LAURA MacDONALD
Niepokorna
praktykantka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Lindsay, kochanie, gdzie jest ta zabita dechami dziura, do
której wyjeżdżasz? – Romilly Souter, wieloletnia przyjaciółka ojca,
spojrzała na nią spod sennie opadających powiek.
– Mówisz tak, jakby to było na końcu świata – odrzekła
Lindsay, usiłując nie okazać irytacji. – A to przecież tylko północna
Walia.
– To jest na końcu świata – stwierdziła Annabelle Crichton-
Stuart, przyjaciółka Lindsay. – Pamiętam, jak wiele lat temu tata
zabrał Ruperta i mnie do Caenarvon. Myślałam, że nigdy tam nie
dojedziemy. Wlekliśmy się cały boży dzień beznadziejnymi
górskimi drogami, omijając stada owiec, a deszcz lał bez przerwy.
Istny koszmar.
– Czemu w ogóle zdecydowałaś się na Walię? – spytał Charles
Croad, stary przyjaciel ojca.
– A czemu nie? – Lindsay wzruszyła ramionami. Sprawiała
wrażenie opanowanej, lecz w duchu miała już serdecznie dość
tych krytycznych opinii. Przewidywała, że jej decyzja wywoła
właśnie takie reakcje.
– Chyba sensowniej byłoby pracować bliżej domu. Nie mogłeś
znaleźć jej miłego kącika na prestiżowej ulicy Harley? – Charles
spojrzał pytająco na siedzącego u szczytu stołu ojca Lindsay,
Richarda Hendersona.
– Myślisz, że nie chciałem? – Richard zaśmiał się niewesoło. –
To Lindsay wybrała prowincję i nie było żadnej dyskusji.
– Ale żeby jechać do Walii! – z dezaprobatą mruknęła
Annabelle. – Tam tylko grają w rugby, śpiewają i wydobywają
węgiel.
– Muszę wam wyznać, że poniekąd przyłożyłem rękę do
wyboru Lindsay – przyznał jej ojciec, ściągając na siebie uwagę
gości. Tylko Lindsay w zamyśleniu kreśliła kciukiem wzory na
adamaszkowym obrusie. – Henry Llewellyn, mój dobry przyjaciel,
a jednocześnie ojciec chrzestny Lindsay, prowadzi poradnię
lekarską w pobliżu Betwsycoed. Zgodził się przyjąć Lindsay na
praktykę.
– Na praktykę? – zdumiała się Annabelle. – Przecież Lindsay
już jest lekarką.
– Tak, ale chce zostać lekarzem rodzinnym i musi przez rok
terminować w zawodzie.
– Potem pewnie wrócisz do Londynu i cywilizacji? – spytała
Romilly.
– Może. – Lindsay szybko podniosła wzrok.
– Och, Linds, chyba tam nie zostaniesz? – jęknęła Annabelle. –
I tak ominie cię tyle atrakcji! Tata zamierza pożeglować do
Cowes, potem planujemy wspaniały wyjazd do Włoch...
– Dziwne, że wybrałaś specjalizację lekarza rodzinnego.
Przypuszczałem, że pójdziesz w ślady ojca i zostaniesz
chirurgiem.
– Wszyscy tak myśleliśmy – przyznał Richard. – I chyba
właśnie to obudziło w niej ducha przekory.
Nawet Lindsay zareagowała śmiechem na to stwierdzenie.
Rzeczywiście od lat słynęła ze swojej niezależności.
– Chcę pracować z ludźmi – wyjaśniła spokojnie.
– W gabinetach na ulicy Harley też leczy się ludzi – cierpkim
tonem stwierdziła Romilly.
– Chodzi mi o takich zwyczajnych, a nie o uprzywilejowanych
snobów z wyższych sfer, którzy dostają wszystko podane na
srebrnej tacy. A walijscy farmerzy mają za sobą kilka bardzo
trudnych lat. Za rok może wrócę do cywilizacji, jak to ujęłaś, lecz
na pewno nie na ulicę Harley. Podejmę pracę w biednej dzielnicy,
gdzie nie brak problemów społecznych.
– Tam też potrzeba chirurgów – mruknął ojciec.
– Wiem, tato. I rozumiem, że czujesz się rozczarowany, bo nie
wybrałam twojej specjalizacji. Nie rezygnuję z chirurgii
definitywnie, lecz na razie widzę siebie jako lekarza rodzinnego.
Ku uldze Lindsay wreszcie dano jej spokój, lecz przy kawie, na
którą goście przeszli do salonu, Annabelle przypuściła kolejny
szturm. Na szczęście tym razem rozmawiały tylko we dwie.
– Będę za tobą tęsknić, Linds – rzekła z wyrzutem.
– Wiem, Bełle. Mnie też będzie ciebie brakowało, ale nie
rozstajemy się na wieki. Rok szybko zleci i wrócę, zanim się
obejrzysz. Poza tym Walia nie jest aż tak daleko. Ty i Gideon
możecie mnie odwiedzać.
– Chyba tak... – W głosie Annabelle zabrzmiała nuta
powątpiewania. – Zastanawiam się tylko, dlaczego zmieniłaś
zamiar. Przecież mówiłaś, że przesuniesz tę praktykę na przyszły
rok.
– Cóż, sytuacja się zmieniła. – Lindsay umknęła spojrzeniem w
bok.
– Z powodu Andrew?
– Może częściowo. Czemu pytasz?
– Tak sobie. – Annabelle utkwiła wzrok w dogasającym na
kominku ogniu. – Już przebolałaś to rozstanie, prawda?
– Oczywiście – potwierdziła przyjaciółka trochę zbyt ochoczo.
– To dobrze. Na pewno wkrótce poznasz kogoś interesującego.
– Skąd wiesz, że chcę? – Lindsay uniosła ciemne brwi.
– Chcesz. I następnym razem będzie inaczej. Zobaczysz. Kto
wie, może nawet trafisz na kogoś w tej Walii. Zauroczy cię jakiś
dzielny, barczysty farmer ze stadem owiec.
– Uchowaj Boże! – Annabelle wzniosła oczy ku niebu. –
Zapewniam cię, że to ostatnia rzecz, jakiej pragnę!
– A ja sądzę, że właśnie tego ci trzeba.
Lindsay postanowiła jechać do Walii samochodem, chociaż
ojciec szczerze jej to odradzał. Przekonywał, że na górskich
drogach przydałby się raczej solidny dżip, a nie małe, sportowe
autko. Ale Lindsay nie chciała się z nim rozstać, ponieważ dostała
je właśnie od ojca, gdy zrobiła dyplom. Było jej dumą i źródłem
nieustającej radości.
Wyruszyła w drogę w piękny, majowy ranek. Prawie bez żalu
wyjechała z Londynu, ponieważ miała za sobą pracowity tydzień i
dwa pożegnalne przyjęcia, zorganizowane przez przyjaciół oraz
dotychczasowych współpracowników ze szpitala.
Po namyśle postanowiła jechać przez Oxford i Gloucester, a
nie autostradą. Była zadowolona z tego wyboru – widok
rozległych, zielonych pastwisk działał kojąco i podnosił na duchu.
Potrzebowałam czegoś takiego, pomyślała. Najwyższa pora uciec
od dotychczasowego życia.
Na kolacji u ojca powiedziała prawdę. Rzeczywiście chciała
pracować wśród zwyczajnych, szarych ludzi, i stać się jedną z
nich. Była zdegustowana wygodną egzystencją, jaką wiodła do tej
pory, lecz decyzję o wyjeździe podjęła także z powodu zerwania z
Andrew Barlowem.
Poznała go na przyjęciu u przyjaciół i zakochała się prawie od
pierwszego wejrzenia. Andrew był przystojnym, pełnym uroku
adwokatem, ona zaś uznała, że to jej wymarzony książę z bajki.
