Clifton Mark Hanba wandalom id 2040958


Mark Clifton





Hańba wandalom





Na opustoszałym obecnie marsjańskim lądowisku, na jednej z wież wisi wypchany trocinami skafander.

Nikt nie wie, kto powiesił ten skafander i co chciał przez to powiedzieć. Może miał to być strach na wróble, ostrzegający wszystkich, którzy chcieliby pójść w nasze ślady?

Może po prostu symbol ludzkiej obecności, jak inicjały wyryte na ścianie bezcennej, zabytkowej budowli, zdające się mówić: śJestem zbyt głupi, aby tworzyć, lecz potrafię niszczyć. Oto świadectwo mojej obecności”.

A może było to symboliczne samobójstwo: wyraz poczucia winy tak wielkiej, że człowiek dokonał na sobie samym egzekucji w miejscu zbrodni.

Kapitan Leyton zobaczył kukłę w dzień naszego odlotu. Pierwszym jego odruchem było kazać to zdjąć natychmiast i odszukać winowajcę.

Jednak gniew wygasł, zanim słowa komendy zostały wypowiedziane.

Było w pozie wiszącej kukły coś, co przeniknęło nawet przez skostniały pancerz wojskowej dyscypliny. Coś z bezmiernego smutku, żalu i poczucia winy, przepełniającego nas wszystkich.

Nie wiadomo, czy hełm skafandra opadł do przodu, ponieważ wandalowi nie chciało się wepchnąć tam więcej trocin, czy też był to zamierzony efekt świadomego artysty, wyrażającego za pomocą dostępnych mu środków doznania wszystkich członków ekspedycji.

Kapitan nie kazał zdjąć kukły i nikt go nie spytał, czy tego nie zrobić - nawet wszędobylski podchorąży, który gotów był zrobić wszystko, by się przypodobać dowódcy.

Tak więc na opuszczonym marsjańskim lądowisku wisi zniszczony skafander - kukła człowieka z trocinami zamiast serca, mózgu i duszy.



Wówczas wydawało się to jedynym logicznym rozwiązaniem prawie nierozwiązywalnego problemu.

Doktor VanDam podsumował zagadnienie w swoim pamiętnym przemówieniu na forum ONZ. Jeżeli dostrzegał on wówczas przed sobą szeregi twarzy wypełniających audytorium, to widok ten nie przesłaniał mu znacznie potężniejszej wizji bezdennej otchłani nieba usianego gwiazdami.

Być może, że nawet nie zdawał sobie sprawy z politycznych konieczności, które zawsze mącą ludzkie marzenia. Wszystko to, co powie, będzie rozważone przez delegatów w kategoriach ich osobistych korzyści. Po drugie, jego słowa zostaną ocenione w kategoriach interesów narodowych. Po a trzecie, z punktu widzenia korzyści, jakie mogą osiągnąć różne ugrupowania rasowe, religijne itp. Po czwarte, jak może to wpłynąć na stosunki między małymi państwami i wielkimi mocarstwami. Po piąte, czy projekt będzie sprzyjał zachowaniu status quo, tak, aby ci, którzy są u władzy, pozostali u steru, stwarzając jednocześnie pozory postępu dla zamknięcia ust wiecznie niezadowolonym, opozycjonistom. I wreszcie na szóstym, najgłębszym poziomie (jeśli ktoś w ogóle dotarł tak daleko), mogła pojawić się przelotna myśl o tym, co może być dobre dla ludzkości.

Jeżeli doktor VanDam zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju polityczna rzeczywistość zawsze bierze górę nad marzeniem uczonych to nie dał tego po sobie poznać. Mówił tak, jak gdyby wszystkie jego myśli pochłaniały gwiazdy i odwieczne marzenie człowieka, aby do nich dotrzeć.

- Problem można podsumować następująco - mówił doktor VanDam: - Jest pewna granica, do której można rozwijać teorie naukowe bez sprawdzenia ich w praktyce. Wcześniej czy później uczony musi przedstawić swoją teorię inżynierom, którzy poddadzą ją bezwzględnej próbie praktyki.

