BENTE
PEDERSEN
MEANDRY
RZEKI
R
OZDZIAŁ
1
Stina wstała od razu, gdy tylko usłyszała płacz Maret. Matka powtarzała jej, że jest nadopiekuńcza w
stosunku do dziewczynki i że nie ma na świecie dziecka, któremu stałaby się krzywda, tylko dlatego że
trochę pokrzyczy.
Jednak Stina nie mogła wysłuchiwać jej narzekań. Zazwyczaj nie karmiła Maret w nocy, ponieważ
mała sporo przytyła w ciągu lata. Poza tym nie chciała wykształcać w niej niedobrych nawyków. Chude,
niedokarmione dziecko, które do nich przybyło, zrobiło się wkrótce zaokrąglone i pucołowate. Kozie mleko
zdziałało cuda.
Kozie mleko i mnóstwo miłości.
Próbowała wozić małą wózkiem, ale to nie wystarczyło. Dziecko zdążyło rozkrzyczeć się na dobre i
obudziło cały dom, Stina wzięła je na ręce i przytuliła do piersi. Po cichu chodziła w kółko po sypialni.
Deski w podłodze trzeszczały. Nie wiedziała już, co było gorsze. Nie chciała budzić Ivera, bo przez cały
dzień bardzo ciężko pracował. Odsłoniła jedną kotarę zasłaniającą okno.
Mgła zalegała nisko nad rzeką, a niebo było bezchmurne.
- Iverze!
Zaczęła potrząsać mężem, który spał jak kamień. Maret wystraszyła się głośnego krzyku Stiny Zaczęła
wyć, wyginając swoje malutkie ciałko w stronę Stiny
- Iverze, musisz się obudzić!
Odchrząknął, zamrugał powiekami i naciągnął na oczy koc, próbując się ukryć. Najczęściej Stina sama
radziła sobie z dzieckiem. Nie trzeba było go budzić.
- Nocny przymrozek - powiedziała Stina.
Nie musiała powtarzać dwa razy Wyskoczył z łóżka jak oparzony
- Do diabła - wymamrotał, przeklinając samego siebie za to, że nie przewidział tego wcześniej. Przez
ostatnie wieczory niebo było niebezpiecznie przejrzyste, ale później pokrywało się chmurami, dlatego ojciec
kończył pracę. Następnego wieczoru także. W ten sposób dali się oszukać fałszywemu poczuciu
bezpieczeństwa. Sądzili, że do niczego złego nie dojdzie. Mimo wszystko był to tylko sierpień i trwało lato.
Jednak natura była nieprzewidywalna.
Ubrał się, na wpół śpiąc, zszedł po schodach i wyszedł na zewnątrz w mrok nocy. Natychmiast się
obudził. Doszedł go blask wielu ognisk. Najwidoczniej, inni byli mądrzejsi. Pobiegł do stodoły, aby obudzić
Evena, śpiącego w pomieszczeniu dla parobków. Na szczęście tej nocy był u siebie. Praca tego dnia
przeciągnęła się na tyle długo, że po kolacji nie opłacało mu się wymknąć z gospodarstwa i uszczęśliwić
tym samym tę lub inną kobietę.
Stina obudziła resztę domowników. Pukała we wszystkie drzwi, a mała Maret była przestraszona jej
podniesionym głosem.
- Nocny przymrozek - powiadamiała wszystkich.
Rozumieli, wkładając na siebie ubrania tak samo szybko jak Iver. Maret krzyczała w wózku, podczas
gdy Stina narzuciła na siebie bluzkę oraz halkę.
- Powinnaś zostać w domu z dzieckiem - powiedziała do matki.
Lisa otworzyła usta, Stina nie miała jednak czasu, aby się z nią kłócić, więc powiedziała
zdecydowanie: - Teraz nie ma chwili do stracenia. A ja jestem od ciebie młodsza, mamo.
Nie czekając na odpowiedź, zawiązała buty oraz szal i pobiegła. Chłód nie był obezwładniający, ale
mimo wszystko wyraźnie wyczuwalny Z ust wylatywała para. Powietrze było przejrzyste. Kto by pomyślał,
że taka piękna noc może być niebezpieczna? Stina pobiegła za Iverem, który rozpalał ognisko na skraju pola
ze zbożem.
- Przynieś drewno z szopy - krzyknął do niej.
Stina zrobiła, o co prosił. Przeszła przez zagon, dźwigając na rękach suche drewno. Nie musiał jej
mówić, że następne ognisko zapłonie na północnym skraju pola. Znalazła kamienie, którymi zabezpieczyła
ognisko, aby ogień nie rozprzestrzenił się na domy i na rolę. Potem pracowali w całkowitej ciszy.
Halvorowi i Ingrid udało się rozpalić kilka ognisk w pobliżu pola z ziemniakami, na zboczu nad rzeką.
W tym roku na nowym polu zasadzili rzepę, lecz Stina nie miała głowy, aby o tym pomyśleć. Bez niej
jednak mogli sobie poradzić. Henrik i Even znosili drewno do najbardziej odległych krańców pola ze
zbożem.
Wkrótce potem dym kładł się nisko ponad rozłogami, rozświetlając mroki bezwietrznej nocy Wzdłuż
rzeki paliło się mnóstwo ognisk; Stina je widziała i czuła, znajdowały się one jednak z dala od pól, na
których wciąż do ocalenia były plony, a które w dalszym ciągu wystawione były na zgubne działanie
zimnego powietrza. Wina leżała po stronie osób, które jeszcze nie zdążyły się obudzić.
Iver pobiegł z powrotem w stronę zabudowań. Stina ani nie zdołała za nim nadążyć ani nawet
krzyknąć, aby zapytać, dokąd się tak spieszył. Za pomocą szala, próbowała skierować w stronę pól tak wiele
dymu z ogniska jak tylko mogła, jednak docierał on wyjątkowo wolno do zboża. Kiedy mąż przybiegł z
powrotem z szopy z narzędziami, zrozumiała, na jaki wpadł pomysł.
Ingrid i Halvor powrócili z pola, na którym uprawiano ziemniaki. Halvor zaopatrzył się w zwój sznura.
Było ich jedynie sześcioro, ale zawsze to lepiej niż nic. Iver niósł ze sobą sznur Evena, natomiast Henrik
pobiegł na przełaj przez zielone pole ze zbożem, aby złapać za drugi koniec liny. Iver podbiegł do Stiny
- Czy nie jest już za późno? - zastanawiała się.
- Jeszcze nie - odparł rozgorączkowany, wytrzymując jej spojrzenie. Odgarnął wilgotne włosy z czoła i
wytarł pot na czerwonej twarzy.
- Jeszcze nie, Stino. Nie możemy sobie pozwolić na utratę plonów!
Zacisnęła dłonie na końcu sznura, który jej podał. Przez moment wydawało się, że chciał jej
powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie się rozmyślił. Tej nocy nie mogli tracić czasu na rozmowy.
Rozmową raczyli się w zimowe wieczory lub deszczowe popołudnia, kiedy należało pozostać w domu.
Przyzwyczaili się do wzajemnej bliskości i zażyłości. Byłoby wspaniale, gdyby mogło się to wydarzyć jutro,
jednak Stina była cierpliwa i uparta. Sprawiła, że ich małżeństwo stało się równie spokojne, jak niczym
niezmącona rzeka. Teraz, kiedy mieli Maret, winni byli jej i sobie nawzajem szczere oddanie. Przynajmniej
byli w stosunku do siebie uprzejmi, a także dotrzymali wszystkich obietnic ustalonych w momencie, gdy
zabierali do siebie Maret.
- Trzymaj mocno - powiedział Iver. - Jeśli tak ci będzie wygodniej, zawiąż na końcu pętlę. Czeka nas
długa noc, Stino. Ręce nie będą miały chwili wytchnienia.
- Wytrzymam, póki będą trzymać się w stawach - odparła z większą przesadą, niż zamierzała.
W odpowiedzi uśmiechnął się do niej. Iver zawsze miał miły uśmiech.
Zrobiła supeł na końcu sznura, tak jak zasugerował. W ten sposób znacznie łatwiej było go trzymać.
Sznur robił się tym bardziej napięty, im dalej wchodził w pole. Nie był wystarczająco długi, aby przeciągnąć
go przez całą długość, dlatego Stina weszła między kłosy, przekręcając go zgodnie z kierunkiem obieranym
przez Ivera.
Halvor i Ingrid oraz Even i Henrik zrobili dokładnie to samo. Chodzili wokół spowitego dymem pola,
zaczepiając liną o kłosy, które wolno podnosiły się i opadały.
Zboże, które się poruszało, nie zamarzało tak łatwo.
Nie przestawali, póki nie rozbolały ich ramiona, a w łydkach zaczęły łapać skurcze. Oprócz tego
musieli dokładać do ognisk. Pościnali świeże gałęzie drzew z pobliskiego lasku i dołożyli do ognia, aby
uzyskać jak najwięcej dymu. Niektórych z nich używali, by skierować dym w odpowiednim kierunku. Oczy
piekły. Kaszleli i krztusili się, wdychając dym, kłębiący się nad kłosami zboża. Wszystko odbywało się
zgodnie z planem, lecz nie byli w stanie przedostać się przez gęstą, szarą zasłonę, która była im niezbędna.
- Wiatr jest zbyt słaby - krzyknął zrezygnowany i jednocześnie rozgorączkowany Halvor.
Kiedy dołożył dodatkowe gałęzie, ognisko buchnęło niczym w noc świętego Jana. Niemal niemożliwe
stało się dostrzeżenie go w powstałej chmurze dymu. Kolejne gałęzie zajmowały się ogniem. Ingrid
zaczekała, aż ojciec chwyci sznur, aby przejść dalej przez pole i zająć się nowym fragmentem upraw.
Toczyli cichą i desperacką walkę aż do świtu, kiedy słońce pojawiło się na widnokręgu. Wtedy dołożyli
drewna do ognisk i zwinęli postronki. Wciąż jednak nie dawało się wyczuć najmniejszego podmuchu
wiatru.
Ingrid włożyła rękę pod ramię Stiny. Przyjaciółki odpoczywały, opierając się o siebie głowa przy
głowie. Gdy wreszcie mogły stanąć na nogach, poczuły, jak było zimno. Spocone ciała drżały. Były tak
odrętwiałe, że prawie nie mogły ustać wyprostowane. Nie traciły jednak nadziei. Wszystko wskazywało na
to, iż w ciągu nocy udało im się ocalić plony. Wschodzące słońce miało wkrótce zaświecić na niebie. Dzień
zapowiadał się wspaniale. Teraz należało już tylko złożyć razem ręce i wymodlić niepogodę na najbliższą
noc w Målselv
- Miejmy nadzieję, że niebo zachmurzy się i spadnie deszcz - powiedziała Ingrid wzdychając.
- I że będzie długo padać - dodała Stina.
Zmęczone, zaśmiały się z siebie nawzajem i ruszyły wolno w stronę budynków. Od razu zauważyły, że
Lisa napaliła w kominku. Natychmiast spostrzegły, że nie zrobiła tego jedynie po to, by zaparzyć poranną
kawę. Dochodząc do znajdującego się na środku placu, przypomnieli sobie o polu ziemniaków w dole, na
zboczu przylegającym do rzeki. Nie mieli wystarczająco dużo czasu, aby przybiegać tam na tyle często, aby
utrzymać ognisko, dlatego dym nie dotarł równomiernie do wszystkich warzyw. Chłód nadciągający od
strony rzeki sprawił, że czarno-zielone pędy kartofli zwisały żałośnie ze sztywnych łodyg.
- Ciągle widzę tu trochę zielonych liści - stwierdził Halvor, nie chcąc pogodzić się ze stratą
ziemniaków. Widział już zresztą plony, które ocalały mimo wielokrotnych mrozów.
- Łodygi nie wyglądają źle, przynajmniej w części nadziemnej. Dobrze je okopaliśmy. Ziemia nie jest
taka zimna. Nie zabraknie nam w tym roku kartofli, zobaczycie.
Zmęczona Stina stwierdziła, że utrata ziemniaków nie byłaby aż tak bolesna. Gorzej, gdyby stracili
zboże. Musieli mieć chleb i kaszę, które trafiały na stół w trakcie większości posiłków w ciągu dnia. Nie
śmiała jeszcze całkiem odetchnąć z ulgą. Wciąż było mnóstwo rzeczy do zrobienia, a ich gospodarstwo nie
dysponowało wieloma rękami nadającymi się do pracy. Nie chciała nawet myśleć, jak bardzo wszyscy byli
zmęczeni.
Niewielki posiłek poprawił nastrój, ale należało szybko zajrzeć do stodoły. Krowy przypominały o
sobie głośnym muczeniem, gdyż było już później niż zwykle. Stina i Ingrid wyręczyły Lisę w oborze. Prace
w stodole zawsze należały do jej obowiązków, ale lubiła je tylko z pozoru. Większą wagę zaczęła ostatnio
przykładać do zajmowania się domem. Domem i dzieckiem. Tak przyjemnie było mieć możliwość
opiekowania się maleństwem.
Stina zamówiła u stolarza Szymona lekkie łóżeczko dla dziecka. Zawiesili je na solidnym haku na
belce podporowej w kuchni. Chodziło o to, żeby Maret mogła tam przebywać w ciągu dnia. Najczęściej
Stina i Ingrid krzątały się wokół małej, kiedy znajdowały się w domu, lecz Lisa jasno dawała do
zrozumienia, iż lubiła jej guganie oraz życie, które wnosiło ze sobą dziecko. Nie wspominała o tym nikomu,
lecz czerpała przyjemność z chwil wspólnie spędzonych z dziewczynką. Zdarzało się, że kiedy była sama,
podnosiła dziecko z huśtającej się kołyski i kładła je sobie na kolanach. Lisa siadała z Maret w bujanym
fotelu przed kominkiem i opowiadała o wszystkim albo o niczym. Czasem śpiewała małej jedną ze starych
piosenek, które pamiętała z własnego dzieciństwa. O chwilach tych wiedziała tylko ona i Maret, a mała
nikomu nie mogła zdradzić ich tajemnicy.
Dzień nie kończył się wraz z wypełnieniem obowiązków w stodole. Mimo że przez całą noc wszyscy
byli na nogach, trzeba się było zająć również pracami przewidzianymi na
dzień. Henrik wyprowadził krowy w kierunku lasu, natomiast reszta mieszkańców gospodarstwa udała
się na wyżej położone pola, na których spore połacie ziemi wciąż jeszcze oczekiwały na sianokosy. Siano
miało być następnie grabione i osuszane, aby ostatecznie pozbawione wilgoci mogło trafić pod dach.
W tym roku nie zatrudniono nikogo do prac w polu. Iver twierdził, iż poradzą sobie sami. Nikt jednak
nie wypominał, że gdyby nie wydali tak nieprzyzwoicie wysokiej sumy na buhaja, teraz żyłoby im się
dostatniej. Zaczęli się już przyzwyczajać do Wikinga. Ingrid nie musiała się już o niego martwić. Sam
Halvor przestał nazywać zwierzę „utrapieniem z Flomslett”. Teraz stał się częścią ich bydła. Poza tym wielu
sąsiadów pukało do drzwi Jakobvollen, zwracając się z prośbą, aby pożyczyć byka do pokrycia swoich
krów. Iver nikomu nie odmawiał, więc do wiosny w sąsiedztwie miało się urodzić wiele znakomitych cieląt.
Lisa dołożyła starań i na obiad ugotowała owsiankę na kwaśnym mleku. Potrawę tę przygotowywała
jedynie w dni świąteczne oraz w pierwszym dniu żniw.
- Nie powinniśmy sobie tak dogadzać - usprawiedliwiała się z zaczerwienionymi policzkami - jednak,
kiedy spojrzałam na pracujących bez przerwy, przez całą noc i dzień, stwierdziłam, że potrzebujecie
pożywienia, które doda wam sił.
Nikt nie miał jej tego za złe.
- Po drugiej stronie ścinają zboże - zauważył Even, który wybrał się nad rzekę, aby się umyć i
sprawdzić, co wydarzyło się na jej zachodnim brzegu. Z tego powodu też zasiadł trochę później do stołu.
- Wygląda na to, że trzem sąsiednim gospodarstwom nie udało się ocalić zboża nocą.
- Byli na nogach jeszcze przed nami - powiedział Iver. Skinął głową. Łatwo było współczuć tym,
którzy nie mieli tyle szczęścia, co oni.
- Nasze pola są położone trochę wyżej - ocenił Halvor.
- Ich rozmieszczenie jest odrobinę bardziej korzystne. Nie po raz pierwszy plony zamarzają po ich
stronie, podczas gdy u nas pozostają nietknięte.
- Odpukaj w niemalowane drewno - powiedziała Lisa, robiąc to sama. - Nie należy wywoływać wilka
z lasu!
- Mamo, nie bądź taka przesądna. - Stina wywróciła oczami.
- Możemy dziękować Bogu, że nas to nie spotkało - rzekł Halvor, składając dłonie nad zniszczonym
stołem.
Na wszelki wypadek wszyscy zrobili to samo. Pochylili głowy i w ciszy oczekiwali na to, co się stanie,
mimo że nie byli pewni, czy ich prośba została wysłuchana. Tym razem Halvor nie wypowiedział formuły
modlitwy na głos. Zabrało to mniej czasu niż zwykle. Po wszystkim kontynuowali jedzenie.
Odpoczynek nie trwał długo, gdyż wszyscy musieli wracać do pracy. Współczuli rodzinom, które
stracili zboże. Miało być przeznaczone na mąkę, pożywienie na zimę oraz nasiona do siewu na wiosnę.
Cieszyli się jednak, że nieszczęście nie dotknęło ich samych.
Zawzięcie pracowali, aż powoli zbliżał się wieczór. Nie mieli czasu, aby zjeść podwieczorek.
Pochylając się nad miskami z kaszą na wodzie, wszyscy rozumieli, że dzień zmierzał ku końcowi.
Wieczorne powietrze było jednak niepokojąco przejrzyste.
- W nocy ktoś musi pozostać na straży - nakazał Iver władczym tonem gospodarza. - Poza tym trzeba
zapalić ogniska, zarówno przy polu ze zbożem, jak i kartoflami już teraz, wieczorem. Nie ma powodu, aby
oszczędzać na opale.
Wszyscy, za wyjątkiem Lisy, poszli zebrać drewno na sześć ognisk przy zbożu i cztery przy zagonie z
ziemniakami. W gospodarstwach nad rzeką panowała cisza. Sąsiedzi nie mieli już czego ratować, ale nikt z
Jakobvollen nie zazdrościł im snu tej nocy.
- Nie czuję już rąk - skarżyła się Ingrid, kiedy rozpalali ogień.
- Jeśli teraz usiądę, nie będę potem w stanie się podnieść - utrzymywała Stina.
Iver podjął się pierwszej straży. Zabrał ze sobą kociołek z kawą i usadowił przy jednym z ognisk.
Halvor uważał, że to przesada, aby siedzieć na zewnątrz, jednak Iver robił to, co sam uważał za słuszne.
Stina podejrzewała, że zadecydował tak, aby od niej uciec. Sam dobrze wiedział, jak bardzo było to
zbyteczne. Była jednak zbyt zmęczona, aby wywoływać kłótnię albo obarczać go dodatkowo winą. Nie
miała siły na pretensje.
- Obudzę Evena, kiedy nie będę już w stanie dłużej utrzymać otwartych oczu - powiedział Iver. Na
twarzy miał smugi popiołu, brudu i potu, mimo że przed każdym posiłkiem opryskiwał policzki wodą.
Stina pragnęła przejąć część smutków i zmartwień Ivera, lecz mężczyzna nie chciał żadnej pomocy,
tym bardziej od niej. Dlatego pozostało tak, jak było. Musiała jeszcze długo czekać na spokojniejsze dni,
przynajmniej do czasu, gdy zboże będzie leżeć w stodole. Kiedy dotarła do łóżka, cieszyła się, że dziecko
zostało już położone do snu. Zdołała tylko zrzucić z siebie spódnicę i bluzkę. Ostatkiem sił położyła się na
łóżku i nasunęła na siebie wełniany koc.
Ingrid nie spała. Wszystkie części ciała dawały o sobie znać, więc przewracała się z boku na bok,
rozumiejąc, że sen nie nadejdzie. Spędziła tak czas aż do samego rana. Ramiona i nogę, które dokuczały jej
zeszłego lata, odczuwała teraz ze zdwojoną siłą podczas zmian pogody i wzmożonego wysiłku. Nie mogła
stać ani chodzić tak długo jak wcześniej, nie odczuwając jednocześnie bólu. O tym jednak wiedziała tylko
ona.
Wstała.
Maret spała bez przerwy, odkąd ją położono. Kłuło ją serce, a palce swędziały za każdym razem, gdy
Stina zabierała ze sobą dziecko do sypialni i zamykała drzwi. Ingrid zdawała sobie sprawę, że nie ma
żadnych praw do dziecka. Wiedziała jedynie o fałszywych dokumentach, które miały poświadczać o
istnieniu dziewczynki na tym świecie.
Zapisano tam, że Maret urodziła się w dolinie. Była pozamałżeńskim dzieckiem, tyle wiedzieli ludzie,
ale to Ingrid była jej prawdziwą matką i jej rodzina o tym wiedziała. Miło ze strony Ivera i jego żony, że
wzięli do siebie dziecko siostry i wychowywali je w rodzinnym gospodarstwie. Większość ludzi chwaliła
Ivera i Stinę, ale o Ingrid mówiło się rzadko. Usta się szybko zamykały, kiedy ktoś wspominał jej imię.
Woleli pamiętać, jak zachowywała się w przeszłości.
Taka sytuacja całkowicie odpowiadała Ingrid, lecz wolałaby mieć częstszą możliwość trzymania
Maret. Żałowała, że nie miała wystarczająco dużo odwagi, aby pozostać z Aronem. Mogliby teraz być
rodziną, ona, Aron oraz mała dziewczynka. Mogliby być już po ślubie i nikt nie powiedziałby złego słowa
na to, że urodziło im się dziecko, zanim ksiądz odczytał błogosławieństwo. Maret widniałaby w kronice
kościelnej jako ich pierworodna córka, a brat Ingrid nie potrzebowałby nadawać jej swojego nazwiska. Sam
nazywał się teraz Iver Halvorsen Jakobvoll.
Iver Jakobvoll - taki złożył podpis, ponieważ Maret nie mogła otrzymać nazwiska Iversdatter, czyli
córka Ivera. Ksiądz zapisał dziecko jako Maret Ingridsdatter, czyli Maret, córka Ingrid. Stina zadbała o to,
by maleństwo ochrzczono imionami Maret Ingrid. Brzmiałoby dziwnie, gdyby chciała zachować zarówno
imiona, jak i nazwisko. Dlatego też została Maret Jakobvoll, żeby, gdy dorośnie, wiedziała, z którego
gospodarstwa pochodzi i przez kogo została wychowana.
Aile spodobałoby się to.
Ingrid ubrała się i wyszła na zewnątrz.
Iver lekko drzemał przy ognisku. Ingrid dołożyła kilka świeżych gałązek brzozy. Dym buchnął w ich
kierunku czarną chmurą, a Ingrid próbowała walczyć z napadami kaszlu. Postawiła czajnik z kawą w
ognisku. Aromat obudził Ivera. Ingrid wzięła ze sobą kilka podpłomyków, a jeden z nich włożyła do ręki
bratu. Jedli w milczeniu.
- Powinnaś była zabrać ze sobą futro niedźwiedzia - zauważył kwaśno, widząc, że siedziała ciasno
otulona w wełnianą kamizelkę oraz obszerny szal. Nie wiedział o podwójnych rajstopach i grubej, wełnianej
halce pod spódnicą.
- Nie mam go już - odpowiedziała Ingrid, wytrzymując spojrzenie brata. Często się nawzajem
prowokowali, lecz zawsze w granicach tego, co druga osoba mogła wytrzymać.
- Jak to go nie masz?
- Zabrał je - odpowiedziała i uśmiechnęła się, widząc jego zdziwioną minę.
- Ten piekielny Aron Eriksen był tutaj?
Ingrid skinęła głową.
- Kiedy? - zapytał wreszcie.
- Nie tak dawno temu.
Nie chciała powiedzieć, kiedy dokładnie.
- A ty wciąż jesteś tutaj?
- Maret tu jest - odrzekła.
Nie było to w pełni zgodne z prawdą, lecz tego brat wiedzieć nie musiał. Rozgniewał go fakt, iż Aron
odwiedził gospodarstwo bez jego wiedzy. Ingrid była jednak zadowolona. Nie musiał wiedzieć, że Aron nie
chciał zabierać jej ze sobą - na razie.
- Na pewno bardzo było mu na rękę, że cię tutaj zostawił - powiedział Iver, z niebezpiecznym
błyskiem w oku.
- Zarówno ciebie, jak i Maret. Szczerze powiedziawszy, Ingrid, wyobrażasz go sobie jako ojca?
Skinęła z powagą.
- Jest najlepszym ojcem, jakiego Maret mogłaby mieć - powiedział, nie wiedząc, że jej wzrok
pojaśniał. Nie rozumiała, dlaczego brat traktował ją z taką surowością. - Widziałam, jak się sprawował w tej
roli, Iverze. Nie jesteś mi w stanie powiedzieć niczego, co przekonałoby mnie, iż jest mniej wartościowym
człowiekiem, niż myślę.
- Nie mogę uwierzyć, że go wybrałaś! - westchnął.
- Wybrałam miłość - odpowiedziała mu.
Kawa zagotowała się w czajniku po raz drugi. Obydwoje chwycili za rączkę, aby wydostać go z żaru
ogniska. Potem przez dłuższą chwilę byli tylko zwykłym rodzeństwem.
- Przed czym on ucieka? - zapytał wreszcie Iver.
Ingrid nie potrafiła odpowiedzieć. Bardzo lubiła rozmawiać o Aronie, lecz nie z bratem. Okazało się,
że Stina również nie była do tego odpowiednią osobą. Powinna być tu Aile. Ona darzyła Arona sympatią.
- Wróci, kiedy będzie mógł - powiedziała.
- Wtedy pewnie weźmiecie ślub i będziecie żyć razem szczęśliwie do końca waszych dni? - zapytał
drwiąco Iver.
Przytaknęła poważnie.
- Wiesz dobrze, co o tym myślę, i nie zmienię zdania - powiedział Iver.
Nadszedł czas, aby dołożyć więcej drewna do ognia. Około godziny trzeciej nagle zrobiło się znacznie
zimniej. Wtedy Iver wysłał siostrę, aby poszła po więcej ludzi.
- Nie budź Stiny! - poprosił.
Troskliwość brata nie umknęła uwadze Ingrid.
Przez kilka godzin zmagali się z chłodem, ale ich wysiłki poszły na marne.
Kiedy Stina obudziła się, był już poranek.
Maret krzyczała jak opętana.
Zarówno ciało, jak i głowa Stiny były ciężkie i obolałe. Ramiona i nogi dawały o sobie znać, nawet
przy najmniejszym ruchu. Rozciągnęła ciało i ku swojemu zdziwieniu natrafiła na inne ciało, leżące w łóżku
tuż obok niej. Palce napotkały opór w postaci kanciastych bioder jej męża.
To było niepokojące samo w sobie. Pogorszyła sytuację. Obudziła go.
Podniósł głowę z poduszki.
- Nie budź mnie! - poprosił.
- Ale...
- Zboże zamarzło - powiedział i odwrócił się do niej plecami.
Dziecko nie przestawało krzyczeć. Stina wstała z łóżka. Zeszła na dół do kuchni, aby podgrzać kozie
mleko dla małej. Jedyna była na nogach.
Szron pięknie połyskiwał na zielonym polu porośniętym zbożem. Ogniska wysuwały swoje dymiące
języki w kierunku jasnoniebieskiego nieba. Słońce oślepiło ją, kiedy popatrzyła w górę, stojąc przy oknie.
Wciąż było jeszcze wcześnie.
Ich trud nie zdał się na nic. Nie miało już znaczenia, że nie obudzili jej minionej nocy.
Stina rozumiała, że cała reszta mieszkańców gospodarstwa zrobiła wszystko, co było w ich mocy, aby
ratować plony. Wprawiali kłosy w ruch. Rozpalali ogniska. Jednak z jakiej racji mieliby mieć więcej
szczęścia niż sąsiedzi?
Wszyscy wokół nich utracili zbiory. Jakim prawem oni mieliby ocalić swoje?
Iver wreszcie się obudził i wszedł do kuchni, przecierając oczy. Stanął przed kuchennym oknem i
przypatrywał się zniszczeniom wywołanym przez mróz. Nie wierzył własnym oczom.
- Na szczęście nie zdążyliśmy zaorać twojego pola na tyle wcześnie, aby zasiać tam zboże!
Stina nie potrafiła jednak dostrzec żadnych szczęśliwych zbiegów okoliczności w związku z nocnym
przymrozkiem.
R
OZDZIAŁ
2
Zanim ścięli zboże, najpierw zajęli się sianem. Zwierzęta dostaną świeżą, zieloną paszę, więc nie
wszystko się zmarnowało. Nie zaszkodziłoby, gdyby bydło przybrało na masie. Zazwyczaj nie brakowało
im siana. Suche, gromadzone było pod dachem, ale mimo że nie dostawały go tyle, co podczas wypasania,
rzadko wzbogacane było ziarnem. Tym razem miało być inaczej. Iver nie był jeszcze w pełni skory do
żartów na ten temat, lecz uśmiechał się ukradkiem, kiedy pozostałym dopisywał humor.
Kartofle ucierpiały w największym stopniu. Ich liście zamieniły się w śluzowate paski, kładące się na
ziemi. Nie było dla nich ratunku. Pomarszczenia nie wyglądały najgorzej, lecz mimo że większość rośliny
znajdowała się poniżej liści, bulwy były malutkie.
- Tym razem więcej będziemy mieli guzików niż pieniędzy - dał im do zrozumienia Iver.
Wcale nie żartował.
- Jeśli dotknie nas nędza, ubijemy woła - powiedział Halvor odrobinę żartobliwym tonem, lecz nie
wzbudził tym żadnej reakcji syna.
- Sprzedamy kilka owiec ludziom z miasta. Tam przecież też potrzebują pożywienia - podpowiedziała
Lisa. - Mniej ich trzeba będzie dokarmiać zimą. Była równie mocno zasmucona jak inni, ale nie zamierzała
zaakceptować myśli, że będą się musieli bezwiednie poddać temu, co miało nadejść. Mimo że nieraz
przeżywali lata nieurodzaju, Anna zawsze wyczarowywała jedzenie, które trafiało na stół - nie tylko jej
własnej rodziny, ale również rodziny Lisy.
- Nie zginiemy z głodu - powiedziała Lisa pocieszająco, widząc ich milczące oblicza. - Szopa na siano
jest wypełniona po brzegi. Zrobiliśmy ser i masło, które aż świecą się od tłuszczu. W dalszym ciągu można
przecież sprzedawać masło w Tromsø? W zagrodzie mamy bydło, które za kilka tygodni będzie można ubić.
Wystarczy osolić i wysuszyć mięso i zrobić z niego kiełbasy, a także mięso z dużą zawartością krwi - całość
zostawić w spiżarni. Leżą tam już łososie złowione w rzece. Czy nie przydymiliście i nie osuszyliście ich
już wcześniej? Mamy rzepę i brukiew. Z Senji na pewno przywiozą śledzie i białuchy. Nic się nie stanie,
jeśli będziemy jeść trochę mniej chleba i kaszy.
Przesuwała wzrokiem od twarzy do twarzy.
- Już teraz możemy zacząć oszczędzać na mące. Nikt nie umrze tylko dlatego, że zamiast zjeść kaszę,
wypije na śniadanie mleko. Marynowany śledź smakuje dobrze po obiedzie. Zdarzyło mi się nawet jeść
chleb z kory, a wciąż jeszcze żyję.
- W naszym gospodarstwie nigdy nie będzie się jadło chleba z kory! - zagrzmiał Halvor, tłukąc
obydwiema pięściami w stół, zanim się opanował. Na szczęście dziecko się nie obudziło.
Lisa parsknęła. - Przeżyjemy także do wiosny, wszyscy razem. Wystarczy marudzenia, damy sobie
radę!
Iver pochylił się ku Stinie i powiedział niemal bezgłośnie: - Nowa część domu zostanie wybudowana,
jak tylko nadejdzie wiosna. Twoja matka także się tam przeniesie.
Stina musiała przyznać mu rację. Ciężko jej było utrzymać autorytet żony gospodarza, kiedy matka
ciągle go podważała. Lisa nie miała złych intencji, ale zawsze wypowiadała swoje zdanie na dany temat na
głos. Stina nie mogła zmusić jej do milczenia, gdyż matka była teściową gospodarza.
Nie rozmawiali już dłużej o pieniądzach, jednak Iver, siedząc wieczorami w kuchni przy słabym
świetle, liczył pobrązowiałe kawałki papieru. Czasami spadały mu one na podłogę, a Stina albo Ingrid
podnosiły je za niego. Ukrywały je, kiedy nie patrzył, a następnie przeglądały razem. Próbowały zrozumieć
tor jego rozumowania poprzez obliczenia, jakie prowadził, ale cyfry nic im nie mówiły. Zgadywały, że
niektóre z nich były tym, co obliczał jako podatek na szkołę i dla ubogich, ponieważ, mimo że mieszkańcom
Jakobvollen wiodło się gorzej, wciąż byli jedną z lepiej sytuowanych rodzin w dolinie. Nie mogli
wstrzymać się od płacenia na szkołę dla dzieci, a także najuboższych i najbardziej potrzebujących, którzy
nie mieli się za co utrzymać. Odnalazły liczby, które Ingrid rozpoznała jako oszacowania rocznego
przychodu, sporządzone przez ojca, a także cyfry odpowiadające pensji Evena.
Iver był zmartwiony.
- Nie jest tak źle, jak myśli - powiedziała Stina, chcąc przegnać niepokój i sprawić, by wszystko było
jak przedtem. Zaczęła przyzwyczajać się do odpowiedzialności za gospodarstwo, bycia żoną Ivera oraz
matką Maret. W trudniejszych czasach musieli postrzegać trudności z dystansem. Jako że przez całą zimę
było zimno i ciemno, większą część czasu zmuszeni byli spędzać w domu. To dawało możliwość zbliżenia
się do siebie.
Cieszyło ją to.
Iver nie mógł uciec do lasu albo nad rzekę. Nie miał usprawiedliwienia, aby wybrać się w podróż do
kupca w Moen albo Olsborgu, nie zabierając jej ani nikogo innego ze sobą. Stina dotrzymywała swoich
obietnic, warunków umowy, którą zawarli między sobą, a o której nikt inny nie miał pojęcia. Tej, która
stanowiła gwarancję, iż Maret pozostanie z nimi. Nie była jednak przekonana, czy on robił to samo. Była
między nimi różnica: bez problemu mógł zapytać kogokolwiek z domowników, jakie miała plany, i zawsze
znalazł się ktoś, kto był w stanie mu o tym opowiedzieć. Ona sama nie mogła zapytać nikogo.
- Iver niepotrzebnie jest taki ostrożny.
Stina próbowała uwierzyć w słowa matki. W to, że sobie poradzą ze wszystkimi kłopotami.
Ingrid wiedziała, że Iver był ostrożny, ale sądziła, że wynikało to z rozsądku. Maret ją zmieniła.
Dziewczynka była także na dobrej drodze, aby odmienić jej brata, mimo że sam o tym nie wiedział. Iver
myślał o nich wszystkich.
Ingrid rozmyślała przez całą dobę. Leżała, nie śpiąc, trzymając blisko siebie szkatułkę, którą zrobił
Jakub. Często to robiła, kiedy była mniejsza, zaraz po tym jak zniknął jej najstarszy brat. Mimo iż już jako
dziewięciolatka zdawała sobie sprawę, że czynność ta nie zwróci jej Jakuba, uspokajała się w ten sposób.
Wspomnienia o nim stawały się bardziej wyraziste, więc można było powiedzieć, że przybliżały ją do niego.
Na początku wydawało jej się, że skrzynka pachniała jak Jakub, ale to tylko jej wyobraźnia. Na pewno
można było przypisać to faktowi, iż brat bez ustanku pracował bądź miał styczność z drewnem i skórą. Bez
przerwy coś z nich wyrabiał.
Aron pachniał świeżym powietrzem. Również słoną wodą i trawą. Świeżym potem. Przyprawami. Nie
potrafiła wyjaśnić tego lepiej. Jego skóra pachniała słońcem, nawet podczas deszczu. Rybami, kiedy
powracał znad morza. Dymem, gdy palił w piecu. Pachniał nią po tym, jak się ze sobą kochali. Kiedy długo
grał na skrzypcach, opuszki jego palców miały zapach strun - ostry, rzadki zapach, na który nie umiała
znaleźć odpowiedniej nazwy.
Tęskniła za Aronem. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby znajdował się tutaj, wtedy mogłaby się go
poradzić. Jeśliby tu był, na pewno zaproponowałby to, co chodziło jej po głowie. Przede wszystkim dla
dobra Maret, jeśli nawet nie dla czyjegoś innego. Musieli odpowiednio sobie radzić w Jakobvollen, aby
Maret miała u nich dobrze. Ingrid otworzyła szkatułkę i zanurzyła dłonie w talarach, powierzonych jej przez
Arona. Ich przyszłość. Zasnęła ze skrzynką przyciśniętą do piersi. Śniła o Aronie, który grał dla niej na
skrzypcach.
Następnego dnia Ingrid szukała brata. Czekała na niego aż do kolacji. Gdy sprzątnięto stół, zawiesiła
wzrok na drzwiach, przez co nie zauważyła, że mogłaby się do czegoś przydać. Bez słowa
usprawiedliwienia zdjęła fartuch i zeszła w dół, nad rzekę, gdzie Iver siedział i samotnie palił fajkę. Nie
mogła sobie przypomnieć, kiedy właściwie zaczął to robić. Może gdy uciekła. Ani razu Stina nie zadała
sobie trudu, aby opowiedzieć jej, co wydarzyło się w gospodarstwie podczas jej nieobecności. Na okres ten
spuszczono zasłonę milczenia. Temat ten nie istniał na tyle, na ile go nie poruszano.
Skupiła się na zapachach. Nie zastanawiała się, jak bardzo były ważne, lecz teraz z każdym
pojedynczym, który ją otaczał, wiązało się mnóstwo wspomnień.
Aron nie palił często. Najbardziej lubił cygara, ale rzadko było go na nie stać. Kiedy byli razem, nie
było możliwości, aby kupić coś kosztownego. Oszczędzali. Gdy chodziło o ich wspólną przyszłość, żadna
ofiara nie wydawała się zbyt wielka. Z niektórych rzeczy musieli zrezygnować. Stanowiło to dla nich rodzaj
zabawy. Aron wyliczał, jak kosztowne były ich wyrzeczenia - następnie wyobrażali sobie, co mogliby kupić
za ich równowartość. Okno kuchenne w małym salonie. Kilka stopni do schodów prowadzących na strych.
Wszystko miało swoją cenę.
- Lisa nie wyłożyła dzisiaj na stół płaskiego chleba - zauważył Iver. - Potraktowała sprawę poważnie.
Wkrótce przekona do swoich pomysłów także Stinę. Powinienem się cieszyć, że mam takie oszczędne żonę
i teściową.
Ingrid zrozumiała, że Iver słyszał, jak nadchodziła, mimo że nie zbliżyła się od strony, w którą
spoglądał. Usiadła na kamieniu niedaleko niego.
- Nawet najmniejszej kromki chleba na stole w trakcie całego, długiego dnia - ciągnął. - Tłuste mleko
na drugie śniadanie, tłuste mleko po obiedzie i tłuste mleko na kolację. Odtąd takie mają panować porządki?
Ingrid wzruszyła ramionami. - Tak długo, jak będziemy mieć mleko - zgadła. - Nie żartowała,
wspominając o oszczędzaniu mąki.
- Nie będę bez przerwy pił mleka, bo w końcu sam od niego skwaśnieję! - Iver uderzył pięścią w kępę
trawy, która rosła obok niego.
- Przydałoby ci się więcej słodyczy - powiedziała Ingrid.
- Nie ma z czego żartować. To nie zabawa.
- Straciliśmy uprawy zboża - rzekła poważnie. - Z pewnością nie jest to temat do żartów.
Zastanawiałeś się nad kupnem zboża?
Gwałtownie odwrócił twarz w stronę siostry i spojrzał na nią ze złością. Patrzył na nią długo, zupełnie
jakby była dzieckiem. Następnie zaprzeczył ruchem głowy i za pomocą płaskich kamieni puścił kilka
kaczek na powierzchni wody
- Mówisz, jakbyś pozjadała wszystkie rozumy, Ingrid!
- Byk wiele nas kosztował - powiedziała łagodnie.
Brat zrozumiał, że jeszcze nie skończyła myśli, więc nie odzywał się.
- Przekonałam cię do zakupu byka, Iverze. Tak samo jak do tego, abyś kupił kozy - uśmiechnęła się
Ingrid. - I wciąż uważam, że było to rozsądne. Wiosną przyjdą na świat dorodne cielęta. A w przyszłym
roku nie będzie na tyle dużo pracy w gospodarstwie, aby wykorzystać je do pracy w polu, przy żniwach...
Iver sam myślał podobnie i zdziwiło go, jak dobrze jego siostra znała się na prowadzeniu
gospodarstwa. Kobiety nie powinny się aż tak dobrze orientować w tych sprawach.
- Ci, którzy chcą kupić mąkę teraz, zapłacą mniej niż zapożyczający się na jej zakup w listopadzie albo
w styczniu - zauważyła Ingrid. Wtedy ceny są mniej opłacalne.
- Nie ma mowy o zapożyczaniu się, Ingrid.
Iver był zmęczony.
Nie minęło wiele czasu, odkąd siedział przy biurku, wysłuchując rad ojca. Wtedy w niewyjaśniony
sposób oszczędzano mu samodzielnego myślenia. Zdarzało się, iż wychodził z inicjatywą, której ojciec nie
wysłuchiwał z należytą uwagą. Teraz to ojciec proponował zbyt wiele rozwiązań po przedstawieniu których
dodawał „lecz nie powinieneś przykładać zbyt dużej wagi do tego, co mówię, bo jestem tylko starym
durniem, który nie nadąża już dłużej za duchem czasu. Głos należy teraz do młodych”.
Teraz Iver sam podejmował decyzje.
- Nie mamy teraz pieniędzy na kupno mąki. Nie znam prawie nikogo, kto dysponowałby kapitałem
wystarczającym na nabycie zapasu mąki na całą zimę. Wszyscy musieliby najpierw sami coś sprzedać. My
mamy masło, które można zawieźć i sprzedać w Tromsø.
Zaśmiał się głośno. - Nie do wiary. Należności za masło, należące do kobiet miałyby teraz być
wydawane na codzienne wydatki! Jak sądzisz, co powiedziałaby na to matka? Czy myślisz, że uważałaby
mnie za dobrego męża, gdybym kiedykolwiek nie pozwolił zatrzymać zarówno żonie, jak i siostrze
pieniędzy za masło?
- Nadeszły ciężkie czasy, w których musimy się nawzajem wspierać.
Ingrid wypowiedziała to pewnym głosem. Ta kwestia nigdy nie podlegała wątpliwości wśród
mieszkańców Jakobvollen. Zdarzało się, iż nie byli zgodni w różnych sprawach, lecz kiedy nadchodziły
trudne czasy, trzymali się razem.
- Nie dysponujemy wielką kwotą - westchnął Iver - a latem trzeba będzie rozbudować dom o nowe
pomieszczenia dla staruszków. Praca zajmie wiele tygodni, nawet jeśli wynajmiemy pomocników i
zapłacimy pieniędzmi, których nie mamy.
Ingrid miała ochotę wspomnieć o Aronie, ale w porę się opamiętała. Sytuacja i tak była wystarczająco
trudna, a kij miał dwa końce. W ciągu ostatnich miesięcy potrafiła przewidzieć nastrój brata na kilka minut
do przodu. Zamiast tego chwyciła go pod rękę, kładąc głowę na jego ramieniu. Nie odepchnął jej od siebie.
Stanowiła pewnego rodzaju pocieszenie.
- Uważam, że powinniśmy kupić kilka buszli mąki - powiedziała wreszcie.
Wokół nich zaczęło się robić zimno. Kamień, na którym siedziała, od dawna był lodowaty. Gdyby
babcia wciąż żyła, znacznie wcześniej zabrałaby ją z powrotem do gospodarstwa i zaczęła intensywnie
rozgrzewać. Lista chorób, na które narażona była dziewczyna, przesiadując na kamieniu była nieskończenie
długa, niezależnie od pory roku.
- Nie sądzę, aby Hayen chciał otrzymać zapłatę w guzikach, a to jedyne, czego nam nie brakuje -
powiedział Iver.
- A jutro zboże u naszego kupca będzie kosztowało znacznie więcej niż dziś. Natomiast pojutrze...
- Przestań!
Iver wlepił w nią swoje spojrzenie. Wyraz twarzy Ingrid wskazywał na to, iż skrywała tajemnicę,
której brzemię trudno było nieść samotnie - albo prezent, który miała ofiarować, mimo że do świąt Bożego
Narodzenia pozostało jeszcze dużo czasu. Ingrid nigdy nie potrafiła czekać. Nie umiała również kłamać,
przynajmniej zanim poznała piekielnego Arona.
- Nie mamy pieniędzy - odpowiedział przygnębiony.
Jej bezsensowne gadanie musiało się skończyć. Jeżeli Ingrid miała zamiar dalej strzępić sobie język na
rozważaniach o kupnie mąki, równie dobrze mógł wstać, wrócić do domu i położyć się do łóżka. Stina na
pewno będzie kontynuować tę samą, starą śpiewkę. Z tego co wiedział, przyjaciółki były co do tego zgodne
i trajkotały mu o tym na zmianę. Czasami wydawało mu się, że to one dwie faktycznie zarządzały
gospodarstwem za jego pośrednictwem. Uważał, że im rzadziej się im sprzeciwiał, tym lepiej - wtedy jako
gospodarz miał znacznie ułatwione zadanie.
Ingrid puściła go i wyjęła coś z kieszeni kurtki, po czym położyła to na jego dłoni.
Iver nie mógł oderwać oczu. Musiał przycisnąć nieoczekiwany podarunek drugą dłonią, ponieważ
podmuch wiatru mógł unieść wszystko w kierunku rzeki. Serce zabiło tak mocno, że zagłuszyło pozostałe,
otaczające ich dźwięki. To, co ujrzał, kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Przez jakiś czas przebywała w
Tromsø, ale bogowie raczyli wiedzieć, dokąd jeszcze zabrał ją ten szubrawiec Aron. Podczas pobytu w
Tromsø nie parała się żadnym zajęciem, z tego co się orientował. Tak czy inaczej, nie mogła tam zarobić
zbyt dużych pieniędzy.
Policzył zniszczone banknoty, które trzymał w dłoniach.
- Dwadzieścia talarów - powiedział.
Ingrid skinęła głową. Nie przekazała bratu całej sumy. To nie byłoby właściwe. Jednak Aron
zrozumiałby, dlaczego nie mogła spokojnie trzymać tylu pieniędzy w ukryciu, kiedy potrzebowała ich
rodzina. Nie oznaczało to końca świata dla niej i dla Arona, ponieważ byli młodzi. Mogą pracować i zarobić
te dwadzieścia talarów jeszcze nie raz.
Poza tym, po tym wszystkim, rodzina mogłaby spojrzeć na Arona z nowej, bardziej przyjaznej
perspektywy. Niekoniecznie zmuszeni byli do wyjazdu i osiedlenia się w innym miejscu. Przez jakiś czas
mogliby mieszkać w Jakobvollen. Potrzebowano tu wielu rąk do pracy. Pola rodziły plony wystarczające dla
większej liczby osób. Teraz jedynie srogie mrozy uniemożliwiły zbiory, a sytuacja była wyjątkowo trudna.
Zazwyczaj dobrze im się wiodło, a miejsca nie brakowało. Mogli z Aronem zamieszkać w jej sypialni. Ich
pokój w zachodnim okręgu Finnmark był tylko odrobinę większy, więc nie nawykli do dużych pomieszczeń
i to by im wystarczyło. Z czasem nabyliby ziemię w Bardu albo dolinie Dividalen, Kirkesdalen lub w
okolicy Takvatnet. Nie wiedziała dokładnie. Byłoby jednak cudownie, gdyby mogła zamieszkać na tyle
blisko Jakobvollen, aby obserwować jak dorasta Maret. Nie byłaby w stanie całkiem rozstać się ze Stiną.
- To jego pieniądze - powiedział Iver, zwracając jej banknoty.
Ingrid odmówiła przyjęcia ich z powrotem. Zacisnęła usta, obejmując rękami kolana.
- W jaki sposób sama zdobyłabyś taką kwotę? - spytał brat. - Pieniądze należą do tego diabła, Arona
Eriksena. Nie zmierzam ich przyjąć!
- Nie daję ich tobie - zaznaczyła Ingrid. Policzki poczerwieniały jej równie mocno jak jemu. -
Przydadzą się nam wszystkim. Na zakup mąki. Tak, abyśmy przetrwali zimę, jedząc chleb i kaszę. Nie
musisz ich jeść, jeśli nie masz ochoty. Jednak nie zabraniaj tego ojcu. Albo Lisie i Stinie.
- Ty sama oczywiście jeść będziesz? - zapytał brat z przekąsem.
- Jeśli na stole znajdzie się owsianka na wodzie i zakwaszony chleb Lisy, nie zamierzam kręcić nosem.
Zacisnął pieniądze w dłoni. Zupełnie jakby nagle ożyły i zamieniły się w płomień, parzący skórę
wokół. Nienawidził siebie samego, ponieważ trzymała go w garści. Był równie słaby jak kobiety! Jeśli sam
szatan wodziłby go na pokuszenie na pustyni, doprowadzenie Ivera do upadku nie zajęłoby więcej niż
czterdzieści godzin.
- Jeśli nie przyjmiesz pieniędzy, Iverze - rzekła - sama je wezmę, pójdę do kupca i kupię mąkę. A sam
wiesz, co z tego wyniknie. Nie tylko ty się zastanawiasz, skąd je wzięłam.
Nie wątpił, że by to zrobiła. Stała się przebiegła jak lisica! Powinni byli wydać ją za mąż, kiedy była
jeszcze podlotkiem. Matka jednak sprzeciwiała się temu, chcąc, aby zachowała młodość i życie bez
zmartwień tak długo, jak tylko było to możliwe.