Po kilku miesiącach znajomości zamieszkali razem i Lindsay
początkowo czuła się niebiańsko szczęśliwa. Wkrótce przekonała
się jednak, że Andrew obdarza swoimi względami nie tylko ją.
Wspomnienia o tym romansie nadal były bolesne. Chcąc
zmienić tok myśli, Lindsay skupiła uwagę na pięknym w swej
dzikości górskim krajobrazie. W oddali wznosił się częściowo
spowity we mgle masyw Snowdon, droga prowadziła przez gęsto
zalesione doliny, a po skalnych ścianach spływały górskie potoki.
Ich krystalicznie czysta woda odbijała się po drodze od licznych
głazów, aby na koniec bulgoczącą, srebrzystą wstęgą zasilić
kamieniste koryto jakiejś rzeki. Na każdym zielonym wzgórzu
pasły się pośród paproci i wrzosu stada owiec, a niektóre
wychodziły nawet na szosę, toteż jazda wymagała sporej
ostrożności.
Lindsay była już mocno zmęczona podróżą, lecz na widok
tablic z napisem Betwsycoed od razu poweselała. Niestety, parę
razy skręciła w złą stronę i dopiero po pół godzinie wjechała do
Tregadfan, gdzie praktykował Henry Llewellyn.
Miejscowość przerosła oczekiwania Lindsay. Była dość
rozległa i bardziej przypominała małe miasteczko niż wieś. Na
głównej ulicy znajdowały się przynajmniej dwa puby i kilka
sklepów, a znaki wskazywały drogę do ośrodka informacji dla
turystów i na kemping, lecz Lindsay nigdzie nie zauważyła
ośrodka zdrowia. Na drugim krańcu miejscowości droga raptownie
skręcała w prawo, prowadząc przez malowniczy, kamienny
mostek. Lindsay postanowiła zapytać o adres miejscowego
lekarza. Zaparkowała auto w pobliżu sklepików z pamiątkami, lecz
wszystkie okazały się zamknięte. W pobliżu na szczęście
znajdował się pub „Pod Czerwonym Smokiem”, a obok – mały
supermarket.
Stało przed nim parę samochodów, między innymi mocno
ubłocony landrover, w którym siedziały dwa owczarki: collie i
pasterski. Pierwszy zaszczekał, a drugi groźnie warknął, gdy
Lindsay mijała auto, ona zaś ucieszyła się, że pojazd jest
zamknięty, ponieważ zwierzaki wyglądały na agresywne.
Otworzyła drzwi i zdziwiła się, słysząc brzęknięcie dzwonka.
Nie przypuszczała, że jeszcze istnieją sklepy, gdzie instaluje się
takie rzeczy. Wewnątrz też współistniały dwa style: nowoczesny i
staroświecki. W głębi, za częścią samoobsługową, znajdowała się
długa lada, przy której gawędziło kilka osób. Jeszcze nie
przebrzmiał dźwięk dzwonka, gdy wszyscy nagle umilkli i wlepili
wzrok w Lindsay.
Za ladą stał siwy, łysiejący mężczyzna o czerstwym obliczu
oraz pulchna kobieta o rumianych policzkach i nieco ptasim
wyrazie twarzy. Kobieta po walijsku zadała jakieś pytanie, a
Lindsay natychmiast wpadła w rozpacz. Co będzie, jeśli tutejsi
mieszkańcy nie mówią po angielsku? W tej sytuacji nie byłaby w
stanie porozumieć się z pacjentami.
– Przykro mi, ale nie znam walijskiego – oświadczyła,
wziąwszy głęboki oddech. – Czy ktoś z państwa mówi po
angielsku?
Uśmiechnęła się przyjaźnie, lecz napotkała tylko chłodne
spojrzenia i jeszcze bardziej upadła na duchu. Zwłaszcza na
widok jednego z mężczyzn: opartego łokciami o kontuar, dobrze
zbudowanego, trzydziestoparoletniego szatyna z kręconymi
włosami i zdumiewająco błękitnymi oczami. Miał na sobie dżinsy,
kraciastą koszulę oraz przeciwdeszczową kurtkę i wręcz
przeszywał Lindsay wzrokiem. Ona zaś uznała, że to pewnie
farmer, właściciel landrovera i psów.
– Czego pani chce? – Tym razem kobieta odezwała się po
angielsku, choć z typowo walijskim, melodyjnym akcentem.
– Och... – Lindsay odetchnęła z ulgą. – Miałam nadzieję, że
zechce pani mi pomóc. Gdzie mieszka doktor Henry Llewellyn?
– Szuka pani lekarza? – spytał siwy osobnik zza lady.
– Właśnie – potwierdziła z uśmiechem, usiłując zignorować
fakt, że mężczyzna patrzy na nią podejrzliwie. Natomiast kobieta
bez żenady oglądała ją od stóp do głów. Przyjrzała się
eleganckiemu kostiumowi z czarnej wełny w cieniutkie białe
prążki, bluzce z kremowego jedwabiu, ciemnym włosom
związanym szyfonowym szalikiem oraz złotym kolczykom i
zegarkowi.
– A skąd pani przyjechała? – spytała w końcu.
Co cię to obchodzi, wścibska paniusiu, pomyślała Lindsay, lecz
powstrzymała się od takiej odpowiedzi. Tutejsi mieszkańcy
pewnie rzadko mieli do czynienia z obcymi, więc poniekąd
zrozumiałe, że są nadmiernie ciekawscy, – Z Londynu.
– Aż? – wycedziła kobieta takim tonem, jakby Londyn był w
innej galaktyce. – A na co pani potrzebny doktor Llewellyn?
Zanim Lindsay zdążyła odpowiedzieć, że to wyłącznie jej
sprawa, niebieskooki farmer powiedział coś po walijsku i
pomaszerował do drzwi.
Lindsay zauważyła, że po jego słowach wszyscy jakoś się
odprężyli, choć nie sposób było uznać tych ponuraków za
rozweselonych. Doszła do wniosku, że bawią się jej kosztem. Ku
jej uldze rumiany mężczyzna zaraz wyjaśnił, jak trafić do doktora
Llewellyna.
Wyszła ze sklepu i ruszyła do samochodu. Był już wczesny
wieczór, cienie się wydłużyły, a widoczne w oddali góry spowijała
delikatna mgiełka. Po drugiej stronie mostu Lindsay zauważyła
drewnianą ławeczkę. Wiedziona impulsem usiadła na niej, wyjęła
z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do ojca. Pewnie się już
martwi, czy bezpiecznie dotarła na miejsce.
– Gdzie jesteś? – spytał z nutą niepokoju w głosie.
– W Tregadfan, ale jeszcze nie u Henry’ego. Musiałam w
sklepie spytać o drogę, a tutejsi mieszkańcy chyba uznali, że
jestem z innej planety – odparła ze śmiechem. – Już wiem, jak
jechać, ale postanowiłam najpierw dać ci znać. Przyznaj, że
siedziałeś jak na szpilkach.
– Może nie aż tak...
– Nie udawaj, tato. Za dobrze cię znam.
– Cóż, rzeczywiście trochę się o ciebie niepokoiłem. Dobrze, że
wszystko w porządku.
– Tak. Jutro znów się odezwę.
Pożegnała się z ojcem i podeszła do auta, na które z
zachwytem gapiło się dwóch siedzących na murku chłopców.
Uśmiechnęła się do nich i pilotem otworzyła drzwi.
– To pani bryka? – spytał jeden z dzieciaków. Mówił z takim
akcentem, że Lindsay raczej domyśliła się, w czym rzecz.
– Owszem.
– Super! – stwierdził drugi chłopiec. – Ile wyciąga?