Wiemy doskonale, że rakiety, których używamy dla naszych nieśmiałych rekonesansów w kosmos, nie zaprowadzą nas dalej niż na najbliższe planety, gdyż czas podróży zależy od raz nadanej statkowi szybkości. Jeśli nie potrafimy znaleźć rozwiązania tego problemu, to całego naszego krótkiego życia nie starczy na dotarcie do najbliższej gwiazdy. Nie starczy również naszych ograniczonych zasobów paliwowych. Musimy nauczyć się wykorzystywać jako źródło energii naszych statków pył kosmiczny.

Wydaje nam się, że potrafimy już uzyskać energię jądrową nie z jakiejś specjalnej rudy, lecz z dowolnego rodzaju materii. Sądzimy, że potrafimy kontrolować tę reakcję. Tak mówi teoria. Ale jak na razie, nie została ona sprawdzona w praktyce przez inżynierów.

Nie możemy przeprowadzić tych prób na Ziemi, bo co będzie, jeśli eksperyment wymknie nam się z rąk? Nie chcemy również użyć do tego celu Księżyca, gdyż jest on, ze względu na swoją niewielką siłę przyciągania, zbyt cenny dla przyszłych podróży międzygwiezdnych. Będzie on niezastąpioną bazą startową, nie możemy więc ryzykować jego skażenia lub zniszczenia.

Utknęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy posunąć się naprzód bez dalszych doświadczeń i jednocześnie nie możemy przeprowadzić ich na Ziemi ani na Księżycu. Trzeba więc znaleźć inny poligon doświadczalny.

Nasi uczeni przedstawili ostatecznie dowody, że Mars jest planetą martwą. Bezużyteczną z punktu widzenia życia. Bezużyteczną również jako źródło bogactw mineralnych, gdyż nasze wątłe rakiety nie nadają się do transportu na skalę przemysłową. Bezużyteczną dla kolonizacji ze swoim rozrzedzonym powietrzem i brakiem wody. Istoty ludzkie muszą tam przebywać w hermetycznych pomieszczeniach lub w skafandrach. Jest to planeta pod każdym względem bezużyteczna.

Lecz właśnie dlatego bezcenna dla nauki. Ponieważ tam możemy sprawdzić swoją teorię, nie narażając ludzkości na żadną stratę. Uważamy, że potrafimy rozpocząć reakcję jądrową w zwykłej skale i uzyskać ciągłe źródło energii. Wierzymy, że potrafimy nie dopuścić do gwałtownego wybuchu.

Jeśli nawet liczne próby, jakie musimy przeprowadzić, doprowadzą do skażenia radioaktywnego lub nawet powolnego zniszczenia planety, to i tak nasz zysk będzie nieskończenie większy od utraty tego bezwartościowego globu.

Ostatnie zdanie wywołało wyraźne poruszenie na sali: coś pośredniego pomiędzy dreszczem lęku i szmerem podziwu dla odwagi człowieka, nie wahającego się poświęcić całej planety dla dobra nauki. Było dla nich widać zaskoczeniem, że doszliśmy tak daleko.

Po chwili namysłu zalało Ewę uczucie ulgi. Oto proste rozwiązanie sprawy! Przenieść daleko od Ziemi nie tylko eksperymenty VanDama, lecz wszystkie próby urządzeń jądrowych. Uspokoić obawy i uciszyć tych humanistów, którzy wolą narazić ludzkość na stagnację i zastój niż ryzykować jej przyszłość. Z punktu widzenia polityki może to przynieść tylko korzyści. I jeśli ktoś z obecnych myślał w ogóle w tych kategoriach, to rzecz mogła być korzystna dla ludzkości jako całości.

- Nie wierzę w cuda - mówił dalej VanDam, kiedy sala się uspokoiła - lecz położenie tej planety tak dalekiej, że trzeba było wielkiego postępu nauki, aby do niej dotrzeć, i jednocześnie wystarczająco bliskiej, aby można ją wykorzystać dla nowego skoku w nauce - zakrawa na cud.

(To dla tych, którzy szukają aprobaty siły wyższej dla uzasadnienia tego, co i tak mieli zrobić.)

Pytam teraz: Czy narody świata zgadzają się, abyśmy wykorzystali do celów naukowych ten tak dogodny i z każdego innego punktu widzenia bezużyteczny naturalny poligon, który przez tysiąclecia czekał, żeby móc się nam teraz przydać?