Szybkim ruchem schował pieniądze do kieszeni w spodniach. Wciąż parzyły, lecz uznał, że to zło
konieczne. Zmuszony był przełknąć dumę.
- Czy zdobył je niezgodnie z prawem?
- Zastrzelił niedźwiedzia - powiedziała Ingrid, podnosząc brodę. Odnalezienie jego wzroku nie okazało
się tak trudne, jak przypuszczała. - Poza tym łowił ryby. Obydwa zajęcia uważam za uczciwą pracę.
- Nie przeczę - powiedział Iver, podnosząc się z miejsca.
Nie mógł tak siedzieć, opowiadając głupoty, jak gdyby nigdy nic. Ingrid zaburzyła istniejącą między
nimi równowagę. Dzień po dniu, oddalali się od siebie. Zastanawiał się, co by było, gdyby Jakub nie
zaginął. Pewnie miałaby go przeciwko sobie. Starszy brat nigdy w życiu nie pozwoliłby na utrzymywanie
kontaktów z oszustem i człowiekiem o wątpliwej moralności. Iver nie wiedział, po której stronie by się
opowiedział. Prawdopodobnie stanąłby ramię w ramię z Jakubem. W zasadzie nie należał do najodważniej-
szych. Lubił iść po najmniejszej linii oporu, ale przynajmniej znał swoje słabości.
- Położę się spać, skoro mam się jutro wybrać z wizytą do kupca.
Zatrzymał się na moment.
- Myślisz, że powinienem kupić coś Stinie? Może wodę toaletową?
Ingrid odpowiedziała przeczącym ruchem głowy, spotykając jego spojrzenie. - Jeśli chcesz sprawić jej
przyjemność, kup coś dla Maret. Miękki materiał w ładnych kolorach, z którego będziemy mogły uszyć
ciepłe dziecięce ubranka...
Skinął i odszedł. Dlaczego sam na to nie wpadł?
- I Iverze...
Zatrzymał się po raz kolejny.
- Nie mów, skąd pochodzą pieniądze.
Cieszył się, że to powiedziała. Nie chciał, aby w Jakobvollen zmieniono zdanie o Aronie.
R
OZDZIAŁ
3
- Domyślam się, że maczałaś w tym palce - powiedziała Stina do Ingrid, kiedy Iver wrócił z Moen z
dwoma buszlami mąki i kilkoma workami zboża.
- Wczoraj niemal przymieraliśmy głodem, a dzisiaj Iver sprawił, iż kupiec wybałuszył oczy ze
zdziwienia. Ja sama zresztą też. Jak, do diabła, znalazły się na to pieniądze?
- Musisz zapytać Ivera - odpowiedziała Ingrid.
- Już to zrobiłam. Stwierdził, że powinnam zapytać ciebie. - Stina uniosła brwi. - Skąd się nagle
wzięły?
- Skąd miałabym mieć tyle pieniędzy?
- Znalazłabym na to kilka odpowiedzi - odparła Stina znacząco. - Gdybym była świadkiem tego, jak
zaoferowałaś Iverowi pieniądze, poprosiłabym go, aby odmówił.
- Nie rozumiem, co masz przeciwko Aronowi!
- A więc pieniądze należały do niego?
Stina czuła się urażona, ponieważ Ingrid w dalszym ciągu miała przed nią tajemnice. Nie kłamała, ale
unikała opowiadania o najistotniejszych sprawach. Bóg jeden wie, co wydarzyło się między nią a Aronem
Eriksenem. Czasem zachowywała się tak, jakby opróżnił jej głowę ze wszystkich myśli, które miała, zanim
go poznała, i wymienił je na swoje - na sposób, w jaki Aron postrzegał świat. Nawet nie będąc w
Jakobvollen, przyczynił się do tego, iż Ingrid zmieniała się po trochu z każdym kolejnym dniem. Coraz
mniej było w niej osoby, którą kiedyś była. Stina obawiała się, że wkrótce utraci ją całą.
- Zarobił je uczciwą pracą - powiedziała dumnie Ingrid. Bezustannie zasmucało ją tłumaczenie tego
swojej własnej rodzinie. Było jej przykro, że musiała bronić przed nimi Arona. Czy nie mogli po prostu
pozbyć się tych głupich, bezpodstawnych uprzedzeń i ujrzeć go takim, jakim był naprawdę - miłym,
ciepłym, cudownym i kochającym ją człowiekiem?
- Przechowywałam je dla niego - powiedziała, uśmiechając się promieniście. - Należą także do mnie.
Oszczędzamy, aby rozpocząć wspólne życie. Zbieramy na naszą przyszłość.
Stina nie zapytała, dlaczego w takim razie Ingrid wystawiła na ryzyko swoją przyszłość, lekkomyślnie
pozbywając się w jednej chwili pieniędzy Arona. Nawet gdyby wiedzieli o oszczędnościach, nikt z rodziny
nie śmiałby poprosić, aby po nie sięgnęła. Ingrid z własnej woli przyszła do Ivera i przekonała go do
swojego pomysłu. Może po prostu nie była już tak pewna wspólnej przyszłości z Aronem?
- Aron z pewnością życzyłby sobie, abyśmy przetrwali zimę, nie głodując.
Stina skinęła, wychodząc z założenia, iż miała rację. Aron zdecydowanie nie chciałby, aby Ingrid
przymierała głodem. Mimo wszystko, zasmucało ją zachowanie przyjaciółki. Jeśli wbrew przypuszczeniom,
Aron jednak przyjechałby zabrać Ingrid i pieniądze, nie zdawałby sobie sprawy, jak ciężki byłby to dla nich
cios. Nie wiadomo, czy by zrozumiał decyzje podjęte przez Ingrid, a także jej wielkoduszność. Stina nie
znała zbyt dobrze usposobienia Arona. Wiedziała jedynie, że był w mniejszym lub większym stopniu
odpowiedzialny za śmierć trzech osób. Mógł bez mrugnięcia okiem przekonywać, że była to kwestia
nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale trzy podobne incydenty nie mogły wynikać jedynie ze splotu
przypadkowych wydarzeń.
Niemniej jednak dbał o Ingrid i na swój sposób ją kochał. Powierzył jej również swoje oszczędności.
Jednak pewnego dnia mógłby stracić zainteresowanie nią. Jego oczy złowiłyby inne spojrzenie, uśmiech
bądź ruch bioder - i wtedy zacząłby szukać wymówki, aby porzucić Ingrid. W najgorszym razie,
spróbowałby się jej pozbyć.
Stina nie potrafiła powiedzieć tego przyjaciółce wprost. Zwyczajnie nie była w stanie. Byłoby to
jednoznaczne z końcem ich przyjaźni. Miała jednak bardzo wyraźne przeczucie, że był człowiekiem, który
nie cofnąłby się przed niczym, aby pozbyć się tego, co niewygodne. Nie wierzyła, że żywił jakiekolwiek
uczucia wobec osób, których już dłużej nie potrzebował, którzy go oszukali bądź też stali mu na drodze.
Pozostawiał ich samym sobie. Część z nich umierała.
Z drugiej strony, osoby, na których mu zależało, w jednej chwili stawiał na piedestale. Kiedy byli
razem z Ingrid, bezsprzecznie była dla niego najważniejsza. Uchylał jej nieba, sprawiając, iż czuła się
bardziej adorowana niż kiedykolwiek wcześniej. Stina nie wiedziała, jak to jest kochać tak płomiennie,
jednocześnie cierpiąc, być bezgranicznie wielbioną. Mimo wszystko stwierdziła, iż wolałaby tego nie
doświadczać.
Wysokość, z jakiej mógł nastąpić upadek, była zbyt duża.
- Pomożemy ci odzyskać te talary - obiecała Stina. - Będziemy mieć pieniądze za masło.
- To nie będzie konieczne.
Stina maskowała swój własny strach. Ingrid doświadczyła w życiu tyle samo strasznych chwil co ona,
lecz zawsze była ślepa na zło, które skrywało się wokół. Nie chciała uwierzyć, że pozostawało
zamaskowane za niepozornymi twarzami, należącymi również do bliskich jej osób, którym ufała. Stina
musiała się o nią troszczyć.
- Oczywiście, że będziemy odkładać na waszą przyszłość, najukochańsza Ingrid - powiedziała,
przytulając przyjaciółkę.
Ingrid nie dosłyszała w jej słowach fałszywej nuty. Stina robiła wszystko, co w jej mocy, aby Ingrid
nie dosięgła ciemna strona osobowości Arona.
Wypasali owce na łąkach tak długo, jak tylko było to możliwe. Chodziło o to, żeby zaoszczędzić na
paszy w trakcie zimy. Jednak pora na strzyżenie i ubijanie przyszła prędko.
Ingrid nie lubiła zapachu wełny. Nie przepadała także za trzymaniem jej w rękach, lecz nie miała
innego wyjścia. Każdy, bez wyjątku, miał swoją część pracy do wykonania. Strzyżenie należało do kobiet,
ale Stina i Ingrid nie uczestniczyły w nim, dlatego też to mężczyźni i Lisa trzymali nożyce. Nikt nie chciał
przypadkowo okaleczyć owiec, a jesienią brakowało czasu, by przyuczyć kobiety. Wszystko działo się
później niż zwykle.
Wełna przycinana jesienią była najlepsza i najdłuższa. Używano jej do tkania ubrań i robienia na
drutach. Była warta dużo pieniędzy. Ingrid i Stina łączyły razem wełnę otrzymywaną z jednej owcy tak, aby
się nie rozdzieliła.
Kiedy praca w ciągu dnia zbliżała się do końca, Stina pomyślała, że mogłyby się trochę rozerwać
wspólnie z Ingrid. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni się z czegoś razem śmiały, i tęskniła za tymi czasami.
Wyrwała sobie kawałek wełny przygotowanej przez Ingrid, próbując przerzucić ją przez dach. Zadanie nie
było łatwe, mimo iż wzięła rozbieg. Dwa pierwsze piętra nie stanowiły wyzwania, więc w zamian trafiła w
jedno z okien znajdujących się na drugiej kondygnacji.
Ingrid od razu przyłączyła się do zabawy. Najwidoczniej sama miała ochotę na rozrywkę. Zdobyła
kawałek wełny i ruszyła z powrotem w stronę budynków gospodarczych, aby wziąć odpowiedni rozbieg.
Następnie biegnąc, rzuciła tak wysoko i daleko, jak tylko potrafiła. Miała więcej szczęścia niż przyjaciółka,
ale jej także nie udało się przerzucić wełny przez dom. Strzęp zatrzymał się na dachu. Obydwie młode
dziewczęta stały, czekając, aż kula z wełny spadnie na dół, jednak tak się nie stało.
- Co tu się, na Boga, wyprawia?
Lisa ze zdziwieniem spostrzegła dwie przyjaciółki zanoszące się śmiechem pośrodku obejścia.
Musiały się nawzajem podtrzymywać, aby utrzymać się w pozycji stojącej, podczas gdy wiadra z wełną
leżały powywracane z boku. Do środka dostał się zarówno piasek, jak i ziemia oraz kawałki żwiru.
- Dwie dorosłe kobiety, a tak chichoczą! - łajała je Lisa.
Jednak Ingrid i Stina nie mogły przestać się śmiać. Gdy tylko spojrzały jedna na drugą, znowu
zaczynały. Łzy napłynęły im do oczu, próbowały chwycić powietrze, a śmiech niósł się ponad nimi ku
niebu.
- Będziecie musiały same zdjąć wełnę z dachu - powiedział sucho Iver, gdy opuszczał je, udając się na
kolację.
- Albo zapewnicie wronom ciepłe wymoszczenie do ich gniazda.
Stina i Ingrid stały ramię przy ramieniu. W końcu udało im się złapać oddech, ale nie odważyły się na
siebie spojrzeć w lęku, iż na nowo wybuchną niekontrolowanym śmiechem. Nikt poza nimi nie uważał
sytuacji za zabawną. Poczekały, aż cała reszta znajdzie się w środku. Objęły się ramionami, dalej śmiejąc się
do rozpuku. Wreszcie wytarły łzy i zaczęły szukać sposobu na odzyskanie kulki wełny bez konieczności
wspinania się na dach. Nie było jednak innego sposobu. Nie odważyły się na rzucenie czegoś na dach, co
staczając się mogłoby zrzucić kulkę, gdyż ani Iver, ani Halvor, ani też Lisa nie pochwaliliby takiego
pomysłu. Zawsze mogły poprosić o pomoc Henrika, ale wolały zająć się tym same.
- Drabina - powiedziały w tym samym momencie, po czym znowu zaczęły się śmiać.
Z trudem udało im się wydobyć ciężką drabinę ze schowka, w którym była przechowywana, po czym
oparły ją o główną ścianę domu. Stina była tą, która trzymała drabinę, natomiast Ingrid podniosła spódnicę
na wysokość kostek, po czym zahaczyła ją tak, aby nie przeszkadzała podczas wchodzenia. Wolała, żeby
spódnica plącząca się pod nogami nie wywołała gorszych następstw niż wełna uwięziona na torfowym
dachu.
- Trzymaj drabinę! - zakomenderowała.
- Trzymam mocno - zapewniła Stina, chwytając jeszcze pewniej i zapierając się w miejscu.
Poczuła, jak drabina przyjmuje cały ciężar przyjaciółki. Wypełniała ją ochota na zabawę, zupełnie
jakby znowu była małą dziewczynką. Sądziła, że uczucie to utraciła na zawsze, tak jak wiele innych
wspaniałych rzeczy Najwyraźniej jednak więź między nią a Ingrid wciąż była mocna.
Ingrid wchodziła coraz wyżej bez spoglądania w dół. Drabina wydawała się być odrobinę niestabilna,
ale Stina zapewniała ją, że zapadła się jedynie trochę w ziemię. Przynajmniej szczeble nie były śliskie.
- Trzymam!
Ingrid ufała przyjaciółce i dalej zmierzała ku górze. Mimo wszystko nie mogła dosięgnąć wełny,
chociaż stała na najwyższym szczeblu drabiny. Przepełniała ją obawa, że będzie zmuszona wspiąć się na
sam dach.
Jako dzieci wchodzili na dach obory. Iver przeskakiwał na nią ze strzechy domu i, o dziwo, udało mu
się nie złamać nogi. Matka mocno ich za to łajała. Był to jeden z niewielu momentów, kiedy Ingrid
usłyszała, jak matka skrzyczała któreś z nich, udzielając reprymendy. Dziwne, że akurat teraz przywołała te
wspomnienia.
- Wyciągnij się! - Lisa miała wiele dobrych rad, mimo że z miejsca, w którym stała, nie mogła mieć
odpowiedniego widoku.
Tutaj jednak to nie wystarczyłoby. Ingrid szybko zerknęła w dół. Nie miała pojęcia, że ich dom był aż
tak wysoki! Gdy spoglądała przez okna na drugim piętrze, nigdy nie czuła zawrotów głowy. Wzięła się w
garść. Musiała patrzeć na dach, a nie na to, co znajdowało się pod drabiną. Ingrid przełknęła ślinę, zebrała
się na odwagę i weszła na najwyższy stopień, mimo iż Stina ostrzegała, że nie powinna tego robić. Chwyciła
trawę, którą porośnięty był dach i wczołgała się na niego. Miękki torf uginał się pod ciężarem kolan i dłoni,
a trawa zachwycała świeżością i żywym kolorem.
- Czy już całkowicie postradałaś zmysły? - wykrzyczała Stina.
Ingrid zmuszona była ugryźć się w wargi, aby się nie uśmiechnąć. Stina nie wiedziała, że zabrzmiała
identycznie jak Lisa. Zupełnie jakby słyszała jej własną matkę. Jeśliby jednak wspomniała o tym Stinie, ta
mogłaby się już więcej do niej nie odezwać.
- Nic mi nie będzie - odpowiedziała.
Musiała wczołgać się trochę pod górę, w kierunku wierzchołka dachu, a następnie w dół, na prawo.
Wtedy akurat dotknęłaby wełny końcami palców, wyciągając się. Wycofała się trochę. Wilgoć torfowego
dachu przeniknęła przez warstwy ubrania i sprawiła, iż zrobiło jej się zimno. Nie zważając na to, powoli
zsuwała się na dół, zahaczając o halkę. Pomału. Wolała nie patrzeć w kierunku Stiny.
- Bądź ostrożna, Ingrid!
- Jestem bardzo ostrożna - odparła, życząc sobie, aby Stina nic już więcej nie mówiła. Musiała skupić
się na zejściu, a odpowiadanie przyjaciółce odwracało jej uwagę.
Ingrid w końcu dosięgła brzegu wełny. Uśmiechnięta, chwyciła mocno kulkę. Serce odrobinę się
uspokoiło. Po kilku sekundach odetchnęła z ulgą. Rzuciła kłębek wełny przez ramię. Miała nadzieję, że nie
trafiła w Stinę, lecz zabrakło jej odwagi, aby odwrócić się i spojrzeć gdzie spadła.
- Wełna wylądowała - stwierdziła Stina, uśmiechając się.
Pozostawało już tylko zejść kawałek na czworaka, wzdłuż brzegu dachu. Ingrid stwierdziła, że całkiem
dobrze wykonała zadanie. Podeszwą natrafiła na brzeg drabiny. Znacznie łatwiej byłoby gdyby zerknęła w
dół, odnajdując wzrokiem kolejne szczeble, jednak bała się nowych zawrotów głowy i w rezultacie
pozostania na krawędzi dachu do momentu, aż Iver albo Even przyszedłby ją uratować. Tego jednak nikt nie
chciał. To za jej sprawą wełna znalazła się na dachu i do niej należało odzyskanie jej. Potem, razem ze
Stiną, zaniosą drabinę z powrotem do schowka. Nie potrzebowały niczyjej pomocy.
Położyła się na brzuchu, przesuwając kolana ku krawędzi dachu. Właściwie nie znajdowała się aż tak
wysoko. Przypomniała sobie jak siedziała na strychu, spoglądając przez okno sypialni w kierunku placu,
rzeki, lasu i gospodarstw po drugiej stronie, a także pagórków i odległych krain. Widok był piękny,
przyjemny i nawet w najmniejszym stopniu nie wywoływał strachu.
Ingrid zsuwała się ostrożnie ku skajowi. Ręce wczepiły się mocno w kępy torfu. Powinna raczej złapać
się mocno drabiny, ale bała się puścić trawę na dachu. Rozsądek nie potrafił przezwyciężyć strachu.
Machała stopami w powietrzu w poszukiwaniu szczebli drabiny
- Masz go tuż pod nogami, Ingrid! W stronę ściany!
Głos Stiny mógł równie dobrze dochodzić z drugiej strony rzeki, tak odległy jej się wydawał. Zupełnie
jakby uszy Ingrid zatkane były wełną, którą dopiero co uratowała. W głowie jej szumiało, palce miała
zesztywniałe, przestała czuć, że trzyma się czegokolwiek. Zauważyła, że po policzku sączą się łzy.
Wielkie nieba, ależ była niemądra!
Ingrid wypuściła długo wstrzymywane powietrze. Nareszcie ośmieliła się przesunąć jedną dłoń, która
zamknęła się wokół drabiny Wszystko, co słyszała, to rytm bicia swojego serca. Przyspieszone tętno. Być
może to nie łzy piekły w oczach i spływały po twarzy. Równie dobrze mógł to być pot. W każdym razie to,
co spływało wzdłuż kręgosłupa nie mogło uchodzić za łzy.
Jedno kolano zahaczyło o drabinę. W ten sposób łatwiej było odnaleźć szczebel. Skierowała stopę w
stronę, gdzie wydawało się, że znajdzie zaczepienie, lecz coś było nie tak. Stopa nie natrafiła na oczekiwane
oparcie, ale w dalszym ciągu znajdowała się w powietrzu. Próbowała bez skutku.
Dopadł ją atak paniki, kiedy nareszcie udało jej się postawić stopę na szczeblu. Stanęła tak mocno, że
poczuła, jak drabina zachybotała pod jej ciężarem. Rozhuśtała się na boki.
- Stój spokojnie! - krzyknęła Stina.
Ingrid nie była w stanie spełnić prośby przyjaciółki. Równie dobrze mogłaby pofrunąć, ale nie miała
skrzydeł jak ptaki. Ingrid chwyciła za kępy torfu, tuż przy drabinie. Wbiła paznokcie między korzenie,
znajdujące się w wilgotnej ziemi. Najpierw jedną, a następnie drugą ręką.
Zrozumiała, że drabina się przewróciła.
Na pewno stało się tak za jej sprawą, a Stina nie dała rady jej już dłużej utrzymać. Miała nadzieję, że
Stinie udało się w porę uchylić i nie spadła wprost na nią. Drabina była ciężka i mogła wyrządzić krzywdę.
Ingrid zamknęła oczy, czując, że nie zdoła w ten sposób długo wytrzymać. Ramiona zaczynały drżeć z
wysiłku. Ból przeszył jej szyję i powędrował dalej, w dół kręgosłupa. Nie śmiała poruszyć stopami, bo
wtedy prawdopodobnie od razu spadłaby na ziemię.
- Podnieś drabinę - zapiszczała. - Drabina, Stino!
Usłyszała głosy dochodzące z dołu. Iver będzie o tym opowiadał co najmniej do świąt - i nabijał do
końca życia.
- Lepiej będzie, jeśli się panienka puści.
To nie był Iver. Głos brzmiał obco i należał do mężczyzny.
- Słucham? - jęknęła, gdyż nie była w stanie normalnie prowadzić rozmowy, kiedy tak wisiała.
- Proszę się puścić - poprosił głos.
- Za nic w świecie! - odpowiedziała zaciskając oczy, ponieważ pot zaczynał ją piec. Jeszcze mocniej
uczepiła się dachu. Kiedy ośmieliła się otworzyć oczy, zauważyła, że wyrwała sporą połać torfu. Teraz
wpatrywała się prosto w najniższą warstwę strzechy. Trawa i ziemia oderwały się od reszty, a ona wisiała
nad krawędzią. Kurczowe trzymanie na nic się nie zdało. Upadek był nieunikniony.
- Puść się, Ingrid! - Tym razem usłyszała głos Stiny.
- Złapię panienkę.
Nie traciła więcej czasu na myślenie. Upadek z dachu nie oznaczał śmierci. W najgorszym wypadku
mogłaby sobie coś złamać, a tego już wcześniej doświadczyła i mimo to przeżyła. Zanim myśl do końca
uformowała się w jej głowie, Ingrid wyprostowała palce. Przez chwilę poczuła ból. Ogarnęła ją pustka, aż w
końcu wylądowała na czymś twardym.
Nie spadła na ziemię. Wylądowała w czyichś ramionach, które przyciskały ją mocno do klatki
piersiowej.
To był mężczyzna.
Ciekawość przezwyciężyła poczucie wstydu. Otworzyła szeroko oczy i wlepiła je prosto w
uśmiechniętą twarz, pokrytą kilkudniowym zarostem. Niebieskie oczy, skierowane w jej stronę, błyszczały
wesoło. Miał białe zęby i wyjątkowo szeroki uśmiech, a pachniał tabaką i lasem.
- Pali panienka fajkę? - zapytał mężczyzna.
Ingrid nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa. Wydostała się z uścisku, próbując doprowadzić do
porządku spódnicę, kiedy odkryła zagięcie, które odsłaniało część łydki z jednej strony. Jej policzki
natychmiast oblały się rumieńcem. Ułożyła brzeg spódnicy, opuszczając zarówno swego wybawiciela, jak i
Stinę oraz Martę i Olego. Wszyscy, bez zażenowania gapili się, stojąc na placu, w centrum zabudowań.
- To była siostra gospodarza - powiedziała kwaśno Marta, ich sąsiadka, zaciskając usta. - Ingrid
Halvorsdatter.
Jej wzrok przesunął się w dół, na wiadra wypełnione wełną i pojedynczy kłębek, który leżał pod ich
stopami. Odwracając się w kierunku Stiny, rzekła: - Myślę, że bez względu na to, ile razy będzie próbowała
przerzucić wełnę ponad dachem, to jej nie pomoże. Nie znajdzie nikogo, kto by ją zechciał.
Oznajmiwszy to, minęła Stinę. Mąż ruszył zaraz za nią. Jednak w przeciwieństwie do kobiety, Ole
wyglądał na bardzo zakłopotanego.
R
OZDZIAŁ
4
- Co takiego miała na myśli - zagadnął wybawiciel Ingrid, odbierając od Stiny obydwa wiadra. - Czy
mam je wnieść do środka?
Stina przytaknęła. Nie wiedziała, kim był ten obcy mężczyzna, chociaż wyglądał na uczciwego.
Akcent wskazywał, iż pochodzi z okolic Bardu. Poza tym nie wahał się ani sekundy, aby przyjść z pomocą
Ingrid, kiedy ta ledwie trzymała się krawędzi dachu. W mgnieniu oka wpadł na to, co należało zrobić.
- Próbowałyśmy przerzucić wełnę przez dach - powiedziała, podnosząc pechowy kłębek wełny. Nie
mogła powstrzymać uśmiechu. Na pewno spotkał na swojej drodze hardziej niemądre dziewczęta niż ją i
Ingrid. Na świecie było ich wiele. W Bardu także nie mogło ich zabraknąć, zwłaszcza że w jego obecności
zapewne nie tylko młode dziewczęta, ale również dojrzalsze kobiety traciły głowę. -To tylko głupia,
dziewczęca zabawa. My jesteśmy na nią za stare.
- Na czym właściwie polega? - zapytał, unosząc jasne brwi.
- Nigdy pan o niej nie słyszał? - zdziwiła się.
Zaprzeczył ruchem głowy.
Stinie zrobiło się głupio, ale nic nie mogła na to poradzić. - Dziewczyna, która nie zdobędzie
odpowiedniego kawałka wełny i nie zdoła przerzucić go trzy razy ponad dachem domu, nigdy nie wyjdzie
za mąż.
Szerzej otworzył oczy i wybuchnął śmiechem. - Zakładam, że kłębek utknął na dachu?
Stina skinęła twierdząco.
- A ile razy udało się go już przerzucić?
- Ani razu - odpowiedziała.
- Więc twoja siostra nie ma szans na zamążpójście?
- Siostra męża - poprawiła Stina. - Na pewno... ma, prędzej czy później. Szanse na wyjście za mąż.
Mężczyzna przytaknął. - Oczywiście - powiedział. - Szkoda by było, żeby zmarnowała się para tak
pięknych nóg.
Stina nie mogła nic poradzić na to, że zarumieniła się w imieniu przyjaciółki. Spódnica Ingrid
zahaczyła się o drabinę, kiedy ta schodziła w dół. Pod wpływem paniki kopnęła w drabinę, która spadła,
rozrywając jednocześnie materiał. Wydarzyło się to akurat wtedy, gdy na placu znalazł się obcy. Jej
wybawca miał niczym niezakłócony widok na nogi i bieliznę Ingrid i nawet nie próbował odwrócić spoj-
rzenia. Chciała powiedzieć coś, aby uratować honor Ingrid, lecz nic nie przychodziło jej do głowy.
Podeszli do drzwi wejściowych.
- Co to za harmider? - zastanawiał się Iver, który wyszedł im na spotkanie na schody. - Ingrid prawie
mnie stratowała, a później składają nam wizytę Ole i Marta...
Przerwał po tym, jak dostrzegł obcego.
Nieoczekiwany gość położył wiadra wypełnione wełną na podłodze przy schodach i wytarł dłoń o
spodnie, zanim podał ją Iverowi.
- Bóg z wami. Dobry wieczór! Nazywam się Andreas Ness i chwilowo goszczę u waszych sąsiadów z
Flomslett. Zakładam, że rozmawiam z samym gospodarzem? Uprzedzono mnie, że jest młody.
Iver skinął głową, podczas gdy mężczyzna wciąż potrząsał jego dłonią.
- Iver Jakobvoll - powiedział. - A to moja żona, Stina.
Andreas Ness ukłonił się w jej stronę z atencją.
- Miałem już przyjemność spotkać pańską żonę - odrzekł z uśmiechem - a także siostrę.
Mrugnął do Stiny, kiedy zwrócił ku niej twarz. Na szczęście uszło to uwadze Ivera, inaczej gotów by
jeszcze pomyśleć, że mężczyzna z nią flirtuje.
- Ingrid spadła z dachu - wyjaśniła Stina bardzo szybko, czym udało jej się zdezorientować Ivera. -
Temu panu udało się ją złapać.
- Czego Ingrid szukała na dachu? - Iver opanował się w obecności obcego.
- Zamierzała zdjąć wełnę - odparła Stina, spoglądając w dół na brudną kulkę, którą trzymała w ręku. -
Drabina się przewróciła.
Iver westchnął. Pomógłby im z tą przeklętą wełną, lecz był zmęczony i poirytowany, bo zachowywały
się jak podlotki. Były teraz dorosłe - to właśnie chciał im pokazać. W ich życiu nie było już miejsca na
zabawę.
- Winien jestem podziękowania za to, że Ingrid miała tyle szczęścia - rzekł sztywno w kierunku
przybysza.
- Przyjemność po mojej stronie. - Andreas zabrzmiał szczerze.
Iver zaprosił go na drobny poczęstunek.
Policzki Stiny ciągle płonęły. Cieszyła się, że mogła zanieść wełnę do schowka na narzędzia, unikając
tym samym bezpośredniego kontaktu z gośćmi.
- Doprowadź się do porządku! - Iver bezgłośnie dał do zrozumienia Stinie, zanim wprowadził gościa
do pokoju dziennego, gdzie Marta i Ole siedzieli wygodnie, miło rozmawiając z Halvorem. W środku było
chłodno, ale nie zimno, jako że słońce grzało przez szyby przez większą część dnia.
Lisa biegała tam i z powrotem z kawą i słodkim chlebem. Wyłożyli na stół najlepsze, co mieli do
zaoferowania teraz, w okresie strzyżenia owiec. Nie było czasu na myślenie o frykasach, a poza tym
oszczędzali na mące. Tego jednak nie wypowiedziała na głos, ponieważ nie była gospodynią, chociaż Marta
i tak traktowała ją z góry. Marta utrzymywała, że należy w sposób zdecydowany dzielić ludzi na służbę i
gospodarzy. Stinie okazywała jedynie minimum wymaganego szacunku.
Stina prędko znalazła się na schodach prowadzących na strych.
Ingrid siedziała na brzegu łóżka, zanosząc się od śmiechu. Miała rozczochrane włosy, poobcierane
dłonie i zabrudzone policzki. Co więcej, wciąż miała na sobie zniszczoną spódnicę. Mimo wszystko nie
potrafiła przestać się śmiać.
Stina zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do niej. Powinna być zła, ale odetchnęła tylko z ulgą, że
wszystko skończyło się dobrze. Zrezygnowała ze zbesztania przyjaciółki.
- Kim on jest? - zapytała Ingrid.
- Nazywa się Andreas Ness - odpowiedziała Stina.
- Kim jest, nie mam pojęcia. Przyszedł z Olem i z Martą.
- Uśmiech sam pojawił się na jej twarzy:
- Ole i Marta twierdzą, że nie wyjdziesz za mąż, bez względu na to, ile razy uda ci się przerzucić
motek ponad wierzchołkiem dachu. Tak właśnie powiedziała Marta.
- Czy jej usta przypominały śliwkę, kiedy to mówiła?
Stina kiwnęła głową.
- W takim razie ściągnie je jeszcze bardziej - stwierdziła Ingrid. Odsunęła podszewkę i odsłoniła
postrzępioną spódnicę, podnosząc się i zdejmując ją z dumą godną królowej. Halka miała podobne
rozcięcia. Zrzuciła ją na podłogę jak poprzednią część garderoby. Bluzka do pracy została szybko rozpięta.
Dokładnie starła palcami zielone plamy na wysokości łydek, a następnie założyła niebieską sukienkę, która,
mimo iż nie najnowsza, była czysta i porządna. Nie była to niedziela, więc nie musiała się stroić. Zwłaszcza
dla obcego. Najpierw jednak, aby zapiąć sukienkę, musiała poprosić o pomoc. Ręce trzęsły jej się tak, że
trudność sprawiało jej trafienie guzikami w znacznie mniejsze otwory.
- Ja się tym zajmę - zaproponowała Stina, chwytając ręce przyjaciółki. Ścisnęła je lekko, jakby chciała
oddać jej trochę swoich sił. Następnie zapięła sukienkę aż pod brodę Ingrid. Pogłaskała ją po policzkach tak,
jakby dotykała buzi malutkiej Maret.
- Zdołasz sama ułożyć włosy?
Ingrid przytaknęła. Znalazła grzebień Anny i przeczesała nim włosy. Sto razy. Tak właśnie mówiła
matka, gdy czesała jej włosy każdego wieczora, kiedy Ingrid była małą dziewczynką. Twierdziła, że jeśli
będzie je szczotkować tyle razy, będą lśnić niczym włosy anioła. Dlatego Ingrid liczyła.
W końcu przyszedł czas na Stinę. Nie prezentowały się może jak najelegantsze damy, które miały
okazję oglądać, ale wyglądały przyzwoicie. Mimo iż dłonie Ingrid drżały, udało jej się zapleść luźny kok,
piękniejszy niż ściągnięte zaploty i warkocze, które zazwyczaj układała. Stina musiała jeszcze zetrzeć z jej
policzków ślady błota. Po tych wszystkich zabiegach mogły zejść do gości.
- Teraz pokażemy Marcie - powiedziała Ingrid.
Obcy podniósł się w momencie, gdy weszły do pokoju.
- Jak dobrze widzieć, że nie odniosła panienka żadnych obrażeń! - Wyszedł im na powitanie odważnie
i może odrobinę niezgodnie z zwyczajem, wyciągając dłoń w kierunku Ingrid: - Pozwól mi się przedstawić.
Jestem Andreas Ness.
Ingrid uniosła brodę. Była zmieszana, lecz od tego przecież się nie umiera. Poza tym w szczerej
twarzy, którą przed sobą miała, nie dojrzała oznak potępienia, ale uprzejmość oraz szczery uśmiech. Podała
mu jedną z drżących dłoni.
Chwycił ją obydwiema rękami i wtedy drżenie ustało.
- Ingrid Halvorsdatter - powiedziała cicho. - Dziękuję, że znalazłeś się w odpowiednim miejscu i o
odpowiednim czasie.
- Przyjemność po mojej stronie, panienko - zapewnił, trzymając jej dłoń odrobinę za długo. W jego
oczach prócz wesołości, dojrzała też zafascynowanie.
Ingrid nie spuszczała z niego wzroku tak długo, aż zrozumiał, że powinien zwolnić uścisk. Lekko się
zaczerwienił i zaczął się rozglądać wokół, zanim wziął ją pod rękę i zaprowadził do wolnego krzesła -
prawie jakby to on był u siebie w domu, a nie ona.
- Musi panienka usiąść. Na pewno dręczą panienkę zawroty głowy po upadku z tak wysoka, panienko
Halvorsdatter.
Usiadła, uśmiechając się przyjaźnie, lecz nie zachęcająco. Aron pokazał jej, jak ma się uśmiechać do
mężczyzn, nie rozbudzając przy tym ich oczekiwań. Uważała, że opanowanie tej umiejętności było
przydatne, ponieważ tak piękna dziewczyna jak ona, często narażona była na pełne nadziei spojrzenia i
zawoalowane propozycje. Wtedy chodziło o to, aby pozostać życzliwą, nie zachęcając jednocześnie do
dalszych awansów. W ten sposób udawało się uniknąć konieczności ustnej odmowy.
- Ingrid nieraz zdarzały się upadki - rzuciła półgębkiem Marta. Nie ośmieliła się przy tym spojrzeć na
Ingrid. Ton jej głosu pełen był przekąsu. - I nie oczekuje, żeby w związku z tym na specjalne traktowanie.
- Dziękuję, czuję się dobrze - zapewniła Ingrid, ignorując Martę już od momentu, gdy ujrzała jak
Andreas Ness podskoczył z krzesła na widok jej samej wchodzącej do pokoju.
- Andreas jest agentem z Ameryki - powiedział Ole.
W izbie zaległa głucha cisza.
Ingrid nie mogła się powstrzymać od baczniejszego przyjrzenia się mężczyźnie. Agent z Ameryki! Nie
różnił się wyglądem od osób, które znała. Nie nosił się modniej i bardziej wytwornie niż oni. Ubrany był w
niebieską koszulę, wełniane spodnie i taki sam kaftan. Mokasyny miał podobne do butów Arona. Jasne
włosy oraz niebieskie oczy nie wyróżniały go spośród nich, a oprócz tego mówił podobnie. Wyobrażała
sobie, że agent zachęcający do wyjazdu do Ameryki będzie wyglądał zupełnie inaczej.
- Przyjechałem w odwiedziny do domu - wytłumaczył z szerokim uśmiechem na twarzy.
Najwidoczniej nigdy nie przestawał się uśmiechać. Wydawało się, jakby było to w nim na stałe zapisane - w
kącikach ust, oczach oraz szczęce. Być może wszyscy w Ameryce uśmiechali się równie szeroko.
Mimo iż mówił do wszystkich, najczęściej spoglądał na Ingrid. Nie dało się tego nie zauważyć. Marcie
bardzo się to nie spodobało.
- A gdzie dokładnie znajduje się ten dom? - zagadnął Halvor.
- W Bardu - odpowiedział Andreas Ness. - Niedaleko od Setermoen.
Halvor kiwnął głową na znak, że zna te rejony. Znał ludzi stamtąd, lecz nikogo, kto nazywał się Ness.
Nie przypominał sobie, aby słyszał wcześniej to nazwisko, aczkolwiek
mogło się zdarzyć, że agent zmienił je, kiedy wyjechał do Ameryki. Cudzoziemcy nie rozumieli
norweskich nazwisk. Posługiwali się innym językiem i mieli odmienne obyczaje. W Ameryce to, co
norweskie, traciło swój tradycyjny charakter. Myśl ta była przerażająca.
- Osiedliłem się w Ameryce jedenaście lat temu - wyjaśnił Andreas, zakładając, że tak brzmiałoby
kolejne, skierowane do niego pytanie, gdyby grzeczność nie nakazałaby im się od niego powstrzymać. - Ja i
mój brat, Peder. To mój pierwszy powrót do Norwegii. Moi rodzice są starzy, długo żyją już na tym świecie.
Musiałem ich powiadomić, że mam się dobrze i sobie radzę.
Ingrid słyszała dziwny, obcy akcent pobrzmiewający w jego słowach. Inaczej wymawiał literę „r”.
Pewnie minęłoby trochę czasu, zanim by to zauważyła, gdyby nie wspomniał o Ameryce.
- Nie zastanawiał się pan nad pozostaniem? - zapytała Stina.
Potrząsnął jasną czupryną.
- Zdążyłem się zadomowić w Ameryce. Mój starszy brat przejął rodzinne gospodarstwo. Rodzicom
żyje się dostatnio. Nie biorą pod uwagę przeprowadzki za ocean, chociaż ich do niej zachęcałem.
- To trudna decyzja do podjęcia - stwierdził Halvor.
- Zastanawiamy się nad wyjazdem - powiedziała Marta, prostując się na krześle.
Zadowolona, obserwowała reakcje na twarzach obecnych, czerpiąc przyjemność z ich wyrazu.
Podobne miny widziała w innych domach, w których opowiadała o swoim zamiarze. Cała wieś ich
żałowała, kiedy zmuszeni byli do wystawienia kilku zwierząt na aukcję po to, aby pokryć dług, zaciągnięty
u kupca Haya. Szeptano o nich po kątach. Jednak udało im się wyjść na prostą i spłacić cały dług. Teraz
posiadali kapitał wystarczający na podróż do Ameryki dla całej rodziny, a nawet odrobinę dodatkowych
pieniędzy na rozpoczęcie życia w nowym kraju.
- Do Ameryki? - zapytał głośno Iver.
- Do Ameryki - odparł Ole, wymieniając szybkie, triumfujące spojrzenia z żoną.
Marta czuła, że jest w centrum uwagi.
- Tak więc płyniemy do Ameryki - rzekł, jakby potrzebował przekonać siebie co najmniej tak samo
mocno jak mieszkańców Jakobvollen.
- Nie żyje się wam tu dobrze? - Halvor potrząsnął głową, próbując zrozumieć.
- Tak samo jak gdzie indziej - odpowiedziała Marta, zanim jej mąż zdążył złapać oddech. Olemu dużo
czasu zajmowało formułowanie wypowiedzi. Musiał długo układać i przemyśleć słowa, zanim wydobyły się
z jego ust.
- I równie ciężko - dodał Ole smutnym głosem.
Próbował odnaleźć cień uznania w twarzach obecnych, lecz nie dostrzegał niczego poza niemym
osłupieniem. Do niego należał obowiązek wyjaśnienia swojego postanowienia, tego, nad czym zastanawiał
się od dawna, i powodów, które przeważyły w podjęciu przez niego i Martę tej niełatwej decyzji.
- Nigdy nie ma czasu na odpoczynek. Nic nie jest proste. Trud i zmartwienia nie opuszczają nas ani na
chwilę, od rana do wieczora, od wiosny aż po kres długich nocy.
Urwał, ale nikt niczego nie powiedział.
- Jak choćby tego roku - kontynuował - kiedy zboże zamarzło. Okropnie się natrudziliśmy, orząc i
obsiewając pola. Składaliśmy dłonie do modlitwy, prosząc, aby dojrzało, zanim nadejdą mrozy, ale koniec
końców nie mieliśmy na to wpływu. Bóg nie wysłuchał naszych błagań. Przymrozki zniszczyły plony.
- Przetrwaliśmy już trudniejsze czasy - wtrącił Halvor zachrypniętym głosem. Nie mógł pojąć, jak to
jego stary przyjaciel mógł, siedząc w jego izbie, wygadywać takie niedorzeczności. - Tym razem także nam
się uda. Poradzimy sobie. Z Bożą pomocą.
Ole zaprzeczył ruchem głowy. - Nie zamierzam dłużej tak żyć, Halvorze. Nie wytrzymam ciągłego
znoju. Nie przeżyję trwania w niepewności. Każdej wiosny zastanawiam się, czy mój trud będzie cokolwiek
znaczył na jesieni. Nigdy nie będę miał pewności, czy kartofle dotrwają do zbiorów. Czy zgromadzę
dojrzałe zboże, które pozwoli nam przetrwać zimę - albo czy wystarczy paszy dla zwierząt. - Wziął głęboki
wdech. - Andreas wytłumaczył mi, że nie potrzeba tyle trudu, aby przeżyć w Ameryce. Człowiek może
posiadać dużo ziemi, wykonując połowę pracy, która czeka go tutaj. Wiadomo, co przyniesie jesień. W
Ameryce na gospodarza ziemskiego nie czeka tyle zmartwień. Tak mówi Andreas, a ja mu wierzę. Dlatego
też chcę spróbować. Pragniemy z Martą zestarzeć się, unikając przedwczesnego zaharowania się na śmierć.
Pragnę też, by nasz Norman nie musiał pracować tak ciężko jak my...
- To jest możliwe tylko w Ameryce - oznajmiła Marta, przeświadczona o prawdziwości swoich słów
równie mocno, jakby była kapłanem w kościele. - lam każdy, kto trochę pracuje żyje w dostatku.
- Czy to nie szaleństwo zostawiać wszystko?
Iver czuł się, jakby miał w ustach piasek. Obietnice wydawały się kuszące, ale nie chciał zdradzić
swojego zainteresowania przed ojcem. W jego oczach to był cięższy grzech od wyparcia się samego Boga.
- Czy to nie zbyt ryzykowne, stracić wszystko, na co się przez całe życie pracowało? Wyjeżdżając w
nieznane?
- Nie do końca w nieznane. Sporo rzeczy wygląda tak samo jak tu, w domu. Wielu ludzi w Ameryce
pochodzi z Bardu i Målselv - rzekł Andreas Ness łagodnie.
Wcześniej odpowiadał na te pytania niezliczoną ilość razy i wszystkie odpowiedzi miał gotowe w
głowie.
- Wyruszamy do Åkler - poinformowała Marta, czując się niewyobrażalnie ważna. Dużo czasu minęło,
odkąd skupiała na sobie aż tyle uwagi, więc chłonęła całą sobą każde skierowane ku sobie spojrzenie.
- Syn wójta Sandeggena wybrał się w tamte strony. Jeśli tak, równie dobrze może się tam wybrać Ole i
ja.
- Czy są tam też ludzie pochodzący z Målselvdalen? Albo z okolic Bardu? - Głos Halvora drżał z
tęsknoty. W ten sposób naprowadził agenta na to, o co chciał zapytać. Położył ręce na kolanach.
- W Eau Claire mieszka wiele osób, pochodzących z tych stron - zapewnił agent z Ameryki. - I żyje
tam mnóstwo ludzi, którym dobrze się powodzi.
Wspomniał nazwę, która wywołała zainteresowanie u wszystkich zgromadzonych.
Wyraz twarzy Halvora był tak niewzruszony, jakby wykuto ją w skale.
- Tam nigdy nie nadchodzi zima - powiedział Andreas.
Ingrid pokręciła głową. Nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Nie wiedziała, że istnieją takie
miejsca. Skoro jednak Andreas Ness twierdził, że przybył stamtąd i tak właśnie było, nie pozostawało jej nic
innego jak mu uwierzyć. Żadnej zimy! Próbowała to sobie wyobrazić.
- A gdzie w Ameryce znajduje się to Åkler? - zapytał Halvor, nie spuszczając wzroku z agenta. - Czy
to miejsce leży w pobliżu Kanady?
- W Południowej Karolinie - odparł Andreas. - Daleko od Kanady, gdzie mają prawdziwą zimę.
Halvor skinął i odetchnął odrobinę lżej.
- Ale co stanie się z Flomslett? - zapytał Iver. - Co zrobicie z ziemią i gospodarstwem?
- Zostały sprzedane - odparł Ole. - Zresztą przyszedłem zapytać, czy nie jesteście zainteresowani
którymś ze zwierząt.
W izbie zapadła cisza.
- Krążą plotki, że masz pieniądze na kupno mąki - dodał Ole z błyskiem w oku. - Pomyślałem więc, że
masz też może kapitał na poszerzenie hodowli bydła...
- Przykro mi - odparł Iver. - Plotki szybko się rozchodzą między gospodarstwami. Zabrakłoby nam
paszy dla większej liczby zwierząt niż te, które są w oborze.
- W takim razie szkoda. Wygląda więc na to, że fatygowaliśmy się na próżno.
Ole podniósł się mozolnie.
- Zostańcie jeszcze chwilę! - poprosiła Stina. - Opowiedzcie trochę więcej o Ameryce. Brzmi to dla
nas jak bajka, sami przecież rozumiecie.
Jednak Marta, która wcześniej wykazywała chęć pozostania, teraz również wstała z krzesła. Udawała,
iż ma tak samo wiele na głowie co jej mąż. Przerażały ją opowieści o nadchodzącej podróży. Jednocześnie
ekscytowała ją, lecz nie chciała zdradzać im zbyt wiele.
- Mamy jeszcze wiele rzeczy do zrobienia - powiedziała. - A czasu coraz mniej. Pomyśleliśmy, że
najpierw zaproponujemy zwierzęta wam, skoro jesteście naszymi najbliższymi sąsiadami.
- Czy ci, którzy kupują gospodarstwo, nie mogą również zabrać zwierząt? - zastanawiał się Iver. Nie
zapytał wprost, kto zostanie ich nowymi sąsiadami, lecz w tym momencie Ole nie mógł już wyjść bez
opowiedzenia szczegółów.
- To byłoby trudne - powiedział Ole. Skinął ku agentowi z Ameryki: - Jego brat odkupi Flomslett.
Jednak wciąż jest w Ameryce i nie przyjedzie przed wiosną.
- Więc Ameryka nie dla wszystkich okazuje się rajem?
- Halvorowi spodobała się ta myśl i musiał się uśmiechnąć.
- Żonie brata ciepło nie służy - wytłumaczył Andreas Ness. Nie obraził się ani w imieniu Ameryki, ani
nawet swoim. - Chcą spróbować życia tutaj. W rzeczywistości będą trochę bliżej naszych rodziców. W ich
okolicy trudno było znaleźć odpowiednio duże gospodarstwo. Zresztą Flomslett też nie jest najokazalsze...
Iver nic nie odpowiedział.
- Brat musi mieć do ciebie sporo zaufania, skoro pozwala ci wybrać dla siebie gospodarstwo - zdziwiła
się Ingrid.
Tym razem Andreas zaczerwienił się tak, iż nie umknęło to uwadze zgromadzonych.
- Jestem człowiekiem godnym zaufania, panienko Halvorsdatter. Wiosną urodziło im się dziecko, więc
nie mogli pozwolić sobie na tak długą podróż z niemowlęciem. W przyszłym roku chłopiec będzie większy.
Kiedy przyjadą, nie będą już musieli szukać domu.
Brzmiało to rozsądnie.
- W takim razie zobaczymy się pewnie jeszcze nieraz - skonstatowała Ingrid. - O ile zdecyduje się pan
przepłynąć ocean, aby odwiedzić brata.
Na długo zawiesił na niej swoje spojrzenie.
- Może uda mi się tu przyjechać nawet wcześniej, panienko Halvorsdatter - powiedział, zawieszając
głos - próbując namówić także panienkę do poszukania szczęścia w Ameryce...
- Tak, nawet młode damy pokroju panienki Halvorsdatter mogą znaleźć szczęście w Ameryce -
powiedziała Marta.
- Może powinnaś to przemyśleć, Ingrid...
- Ingrid nie pojedzie do Ameryki! - zagrzmiał Halvor.
Iver odprowadził gości do schodów.
- Na pewno nie zamierzam wybierać się do tego Åkler, dokąd jedzie ta krowa - wymamrotała Ingrid
tak cicho, aby tylko Stina mogła ją usłyszeć. Wpadła na pomysł, iż Ameryka mogłaby być wspaniałą
możliwością dla niej i Arona. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej?
- Na Boga, był taki bystry - powiedziała Stina. - I zadziałał tak szybko! Nie wyszłabyś z tego bez
szwanku na zdrowiu, gdyby się nie pojawił.
Ingrid oparła się pokusie, by podejść do okna w kuchni i stamtąd odprowadzić wzrokiem agenta z
Ameryki. Był uprzejmy i miły - i na swój sposób przystojny - ale nie był Aronem.
