kolumna po kolumnie, liczy wszystko, co w dwa
miesiące zjadła i wypiła jego mała rodzina, podkreśla cyfry za pomocą linijki, zapisuje
końcowy wynik i odkłada już niepotrzebne pióro, czując w żołądku i w duszy przyprawiającą
mdłości pustkę. Wtedy niebo zwali mu się na głowę.
Oczywiście, pani Gustavson położyła na stół całą zastawę.
nakryła go swoim najlepszym obrusem. Sadzając gości, mizdrzyła się: „Pan
pułkownik na honorowym miejscu...” (to znaczy, pod portretem księcia). „Jego Ekscelencja,
biskup po mojej prawej, a najmłodszy z panów po lewej”. Chodziło o kadeta Stanisława
Veniera. Sylwiusz pospieszał. Pragnął, by jego mały oddział pożywił się, korzystając z okazji,
ale też chciał jak najszybciej skończyć z tym iluzorycznym odroczeniem wyroku. Po
tradycyjnym benedicte, zaczęli się
bardziej opychać niż posilać, pochłaniając ogromne ilości jedzenia. Brygadier Wasyl
popuścił pasa i poluzował kołnierzyk. Abaj beknął sobie od serca, jak to mają w zwyczaju
Ołmiaci. Cierpiała na tym konwersacja. Gustavson polewał jałowcówkę, serwując
sobie hojne porcje, które następnie wychylał jednym haustem, unosząc w górę mały palec,
podczas gdy jego małżonka, bardziej od niego trzeźwa, uśmiechała się pozornie bez
przyczyny z błogą miną sympatycznej, zadowolonej krowy. Wciśnięty w kąt pokoju,
Gustavson junior, nieruchomy i milczący, patrzył na tę scenę z wyraźną odrazą. Czemu nie
kazali mu iść się pobawić? - zastanawiał się Sylwiusz. Ale czy taki dzieciak w ogóle się bawi?
Sądząc po jego twardych rysach i kamiennym spojrzeniu, można było wątpić. Za
każdym razem, gdy Sylwiusz unosił głowę znad talerza, napotykał pełnie nienawiści
spojrzenie chłopca. Wreszcie nie wytrzymał.
- Czy nie można by gdzieś wysłać tego dzieciaka?
Przynajmniej, dopóki nie skończymy jeść?
- Och, panie pułkowniku - odparła pani Gustavson - on naprawdę bywa miły.
Chłopak ryknął śmiechem.
- Ja? Miły? Nie jestem miły. Jestem zły. I dobrze widzę, co wy dwoje robicie tam, pod
stołem.
Pod stołem ręka kadeta Veniera pospiesznie zsunęła się z uda sąsiadki. To było już
tylko pożegnanie. Sprawy zasadnicze rozegrały się gdzie indziej, w jednej z sypialni, kiedy
pierwszy oficer Gustavson zdawał pułkownikowi raport w izbie telegrafu.
- Ależ kochanie - szepnęła pani Gustavson, by uspokoić potomka.
Tym razem dzieciak zakipiał wściekłością pomieszaną z satysfakcją. Widok był
odpychający.
- A wcześniej śledziłem was. I słyszałem... Ocfrf
Och! Och! Tak! Tak...! Widziałem twój goły tyłek. I jego z tym wielkim siusiakiem,
wielkim siusiakiem, wielkim siusiakiem...
Przebierał nogami, dygocząc z przejęcia. Z ust ciekła mu ślina.
- On kłamie! Kłamie! - krzyknęła matka.
A ojciec dorzucił:; i
- Milcz, mały świntuchu! <
Ale zostało to powiedziane bez przekonania. Pierwszy oficer nalał sobie kieliszek,
którego zawartość wielu zwaliłaby z nóg i jakby stracił zainteresowanie całą sprawą.
Chłopak nie zamierzał milczeć. Jego oczy lśniły okrucieństwem. Takie spojrzenie
muszą mieć ci, co dobijają rannych.
- A potem go ssałaś, ssałaś go i ssałaś...
- Zamilcz wreszcie! Na litość boską! - wyskamlała pani Gustavson.
Kadet Venier wstał, prostując swoją wysoką, atletyczną postać. Wydawał się całkiem
nieporuszony. Spokojny i opanowany.
- Niech pan zostanie tam, gdzie jest, Stanisławie - rozkazał biskup Van Beck. - Tym
razem to moja sprawa.
Podszedł do chłopca z prawą ręką uniesioną jak do błogosławieństwa. Dzieciak uciekł
z wyciem...
Nieco później, kiedy cała siódemka galopowała nocą po piaszczystej drodze, pełną
piersią wciągając świeże powietrze, Sylwiusz powiedział:!
- No cóż, koniec końców, zostawiamy za sobą świat, w którym niemal panuje
porządek.
Z oddali odpowiedział mu stłumiony odgłos eksplozji.
Chorąży Bazin du Bourg z pułku artylerii szybko go rozpoznał.
- To ten mały świntuch bawi się minami swego tatusia.
Skierowali się na północnywschód, ku Górom, pozostawiając Miasto daleko na
zachodzie...
III
Nadeszła wiosna. Górska i wilgotna. Śnieg topił się w słońcu, ale w cieniu wciąż
jeszcze leżały jego płachty. Tu i tam pojawiały się rozległe placki trawy - tej górskiej, krótkiej
i twardej, intensywnie zielonej, którą konie chrupały z apetytem. Z lodowców wypływały
strumienie pełne zachwycająco przejrzystej wody. Było pięknie. Na błękitnym niebie kołował
orzeł królewski. Wysokie szczyty były na wyciągnięcie ręki. Czarno na białym, skała i śnieg
rysowały się w przezroczystym powietrzu nieprzerwanym łańcuchem, ciągnącym się ku
pomocy. Odległa o dwadzieścia mil Równina była już tylko niewyraźną, wielką płaszczyzną.
Długo jechali zboczem góry, trzymając się granic ludzkiej bytności, które tu i tam
wyznaczały stare miedze i kilka nielicznych, podniszczonych, wojskowych tablic
połączonych ledwie widoczną, drogą, która chwilami całkiem ginęła z oczu. Figurowała ona
na mapie sztabowej pułkownika Pikkendorffa jako skromna, kropkowana linia, opatrzona
szumną nazwą, kompletnie nie przystającą do jej obecnego znaczenia i wijącą się literka za
literką z północy na południe: „Droga strategiczna nr ”. Była to pamiątka po odległych
czasach, w których ten przygraniczny region, zamieszkały przez tysiące osiedlonych tu i
zasymilowanych
potomków czeczenskich górali, traktowany był jeszcze jako strefa niebezpieczna,
choć na tym terenie nie wystrzelono ani jednej kuli od ponad dwustu pięćdziesięciu lat, kiedy
to książę UlikFryderyk V ostatecznie go spacyfikował. Pikkendorff i jego jeźdźcy napotkali tu
jak dotychczas niewielu ludzi, zaledwie kilku barwnie ubranych, wąsatych chłopów, którzy
paląc drugie fajki, pilnowali stad udomowionych jaków. Widząc mały oddział, grzecznie się
witali, ale tylko z daleka, unosząc rękę w geście pokoju, pozornie obojętni na prestiż czarnego
płaszcza podbitego futrem i słynną czarną, obszytą szkarłatem tunikę książęcej kawalerii, na
co tak bardzo liczył Pikkendorff. Żaden z nich nie ruszył się z miejsca, by ich zagadnąć.
Wprawdzie było wiadomo, że górale nie są towarzyscy, ale mimo wszystko Sylwiusz był
zaskoczony.
Postanowił zatem zrobić pierwszy krok, kierując konia ku lepiance w kształcie jurty,
typowej dla tego regionu. Przystojny starzec, wysoki i kościsty, z wiszącym na pasku
karabinem, poczęstował go zsiadłym mlekiem. Na pytania pułkownika-
- majora odpowiadał, że owszem, on i jego rodzina muszą się mieć na baczności, że z
Równiny przyszli tu włóczędzy i napadali na bydło i kobiety, a skoro nie było tu regularnego
wojska, to miejscowi uznali, że mogą ich sami pozabijać. Nie pogrzebali ich ciał, a nawet
powiesili je na drzewach jako ostrzeżenie. Od tego czasu nikt ich nie nachodził, ale woleli być
czujni, a pan pułkownik niech zechce przyjąć wyrazy szacunku i zapewnienie o lojalności. „A
stamtąd?” - spytał
Pikkendorff, wskazując na góry. „Stamtąd? Nie, stamtąd nikt nie przychodzi, panie
pułkowniku. Wszystkie drogi są od dawna odcięte, a przełęczami nie da się przejść. A zresztą,
kto miałby przyjść?”. Dołączając do towarzyszy, Syl-
wiusz zastanawiał się jednak, skąd starzec wziął ten karabiny
- nowoczesny i wyprodukowany za granicą model, nieznai ny w zbrojowniach
Miasta.”
Ruszyli w dalszą drogę, rozmawiając z nielicznymi napotkanymi ludźmi, kupując
mleko i sery od pięknych dziewcząt o dzikich oczach, które kryły włosy pod jedwabną chustą,
nie otrzymując w zamian nic poza uprzejmą i pełną rezerwy obojętnością, okraszoną krótką
wzmianką o włóczęgach, których zabito „szybko i sprawnie”. W tym miejscu chłopi
uśmiechali się bez cienia zażenowania, rzecz jasna
„z całym szacunkiem i lojalnością należną panu pułkownikowi...”. Któregoś dnia
biskup uparł się, że to on z nimi porozmawia. Choć ubrany był w tunikę kawalerzysty, krzyż
na piersi i pierścień z ametystem wyraźnie wskazywały na stan duchowny. W dodatku,
zsiadając z konia, hojnie rozdawał błogosławieństwa. Przyjmowano go z szacunkiem, ale bez
zapału. O ile starcy najczęściej przyklękali lekko na kolano, o tyle młodzi, a zwłaszcza dzieci,
zdawali się ignorować ten obyczaj, co biskup Van Beck przypisywał rzadkim odwiedzinom
księży w tych stronach. Czy te dzieci w ogóle były ochrzczone? Odpowiedziano mu, że nie,
bo kiedy ksiądz był tu ostatni raz, oni akurat byli w górach na redyku, a za późno ich
uprzedzono o tej wizycie. „Ale przecież chodziło o chrzest!
- powiedział biskup z wyrzutem. - Mogliście się trochę postarać!”. Refleksja ta
wywołała jedynie milczącą serię pełnych fatalizmu gestów. Dwieście pięćdziesiąt lat
chrześcijaństwa, nawrócenie raczej siłą - trochę za mało czasu, by wykorzenić wiarę. Ta
górska prowincja zawsze była terenem misyjnym. Świadczyły o tym rozrzucone tu i tam
wzdłuż ścieżki stacje drogi krzyżowej, przypominające nie-
mai już całkiem zatartymi, przytwierdzonymi do ich cokołów tabliczkami miesiące i
lata odbywanych tu misji, jak również imiona świętych patronów, których opiece były one
powierzane - najczęściej św. Piotrowina, pustelnika i męczennika pogranicza z odległej epoki
podbojów. Niektóre ze stacji były mocno zniszczone. Czas, marna pogoda, brak
konserwacji... Ale jedna nosiła wyraźne i całkiem świeże ślady dewastacji, na co biskup
zwrócił uwagę, nie otrzymawszy jednak żadnych wyjaśnień, poza wzruszeniem ramion i
kilkoma jękami niemocy. „A co z kościołem? - spytał Van Beck. - Pamiętam, że w katedrze
zbierano datki na jego odnowienie i utrzymanie...”. Kościół? „Ależ naturalnie
- odparł inny starzec, uzbrojony w taki sam karabin na pasku, jak ten poprzedni - o
pięć dni drogi stąd, w bardziej ludnej okolicy, jego Ekscelencja znajdzie kościół św.
Piotrowina, zaraz przy drodze”. Sylwiusz sprawdził na mapie.
Faktycznie, budynek był na niej zaznaczony małym kółkiem z krzyżykiem.
Ruszyli w dalszą drogę.
Następnego dnia postanowili nieco odsapnąć. Zdrętwiałe od konnej jazdy nogi
domagały się rozprostowania, a konie zasługiwały na odpoczynek. Wydawszy tyczki, na
których porozpinali płachty namiotów, rozłożyli się obozem nad brzegiem strumienia. Biskup
siadł na słońcu, czytając brewiarz. Wszyscy umyli się w strumieniu, wszedłszy doń po kolana,
potykając się na kamieniach i śmiejąc niczym sztubaki. Skorzystali z okazji, by uprać bieliznę
i wysuszyć ją na zielonej trawie. Z nieba wciąż obserwował ich orzeł. Na pewno miał gniazdo
we wnęce jednego z tych czarnych, ska-
listych szczytów, które wznosiły się na wschodzie na dwa-
- trzy tysiące stóp, niczym wieże górujące nad murami zamku. Potem nadszedł
wieczór - łagodny i świetlisty. Siedzą© przy ognisku z wonnych, drewnianych polan, z
apetytem zjedli parę zajęcy, które Abaj schwytał w sidła gdzieś niedaleko. Oszczędzali
amunicję. Zadawali sobie pytanie, jak dawno wyjechali z Miasta. Bazin du Bourg powiedział:
„Jedenaście dni temu”. Porucznik Tancrede: „Trzynaście”. Kadet Venier skłaniał się ku
dziewięciu. Spytany o to samo, brygadier Wasyl wydawał się w ogóle nie być tym
zainteresowany, pochłonięty zajadaniem dobrze przypieczonego combra. Nikt nie prowadził
kalendarza, więc zwrócono się do Jego Ekscelencji Van Becka, który wyjął z kieszeni swój
notes.
- Mogłem opuścić dzień lub dwa - przyznał - ale nie popełnię chyba większego błędu,
mówiąc, że pożegnaliśmy się z nimi jakieś szesnaście dni temu.
Abaj nalał do kubków jałowcówki, a Sylwiusz puścił wkoło pudełko małych cygar z
banderolką marynarki, pochodzących z „osobistych zapasów” pierwszego oficera
Gustavsona, o którym wszyscy już zresztą zapomnieli.
- Szesnaście dni, Osmondzie? Tak sądzisz? - powiedział, zapalając cygaro od płonącej
głowni. - Cóż, to zależy, jak liczyć. Ja skłaniałbym się raczej ku trzydziestu dwóm dniom.
Biskup przewertował swój notes strona po stronie, licząc na palcach.
- Niemożliwe. Nawet przyjmując margines błędu, na pewno nie minęło więcej niż
szesnaście dni.
- Szesnaście dni dla ciebie, Osmondzie - przytaknął
Sylwiusz - ale dla mnie co najmniej trzydzieści dwa.
A może nawet czterdzieści osiem. Lub znacznie więcej, kto wie? Nieskończenie wiele
dni...
Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, oczekując wyjaśnień. Brygadier Wasyl
zapomniał nawet przeżuwać, trzymając w dłoni do połowy ogryzioną kość. To do niego w
końcu zwrócił się Pikkendorff.
- Proszę mnie słuchać uważnie, Wasylu. Wy powinniście mnie zrozumieć. Odkąd
wyruszyliśmy, jechaliśmy od świtu do nocy. Zgodnie z obliczeniami Jego Ekscelencji,
galopowaliśmy szesnaście dni na północ i przez te szesnaście dni oddaliliśmy się od Miasta.
Prawda?
Brygadier przytaknął ruchem brody.
- No właśnie. Ale wszystko jest względne, brygadierze. Nie ma prawdy absolutnej.
Załóżmy, że mielibyśmy wystarczająco dużo ludzi i koni (a nie mamy) i chcielibyśmy, na
przykład dziś, pchnąć do Miasta posłańca z ważną przesyłką adresowaną, dajmy na to, do...
majora Wilbura
(o ile jeszcze żyje), tymczasowego gubernatora zamku. Ile czasu potrzebowałby ten
jeździec, by dotrzeć do celu?
- Jeśli by jechał takim samym tempem, jak my, czyli całkiem nieźle, to szesnaście dni,
panie pułkowniku.
- Właśnie, szesnaście dni. A kiedy posłaniec przyjedzie do zamku, oczywiście,
zakładając, że w ogóle tam dotrze, zważywszy na to, co się dzieje w kraju, ile to będzie dni od
czasu, gdy my opuściliśmy Miasto?
Wasyl zmarszczył brwi z wysiłkiem.
- Wydaje mi się, panie pułkowniku... Szesnaście dla nas, szesnaście dla niego, to w
sumie daje... trzydzieści dwa.
Tak, trzydzieści dwa dni, panie pułkowniku!
Był naprawdę pod wrażeniem.
- Świetnie. Idźmy dalej - powiedział Sylwiusz. - Nasz posłaniec jest w zaniku, ale my
nie mamy pojęcia, Cd tam się dzieje. Mamy do czynienia z dialogiem na jeden głos. To raczej
monolog. By stał się dialogiem, który będzie miał swoje miejsce i czas, musimy otrzymać
odpowiedź od majora Wilbura. Zgadzacie się, Wasylu?
- Hm... Tak, panie pułkowniku.
- Zatem major Wilbur następnego dnia o świcie wysyła do nas z powrotem naszego
posłańca...
- Żal mi biedaka - ulitował się brygadier. - Trzydzieści dwa dni obijania sobie tyłka
plus kolejne szesnaście, by do nas wrócić... Ależ to daje czterdzieści osiem! Czterdzieści
osiem dni, panie pułkowniku!
Stwierdziwszy tę oczywistość, brygadier Wasyl poczuł się inteligentny.
- Ale tak sobie myślę, panie pułkowniku... - dodał.
- Powiedzieliśmy czterdzieści osiem dni, ale gdybyśmy my sami w tym czasie ruszyli
w dalszą drogą, to czy nie trzeba by doliczyć jeszcze trochę?
Przerwał gwałtownie, próbował coś liczyć w pamięci, zagubił się gdzieś w dalekich
przestrzeniach, wreszcie dał spokój, czując kompletny mętlik w głowie.
- No właśnie - rzekł Pikkendorff - i tu się wszystko dopiero zaczyna. Nasz posłaniec
opuścił majora Wilbura o świcie, by przywieźć nam jego odpowiedź, tyle że my w tym czasie
już jechaliśmy dalej, bo na tym polega nasza misja i ciągle się oddalaliśmy. Posłaniec ma
więc w stosunku do nas czterdzieści osiem dni opóźnienia i trudno mu będzie to nadrobić,
chyba że my się zatrzymamy. Można by
jednak sobie wyobrazić, że ów jeździec to nadczłowiek, ktoś w rodzaju
niezmordowanego centaura, że nie potrzebuje snu i ma niewyczerpane zmiany świeżych koni,
co w sumie razem jest wysoce nieprawdopodobne... Wówczas mógłby w końcu nas dogonić,
zmniejszając dystans między nami
kilka dni, powiedzmy o dwa lub trzy, jeśli my jechalibyśmy dalej, dajmy na to przez
dni dwadzieścia. Nadążacie?
- Z ledwością, panie pułkowniku.
- Ale to przecież jasne. Czterdzieści osiem dni, plus dwadzieścia, minus dwa lub trzy -
te, które, jak mówiłem, pozwoliły posłańcowi nas dogonić, równa się: sześćdziesiąt pięć dni.
Zatem odpowiedź majora Wilbura potrzebowała sześćdziesięciu pięciu dni, by do nas dotrzeć,
choć my opuściliśmy go zaledwie szesnaście dni temu... A teraz, brygadierze, posuńmy się
jeszcze dalej, przemnóżmy to przez dziesięć, czyli załóżmy, że opuściliśmy majora Wilbura
sto sześćdziesiąt dni temu, co przecież na pewno kiedyś nastąpi.
Wówczas, tak naprawdę, będziemy odlegli od niego, od
Miasta i od naszych wspomnień o rok, dziewięć miesięcy
pięć dni...
Może nie o tyle, ale nie sądził, by to było ważne. W zimnym i pustym Mieście Fedora
czuła w swoim zaokrąglonym brzuchu dziecko kadeta Veniera, które postanowiła urodzić i
które już kopało, ale to inna historia... Zgromadzeni wokół ogniska jeźdźcy pogrążeni byli w
rozmyślaniach. Trzymając się rękami za głowę, Wasyl rzekł tylko: „No, proszę”. Potem,
wysiliwszy mózg, spytał:
- Ten posłaniec majora Wilbura, panie pułkowniku...
Jeśli by nie był lepszym jeźdźcem od nas, jeśli nie miałby koni na zmianę i musiał
dawać odpocząć swemu koniowi,
jak my, to wtedy, to wtedy... Wtedy nigdy by nas nie dogot nił! A to by znaczyło, że ta
odległość to... >
Słowo nie przeszło mu przez gardło. Wypowiedział je bf* skup.
- Wieczność. Do tego zmierzasz, Sylwiuszu, prawda?
Błyskotliwy wywód. Udało ci się nas nabrać, pułkowniku.
Pikkendorff pociągnął łyk jałowcówki, ponownie zapalił cygaro, które tymczasem
zgasło. Zadowolony z efektu, uśmiechnął się.
- A jednak naprawdę jestem przekonany - powiedział
- że od Miasta i tych, których tam zostawiliśmy, dzieli nas już wieczność i że tak było
od pierwszej minuty, gdy zaczęliśmy się oddalać. Czyż nie taki jest zresztą porządek rzeczy?
Czyż Bóg nie zszedł na ziemię właśnie po to, by zaludnić tę wieczność i zapowiedzieć nam,
że odnajdziemy się w niej w dniu, który nam wyznaczy?
- Między innymi po to - przyznał biskup.
- A zatem, Osmondzie, co za różnica...
Zachodzące słońce oświetlało góry, natomiast leżąca na wschodzie Równina była już
pogrążona w ciemnościach.
Orzeł nad obozowiskiem szybował majestatycznie, prawie nie poruszając skrzydłami,
i kreślił w różowym teraz powietrzu koncentryczne koła, to wzlatując w górę, to zniżając lot,
jakby chciał im się lepiej przyjrzeć.
- To o nas mu chodzi, panie pułkowniku - rzekł Abaj.
- Te ptaszyska mają przenikliwy wzrok. Nic im nie umyka, nawet to, co się przed nimi
ukrywa. U nas zabija sieje i zjada.
Są twarde i łykowate, ale dobrze robią na oczy. Mam go zdjąć?
Zaczął ładować karabinek.
- Nie rób tego, idioto! On nam dotrzymuje towarzy-
stwa. Tam, gdzie jest, dokładnie ponad nami, żywy, przynajmniej należy do tej samej
chwili, co my.
- Wszystko jedno - burknął Ołmiata. - Mnie się to nie podoba. Zresztą zobaczcie, i tak
odlatuje.
Orzeł przestał krążyć i odleciał ku górom. Abaj patrzył za nim długo spod zmrużonych
powiek swych skośnych oczu, które natężona uwaga czyniła jeszcze węższymi niż zwykle.
Ptak wzniósł się ku niebu. Najwyraźniej nie miał gniazda na tym zboczu, bo
zapikował prosto między dwa szczyty, przez rozcięcie w górze, pewnie przełęcz, i zniknął.
- Ten ptak nic nie robi przypadkiem - zauważył Abaj.
- Można by powiedzieć, że wykonuje czyjeś polecenia.
Dlatego powinniśmy go byli zabić, panie pułkowniku.
Moim zdaniem, on wróci.
Następnego dnia rano znowu ruszyli na północ. Jego Ekscelencja Van Beck rwał do
przodu. Pięć dni drogi - powiedział stary góral. Piąty dzień wypadał w niedzielę i biskup wbił
sobie do głowy, że odprawi mszę w kościele św. Piotrowina. W pewnym momencie dojrzeli
ścieżkę pasterską biegnącą ku szczytom. Widniała zresztą na mapie i wiodła ku odległej o pół
mili przełęczy (także zaznaczonej), za którą zniknął orzeł. W rzeczywistości prowadziła
donikąd. Nieprzejezdna dla koni, po dziesięciu minutach marszu nikła wśród skał, by w
końcu całkiem się zgubić w wielkim osuwisku. Brygadier Wasyl, który podekscytowany
poszedł nią wraz z Abajem i kadetem Venierem, wrócił zawiedziony.
- Trzydzieści lat temu, jak byliśmy tu z kapitanem Kostrowickim - powiedział - nie
szliśmy tą drogą, ale inną, bardziej na północ. To tylko kozia ścieżka. Omal nie skręciłem na
niej karku.
Abaj wydawał się nie do końca przekonany.
- To prawda - przyznał. - Nie widać na niej żadnych śladów, nawet dawnych.
Szukałem, a umiem patrzeć. -»
- Czemu więc masz taką minę? - spytał Sylwiusz.
Abaj szarpał się za bródkę, co było oznaką namysłu.
- Chodzi o to osuwisko, panie pułkowniku. Trudno dociec, czemu zwaliło się właśnie
w tym miejscu. Ani tu specjalnie wilgotno, żadnych strumieni czy potoków, które by mogły
wezbrać po deszczach i pociągnąć taką masę ziemi, żadnego podsiąkania. Stok jest stromy,
ale wydaje się twardy. Nie rozumiem. I nie podoba mi się to. Ale nie znajduję wyjaśnienia.
Żeby ruszyć taką masę ziemi łopatami i taczkami, nie wystarczyłaby nawet setka ludzi, nawet
gdyby harowali wiele dni. A widział pan to miejsce? Mało kto tu przychodzi, po drodze
widzieliśmy może dwudziestu wąsatych drabów z jakami i baranami, którzy mogliby
wykonać taką robotę. Więc może to faktycznie jest osuwisko, może jest...
Wściekle szarpnął bródkę.
- Może jestpowtórzył. - Ale to mi się nie podoba.
Więcej o tym nie rozmawiali.
Około południa chorąży Bazin du Bourg, trzymający przednią straż jakieś sto metrów
przed nimi, nagle gwałtownie wstrzymał konia i zawrócił ku nim galopem.
- Tam się musiało coś stać, panie pułkowniku! Dwa spalone domy po lewej i dwa
nieco dalej.
Mały oddział chwycił za broń. Karabinki powędrowały zza pleców do rąk, a biskup
flegmatycznie wyjął z pochwy pistolet.
- Naprzód, kadecie! - rozkazał Sylwiusz. - Ubezpieczamy pana. Proszę się temu
przyjrzeć z bliska.
Miejsce wydawało się kompletnie opuszczone. Stojąc w strzemionach i wymachując
rękami, młody Stanisław krzyknął:
- Może pan przyjechać, pułkowniku! Tu się nawet muchy nie gonią...
Było jednak kilka świeżych mogił, starannie przystrojonych liśćmi, stokrotkami i
bławatkami - pierwszymi kwiatami wiosny. Na grobach widniały wyryte na drewnianych
tabliczkach nazwiska o lokalnym brzmieniu, pochodzące od starych, czeczeńskich
przydomków. Zaskoczony biskup zauważył brak krzyży. Dachy domów zawaliły się, tworząc
kupę spopielałych belek i dachówek. Rozgrzane płomieniami gliniane ściany popękały.
Wszystko w środku spłonęło, a na klepisku były widoczne ślady zaschniętej krwi. To, co
oglądali, było oczywistym świadectwem masakry. Miejsce dramatu przesiąknięte było
zapachem śmierci i ostygłego dymu. Abaj pociągnął nosem, jakby tropił ślady.
- To się stało całkiem niedawno - powiedział. - Jakieś dziesięć dni temu. Potem
odjechali. Tą samą drogą, którą przybyli.
I wskazał łańcuch wzgórz schodzących ku Równinie. Potem przyjrzał się ziemi.
- Odjechali bardzo szybko - ciągnął. - Uciekali. Inni gonili ich konno i było ich więcej
niż tamtych.
Sylwiusz tego wszystkiego nie widział, ale ufał wrodzonym zdolnościom ołmiackich
tropicieli.
- W takim razie sami to sprawdźmy. Abaj! Jedziesz na przedzie. My za tobą.
Po kwadransie jazdy truchtem stało się jasne, że Abaj miał rację. Na skraju lasu
odkryli pierwszego trupa, w po-
łowię pożartego przez hieny, potem drugiego i jeszcze jednego, po którym znaleźli
tuzin zwłok - to pewnie była ariergarda próbująca osłaniać ucieczkę. Bez powodzenia?
Reszta oddziału leżała pokotem na środku polany, na której zostali otoczeni; pozostał
odrażający stos ciał, po którym harcowały mniejsze i większe zwierzęta - pierzaste i futrzaste,
kręgowce i bezkręgowce, zjednoczone w potwornym braterstwie ścierwojadów. Ilu ich było?
Co najmniej setka. Sądząc po tym, co zostało z ubrań, a także po karabinach z gwintowaną
lufą wystających z tej ludzkiej magmy, których zwycięzcy (mściciele?) nie uznali za
konieczne zabrać - pochodzili z Miasta i Portu. Musiała to być jedna z tych niejednorodnych
band, które od początku Zamieszek bezkarnie topiły kraj w ogniu i krwi, a teraz
najwidoczniej postanowiły siać spustoszenie w Górach, gdzie w odosobnieniu żyła mało
liczna i bezbronna ludność. A jednak nikt z nich nie przeżył. Ci, którzy zbiegli z pola walki -
dziesiątka może - wisieli martwi na gałęziach brzozy i to w jakim stanie! Tym razem nie było
to dzieło zwierząt, ale ludzi.
Na nagich ciałach widoczne były ślady tortur, które pierwszy z napotkanych starców
tak skromnie nazwał „odstraszającym ostrzeżeniem”, a mówiąc to, uśmiechał się pod wąsem i
z satysfakcją potrząsał głową...
Ponieważ trupy straszliwie cuchnęły, jeźdźcy zawrócili na drogę. Abaj został jeszcze
chwilę, lustrując ziemię w zaroślach. Dogoniwszy Pikkendorffa, oświadczył:
- Tu była cała armia, panie pułkowniku.
- Armia? Co przez to rozumiesz?
- Co najmniej kilka szwadronów. Sześćset, może siedemset koni.
I
- Pasterze j aków mieliby stworzyć armię? Niemożliwe.
Na mocy zezwolenia książęcego od czasu pacyfikacji mają swoją własną milicję -
około trzydziestu ludzi, by zapewnić porządek na tym terenie, pilnować przełęczy i
patrolować górskie ścieżki, ale zrobić z tego siedmiuset jeźdźców
- niemożliwe. Powtarzam: niemożliwe! Musiałeś się pomylić.
- Abaj nigdy się nie myli, panie pułkowniku - odpalił
Ołmiata. - Abaj umie patrzeć. Abaj mówi tylko to, co widzi. Ale skoro tak pan
twierdzi...
I zamknął się w pełnym urazy milczeniu.