– Sporo. – Lindsay usiadła za kierownicą, pomachała ręką i
odjechała.
Dowiedziała się, że dom Henry’ego Llewellyna znajduje się za
wsią, a doktor o tej porze powinien być u siebie, bo poradnia już
jest nieczynna. Lindsay zawróciła, jeszcze raz przejechała główną
ulicą i skręciła w lewo, w dosyć wąską boczną drogę, którą tuż za
zakrętem blokowała duża furgonetka. Wszystko wskazywało na
to, że nieco dalej, poza zasięgiem widoczności, coś się stało.
Lindsay przez chwilę bębniła palcami o kierownicę, coraz bardziej
zniecierpliwiona przymusowym postojem. Była zmęczona podróżą
i marzyła tylko o tym, aby coś zjeść, wykąpać się i iść spać.
Po pięciu minutach bezczynnego czekania zgasiła silnik i
wysiadła z auta. Ominęła furgonetkę, w której nikogo nie było, i
dopiero teraz stwierdziła, że w pobliżu zdarzył się wypadek.
Przewrócony na bok pojazd kempingowy spoczywał częściowo na
jezdni, częściowo na trawiastym poboczu, a kilka osób otaczało
kogoś leżącego na ziemi.
Lindsay pospieszyła w tamtą stronę, karcąc się w duchu za to,
że zmarnowała tyle czasu, siedząc w samochodzie, gdy ktoś
potrzebował lekarza.
– Jak do tego doszło? – zawołała do biegnącego mężczyzny w
niebieskim kombinezonie, zapewne kierowcy furgonetki.
– Wóz kempingowy nie wyrobił się na zakręcie.
– Ilu jest rannych?
– Dwie osoby. Starszy pan uderzył się w głowę, a jego żona
ma stłuczone ramię. Zaraz przyjedzie karetka.
Lindsay uznała, że doraźna pomoc też może się przydać.
– Proszę mnie przepuścić – powiedziała do ludzi otaczających
rannego. – Jestem lekarką.
Gapie odsunęli się, choć niechętnie, i Lindsay ujrzała dwoje
poszkodowanych. Kobieta siedziała na trawie, przyciskając do
siebie rękę, a obok leżał starszy człowiek. Kucał przy nim
mężczyzna, którego przeciwdeszczowa kurtka wydała się Lindsay
znajoma. Gdy spojrzał na nią przez ramię, Lindsay niemile się
zdziwiła.
– Och, to pan – mruknęła, patrząc w niebieskie oczy
spotkanego w sklepie farmera.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Tak, to ja.
– Mogę jakoś pomóc? – Miała nadzieję, że zadała pytanie
chłodno i profesjonalnie.
– Wątpię. – Farmer wstał. – Trzeba poczekać na pogotowie.
– Może jednak na coś się przydam. – Kucnęła obok rannego
mężczyzny, który w tej chwili już siedział, trzymając się za głowę, i
cicho pojękiwał.
– Doprawdy?
– Jestem lekarką – odparła z naciskiem, zirytowana wyraźną
nutą sarkazmu w głosie farmera.
– Wobec tego do dzieła. – Niebieskooki osobnik gestem
wskazał starszych państwa.
Lindsay zignorowała go i zajęła się poszkodowanymi.
– Odniósł pan inne obrażenia? – Uważnie przyjrzała się
mężczyźnie. Zaprzeczył ruchem głowy, a Lindsay nigdzie nie
zauważyła żadnych zranień i odwróciła się do jego towarzyszki.
– Nic mu nie jest? – spytała zaniepokojona kobieta.
– Chyba ma tylko wstrząs mózgu. A jak pani się czuje?
– Boli mnie ręka. Tamten pan stwierdził, że jest złamana, i
założył mi temblak z szalika. Kazał mi trzymać ją w ten sposób,
dopóki nie zajmą się nią w szpitalu.
– Cóż za fachowość – mruknęła Lindsay z przekąsem, a w
oddali zabrzmiał jękliwy dźwięk syreny. – Jedzie karetka. –
Lindsay delikatnie dotknęła ramienia kobiety.
– Proszę pani! – Drogą biegł kierowca furgonetki. – Przestawi
pani swój wóz? Ambulans nie może przejechać.
– Już idę.
– Wreszcie będzie z pani jakiś pożytek – stwierdził farmer, gdy
go mijała.
Parkując auto na poboczu, Lindsay skonstatowała, że kipi ze
złości. Już w sklepie poczuła do tego faceta niechęć, a teraz
uważała go za wręcz antypatycznego. Wcale nie dlatego, że umiał
samodzielnie udzielić pierwszej pomocy – to akurat przemawiało
na jego korzyść – lecz z innego powodu. Facet był gburowaty i nie
krył niechęci, zwłaszcza gdy usłyszał, że Lindsay jest lekarką.
Niewiele widziała zza furgonetki, lecz zobaczyła nadjeżdżający
ambulans, a za nim – policyjny radiowóz. Pacjentów zaraz
zabrano do szpitala, natomiast policjanci wspomagani przez
ogólnie chyba znanego farmera odsunęli przewrócony pojazd.
Lindsay powoli ruszyła odblokowaną drogą. Mijając grupę
mężczyzn, chłodno skinęła głową, odpowiadając na właśnie takie
pozdrowienie niebieskookiego farmera. Po chwili zerknęła we
wsteczne lusterko i stwierdziła, że odprowadził ją wzrokiem.
Cóż za nieznośny typ. Miała nadzieję, że nie będzie często go
spotykać podczas pobytu w Tregadfan.
Dom Henry’ego Llewellyna znajdował się około półtora
kilometra dalej. Był zbudowany z szarego kamienia, miał dach
kryty łupkową dachówką i stał w głębi posesji, prawie całkiem
ukryty za bujnymi krzakami rododendronów obsypanych
fioletowymi kwiatami. O tej porze wyglądał niezwykle pięknie,
skąpany w blasku złocistych promieni zachodzącego słońca.
Lindsay zaparkowała na wyżwirowanym podjeździe i wysiadła
z auta, a z domu w podskokach wypadły dwa spaniele i zaczęły
obwąchiwać jej pantofle.
– Lindsay! Cudownie, że jesteś! – W drzwiach stanął Henry
Llewellyn i w geście powitania szeroko otworzył ramiona.
Lindsay stwierdziła, że starszy pan niewiele się zmienił od
czasu, gdy ostatnio go widziała. Było to kilka lat temu, gdy jeszcze
studiowała, a Henry wraz żoną Megan odwiedził ich w Londynie.
– Henry, jak się miewasz? Czas się ciebie nie ima.
– Trochę posiwiałem – ze śmiechem przyznał Henry. – I chyba
już nie mam takiej smukłej talii jak kiedyś.
– Moim zdaniem jesteś w świetnej formie. – Lindsay serdecznie
go uścisnęła i otworzyła bagażnik.
– A ty stałaś się piękną młodą damą. Niech no ci się przyjrzę. –
Henry cofnął się o krok. – Pamiętałem uroczego podlotka, a teraz
widzę pewną swego uroku piękność. – Henry wziął od niej bagaż.
– Miałaś dobrą podróż?
– Tak, dosyć przyjemną. Ale zajęła mi więcej czasu, niż
przypuszczałam.
– Musisz być zmęczona. – Henry ruszył do wejścia, a spaniele
deptały mu po piętach.
– Trochę – przyznała, gdy postawił walizki w holu. – Gdzie
Megan?
– Megan... odpoczywa.
Lindsay zauważyła, że zerknął na schody za jej plecami, i
trochę się zdziwiła. Wylegiwanie się w ciągu dnia nie było w stylu
Megan, o której ojciec Lindsay często mówił, że jest najbardziej
energiczną ze znanych mu kobiet. Zanim jednak Lindsay zdążyła
zadać jakieś pytanie, Henry poprowadził ją do kuchni.