- Zgadzam się z tatą - powiedziała Ingrid. - Skoro brat tego mężczyzny przyjeżdża z powrotem do
Norwegii, Ameryka nie może być aż taka wspaniała!
- Jest nam dobrze tu, gdzie żyjemy, i nie mamy na co narzekać - dodał szybko Halvor.
R
OZDZIAŁ
5
Ponad dwadzieścia innych osób z doliny zdecydowało się na rozpoczęcie nowego życia w Ameryce.
Mroźna jesień, która była tak fatalna w skutkach, ułatwiła wielu ludziom podjęcie ostatecznej decyzji.
Mimo iż nie przymierali głodem, zdawali sobie sprawę z tego, że nikt nie mógł im obiecać, iż każdego roku
uda im się zebrać plony, zanim nocne przymrozki dotrą do doliny. Pewny był jedynie coroczny trud, który
ich czekał, o ile chcieli mieć co włożyć do garnka.
W Ameryce było inaczej.
Głowy rodzin dawały się skusić opowieściom o żółto-zielonych lasach. Opuszczali kobiety i dzieci,
obiecując, że nadeślą pieniądze na bilety, jak tylko dotrą do nowego lądu. Później będą żyć szczęśliwie do
końca swych dni w krainie mlekiem i miodem płynącej. Ameryka jawiła się im prawie jak Kanaan, ziemia
obiecana.
Niektórym udało się zapłacić za całą rodzinę. Ci nie należeli do ubogich czy też ludzi głodnych
przygód. Pochodzili ze znamienitych gospodarstw, o tym dobrze wiedzieli ich sąsiedzi. Synowie, którzy
mieli przejąć majątki w ciągu najbliższych lat, gospodarze, którzy uznali, iż praca była zbyt ciężka, choć
marzył im się dobrobyt. Często byli to ludzie, którym do tej pory się powodziło, albo też tacy, którzy
głęboko w duszy odczuwali niepokój.
Halvor tego nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Każda opowieść o Ameryce przywodziła mu na myśl
Jakuba. Pamiętał, iż wcześniej mieszkańcy doliny także wyruszali do odległej krainy. Mówili, jak dobrze
żyło się za oceanem, lecz wówczas nie miał czasu, aby słuchać. Nie mógł usiąść razem z obcymi ludźmi i
bez końca wysłuchiwać tych bajek. Wtedy, tak jak i dziś, nie był zainteresowany Ameryką.
Chociaż nie wątpił, że Jakub ich słuchał. Obietnice o wiecznym lecie oraz raju i wszechobecnej
szczęśliwości sprawiły, iż ich syn zapomniał o rodzinie i wychowaniu, które odebrał. Za sprawą snu o tym,
by wszystko samo wpadało w ręce.
Halvora nie dręczyło to tak bardzo, ale Anna żyła nadzieją i czekała na list, który nigdy nie nadszedł.
Żyła dla chwili, w której trzymałaby w ręku i czytała list o tym, jak dobrze było tam Jakubowi. Jeśli w
chłopcu byłby choć cień przyzwoitości, napisałby do swojej matki.
Anna zawiniła jedynie, kochając go tak jak pozostałe dzieci. Bezwarunkowo, całym sercem. Nic nie
było wystarczająco dobre dla ich dzieci, a ona dawała im wszystko, co tylko miała do zaoferowania.
Sam Halvor ubolewał nad tym, że bywał wobec Jakuba zbyt wymagający, jednak chłopak był
najstarszy. Dziedzic gospodarstwa powinien być twardy. Nie można było traktować go jak królewicza w
nadziei, że wyrosną z niego ludzie. Halvor był na tyle surowy, na ile wymagały tego okoliczności, ale jego
celem było zahartowanie Jakuba. Musiał zostać przygotowany do przejęcia gospodarstwa i zadbania o nie
własnymi siłami, by nie podupadło i przynosiło dochody. Z prowadzeniem Jakobvollen wiązała się wielka
odpowiedzialność. To dużo więcej niż ziemia i skupisko budynków. Wiązało się z ludźmi, którzy krwią i
potem przyczynili się do jego przetrwania. Krążyły opowieści o tych, którzy wybudowali pierwszą małą
izbę mieszkalną, a także przetrwali niejedną straszliwą zimę.
Dziedzicem powinien został właściwy człowiek.
Jakub nie był prawdziwym mężczyzną. Nie chciał nadwerężać dla nich kręgosłupa. Anna była zbyt
wyrozumiałą matką - nawet długo po jego wyjeździe, usprawiedliwiała Jakuba na setki sposobów, dlaczego
postanowił opuścić Jakobvollen. Wspominała go każdego dnia od jego wyruszenia w nieznane.
Albo zaginięcia.
Halvorowi łatwiej było przyjąć, iż syn utonął, niż że wyjechał z własnej woli. Myśl, że syn gospodarza
splunął na to, co najważniejsze w życiu Halvora - rodzinne gospodarstwo, wciąż boleśnie dawała o sobie
znać. Okropnie życzyć swojemu własnemu synowi śmierci zamiast szczęścia w obcym kraju, lecz
najczęściej takie właśnie nachodziły go myśli. Jednak kiedy ludzie gadali o zatonięciu Jakuba, Halvor
również nie był w stanie tego słuchać. Trudno było mu to sobie wyobrazić. Ściskało go wtedy w piersi.
Serce bolało i prawie nie mógł oddychać. Spieszył wtedy do nich, tłumacząc, że Jakub przebywa w
Kanadzie. Tę wersję historii Anna lubiła najbardziej i jej się uczepiła. Dlatego też Halvor postanowił, że
będzie to najlepsze wytłumaczenie.
Agent z Ameryki zaskoczył ich ponowną wizytą w Jakobvollen.
Byli w samym środku okresu uboju i nikt nie miał czasu na rozmowę i przyjemności. Żaden człowiek
nie był na tyle niezorientowany, aby przychodzić z wizytą w te dni. W całej dolinie zajmowano się wtedy
tym samym.
Andreas Ness nie okazał się jednak najgorszym gościem. Przekonywał, iż był synem dzierżawcy i nie
zaprzepaścił swojej wiedzy podczas pobytu w Ameryce. Zrzucił kurtkę i podwinął mankiety koszuli, nie
uciekając przed ciężką pracą. Przytrzymywał owce przeznaczone na rzeź. Pomagał przy ich noszeniu oraz
upuszczaniu krwi. Naciągał zaszlachtowane zwierzęta i zdejmował z nich skóry. Nie przeszkadzało mu to,
iż ubrudził się i zbryzgał krwią.
- Zazwyczaj nie dopuszczamy obcych ludzi do wspólnej pracy - zaznaczył Iver podczas przerwy na
posiłek, kiedy rozłożyli się na placu.
Tego dnia jesień ukazała się w całej swej krasie. Było zadziwiająco ciepło, a podmuchy wiatru
przyjemnie owiewały ich ciała, zniechęcając jednak muchy do swobodnego latania. Nieopodal rzeka
spokojnie toczyła swój nurt. Niebo było niebieskie, a słońce świeciło i ogrzewało ich ciała.
- Lubię pracować - powiedział Andreas. - Nie jest tak, że na swojej farmie leżę do góry brzuchem i
godzinami wpatruję się w niebo.
Mówili już sobie po imieniu, agent z Ameryki i Iver. Nawet Halvor zwracał się do niego na ty, chociaż
nie słuchał, kiedy rozmawiali o Ameryce. Wtedy podnosił się i odchodził na bok.
- Więc jesteś właścicielem ziemskim?
- Mój brat, Peder i ja prowadzimy razem farmę. Gospodarstwo. Uprawiamy kukurydzę.
Iver patrzył na niego bez zrozumienia.
- To rodzaj ziarna - wyjaśnił Andreas. - Z niego uzyskuje się mąkę, ale jest to jednocześnie warzywo.
Rośnie bardzo wysoko, przewyższając człowieka.
Iver próbował to sobie wyobrazić, ale sprawiało mu to trudność.
- To na pewno duże gospodarstwo, prawda?
Andreas wzruszył ramionami. - Całkiem spore - odpowiedział.
Ingrid, która przysłuchiwała się bez zażenowania, zauważyła, że w swoich opowieściach nie starał się
być szczególnie dokładny. Może bał się, iż pomyślą, że się przechwala. Czasem też trudno było zrozumieć
amerykańskie zwyczaje.
- Szacuję - rzekł Andreas, zerkając w kierunku rzeki - iż nasze ziemie rozciągają się mniej więcej jak
stąd do Olsborga. Może nie są tak szerokie, ale poza tym chyba niewiele się pomyliłem. Są trochę zalesione,
ale w znacznym stopniu zaorane.
- Stąd do Olsborga? - Iver myślał, że tamten zażartował.
Andreas skinął z powagą. - Ale nas jest dwoje.
- Czy inni także mają tyle ziemi?
- O tak - odpowiedział Andreas. - Naszemu gospodarstwu brakuje wiele do tych największych.
- Czy inni emigranci z Målselv i Bardu także posiadają tam tak rozległe gospodarstwa? Znasz któregoś
z nich?
- Iver drążył temat.
- Oczywiście - odrzekł ten drugi. Wiele ludzi z tych okolic posiada na własność podobne
gospodarstwa.
- I pomimo to twój brat zamierza wrócić do Norwegii?
- Iver nie rozumiał.
- Czego się nie robi dla miłości - uśmiechnął się Andreas Ness. - Znalazł sobie młodą żonę, dla której
zrobiłby wszystko. Ona pochodzi z północy Ameryki, gdzie pory roku i zimy są zbliżone do naszych.
Tęskni za chłodnym klimatem. Ciepło źle wpływa na jej zdrowie.
- W takim razie nie mogliby pojechać tam skąd pochodzi? - zapytał Iver.
- Jej rodzice rozważają powrót do Norwegii. Myślę, że pragnie zapewnić im tu należyte warunki. Jest
ich jedynką córką, a córki dbają o rodziców.
Iver wiedział, o czym tamten mówił. Jednak wciąż nie potrafił się nadziwić, dlaczego ktoś miałby
opuścić miejsce, które przypominało raj, w zamian za Flomslett, mroźne zimy i niepewne zbiory.
Zastanawiało go to, czy brat Andreasa był świadomy, dokąd wracał.
- Nie mógłbym zdecydować się na to samo, co Peder - powiedział Andreas, wyciągając się na trawie.
Podparł się na łokciu i przypatrywał ziemiom wokół placu.
Iver zawstydził się nagle stanem i wielkością swego gospodarstwa. Chciał dowiedzieć się, o czym
tamten myślał, lecz nie miał odwagi zapytać. Nie takiego życia pragnął dla swojej rodziny. Jak skromnie
musiało to wyglądać dla obcego, który przyzwyczajony był do zupełnie innych standardów.
- Przyzwyczaiłem się do tamtejszych warunków. Kiedy w przyszłości moi rodzice odejdą, więcej już
tu nie wrócę.
Ingrid odczuwała ulgę, że ojciec zostawił ich samych. Zerknęła w jego stronę, a kiedy upewniła się, że
był na tyle daleko, by nie słyszeć ich rozmowy, powiedziała cicho:
- Nasz najstarszy brat wyruszył do Ameryki. W każdym razie tak przypuszczamy.
- Przypuszczacie? - Andreas Ness uniósł brwi.
Zarówno Ingrid, jak i Ivera oraz Stinę zdziwił fakt, iż mieszkańcy Flomslett nie opowiedzieli mu
wszystkiego o rodzinie z Jakobvollen. Ole i Marta lubowali się w rozpuszczaniu plotek, a było o czym
gadać, jeśli chodzi o ich gospodarstwo.
- Jakub zaginął - powiedziała Ingrid. - Pewnego dnia po prostu zniknął. Mniej więcej w tym samym
czasie, kiedy wielu mieszkańców okolic wyjeżdżało do Ameryki.
- Ale nie wiecie, czy tak było naprawdę?
- Nie jesteśmy pewni - odrzekła Ingrid. - Od tamtej chwili się nie odezwał. Ale są ludzie, którzy
podobno natknęli się na niego w Kanadzie.
Były mieszkaniec Bardu skinął głową. Pamiętał, jak dziwnie zmienił się głos Halvora, kiedy pytał, jak
bardzo Eau Claire oddalone jest od Kanady. Halvor stracił zainteresowanie, kiedy okazało się, że Eau Claire
nie leży w jej pobliżu. Miał jednak swój powód, by zapytać.
- Pisałeś wiele listów do swojej matki? - zapytała Ingrid.
- Tak - odparł.
To nie było kłamstwo. Pisał raz w miesiącu, Peder trochę rzadziej. Wysyłał fotografie i amerykańskie
pieniądze. Matka nawet ich nie ruszyła. Znalazł je zawinięte razem w szufladzie kredensu. Tego jednak nie
mógł opowiedzieć obcym. Siostra młodego gospodarza była dobrą słuchaczką, ale nie należała do jego
najbliższych. Poza tym wykazywała tylko życzliwość i szczere zainteresowanie opowieściami, ale nie nim
samym. Andreas nauczył się dostrzegać różnicę.
- Szkoda, że Jakub nie spotkał ciebie w Ameryce - powiedziała Ingrid.
Cisza nie trwała długo, ponieważ w dalszym ciągu pozostawało wiele pracy. Ich gość został i nadal im
pomagał.
Ingrid i Stina oddzieliły jelita owiec od tłuszczu, a następnie oczyściły je i opłukały. Tłuszczu
używano, by zapewnić sobie źródło światła późną jesienią, ponieważ nie zawsze stać ich było na wosk.
Resztę wykorzystywano jako dodatek do kiełbas, tak samo jak jelita. Mieli dość pracy na kolejnych kilka
dni. Istotne jest, by wykonać część prac, zarówno szlachtowanie zwierząt, jak i towarzyszące temu prace
przed pełnią. Zaraz po niej wszystkiego ubywa, włączając mięso i słoninę. Poza tym tłuszcz, smalec i
szynka znikają w przetworach i o tym wie każdy. Upewnili się też, że na morzu był przypływ, gdy
rozpoczęli ubój. Ostrożności nigdy za wiele.
Kiedy dzień zmierzał ku końcowi, wszyscy byli już cali brudni. Stina zaprosiła Andreasa Nessa, żeby
został na kolacji. Niegrzecznie byłoby odesłać go z gospodarstwa o głodzie, po tym jak bardzo im pomógł.
Po wymienieniu spojrzeń z mężem Stina zaoferowała nocleg.
Andreas pozostał na kolacji, ale podziękował za nocleg.
- Flomslett nie jest na tyle oddalone, abym nie mógł się tam przespacerować. To mi na pewno nie
zaszkodzi.
Ingrid zastanawiała się, po co ich odwiedził. Nie zamierzała sama sobie schlebiać myślą, iż przyszedł
ze względu na nią. Z pewnością posyłał jej mnóstwo spojrzeń, wiele zresztą zbyt długich - ale nie był
natarczywy. Widać było, że za wszelką cenę próbuje ją bliżej poznać. Wydawał się równie odprężony w jej
obecności, co znajdując się w pobliżu Stiny. A Iver ani razu w ciągu dnia nie okazał zazdrości. Przy nim
Ingrid nie odczuwała napięcia, szybko zapominając o jego towarzystwie.
- Mam dla ciebie ofertę, Iverze - rzekł Andreas, gdy skończyli jeść kaszę na mleku.
Wszyscy zawiesili na nim spojrzenia.
- Zastanawiałem się, czy nie znalazłbyś miejsca na zimę na osiem dodatkowych krów.
- Osiem krów?
Andreas Ness wyglądał na poważnego. - Aby Peder i Maria mieli coś na początek, kiedy przyjadą na
wiosnę. Krowy Marty i Olego niedługo się ocielą. Korzystnie byłoby, gdyby po przyjeździe napotkali coś
więcej niż tylko puste pola stojące ugorem.
- Nie jestem pewien.
- Tylko jeśli masz miejsce.
Zasiadający przy stole wymienili spojrzenia. Miejsce mieli, ale wiązałoby się to ze wzrostem liczby
obowiązków w stosunku do tego, co przewidywali na zimę. Ponadto dodatkowe krowy oznaczały znacznie
więcej paszy.
- Oczywiście zatroszczyłbym się, aby pasza, której potrzebują, została wam dostarczona - powiedział
Andreas spostrzegłszy spojrzenia między małżonkami oraz resztą rodziny. Pojął, że jego prośba nie była
jednak tak łatwa do zrealizowania.
- Ma się rozumieć, że zapłaciłbym za fatygę.
Nie obraził ich, wyjawiając sumę, ale był niemal pewien, że zaproponowane pieniądze oscylowały w
górnej granicy kwoty, która satysfakcjonowała Ivera.
- Poza tym w ten sposób zyskaliby jednocześnie kogoś, do kogo w razie czego mogliby się zwrócić -
namawiał.
- Myślę, że polubilibyście się nawzajem.
- Myślę, że dałoby się to zrobić - powiedział wreszcie Iver.
- Byłbym dozgonnie wdzięczny.
- Mogę powiedzieć, że znajdzie się miejsce na osiem krów - stwierdził Iver. - Jednak praca ta należy
do obowiązków kobiet. To ich musisz zapytać.
Andreas Ness utkwił swe niebieskie oczy w Stinie.
- Poradzę sobie - odparła.
Spojrzał pytająco na Ingrid.
- Zajmiesz się krowami mego brata? Czy wolałabyś spróbować szczęścia i wyjechać do Ameryki?
Proponuję, że będę ci towarzyszyć w podróży i pomogę z domem i związanymi z nim pracami over there.
Ingrid nie była do końca pewna, czy był to żart, mimo że w jego oczach dostrzegła wesołość.
- Wybiorę krowy zamiast Ameryki, bez względu na to, jak bardzo wydaje się kusząca, panie Ness -
odpowiedziała.
- Szkoda - odparł. - Szkoda dla Ameryki. I dla mnie.
Musiała się roześmiać.
Krowy przyprowadzono do gospodarstwa w sobotę poprzedzającą wyjazd Marty i Olego. Zajęli się
tym Ole i Norman. Marta została we Flomslett. Uważała, że trudno jej było rozstać się z bydłem i mimo iż
wiedziała, że otrzymają odpowiednią opiekę, nie chciała ich oglądać w cudzej oborze.
Halvor życzył Olemu pomyślnej podróży. Nie mówili do siebie zbyt wiele. Usiedli na schodach,
patrząc w kierunku rzeki i paląc fajki. Po raz ostatni dane im było zrobić to razem. Ole był jedynym
emigrantem, którego żegnał Halvor. W głębi serca uważał, że tacy ludzie zdradzali ziemię i przodków,
zostawiając gospodarstwo oraz poprzednie pokolenia pracujące w pocie czoła na jego dobrobyt.
W ostatnią niedzielę Halvor nie wybrał się do kościoła, przed tym jak wielu wyjeżdżających do
Ameryki wyruszyło do Bergen, aby zaokrętować się na statku dla emigrantów. Tym razem w kościele miała
być cała wieś, włączając dzieci i starców. Ubrani w najlepsze odzienie żegnali współmieszkańców doliny.
Pastor nie był specjalnie zdziwiony, ponieważ o planowanym wyjeździe wiedziano od dawna.
Wcześniej wypisał wiele poświadczeń dla emigrantów, jako że dobrze było mieć przy sobie rekomendację
od sługi bożego, kiedy przybywało się do nowego kraju. Otrzymał ją każdy, gdyż wszyscy oni byli
porządnymi ludźmi, jak jeden mąż. Jednak pastor dał im do zrozumienia, iż ulegli pokusie, decydując się na
opuszczenie rodzinnych stron.
Obcy przybyli z raju za oceanem, snując opowieści o górach złota. Któż mógłby się im oprzeć?
Kazanie w kościele zawierało wiele podobnych myśli. Gniew skierowany był ku agentom
namawiającym do podróży do Ameryki. Przedstawiono ich jako podstępne żmije, które dla swojej własnej
korzyści zdradzały swoich ziomków. Pastor powiedział, że Målselv każdego marnotrawnego syna i córkę
przyjmie z otwartymi ramionami, jeśli zdecydują się na powrót do domu.
Ingrid szeptała do Stiny wiele razy podczas sprawowanej mszy. Przewracała oczami, dając do
zrozumienia, że kaznodzieja przesadzał równie mocno jak ojciec. Tak często się wierciły, że Iver spojrzał na
nie karcącym wzrokiem. Uważał, że Ingrid jako ostatnia powinna zachowywać się w kościele
nieodpowiednio. Nie minęło znowu tak wiele czasu, odkąd ludzie przestali gadać, gdy pojawiała się na
wzgórzu prowadzącym do kościoła. Najwidoczniej brakowało jej rozumu, aby okazać odrobinę przyzwoito-
ści. Szeptanie jednak ustało. Lepiej późno niż wcale, ale zdążyła się opamiętać. Ludzie nie musieli już
dłużej o niej rozmawiać.
Po zakończeniu mszy mieszkańcy okolicy zgromadzili się na wzgórzu. Każdy chciał się z kimś
pożegnać. Nie było końca całowaniu, uściskom i łzom. Ameryka wydawała się przerażająco odległa.
Możliwe, że po kilku latach ktoś zdecyduje się na powrót, jednak większość pewnie zostanie. Po raz ostatni
widzą swoich przyjaciół z dzieciństwa, sąsiadów i innych ludzi, których opuszczają - znajomi nie będą mieli
możliwości ich więcej ujrzeć, chyba że na brązowych fotografiach z listów z Ameryki.
Mieszkańcy Jakobvollen pragnęli życzyć powodzenia wielu osobom, które tego dnia wyruszały do
nowego lądu.
- Panienka Halvorsdatter wciąż się jeszcze nie zdecydowała? - Andreas Ness przywitał się ciepło z
Ingrid. Zagadnął ją, zanim w ogóle spojrzał w kierunku Ivera i Stiny.
- W Ameryce nie mieszka nikt, za kim mogłabym tęsknić - powiedziała Ingrid bez wahania.
Odznaczał się inteligencją. Nie musiała powtarzać dwa razy, aby zrozumiał, o czym mówiła.
- A za kim tęskni panienka Halvorsdatter? - zastanawiał się, stojąc bardzo blisko niej. Ton jego głos
był jednocześnie zażyły i dokuczliwy, ale także szczery. Naprawdę pragnął się tego dowiedzieć.
- Nie znamy się na tyle dobrze, abym mogła panu o tym opowiedzieć, panie Ness - odrzekła.
- Żałuję, że tym razem zabraknie nam czasu, abyśmy się lepiej poznali, panienko Halvorsdatter -
powiedział Andreas.
- Racja.
Ingrid nie dawała się tak łatwo zauroczyć.
- Może... - zaczął - mimo wszystko uda mi się wrócić.
A wtedy nie odpuszczę, póki nie podzielisz się ze mną swoimi tajemnicami, Ingrid Halvorsdatter.
- Miłej podróży do Ameryki! - powiedziała Ingrid.
Nie traktowała jego słów poważnie. Miał diabliki w oczach, a taki człowiek nie mógł być prawdziwie
nieszczęśliwy albo smutny. Nie potrzebował kogoś takiego jak ona.
- Dlaczego przynosisz nam wstyd? - zapytał Iver, kiedy byli w drodze do domu.
Poczerwieniał ze wstydu i zdenerwowania.
- Powinnaś się cieszyć, że było nas tam tylko troje. Ojciec i Lisa spaliliby się ze wstydu, jeśli ujrzeliby
cię dzisiaj na wzgórzu! Szczególnie ty powinnaś trzymać spuszczoną głowę. Zamiast tego stałaś
zadowolona, kręcąc spódnicą i flirtując z mężczyzną z Bardu, tak, że oprócz Boga widzieli cię wszyscy Za
mało jeszcze ściągnęłaś na nas wstydu?
- To nie moja wina, że taka jest moja natura - powiedziała Ingrid. Nie było sensu się bronić. Nie
zrobiła niczego, aby ściągnąć na siebie czyjąkolwiek uwagę. Ani razu nie zerknęła w kierunku agenta, póki
ten sam do niej nie podszedł. Udawała, jakby nie było go w kościele. Poza tym nawet w najmniejszym
stopniu nie była zainteresowana spotkaniem go albo wspólną rozmową.
Jednak kiedy zwrócił się do niej, musiała odpowiedzieć.
- Twoja natura! - Iver powtórzył jej słowa. - Posunęłaś się za daleko, Ingrid.
- Może powinnam pojechać do Ameryki, żebyś nie musiał się już dłużej za mnie wstydzić! -
prowokowała.
- Może i tak - odparł.
- Może powinnam poszukać Jakuba.
Jednak brat nie dał się sprowokować do dalszej rozmowy na ten drażliwy temat. Zamknął usta,
zastanawiając się nad najgorszym - co by było, gdyby Ingrid wyemigrowała do obcego kraju albo porwałby
ją ten drań, Aron Eriksen.
Ojciec całkiem by się załamał. Tego jednego był pewien. Musiał zapewnić siostrze inną przyszłość.
- Najpierw czeka nas sroga zima - rzekła Stina.
Tej nocy Iver rozmawiał ze Stiną. Zaczekał, aż zaciągnęła podwójne zasłony, które zatrzymywały
zarówno światło, jak i chłód. Ledwie był w stanie dostrzec jej kontury, ponieważ leżała na drugim skraju
łóżka.
- Czy nie powinniśmy jej ku czemuś ukierunkować? - zapytał.
Stina już prawie zasypiała. - Ingrid? - spytała. - I tak zrobi, co zechce.
- Polubił ją ten mężczyzna z Bardu. Oprócz tego ma j gospodarstwo w Ameryce. Jest prawie tak
wielkie jak całe Målselvdalen. Nie powinniśmy jej do niego zachęcić?
- Ingrid nie zależy na ziemi - powiedziała Stina. - Pragnie Arona.
- Przecież go nie lubisz.
- Nie wiem też, czy lubię Andreasa - powiedziała zmęczona. Ułożyła się na plecach w nadziei, że mąż
skończy rozmowę.
- Nie pojedzie za nią do Ameryki. - Jeszcze nie jest za późno.
- Aron pojechałby za Ingrid wszędzie, nawet do piekła - stwierdziła sucho Stina.
Nic na to nie odpowiedział.
- Nie możesz nic na to poradzić. Odpuść wreszcie!
Szeptała, aby nie obudzić Maret. Nie powinien był rozpoczynać zwierzeń po tym, jak się położyli. W
pokoju była z nimi również Maret. Leżała w kołysce od strony łóżka, gdzie sypiała jej przybrana matka, i
była szczególnie wyczulona na hałas.
Stina znowu zmieniła pozycję, odwracając się plecami do męża, tak jak miała w zwyczaju. Jeśli
pragnął z nią porozmawiać, niech zrobi to w dzień, kiedy nikt nie spał. Poranek byłby w sam raz, ale wtedy
zazwyczaj jej unikał.
- Ingrid jest dorosła - zaznaczyła Stina. - Powinieneś żyć własnym życiem. Ciesz się nim, Iverze!
Zasnęła, zanim zdążył podzielić się z nią dręczącymi go wątpliwościami. Pragnął tylko tego, co
najlepsze dla niej, dla Ingrid i dla nich wszystkich.
Dlaczego nigdy go nie rozumiała?
R
OZDZIAŁ
6
Poranek był spokojny. Mróz skuł ziemię twardą pokrywą. Ludzie wychodzący z ciepła, mieli
problemy z oddychaniem. Zupełnie jakby ktoś związał piersi ciasnym sznurem. złapanie oddechu
wywoływało ból, zarówno w ustach, jak i w gardle. Kiedy próbowało się oddychać przez nos, zimne
powietrze uderzało w nozdrza. Trudno było się do tego przyzwyczaić.
Renifery nie marzły. Zimowe futro było grube i zatrzymywało ciepło, a wilgoć nie docierała
bezpośrednio do skóry. Zwierzęta wykopywały sobie jamy w śniegu, aż do porostów znajdujących się pod
jego powierzchnią. Poruszały się tylko, gdy zachodziła taka konieczność, aby tracić jak najmniej energii.
Leżąc w śniegu, zapewniały sobie ochronę przed wiatrem. A pod śniegiem znajdowało się pożywienie. Póki
nie przychodziła odwilż, która pokrywała mech i porosty nieprzebytą skorupą lodu, renifery potrafiły sobie
radzić.
Stado pozostawione było samopas. Szukało osłony za wzgórzem. Wiatr wiał mocno i od dawna trudno
było dostrzec cokolwiek w białej, bezdusznej zamieci. Zwierzęta zbiły się w gromadę, by oszczędzać ciepło
i chronić najsłabsze osobniki. Zanim zawieja nie ustała, żadne z nich nie ośmieliło się wydobyć na zewnątrz.
Niebo pojaśniało. Chmury ustąpiły miejsca gwiazdom i sierpowi księżyca, który był zbyt leniwy, by
rościć sobie prawo do pozostania na niebie. Wstawał nowy dzień. Zwierzęta rozkopywały nowe jamy albo
pogłębiały już istniejące. Podskubywały porosty, zerkając ze swoich dołów. Szeroko otwarte oczy
spoglądały badawczo we wszystkich kierunkach. Uszy poruszały się, wychwytując potencjalne zagrożenie,
zaś nozdrza drżały. Nieodłączną częścią życia reniferów była nieustająca czujność.
W pobliżu nie kryło się żadne niebezpieczeństwo. Ośmieliły się skubnąć porosty.
Znowu obrzuciły okolicę czujnym spojrzeniem. Głowa samicy zagłębiła się w jamie. Przeżuwała kęs
za kęsem i na kilka minut zaniechała ostrożności.
Tych kilka chwil wystarczyło.
Niewielki, brązowo czarny rosomak poświęcił dużo czasu, skradając się w kierunku niczego
nieprzeczuwającego stada. Poruszał się pod wiatr - jak zawsze przy polowaniu. Zapach reniferów nęcił jego
nozdrza, podpowiadając, że wkrótce dokuczliwe uczucie głodu zostanie zaspokojone.
Z szybkością błyskawicy wystartował do biegu, kiedy zwierzęta w stadzie pochyliły łby, chowając je
w jamach. Gdyby chociaż jeden z renów dalej trzymał podniesiony łeb, rosomak wciąż leżałby cicho,
przyczajony na śniegu w odpowiednim punkcie obserwacyjnym. Jednak skoro żadne z okrągłych oczu nie
lustrowało krajobrazu wokół stada, mógł przesunąć się do przodu o dwa-trzy susy. Był jak strzała
wypuszczona w powietrze, która jednak cicho lądowała. Kiedy renifery zachowywały czujność, leżał w
śniegu bez ruchu. Kiedy natomiast jadły, podbiegał bliżej.
Jeszcze jeden nieuważny rzut oka. Rosomak podszedł do znajdującego się najbliżej renifera.
Przeżuwające zwierzę nie zdawało sobie sprawy, jak mało czasu mu jeszcze pozostało. Schyliło łeb w
kierunku połamanych porostów, znajdujących się przy najniżej zalegającej warstwie śniegu, tuż pod
wzgórzem.
Rosomak zrobił ostatni sus. Śmiertelnie ostre zęby zagłębiły się w szyi renifera. Szczęka rosomaka
zacisnęła się i nie puszczała. Samica rena rzucała się we wszystkie strony, walcząc ze śmiercią, ale starcie
było nierówne, gdyż drapieżnik wygrał z chwilą, gdy wbił swoje kły.
Po kilku minutach śnieg wokół jamy był całkiem ubity. Reszta stada wyczuła zagrożenie, podniosła się
i rozpierzchła we wszystkich kierunkach, próbując ratować życie. Śnieg był sypki i głęboki i utrudniał
szybką ucieczkę w krótkim czasie. Najsłabsze jednostki straciły siły i spowolniały odwrót.
Z drzew i krzewów wzbiły się w powietrze kruki i wrony. Krakały przeraźliwie, aby ostrzec innych
przed podstępnym rosomakiem, który zdołał przemknąć się pomiędzy nimi i dopadł ofiarę.
Walka o przetrwanie toczona przez renifera szybko się zakończyła i rosomak chłeptał krew z truchła
rena. Wspiął się na jeszcze ciepłe ciało, spoglądając poza krawędź rozpadliny.
Dalej polował. Teraz jednak nie było już mowy o przechytrzeniu ofiary. Stado wiedziało, że znajdował
się w pobliżu, lecz narastająca panika wywołała zamęt. Zwierzęta uciekały, tracąc zmysły ze strachu i po
kilku minutach od pierwszego ataku rozproszyły się, tracąc oparcie w stadzie. Mały, brązowy drapieżca
wiedział o tym, więc nie zwlekał długo.
Następna ofiara wyszła z ukrycia.
Zaledwie roczny cielak nie zdołał nadążyć za stadem. Chwiał się na śniegu i nie wyglądało na to, że
uda mu się dogonić pozostałe zwierzęta. Przednie nogi ugięły się z wysiłku. Upadł w jamę, po czym
próbował się podnieść, lecz ucieczka kosztowała go zbyt wiele sił.
Rosomak szybkimi susami pokonał śnieg, lądując na plecach cielaka. W następnej sekundzie silne
szczęki wgryzły się w szyję młodego rena z taką siłą, że aż gruchnęły kości. Walka ta trwała jeszcze krócej
niż poprzednia. Jednak krew była równie ciepła, gdy spływała pomiędzy ostrymi zębami rosomaka w dół, na
martwe ciało dzikiego zwierzęcia. Rosomak zaspokoił się tą zdobyczą, oddając się obgryzaniu ciała, które
wciąż szarpało się, podczas gdy uciekało z niego życie.
Kruki latały wkoło, głośno kracząc.
Podczas trwania nocy polarnej nie istniała widoczna różnica między nocą a dniem. Wszystko było
zimne, pokryte lodem oraz białym śniegiem. Wokół dostrzegało się jedynie niebieskie światło i brak słońca.
Dni były takie same. Człowiek rozpoczynał je, wkładając szczapy do ognia, czekając, aż przygasający
żar nasyci się nowym paliwem, a kończył dorzucając masywne pieńki, które nie spalą się zbyt szybko w
ciągu nocy.
Mężczyźni jedli w ciszy, kiedy ogień powoli się rozpalał i zaczynał przynosić ciepło. Było więcej
dymu niż ognia, lecz tego ostatniego wystarczało akurat, aby ugotować kawę. Ser z mleka renifera, który
topił się w naczyniach, sprawił, że napój stał się tłusty, a całość mogła posłużyć jako poranny posiłek. Kilka
twardych kawałków suszonego mięsa, rozmiękczających się pod wpływem żaru ogniska, tłuszcz oraz sól i
cierpki płyn uciszał burczenie w brzuchu.
Aron przyzwyczaił się do palenia fajki. Wdychanie oparów już dłużej nie przeszkadzało, a oczy nie
ulegały podrażnieniu. Jednak dni rozpoczynały się dla niego za wcześnie.
- Nie wyglądasz już na tak śpiącego jak w pierwszych tygodniach - zauważył Ante, szczerząc zęby.
Dokuczali Aronowi z powodu jego długiego spania, podczas gdy wszyscy już dawno byli na nogach.
Przebywając wśród Samów, nie musiał czuwać aż do późnego wieczora, za wyjątkiem nocnego wypasania,
kiedy zachodziła taka konieczność.
- Upodabnia się do Samów - powiedział Niillas.
Trójka ta dzieliła namiot oraz stado. Tę noc powinni spędzać na zewnątrz, lecz było na tyle zimno, a
wiatr wiał z taką siłą, że wczesnym wieczorem zmuszeni byli wycofać się do zimowego obozowiska. Czystą
głupotą była próba stanięcia w szranki ze styczniową pogodą bez schronienia. Także tutaj wiatr trząsł
namiotem, lecz nieprzypadkowo wybrano właśnie to miejsce. Wzgórze oraz las zatrzymywały najsilniejsze
podmuchy, bez względu na to, z której strony nadchodziły. Wieloletnie doświadczenie pokazywało, w
którym miejscu należało postawić namioty, aby dobrze im się spało. Jednak pomimo tego, że ognisko paliło
się przez całą noc, nad ranem budził ich ziąb, a z racji, że po chwili i tak musieli opuścić schronienie, nie
było sensu rozpalać większego ogniska niż te, niezbędne do zagotowania kawy.
- Nie boję się pracy - powiedział Aron, odpowiadając na żart. - Jednak zimą wolę spędzać długie
poranki pod futrem. I najlepiej trzymając w ramionach kobietę.
- Tak nie wygląda życie Sama - stwierdził sucho Ante.
- Mów za siebie - powiedział Niillas. - Mimo że sam nie znalazłeś sobie kobiety, wuju, niektórzy z nas
pragną dzielić się z kimś ciepłem podczas zimy.
- Wydaje mi się, że już ją znalazłeś - powiedział Ante łagodnie. - Jednak ona jeszcze o tym nie wie, a
ty nie potrafisz jej tego wyznać. Nędzny z ciebie łowca, Niillasie! Nie wystarczy jedynie wypatrzyć sobie
zdobycz. Trzeba się także zdobyć na skok.
Aron się roześmiał. Dobrze, że nie tylko on sam był obiektem żartów. Niillas milczał. Uwagi wujka
trafiły go w czułe miejsce.
Zarzucili na siebie grube, sięgające łydek narzuty ze skór renifera, które przykryły futrzane spodnie
oraz rodzaj kaftana, uszytego tak, iż futro przylegało do skóry. Kaftana tego nie należało nosić jako warstwy
wierzchniej, gdyż w ten sposób nie spełniałby swojej ocieplającej funkcji. Futro przylegało do krawędzi
twarzy i aby chroniło nawet przed najbardziej dokuczliwym wiatrem. Czapki wymoszczone były skórą lisa i
jeśli zasznurowało się je odpowiednio mocno, mogły zakrywać połowę twarzy. Czapka, którą miał Aron,
należała do Antego. Zimą najważniejsze było zadbanie o to, by zimno nie znalazło żadnej luki, przez którą
mogłoby się dostać do środka. Rękawice wykonane były ze skóry renifera, lecz wewnątrz wszyte miały
specjalne wkładki z wełny. Niillas opowiedział, że używania podobnych rękawic nauczyła ich dawna
ukochana Antego, lecz jak dokładnie brzmiała ta historia, tego Aron nie wiedział. Niillas nie miał odwagi
albo też nie chciał o tym opowiadać w towarzystwie wuja. Natomiast sam Ante milczał na ten temat.
Założyli na nogi narty Ante miał ze sobą strzelbę. Od kilku dni tropił ślady rosomaka, próbując
odszukać jego kryjówkę, jednak bezskutecznie. Świadomość dotychczasowego niepowodzenia nie dawała
mu spokoju.
Kilka psów odprowadziło ich szczekaniem z obozowiska, następnie zawróciły w kierunku legowisk
przy ognisku. Pasterze nie odnaleźli śladów z poprzedniej nocy, ale wiedzieli dokąd zmierzać. Mimo iż
wszystko wokół nich wyglądało tak samo, utrzymywali pomiędzy sobą stałą odległość i pamiętali, gdzie
pozostawili stado.
Nawet Aron nauczył się odczytywać krajobraz.
Kruki podpowiedziały im, że coś jest nie tak, jak powinno. Niillas, który szedł jako pierwszy,
przyspieszył kroku. Raczej biegł na nartach, niż pozwolił im się ślizgać, przeklinając pod nosem w języku
Samów. To jedne z pierwszych słów w ich mowie, jakie poznał Aron.
Ante i Aron podążyli za nim.
Policzki zesztywniały, usta popękały, a nos był tak zimny, że Aron zaczynał tracić w nim czucie.
Musiał się zatrzymać i przyłożyć rękawice do twarzy, aby policzki, nos i usta z powrotem odtajały. Czucie
powróciło. Następnie zaczerpnął kilka razy powietrze ustami i wypuścił je z jękiem przez nos, tak mocno
dokuczał mu ucisk w piersiach. Wcześniej nie podejrzewał, że oddychanie może okazać się tak bolesne.
Naciągnął czapkę jeszcze niżej na czoło i pojechał za pozostałymi, którzy pozostawili go w tyle. Nie
rozumiał, jak potrafili wytrzymać takie zimno, nie zwalniając tempa. Zupełnie jakby w ogóle nie robiło na
nich wrażenia.
- Rosomak! - krzyknął Niillas, przeklinając.
Zatrzymał się na chwilę, by obejrzeć ślady odciśnięte w śniegu. Nawet Aron je rozpoznawał. Odbili się
kijami z miejsca i rzucili w pogoń za drapieżnikiem. Domyślili się, do czego musiało tu dojść. Najpierw
rosomak ukrył się w śniegu. Potem odkryli, w których miejscach przeskakiwał kolejne zaspy i gdzie
przyczajony odnajdował ukrycie. Znaleźli martwą samicę renifera.
Krwawe ślady łap rosomaka ciemniały w jaskrawym śniegu i kluczyły wokół mchu. Stado rozproszyło
się na pagórku. Trzech pasterzy przystanęło. Ante ściągnął strzelbę z ramienia i wystrzelił w powietrze.
Kruki zakrakały jeszcze bardziej doniośle i dziko, pierzchając w strachu we wszystkich kierunkach.
Niebo zapełniło się czarnymi skrzydłami. Kątem oka Aron dostrzegł ruch - czarny punkt na tle bieli.
Otworzył usta, aby krzyknąć ostrzegawczo, lecz Ante zdołał już wcześniej zauważyć zwierzę. Strzelba
przefrunęła ponad ramieniem. Wyglądało, jakby wystrzelił w całkiem przypadkowym kierunku, ale
ucieczka drapieżcy została udaremniona. Porosłe futrem ciało poruszyło się kawałek przed siebie, jednak po
chwili rosomak osunął się martwy na śnieg.
Kruki szybko rozgłosiły to wydarzenie.
Ciemność nie była już tak nieprzebyta, a cała trójka ruszyła w kierunku zabitego zwierzęcia.
- Był taki niewielki - wyrwało się Aronowi.
Widział wcześniej rosomaka na odległość, lecz wtedy zwierzę było tylko szybkim ruchem na tle
krajobrazu. Nigdy nie miał możliwości oglądać go z tak bliska.
- Nie przekracza wielkością młodego niedźwiedzia stwierdził.
- Jednak jest groźniejszy od dwóch dorosłych niedźwiedzi - powiedział Ante z naciskiem, zadowolony
z dobrego początku dnia. Ruszył nogą ścierwo, przewracając je, aby mogli podziwiać je ze wszystkich stron.
Silne pazury wciąż pokryte były krwią.
- Nie wyrządzi już więcej szkód - dodał.
Niillas spojrzał na horyzont. Tuż za nim odnalazł słabe czerwonawe światło. Wciąż jednak pora roku
była za wczesna, aby słońce pojawiło się w pełni na widnokręgu. Należało zachować cierpliwość i
wytrzymać niebieskawą ciemność jeszcze przez jakiś czas.
- Obedrzyjmy go ze skóry, resztę pozostawiając lisom - powiedział Niillas, spluwając. - Bierzmy z
niego przykład! - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A ty, wuju, sprawisz sobie kosztowną czapkę.
Twarz Antego również rozjaśnił uśmiech. Mrugnął do Arona porozumiewawczo, dopuszczając go do
sekretu, mimo iż Aron nie rozumiał, co Ante miał na myśli.
- Według nas zachowujesz się jak prawdziwy łowca, Niillasie - powiedział wspaniałomyślnie Ante
- Nie ma mowy!
Niillas nie chciał słyszeć ani słowa więcej na ten temat. Nie zamierzał być uważany za kogoś innego
niż był w rzeczywistości. Kłamstwa miały to do siebie, że wychodziły na jaw w najgorszych możliwych
sytuacjach.
- Nie ma sensu tracić na mnie tak drogocennych prezentów - ciągnął Ante, jakby nie dosłyszał słów
siostrzeńca. - Jestem za stary. Ten rosomak mi się nie przyda. Czy nie wyrządził nam już dość szkód?
Mógłby za to dać coś w zamian.
Aron musiał zasłonić uśmiech.
Ante wiedział, czym mógł go przekonać. - Musisz wygarbować skórę, zanim ofiarujesz prezent tej, z
którą chciałbyś znaleźć się razem pod futrem, chłopcze. Za tak cenny podarunek powinieneś otrzymać co
najmniej uśmiech. Może nawet całusa?
Mrugnął.
- Czy tak właśnie postępowałeś za swoich czasów?
- Niillas nie lubił, by inni mieli ostatnie słowo.
- Tak bywa zawsze - odparł Ante.
Uklęknął w śniegu na kolanach i wyciągnął nóż. W ten sposób Brita Olsdatter otrzymała w darze skórę
rosomaka.
Najpierw nie chciała jej przyjąć, lecz Niillas nalegał. Kiedy powiedział, że prezent do niczego jej nie
zobowiązuje, uległa. Głaskała dłońmi śliskie futro, nie wiedząc jednak, co można by z niego uszyć. Zerkała
na Niillasa, kiedy ten spoglądał w innym kierunku. Nie narzucał się jej natarczywym spojrzeniem.
Niewątpliwie był przystojny jednak jego impulsywność i skłonność do niebezpieczeństw, czyniła go
podobnym do jej brata.
Brita się tego obawiała, jednak nikt inny nie dał jej równie wyraźnie do zrozumienia, że mu się
podoba, a to uczucie było cudowne. Zwróciła na niego uwagę prawie od razu, kiedy powrócili ze Szwecji.
Ściągał na siebie powszechną uwagę. Pomimo tego nie miała pewności, czy tak energiczny i otwarty
mężczyzna pasowałby do niej. Sama lubiła raczej trzymać się na uboczu.
Mężczyźni z jej rodziny pragnęli usłyszeć, jak Niillas zastrzelił zabójcę reniferów, lecz ten ucichł.
Dopiero Ante i Aron musieli opowiedzieć całą historię. Woleli jej zbytnio nie ubarwiać. I tak robiła spore
wrażenie, a podarunek wręczony Bricie miał większą wartość niż zarówno Niillas, jak i Brita by sobie tego
życzyli.
- Co takiego powstrzymuje cię przed zapytaniem jej, co o tobie myśli? - zagadnął Aron, kiedy razem z
Niillasem siedzieli tak blisko ognia, na ile mogli, nie podpalając sobie podeszew.
- Nie można być tak bezpośrednim - odpowiedział Niillas z przeświadczeniem w głosie. - Co
pomyślałaby sobie o mnie jej rodzina?
Aron wzruszył ramionami. - Gdybym był na twoim miejscu, spytałbym od razu - stwierdził,
uśmiechając się z zadowoleniem. - Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Ingrid, stała niczym biały kwiat,
słuchając mojej gry. Wtedy wiedziałem, że należy do mnie. Nie mogłem pojąć, że nikt nie chciał poprosić
jej do tańca. Grałem na skrzypcach, nie potrafiąc ustać spokojnie już podczas pierwszej melodii. Jeśli jednak
ktokolwiek podszedłby do niej, rzuciłbym skrzypce w kąt...
- Ty? - Niillas uniósł brwi, pociągając łyk czarnej jak smoła, parującej kawy. - Nigdy nie wypuściłbyś
z rąk skrzypiec, nawet jeśli chodziłoby o czyjeś życie!
- Wtedy było inaczej - wyjaśnił cierpliwie Aron.
Rzucił spojrzenie w stronę futerału, leżącego obok jego legowiska. Obchodził się ze skrzypcami jak z
jajkiem, więc nic dziwnego, że Niillas zwątpił w to, iż byłby w stanie się z nimi rozstać na dłużej niż na
kilka sekund - nawet dla Ingrid.
- Nie rozstanę się z tymi skrzypcami aż do śmierci - rzekł z powagą Aron. - Może nawet zażyczę sobie,
aby pochowano je razem ze mną. Jednak jeśli miałyby stanąć między mną a Ingrid, bez chwili wahania
wybrałbym ją.
Niillas nie rozumiał Norwegów. Nie nauczył się o nich niczego, rozmawiając z Aronem.
Prawdopodobnie grajek był jednak zupełnie inny niż pozostali.
- Co takiego przyniosło ci przeciwstawienie się jej rodzinie? - zapytał Niillas. - Jeśli postąpiłbyś jak
Sam, teraz byłaby twoją żoną, a ty mieszkałbyś sobie spokojnie w Jakobvollen. Trzymałbyś jej ciepłe ciało
w ramionach, leżąc w sypialni na strychu, z dachem nad głową i jedzeniem na stole. Gospodarstwo to z
powodzeniem pomieściłoby więcej osób niż obecnie. Ale ty byłeś niecierpliwy i musiałeś od razu przejść do
rzeczy - i popatrz, na co ci to było!
Gestykulował rękami.
Jedyne oświetlenie w namiocie stanowił blask ognia w palenisku. Im bliżej płótna namiotu, tym
powietrze było chłodniejsze. Nie marzli jednak, siedząc na futrach, rozłożonych ciasno na całym klepisku za
wyjątkiem środkowej części przeznaczonej na palenisko. Podczas zimy nie oszczędzali na drewnie. Ogień
musiało się palić, o ile ktoś znajdował się w środku.
- Mam zamiar zrobić wszystko tak jak trzeba, od początku do końca - powiedział Niillas z uporem w
głosie.
- Mimo to nie lubi mnie bardziej, niż wymaga tego grzeczność. Chociaż przyjęła futro rosomaka. Nie
poprzestanę na tym podarunku. Może ofiaruję jej piękną jedwabną chustkę. Może broszkę, którą będzie
mogła przypinać przed wyjściem do kościoła. Albo śliczną koronkę na targu, którą przystroiłaby krawędź
swojej czapki. Wszystkie dziewczęta lubią piękne przedmioty o żywych, połyskujących kolorach.
- Zupełnie jak sroki - zauważył Aron.
- Brita zrozumiałaby moje intencje - zapewnił Niillas. Nie przejął się docinką.
- Jak długo potrwa ta zabawa? - zastanawiał się Aron.
- lak długo, jak będzie trzeba.
- Samowie są diabelnie cierpliwi -zauważył Aron.
- W dalszym ciągu uważam, że najlepiej będzie, jeśli od razu przejdziesz do rzeczy. Zaskocz ją, a
straci dla ciebie głowę i podaruje serce. Ukradnij całusa albo dwa, a od razu będzie twoja. Skoro masz
pewność, że to jej pragniesz - że musisz ją mieć - po co tracić czas was obojga?
Niillas zdawał sobie sprawę z tego, iż Norwegowie bardzo różnili się od jego ludu. Być może dlatego
sprawy potoczyły się tak niekorzystnie dla Aile, kiedy zakochała się w jednym z nich. Mieli inne zwyczaje.