Wróciwszy do zrujnowanej chaty, ujrzeli trzech jeźdźców, którzy czekali na nich
pośród zgliszcz. Dwaj mieli na sobie brązowe bluzy ściśnięte w talii paskiem i czapki ze
skórzanym daszkiem lokalnej milicji. Mieli sterczące wąsy i kwadratowe głowy górali, siodła
okryte baranią skórą, małe, kudłate i krępe koniki tutejszej rasy, na górskich ścieżkach równie
sprawne jak muły. Trzeci z jeźdźców należał do całkiem innej kategorii. Ubrany był w
elegancki strój kawalerzysty - jedwabną, zieloną kurtkę podbitą karakułami, nieskazitelnie
białe bryczesy i długą różową szarfę, na szyi miał złoty łańcuszek z gwizdkiem (także ze
złota), rysy szlachetne, cerę matową, nos orli, a oczy błękitne, co sugerowało przynależność
do starych rodzin szlacheckich z Gór, pochodzących jeszcze z dawnych czasów emirów. Mógł
mieć około trzydziestu lat.
- Siergiej Alraman, komendant tutejszej milicji - przedstawił się.Z wyrazami
szacunku, panie pułkowniku.
Potem zwrócił się do biskupa:
- Wasza Ekscelencjo, jestem pańskim oddanym sługą.
Po tych grzecznościach powiedział:
- Widzę, panie pułkowniku, że byliście tam, na polanie.
Widzieliście, co się stało. To prawda, nie mieliśmy dla nich^i litości. Ci nędznicy
drogo nam zapłacili. Mieszkały tu cztery rodziny (wskazał na maleńki cmentarz). Starcy,
kobiety, dzieci... Nie oszczędzili nikogo. Zwłaszcza kobiet i dzieci.
Te bestie rzuciły się na nie. Stan, w jakim znaleźliśmy ich ciała, nie pozostawiały
wątpliwości, jakie potworności musiały przejść. Żyjemy w przeklętych czasach. Moja dusza
rozpacza, panie pułkowniku. Ale dorzuciłbym też dwa całkiem nowe uczucia. Pierwsze, to
obrzydzenie. Drugie - ogromna nienawiść.
Cóż można było powiedzieć, poza słowami współczucia?
I Sylwiusz ich nie poskąpił.
- Zrobiłbym to samo - dorzucił - i gratuluję panu wzorowej operacji. Dziwi mnie
jednak, biorąc pod uwagę rozproszenie oddziałów, piorunujący efekt pańskiego działania.
- To nienawiść, panie pułkowniku. Święta nienawiść pomnaża siły. Nadchodzą takie
czasy, że z całym szacunkiem doradzałbym i panu zgromadzić jej pokaźny zapas.
Spojrzenia, które wymienili, świadczyły o tym, że doskonale się rozumieją.
- Ilu ma pan ludzi, panie komendancie? - spytał Sylwiusz.
- Dwudziestu w stałym oddziale milicji, plus około piętnastu ochotników. W sumie:
trzydziestu pięciu, ze mną
- trzydziestu sześciu.
- Trzydziestu sześciu? Żadnych posiłków?
- A może mi pan pułkownik powiedzieć, skąd niby miałbym wziąć posiłki? Może mi
pan wyśle pluton swojej
prześwietnej kawalerii? Jesteśmy tu odcięci od świata, od wszelkiej władzy, zdani
wyłącznie na własne siły!
- Proszę się nie gniewać, komendancie - Sylwiusz powiedział uspokajająco. - I
potraktować moje niedowierzanie jako wyraz hołdu dla waszej odwagi. Możliwe, że
znaczenie miała także jakość waszego uzbrojenia. Wspaniała broń!
Mówiąc to, wskazał na karabiny - takie same, jak te, które już widzieli, oraz na długą,
zakrzywioną, podobną bułatowi szablę.
Alraman uśmiechnął się.
- Kontrabanda, panie pułkowniku. Kiedy tylko zrozumieliśmy, że z Miasta nie
nadejdzie już żadna pomoc, odświeżyliśmy kontakty z karawanami kupców, które
przemierzają Pustynię Wschodnią, a wiosną przybywają na drugą stronę gór, by zaopatrzyć
się w wodę. Tak naprawdę, nigdy nie zaprzestaliśmy z nimi handlu. Herbata, cukier, jedwab,
bursztyn... Jego Wysokość przymykał na to oko. Panie świeć nad jego duszą...
Sylwiusz rzucił mu zdziwione spojrzenie.
- Skąd pan wie, komendancie, że Jego Wysokość nie żyje?
- Po prostu, wiemy - odparł wymijająco Alraman.
I wrócił do poprzedniego wątku.
- Przełęcz Południowa jest zamknięta, o czym, zresztą, sami się zapewne
przekonaliście, panie pułkowniku (a Sylwiusz pomyślał, że komendant jest zdecydowanie
dobrze poinformowany), czekaliśmy więc, aż przełęcz Północna stanie się przejezdna. Na
szczęście, w tym roku odwilż przyszła szybciej. Nasze koniki potrafią w górach dokony-
wać cudów, a szczęście nam sprzyjało. Kupcy przybyli na spotkanie.
Sylwiusz miał ochotę go spytać, jak się na to spotkanie** umówił z wędrownymi
kupcami z drugiego końca pustyni, ale się powstrzymał. Przez chwilę rozmawiali o czymś
innym. Biskup Van Beck wyraził wolę odprawienia mszy niedzielnej w kościele św.
Piotrowina. W oczach Alramana po - ¦ jawił się cień.
- Mszę, Wasza Ekscelencjo? Obawiam się, że nasz mały kościółek będzie całkiem
pusty. Pod nieobecność księdza i ze względów bezpieczeństwa, które z pewnością ksiądz
biskup rozumie, nasz zakrystian ukrył wszystko, co miało charakter sakralny. Wydaje mi się,
że zabrano stamtąd nawet dzwon z godłem księcia UlikaFryderyka V, pochodzący z czasów
budowy kościoła. Jednakże, jeśli ksiądz bardzo tego chce...
- Postarajcie się chociaż powiesić ten dzwon - powiedział biskup. - Resztę
potrzebnych rzeczy mam w moich jukach.
- Zrobię, co w mojej mocy, Wasza Ekscelencjo - zapewnił Alraman, ale najwyraźniej
nie był tym zachwycony.
Rozmowę przerwał Abaj, który uważnie obserwował niebo.
- Wiedziałem, że wróci! Ten ptak! - obwieścił triumfalnie. - Jest dokładnie nad nami,
panie pułkowniku!
Orzeł królewski kreślił na niebie kręgi, coraz mniejsze w miarę, jak zniżał lot. Nie
poruszał skrzydłami. Spektakl był pełen godności i majestatu. Alraman wyjął zza pasa
skórzaną rękawicę i włożył ją na lewą rękę. Potem, uniósłszy do ust wiszący na szyi złoty
gwizdek, wydobył z niego długi i ostry, nie-
mai nieznośny dla uszu dźwięk. Ptak opadł jak kamień i osiadł na ręku Alramana,
składając swe ogromne skrzydła i obrzucając otaczających go ludzi dzikim spojrzeniem.
- Moje gratulacje, komendancie - powiedział Sylwiusz. - Jest pan właścicielem
prawdziwego cudu. Wiedziałem, że nasi górale mają talent do oswajania zwierząt, ale nie
miałem pojęcia, że można oswoić orła królewskiego.
Naprawdę, szczerze gratuluję.
Z rozmysłem tak dobrał słowa i Alraman nie omieszkał na nie zareagować. Jego złość
była tak oczywista, że zrozumiał to nawet jego koń, który zaczął wściekle grzebać kopytem.
- Panie pułkowniku - rzekł komendant głosem smagającym niczym bicz - mimo
szacunku, jaki jestem winien pańskiej osobie i funkcjom, nadanym panu, podobnie jak i mnie,
przez zmarłego księcia, pozwolę sobie zauważyć, że w tym, co pan powiedział, do przyjęcia
jest tylko jedno słowo. Tak, Draa jest cudem i dowodem na to, że istnieje
Bóg ceniący wielkość, szlachetność, odwagę i piękno. Co do reszty, pułkowniku, to
przed podbojem moi przodkowie zażądaliby od pana satysfakcji z szablą w ręku. Po pierwsze,
Draa nie jest moją własnością. Draa nie należy do nikogo, bo dotąd nie spotkał nikogo
potężniejszego od siebie. Draa króluje nad własnym królestwem i sieje postrach wśród
nędznych stworzeń. Nie udomawia się orła królewskiego, Bóg nie pozwoliłby na taką
nikczemność. Nie oswaja się orła królewskiego, a na pewno nie można oswoić Draa, bo on by
na to nie pozwolił. Draa sam sobie wybiera przyjaciół i wrogów. Bycie jego przyjacielem to
wielki zaszczyt i dumny jestem, że mnie to spotkało. Kiedy Draa przylatuje usiąść na moim
ręku, czyni to jako równy mi stanem i jako sojusznik.
I
I musi pan wiedzieć, pułkowniku, że to, co się tyczy Draa, tyczy się także ludzi z Gór.
Powiedział pan wyniośle „nasi górale”. Nie wolno już panu używać tego zaimka
dzierżawczego. I mnie również nie wolno. To nie są moi górale.
Pełne prawo tak mówić miałby jedynie...
Przerwał gwałtownie, nie jak ktoś, kto zdał sobie sprawę, że przebrał miarę, ale jakby
w porę się pohamował, by nie zdradzić sekretu. Przyjmując spokojnie tę lekcję, Sylwiusz
skinął mu przyjaźnie. Przez cały ten czas ptak nie spuszczał z niego oczu. Alraman skłonił
sztywno głowę.
- Żegnam, panie pułkowniku!
A zwracając się do biskupa, powiedział:
- Będzie ksiądz biskup miał swoją mszę!
Po czym spiął konia i odjechał galopem na północ, za nim zaś popędzili jego dwaj
kawalerzyści, którzy nie wypowiedzieli ani słowa.
- Do kroćset! Co za typ! - stwierdził Van Beck. - Ale trzeba przyznać, Sylwiuszu, żeś
go sprowokował. Co cię ugryzło?
- To prawda - przyznał Pikkendorff - zrobiłem to specjalnie i nie żałuję, że go
wyprowadziłem z równowagi.
Jego czeczeńska krew zrobiła resztę. Teraz wszystko widzę jaśniej i jedno jest pewne:
ten Alraman nas nienawidzi.
Święta nienawiść, o której wspomniał w kontekście tej bandy zabójców, odnosi się
także do mnie, do ciebie, Osmondzie, do nas wszystkich - całej naszej siódemki.
- Przecież nie daliśmy mu żadnego powodu...
- Ależ zastanów się, Osmondzie. Skąd pochodzimy?
Skąd przybyliśmy? Stamtąd. Z Miasta. Z Miasta, z którego przybyły do nich te
szakale w ludzkiej skórze, by zmasakro-
wać ich kobiety i dzieci. I być może jeszcze wrócą. Są tej samej rasy, co my. Możemy
się spalić ze wstydu, ale to nasi krajanie. Alraman nie widzi między nami żadnej różnicy.
A może raczej postanowił już jej nie dostrzegać.
- Faktycznie, nie przepełnia go chrześcijańskie miłosierdzie. Ten widok, tam, na
polanie... Straszne. Sposób, w jaki on i jego ludzie dokonali zemsty, te odrażające tortury,
chyba jeszcze gorsze od tych, którymi splamili się tamci nędznicy...
Jak zawsze, gdy czuł, że jego dusza się gubi, uniósł do warg swój krzyż i ucałował go.
Pikkendorff zwrócił uwagę na ten gest.
- Co nie zmienia faktu, Wasza Ekscelencjo, że Alraman ma rację. Kto wie, może dziś,
by przeżyć, trzeba odrzucić chrześcijańskie miłosierdzie? Ci, którzy będą przy nim obstawać,
zginą. Alraman nie chce do nich należeć - ot, co...
Zastanawiali się potem, czy zważywszy na zachowanie
Alramana, nie powinni przez kilka najbliższych dni zachować szczególnej
ostrożności: rozstawić nocne warty w obozowisku, rozciągnąć nieco kolumnę, by nie wpaść
wszyscy naraz w ewentualną zasadzkę, a może - przeciwnie - zbić się w zwartą grupę i
czuwać nieustannie z karabinem w garści.
Tancrede, Bazin du Bourg i kadet Venier byli za. Młodość pchała ich do
wojowniczych czynów. Abaj i Wasyl, jako starsi, wykazywali większy sceptycyzm.
Zadecydował Pikkendorff, stawiając na lojalność Alramana, bo nic, przynajmniej na razie, nie
pozwalało w nią wątpić.
Gdy ponownie ruszali w drogę, Abaj przerwał milczenie.
- Ten ptak, panie pułkowniku...
- No, dobrze. Mów, co cię dręczy?
- Abaj długo przyglądał się ptakowi. Abaj umie patrzeć. Abaj zauważył. Pod piórami,
na prawej nodze, mtfi przytroczony mieszek. Ten ptak przenosi wiadomości. Po drugiej
stronie gór są jacyś ludzie. Tam wczoraj ptak poleciał i stamtąd dziś przyleciał.
- Kupcy - stwierdził Bazin du Bourg. - Alraman mówił o kupcach. To pewnie jedna z
karawan. Orzeł posłużył im za posłańca, kiedy umawiali się na spotkanie.
Abaj tylko potrząsnął głową. Za to brygadier Wasyl wyrzucił z siebie potok słów. Jego
oczy błyszczały z podniecenia, słowa potykały się o siebie wzajemnie.
- Kupcy? Co też pan chorąży opowiada? Jacy kupcy?
Czy pan chorąży zapomniał, że trzydzieści lat temu byłem w oddziale kapitana
Kostrowickiego podczas kampanii przeciwko Czeczenom? Czy to kupców widzieliśmy wtedy
w szyku bojowym ze sztandarami na wietrze? Ach, nie macie pojęcia, jakim człowiekiem był
kapitan! Ja, który go znałem, dzieliłem z nim mesę i słuchałem jego opowieści na biwaku,
nawet przez chwilę nie mógłbym pomyśleć, że to dla jakichś kupców wrócił tu sam jeden, by
dać się zabić!
Dusił się z oburzenia. Nikt już zdawał się nie pamiętać, że dzielny brygadier Wasyl
prawdopodobnie widział tylko dalekie cienie, niejasne i trudne do rozpoznania sylwetki.
Trzydzieści lat później zmyślał i upiększał wspomnienia. Naiwny kawalerzysta z oddziału
Kostrowickiego dostał tam dobrą szkołę. Pozostali patrzyli na niego z sympatią.
- Wiecie, Wasylu - powiedział poważnie Pikkendorff
- może i macie rację? Kostrowicki gardził kupcami. Dla nich nie zrobiłby nawet
kroku.
Brygadier zaczerwienił się ze szczęścia.
- Sam pan widzi, panie pułkowniku! Czeczeni! Postawiłbym na to mój żołd!
- Nie ma już żołdu, Wasylu. Nasz generałkwestor
Miasta nie pojechał z nami.
Rozległy się spontaniczne śmiechy. Pieniądze już się nie liczyły. Niech żyje życie!
- No cóż, w takim razie postawiłbym... no, nie wiem... o, mój tytoń i manierkę, że tam
są Czeczeni!
- Zatrzymajcie swój tytoń, Wasylu. Po dwóch dniach jazdy od Świętego Piotrowina,
czyli w przyszły wtorek, dotrzemy do Przełęczy Północnej - tej, o której mówił Alraman, i to
wy, brygadierze, będziecie na czele naszego oddziału. Wtedy się przekonamy. Mimo
wszystko jednak...
I Sylwiusz przypomniał im, że historycznie rzecz biorąc, żadna z tych hipotez nie
wytrzymywała konfrontacji z rzeczywistością. Podbijane od dawien dawna i ze zmiennym
szczęściem Góry, ostatecznie zostały spacyfikowane przed dwustu pięćdziesięciu laty przez
księcia UlikaFryderyka V.
Od tego czasu Czeczeni zasymilowali się z ludnością Miasta, zachowując jedynie
pewien rys etniczny i swoistą ostentację w ubiorze. Ich język był już martwy. Kiedy
wybuchły
Zamieszki, studiowała go już tylko garstka niegroźnych marzycieli. Ostatni emir
uciekł z setką swoich niereformowalnych zwolenników na drugą stronę Gór i pochłonęła ich
pustynia. Nikt ich już więcej nie widział...
Nieco później, jadąc strzemię w strzemię z biskupem, Sylwiusz zwierzył się mu:
- Mimo wszystko, mam wątpliwości. Wydaje mi się, że ostami komendant górskiej
milicji, mianowany przez księcia
Welfa, nie nazywał się Alraman. Mam wrażenie, że to był szanowany starzec, bez
reszty oddany koronie, a nazywał się... Słamin... nie, chyba Słaminow... Tak czy owak, nie*
Alraman. Zastanawiam się, kim jest Alraman?
Na pewno kimś, kto umiał się zachować. Nienawiść nie wykluczała kurtuazji.
Prawdziwy pan. Na godzinę przed zapadnięciem nocy spotkali na drodze konnego milicjanta,
który czekał na nich, tak samo milczący jak jego towarzysze, i gestem dał im do zrozumienia,
by za nim jechali aż do domu z wypalonej gliny, gdzie wszystko było gotowe na ich
przybycie. Ogień płonął w kominku, a obok leżał spory zapas drewna. Do niskich ścian były
przytwierdzone służące za łóżka ławy, przykryte narzutami z wełny jaka. Poza nimi jedynym
wyposażeniem był stół z nieheblowanych desek, na których leżał świeżo upieczony chleb,
połówka jagnięcia, kosz leśnych grzybów, dzban z jogurtem, słój z konfiturą z borówek,
herbata, masło oraz list od Alramana, w którym przepraszał za skromne przyjęcie i brak
obsługi; przypuszcza jednak, że pan pułkownik, Jego Ekscelencja ksiądz biskup oraz ich
towarzysze na pewno wolą własne towarzystwo niż gruboskórnych i mało rozmownych
górali, którzy tylko by im mogli zawadzać. W rzeczywistości - jak zauważył Sylwiusz -
Alraman izolował ich. Dom nie miał żadnego sąsiedztwa. Milicjant pokazał im znajdującą się
w pewnym oddaleniu studnię i stajnię dla koni z dobrze zaopatrzonym żłobem, po czym
odjechał galopem, zostawiając ich samych.
Tak było przez trzy kolejne dni. Na godzinę przed zmrokiem nagle pojawiał się
milicjant w brązowej bluzie i czapce ze skórzanym daszkiem i prowadził ich bez słowa do
podob-
nej, wiejskiej siedziby, którą właściciele opuścili na noc, zostawiając pożywienie dla
ludzi i koni. We dnie spotykali niewiele osób, które zawsze były poza zasięgiem głosu.
Potężni mężczyźni w grubych, kolorowych kurtkach pozdrawiali ich z daleka nieokreślonym,
przyjaznym gestem, ale gdy Sylwiusz i jego towarzysze podjeżdżali bliżej, by porozmawiać,
tamci natychmiast się oddalali. Alraman musiał wydać stosowne rozkazy, tworząc wokół nich
coś w rodzaju kordonu sanitarnego, którego autochtoni najwyraźniej nie mogli przekraczać.
Sylwiusz i reszta szybko do tego przywykli. To jedynie umacniało ich dobrowolną samotność.
Zastanawiali się tylko, jaki był powód. Czasem jakieś dziewczęta, bardziej ciekawskie lub
nieposłuszne od innych, ociągały się i odprowadzały ich wzrokiem, szybko jednak
przywoływane do porządku przez ojca, brata lub męża, a ich długie, różowe, zielone lub
fiołkowe spódnice mieniły się tęczowo i furkotały w biegu. Oni patrzyli za nimi, podziwiając
smukłe sylwetki. Ich oczy cieszyły też góry, czarne, skaliste zbocza ze złocistymi refleksami,
na których wędrujące słońce wciąż od nowa oświetlało wspaniały spektakl wielobarwnych
minerałów. Droga biegła tuż pod lasem między trawiastymi halami i wonnymi krzewami o
ciemnozielonych liściach z widocznymi śladami zębów jaków. Strumienie spadały ze
szczytów kaskadami, tworzącymi szmaragdowe jeziorka, które wyrywały z ust chorążego
Bazin du Bourga okrzyki zachwytu, okraszone cytatem z Kostrowickiego: „Nic tak nie cieszy
oczu jak widok wesołej, jasnej koronki na smutnym i ciemnym tle...”. Czasem droga biegła
wzdłuż takiego jeziorka otoczonego wierzbami i brzozami, zamieszkanymi przez
najróżniejsze ptactwo. Wtedy zatrzymywali się na
chwilę. Słuchali ptaków, nie widząc ich. Widział je tylko
Abaj, wbijając oczy w listowie i opisując je z zachwytem. Był wśród nich pstry
krętogłów o czarnosrebrzystych piórach,” stary jak ziemia, kogut szetlandzki, równie maleńki
jak szkarłatny, tyran północny z białymi opaskami na ogonie i skrzydłach, bąkojad
czerwonodzioby, płochacz halny i inne, równie zadziwiające okazy, które Abaj rozpoznawał,
podskakując z podniecenia. Wytrzeszczając na darmo łzawiące z wysiłku oczy, którym te
małe cudeńka uparcie umykały, Tancrede spytał w końcu Abaj a, czy naprawdę je widzi, czy
też może są one tylko wytworem jego wyobraźni, podobnie jak zbrojny oddział Czeczenów
był owocem imaginacji dzielnego Wasyla. Wszyscy roześmiali się bez złośliwości, widząc
urażoną minę brygadiera. Abaj uśmiechał się tajemniczo. I tak bytowali w innym świecie,
podczas gdy ziemia się kręciła, a czas płynął.
Trzeci wieczór był inny. Milicjant pojawił się jak zwykle i zniknął tak samo
punktualnie, wskazawszy im przeznaczony na nocleg dom. Tym razem wypowiedział jednak
kilka słów z chropowatym akcentem ludzi z Gór i poradził, żeby byli ostrożni, nie precyzując
jednak, o co chodzi, a tylko groźnie wywracając oczami. Miejsce wydawało się spokojne.
Kiedy weszli do środka, znajdowała się tam jeszcze dziewczyna, dorzucająca drew do
kominka, w którym dopiero co rozpaliła ogień. Była wysoka i piękna i wszyscy zauważyli, że
zdjęła z głowy zieloną chustę, pozwalając czarnym i lśniącym włosom swobodnie spływać na
plecy. Zajęta przygotowaniem domu, na pewno trochę zamarudziła i teraz spieszyła się, by
skończyć jak najszybciej i zostawić nieproszonych gości samych - tak jak jej kazano. Rzuciła
okiem
dookoła, by się upewnić, że niczego nie brakuje, w milczeniu zerknęła na siedmiu
przybyłych, uśmiechając się lekko, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem
Tancrede’a, i bez słowa wymknęła się na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi. Tancrede
przylepił nos do wąskiego okienka, ale ona była już daleko.
Z wielu drobnych szczegółów zorientowali się, że ten dom, a przynajmniej czekające
ich tam przyjęcie, różni się od pozostałych. Takie same ławy, takie same okrycia z wełny
jaków, może tylko w nieco lepszym gatunku. Stół był jednak nakryty białym obrusem i stał na
nim wazon z wiosennymi kwiatami. Był też dzban z jałowcówką i cynowe kubki, ładnie
złożone serwetki, a nawet paczka tytoniu. Ułożone na tacy obok kominka apetyczne baranie
szaszłyki tylko czekały, aż zajmie się nimi kucharz. Abaj wziął się za nie natychmiast i
wkrótce izba napełniła się przywracającym siły zapachem grillowanego mięsa. Byli głodni.
Byli spragnieni.
Czekając, aż Abaj poda do stołu (tym razem należało użyć takiego właśnie zwrotu, by
oddać sprawiedliwość niespodziewanej elegancji posiłku), poczęstowali się jałowcówką,
która okazała się doskonałej jakości i nie ustępowała tej ze stołu zmarłego księcia. Tytoń
pachniał miodem i pieprzem, bardzo podobnie jak ten, którego zwykle używał Pikkendorff.
Nabijając fajkę, Sylwiusz rzucił mimochodem, że bardzo by się zdziwił, gdyby to miłe
przyjęcie zawdzięczali sympatii komendanta Alramana i że raczej jest ono prywatną
inicjatywą właścicieli tego domu. Tylko właściwie - dlaczego?
- Chyba umiem odpowiedzieć na to pytanierzekł biskup, unosząc w górę jeden ze
świeczników i oświetlając ścianę nad nimi. - Spójrzcie...
Na ścianie z jasnej, wypalonej cegły, okopconej u góry dymem z kominka, można
było zauważyć znak, który nie pozostawiał wątpliwości.
- Tu wisiał krzyż - ciągnął biskup - pewnie od wielu lat, może nawet od wybudowania
tego domu. Został zdjęty całkiem niedawno.
- Może był cenny? - powiedział Sylwiusz. - Zabrali go z sobą tam, gdzie spędzą noc.
Jak wrócą, powieszą go na miejsce.
- W takim wypadku zostawiliby gwoździki. Były ich trzy. Widać dziurki. Nie, oni nie
powieszą już tego krzyża.
Zabroniono im tego, więc wyjęli też gwoździe, żeby nie rzucać na siebie podejrzeń.
Krzyż schowali albo go im skonfiskowano. Pamiętasz, Sylwiuszu, te zdewastowane stacje
drogi krzyżowej? Ktoś w tym kraju wyraźnie poluje na krzyże.
- Alraman?
- Prawdopodobnie Alraman. A któż by inny? Mieszkańcy tego domu, a zwłaszcza ta
dziewczyna, próbują nam dać do zrozumienia, że są po naszej stronie, ale nie mogą nam tego
powiedzieć wprost.
- Więc już ich nie zobaczymy? - spytał porucznik Tancrede, który w duchu
kontemplował wspomnienie uśmiechu dziewczyny, niczym gwiazdę pośród ciemnej nocy.
- Nie sądzę - potwierdził Van Beck.
- Może nie powinniśmy kłaść się spać? - zaproponował Tancrede.
- No cóż, jeśli pan chce, niech pan czuwa, poruczniku
- odparł Sylwiusz, posyłając mu przyjazne spojrzenie, ale niech pan będzie ostrożny.
Może to pułapka, zwykły pretekst...:
- Będę ostrożny, panie pułkowniku.
Przez cały posiłek Tancrede siedział milczący, choć zajadał z apetytem. Pozostali
uszanowali jego odosobnienie. Jagnięcina rozpływała się w ustach. Mówili niewiele, zajęci
delektowaniem się tą chwilą ciepłego braterstwa. Potem Sylwiusz dał sygnał do snu. Wszyscy
wśliznęli się pod ciepłe okrycia z wełny jaka i zdmuchnęli świece. Tancrede wybrał ławę tuż
przy drzwiach i położył się w ubraniu. Jego towarzysze szybko zasnęli. Wasyl chrapał.
Minęło trochę czasu.
W pewnej chwili biskup Van Beck jęknął przez sen. Wśród niezrozumiałych słów dało
się usłyszeć coś o „zabitym dzieciaku”... Pikkendorff kilkakrotnie przewrócił się z boku na
bok. Otworzył oczy w ciemności i mruknął: „Po co obciążać się wspomnieniami,
poruczniku?”. Po czym ostatecznie zapadł w sen. Polana żarzyły się jeszcze w kominku. Na
tej małej planecie z wypalonej cegły, której byli jedynymi mieszkańcami, zapanował spokój.
Tancrede bezszelestnie otworzył drzwi i wyszedł, zamykając je za sobą. Spokój panował też
w stajni. Nie było słychać nawet szurania końskich kopyt. Oparty o zewnętrzną ścianę domu,
zawinięty w długi płaszcz, przygotował się na czekanie i był to jeden z najpiękniejszych
momentów w jego życiu, poryw miłości i nadziei, jakiego nie doznał nigdy wcześniej.
Księżyc zabawiał się z chmurami, które gromadziły się coraz liczniej, skracając coraz mniej
liczne chwile bladej, nocnej poświaty.
Potem zasnuły całe niebo aż po horyzont, gasząc wszelkie światło. Wtedy pojął, że
jego oczekiwanie zaraz się skończy.
Na drodze poruszył się kamyk i stoczył ku domowi. Cicho zaszeleściły nadepnięte
gałązki. To były jedyne odgłosy tej nocy. Ktoś szedł w ciemności, uważając, by nie zakłócić
ciszy. Przypomniawszy sobie, że pułkownik zalecił mu ostrożność, Tancrede
pożałował, że wyszedł bez broni. Po chwili jednak wyrzucił sobie ten brak ufności. W końcu
po-’ jawił się przed nim cień - dwie nagie stopy wyłaniające się z długiego, czarnego płaszcza
i bladość twarzy otoczona kapturem. Strach okazał się niepotrzebny - Tancrede rozpoznał
dziewczynę, ona zaś podeszła jeszcze kilka kroków i rzuciła mu się w ramiona. Poczuł jej
zapach natychmiast, gdy jązobaczył. Z całej jej postaci biła prosta woń lawendy.
- Tak się bałam, że nie poczekasz - powiedziała zdyszana. - Musiałam nadłożyć drogi.
Wszędzie są patrole.
Nigdy nie wiadomo, kto się pęta po nocy.
- Skąd jesteś? Kim jesteś?
- Nie pytaj. Mogę ci tylko powiedzieć moje imię, ale nie wolno ci go nikomu zdradzić.
Nazywam się Natalia. Ale nie stójmy tu. Chodź za mną.
Wzięła go za rękę i poprowadziła za dom, do małej przybudówki - komórki lub
służbówki przyklejonej do jego ściany. Weszli przez niskie drzwi do maleńkiej izby
zastawionej narzędziami rolniczymi i wiązkami chrustu, które
Natalia przestawiła w inne miejsce, odsłaniając drugie, jeszcze niższe drzwi, niemal
dziurę w ścianie, przez którą przeciskali się na czworakach. Tancrede’a uderzyła pewna myśl.
- Jeśli ktoś będzie cię szukał, to znajdzie - rzekł. - Te drzwi są teraz całkiem odkryte.
- Boisz się?
- Tak. O ciebie.
- Więc się nie bój. Ktoś z powrotem ułoży te wiązki chrustu aż pod sufit. Zresztą, sam
zobacz (uchyliła drzwi, które na nowo były zastawione), już to zrobiono.
- Kto?
- O to też nie pytaj. Nie mogę ci powiedzieć.