– Może napijemy się herbaty, a potem pokażę ci twój pokój i
porozmawiamy.
W ładnej, przytulnej kuchni wszędzie było widać rękę Megan. Z
drewnianych belek nad staroświeckim piecykiem zwisały bukiety
suchych kwiatów i ziół, na siedzeniach drewnianych krzeseł leżały
barwne poduszki, a na półeczkach stały ceramiczne naczyńka z
przyprawami. Lindsay usiadła i gawędziła z Henrym, gdy parzył
herbatę.
– Nie sądzę, aby zamierzał się ożenić – odparła, gdy Henry
spytał o ojca i jego ewentualne małżeńskie plany. – Chyba i jemu,
i Romilly odpowiada obecny układ. Ona uwielbia swoją
niezależność, a poza tym prowadzi własny biznes.
– Zajmuje się projektowaniem wnętrz, prawda? – Henry wyjął z
kredensu kubki. – Megan bardzo się podobają jej szkice.
– Megan pracuje? Realizuje jakieś zlecenie? – Megan była
plastyczką i prowadziła w Tregadfan własne centrum sztuki i
rzemiosła artystycznego.
Henry nie odpowiedział, tylko stał przed kuchenką, odwrócony
plecami do Lindsay.
– Henry, z Megan wszystko w porządku? – spytała Lindsay,
zaniepokojona przedłużającym się milczeniem starszego pana.
– Niestety, nie, Lindsay – powiedział w końcu. Postawił kubki
na blacie i usiadł naprzeciw niej.
– O Boże. Coś jej dolega?
– Tak, ale nie jesteśmy pewni co. Megan uskarża się na złe
samopoczucie, lecz badania niczego nie wykazały. Zrobili jej
nawet tomografię komputerową, która na szczęście też nie
ujawniła żadnych zmian.
– Masz jakąś hipotezę? – Lindsay wypiła łyk aromatycznej
herbaty, rozkoszując – się jej smakiem i panującym w kuchni
spokojem. Psy już dawno przycichły, zwinęły się w swoich
legowiskach przy kuchence i drzemały, opierając łby na przednich
łapach.
– Przed świętami Bożego Narodzenia przeszła poważną grypę
i od tego czasu chyba nie wydobrzała. Wciąż jest zmęczona, tak
bardzo, że najchętniej bez przerwy by spała. Narzeka też na silne
bóle stawów i mięśni. Testy wykluczyły stwardnienie rozsiane i
gościec przewlekły postępujący, ale... – Henry nie dokończył i
pokręcił głową.
– Myślisz o zapaleniu mózgu i rdzenia z mialgią?
– Wszystko na to wskazuje, ale brak pewności jest taki
frustrujący. A Megan stała się cieniem kobiety, którą do niedawna
była.
– Musi wam być ciężko.
– Cóż, nie jest łatwo.
– A wasi krewni? Są w stanie jakoś pomóc?
– Wspierają nas emocjonalnie, ale mieszkają zbyt daleko, żeby
zrobić coś konkretnego. Zatrudniłem kobietę, która zajmuje się
domem. – Henry rozejrzał się wokoło i bezradnie wzruszył
ramionami.
– A teraz jeszcze ja zwaliłam się wam na głowę. Ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebujesz, jest praktykantka. Dlaczego nie
powiedziałeś tacie, jak wygląda sytuacja?
– O, Lindsay... – Henry ze znużeniem przeczesał palcami
włosy. – Jak mógłbym to zrobić. Twój tata i ja przyjaźnimy się od
tak dawna...
– Wiem, Henry, ale masz tyle obowiązków, a z mojego powodu
jeszcze ci ich przybędzie. Chyba nie powinnam tu zostać.
– Jest zadowalające rozwiązanie – Henry spojrzał na nią
niepewnie – ale nie wiem, czy ci się spodoba.
– Mów.
– Zasugerowałem mojemu wspólnikowi, żeby wziął cię pod
swoje skrzydła, przynajmniej na pewien czas, dopóki Megan nie
poczuje się lepiej. – Henry chyba sam nie bardzo wierzył, że tak
się stanie.
– A co on na to?
– Oczywiście, wyraził zgodę. To porządny gość. Typ
samotnika, ale całkiem miły, gdy się go lepiej pozna.
– Kto to taki? Chyba nic o nim nie mówiłeś. Poprzednim był
stary doktor Meredith, prawda? Tata kiedyś o nim wspomniał. –
Lindsay starała się paplać beztrosko, ale ogarnęło ją
przygnębienie. Głównym powodem, który przygnał ją do północnej
Walii, była perspektywa odbycia szkolenia pod okiem Henry’ego
Llewellyna, którego podziwiała od dzieciństwa.
– Tym razem mam młodego wspólnika. Nazywa się Aidan
Lennox, współpracuje ze mną już od trzech lat i jest świetnym
lekarzem. Wpadnie później, żeby cię poznać.
– Nie chciałabym sprawiać kłopotu tobie i Megan. Sądzisz, że
mogłabym gdzieś wynająć jakąś kawalerkę?
– Och, Megan na pewno by się to nie spodobało.
– W jej stanie nie powinna martwić się o gości. Na pewno
znalazłoby się w okolicy jakieś lokum...
– Wątpię. W lecie turyści rezerwują wszystko z dużym
wyprzedzeniem.
– Mimo to spróbuję się rozejrzeć.
– Cóż, jest jeszcze to mieszkanko nad poradnią – z wahaniem
przyznał Henry. – Początkowo mieszkał tam Aidan, dopóki nie
kupił domu, a teraz stoi puste.
– A nie zamierzaliście go wynająć letnikom?
– Nigdy tego nie robimy z uwagi na bliskość poradni, więc
ewentualnie mogłabyś tam się wprowadzić.
– Doskonały pomysł.
– Może najpierw porozmawiamy z Aidanem? – Henry wciąż
miał zafrasowaną minę, jakby wszystkie jego plany wzięły w łeb. –
Lecz tak czy owak, zostaniesz u nas przynajmniej na parę dni.
Zaraz pokażę ci twój pokój.
Sypialnia była ładna, choć skromniutka. Na ścianach wisiały
szkice o tematyce japońskiej, przedstawiające gejsze i pagody.
Okno wychodziło na róg ogrodu, a z boku było widać kawalątek
gór. Rozglądając się po tym wnętrzu, Lindsay pomyślała, że
chyba nie ma tego złego... Przed przyjazdem tutaj trochę
niepokoiła się koniecznością zamieszkania na cały rok u
Llewellynów. Bardzo ich lubiła, lecz w Londynie już zdążyła
przywyknąć do cudownej niezależności i wolałaby z niej nie
rezygnować. A jako gość musiałaby pod pewnymi względami
dostosować się do gospodarzy. Może więc będzie lepiej zająć
owo mieszkanko nad poradnią.
Wzięła prysznic, rozpakowała się i przebrała. Zamierzała zejść
do kuchni, aby pomóc Henry’emu przygotować kolację, gdy
wychodząc z pokoju spotkała go na korytarzu.
– Właśnie chciałem ci powiedzieć, że Megan się zbudziła.
Niestety, nie siądzie z nami do stołu, ale pragnie cię zobaczyć. –
Otworzył drzwi do sąsiedniej sypialni. – Megan, kochanie, Lindsay
do ciebie zajrzy.
Lindsay nie bardzo wiedziała, czego się spodziewać, lecz
widok leżącej na łóżku kobiety okazał się szokujący. Gdy Lindsay
widziała ją poprzednim razem, czyli kilka lat temu, Megan
Llewellyn była atrakcyjną brunetką z wielkimi, pełnymi ekspresji
oczami, osobą energiczną i pełną życia. Obecnie prawie w niczym
nie przypominała siebie z tamtego okresu. Nigdy nie była tęga ani
nawet pulchna, lecz dawniej miała tu i tam stosowne krągłości.