Pomimo że większość z nich nie była tak szczera i otwarta jak Aron, bezsprzecznie odznaczali się większą
swobodą niż ludzie, których znał.
Wystarczy spojrzeć na Ingrid! Od razu rzuciła się prosto w jego ramiona. Natomiast Stina wyszła za
mąż za gospodarza. Nie potrzebowali wiele czasu, chociaż nie wydawało się, żeby małżonków łączyła
wielka miłość. Najwyraźniej Aile przejęła złe zwyczaje od swoich norweskich przyjaciółek. Siostra powinna
była mieć tak samo bliskie przyjaciółki w obozowisku, tyle tylko, że według niej nikt nie mógł dorównać
dziewczętom z Målselvdalen.
- Brita mnie wybierze - wytłumaczył cicho Niillas.
- Dojdzie do wniosku, że jestem dla niej najodpowiedniejszy. Będziemy żyć razem do końca swoich
dni w takiej zgodzie i zażyłości, że zabraknie między nami miejsca na nieporozumienia.
Rozpościerając ręce, zauważył jak mały był jego namiot.
- Jak bym sobie poradził w środku zimy, mając kobietę, z którą nie żyłbym w zgodzie? Latem zawsze
można uciec na zewnątrz, ale zimą musielibyśmy być tu razem, obydwoje. Pragnę kobiety, która chciałaby
się do mnie przytulić, a nie takiej, która by mnie odpychała.
Aron rozumiał. Spanie przy ścianie namiotu podczas takiej pogody oznaczało śmierć. Ściany z drewna
nigdy tak bardzo się nie wyziębiały. - Zamierzam pracować razem z jej rodziną - kontynuował Niillas. -
Muszą wiedzieć, że jestem pracowitym mężczyzną, który potrafi zadbać o nią i o dziecko, które będziemy
mieli. Chcę, aby zrozumieli, zajmiemy się jej rodzicami, kiedy się zestarzeją. Jest ich jedyną córką, więc
wszyscy wiedzą, iż to zadanie będzie należało do niej.
Wywrócił oczami.
- Wygłupiłem się z wyprawą do fiordu, zeszłego lata. Ojcowi Brity nie spodobało się, że wciągnąłem
Klemeta w sprawę z Hansem.
Z tego co usłyszał Aron, brat Brity, Klemet, sam zdecydował się mu towarzyszyć, kiedy brat Aile
postanowił, że da ukochanemu siostry nauczkę. Nikt go nie namawiał ani nie zmuszał, by wygarbował skórę
ojcu dziecka Aile.
- Szkoda, że mnie tam wtedy nie było - żałował Aron. Zaledwie zdołał wspomnieć o Hansie, a już
wzbierała w nim złość.
- Dwóch wystarczyło - zapewnił Niillas.
Nie żałował tego, że nasłał ich na Hansa, lecz chciał, aby sprawę załatwiono inaczej. Nie uważał, iż
najlepszym wyjściem było zbicie go na kwaśne jabłko. Powinien żałować i zapamiętać swoje winy - i nigdy
więcej nie interesować się dziewczyną z Samów. Dobrze byłoby, gdyby umożliwili mu dostrzeżenie
czegokolwiek. Kiedy powrócili znad fiordu ubiegłej jesieni, Hans nie zdążył jeszcze odzyskać wzroku na
uszkodzone oko.
- A Aile?
Aron położył się na plecach. Założył ręce na kark i podążył wzrokiem za dymem, wydostającym się
przez otwór w suficie. Ponad dymem przebijało się zimnobłękitne niebo, wciąż pozbawione gwiazd.
- Aile nie pozostało już zbyt wiele możliwości - westchnął Niillas. - Nie teraz, kiedy wszyscy wiedzą,
do czego doszło.
- Nie słyszę, aby mówiło się o uroczystościach weselnych - zauważył Aron. - Twoja matka o tym nie
wspomina. Gdzie są dary, które ten wybawca jej ofiarował? A może on czeka na bardziej sprzyjające
okoliczności?
- Decyzja została podjęta latem - rzekł Niillas. – Ojciec i Ole rozmówili się na ten temat. Klemet był
chętny. Do czorta, Aronie. Klemet był bardziej niż chętny, aby się z nią ożenić. Pragnąłby ją pojąć za żonę,
nawet gdyby miała kilkoro nieślubnych dzieci!
Aron uśmiechnął się blado. - A co na to Aile? Czy zgodziła się, aby to Klemet został jej mężem? Że to
musi być Klemet?
Niillas zacisnął zęby. Zrozumiał, jak jego własne słowa zwróciły się ku niemu niczym lawina. Nikt,
kogo znał nie był tak trudny w rozmowie jak Aron. Czasami słuchał, ale wydawało się, jakby w ogóle nie
nadążał za tym, o czym mówił Niillas. Na koniec wtrącał swoje trzy grosze, które zmieniały całą postać
rzeczy. Jesienią zrobił się milczący, ludzie prawie zapomnieli, że przebywał pośród nich. Używali mowy
Samów tak, jak byli przyzwyczajeni. Tym razem jednak rozumiał więcej, niż sądzili.
- Myślę, że lubiłbym cię bardziej, gdybyś nie rozumiał naszego języka - rzekł Niillas. - Nie mieszaj się
w to, co jest pomiędzy Aile a Klemetem, Aronie!
- Aile jest dla mnie jak siostra. Dobry brat powinien troszczyć się o swoją siostrę.
- Aile nie jest z tobą spokrewniona.
Niillas wytrzymał groźne spojrzenie Arona. Nie dał się wystraszyć i nie uległ, jako że sam potrafił być
równie poważny co Norweg.
- Nie pozwolę, abyś wpłynął na zmianę jej decyzji, która po raz kolejny byłaby dla niej katastrofalna w
skutkach. Łatwo na nią wpłynąć. Klemet jest uczciwym mężczyzną, Aronie. Będzie dobrym mężem dla
Aile.
Aron nie uważał Klemeta za prawdziwego mężczyznę. Minie jeszcze wiele lat, zanim się nim stanie.
Rozumiał, iż syn Olego zafascynowany był Aile, lecz to nie wystarczyło. Musiał na nią zasłużyć. A Aile
powinna być pewna, że to jego pragnie. Innej możliwości nie może zaakceptować. Aron to właśnie miał na
myśli, kiedy powiedział, że traktuje ją jak siostrę. Byli ze sobą blisko. Więź ta nie mogła zostać zerwana ani
przez jej rodzonego brata, ani domniemanego wybawcę.
- Nie mąć w głowie Aile - prosił Niillas. - Nie kuś jej.
- Mam Ingrid - rzekł Aron. - Kocham ją. Obrażasz mnie, twierdząc, iż mógłbym traktować Aile w ten
sposób. Nie słyszałeś, co do ciebie powiedziałem?
- Powiedziałeś, że jest dla ciebie jak siostra. - Niillas skinął. - Ale bez względu na to, powtarzam:
trzymaj się z daleka od Aile. Pozwól jej samej podjąć decyzję. Sama potrafi myśleć. Pozwól jej zasmakować
szczęścia!
Aron nie odpowiedział.
- I nie rozmawiaj z nią za często o dziecku.
Aron mocno zacisnął zęby. Coś najwspanialszego, co było jego udziałem, to spojrzenia, które
wymieniali z Aile, rozmawiając o Maret. Wspominali krótki okres, który z nią dzielili, zarówno wspólnie,
jak i każde z osobna. Zastanawiali się też, jak się teraz miała. Zgadywali, jak może wyglądać i czego
zdążyła się już nauczyć. Tematem rozmów były także Ingrid oraz Stina. Aron dowiedział się wiele o dzie-
ciństwie Ingrid. O tym, jaka była, gdy dorastała, aż do momentu, w którym się poznali - jego Ingrid, jego
kobieta, jego ukochana.
- Aile jest na tyle dorosła, że jeśli nie będzie chciała rozmawiać ze mną o Maret, powie mi o tym sama
- rzucił cicho Aron. Z trudem opanowywał złość.
- Nie zwódź jej! To jedyna rzecz, o którą cię proszę.
Aron nie odpowiedział. Zamiast tego naciągnął czapkę na uszy i wyszedł.
Zimno ochłodziło palącą skórę na policzkach i czole oraz gniew, któremu nie pozwolił dotrzeć dalej
niż do powierzchni dłoni. Zacisnął pięści.
R
OZDZIAŁ
7
- Myślisz o Ingrid, prawda?
Aile zapytała Arona, a on ułożył kąciki ust w czymś, co można nazwać uśmiechem, mimo że nie trwał
dłużej niż kilka sekund.
Przypadek sprawił, iż Aile wpadła wprost na niego. Była w drodze do namiotu wuja Antego, aby z
nimi porozmawiać. Przebywanie w ich towarzystwie przynosiło jej ulgę i spokój.
Mimo nocy Ante wypasał stado na pastwisku. Obawiali się, że w okolicy polowało więcej
drapieżników niż jeden rosomak, którego złapał Niillas. Jeśli zwierzęciu udało się zabić renifera
przebywającego w stadzie, inne drapieżniki także były do tego zdolne, a nie mogli sobie pozwolić na stratę
kolejnych osobników.
W namiocie rodziców najczęściej było za ciasno. Mimo że Niillas przeniósł się do wuja, reszta żyła na
niewielkiej przestrzeni. Aile odzwyczaiła się od oczu śledzących każdy jej krok, jakby wciąż była
dzieckiem.
Niewiele umykało uwadze jej ojca. Od pół roku była dorosła. Mogła decydować sama o sobie i to było
wspaniałe. Grała na zwłokę. Teraz jednak musiała postępować zgodnie z oczekiwaniami rodziców. Chcieli
dla niej jak najlepiej, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała. Wiedziała, co na nią czekało na końcu drogi,
którą podążała, lecz nie musiała się spieszyć.
Bez przerwy uciekała przed przepełnioną troską bliskością w czumie rodziców i przemykała się do
namiotu Antego. Rodzice otaczali ją miłością, w najlepszym tego słowa znaczeniu, lecz coraz częściej czuła
się nią osaczona. W namiocie wuja pilnował ją jedynie Niillas. Była w stanie to wytrzymać, gdyż brat sam
nie był niewiniątkiem, więc nie budził w niej wyrzutów sumienia.
Wuj stał po jej stronie - tak samo jak Aron.
Lubiła rozmawiać z Aronem. Niczego od niej nie oczekiwał, więc mogła być z nim całkowicie
szczera. Żadnej z jej wypowiedzi nie oceniał jako zbyt szokującej. Jeśli nie rozumiał, prosił, aby mu
wytłumaczyła. Kiedy pytała, nie wahał się przyjść z odpowiedzią, i na odwrót. Aron akceptował ją taką,
jaką była. Brakowało jej Maret, podobnie jak i jemu. Kochał jej córeczkę prawie tak samo mocno jak ona
sama - mogła też opowiadać mu o swoich przyjaciółkach z Målselv bez obawy, że go to zmartwi albo
zasmuci. Miło wysłuchiwało się także jego marzeń związanych z Ingrid.
Nie spodziewała się na niego natknąć w środku zimno- niebieskiej, widnej nocy. Zorza polarna
wędrowała po niebie, a on stał twarzą skierowaną w stronę żółtozielonego światła. Aile również zachwycało
piękno zorzy, lecz nie stała na wzgórzu, przemarzając do szpiku kości tylko po to, aby móc ją podziwiać.
- Ingrid. Przywiozę ją tutaj - powiedział Aron z przekonaniem. - Do was. Zostałem przyjęty z
otwartymi ramionami, więc ona spotkałaby się z równie przyjazną reakcją. Jest przecież twoją
przyjaciółką...
- Ojciec nigdy nie pozwoli na to, żebyś przebywał tu razem z nią - powiedziała Aile, kręcąc głową.
Aron nie rozumiał sposobu myślenia jej rodziny.
- Wie, kim jest. Niektórzy zresztą by ją rozpoznali. Ingrid to siostra gospodarza Jakobvollen. Mój
ojciec nigdy zbyt dobrze nie dogadywał się z posiadaczami ziemskimi.
Westchnęła. - Sama przysporzyłam mu zbyt wiele zmartwień.
Aron otoczył ją ramieniem i poklepał przyjaźnie po plecach.
- Nie poruszają już więcej tego tematu - utrzymywał Aron.
- Skąd wiesz, o czym rozmawiają?
- Słucham - odpowiedział. - Zaczynam rozumieć wasz dziwny język. Niezwykłe, czego można się
nauczyć, kiedy zachodzi taka potrzeba.
- Czy ludzie zdają sobie sprawę, że rozumiesz wszystko, o czym mówią? - spytała Aile.
- Nikt poza Antem i Niillasem. - Roześmiał się. - Ciągle mówią dokładnie to, co o mnie myślą, kiedy
jestem obok. Jednak nie mam im tego za złe i nie chciałbym, aby trzymali język na wodzy.
- Słyszysz niekorzystne rzeczy na swój temat?
Akurat na to pytanie nie odpowiedział. Aron niechętnie mówił o samym sobie, za wyjątkiem czasu,
kiedy miał w zanadrzu niesamowite opowieści, którymi potrafił zauroczyć większość słuchających. Był
atrakcją podczas przesiadywania przy ognisku w smutne, zimne wieczory. Wówczas jego historie były tak
żywe i sugestywne, iż słuchacze czuli na ramionach palące słońce i spragnione krwi komary.
- Twój brat ostrzegał mnie, żebym się do ciebie nie zbliżał - powiedział, obejmując ją ramieniem. Jego
cichy śmiech sprawił, że obydwoje się zatrzęśli, gdy uzmysłowił sobie, jak niemądry był niepokój jej brata.
- Niillas poprosił cię, abyś trzymał się ode mnie z daleka? - Aile nie wierzyła w to, co usłyszała.
- Tak właśnie zrobił - potwierdził Aron. - Ale miał swoje powody.
Aron stanął w obronie jej brata, mimo że dopiero co zostawił Niillasa w złości z tego właśnie powodu.
Wtedy sądził, iż Niillas zachował się niewłaściwie. Nietrudno było opowiedzieć się po obydwu stronach.
Aron potrafił działać dyplomatycznie. W stosunku do Aile był szczery. W każdym razie przez większość
czasu.
Właściwie był sobą w pełni, tylko przebywając z Ingrid.
- Troszczy się o ciebie - rzekł Aron z największym przekonaniem, na jakie potrafił się zdobyć.
Zorza polarna przesuwała się w ich kierunku. Wskazywała na niego, jakby wiedziała, że żonglował
pomiędzy prawdą a swoim własnym przekonaniem.
- Brat powinien dbać o swoją siostrę. Gdybym ją miał, robiłbym dokładnie to samo co Niillas.
Wciągnął powietrze.
- Do diabła, Aile, żałuję, że nie rozprawiłem się z tym gnojkiem nad fiordem, kiedy miałem taką
możliwość. Byliśmy tam tylko on i ja, sami w łodzi, na morzu, razem z dzieckiem. Nie miałby szans.
- Nie jesteś moim bratem.
- Szkoda - powiedział i oparł brodę na jej głowie.
Była niższa od Ingrid. Bardziej wiotka. Sprawiała wrażenie lekkiej i niepowtarzalnej niczym płatek
śniegu. Nie chciał nawet myśleć, że miałaby należeć do Klemeta z płytkim spojrzeniem, którego Aron nie
był w stanie znieść. Na pewno znajdzie się ktoś, kto lepiej by się nią zajął i kogo Aron polubiłby trochę
bardziej. Mężczyzna, z którym mógłby się zaprzyjaźnić. Klemet Olsen zerkał na niego z ukosa i był
beznadziejnie zazdrosny. Jeśli uda mu się pojąć Aile za żonę, w końcu nauczy się rozdzielać mężczyzn na
tych, którzy byliby dla niej niebezpieczni i tych, którzy tacy nie są.
- A co takiego zrobiłbyś Hansowi? - Aile zażądała odpowiedzi.
Hans.
Imię to nadal nie chciało przejść mu przez gardło. Nie miał możliwości, aby wspomnieć je od lata.
Nie, odkąd rozmawiał z Hansem twarzą w twarz. - Wrzuciłbym go do morza - powiedział Aron bez
wahania.
Aile uśmiechnęła się, ale kiedy nie dorzucił niczego, aby zaznaczyć, iż żartował, zaczęło do niej
dochodzić, że był śmiertelnie poważny. Siedziała bez ruchu. Następnie zaczęła drżeć, ale on zrzucił winę na
chłód.
- Bezpiecznie dotarłbym łodzią aż do Tromsø, nawet jeśli wyrzuciłbym go za burtę - zapewnił Aron. -
W lodowato zimnej wodzie nie wytrzymałby długo. Być może byłoby to zbyt litościwe, ale przywiózłbym
Maret bezpiecznie do miasta. Znam się trochę na łodziach, Aile. Byłem w tak wielu miejscach, parając się
przeróżnych zajęć i spotykałem na swej drodze skrajne typy ludzi.
Aile wciąż drżała. Jego wnętrze było bardziej przerażająca niż zjawa. Dobrze, że na koniec zamilkł,
nie dodając nic więcej.
Roztarł jej ramiona, zanim uwięził ją w jeszcze mocniejszym uścisku. Wtedy znowu wydał jej się
członkiem rodziny albo dobrym przyjacielem. Strach ją opuścił. Trudno było uwierzyć, iż dopiero co
przyprawił ją o gęsią skórkę z grozy. W uścisku Arona nie było niczego przerażającego. Dobrze go znała.
Jego dotyk nie działał na jej ciało czy myśli. Nie w ten sam sposób, co pieszczoty Hansa. Nawet ostrożny
dotyk Klemeta sprawiał, iż czuła więcej.
Dobrze było wiedzieć, że nie zatracała się dla każdego mężczyzny, który dotykał jej skóry albo tulił ją
do policzka. Przez moment zmartwiło ją to, że w dziwny sposób również Klemet wywoływał w niej te od
dawna zapomniane odczucia.
- Ale może lepsze było to, co zrobili twoi bracia - ciągnął cicho Aron. Nie potrafił zgadnąć, gdzie
powędrowały myśli Aile.
- Będzie o tobie myślał. Jak mógłby cię zapomnieć? To diabeł wcielony, ale sądzę, że był do ciebie
przywiązany, moja przyjaciółko. A każdego dnia, kiedy pożałuje, że oślepł na jedno oko, przypomni sobie,
co zrobił źle. W ten sposób zapamięta, że tchórzostwo nie popłaca.
Aile życzyła sobie, aby być równie mściwą, lecz nie mogła się mierzyć z braćmi czy Klemetem. Albo
Aronem. Najbardziej było jej żal Hansa. Czasami wciąż ciepło o nim myślała.
- Czy twoje miejsce nie jest przy którymś z ognisk w obozie, Aronie?
Usłyszeli pytanie, ale Aron nie opuścił miejsca u boku Aile, zwłaszcza gdy rozpoznał postać po głosie
oraz sylwetce. Uśmiechnął się, ale w spojrzeniu, które posłał Klemetowi, dostrzec można było złowrogie
ogniki. Tak wiele złego czyhało w ciemnościach. Tej nocy zresztą równie dobrze mógł wziąć Klemeta za
trolla.
Aile nie ruszyła się z miejsca, lecz poprosiła, aby Aron ją puścił.
- Zorzy nie da się obserwować z wnętrza namiotu - powiedział Aron niewinnie.
- Wracam do siebie - rzekła Aile, pozostawiając ich samych.
Wydawało jej się, że w oczach Klemeta dostrzegła rozczarowanie. Nie chciała tego. Musiała jednak
słuchać głosu własnego serca, a nie tylko zadowalać wszystkich innych. Nie zamierzała jedynie
podporządkowywać się woli mężczyzny.
Aron nie posłuchał rozkazu, który Klemet wysłał mu swoim spojrzeniem. Nie wspomniał, że Aile
dopiero co przyszła z namiotu rodziców. Klemet nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, czego przed
chwilą był świadkiem. Na pewno nie przyjdzie mu do głowy, aby rozpowiadać - choćby Niillasowi, że
podczas zorzy polarnej dziewczynę, do której się zalecał, znalazł w ramionach Arona.
Aron stał jeszcze przez długą chwilę.
Myślał o Ingrid.
- Ten mężczyzna jest niebezpieczny, Aile - stwierdził ostro Klemet.
Nie chciała go słuchać. - Jest dla mnie jak brat.
- Być może. Ale mimo to jest niebezpieczny.
- Nie mam zamiar kłócić się z tobą o Arona - powiedziała Aile, chwytając jego ręce poza obrębem
namiotu.
- Nie teraz. Ani kiedykolwiek. Jest tylko i wyłącznie moim przyjacielem. I moim bratem. Jeśli masz
zamiar stanąć między mną a Aronem, nic z nas nie będzie.
- Mówię tylko o tym, co widziałem - naciskał.
- Masz przywidzenia - zapewniła go.
Klemetowi chodziło o coś innego, ale nie śmiał powiedzieć prawdy. Kochał Aile. Nic nie mogło tego
zmienić. Jednak Aron nie będzie mieszkać u nich wiecznie. Klemet wiedział, jakim typem człowieka był ten
mężczyzna. Aron brał to, co chciał, i ruszał dalej, nie oglądając się za siebie.
Klemet za punkt honoru wyznaczył sobie dopilnowanie, aby Aile nie przytrafiło się nic złego. Mogła
nazywać go bratem tyle razy, ile miała ochotę, a jej rodzina mogła być wobec niego miła i serdeczna, lecz
skrzypek był w stanie zranić ich wszystkich.
Klemet nie pozwoli mu się zaślepić. Był czujny i cierpliwy.
Johan rozmówił się z Aile w cztery oczy. Nie było łatwo tego zaaranżować, ale Maret wyprawiła
synów z namiotu, a sama wybrała się po wodę do źródła, które nigdy nie zamarzało. Źródło zadecydowało
zresztą o rozbiciu obozu akurat w tym miejscu. Gdyby Maret nie wywierała nacisku na męża, rozmowa
zostałaby odroczona.
Ojciec Aile przez całą noc był na zewnątrz. Nie odnaleźli innych rosomaków, natomiast usłyszeli
wilki. Na kilka godzin zapadł w sen. Po przebudzeniu Maret nieśmiało wytłumaczyła, iż nadszedł czas, aby
wezwał do siebie córkę. Oczywiście mogła to zrobić sama, ale to on był ojcem. Tak było najlepiej.
- Przejdę od razu do rzeczy, córko - rozpoczął poważnie, stojąc z Aile twarzą w twarz tak, aby nikt nie
był w stanie usłyszeć, o czym ze sobą rozmawiali.
- Czy możemy liczyć na to, że wyjdziesz za mąż za Klemeta przed wiosenną wyprawą?
- W tym roku? - zdziwiła się.
Ojciec nie odpowiedział. Sądził, że nie okazywała należytego szacunku, a sama Aile zrozumiała, jak to
zabrzmiało, kiedy kończyła zadawać pytanie. Wtedy słowa zostały już wypowiedziane.
- Nie to chciałam powiedzieć - zapewniła. - Wiem, że to jest... postanowione. Zdaję sobie sprawę, że
do tego dojdzie. I akceptuję to. Jednak w dalszym ciągu przyzwyczajam się do tej myśli, ojcze.
- Minęła połowa lata, cała jesień oraz najciemniejsza część zimy, a ty wciąż nie nawykłaś do tej myśli,
dziecko. Ile czasu według ciebie jeszcze potrzebujesz?
- Do następnej wiosny? - błagała.
- Czyżbyś go jednak nie chciała?
Johan próbował ją zrozumieć, ale dziewczęcy rozum był dla niego zupełnie nieodgadniony. Nie miał
ochoty narzucać jej mężczyzny, którego nie brała pod uwagę, jednak z jego obserwacji wynikało, że ona i
Klemet dobrze myśleli o sobie nawzajem. Zeszłego lata wytworzyła się między nimi pewna zażyłość, a
Klemet otaczał ją szczególną troską. Nawet kiedy jego ojciec poddawał w wątpliwość, czy syn powinien
wziąć Aile za żonę, chłopak postawił na swoim. Chciał tylko Aile, żadnej innej.
Doszło do porozumienia i podjęcia decyzji. Wszyscy oczekiwali wesela na Wielkanoc. Jeśliby
zwlekali, rodzina Klemeta mogłaby się poczuć urażona. Stwierdziliby, że chłopak daje się zwodzić. Tak
zresztą rzeczywiście mogłoby być! Johanowi nie podobała się ta myśl.
- Uważam, że jest za wcześnie - odpowiedziała Aile.
- Nie jesteś już niczego nieświadomym dzieckiem, Aile.
Ojciec użył najłagodniejszych słów, jakie udało mu się
znaleźć. Wciąż walczył z zaakceptowaniem prawdy, iż jego jedyna córka obcowała z Norwegiem i
urodziła jego dziecko. Nie była już dzieckiem. Należało spojrzeć prawdzie w oczy. Mogła wyjść za mąż nie
udając nietkniętej.
Takie było jego zdanie - i za to się nienawidził.
Aile była jego córką i miała prawo do odmówienia wszystkim mężczyznom, którzy jej się nie
podobali. W jego obowiązku leżała ochrona zarówno jej, jak i jej prawa do ich odrzucenia. Jednak temu
kawalerowi odpowiedziała już raz twierdząco. Na jakie huśtawki humoru miał jej pozwalać?
- Chciałabym go dobrze poznać - odpowiedziała Aile zgodnie z prawdą.
- Czy innego znasz lepiej?
Johan nigdy nie miał lepszej okazji do zadania tego pytania.
- Nie - powiedziała szczerze. - Właśnie tu popełniłam błąd, ojcze. Jeśli pozwolisz mi to porządnie
przemyśleć, już nigdy cię o to nie poproszę. I nigdy więcej nie zhańbię rodziny.
W jaki sposób Johan mógłby jej odmówić, skoro tak przedstawiała sprawę?
Tej nocy Johan i Maret leżeli blisko siebie, tak jak sypiali od pierwszej nocy po ślubie. Ona zwrócona
plecami w kierunku jego klatki piersiowej i objęta jego ramionami. Mimo że twarz miała odwróconą w
drugą stronę, byli w stanie cicho rozmawiać. Nikt inny nie słyszał słów, które wymieniali w największej
tajemnicy.
- Nie zamierza za niego wyjść na Wielkanoc - powiedział Johan.
- Czy ona tego nie rozumie?
Maret była zrozpaczona, ale nie pozwoliła dojść do głosu panice.
- Nie chcę, żebyś mówiła cokolwiek Aile. Nie będziemy jej do niczego zmuszać.
Maret uważała, że Aile powinna usłyszeć, co uważał i miał do powiedzenia jej ojciec. Powinna też być
świadoma, jak szczera była miłość ojca wobec niej. Postąpiły niesprawiedliwie - również Maret - kiedy
utrzymywały go w niewiedzy o dziecku Aile. Po wszystkim Maret zrozumiała, iż oszukała męża i z tego
powodu świadomość ta położyła się głębokim bólem w jej sercu. Dziesiątki razy powtarzał, że jej wybaczył.
Udowadniał to równie często. Nie za pomocą wielkich gestów, lecz drobnych, pełnych miłości czynów,
które rzeczywiście coś znaczyły. Serce Johana było naprawdę wielkie.
- Nie wolno jej wrócić do fiordu - rzuciła Maret w ciemność. - Niillasowi także - dodała z rozmysłem.
- Być może my także nie powinniśmy więcej przenosić się w tamte okolice. Wszystko może się wydarzyć
podczas zimy. Mógłby na przykład zginąć!
Johan dużo o tym myślał. Często życzył śmierci draniowi, który zrobił dziecko Aile, ale to nie
zmieniłoby wydarzeń, które miały miejsce. Wszyscy wiedzieli o Aile. A dziecko żyło, mimo że nie
mieszkało wśród nich i nie przypominało swoją obecnością o hańbie Aile. Ich hańbie.
Często myślał o dziecku, lecz nigdy nie zamierzał go zobaczyć.
- Musimy także trzymać ją z dala od Målselvdalen - Johan wyszeptał delikatnie do ucha żony. - Nie
może mieć styczności z dzieckiem!
- Niillas polubił córkę Olego - zauważyła Maret, nieprzychylna zaniechaniu dziecka, które sama
trzymała w ramionach i które zdążyła pokochać. Łatwiej było rozmawiać o Niillasie. - Jednak on nie
przejmie twoich obowiązków - ciągnęła żartobliwym tonem, aby złagodzić ton rozmowy. - Nigdy nie
poznałem bardziej powolnego zalotnika niż nasz syn. Mógłbyś rozmówić się z Olem o jego córce i wypytać,
co dziewczyna o nim myśli. W końcu przyjęła futro rosomaka. To musi coś znaczyć!
- Ole mógłby znaleźć wielu mężczyzn dla Brity - rzeki Johan posępnie.
- Potrzebuje tylko jednego - odpowiedziała pewnie Maret. - Niillas ma wiele zwierząt. Mogę dać mu
jeszcze dużo więcej - z mojego własnego stada. Chyba, że zechcesz podarować mu kilka swoich.
Johan słuchał. Od dawna nie uznawał podziału na to, co było jego, a co należało do jego żony. Nie
przypuszczał, że rozumowała w tych kategoriach. Przy następnej okazji przypomni jej, że dała mu do
zrozumienia, iż oddała swoją rękę chciwemu mężczyźnie.
- Zasugerujemy im, że nie oczekujemy, że wniesie ze sobą posag - kontynuowała Maret. - Wystarczy,
jeśli podarują jej renifera. A Niillas przeniesie się do ich namiotu. Niczego nie stracą, a jedynie przybędzie
im rąk do pracy. To wszystko ma sens, o ile Klemet i Aile nie pobiorą się tej wiosny.
Johan milczał.
- Możemy powiedzieć, że będzie najlepiej, jeśli Niillas, który jest najstarszy, pobierze się pierwszy. W
ten sposób Aile nie zostanie uznana za mało zdecydowaną.
- Zapomniałem, jak niebezpiecznie sprytna jesteś, Maret - przyznał. - Co jeszcze zdążyłaś zaplanować?
Wzięła oddech.
- Jeśli Ante i Niillas odłączą swoje renifery od naszych, a Ole pójdzie za ich przykładem, powstanie
duże stado. Niżej położone pastwiska w okolicy fiordu będą niewystarczające. Reszta z nas będzie
przychylna temu, abyśmy nie zabierali ze sobą tak wielu renów do letniego obozowiska.
- Tak uważasz? - westchnął Johan.
Potwierdziła.
- Będą mieć więcej zwierząt niż obecnie. Przyda im się j pomoc. Może Isak powinien do nich
dołączyć. I Aile.
Maret wymieniła wszystkich tych spośród bliskich jej j osób, którzy spodziewaliby się zastać wrogów
we fiordzie.
Miejsce letniego obozowiska nigdy nie było dla nich kłopotliwe. Teraz jej własny głos przepełniony
był troską. Niepokoiła się przeprowadzką.
- My także potrzebujemy rąk do pracy - zauważył Johan.
- Nie tak wielu. A Ante zadba o Aile. Ona i Isak mogą zamieszkać razem w namiocie Antego. Nie
byłoby w tym nic nieodpowiedniego. Poza tym otrzyma możliwość bliższego zapoznania się z Klemetem.
Czy nie tego właśnie chciała?
Było tak, jak Aile powiedziała Johanowi.
- Zawsze musieli dzielić towarzystwo z nami – rzekła z troską w głosie.
Wtedy Johan zrozumiał, jak sobie wszystko wyobrażała. Zawsze był kilka kroków za żoną, a podczas
gdy jego myśli krążyły wokół danego problemu, ona natomiast trafiała w sedno.
- Musieliby kierować się na zachód, w górę doliny. Może do Lenvik. Tam nic złego nie może się
przydarzyć naszym dzieciom, Johanie.
- Zastanowię się nad tym - obiecał. – Porozmawiam o tym z Olem.
Maret splotła swoje palce z palcami męża. Zasnęła z głową na jego ramieniu, z jego ciałem tuż przy
swoim. Na świecie nie było bezpieczniejszego miejsca niż ramiona Johana.
Aile przysłuchiwała się dźwiękom ich głosów. Niemożliwe było zrozumienie, o czym mówili, gdyż
słowa ginęły w płomieniach liżących grube kłody drewna w ognisku.
Nie żal jej było, że nie wiedziała, o czym dyskutują rodzice, choć przysłuchiwanie się ich szczerym i
pełnym miłości rozmowom było miłe. Rytuał ten towarzyszył jej podczas całego dzieciństwa, ale aż do
zeszłego roku nie zdawała sobie sprawy z tego, jacy byli razem szczęśliwi. Rzadko które małżeństwo
cechowała podobna bliskość. Obserwowała mężów i żony, którzy nie rozmawiali ze sobą z takiego, czy
innego powodu.
W namiocie jej rodziców nie słychać było kłótni. Rozmawiali tylko i śmiali się. Poruszali się jednym
rytmem pomiędzy futrami. Kiedy już skończyli się poruszać, śmiali się.
Nigdy jednak nie czerwieniła się z tego powodu.
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się kochali. Nie, zanim sama nie poznała smaku tego uczucia.
Wtedy stali się kimś więcej niż tylko jej rodzicami.
Ich głosy sprawiły, iż zasnęła. Tak długo jak jej rodzice prowadzili rozmowy w namiocie, zło nie
miało do niej dostępu.
Zatroszczą się o nią.
Zadbają o wszystkie swoje dzieci.
Pierwszego dnia Wielkanocy 1875 roku, Brita Olsdatter wyszła za mąż za Niillasa Johanssona w
kościele w Jukkasjärvi.
Kiedy para młoda schodziła kościelnymi stopniami jako mąż i żona, u ich stóp stał czarnowłosy
mężczyzna, przygrywając im na skrzypcach marsza weselnego. Zaczęło się spokojnie, ale potem robiło się
coraz bardziej dziko, tak jakby grajek próbował pozbawić ich oddechu.
Nikt z obecnych nie miał nigdy okazji słyszeć czegoś podobnego, lecz każdy snuł swoje domysły.
Wielu szeptało, że było to bluźnierstwo, wysoce nieodpowiednie przy tak ważnym wydarzeniu w życiu
dwójki młodych ludzi. Wszyscy sądzili, że skrzypce należały do samego diabła.
Niektórzy posunęli się tak daleko, że rozpowiadali, że na wzgórzu kościelnym grał szatan we własnej
osobie, aby zaraz zniknąć, nie pozostawiając wskazówki, gdzie się podział.
Aile opowiedziała te historie Aronowi.
Zaśmiał się. Otworzył futerał, aby wyjąć kosztowne skrzypce, zanim zagrał dla niej jeszcze bardziej
bluźniercze melodie.
Muzyka poniosła jej myśli do Målselv.
Do Maret.
Wkrótce miała nadejść wiosna.
R
OZDZIAŁ
8
Wstrzymali oddech. Płomień przyjemnie palił się w kominku, a w całej kuchni było ciepło i miło.
Drewniane ściany kradły większość światła, pochodzącego z jedynej parafinowej lampy, która wisiała pod
sufitem i ze świec łojowych na stole. Mimo iż na zewnątrz było widno i na dobre rozgościła się wiosna, w
środku panował półmrok.
Przetrwali zimę.
Oczywiście w tym roku nie mieli tyle chleba, co zawsze. Częściej gotowali też zupę niż kaszę. Teraz,
kiedy wkrótce mieli rozpocząć siew, musieli zaciągnąć pożyczkę na ziarno. Pole Stiny tym razem także nie
miało zostać nim obsiane. Iver twierdził, iż sprytnym ruchem było zasadzenie ziemniaków tak wysoko i
daleko od rzeki, gdzie mróz skuwał ziemię w pierwszej kolejności. Wyciągali wnioski z każdego, fatalnego
w skutkach błędu.
Halvor czytał ustępy z biblii. Przeglądał ją przez całe popołudnie i wydawało się, że znalazł w niej
odpowiedzi na dręczące go pytania. Lisa siedziała na fotelu bujanym obok kominka. Gdyby nie była to
niedziela, zabrałaby się za cerowanie, robienie na drutach, łatanie albo szycie. Teraz dłonie spoczywały na
kolanach, odpoczywając, a widok ten był dla niej tak samo dziwny jak dla innych, którzy to widzieli. Ingrid
i Stina klęczały na kolanach na podłodze, narażając się na wiosenne przeciągi, próbując namówić Maret do
utrzymania się na chybotliwych nóżkach. Znajdowały się w odległości kilku łokci od siebie, zachęcając
dziecko do chodzenia.
- Podejdź do cioci, malutka!
Ingrid zachowywała się niemal jak mruczący kot. Robiła miny, które równie dobrze mogły wystraszyć,
jak i zachęcić. Ręce trzymała w taki sposób, że dziewczynka rozumiała, iż szła prosto w jej objęcia. Maret
nie obawiała się upadku. Jeśli Ingrid nie udałoby się jej złapać na czas, pozostawała jeszcze Stina. Podniosła
dziewczynkę z pozycji siedzącej i trzymała ją, najpierw asekurując za pas, a następnie pozwoliła małej
chwycić się swoich rąk. Maret kołysała się jak wierzba na wietrze.
- Pozwól dziecku odpocząć! - westchnęła Lisa, nie przestając jednak obserwować dwóch młodych
kobiet z błyskiem w oku. Zresztą nie miała niczego innego do roboty, bo po obiedzie zostało już
posprzątane. Wciąż pozostawało jej sporo czasu do przygotowania kolacji, a podczas cichych, wieczornych
godzin w niedziele miała tyle obowiązków, że nie chciała zaprzątać sobie nimi głowy.
Gdyby Halvor czytał Biblię na głos, mogliby posłuchać wszyscy, ale on postanowił zatrzymać jej
słowa dla siebie. Lisa nie była całkiem pewna, czy w ogóle ją czytał. Wydawał się nieobecny duchem i być
może księga stanowiła jedynie wymówkę wobec rodziny.
- Niech dziecko spróbuje podejść do Lisy!
Schyliła się w fotelu, mówiąc wprost do dziecka. Lisa nie sprawiała wrażenia, aby była specjalnie
przeciwna pomysłowi, żeby dziewczynka do niej podeszła. W zeszłym roku zdecydowanie była za tym, aby
malutka Maret wróciła do swej prawdziwej matki. Potrzebowała czasu do oswojenia się z myślą, iż Maret
była teraz częścią ich rodziny.
Halvor bez mrugnięcia okiem zaakceptował dziecko jako swoją wnuczkę - być może dlatego, że jego
część wciąż wierzyła, że dziewczynka rzeczywiście jest córką Ingrid. Jednak Lisie to nie wystarczyło. Nie
pomógł zapis w księdze kościelnej. Halvor powinien był być bardziej zdecydowany, lecz zawsze przejawiał
słabość w stosunku do Ingrid. Dziewczyna stale dostawała to, co chciała.
Stina opiekowała się dzieckiem w nocy. Z początku podchodziła do tego poważnie, później
przyprawiało ją to o śmiech. Teraz promieniała. Lisa nigdy nie widziała jej tak pięknej, natomiast Iver był w
nią tak zapatrzony, iż niemal robił tym szkodę innym.
Lisa często czuła się tym zakłopotana, podobnie jak Stina, która nie chciała być poklepywana,
przytulana, a nawet całowana na oczach innych. W sypialni młodych również panowały określone zasady.
Iver jednak upodabniał się coraz bardziej do swojej matki i to właśnie teraz, kiedy był dojrzałym mężczyzną
i ciążyła na nim większa odpowiedzialność. Anna wywodziła swoje impulsywne usposobienie z okolic
Senji. Mieszkańcy wybrzeża różnili się od tych z wnętrza kraju i nikt w to nie wątpił.
Bez względu na to, co czuła wcześniej, Lisa polubiła dziewczynkę w trakcie zimy. Nie było innej
możliwości. Kto bowiem żywiłby urazę wobec malutkiego dziecka? Była błogosławieństwem i chowała się
wspaniale. Nic w niej nie wskazywało na to, iż spokrewniona była z Samami. Przez większość czasu Lisa
zapominała, że Maret nie była prawowitym mieszkańcem Jakobvollen i nie przyszła na świat w
gospodarstwie. W pewnym sensie była jej wnuczką, a Lisa sama nie była pewna, czy stanowiłoby
jakąkolwiek różnicę, gdyby mała była prawdziwą córką Stiny. Jako że Stina ledwie co ruszyła wieczorny
poczęstunek, Lisa nie zdziwiłaby się, gdyby ich własne, pierworodne dziecko było już w drodze. Maret była
w odpowiednim wieku, aby mogło się pojawić rodzeństwo.
- Chodź, malutka! - zachęcała Ingrid.
Maret sama puściła ręce Stiny, stawiając krok za krokiem. Po kilku sekundach zatrzymała się, zupełnie
jakby była zaskoczona możliwością poruszania się w ten sposób. Wydawało się, iż jeszcze nie pojmowała,
że stała wyprostowana bez konieczności przytrzymywania się. Ruszyła dalej. Maret szła na palcach. Cztery
kroki. Pięć. Siedem. Coraz szybciej i szybciej.
Praktycznie przefrunęła ponad deskami podłogi, a Ingrid musiała chwycić kraniec maty, aby ta nie
pofałdowała się, tworząc przeszkodę pod nogami dziewczynki. Jednak Maret nie zatrzymała się koło niej,
lecz zrobiła kilka kroków więcej, zanim kolana zaczęły się trząść pod okrąglutkim ciałkiem. Malutkie rączki
zdołały pochwycić pokrytą wełną nogę obok stołu i dziecko przytuliło się rozczulająco do kolana Ivera,
wydając z siebie wesoło: - Baba!
Delikatnie pogłaskał ją po jasnych kosmykach. Jego dłoń zakryła jej głowę niczym czapeczka. Twarz
Ivera rozświetlił szeroki uśmiech. Tej zimy oraz na wiosnę uśmiechał się częściej niż zwykle, chociaż
wydawało się, iż nie było ku temu szczególnych powodów. Iver posadził dziewczynkę na kolanach, co
wyjątkowo lubiła.
- Wspaniale sobie poradziłaś - powiedział.
Więcej pochwał nie rozdawał. Jak na niego i tak było to dużo.
- Baba! - powtórzyła zachwycona Maret, a mała twarzyczka rozjaśniła się, kiedy Iver podniósł
dziewczynkę.
Wymachiwała nóżkami, siedząc, prawie jakby wybierała się na kolejny spacer. Zaśmiała się tak, jak
tylko ona potrafiła to robić. Z jej gardła dochodziło wesołe guganie, a wszyscy, którzy się temu
przysłuchiwali, nie mogli powstrzymać śmiechu.
Iver nachylił się i ucałował jasne włoski małej, które Ingrid wcześniej przystrzygła. - Teraz możesz iść
dalej, urwisie - powiedział do Maret takim tonem, jakby rozmawiał z dorosłym. Nigdy nie wątpił, iż mała
dokładnie rozumiała, co do niej mówił.
- Wkrótce będziesz mogła pójść ze mną na pole, a z mamą i Ingrid na łąkę. Popatrzysz na małe cielaki.
- Teraz szczęśliwi wybrańcy będą musieli spełnić obietnicę! - dokończyła Lisa, przewracając oczami,
jednak ona również przepełniona była radością.
- Nie zdajecie sobie sprawy, jak to jest, kiedy niemowlę stawia pierwsze kroki.
- Umie chodzić! - powiedziała Stina ze łzami w oczach.
- Jest najzdolniejsza na świecie - zapewniła Ingrid, podnosząc się z podłogi.
- Wszystkie dzieci zaczynają chodzić, chyba że coś jest z nimi nie w porządku - powiedziała Lisa,
która uważała, że powinni zapanować nad sobą. Mimo to jej serce również wypełnione było radością z
powodu tego niewielkiego wydarzenia, które wprowadziło tyle światła tego niedzielnego popołudnia.
Halvor pozornie wciąż zajęty był książką, jednak wszystko widział. Zrozumiał, że dziewczynka, którą
nazywali jego wnuczką, bez względu na to, czy nią była, czy nie, postawiła dzisiaj swoje pierwsze kroki.
Postanowił zachować tę chwilę w pamięci. Kiedy nadchodziły ciężkie czasy, dobrze było przywołać
podobne wspomnienia. Człowiek mógł wówczas się nimi cieszyć, nie zamęczając otoczenia rozmową o
szarej rzeczywistości.
Nigdy by się do tego przed nikim nie przyznał, ale pamiętał pierwsze kroki wszystkich swoich dzieci.
Ingrid zaczęła chodzić najwcześniej, gdy miała dziewięć miesięcy. Była niespokojnym dzieckiem, które bez
przerwy próbowało wydostać się z kołyski. Jakub był podobny, lecz zaczął chodzić dopiero po roku.
Zarówno Ingrid, jak i Jakuba nie dało się zatrzymać, odkąd tylko samodzielnie zaczęli stawiać kroki. Jakub
był tak kłopotliwy, że gdy przebywał na dworze, zmuszeni byli trzymać go na sznurku. Miał wystarczająco
dużo miejsca, aby biegać, chodzić i podskakiwać, lecz uniemożliwiono mu wydostanie się poza ogrodzenie,
dojście do studni lub do rzeki. Ingrid wolała trzymać się matczynej spódnicy. Baczne spojrzenie Anny
wystarczało. Jako dziecko, Ingrid rzadko pakowała się w kłopoty.
Halvor westchnął niemal niedosłyszalnie. W myślach potrafił zatracić się w przeszłości, lecz człowiek
nie był w stanie odzyskać tego, co minęło. Mógł tylko podzielić wspomnienia na wesołe i smutne.
Jego bliźniaczy synowie, Ole i Iver, mieli siebie nawzajem od pierwszego dnia. Od razu zdali sobie z
tego sprawę. Od urodzenia chwytali powietrze, zupełnie jakby czegoś szukali. Tak długo jak trzymano ich
oddzielnie, byli niespokojni, niemal wystraszeni. Jednak gdy tylko położono ich w jednym kojcu, zwracali
się ku sobie nawzajem. Chwytali się za ręce podczas snu już od pierwszych godzin życia.
Ani on, ani Anna nie pojmowali tego, chociaż nie interweniowali. Wszystko było znacznie łatwiejsze,
o ile pozwalano bliźniakom robić to, na co mieli ochotę.
Minęło czternaście miesięcy, zanim postawili pierwsze kroki, lecz tylko dlatego, że Anna ich do tego
zachęciła, podobnie jak Stina i Ingrid postąpiły z Maret.
Ole i Iver zaczęli mówić później niż pozostała dwójka, jednak wiedziano dlaczego. Halvor nie uważał
tego za złe, że mieli swój własny język, zrozumiały tylko dla nich samych, lecz razem z Anną o tym
rozmawiali. Od maleńkiego wydawało się, iż bliźniaki rozumiały siebie nawzajem, dzieliły ze sobą
wszystko i nie chciały pozwolić innym wejść do swojego świata.
Zawsze spędzały czas wspólnie.
Oprócz dnia, kiedy utopił się Ole.
Halvor wielokrotnie zastanawiał się nad tym, czy Iver coś wiedział albo przeczuwał i czy gdyby był na
miejscu, zapobiegłby utonięciu brata. Czego jednak można się spodziewać po pięcioletnim dziecku?
Iver nie odzywał się prawie przez rok, po tym jak zginą] Ole. Skoro dorośli nie znajdowali odpowiedzi
na pytanie, kiedy Ole wróci z nieba, Iver nie miał im nic do powiedzenia przez wiele długich miesięcy.
Zwątpienie, które ogarnęło Annę było ogromne, lecz nigdy nie okazała go nikomu poza mężem.
Jakub i Ingrid w końcu przekonali brata, aby na nowo zaczął mówić.
Halvor nie pamiętał z tego wiele. Jego smutek był zbyt głęboki. Poświęcił się pracy, aby nie
pozostawić w głowie miejsca na myśli. Kiedy kładł się do łóżka zaraz po wieczornym posiłku, nie
wymieniali z Anną zbyt wielu słów, lecz szukali ukojenia w swoich ramionach. Małżonkowie powinni się
nawzajem wspierać. Między nimi nigdy nie padło złe słowo ani nie powstała uraza, gdy leżeli zwróceni
ciałami ku sobie. Umacniali radość i uśmierzali ból pięknem, będącym tylko ich udziałem. Na Boga, jak on
tęsknił za Anną!
- Postaw ją na podłodze, Iverze, żeby mogła jeszcze trochę pochodzić - zaproponowała Ingrid.
- Damy chcą, żebyś pospacerowała, smyku - powiedział Iver i pokręcił głową.
Wtedy Maret zrobiła to samo, identycznie jak on.
- A tak dobrze nam się razem siedziało. Poza tym jest niedziela. Czy przypadkiem nie powinno się
wtedy odpoczywać? Czy w wielkiej księdze nie jest napisane, ojcze, że siódmego dnia człowiek powinien
odpocząć?
Halvor nie odpowiedział, bo w tym samym momencie zaskrzypiały drzwi wejściowe. Po chwili
usłyszeli kroki w przedsionku i mocne pukanie do drzwi kuchennych.
Wszyscy obecni w kuchni wymienili między sobą szybkie spojrzenia. Nie oczekiwali gości. Na
zewnątrz było zimno, zresztą już od pewnego czasu, więc nie składano sobie wizyt. Even korzystał z drzwi,
kiedy rozpoczynało się jego wolne popołudnie, ale niczego innego nie przewidywali. Do okolicznych
gospodarstw po kwietniowych świętach przybyło wiele nowych dziewcząt, więc Even mógł łamać kolejne
serca. Nie potrafił zagrzać miejsca przy jednej. Jak tylko wybranka zaczynała wspominać o wspólnym
pokoju i pierścionku na palcu, szybko zmykał do innej.
- Proszę wejść - powiedział Iver.
Młode kobiety pospiesznie podniosły się z podłogi. Akurat zdołały poprawić spódnice i usiąść na
ławie, aby wyglądać, jakby siedziały tam od dawna, kiedy drzwi powoli się uchyliły.
- Bóg z wami! - pozdrowił ich Tollef Thomassen, sąsiad znad drugiego brzegu rzeki. Wahał się, ale po
chwili wszedł do środka, zamykając drzwi i uwalniając ich od przeciągu, który za sobą przyniósł.
- Bóg z wami - odpowiedzieli obecni w kuchni.