Izba była maleńka, belki sufitu znajdowały się na wysokości głowy. Było gorąco, gdyż
ściana schowka przylegała do komina. Zaskakujący był jej wygląd - ściany okryte narzutami,
a podłoga baranimi skórami, które tworzyły coś na kształt szerokiego łoża, zajmującego
niemal całe pomieszczenie. Zawieszona na ścianie mała lampka oliwna roztaczała łagodne
światło. Był też krucyfiks, którego nie zdjęto
- zwykły, skromny, odpustowy krzyżyk, podobny tym, które niegdyś sprzedawano w
przykatedralnych sklepikach.
Tancrede obrzucił izbę spojrzeniem. Pomimo góralskiej prostoty wnętrza i obecności
krzyża, te rozłożone futra, których przeznaczenie było aż nazbyt jasne, sprawiały, że
kryjówka nie przypominała pokoiku dla służby, ale raczej rodzaj tajemnego miejsca schadzek.
Natalia już się rozbierała. Powiedziała: „Wiem, co myślisz, ale jesteś w błędzie.
Przygotowałam to wszystko dla ciebie. Jutro nie będzie po tym śladu. Chodź, muszę odejść
przed świtem...”.
Kiedy oboje byli już nadzy, przez chwilę stali naprzeciw siebie, przyglądając się sobie
wzajemnie, jak mężczyzna i kobieta, którzy nigdy się nie widzieli, a morze wyrzuciło ich na
brzeg bezludnej wyspy, by połączyli się w miłosnym akcie, będącym wyrazem rozpaczliwej
nadziei. Tancrede zauważył, że po policzku Natalii spłynęła łza, którą otarła grzbietem dłoni i
pokryła uśmiechem. Olśniewająca biel jej skóry oszołomiła go bez reszty - nosiła ją wyniośle,
niczym zwycięską aureolę - i kiedy tak ją podziwiał, ona nie spuszczała z niego wzroku.
Natalia miała oczy zielone i wykrojone w kształt migdałów, z lekką, azjatycką zmarszczką
na powiekach, która pozbawia spojrzenie wszelkiego wystudiowanego wyrazu,
pozostawiając w nim to, co istotne: ukrytą prawdę. Oczy te pochodziły w prostej linii od pra-*
dawnych białych plemion Azji. Na jej szyi wisiał maleńki krzyżyk.
- A teraz - powiedziała - połóż się, proszę. Teraz ja na ciebie popatrzę. Zamknij oczy i
nie otwieraj. Obiecujesz?
- Obiecuję.
Po chwili milczenia spytał:
- Gdzie jesteś?
- Tuż obok ciebie. Nie ruszaj się.
- Co robisz?
- Już mówiłam. Patrzę na ciebie. Patrzę na to, na co mam ochotę. Gdybyś otworzył
oczy, nie miałabym odwagi. Nigdy nie patrzyłam tak na mężczyznę. Nie! Nie otwieraj oczu!
Nie będę miała odwagi do ciebie mówić... To, co widzę, co jest częścią ciebie... Bóg dał to
każdemu mężczyźnie na ziemi.
Bóg jest taki lekkomyślny... Nie! Proszę, nie otwieraj oczu...
Jestem piękna, żywa, młoda, jestem tu, o kilka centymetrów od ciebie, nie mam na
sobie żadnego ubrania, tylko moje własne ciało, i mówię, że to, na co patrzę, podziwiam z
miłością, i że właśnie z miłości...
Mówiła cicho, łagodnie. Powtarzała: „Z miłości... z miłości...”, niczym litanię, przy
czym, klęcząc nad nim, delikatnie i lekko prowadziła jego dłoń, szepcząc: „Z miłości... z
miłości...”
- W imię miłości otwórz oczy - powiedziała.
Była jasnym słońcem i Tancrede zatonął w jej oślepiającym blasku.
Później, w nocy, spytał:
- Dlaczego przyszłaś?
- Mówiłam ci. Z miłości - powiedziała. - Kocham cię.
- Przecież mnie nie znasz. Nigdy mnie nie widziałaś i nie znasz mojego imienia.
Nawet o nie nie spytałaś.
- Nie wyjawiaj mi go. Gdyby mnie przesłuchiwano w sposób... (zawahała się) w
sposób trudny do wytrzymania... Nie znając twego imienia, nie będę mogła go im zdradzić.
Nie będą wiedzieli, o którego z was chodziło, więc nic nie zrobią. W przeciwnym razie...
Wzięła jego twarz w dłonie i spojrzała na niego czule.
- Nie zadawaj mi więcej pytań. Potrzebuję ciebie. Twojej miłości. Bo cię kocham.
On też powiedział, że ją kocha, że nigdy nie zapomni szczęścia, jakie mu dała, że była
ciałem z jego ciała i że jej dusza zawładnęła jego własną, że nigdy już się nie rozstaną, a on
poprosi księdza biskupa, by o świcie połączył ich węzłem małżeńskim, apułkownikamajora,
by to samo uczynił na sposób cywilny, zgodnie z prawem Miasta, że za zgodą pułkownika lub
bez niej zostanie tu, by ją chronić, żyć z nią, mieć z nią dzieci i kochać ją, kochać nade
wszystko, bo ona jest jedyną gwiazdą na jego niebie, bo Bóg stworzył ich oboje po to, by żyli
w nadziei, a przede wszystkim dlatego, że ona jest tak piękna, pięknem niemal świętym, że on
może tylko ją wielbić jako najcudowniejsze z Boskich stworzeń...
Słuchała go ze łzami w oczach, po czym pokręciła głową przecząco.
- Nie możesz ze mną zostać. I nie pytaj, dlaczego. Zbyt wiele rzeczy się zmienia i
jeszcze się zmieni. Nie możesz.
Nie chcę.
- Więc zabiorę cię z sobą. Jutro ruszysz z nami. Znajdź konia. Jeśli nie znajdziesz,
będę szedł pieszo i nigdy się nie rozstaniemy.”*
Cały promieniał, jak rozmarzone dziecko. Uśmiechnęła się do niego.
- Rzeczywiście, nie byłabym wam ciężarem. Jeżdżę konno jak mężczyzna, dobrze
strzelam, rzucam nożem z dwudziestu kroków i nie chybiam celu, nie boję się ani nocy, ani
dnia, znam się na zielarstwie, nie potrzebuję dużo snu, jestem wierna, wytrwała i nikt nie
tknął nigdy nawet włosa na mojej głowie, jeśli sama mu na to nie pozwoliłam. Umiem też
zachowywać się w taki sposób, że kocha mnie jeden mężczyzna, a pozostali nie czują
zazdrości. Nikt przeze mnie nie cierpi...
Olśniona dusza Tancrede’a kipiała od szczęścia.
- Widzisz, jakie to proste? - powiedział, biorąc ją w ramiona.
Ona jednak odparła:
- Nie możesz mnie z sobą zabrać. Nie pojadę. Później zrozumiesz, dlaczego. U kresu
twej podróży pojmiesz i jeśli nadal będziesz tego pragnął, wrócisz. Będę na ciebie czekała.
Wiedział, że jej nie przekona i jeszcze raz się z nią kochał.
Potem
nadeszła
chwila
rozstania.
Gdzieś
niedaleko
zaśpiewał
bąkojad
czerwonodzioby, budząc swych braci i kuzynów, którzy przyłączyli się do niego, ogłaszając
nadejście świtu. Wtedy ona zadała to zaskakujące pytanie:
- Masz pieniądze?
Zbity z tropu, machinalnie przeszukał kieszenie tuniki, znajdując tam złotego ulika, co
kiedyś było sporą sumą.
Zakłopotany spojrzał na monetę, nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić. ‘?
- Daj mi ją - powiedziała.
Zawstydzony, urażony, niemal ogłuszony, poczuł, że w głowie świta mu pytanie, które
z trudem wypłynęło mu na usta.
- Chcesz, żebym ci zapłacił? Mam ci zapłacić za to wszystko?
- Tak, właśnie tego chcę. Jesteś mi to winien. I nie rób takiej miny. Posłuchaj. Byłam
bardzo ostrożna, idąc tu, ale ktoś i tak może się dowiedzieć. Wtedy pokażę tę monetę tym, co
mnie będą przesłuchiwali i powiem: „Ten, z którym spędziłam noc, zapłacił mi za nią. Drogo,
tyle, ile jestem warta. Nie kocham go, jest dla mnie niczym, nawet go nie znam. Przecież
mnie znacie. Zapłacił mi”.
- Ależ to nikczemne! - wykrzyknął. - Nie mogę się na to zgodzić. Wszyscy będą tobą
gardzili!
- Tak, będą mną gardzili. W Górach gardzi się prostytutkami i poddaje się je chłoście,
jeśli się zadają z cudzoziemcami, ale się ich nie zabija, bo są złem koniecznym dla tutejszych
brutali, natomiast karze się niewierne żony i nadejdzie dzień, gdy sieje będzie kamienowało
bez litości. Ja ujdę z życiem. Dla ciebie.
- Ale nikt ci nie uwierzy! Natalio, spójrz na siebie...
Czy sądzisz, że przypominasz te kobiety, którym się płaci?
Ależ nie! Nie!
- Och, nie martw się, uwierzą mi...
Widząc, że on niemal traci zmysły, niepewny i targany wątpliwościami, dodała:
- Jestem doskonałą aktorką.
- Ale jak długo będziesz mogła grać? Przyjdzie chwila, że zażądają od ciebie, byś
zagrała tę rolę naprawdę, żebyś poszła do łóżka z mężczyzną, może nawet tutaj, w tej izbie!”»
A ten mężczyzna ci za to zapłaci. Co wtedy zrobisz? Powiedz!
Uśmiechnęła się promiennie.
- Nie będzie go na mnie stać. Po prostu. Jeśli masz inne złote monety, daj mi je, a ja
im je pokażę, jaka jestem droga.
Wycenie się tak wysoko, że żaden z tych wieprzy nie będzie mnie miał, nawet jeśli
rzuci mi pod stopy wszystkie swoje bogactwa. Będą zdychali z pożądania, ale u nas, w
Górach, prawo jest prawem - to prostytutki wyznaczają cenę. To zadośćuczynienie za
pogardę.
Potem dodała łagodniejszym tonem:
- Mężczyzno, którego kocham. Mężczyzno, którego kocham tak bardzo. Ty, którego
kocham ponad wszystko, i którego Bóg Ojciec podarował mi na całe życie, na wieczność, nie
rozpaczaj, błagam. Zabierz mnie ze sobą, zabierz mnie w twoim sercu...
Otworzywszy niskie drzwiczki, bezszelestnie wymknęła się na zewnątrz. Wiązki
chrustu były już odsunięte. Na wciąż jeszcze ciepłych i przesiąkniętych jej zapachem pledach
błyszczał mały, złoty krzyżyk, który miała na szyi.
Wziął go do ręki i wrócił do domu. Wyciągnięty w ciemności na swojej ławie, gdy
jego towarzysze spali jeszcze w najlepsze, leżał z otwartymi oczami, trzymając w złożonych
dłoniach krzyżyk. I tak zastał go świt.
Zbliżali się do Świętego Piotrowina. Teraz nie widywali już nikogo - ani z bliska, ani z
daleka, choć przecież, zgodnie z tym, co im mówiono, kraina, którą przemierzali tego
niedzielnego poranka, miała być bardziej ludna. Widzieli skupiska domów, doskonale
utrzymane pola pszenicy, dróżka stała się szersza i zamieniła się w bitą drogę, ale domy były
opustoszałe, drzwi i okiennice zamknięte, z kominów nie unosił się dym, a na drodze nie było
żywego ducha.
- Atmosfera się zagęszcza - stwierdził Van Beck. - Zaczynam się obawiać o moją
mszę.
- Alraman nam ją obiecał - powiedział Sylwiusz. - Kręcił nosem, ale obiecał. I
dotrzyma słowa. Myślę, że zaskoczy nas całkiem co innego.
Mimo wszystko, podjął pewne środki ostrożności - zwiększył odległości między
jeźdźcami, wszyscy trzymali w ręku broń gotową do strzału, Abaj pojechał przodem, a
porucznik Tancrede został z tyłu jako ariergarda, o co zresztą sam poprosił. Jechali tak bez
żadnych przeszkód do około dziesiątej. Pikkendorff, zdziwiony nieco nonszalanckim
zachowaniem Tancrede’a, musiał kilkakrotnie wysyłać do niego kadeta Veniera z rozkazem,
by nie zostawał za bardzo w tyle, gdyż porucznik zdawał się ociągać, często odwracając,
nasłuchując i obserwując okolicę. W końcu, spiąwszy konia do galopu, Pikkendorff pojechał
do niego osobiście, by zażądać wyjaśnień.
- No, co się z panem dzieje, poruczniku?
- Ktoś może za nami jechać, panie pułkowniku. Moim zadaniem jest to sprawdzić.
- Z jakim skutkiem?
- Nikogo nie ma, panie pułkowniku - odparł młody człowiek z miną wielce
nieszczęśliwą.
Sylwiusz spojrzał na niego współczująco.
- Widziałem, jak pan wychodził tej nocy, Ryszardzie.
I widziałem, jak pan wrócił. Mam bardzo czujny sen. Gdzie pan był? Z kim?
Tancrede milczał. ^
- Powinien pan brać przykład z naszego najmłodszego towarzysza. Żadne
wspomnienia nie turbują kadeta Veniera.
Kobiety przychodzą, odchodzą, a on szybko o nich zapomina. Nie ma sensu oglądać
się za siebie. Wspomnienia pana nie dogonią.
- Nie chodzi o wspomnienia, panie pułkowniku.
- Więc o co?
- O nadzieję.
Ach, tak! Sylwiusz zamyślił się przez chwilę. Nadzieja czepiała się ich kurczowo. Dla
niego - Miriam, dla Osmonda Van Becka - Bóg, dla brygadiera Wąsy la - Czeczeni!
A teraz przyszła kolej na Ryszarda Tancrede’a. Ponieważ podejrzewał, że Abaj myśli
jedynie o tym, by odnaleźć swój las, a romantyczny Bazin du Bourg wita każdy ranek, nie
kryjąc szczęścia z nowo odkrytego wiersza Wilhelma Kostrowickiego, wieczorem zaś kładzie
się spać, żyjąc wyłącznie nadzieją na dzień następny, wolny od takich obciążających uczuć
pozostawał już tylko kadet Venier, silny chłodną determinacją swoich szesnastu lat. Ale kto
wie, może i on miał w głowie jakąś ukrytą myśl?
- No dobrze, Ryszardzie, proszę za mnąpowiedział, klepiąc go po przyjacielsku w
ramię. - Jesteśmy prawie na miejscu.
Krzyknął „naprzód” i obaj pomknęli, by dołączyć do towarzyszy. Oddział był już
razem. Na drodze czekali na nich trzej milicjanci na małych, kudłatych koniach. Dwóch, w
tym jednego podoficera, nie znali, trzecim był ich wczo-
rajszy przewodnik. Podoficer z wrogą miną odezwał się chropowatym głosem w
ledwo zrozumiałym języku. Jeśli i on pochodził z gór, to chyba z bardzo daleka.
- Na rozkaz komendant milicji Alraman, ja kazać wam wczoraj powiedzieć, że macie
uważać!
Oburzony arogancją tonu, Sylwiusz nie odpowiedział osobiście i obarczył tym
brygadiera Wasyla, który był temu gburowi równy stopniem i energicznie zaczął od tego, że
panu pułkownikowimajorowi należy się regulaminowe powitanie. Tamten zasalutował
niedbale. Naciskany przez Wasyla, powtórzył powitanie kilkakrotnie, aż zyskało prawidłową
formę. Podoficer pienił się z wściekłości. Miał twarz puszczyka i małe, złe oczy. W końcu,
nadal za pośrednictwem Wasyla, nawiązano dialog. Faktycznie, ten tu obecny milicjant
nakazał im (ale właściwie, jakim prawem?) ostrożność, ale uczynił to tonem groźby, który nie
spodobał się panu pułkownikowi, a poza tym, nic z tego nie zrozumieli i nie przejęli się
specjalnie, bo przecież byli gośćmi - jak co wieczór zresztą - komendanta Alramana, ponadto
spali doskonale i nikt im nie przeszkadzał... Puszczyk żachnął się.
- Wy nie rozumieć! Nie rozumieć! Być ostrożni, znaczy nie widzieć nikogo.
Sylwiusz rzucił okiem na Tancrede’a, któremu krew odpłynęła z twarzy, i postanowił
wziąć sprawy w swoje ręce.
Przede wszystkim rozkazał trzem milicjantom zsiąść z koni i stanąć przed nim w
szeregu. To ich ostudziło.
- A zatem? - spytał Puszczyka, podkreślając pytanie władczym ruchem brody.
- Nie widzieć nikogo, znaczy nikogo. A ktoś przyjść.
Dziewczyna...
Tym razem Sylwiusz unikał spojrzenia Tancrede’a. Parodiując podoficera, rzucił:
- Dziewczyna? Nie widzieć żadnej dziewczyny. się pomylić. A może kłamać?
Potem, zwracając się do swych towarzyszy, spytał:
- Co to za typ? Czy on sądzi, że ma prawo zarzucać nam kłamstwo?
Wszyscy zwarli szeregi, ostentacyjnie odbezpieczając zamki karabinów.
Tamten zawahał się.
- To wy kłamać. Dziewczyna tam być. Kurwa. My ją poszukać i znaleźć. Wtedy pan
Alraman ją wy chłostać. Chłostać do krwi.
Sylwiusz zauważył mimochodem, że zmieniło się stanowisko Alramana. Z
komendanta stał się „panem”, którego to tytułu nie używano w Mieście i na podległych mu
terenach.
- A właśnie - zapytał - gdzie jest teraz komendant
Alraman?
- Pojechać w góry. Kazać mi dowodzić milicja. A wy...
- Dosyć! Brygadierze, niech pan powie temu podoficerowi, żeby mi zszedł z oczu. On
i jego ludzie. Odjeżdżamy.
Do wsi Święty Piotrowin wjechali pełnym galopem.
Tamci jechali za nimi w odpowiedniej odległości, z bronią na ramieniu, pozornie
spokojni. Na posterunku milicji z budki strażniczej wyszło dwóch wartowników i podnieśli
przed nimi szlaban, nie salutując. Wieś ciągnęła się po obu stronach jedynej drogi, wzdłuż
której leżało z pięćdziesiąt domów, równie opustoszałych i zamkniętych jak te, które widzieli
rano, z tym że ich mieszkańcy musieli się stąd wynieść całkiem niedawno. W kurnikach
gdakały kury, w zagrodach
baraszkowały króliki, zwierzęta nie wyglądały na głodne czy spragnione, a na
pobliskich pastwiskach spokojnie szczypało trawę kilka sztuk rogacizny. Wszystko
wskazywało na to, że ludzie musieli opuścić wieś tylko na ten jeden dzień.
- Wypędzili ich - stwierdził biskup Van Beck. - Ale niektórzy musieli się opierać.
Spójrzcie.
„Pan” Arlaman z pewnością się nie patyczkował. Krnąbrnych usunięto siłą, potem
splądrowano ich domy. Drzwi i okiennice wyważono, meble połamano, ograbiono kurniki,
potłuczono szyby i statki, a nad każdym z kominków, na okopconej ścianie, widoczny był
ślad po usuniętym krzyżu.
Ale to była mniejszość. Naliczyli może z pół tuzina domów, które przedstawiały taki
żałosny widok. Kiedy przejeżdżali przed siedzibą lokalnych władz - ostatnim budynkiem,
który wyglądał na jeszcze zamieszkany, wypadł stamtąd milicjant i zerwał jakieś wywieszone
na tablicy ogłoszenie, z pewnością po to, by ukryć je przed ich ciekawskimi oczami, po czym
zniknął w środku, zamykając za sobą drzwi. Na balkonie nie wisiała żadna flaga, ale za
żelaznymi kratami okien czuło się obecność innych milicjantów.
- Urocze powitanie - zauważył Sylwiusz.
Kościół był naprzeciwko. Jak im powiedział Alraman,
„ze względów bezpieczeństwa” pozbawiono go (ukrywając) wszystkiego, co miało
charakter sakralny. Zrobiono nawet więcej. Krzesła, klęczniki, ławki, stalle, fotel kapłana, a
nawet cokoły rzeźb - wszystko znikło. Co ciekawe, na kamiennych płytach podłogi rozłożono
chodniki z juty. Przenosiny ołtarza musiały zostać zakłócone ich przybyciem, nie było za to
tabernakulum, świeczników ani retabulum; po
tym ostatnim zostały tylko haki, z których zwisały jakieś drewniane drzazgi, dobitnie
świadczące o tym, jak niechlujnie i arogancko została przeprowadzona cała operacja.
Wśród** lodowatych ścian, z których uciekła wszelka łaska, biskup
Van Beck zaczął szykować się do odprawienia nabożeństwa, kazawszy przynieść ze
swych podróżnych sakw to, co nazywał „ołtarzem polowym”, z rozłożonym na części
krzyżem biskupim na czele. Z małej, znajdującej się w głębi chóru dzwonnicy zwisał
pojedynczy sznur. Unosząc głowę, można było zobaczyć dzwon i jego drewnianą ramę.
Alraman dotrzymał słowa. Ani śladu zakrystiana. Kadet Venier zaofiarował się go zastąpić.
Zrobił to z ochotą, radośnie napinając bicepsy. Zadzwonił. Dzwonił niezmordowanie. Biskup
z mitrą na głowie i krzyżem w dłoni stanął w progu, otoczony eskortą w czarnych płaszczach
i białych rękawiczkach - jak przystało na księcia Kościoła, który przybył z wizytacją i
zamierza uroczyście wejść do świątyni. Oczywiście, nie oczekiwał nikogo, ale i tak, wbrew
sobie, zwlekał. Dźwięk dzwonu płynął ulicą, odbijał się od dachów, by uderzyć o góry i
powrócić zwielokrotnionym echem, które rozchodziło się po polach, lasach, aż po najdalsze
osady, po kres tej ziemi, docierając może nawet do domów z palonej cegły, gdzie słyszały go
ukryte za okiennicami, przerażone kobiety i potajemnie kreśliły znak krzyża. Kadet Venier
dzwonił. Sylwiusz przypomniał sobie dzwon katedralny, który on także rozkołysał na próżno,
bo żaden z mieszkańców Miasta nie wylazł ze swojej nory w przededniu ich odjazdu, dawno,
dawno temu...
- Oto niespodzianka, którą nam przygotował Alraman - powiedział biskup Van Beck. -
Wygrał. Nikt nie przyjdzie.
Ukryty bezpiecznie za oknem domu naprzeciwko mili-
cjant uśmiechał się złośliwie. Zdawało się, że nawet Bóg stąd odszedł i biskup Van
Beck szukał go z trudem, mobilizując resztki swej wiary, by w momencie konsekracji stanąć
przed Nim, nie popełniając świętokradztwa. Kiedy wzniósł hostię w górę, Pikkendorff dał
rozkaz „prezentuj broń”. Historia zatoczyła koło. Wrócili do czasów pierwszych podbojów,
gdy msze odprawiano tylko dla walczących pułków księcia UlikaFryderyka V,
przebywających pośród wrogich tubylców, których nawrócenie było jeszcze odległe, z tą
tylko różnicą, że dziś to zdobywcy byli w odwrocie, było ich tylko siedmiu i po dwustu
pięćdziesięciu latach chrześcijaństwa dobra nowina odchodziła stąd razem z nimi. Winorośl
się nie przyjęła. Co było przyczyną? Zapewne miłosierdzie... „Wszechmogący Boże -
pomyślał biskup w chwili, gdy odchodził od ołtarza - czy taka była Twoja wola?
A może w ogóle już nie masz żadnej woli?”.
Po mszy nie zwlekali już ani chwili i odjechali na północ.
W pewnej odległości od wioski, tuż obok samotnego domu, jadący na przedzie kadet
Venier zawrócił nagle konia i podjechał do nich galopem.
- Trzy kobiety, panie pułkowniku - oznajmił flegmatycznie. - Trzy kobiety
przywiązane do drzew. W dosyć żałosnym stanie.
- Żyją?
- Tak sądzę. Słyszałem jęki.
Tancrede już spinał konia.
- Proszę zostać przy mnie, poruczniku - polecił Sylwiusz.
Potem wydał rozkaz, by zanim zbliżą się do domu, rozpoznać teren i wykluczyć
jakiekolwiek niespodzianki. Zbędny
trud. Nie było nikogo poza tymi trzema nieszczęsnymi kobietami, nagimi i
przywiązanymi do trzech młodych brzóz
- brzuchem do pnia - za nogi i związane nad głową ręce.*
Ich ramiona i plecy nosiły liczne ślady bicza i wciąż jeszcze krwawiły. Ta
nikczemność dokonać się musiała całkiem niedawno. Kaci bili mocno i wyglądało na to, że
szczególnie chętnie wyżywali się na delikatnej skórze najmłodszej z kobiet, której czarne
włosy unurzane były we krwi. Tancrede, ledwie żywy, z walącym sercem, pierwszy zeskoczył
z konia. Opanował się jednak na tyle, by zrobić, co trzeba. Zaczerpnąwszy wiadrem wody ze
strumienia i wyciągnąwszy z torby kawałek czystego płótna, zaczął bardzo delikatnie
obmywać rany dziewczyny, szepcząc przy tym uspokajające słowa. Potem rozłożył na ziemi
swój czarny płaszcz, nożem przeciął więzy, wziął w ramiona białe ciało i niezwykle ostrożnie
złożył na futrzanym podbiciu. Zemdlona do tej pory dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała
na niego. Po jej policzkach spływały łzy, ale nie była to Natalia. Kiedy tak leżała, wydawała
się zupełnie nietknięta. Ci, którzy tak okrutnie ją biczowali, postarali się, by oszczędzić jej
gołębie piersi, delikatny brzuch i ramiona oraz długie, smukłe nogi, ale z pewnością nie
uczynili tego z litości, lecz raczej po to, by nie popsuć urody, z której niewątpliwie zamierzali
jeszcze skorzystać. Dwie pozostałe kobiety nie były aż tak ładne, ciała miały nieco bardziej
ociężałe, urodę bardziej wulgarną, a więzy mniej staranne, ale ubiczowane zostały w ten sam
sposób - tylko od tyłu.
Ich domysły potwierdziły się natychmiast, gdy Sylwiusz wysłał Wasyla do domu, by
poszukał prześcieradeł lub ubrań, którymi mogliby okryć te trzy kobiety i zasłonić ich
i nagość, która teraz, gdy minęło napięcie związane z całą akcją, stała się krępująca.
W chwilę potem brygadier wyszedł z domu, mówiąc, że nie nazywa się Wasyl Clement,
wielki znawca tego rodzaju przybytków, jeśli to miejsce nie jest burdelem, co od razu
potwierdziła najstarsza z kobiet, która już odzyskała mowę i szybko dochodziła do siebie.
Opowiedziała im, co się wydarzyło. Mniej więcej godzinę wcześniej dom zajęła
milicja pod dowództwem podoficera, którym sądząc po opisie, musiał być Puszczyk.
Krzyczeli, że na rozkaz pana Alramana, szukają dziwki o imieniu Natalia, by ją stosownie
ukarać za noc spędzoną z cudzoziemcem.
Ponieważ nic nie wiedziała, zemścili się na niej i jej dwóch dziewczynkach - Ricie,
która ma grubą skórę, ale przede wszystkim na delikatnej i cudownej małej Gonzalwinie,
którą rodzice dopiero co sprzedali, i której edukacji poświęcała całą swoją wiedzę, mając
pewność, że zrobi z niej prawdziwe cacuszko, dzięki wrodzonym i niespotykanym
zdolnościom tej dzieweczki. Uśmiechając się szpetnie, dodała, że teraz, gdy te świntuchy
ubiczowały tę ślicznotkę do woli, będą się nią interesować jeszcze bardziej i drogo za nią
zapłacą, a ona podniesie jeszcze cenę. Słowa te boleśnie przypomniały Tancrede’owi to, co
mu na pożegnanie powiedziała Natalia...
Uprzedzając pytania Tancrede’a o Natalię, Sylwiusz dał mu znak, by milczał. Potem
spojrzał na burdelmamę (na imię jej było Stefa) z nieskrywaną pogardą.
- Nie znamy tej Natalii - oświadczył. - Kim ona jest?
- To najsłynniejsza dziwka w Górach. W tym kraju nie ma samca, który by o niej nie
marzył. Z Alramanem włącz-
nie, który twierdzi, że ją miał. Przechwala się. Ona nie lubi mężczyzn, którzy
przybywają z drugiej strony gór, z kieszeniami pełnymi złota i okrutnymi ptakami na ręku.
Czasem* oddaje się za nic, ale tylko tym, których uważa za podobnych sobie. Jest kapryśna i
nieprzewidywalna.
- A ty? Znasz ją?
Owinięta w narzutę, która ukrywała rany na jej plecach, Stefa udała, że zasłania jedną
ze swych wielkich piersi, która wysuwała się spod niedokładnie zasuniętych fałd materii.
Zrobiła zarozumiałą minę.
- Jak miała trzynaście lat, jakieś pięć lat temu, spędziła tu kilka tygodni. Nauczyłam ją
najważniejszych rzeczy. Potem wyfrunęła z gniazdka.
Tym razem Tancrede uniósł dłoń, by jąspoliczkować, ale
Sylwiusz chwycił go za ramię.
- Nigdy jej więcej nie widziałam - dorzuciła Stefa ostrożnie. - Nie wiem, gdzie jest.
Nikt nie wie. Ma w całym regionie przyjaciół, którzy by się dali dla niej zabić. Ale czasy się
zmieniły. Kto wie, co się z nią stanie?
Sylwiusz pojął, że burdelmama Stefa, gdyby tylko miała okazję, zadenuncjowałaby
Natalię bez wahania. Przyłapał się na myśli, że bat był dla niej jedynie pieszczotą, a on sam
też by j ą chętnie wybatożył. Kadet Venier zdawał się podzielać te uczucia, przyglądając się
łakomie małej Gonzalwince, która odzyskała przytomność. Co do Tancrede’a, to stał z
kamienną twarzą, pogrążony w myślach.
- Odjeżdżamy - zadecydował Pikkendorff. - Nic już więcej nie możemy zrobić dla
tych panienek. Do zobaczenia, ślicznotki. Prowadźcie się dobrze.
Przez twarz Stefy przeleciał błysk przerażenia.
- Przywiążcie nas z powrotem, panie pułkowniku. Przywiążcie nas tak, jak żeście nas
znaleźli. Jeśli tamci wrócą i zobaczą, żeście się nami zajęli, żeście nas tknęli, znowu nas
obiją.
- No i co z tego? - rzucił porucznik Tancrede, z ponurą miną wsuwając stopę w
strzemię. - W ten sposób podwoicie swoją cenę!
- Zostawiam wam kadeta Veniera - uciął Sylwiusz.