Natomiast teraz wyglądała jak własny cień. Ciemne włosy mocno
posiwiały, oczy straciły dawny blask. Tylko jej uśmiech się nie
zmienił.
– Och, Lindsay, cudownie, że przyjechałaś. – Megan
wyprostowała się, nadstawiając policzek, a Lindsay serdecznie go
ucałowała. Wokół Megan unosił się miły, kwiatowy zapach, równie
delikatny jak ona sama.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, ale przykro mi z powodu
twojego zdrowia.
– Żałuję, że nie mogę odpowiednio cię powitać.
– Zostawię was, dziewczyny, żebyście sobie pogawędziły, i
zajmę się kolacją – oznajmił Henry. – Zjesz dzisiaj trochę mięsa,
Megan?
– Raczej nie. Wystarczy sama zupa.
– Nie masz apetytu? – Lindsay usiadła obok łóżka.
– Wcale. – Megan przecząco potrząsnęła głową i z wyraźnym
znużeniem oparta ją o poduszki. – Henry strasznie się tym martwi,
ale ja po prostu nie mogę nic przełknąć.
– Podobno wszystko zaczęło się od grypy?
– Tak. Mówił ci, że podejrzewa zapalenie mózgu i rdzenia?
Słyszałam o tej chorobie, ale byłam sceptycznie nastawioną.
Teraz zmieniłam zdanie. – Megan westchnęła ciężko.
– Najgorsze jest to bezustanne zmęczenie. Wystarczy
najmniejszy wysiłek i już padam. Dlatego praktycznie nic w domu
nie robię. Ale... ale najbardziej żal mi Henry’ego. Zwaliło się na
niego tyle stresu...
– Nie wolno ci się poddawać. – Lindsay położyła rękę na dłoni
Megan. – Coraz więcej wiemy o tej chorobie i może już wkrótce
zostanie wynaleziony skuteczny lek. – Wstała, ze smutkiem
patrząc na twarz Megan, która przymknęła oczy.
– Zmęczyłam cię. Pójdę teraz sprawdzić, czy przydam się
Henry’emu. Na razie, Megan.
Na palcach wyszła z pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Byłą wstrząśnięta stanem kobiety, która chyba nawet nie
usłyszała jej pożegnania.
Schodząc na dół, stwierdziła, że Henry z kimś rozmawia.
Pewnie ze swoim wspólnikiem, pomyślała, lecz po chwili głosy
umilkły, a w kuchni ujrzała tylko jakiegoś obcego mężczyznę. Stał
odwrócony do okna i patrzył na Henry’ego, który w ogrodzie
karmił psy.
– Dzień dobry – powiedziała. – Pan pewnie jest... Raptownie
urwała, ponieważ nieznajomy się odwrócił.
Był to ów farmer, którego spotkała najpierw w sklepie, a później
na miejscu wypadku. Teraz wyglądał trochę inaczej, ponieważ
zmienił kraciastą koszulę i dżinsy na beżowy, bawełniany golf i
spodnie z oliwkowego drelichu. Tylko mina pozostała tak ponura,
jak poprzednio.
– Och... – Lindsay odzyskała głos. – Zdumiewające, że znów
pana spotykam.
– Doprawdy?
– Jest pan przyjacielem Henry’ego?
– Przyjacielem? Można tak powiedzieć, choć nie zawsze się ze
sobą zgadzamy.
Lindsay trochę się zasępiła. Skoro ten facet przyjaźni się z
Henrym, to dlaczego nic o tym nie wspomniał, gdy pytała o
drogę?
– O, widzę, że już się znacie. – Do kuchni wszedł Henry, zdjął
ubłocone kalosze i wsunął stopy w stare, skórzane kapcie. – Więc
nie muszę was sobie przedstawiać?
– Prawdę mówiąc, dopiero zeszłam na dół.
– W takim razie... – Henry popatrzył na nich. – Aidan, to jest
Lindsay Henderson. Lindsay, kochanie, to mój wspólnik, Aidan
Lennox.
– Twój... wspólnik? – wymamrotała. – Ale... sądziłam, że... –
Wpatrywała się w niego oszołomiona, a ze spojrzenia niebieskich
oczu wyczytała, że ten człowiek od początku wiedział, kim ona
jest. W końcu jakimś cudem wzięła się w garść i uścisnęła podaną
jej rękę.
– Miło mi wreszcie panią poznać. – W tonie Aidana Lennoxa
zabrzmiała ledwie słyszalna nuta kpiny.
Zaklęła w duchu. Niech licho porwie tego typa. Nawet jeśli nie
pomógł jej w sklepie, to później, przed przyjazdem karetki,
powinien był przyznać, że jest lekarzem. A on pozwolił jej zrobić z
siebie idiotkę. Najchętniej ostro wygarnęłaby mu, co o nim myśli.
Już otworzyła usta, aby to zrobić, lecz Henry odezwał się
pierwszy.
– Liczę na to, że wasza współpraca będzie harmonijna –
powiedział z nadzieją w głosie.
Lindsay uznała, że lepiej poczekać z konfrontacją na
dogodniejszy moment. Nie chciała sprawić Henry’emu przykrości,
kłócąc się teraz z Aidanem. Postanowiła jednak, że w stosownej
chwili utrze mu nosa. Ale później, gdy gospodarz nalał im drinki,
ogarnęło ją przygnębienie. Mogłaby pokazać Aidanowi, gdzie raki
zimują, gdyby był tylko przyjacielem Henry’ego. Miała jednak
przez rok praktykować pod okiem tego antypatycznego faceta,
musi więc jakoś go tolerować. Nie ucieszył jej ten wniosek.
Podczas kolacji panowała sztywna atmosfera, lecz Henry na
szczęście chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Natomiast
Lindsay natychmiast wyczuła niechęć Aidana, gdy zaczęli
rozmawiać o jej życiu w Londynie. Odniosła przemożne wrażenie,
że młody lekarz ma jej za złe tamtejsze luksusy – zupełnie jakby
były one jakąś zbrodnią.
– Lindsay najchętniej zamieszkałaby gdzieś indziej –
powiedział Henry, gdy skończyli posiłek. – Może w tym
mieszkaniu nad poradnią. Co ty na to, Aidan?
– Wszystko mi jedno – odparł, wzruszając ramionami.
– Było ci tam wygodnie, prawda?
– Tak, aleja mam skromne wymagania. Ten lokal z pewnością
nie umywa się do rezydencji w londyńskim Chelsea.
Lindsay poczuła na policzkach gorący rumieniec gniewu.
– Dom w Chelsea należy do mojego ojca – wycedziła lodowato.
– Ja mam własne mieszkanie w Fulham.
– Zapewne równie wygodne? – Aidan znów uniósł brwi, co
Lindsay doprowadzało do szału.
– Och, w to nie wątpię – dobrodusznie stwierdził Henry,
całkiem nieświadomy podtekstów w tej wymianie zdań. – Richard
kupił ci je na dwudzieste pierwsze urodziny, prawda?
– No... tak – przyznała niechętnie.
– Chyba niewielu stażystów żyje na takiej wysokiej stopie –
cierpkim tonem zauważył Aidan. – Prawdę mówiąc, dziwię się, że
raczyła pani zaszczycić nas swoją obecnością w takim skromnym
zakątku jak Tregadfan. Czy gabinet na ulicy Harley nie byłby
bardziej odpowiedni?
– Cóż, oferowano mi pracę właśnie tam – parsknęła, urażona
zarówno tonem, jak i słowami Aidana. – Ale nie przyjęłam tej
propozycji.