Odpowiedź Zgromadzenia była pozytywna.

Ani doktor VanDam, ani nikt z obecnych na sali, którzy jak przystało na polityków nie wybiegali myślą poza najbliższe głosowanie, nie powiedzieli pewnych rzeczy do końca:

śTo prawda, że opracowaliśmy teorię wywołania kontrolowanej reakcji jądrowej z dowolnego rodzaju materii. Nie znamy za to, jak na razie, sposobu na zatrzymanie rozpoczętej reakcji.

Sądzimy, że w przyszłości uda nam się taki sposób znaleźć. Sądzimy, że powolna reakcja nie wymknie nam się z rąk i nie pochłonie całej planety, zanim znajdziemy sposób na jej powstrzymanie. Sądzimy, że w przyszłości nauka może nawet znaleźć sposób na dezaktywację skażonej planety. Mamy nadzieję, że tak będzie.

Wiemy jednak na pewno, że bez dalszych eksperymentów rozwój nukleoniki zostanie zahamowany. Musimy więc wmówić w siebie, że nawet, jeśli cała planeta zostanie zniszczona, to i tak nie ma czego żałować”.

Jak zawsze jednak znalazła się garstka sceptyków, którzy podawali w wątpliwość nasze prawo do niszczenia jakiejkolwiek planety. Zawsze znajdzie się taka grupka niezadowolonych i jak zawsze tak i tym razem większość potrafiła ją zakrzyczeć.

Zresztą rezultatów decyzji mieli na sobie doświadczyć nasi potomkowie. W każdym razie tak wówczas sądziliśmy. Mówię my, gdyż należałem do zespołu, który miał przeprowadzić eksperyment. Co nie znaczy, że byłem bohaterem. Nie było tam żadnego bohatera. Słusznie czy niesłusznie uznano, że nie jest to przedsięwzięcie widowiskowe, nadające się do sprzedania szerokiej publiczności, nie szukano więc żadnego fotogenicznego uczonego, który mógłby uosabiać eksperyment w oczach milionów telewidzów.

Dziennikarze, wierni swojej tradycji sprowadzania największych nawet osiągnięć naukowych do najniższego wspólnego mianownika, to jest taniej sensacji lub łzawego sentymentalizmu, próbowali zrobić gwiazdę z doktora VanDama, który był kierownikiem naukowym całego przedsięwzięcia. Doktor jednak nie wykazał chęci do współpracy.

- Czy nie uważacie, panowie - powiedział im - że czas już, aby publiczność popierała badania naukowe dlatego, że są one niezbędne, nie zaś dlatego, że będzie im się podobał jakiś fircyk, którego wybierzecie jej na bohatera?

Nie trzeba dodawać, że wypowiedź nie uradowała dziennikarzy, próbowali więc uczepić się kapitana Leytona, odpowiedzialnego za transport, lecz jego odpowiedzi były już zupełnie niecenzuralne.

Do mnie nawet nie dotarli. Byłem szefem łączności, czyli mówiąc po prostu teletechnikiem z masą dodatkowych kłopotów. Nawet gdyby da mnie dotarli, nic by im z tego nie przyszło.

Nie ma we mnie nic z popularnego bohatera. Jeśli jestem ekspertem w swojej dziedzinie, to tylko dlatego, że wcześnie zrozumiałem prawdę, do której dochodzi każdy leń z odrobiną oleju w głowie: życie eksperta jest łatwiejsze niż życie ignoranta.

Jest jedna okoliczność, która predestynuje mnie do opowiedzenia tej historii.

Szef łączności siedzi na tyłku w swojej norze, otoczony ekranami monitorów ukazujących wszystkie odcinki pracy. I dlatego widziałem wszystko, co się wydarzyło.

Dlatego i tylko dlatego ja właśnie opowiadam o tym. Nie byłem i nie jestem bohaterem. Po prostu widziałem, co się stało. I zrobiło mi się niedobrze, tak jak wszystkim, którzy widzieli. A teraz staram się schodzić ludziom z oczu, przepełniony wstydem i poczuciem winy. Nie, nikt z nas nie jest bohaterem.

Od samego początku wszystko było pomyślane i zaplanowane jako prawdziwie naukowy eksperyment, jako praca zbiorowa, w której indywidualne ambicje są całkowicie podporządkowane nadrzędnemu celowi.