- On się tym zajmie.
I zwracając się do kadeta, dorzucił:
- Proszę je dobrze związać, ale niech się pan pospieszy, Stanisławie. Szkoda by pana
było.
- Rozkaz, panie pułkowniku!
Promieniejąc z radości, kadet zabrał swoje stadko, najpierw oddzielając od reszty
boską Gonzalwinę, którą uhonorował tak, jak na to zasługiwała. Potem dosyć
powierzchownie obszedł się z Ritą. Stefa doczekała się tylko zwykłego
,,Żegnaj”. Zostawił ją w zdumieniu, natomiast wdzięczna Gonzalwina, ponownie
przywiązana do drzewa, nuciła sobie łagodnie z zamkniętymi oczami, a jej prawie
pozbawione owłosienia łono płonęło ze wzruszenia, gdy stukot kopyt rumaka ostatniego z
siedmiu jeźdźców coraz bardziej cichł na drodze wiodącej ku północy. W godzinę później,
pędząc niczym wiatr, kadet dołączył do swego oddziału. Nigdy więcej o tym nie mówili.
Tancrede cierpiał, całą duszą wyrywając się do Natalii, od której z każdą chwilę się oddalał.
Uśmiechając się gorzko, mówił sobie, że ziemia jest okrągła, więc jadąc prosto przed siebie,
w końcu się z nią połączy.
Do tej historii nie należy już opowieść o tym, że Natalia powiła po kryjomu zdrowe
dziecko, które było żywą kopią
Tancrede’a, a które Alraman pragnął zgładzić i na próżno kazał szukać swoim
patrolom milicjantów i lansjerów, którzy przetrząsali cały region, nadziewając przy okazji na
szable pewną liczbę męskich niewiniątek. Dziecko to Natalia po kryjomu ochrzciła, a gdy
stało się mężczyzną, własną ręką zabiło starego Ałramana, oddając w ten sposób hołd
wszystkim swoim krajanom. Ale to już całkiem inna historia...
IV
Kraina, przez którą jechali, z każdym dniem stawała się dziksza. Ścieżka, figurująca
na mapie pułkownika Pikkendorffa jako „Droga strategiczna nr ”, wspięła się pod górę,
zostawiając daleko w dole ostatnie zamieszkałe osady, stada udomowionych jaków, a nawet
czarnorogie barany, których pasterze nie zaganiali aż tak wysoko. To było królestwo
muflonów, które z łatwością przeskakują potoki, i górskich łasic, które wyłażąc ze swych nor,
zawsze patrzą niespokojnie w niebo, gdzie czyha na nie wróg. Skrzydlaty lud pojawiał się
rzadko, a zwłaszcza ich rozświergotani przyjaciele, którzy kiedyś witali ich o poranku,
śpiewem odpłacając za dziecięcy uśmiech. Nawet widniejący na sztandarach książęcych orlik
nie docierał aż tutaj. Słychać było tylko chrapliwe pohukiwanie pójdźki i puchacza, które
krzyczały na zmianę z przerażenia, gdy na niebie pojawiał się, majestatycznie kołując, orzeł
królewski. Bo on wrócił. Draa, orzełwładca, szpieg i posłaniec Alramana, bardzo rzadko
opuszczał swój punkt obserwacyjny na niebie i Abaj orzekł z przejęciem, że wkrótce coś się
wydarzy. Wokół panował dziwny spokój.
Nawet milicja znikła im z oczu.
Wreszcie nadszedł dzień chwały dla brygadiera Wasyla. Zaczęło się nad potokiem,
gdzie rozejrzawszy się
z uwagą, brygadier stwierdził uroczyście, że przechodził tędy trzydzieści lat temu ze
słynnym plutonem kapitana
Kostrowickiego i że nawet poili tu konie. Kiedy zwrócili* mu uwagę na fakt, że przez
trzydzieści lat okolica mogła się zmienić i że tylko tego dnia mijali pięć czy sześć podobnych
potoków, obruszył się i zamilkł. W godzinę później nie wytrzymał i wrócił do tematu. Tym
razem chodziło o skałę w kształcie klęczącej kobiety, którą „tak właśnie określił kapitan
Kostrowicki...”. Niestety, mimo rozpaczliwych wysiłków i grzebania w pamięci, brygadier
nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć wiekopomnych słów, które padły wtedy z boskich
ust sławetnego kapitana. Bardzo ich to rozbawiło. To samo z grotą, do której wejście
znajdowało się niedaleko i gdzie ponoć Wasyl kiedyś biwakował.
- Wasylu - rzekł Sylwiusz - jak mamy ci uwierzyć?
Powinieneś nam o niej powiedzieć wcześniej, a nie wtedy, gdy już na nią wleźliśmy.
To zbyt łatwe.
- Zbyt łatwe, zbyt łatwe... - burknął brygadier. - A gdybym panu powiedział,
pułkowniku, że za mniej więcej dwie i pół godziny dotrzemy do skrzyżowania z drogą, która
wiedzie do przełęczy?
Pikkendorff wzruszył ramionami.
- Wasylu! Przecież rano razem patrzyliśmy na mapę.
Widziałeś równie dobrze jak ja to skrzyżowanie, Przełęcz
Północną i drogę.
- Jasne, panie pułkowniku, ale czy na pańskiej mapie jest także zaznaczony
drogowskaz? Drewniany drogowskaz, pomalowany na zielono, z tablicą, na której napisano:
„Przełęcz Północna % mili”?
- Nie - przyznał Sylwiusz - ale to dosyć logiczne przypuszczenie.
Brygadier zrobił triumfującą minę gracza, który właśnie rzuca na stół najmocniejszą
kartę.
- A co pan powie, panie pułkowniku, jeśli na tym drewnianym słupie, mniej więcej na
wysokości trzech stóp, ktoś wyciął nożem stopień i inicjały kapitana oraz numery plutonu,
szwadronu i pułku, a także datę naszego przemarszu? Zatrzymaliśmy się tam przed
wspinaczką na popas. Sam kapitan tak się zabawił nożem. Czy wtedy mi uwierzycie?
Nagle dzień, który dotąd niczym się nie wyróżniał i którego nic nie zakłócało, poza
stale krążącym nad ich głowami orłem, nabrał sensu. Gdy tylko pozwoliła na to droga, puścili
konie galopem. Potem, gdy trzeba było zwolnić, Wasyl niezmordowanie komentował
wszystko, co widzieli - kolejny potok, osuwisko, mały zagajnik karłowatych modrzewi, mech
na skałach, jakby wyjmował to wszystko ze swej pamięci, powtarzając bardzo pewnym
głosem: „Trzydzieści lat temu przechodziłem tędy, a kapitan mówił...”.
I tak dotarli do skrzyżowania. Wyraźna droga faktycznie skręcała w prawo i wznosiła
się zakosami ku przełęczy, której kawałek było widać pomiędzy dwoma ośnieżonymi
szczytami.
- Co mówił kapitan, brygadierze? - spytał Sylwiusz.
Wasyl milczał, lustrując miejsce z ponurą miną. Nie było żadnego drogowskazu.
Pokazując palcem, wybełkotał:
- Tu stał, dokładnie tu, przysięgam, panie pułkowniku.
Był tu, naprawdę nie rozumiem...
i
Z pomocą pospieszył mu Abaj, dokładnie przyglądając się ziemi.
- Złamany tuż przy podstawie - powiedział. I rzuciw^* szy okiem dookoła,
wykrzyknął: - A oto i on!
Wskazał na znajdujący się poniżej rów. Tam właśnie wrzucono słup. Leżał w trawie, a
świeży ślad po złamaniu świadczył o tym, że zwalono go celowo i całkiem niedawno.
Był porośnięty mchem. Sylwiusz zdrapał go nożem, odkrywając napis, który
odczytywał w miarę, jak pod palcami pojawiały się kolejne litery: „W. K. kap. // kaw. /VI/...
Wilhelm Kostrowicki, kapitan, . pluton . szwadronu . pułku kawalerii, czerwca...
roku”.
- Gratulacje, brygadierze - powiedział. - Jutro, gdy będziemy pokonywali przełęcz,
pójdziesz na czele kolumny.
Obiecałem. O, a to co?
Coś przyciągnęło jego uwagę. Ponownie zaczął zeskrobywać mech, odsłaniając
kolejny napis: „W. K. kap. /VII/...
Żeg.”. Ten sam charakter pisma, no i nie ulegało wątpliwości, że nikt z mieszkających
w Górach analfabetów nie mógł znać rzymskich cyfr. Musiał to napisać Kostrowicki, gdy
przechodził tędy drugi raz, dorzucając ten skrót „Żeg.”, oznaczający zapewne „Żegnajcie”.
- Zdaje się, że mówiłeś Wasylu, że kapitan Kostrowicki wrócił tu zaraz po waszym
przybyciu do Miasta? Daty się zgadzają. Był tu ponownie lipca tego samego roku. Gdyby
potem zszedł z gór, pewnie zapisałby to na słupie trzeci raz.
Więc to tam musiał zniknąć...
Cała siódemka pogrążyła się w zadumie. Kołując cicho w powietrzu, Draa zdawał się
zacieśniać kręgi dokładnie nad skrzyżowaniem dróg.
- Poszperaj w pamięci, brygadierze - podjął Sylwiusz. - Trzydzieści lat temu, czerwca.
Czy nad waszymi głowami także krążył orzeł królewski?
Wasyl nie zamierzał nikogo oszukiwać.
- Nie - powiedział. - To niesamowite zwierzę! Na pewno bym pamiętał.
- Cóż, może widział go twój kapitan, lipca...
Potem, zwracając się do chorążego Bazin du Bourga, rzekł:
- Wydaje mi się... Przypomina pan sobie, kiedy powstały te cztery wersy
Kostrowickiego wygrawerowane na kamieniu w miejskim ogrodzie? Oczywiście, zna je pan:
„Orzeł z niebios białości...”.
To, co się stało po jego słowach, ukazuje wielkość chwili.
Każdy z nich znał wiersz, którego uczyły się na pamięć dzieci we wszystkich szkołach
Miasta. Razem wyrecytowali go półgłosem. Brzmiał niczym modlitwa i właściwie nią był.
Poeci to posłańcy Boga.
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Wiąc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie...*
- To jeden z jego najstarszych wierszy - rzekł Bazin du Bourg. - Napisał go trzydzieści
pięć lat temu. Dokładnie
lipca. Czy pan wie, że Kostrowicki urodził się lipca? Dlatego to napisał. To była
wizja jego śmierci...
* Guillaume Apollinaire, Wieczór,.Alkohole”, tłum. Adam Ważyk.
Orzeł wzleciał ku szczytom. Dzień się chylił ku zachodowi. Rozbili obóz. Potrawka z
grzybów, cztery pieczone na ogniu króliki, herbata, jałowcówka - to była ich kolacja.”
Pikkendorff posadził towarzyszy zgodnie z protokołem - biskupa po prawej,
porucznika po lewej, a kadeta Veniera na drugim końcu „stołu”, dokładnie tak, jakby siedzieli
w reprezentacyjnej jadalni gubernatora wojskowego. Rozmowa zeszła na Kostrowickiego.
Ten człowiek, który postanowił zniknąć gdzieś na kresach Gór, niegdyś przemierzył cały
świat wzdłuż i wszerz. „Wielkie statki przepływają bez końca / Raz jeszcze zanurzam ręce w
Oceanie*”. Podczas pobytu w Konstantynopolu, na skutek przygody z pewną kobietą
- „Cyganka dobrze nas odgadła/ Noc nasze wspólne dni przedziela...”** - sułtan
zamknął go w cuchnącym lochu.
Gdy wyszedł na wolność, zemścił się, co Bazin du Bourg przypomniał, recytując:
Rybo gnijąca spod Salonik...
Sfajdanej bździny jesteś synem
Z j ej rżnięcia w brzuchu narodzony...***
Wszyscy bili brawo. Kolacja dobiegała końca. Jak kazał protokół kolacji u
wojskowego gubernatora, Sylwiusz wstał
* Guillaume Apollinaire, Żar, „Alkohole”, tłum. Artur Miądzyrzecki.
** Guillaume Apollinaire, Cyganka, „Alkohole”, tłum. Adam Ważyk.
*** Guillaume Apollinaire, Odpowiedź Kozaków Zaporoskich sułtanowi w
Konstantynopolu, tłum. Artur Międzyrzecki.
i zaproponował toast za zdrowie władcy. Zawahał się na moment, a w końcu
wypowiedział imię księżniczki Miriam.
Miasto pogrążyło się w nicości, nikt nie wiedział, gdzie znajduje się jego władczyni
ani nawet, czy w ogóle żyje, pułki znikły, ale cała siódemka strzeliła obcasami z wojskową
precyzją oddającą zjednoczenie ich dusz, po czym każdy jednym haustem wychylił cały
kubek jałowcówki.
Leżąc pod namiotem, Wasyl obracał w ciężkiej głowie różne wizje. Będąc tak blisko
tego, na co czekał przez trzydzieści lat, nie mógł zasnąć. Dręczyła go niecierpliwość.
Około trzeciej nad ranem, nie mogąc dłużej wytrzymać, wstał i wyszedł, nie budząc
nikogo. Pułkownik obiecał mu, że pójdzie na czele, więc pójdzie - tylko odrobinę wcześniej.
Trzymając konia za uzdę, cicho się oddalił.
Rankiem, pierwszym, co ujrzeli, wychodząc z namiotów, był Draa, kołujący wśród
porannych mgieł, niczym zjawa.
Kierując ku ptakowi dłoń z wyciągniętymi palcami wskazującym i małym, Abaj
wymamrotał jakieś ołmiackie zaklęcie, a potem dorzucił z posępną miną: „Celny strzał lepiej
by sprawę załatwił”. Potem stwierdzili nieobecność Wasyla.
Na drodze wiodącej ku Przełęczy Północnej widoczne były świeże ślady. Abaj dotknął
je ręką, roztarł w palcach wilgotną od rosy ziemię i oświadczył: „Przed godziną”. Szybko
wypili kawę i ruszyli drogą ku przełęczy. Abaj szedł na czele, a Tancrede zamykał pochód.
Słońce, skryte jeszcze za szczytami, zapowiadało piękny dzień.
Nie można było zarzucić tutejszej milicji, że nie dba o utrzymanie dróg. Ta,
którąjechali, była odpowiednio oczyszczona, gdzieniegdzie opatrzona barierkami chroniącymi
przed osu-
wiskami. Niektóre z drewnianych mostków, przerzuconych nad niemożliwymi do
przejścia w bród potokami, były specjalnie wzmocnione. Z wyjątkiem najwęższych przejść?*
mogło się tu minąć dwóch konnych, tam zaś, gdzie droga biegła nad przepaścią, stały solidne
balustrady na wypadek, gdyby koń się potknął.
- To prawdziwa promenada - zauważył Sylwiusz.
- Promenada. I to często używana, panie pułkowniku
- powiedział Abaj, który jak zwykle z wysokości siodła uważnie badał każdą piędź
ziemi. - Jedni wchodzą, inni schodzą, z objuczonymi mułami. Niektóre konie nie są podkute,
a przecież te milicyjne są.
Droga chwilami znikała wśród stert czarnych skał, między które wciskała się i wiła
niczym w labiryncie, pod wymalowanymi zieloną farbą paskami. Zbyteczne oznakowanie.
Między skałami snuła się nić Ariadny w postaci końskich odchodów i nie sposób ich
było nie zauważyć. Ta końska mierzwa bardzo zainteresowała Abaj a. Rozłożył jej kawałki na
dłoni i przyglądał się, potrząsając głową ze zrozumieniem.
- Obce konie - powiedział. - Nie te paskudne, kudłate koniki...
- A co z brygadierem?
- Przejeżdżał tędy. Jakąś godzinę temu. Jeśli nadal jedzie tym tempem, musi być już
blisko przełęczy.
- Więc się pospieszmy! - rzekł Pikkendorff, coraz bardziej niespokojny.
Droga wspinała się na grzbiet góry zygzakami, ale jej pochylenie nie przekraczało
końskich możliwości. Tu i tam pojawiały się łachy śniegu. Widać już było tylko szczyty,
wychylające się spoza ostatnich barierek, oraz Draa, który
zdawał się wisieć nieruchomo na niesamowicie czystym niebie. Orzeł krążył nad
przełęczą. Nagle rozległ się odgłos wystrzału - pojedyncze, suche i potężne szczeknięcie, z
lekka tylko stłumione odległością, które nie było wystrzałem z karabinu. Do głowy przyszły
im milicyjne strzelby i z nadzieją czekali na ripostę, która jednak nie nadeszła. Tam, wysoko,
karabin Wasyla milczał uparcie.
Tym razem użyli ostróg, popędzając konie do szybkiego truchtu, pokonując ostatnie
zakręty drogi. Kamienie uciekały spod kopyt i rumaki głośno parskały i chrapały. Minąwszy
ostatai zakręt, znaleźli się na płaskowyżu, który wznosił się łagodnie ku szczytom, stojącym
jeden przy drugim, niczym ubrani na biało wartownicy. Zachwycające piękno tego miejsca
nie zrobiło na Pikkendorffie żadnego wrażenia.
Dla niego był to jedynie rozległy teren, niepokojąco wygodny dla ewentualnych
działań kawalerii. Cały pułk mógłby tu swobodnie rozwinąć szyk i zmieść ich mały oddział z
powierzchni ziemi. Pułkownik uważnie zlustrował przez lornetkę okolice przełęczy, szacując
odległość od niej na około pięć minut galopu. Na horyzoncie nie było żywego ducha.
Niczego, co by pozwalało sądzić, że czeka tam na nich jakiś większy oddział. Przy
grupie powyżej dziesięciu kawalerzystów, taka cisza jest po prostu niemożliwa. Zawsze
znajdzie się koń, który parsknie lub grzebnie kopytem, pochwa szabli, która szczęknie o
strzemię, nie licząc odrażających okrzyków ptaszysk rzucających się na świeże końskie łajno.
Jeźdźcy na próżno nastawiali ucha - w doskonale czyste powietrze nie wdzierał się żaden
dźwięk. Sylwiusz rozważał wszystkie za i przeciw. Jeśli naprzeciwko nich nie ma nikogo,
oczywiście, nie ponoszą żadnego ryzyka. Jeśli jednak
wjadą na płaskowyż i zostaną zaatakowani przez liczniejszy oddział, korzystający z
lekkiego nachylenia stoku i prędkości, jakiej nabiorą niosące go rumaki, szybko zostaną
otoczę^ ni i żaden z ich szóstki nie ujdzie stąd z życiem.
Kiedy nad tym rozmyślał, nagle zza wzniesienia terenu znajdującego się nieco przed
przełęczą wyłonił się koń pędzący prosto na nich. Odruchowo unieśli karabiny, ale opuścili je
natychmiast. Koń był bez jeźdźca. Spłoszony obijającymi się pustymi strzemionami,
podskakiwał gwałtownie i rzucał się we wszystkie strony. Był to koń Wasyla. Abaj wezwał
zwierzę po imieniu i roztrzęsiony rumak uspokoił się. Pikkendorff już się nie wahał.
- Szarża długim frontem! - zakomenderował. - Odległość między końmi pięćdziesiąt
stóp. Karabin gotowy do strzału. Kierunek: tam, skąd przybiegł koń. Tam znajdziemy
Wasyla. W razie kontrataku, niech Bóg ma nas w opiece.
Jego Ekscelencja Van Beck udziela wam rozgrzeszenia.
Nie wypuszczając pistoletu z prawej dłoni, biskup pobłogosławił nim towarzyszy.
- Naprzód! - krzyknął Pikkendorff.
To był wspaniały galop. Przygięci do końskich szyi, by nie wystawiać się na ogień
nieprzyjaciela, jak każe abecadło kawalerii, lecieli niczym meteory, kopyta ich rumaków
odrywały kawały ziemi i uderzając o nią, wzbudzały tętent, jakby przez płaskowyż pędził cały
szwadron. Rozwijali szyk jak na ćwiczeniach, tworząc nieskazitelną linię ataku, z której
żaden koń nie wysunął się nawet o pół pyska, co było tym łatwiejsze, że z naprzeciwka nikt
nie kontratakował. Nieco wyżej, tuż przed przełęczą, płaskowyż zwężał się. Teraz
wystarczyło już tylko pokonać to niewielkie wzniesienie, zza
którego wypadł koń Wasyla, nim do nich dołączył. I tam, jak przewidział Pikkendorff,
znaleźli brygadiera, leżącego w kałuży krwi. Zabójca zostawił karabin, który leżał obok trupa.
Słyszeli tylko jeden wystrzał i to właśnie on powalił Wasyla: dziura w brzuchu, nieco
po prawej stronie, tuż nad paskiem. Ale to nie on go zabił. Zastosowano inne metody.
Rozcięte od ucha do ucha, prawdopodobnie za pomocą brzytwy gardło, rozwarte było
szeroko, ukazując chrząstki krtani, skąpane w różowych bąblach krwi. Tak zakończyło się
trzydzieści lat pełnych nadziei i oczekiwania. Marzenie o nieznanym, które ten nieszczęśnik
tyle razy sobie wyobrażał i do którego wreszcie się zbliżył, znalazło finał w potwornym i
nikczemnym morderstwie. Czeczeni nie istnieli, a raczej, jeśli nawet istnieli, to byli jedynie
karykaturą i krzywym odbiciem jego marzenia. Biskup Van Beck zamknął mu oczy.
Brygadier Wasyl Clement ze szwadronu zwiadowców pułku kawalerii książęcej
pochowany został tam, gdzie go znaleziono. Grób kopali wszyscy, zmieniając się co chwila,
ryjąc twardą ziemię zwykłą łopatą, którą Abaj miał w jukach. Sylwiusz zdjął mu jedynie
stalową bransoletę z imieniem, nazwiskiem i numerem jednostki. Do tuniki miał przypięte
trzy zbroczone krwią odznaczenia, w tym to, z którego był najbardziej dumny - medal
honorowy księcia Ulika-
- Fryderyka XI ze srebrną baretką, na której można było przeczytać „Czeczeni” oraz
datę pierwszej kampanii. Wkrótce spoczął w ziemi, okryty czarnym płaszczem, z dłońmi
złożonymi na rękojeści szabli. Po absolucji, którą biskup skrócił jak tylko się dało (stojąca na
baczność szóstka stanowiła doskonały cel), Bazin du Bourg wyrecytował z pamięci dwa
tajemnicze wersy, które kiedyś usłyszeli z ust brygadiera:
Rzekłem sobie: Wilhelmie, ruszać w drogę pora!
A Czeczenów okrutnych zbliżała się sfora...
A jednak trudno o coś mniej poetycznego od wykrwawionego ciała, zaszlachtowanego
jak wieprzek w rzeźni. Nim biskup zamknął oczy brygadiera, każdy z jeźdźców mógł
zobaczyć, że maluje się w nich rozpacz kogoś, kto się pomylił.
* Bez wątpienia w chwili, gdy do jego twarzy zbliżała się klinga mordercy i gdy
przecinała mu gardło, brygadier zrozumiał, że wraz z jego śmiercią niosła ona śmierć jego
nadziei.
Na progu wieczności można wreszcie poddać się rozpaczy.
Czy pomyślał o Kostrowickim? Miał czas zadać sobie pytanie, czyjego uwielbiany,
chodzący z głową w chmurach kapitan też go oszukał? Wybrańcy bogów, poeci, kłamią, co
może być groźne, ale oni okłamują przede wszystkim siebie. Być może podobnie czynią
księża i papież, i kardynałowie, i rabini, i pastorzy, i brodaci popi, i patriarchowie, i prorocy, i
reformatorzy, którzy bez tego pewnie zanudziliby się na długiej drodze życia...
Dopiero w tym momencie Sylwiusza uderzyło niesamowite dzikie i doskonałe piękno
tego miejsca. Dwa bliźniacze szczyty obejmowały z dwóch stron Przełęcz Północną, niczym
dwie wieże przyodziane w białą śnieżnolodową zbroję, wypolerowaną przez wiatry i lśniącą
w słońcu jak lustro.
Porośnięty zielonym mchem płaskowyż przypominał ocean, z którego wynurzały się
magiczne wyspy pojedynczych, czarnych skał. Wszystko to lodowato czyste, jak oziębła
dziewica, nieczuła na ciepło życia. Sylwiusz przyłapał się na myśli, że być może brygadier
Wasyl, pochowany pośród tego mroźnego majestatu, nie zginął na próżno. Czy Bóg istnieje,
czy nie, dusza zmarłego chrześcijanina promieniuje ciepłem i właśnie dlatego, dzięki
pochowanym od tylu wieków w ziemi miliardom ciał, kraje chrześcijańskie mają w sobie tyle
łagodności, niezależnie od surowości przyrody.
Wasyl i jego kapitan - obaj zginęli na Przełęczy Północnej... Dwie dusze wiosny nie
czynią, ale kiedy o tym myślał, pejzaż stawał sięjakby mniej przytłaczający. Pułkownikowi
przypomniał się wierszyk Kostrowickiego, który młodzi, romantyczni i podochoceni
żołnierze recytowali niegdyś w mesie kawalerii:
Anioły anioły w niebie
Jeden z mundurze huzarskim
Jeden w fartuchu kucharskim
A inni śpiewają*
Abąj podszedł do niego, pociągnął go dyskretnie za rękaw i szepnął do ucha:
- Niech się pan nie odwraca, panie pułkowniku. Ktoś nas obserwuje z ukrycia. Ale
Abaj go zauważył. Abąj się tym zajmie. Proszę mi pozwolić.
- Nikt się nie rusza z miejsca, poza Abajem - mruknął
Sylwiusz półgębkiem.
Wszyscy zastygli w postawie na baczność, stojąc równym szeregiem nad grobem, jak
czyni wojsko, pragnąc uczcić kogoś minutą ciszy. Abaj, udając, że idzie się zająć końmi,
niespodziewanie wystrzelił, celując w prawie niewiI
* Guillaume Apollinaire, Biały śnieg, „Alkohole”, tłum, Adam Ważyk.
doczną zza skały głowę. Dwie postacie rzuciły się w stronę przełęczy, gdzie znikły.
Sylwiusz rozpoznał brązowy mundur milicji. *
- Trafiony! - krzyknął Abaj.
Pobiegłszy do skały, obszedł ją i w chwilę potem pojawił się, ciągnąc za nogi
świeżego trupa, niczym worek kartofli.
Głowa mężczyzny obijała się o nierówności terenu. Była to mała, okrągła,
pozbawiona szyi głowa, z dziurą dokładnie na środku czoła. Puszczyk. Sylwiusz z
obrzydzeniem odwrócił go kopniakiem na brzuch, by nie patrzeć na jego twarz.
- Biedny Wasyl - powiedział. - Kiedy pomyślę, że narzędziem jego przeznaczenia było
to indywiduum, ten zły, nienawistny łajdak... Czeczen! Jednak nie taki, na jakiego zasługiwał.
Ale został pomszczony. I jego kapitan także.
Sądząc po siwych włosach twojej ofiary, Abaju, mógł on równie dobrze trzydzieści lat
temu zabić Kostrowickiego. Ta nienawiść przybyła do nas z daleka. I będzie istnieć bardzo
długo. Jest owocem stworzenia... O, macie go! Przyleciał po nowiny!
Orzeł szybował pod wiatr na niewielkiej wysokości, prawie nieruchomy, niczym
symbol heraldyczny na niewidzialnym portalu.
- Cóż, chodźmy zobaczyć, co jest na górze - powiedział Sylwiusz.
Z tą samą ostrożnością, co poprzednio, trzymając konie za uzdę, przeszli ostatnie
tysiąc stóp dzielące ich od przełęczy. Siedząc w siodle, byliby zbyt widoczni. Droga wspinała
się prosto, łagodnie, aż do linii podziału, gdzie rysowało się drugie zbocze, a potem zaczynała
schodzić ku dolinie.
Zgodnie z prawami optyki, im bardziej zbliżali się do prze-
łęczy, tym bardziej byli odsłonięci. Sylwiusz poszukał oczami dogodnego i
bezpiecznego punktu obserwacyjnego i znalazł go pod postacią małego, zrujnowanego fortu,
Bóg wie, jak starego, skoro nawet nie figurował na mapie. Zostawiwszy konie pod opieką
Abaja na wypadek konieczności pospiesznego odwrotu, podeszli gęsiego do czegoś w rodzaju
małej reduty w kształcie litery V, wzniesionej na występie skalnym, zawieszonym ponad
krainą leżącą po drugiej stronie gór. Tu kiedyś zatrzymali się najeźdźcy. Dalej rozciągał się
mało znany świat dalekich pustyń i oaz, lśniących jeziorek otoczonych palmami, dzikich rzek
znikających nagle i niespodziewanie wśród piasków, bagien pełnych olbrzymich zwierząt
tarzających się całymi stadami w błocie. A jeszcze dalej, pod rozjarzonym słońcem, żyły
miliony nagich ludzi, poddanych okrutnych królów, rządzących nimi wedle własnego
widzimisię...
Ponieważ balustrada reduty wykruszyła się niemal do połowy wysokości, wejście na
górę było istną wspinaczką.
Od równiny nadciągał odgłos złożony z tysiąca niewyraźnych szmerów, będących
oznaką życia, wśród których można było niekiedy rozróżnić głosy ludzkie, rżenie koni czy
stukot kół wozu. W końcu pojawiła sięjakaś samotna blanka w resztce muru, za którą
Sylwiusz mógł stanąć i swobodnie obserwować pejzaż - od podnóża gór aż po horyzont.
Gwizdnął ze zdziwienia i przyłożył do oczu lornetkę. Pustynia była pokryta
namiotami - niskimi namiotami koczowników, stożkowatymi wojowników, brązowymi i
barwnymi, ciągnącymi się w nieskończoność. Nad niektórymi łopotały zielone proporce,
wskazujące obecność wodza. Między namiotami pędziły chmury piasku, sygnalizujące, że
właśnie
przejechał tamtędy jakiś oddział. Całość tchnęła porządkiem.
To wielkie, płócienne miasto zdawało się być podzielone na dzielnice, należące
zapewne do poszczególnych plemionf klanów, pułków i było oczywiste, że obozuje tu nie
tylko wojsko, ale też cały lud, z kobietami i dziećmi włącznie, ubranymi w powłóczyste,
kolorowe suknie i wydającymi ostre okrzyki, których wysoki ton rozdzierał powietrze,
docierając aż do fortu. W pewnym oddaleniu, na obrzeżach obozu, w żółtej i przerzedzonej
trawie pasły się setki wierzchowców pilnowane przez uzbrojonych jeźdźców - konie, muły,
osły, dromadery, azjatyckie dwugarbne wielbłądy i woły pociągowe o zakręconych rogach, a
także trzoda hodowlana: krowy, owce i kozy, pilnowane przez dziesięcioletnich pastuszków.