Tollef był w wieku Halvora, lecz jego gospodarstwo było mniej więcej dwa razy większe od
Jakobvollen. Ziemia rozciągała się dalej na zachód, natomiast od wschodniej strony oddzielało sąsiadów
wzniesienie. Mimo iż dzieliła ich rzeka, byli swoimi najbliższymi sąsiadami i często się nawzajem
odwiedzali, już odkąd byli małymi chłopcami. Życie obeszło się z Tollefem trochę łaskawiej niż z
Halvorem, lecz nigdy się w ten sposób nie porównywali.
- Usiądź, proszę - zaoferował Halvor.
Tollef usiadł na długiej ławie, która była wolna. Przekładał kapelusz między palcami i był wyjątkowo
milczący. Włosy mu się przerzedziły i cofnęły się w górę, zostawiając wysokie czoło. Jednak pośród
jasnobrązowych pasm nie dojrzeli śladu siwizny.
- Rzeka chyba nie podchodzi za wysoko? - zagadnął Halvor, zamiast zapytać w jakiej sprawie
przyszedł sąsiad.
- Teraz jest w sam raz - odparł Tollef. - Przeprawiam się bez trudności. Kilka dni temu nurt był gorszy.
Głęboko wciągnął powietrze. Ingrid miała złe przeczucia.
W twarzy Tollefa było coś mrocznego. Jego ramiona garbiły się, kiedy siedział, choć zazwyczaj jego
sylwetka była sztywna i wyprostowana. Gdyby po prostu przyszedł do nich w gości, przyprowadziłby ze
sobą żonę, chociaż rzadko składali im takie wizyty. Z pozostałymi sąsiadami sprawy miały się podobnie.
Odkąd umarła matka, mijało sporo czasu pomiędzy pojedynczymi wizytami w Jakobvollen. Mężczyźni
widywali się podczas wspólnej pracy na rzecz społeczności, ale kobiety w wieku Anny nie znajdowały już
powodu, aby ich odwiedzać, chyba że otrzymywały zaproszenie. Nie należeli do żadnych stowarzyszeń.
- Rzeka przesunęła trochę swoje koryto w kierunku naszych gruntów - rzekł Tollef, spoglądając w
powietrze.
Za tymi zwykłymi słowami kryło się coś niebezpiecznego. Słuchacze czekali na dalszy ciąg.
- Zmieniła bieg na ten sprzed około dziesięciu, dwunastu lat.
Halvor kiwnął głową. Pamiętał, jak rzeka meandrowała w ciągu jego własnego życia. Pod naporem
wody brzeg potrafił się szybko zapadać. Wiosną wiele gospodarstw traciło swe ziemie na rzecz rzeki. Ich
łąki były wydzierane przez płynącą wodę. Musiano się liczyć z taką ewentualnością, gdy grunty przylegały
bezpośrednio do niej. Kiedy rzeka nie zabierała ze sobą ziemi, wcale nie było lepiej. Ziemia potrzebowała
nawodnienia. Wielu zmuszonych było prowadzić strumyki wokół pól obsianych zbożem, aby uzyskać
plony. Jednak najrozsądniej było zadecydować samemu, niż zdać się na kaprysy rzeki.
- Pozwoliliśmy wzrastać uprawom aż do granicy z lasem, jak sam resztą wiesz - powiedział Tollef. -
W tym miejscu dno i tak wypełnione jest żwirem. - Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Halvora.
- Równie dobrze można by związać czymś ziemię - zasugerował Halvor.
Obydwaj skinęli, godząc się co do tej kwestii.
Maret siedziała na kolanach Ingrid zadziwiająco spokojnie. Trzymając dwa palce w buzi, przyglądała
się obcemu człowiekowi poważnym wzrokiem. Jedną piętą dotykała nogi Ivera.
- Jednak w tym tygodniu rzeka przesunęła swoje koryto - Tollef tłumaczył szczegółowo - znajdując
stary bieg. Zawadziła o las i kiedy woda miała najwyższy poziom, wydrążyła wysepkę.
Halvor przytaknął. Wiedzieli o tym.
- Niczego nie zauważyliśmy - dodał szybko Tollef. Wyjaśniał to, czego nie potrafili jeszcze zrozumieć.
- Zamierzałem się temu przyjrzeć na początku tygodnia, lecz miałem tyle innych spraw do załatwienia. A
potem rzeka cofnęła się, więc nie było już na co narzekać. Nie liczyłem się z tym, że mogła wyrządzić
poważne szkody.
Zamilkł na moment.
Nikt się nie odzywał.
- Najpierw przyszły tam dzieci - kontynuował, lecz teraz stało się jasne, że Tollef miał trudności z
opowiadaniem. Szukał oczu Halvora, wielokrotnie przełykając głośno ślinę. Usta otworzyły się, aby znów
się zamknąć, nie wydobywając z siebie dźwięku.
- Dzieci oraz psy - Tollef brnął dalej. - Rzeka zabrała ze sobą ziemię, która tam zalegała, z miejsca
niegdyś stanowiącego jej koryto. Nie wiem, jak mam to powiedzieć. Nie potrafię znaleźć żadnego
delikatnego sposobu...
Ingrid i Stina chwyciły się za ręce. Nie mogły wiedzieć, z jaką wiadomością przybył do nich Tollef.
Jedynie przewidywały, że było to coś strasznego.
Sąsiad spojrzał prosto na Halvora.
- Wydaje nam się, że znaleźliśmy szczątki Jakuba - powiedział Tollef.
R
OZDZIAŁ
9
Halvor się zachwiał, ale Ingrid od razu znalazła się tuż przy nim. Położyła ręce na jego ramieniu.
Ojciec odłożył Biblię na stół, lecz nie starczyło mu sił, aby ją zamknąć. Nieświadomie chwycił jedną z jej
chłodnych dłoni.
Przez głowę przebiegła mu myśl, iż ojciec nie powinien szukać wsparcia u córki, lecz nie był w stanie
się poruszyć. Wiele w Ingrid przypominało mu Annę, mimo że prawdopodobnie był jedyną osobą, która to
zauważała. Sama Anna bezustannie powtarzała, że Ingrid była tym dzieckiem, które najbardziej podobne
było do niego. Może właśnie dlatego uważali, że rozumieją się tak dobrze - nawet kiedy zawodziła go
swoimi bezmyślnymi i pozbawionymi rozsądku wyborami.
- Opowiadaj! - poprosił zachrypniętym głosem.
- Dzieci razem z psami natrafiły na kość, która znalazła się ponad powierzchnią w ciągu dnia...
Tollef nie opowiedział, że jeden z psów wrócił do gospodarstwa z kością w pysku. To on zorientował
się, iż kość ta należała do człowieka i sam przywołał pozostałe psy, zanim poszedł po Nilsa, najbliższego
sąsiada po jego stronie rzeki. Chłopak sąsiadów przebywał na dworze, bawiąc się z synem Tollefa. Dwaj
mężczyźni poprosili chłopców, aby ci pokazali im dokładne miejsce, w którym odnaleźli kości, po czym
pogonił ich z powrotem do domów. Chłopcom nie spodobało się to zbytnio, ponieważ zdążyli się zoriento-
wać, co zawierało ich znalezisko. Jednak ojcowie okazali się wyjątkowo surowi.
- Syn mój, Thomas, młodszy z chłopców, ma zaledwie dziesięć lat - rzekł Tollef. - Odnalazł dla mnie
to miejsce. Natomiast kiedy podłubałem trochę w ziemi, spostrzegłem resztę. Jest to człowiek, tyle mogę
stwierdzić z całą pewnością.
Tollef westchnął głęboko, nie wspominając o tym, że odnaleźli zaledwie pół nogi, należącej do
zmarłego człowieka. Nie natknęli się na czaszkę. Ponadto nie wiedział, czy znajdował się tam tułów. Nie
udało im się dokopać głębiej. Zarówno on, jak i sąsiad od razu pomyśleli o Halvorze z Jakobvollen.
Od razu uderzyła ich taka możliwość.
Rozsądek podpowiadał, aby Halvor obejrzał znalezisko na własne oczy. Wszystko od samego
początku. Tollef nie był człowiekiem, który potrafił opowiadać. Mógł użyć zbyt wielu słów, a mimo to
niektóre rzeczy pominąć. Zastanawiał się, czego sam by sobie życzył, gdyby szczątki należały do któregoś z
jego bliskich.
- Ach tak - powiedział Halvor, zdoławszy zachować spokój. - Jednak nie mamy pewności, że leży tam
właśnie Jakub...
Ingrid przymknęła oczy, ciesząc się, że ojciec powstrzymał się i nie zaczął histeryzować. Wiedziała, że
jego ciało było napięte do granic, a mięśnie w ramionach drżały. Panował nad swoimi reakcjami tak, że
zaczęła się bać, czy to dla niego nie za wiele.
Musiał być ktoś poza krewnymi w Senji, kto mógł potwierdzić, że historię o Jakubie wyjeżdżającym
do Kanady można było włożyć między bajki. Ojciec przyjął to natomiast za pewnik i kurczowo trzymał się
tej wersji.
- Znaleźliśmy tam pochwę na nóż - powiedział Tollef po chwili. Zaschło mu w ustach. Jednak zgłosił
się na ochotnika, aby wybrać się nad rzekę. Nils nie był chętny do przyniesienia złej nowiny. Zasugerował,
że Tollef znał Halvora najlepiej. Tak też się stało.
- Leży razem ze szczątkami. Wydaje mi się, że ją rozpoznaję. Dlatego uważam, że sam powinieneś na
to spojrzeć,
Halvorze.
Jakub był bardzo zręczny. Miał metalowe noże, do których dorabiał kunsztowne rękojeści, zarówno z
drewna, jak i kości. Dodatkowo sporządzał piękne pochwy, dopasowane do noży. Zdarzało się, iż wyrabiał
futerały na zamówienie. W ten sposób zarabiał dla siebie kilka szylingów. Jakub potrafił oszczędzać, lecz
nikt nie mógł dotknąć jego pieniędzy - dlatego jedynie on wiedział, ile ich posiadał. Trzymał szkatułkę, w
której przechowywał swoje oszczędności - taką, która przypominała skrzynkę podarowaną Ingrid.
Szkatułka przepadła razem z Jakubem.
- Niekoniecznie musi należeć do niego - przekonywał Halvor. Na jego czoło wstąpił zimny pot.
- Wszystko pozostawiłem tak, jak było - rzekł Tollef.
- Uważam, tak jak już powiedziałem, że powinieneś zobaczyć to na własne oczy.
- To nie musi być Jakub - powiedział Halvor.
W głosie ojca Ingrid dosłyszała ciche błaganie.
Iver wstał i przekazał Stinie Maret.
- Chodźmy - powiedział.
Ingrid i Stina wymieniły spojrzenia. Nie mogły wypowiedzieć ani słowa, choć je to bolało, ciążyły na
nich obietnice złożone dawno temu. Wyraz ich oczu mówił, iż przez to także uda im się przebrnąć. Musiały
tylko trzymać się razem.
Halvor wstał. Jego ruchy były wyjątkowo powolne. Biblia pozostała otwarta na stole.
Ingrid usłyszała jak mówi, że pójdzie z nimi.
- To nie widok dla kobiet - rzekł Tollef, pokręciwszy głową. Ściskał kapelusz pomiędzy palcami.
- Pójdę z wami - powtórzyła.
- Czy jesteś tego pewna? - zapytał Halvor.
Ingrid była pewna. Wybrała się z nimi ze względu na ojca. Kogokolwiek by tam nie odnaleziono,
ojciec obawiał się, że chodziło o Jakuba. Nie wyrzekł tego na głos, ale kurczowo uczepił się nadziei, mimo
że zawsze rozważał możliwość, iż Jakub mógł utonąć. Anna nie przyjmowała takiej ewentualności. Jej serce
zrobiło się odrobinę lżejsze po raz pierwszy, kiedy ktoś napisał z Ameryki, że widział Jakuba.
Ingrid żałowała, że nie było listu z Kanady, który mogłaby im pokazać. Oszczędziłoby im to tylu
zmartwień. Teraz była w stanie jedynie łagodzić ból i pocieszać ojca.
- Jakub był moim bratem - rzekła, ubierając kurtkę i szal. Nie zamierzała dramatyzować. Większość
przesadzała, kiedy poruszała się po cienkiej granicy między prawdą a kłamstwem. Chodziło o to, by nie
mówić zbyt wiele.
Iver zabrał wszystkich ich własną łodzią. Od kilku dni Ingrid nie chciała pływać po rzece, bez względu
na to, jak spokojna była albo jak zręczny był człowiek przy wiosłach. Jednak tym razem nie narzekała.
Wspominała poprzednie wycieczki łodzią, które były tak wyraziste, że niemal ogarnęły ją duszności. Na
szczęście wychodzili już na ląd. Sądziła, że wytrzyma drogę powrotną, gdyż ta mimo wszystko nie trwała
dłużej niż kilka minut.
Iver wraz z ojcem wyciągnęli łódź na ląd. Ingrid wyskoczyła z niej, obchodząc się bez niczyjej
pomocy. Zresztą i tak nikt nie wpadł na to, by podać jej rękę. Następnie podążyli w ślad za Tollefem. Nie
odzywał się, ale nie było to konieczne. Sąsiad Nils, który trzymał wartę, zauważył ich, zanim nadeszli.
Siedział na olsze, która niewątpliwie zwaliła się zeszłej jesieni. Podniósł się, ściskając dłoń Halvora.
- Nie ma żadnej pewności, że to jest twój syn - powiedział.
Halvor to docenił.
Las rósł bardzo gęsto w miejscu, w którym stali. Pomiędzy pniami panował mrok, a poszycie zarastały
paprocie i wierzbówki. Halvor podszedł do miejsca rozkopanego przez sąsiadów. Tuż poniżej wierzchniej
warstwy ziemi widać było wyraźnie ślady po dawnym biegu rzeki. Kamienie na dnie miały obły,
zaokrąglony kształt i zmieszane były ze żwirem. Kucnął, aby przyjrzeć się temu z bliska.
Ingrid stała w pewnej odległości, lecz mimo że zatrzymała się na wzniesieniu, miała lepszy widoku,
niż by sobie życzyła. Drżała, zakładając ręce na piersi, ale wciąż marzła. Być może nie powinna była im
towarzyszyć. Mogła namówić Stinę, aby ta z nią popłynęła. Albo Stina powinna była przekonać ją, aby
pozostała w domu.
Iver objął jej ramiona, ściskając je lekko dłońmi. Prawdopodobnie sam w tym momencie potrzebował
bliskości drugiego człowieka.
Brat bardzo się zmienił tej zimy. Ojciec z zadowoleniem dostrzegł, że Iver dojrzał. On i Stina
naprawdę starali się żyć ze sobą w zgodzie. Ingrid zdawała sobie sprawę, że Stina w dalszym ciągu myślała
o Johannesie, mimo że słowem o nim nie wspominała. Sprawowała się dobrze jako żona. Iver wyglądał na
szczęśliwego. Lubiła myśleć, że zmienili się za sprawą malutkiej dziewczynki. Maret otaczało jej własne,
wewnętrzne światło - człowiekowi nie mogły krążyć po głowie złe myśli, kiedy dziewczynka była w
pobliżu.
Usłyszała, jak Iver głęboko wciąga powietrze. Bał się, że ciało mogło należeć do Jakuba jednak na
żałobę było jeszcze za wcześnie. Nie mogła na razie wypowiedzieć słów, które ulżyłyby ojcu oraz bratu.
- Niewiele z tego pozostało - powiedział Tollef, trzymając się z dala od makabrycznego znaleziska.
- Przykro mi, Halvorze - dodał, mimo że nie było w tym jego winy.
Kości leżały w nieładzie. Ingrid wątpiła, czy zorientowałaby się, że chodzi o człowieka, gdyby to ona
natrafiła na szczątki. Zdecydowanie powinna była zostać w domu.
- Tu leżą przedmioty należące do zmarłego.
Tollef wskazał na skórzany pas, który zachował się w zdumiewająco dobrym stanie. Zaczepiona była o
niego pusta pochwa na nóż. Przedmioty leżały tuż obok sterty kości. Brakowało jakichkolwiek wyraźnych
szczątków. Może zwierzęta zabrały resztę, Ingrid nie chciała sobie tego wyobrażać. Człowiek ten musiał
leżeć tu od dawna. Nie zostałoby z niego tak niewiele zaledwie po kilku zimach.
Minęło około jedenastu lat, odkąd zaginął Jakub.
Halvor delikatnie dotknął pochwy.
Nils i Tollef oczyścili ją z ziemi i żwiru. Wilgoć dostała się do wewnątrz skóry, żłobiąc inne wzory niż
te, które wykonał Jakub, lecz Halvor poznał po dotyku, nabierając pewności, że przedmiot należał do syna.
- To Jakuba - powiedział, podnosząc się.
Jego ramiona zapadły się, a cała sylwetka wydała się o kilka cali mniejsza niż zwykle. Policzki
pobladły. Przełykał ślinę raz za razem, aby nie wybuchnąć płaczem. Jego ciało drżało.
Ingrid pokręciła głową. Nie potrafiła znieść widoku ojca w takim stanie. Nie mógł porzucać nadziei.
Nie, dopóki mała Maret nie zapali w nim światełka nadziei, kiedy zacznie wątpić. Smutek i ból zbyt długo
gościł w Jakobvollen. Nie wiedziała, czy wytrzyma kolejne lato w przygnębieniu.
- Spójrzcie na pasek! - błagała z naciskiem, nie podnosząc jednocześnie głosu. Wskazała palcem, a jej
dłoń drżała, jednak zdawała sobie sprawę z tego, co widziała. Nie mogła być jedyną wśród całej reszty,
która nie była całkiem ślepa.
Mężczyźni wlepili w nią wzrok, jakby zapomnieli, że była tam razem z nimi. Nie rozumieli, dlaczego
się odzywała. Była jedynie kobietą. Nie mieli pojęcia, co miała na myśli. Przenosili wzrok z niej na pasek i z
powrotem na nią.
- Pasek - powtórzyła Ingrid, udając, że była równie nieuważna co oni, z trudem ukrywając pewność, że
Jakub żył. Teraz desperacko poszukiwała czegoś, co przekonałoby do tego ojca i Ivera.
- Klamra pozostała w takim samym położeniu, w jakim ją zamknięto - wyjaśniła przerywając, kiedy
wpatrywali się w pasek. W dalszym ciągu próbowali zrozumieć, o co jej właściwie chodziło.
- Do diabła, Ingrid - wymamrotał niecierpliwie Iver.
- Nikt nie dotykał paska - podpowiadała. - Nie widzicie? Osoba, która nosiła ten pas to potężny
mężczyzna o niemałym brzuchu. Jakub miał zaledwie szesnaście lat. Był szczupły i niski. Zapomnieliście
już?
Iver puścił ją. Zrobił kilka kroków wśród gałęzi, kamieni, żwirku oraz częściowo zgniłej trawy.
Wielokrotnie przełykał ślinę, zanim przykucnął tuż obok kości oraz pasa. Podnosząc go ocenił długość
paska za pomocą jednej ręki. Połowa sięgała od ziemi aż do łokcia. Skinął głową w kierunku siostry.
- Ingrid ma rację - powiedział w końcu. - To nie Jakub. To nie może być on.
Poczucie ulgi sprawiło, że nogi zaczęły uginać się pod
Halvorem. Musiał usiąść na powalonym pniu olchy, ocierając łzy.
- Dziękuję ci! - powiedział, zwracając się do Ingrid.
- Wiele czasu zabrałoby mi dojście do tego wniosku.
W milczeniu wpatrywali się w kości.
- Kto to może być? - zapytał wreszcie Nils.
Tollef opuścił ręce, przede wszystkim pod wpływem ulgi, iż ciało, które odnaleźli, w sposób oczywisty
nie mogło należeć do syna Halvora. Złościł się sam na siebie. Dziewczyna dostrzegła to od razu. Gdyby
obydwaj z Nilsem mieli równie bystre oko co córka Halvora, oszczędziliby mu niepotrzebnego dramatu.
Ostanie wydarzenia odcisnęły swoje piętno na Halvorze, jednak pomimo że nie mieli przed sobą
szczątków Jakuba Halvorsena, nie zmieniało to faktu, iż był to człowiek. Powinni sobie przypomnieć, kogo
uznano za zaginionego, chociaż minęło kilka lat. Dolinę nie zamieszkiwało wielu ludzi.
- Na pewno go znaliśmy - uznał od razu Nils.
Tym samym twierdził, iż znajdują się ku temu dowody, lecz szybko zerknął w stronę Ingrid
Halvorsdatter. Zbadał młodą dziewczynę przenikliwym spojrzeniem, gdyż nie chciał', aby po raz kolejny
zwróciła uwagę na szczegół, który przeoczył. jej twarz była bez wyrazu. Jedynym, kogo w tym momencie
bacznie obserwowała, był jej ojciec.
Nils próbował udowodnić swoją tezę, lecz nie uniknął zawahania się. - Jeśli tę pochwę naprawdę
wykonał Jakub.. . raczej nie jest prawdopodobne, aby ten człowiek nabył ją drogą kradzieży.
Spojrzał pytająco na Halvora, jakby szukał w nim wsparcia.
- To na pewno robota Jakuba - potwierdził Halvor.
- W takim razie musiał ją kupić od twojego syna, Halvorze. Albo dostać.
- Jakub nie rozdawał niczego za darmo - wymknęło się Iverowi.
Ingrid życzyłaby sobie, aby brat uważał na to, co mówi.
Nils rozejrzał się wokoło. - Ciało leżało tu długo. Co najmniej przez pięć lat, to mogę stwierdzić bez
cienia wahania.
Przebiegł go dreszcz. - Pomyśleć, że mieszkamy tak blisko, a nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy!
Iver obejrzał pochwę. Nie był tak przekonany jak ojciec. Brat nie był jedynym, który wyrabiał noże i
pochwy. Zawsze chciał otrzymać futerał na nóż od brata, a Jakub obiecał mu, że pewnego dnia go dostanie.
Wkrótce. Jakub był jednak zbyt zajęty przygotowywaniem opłaconych zamówień, więc nie zdołał zrobić
jednej dla Ivera, zanim zniknął. Zaginął. Wyruszył w podróż. Wyemigrował do Ameryki. Albo utonął w
rzece.
Futerał, którego nigdy nie otrzymał, był jednym z powodów, który skłonił Ivera do myślenia, iż brata
zabrała rzeka. Gdyby wyjechał z własnej woli, na pewno wykonałby dla niego przedtem obiecany prezent.
Byli braćmi. To byłby jedyny właściwy sposób na pożegnanie.
- Sam nie wiem - powiedział z wahaniem. - Nie wiem, czy masz rację, ojcze.
- Oczywiście, że tak! - Ojciec podniósł się z miejsca.
- Kto jak kto, ale ja poznaję rzemiosło rodzonego syna. Byłeś taki mały, kiedy zaginął twój brat, że nie
możesz niczego pamiętać.
- Miałem dwanaście lat - powiedział Iver. - Pamiętam wszystko.
- Brat Olego, Ingebrigt, wpadł do rzeki - powiedział, głośno rozmyślając Tollef. - Jednak on wypłynął.
Byłem tego świadkiem i sam wkładem go do trumny. Długo leżał w wodzie, więc nie przedstawiał sobą
szczególnie pięknego widoku. Miał przynajmniej tyle szczęścia, że znalazł miejsce wiecznego spoczynku w
ziemi, a nie w wodzie.
Obrazy, które umieścił w wyobraźni Ingrid sprawiły, iż przeszyło ją zimno. Dygotała, szczękając
zębami z zimna, a ojciec wpatrując się w nią, powiedział krótko: - To nie są sprawy dla ciebie, Ingrid. Nie
chodzi o twojego brata. Nie musisz tu dłużej przebywać. Mogłabyś wrócić do gospodarstwa i tam na nas
poczekać?
Cofnęła się trochę, udając, że go słucha. Później odwróciła się do nich plecami, aby okropieństwo nie
rzucało się jej w oczy.
- Jakub nigdy nie wykonywał futerału dla Ingebrigta - powiedziała przez ramię.
Pamiętała poruszenie, kiedy wynosili zwłoki brata sąsiada na ląd. Dzieci przepędzono, lecz wszystkie
ukryły się w krzakach, siedząc niczym wystraszone wróble i obserwowały wszystko, przed czym powinno
się je chronić.
Wspomnienia powróciły, kiedy mężczyźni rozpoczęli rozmowę. Czy nie mogli by sobie tego
oszczędzić? Jakby było im mało, iż Ingebrigt otrzymał własny grób. Każdego roku Marta ścinała trawę i
usuwała z niego mech. Wyrywała krwawnik z korzeniami, ponieważ Ingebrigt go nie lubił. Teraz, kiedy
wyjechała do Ameryki, na grobie wyrośnie tyle kwiatów, że całkiem zakryją drewniany krzyż. Nie miało to
już znaczenia. Zmarli pozostaną martwi.
- To ojciec tej drobnej dziewczynki mieszkającej za wodospadem - powiedziała Ingrid.
Przymknęła oczy i zaczęła płakać, odwrócona do nich plecami. Twarz brata wydawała jej się tak
wyraźna. Fala tęsknoty osłabiła ją i przepełniła smutkiem. Nigdy wcześniej nie pozwoliła sobie na żal za
bratem. Jednak nikt nie odmawiał jej żalu za tym, który nigdy więcej miał już nie wrócić do domu. Śmierć
nie była jedyną rzeczą, która była w stanie odebrać bliską osobę.
- Jakub ją lubił - powiedziała cicho. - Live, tak się nazywała.
Ingrid osuszyła łzy, zanim podeszła do nich z powrotem. Unikała patrzenia w stronę ludzkich
szczątków, zalegających w żwirze.
- Mówiono, że razem z ojcem wyruszyła w podróż do Ameryki- powiedział Halvor, zastanowiwszy się
chwilę. Wiedział, o kim mówiła córka, ale nigdy sam by do tego nie doszedł.
Ingrid wzruszyła ramionami.
- Był postawnym człowiekiem - przypomniał sobie Iver. On również pamiętał Live. Była bardzo miła.
Raczej starsza niż Jakub, ale skoro Ingrid twierdziła, iż brat ją lubił, na pewno się nie myliła. Miała brązowe
oczy i włosy i była tak piękna, iż nawet jego chłopięce oczy nie mogły spuścić z niej wzroku. Pojawiała się
w większości jego najwcześniejszych fantazji. Tymczasem Jakub był już niemal dorosły. Miał bardzo chudą
sylwetkę, ale prawie był mężczyzną.
- Nazywał się Kristian - rzekł Iver.
- Kristian Henriksen - dodał Halvor. - Był zdolnym cieślą. Wszyscy pochodzący z Helgelandu mają do
tego smykałkę. Budował imponujące domy, a sam niemal mieszkał w pałacu. Tylko on i dziewczynka.
Matka zasnęła snem wieczystym pewnej grudniowej nocy. Następnego ranka znaleźli ją przy studni.
Sąsiedzi szeptali, że wyglądała okropnie. Annie nie podobało się, że Jakub zerkał na ich córkę, gdy siedzieli
w kościele. Byli równolatkami, ich Jakub i dziewczyna. Jeszcze raz, jak ją nazywano?
- Live - odpowiedzieli jednocześnie Iver i Ingrid.
- To nie jest prawdziwe imię! - wybuchł ojciec. - W najlepszym wypadku jest odpowiednie dla konia.
- Olivia - poprawiła Ingrid. - Lecz wszyscy nazywali ją Live. Nie umiała wymówić żadnego innego
słowa, kiedy była mała.
- Dlaczego ludzie nie dają swoim dzieciom porządnych imion? - burknął Halvor.
- Więc z całą pewnością nie jest to Jakub? - zapytał Tollef.
- To nie Jakub - odparł Halvor. - Jednak potraktujemy go z należytym szacunkiem. Trzeba zawiadomić
lensmana.
Zarówno Nils, jak i Tollef przytaknęli.
- Nie powinien tu leżeć jako przypadkowe kości, do których przybliżą się zwierzęta i zlatuje ptactwo -
powiedział Halvor sugestywnie. - Bez względu na to, kim był, to na pewno mężczyzna.
Skinęli głowami, zgadzając się. Kobieta nie trzymałaby noża za pasem.
- Prawdopodobnie znaliśmy go wszyscy - ciągnął dalej Halvor. - Nie zdziwiło nas, że tak długo był
nieobecny. To smutne, gdy nikt nie tęskni, kiedy człowiek znika.
Żadne z obecnych nie wpadło na inny pomysł odnośnie imienia, które pomogłoby rozwiązać zagadkę.
- Co według ciebie powinniśmy zrobić, Halvorze? - zapytał Nils.
Halvor zsunął z głowy czapkę i spojrzał w niebo.
- Uważam, że musimy zabrać jego kości, żeby nie zajęły się nimi padlinożercy. Takie jest moje zdanie.
Tollef i Nils zgodzili się.
Ingrid poczuła, że na powrót zaczęły trawić ją mdłości. Nie była w stanie dłużej tego oglądać. Czara
się przechyliła.
- Zabierz swoją siostrę do domu, Iverze! - rozkazał Halvor, zrozumiawszy, że Ingrid miała już dosyć.
Iver najchętniej puściłby prośbę ojca mimo uszu i spojrzał na Ingrid w nadziei, że ta odmówi
odprowadzenia siebie do domu. Jednak tym razem była wdzięczna ojcu za jego komenderowanie.
Iver był przygnębiony, kiedy zmierzali do strumienia. Nie odzywał się, co cieszyło Ingrid. I tak nie
miała mu nic do powiedzenia. Nie przeszkadzało jej, że miała mokre stopy gdy postawiła je na lądzie po
właściwej stronie. Brat nie miał czasu, aby jej pomóc. Zamiast wyciągnąć łódź na brzeg, popłynął z prądem,
aż dostał się do przeciwległego brzegu. Przybił trochę poniżej niewielkiej wysepki, gdzie ojciec oraz
sąsiedzi wykopywali szczątki człowieka bez imienia. Wciągnął łódź na ląd i pobiegł z powrotem w ich kie-
runku.
- Nie zamierza niczego przeoczyć, mam rację?
Stina pobiegła nad rzekę, jak tylko ujrzała, iż łódź odbija z zachodniego brzegu. Niestety nie zdążyła
na czas, aby podać Ingrid dłoń, kiedy ta wychodziła na suchy ląd. Jednak otoczyła przyjaciółkę ramieniem,
bo Ingrid naprawdę potrzebowała przytulenia.
- Było aż tak źle? - zapytała Stina.
- Leżały tam kości. Pozostałości po człowieku, którego imienia nie znamy.
Ingrid w dalszym ciągu zbierało się na mdłości. Wiedziała, że nie była to jedynie wina pożółkłych od
słońca kości, które mężczyźni wydobyli z piasku. Razem z kośćmi na powierzchnię wypłynęły także inne
strzępy.
Lisa również wyszła na plac. Trzymała Maret opartą o jedno z bioder, więc ledwo udało się jej obrócić
w stronę młodych kobiet, powracających do domu.
- Czy to Jakub? - zapytała.
- To nie on - odparła Ingrid ciężko.
Fakt ten był jedyną rzeczą, której nie poddawała w wątpliwość. Jako że Lisa nie zamierzała dać jej
spokoju, póki nie dowiedziała się, skąd u Ingrid taka niczym nie zachwiana pewność, Ingrid musiała
opowiedzieć o pasku.
- Otyły mężczyzna? W takim razie, nie mógł to być nasz Jakub. Mamy za co dziękować Bogu! -
westchnęła Lisa.
Łzy spływały jej po twarzy, dlatego Stina musiała przejąć Maret.
- Jakub jest w Kanadzie - rzekła Ingrid, spotykając wzrok Stiny ponad ramieniem Lisy.
Stina skinęła ledwie dostrzegalnie. Ingrid postąpiła słusznie.
- Jakub jest w Kanadzie - powtórzyła Lisa. Po raz pierwszy zabrzmiało to, jakby szczerze w to
wierzyła.
R
OZDZIAŁ
10
Ingrid nie mogła zasnąć. Wcześniej dręczyły ją koszmary. Była mokra od potu.
Senne widziadła. Powtarzała sobie wielokrotnie, że to tylko sen, ale nie pomagało.
To był koszmar, ale przepełniony tyloma okropnościami, że się obudziła. Obrazy wciąż wydawały się
żywe. Odsunęła wełniane koce, by ciało mogło ochłonąć, ale zmarzła i zaczęła się trząść. Szybko
przerzuciła koce na drugą stronę, aby do ciała przylegała najbardziej sucha warstwa.
Nie mogła zamknąć oczu, bo wtedy wszystko powracało. Kości, które wykopali z ziemi, poruszały się.
Postukiwały w skrzyni.
Ojciec oznajmił, że szczątki, które wspólnie z sąsiadami wykopał z mułu, miały zostać przechowane w
Jakobvollen aż do wizyty lensmana. Nie zapytał żadnego z domowników o zdanie.
Nawet Lisa zrobiła się biała jak płótno. Jak twierdziła, nie była przewrażliwiona, współczuła temu,
kogo spotkała taka śmierć i kto nigdy nie odnalazł spokoju, ale pomysł z trzymaniem szczątków w
gospodarstwie jej się nie podobał.
Ojciec powiedział, że ani Tollef, ani Nils nie mogli trzymać skrzyni z kośćmi u siebie. Zamieszkiwali
je chłopcy w najgorszym i najbardziej ciekawskim wieku, każdy miał świadomość, na jaki pomysł skłonni
byli wpaść. Synowie sąsiadów byli rozczarowani, że nie mogli współuczestniczyć w wykopywaniu kości z
ziemi. Tutaj ojcowie byli nieugięci. W ten sposób pozbawiono ich możliwości bycia świadkami
najciekawszego wydarzenia w ich życiu.
- Kilka gwoździ w skrzyni nie powstrzyma przedsiębiorczego dziesięciolatka z młotkiem - stwierdził
Halvor.
Przynajmniej co do tej kwestii byli zgodni. Jakobvollen zamieszkiwali dorośli, których nie trzeba było
podejrzewać o podobne pomysły. Lisa zadbała o to, by Henrik nie uległ pokusie.
Najmłodsza latorośl Lisy uważała, że wydarzenie to jest straszne, ale zarazem ekscytujące. Chłopiec
słuchał całym sobą, kiedy Halvor i Iver opowiadali o tym, w czym uczestniczyli, ale nie wykazywał
najmniejszej chęci, aby sprawdzić, co zawierała skrzynia. Miał trzynaście lat. Ma się rozumieć, że nie był
tak głupi jak smarkacze na drugim brzegu rzeki. Z takimi się nie zadawał.
Kiedy Ingrid była w jego wieku, niespecjalnie obawiała się umarłych. Teraz bała się wszystkiego.
Poza tym nienawidziła samotności. Gdyby był przy niej Aron, nie miałaby trudności z zasypianiem.
Otoczyłby ją ramieniem, broniąc do niej dostępu niemądrym myślom i przerażającym koszmarom.
Naciągnęła koce na głowę, próbując ukryć się przed snem, który nie dawał jej spokoju, mimo iż była
przytomna.
Prześladował ją widok pożółkłych kości, przybierających różne postacie. Niektóre z nich były ludźmi,
których znała. Część wciąż żyła. Jawiły się niczym makabryczne i budzące grozę zjawy, które nie istniały -
poza jej własną głową. Przerażała samą siebie, ale nie zdołała zatrzymać koszmarnej kawalkady widm.
Wtedy usłyszała kroki na placu.
Ingrid przełykała głośno ślinę, raz za razem, chowając się pod koce. To tylko przywidzenie. Albo
zwierzę. Z całą pewnością łoś. W lesie było wiele łosi. Przeskoczył przez ogrodzenie i dostał się na plac.
Przy budynkach zaczęły wyrastać kępki trawy, które niewątpliwie kusiły zwierzęta. Oprócz tego na
wierzbach oraz brzozach pojawiły się też pierwsze pąki.
Kroki były ciężkie, zupełnie jakby stawiane były przez człowieka. Ich dźwięk dochodził aż do domu.
Były prawdziwe. Ingrid mogła utwierdzić samą siebie w przekonaniu, że nie była szalona. Mogła wymknąć
się z łóżka i podkraść do okna. Spojrzałaby na zewnątrz, uchylając firanki. Żadne zjawiska ponadnaturalne
nie wchodziły przecież w grę. Na pewno chodziło o kogoś, kto potrzebuje pomocy. Może był to któryś z
sąsiadów.
Kroki zatrzymały się na schodach.
Gdyby był to sąsiad, zapukałby do drzwi.
Ostrożnie odchyliła koce na bok i wytężyła słuch. To, co wcześniej usłyszała, nie było dźwiękiem
bicia jej serca. Były to kroki, które teraz ucichły.
Zaległa cisza.
Może jednak wcale tam nikogo nie było!
Ingrid śniła z otwartymi oczami, wzięła głęboki oddech. Wtedy znowu je usłyszała. Tym razem ktoś
schodził po schodach. Kroki stawiał ciężki mężczyzna. Musiało tak być, bo każdy stąpnięcie wywoływało
dudniący, wyraźny dźwięk.
Dlaczego nikt inny tego nie słyszał?
Wreszcie zrobiło się cicho.
W dalszym ciągu mogła sprawdzić, kim był. Teraz niebezpieczeństwo minęło. Sama słyszała, że kroki
oddalały się od domu. Gdyby była wystarczająco szybka, mogłaby wyjrzeć przez okno i sprawdzić, kto
przechadzał się po obcym gospodarstwie w środku nocy. W ten sposób najprawdopodobniej udałoby się jej
rozpoznać intruza. jednak zabrakło jej odwagi. Głęboko w środku wiedziała, że nikogo tam nie było.
Strach przyprawił ją o tak szybkie bicie serca, jakby przed chwilą biegła, uciekając przed depczącą jej
po piętach śmiercią.
Zasnęła na kilka godzin - ze zwykłego zmęczenia. Kiedy wstała, poczekała, aż Stina będzie gotowa,
aby mogły wspólnie wybrać się do stodoły. Ciepły zapach zwierząt był wyraźny i pobudzający. Sprawiał, że
nie zasnęła, mimo iż z wycieńczenia była bliska omdlenia. Wyschło jej w ustach, kiedy chciała opowiedzieć
przyjaciółce o swoim śnie i krokach. Nie zdołała jednak wypowiedzieć ani słowa.
- Zwierzęta są bardziej niespokojne niż zazwyczaj - zauważyła Stina.
Ingrid cieszyła się, że nie była jedyną, która zwróciła na to uwagę. Stina nie była tak nieobecna
duchem, jak się tego obawiała Ingrid. Jednak przyjaciółka nie spała sama.
Ingrid wspomniała o krokach, kiedy jedli śniadanie. Iver uniósł brwi znacząco, strofując parobka,
który wyglądał na wyjątkowo zaspanego.
- Na pewno słyszałaś Evena - powiedział sucho.
Even znalazł sobie nową ukochaną. Miał coraz większe sińce pod oczami, bo nie mógł wytrzymać bez
niej ani jednej nocy.
Parobek nie zaprzeczył, że to właśnie jego kroki słyszała, jednak Ingrid wiedziała lepiej. Czego
szukałby w budynku mieszkalnym w środku nocy? To by się nie zgadzało, bo sypiał tam tylko zimą. W
pozostałe pory roku wolał spać w szopie. Wtedy, kiedy tylko nie pracował, mógł o dowolnej porze dnia i
nocy wchodzić i wychodzić bez zakłócania spokoju innym. Nie po raz pierwszy zakochał się tej wiosny.
Tollef miał w ciągu dnia pojechać po lensmana i powiadomić go o znalezisku. Zostało odkryte na jego
ziemi, więc to on został obarczony tą odpowiedzialnością. Halvor nie mógł wysiedzieć na miejscu. Ciągle
chodził na rzekę, aby sprawdzić, czy przypadkiem nic się tam nie zmieniło. Gdy zbliżało się popołudnie,
Tollef wrócił do domu. Krzyknął, zagłuszając szum rzeki, że muszą poczekać do następnego dnia. Halvor
przyjął wiadomość, akceptując ją, chociaż był rozczarowany tak samo jak Tollef. Ich zdaniem odkrycie to
nie miało sobie równych. Pragnęli znaleźć rozwiązanie zagadki. Szczątki nie powinny pozostać bezimienne.
Zmarły musi odzyskać spokój. Ktoś powinien o to zadbać.
W ciągu dnia Ingrid zajęta była pracą. Wzięła na siebie jeszcze więcej obowiązków niż zwykle. Gdy
kładła się wieczorem do łóżka, była wycieńczona. Miała nadzieję, że zaśnie jak tylko przyłoży głowę do
poduszki.
Znowu jednak nie mogła zasnąć.
Leżała przytomna, z dokuczliwym bólem głowy oraz obolałym ciałem. Chciało jej się spać, ale
jednocześnie bała się koszmarów, które mogły nadejść. Długo przysłuchiwała się rytmowi bicia własnego
serca. Leżała i słuchała - choć wzbraniała się przed tym.
Nie miała pojęcia, jak długo to trwało. Z początku nie wiedziała, co było snem, a co jawą. Granica
zamazywała się pod wpływem strachu.
Usłyszała kroki. Ciężkie, dochodzące sprzed domu. Ich dźwięk był najpierw ledwo słyszalny, jednak
później stał się wyraźny. Nie wiedziała, do kogo należały, lecz osoba ta zbliżała się w kierunku domu.
Ingrid była pewna, że identyczne kroki słyszała poprzedniej nocy. Stawiała je jedna i ta sama osoba. Tym
razem również zatrzymały się na schodach.
Cicho leżała w łóżku, nasłuchując. Ledwo mogła oddychać. W jej wyobraźni rozległo się ciężkie,
głuche pukanie do drzwi wejściowych. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie działo się to naprawdę. Była w
stanie rozróżnić rzeczywistość oraz to, co nigdy nie miało miejsca.
Prawda była taka, że ktoś stał bardzo długo na schodach. Zupełnie jakby zastanawiał się, czy powinien
zapukać. Później odwrócił się, przeciął plac i zniknął.
Być może wyszedł przez bramę albo skierował się w stronę rzeki. Może wybrał leśne ścieżki lub
zmierzał w stronę zamkniętego na kłódkę składu na drewno.
Nie było mowy o wstaniu i wejrzeniu przez okno. Jeśli miałaby coś zauważyć, wolała nie wiedzieć,
kim była postać. Jeśli natomiast byłoby to widmo, którego by nie dostrzegła, tym bardziej nie chciała
przyjąć tego do swojej świadomości.
Sen przyszedł niedługo przed świtem. Zaraz potem trzeba już było wstawać z łóżka. Tym razem
jednak nie była na tyle głupia, aby opowiadać o tym, co słyszała. Nie, zanim zapytał ją o to brat.
- Czy tej nocy także słyszałaś kogoś na placu, Ingrid?
- Jeśli cię to ciekawi, przenieś się na górę i sprawdź sam - odpowiedziała.
- Wspaniale - wymamrotał brat, ale nie ciągnął tematu.
- Nikt nie zaginął podczas kilku ostatnich lat - powiedział lensman.
- A Kristian, o którym wczoraj wspominałem? - zapytał Tollef.
- Mężczyzna, którego wskazaliście, zgłosił swoją przeprowadzkę do Ameryki w parafii, w maju 1864
roku. Nie pamiętam dokładnej daty. Lensman uśmiechnął się. - Przyszedł tam we własnej osobie razem ze
swoją szesnasto- lub siedemnastoletnią córką.
- Miał potężną budowę ciała. - Halvor zmrużył lekko oczy. - To mógł być on.
- Nie zaginął. Wyruszył do Ameryki razem z córką. Wypływali z Bergen. W okolicach Målselv i
Bardu nie słyszano o żadnych zaginięciach. Nie licząc twojego syna, Halvorze.
Zapadła cisza. Halvor i jego sąsiedzi nie odezwali się słowem. Byli pewni, że zagadka znajdzie swoje
rozwiązanie. Władze musiały mieć odpowiedzi na dręczące ich pytania. Tymczasem okazało się, że lensman
wiedział równie mało, co oni. Wspomniał o Jakubie, mimo że zapewniali go, że zwłoki nie mogły należeć
do niego. Halvor wiedział, że nie był to jego syn.
Zaprowadzili lensmana do składu na drewno, należącego do Jakobvollen. Halvor otworzył drzwi. Nie
pamiętał, aby kiedykolwiek wcześniej zamykanie ich na kłódkę było konieczne. Z należną czcią i
szacunkiem wyniósł skrzynię wypełnioną ludzkimi kośćmi. Postawił ją na niewielkiej górce, tuż przed
lensmanem.
- Może będziesz potrafił nam powiedzieć, kim był - zwrócił się do niego Halvor. Użył młotka, aby
wyłamać jeden z zamków, który zamknęli, żeby zabezpieczyć skrzynię. Jego dłonie drżały - skoro nie
zgłoszono go jako zaginionego. Próbowaliśmy to rozgryźć, ale nic z tego. O ile nie jest to Kristian, to musi
to być ktoś inny. Może rodzina za nim tęskni i zastanawia się, co się stało z tym człowiekiem.
Halvor spojrzał w stronę lensmana. - Mamy kilka śladów, które mogą pomóc w ustaleniu, kim był lub
w jakich okolicznościach zginął.
- Wykluczamy możliwość, że nie pochodził stąd - ciągnął Tollef.
Lensman zmarszczył czoło.
Nils podał mu do rąk pas oraz futerał na nóż.
- Mój syn, Jakub, własnoręcznie wykonał tę pochwę - powiedział szybko Halvor. - Moje dzieci nie
mają pewności. Ingrid zapiera się, że nie jest to robota Jakuba. Odrzuca myśl, że coś mogło mu się stać. Ja
jednak jestem jego ojcem i rozpoznaję w tym jego rękę. Chociaż nie znaczy to, że szczątki należą do niego.
Niemal pół godziny zabrało mu tłumaczenie, skąd miał tę pewność. Lensman zadawał pytania, a
Halvor odpowiadał. Bez względu na to, jak bardzo były pokrętne, Halvor nie dawał się zbić z pantałyku. Od
momentu, kiedy po raz pierwszy rzucił okiem na futerał, był przekonany, że została wykonana przez Jakuba.
Ingrid musiała wyjaśnić, dlaczego sądziła, że kości nie należały do brata. Podobnie jak sąsiedzi,
lensman przyglądał się jej przenikliwym wzrokiem. Po tym jak zbliżyli się do paska, stało się jasne, że
zawsze zapinano go na ten sam otwór co teraz.
- Miał sporo ponad trzy stopy w pasie. - Lensman zajął się obliczeniami.
- Jakub z całą pewnością mierzył sobie nie więcej niż dwie.
Twarz Ingrid zbielała, ale stwierdziła, że musi to powiedzieć.
- Ile miałaś lat, kiedy zaginął twój brat, Ingrid? - zapytał lensman, bacznie ją obserwując. Nie potrafił
się powstrzymać przed ocenianiem dziewczyny. Przypomniał sobie poszukiwania, które zarządzono po tym,
jak zniknęła. Zamęt, który wywołał Halvor, kiedy chodził od jednych do drugich drzwi we wsi. Opowiadał
wtedy, że jego córka uciekła z mężczyzną. Kiedy wszystko zaczęło się układać, wróciła z dzieckiem na
ramionach. Brat i jego żona przygarnęli do siebie maleństwo. Teraz wszyscy udawali, że żyją razem
szczęśliwi w gospodarstwie Jakobvollen.
Była piękną dziewczyną i zachowywała się z taką samą godnością, co jej ojciec. Okazywała
zdecydowanie i ceniła się, kiedy nagabywali ją mężczyźni. Nie odzywała się jednak, kiedy nie miała
absolutnej pewności, że to, co powie ma sens. Podobało mu się to.
- Dziewięć - odpowiedziała Ingrid, unosząc podbródek. Zdawała sobie sprawę z tego, co chciał jej
udowodnić. Sądził, że była wtedy za mała, żeby móc wszystko szczegółowo zapamiętać.
- W takim razie musisz go dobrze pamiętać, prawda? Skinęła głową zaskoczona. Nie spodziewała się,
że ktoś jej uwierzył.
- Co się według ciebie z nim stało? - spytał łagodnie. Ingrid starała się opanować. Człowiek ten był
częścią władz. Z pewnością nauczył się rozpoznawać po ludziach, czy kłamali, czy też mówili prawdę.
Odpowiedź nie powinna być jednak dla niej trudna, ponieważ zapytał, co się stało według niej.
- Myślę, że Jakub wyruszył do Ameryki - powiedziała z przeświadczeniem w głosie. - Niektórzy
znajomi pisywali, że widzieli go w Kanadzie. Matka otrzymała list z taką informacją.
- To było wiele lat temu - dodał szybko Halvor. - Nie zachowaliśmy listu, a Jakub nie wysłał nam
żadnego od siebie. Od tego czasu słuch o nim zaginął. Mówi się, że Ameryka jest wielka. Może nie ułożyło
mu się tak dobrze, jak mieliśmy nadzieję...
Na szczęście lensman nie chciał już kolejnych informacji o Jakubie. Poprosił, aby zaprowadzili go w
miejsce, gdzie odkryto kości.
- Nie powinniście byli ich ruszać - powiedział. Halvor i sąsiedzi przyjęli uwagę ze spokojem. Wciąż
uważali, że postąpili słusznie. Lensman, który kilka dni zwlekał z przyjazdem, nie miał prawa im mówić, co
było odpowiednie, a co nie. Gdyby było to konieczne, zrobiliby to samo jeszcze raz.
Lensman załadował skrzynię do powozu, którym przyjechał.
Ingrid odetchnęła z ulgą, iż w końcu się jej pozbyli. Zrozumiała, że po plecach spływa jej pot, ale
zachowała spokój, póki brat nie dostrzegł lensmana po drugiej stronie rzeki. Nie było już czego oglądać.
Wróciła więc do pracy w domu. Stina była zdenerwowana.
- Niedługo będzie po wszystkim - pocieszyła ją Ingrid.
- Albo coś znajdą, albo nie. Nasze życie toczy się dalej. A ojciec odnalazł pewnego rodzaju spokój.
- Opowiada o Jakubie tak, jakby żył - kiwnęła głową Stina. - Mam jednak w sercu obawę. Czuję, jak
coś ściska mnie w samym środku.
Przyłożyła dłoń do serca. Spojrzała badawczo na Ingrid.
- Nie zastanawiasz się, kim jest zmarły?