Statek ekspedycji został zmontowany w bazie na Księżycu z części przysyłanych z Ziemi małymi rakietami.

Dzięki niewielkiej sile przyciągania Księżyca start z jego powierzchni był łatwiejszy. Nie naruszając cennych rezerw i paliwa, potrzebnych w drodze powrotnej, uzyskaliśmy szybkość początkową zapewniającą nam dotarcie do Marsa w ciągu miesiąca. Nie będę opowiadał o tej podróży dwunastu ludzi stłoczonych na niewielkiej przestrzeni nie zajętej przez zapasy i instrumenty, bo nie sądzę, aby to mogło kogokolwiek zainteresować.

Budowniczowie statku i uczeni nie zawiedli. W odpowiednim czasie dokonaliśmy manewru i zeszliśmy do miękkiego lądowania na powierzchni Marsa, na wschód od łańcucha niewysokich wzgórz.

Wszyscy, którzy oglądali nasze filmy, mają pewne pojęcie o odpychającym krajobrazie tej planety: rozrzedzona atmosfera, przez którą nawet w dzień przeświecają gwiazdy, bezwodna pustynia, skoki temperatury i nade wszystko przygnębiająca pustka.



Na Księżycu człowiek nie czuje się zbyt przyjemnie, ale tam przynajmniej widać ogromną kulę Ziemi. Nie zamącona atmosferą wydaje się być tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby ją dotknąć; wie się, że tam jest dom, i z pomocą wyobraźni można go prawie zobaczyć.

Opowiadają sobie na Księżycu taki dowcip:

- Czy widzisz ten mały półwysep na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej? Tam jest mój dom!

- Taak - odpowiada drugi. - A kto to jest ten facet, którego tak serdecznie wita twoja żona?

Na Marsie Ziemia jest tylko jednym z wielu jasnych punktów na czarnym niebie. Jest tak daleko, że pierwszym uczuciem jest rozpacz, przemożne uczucie, że nigdy już nie ujrzy się swego domu, łagodnego letniego zmierzchu, że nigdy już nie zazna się miłości w ramionach kobiety.

Uczeni nie kłamali. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej bezużytecznego i obcego człowiekowi niż Mars. Coś, co można wykorzystać tylko dla takich celów jak nasz.

Ukryliśmy się pod powierzchnią planety.

Wszyscy na pewno oglądali filmy dokumentalne, więc nie trzeba opowiadać, w jaki sposób robiliśmy wykopy na pomieszczenia mieszkalne i laboratoria. Z usuwanej z wykopów skały robiliśmy beton, nie najwyższej jakości, lecz zupełnie wystarczający na krótki okres, jaki mieliśmy tam spędzić. Tym betonem pokryliśmy całe swoje osiedle tworząc płytę lotniska i jednocześnie dodatkowe zabezpieczenie przed ucieczką powietrza z naszych hermetycznych pomieszczeń.

Także, aby stworzyć ochronę przed zabójczym promieniowaniem, które mieliśmy wyzwolić.

Wznieśliśmy metalowe szyby, które miały opuszczać odzianych, w skafandry ludzi na głębsze poziomy, gdzie poprzez śluzy mogli wchodzić do swoich pomieszczeń mieszkalnych. Jedna wieża przypadała na sześciu ludzi i była nastrojona na sygnał ich skafandrów. Było to urządzenie pomyślane na wypadek alarmu i paniki mające zapobiec stłoczeniu się ludzi przy jednym szybie.

Musieliśmy zakończyć wszystkie te prace w ciągu kilku pierwszych tygodni - przed przystąpieniem do prób nuklearnych. Ludzie, którzy czerpią swoją wiedzę o nauce z popularnych audycji telewizyjnych, nie mają pojęcia, ile ciężkiej pracy fizycznej muszą nieraz wykonywać uczeni.

Odczuliśmy wyraźną ulgę, kiedy wreszcie zakończyliśmy budowę i mogliśmy odciąć się od przygnębiającego, obojętnego świata na powierzchni. (Znacznie łatwiej jest pogodzić się z przekonaniem, że świat jest wrogi człowiekowi, niż z faktem, że jest on doskonale obojętny.) W swoich hermetycznych pomieszczeniach mogliśmy sobie wyobrazić, że pracujemy w klimatyzowanych laboratoriach gdzieś na Ziemi.