Jeszcze dalej, na tyłach obozu, stali nadzy mężczyźni o skórze czarnej jak agat, dzierżący w
rękach włócznie i skórzane tarcze. Ci biwakowali pod gołym niebem i Sylwiusz przypomniał
sobie, że niegdyś, w szkole giermków, na lekcjach historii starożytnej uczył się, że
wojownicze ludy z drugiej strony Gór prowadziły z sobą do boju afrykańskich pomocników,
którym w udziale przypadały najgorsze zadania i których poświęcano bez cienia litości.
Sylwiusz dostrzegł także na obu skrzydłach jakieś pięćdziesiąt dział z zaprzęgami i
skrzyniami na amunicję, które żywo go zainteresowały. Osłupiały ze zdumienia, rozpoznał w
nich najnowszy model zagranicznych armat, a między nimi - cud nad cudy - nowiutki karabin
maszynowy z korbą, który kosztował fortunę i którym poszczycić się mogło bardzo niewiele
armii na całym świecie. W końcu, usunąwszy z lornetki to niesamowite zbiorowisko ludzi i
broni, skupił spojrzenie na pierwszej linii namiotów, wyraźnie bogatszych od
pozostałych, z łopocącymi na wietrze proporcami. Na progu największego z nich,
okrytego mieniącymi się dywanami, obradowały postacie w jedwabnych turbanach, siedzące
wokół białobrodego starca, którego szabla leżała przed nim na aksamitnej poduszce i który
wyglądał na dowódcę tej armii.
W siedzącym po jego prawicy mężczyźnie Sylwiusz rozpoznał komendanta Siergieja
Alramana. Trzydziestka jego milicjantów trzymała wartę honorową wokół namiotu.
„Przynajmniej brakuje mu Puszczyka, zawsze to coś!”-pomyślał z gorzką satysfakcją. Potem
podał lornetkę Tancrede’owi.
- Boże wielki! - wykrzyknął porucznik. - Czeczeni!
Ale ilu ich jest, panie pułkowniku? Skąd się tu wzięli? I co tu robią?
- Tak, Czeczeni - przyznał Pikkendorff. - Sądziliśmy, żeśmy ich wymietli z historii, a
oto historia zatacza koło.
Korzystając z tego, co się u nas dzieje, Alraman musiał się ogłosić emirem terenów po
obu stronach Gór. Chyba, że jest nim ten stary brodacz z bułatem... Tak czy owak, nie są sami.
Stanowią może jedną setną wszystkich, których tu widzimy. Pozostali zaś...
Byli tu przybysze z głębi dwóch kontynentów: Turkmeni, Osetyńcy, Wahalisi,
Trypolitańczycy, Azerowie, Sandżakowie, Wadimusaci, Wahabici, Haszemici, Turkopole,
Tademaici, Nadżerowie, Rifeńczycy, Szambasi, Dżazerianie, Anabianie, Kałmucy,
Kazachowie, Tatarzy, Jakuci, Karłanie, Damasceńczycy, Hedżazi, Daglarowie, Stambułowie,
Hussejnici, Palestyńczycy, Abbasydzi, Karmaci, Sananie, Paczanie, Keofreni oraz
czarnoskóre plemiona, które Czeczeni sobie podporządkowali: Bambaraowie, Niloci,
Jurubasi, Uolofi, Suahili, Malenkesi, Etiopczycy, Issasi, Koptowie, Tubusi,
Futasi, Goreańczycy i inne, u których sczezło wielu wysłanych przez biskupów Miasta
misjonarzy; żyli tam w ubóstwie, cierpieli i umierali, niestrudzenie głosząc miłość* i
miłosierdzie...
- Co o tym myślisz, Osmondzie? - spytał Sylwiusz.
Biskup przyłożył do oczu lornetkę i spokojnie przyjrzał się tłumowi.
- Myślę, że Boża wola zmieniła obóz - powiedział. - Rozgrywka staje się interesująca.
A tak nawiasem mówiąc, tam, na dole, coś się zaczyna dziać. Zdaje się, pułkowniku, że pora
się zbierać. I to szybko.
Faktycznie, wśród milicjantów Alramana wszczął się ruch. Z pewnością otrzymał on
przywilej maszerowania na przedzie wojska mającego odbić Góry. Wpakowano brodacza na
konia. Potrząsnął bułatem, kręcąc nad turbanem szalonego młynka, co wzbudziło długi,
wojenny okrzyk, który rozchodził się niczym fala, podejmowany przez kolejne plemiona, aż
po biwaki nagich mężczyzn, którzy natychmiast wprawili się w dziwaczny trans, podrygując
konwulsyjnie. W ciszy, która nastąpiła zaraz potem, rozbrzmiał świdrująco ostry dźwięk, od
którego mogły popękać bębenki w uszach. Sylwiusz rozpoznał gwizdek Alramana.
Orzeł, który ciągle nad nimi krążył, teraz przestał kołować i wzleciał ku niebu.
- Niech ktoś zdejmie wreszcie to ptaszysko! Kadecie
Venier, pora, żeby pan dowiódł, że jest pan strzelcem wyborowym!
Ptak dostał dwie kule. Po pierwszej zatrzepotał skrzydłami, wydając rozpaczliwe
krzyki. Po drugiej, spadł jak kamień i grzmotnął o ziemię tuż przed Alramanem. Sylwiusz
wychylił się przez mur fortu i przyłożywszy zwinięte dłonie do ust, krzyknął na całe
gardło:
- To za kapitana Wilhelma Kostro wieki ego! Krew za krew!
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Tym razem ich dostrzeżono. Na dole
zagrzmiała armata, potem dołączyły do niej pozostałe działa. Pierwsza salwa chybiła o sto
stóp, następna jednak trafiła znacznie bliżej. Później przyszła kolej na karabin maszynowy,
klekoczący jak gigantyczna grzechotka. Sylwiusz dał hasło do odwrotu. Wyobrażając sobie
wściekłość Alramana po stracie orła, zarządził w tył zwrot i wskoczył na konia, pogwizdując
wesołą piosenkę kawalerii.
Z zapadnięciem nocy byli już daleko, poza dawnymi granicami terytorium Miasta,
znaczonymi różańcem wiszących na drzewach trupów. Kiedy nadeszła pora noclegu, biskup
Van Beck został jeszcze chwilę przy ognisku i w czarnym notesie zapisał kilka słów:
„Sześciu jeźdźców zjechało z Gór o zmierzchu. Bóg ulitował się nad siódmym, który
już przez całą wieczność galopował będzie między chmurami, ścigając Czeczenów...”.
Właśnie tego wieczoru, zasypiając, postanowił, że nie pojedzie z Pikkendorffem i
resztą towarzyszy aż do samego końca. Kiedy ich opuści i gdzie? Los zdecyduje. Dlaczego?
Teraz już wiedział.
V
Rankiem Sylwiusz rozłożył na ziemi mapę i wszyscy zasiedli dookoła po turecku z
kawą w dłoni. Nadeszła pora upałów i powietrze było cięższe niż to nad Górami. Brakowało
w nim jednak znajomych zapachów lata - żniw, zżętego siana, pól słoneczników czy cierpkiej
woni dymu parowych młocarek, jeżdżących niegdyś od jednej farmy do drugiej.
Ponieważ Góry niczego już nie mogły im powiedzieć, postanowili ruszyć przez
Równinę i Wielką Puszczę, by tą drogą dotrzeć do Sefarei, placówki granicznej nad Rzeką.
Sylwiusz oszacował odległość za pomocą kompasu. Do leżącej na północy Sefarei -
pięćset mil, plus objazd przez
Wielką Puszczę na północny zachód, skąd pojadą wzdłuż
Rzeki, docierając w ten sposób do międzynarodowego mostu - w sumie (bagatela!)
jakieś dwieście mil. Słysząc to, chorąży Bazin du Bourg, któremu Sylwiusz powierzył po
śmierci Wasyla obowiązki kwatermistrza, stwierdził, że będą przejeżdżali przez wrogie lub co
najmniej pogrążone w chaosie regiony, gdzie ciężko będzie o zaopatrzenie, że na równinach
jest mało zwierzyny, więc gdyby nawet mocno zaciskali pasa i oszczędzali jedzenie i tak tyle
nie zdzierżą.
Wtedy Abaj zauważył, że gdy będą pokonywali Wielką
Puszczę, gdzie mieszkają klany Ołmiatów, jego lud, który
zawsze okazywał książętom lojalność, z pewnością dostarczy pożywienia, o ile
zadowolą się wędzonym mięsem i zdrowymi, gotowanymi korzonkami. Jak wiadomo - rzucił
- wśród Ołmiatów stuletni starcy nie należą do rzadkości. Wszyscy gorąco podziękowali
Abajowi, któremu oczy błyszczały na myśl, że znowu spotka swoich. Nikt już nie miał nic
przeciwko nadłożeniu drogi.
Wyznaczyli trasę na najbliższe pięć czy sześć dni. Stało się to za sprawą biskupa Van
Becka. Przyjrzał się on na mapie małym kółkom z krzyżykami, oznaczającymi miejsca kultu,
po czym wybrał jedno z nich, znajdujące się mniej więcej na trasie marszruty - na granicy
dwóch prowincji.
Było to czcigodne opactwo Najświętszej Marii Panny Zurfenberskiej, najstarsze w
kraju, położone na szczycie stromego, skalistego wzniesienia ponad równiną. Sylwiusz
spojrzał na biskupa pytająco.
- Mnisi z Zurfenbergu to twardzi ludzie - wyjaśnił
Van Beck. - W czasie wielkich najazdów osmańskich, kiedy Turcy stali pod murami
Wiednia, zniszczywszy najpierw tysiące mil chrześcijańskiej ziemi, a mamelucy z ariergardy
zajęli krainę książąt, masakrując jej ludność, dzwon opactwa w Zurfenbergu nigdy nie
zamilkł ani na chwilę. Pamiętacie?
Uczyliśmy się o tym jako dzieci. Mnisi ukryli się w labiryncie podziemnych korytarzy
klasztoru, wraz ze świętymi księgami i pięćdziesięcioma tysiącami tomów z klasztornej
biblioteki, w których mieściła się cała wiedza tamtej epoki.
Nie byli uzbrojeni. Modlili się. Dzień i noc nie ustawali w modlitwie. Jeśli modlitwa
ma jakiś sens, to tamta, w klasztorze w Zurfenbergu, na pewno go miała. O nic nie prosili
Boga, nie czuli się opuszczeni, chwalili Go tylko tak, jak to
czynili przez wieki na szczycie owego wzniesienia przesiąkniętego modlitwą tysięcy
mnichów, którzy żyli tu przed nimi. Skutekwszyscy znamy. Mamelucy nie odważyli się
wspiąć na stoki Zurfenbergu, choć mogli zdobyć go z łatwością. Ograniczyli się do
bombardowania klasztoru we dnie i w nocy z wielkich kolubryn. Kiedy wreszcie wojska
tureckie się wycofały, a mnisi wyszli z podziemi, cały kraj zwrócił się ku nim i tak wróciło tu
życie. To nie był zresztą pierwszy raz. Historia świata zna inne takie przypadki.
- Sądzisz, że i tym razem...? - zawiesił głos Sylwiusz.
- Tego nie jestem pewny - odparł biskup w zamyśleniu. - I tego właśnie chciałbym się
dowiedzieć. Chodzi o moją...
Nie dokończył zdania. Słowem, którego nie wypowiedział biskup Van Beck, ksiądz
katolicki, było słowo „wiara” i Sylwiusz natychmiast się tego domyślił. Czy Bóg istnieje, czy
nie, nie wystawia się Go na próbę, proponując układ: „Ukaż się, zejdź z obłoków, chodzi o
moją wiarę!”.
Tak się nie robi. Po prostu nie wypada. Takie postępowanie jest poniżające. I jest też
wyrazem braku miłości, co może właśnie uniemożliwia takie negocjacje, ale jak z tego
wybrnąć? W każdym razie, byłoby to niehonorowe - myślał biskup Van Beck. Bo honor
człowieka to wiara w Boga, która niczego w zamian nie oczekuje. Tym bardziej, jeśli w głębi
ducha ten człowiek już nie wierzy. Niewierzący, który się modli, w rzeczywistości jest
człowiekiem wielkiej wiary. Taki właśnie był biskup Van Beck, rozmyślający o świętym
wzgórzu Zurfenberg, gdzie sam sobie wyznaczył spotkanie...
Tego wieczora obozowali na nizinie, między ruinami czegoś, co niegdyś było dużą
osadą lub niewielkim miasteczkiem. Resztki starannie wytyczonych ulic ginęły wśród
krzaków dzikich jeżyn, porastających fragmenty murów do wysokości dorosłego człowieka.
Miasto zostało spalone, o czym świadczyły szczątki zwęglonych belek, ale musiało się to
wydarzyć dawno temu. W powietrzu nie czuło się już nawet charakterystycznego odoru
pogorzeliska, który utrzymuje się całe tygodnie po tym, jak zgasną ostatnie płomienie. Stojące
niegdyś po obu stronach głównego placu kościół i ratusz, odróżniały się od innych domów
jedynie rozmiarami ruin. Na Dworcu Północnym roślinność rozpanoszyła się po całych torach
aż po jedyny rozjazd, za którym nasyp kolejowy zmierzał ku równinie, cały porośnięty
zdziczałymi krzakami jeżyn. Kiedy przeskoczywszy niski murek, szli między ruinami, torując
sobie drogę za pomocą szabli, nagle zauważyli, że tratują coś, co niegdyś było cmentarzem.
Między trochę niższymi krzakami można było jeszcze dostrzec zarysy kilku grobów, co
świadczyło
tym, że niektórzy z tych, co przeżyli, nieco dłużej i wytrwałej dbali o groby swoich
bliskich. Tak to już jest w naszych krajach. Na końcu umierają cmentarze, bo ostatnim gestem
oporu, nim się całkowicie poddamy, jest uporządkowanie mogił tych, którzy odeszli przed
nami. Potem chwasty i ciernie zdławią ostatnie posadzone ludzką ręką kwiaty
tak skończy się pamięć - nikt już się nigdy nie dowie, dokąd odeszło stąd życie...
Biskup Van Beck pogłaskał delikatnie palcem jedyną różę rosnącą w kępie zielska, w której
jej siostryróże dawno już zginęły, pozbawione powietrza i światła. Ledwie rozwinęła się z
pąka i już więdła. Ten
wysiłek całkowicie ją wyczerpał. Był to wysiłek samotny.
Ziemia nie dawała już soków. Żaden pąk już się nie pojawi.
Ostatni z nich rozchylał swoje drobne płatki na końcu rachitycznej gałązki - wyschły,
umarły tuż po narodzinach.
Koniec.
- Kto mi powie - spytał w zamyśleniu biskup - ile czasu taki krzak róży, który wygląda
jeszcze na żywy, może przetrwać w takich warunkach? O ile pamiętam, ma pan dobrą rękę do
roślin, panie chorąży, a słynny ogród pańskiej matki to pańskie dzieło... Co pan o tym myśli?
- Tak, to był piękny ogród - powiedział chorąży Bazin du Bourg - i rosło tam wiele
różnych roślin, w tym ze dwadzieścia gatunków cudownych róż. Był tak piękny, że zabił moją
matkę. Zaraz na początku Zamieszek, w przeciągu jednej nocy został spustoszony, drzewa
ścięte lub wyrwane, rabaty skąpane w nafcie. Kiedy matka rano to zobaczyła, wezwała mnie
do siebie i rzekła: „Nie można żyć bez piękna. Nie cierpię brzydoty. Nie zniosę tych, którzy
nadchodzą”. Potem położyła się do łóżka i umarła. Nawet nie musiałem zamykać jej oczu...
Co się tyczy tego różanego krzaku, Wasza Ekscelencjo, to jest to całkiem zwyczajny krzew,
często spotykana odmiana, dosyć pospolita, praktycznie nie do zabicia, taki różany chwast,
coś, co piękne bywa jedynie przypadkowo, od czasu do czasu, ale co jest bardzo wytrzymałe i
łatwo się rozplenia. Różany plebejusz, księże biskupie. Jeśli się go pozostawi siłom natury,
może przetrwać całe lata. Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, ale sądząc po wielkości
tych krzewów, liczbie i wyglądzie gałęzi i odrostów, można oszacować czas agonii.
Ten chyba już dwa lata nie był przez nikogo doglądany.
- Co by znaczyło - rzekł biskup - że to miejsce zostało opuszczone dwa lata temu.
Potem, zwracając się do Sylwiusza, powiedział:
- Nie myliłeś się tak całkiem tamtego wieczoru, gdy obliczałeś w swój dziwaczny
sposób dni, które minęły od naszego wyjazdu z Miasta. Ja (zajrzał do swego czarnego notesu)
naliczyłem ich trzydzieści dwa. Ta róża mówi nam o dwóch latach. Przez dwa lata ten krzew
walczył samotnie.
My jesteśmy teraz równie samotni jak on...
Cała szóstka głęboko się zamyśliła. To mogło być wyjaśnienie ciszy i opuszczenia,
pośród których jechali od samego ranka. Równina była kiedyś spichlerzem Miasta, pełnym
pól uprawnych, sadów, pastwisk i warzywników. Sieć prostopadłych, bitych dróg ułatwiała
pracę, rozbrzmiewając odgłosem wozów, skrzypieniem kół, trzaskiem batów woźniców,
radosnymi okrzykami chłopów wołających do siebie nawzajem ze swoich zaprzęgów i całym
tym dobrze znanym gwarem pracującego ludu - podzwanianiem kowadeł, pogwizdywaniem
parowych młocarek, zgrzytaniem ostrzonych kos, kwiczeniem zarzynanych na podwórzu
świń, trąbieniem trąbek wędrownych handlarzy... Tymczasem od rana nie było słychać
niczego i nikogo. Nie czuć też było, co zauważyli od razu, żadnych zapachów. Ziemia
wyglądała jak zniwelowana. Na leżących odłogiem polach trudno już było dostrzec ślady
pługa. Na tej rozpaczliwie płaskiej równinie widać było tylko resztki zrujnowanych
spichlerzy i porzuconych zabudowań gospodarczych o ziejących pustką dachach. W oddali
stało jeszcze kilka ocalałych dzwonnic, ale ich uporczywe milczenie wskazywało na to, że
wieś została opuszczona. Jechali przez wiele podobnych - wszystkie były tak samo pu-
ste, choć w różnym stadium upadku - nie napotykając najmniejszego śladu życia.
Ajednak, w ostatniej z nich, wszedłszy do wnętrza jednego z domów, wyraźnie poczuli czyjąś
nie-* dawną obecność. Popiół w palenisku był jeszcze ciepły. Na podłodze pozbawionej
mebli izby stał dzban z czystą wodą i resztki posiłku z ziemniaków i dzikiej morwy. Poczekali
chwilę, nawoływali, posyłając na cztery strony świata słowa pokoju.
Nikt im nie odpowiedział i Abaj stwierdził: „Odeszli. Trzy lub cztery osoby. Małe
stopy. Kobiety albo dzieci”. Sylwiusz znalazł na mapie nazwę wsi: Święty Gali. Potem ruszyli
w drogę i jechali aż do wieczora. Czy liczyli, że kogoś spotkają?
Biskup Van Beck wyjął rozkładany nóż, obciął nieszczęsną, wpół martwą różę, nalał
wody do manierki, delikatnie włożył do niej kwiat, jakby oddawał ostatnią posługę
umierającej, a następnie postawił naczynie na płaskim kamieniu przed swoim namiotem,
obróciwszy różę do zachodzącego słońca, by mogła skorzystać z ostatnich promieni światła i
ciepła. „Oby Pan zechciał ją przywrócić do życia - pomyślał. - Jutro mu ją ofiaruję...”.
Wieczerza upłynęła w ciszy.
Zaczęło się już racjonowanie zapasów. Suchary, trochę szynki, łyżeczka konfitury,
woda i naparstek jałowcówki. Bez kawy. Zostało jej tylko na jakieś dwanaście poranków.
Jednakże to nie ta wymuszona prostota posiłku odbierała im zapał do rozmowy i przyjemność
przebywania razem. Przeciwnie, jeszcze nigdy od początku tej podróży nie czuli się sobie
tacy bliscy. Nie musieli o tym mówić. Każdy czuł to w głębi duszy. To milczenie nie miało też
nic wspólnego z cmentarną atmosferą wioski, w której obozowali, ani z ich poległym
towarzyszem Wasylem, o którym zdążyli już zapomnieć. Nieobecność była ich chlebem
powszednim. Mie-
szkańcy tej wioski zniknęli; brygadier Wasyl zginął i został pochowany. Czy to miało
jakiekolwiek znaczenie? To milczenie miało inną przyczynę. Ich myśli zajmowała przywiędła
róża w manierce. Jedli powoli, żeby zachować pozory, ale nie spuszczali z niej oczu i
wyczekiwali pierwszych oznak życia.
- Zdaje się, że odzyskuje kolor - nie wytrzymał Tancrede.
Naturalnie, nie była to prawda, ale nikt nie zaprzeczył, z wyjątkiem kadeta Veniera,
którego natychmiast uciszyło pięć par patrzących z wyrzutem oczu. Potem przyszła kolej na
chorążego Bazin du Bourga, znawcę roślin. Wszyscy zawiśli wzrokiem na jego wargach.
- Kolor może nie. Ale wydaje mi się, że trochę się jakby podniosła.
Kadet wzruszył ramionami. Kwiat zwisał smętnie z łodygi. Rzuciwszy wściekłe
spojrzenie kadetowi, do gry przyłączył się pułkownikmajor.
- Mogłoby być lepiej, aleja się kompletnie nie znam na kwiatach. Za to Abaj, który
słyszy mowę roślin, na pewno może nam powiedzieć coś więcej, prawda?
Tropiciel zmrużył oczy, jak zwykle, gdy coś uważnie obserwował, pogładził bródkę i
po chwili znaczącego milczenia, wymruczał kilka niezrozumiałych słów w dialekcie, z
których wszyscy zrozumieli tyle, że jeśli słońce jeszcze trochę poświeci... Tym razem, nawet
kadet siedział cicho. Nikt nie zaprzeczył, choć żaden z nich nie znał języka Ołmiatów. Abaj
nigdy się nie mylił. On zaś pokiwał z zadowoleniem głową, przekonawszy sam siebie, że
kwiat do niego przemówił. Co do biskupa, to kilkakrotnie wstawał i podchodził do róży, by
przyjrzeć jej się z bliska. Założywszy okulary, przysuwał ją
sobie do twarzy, po czym wracał na miejsce z miną, jakby już wszystko rozumiał. W
końcu oświadczył:
- Nie ma wątpliwości. Płatki się wygładziły. Noc bę-* dzie ciepła. Róża przeżyje.
Wymienili uśmiechy, skrywając nadmierne wzruszenie i sącząc po kropelce
jałowcówkę z manierek. Nieco później, gdy już się położyli, Sylwiusz, zawinięty w swój
czarny płaszcz, wrócił myślami do tej sceny. Musiał przyznać, że ta nieszczęsna, zwiędła
istota, jakby na to nie patrzeć, znajduje się w agonii i nic nie wskazuje, by miała wrócić do
życia.
Oni zaś, z wyjątkiem kadeta Veniera, najwyraźniej ulegli taniemu sentymentalizmowi,
równie nieoczekiwanemu, co trudnemu do wyjaśnienia i zupełnie obcemu ich naturze. Biskup
nie miał w sobie żadnej czułostkowości, co należało uznać za jedną z jego zalet, skąd zatem ta
dziewczęca egzaltacja? A Bazin du Bourg, uroczy ogrodnik swojej matki, czyż nie widział
wyraźnie, że cmentarna róża jest martwa?
A Abaj, który wierzył wyłącznie w to, co widzi i mówił tylko to, w co wierzy, i który z
pewnością przez całe swoje życie ani razu nie pochylił się z troską nad kwiatem? Co też jemu
chodziło po głowie? A Tancrede? A on sam, pułkownikmajor Sylwiusz von Pikkendorff, czyż
nie zachowywał się śmiesznie, siedząc z załzawionymi oczami nad tymi roślinnymi
zwłokami, podczas gdy nie uronił ani jednej łzy nad nieszczęściem Miasta, jego śmiercią i
opuszczeniem? Co się stało? Odpowiedź nie kazała na siebie długo czekać. Sylwiusz odnalazł
ją w sobie. Cóż takiego napisał biskup Osmond na pierwszej stronie swego czarnego notesu o
siedmiu jeźdźcach, którzy opuścili miasto o zmroku i jechali z wysoko podniesionymi
głowami, wcale się nie kryjąc, bo przecież
nie uciekali i nie popełniali zdrady, i nie mieli już na nic nadziei...? O to właśnie
chodziło! O nadzieję! Sądzili, że zamordowali nadzieję, że wyrzucili ją z duszy, tak jak
wydycha się zanieczyszczone powietrze, by wreszcie odetchnąć pełną piersią, bez przeszłości
i przyszłości, bez pamięci, na wzór rycerza Diirera, wiecznego i niepokonanego. A oto
nadzieja dopadła ich podstępnie, ukazawszy im się pod postacią tego nieszczęsnego kwiatka,
który na ich oczach oddawał ducha, a który oni czcili niczym symbol, podobnie jak
spragniony na pustyni odkrywa źródło i dziękuje za nie
Stwórcy... To właśnie im się przytrafiło. Czy nie wystarczyło im, że każdy z nich nosił
w głębi serca ukrytą nadzieję? Po co im jeszcze było szukać tej innej, wspólnej, związanej z
takim drobiazgiem, z niczym prawie, a więc ze wszystkim, Nadziei przez wielkie „N”,
niezgłębionej cnoty nadziei, która towarzyszy człowiekowi od samych narodzin i okrywa jego
ciało niczym iluzoryczna zbroja? Wzięła ich z zaskoczenia. I być może już nigdy ich nie
opuści, chyba że zabierze ją noc, tak jak zabiera wiele innych rzeczy. Sylwiusz rozzłościł się
na siebie. Dał się złapać jak zwykły żółtodziób... Pomyślał o kadecie Venierze. Ten chłopak
jest twardy jak skała. Ma zaledwie szesnaście lat, a już jest taki nieczuły. Cóż, przynajmniej
najmłodszy nie wpadł w pułapkę. To pomyślawszy, Pikkendorff zasnął.
Kiedy wstali o świcie, z róży zostały już tylko nędzne, bezkształtne resztki na dnie
manierki. Zajął się tym kadet
Venier. Opróżnił naczynie, uderzając nim o obcas buta, by odkleić od dna zalegającą
tam maź. Uczynił to beznamiętnym, automatycznym gestem. Potem wypłukał manierkę i bez
słowa oddał biskupowi. W ten lekki i świeży poranek
nie myślał już o wczorajszych złudzeniach. To nie miało dla niego najmniejszego
znaczenia...
Właśnie kończyli pić kawę, kiedy Abaj położył palec na ustach, dając im do
zrozumienia, by się nie ruszali, chwycił karabin i zniknął w zaroślach. Pojawił się wkrótce z
powrotem, popychając przed sobą dwunastoletniego mniej więcej chłopca, krzepkiego,
krępego, o zwinnych ruchach i pewnym siebie spojrzeniu, który sprawiał wrażenie, że
kompletnie się nie przejmuje faktem, iż w plecy dźga go lufa karabinu. Sylwiusz zauważył, że
chłopak jest czysty, jego ubranie także. Miał na sobie połataną, chłopską bluzę i spodnie
książęcej żandarmerii z amarantowym lampasem, niezgrabnie dopasowane do jego wzrostu i
podtrzymywane paskiem z przytroczoną kolekcją prymitywnej broni, która mogłaby uchodzić
za dziecięce zabawki, gdyby nie okrutna i pełna determinacji mina chłopca.
- Pokaż, co potrafisz - powiedział kadet, podrzucając wysoko w górę metalowy talerz,
który pofrunął wysoko, do słońca, niczym rzutka.
Sięgnięcie ręką do zawieszonej przy pasku siatki, wyjęcie stamtąd okrągłego
kamienia, uzbrojenie procy, naciągnięcie jej, wycelowanie - wszystko to odbyło się w
mgnieniu oka.
W ciszy rozbrzmiał trzask metalu i talerz, trafiony z całej siły, upadł u ich stóp,
ozdobiony wielkim garbem, jakby uderzony młotem. Żadnych oznak dumy u chłopca. Zdawał
się przyjmować to jako rzecz zupełnie naturalną. Kadet obejrzał talerz i gwizdnął przez zęby.
- Mógłbyś zabić z trzydziestu kroków - powiedział.
- Z czterdziestu - poprawił chłopiec. - Ale trzeba mierzyć w skroń.
- Już to robiłeś?
Chłopiec, zamiast odpowiedzi, pokazał wykonane nożem nacięcia na rękojeści swojej
procy. Było ich chyba ze dwadzieścia.
- Pierwsze - wyjaśnił beznamiętnie - to zemsta za moją matkę.
- Dawno temu?
Chłopiec zrobił nieokreślony gest ręką.
- A to? - spytał kadet, pokazując palcem na zawieszoną u paska cienką, zwiniętą linkę.
Chłopiec rozwinął linkę i zaczął nią zataczać nad głową kręgi. Do końca linki był
przywiązany okrągły kamień wielkości pomarańczy. Kamień przeszył powietrze niczym
pocisk, pociągając za sobą sznur, który owinął się kilkakrotnie i mocno zacisnął dookoła
kostki kadeta. Drugi koniec sznura chłopiec pociągnął mocno do siebie i kadet Venier,
straciwszy równowagę, runął na ziemię, wymachując rękami i nogami.
- Potem się skacze na gościa i wykańcza go nożem. Tobie nie chciałem zrobić
krzywdy. Zwykle celuję w szyję.
Sznurek się zaciska i - cyk - umierasz uduszony.
- Wielu tak załatwiłeś? - spytał kadet, podnosząc się z ziemi.
- Mniej więcej tylu, co procą, ale to raczej broń na noc
- odpowiedział chłopiec tym samym tonem, bez najmniejszej emocji. - Pierwszy raz to
była zemsta za ojca.
Uśmiechnął się drapieżnie, a jego młoda twarz przybrała dziwny wyraz, jakby na
jedną maskę została nałożona kolejna.
- A ten - powiedział, wskazując na Abajajuż byłby martwy, gdybym chciał. Usłyszał
mnie, ale nie widział.
Byłem pięć kroków od niego. To najlepsza odległość dla
sznura. Mogłem też uciec. Jakbym mu to wpakował w nogę, w życiu by mnie nie
dogonił.