Ingrid przytaknęła. Szczątki nie musiały zostać nazwane. Chciała jedynie, aby zniknęły z
gospodarstwa. Potrzebowała snu.
- Ta sprawa już nas nie dotyczy - odpowiedziała. Niczego więcej nie znaleziono w starym korycie
rzeki oraz w jego okolicach, mimo iż poszukiwania trwały cały dzień. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, co się
stało z pozostałymi szczątkami człowieka. Żaden z obecnych nie wiedział też, jak znalazły się w rzece.
Kości w zupełnej ciszy zakopano w bezimiennym grobie. Halvor, Tollef i Nils chcieli uczestniczyć w
pogrzebie, lecz pastor i lensman nie życzyli sobie towarzystwa.
W nocy Ingrid nagle się przebudziła. Serce jej waliło, jakby dopiero co biegła. Nie przypomniała
sobie, aby coś jej się śniło. Po prostu się obudziła.
Nocami, po tym jak wywieziono skrzynię z kośćmi, sypiała jak dziecko. Nie przyśnił się jej ani jeden
koszmar.
Niemożliwe, aby wybił ją ze snu zegar. Wtedy usłyszałaby jego bicie. Wytężyła słuch.
Cisza.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
Na kilka chwil wstrzymała oddech. Chciała krzyknąć, ale nie zdołała wydobyć z siebie żadnego
dźwięku. Strach całkowicie ją sparaliżował. Następnie poczuła, jak narasta w niej złość.
To musiał być Iver albo Even. Słyszeli, jak opowiadała o krokach rozchodzących się po placu.
Nadarzyła się świetna okazja, żeby jeszcze raz ją wystraszyć. Może któryś z nich podzielił się historią z
Mattsem, starszym bratem Stiny, który miał przez tydzień zostać w ich domu. Chłopak był skłonny do
żartów, więc na pewno nie przegapiłby okazji, aby napędzić jej stracha.
Nie powinni naśmiewać się ze zmarłych!
Ingrid wybiegła z łóżka ze złością. Odsłoniła firanki, aby stanąć przy oknie i jednocześnie stać się
widoczna.
Pukanie się powtórzyło.
Na schodach jednak nikogo nie było.
R
OZDZIAŁ
11
Ingrid nie miała pojęcia, jak to zrobili, ale była absolutnie pewna, że stali za tym mężczyźni, którzy
próbowali zrobić jej psikusa.
Była jednocześnie wściekła i przerażona, kiedy nałożyła koc na głowę. Zostawiła sobie tylko mały
otwór do oddychania. Gniew zdobył przewagę nad strachem. Zaczęła im zwymyślać, nie uważając żartu za
śmieszny.
Na szczęście nie zaczęła krzyczeć.
Osoba odpowiedzialna za żart na pewno stała teraz w ukryciu, bo noce były jasne. Szybko zaciągnęła
zasłony, bo nikogo nie dostrzegła. Cieszyła się jednak w duchu, że żartowniś nie dostał tego, co chciał.
Wygarnie im wszystko przy śniadaniu!
Tym razem jednak znowu nie mogła zasnąć.
Ranek wyglądał jak każdy inny. Nakryto do stołu, aby za chwilę spożyć pierwszy tego dnia posiłek.
Lisa podniosła się z łóżka razem z pierwszym pianiem koguta, więc na stole był już śledź oraz kasza z
ciepłym mlekiem. Aromat kawy rozchodził się po całej kuchni i zdołał obudzić nawet samą Ingrid.
Chłopcy nie wpatrywali się w nią, lecz unikali jej wzroku. Spostrzeżenie to umocniło ją w
podejrzeniach.
Jej sypialnia znajdowała się najbliżej drzwi wejściowych. Jeśli ktokolwiek miałby usłyszeć pukanie,
musiała to być ona. Pomysł był na tyle przebiegły, że musiała pochwalić osobę, która na niego wpadła.
To musiał być Matts. Even nie odważyłby się tego zrobić, a Iverowi nie chciałoby się wysilać, aby ją
nastraszyć. Na pewno nie wstałby specjalnie w środku nocy, bo na to był zbyt leniwy. Poza tym mogła
zapytać Stinę, czy brat opuszczał łóżko. Musiał wiedzieć, że wychodząc z pokoju, nie zostanie
niezauważony. Z tego powodu mogła wykluczyć brata.
- Ostatniej nocy spałam jak kamień - powiedziała, biorąc łyk kawy. To był jej drugi kubek. Czarny
napój wyjątkowo jej dzisiaj smakował.
- I bardzo dobrze - powiedziała Lisa. - W takim razie będziesz mogła nam pomóc przy owcach.
Mężczyźni będą dziś nieobecni.
Posłała wymowne spojrzenie zarówno synowi, jak i Iverowi. To Iver był za to odpowiedzialny. Trudno
było jednak powiedzieć, że za jego sprawą od kilku dni na niebie nie pojawiła się żadna chmurka.
Śnieg, który długo zalegał na wzgórzu, szybko się stopił. Poziom rzeki się podniósł, a jej powierzchnia
znowu zbielała i wypełniła się pianą. Nurt widocznie przybrał na sile. Ci, którzy sądzili, że więcej wody w
rzece już tego roku nie przybędzie, mylili się.
Mężczyźni z Jakobvollen przygotowywali się do spławiania drewna na dobudowę nowej części domu.
Lepszych warunków nie mieliby aż do nocy świętojańskiej. Skoro Matts miał zostać przez cały tydzień w
domu, mieli dodatkową parę rąk do pomocy. Już wcześniej zajmował się flisactwem, więc nie mógł
odmówić, kiedy Iver go o to poprosił.
Lisa długo czekała na jego przyjazd. Najstarszy syn pracował w okolicach Tromsø i nie było go w
domu od ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Matka miała nadzieję, że spędzi czas razem z nią, Stiną oraz
Henrikiem. To oni mimo wszystko byli jego prawdziwą rodziną. Lisa najchętniej rozpieszczałaby go od
świtu do nocy, ale wtedy niczym nie mógłby się zająć. Był zmęczony bezczynnością i otrzymywaniem
wszystkiego, na co miał ochotę. Kiedy jeszcze mieszkał w Jakobvollen, zawsze było tam dla niego coś do
zrobienia. Zawsze w ten sposób myślał i mimo że był teraz dorosły, nie bał się pobrudzić sobie rąk.
Opuścili gospodarstwo o świcie, zaraz po sycącym posiłku. Lisa stała na schodach z rękami
skrzyżowanymi na piersi. Dawała do zrozumienia, że jeśli nie pojawią się z powrotem w porze kolacji,
zacznie się o nich niepokoić.
- W razie czego winą obarczymy pnie drzew, mamo - powiedział jej syn z kamienną powagą.
Pogroziła mu palcem, uprzedzając, że nie powinien z nią zadzierać, jednak uśmiechnęła się do niego
szeroko.
- Dobrze, że budujemy nowe pomieszczenia - westchnęła Stina, kiedy razem z Ingrid niosły wodę ze
studni.
- Czasami przyprawia mnie o obłęd - dodała.
- Matts narzeka, ale tylko on może wiedzieć, jak to jest, gdy od rana do nocy matka nie odstępuje go
na krok.
Halvor już zadecydował, gdzie powinna znajdować się dobudówka. Tak szybko jak tylko stopniał
śnieg, odmierzył krokami stosowną powierzchnię i w każdym jej rogu wbił kołki. Poprzedniego wieczora
zaczepił o nie linę. Gdy grunt nie będzie już skuty mrozem, a on znajdzie trochę czasu, będzie mógł stawiać
fundamenty. Jego plan nie uwzględniał piwnicy. Halvor zakładał, że w dalszym ciągu będzie używał
spichlerza.
- Wyglądasz na zmęczoną - zauważyła Ingrid, spoglądając na Stinę.
Nie powiedziała tego, by ją podejść. Jeśli chciała zapytać, czy Iver przebywał w łóżku przez całą noc,
zrobiłaby to wprost. Martwiła się widząc, że Stina wygląda na wyraźnie zmęczoną.
- Maret wyrzynają się zęby - wytłumaczyła Stina, ziewając. - Nie mam pojęcia, jak Iver to
wytrzymuje. Płakała dzisiaj przez całą noc. Nie słyszałaś?
Ingrid kiwnęła przecząco głową.
- W końcu musiałam zabrać ją do nas - wyjaśniła Stina, uśmiechając się na tą myśl.
Maret zawsze wywoływała na jej twarzy uśmiech.
- Wcześniej nie przestawała płakać, ale Ivera również to nie obudziło. Mogłabym ścinać w jego
obecności drzewa, ale to też nie wyrwałoby go ze snu.
Stina nie wspomniała słowem o tym, że zeszłej nocy słyszała pukanie do drzwi. Gdyby ją także doszły
te dźwięki, na pewno by o tym wspomniała. Obcy nie przychodzili z wizytą w godzinach nocnych. O tej
porze odwiedzano sąsiadów jedynie w największej potrzebie.
Okna dużej sypialni nie wychodziły na plac ani na schody. Nawet jeśli Stina budziła się w ciągu nocy,
mogła nie usłyszeć głośnego pukania. Płacz Maret mógł ten dźwięk zagłuszyć. Uwaga Stiny skierowana
była tylko na dziewczynkę. W ten sposób Ingrid wywnioskowała, że Iver nie mógł stać za żartem.
Zastanawiała się, jak zapytać o to Mattsa. Nie chciała, aby nawet przez chwilę uwierzył, że dała się oszukać.
- Zajmij się dzisiaj domem - zaproponowała Ingrid.
- Jeśli w stodole nie dam sobie rady sama, poproszę o pomoc twoją matkę, o ile nie będzie to dla niej
kłopot.
Uśmiech Stiny przepełniony był wdzięcznością. Jednak w pełni nie dała tego po sobie poznać w
obecności Ingrid. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, ile wyrzeczeń kosztuje opieka nad dzieckiem.
Wszyscy jakoś sobie z tym radzili, nawet najbardziej nieporadne kobiety. Ona sama jednak była u kresu
wytrzymałości. Bez przerwy odczuwała zmęczenie.
- Znakomicie radzisz sobie z Maret - powiedziała Ingrid, ukrywając swoje uczucia. Niemądrym z jej
strony było, że zazdrościła Stinie zajmowania się Maret przez całą dobę. Niechętnie patrzyła też na to, iż
dziewczynka biegła w kierunku Stiny i to ją nazywała mamą.
- Jesteś jej matką.
Mężczyźni dotarli do drewnianych bali przed południem.
Matts gwizdnął przeciągle na ich widok i poklepał Halvora po ramieniu.
- Rozumiem, że ma to być spory dom. Masz zamiar ożenić się po raz drugi?
Kiedy zapanowała krępująca cisza, zrozumiał, że przekroczył wszelkie granice przyzwoitości.
- Przepraszam - powiedział prędko.
Halvor opadł ciężko na najniższej leżący bal. Otarł pot z czoła i spojrzał na najstarszego syna Lisy.
Chłopiec nie przypominał matki. Nie był też szczególnie podobny do Stiny ani Henrika. Wdał się więc w
ojca. Żywy chłopiec, który wspinał się po drzewach i ciągnął krowy za ogony wspólnie z Iverem, wyrósł na
mężczyznę. Zostawił Jakobvollen daleko za sobą i taka była kolej rzeczy.
- Nie ma za co przepraszać, chłopcze. Anna byłaby zadowolona, gdybym się ponownie ożenił. Nie
sądzę jednak, żebym był na to gotowy.
Iver głośno przełknął ślinę. Oczekiwał, że posypią się na nich gromy. Cała rodzina chodziła wokół
ojca na palcach. Nie śmieli nawet wspominać o matce. Może ojciec nie zdawał sobie sprawy, że przez
wzgląd na niego unikali rozmów na jej temat, gdy był w pobliżu. Może chciał, aby o niej mówili. W każdym
razie, mieli na to ochotę. Nie wiadomo, czy Matts nie zrobił im wszystkim wielkiej przysługi.
- Pomyślałem, że mogę dopasować dom do potrzeb Ingrid - powiedział Halvor. - Moje dni są przecież
policzone.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
- Ingrid nigdy nie będzie chciała zamieszkać razem ze swoim ojcem, to wiem. Jednak kiedy umrę,
może potrzebować dachu nad głową. Wtedy przyda się nowy pokój. Być może będzie potrzebowała
wszystkich pomieszczeń, jakie zaplanowałem. Będzie ich dla mnie za wiele, nie zamierzam korzystać naraz
z nich wszystkich.
- Dalej możesz mieszkać u nas - powiedział Iver. - Nie musisz dobudowywać kolejnych pomieszczeń.
Halvor wybuchł śmiechem. - Wy, młodzi musicie mieć miejsce dla siebie - stwierdził. - Tak będzie
najlepiej.
Oczywiście Iver odetchnął z ulgą. Rozmawiał z tym, który wiedział najlepiej. Razem ze Stiną zgodzili
się, że rodzice zamieszkają wspólnie z nimi. Pomagali im w opiece nad Maret, a poza tym w gospodarstwie
potrzebowano rąk do pracy. Jednak zawsze czuli na sobie baczne spojrzenia oraz twarze rodziców,
wyrażające takie czy inne zdanie wobec decyzji młodych. Nie pragnął niczego innego, jak tylko zwykłego
życia razem ze Stiną. Nie istniała taka możliwość, póki ojciec ciągle zaglądał mu przez ramię.
- Zabierzemy się za spuszczanie drewna rzeką, zanim nastanie popołudnie? - Iver zapytał, podnosząc
się.
- Miałem nadzieję, że najpierw zjemy drugie śniadanie - poskarżył się Matts.
- Tak postanowił gospodarz i my musimy go słuchać!
- Halvor poklepał syna Lisy po plecach. - Nie ma rady, chłopcze!
Poziom wody podniósł się prawie aż pod leżące bale. Jeśli poczekaliby jeszcze kilka dni, pnie
prawdopodobnie same spłynęłyby w dół, bez ich wiedzy.
- Powinniście wynająć ludzi do spławienia drewna. Matts naciągnął swój wysłużony kapelusz o
szerokim
rondzie tak nisko na czoło, że zarówno wytarł nim pot, jak i osłonił się przed słońcem.
- Nie mamy pieniędzy - stwierdził Iver. - Pamiętasz, że na święta zabrakło słodkiego pieczywa?
Syn Lisy wiedział, że stracili zboże, ale na moment o tym zapomniał. Nie pamiętał wiele z tego, co go
nie dotyczyło, a więc większości spraw związanych z prowadzeniem gospodarstwa. Na jego dzień
powszedni składały się ryby, łodzie oraz wybrzeże. Nie uprawiano tam zboża. W miejscu, w którym
pracował, poważniejszym problemem był brak śledzi.
- Sami poradzimy sobie ze spławianiem bali - zapewnił Halvor. Chwycił jeden z pni, pochwytając
wzrok Mattsa i wskazując na przeciwległy koniec.
Matts złapał bal i wrzucili razem drzewo do rzeki.
- Mam nadzieję, że zaznaczyliście bal - uśmiechnął się Matts, widząc, jak pierwszy kawałek drzewa
porwał silny prąd - bo teraz jest już na to za późno.
- Oznaczyliśmy go siekierą - zapewnił Halvor. Mężczyźni zajęli się wrzucaniem kolejnych bali do
rzeki.
Po ich ciałach spływały strugi potu, ale nie chcieli przerywać pracy, zanim wszystkie bale nie znalazły
się w wodzie.
- Nie byłoby mądrzej wiązać drewno razem? - zastanawiał się Even.
- Nie było czasu, żeby obwiązywać je linami, kiedy je ścinaliśmy - powiedział Iver. - Sam się
spieszyłeś. Wszystko to wina niskiej, ciemnowłosej dziewczyny znad rzeki. Nie pamiętasz?
Even zaśmiał się. - Zofii - przypomniał sobie. - Od tamtego czasu wiele się zdarzyło.
Iver wywrócił oczami. - Niewiele zdziałałbyś również z nią, jeśli po powaleniu drzew mielibyśmy je
jeszcze wiązać. Nurt i tak nie zdołałby ich zabrać. W ten sposób będzie najlepiej. Nikt inny nie spławia
dzisiaj drzewa.
- Z tego co nam wiadomo - zaznaczył Halvor łagodnie.
Idąc wcześniej w górę rzeki, obserwował ją, lecz nie napotkał po drodze żadnych niespodzianek, które
mogłyby stanowić przeszkodę dla spławianego drewna. Niewykluczone, że mogło im się tego dnia
poszczęścić. Rzeka w wielu miejscach miała wypłaszczenia, gdzie bale zatrzymają się na chwilę, zanim nurt
nie wypchnie ich dalej. Liczyli na to, że drewno ułoży się równolegle do brzegów w zakolach, tuż przy go-
spodarstwie. Powinni dotrzeć tam przed nimi, w każdym razie Iver i Matts. Oni byli najsilniejsi. Jeśli jednak
nie zdążą na czas, drewno może dopłynąć aż do gospodarstwa Tollefa. Nie przypadkiem szczątki
mężczyzny odnaleziono właśnie na jego ziemiach. Woda popychana w tamtym kierunku znalazła nowe
miejsca. Las, który tam rósł na pewno zatrzyma bale, o ile nurt w dole rzeki nie przyspieszy. W przeciwnym
wypadku drewno popłynie dalej.
- Dosyć gadania, trzeba działać! - rozkazał Iver.
- Powinieneś zostać generałem - dał mu do zrozumienia Matts, kiedy wykonał swoją część pracy. -
Mam nadzieję, że nie wykrzykujesz tak do mojej siostry.
- Tego nie śmiałby zrobić - dokuczył Iverowi Halvor, który był w dobrym humorze. Mrugnął do
szwagra Ivera.
Wybuchnęli razem śmiechem.
Iver nic nie odpowiedział. Byli częścią jego rodziny. Zrozumiałe było, że stał się obiektem ich żartów.
Poza tym dobrze było usłyszeć śmiech ojca.
Nie zrobili sobie przerwy póki ostatni bal nie popłynął wraz z nurtem. Iver zarzucił na ramię torbę i
puścił się biegiem wzdłuż brzegu. Matts nie mógł sobie pozwolić na pozostanie w tyle. Biegli z takim
zapałem jak wtedy, kiedy byli chłopcami.
- My się przespacerujemy - powiedział Halvor do Evena.
Parobek skinął, odetchnąwszy z ulgą, że nie będzie musiał biec w ślad za młodym gospodarzem.
Halvor i Iver byli dla niego na równi właścicielami majątku. To jednak Halvor go zatrudnił, więc wobec
niego był bardziej lojalny.
Iver i Matts biegli na skróty, w ten sposób również mogli śledzić rzekę. Obydwaj znali jej bieg.
Wiedzieli, w którym miejscu dno mogło służyć za przeszkodę albo gdzie prąd przechodził w stojącą wodę.
Nikt jednak nie potrafił przewidzieć dokładnie, jak popłynie drewno.
- Zator - powiedział Matts, zaciskając zęby. Wskazał palcem kierunek.
Wyprzedził Ivera, więc jako pierwszy dotarł w miejsce, z którego obydwaj mogli dostrzec przeszkodę.
- Do diabła! - zaklął Iver. Miał ku temu powody.
Rzucili się w dół zbocza, przez krzaki i wrzosowiska,
wpadając jednocześnie na kamienisty brzeg. Drewno skumulowało się na całej szerokości rzeki w
miejscu, gdzie się zwężała. Kłoda powalona przy brzegu zatrzymała pierwsze bale. Kolejne ułożyły się w
takim nieładzie, że prąd nie był na tyle silny, aby je przepchnąć. Przeszkoda na rzece wyglądała jak
ogromne wronie gniazdo, zbudowane z bali.
- Pozwól, że ja się tym zajmę.
Matts zdążył już odrzucić torbę.
- Nie ma mowy!
Iver zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Twoja matka nie wybaczyłaby mi, gdyby coś ci się stało - powiedział Iver. - Pozwól, że ci
przypomnę, iż mówimy o mojej teściowej. Nie masz pojęcia, do czego zdolne są teściowe!
Podwinął rękawy koszuli i odstawił chlebak. Podparł się obydwiema rękami o koniec pnia i
przeskoczył pewnym ruchem na jedną z zaklinowanych kłód. Poruszała się, lecz Iver utrzymał równowagę,
próbując jednocześnie znaleźć lepszy ogląd sytuacji. Małymi krokami wspinał się na drugi koniec.
Przedsięwzięcie nie było pozbawione ryzyka, ale Iver szedł dalej. Krew wrzała w tętnicach. Kiedy musiał,
przesuwał stopy, aby nie spaść.
Rzeka ciągle napierała. W wodzie tkwiły potężne siły. a Iver czuł wobec nich respekt. Tylko głupcy
pozbawieni byli szacunku wobec natury.
- Mógłbym przepiłować kłodę - krzyknął Matts z brzegu. Zwisał na ramieniu, które uczepiło się
rosnącej na samym brzegu olchy. Jej korzenie częściowo zanurzone były w wodzie, więc prawdopodobnie
ona także miała się nic długo zwalić. Rzeka podmywała brzeg i muł zdążył się od łożyć w niewielkim
zakolu.
- Spróbuj! - krzyknął Iver.
Zszedł na najniżej położony bal. Drewno ciągle się chwiało, chociaż niewystarczająco. Wiatr ochładzał
twarz, dzięki czemu pot go nie oślepiał. Zator okazał się nie lada wyzwaniem. Kłoda była nieprzejednana.
- Tam jest powalone drzewo! - Matts wskazał ręką kierunek.
Iver był wdzięczny towarzyszowi, który miał lepszy widok i podpowiadał mu, w którym kierunku
powinien się poruszyć. Po chwili sam się wychylił na tyle, że zobaczył to samo: powalone drzewo, które
leżało w poprzek i zatrzymywało wszystkie pozostałe bale.
- Ty piłujesz, ja pcham!
Iver nie tracił czasu. Przedostał się na bal, który leżał trochę poniżej kłody, stanowiącej ich główny
problem. Czekał, aż Matts przepiłuje fragment przeszkody, która swoimi gałęziami więziła spławiane bale.
Ostrożny Matts nie podzielał zdania, że Iver wybrał najlepsze miejsce do stania. Nie chciał jednak
tracić czasu na kłótnię. Iver sam zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Wkrótce
Matts wdrapał się na drzewo tuż obok powalonej kłody. Leżało w poprzek rzeki, podobnie jak przeszkoda,
jednak usytuowane było trochę wyżej niż ona. Matts musiał objąć nogami o pień, jednocześnie
przytrzymując się lewą ręką. W tym samym czasie wychylał się tak mocno, jak tylko mógł. Piłowanie
wymagało wysiłku, bo drzewo było chropowate, a narzędzie rzęziło. Musiał użyć wszystkich swoich sił, aby
przebić się ostrymi zębami przez cały pień.
- Teraz! - krzyknął, kiedy opór pnia zelżał. Na szczęście zdążył uwolnić rękę z trzonka.
Piła spadła razem z olchą.
Iver leżał przy naciętym pniu. Lekko odepchnął go od siebie w dół rzeki. Bale uderzyły o siebie.
Opierały się, zahaczały i poruszały się zupełnie inaczej niż przewidział. Siła prądu przekroczyła jego
oczekiwania. Bale toczyły się pod nim i Iver nie zdążył przełożyć stóp na czas.
Stracił równowagę, ale panika nie przejęła nad nim kontroli. Desperacko próbował ściągnąć pień w
stronę brzegu. Miał nadzieję, że uda mu się chwycić jakąś wystającą gałąź. Uczepił się drugiego końca
kłody. Zaparł się o nią obydwiema rękami ale stracił oparcie dla stóp.
Wokół niego niebezpiecznie huczało i bulgotało, podczas gdy on kilkakrotnie opił się lodowato zimnej
wody. Czuł, jak chwytają go silne dłonie, ale nie zamierzał puścić pnia. W uszach czuł ból i była to jedyna
rzecz, jaką w tej chwili odczuwał. Miał pewność, że utonie jednak w dalszym ciągu nie zamykał oczu. Przed
sobą ujrzał kulę światła, a kiedy stopy znalazły pod sobą coś twardego, odepchnął to kopnięciem.
Wyciągnięcie głowy ponad powierzchnię wody było kompletną głupotą, ale nie mógł już dłużej
wstrzymywać oddechu. Iverowi wydawało się, jakby za moment płuca miały eksplodować. Jasne słońce
oślepiało go, ale żaden z bali nie płynął w jego stronę w dzikim tańcu na wodzie, aby rozłupać jego czaszkę
na kawałki. Nurtowi nie udało się go zabrać. Jego ramiona trzymały zakrzywioną gałąź. Iver zbliżył się do
Mattsa, który wyciągnął go z wody i przeniósł na ląd.
- Głupcze! - krzyknął brat Stiny, przewracając Ivera na bok.
Iver leżał tak długo, kaszląc, charcząc oraz plując wodą i piaskiem. Zmarzł jak pies.
- Puściło!
- Puściło - odpowiedział Matts - ale ty i tak jesteś głupcem.
Iver powoli dochodził do siebie. - Straciłem kapelusz - stwierdził, kiedy dotknął ręką włosów, z
których skapywały mokre krople.
- Powinieneś się cieszyć, że nie straciłeś głowy ani życia - rzekł Matts. - To była najniebezpieczniejsza
rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem!
Iverowi udało się podnieść. Musiał najpierw klęknąć, zanim zdołał się całkowicie wyprostować.
Ściekała z niego woda, lecz miał czas tylko na to, żeby zrzucić z siebie koszulę. W torbie miał suchą na
zmianę. Brakowało mu cierpliwości, bo mokry tors utrudniał nałożenie na siebie suchego ubrania. Drżące
ręce zapięły ją krzywo, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie wybierał się na przyjęcie.
- Zamarznę na śmierć, jeśli będziemy tak stali w miejscu - powiedział niecierpliwie, uśmiechając się
do Mattsa.
- Potrafisz biegać tak szybko jak ja?
Puścił się biegiem w pogoni za spławianym drewnem.
- Aż tak szalony nie jestem - powiedział Matts sam do siebie, uśmiechając się pod nosem.
Ich codzienność różniła się od spokojnego życia na wybrzeżu. Matts nie pamiętał jej, dlatego też za nią
nie tęsknił. Może powinien zapytać Ivera, czy nie potrzebuje jeszcze jednego parobka w gospodarstwie.
- Do diabła - powiedział do siebie, próbując nadążyć za mężem Stiny. - Nie jestem parobkiem, tylko
synem teściowej gospodarza. Oczywiście, że znajdzie się dla mnie miejsce.
Kiedy dogonił Ivera, nie było czasu na pytania. Mąż siostry znowu zaczął balansować na balu, który
obracał się na wodzie. Przesunął się w stronę kolejnych, tak samo ruchomych.
- Zejdź na ląd! - krzyknął Matts do Ivera. - Za chwilę rzeka rozszerzy swoje koryto.
- Drewno spływa za wolno! - stwierdził Iver, udając, że ma ręce pełne roboty.
Popychał następne kłody. Ciało miał rozgrzane i przepełniało go szczęście, że potrafi poskromić nurt.
Przez ostatnie lata spadało na niego wiele nieszczęść. Nie było czasu, aby odetchnąć. Do tej chwili czuł się
jak stuletni staruszek.
To dopiero była zabawa!
Matts zmusił go do zejścia na ląd, kiedy brzegi oddaliły się od siebie.
- Musimy wracać do domu - powiedział Matts. - Jeśli pobiegniemy, nie zabierze nam to więcej niż
godzinę.
Spojrzał na Ivera pełen wątpliwości. Twarz szwagra była purpurowa, do tego sapał jak miech kowalski
i wciąż ściekała z niego woda. Na pewno był przemarznięty do szpiku kości, chociaż przestał drżeć.
Wykręcił trochę wody ze spodni, dlatego w miejscu, gdzie stał, zostawił niemałą kałużę.
- Biegnijmy więc - powiedział Iver.
Wszystko stało się możliwe.
- Nie chcę, Iverze, żebyś w moim imieniu narażał swoje życie na niebezpieczeństwo! - Matts był
poważny. Martwił się o przyjaciela.
- Nie będę - obiecał młody gospodarz Jakobvollen, jednak nie puścił Mattsa, póki nie napotkał jego
wzroku.
- Nie mów Stinie o przeszkodzie na rzece! - poprosił.
- Niczego nie powiem - obiecał Matts.
Pobiegli.
ROZDZIAŁ 12
- Do gospodarstwa mieli przyjechać nowi sąsiedzi.
Lisa przeczesała rękami włosy, jednak nie wprowadziła tym żadnej widocznej zmiany w swoim
wyglądzie. Zajęta była sprzątaniem tego, co dawno stało już na swoim miejscu.
Stina szybko wyjrzała przez kuchenne okno. Robiła to zresztą wielokrotnie w ciągu tego dnia. Pomysł,
żeby mężczyźni sami zajęli się spławianiem drewna do budowy domu od początku wydawał się jej szalony.
Halvor i Even mieli w tym doświadczenie. Wycięli tyle drzew z lasu, na ile dostali zgodę, co uratowało
gospodarstwo w trudniejszych czasach. Zarówno stary gospodarz, jak i parobek uczestniczyli w spławianiu
bali wiele razy, ale dla Mattsa i Ivera była to dotychczas tylko zabawa. Tylko kilka razy brali udział w tej
czynności i zawsze pod okiem ludzi, którzy się na tym znali.
Uważała, że zwlekali z powrotem, a sama jeszcze nie zauważyła ani jednego bala przybijającego do
brzegu albo mijającego ich gospodarstwo. Przez cały dzień serce podchodziło jej do gardła, czuła
nieustający strach.
Halvor na pewno uważał na chłopców.
Przekonywanie matki, że była nadopiekuńcza i przewrażliwiona, nie wchodziło w grę. Wtedy dopiero
dostałaby wodę na młyn do narzekania! Ingrid od rana krążyła między domem a oborą, ponieważ tego dnia
przyszły na świat dwa małe baranki. Oprócz tego jedna z krów sąsiada, którą się opiekowali, miała się lada
chwila ocielić. Ponieważ rodziła swoje pierwsze młode, uważali, że należy jej doglądać. Iver i Halvor,
którzy zazwyczaj zajmowali się bydłem, przebywali teraz poza gospodarstwem.
Matka rozpaliła ogień w kominku. Zdążyła już wsypać garść kawy do garnka. Po powtórnym rzuceniu
okiem za okno, Lisa zadecydowała, że trzeba dorzucić jeszcze szczyptę.
Stina zeszła po schodach. Mimo że ci ludzie niekoniecznie mieli zamiar odwiedzić Jakobvollen,
należało wziąć pod uwagę, że będą się chcieli przywitać. Wtedy mogliby od razu zaoferować im kawę.
Odległość między gospodarstwami była znaczna, a nie wiadomo, od jak dawna byli w podróży.
Stina rozpoznała powóz. Musiano go pożyczyć od kupca w Olsborgu. Woźnica był jednym z jego
parobków. Imię wyleciało jej z głowy.
Zawrócili na placu, po czym powóz stanął. Stina stała wyczekująco. Pojazd był zapakowany po brzegi
i minęło sporo czasu, zanim wysiadło z niego dwoje pasażerów. Mężczyzna zeskoczył jako pierwszy, a
potem kobieta podała mu dziecko. Maleństwo dokazywało, było żywe i głośne, ale ojciec mocno je chwycił,
kiedy pomagał żonie wysiąść.
Stina niemal straciła oddech za sprawą wytwornych ubrań kobiety. Śliczny, mały słomkowy kapelusz
udekorowany pięknymi kwiatami odważnie nasunięty był na czoło. Włosy miała ułożone. Spódnica uszyta
była z tak wyrazistego materiału, że aż cała błyszczała, a na dole miała liczne marszczenia. Stina
postanowiła nie zgadywać ile. Na ramiona kobieta narzucony miała krótki płaszcz, który ledwie zapinał się
w pasie. Całość uzupełniały jasne rękawiczki.
Rozglądała się wokół, a Stina żałowała, że nie zna jej myśli. Szybko rozsznurował fartuch. Kiedy obca
kobieta zbliżyła się do drzwi, Stina poczuła się bardzo zaniedbana w swojej wełnianej spódnicy.
Wielokrotnie łatana, niebieska bluzka nie dodawała jej pewności. Nigdy nie zapinała jej pod samą szyję,
ponieważ brakowało jej czasu, aby przyszyć brakujący guzik.
Mężczyzna podał Stinie dłoń, mówiąc dzień dobry.
- Rozumiem, że mam przed sobą panią domu?
Sformułował to jako pytanie, ale parobek kupca najprawdopodobniej opowiedział, kim była.
- Stina Mattisdatter Jakobvoll - powiedziała z resztką godności, którą udało jej się zachować. - Witamy
w naszym gospodarstwie.
- W takim razie jesteśmy sąsiadami - stwierdził zadowolony. - Poznałaś mojego brata, Andreasa, kiedy
był tu w zeszłym roku. Nazywam się Peter Ness.
Stina skinęła głową. Pomyślała o tym w momencie, kiedy się przedstawiał. Zdradził go bardziej ton
głosu niż wygląd. Jego brat był energiczny, czarujący i tak przystojny, że aż rzucał się w oczy. Ten
mężczyzna był bardziej zwyczajny, miał ciemniejsze włosy i tęższą sylwetkę. Nie miała wątpliwości, że był
starszy, choć swoim wyglądem budził zaufanie. Ubranie nosił równie eleganckie, co żona, ale pozbawione
nadmiernej strojności.
- To moja żona, Maria - powiedział.
Stina prawie przed nią uklękła, tak wspaniała była młoda kobieta. W ostatnim momencie jednak
opanowała się. To Stina była gospodynią, a Jakobvollen znakomitym i prężnym gospodarstwem. Byli jedną
z najlepszych rodzin w dolinie. Z powodzeniem mogła się z nimi równać, wszystko jedno jakie ubrania
nosili na sobie.
- Miło nam cię poznać - powiedziała młoda małżonka.
Mówiła znacznie dziwniej niż mąż i przywodziła Stinie na myśl Andreasa. Niebieskie oczy kobiety
odnotowywały wszystko, ale nie sposób było zgadnąć, o czym myślała. Coś w niej niepokoiło Stinę. Nie
była w stanie wskazać co, ponieważ przeczucie, mimo iż wyraźne, okazało się przelotne.
- Więc jesteście w drodze do Flomslett? - zapytała Stina, chociaż odpowiedź była oczywista.
- Czy to daleko jeszcze? - zagadnęła Maria Ness z niewielką nadzieją w głosie.
Stina uśmiechnęła się, pocieszając ją, że można do niego dojść w kilka godzin. Droga nie była
męcząca. Podróżujący koniem lub powozem potrzebowali znacznie krótszego czasu.
- Wejdźcie proszę. Odpocznijcie trochę, poczęstuję was kawą - zaproponowała gościnnie. Odeszła na
bok, aby mogli wejść do środka.
Goście zgodzili się i podziękowali.
Lisa uwijała się jak w ukropie, żeby szybko nakryć do stołu. Okno zostawiono otwarte, by
przewietrzyć pomieszczenie. Rzadko używali tego pokoju, kiedy nie mieli gości, ale tego para z Ameryki
nie mogła wiedzieć. Stina przedstawiła matkę nowym właścicielom Flomslett, a Lisa starała się jak tylko
umiała, żeby goście otrzymali wszystko, co najlepsze.
Maret ciekawiło dziecko, które przynieśli ze sobą. Przez kilka minut trzymała się blisko Stiny, po
czym odważnie potuptała w kierunku obcego mężczyzny. Peder Ness posadził dziecko w podróżnym
ubranku na podłodze. Dwoje małych ludzi było mniej więcej tego samego wzrostu.
- To jest Adam - powiedział ojciec - ma niewiele ponad rok. Od dawna nie widział żadnych dzieci.
- A tej małej damie na imię Maret - powiedziała Stina dumnie. Też liczy sobie trochę więcej niż rok.
- Jak miło, że są w tym samym wieku - ucieszyła się Maria. - Macie więcej dzieci?
Stina zaprzeczyła ruchem głowy.
- A inni sąsiedzi?
- W pobliżu nie ma tak małych dzieci - powiedziała Stina po namyśle. - Rosną jak na drożdżach. Jest
wiele odrobinę starszych i młodszych, zarówno po tej stronie rzeki, jak i po drugiej.
Maluchy obserwowały siebie badawczo, po czym zaczęły się ganiać wkoło, gaworząc jedno przez
drugie. Kiedy Maret złapała Adama mocno za nos, a on pociągnął ją za jasne kosmyki, sprawiali wrażenie,
jakby znali się od dawna. Uszczęśliwieni biegali razem wokół jasnej podłogi. Zatrzymali się obydwoje na
moment, ale szybko znowu zaczęli się ganiać dokoła. Za nimi podążały czujne, lecz dumne spojrzenia
matek.
- Dobrze, że ma trochę miejsca do pobiegania - powiedziała Maria z cichym westchnięciem, odpinając
płaszcz.
Po spodem miała sięgające bioder, rozłożyste ubranie uszyte z tego samego, ciemnoniebieskiego
materiału, co spódnica. Szal w biało niebieskie pasy zawiązany był w ciasną kokardę wokół stojącego
kołnierza bluzki. Na środku kokardy zaczepiona była połyskująca szpilka.
- Na statku panował tłok - wyjaśnił Peder, spoglądając czule na żonę.
- Było okropnie! - poprawiła go. Jej głos podniósł się tak wysoko, że prawie zapiszczała. Przeszedł ją
dreszcz. Zmieniła pozycję na krześle.
- Podróż zabrała ponad trzy tygodnie - dodała - a każdy dzień był naprawdę potworny.
- Nie było aż tak źle - jej mąż uśmiechnął się pobłażliwie, klepiąc żonę po kolanie. - Kajuta była
ciasna, jednak płynęliśmy pierwszą klasą, więc nie działa się nam krzywda.
Jego żona wywróciła oczami.
Peder Ness zaśmiał się łagodnie. - Moja żona była niemowlęciem, kiedy przybyła do Ameryki -
wytłumaczył
- dlatego nie pamięta podróży z Norwegii. To pierwszy rejs, który zapamiętała.
- Bez względu na to, było przerażająco - powtórzyła.
- Można uznać, że Maria nie została stworzona do podróżowania morzem - powiedział mężczyzna
dobrotliwie. - Nie jest do niego przyzwyczajona.
- Siostra mojego męża cierpi z tego samego powodu - rzekła Stina.
- Podróż z Trondheim była jeszcze gorsza - oznajmiła dama z wyraźnymi rumieńcami na policzkach. -
Warunki były nie do wytrzymania.
- Mówi o parowcu - wytłumaczył Peder Ness.
Stina nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Według niej parowce były eleganckie, ale powinna
zachować tę uwagę dla siebie, skoro zamierzała zaznajomić się z gospodynią Flomslett. Na razie wydawało
się, że nie miały ze sobą wiele wspólnego.
- Tu rzadko podróżuje się statkami - pocieszyła ją Stina.
- Mały byczek! - krzyk dobiegał z kuchni.
- Nie możesz tam wejść prosto ze stodoły! - To była Lisa.
Chwilę później Ingrid stała w otwartych drzwiach, obwieszczając nowinę: - Wspaniały cielak!
Peder Ness od razu stanął na równe nogi. Jego żona dalej siedziała, wpatrując się w Ingrid z otwartymi
ustami.
Ingrid przedstawiała sobą ciekawy widok. Włosy miała związane na karku, ale były zmierzwione i
brudne. Na twarzy miała plamy krwi. Mimo że poświęciła dużo czasu na szorowanie rąk, były
jasnoczerwone aż po łokcie. Z tego można było wywnioskować, że zetknęły się z zimną wodą. Stała przed
nimi w samych rajstopach, więc jednak miała na tyle rozumu, aby zdjąć z nóg chodaki ze stodoły. Resztę jej
ubrań trudno było rozpoznać po pobycie w stodole ze zwierzętami. Policzki miała czerwone, była
zadowolona.
- To moja szwagierka - powiedziała Stina, próbując zachować pełną powagę. - Ingrid Halvorsdatter.
Oto nasi nowi sąsiedzi, którzy przyjechali z Ameryki.
Peder Ness zbliżył się do Ingrid, żeby uścisnąć jej dłoń. Gest ten nakazywała grzeczność. Wtedy
dotarło do Ingrid, że nie pasowała do pogawędek przy kawie, odbywających się w salonie. Śmiała się,
trzymając ręce przed sobą.
- Serdecznie witamy w Målselv! - powiedziała szczerze.
- Nie powinnam teraz niczego dotykać. Przychodzę prosto ze stodoły.
Maria Ness uniosła kształtne brwi, ale nic nie odpowiedziała. Kąciki jej ust ściągnęły się, a wąskie usta
spięły razem.
- Przyjęłam narodziny najmłodszego cielaka z waszego bydła - ciągnęła niezrażona Ingrid. - To
imponujący wół z silną szyją, ciemnymi łatami i ciągle niepewnymi nogami. Jest wspaniały. Prawie
płakałam przy narodzinach. Mimo że był spory, Staslin poradziła sobie prawie bez mojej pomocy. Musiałam
tylko...
- Ingrid! - przywołała ją do porządku Lisa, która przemknęła się w drzwiach koło dziewczyny. Na
stole, przed damą z Ameryki położyła talerz z małym kawałkiem ciasta, który pozostał z tego, co Matts
przywiózł ze sobą z miasta.
- Nie będziemy rozmawiać o tym przy jedzeniu.
- Chętnie obejrzę cielaka - powiedział nowy gospodarz Flomslett.
Peder Ness absolutnie się na tym nie znał. Nałożył kurtkę i podciągnął rękawy. Jego oczy błyszczały.
Stina dostrzegła teraz większe podobieństwo z jego bratem. Młoda żona westchnęła ze zrezygnowaniem, ale
nie na tyle wyraźnie, by mógł zauważyć to mąż.
- To twoje zwierzę, Pederze Ness - odpowiedziała Ingrid, prowadząc nowego sąsiada przez kuchnię. -
Oczywiście, że możesz go zobaczyć.
- Bardzo się cieszył na przyjazd tutaj - wyjaśniła Maria.
Dla Stiny było jasne, że Maria Ness nie nosiła w sercu takiej samej radości. Z tego co pamiętała agent
z Ameryki
- Andreas Ness opowiadał, że to rodzice żony jego brani chcieli wrócić do Norwegii. Był to
najważniejszy powód, dla którego para młoda zdecydowała się na podróż.
- Musicie się po prostu przyzwyczaić - powiedziała Stina przyjaźnie, nie rozmyślając dłużej o cudzych
wyborach.
- Nie wyobrażam sobie tak dalekiej przeprowadzki, na którą zdecydowaliście się wy. Målselv z
pewnością bardzo się różni od Ameryki.
- Bardzo - podkreśliła Maria.
Stina zaproponowała śmietanę, ale kobieta podziękowała.
Zawsze tutaj mieszkałaś? - zapytała Maria, podnosząc kubek do ust.
Stina nie miała odwagi zadać pytania, czy taką kawę piją też w Ameryce. Niewiele w nowej gospodyni
we Floslett do tego zachęcało.
- Zawsze mieszkałam w Målselv - powiedziała Stina.
Nie wiedziała, dlaczego przemilczała, że matka była służącą w gospodarstwie. Nie wstydziła się tego,
ale słowa i tak nie chciały przejść przez gardło.
- To naprawdę wspaniały cielak!
Peder poklepał cielę, po tym jak wielokrotnie obchodził je dookoła.
- Jego ojciec stoi tam - poinformowała Ingrid, wskazując na przegrodę z dorosłym wołem.
Nowy sąsiad musiał obejrzeć Wikinga jeszcze dokładniej.
- Znakomity okaz! - powiedział zachwycony do tego stopnia, że prawie zaniemówił.
- Ayshire - rzekła Ingrid, ponieważ słyszała, jak brat często wspominał tą nazwę. - Nie bezpośrednio -
dodała szybko - ale pochodzi od pierwszego wołu z miejscowości Ayshire, który przybył do Målselv. Matka
pochodzi ze zwykłej, tutejszej rasy bydła. Zupełnie jak matka twojego cielaka.
Peder skinął ze zrozumieniem. Spojrzał na cielę okiem znawcy.
- W domu mieliśmy krowę z północy - wytłumaczył. W Bardu, u moich rodziców. Ale to było dawno
temu.
Mój najstarszy brat ją odziedziczył. Nie udało nam się go jeszcze odwiedzić.
- Na pewno niewiele się tu zmieniło, odkąd wyjechałeś - stwierdziła Ingrid. - Wydaje mi się, że w
ciągu całego mojego życia nic nie uległo tu zmianie.
- Mylisz się, Ingrid - poważnie zauważył Peder. - Całkiem wiele się tu pozmieniało, w Norwegii.
Całkiem wiele...
Rozejrzał się z uwagą po stodole. Była czysta i panował w niej porządek, ale rzucało się w oczy, że
brakowało miejsca. Zwierzęta stały ciasno. Przyzwyczajony był do przestronnych obór i stajni.
- Miło z waszej strony, że wzięliście do siebie moje krowy.
- Tu pomagamy naszym sąsiadom - powiedziała Ingrid szczerze. - Naraz możemy wyprowadzać tylko
połowę owiec na pastwisko. Niektóre wypasane są późną nocą. Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli
wyprowadzać je wszystkie w ciągu dnia. Ale już niedługo. Wkrótce nadejdzie lato. Na pewno!
- Myślę, że od razu zrobi się lepiej, kiedy zabiorę od was swoje zwierzęta - uśmiechnął się przyjaźnie.
Polubił bezpośrednią siostrę gospodarza. - Dopilnuję, żeby odebrać je jutro.
- Możemy o nie zadbać, dopóki się nie urządzicie - zaproponowała Ingrid. Brat na pewno
powiedziałby to samo.
- Nie chcę sprawiać wam kłopotu - powiedział Peder.
- Poza tym nie wróciłem w rodzinne strony, żeby siedzieć z założonymi rękami.
- Obiecuję ci, że to akurat wam nie grozi! - spontanicznie odpowiedziała Ingrid. Zaśmiała się.
Peder Ness spojrzał na nią z uśmiechem. - Miałem przekazać ci pozdrowienia od mojego brata. O ile
go pamiętasz.
Skinęła twierdząco. - Oczywiście, że go pamiętam. Czy u niego wszystko w porządku?
- Andreas ma się dobrze - zapewnił Peder. - Opowiadał, że jesteś wyjątkowo czarująca.
- Miło z jego strony - swobodnie odpowiedziała Ingrid Nie zmieszała się tą uwagą.
- Miał rację - ocenił Peder Ness. - Czy tylko kobiety zajmują się tym gospodarstwem?
Nie potrafiła powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem. - Mężczyźni spławiają dzisiaj drewno. Nie
można siedzieć tu w dolinie z założonymi rękami. Jednak powtarzam się! Sam szybko się o tym przekonasz,
Pederze. Teraz jesteś gospodarzem w Målselv, a nie w Ameryce. Twój brat opowiadał nam o tym, jak
wielkie są tam gospodarstwa. Mówił, że rolnicy leżąc do góry brzuchem, dochodzą do bogactwa.
- Andreas przesadza.
Peder pokręcił głową, kiedy znowu wyszli na plac.
- Mój brat otrzymuje dużo pieniędzy za podróżowanie w tę i z powrotem do starej ojczyzny i
namawianie ludzi do wyjazdu do Ameryki.
- Nie jest więc aż tak kolorowo, jak mówił?
Napotkał wzrok Ingrid. - Dobrze się tam żyje, jednak
Ameryce daleko do raju. Tam też dzieje się mnóstwo złych rzeczy.
- Może dostrzegasz więcej niż twój brat - powiedziała lekko Ingrid.
- Andreas widział to samo, co ja - zapewnił ją Peder.
- Dokładnie to samo.
Ingrid już go nie słuchała.
- W końcu spływa drewno! - krzyknęła, biegnąc w kierunku rzeki.
R
OZDZIAŁ
13
Halvor nie został stworzony na podobieństwo kozy Przeskakiwanie z kamienia na kamień nie
sprawiało mu przyjemności, dlatego pożyczył od Szymona łódź z płytkim dnem. Cieśla zajmował się
również budową łodzi.
Razem z Evenem zabrał ze sobą syna oraz Mattsa, którzy cieszyli się, że nie będą musieli biec przez
ostatni odcinek drogi powrotnej do Jakobvollen. Przy silnym prądzie przeprawa rzeką nie była całkiem
pozbawiona ryzyka. Halvorowi udało się mimo wszystko wymanewrować łodzią bez pomocy młodych.
Nurt niósł ich szybko, a wody było tyle, że zapominali chwilami, iż gdzieś pod nimi znajduje się dno. W
każdym momencie jednak kamienie mogły uszkodzić łódź. Musieli zachować szczególną ostrożność na
zakrętach, ponieważ bale mogły się tam zaklinować. Należało zachować bezpieczną odległość, aby móc
odpowiednio pokierować łodzią.
Na szczęście nie natrafili na godne odnotowania przeszkody, nie licząc pierwszej, o której wiedzieli
tylko Matts i Iver. Co pewien czas jeden czy dwa bale zalegały w poprzek, wstrzymując kolejne. W tej
sytuacji próbowali je przepchnąć, stojąc w łodzi. Kiedy kilka razy sztuka ta okazała się trudniejsza, niż się z
początku wydawało, Halvor wysadzał trzech mężczyzna na ląd. Stamtąd, za pomocą drewnianych haków
bez większego problemu odblokowywali zator.
Rzeka się rozszerzała.
Halvor obawiał się, że część bali osiądzie na ziemiach sąsiadów, gdzie rzeka znowu zwalniała swój
bieg, jednak drewno przepłynęło w ten sposób, że zdołali tego uniknąć. Zbliżali się do gospodarstwa.
- Wspaniale nam poszło! - cieszył się Iver, podnosząc drewniany hak i pozdrawiając w ten sposób
siostrę, która szła w stronę rzeki. Na szczęście trzymała się w bezpiecznej odległości od brzegu, dlatego nie
musiał się o nią obawiać. Uderzenie drewnianym balem to nie żarty. Mógłby z łatwością zmieść kobietę z
brzegu i porwać ją z prądem. Nie zdążyłaby się nawet obejrzeć.
Większość drewna zgromadziła się w zagłębieniu, powstałym przy ziemiach należących do
Jakobvollen. Teraz niemal powstało w tym miejscu jezioro. Bale utknęły na najniżej położonej części pola.