– Wolałaś kawałek prawdziwego świata, co? – Henry zaśmiał
się pogodnie.
– Tego pani tutaj nie zabraknie – enigmatycznie oświadczył
Aidan. – A skoro jesteśmy przy tym temacie... Musi pani coś
zrobić ze swoim ślicznym autkiem.
– A czegóż to mu brakuje? – Lindsay spiorunowała go
wzrokiem.
– Niczego, moja droga – pośpiesznie wtrącił Henry. – Ale to
pojazd dobry w Londynie, natomiast niezbyt nadaje się do jazdy
po tutejszych drogach. Chyba właśnie to chciał powiedzieć Aidan,
prawda?
– Henry jeździ dżipem, a ja landroverem.
– Tym ubłoconym – syknęła Lindsay. – Myślałam, że jest pan
farmerem.
– To byłoby coś złego? – wyzywająco spytał Aidan.
– Nie, skądże.
– W tej okolicy jest wielu farmerów, panno Henderson. Jeśli ma
pani tu zostać, to lepiej do nich przywyknąć.
– Chwileczkę, moi drodzy! – zawołał Henry, przerywając to
preludium kłótni. – Czy wy się przypadkiem nie znacie?
– Tak – odparła Lindsay. – Spotkaliśmy się w sklepie, gdzie
pytałam o drogę, a ten pan...
– I potem na miejscu małego wypadku – gładko wtrącił Aidan –
gdy pani tak ochoczo pośpieszyła z fachową pomocą.
– Coś takiego! – Henry pokręcił głową. – Trzeba było mi
powiedzieć. – Wstał zza stołu, nadal trochę zakłopotany. –
Wybaczcie, muszę zajrzeć do Megan, ale jestem pewien, że
macie o czym pogadać.
Wyszedł z jadalni i zamknął za sobą drzwi, ku przerażeniu
Lindsay zostawiając ją samą z Aidanem Lennoxem.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Dlaczego od razu pan się nie przedstawił? – agresywnym
tonem spytała Lindsay.
Aidan w zamyśleniu patrzył na coś za oknem i miał taką minę,
jakby przebywał we własnym, odległym świecie. Zirytowana tym
milczeniem Linsday właśnie zamierzała powtórzyć pytanie, gdy
Aidan wreszcie skierował wzrok na nią.
– Nie rozumiem – odparł krótko.
– Wtedy, w sklepie. Musiał pan się zorientować, kim jestem,
kiedy spytałam o drogę.
– Dlaczego? Turyści często błądzą.
– Uznał mnie pan za turystkę? Ilu turystów szuka Henry’ego
Llewellyna?
– Oni zawsze szukają lekarza.
– Przypuśćmy, że tak. Ale dlaczego później, na drodze, nie
zdradził się pan ani słowem, tylko pozwolił mi zrobić z siebie
idiotkę?
– Hm... Nie miałem pojęcia, że robi pani z siebie coś takiego.
– Przecież ci ludzie wiedzieli, że jest pan lekarzem.
Wystarczyło tylko o tym wspomnieć, a nie zachowałabym się jak...
– Jak kto?
– No cóż... nie pchałabym się tam, gdzie mnie nie chcą.
– O ile dobrze pamiętam, wepchnęła się pani, zanim zdążyłem
się odezwać.
– Tak czy owak, mógł pan powiedzieć...
– Była pani zanadto napalona na dobry uczynek.
– Ale wtedy chyba już pan się zorientował, kim jestem.
– I owszem – przyznał bez entuzjazmu, wzruszając ramionami.
– Więc czemu pan to przemilczał?
– Właśnie wtedy przyjechała karetka i poproszono panią o
przestawienie samochodu.
To prawda, pomyślała. Aidan Lennox udzielił sensownych
odpowiedzi na każde jej pytanie. Dlaczego więc miała niemiłe
wrażenie, że od początku wiedział, kim ona jest i celowo nie
ujawnił swojej tożsamości?
– Dotarła pani na miejsce i tamte incydenty nie mają żadnego
znaczenia, więc równie dobrze można o nich zapomnieć.
– Pewnie tak – przyznała. – Ale nasza znajomość źle się
rozpoczęła, i to całkiem bez powodu.
– A pani wolałaby rozpocząć ją lepiej?
– Nie byłoby w tym nic złego, panie Lennox. – Mierząc go
gniewnym spojrzeniem, zauważyła małą, trójkątną bliznę na
policzku. Pewnie zdzieliła go w twarz jakaś krewka kobietka, kiedy
też wyprowadził ją z równowagi. – Zwłaszcza że podobno ma pan
kierować moją praktyką.
– Owszem. Czy ta wiadomość panią rozstroiła?
– Tak, skoro musi pan wiedzieć, ale... – Nie dokończyła, bo do
pokoju wrócił Henry.
– Wybaczcie, że tak długo mnie nie było.
– Jak się czuje Megan? – spytał Aidan.
– Nie najlepiej. – Henry westchnął ciężko.
– Zajrzę do niej przed wyjściem.
– Aidan jest naszym lekarzem rodzinnym – wyjaśnił Henry na
widok zdumionej miny Lindsay.
– Naprawdę? – Nie mogła pojąć, dlaczego Llewellynowie chcą
przyjaźnić się z tym irytującym facetem, nawet jeśli jest on
wspólnikiem Henry’ego.
– Pewnie mieliście o czym rozmawiać. – Henry przyniósł z
kuchni ekspres do kawy i postawił go na stole. – Wspomniałem
Lindsay, że weźmiesz ją pod swoje skrzydła. Nie planowaliśmy
tego, ale choroba Megan całkiem nas zaskoczyła.
– Nadal sądzę, że w tej sytuacji moja obecność to dla ciebie za
duży kłopot, Henry. – Lindsay wzięła od niego filiżankę. – Dlatego
uważam, że powinnam wrócić do Londynu.
Ta perspektywa nagle wydała się jej kusząca. Wszystko było
lepsze niż współpraca z takim niemiłym osobnikiem, jak doktor
Aidan Lennox.
Henry jednak był innego zdania.
– Nonsens – zawyrokował. – Nie widzę powodów, dla których
miałabyś stąd wyjechać. Zwłaszcza jeśli Aidan zgodził się tobą
zająć. Poza tym przyda się nam dodatkowa para rąk do pracy.
– Ale nie będę dla ciebie tylko obciążeniem? – Lindsay starała
się omijać Aidana wzrokiem.
– Wręcz przeciwnie. Jesteś już dyplomowanym lekarzem i
masz kwalifikacje, więc bardzo nam pomożesz.
– Tak sądzisz? – spytała z powątpiewaniem. Nie umknęło jej
uwagi, że Aidan ani słowem nie poparł Henry’ego.
– Oczywiście – z przekonaniem zapewnił Henry. – Wiesz, że w
obecnych okolicznościach chętnie sceduję na ciebie część
obowiązków. Na przykład niektóre nocne dyżury. Ostatnio parę
razy musiałem zostawić Megan samą, kiedy wezwano mnie do
pacjenta. Nie mogłem przecież wysługiwać się Aidanem, jeśli
poprzedniej nocy był na nogach. Zaś abstrahując od tego, po
prostu nie mogę pozwolić ci wrócić do domu, Lindsay. Przecież
zrezygnowałaś z pracy w Londynie i przewróciłaś swoje życie do
góry nogami, żeby przyjechać na rok tutaj. Co pomyślałby sobie
twój ojciec?
– Na pewno by zrozumiał...
– Nie ma o czym mówić. – Henry zaczął sprzątać ze stołu. –
Już i tak zgodziłem się na dwie zmiany: Aidan zajmie się twoją
praktyką, a ty zamieszkasz nad poradnią. Nie pójdę na dalsze
ustępstwa.