Tak było łatwiej. Znacznie łatwiej.

Co nie znaczy, że miałem choć trochę mniej pracy. Aby obserwować to, co się dzieje w różnych miejscach, gdzie pracowały ekipy uczonych, trzeba było zainstalować tam kamery telewizyjne. Cały personel marsjańskiej ekspedycji dobierano na podstawie surowych egzaminów, jednak obaj moi pomocnicy musieli się chyba dostać przez protekcję, gdyż miałem z nich niewielką pociechę Poza tym w krytycznej sytuacji najczęściej okazywało się, że brak jest najpotrzebniejszej części, skreślonej widocznie z przedstawionej przeze mnie listy przez nadgorliwych urzędników, w ten sposób wyrażających swoją troskę o dobro ekspedycji.

Jakoś dawaliśmy sobie radę, ale sporządziłem sobie małą listę facetów, których po powrocie odszukam, i dam im po mordzie. Na pierwszym miejscu, dużymi drukowanymi literami figuruje projektant skafandrów, który wyobraża sobie, że można montować delikatny miniaturyzowany sprzęt elektroniczny w jego skafandrach.

Mimo to jakoś dawaliśmy sobie radę. Z chaosu wyłaniał się porządek. Przeprowadzano eksperymenty. Czasami teorie te potwierdzały się, częściej następowało westchnienie, wzruszenie ramionami i znowu obliczenia od początku.

Po pierwszych trzech miesiącach spotkała nas wielka niespodzianka. Wylądował statek z zaopatrzeniem. Przeważnie żywność i nawet trochę szampana! Rzeczy, które - jak sobie ktoś wyobraził - będą nam najwięcej potrzebne. Nawet zdjęcia rozebranych dziewczyn, jakbyśmy nie mieli dość kłopotów bez przypominania nam o tym. Nie było tylko sprzętu, o który prosiliśmy. Szeroka publiczność nie rozumiała, że potrzebujemy sprzętu, więc nam go nie przysłano. Cuda jak wiadomo nie wymagają sprzętu ani wysiłku; zdarzają się, ponieważ publiczność tego żąda.

Paczki z ciasteczkami były bardzo miłym urozmaiceniem naszej jednostajnej diety, ale wolałbym zamiast nich trochę tak potrzebnych tranzystorowych podzespołów.

Trzyosobowa załoga statku obiecała przed odlotem, że przekaże nasze żądania, ale nie sądzę, aby dotarły one kiedykolwiek do wiadomości opinii publicznej. Zresztą i tak uczeni są jak wiadomo chłodnymi, pozbawionymi uczuć istotami, są szlachetni, mądrzy i ponad tym wszystkim.

Początkowo uważałem, że po zakończeniu robót instalacyjnych będę mógł pochodzić trochę ze szlachetnym i mądrym wyrazem twarzy, ale nic z tego. Gdy tylko zakończyłem przygotowania na miejscu jednego eksperymentu, trzeba było zwijać sprzęt i przenosić go na nowe miejsce. Sądziliśmy, że mniejsza siła przyciągania na Marsie (tylko 38% ziemskiej) ułatwi nam życie, lecz i tak mieliśmy dosyć podnoszenia, ciągnięcia, popychania, taszczenia i przekleństw.

Ale przecież nikt nie chce słyszeć o tym, jak uczeni muszą pracować nad przygotowaniem swoich cudów. Wszystko polega na złudzeniu, że można mieć cud bez pracy.

W porządku. Tak więc doszliśmy wreszcie do naszego cudu.

Wreszcie wszystko było gotowe do głównego eksperymentu, który był celem naszej ekspedycji.

VanDam wybrał w tym celu niewielkie zagłębienie pośrodku grupy wzgórz, znanych z transmisji telewizyjnych przesyłanych na Ziemię.

Nie wiedzieliśmy wówczas, że widok tych wzgórz wywołał wiele szumu wśród naszych archeologów. W składzie ekspedycji nie było archeologa i teraz rwali sobie oni włosy z głowy, ponieważ te wzgórza wydały im się mocno podejrzane. Wiele przemawiało za tym, że mogły to być piramidy, nieprawdopodobnie stare, zniszczone erozją w czasach, gdy planeta posiadała jeszcze atmosferę, lecz wciąż jeszcze chroniące swoją zawartość.