Reszta popłynęła dalej, docierając do ziem Tollefa, który jednak nie mógł mieć im tego za złe. Nie
wyglądało na to, żeby wyrządzili większe szkody w lasku przy rzece.
- Musimy je związać razem, zanim zostaną wyciągnięte z rzeki - stwierdził Even.
Iver skinął, zgadzając się. Wahał się, czy powinni odzyskać to, co leżało na ziemiach Tollefa, zanim
zadbają, by drewno zgromadzone w okolicy Jakobvollen nie spłynęło niżej. Mimo że zbliżał się wieczór, w
dalszym ciągu było ciepło. Woda bez przerwy spływała z wyżej położonych terenów. Następnego dnia
poziom rzeki miał jeszcze wzrosnąć.
- Nie ma czasu na wieczorne przyjemności - stwierdził Halvor.
- Matts i ja będziemy wiązać bale - powiedział Iver. Nie chciał, aby ojciec o wszystkim zadecydował.
Halvor nie sprzeciwił się mu. Uważał to za mądre rozwiązanie. Popłynęli łodzią w stronę zachodniego
brzegu. Kiedy do niego dotarli, Matts wyrzucił liny, które leżały na dnie łodzi i wyskoczył. Mężczyznom nie
przeszkadzało, że woda sięgała im do kolan. Zeskoczyli na ląd, przesuwając kilka bali, które zalegały,
kołysząc się na brzegu strumienia.
Halvor i Even wysiedli na prawym brzegu rzeki. Przybili spory kawałek poniżej głównego placu
gospodarstwa, ale w dalszym ciągu znajdowali się na obszarze Jakobvollen. Even wyciągnął łódź na ląd i
przywiązał do sosny, która przetrwała niejedne wiosenne roztopy. To, że przybili do brzegu trochę dalej, niż
mieli w zwyczaju, nie było złym rozwiązaniem, ponieważ część bali również dopłynęła w to miejsce.
Chcieli zabezpieczyć drewno i wyciągnąć je na suchy ląd. Praca oraz dzień zbliżały się ku końcowi.
- Pamiętam, że praca ta wykonywana jest zazwyczaj w trochę bezpieczniejszy sposób - zauważył
Peder Ness, który poszedł za Ingrid. Nie popierał ryzyka, na jakie wystawiali się tego dnia mężczyźni.
- Zwykle faktycznie tak jest - zapewniła Ingrid. - Najczęściej zajmuje się tym gmina. Ludzie, którzy
potrzebują spławić drewno w dół rzeki, wpłacają pieniądze, a władze zapewniają im doświadczonych
flisaków, którzy wykonują za nich tę pracę.
Stojąc drżała i nie działo się tak jedynie za sprawą wiatru.
- Zajęcie to jest równie niebezpieczne, co niezgodne z prawem. Jednak wygląda na to, że tym razem
mimo wszystko się udało.
Wskazała zakole rzeki po drugiej jej stronie. - To mój brat, a tamten mężczyzna jest bratem Stiny.
Ojciec i parobek popłynęli łodzią dalej.
- Też chciałbym się do czegoś przydać! - powiedział Peder Ness. Był równie podekscytowany, co
młody chłopak, nie potrafiący spokojnie ustać w miejscu.
- Jesteś gościem - odparła Ingrid. - Dziękuję za chęci, ale muszę odmówić.
Spojrzał na nią, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Stawało się dla niego coraz bardziej jasne,
dlaczego brat tyle opowiadał o młodej dziewczynie z Jakobvollen. Być może nie była najpiękniejszą
kobietą, jaką widział, lecz było w niej coś więcej niż tylko zwykła uroda.
- Nie jesteś gospodarzem.
- Ale wypowiadam się w jego imieniu - zapewniła.
- Iver postanowiłby dokładnie to samo. Twoja żona nie byłaby zadowolona, gdybyśmy ci na to
pozwolili.
Miała rację.
Marii by się to nie spodobało. Chciała jedynie jak najszybciej dotrzeć do ich nowego domu. Nie
uważała, że powinni się tu zatrzymywać, przecież nie znali tych ludzi. Nie rozumiała, że należy poznać
swoich sąsiadów tak szybko, jak to możliwe. Peder nie wiedział, czy jego młodej żonie spodoba się tutejsze
życie. Nie przepadała za Eau Claire. Według niej Michigan było brzydkie i niecywilizowane. Tamte miejsca
były znacznie większe od Målselvdalen. Maria potrzebowała kontaktu z ludźmi. Chciała też, żeby Peder
stawiał jej szczęście ponad wszystko inne.
- Maria jest taka młoda - powiedział przepraszająco.
- Ma tylko dwadzieścia lat.
- W takim razie jesteśmy w tym samym wieku.
Myślał, że Ingrid Halvorsdatter była starsza. Nie sprawił tego wygląd, ale mądrość, która przez nią
przemawiała. Dojrzałość, której brakowało Marii. Peder nigdy nie wiązał się z kobietami w swoim wieku.
Między nim a jego żoną było osiemnaście lat różnicy.
- Wracaj do swojej żony - poprosiła Ingrid. - Nie masz odpowiedniego ubrania na tę przygodę.
Miała rację, ale nie ruszył się z miejsca.
Mieli za mało liny, żeby odpowiednio związać ze sobą bale. To rozdrażniło Ivera bardziej, niż dawał
po sobie poznać.
- Niech to diabli wezmą! - przeklinał. - Zamierzałem wnieść te przeklęte drewno do budowy domu na
ląd, zanim zrobi się ciemno.
- Musimy to rozłożyć na raty - stwierdził Matts z rozmysłem, badając, jak płynie prąd.
Iver stanął u jego boku i zrozumiał to, co zauważył jego kompan.
- Mógłbym zbudować pewnego rodzaju tratwę z dwoma żerdziami - powiedział Iver po namyśle. - I
spłynąć nią w dół.
- Wiele tratw - poprawił Matts.
Nie uważał pomysłu za kompletnie pozbawiony sensu. Podobał mu się. Nie miał nic przeciwko temu,
by samemu popłynąć taką tratwą. Rzeka nie była w tym miejscu taka płytka. Prąd był trochę za silny, ale
chcieli przybić do drugiego brzegu, trochę poniżej głównego placu gospodarstwa. Stamtąd można by
przetransportować drewno do domu na wozie. Wciąż mieli konia w Jakobvollen.
- Wystarczy pięć, sześć tur - oszacował Iver, próbując policzyć bale leżące po przeciwległej stronie
rzeki.
Matts uśmiechnął się szeroko. - Do diabła, Iverze. Uda się nam!
Zaśmiali się pełni energii i woli działania i zajęli się łączeniem bali. Posortowali je według długości.
Najdłuższe miały znajdować się w punkcie centralnym, natomiast krótsze po bokach, żeby tratwa była
spiczasta pośrodku. Następnie przewiązali sznur wokół zewnętrznego bala i skrzyżowali obok kolejny,
robiąc pętlę. Potem znowu krzyżowali linę i obwiązywali nią następną kłodę - aż do ostatniego bala. Tam
Iver zawiązał solidny węzeł.
Chwycili drugi sznur, wykonując dokładnie te same czynności na drugim końcu drewnianej tratwy.
Ręce bolały, ale konstrukcja była zadowalająca.
- Chwieje się - zauważył Matts - ale nie zatonie. Moje węzły mocno trzymają...
- Moje także - powiedział Iver. - Który z nas spróbuje? Ty czy ja?
- Ty. - Matts był wspaniałomyślny. - To ty jesteś gospodarzem, Iverze. Ale zabierz ze sobą linę.
Iver przykląkł na tratwie. W jednej ręce trzymał drewnianą żerdź. Zamierzał użyj jej do sterowania w
razie, gdyby podpłynął za blisko drugiego brzegu.
- Popchnij mnie! - poprosił.
Matts wykonał polecenie. Zamoczył się aż do pasa, zanim rzeka zdążyła ponieść tratwę i nie musiał
już dłużej pchać.
Iver prawie wypadł poza jej krawędź w momencie, gdy rzeka poniosła jego tratwę. Ta przekręciła się
w ten sposób, że wierzchołek nie ustawił się przodem do dołu rzeki, tak jak powinien. Usiadł plecami w
kierunku, w którym niosła go rzeka, nie mając odwagi się odwrócić. Wystarczającą trudność sprawiało mu
trzymanie się, by nie spaść. Uczepił się pętli, którą sam zrobił, a kiedy woda uderzyła w tratwę, zacisnął
palce wokół bala, co było lepsze niż utonięcie. Przeciwległy brzeg zbliżył się znacznie szybciej, niż przewi-
dywał, więc musiał puścić chwyt.
Drewniana żerdź przydała się po raz kolejny. Zaczepił nią o wystający korzeń, modląc się, żeby
wytrzymał i nie popłynął z nim oraz tratwą aż do morza. Jeśli straciłby uchwyt, najwcześniej udałoby mu się
zejść na suchy ląd w okolicy Olsborga.
Iver zdołał przyciągnąć się do brzegu. Wskoczył cło rzeki między tratwą a brzegiem, mocno
przytrzymując najdłuższy bal, zmagał się z wydostaniem zarówno siebie, jak i chropowatej tratwy na stały
ląd. Zacisnął zęby, kiedy pchał tratwę po mokrej trawie. Wreszcie udało mu się, co wywołało w nim falę
radości. Pomachał obydwiema rękami do Mattsa, stojącego po drugiej stronie, a przyjaciel powtórzył jego
taniec.
Zanim węzły zacisnęły się jeszcze mocniej, Iver spróbował je poluzować. Starał się je po trochu
rozwiązać, ale ostatecznie nie obyło się bez przecinania. Oznaczało to, że następna tratwa, którą mieli
zbudować przy użyciu tych lin, musiała być węższa. Nie pomyśleli o tym, ale nie miało to większego
znaczenia. W gospodarstwie były dodatkowe liny. Zdjął pozostałości sznura i wtoczył bale na
bezpieczniejszy grunt. Rzeka mogła być tak dzika, jak tylko jej się podobało, ale nie mogła porwać ze sobą
połączonych w tratwę bali.
Iver, dygocząc pobiegł w stronę budynków.
- Postradał zmysły! - stwierdziła Stina.
Nie było jej w kuchni, kiedy matka opowiadała, jak przepłynął przez rzekę na prymitywnej tratwie
zupełnie jak szaleniec. Nawet gdyby gościł u nich teraz król Oskar we własnej osobie, wybuchnęłaby
gniewem. Nie umiała się powstrzymać.
Do Ingrid i Pedera Nessa dołączyli Halvor i Even. Z powątpiewaniem obserwowali wariacką
przeprawę. Stina wyszła na sam brzeg. Ingrid poszła za nią. Nie przejęły się tym, że nogi miały mokre aż do
kolan. Weszły do wody tak daleko, na ile mogły. Ledwo dostrzegały Ivera, który schodził na ląd.
- Szaleniec, istny szaleniec! - krzyknęła Stina, biegnąc przez plac ze spódnicą zahaczającą o nogi. Nie
zatrzymała się, dopóki nie wpadła na przystani na Ivera.
- Zgłupiałeś? - krzyczała, bijąc go po piersi zaciśniętymi pięściami. - Próbujesz się zabić?
Zaśmiał się całym sobą, stojąc przed nią, po czym zamknął wokół niej swoje ramiona. Zmoczył ją
przez to całą i obrócił, zupełnie jakby chciał zatańczyć.
- Ratuję drewno na budowę domu, Stino!
- Przestań już! - błagała Stina, która nie uważała całej sytuacji za zabawną.
- Skończymy przed wieczorem - obiecał pełen energii.
- Muszę przynieść więcej liny. Trzeba będzie przepłynąć tę trasę jeszcze tylko kilka razy.
Stina próbowała go zatrzymać, wbijając palce w jego ramiona, lecz nic to nie dało. Zostawił ją na
przystani i pobiegł do schowka z narzędziami bez oglądania się za siebie. Zanim zdążyła wrócić do domu,
był już z powrotem na brzegu. Długi sznur zwisał przewieszony przez jego pierś, prawie jak lasso hodowcy
reniferów. Przepłynięcie w poprzek rzeki w łodzi nie stanowiło trudnego wyzwania.
Zauważyła go razem z Mattsem, kiedy byli w trakcie budowy kolejnej tratwy. Zamierzali wszystko
powtarzać, aż do momentu, gdy całe drewno znajdzie się na ich ziemi. Stina znała swojego męża. Doskonale
zdawała sobie też sprawę, jak działa jej brat. Nie powstrzymywali się w takich sytuacjach, lecz się
nawzajem napędzali. Nie potrafiła stać na brzegu i obserwować, jakie koszty byli w stanie ponieść, żeby
zdążyć ze skończeniem pracy przed wieczorem.
- Wchodzisz do środka? - zapytała matka.
Zarówno Lisa, jak i Maria stały przy oknie, każda z grymaszącym dzieckiem na rękach. Młoda
kobieta, która przepłynęła cały ocean, wyglądała, jakby zaniemówiła z powodu głupoty, której była
świadkiem.
- Jeśli zamierza się zabić, powinien to zrobić tak, abym nie musiała na to patrzeć. - złościła się Stina. -
Poza tym muszę się przebrać.
Kapało z jej ubrań, kiedy wbiegała na górę po schodach.
- Stina była wściekła - wytłumaczył Iver szwagrowi.
- Przejdzie jej - stwierdził Matts. - Nigdy się długo nie gniewa.
Iver roześmiał się. - Zastanawiam się, czy mówimy o tej samej Stinie.
- Musisz tylko później być dla niej miły - zasugerował Matts, nie chcąc wchodzić w szczegóły. Mówili
przecież o jego siostrze. Ta rozmowa zaczynała wydawać mu się zbyt dziwna.
Teraz budowali większe tratwy. Było to możliwe, bo łączyli liny. Kiedy udawało im się wykonać
odpowiednio dużą konstrukcję, przeprawiali się wspólnie. Łatwiej było im wiązać ciasne supły, gdy robili to
razem. Poza tym, jeśli we dwoje wyciągali tratwę na ląd, zmniejszało to ryzyko, że któremuś z nich coś się
stanie. Byli zadowoleni ze swojego przedsięwzięcia.
Ostania tratwa była tak mała, że Iver stwierdził, że popłynie na niej sam.
- Ktoś musi przejąć łódkę - powiedział.
Matts był tak zmęczony, że dał się przekonać. Chciał już tylko znaleźć się na lądzie po stronie, gdzie
znajdowało się Jakobvollen, wyciągnąć drewno z wody i przebrać się w suche ubrania. Zjadłby wszystko, co
postawiłaby przed nim na stole matka. Potem najchętniej położyłby się spać. Życzenia te nie były
szczególnie wygórowane.
Poczekał, aż Iver będzie gotowy ze swoją tratwą. Poszło bardzo łatwo. Pozdrowili się, podnosząc ręce.
Nikt nie powinien mówić, że nie potrafili czegoś zrobić. Matts usadowił się w łódce, odwrócony plecami do
rzeki. Następne, co usłyszał, to krzyk dochodzący z drugiego brzegu, który przeszył powietrze.
Matts nie spojrzał w tamtym kierunku. Krzyk należał do Ingrid. Tak szybko zabrał się za wiosłowanie,
że stracił jedno wiosło. Łódź niebezpiecznie przechyliła się na bok, ale nie wywróciła się.
Jeden z węzłów musiał się poluzować. Dwa albo trzy bale rozłączyły się i odpłynęły, natomiast reszta
tratwy obracała się wkoło. Zrozumiał to, gdy dostrzegł Ivera leżącego w połowie pod nią, podczas gdy
tratwa poddała się bocznemu prądowi. Połowa tratwy razem z Iverem znoszona była w stronę lądu, ku
brzegowi.
Łódka była zbyt niestabilna. Matts nie tracił czasu na rozmyślania. Wciągnął ją za sobą na ląd, między
krzewy. Zabrakło mu jednak czasu na to, żeby ją przywiązać. Porzucił ją i pobiegł w dół, wzdłuż brzegu,
rzucając się pomiędzy krzaki i pobliskie zarośla. Kilka razy się potknął, ale nawet nie poczuł uderzenia.
Biegł niemal na złamanie karku, więc niemożliwe było dostrzeżenie, gdzie stawiał stopy. Nie spuszczał
jednak wzroku z tratwy.
Trudno było określić, czy głowa Ivera znajdowała się ponad powierzchnią. Widział tylko jego jedną
rękę oraz nogę, która na przemian pojawiała się i znikała pod taflą wody. Matts wierzył, że Iverowi w ten
czy inny sposób uda się utrzymać bali. Miał nadzieję, że ani ręka, ani żaden z placów szwagra nie
zakleszczyły się między kłodami. Wtedy nie miałby innego wyjścia poza użyciem piły. Brat Stiny nie chciał
brać pod uwagę najgorszych scenariuszy. Pragnął wierzyć, że Iver mógł w tej pozycji swobodnie oddychać,
tylko na chwilę tracąc oddech w piersiach i że nie był poważnie ranny...
Tratwa uderzyła z impetem o ląd. Stała tam całkiem spokojnie, jakby ktoś opuścił z niej kotwicę.
Matts nie mógł tego zrozumieć. Podszedł, przewracając ją na bok. Nie sprawiło mu to większej trudności,
dlatego że składała się już tylko z czterech kawałków drewna. On sam w tym momencie dysponował zresztą
nieludzką siłą.
Iver leżał twarzą do ziemi.
Szwagier przerzucił go na plecy. Nie myślał teraz o ostrożności. Musiał sprawdzić, czy Iver żył. Krew
w jasnych włosach od razu go zmartwiła, chociaż rana na głowie nie krwawiła za mocno. Nie musiało to
oznaczać najgorszego.
Nie potrafiłby spojrzeć siostrze w oczy, jeśli Iver by zginął. Nie potrafiłby jej opowiedzieć, jak do tego
doszło. Znienawidziłaby brata, myśląc, że jest za to w połowie odpowiedzialny.
- Niech to diabli wezmą! Zabiję cię, jeśli się okaże, że nie żyjesz! - krzyczał, sprawdzając puls pod
jednym z uszu szwagra.
Iver zacharczał. Całym jego ciałem wstrząsały drgawki, kiedy wypluwał wodę. Zamrugał oczami.
- Nie zabijesz mnie, skoro będę już martwy - zauważył zgodnie z prawdą.
Matts zamknął oczy, dziękując Bogu. Poprosił tę samą wszechmocną siłę, żeby zmieniła poczucie
humoru szwagra, który okazał się mieć wyjątkowo twardą czaszkę. Pomógł Iverowi usiąść.
- Woda jest diabelnie zimna - stwierdził Iver.
- A czego innego oczekiwałeś? - zapytał Matts. - Jest dopiero początek wiosny.
- Pomóż mi stanąć na nogi.
Matts podniósł go. Na wszelki wypadek podtrzymywał go za ramiona, mimo że Iver utrzymywał, że
stał pewnie. Spojrzał na drugi brzeg, machając, aby uspokoić wszystkich, że Iverowi nic się nie stało.
- Czy Stina tam stoi?
- Nie - odpowiedział Matts.
- Ale chyba nie możemy zachować tego w tajemnicy przed nią?
- Nie wydaje mi się.
- Mi też nie.
Iver zrobił krok w bok, uwalniając się od pomocnego ramienia szwagra. Podszedł do tratwy, która
unosiła się na wodzie.
- Nie ma mowy! - powiedział Matts. - Nie będziesz już więcej pływać tratwami. Przywiążę cię do
drzewa i pozwolę Stinie, żeby tu po ciebie przyszła. Nie będzie wyrozumiała.
- Muszę uratować drewno - zajęczał Iver, wciągając tratwę na suchy ląd. - Nic mi nie jest - dodał,
kiedy szwagier dołączył do niego i pomógł mu pchać. - Mam tylko lekkie zawroty głowy. Moja czaszka jest
twarda!
- Krwawisz wzdłuż kręgosłupa - oznajmił mu sucho brat Stiny. - Najlepiej będzie, jeśli pozwolisz
sobie założyć bandaże.
- Najpierw uratuję bale - uparł się Iver.
- To drewno nigdzie nie ucieknie. Wrócimy po nie jutro i weźmiemy na hol. Dwukrotnie dzisiaj
uderzyłeś się w głowę. To powinno cię czegoś nauczyć!
- Nauczyło - obiecał Iver.
- Mam tam dalej łódź - powiedział Matts, idąc we wskazanym kierunku. I tak zresztą nie wierzył, że
mąż Stiny za nim pójdzie.
- Matts!
Kusiło go, żeby to zignorować, ale zatrzymał się i odwrócił. Spojrzał w stronę, w którą patrzył Iver.
W rzecznym mule leżała ludzka czaszka. Była w niej wyraźna rysa, trochę ponad otworami na nos
oraz dalej z tyłu.
- Uważasz, że zatonął? - spytał Iver. - Może drewniany bal uderzył go w głowę...
- Nie mów już nic! - poprosił Matts. - Nie mów już nic więcej, Iverze!
R
OZDZIAŁ
14
- Zabraniam wam przyniesienia tutaj czaszki!
Ingrid nie przejmowała się tym, że postrzegali ją jako histeryczkę. Jej krzyki niosły się po całej rzece.
Iver na to zasłużył. Najpierw wystraszył ją na śmierć, kiedy spadł z tratwy i został uderzony w głowę przez
drewnianą kłodę. Później bała się, że brat zatonie, o ile wierzyła, że wtedy jeszcze nie był martwy. Nie
pomogło, że w pobliżu był ojciec. Obydwoje byli świadkami, jak prawie umarł.
To , że cała historia okazała się później mniej niebezpieczna, nie miało żadnego znaczenia. Minuty
strachu i niepewności mocno wyryły się jej w pamięci. A kiedy serce powoli zaczynało bić swoim
normalnym rytmem, a Ingrid odetchnęła z ulgą, Iver odwrócił się w ich stronę, trzymając w ręku czaszkę.
Ingrid wydała z siebie długo powstrzymywany wrzask.
- Nieeeeee!
Krzyk nie dotarł na drugą stronę rzeki. Na pewno nie usłyszano go też w domu. Stłumiły go szum
wody oraz wiatr. Drżąc z zimna, zwróciła się, krzycząc w kierunku ojca: - Nie może jej przecież tutaj
przynieść!
Halvor ją usłyszał, ale nie rozumiał, dlaczego tak bardzo była temu przeciwna. Poklepał ją nieporadnie
po plecach. Dziwił się jej gwałtownym wybuchom złości. Małe dziecko można przytulić i wziąć na kolana,
jednak Ingrid była teraz dorosła, więc nie wiedział, jak mógłby ją pocieszyć. Gdy była mała, zawsze biegła z
takimi sprawami do Anny. Jego żona umiała sobie radzić z takimi sytuacjami...
- Nie wolno mu jej tu przynieść! - powtórzyła Ingrid, tym razem bez krzyku. Ojciec nie zrozumiał jej
lepiej tylko dlatego, że ściszyła głos.
- To na pewno musiało być zwierzę - stwierdził Halvor, mówiąc niemal do siebie samego. Chwycił
Ingrid luźno za ramiona, mogła zobaczyć, że był zaniepokojony.
- Nie sądziliśmy, że reszta mogła się znajdować w tak dużej odległości od wcześniej odnalezionych
szczątków - kontynuował. - Zabrało je zwierzę albo prąd. Wiele prądów.
- Chodź już - wymamrotała.
Halvor zerknął na nią i zauważył, że się stara opanować. Puścił Ingrid i pozostawił ich samych.
- To czaszka, prawda? - Peder Ness zapytał z niedowierzaniem.
- Kilka tygodni temu znaleziono część kości, należących do mężczyzny - wyjaśnił Even, jakby nie
mówił o człowieku. - Stawiam na to, że to ta sama osoba.
- On żartuje, mam rację?
Ingrid napotkała wzrok Pedera. Szukał na jej twarzy choć cienia uśmiechu.
- To prawda - potwierdziła z trudem. - Pierwszy napływ wody odsłonił coś, co okazało się ludzkimi
szczątkami. A konkretnie ich połową. Brakowało między innymi czaszki.
Ingrid usłyszała swój głos, jakby dochodził z bardzo daleka. Następnie zgięła się wpół i
zwymiotowała. Nie potrafiła zrobić niczego, żeby to powstrzymać. Na szczęście nie stała przodem do
nowego sąsiada. W innym przypadku pewnie zabrudziłaby jego ubrania albo buty.
Peder chwycił ją pod ramię. Pod wpływem pierwszego impulsu miał zamiar wsadzić Marię i Adama
do wozu i poprosić młodego parobka, żeby ten zawiózł ich z powrotem do Måsnes. Wsiedliby na statek
powrotny do Ameryki. Nie miało znaczenia to, że nie zdążyli odwiedzić jego rodziców. Norwegia naprawdę
zmieniła się od czasu jego wyjazdu. Nie chciał, żeby Maria musiała to przeżywać. Liczył na to, że zastanie
tu spokojny i przyjazny kraj swojej młodości.
- Poradzę sobie - zachłysnęła się powietrzem Ingrid. Mimo to pozostał w jej pobliżu.
- To nie widok dla kobiet - powiedział Peder, chowając jej twarz w swojej koszuli przy piersiach, gdy
już udało jej się wyprostować. Trzymał ją w ten sposób aż do chwili, gdy jej oddech odrobinę się wyrównał.
Następnie odprowadził ją do domu. Zadbał, by nie zobaczyła, co się wydarzyło na przeciwległym brzegu.
- Czy z Iverem wszystko w porządku? - spytała Lisa, bo nie widziała wszystkiego wyraźnie. Musiała
ugościć młodą damę z Ameryki, a także pilnować Maret. W tym samym czasie martwiła się, że Stina była
świadkiem tego, co się stało. Była wyjątkowo poruszona, kiedy wtargnęła do środka.
- Nic mu nie będzie - uspokoiła Lisę Ingrid.
Nowy sąsiad, rozważnie i z poczuciem troski, zaprowadził Ingrid do ławy przy stole kuchennym.
Przekonał dziewczynę, żeby usiadła odwrócona plecami do okien.
- Takie rzeczy nie dzieją się tu na co dzień - wytłumaczyła Ingrid.
Lisa zmusiła ją do wypicia gorącej kawy, po czym wzięła do siebie Maret, która chodziła za nią krok
w krok, przytrzymując się brzegu spódnicy. Lisa oparła małą o jedno biodro i zaniosła ją na strych. Ingrid
przypuszczała, że Stina tam była. Przyjaciółka poważnie rozzłościła się na Ivera, kiedy opuszczała plac. Z
całą pewnością nie widziała, jak tratwa uderzyła Ivera w głowę. Wtedy nie pozostałaby na strychu.
Maria Ness zdjęła z głowy kapelusz. Może przeoczyła ostatnie wydarzenia. Jej malutki synek spał
oparty o jej ramię. Zabawa z Maret musiała go zmęczyć. Żona Pedera była blada, a jej wzrok przeskakiwał z
miejsca na miejsce. Rzęsy trzepotały, co upodabniało ją do motyla. Chodziła po kuchni tam i z powrotem.
Niebieska spódnica przypominała kołyszący się dzwon.
- Strasznie tu cicho - powiedziała Ingrid.
Musiała coś powiedzieć. Dłonie zaciśnięte wokół kubka drżały.
- Nigdy nic się tu nie dzieje, sami rozumiecie. Nie wliczając w to sytuacji, kiedy mój brat prawie topi
się w rzece i znajdujemy martwych ludzi.
Peder zaczekał, aż skończyła. Zaraz po tym zaczął mówić bardzo szybko i cicho w obcym języku. Stał
tuż przed swoją żoną. Zwrócili się do sobie, a Ingrid zrozumiała, jak głębokie łączyło ich uczucie. Jego
czoło prawie zetknęło się z głową Marii. Przytrzymywał ją lekko pod łokieć, a żona dotykała jego policzka
opuszkami palców. W międzyczasie spojrzeli na Ingrid i rzucili pełne obawy spojrzenia za okno. Na pewno
opowiedział jej, co się wydarzyło. To, że nie mówili między sobą po norwesku, wcale nie było dziwne.
Ingrid wzięła kolejny łyk kawy i zagłębiła się we własnych myślach. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła
małżeństwo z Ameryki, myślała, że to podstarzały, dobrze ustawiony mężczyzna, który ożenił się z
kilkanaście lat młodszą od siebie dziewczyną z mniej zamożnej rodziny. Było jej wtedy żal Marii.
Pomyliła się jednak. Kochali się.
Wypiła więcej kawy. Żołądek skurczył się, lecz ból wydawał się lepszy niż nieodczuwanie niczego.
Strach został stłamszony.
Po chwili, która wydawała się nieskończenie długa, Stina zeszła ze strychu. Przebrała się w suche
ubrania. Kiedy zobaczyła Ingrid, zatrzymała się w pół kroku między stopniami. jej usta otworzyły się, jakby
chciała o coś zapytać, ale ostatecznie tego nie zrobiła.
- Z Iverem wszystko w porządku - uspokoiła ją Ingrid.
Do tej pory Stina nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zależało jej na Iverze. Ingrid dostrzegła
zmiany, które miały miejsce podczas zimy Okres nieustannej ciemności przyniósł ze sobą cuda. Może nie
była to wielka miłość ze strony Stiny, ale razem z mężem dzielili coś ze sobą. Coś znacznie większego niż
tylko puste obietnice. Stina potwierdziła przypuszczenia Ingrid, gdy tego wieczora biegła ze łzami w
oczach.
- Żałuję, że nie wybraliście innego dnia na odwiedziny - powiedziała Ingrid do nowych sąsiadów. -
Zazwyczaj jest tu spokojnie. Nie powtarzam się przypadkiem? Człowiek mógłby zanudzić się na śmierć,
gdyby miał nas obserwować podczas zwykłego dnia. Taka jest prawda.
- To musiał być dla ciebie szok - stwierdził Peder Ness. Jego żona poszła do salonu. Tak było nawet
lepiej. Coś w niej niepokoiło Ingrid. Nie sądziła też, żeby Maria Ness ją polubiła. Przy pierwszym spotkaniu
zmierzyła ją wzrokiem od palców po czubek głowy. Ingrid była pewna, że wzięła ją wtedy za służącą, a od
tamtego czasu nie poprawiła swojego wyglądu.
Ile czasu minęło odkąd małżeństwo Ness przybyło do gospodarstwa? Nie więcej niż godzina. Równie
dobrze mogłaby to być doba.
- Do niedawna przechowywaliśmy tutaj jego kości - Ingrid musiała się komuś zwierzyć, a Peder był
jedyna osobą, która chciała słuchać. Poza tym był gościem w jej domu i z tego powodu nie wypadałoby mu
powiedzieć, że Ingrid ma przywidzenia. Był zbyt grzeczny, by móc ją obrazić.
- Straszył każdej kolejnej nocy, kiedy trzymaliśmy tu jego szczątki - ciągnęła, nie czekając na
odpowiedź ze strony Pedera. - Sama go słyszałam. Leżał w składzie na drewno. Każdej nocy słyszałam jego
kroki na placu. Od składu do schodów - i z powrotem. Był ciężkim człowiekiem. Zupełnie jak potężny
kościotrup. Nazywam go kościotrupem, bo nikt go inaczej nie nazwał.
- Lepiej nie wymyślaj takich imion - prosił.
- Kościotrup musiał być potężny, ponieważ pasek, który znaleźliśmy mierzył ponad trzy stopy, kiedy
był zamknięty. W tym stanie zardzewiał. Trzy stopy wokół brzucha to dosyć sporo. Był masywnym
mężczyzną także tutaj, kiedy przechodził u nas przez plac. Ludzie myślą, że duchy nic nie ważą. Jednak cała
ziemia drżała...
Peder Ness spoglądał na nią bezradnie. Nie wiedział, co miał powiedzieć, dlatego milczał.
- Myślisz, że oszalałam, prawda? - zapytała Ingrid.
- W żadnym wypadku - odpowiedział szybko.
Jego brat zdążył poznać Ingrid Halvorsdatter. Nie wspomniał jednak o niczym, co wskazywałoby na
to, że mogła być niespełna rozumu. Był nią wyjątkowo zauroczony. Gdyby mieszkała w Ameryce, Andreas
odwiedziłby ją ponownie. Peder zastanawiał się, czy brat próbował namówić Ingrid Halvorsdatter na
wyemigrowanie do Ameryki. Pytał o to brata, ale ten zbywał go śmiechem. A Ingrid nie zdradziłaby mu
tego. Prawdopodobnie nie traktowała Andreasa poważnie. Wtedy zachowywałaby się inaczej podczas jego
wizyt.
- Chyba nie bierzesz pod uwagę powrotu? - zagadnęła Ingrid.
- Nie wiem - powiedział zgodnie z prawdą. - Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.
- Ja też nie. Nie przed tym - wyznała, a przez jej ciało przeszedł dreszcz. - Ale on tu był. jestem tego
pewna. A ostatniej nocy przyszedł i zapukał do drzwi wejściowych.
Złapała powietrze.
Wyglądał, jakby wierzył w jej historię.
- Jednak to mógł być Matts. Brat Stiny. Lubi się ze mną drażnić.
Peder nie rozumiał wszystkiego, o czym mówiła. Jej myśli wydawały się krążyć od jednego tematu do
drugiego. Musiała myśleć, że czytał jej w myślach. Obserwował, jak jej brat razem z drugim mężczyzną
przeprawiali się przez rzekę. Widzieli ich wszyscy, którzy znajdowali się w gospodarstwie. Powinien zostać
tam sam, ale nie mógł zostawić Ingrid. Musi chronić też Marię przed takim widokiem. Najlepiej by było,
gdyby zabrał ze sobą żonę i wyjechaliby, zanim by zdążyła cokolwiek zobaczyć. Wyraźnie widział, że kiedy
mężczyźni wsiadali do łodzi, mieli ze sobą ludzką czaszkę.
- Nie może mnie tu być, jeśli przyniosą ze sobą czaszkę - powiedział Ingrid. Łzy płynęły jej po
policzkach. Prawie zgniotła kubek, który miała w rękach, tak mocno go ściskała.
- Niech tak będzie!
Peder wygłosił swoje postanowienie.
- Zabierz trochę ubrań, Ingrid. Pojedziesz z nami do Flomslett. Będziesz naszym gościem tak długo...
jak będą tu przechowywane kości. Tak długo, jak zechcesz!
Ingrid nie czekała, aż Peder się rozmyśli. Szybko znalazła się w swoim pokoju, pakując parę spódnic,
trochę bielizny, rajstop, bluzkę oraz najpiękniejszą kurtkę jaką miała. Wszystko wrzuciła do torby, następnie
narzuciła szal na ramiona, zabrakło jej tylko czasu na przebranie przemoczonej do kolan spódnicy. Lisa
zatrzymała ją na schodach.
- Gdzie się wybierasz?
- Nasi sąsiedzi zaproponowali, żebym u nich zamieszkała - odpowiedziała Ingrid. - Tak długo, jak
czaszka pozostanie w Jakobvollen. Zgodziłam się.
- Ojcu się to nie spodoba.
Ingrid usunęła się na bok. Nie chciała się sprzeczać z Lisą. Peder Ness czekał na nią w przedsionku.
Podał jej ramię. Ingrid na tyle dobrze znała obyczaje ludzi z wyższych sfer, że przyjęła jego pomoc i
pozwoliła zaprowadzić się do powozu. Jego żona już tam siedziała razem z dzieckiem.
- Jestem córką gospodarza - powiedziała. - Wejdę sama.
Jednak potrzymał za nią jej torbę i to było miłe z jego strony.
- Przekazałem twojemu ojcu zaproszenie - powiedział Peder do Ingrid, po tym jak sam się wygodnie
rozsiadł.
- Zamknijcie oczy, kiedy będziemy przejeżdżać obok.
- Tak właśnie zrobimy! - powiedziała Maria i chwyciła Ingrid za rękę.
Ingrid nie sądziła, że Maria Ness ją polubiła; patrzyła na Ingrid z niesmakiem. Ingrid uważała, że żona
Pedera jest nieporadną damą z miasta, zupełnie nie pasującą do tego miejsca. Jej dłoń była w każdym razie
ciepła i przyjemna w dotyku.
Już wcześniej zdarzało jej się źle oceniać ludzi.
- Ingrid niełatwo przestraszyć - stwierdził Iver, siedząc w fotelu bujanym przed kominkiem. Miał na
sobie tylko suche spodnie, ale nie marzł, wcześniej zdążył porządnie rozpalić ogień. - Nie mam pojęcia, co
w nią wstąpiło.
- Wszystkich nas wystraszyłeś nie na żarty - skarciła go Stina i kazała mu się nie odzywać.
Przemywała mu rany na głowie. Już nie krwawiły, ale w skórze nadal były drzazgi od kłody, które
Stina cierpliwie wyjmowała.
- Nie wiedziałem, że masz drewniany łeb! - mrugnął Matts.
- Krzyczała coś o czaszce - przypomniała sobie Lisa.
- I o tym, że jej się nie podobała...
Lisie także się to nie podobało i miała nadzieję, że zaniosą ją w inne miejsce. Nie chciała jednak dać
im do zrozumienia, że się bała. Tego nie zamierzała przyznać.
- Powiedziała, że nie wrócić aż do momentu, gdy pozbędziemy się czaszki. Słyszałam, jak opowiadała
sąsiadowi o krokach na placu i o swoich snach. Co oni sobie o nas pomyślą?
- Może pozostałe kości leżą tam, gdzie znaleźliśmy czaszkę - zastanawiał się Iver, nie słuchając
teściowej. Może i lepiej, że Ingrid nie była w gospodarstwie, kiedy zaczęła tak histeryzować.
- Niewykluczone, że rzeka wypłucze resztę - powiedziała z nadzieją Stina.
Nie była zachwycona sytuacją bardziej niż Ingrid, ale nie mogła uciec z Jakobvollen. Była obarczona
odpowiedzialnością, którą traktowała poważnie.
- Jacy są nasi sąsiedzi? - zaciekawił się Iver.
- On był niemłody, ale bardzo miły. Zwyczajny. - Stina wzruszyła ramionami. - Niezbyt przypominał
swojego przystojnego brata.
- Nie słuchaj jej. Był przystojnym i uprzejmym mężczyzną - wtrąciła swoje trzy grosze Lisa. - Zona
wyglądała jak mała lalka. Ciągle miała ściągnięte usta.
- Ale chłopiec był bardzo słodki.
- Było w niej coś takiego... - powiedziała Stina w zadumie, ale nie skończyła myśli.
- Niewątpliwie była tak piękna, że prawie pękłaś z zazdrości - dokuczał jej brat z ustami wypełnionymi
jedzeniem.
Nie oszczędzali, nakrywając do stołu tego wieczora.
- Szkoda, że nie miałem okazji jej zobaczyć. Szkoda, że to ona nie mogła rzucić na mnie okiem. W
Ameryce nie ma takich jak ja.
- Miejmy taką nadzieję! - odpowiedziała siostra, dosłownie chwytając go za język, mimo że oboje byli
już na to zbyt dorośli.
- Ona jest mężatką, gałganie! - upomniała go matka.
- A ty, Stino, jesteś dorosła. I do tego jesteś gospodynią domu.
Śmiech rozbrzmiewał, sprawiając, że zapomnieli o tym, co ich tego dnia wystraszyło.
ROZDZIAŁ 15
- Mogłeś się poważnie zranić.
Stina szeptała te słowa w stronę Ivera, odwróconego do niej plecami. Leżeli od siebie w odległości
łokcia. Teraz czekała, aż mąż się odwróci i wreszcie coś jej odpowie. W końcu nie miała ochoty już dłużej
czekać. Przewróciła się na drugi bok i zaczęła do niego mówić.
- Mogłeś umrzeć, Iverze. Jesteś tego świadomy?
Oczywiście nie odpowiedział.
Nie mogła podnieść głosu, ponieważ Maret spała. Okropnie się bała, że ją obudzi i mała znowu nie
pozwoli jej przespać nocy. Dzień, który mieli za sobą był tak długi jak cały tydzień. Stina była wykończona,
prawie nie mogła się ruszyć. Potrzebowała każdej minuty snu. Nie mogła jednak zasnąć, zanim nie oznajmi
tego, co miała do powiedzenia swojemu mężowi.
- Myślałam, że utoniesz. Zdajesz sobie z tego sprawę? A później znowu chciałeś się narażać. Na
szczęście tego nie widziałam, ale udało ci się nie stracić swojej przeklętej czaszki.
Cisza.
- Ty przeklęty, bezmyślny głupku!
Poczuła lekki ruch na łóżku.
Wyobraziła to sobie. Kiwał głową. Przez moment myślała, że płakał. Było nie do pomyślenia, żeby
wstała i pochyliła się nad nim, żeby to sprawdzić. Włosy opadały jej na jedno ramię. Połaskotały go w
twarz, więc mimowolnie kichnął.
- Nie śpisz?
Brak odpowiedzi.
- Ty wcale nie śpisz - wyszeptała. - Śmiejesz się, ty wstrętny trollu!
Stina chwyciła Ivera za ramię, przekręcając go na plecy. Zanosił się bezgłośnym śmiechem. Zezłościła
się, ale nie mogła na niego krzyczeć. Maret mogłaby się obudzić.
Iver nie potrafił powstrzymać śmiechu. Przyciągnął ją do siebie, a Stina nie miała siły, żeby się mu
oprzeć. Jej głowa ułożyła się na piersi Ivera. Po chwili sama zaraziła się śmiechem. Nawet nie wiedziała,
kiedy śmiech przemienił się w płacz. Wtuliła się mocno w niego. Łzy nie chciały przestać płynąć.
Wtedy śmiech Ivera ustał. Leżał tylko cicho i wsłuchiwał się w jej bezgłośny płacz. Głaskał żonę po
włosach, zastanawiając się, jakie słowa pociechy chciałaby usłyszeć. Czasami okazywali sobie czułość.
Kiedy się kochali, robili to z zamkniętymi oczami, nie odzywali się, żeby nie popsuć tego, co działo się
między nimi.
Popsuć - albo sprawić, żeby te momenty były piękniejsze.
Nie śmiał ryzykować.
- Żyję - powiedział wreszcie. - Nie musisz płakać. Stino, nie zostałaś jeszcze wdową.
- Jak można mówić takie okropne rzeczy?
Uderzyła go pięścią w tors. Jednak nie zrobiła tego szczególnie mocno.
- A może wolałabyś zostać wdową?
Próbował odpędzić jej strach żartami.
- Bałam się.
Usłyszał jej słowa, nic nie mógł poradzić na to, że wydawało mu się to miłe. Rzadko czuł się dla niej
wartościowy. Dla innych ludzi także, ale tylko jej zdanie miało znaczenie.
- Rozbudujemy dom - szepnął. - Spław drewna zabrał tylko jeden dzień. Wszystko poszło dobrze.
- Powinieneś był zatrudnić kogoś innego do spławienia bali - zganiła go, nie podnosząc głosu.
- Wtedy nie zaoszczędzilibyśmy pieniędzy - odpowiedział. - Jutro pojadę do lensmana z resztą
szczątków nieznanego mężczyzny znad rzeki. Potem nikogo już nie będzie dręczył.
Stinę przeszył dreszcz.
- Chyba jesteś pewien, że to nie był Jakub, prawda, Iverze? - chciała się upewnić Stina.
Skinął głową. Gardło było za bardzo ściśnięte, aby mógł coś powiedzieć. Oddech przyspieszył, ale w
końcu udało mu się go opanować. Już otwierał usta, ale i tym razem nie ośmielił się jej zapytać, dlaczego
miała tyle pewności w głosie.
Zarówno Ingrid, jak i Stina były absolutnie przekonane, że szczątki znalezione w rzece nie należały do
Jakuba. Zawsze tak było. Zupełnie jakby wiedziały, co się z nim stało naprawdę. To jednak było
niemożliwe. Były małymi dziećmi, kiedy brat zaginął.
Dziewięcioletnie dziewczynki.
Dobrze, że nigdy za głęboko w to nie wnikał. Tylko Bóg raczył wiedzieć, co by znalazł.
- Rzeczywiście się o mnie bałaś? - wyszeptał, biorąc oddech.
- Tak - odpowiedziała szczerze.
Iver nie wypytywał już jej więcej. Chwycił jej dłoń i splótł ich palce razem. Pozwoliła na to. Nie
zamarła w bezruchu z lekceważenia albo zawstydzenia. Leżała cicho, pozwalając mu pieścić kciukiem
powierzchnię swojej dłoni.
Ponad wszystko chciał włożyć swoje dłonie pod jej nocną koszulę. Jej ciało kusiło swoim ciepłem i
uległością, a on dotykał go zaledwie kilka razy. Powinien robić to wolniej. Pragnął całować ją z otwartymi
oczami - tak, żeby móc obserwować jej twarz przez cały czas. Kochałby się z nią ostrożnie, aż w końcu z
pożądania sama zaczęłaby się pod nim niecierpliwie poruszać. Jej usta szeptałyby jego imię, a nie imię
mężczyzny z miasta.
To były jednak tylko marzenia.
Iver zadowalał się, mając ją blisko siebie, czując ciepło jej delikatnego ciała. Lubił wsłuchiwać się w
jej oddech, kiedy miał pewność, że spała.
Po raz pierwszy zebrał się na odwagę, by powiedzieć to, na co miał ochotę, kiedy Matts wyciągnął go
z wody, po tym jak stracił przytomność po uderzeniu w głowę.
Nikomu nie opowiadał o tych momentach. O sekundach, gdy widział, jak sam zabierany był przez
rzekę. Nie chciał o tym mówić. Nie Mattsowi. Nie Stinie. Zastanawiał się, czy to rzeczywiście się
wydarzyło. Mogło mu się przecież wydawać.
- Kocham cię, Stino - powiedział. - Bałem się, że śmierć mnie od ciebie zabierze.
Usłyszała go.
Starała się nie zesztywnieć i nie zmienić rytmu oddechu. Nie mogła zrobić niczego, co by ją zdradziło.
Nigdy by się tak nie uzewnętrznił, jeśliby zdawał sobie sprawę z tego, że nie spała.
Przestraszył ją dzisiaj.
Cień tego strachu dalej tkwił w jej sercu. W ustach miała ten sam smak, co wtedy. Nie była pewna, co
to mogło oznaczać. Włożyła wiele wysiłku w to, żeby pozostawić wydarzenia z Tromsø za sobą, a wraz z
nimi Johannesa.
Maret dała jej oraz Iverowi możliwość troszczenia się o coś wspólnie. Wspaniale się nią zajmował,
zupełnie inaczej, niż sobie wcześniej wyobrażała. Kochał dziecko. Ani razu, odkąd wzięli małą do siebie,
nie przypominał, skąd pochodziła. Nie usłyszała ani jednej niemiłej uwagi czy wyrzutu. Stina nigdy nie
przypuszczała, że dzięki Maret zostaną rodziną, jednak tak właśnie się stało.
lak strasznie się obawiała, że Iver umrze i od nich odejdzie. Taka perspektywa otwierała furtki, o
których istnieniu nie wiedziała. Przerażała ją, ale będzie z nimi żyła długo. Zestarzeją się razem, jeśli Bóg
na to pozwoli. Przeczuwała, iż jeśli teraz się do niego nie zbliży, nigdy już może nie otrzymać takiej szansy.
Wtedy czekałyby ich ciężkie lata przy jednym stole.
Używała wyobraźni więcej razy, niż była w stanie to zliczyć. Zamykała oczy, myśląc o innym.
Wówczas znosiła pieszczoty, którymi ją obdarowywał. Iver to rozumiał, czasami bał się robić kolejne ruchy.
Ciężka zima, podczas której zmuszeni byli oszczędzać na wszystkim, przybliżyła ich do siebie. Jednak
nawet teraz, kiedy wreszcie potrafili ze sobą rozmawiać, miał trudności z wykonaniem pierwszego ruchu.
Nie było to takie dziwne, biorąc pod uwagę, że odrzucała go prawie co drugi raz, gdy próbował.
Tylko od niej zależała zmiana ich wzajemnych stosunków.
Stina udała, że dopiero co się obudziła. Postanowiła, że to ostatnie zatajenie prawdy, do którego
między nimi dojdzie. Potem będzie szczera. Zawsze.
Wyprostowała się, przylegając ciałem do niego. Po kilku sekundach jego uścisk przybrał na sile. Nie
wiedziała, czy zrobił tak, będąc podejrzliwy, czy też z czystego zaskoczenia. A może chodziło o jedno i
drugie? Nie chciała dłużej myśleć.
Jej dłoń uwolniła się spod jego, odnajdując silny tors i twarde ramiona. Palce delikatnie muskały
obojczyk i wolno pieściły okolice ramion. Dotykały szczęki, bawiąc się zarostem. Dopiero niedawno Iver
doczekał się porządnego zarostu. Niewiele czasu minęło, odkąd jego policzki straciły swoją cudowną
miękkość.
Stina otworzyła oczy.
- Spałeś? - wyszeptała. - Ja tak...
Jego oczy świeciły, zadając pytanie, czy była świadoma swoich poprzednich ruchów.
Zdecydowanie tak!
Stina uśmiechnęła się. Jej serce niemal wyrywało się z piersi. Musiał to zauważyć, skoro tak mocno się
do niego przybliżyła. To było nieprzyzwoite, ale te kryteria chyba nie dotyczyły pary małżonków? Bała się
zrobić coś nie tak i wzbudzić w nim niepewność. Ogarniało ją poczucie strachu, że Iver odwróci się do niej
plecami.
Nie zachowywała się jak zwykle.
Obydwoje się tak nie zachowywali. Cicho zmieniła pozycję. Przytrzymała nad sobą koc w momencie,
gdy się na niego wspinała. Przykrycie przypominało namiot, kiedy podwinęła koszulę nocną na tyle, żeby
usiąść na jego biodrach.
Zaniemówił.
Stina powoli pochyliła się ku niemu. Jedną ręką podpierała się o poduszkę blisko jego głowy. Jej
rozpuszczone włosy układały się w wodospad opadający na twarz, nie tylko jej, ale również i jego.
Odnalazła go ciepłymi wargami. Otworzyła jego usta za pomocą swoich. Czekała, aż odwzajemni jej
pocałunek. Ciepły i wilgotny na początku, po chwili gwałtowny i wygłodniały. Jej usta uniosły się z jego
rozpalonych warg na ułamek sekundy, tylko po to, żeby powietrze mogło je ochłodzić. Następnie założyła
włosy za uszy, kładąc się na nim całym ciężarem ciała. Wsunęła końcówkę języka pomiędzy jego w połowie
otwarte wargi.