– Skoro tak... – Lindsay bezradnie wzruszyła ramionami, nadal
unikając wzroku Aidana. – Kiedy miałabym zacząć?
– Jak najszybciej. – Ulga w głosie Henry’ego była prawie
namacalna. – Jutro rano pojedziemy do poradni, rozejrzysz się
tam, a potem Bronwen pokaże ci mieszkanie.
– Kto to jest Bronwen? – Przelotnie zerknęła na Aidana i
dostrzegła na jego kamiennej twarzy cień uśmiechu.
– Bronwen? Cóż, ona niańczy nas wszystkich – odparł Henry.
– Jest jakby recepcjonistką i szefową administracji w jednej
osobie. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili. Prawda, Aidan?
– Bronwen właściwie wszystkim rządzi – oświadczył Aidan bez
mrugnięcia okiem. – Można ją wkurzyć wyłącznie na własne
ryzyko.
– Chyba przemawia przez pana doświadczenie – cierpkim
tonem zauważyła Lindsay.
– Och, Aidan parę razy starł się z naszą Bronwen. – Henry
zaśmiał się dobrodusznie.
Wkrótce potem Lindsay wymówiła się zmęczeniem i poszła do
swojego pokoju. Marzyła tylko o tym, aby paść na łóżko i usnąć.
Miała za sobą męczącą podróż, a po przyjeździe do Tregadfan
wszystko okazało się inne, niż się spodziewała. Dlatego nie
czekała z utęsknieniem na pierwszy dzień swojej praktyki, musiała
jednak zadowalająco dostosować się do nowej sytuacji. Zanim
odpłynęła w słodki sen, powzięła postanowienie, że nie da się
zastraszyć ani Aidanowi Lennoxowi, ani groźnej Bronwen, nie
mówiąc o innych mieszkańcach tej dosyć dziwacznej wioski.
Nazajutrz rano zbudził ją deszcz głośno bębniący o dach.
Przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest. Zaraz sobie
przypomniała i z jękiem ukryła twarz w poduszce.
– Jak się masz, Lindsay – powitał ją Henry, gdy w
nienajlepszym humorze zeszła do kuchni. Uśmiechał się ciepło,
lecz wyglądał na zmęczonego. Może musiał zajmować się Megan,
pomyślała Lindsay. – Dobrze spałaś?
– Jak suseł. A co u Megan? – Lindsay nalała sobie kawy i
zrobiła grzankę.
– Nie czuje się zbyt dobrze. Całą noc bolały ją mięśnie, ale
teraz śpi.
– Może być sama?
– Niedługo przyjdzie nasza pomoc. To bardzo pracowita osoba.
Zrobi wszystko, czego Megan sobie zażyczy, a ja wpadnę do
domu w porze lunchu. – Henry zostawił gościa przy śniadaniu, a
sam wyszedł z psami. Po powrocie rozmawiał z kimś przez
telefon, a potem zajrzał do kuchni. – Gotowa do wyjścia?
Lindsay skinęła głową, pospiesznie dopiła kawę i wzięła z holu
żakiet, torbę oraz kluczyki.
– Może pojedziesz ze mną dżipem? – Henry cicho zamknął
frontowe drzwi.
Lindsay skrzywiła się, przypomniawszy sobie drwiącą uwagę
Aidana na temat jej sportowego auta.
– Nie przejmuj się Aidanem – poradził jej Henry parę minut
później, gdy jechali do wsi. Nadal lało jak z cebra, a góry
spowijała gęsta mgła. – Niełatwo go poznać, ale warto trochę się
wysilić, bo to porządny chłopak.
– Będę o tym pamiętać, kiedy znów zacznie mi wypominać
moją uprzywilejowaną pozycję w społeczeństwie – mruknęła z
przekąsem.
– Nie miej mu tego za złe. Aidan jest na tym punkcie nieco
przewrażliwiony, bo jego droga do dyplomu lekarza ze względów
finansowych była usłana raczej kolcami. Parę razy omal nie
musiał zrezygnować ze studiów.
– Rozumiem więc jego postawę, ale to przecież nie moja wina.
Podobnie jak fakt, że mam ojca, który odnosi sukcesy i jest
zamożny. Co zresztą nie miało żadnego wpływu ma moje studia.
Musiałam wkuwać tak samo jak inni, żeby zdać egzaminy.
– Niewątpliwie. Mówię tylko, żebyś nie pozwoliła Aidanowi
wyprowadzić się z równowagi.
Łatwo powiedzieć, pomyślała, gdy minęli kaplicę i skręcili na
niewielki dziedziniec przed wysokim budynkiem z szarego
kamienia.
W recepcji siedziała drobna szatynka w trudnym do
zdefiniowania wieku, prawdopodobnie między trzydziestką a
czterdziestką. Przeglądała pocztę i na moment podniosła wzrok,
gdy Henry i Lindsay weszli do środka. Zanim ktokolwiek zdążył się
odezwać, z sąsiedniego pomieszczenia wynurzyła się młoda
dziewczyna z długimi włosami w szaroburym kolorze. Miała z
lekka przerażona minę, a w obu rękach trzymała tacę z trzema
kubkami pełnymi parującej kawy. Ostrożnie podeszła do biurka i z
ulgą postawiła tacę na blacie.
– Och, doktor Llewellyn! – zawołała. – Nie wiedziałam, że pan
przyjechał. Zaraz zaparzę więcej kawy. Już lecę.
– Zaczekaj chwilę, Gwynneth – poprosił Henry. – Dobrze, że
jesteście tu obie. Chciałbym wam przedstawić doktor Lindsay
Henderson. – Odwrócił się i ujął ją za łokieć. – Lindsay, moja
droga, nasza przychodnia funkcjonuje dzięki tym dwóm paniom.
Oto Gwynneth, która przyszła do nas niedawno i jeszcze
wszystkiego się uczy, a to jest... – wskazał kobietę za biurkiem –
nasza Bronwen. Pracuje u nas od wieków i ma sprawy poradni w
jednym palcu. Jeśli będziesz chciała czegoś się dowiedzieć,
wystarczy, że spytasz Bronwen.
A więc to jest ta osławiona Bronwen. Lindsay nie bardzo
wiedziała, czego się spodziewała – chyba raczej Amazonki o
imponującej posturze, a nie takiej malutkiej kobietki, która ze
śmiertelnie poważną miną skinęła głową.
Po dokonaniu prezentacji Henry spytał, czy już przyszedł
doktor Lennox. Gwynneth otworzyła usta, aby odpowiedzieć, lecz
Bronwen nie dała jej dojść do słowa.
– Tak – odparła cierpko. – Już był, ale poszedł do pubu, żeby
sprawdzić, jak czuje się Thomas. Podobno rozedma daje mu się
we znaki. Doktor Lennox powiedział, że zaraz wróci.
– Przekaż mu, że jesteśmy u mnie. Aha, jeszcze jedno. Czy
gabinet doktor Henderson jest gotowy?
– Oczywiście – lodowato wycedziła kobieta, jakby poczuła się
urażona pytaniem.
– Dobra robota, Bronwen, ale później musimy porozmawiać,
ponieważ nastąpią pewne zmiany w pierwotnym planie.
– Tak? – Recepcjonistka zmierzyła szefa przenikliwym
spojrzeniem. – A jakież to zmiany?
– Dowiesz się po powrocie doktora Lennoxa. – Ton Henry’ego
wyraźnie sugerował, że na razie kwestia jest zamknięta.
Bronwen zrobiła bardzo niezadowoloną minę. Najwyraźniej nie
lubiła dowiadywać się o czymś jako ostatnia. Natomiast Gwynneth
sprawiała wrażenie wręcz przerażonej, co także nie umknęło
uwagi Lindsay. Tymczasem ruszyła za Henrym w głąb korytarza.