Chodziło o pułapkę na wilki, jedną z tych najbardziej ‘ okrutnych - szczęki o ostrych,
żelaznych, rozdzierających ciało zębach. Miał takie trzy przy pasku, stanowiące piękne
dopełnienie jego kolekcji. Grymas Abaja nikogo nie rozśmieszył. Nie ulegało wątpliwości, że
chłopak się nie przechwala. Kadet zwrócił pytające spojrzenie na Pikkendorffa, który
milcząco nakazał mu kontynuować przepytywanie.
Między młodym Venierem a chłopakiem nawiązała się nić sympatii. Ci dwaj
rozpoznali w sobie nawzajem ten sam hart ducha i doskonale się rozumieli. Na razie nie było
sensu się wtrącać do ich rozmowy.
- Dlaczego więc go oszczędziłeś? - spytał kadet.
- Bo jesteście przyjaciółmi. On, ty, wy wszyscy.
- A skąd wiesz? Nie mamy tego napisanego na czole.
- Właśnie że tak - rzekł chłopiec. - Tych, co zabijają, co biorą siłą dziewczyny, co
rabują i podpalają, to ja rozpoznaję na odległość.
- W jaki sposób?
- Nauczyłem się. Na początku popełniałem błędy.
Przez to straciło życie wielu ludzi, w tym moja matka. Znaleziono ją z brzuchem we
krwi i głową roztrzaskaną kamieniem. Teraz już się nie mylę. Dlatego jeszcze żyję. No i
jestem nieufny. Was obserwuję od kilku dni...
Przypomnieli sobie tamtą chatę, w której zdawało im się, że wyczuli czyjąś obecność,
ten jeszcze ciepły popiół w palenisku, ten dzbanek z wodą na podłodzie.
- I któregoś z tych dni - powiedział kadet Venier - jadłeś ziemniaki.
Chłopak przytaknął ruchem głowy.
- Znaleźliśmy całe pole ziemniaków kompletnie porośnięte krzakami. Wiele już
zgniło, ale trochę zostało. Są nasze. To moja wioska.
Sposób, w jaki podkreślał zaimki dzierżawcze - nasze i moja - nie pozostawiały
wątpliwości: będzie bronił swego terytorium przed każdym, kto zechce je zaatakować. Ten
chłopak przemawiał niczym król. Był u siebie. I chciał, żeby dla wszystkich to było jasne.
- Jak się nazywasz? - spytał kadet.
- Arno Valric.
- Zatem, witam cię, Arno. A teraz powiedz, kim jesteś.
- Kim jestem?
Chłopiec wyprostował się na całą wysokość, nie jak śmieszny kogucik, który się
puszy, ale jak byczek, który gotuje się do szarży.
- Jestem Arno, gubernator cywilny i wojskowy Świętego Galia i wszystkich wsi,
lasów, wzgórz i rzek w okolicy.
W innej sytuacji podobne oświadczenie w ustach dwunasto - lub trzynastoletniego
dzieciaka wywołałoby śmiech. Tu jednak nikt się nie roześmiał, a Pikkendorff pomyślał, że
gdyby ktoś to zrobił, bez wątpienia znalazłby się na ziemi, ze sznurkiem wokół łydki.
- I dowodzisz? - ciągnął kadet.
- Dowodzę.
- I słuchają twoich rozkazów?
- Słuchają - przytaknął chłopiec.
Dla niego było to oczywiste. On dowodził. Inni słuchali jego rozkazów. Cóż bardziej
naturalnego?
- Kto cię mianował? - spytał kadet.
Kiedyś cywilnych i wojskowych gubernatorów Miasta mianował książę i tylko jemu
podlegali. Mieli różną rangę, w zależności od wielkości terytorium, którym zarządzali.
Wielu otrzymywało ten tytuł jako dziedziczny.
- Sam siebie mianowałem - odparł Arno.
- I nikt nie protestował?
Chłopiec zmarszczył brwi, zdziwiony.
- A niby dlaczego? Gubernator Świętego Galia zwiał.
Nie miał zresztą szczęścia. Uciekając, nadział się na bandę, która ukradła mu złoto, a
potem rozwaliła łeb. Ci, co zostali, byli zachwyceni, że mają mnie.
- Spytałeś ich o zdanie?
Odpowiedź padła niczym wystrzał.
- Skąd! Oni tylko gadali, umierali ze strachu i kryli się w swoich norach niczym
szczury. Powiedziałem: To ja!
I wystarczyło.
- A teraz?
- Teraz dochodzą do siebie. Zaczynam mieć z nich pożytek.
- Wielu ich jest?
Arno policzył na palcach.
- W Świętym Gallu jest Duszka, moja siostra, która ma piętnaście lat. Jest Turmesan i
Waldomir, kumple ze szkoły. Ich matka, która zwariowała. Petrus, który był stajennym
gubernatora. Syn piekarza, Gracjan. Eufemia, służąca księdza, która niedługo urodzi dziecko.
O nauczycielu i księdzu słuch zaginął. Jest jeszcze zakrystian, który recytuje niedzielne
modlitwy. Czyli, że w Świętym Gallu jest ich dziewięcioro, w tym czterech chłopaków i
dwóch starców, co mają już ze trzydzieści lat. W Czarnym Targu
- siedmioro. Dziewięcioro w Birkenhead. Pięcioro w Glanorze, ośmioro w Stoppel.
Wszystkimi ja dowodzę.
- Dowodzisz więc trzydziestoma ośmioma osobami - stwierdził kadet.
Arno zastanowił się przez chwilę, podejrzewając lekceważenie. Nie doszukawszy się
go, odparł:
- Tak, trzydziestoma ośmioma. A to dopiero początek!
- A gdzie są ci z twojej wioski?
- W bezpiecznym miejscu.
- Nie ufasz mi?
- Przyzwyczajenie. Wybacz. Nie są daleko. Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do nich.
- No, cóż - powiedział kadet Venier - ja pewnie nie znalazłbym aż tylu w moich
stronach. Mój ojciec był generałemgubernatorem Venier. Prawdopodobnie teraz ja jestem
gubernatorem Venier. Uściśnijmy sobie prawice.
Co uczynili z powagą przynależną ich wiekowi.
- Venier leży czterdzieści mil stąd - ciągnął kadet. - To piękna twierdza. Może jeszcze
coś z niej zostało. Jeśli cię wezwę, przybędziesz?
- Przybędę - obiecał chłopiec.
Kadet rzucił okiem na pułkownikamajora i dodał:
- Dostaniesz konia Wasyla, jego karabin i amunicję.
- Zgoda - rzekł Pikkendorff. - Ale pod jednym warunkiem. Sam siebie mianowałeś
cywilnym i wojskowym gubernatorem Świętego Galia. To jest w porządku, ale nie wystarczy.
Potrzebujesz potwierdzenia swej władzy i tylko ja mogę ci je dać, w imieniu księżniczki
Miriam, dziedzicznej władczyni Miasta. Czyje przyjmujesz?
Chłopiec nieznacznie wzruszył ramionami.
- A po co mi to? Kim jest ta księżniczka? Gdzie są jej żołnierze? Jutro was tu nie
będzie.
Sylwiusz westchnął.
- Widzę, że musisz się jeszcze dużo nauczyć. Kadet
Venier ci w tym pomoże. Nie jest wprawdzie wzorem pobożności, wiary czy
miłosierdzia, ale rozumie rzeczy zasadnicze.
- W takim razie w porządku - rzekł chłopiec.
- Przyklęknij na jedno kolano, Arno. Panowie, baczność! W imię Boga, który dał
władzę nad Miastem Jej Wysokości księżniczce Miriam, Jej Wysokość powierza ci dziś
moimi ustami obowiązki i władzę gubernatora cywilnego i wojskowego Świętego Galia...
Chłopiec spojrzał w oczy pułkownikowi, dając mu do zrozumienia, że tytuł wydał mu
się zbyt krótki i oczekiwał dalszego ciągu.
-...Świętego Galia - dodał więc Pikkendorff - i wszystkich wsi, lasów, wzgórz i rzek w
okolicy.
Biskup Van Beck pobłogosławił chłopca, który spokojnie wstał z klęczek. Wszyscy po
kolei uścisnęli mu dłoń.
- Jedno pytanie, Arno - powiedział biskup. - Czy znasz opactwo Zurfenberg?
Chłopiec skinął potakująco głową.
- Czy gdyby odezwał się dzwon opactwa, to byłoby go słychać w Świętym Gallu?
- W Świętym Gallu nie. Za daleko. Ale z Birkenhead, które leży bardziej na północ,
tak, jeśli wiatr wieje z tamtej strony. Kiedyś, jak dzwon bił, ludzie na polach się żegnali.
Dziś już nie dzwoni. Ci z Birkenhead mi mówili.
- Dziękuję - rzekł biskup w zamyśleniu.
- A teraz opowiedz nam wszystko - powiedział Sylwiusz.
- Panie pułkowniku - odparł chłopiec - najpierw jeść. Jestem trochę głodny.
W rzeczywistości ledwo trzymał się na nogach. Od dwudziestu czterech godzin nie
miał w ustach nic poza trzema zimnymi kartoflami. Przyniesiono mu kawę, kromkę chleba
odkrojoną z ich ostatniego bochenka, kilka porządnych plastrów z ostatniej szynki i cały słoik
konfitur z borówek, który chorąży Bazin du Bourg, opiekujący się resztkami zapasów, znalazł
jeszcze w swoich jukach. Arno wyjął z kieszeni nóż, starannie odkroił kawałek chleba,
położył nań odrobinę szynki i zaczął powoli i starannie przeżuwać. Potem upił łyk kawy,
ponownie odkroił kawałek chleba, kolejny cienki plasterek szynki, powtórzył tę operację pięć
razy, na koniec zjadł łyżeczkę konfitur i podziękował za królewskie śniadanie. W
rzeczywistości, zaledwie napoczął to, co dostał, a co w innych czasach stanowiłoby w miarę
porządny posiłek, który po całym dniu postu połknąłby za jednym zamachem. Pikkendorff
obserwował go uważnie i doszedł do wniosku, że chłopiec jest prawdziwym dowódcą.
- Czy mogę...? - zapytał Arno.
Bazin du Bourg uprzedził pytanie.
- Możesz zabrać to dla swoich ludzi, wraz z pozdrowieniami od pana pułkownika. Jak
dobrze poszukamy, to jeszcze coś tam dorzucimy.
- Konia, karabin i amunicję też?
Gubernator wojskowy nie tracił przytomności umysłu.
- Przecież obiecałem - odparł Pikkendorff.
Chłopiec złożył nóż, którego ostrze sucho zgrzytnęło, schował go do kieszeni i zaczął
opowiadać.
- Miałem wtedy dziesięć lat. No, może jedenaście. Nie je«« stem pewny. Ale kiedy
pierwsi z nich przybyli do wioski, zauważyliśmy, że niektórzy z mieszkańców są do nich
podobni...
Była to opowieść chaotyczna, o poplątanej chronologii, naszpikowana mnóstwem
szczegółów, których potworność lub dziwaczność odcisnęły piętno na pamięci dziecka i - co
naturalne u chłopca w tym wieku - pozbawiona oglądu całości. Kiedy został sam z Duszka,
Turmesanem, Waldomirem i jego wpół oszalałą matką, Petrusem, Gracjanem, zakrystianem i
ciężarną służącą księdza, w porzuconej, splądrowanej i ograbionej do szczętu wiosce, przez
wiele dni, a raczej tygodni czekając na odejście hord, trzęsąc się z zimna w głębi lodowatej
pieczarkarni, zrozumiał wreszcie, że burza minęła i nic już nie zostało z jego
dotychczasowego, spokojnego życia i dawnych trosk. Nic nie wiedział o samej naturze
nawałnicy, jej oszukańczych chwilach ciszy, nagłych i dzikich nawrotach, chaosie i
niekontrolowanych zrywach, stwierdził jednak, ze zdumiewającą dla swego wieku ostrością
sądu, że podczas tej burzy mało kto zachował się tak, jak można było oczekiwać. Fakt, że
jeśli chodzi
wioskowych łajdaków, nicponiów, złośliwców i zazdrośników, większość z nich
pozostała sobą, przyjmując bandy z Miasta, podpowiadając im cele rabunku, przyklaskując
im
w zetknięciu z nimi odnajdując w sobie cudowne wręcz pokłady złości i nienawiści.
Podobnie wśród tych, którzy mieli dusze czyste i proste, nielicznym tylko zabrakło odwagi,
by podtrzymać swą reputację. Stawili najeźdźcom czoło, ale że byli od nich znacznie mniej
liczni, ponieśli klęskę już
w pierwszych dniach, często rozbrajani przez swoich bliskich i przyjaciół oraz
wydawani wrogom pod pretekstem, że wszelki opór jest daremny i że lepiej paktować ze
złem, by ocalić to, co jeszcze było do ocalenia. Zginęli w strasznych okolicznościach i - rzecz
jasna - nie ocalono niczego. Wśród nich był ojciec Arno i jeden z pięciu żandarmów z
posterunku w Świętym Gallu. Między tymi dwiema skrajnościami znajdował się tłum. Mały,
wiejski tłum, nie więcej niż czterystapięćset osób, na ogół poczciwych ludzi lub przynajmniej
sprawiających takie wrażenie albo chcących za takich uchodzić, żyjących raczej uczciwie i w
zgodzie z podstawowymi zasadami współżycia społecznego. Może to były tylko maski, ale
czyż noszenie ich nie jest właściwe całemu rodzajowi ludzkiemu? Przetaczająca się nawałnica
poczyniła w nich spustoszenie. Kiedy pojawili się pierwsi wichrzyciele (na razie tylko
pojedyncze przypadki), to zamiast oddać parę celnych strzałów i pozbyć się szumowin,
zniechęcając kolejnych, ci ludzie uciekali, zabrawszy złoto i świąteczne ubrania, często
porzucając dziadka czy babcię, zdecydowanych umrzeć w domu, w którym przyszli na świat.
Arno pamiętał nawet jednego typa w sile wieku, bogatego i pyszniącego się swym
bogactwem kupca, który przyciśnięty do muru, wysłał swoją młodziutką żonę, by
negocjowała z napastnikami, a sam zwiewał z pieniędzmi aż się kurzyło.
Los mieszkańców wioski był doprawdy żałosny. Tak, sporo negocjowano. A
przynajmniej próbowano to robić. Gubernator, trzęsąc się ze strachu, wygłosił do hordy
najeźdźców przemówienie powitalne pełne braterskiej miłości, a wreszcie, by udowodnić
dobrą wolę, kazał otworzyć na głównym placu beczkę najlepszego wina ze swej piwnicy.
Łatwo prze-
widzieć, co się z nim stało. Więcej szczęścia miał nauczyciel. Sponiewierany przez
grupę rozwydrzonych dzieciaków, w tym sporo z jego własnej szkoły, on także zaufał”*
słowom, zapominając, że mają one walor szczerości jedynie wtedy, gdy nie przeczą
wypowiedzianym wcześniej. Ponieważ odrzucono jego władzę, chętnie ją oddał, przyznając,
że popełnił błąd i prosząc o wybaczenie, wycofywał się chyłkiem, co sprawiło, że nawet
córkajedynaczka, zdegustowana jego zachowaniem, przyłączyła się do małych rebeliantów i
wraz z nimi ścigała ojca. Nauczycielowi udało się uciec. Zapłaciła za niego córka, bo była
młodziutka i ładna, niewinna i w dodatku głupia, co czyniło z niej łatwy łup niegodziwości...
Kiedy z wioski uciekli tchórze, maski zrzuciły wszystkie męty z wioski, których nikt
wcześniej za takich nie miał. Bóg wie, od jak dawna czekali na swoją godzinę, niektórzy
może nawet od pięćdziesięciu lat - rozgoryczeni starcy, zazdrośni od dzieciństwa, pamiętający
dokładnie, że ta czy inna dziewczyna odepchnęła ich rękę wsuwającą się jej pod spódnicę na
kwietnym wzgórzu, że takie czy inne pastwisko przeszło im koło nosa na rzecz jakiegoś
protegowanego... Zaczęły się bijatyki między starcami, wyrównywanie rachunków, a nawet
gwałty, które można by zakwalifikować jako pośmiertne, bo dokonane na starych, zwiędłych
kobietach, ulegających z obrzydzeniem lub odmawiających z żalem, który wyrywał im z
gardeł okrzyki nienawiści. Wielu zmarło lub uciekło, oczyszczając wioskę z pokolenia, które
właściwie już nie żyło. Metamorfoza najmłodszych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze
zostali, zarażonych wścieklizną w ostatniej godzinie, najgorszych z najgorszych, tych, którzy
najdłużej ukrywali się pod maską
dobrego wychowania, przybrała formę szczególnie odrażającą. Na pięciu żandarmów
posterunku w Świętym Gallu, czterech paktowało z wichrzycielami pod pretekstem ochrony
mieszkańców wioski, których mieli pod opieką. Zachowywali się jak służący, dostarczali,
czego od nich żądano - zwierząt i ludzi - i zatrzymując sobie pieniądze za łóżko i żarcie
dawnej żandarmerii książęcej, za dziewczęta, kobiety, flaszki, świniaki, kury. Nawet
przenicowany, mundur nadal potrafi zwieść i byli tacy, co służyli wielu panom. Oby
księżniczka Miriam, jeśli odzyska władzę, pamiętała o tej niegodziwości... Ale tym, co
najbardziej zaskoczyło Arno, otworzyło mu oczy na niezgłębioną naturę ludzką i zraniło tak,
że zabrakło mu łez, a jego serce zamieniło się w kamień, było nagłe pojawienie się, wkrótce
po śmierci ojca, pięciu wiernych przyjaciół rodziny, w tym brygadiera żandarmerii, którzy,
demonstrując wielką przyjaźń, z minami konspiratorów oświadczyli, że chcą uchronić jego
matkę przed szerzącą się przemocą i zaciągnęli ją gdzieś w ciemność, skąd do jego uszu
dobiegły już tylko jej krzyki i wycie. Tymczasem horda opuszczała wioskę. Po tej przyszła
kolej na następne...
Tamtego dnia Arno postanowił się zemścić. I zemścił się.
Chłopak spojrzał na słońce, które wędrowało nad równiną.
- Już czas. Muszę dołączyć do moich ludzi. Będą niespokojni.
- O ciebie? - spytał Stanisław Venier.
Arno uśmiechnął się lekko.
- Tylko moja siostra. Pozostali będą się niepokoić o siebie.
- Kadet cię odprowadzi - rzekł Sylwiusz. - Czy to daleko?
- Piechotą dwie godziny. Konno godzinę.
- Daję mu trzy. Zrozumiał pan, Stanisławie? Godzina w jedną, godzina w drugą. Ma
pan tu być za trzy godziny. **
- Zrozumiałem, panie pułkowniku - odparł kadet z nieprzeniknioną miną.
Abaj przyprowadził konia Wasyla, którego juki zostały wypchane jedzeniem i
amunicją. Chłopak pogłaskał pysk zwierzęcia, które parsknęło i zarżało z rozkoszy. Tancrede
pokazał mu, jak posługiwać się karabinem, co Arno opanował w dwie minuty. Celując w
siedzącą o sto metrów od nich wronę, zabił ją jednym strzałem, wzbijając przy tym w
powietrze wielką fontannę czarnych piór i mówiąc ze śmiechem: „No proszę!”.
To był pierwszy raz, kiedy się roześmiał. Potem zręcznie wskoczył na konia,
podzwaniając zwisającym u paska arsenałem.
- Jeszcze słowo - zatrzymał go biskup. - Ten twój zakrystian, to w jakim jest wieku?
- Juliusz? Koło trzydziestki.
- Co o nim myślisz?
- Jest strachliwy, ale lubię go. Schował się, ale nie zdradził. Nie tak, jak ksiądz.
- Jest żonaty?
- Nie.
Biskup Van Beck zawahał się.
- Eufemia to może jego sprawka, co? Mówiłeś, że oczekuje dziecka...
Chłopak skrzywił się z pogardą.
- To ksiądz. Wszyscy wiedzieli. I nie przeszkodziło mu to zwiać. Zresztą w dobrym
towarzystwie.
- W porządku. Mówiłeś, że ten twój zakrystian recytuje w niedzielę modlitwy
mszalne, tak?
- W niedzielę rano, wieczorem i na Anioł Pański w południe.
- Zna je na pamięć?
- Nie wszystkie, ale ma książkę. Kiedy czegoś zapomni, szuka w niej i znajduje.
- A wy się modlicie?
- Inni tak. Ja udaję. Może kiedyś znów będę. Zresztą, poza mną, co innego im zostało?
- Czy Juliusz jest pobożny?
- A co to znaczy? Nie wiem. Proszę jego spytać.
W głosie Arno brzmiało zuchwalstwo.
- Jesteś lepszy niż twoja odpowiedź, mój chłopcze - cierpliwie odparł biskup. - A teraz
powiedz: czy twój zakrystian jest pobożny? Takie rzeczy się widzi.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Co za różnica, co się widzi, a czego się nie widzi?
Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:
- Ale mogę powiedzieć, że często, gdy się modli, składa ręce i zamyka oczy. A wtedy,
choć normalnie jest brzydki, staje się prawie piękny.
Biskup Van Beck zwrócił się do kadeta Veniera.
- Jak będziesz wracał, Stanisławie, przyprowadź mi tego zakrystiana. Za pozwoleniem
pana pułkownika.
- I moim - dodał niewzruszenie Arno.
Trzy godziny i dwie minuty później kadet wrócił, wioząc zakrystiana, siedzącego
okrakiem na zadzie jego rumaka.
Jeźdźcy zwinęli już obóz. Byli gotowi do odjazdu.
- Pański raport, kadecie - rzekł Pikkendorff.
- Mogą się utrzymać, panie pułkowniku.
- Tylko tyle?
Kadet wykonał gest wyrażający powątpiewanie.
- Pięć wsi, trzydzieści dziewięć osób, kilku energicz-’ nych chłopaków, zdecydowany
przywódca... Czyż to nie wystarczy na początek? - zdziwił się Sylwiusz.
- Tak, pod warunkiem, że się na tym nie poprzestanie, panie pułkowniku. Trzeba
sprawdzić, co się dzieje gdzie indziej, z bronią w ręku rozszerzać swoje wpływy,
podporządkować sobie kolejne tereny, żelazną ręką, prawem podboju, bez litości dla wrogów,
wypełniając swój obowiązek wobec swoich, lojalnie, z wyboru, z obowiązku, we własnym
interesie. To właśnie wytłumaczyłem chłopcu.
Kadet nigdy jeszcze nie wypowiedział tylu słów na raz.
Jego oczy, zwykle bez wyrazu, teraz błyszczały jak oczy kondotiera rozpamiętującego
dawne zwycięstwa.
- I chłopak to zrozumiał? - spytał Sylwiusz.
- Zrozumiał. Jego siostra też. Chyba nawet lepiej od niego.
- Duszka? - upewnił się Sylwiusz, zaskoczony.
Kadet roześmiał się krótko. Jeszcze nie zdążył przywyknąć do myśli, że tak łagodnie
imię nadano osobie będącej takim wulkanem energii. Osobie o niezłomnej woli i stalowym
spojrzeniu, taksującym i rozkazującym. Kadet powiedział chłopcu: „Daj mija. Będę twoim
bratem. Wrócę tu później do was”. Duszka zażądała: „Przysięgnij!”. On zaś przysiągł,
zdziwiony, że po godzinie igraszek, jeszcze nie zdołał o niej zapomnieć. Chyba faktycznie się
starzał.
- Tak, Duszka, panie pułkowniku - powiedział bez dalszych komentarzy.
Pikkendorff nie naciskał. Bazin du Bourg, który słyszał ich rozmowę, skinął ironicznie
głową kadetowi i wyrecytował:
Nasze dzieci
Mówi panna młoda
Będą piękniejsze piękniejsze wiele
Niestety! pierścień był pęknięty
Niż dzieci ze szczerego złota
Srebra szmaragdu i diamentu
Będą jaśniejsze jaśniejsze wiele
Niż wszystkie gwiazdy firmamentu
Promienie co jutrzenka ściele
Niestety pierścień był pęknięty...*
Kadet rzucił mu jadowite spojrzenie.
- Do diabła z Kostrowickim! - krzyknął wściekły. - Ani słowa więcej o Kostrowickim!
On nie żyje! Wasyl nie żyje! I ty też nie żyjesz, cholerny panie chorąży! I Tancrede nie żyje!
Biskup nie żyje! Pan puł...
- Wystarczy - uciął Pikkendorff.
- Ale ja żyję! - dokończył kadet z uporem, oparłszy swoje kanciaste ręce na biodrach.
Pierwszy raz pojawiło się między nimi pęknięcie.
- Wystarczy - powtórzył Pikkendorff znużonym głosem.
- A ty, tam - ciągnął kadet, zwracając się przez ramię do zakrystiana, wciąż siedzącego
za nim na oklep - nie za-
* Guillaume Apollinaire, Dom umarłych, „Alkohole”, tłum. Julian
Rogoziński.
mierzasz tu chyba zapuścić korzeni, co? Precz! Zejdź mi z oczu!
Zeskakując z konia, biedny Juliusz potknął się z przerażę-* nia i rozpłaszczył na
ziemi. Upadek poczciwca wywołał wesołość, tym bardziej, że on sam, ze swoją pucołowatą,
wykrzywioną gębą, nastroszonymi, siwymi włosami, krępą sylwetką, zbyt długimi rękami i
oczywistą niezdarnością, prezentował się dość dziwacznie na tle dumnych jeźdźców.
Biskup pochylił się i podniósł go z ziemi, dając pozostałym do zrozumienia, że mają
siedzieć cicho i okazywać biedakowi choć minimum szacunku.
- Witaj, Juliuszu, mój synu - rzekł. - Łaska Pana jest z tobą. Chodź ze mną. Muszę z
tobą porozmawiać sam na sam.
Zanim się oddalili, Sylwiusz szepnął biskupowi do ucha:
- Dobrze się zastanowiłeś, Osmondzie? Nie boisz się, że wpuszczasz robaka do
owocu?
- Bez wątpienia - odparł Van Beck. - Ale tu właśnie jest jego miejsce.
Wziąwszy zakrystiana pod ramię, zaprowadził go na bok, pod kępę czerwonych
klonów, które już traciły pierwsze liście. Zapowiadała się wczesna jesień. Nieodległe już były
górskie śniegi, pokrywające dawne wspomnienia, które nigdy więcej nie wrócą.
- Juliuszu - zaczął biskup Van Beck - czy brakuje ci
Boga?
Człowieczek był niski, biskup zaś wysoki. Asymetryczna gęba uniosła się ku twarzy
biskupa - twarzy szlachetnej, bo naznaczonej rzymskim seminarium, ojcowską
dobrodusznością papieża, szczególnymi względami księcia i karierą,
która zastąpiła męczeństwo... Teraz to wszystko nie miało już żadnego znaczenia, ale
pozostały gesty, zachowanie typowe dla hierarchii, wszystko, co tworzyło siłę Kościoła.
Dziś już nie istniejącą.
- Nie brakuje mi go - odparł Juliusz. - Wierzę, że nigdy mnie nie opuścił.
- A co ty możesz o tym wiedzieć?
Mówił przez niego ksiądz. Instynktowna i straszliwa nieufność biskupów względem
wiary. Juliusz odparł:
- Jak sobie ksiądz biskup życzy. Aleja wiem.
„Mój Boże! Ależ on brzydki! - pomyślał Van Beck. - Tylko gdzie znajdę innego?”.
- Wiesz? To dobrze - rzekł na głos. - A co z innymi?
Tymi z twojej wioski? Oni też to wiedzą?
- Nie mam pojęcia, proszę księdza. Może tak. A może nie. Nieważne. Powiem im o
tym, jak umiem. Cały czas im to mówię.
- I słuchają cię?
Przez wykrzywioną twarz przeleciał grymas prawdziwego bólu, potem coś w rodzaju
rozbawienia - jakby z humorem i rezygnacją mierzył wzrokiem fosę, którą ma pokonać,
wiedząc, że nie ma innej rady - musi ją przeskoczyć. Biskup Van Beck stwierdził, że wbrew
pozorom, Juliusz wcale nie jest głupcem.
- Słuchająz grzeczności, bo chyba mnie lubią. A ja mówię. I modlę się. W końcu ich to
nudzi. I zostaję sam.
- Może ci czegoś brakuje?
- A czego, proszę księdza?
Sądząc po twarzy zakrystiana, wyrażającej czystą pokorę, nie było to pytanie
retoryczne. Biskup spojrzał na pocz-
ciwca z wysokości swojej postawnej sylwetki i poczuł, jak zalewa go fala
miłosierdzia, niczym dawna miłość wypływająca na powierzchnię w chwili smutku.
- Nie, niczego ci nie brakuje, Juliuszu... To było pytanie związane z ceremonią.
Zakrystian patrzył na niego, nie rozumiejąc. Jego brzydota stawała się wzniosła.
- Łaska Pana jest z tobą, Juliuszu. A ceremonia to święcenia kapłańskie. Nie mamy
wiele czasu. Musimy ją skrócić.
Proszę, połóż się krzyżem, twarzą do ziemi. Zapomnij, kim jesteś. Zapomnij o
świecie. Nic teraz nie widzisz. Ziemia cię oślepia. Ona jest cząstką Boga.
Leżącym na ziemi ciałem Juliusza wstrząsnął dreszcz.
Z gardła wydarł mu się żałosny jęk.
- Wasza Ekscelencjo, ja nie chcę, nie mogę... Błagam, niech Wasza Ekscelencja tego
ode mnie nie wymaga...
- Nie bój się - powiedział biskup i zaczął recytować:
„Synu, otrzymujesz święcenia do stanu kapłańskiego. Przyjmij je godnie i wywiązuj
się z nich wiernie. Zadaniem księdza jest święcić, błogosławić, przewodniczyć
nabożeństwom, wygłaszać kazania, chrzcić...”. A teraz powstań, Juliuszu, nałożę na ciebie
ręce.
I uczynił to, dotykając głowy zakrystiana, która sięgała mu do piersi, a którą bojaźń
Boża wciskała w ramiona. Biskup sam nie wiedział, czy czuje dla nieszczęśnika więcej
miłości czy litości. Głośno wypowiedział formułę sakramentu - tę, która czyniła go
nieodwracalnym. Każde ze słów spadało na biednego Juliusza i godziło prosto w serce:
„Ojcze wszechmogący, daj twemu słudze, Juliuszowi, godność kapłana, odnów w nim
ducha świętości, by wypełniał
I powierzoną mu funkcję i swoim przykładem zachęcał do poprawy obyczajów”.
- Dalej, Juliuszuciągnął biskup - opisuje się szczegółowo powierzoną ci władzę. Nie
mam tu świętych olejów, musimy się bez nich obyć. Podaj mi, proszę, dłonie, a Pan poświęci
je, aby wszystko, co pobłogosławią i wszystko, co poświęcą, było uświęcone w imię Pana
naszego, Jezusa
Chrystusa... Powinieneś teraz odpowiedzieć „Amen”.