My na Marsie nic o tym nie wiedzieliśmy. Administracja uznała, że nie musimy zawracać sobie głowy takimi głupstwami. W gruncie rzeczy krzyk archeologów nigdy nie dotarł do szerszej publiczności. Oczywiście administracja powinna ich wysłuchać, ale od kiedy to człowiek liczy się z czymś, co może zmusić go do rezygnacji z jego planów?

Przygotowaliśmy wszystko do rozpoczęcia wielkiego eksperymentu w tej dolince między wzgórzami. Miejsce było idealnie dobrane, ponieważ mogliśmy ustawić kamery obserwacyjne na wzgórzach i skierować je na miejsce, gdzie miała się rozpocząć akcja.

Zażądano ode mnie całej masy kamer i musiałem je (wbrew protestom) zabrać z innych, mniej ważnych odcinków.

Teoria VanDama zastała potwierdzona.

Początkowo jedynie czułe instrumenty wykazywały, że coś się dzieje. Stopniowo jednak również nieuzbrojonym ludzkim oczom ukazał się pogłębiający się i rozszerzający otwór.

Nie jestem specjalistą, lecz, o ile rozumiem, rzecz polegała na tym, że reakcji miała podlegać tylko jedna warstwa cząstek i ich rozpad miał z kolei aktywować następną warstwę.

Eksperyment nie przebiegał idealnie według planu. Proces rozpadu powinien być całkowity. Nie powinno być dymu ani ognia, ani żadnych innych zewnętrznych oznak z wyjątkiem powoli rozszerzającego się krateru w skale.

W rzeczywistości jednak powstawały jakieś produkty uboczne tworząc kolumnę ciężkiego dymu, unoszącego się w rozrzedzonym powietrzu dzięki swojej wysokiej temperaturze. Po ochłodzeniu radioaktywne cząsteczki dymu osiadały, skażając wszystko wokół.

Fizycy rwali sobie włosy z głowy, gdyż nie rozporządzałem odpowiednim sprzętem do widzenia w promieniach podczerwonych, co pozwoliłoby przeniknąć kłęby dymu. Klnąc oszczędnych urzędników zdołałem jakimś cudem z dostępnych mi części zmontować kilka noktowizorów. Dzięki temu mogliśmy przeniknąć wzrokiem kłęby dymu i ognia wypełniające krater.

Mogliśmy zobaczyć.

Było przedpołudnie (niektórzy pamiętali, że na Ziemi był to wtorek), mniej więcej w trzy tygodnie od rozpoczęcia eksperymentu. Krater miał już około trzydziestu stóp średnicy i taką samą głębokość, rozrastając się nieco szybciej niż przewidywały obliczenia, nie tyle jednak, by stwarzało to niebezpieczeństwo wybuchu. Tak czy owak, nie moglibyśmy zahamować raz rozpoczętej reakcji. Nie wiedzieliśmy, jak to zrobić.

Właśnie regulowałem jedną z kamer, aby uzyskać lepszy obraz południowej ściany krateru, kiedy ściana znikła niczym dotknięta bańka mydlana. Obraz był bardzo dobry.

Na tyle dobry, że zobaczyłem wyraźnie wnętrze podziemnego schronu. Zobaczyłem żywych Marsjan nagle skręcających się w agonii. Zobaczyłem bezcenne dzieła nieziemskiej cywilizacji wybuchające płomieniem lub rozpadające się w proch.

W jednej chwili uczeni, wpatrzeni w ekrany monitorów rozszerzonymi z przerażenia oczami, poczuli, jak uczucie triumfu przeradza się w świadomość straszliwej winy.

Ja również. Bo ja czuwając nad całością transmisji widziałem wszystko.

Widziałem tych maleńkich i pięknych ludzi, jak w jednej chwili czernieli, padali i zamieniali się w pył.

Na Ziemi raz na pokolenie rodzi się i dorasta karzełek, który osiąga tak doskonałe proporcje, że normalni, wielcy i niezgrabni ludzie mogą tylko wpatrywać się w niemym podziwie, by do końca życia zachować wspomnienie tego wcielenia doskonałości.