Wtedy dopiero zdobył się na odwagę i otoczył ją swoimi ramionami. Jasne, niebieskie oczy Ivera
napotkały jej brązowe. Nie przymknęła ich. Obserwowała go przez cały czas. Między nimi nie było żadnych
niedomówień. Byli tylko oni.
Wydawało się, jakby nigdy wcześniej się ze sobą nie całowali.
Rozpięła koszulę, po czym ściągnęła ją w dół przez ramiona. Miękki, wysłużony materiał ułożył się w
zagłębieniu wokół jej talii. Podała mu swoje pełne, jędrne piersi. Jego dłonie błądziły powoli od bioder,
wzdłuż talii i dalej ku górze. Bał się, że jego szorstkie palce obudzą w niej wstyd, jednak ona uśmiechała się
z zadowoleniem, kiedy pieścił czerwone sutki, które prężyły się pod jego dotykiem.
Nigdy wcześniej nie czuł takiej swobody w rękach. Stina uśmiechnęła się, zwilżając jego palce, zanim
przesunął nimi po jej małych, płaskich brodawkach. Przeszył go słodki dreszcz. Stwardniały, więc nie
przestawał ich drażnić. Być może w ten sposób pokazała mu, jak cudowne mogą być podobne delikatne
pieszczoty.
Jego oddech zrobił się ciężki, kiedy podniósł się do góry i zaczął pieścić jedną pierś gorącymi ustami.
Wyprężyła się, więc nie musiał się tak bardzo podnosić. Wargi Ivera były żarłoczne i podobało jej się to.
Lizał, ssał i pozwalał zębom delikatnie przesuwać się po wrażliwym sutku. Spomiędzy ust Stiny wydobył
się jęk rozkoszy.
Jej palce wczepiły się w jego włosy, które jedynie przeczesał palcami przed przyjściem do łóżka.
Między poszczególnymi włosami wciąż znajdowały się maleńkie ziarenka piasku z rzeki, lecz Stina się tym
nie przejmowała. Pociągnęła go za włosy, ponieważ pragnęła mieć Ivera oraz jego gorące wargi bliżej
siebie.
Tyle czasu minęło, odkąd była tak całowana. Pragnęła nacieszyć się wszechogarniającym pożądaniem.
Rozpaliła jego ciało. A to był dopiero początek.
Podobał jej się taki.
Zależało jej na Iverze.
Teraz jednak istniało wyłącznie pożądanie. Tylko ono miało znaczenie.
Ciężko oddychał, a ona poluzowała chwyt. Twarz Ivera znajdowała się pomiędzy jej piersiami. Pieścił
je obydwiema rękami, obdarzając jej ciało cudownymi dreszczami rozkoszy. Kolana Stiny zacisnęły się
wokół jego bioder. Kołysała się na nich, ocierając się o niego coraz bardziej.
Jęk, którego nie był już w stanie dłużej w sobie dusić mówił równie wiele co twardość, którą wyraźnie
wyczuwała. Nigdy jego spojrzenie nie było tak nagie. Między nimi zostało niewiele powietrza, kiedy
ściągała wełnianą bieliznę przez jego biodra. Więcej nie potrzebowała. Wszystko, co musiała zrobić, to
podnieść się trochę do góry i nakierować go w miejsce, gdzie pragnęła go przyjąć.
Dłonie położył na jej biodrach. Musiał jedynie trzymać się prosto, kiedy Stina powoli zaczęła się nad
nim kołysać. Ani na chwilę nie spuszczali z siebie wzroku. Koc spadł, ale nie marzli. Musiała
przytrzymywać się o jego ramiona, gdy odnalazła rytm ruchów, który odpowiadał im obojgu. Jej rytm był
dziki, dlatego wkrótce po ich ciałach zaczęły spływać krople potu. Kiedy poczuła, że Iver doszedł na skraj
rozkoszy - odroczyła ten moment, uspokajając swoje ruchy. Wtuliła się w niego w ciszy. Dużo czasu
minęło, zanim odzyskali oddech. Wystarczająco długo, żeby znowu zapragnęli szybko i intensywnie się ze
sobą kochać.
Czuli niewypowiedzianą rozkosz, kiedy zamknęli ramiona wokół siebie, a ich podbrzusza wydawały
dźwięki, kiedy wilgotne ciała stykały się ze sobą. Obdarzali się pocałunkami, pozostawiając oczy szeroko
otwarte. Były to gwałtowne pocałunki, które sprawiły, że ich usta stawały się jeszcze
bardziej miękkie, w przeciwieństwie do ciał, drżących pod wpływem wzajemnej rozkoszy. Finał
uderzył w nich jak pierwszy mróz jesienią.
Na całe szczęście nie obudzili Maret.
Szczęśliwie też nie poprosił o żadne wytłumaczenie. Zasnęli z rękami i nogami splecionymi ze sobą, a
Stina z koszulą nocną wokół pasa.
Pierwsze, co zrobili, gdy się obudzili to było kochanie się ze sobą po raz kolejny. Cicho, bez słowa i
ostrożnie.
Było wspaniale, ale w dalszym ciągu trudno im było się odezwać.
Dziecko obudziło się, gdy próbowali znaleźć odpowiednie słowa, które pomogłyby zbudować most
między tym, co było, a tym, co chcieli razem zbudować. Teraźniejszością.
W ten sposób nie udało im się powiedzieć czegoś ważnego.
- Dzień dobry - Stina uśmiechnęła się do Ivera, uwalniając się z jego objęć. Kiedy postawiła bose
stopy na zimnej podłodze, dzień zaczął się z całą swoją wyrazistością.
- Dzień dobry - odpowiedział.
Dzień musiał okazać się dobry.
R
OZDZIAŁ
16
Tym razem lensman nie zwlekał.
W miejscu, gdzie Iver i Matts odnaleźli czaszkę, Halvorowi nie udało się wykopać niczego więcej.
Odnaleźli właściwe miejsce, ponieważ mężczyźni byli poprzedniego dnia na tyle przytomni, że otoczyli je
trzema drzewami, które oznaczyły teren znaleziska. Poziom rzeki wzrósł w trakcie przedpołudnia. Jeśli
leżało tam wcześniej coś jeszcze, prąd na pewno zabrał szczątki i poniósł je dalej w stronę morza.
- Zakopiemy czaszkę razem z resztą jego kości - zadecydował lensman. - Raczej nie ma wątpliwości,
że był to ten sam człowiek. Lekarz uznał, że zagłębienie w czaszce może wskazywać na to, że - kimkolwiek
był - wpadł do rzeki. Albo uderzył się i potem wskoczył do rzeki albo wpadł do niej i uderzył się tak mocno,
że później nie potrafił wydostać się z powrotem na ląd i utonął.
- Jest jeszcze trzecia możliwość - zauważył brat Stiny, ściągając na siebie uwagę.
Wszyscy obecni wlepili w niego spojrzenia.
Matts zrobił ruch rękami. - Ktoś go uderzył w głowę czymś ciężkim. Na przykład kamieniem. Później
wrzucił go do rzeki.
Spojrzenia wszystkich w dalszym ciągu spoczywały na Mattsie.
- Morderstwo? - zapytał lensman.
Matts energicznie kiwnął głową. Lensman, który znalazł inne wyjaśnienie nie wykluczał jednak wersji
wydarzeń, zaproponowanej przez Mattsa. Nie było nic złego w tym, że mieli swoje własne spekulacje, ale
część trzeba było odrzucić. Widział już niejedno. Praktycznie codziennie bywał w Tromsø, przynajmniej
kiedy nie padało. W okolicy miasta nachodziły go zupełnie inne myśli. Zrozumiał, że z dala od takich
skupisk ludności, ludziom żyło się znacznie lepiej.
- Tu, w Målselv nie zabijamy siebie nawzajem - stwierdził, ucinając rozmowę na ten temat.
Iver mrugnął do Mattsa. Nie było sensu upierać się przy swoim zdaniu. W Målselvdalen ludzie
przecież nie zabijali siebie nawzajem! Żałował, że nie odebrał w tym kierunku żadnego wykształcenia. Miał
świeższe pomysły niż sam lensman Målselv. Podobnie z doktorem - Matts miał swoje, dużo odważniejsze
teorie. Widział już czaszkę. To wystarczyło, żeby zaczął fantazjować, jak człowiek zwany przez nich
kościotrupem został uderzony i wrzucony do rzeki.
- Szkoda, że nie znamy jego imienia - stwierdził Halvor, nie chcąc dłużej rozważać morderstwa. To
tylko bezmyślność młodzieży. Tak jakby śmierć nie była straszna sama w sobie! Do niej także muszą
dopowiadać niestworzone opowieści. Gdyby kazali Mattsowi pozostać w Jakobvollen, nie opowiadałby
teraz głupot.
- Może pewnego dnia wszystko się wyjaśni - powiedział lensman. - Nie wydawało się prawdopodobne,
że odnajdziemy resztę szczątków, a jednak tak się stało, prawda?
- Za dużo atrakcji jak na jeden dzień - stwierdził Halvor, idąc z powrotem w stronę drewna.
Minęła już spora część dnia, kiedy Peder Ness przybył do gospodarstwa odebrać swoje krowy.
Wyruszył wczesnym przedpołudniem, ponieważ wyliczył, że droga zabierze mu kilka godzin. Nie zdawał
sobie sprawy, że wszyscy nad rzeką wiedzieli, że wprowadził się do Flomslett. Nie przyszło mu nawet do
głowy, iż przez całą zimę zastanawiali się, kim był i skąd pochodził. Kiedy wreszcie otrzymali możliwość
poznania go osobiście, nie zamierzali z niej nie skorzystać.
- Musiałem opowiadać historię swojego życia każdemu człowiekowi, którego spotkałem. A było ich
wielu - wytłumaczył. - To nie było już takie przyjemne.
- Proszę tak nie mówić! - Stina zerkała na niego, jakby noc w dolinie go zmieniła.
Nie mogła powiedzieć, że zaczął się do nich bardziej upodabniać w sposobie ubierania. Większość
uznałaby, że miał na sobie elegancki, niedzielny strój, ale ona widziała go dzień wcześniej. Miał na sobie
najgorsze ubrania, jakie posiadał, choć były bardziej niż przyzwoite. Człowiek nie pakuje przecież ze sobą
w podróż najstarszych łachmanów, jakie ma. Jeśli on i jego żona mieli zniszczone ubrania, bez wątpienia
zostawili je w Ameryce.
- Mieszkałeś w Ameryce i widziałeś tam niepojęte rzeczy - powiedziała lekko Stina. - My nie jesteśmy
do tego przyzwyczajeni. Tu się nigdy nic nie dzieje.
- Byłem tutaj wczoraj!
Peder rozłożył ręce, nie wierząc jej zapewnieniom o spokojnym życiu, które według niej tu
prowadzono.
Iver zauważył zbliżającego się sąsiada. Transportował drewno znad rzeki do gospodarstwa, wspólnie z
ojcem, szwagrem oraz Evenem. Postanowił jednak, że powinien poświęcić chwilę, żeby przyzwoicie
przywitać się z nowym sąsiadem.
- Trudno cię czymkolwiek złamać! - powiedział Peder, kiedy ściskał dłoń Ivera. - Sądziłem, że nikt by
nie przeżył uderzenia drewnianym balem w głowę, ale tobie się wczoraj udało.
Iver zmieszał się tą pochwałą. Poza tym nie było to żadne bohaterstwo. Przeciwnie. Postąpił
kompletnie bezmyślnie, zapominając o żonie, dziecku i ciążącej na nim odpowiedzialności. Okazało się, że
miał więcej szczęścia niż rozumu. Odtąd nie będzie się już więcej porywał na takie szaleństwa. Po ostatniej
nocy zrozumiał, że miał zbyt wiele do stracenia, ale o tym nie zamierzał wspominać obcemu. Dotyczyło to
tylko i wyłącznie jego i Stiny. Iver nie mógł się powstrzymać i posłał jej uśmiech ponad ramieniem sąsiada.
Odwzajemniła go, po czym odwróciła wzrok w zupełnie innym kierunku. Iver mógł przysiąc, że jej
policzki podejrzanie oblały się rumieńcem.
- Czy Ingrid się uspokoiła? - zapytał Iver. - Nie mam pojęcia, co ją wczoraj napadło...
Peder trochę się wahał. Wczoraj długo rozmawiali przy kominku, on, Maria i Ingrid. Była miłym
partnerem do rozmowy, mimo że stało się jasne, że niewiele wiedziała o życiu toczącym się poza doliną.
Chodziła do szkoły przez zaledwie osiem tygodni, dlatego chłonęła każde słowo o Ameryce, zadając
jednocześnie mnóstwo rzeczowych pytań. Miło było pokazać jej zarys ich dotychczasowego życia.
Sama natomiast sporo opowiadała o życiu w dolinie oraz o ludziach, którzy byli ich sąsiadami.
Wydawało im się, że prawie ich znają, mimo że nie spotkali nikogo poza mieszkańcami Jakobvollen.
Musieli wydusić z niej wszystko, co wiedziała na temat odnalezionych szczątków. Skoro mogła
spojrzeć na to z dystansu i nie musiała przebywać w domu w czasie, gdy w gospodarstwie przechowywano
makabryczne znalezisko, z chęcią pozbyła się ciężaru, dzieląc się tajemnicą. Wstydziła się swojej wiary w
duchy, ale była bardzo wystraszona. Jednak nie było powodu do śmiechu, ponieważ prawdziwy strach
należało traktować poważnie.
Peder nie chciał stracić zaufania Ingrid, mimo że nie prosiła ani jego, ani Marii, żeby zachowali dla
siebie to, co mówiła. Wyjaśnienie jej najbliższym tego, co ją gnębiło, nie mogło nikomu zaszkodzić.
Odchrząknąwszy, opowiedział im o jej snach na jawie oraz o tym, co twierdziła, że słyszała.
- Wspominała o krokach - przypomniał sobie Iver. Dokuczaliśmy jej z tego powodu. To na pewno
parobek, który wracał do domu. Miał tyle ukochanych, że sam nie potrafiłby ich wymienić. Nie słyszałem
jednak ani słowa o tym, żeby ktoś pukał do drzwi w środku nocy. A ty, Stino?
Zaprzeczyła. Pamiętała, że Ingrid miała zamiar jej o czymś opowiedzieć, ale coś jej w tym
przeszkodziło. Stina nie sądziła, że chodziło o coś ważnego.
- Bez przerwy mówiłam o ząbkach Maret, więc pewnie nie chciała mi przerywać. Zwróciła się do
Pedera z wyjaśnieniem: - Małej wyrzynają się zęby, więc nie poruszamy zbyt wielu innych tematów.
- Wiem, o czym mówisz - odparł. - W niektóre noce w ogóle nie możemy zmrużyć oka. Wy jesteście
rodzicami Maret, ale Ingrid traktuje to zupełnie inaczej.
- Matts nie może być aż takim durniem, aby straszyć ludzi w ten sposób - powiedziała Stina. -
Zapytam go.
- Bez względu na to, Ingrid może wrócić do domu - powiedział Iver. - Czaszki już tu nie ma.
- Pomaga Marii w doprowadzeniu domu do porządku - wyjaśnił Peder.
- Właściwie to ona sprząta. Marii spodobało się, że Ingrid pojechała z nami. Maria lubi przebywać
wśród ludzi, a poza tym dobrze, że znalazła przyjaciółkę w tym samym wieku.
- Podoba wam się tutaj? - zagadnął Iver.
- Oczywiście - odpowiedział Peder Ness, lecz nie wydawał się być przekonany.
- Ingrid może wrócić do domu, kiedy tylko będzie miała na to ochotę - rzekł Iver.
- Jeśli będzie chciała jeszcze trochę dotrzymać towarzystwa twojej żonie, niech tak będzie. Jej także
przydałaby się przyjaciółka.
Spojrzał na Stinę w poszukiwaniu wsparcia, ale go nie otrzymał. Wyglądała, jakby ją obraził, lecz Iver
nie potrafił zrozumieć czym.
- Nie przyjedziecie po nią? - Peder był zaskoczony.
- Jest w stanie przyjść do domu o własnych siłach - zapewnił Iver. - Moja siostra spędziła kiedyś
zimową noc pod gołym niebem. Wiele letnich nocy także.
Stina wysłała mu ostrzegawcze spojrzenie i dopiero wtedy Iver zamknął usta, bełkocząc słowa
przeprosin. Drewniane bale czekały. Kłody nie wtoczą się same pod górę bez małej pomocy.
- Pomogę ci zabrać krowy - zaproponowała Stina, kiedy Iver zostawił ich samych. - Dasz sobie sam
radę z poprowadzeniem stada?
- Ja też spędziłem raz zimową noc pod gołym niebem - odpowiedział Peder Ness, zastanawiając się, co
skłoniło do tego Ingrid. Jego żona zdobyła sobie przyjaciółkę, która była znacznie bardziej barwna i
interesująca, niż mogli sobie wyobrażać.
Ingrid pomagała Marii zaczepić zasłony na strychu. Cały dzień spędziły na szorowaniu ścian, sufitu
oraz podłóg w dużym domu w gospodarstwie Flomslett. Przedtem, kiedy należał do Marty i Olego, nigdy
nie sądziła, że był aż tak wielki. Matka i ojciec odwiedzali sąsiadów, lecz dzieci nie miały możliwości
zobaczenia Flomslett. Marta nie należała do najbardziej gościnnych gospodyń nad rzeką. Przygotowywała
mało słodkiego pieczywa oraz brązowego cukru i nie miała w zwyczaju zagęszczać kawy.
Ingrid nie mogła powiedzieć, że Marta nie posprzątała domu przed wyjazdem, jednak w ciągu zimy
nagromadziła się w nim nie tylko gruba warstwa kurzu, ale i mysie odchody. Ingrid wyszorowała sufit nad
salonem do czysta. Zużyła w tym celu cztery wiadra wody, ale na końcu nie było już w niej brudu. Zrobiło
się znacznie przyjemniej, kiedy pachniało czystością, a do każdego pomieszczenia dotarło świeże powietrze.
Na zewnątrz wciąż wisiały suszące się ścierki. W sypialni Marii i Pedera oraz chwilowo także jej, zawisły
świeżo wyprane i niemal pozbawione zagnieceń zasłony.
- Moglibyście powoli wnosić meble.
Ingrid rzuciła okiem i wydawało jej się, że za każdym krzesłem widzi Martę i Olego.
- Może warto kupić nowe. Wasz sąsiad, Szymon, wyrabia wyjątkowo piękne.
Maria skinęła głową, oderwana od rzeczywistości. Ingrid przypuszczała, że młoda gospodyni nie była
przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Ingrid dostrzegła to po dłoniach, ale nie wyobrażała sobie, jak można
było w ten sposób prowadzić gospodarstwo w Ameryce. Nie znały się jeszcze na tyle dobrze, aby mogła
zapytać, czy rodzice nowej sąsiadki mieli się dobrze. Z tego, co rozumiała, wszyscy w Ameryce mieli tak
samo eleganckie ubrania, fryzury oraz maniery, co Maria.
- Na pewno przyda wam się pomoc w gospodarstwie - kontynuowała Ingrid. - Parobek do pomocy
przy najcięższych pracach na zewnątrz. Poza tym może powinnaś się postarać o służącą. Oni będą
towarzyszyć wam na co dzień. Oczywiście, o ile nie macie w pobliżu rodziny.
- Peder się tym zajmie - uznała Maria, nie wchodząc w szczegóły. Spieszyła się, wbiegając po
schodach z Adamem opartym na biodrze.
Ingrid nie wątpiła, że o wszystko zadba Peder. Trochę szkoda jej było Adama, bo prawie nie
pozwalano mu stawać na własnych nóżkach. Matka nosiła go w tę i z powrotem od momentu, kiedy się
obudził, aż do chwili, gdy zasypiał. Lisa krytykowała ją i Stinę, że rozpieszczały Maret, jednak to było nic w
porównaniu ze sposobem, w jaki Maria czuwała nad swoim synem. Aż dziwne, że chłopiec nauczył się
chodzić.
- Co to za ludzie, chodzący po naszych ziemiach? - spytała nagle Maria, przyciskając twarz do świeżo
wypucowanych szyb. - Noszą takie dziwne ubrania. Może powinnyśmy zaryglować drzwi! W domu
jesteśmy tylko my, kobiety.
Ingrid wyjrzała na zewnątrz, po czym jej piersi wypełniły się radością. Potężny mężczyzna oraz
drobna kobieta, obydwoje w płóciennych kaftanach i czapkach ludu Samów, przechodzili przez ziemie
należące do Flomslett. Nie patrzyli zbyt często w kierunku domu. Marta i Ole nie lubili Lapończyków na
swoich terenach. Aile wiedziała, że musieli przez nie przebiec, jednak stanowiły skrót, z którego często i
chętnie korzystali.
Musieli jak najszybciej dotrzeć do Jakobvollen.
- To szwedzcy Samowie - wytłumaczyła Ingrid, przeczesując rozczochrane włosy palcami.
- Co takiego? Szwedzi? - Maria nie rozumiała.
- To przyjaciele - powiedziała Ingrid. - Znam ich. Muszę teraz wracać do domu, Mario. Poradzisz
sobie sama do czasu, kiedy Peder wróci do domu?
- Tak - odparła kobieta, wyglądając na wystraszoną. Mocniej przytuliła do siebie syna, ale nie
poprosiła Ingrid, żeby z nią została.
- Zamknij drzwi - powiedziała Ingrid.
- A co z twoimi rzeczami?
Ingrid pofrunęła na górę, zmiatając po drodze wszystko, co do niej należało. Połowa wystawała z
torby, kiedy wybiegała przez drzwi wyjściowe, zupełnie zapominając o podziękowaniu i pożegnaniu się.
Musiała odwrócić się na środku placu, żeby pomachać Marii, która w dalszym ciągu stała zaniepokojona
przy kuchennym oknie.
- Wrócę! - krzyknęła Ingrid, ale nie miała pewności, czy tamta ją usłyszała.
Brakowało jej czasu, aby się nad tym zastanawiać. Biegła, ile sił w nogach za dwiema szarobrązowymi
postaciami. Po raz pierwszy, będąc w pewnej odległości od domu, nabrała odwagi, żeby zawołać ich po
imieniu.
- Aronie! - krzyknęła tak głośno, jak tylko potrafiła. - Aile!
Aron odwrócił się jako pierwszy. Ingrid nie mogła powstrzymać śmiechu. Nie spodziewał się, że ją tu
zastanie, jednak szybko otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia. W chwili, gdy zrozumiał, że to naprawdę
ona, ruszył w jej kierunku.
Ingrid stanęła, czekając na niego. Chwycił ją w ramiona, obracając wokół tak mocno, że prawie
straciła torbę. Zakręciło jej się w głowie. Zarzuciła ręce na jego szyję, przyjmując gorące pocałunki. Jak ona
okropnie się za nim stęskniła!
W końcu, przepełnieni szczęściem, stanęli całkiem nieruchomo, trzymając się nawzajem w ramionach.
Byli prawie ogłuszeni spotkaniem i tak samo szaleńczo zakochani, jak przy każdym poprzednim rozstaniu.
- Najdroższa - powiedział, głaszcząc jej policzki swoimi kciukami. Nie mógł się nasycić jej widokiem.
- Najdroższa, najukochańsza Ingrid! - powtórzył z głębi serca. - Tęskniłem za tobą.
Stanęła na palcach i pocałowała go szybko w obydwa policzki. Ucałowała czubek nosa i dołek w
brodzie. Na jego wargach złożyła szybki i suchy pocałunek, mimo że nęciło ją, aby go trochę przeciągnąć.
Udało jej się jednak oprzeć pokusie.
- Ja też tu jestem.
Aile śmiała się, stojąc za ogrodzeniem i czekając na nich. Ingrid puściła dłoń Arona na moment, żeby
podnieść torbę. Odebrał ją od niej.
- Przeprowadziłaś się? - zapytał.
- Byłam w odwiedzinach u nowej rodziny. Nowej przyjaciółki.
- Maret ma się dobrze? - Aile łagodnie zadała pytanie.
Było bardziej niż naturalne, że Ingrid przeszła w ten sposób do opowiadania o wszystkim, co
dotyczyło Maret. W odróżnieniu od innych, im jednak nigdy nie było dość. Zadawali pytania, kiedy
wydawało im się, że pominęła istotne szczegóły spraw, które ich najbardziej interesowały.
- Pomyśleć, że mała potrafi chodzić!
Aile nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
W połowie drogi spotkali Pedera i jego krowy. Jeśli był zaskoczony, spotykając Ingrid w drodze do
domu - w towarzystwie szwedzkich Lapończyków, nie okazał tego. Peder Ness był światowym
człowiekiem.
- Przynoszę ci pozdrowienia od brata i wiadomość, że możesz już bezpiecznie wrócić do domu. Nie
mów mi tylko, że już sama o tym wiesz?
- Chyba miałam takie przeczucie - uśmiechnęła się Ingrid. Zupełnie nie przypominała ogarniętej
paniką osoby, która jechała do Flomslett poprzedniego wieczora.
Nie poświęciła czaszce ani jednej myśli, odkąd ujrzała Aile i Arona. Kościotrup mógł grzechotać,
zwisając z wierzchołka domu, a i tak by jej nie wystraszył, kiedy Aron był obok.
- Przyszedł po prostu czas, aby wracać do domu - odpowiedziała Pederowi.
- Nie przedstawiłaś nas sobie - zauważył Aron, kiedy minęło ich stado.
Ingrid zapomniała o tym i zawstydziła się od razu, kiedy o tym wspomniał.
- Nie chciałam, żeby dowiedział się, kim jesteś - odparła choć wytłumaczenie wydawało się oczywiste,
mimo że nie zdawała sobie z tego sprawy. Nadzieja przebijała się w jej głosie, gdy zadała pytanie: - W
dalszym ciągu uciekasz?
- Dalej uciekam - ścisnął jej dłoń.
- Wyszłaś za przystojnego Klemeta? - Ingrid odwróciła się w stronę Aile, która wybuchnęła śmiechem.
Przez resztę drogi wymieniali się wiadomościami, które niekoniecznie dotyczyły Maret. Zatrzymali się
w lesie przylegającym do gospodarstwa.
- Chciałabym móc zabrać cię ze sobą. - Ingrid przycisnęła dłoń do policzka Arona. - Jednak tak będzie
najlepiej.
Aron rozumiał. Nienawidził tego, ale rozumiał.
- Stodoła? - zapytał, podnosząc brwi.
- Nie, zanim zobaczysz wymykającego się z gospodarstwa parobka.
Ingrid była nieszczęśliwa. W głębi serca chciała poprosić go o coś innego.
- Wyjdę tak szybko, jak tylko zaśnie cały dom - obiecała. - Zabiorę ze sobą jedzenie...
- Po prostu przyjdź! - przerwał jej, kradnąc jeszcze jednego całusa. - To za tobą tęskniłem, Ingrid, a nie
za jedzeniem.
Jego palce podążyły za rysami jej twarzy. Spojrzał na Ingrid błyszczącymi oczami.
- Tęsknię tylko za tobą, kochana!
R
OZDZIAŁ
17
Ingrid nie mogła się uspokoić. Wieczór na gospodarstwie ciągnął się w nieskończoność.
Stina z radością przywitała Aile, jednak Maret wystraszyła się obcej pani, która była inaczej ubrana i
dziwnie pachniała. Chowała się za spódnicą Stiny, nie mając nawet odwagi zza niej wyjrzeć. Kiedy
przyszedł Iver, uciekła do niego, usiadła mu na kolanach i bacznie obserwowała gościa.
- Małe dzieci tak szybko zapominają - oznajmiła Lisa.
- Ale za to szybko przywiązują się do obcych ludzi - stwierdziła Stina. Posłała smutne spojrzenie Aile,
której twarz mówiła wszystko.
Maret nie chciała, żeby Aile towarzyszyła Stinie, kiedy ta kładła ją spać. Krzyczała, ile sił w płucach
tak długo, jak Aile pozostawała w pokoju.
- Zaraz się uspokoi - przepraszała Stina, pocąc się na czole, gdy kołysała dziecko w ramionach.
Zazwyczaj to działało.
- Wyrzynają się jej zęby. Okropnie ją to drażni. Niedługo się zmęczy.
Aile kiwnęła głową i wyszła z sypialni. Oparła się o zimną ścianę strychu i walczyła z płaczem. Mała
nie życzyła sobie, żeby Aile stała obok, kiedy zasypiała. Aile marzyła o czymś zupełnie innym. Dziecinne,
głupie marzenia, tylko tym były! Utrzymywały ją przy życiu w trakcie zimy. Musiała się nauczyć, że
dorosłe życie nie jest utkane z marzeń.
Ingrid zatrzymała się pośrodku schodów, kiedy usłyszała cichy płacz. Powinna wejść na górę, czy się
nie wtrącać? Postanowiła, że pójdzie na górę. Zdecydowanie poprowadziła Aile do swojego pokoju. Za
zamkniętymi drzwiami przytuliła ją mocno, prosząc, aby przestała płakać.
- Jestem taka niemądra. - Aile przestała płakać dopiero po dłuższej chwili.
- Nieprawda - zaprzeczyła Ingrid, głaszcząc policzek przyjaciółki. - Nie będzie cię wiecznie pamiętać.
Mnie zna.
- Nie jesteś jej mamą!
Ingrid przytuliła jej głowę. - Ale tak jest, Aile. Ja też...
Aile nie mogła się nie uśmiechnąć. Przełknęła kolejną falę płaczu, siadając na łóżku, z plecami
opartymi o ścianę. Siedząc w ciszy, były w stanie usłyszeć płacz Maret.
- Czy tak bywa często? Nie wariujesz od tego? Nie zastanawiasz się, czy nie poradziłabyś sobie lepiej?
Ingrid zarzuciła ramiona wokół szyi Aile. Przytulając policzek do jej czoła, zapewniła ją, że Stina jest
najlepszą matką, jaką Maret mogłaby sobie wymarzyć. Powiedziała też, że nie jest pewna, czy poradziłaby
sobie w połowie tak dobrze, jak Stina i Iver. Nie wyglądało na to, że Aile w pełni jej uwierzyła, lecz
przynajmniej wysłuchała wszystkiego, co Ingrid miała do powiedzenia. Potem Aile opowiedziała jej, co
zapamiętała z życia Maret, kiedy razem wędrowali. Wydawało się niewiarygodne, że tak niewielki człowiek
jak maleńka Maret miał już za sobą tyle przygód.
Stina była zmęczona, kiedy położyła się obok nich na łóżku Ingrid.
- Zupełnie jakby wiedziała, że chcę, żeby od razu zasnęła! - westchnęła. - Jakby rozumiała, że pragnę
od niej odejść.
Popatrzyła przepraszająco na Aile. - Chciałam się z tobą zobaczyć. Tego roku pewnie też nie będziesz
mogła poświęcić nam wiele czasu.
- Nie - powiedziała Aile. - Jest tam sama?
- Iver jest z nią - odpowiedziała Stina. - Leży bardzo spokojnie, kiedy wie, że ktoś jeszcze jest w
pokoju. Uwielbia Ivera. Nie tęskni za mną, gdy on jest w pobliżu.
Dla Aile zabrzmiało to nieskończenie dziwnie, że jej córka była tak przywiązana do Ivera, a nie
poznawała swojej własnej matki.
- Opowiadałaś jej o znalezionych zwłokach? - spytała Stina, spoglądając na Ingrid.
- Kościach - poprawiła Ingrid. - Nie.
- Myślę, że powinna o nich usłyszeć - uznała Stina i zaczęła opowiadać.
- Wychodzę - powiedziała Ingrid.
- Aron czeka na zewnątrz - poinformowała ją Aile, zanim Stina zdołała otworzyć usta. - Opowiedz mi
o tych szczątkach!
Było jeszcze za wcześnie na wyjście, lecz Ingrid nie potrafiła wysiedzieć w miejscu. Musiała zobaczyć
Arona, nie mogła już dłużej czekać. Całą zimę tylko czekała, tęskniła i marzyła.
Nie miała pojęcia, gdzie był, wiedziała natomiast, że obserwował dom. Nie trzeba było go szukać. To
Aron miał odnaleźć ją. Ingrid zeszła nad rzekę. Po drodze rósł spory, idealny do ukrycia się las.
Znalazł ją.
- Kochana - usłyszała szept dochodzący z gęstego skupiska wierzb. Tej wiosny lasek leżał tuż nad
brzegiem rzeki.
Ingrid od razu odnalazła jego ramiona. Podniosła brodę tak, żeby mógł ją pocałować. Prawie utonęła
pomiędzy jego głodnymi wargami.
- Chcę cię mieć - wyszeptał w stronę jej ust. Wciąż mówił, nie przestając jej całować. - Muszę się z
tobą kochać, skarbie...
Ingrid chciała mu odpowiedzieć. Pragnęła powiedzieć, że chce tego samego, co on, ale głos ja zdradził.
Jego pieszczoty były takie czułe i delikatne, że poczuła jak pod nimi mięknie. Udało mu się rozpiąć jej
bluzkę prawie do samej talii. Wydawało się, że sznurki poluzowały się same. Musieli się nawzajem
podpierać, zanim dotarli do najbliższego drzewa. Wtedy Aron opadł na kolana i zsunął jej spódnicę, podczas
gdy szorstkie dłonie pieściły jej uda. Szybko uwolnił ją z bielizny, która im przeszkadzała. Jedną ręką przy-
trzymywał jej spódnicę w okolicy brzucha, a drugą pieścił jej najbardziej intymne miejsce.
Z jej gardła wydostały się dźwięki, które tylko on wcześniej usłyszał.
Aron uśmiechnął się. Wiedział, że do tego dojdzie, jednak nie pamiętał już dokładnie jak bardzo
miękka była jej skóra w zetknięciu z jego dłońmi. Nie pamiętał, jak cudownie słodko i podniecająco
pachniała. Musiał sobie przypomnieć, jak smakowała...
Z pasją zbliżył swoje wargi do jej wilgotnego, najbardziej tajemniczego zakamarka. Zadrżała z
podniecenia pod wpływem nieznacznego dotyku.
- To dopiero początek - obiecał zachrypniętym głosem, napotykając jej spojrzenie. Nie był pewien, czy
rozumiała, co do niej powiedział. Język, palce i usta poszukiwały jej wilgoci. Czerpał z tego taką samą
przyjemność jak ona ze śmiałych pieszczot, którymi ją obdarowywał.
Jej palce wczepiły się mocno w jego włosy. Nie czuł jednak tego. Jedyne, czym był zajęty, to jej
zapach - oszałamiający, podniecający i zupełnie niepowtarzalny.
Ingrid zmiękły kolana, a świat zniknął w ciągu zaledwie kilku sekund, kiedy prawie sprawił, że
szczytowała. Bez żadnej powściągliwości, pociągnęła go za włosy.
- To nie wystarczy - wyszeptała.
- Ty nienasycony leśny skrzacie! - uśmiechnął się, ale uwielbiał ją taką.
Jej palce zmagały się z pętlą z rzemienia, która przytrzymywała jego dziwnie uszyte, skórzane spodnie.
W końcu udało jej się ją rozplątać.
Ściągnął jej podkoszulkę, pozwalając dłoniom pieścić jej białe, dorodne piersi. Ściskał je i pieścił sutki
koniuszkami palców. Jego zęby lekko przegryzały brodawki, przyprawiając ją o jęki, wydobywające się
głęboko z gardła. Włożył jedno kolano pomiędzy jej uda, rozsuwając je. Odpowiedziała, mocno
przyciskając się do niego biodrami.
- Nie możesz poczekać, prawda? - zaśmiał się zachrypniętym od podniecenia głosem.
Pokręciła głową przecząco.
Uśmiechając się, przełożył ręce do tyłu. Podniósł ją. Do niej należało nakierowanie go na właściwe
miejsce. Nie sprawiło jej to najmniejszych trudności. W mgnieniu oka poczuł ją, podczas gdy Ingrid
chwyciła go za szyję. Objęła jego ciało, wbijając palce w jego szyję. Ugryzła ukochanego w jedno ramię.
Trzymała go tak mocno, jakby już nigdy miała nie puścić.
- Pamiętałam, że było wspaniale, ale nie że aż tak!
Rozpięła mocniej swoje ubrania, nie czując wstydu nawet w najmniejszym stopniu. Z jakiego powodu
zresztą miałaby to robić? Kochali się. Nie robili niczego, co któremuś z nich mogłoby się nie spodobać.
Swoją miłością i jej dowodami nie wyrządzali nikomu krzywdy.
- Zapomniałaś!
Przesunął palcami po jej włosach, ciesząc się ich dotykiem. Pamiętał, zapominał się i wspominał
wszystko na nowo w ramionach Ingrid.
- Myślę, że powonieniem mogę być trochę urażony, moja kochana Ingrid.
- Nie bądź.
Zapięła ostatnie guziki, robiąc wrażenie równie cnotliwej, co przed wyjściem. Zdradzały ją jednak
rumieńce na policzkach, drżące wargi i błogi, zadowolony uśmiech.
- Zapomniałam zabrać ze sobą jedzenie dla ciebie.
- Nie miałem ochoty na jedzenie, tylko na coś innego - powiedział i pocałował ją. Było mu
nieprawdopodobnie trudno trzymać ręce przy sobie.
- Moglibyśmy zrobić to jeszcze raz, najdroższa - zaproponował, zbliżając usta do jej czoła - a później
jeszcze raz. Wtedy już na pewno nie miałbym ochoty na jedzenie...
- Ciiii!
Ingrid położyła mu palce na ustach. Je także obdarzył pocałunkiem.
- Przyniosę ci coś do jedzenia. Wyruszasz w stronę południowego fiordu, razem z Samami?
Spojrzał w dół, na swoje samskie ubrania i uśmiechnął się. - Czy to nie mówi samo za siebie?
Nie mogła zaprzeczyć. Wyruszają do Lenvik.
Nagle bardzo spoważniał. Opowiedział Ingrid, dlaczego Aile i Niillas musieli powędrować w inne
miejsce niż do południowego fiordu.
- Zupełnie nowe, letnie obozowisko - ustaliła Ingrid z namysłem, kiedy skończył tłumaczyć. - To musi
być dziwne dla Aile. Dotąd wszystkie lata spędzała nad fiordem.
- Tak będzie dla Aile najbezpieczniej. W zeszłym roku w Tamokdalen zastrzelono człowieka. Nazywał
się Nils Johansson Nutti. Słyszeliście o nim?
Ingrid słyszała o tej sprawie. Wszyscy znali tę historię. Dzierżawca wszedł w konflikt z kilkoma
Samami, którzy wkroczyli na jego ziemię. Podobno przychodzili do gospodarstwa i grozili mu. Może byli
pijani albo strzelił w obronie własnej.
- Strzelono mu prosto w brzuch - powiedział Aron ostrym tonem. - Zupełnie bez przyczyny.
- Grozili mu - tłumaczyła Ingrid.
- Przyszli ze skargą, ponieważ pies gospodarza zagryzł młodego renifera. A on po prostu strzelił do
Nuttiego. Czy to brzmi według ciebie jak obrona własna?
Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Nie taką wersję wydarzeń słyszała.
- Nie było mnie tam - powiedziała. - Ale chciałabym, żeby Aile była bezpieczna, bez względu na to,
gdzie spędzi lato.
- Teraz jest bezpieczna.
- A ty?
- Muszę znaleźć pracę - odpowiedział. - Może znajdę coś na wybrzeżu. Zatrudnię się przy budowie
dróg albo przy połowach ryb. Jeszcze nie wiem, skarbie. Zamknąłem sobie drogę do życia tutaj, w dolinie.
Nikt mnie nie zatrudni do pomocy przy sianokosach, mimo że nie mają pojęcia, że jestem uciekinierem i
niebezpiecznym człowiekiem...
Myśl uderzyła Ingrid jak piorun. Chwyciła go za ramię, a jej oczy rozbłysły.
- Że też nie pomyślałam o tym wcześniej!
- O czym niby?
- Peder - powiedziała poruszona. - Peder Ness! Nasz nowy sąsiad, którego spotkaliśmy po drodze. To
on kupił Flomslett. Dopiero przyjechali i nie znają w dolinie nikogo poza nami. Jest tylko on i żona.
Potrzebują dobrego parobka od zaraz.
- Dobrego parobka? - Aron uniósł gęste brwi. - Znasz kogoś, kogo mogłabyś im polecić?
- Musisz się do nich wybrać - powiedziała zdecydowanie. - Mogę pójść z tobą.
- Pójdę sam - postanowił Aron. - Czy możesz postarać się dla mnie o jakieś norweskie ubrania,
najdroższa? Może nie zaproponować mi pracy, jeśli pomyśli, że jestem szwedzkim Lapończykiem - dodał.
Ingrid zabrała ze sobą trochę ubrań ojca i Ivera. Stwierdziła, że mężczyźni nawet się nie zorientują, że
im coś zginęło. Do ubrań dołożyła trochę jedzenia, żeby Aron nie zgłodniał. Pewnie minie dużo czasu,
zanim zostanie gdzieś czymś poczęstowany.
Aron żartował, kiedy stał w ubraniach należących do jej ojca i brata.
- Teraz dopiero mogę przyjąć nazwisko Jakobvoll.
- Idź do Pedera i postaraj się o pracę u niego, a będę cię nazywała tak, jak sobie zażyczysz.
Musieli pocałować się jeszcze raz, zanim naprawdę ją opuścił. Ingrid schowała jego samskie ubrania
głęboko w spiżarni. Chodziły tam tylko kobiety, a już ona o to zadba, żeby Lisa ich nie znalazła.
Uśmiechała się, skradając się do swojej sypialni.
Stina zdążyła już wrócić do własnego łóżka, jednak Aile wciąż nie spała.
- A już myślałam, że przyjdziecie obydwoje - żartowała Aile.
Ingrid wytłumaczyła jej, dokąd wysłała Arona.
- Będę za nim tęsknić - stwierdziła Aile. - Jest wspaniałym człowiekiem. Nie zapominaj o tym, Ingrid,
bez względu na to, co mówią ludzie!
- Wiem, że jest wspaniały. Wielkie nieba...
Ingrid czekała na niego przez cały następny dzień.
- Od rana przeskakujesz z nogi na nogę - zauważyła Lisa.
Trzy młode kobiety wymieniły znaczące spojrzenia.
Były pełne energii i miały sobie nawzajem wiele do opowiedzenia. Rozmowy te nie były jednak
przeznaczone dla innych uszu.
Maret powoli przyzwyczajała się do Aile. Pomogło, kiedy Stina pożyczyła przyjaciółce kilka swoich
ubrań, wtedy Aile upodobniła się do pozostałych kobiet w gospodarstwie i pachniała tak jak mama Maret.
Po południu mała była już podnoszona i obracana w powietrzu przez obcą damę. Jednak to nadal Iver i Stina
byli osobami, do których biegła.
Mężczyźni przetransportowali resztę drewna na plac. W następnej kolejności należało zebrać kamienie
i wznieść fundamenty.
Ingrid musiała przeczekać także kolację. Namówiły Aile, aby została na jeszcze jedną noc.
Dziewczyny nie trzeba było długo przekonywać. Została.
- Szukanie go nic tu nie pomoże - powiedziała do niecierpliwej i niespokojnej Ingrid, która ostatecznie
położyła się do łóżka w pełni ubrana.
- Wie, gdzie jesteś. Będzie, kiedy przyjdzie.
Godzinę później w szybę uderzył niewielki kamyk. Tym razem Ingrid była pewna, że nie chodziło o
żadną zjawę. Wymknęła się z pogrążonego we śnie domu.
Czekał nad rzeką, gdzie się spotkali poprzedniej nocy.
- Dostałeś pracę? - zapytała, obcałowując go ze wszystkich stron.
Aron trzymał się na dystans, a jego piękne oczy płonęły dziwnym, intensywnym ogniem.
- Nie mogę dla nich pracować, Ingrid.
- Nie chciał cię zatrudnić?
Ingrid nie potrafiła tego pojąć. Z tego, co zdążyła zauważyć, Peder Ness był porządnym i miłym
mężczyzną.
- Zdążył już porozmawiać z którymś z pozostałych sąsiadów? Sam im przecież niczego o sobie nie
mówiłeś?
Aron przyłożył dłonie do policzków Ingrid i czule pocałował jej usta. Oparł głowę o jej czoło.
- Kochana Ingrid, nie mogę dla nich pracować. Zaproponował mi pracę oraz uczciwą zapłatę. Ale
wtedy poznałem jego żonę...
Wzdłuż kręgosłupa Ingrid przeszedł lodowaty dreszcz. Przez krótką, ale straszliwą chwilę myślała, że
Aron kiedyś uwiódł Marię. Potem zrozumiała, że to niemożliwe. Maria dorastała w Ameryce. Aron nigdy
tam nie był - przynajmniej z tego, co wiedziała. Poczerwieniała z powodu swoich idiotycznych myśli, które
przychodziły jej do głowy.
- Maria jest kochaną osobą - szepnęła Ingrid.
- Maria jest bardzo kochaną osobą - powiedział Aron, a jego głos zadrżał.
- Myślę, że... - zaczął, ale trudno mu było skończyć. Musiał wziąć głęboki oddech, aby się opanować.
Udało mu się przejść dalej: - Prawie nie mam wątpliwości, że Maria Ness jest moją siostrą...
To było ostatnie wytłumaczenie, jakiego się spodziewała. Stała całkiem sparaliżowana i ogłuszona.
- Twoją siostrą? - zapytała wreszcie. - Ale... to niemożliwe!
Aron pokiwał głową. Usiadł na suchym miejscu, biorąc Ingrid na kolana.
- Ezajasz i ja dorastaliśmy u przybranych rodziców - zaczął głosem odsłaniającym szereg uczuć.
Ingrid nigdy go takim nie słyszała.
- Miałem cztery lata, kiedy nas odesłano - kontynuował. - Nie pamiętam zbyt wiele. Ezajasz był
starszy ode mnie. Pamiętał znacznie więcej. Mama... macocha była bardzo miła. - Na jego twarzy pojawił
się grymas. - Ojczym niestety nie. Licytował nas jak niewolników. Pierwsza rzecz, jaka mi się o nim
przypomina, to, że ją bił. Mamę. Tak ją nazywaliśmy. W myślach dalej ją tak nazywam, ponieważ to ona
jest moją matką.
- Nigdy mi o tym nie opowiadałeś - wyszeptała Ingrid, czując większy ból, niż mogła wyrazić.
Rozumiała, że opowiadał jej tylko małą część tego, co było jego dzieciństwem. Pozostawało znacznie
więcej.
- Nie potrafię o tym rozmawiać - wyjaśnił. - Nie dam rady, Ingrid.
- Nie muszę tego wiedzieć.
Pocałowała go.
Aron przez dłuższą chwilę milczał.
- Miałem małą siostrę - powiedział wreszcie. - Ledwie ją pamiętam. Nazywała się Maria.
- To bardzo częste imię.
Ingrid pomyślała, że musi to powiedzieć. Sądziła, że się pomylił.
- Pamiętam swoją prawdziwą matkę - rzekł Aron.
- Maria wygląda dokładnie tak samo jak ona.
Zabrakło jej argumentów.
- Zatrzymali najmłodsze dziecko - opowiadał Aron.
- Oddali Ezajasza i mnie temu diabłu, który nazywał się później naszym ojcem, jednak pamiętam
swoją prawdziwą matkę - i pamiętam Marię. Szukam ich, odkąd ukończyłem trzynaście lat.
Ingrid przeszył zimny dreszcz.
- Maria pochodzi z Ameryki - powiedziała Ingrid ostrożnie.
- Michigan - powiedział, pokazując swój drapieżny uśmiech. - Rozmawiałem z nią. Wydawała się być
w mojej obecności niespokojna, ale ani ona, ani jej mąż nie zauważyli podobieństwa między nami...
Ingrid zamknęła oczy.
Oczywiście!
To nie dawało jej spokoju, odkąd po raz pierwszy zobaczyła Marię Ness. Coś w niej było, ale nie była
w stanie powiedzieć co. Nigdy sama by na to nie wpadła. To wydawało się zbyt nieprawdopodobne.
Maria przypominała Arona.
- Muszę odnaleźć swoich rodziców - postanowił Aron.
Po tonie jego głosu zrozumiała, że był zdecydowany.
- Popłynę do Ameryki, Ingrid. Znajdę ich. Na Boga, Ingrid, odnajdę ich!
Wcześniej nie widziała go tak zimnego i opanowanego. Wywoływał w niej lęk, ale potrafiła
zrozumieć, jaka za tym kryła się złość.
- Nie możesz mnie opuścić, Aronie - powiedziała drżąc.
- Nie możesz wyjechać do Ameryki! Nie teraz!
- Muszę - powiedział zajadle. - Muszę odebrać pieniądze, które dla mnie przechowywałaś, kochana.
Zdążymy jeszcze zarobić na wspólne życie, ale teraz nie odzyskam spokoju, póki ich nie odnajdę. Może uda
mi się zarobić mnóstwo pieniędzy w Ameryce.
Jego usta uśmiechały się, ale oczy pozostawały nieruchome.
- Moi rodzice na pewno dorobili się tam fortuny. Moja siostra nie wyglądała na biedną dziewczynę.
Nie mów, że nie zwróciłaś na to uwagi. Sama nie potrafi nawet ruszyć palcem...
Ingrid skinęła głową. Płakała.
- Wrócę do ciebie - obiecał. - Nie ma powodu do płaczu, najukochańsza. Zawsze do ciebie wracam.
Wiedziała o tym,
- Znienawidzisz mnie - powiedziała cicho - ale nie mam już żadnych pieniędzy...
Słuchał w ciszy, kiedy opowiadała. Rozczarowanie można było wyczytać z jego twarzy. Zacisnął
zęby.
- Jesteś na mnie zły?
- Nie - odpowiedział, ale Ingrid usłyszała, że to nie była prawda.
- Nie możesz w takim razie pojechać do Ameryki...
- Oczywiście, że mogę!
Przytrzymał ją tak mocno, że poczuła ból.
- Zajmie to tylko odrobinę więcej czasu. Znajdę pracę niedaleko Trondheim. Wyruszę do Ameryki i
odnajdę swoich rodziców. Odpowiedzą za moje dzieciństwo!
Więcej sag na:
http://chomikuj.pl/kotunia89