- Amen - rzekł zakrystian.
Jego głos brzmiał teraz silniej. Biskup Van Beck wyjął z kieszeni cienką, złotą stułę.
- Mam takie dwie. Tę daję tobie. Symbolizuje ona jarzmo Chrystusa. Mam ją od
samego Ojca Świętego, który dał mi ją dziesięć lat temu, wypowiadając te same słowa, które
ja wypowiadam teraz: „Przyjmij, Juliuszu, moc sprawowania ofiary i odprawiania mszy dla
żywych i zmarłych, w imię
Pana naszego...”.
- Amen - odparł poczciwina.
- I wreszcie - ciągnął Van Beck - weźmij Ducha
Świętego. Komu odpuścisz grzechy, są mu odpuszczone, komu zatrzymasz... A teraz,
drogi ojcze - dorzucił niemal wesoło - będę twoim pierwszym penitentem. Ponieważ zaraz
nas opuścisz i taka okazja może się już nie powtórzyć, zechciej wysłuchać mojej spowiedzi.
Juliusz podskoczył jak oparzony.
- Spowiedzi księdza?! To niemożliwe. Zresztą, nie wiedziałbym, jak...
Miłość czy litość? Biskup wciąż się wahał. A może jedna nie istnieje bez drugiej?
- Zdarzyło ci się chodzić do spowiedzi, Juliuszu?
- Tak, księże biskupie.
- Pamiętasz formułki?
- Mam dobrą pamięć. *
- A zatem, nic łatwiejszego! Wystarczy odwrócić role.
Tym razem, to ty masz władzę wybaczania...
Pozostali śledzili tę scenę z oddalenia, z ciekawością, która u pułkownika
Pikkendorffa była pomieszana z głuchą irytacją. Kiedy jednak zobaczyli dumnego biskupa, w
kawaleryjskim mundurze i butach, z krzyżem biskupim na piersi i pistoletem przy pasie,
klękającego bez wstydu na ziemi u stóp tego śmiesznego człowieczka, zdziwienie przerodziło
się w zażenowanie. Nie słyszeli ani słowa z tego, co mówiono pod czerwonymi klonami,
podobnie jak nie byli w stanie dostrzec wyrazu twarzy, zwłaszcza zakrystiana, który był blady
jak ściana i którego oczy pod nastroszoną czupryną wyrażały zmieszanie i rozpaczliwe
niedowierzanie. Skamieniały mruczał: „Ależ księże biskupie, ja nie rozumiem!
Ksiądz właśnie mnie... A teraz ksiądz mówi, że... Ksiądz sobie ze mnie zadrwił, czy
co?”. Jego dopiero co zbudowany świat, już się walił. Biskup odparł: „Nikt sobie z ciebie nie
zadrwił, ojcze. Nie chodzi o twoją osobę ani o twój nowy stan. Chodzi o zbawienie mojej
duszy, które składam w twoje ręce”. Na co kompletnie zdezorientowany Juliusz
odpowiedział: „Ale przecież ksiądz nie wierzy! Przed chwilami to ksiądz powiedział...”.
Zdjęty litością dla nieszczęśnika, przed którym klęczał, biskup musiał zacząć wszystko od
początku: „Właśnie dlatego się z tego spowiadam. Ty musisz przyjąć, że z mojej strony jest
wola, a ty musisz ją wziąć pod uwagę, by udzielić mi rozgrzeszenia. Istnieje grzech
przeciwko wierze; to może się zdawać nielogiczne, bo wiary
nie można sobie zamówić. Jest on częsty u ludzi Kościoła i z całej duszy księdzu
życzę, by oszczędzona ci została ta męka. Na szczęście, taki przypadek został przewidziany.
To grzech, który można wyznać i dostąpić miłosierdzia.
Właśnie to robię. Wyznaję go. Chcę wierzyć, ale nie wierzę.
Gdzieś w tym wszystkim tkwi prawda”.
A ponieważ Juliusz milczał, biskup ciągnął z niecierpliwością w głosie.
- Wiem, jak ciężką próbą jest dla ciebie fakt, że zaczynasz właśnie od tego, a w
dodatku ze mną, który dopiero co cię wyświęciłem. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to
dobry początek. Jesteś oto w samym środku problemu. Jeśli do tego dorzucić nadzieję i
miłość chrześcijańską, nie będziesz się nudził... A teraz, proszę, ojcze, bo czas nagli. Czekam
na rozgrzeszenie.
Ponieważ słowa absoho te jakoś nie padały, biskup Van
Beck pomyślał, że może poczciwy Juliusz zamierza odmówić mu rozgrzeszenia i
uśmiechnął się w duchu. Gdyby tak było, nie czułby się rozczarowany. Unosząc wzrok ku
zakrystianowi, zobaczył, że ten modli się i tak, jak to opisał Arno, stał się przy tym niemal
piękny.
- Absoho te - wyszeptał w końcu Juliusz, niezdarnie unosząc rękę, by uczynić znak
krzyża.
Biskup przeżegnał się.
- Zapomniałeś o pokucie, ojcze - powiedział.
Zakrystian przewrócił oczami, spoglądając na tego potężnego człowieka, pokornie
klęczącego przed nim.
- Pokuta? Pokuta?
- Czy mogę ją ojcu zasugerować? - spytał biskup. - Odmawianie pięciu różańców
dziennie do chwili, gdy usły-
szę dzwon opactwa Zurfenberg. Proszę się nie obawiać, to lekka pokuta. Dni w siodle
są bardzo długie. To mi skróci czekanie.
Juliusz skinął głową bez słowa.
- Wróćmy teraz do pozostałych - zakończył Van Beck.
- Czas na ciebie, ojcze. Oni będą się chcieli z tobą pożegnać.
Kontrast między nimi był uderzający. Gdyby nie śmiertelnie poważny wyraz twarzy
zakrystiana, można by rzec, że biskup ciągnie z sobą błazna.
- Ojcze opacie - powiedział biskup Van Beck - proszę pozwolić przedstawić sobie
pana pułkownikamajora
Sylwiusza von Pikkendorffa. Panie pułkowniku, pan pozwoli, że mu przedstawię ojca
opata Juliusza, proboszcza Świętego Galia, Czarnego Targu, Glanoor, Birkenhead, Stoppel i
innych miejscowości...
Sylwiusza zamurowało ze zdumienia. Unosząc brwi, rzucił biskupowi spojrzenie z
ukosa, podejrzewając żart. Ale nie. Biskup mówił poważnie, bez najmniejszego śladu ironii
czy tonu wyższości w głosie. Przeciwnie, zdawał się patrzeć na tego małego człowieczka ze
wzruszeniem. Trzeba zaczekać, później dowiemy się, o co w tym chodzi... Sylwiusz skłonił
się i wyciągnął rękę, mamrocząc: „Ojcze opacie...”.
Potem przyszła kolej na Tancrede’a i chorążego Bazin du
Bourga, którzy strzelili przepisowo obcasami - pierwszy z obojętnością, a drugi z
dobrego serca. Abaj zaś bez trudu ukrył za swymi pomarszczonymi powiekami całą swoją
nieufność wobec tego źle ubranego i pokracznego szamana. Co do kadeta, to nie uległ
konwenansom, uniósł niedbale w górę palec i powiedział tylko: „Cześć, opacie”.
- Kadecie Yenier! - rzekł biskup. - Ta arogancja nie
-*¦» ujdzie panu na sucho. Zechce pan przyklęknąć. I wy także.
Odrobina pokory dobrze wam zrobi. Opat Juliusz udzieli wam błogosławieństwa.
Sam pierwszy zgiął kolano. Pikkendorff zawahał się, szepcząc biskupowi do ucha:
„Tym razem, Osmondzie, posuwasz się naprawdę za daleko!”. W końcu ustąpił. Pozostali
poszli w jego ślady, w tym także kadet Venier, którego biskup nie spuszczał z oczu. Juliusz
zabrał się do dzieła, pomylił się dwukrotnie, potykając o słowa. Wreszcie udało mu się
dobrnąć do końca: Benedicat vos omnipotens Deus, Pater, et
Filius, et Spiritus Sanctus...
„Amen!” - rzekł biskup z naciskiem, najwyraźniej uznając, że oto stało się coś
dobrego. Na jego twarzy malowało się zadowolenie, za to Sylwiusz ciskał mu wściekłe
spojrzenia.
Kiedy poczciwiec żegnał się z nimi, tak samo pokornie, jak wcześniej się witał,
dotarło do nich, że już go więcej nie zobaczą i że czeka go długa droga powrotna na piechotę.
Każdy powiedział coś krzepiącego. W gruncie rzeczy był do nich podobny. Tak jak oni nie
wiedział, co będzie jutro, samotny w zdewastowanym kraju. Obdarowali go manierką
jałowcówki, kocem, tytoniem i zapałkami. Chorąży Bazin du Bourg przetrząsnął
kwatermistrzowskie juki, by trochę dorzucić do jego sakwy. Biedak, wyglądał tak słabo, tak
bezbronnie...
- Żegnaj, księże biskupie - rzekł Juliusz.
- Żegnaj, Juliuszu - odparł biskup Van Beck.
Odprowadzili wzrokiem jego utykającą sylwetkę, po czym sami ruszyli w przeciwną
stronę, jakiś czas jadąc w milczeniu. Kadet Venier galopował z przodu, by rozładować
rozsadzającą go energię. Pikkendorff przeżuwał myśli, jadąc strzemię w strzemię z biskupem,
który zaczął
cicho odmawiać pierwszą Zdrowaśkę swojej pokuty, czekając spokojnie, aż jego
przyjaciel Sylwiusz zdecyduje się wyrzucić z siebie, co go gryzie. Nie musiał długo czekać.
- Do licha, Osmondzie! Co cię napadło? To wyglądało jak przedstawienie, ale przecież
nie było przedstawieniem, prawda?
- Nie było, w rzeczy samej.
- Czy naprawdę musiałeś zrobić z tego żałosnego człowieczka księdza? Czy on
przynajmniej w to wierzy?
- Mam nadzieję - odparł biskup wesoło. - W każdym razie, ja się do tego zmusiłem.
Dziękuję, że mi pomogłeś. Jeden pułkownikmajor, jeden biskup, dwóch oficerów, jeden kadet
i jeden poganin, wszyscy przed nim na klęczkach, przyjmujący od niego błogosławieństwo...
Można się pozbyć wątpliwości, prawda?
- Odnoszę wrażenie, że to cię bawi!
- Przyznaję. A ty przyznaj, że nieźle to rozegrałem.
- A ty, Osmondzie... Czy ty w to wierzysz?
- Powtarzam: nie w tym rzecz. Zastanów się, pułkownikumajorze.
Pikkendorff zamyślił się na chwilę. Zmęczonym gestem odesłał kadeta, który
galopując niezmordowanie w tę i z powrotem, podjechał zameldować, że na horyzoncie ani
żywego ducha i nic im nie zagraża.
- Osmondzie, znam cię dobrze. Po co ten ksiądz? Co to za kaprys?
- Samotność, Sylwiuszu, samotność. Dookoła wrogowie. Niewiadoma przyszłość...
Jak się z tym mierzyć samotnie? Niech przynajmniej wierzą, że Bóg im pomoże...
Podjechał do nich Abaj, zatrzymując konia w pędzie
i potrząsając triumfalnie dwoma świeżo zabitymi zającami, które trzymał za uszy.
„Kolacja, panie pułkowniku! Kolacja!”. Co nie było bez znaczenia, zważywszy na ich niemal
puste juki.
- I sądzisz - nie poddawał się Sylwiusz - że pomożesz im, wysyłając do nich tego
biednego Juliusza przeobrażonego w księdza? Powiem ci, co się stanie. On będzie się miał za
apostoła z czasów ewangelicznych i może nawet, faktycznie, do nich wróciliśmy, ale tym
razem przyparci do muru. Będzie im pakował do głowy całą masę wzniosłych uczuć, które się
doskonale sprawdzały, gdy chrześcijaństwo przeżywało swój przypływ. Tylko że teraz mamy
odpływ.
Chrześcijaństwo jest w odwrocie. Twój biedny, tandetny księżulek, ze Świętą Księgą
w dłoni wkrótce przekona tego chłopaka, Arno, który ma wszystko, by przetrwać, bo jest
okrutny, przezorny, pozbawiony skrupułów i nie znający przebaczenia, otóż on go przekona,
żeby na ewangeliczną modłę nadstawiał drugi policzek, kiedy jego ludziom grozi śmierć i
unicestwienie! Miłosierdzie...! Widziałeś, jakie dało skutki u Alramana, w tym kraju, który
straciliśmy? Odprawiłeś tam dosyć prowokacyjną mszę, zgoda, ale to była msza ariergardy,
msza pokonanych. Wymietli nas. Wymietli nas stamtąd doszczętnie. Tylko parę dziewcząt
może po nas zapłacze. Arno i jego ludzie znacząjeszcze mniej. I to będzie wina twojego
księdza i wirusa miłosierdzia, który on im zaszczepi, i to dzięki tobie. Jest na to wystarczająco
naiwny.
Miłosierdzie... To cnota, która rozbraja. Kadet Venier doskonale to zrozumiał.
- Ja też to zrozumiałem - rzekł spokojnie biskup Van
Beck - ale nic nie poradzę na Boski porządek rzeczy. Zo-
stałem powołany, by mu służyć. Niewykluczone, że przez przypadek. Ale nic nie
może mnie z tej drogi zawrócić.
Popatrzyli na siebie przez chwilę, świadomi, że zbliża się’ najważniejsze.
- Przeraża mnie to, co mówisz - rzekł Sylwiusz. - To znaczy, że Arno, Juliusz,
Turmesan, Waldomir, Gracjan, Petrus i kto tam jeszcze, że oni wszyscy są zgubieni?
- Z pewnością.
- Jesteś zbrodniarzem, Osmondzie.
- Nie. To nie ja.
Biskup Van Beck uniósł palec ku niebu, gestem bynajmniej nie oskarżyciełskim. To
było tylko stwierdzenie faktu.
- To tam znajduje się niepojęte - powiedział.
Sylwiusz wzruszył ramionami, uspokojony. Obaj dobrze się zrozumieli. Wiedzieli to
już, kiedy jako ośmiolatki grali razem w kulki w szkole giermków.
- Może ruszymy galopem? - zaproponował biskup.
- To nam dobrze zrobi...
Tego wieczora, leżąc szczelnie owinięty czarnym płaszczem pod umocowaną na
dwóch kołkach płachtą namiotu, biskup Van Beck śnił. Obudził go dzwon opactwa
Zurfenberg. Odwrócił się na drugi bok i zasnął ponownie, wiedząc, że to tylko sen.
Rankiem opuścił ich porucznik Tancrede. Ilu lat będzie potrzebował, by połączyć się z
Natalią?
Woleli o tym nie myśleć.
„Pięciu jeźdźców...” - napisał biskup Van Beck w notesie.
VI
W następnych dniach spotkali jednak parę osób. Tu i tam, jak w Świętym Gallu,
przetrwały niewielkie społeczności, w żaden sposób ze sobą nie związane, zajęte jedynie tym,
by jakoś przeżyć, nieufne wobec siebie nawzajem, trzymające się blisko wsi i ocalałych
domów, mające na oku swoje mizerne uprawy, wydarte siłą rozległym terenom leżącej
odłogiem ziemi, stanowiącej wrogi ocean, z którego wyłaniały się tylko pojedyncze i z rzadka
zamieszkałe wysepki. Przyjaciele?
Wrogowie? Pikkendorffa mało to obchodziło. Doświadczenie ze Świętego Galia
wystarczyło mu za wszystko i powtórzenie go uznałby za śmieszne, gdyby pojawili się tam
jacyś inni Arnowie. To był świat u schyłku istnienia. Gdyby chodziło tylko o niego,
Pikkendorff jechałby przed siebie bez odpoczynku, nie próbując rozpoznać sobie podobnych,
których obecność sygnalizował unoszący się z tego czy innego komina dym.
Ponieważ jednak kadet Venier nalegał, Pikkendorff pozwolił mu jechać, jak chciał. I
kiedy tylko na horyzoncie pojawiał się dym, kadet rzucał się w tamtą stronę, zupełnie nie
zważając na niebezpieczeństwo, ciągnąc za sobą to Abaja, to chorążego
Bazin du Bourga, którzy ubezpieczali go, gdy znajdował się, w zasięgu strzału, on sam
zaś krzyczał na całe gardło, spinając swego rumaka: „Wyłaźcie! Wyłaźcie szczury! Mówcie,
kim
jesteście!”. Metoda okazywała się skuteczna. Czasem wokół nich zaczynały gwizdać
kule i Sylwiusz, siedzący nieruchomo na koniu z milczącym biskupem u boku, rozpoznawał
su-” chy klekot karabinów z gwintowaną lufą, używanych przez buntowników. Kadet
zachowywał się jak natchniony. Miotał przekleństwa, każąc swemu rumakowi tańczyć w
miejscu, podczas gdy jego czarny, kawaleryjski płaszcz wirował niczym ogon komety, a on
krzyczał na cztery strony świata:
„Wyłaźcie, łajdaki! Pokażcie swoje obrzydliwe gęby!”. Kilka razy wywinął się cudem,
jego płaszcz podziurawiony był jak sito, a końska sierść osmalona co celniejszymi seriami.
W takich razach mówił: „No, z tymi przynajmniej wiadomo, co i jak! Poczekajcie!
Jeszcze tu wrócę!”. Kiedy indziej odbywało się to inaczej. Pojawiały się zgarbione istoty -
kobiety, starcy, dzieci, dorośli przygięci do ziemi i zastraszeni, a od czasu do czasu ktoś o
nieco sztywniej szym kręgosłupie i zdecydowanym spojrzeniu, z myśliwską strzelbą w garści.
Na ich widok kadet zeskakiwał z siodła, chwytał ich za ramiona niczym starych
druhów i oświadczał: „Jutro będziecie ze mną. Wrócę tu. Pamiętajcie!”. Notował ich imiona i
nazwę wioski, którą nanosił na mapę wraz z informacjami dotyczącymi ludności, zapasów i
uzbrojenia, po czym składał raport pułkownikowi Pikkendorffowi, który pytał zdziwiony:
„Kadecie, a po co panu to wszystko?”, ten zaś odpowiadał: „Taki wiek, panie pułkowniku!”.
Jednak najczęściej spotykali się z obojętnością. Kiedy tak jechali drogą - pięciu
jeźdźców w nienagannych mundurach, jakby wyjętych z dawno minionych czasów - ludzie
podnosili ku nim wzrok posępny i pozbawiony wszelkiego wyrazu. Trzy nędzne grządki
ziemniaków, osioł i koza
o chudych wymionach - to był ich świat, w którego trybach żyli, znajdując tylko tyle
odwagi, by za pomocą strzelby przeganiać uboższych od nich samych, a której by im nie
starczyło, aby stawić czoło zorganizowanej bandzie i bronić swoich żon i córek. Kadet
widywał niektóre z nich, przyglądające się im spoza przymkniętych okiennic i bojące się
pokazać. Mówił wtedy: „Dogadzają wam tchórze! Kiepsko dogadzają!”. Nasz kadet uczył się
życia. Kiedy wracał ze swoich wypadów, Sylwiusz witał go wzruszony.
- I co, kadecie? Jakie nowiny?
Czy odnajdywał w nim siebie sprzed lat? To pytanie przestał już sobie zadawać.
Parę razy wydawało im się, że słyszą odgłosy działa - regularne, ale dosyć odległe,
niby echo bitew. Po niebie toczyły się dziwne grzmoty, a nieznane, błyszczące komety
przelatywały z oszałamiającą prędkością z jednego krańca na drugi. Raz zdawało im się, że
płonie jakaś wioska - daleko, z pewnością gdzieś po drugiej stronie granicy. Wyglądało to jak
niewyraźna, czerwonawa łuna, ledwo co wyłaniająca się spoza horyzontu, ale trwała bardzo
długo.
Wszystko to przerażało Abaja. Te znaki nie należały do jego języka. Nigdy wcześniej
się z nimi nie zetknął. Nie rozumiał ich. Przyroda, którą tak doskonale rozumiał i objaśniał,
nigdy mu podobnych nie dostarczyła. Spieszył się więc coraz bardziej, by odnaleźć ludzi ze
swego klanu i wraz z nimi zagubić się w ostępach Wielkiej Puszczy.
Po zapadnięciu nocy, na biwaku, zasiadali całą piątką wokół ognia i pryźli
melancholijnie suchary moczone w cienkiej zupce, niewiele rozmawiając i czekając, aż
ogarnie ich senność. Czasem Pikkendorff pytał:
- A co ma dziś dla nas Kostrowicki?
Pewnego wieczora chorąży Bazin du Bourg, odpowiedzialny za kwatermistrzostwo i
poezję, rozlał do kubków” ostatnie krople z ostatnich zapasów jałowcówki i otworzywszy
swoją książeczkę, wyrecytował:
Rzuciłem w szlachetny ogień
Nieść go i wielbić gotowy
Ręce i zgasłe już głownie
Tę przyszłość te martwe głowy
Idę za wami pochodnie
Gwałtowne gwiazd poruszenie
Przeznaczeń ich gałopada... *
Siedząc z boku na zwalonym pniu, kadet patrzył ponuro w ogień i bił się z myślami.
Rankiem, kiedy wsiadali na koń, a przejrzyste powietrze sprawiało, że najdalsze dale
stawały się bliskie, Abaj przyłożył dłoń do czoła, chroniąc oczy przed słońcem i oznajmił:
- Tam! Zurfenberg!
Biskup Van Beck zmrużył oczy. Niczego nie dostrzegał.
- Weź moją lornetkę - zaproponował Sylwiusz.
Biskup z trudem odnalazł właściwe miejsce. Nadzieja sprawiała, że ręce mu drżały i
wcale się tego nie wstydził.
Gdy chodziło o niego samego, stawiał diagnozę bez wahania, jak mądry lekarz,
patrzący w twarz zarazie, którą jest
* Guillaume Apollinaire, Żar, z tomu „Alkohole”, przekład Artur
Międzyrzecki.
dotknięty. W dali widać było niewyraźny zarys wzniesionej na skale dzwonnicy.
- Widzę, ale nic nie słyszę - rzekł. - A jednak...
Wyjął z kieszeni zegarek. Była akurat godzina pierwszego dzwonienia na Anioł
Pański. Sylwiusz przyglądał mu się przyjaźnie, z braterską czułością. Dumny biskup zdawał
się dojść do kresu drogi i znaleźć tam koniec swego życia. Powtórzył:
- Nic nie słyszę.
- Za daleko, Osmondzie - rzekł Sylwiusz.
Tym razem to biskup nadawał tempo, galopując na przedzie, cichy, z oczami wbitymi
w samotną dzwonnicę, która powoli nabierała kształtów - potrójny łuk romański, łupkowy,
czterospadowy, niemal płaski dach, całość zdumiewająco prosta, stapiająca się w jedno z
niebem. Van Beck zatrzymał się ponownie i nasłuchiwał.
- Nic nie słyszę - powtórzył.
Było około dziesiątej, pora tercji, porannego nabożeństwa, które niegdyś, we
wszystkich klasztorach świata oznajmiało się dzwonem.
- Musimy podjechać bliżej - stwierdził Sylwiusz.
Równina wokół Zurfenbergu, uprawiana za czasów, gdy mieszkali tu mnisi, teraz była
tylko dywanem zarośli, ponad które wystawało kilka wpół martwych drzewpozostałość po
dawnych sadach, z których owoców powstawała słynna klasztorna nalewka. Bez wątpienia
rozegrały się tu bitwy. Wszędzie były widoczne ślady transzei,.a tu i ówdzie z ziemi sterczały
do połowy zakopane koła jaszczów i wraki furgonów, których drewno było zbutwiałe, a
żelazo pokryte rdzą. Na krótko przed południowym Aniołem Pańskim wjechali w jedyną
uliczkę, obrzeżoną niskimi domkami, tworzącymi rozłożoną u stóp
wzgórza osadę Zurfenberg, w której niegdyś panował wielki ruch. W większości z
tych domków mieściły się oberże, odwiedzane przez tłumy pielgrzymów przybywających z
całej Europy, którzy zatrzymywali się tu, by się posilić przed wejściem na wąską ścieżkę,
prowadzącą zakosami aż do klasztoru. Sprzedawano tu produkowaną przez mnichów nalewkę
i całe mnóstwo nieszkodliwych dewocjonaliów, które kiedyś stanowiły popularny element
wiary. Niektóre drzwi ozdobiono wygrawerowaną w kamieniu muszlą Jakuba z Composteli.
- Znajdziemy kogoś, kto nam udzieli informacji - powiedział Sylwiusz, który wcale w
to nie wierzył, ale bolała go rozpacz malująca się na twarzy Osmonda.
Ani żywego ducha. Szukali na próżno. Odwiedzili wszystkie domy, jeden po drugim,
znajdując w nich jedynie puste sale z podłogą zasłaną gruzem. Zniknęły meble i metalowe
ruszty z kominków. Słoma, zaściełająca pomieszczenia, w których spali pielgrzymi, obróciła
się w pył. Niespodzianka czekała ich w ostatniej oberży, na samym końcu uliczki, tam, gdzie
zaczynała się ścieżka prowadząca do klasztoru.
Tu podłoga została wymieciona, może już dosyć dawno, ale brak gruzu wskazywał, że
ktoś go stamtąd zabrał. Leżał w niewielkich, porządnie ułożonych stertach na zewnątrz.
Prosty, zbudowany z grubych desek stół dla gości stał w wielkiej sali na swoim miejscu,
niedaleko kominka, gdzie ten sam nieznany gość rozpalił ogień między dwoma kamieniami,
na których podgrzał sobie posiłek. Oprócz stołu znajdowała się tam jeszcze tylko ława. Ale
tym, co przyciągnęło ich uwagę, były imiona wycięte nożem w drewnie stołu. Sylwiusz i
Osmond usiedli ramię w ranie, by je odcyfrować. Przez wiele lat podpisywała się tu cała
Europa - tylko imiona, na-
zwy miast i daty. Gustav Kobenhavn... Kurt Heidelberg...
Yves SaintMalo... Luigi Firenze... Patrick Galway... Były tu wpisy sprzed lat
trzydziestu, dwudziestu, dziesięciu, pięciu, ale bardzo niewiele późniejszych, poza kilkoma
wulgarnymi, obraźliwymi i anonimowymi.
- Spójrz, Sylwiuszu! - powiedział nagle biskup, wskazując palcem na imię, które
wśród innych wyróżniało się tym, że było bardziej czytelne.
Przyjrzawszy się dokładnie, zrozumieli dlaczego. Kształt liter wskazywał na to, że
wycięto je niedawno, ślady w drewnie były świeże, bez nalotu kurzu i patyny, które określały
wiek starszych podpisów. Nie było jednak ani daty, ani nazwy miasta. Tylko imię: Gerard.
- A więc, ma na imię Gerard - mruknął biskup Van
Beck.
Pikkendorff spojrzał na niego zdziwiony. Biskup nie użył czasu przeszłego, ale
teraźniejszego, jakby ów nieznany Gerard właśnie wkroczył w jego życie.
- Ma na imię Gerard - powtórzył Van Beck.
Potem rzucił okiem na zegarek. Godzina dzwonienia na
Anioł Pański dawno już minęła, a nie słychać było żadnego dzwonu. Biskup nie
wydawał się tym poruszony. Odłożył swój pistolet i ładownicę na stół.
- Weź je - zwrócił się do Sylwiusza. - Nie będą mi już potrzebne. Zatrzymam tylko
konia. Pora się pożegnać.
Czekają na mnie tam, na górze.
- Ależ tam - na górze - nie ma nikogo!
- Daj spokój tym gierkom słownym, Sylwiuszu. Doskonale wiesz, co chciałem
powiedzieć.
- A jak zamierzasz tam przetrwać?
- Mam jeszcze w jukach dwa lub trzy opakowania sucharów - odparł biskup niemal
wesoło. - Za twoim pozwoleniem, zabiorę je z sobą. Potem będę żył z tego, co znaj-” dę na
miejscu.
- Ale będziesz tam całkiem sam!
- A cóż ty możesz o tym wiedzieć? Na początku, na pewno. Zawsze tak jest, kiedy coś
się zaczyna...
Wstali od stołu. Ponieważ wszyscy, maskując wzruszenie, zastanawiali się, jak godnie
i stosownie do rangi pożegnać Jego Ekscelencję Osmonda Van Becka, biskupa koadiutora
Miasta i kapelana kawalerii Jego Wysokości, on uprzedził ich, obejmując każdego
najpiękniejszym i najbardziej doskonałym gestem chrześcijańskiego braterstwa.
- Ach, byłbym zapomniał! - powiedział.
Z kieszeni wyjął czarny notes.
- Na co miałby mi się teraz przydać? Ty musisz go kontynuować, Sylwiuszu... Jeśli
chcesz.
To powiedziawszy, odwrócił się do nich plecami i prowadząc konia za uzdę, zniknął
na ścieżce. Przez chwilę słyszeli jeszcze coraz słabszy stukot końskich kopyt i hałas
potrącanych kamyków. Tymczasem kadet już się niecierpliwił.
- Noc zapada szybko, panie pułkowniku. Może nie powinniśmy się ociągać?
„Na niego też przyjdzie kolej - pomyślał Sylwiusz. - I on to wie. Sam o tym
zdecydował”.
- W drogę! - zakomenderował.
Nieco później, gdy ujechali już spory kawałek, a skała
Zurfenberg znikała w zachodzącym słońcu, doszedł ich daleki dźwięk dzwonu i
towarzyszył im przez chwilę.
- Cóż za piękne pożegnanie, panie pułkowniku - rzekł chorąży Bazin du Bourg, jak
zwykle sentymentalny.
Pikkendorff wzruszył ramionami. Jeśli był czegoś pewien, to tego, że wezwanie
dzwonu nie było już skierowane do nich. Wieczorem, na biwaku, otworzył czarny notes i
zapisał: „Czterech jeźdźców opuściło Zurfenberg o zmierzchu.
Piąty już o nich nie pamiętał”.
Dwa dni później kadet Stanisław Venier pożegnał się z nimi w bardzo widowiskowy
sposób.