Być może z takich spotkań zrodziły się wspólne wszystkim ludom legendy o elfach i wróżkach. A może w zamierzchłych czasach istniały kontakty pomiędzy Ziemią a Marsem? A może nawet Ziemia jest dawną kolonią Marsa, na której mutacja zrodziła gigantów? Niewątpliwie byli to ludzie, nasze miniatury.

Przyjrzałem im się wówczas. Było ich w tym pomieszczeniu kilkunastu. A w innych pomieszczeniach? Może w całej sieci podziemnych schronów? Może cała cywilizacja, podobnie jak nasza ekspedycja, schroniła się pod powierzchnię planety?

My zaś rozpoczęliśmy reakcję prowadzącą do zniszczenia całej planety. Rozpoczęliśmy ją, nie znając sposobu na jej zahamowanie.

Widziałem ich, jak umierali. Czułem nieomal ich przedśmiertne męki.

Lecz nie umarłem razem z nimi.

Noszę ich mękę w sobie. Będzie mi ona towarzyszyć do końca życia.



I to już wszystko.

Po wielu latach ludzie, którzy nie widzieli tego, co my widzieliśmy, nie będąc obciążeni poczuciem winy będą się zastanawiać nad naszym postępowaniem.

Jest w tym wszystkim wiele zagadek. Skąd ta cywilizacja czerpała pożywienie? Jeśli potrafią przekształcać skały w pożywienie, to dlaczego nie potrafią zatrzymać wywołanego przez nas rozpadu swojej planety? Jeśli potrafili wstrząsnąć naszymi sumieniami tak, że chodzimy z opuszczonymi głowami jak smarkacze przyłapani na gorącym uczynku, to dlaczego nie zrobili tego wcześniej, zanim było za późno?

Wiele jest takich pytań bez odpowiedzi. Ludzie będą się też zastanawiali, dlaczego porzuciliśmy większość naszego sprzętu i nie dokończyliśmy eksperymentu; dlaczego przez godzinę patrzyliśmy, a potem bez żadnego rozkazu zaczęliśmy szykować się do odlotu.

Możliwe, że po pewnym czasie zaczniemy szukać usprawiedliwień. Może nawet już w czasie długiej drogi powrotnej na Ziemię.

Zaczniemy twierdzić, że to nie była nasza wina, że oni są tutaj równie winni. Ależ oczywiście!

Nawet więcej. Ich wina jest większa niż nasza!

Dlaczego nie wyleźli ze swoich nor, aby nas przegnać? Choćby gołymi rękami, jeśli nie mieli broni. Powinni znaleźć w sobie dość odwagi, aby wyjść i walczyć w obronie swojej ojczyzny, sztandaru, matek i dzieci!

Zapewne z czasem zaczniemy tak mówić. Jest to normalna postawa, kiedy się chce usprawiedliwić przestępstwo. Jest to bardzo ludzkie.

Na razie jednak jedyną naszą myślą jest nie patrzeć sobie w oczy.



Na opustoszałym marsjańskim lądowisku wisi na jednej z wież skafander wypchany trocinami ze skrzynek, w których przywieźliśmy nasze precyzyjne instrumenty.

Trzeba powiedzieć, że zbierając się w drogę powrotną nie straciliśmy głowy całkowicie.

Zabraliśmy ze sobą część najcenniejszego sprzętu.

Jedynym niedoskonałym, prymitywnym instrumentem, jaki przywozimy z wyprawy, jest człowiek.





przekład: Lech Jęczmyk







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
What Have I Done Mark Clifton
The Dread Tomato Addiction Mark Clifton
CISAX01GBD id 2064757 Nieznany
listscript fcgi id=33
SGH 2200 id 2230801 Nieznany
listart cgi id=3
111003105109 stress id 2048457 Nieznany
Lewis Shiner Mark the Bunny
CIXS201GBD id 2064760 Nieznany
listscript fcgi id=96
BUT W BUTONIERCE Jasienski Bruno id 2189473
listscript fcgi id=2
120319122549 ee sweetsavoury id Nieznany
TOCEL96GBB id 2491297 Nieznany
1 05 Palestyna w 9 10w pne id 2 Nieznany
1078 2 FEA209544 128UEN A id 22 Nieznany

więcej podobnych podstron