Wiedząc, że zbliżają się do jego włości, wstał o świcie i wyczesał konia zgrzebłem,
szorując z zapałem, by nadać biednemu, zmęczonemu zwierzęciu wygląd majestatyczny i
godny rumaka przybywającego na ziemie dziedzica generalnego gubernatora. Wyczyścił
tunikę, polerując śliną srebrne plecionki naramienników i wygładził dłonią czarną materię
płaszcza, uczesawszy dokładnie jego futrzane podbicie, niczym kobiece włosy. On, który miał
na brodzie zaledwie parę włosków, ogolił się starannie za pomocą wielkiego, wydobytego z
juków noża. W końcu, gdy dzień zaczął się na dobre, stojąc twarzą do ruin, niegdyś będących
dumną twierdzą Venierów, spiął konia, który wściekle wierzgnął tylnymi nogami, kazał mu
zatańczyć paradnym krokiem, sztywno i wyniośle, potem gwałtownie osadził w miejscu,
wzbijając obłok pyłu, i kiedy rumak toczył z nozdrzy białą pianę, on oznajmił gromkim
głosem na cztery strony świata, jakby cała ziemia czekała na to, co powie:
- Jestem u siebie! To wszystko moje!
To było pustkowie.
Pustkowie tym bardziej rozpaczliwe, że widać na nim
było jeszcze resztki dawnego bogactwa, na wzór dawnych rzymskich willi,
rysujących się wciąż w piachu, w którym setki lat wcześniej rosły zboża, palmowe gaje,
lucerna,”‘ słonecznik i wszystko, co duch Zachodu zdołał tu zaszczepić, nim nadeszli
barbarzyńcy i koczownicy. Kadet nie był pozbawiony wspomnień z dzieciństwa. Tam był
kiedyś folwark. Tam - studnia, strumień, młyn. Tu - stajnie, tartak, szpital, potem farma, dalej
jeszcze jedna. Wreszcie, długa, wysadzana klonami i kasztanowcami, wiodąca do zamku
aleja, na której, między dwoma rzędami okaleczonych pni, kadet tańczył na swoim rumaku, a
eskortujący go
Pikkendorff, Bazin du Bourg i Abaj szacowali z przykrością rozmiary zniszczeń. Ale
on, kadet Venier, zatrzasnął swoje wspomnienia na samym dnie pamięci, ukręcając bezlitośnie
łeb każdemu, które próbowało się stamtąd wydostać i nic z tego, na co patrzył, nie było w
stanie go poruszyć lub zasmucić. Niczego więcej nie oczekiwał. Brał prawdę taką, jaka była,
a prawda ta mówiła mu: „Nic tu nie ma, ale to jest twoje i ty coś z tego zrobisz!”.
Przekroczywszy zasypaną fosę i zrujnowaną kordegardę, dotarli do centrum obszernego
placu, który niegdyś musiał być głównym dziedzińcem. Kadet obrzucił spojrzeniem ruiny.
Dostrzegłszy rumowisko ociosanych równo kamieni, które wyraźnie odcinało się od reszty,
podparł się pod boki i oświadczył:
- Tu zbuduję wieżę. Będą na niej powiewały srebrne orliki księżniczki i proporzec
Venierów!
Chodziło najwyraźniej o ruiny starej wieży, której kontury można było jeszcze
dostrzec. Ale kadet powiedział: „Zbuduję”, a nie „Odbuduję”. Sylwiusz patrzył na niego z
uzna-
niem. Przez moment miał ochotę zostać tu razem z nim, odrzucić dystynkcje i
zaciągnąć się pod komendę kadeta, oddać swoje doświadczenie do dyspozycji jego młodości,
ale ten pomysł uleciał niemal natychmiast, zanim zdążył przerodzić się w żal. Czemu niby
miałoby służyć zaciągnięcie się pod sztandar kadeta Stanisława Veniera? A jeśli kadet mylił
się co do obranej drogi? Jeśli dumna młodość wiodła na manowce? Pikkendorff pamiętał
ostatnie słowa księcia, wypowiedziane w wieczór, gdy opuszczali Miasto: „Życie prawie stąd
uciekło. I musiało dokądś pójść. Trzeba udać się dalej niż leży to, co znane i to, co nieznane.
Najpierw w granicach naszego kraju, a potem poza nim. Jak wygląda to, co nas otacza? Jakie
jest tego znaczenie?”.
W miarę jak zbliżał się do kresu podróży, zaczął powoli dostrzegać niejasne
przebłyski prawdy, która nie była prawdą kadeta Stanisława Veniera, i w której już nie było
dla niego miejsca...
Właśnie w tym momencie spoza załomu muru wyłonił się chłopiec tylko nieco starszy
od kadeta, ubrany z chłopska, ale zachowujący się bardzo swobodnie. Pod łokciem trzymał
karabin z gwintowaną lufąjeden z tych, które zostały zrabowane z arsenałów Miasta.
- Witaj, gubernatorze Venierrzekł nonszalancko. - Czekałem na ciebie.
Kadet zmarszczył brwi.
- Czekałem na p a n a - poprawił.
- Nie. Ja czekałem na c i e b i e.
Kadet zarepetował karabin, co tylko rozbawiło chłopca.
- Ta strzelba coś ci przypomina? Nie podoba się? Nie, spokojnie, nie jestem jednym z
nich. To zdobycz wojenna.
- Kim jesteś?
- Widzę, że mnie nie poznajesz. Fakt, upłynęło sporo czasu. Jestem Sigurt. Kiedyś
polowaliśmy razem. Z łukiem.”
Twój ojciec mawiał, że to broń królów. Mój ojciec był rządcą twojego. Kto zabił
mojego? Kto zabił twojego? Pozabijali się nawzajem. Mieli z sobą porachunki. Stało się. Nic
tego nie zmieni. Po ich śmierci wszyscy uciekli.
I pozbywając się bezczelnego uśmiechu, dodał:
- Kto tu potem rządził? Wszystko stanęło na głowie...
- Jesteś sam? - spytał kadet.
- Byłem. Teraz jest nas dwóch.
Gwizdnął na palcach.
- A nawet więcej.
Zza załomu muru wyszło może dziesięcioro obdartych dziewcząt i chłopców, wszyscy
jednak wyglądali raczej zdrowo, mieli żywą cerę i śmiałe spojrzenie. Większość z nich była
uzbrojona w strzelby, noże, stalowe kosy. Sigurt zasalutował w nieco krotochwilny sposób.
- Oto twoja armia, gubernatorze Venier.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a kadet, zeskoczywszy z konia, podbiegł do Sigurta i
objął go po bratersku, poklepując po plecach, jakby cała książęca kawaleria świętowała
niespodziewane zwycięstwo. Sylwiusz pomyślał, że przyjemnie jest na nich patrzeć.
Jednocześnie, poczuł wielki ból.
Niegdyś, w szkole giermków, uczono go o tym, jak na zachodzie dalekiej Francji
ostatnie bataliony chłopskie pod wodzą hrabiów, markizów, wielkich łowczych i
kwatermistrzów zostały doszczętnie zmasakrowane, a wraz z nimi niezliczona liczba wiosek.
Serce mu się ścisnęło. Te dzieci to Szuani. Jakże byli piękni - kadet Stanisław Yenier i Si-
gurt - jego samozwańczy porucznik, który wyrósł z najbardziej autentycznych i
tajemniczych sił ludu! Ile czasu upłynie - zastanawiał się Sylwiusz - zanim z drugiej strony
międzynarodowego mostu Sefarei, leżącego na granicy dwóch światów, ten drugi, ledwie
widoczny, wypluje z siebie nienawistne potoki swych piekielnych wojsk - nieubłagane
przekleństwo tych, którzy od tej pory tworzyli oddział?
Nic już nie mógł dla nich zrobić.
Zawróciwszy konia (to samo zrobili Abaj i Bazin du
Bourg), ruszył dalej na północ...
Konie były ochwacone, a i oni nie wyglądali lepiej. Słynna czarna tunika o
szkarłatnych obszyciach książęcej kawalerii zwisała smętnie z ich wychudzonych ramion -
wytarta i usiana dziurami, a srebrny szamerunek zblakł niczym gasnące światło. Zwierzyna
uciekła. Mdleli z głodu, szczęśliwi, jeśli Abajowi po wielu godzinach polowania udawało się
przynieść parę kruków, których mięso, pieczone na ogniu, wydzielało lepki tłuszcz o
odpychającym zapachu.
Zmuszając się, mimo wszystko, do uśmiechu, Abaj mówił:
„Wkrótce będziemy u mnie. Tam się najemy. Już nie będziemy głodni”. Tak zastała
ich zima. Ziemia z wolna pokrywała się śniegiem. Nie czuwali już przy ognisku. Wyczerpani
kładli się spać. Sylwiusz notował w czarnym notesie ponure sprawozdanie z kolejnych dni,
upływających na tej dziwnej podróży duchów. Nawet Abaj, bardziej wytrzymały od
pozostałych, dawał oznaki załamania. Wydawało się, że stracił swój słynny instynkt.
Dwukrotnie już oznajmił: „Panie pułkowniku, jutro będziemy w Wielkiej Puszczy”. I
dwukrotnie się pomylił.
Szóstego dnia o godzinie piątej w końcu na horyzoncie pojawiła się ciemna, ciągła
linia.
- Tam są moi bracia - powiedział Abaj.”
Kiedy znaleźli się wśród drzew, dał im znak, by się zatrzymali i poczekali. Nad nimi
pochylały się wielkie, posępne modrzewie, zawrotnie wysokie sine sosny i brzozy o białej
korze, które łagodziły nieco ten mroczny pejzaż. Abaj odzyskał swoją zwykłą żywotność.
Obudził się w nim tropiciel. Najpierw długo nasłuchiwał, węsząc, nastawiając ucha, uważnie
przepatrując korony drzew, tworzące nad ich głowami nieprzeniknioną plątaninę gałęzi.
Wiadomo, że Ołmiaci z Wielkiej Puszczy często poruszali się po koronach drzew i mogli w
ten sposób przebyć wielkie odległości, nie dotykając stopą ziemi. W ten sposób, nie
zostawiali śladów. Kiedy pojawiali się jacyś obcy, śledzili ich z wysoka, aż do chwili, gdy
mogli stwierdzić: wróg lub przyjaciel. W pierwszym przypadku z nieba spadał na intruzów
śmiercionośny deszcz strzał, bo Ołmiaci, władcy ciszy, nie używają broni palnej. Gdy jednak
w grę wchodzili przyjaciele, po pewnym czasie, który był wypadkową doświadczenia i
ostrożności, Ołmiaci ujawniali swoją obecność, na znak miłego przyjęcia kładąc na leśnej
ścieżce kamyki, trochę upolowanej zwierzyny lub świeżo złowione pstrągi, na drzewach zaś
rysując proste znaki - najczęściej otwartą dłoń, która w ich języku oznacza: „Witajcie”. Potem
pokazywali się, a raczej pozwalali się usłyszeć, w końcu zaś pojawiali się oni sami, ubrani w
szpiczaste, futrzane czapki i skórzane, wysokie buty, obszyte srebrną nicią.
Przestawszy wpatrywać się w korony drzew, Abaj przeniósł uwagę na ścieżkę i jej
brzegi porośnięte mchem i krzaka-
mi. Przyłożył ucho do ziemi i słuchał. Trwało to dobrą chwilę.
Potem zbadał podstawę każdego pnia w promieniu trzydziestu metrów, zataczając
powolne kręgi, macając palcami korę, jako że dotyk to u Ołmiatów jakby drugi wzrok.
Wreszcie wrócił do towarzyszy. Jego twarz, zwykle nieprzenikniona, nawet w rozpaczliwej
sytuacji, teraz zdradzała wielkie zmieszanie zaprawione bezgranicznym niedowierzaniem.
- Abaj nic nie słyszy - rzekł. - Abaj nic nie widzi.
Abaj nie rozumie. Może gdzieś dalej... inne znaki... Poczekajcie tu na mnie, panie
pułkowniku. Nie ruszajcie się stąd.
Wrócę przed nocą.
„Już go nie zobaczymy” - pomyślał Sylwiusz. Potem położył się na ziemi, a chorąży
Bazin du Bourg obok niego.
Obaj, całkiem wyczerpani, zasnęli, podłożywszy pod głowę gałąź zamiast poduszki,
podczas gdy jesienne słońce kończyło swój bieg między koronami leśnych drzew. Obudziły
ich kroki na ścieżce. To był Abaj. Tropiciel dotrzymał słowa. Noc jeszcze nie zapadła. Bez
słowa wyjaśnienia
Abaj zaczął oprawiać małego, bardzo chudego dzika, którego przyniósł na ramionach.
Potem rozpalił wielkie ognisko, krzątając się gorączkowo - on, zawsze taki spokojny, teraz
szybko pokroił dzika i upiekł go, uważnie doglądając ognia przez zmrużone oczy, a kiedy
mięso było już gotowe, wybrał najlepszy kawałek, nadział na czubek noża i rozluźniwszy
zaciśnięte szczęki, rzekł:
- Prezent od moich braci, panie pułkowniku.
I spuścił oczy.
- Kłamiesz, Abaju - powiedział Pikkendorff.
- Abaj nigdy nie kłamie, panie pułkowniku! - odparł
Ołmiata, wciąż patrząc w ziemię. - Znalazłem tego dzika
ćwierć mili stąd. Leżał na ścieżce. Były też inne znaki. Czekają na nas.
- Kłamiesz, Abaju - powtórzył Sylwiusz. - Sam upo-* lowałeś to zwierzę. Mogę nawet
powiedzieć, jak: oszczepem.
A nie mógł ci ten dzik uciec, bo miał złamaną nogę.
Ołmiata w końcu podniósł oczy i jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Sylwiusza.
Można w nim było wyczytać niezgłębiony smutek.
- To prawda, panie pułkowniku - wyznał. - Było tak, jak pan powiedział. Nic nie
widziałem, nic nie słyszałem. Ani ludzkich kroków, ani ptaków, ani nawet zwierzyny na
wrzosowisku. Ten dzik leżał na ziemi, wyczerpany. Dobiłem go.
Ta część lasu jest pusta. Trzeba by iść dalej, znacznie dalej...
Chyba, że moi bracia wolą pokazać nam się w nocy.
Uczepił się tej myśli. Powtarzał: „Przybędą tej nocy, panie pułkowniku. Przybędą...”.
- Przybędą, Abaju, jestem pewny. Ale na razie, jedzmy! - dorzucił Sylwiusz z werwą. -
To królewska kolacja.
Dziękuję ci.
Mięso dzika okazało się łykowate, o kwaśnym posmaku zwierzyny, która długo
konała z przerażenia. Ale i tak była to wspaniała kolacja i głód wreszcie rozluźnił szpony. Na
niebo wzeszedł księżyc. Jedli długo, powoli, w milczeniu.
W ich sercach zagościło nieco ciepła.
- A co ma nam do powiedzenia Kostrowicki? - spytał
Sylwiusz, ocierając usta wierzchem dłoni.
Otwarłszy mały tomik, chorąży Bazin du Bourg przerzucił strony, czytając tytuły:
- La foret fuit au loin... {Wieczorny wiatr). Pasuje, prawda? Ale mam coś lepszego. O,
proszę posłuchać: A la
fin les mensonges ne me font plus peur... (Na koniec nie boję się już kłamstw).
- I co dalej? - spytał Sylwiusz.
Chorąży machnął ręką znużony.
- Równie dobrze można się wymigać od pointy, panie pułkowniku - powiedział.
Kiedy się obudzili następnego ranka, było ich tylko dwóch. Abaj ich opuścił. Zanim
odszedł, starannie zawinął w czysty kawałek płótna to, co zostało z kolacji i położył ten
pakunek w widocznym miejscu. Sobie zostawił tylko maleńki kawałek.
- Sądzi pan, że ich odnajdzie? - spytał chorąży, siodłając konia.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Pikkendorff oddalał się już od obozu. Opuściwszy
Wielką Puszczę, dwaj jeźdźcy podążyli na północ.
VII
Jechali przez wiele dni. Sylwiusz przestał je liczyć. Zapomniał o leżącym na dnie
kieszeni tuniki czarnym notesie, w którym czas biegł w niezrozumiały sposób, teraz już dla
niego zupełnie niedostępny. Wieczorem, na biwaku, siedząc przy ogniu, który - zupełnie jak
za czasów ludzi pierwotnych - stał się dla nich jedynym znakiem życia, patrzyli na siebie w
milczeniu, a ogień migotliwie oświetlał ich blade, przezroczyste i coraz bardziej zarośnięte
twarze. Jeśli zdarzało im się rozmawiać, to oszczędzali słowa, skrajnie zmęczeni i świadomi,
że dawno już wszystko sobie powiedzieli.
Nadal jednak używali podstawowych form grzecznościowych: „Panie pułkowniku...” -
mówił chorąży Bazin du
Bourg, na co Sylwiusz odpowiadał: „Panie chorąży... drogi
Bazin du Bourg... drogi Maksymilianie... przyjacielu...”.
Forma zależała od nastroju chwili i wspomnień Sylwiusza.
To, jak wyglądali - ubrani w zniszczone mundury i czarne płaszcze, które kiedyś
przyciągały wzrok wszystkich ślicznotek Miasta, a dziś były tylko nędznym łachem,
pokrytym wilgotną pleśnią - dawno przestało ich dziwić. Ich oczy spotykały się i patrzyli na
siebie przyjaźnie, podobni do siebie nawzajem - dwaj obdarci oficerowie umarłego pułku
książęcej kawalerii... Byli głodni. Ich wychudzone konie
potykały się ze zmęczenia i rzucały niespokojnie łbami, ciągnąc za wędzidło, jakby
chciały zmienić kierunek jazdy.
Dojechali do Rzeki, jak sobie niegdyś postanowili. Nieco dalej, tym razem na
wschodzie, o jeden lub dwa dni marszu, znajdowała się placówka graniczna i
międzynarodowy most w Sefarei. Sylwiusz był tam już w młodości. Łowił pstrągi, ubrany w
wysokie gumowe buty, wciśnięty między skały górujące nad dzikim i spienionym nurtem
Rzeki. Na powiązanej sznurkami tratwie z okrągłych bali pokonywał jej wartki nurt wraz z
towarzyszami ze szkoły giermków, znajdując w sefarejskiej placówce ciepłe, braterskie
przyjęcie dobrodusznych żołnierzy tamtejszego garnizonu. Pamiętał, jak po zapadnięciu nocy,
wypatrując Rzeki z wysokości cytadeli, słyszał pomruk jej bystrych, rozpryskujących się fal.
Jadąc wzdłuż brzegu, z chorążym Bazin du Bourgiem u boku, nic już nie słyszał.
Rzeka się ustatkowała, oswoiła i była głębsza niż kiedyś. Płynęła powolnym, stałym nurtem,
jej wody były gęste, nieprzezroczyste, o dziwnej, trudnej do określenia barwie, pozbawionej
migotliwych refleksów, które kiedyś tak zachwycały. Niczym lepki syrop prześlizgiwała się
między dwoma urwiskami, dziś niższymi ze względu na podwyższony poziom wody, przez
które kiedyś przedzierała się z wściekłością. Sylwiusz pomyślał, że jakaś część jego młodości
została właśnie tu, na dnie, dwadzieścia metrów w głąb, pośród wartkiego nurtu, zatopionych
skał i barek przewoźników pochłoniętych przez tę ciemną, płynną masę. Co ciekawe, ta myśl
przyniosła mu pewną ulgę
- przynajmniej jako dziecko przeżył swoje...
Teraz Rzeka cuchnęła.
I
Sylwiuszowi zdawało się, że w samym środku nurtu dostrzega ciężkie, ciche barki,
które mijały się tu bezkolizyjnie, a w jego wspomnieniach marynarze zawsze modlili do
Najświętszej Dziewicy, nim spuścili swoje galary na tę bulgoczącą toń. Wydało mu się też, że
w oddali, gdzieś na drugim brzegu, rysuje się niewyraźnie wysoki, szary mur, którego
wcześniej nie było, z gigantycznych kamiennych bloków, nad którymi unosiła się jakaś
brudnożółta poświata. Nigdy przedtem go nie widział. Sąsiadujące z Miastem państwo,
spokojna Republika Dolin, kraj hodowców, rolników, leśników, miał na południu niewiele
aglomeracji - ot, kilka miast, które ożywiały się jedynie w dni targowe.
Ale pułkownik Pikkendorff był tak strasznie zmęczony...!
Wszystkie te wrażenia - nowe i stare - mieszały się w jego głowie. Jego koń potykał
się co krok. Choć nieszczęsne zwierzaki były kompletnie wyczerpane, jeszcze tej samej nocy
je skradziono, gdy oni spali pod płachtą namiotu przytuleni do siebie, by zapewnić sobie
odrobinę ciepła.
Lało jak z cebra. Odkąd ruszyli w drogę, pierwszy raz nie mogli rozpalić ognia i
zadowolili się rozmoczonymi sucharami. Przez cały dzień nie zamienili ani słowa. Nie mieli
już na to ani siły, ani ochoty. Zanim zasnęli, Sylwiusz zdobył się jeszcze na coś w rodzaju
ostatniego rytuału, który odprawia się, gdy wszystkie pozostałe, nie mają już sensu - coś jak
prztyczek w nos przeznaczeniu.
- A co na to Kostrowicki? - zapytał.
- Nic, panie pułkowniku - odparł Bazin du Bourg głosem tak słabym i zmęczonym, że
zdawał się przebyć setki kilometrów, zanim dotarł do uszu Pikkendorffa.
Następnego dnia w ich serca wstąpiła otucha. To był już ostatni etap. Wraz z końmi,
złodzieje zabrali juki, olstra, karabiny. Choć Pikkendroff i Bazin du Bourg byli bliscy śmierci,
to postawiło ich na nogi. Poczuli niemal ulgę, bo i tak nie mieliby siły dźwigać tego
wszystkiego. Jako żołnierze z pewnością nie porzuciliby broni i ekwipunku, jak oddział w
panicznej ucieczce. Oni nie uciekali. Po prostu, na rozkaz księcia, jechali...
Wkrótce ich oczom ukazał się cypel, na którym wznosił się posterunek graniczny
Sefarei. Dzieliły ich od niej jakieś dwietrzy godziny marszu. Mimo zmęczenia, przyspieszyli
kroku. W miarę jak się zbliżali, forteca wydawała się Sylwiuszowi coraz mniej okazała,
zdecydowanie mniej niż ta, którą zapamiętał, jak to bywa, gdy rzeczywistość zderza się ze
wspomnieniami z dzieciństwa. Ponieważ złodzieje pozbawili go także lornetki, musiał trochę
poczekać, aż dane mu będzie ujrzeć prawdziwy obraz. W pierwszym rzędzie skromny bastion
- zwykła, kwadratowa wieża wzniesiona nad Rzeką.
Z każdą chwilą stawało się oczywiste, że budowla od dawna nie była użytkowana i
nikt o nią nie dbał. Kawałek muru się zawalił, odsłaniając wnętrze Dolnej Sali, którą Sylwiusz
niejasno pamiętał. Między kamieniami rosła trawa, krzaki wdzierały się aż na ścieżkę
patrolową, biegnącą szczytem murów.
Nie powiewała już flaga na maszcie. Zniknął nawet maszt, podobnie jak dawna rampa
umożliwiająca dostęp do wieży.
„Nie ma sensu tam wchodzić - pomyślał Sylwiusz. - Na górze nie ma nikogo. To
miejsce zostało opuszczone”. I tak zresztą nie miał już sił. A przecież to była Sefarea, skąd
księżniczka Miriam wysłała do ojca ostatnią wiadomość, zanim linia telegraficzna została
zerwana. Od tamtej pory - cisza.
Sylwiusz usiadł na kamieniu przy drodze, podparł głowę rękami i próbował zebrać
myśli. Przypomniał mu się list, który książę Welf III powierzył mu w przeddzień ich wy^
jazdu, list przeznaczony dla jego córki Miriam, który miał otworzyć i przeczytać, jeśli na
końcu drogi jej nie odnajdzie. Przeszukał wewnętrzne kieszenie tuniki. List wciąż tam był,
chroniony kawałkiem nieprzemakalnego materiału, który teraz odwinął, odsłaniając cienką,
podłużną, wymiętą kopertę, opieczętowaną herbem dynastii - trzy srebrne orliki na
czarnozłotym tle. Obracając ją w palcach, przyjrzał jej się dokładnie. Ważyła niewiele, w
środku mogła być jedna lub dwie kartki, a nadawca listu opuścił już ten świat. Sylwiusz
zawahał się. Czy nadeszła chwila, by złamać woskową pieczęć? Z głębi pamięci wyłoniły się
inne fragmenty telegramu: kiedy Miriam miała przekroczyć Rzekę, most został zniszczony -
nie wiadomo jak i przez kogo, bo telegram o tym milczał i urywał się nagle, w połowie
zdania... Może jednak udało się jej przejść na drugą stronę? Na Rzece byli przecież
przewoźnicy. Na pewno jeden z nich rozpoznał ją i jako wierny poddany zgodził się
przewieźć księżniczkę na drugi brzeg, mając nadzieję na lepsze czasy. A jeśli tak, to co tam
zastała? Jakie jest jej obecne życie? Sylwiusz ponownie zawinął list w tkaninę i schował do
kieszeni.
Właśnie wtedy, unosząc wzrok ku Rzece, dostrzegł most.
Podobnie jak barki, które poprzedniego dnia widział w nurcie Rzeki, oraz tamte
wielkie, kamienne bloki, emanujące żółtawą poświatą, kontury mostu były niewyraźne, jakby
oddzielała je od niego zasłona - niczym przezroczysty ekran ustawiany w teatrze przed
dekoracją, by sprawić wra-
żenię dystansu. Można się było jedynie domyślać, że to spora konstrukcja, znacznie
szersza, wyższa i masywniej - sza od dawnego mostu wiszącego. Sylwiusz obrócił się do
towarzysza.
- Teraz nasza kolej - powiedział. - Chodźmy.
Nie uszli nawet dziesięć kroków, kiedy ich pamięć nagle pogrążyła się w ciemności.
Trwało to chwilę, tyle, ile trzeba, by odsunąć zasłonę - tak, jak się mija pasmo mgły,
przesłaniające kształty i tłumiące dźwięki. Teraz byli jeszcze bardziej sami, choć zagubieni
pośród tłumu, drepczącego na peronie, z oddali zaś nadciągało całe mnóstwo nowych,
chaotycznych odgłosów. Nadjechał długi, napchany pociąg, złożony z dwupiętrowych
wagonów, w których tłoczyli się ludzie o ponurych twarzach. Metaliczny, płynący z góry głos
wyczytał litanię nazw stacji, które wydały im się znajome. Chorąży Maksymilian Bazin du
Bourg machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do jednego z wagonów. Wkrótce rozdzielił ich
tłum. Zanim pułkownikmajor
Sylwiusz von Pikkendorff wsiadł do pociągu, zauważył ze zdumieniem, że ogromna
lokomotywa nie wypuszcza w powietrze dymu...
Dwie lub trzy stacje dalej, przypadkowy ruch podróżnych, wchodzących i
wychodzących z wagonów sprawił, że spotkali się ponownie. Stali teraz ramię przy ramieniu,
trzymając się tej samej poręczy, bardziej upapranej niż kontuar w kantynie.
- My się znamy?
- Z widzenia.
- Jak ma pan na imię? Jestem Sylwiusz.
- Maksymilian.
- Tam, w środku, nic się nie poprawia.
- Przeciwnie! Jest coraz gorzej.”*
Wiele siedzeń było rozprutych i podartych. Podłoga była zasłana odpadkami, ściany
pomazane farbą. Podróżni starali się na to nie patrzeć. Starali się także nie patrzeć na siebie
nawzajem. Kobiety, które uważały się za ładne, były brzydkie, a te naprawdę piękne, brzydły
w oczach. Pełno było żebraków - u jednych na twarzach malowała się agresja, inni patrzyli
błagalnie. Podróżni kładli nogi na siedzeniach, w które wbijali pożądliwy wzrok staruszkowie
o obolałych stawach.
Maksymilian wyjął z kieszeni książeczkę w sfatygowanej okładce.
- Może pan czytać w tych warunkach?
- Owszem. Dzięki temu zapominam o tym wszystkim.
O, proszę posłuchać tego:
Wszedł z kapeluszem w ręku wprost do magazynu
Gdzie dla króla i dworu ubrania się kroi...*
- To takie świeże, prawda? - powiedział. - Słowa zdają się fruwać. Człowiek leci z
nimi. Leci daleko. To Apollinaire, rzecz jasna... Tu wysiadam. A pan?
- Trochę dalej.
- Zobaczymy się jeszcze?
- Jeżdżę tym pociągiem prawie codziennie, najchętniej
* Guillaume Apollinaire, Emigrant z Landar Road,.Alkohole”, tłum. Adam Ważyk.
ostatnim wagonem. Jest mniej zatłoczony, a więc i czystszy, bo stąd dalej do wyjścia.
- Ja też często nim jeżdżę. A czym się pan zajmuje? Jeśli to nie tajemnica...
- Odszedłem z armii - odparł Maksymilian. - Straszny tam tłok, a poza tym, niczemu
już nie służy. Robię to i owo. Sprzedaję polisy ubezpieczeniowe. Nuda. A pan?
- Ja? Piszę. Próbuję pisać. W tej branży też tłok i też niczemu to nie służy...
Spotykali się tak od czasu do czasu, w ostatnim wagonie linii A, z dłonią na brudnej
poręczy, jakby oddzieleni powietrzną bańką od reszty tłumu. Rozmawiali o różnych
sprawach.
Pewnego wieczora, zanim się pożegnali, nie wiedzieć czemu Maksymilian spytał:
- A co z Miriam? Odnalazł ją pan?
- Miriam... Miriam... - mruknął Sylwiusz.
Niewyraźne wspomnienie.
Wracając do siebie, wstąpił do papeterii na rogu ulicy i kupił czarny notes. Po co mu
notes? Zwykle używał czystych kartek papieru maszynowego. Czemu akurat czarny?
Nie miał pojęcia. Wiszące w oświetlonej witrynie weneckie marionetki obserwowały
go uważnie. Zaopatrzony w karafkę jałowcówki i otoczony obłokiem dymu, zaczął pisać:
„Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią, której nikt już
nie strzegł, i ruszyło w stronę zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko
głowami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy wyjechali przed
nimi), bo przecież nie uciekali
i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a wyobraźnię trzymali na
wodzy...”.
P.S.
Z wyłączeniem jednego słowa (s. , gdzie pozwoliłem sobie wstawić „Czeczenów”),
wszystkie wiersze cytowane w niniejszej książce zostały zapożyczone od Guillaume ‘a
Apollinaire ‘a (Wilhelma Kostrowickiego, -).
Wyjątek stanowi zamieszczone na stronie ” Morskie epitafium”, którego jestem
autorem, a które - na potrzeby tej powieści - przypisałem KostrowickiemuApollinaire’owi.
Mam nadzieję, że on sam, patrząc na to z nieba, nie będzie miał mi tego za złe.
J.R.
!