– Ja przyjmuję tutaj. – Henry otworzył drzwi do przestronnego
pomieszczenia we frontowej części budynku. – Aidan ma gabinet
naprzeciwko, a twój jest tam. – Poprowadził ją wąskim przejściem
na tyły przychodni. – Poprzedni właściciele tego domu mieli tu
jadalnię.
Pokój nawet w deszczowy dzień był jasny, ponieważ dużo
światła wpadało przez wielkie balkonowe drzwi prowadzące do
pełnej roślin oranżerii oraz przez okno wychodzące na mały, lecz
ładny ogródek otoczony kamiennym murkiem, za którym w oddali
rysowała się panorama gór. Przy oknie stało duże, dębowe
biurko, na nim – komputer, zaś w rogu – kozetka do badania
pacjentów, częściowo osłonięta białą zasłonką.
– Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie – z nutą niepokoju w
głosie powiedział Henry.
– Oczywiście – pospiesznie zapewniła Lindsay. – To śliczny
pokój. Chcesz, żebym od razu zaczęła przyjmować pacjentów?
– Raczej tak, chociaż lepiej najpierw ustalić wszystko z
Aidanem.
– A co z mieszkaniem? Mogłabym je obejrzeć?
– Tak, ale wysłałem tam panią Jones, żeby zrobiła w nim
porządek, trochę je przewietrzyła i sprawdziła, czy niczego nie
brakuje. Poczekaj, aż skończy.
– Czy to coś, o czym powinnam wiedzieć? – spytała od drzwi
Bronwen, która niepostrzeżenie weszła do gabinetu.
– Chodzi o jedną ze zmian, o których wspomniałem. Moja żona
niedomaga, więc doktor Henderson postanowiła nam nie
przeszkadzać. Prawdopodobnie zamieszka na górze, ale najpierw
pani Jones musi tam posprzątać.
– Niby dlaczego? Na górze jest idealnie czysto.
– Och, nie wątpię, ale przecież trzymaliśmy tam różne rzeczy...
– Tylko stare karty – lodowato wycedziła Bronwen.
– Ale warto wpuścić trochę świeżego powietrza –
zniecierpliwionym tonem oświadczył Henry. – O, Aidan, dobrze,
że jesteś – powitał wchodzącego wspólnika. – Właśnie mówiłem
Bronwen, że Lindsay chyba zajmie mieszkanko na piętrze.
– Ach, tak. – Aidan popatrzył na nich troje i chyba wyczuł
napiętą atmosferę, – Dzień dobry – powitał Lindsay i zwrócił się
do Henry’ego: – Powiedziałeś też Bronwen, że nie ty będziesz
szkolił Lindsay?
– Jeszcze nie. Uznałem, że lepiej poczekać z tym na ciebie.
– Już jestem, więc wyjaśnijmy wszystko do końca. Bronwen,
ustaliliśmy, że to ja zajmę się szkoleniem doktor Henderson, a nie
doktor Llewellyn.
Z zachowania obu mężczyzn Lindsay wywnioskowała, że
recepcjonistka zareaguje na tę wiadomość w szczególny sposób.
I rzeczywiście – kobieta najwyraźniej się zdziwiła i zirytowała, lecz
zaraz na jej twarzy pojawił się wyraz obojętności.
– Kiedy została powzięta ta decyzja? – spytała.
– Dwa tygodnie temu – odparł Henry.
– Byłoby miło, gdyby mnie o tym poinformowano.
– Postanowiliśmy najpierw pomówić o tym z doktor Henderson.
Na szczęście zaakceptowała tę zmianę. Doktor Lennox także.
– Jaki będzie rozkład dyżurów? – Bronwen pytająco spojrzała
na Aidana.
– Trzeba je zaplanować. Może już teraz?
– Chodźmy do mnie – zaproponował Henry. – Bronwen.
zechcesz przynieść nam kawę?
Kobieta mruknęła coś niezrozumiale i poszła do recepcji, a
Henry i Aidan zrobili skruszone miny. Chwilę później, gdy we troje
siedzieli w gabinecie Henry’ego, Bronwen wniosła tacę z trzema
kubkami, mlekiem i cukrem.
– Mam zostać? – spytała, stawiając ją na biurku szefa.
– Nie – odparł. – Nie powinniśmy zabierać ci czasu. O tej porze
zawsze jesteś bardzo zajęta. Ale obiecuję niezwłocznie
zawiadomić cię o wszelkich decyzjach.
Recepcjonistka skwitowała jego słowa wymownym
prychnięciem i wyszła z pokoju, ostentacyjnie głośno zamykając
za sobą drzwi.
– Czemu jej na to pozwalacie? – Lindsay nie posiadała się ze
zdumienia.
– Na co? – Aidan nalał do swojej kawy trochę mleka i sięgnął
po cukierniczkę.
– Narządzenie.
– To pozory – mruknął Henry.
– Jej się tylko zdaje, że ma tutaj władzę – dodał Aidan, a
Lindsay kolejny raz dostrzegła na jego twarzy cień uśmiechu.
– Bronwen to wspaniała pracowniczka – zapewnił Henry. – A w
tej okolicy trudno o wykwalifikowany personel, bo młodzi uciekają
do miasta. Dlatego rzeczywiście pozwalamy Bronwen trochę się
szarogęsić. – Henry upił łyk kawy, skrzywił się i ją dosłodził. – Ale
do rzeczy, moi drodzy. Aidan, kiedy poprzednio rozmawialiśmy na
ten temat, zgodziłeś się ze mną, że Lindsay powinna przyjmować
tylko dodatkowych pacjentów. Nadal tak sądzisz?
– Tak. – Aidan spojrzał na Lindsay. – Z uwagi na czas trwania
praktyki nie ma sensu przydzielać pani miejscowych pacjentów.
Dlatego proponuję, żeby zajmowała się pani chorymi turystami,
którzy w lecie nawet przez tydzień nie potrafią obejść się bez
pomocy lekarza.
– I tylko na tym polegałyby moje obowiązki? – Lindsay nie tego
się spodziewała. – Nie nauczę się, jak być lekarzem rodzinnym,
opatrując stłuczone kolana urlopowiczów.
– Miałabyś na głowie również inne sprawy – pośpiesznie
zapewnił Henry. – Często przychodzi więcej pacjentów, niż
możemy przyjąć. W takim przypadku kierowalibyśmy ich do
ciebie. Mogłabyś też przejąć część naszych wizyt domowych.
– Chcecie, żebym od razu się za to wzięła? – spytała bez
większego entuzjazmu. Obawiała się, że będzie zwyczajnym
popychadłem.
– To zależy od Aidana.
– Może najpierw mi pani poasystuje, żeby się zorientować, co i
jak, poznać tutejszych ludzi. Potem się zamienimy i ja popatrzę,
jak pani sobie radzi. A na wizyty domowe będzie pani jeździć i z
Henrym, i ze mną. Zgadzasz się, Henry?
– Oczywiście. Nie pozwolimy ci, Lindsay, zgubić drogi na
jakiejś odległej górskiej przełęczy – ze śmiechem oświadczył
Henry. – A propos, musimy załatwić ci jakiś odpowiedni
samochód, żebyś... – Urwał, słysząc dzwonek interkomu.
– Tak, Bronwen? – spytał z westchnieniem, nacisnąwszy
przycisk.
– W poczekalni jest wielu pacjentów, doktorze Llewellyn – z
pretensją w głosie oznajmiła recepcjonistka. – Co mam im
powiedzieć?
– Nic, Bronwen. Zaczynamy dyżur.
– A gdzie będzie przyjmować doktor Henderson?
– Wraz z doktorem Lennoxem.
Głośne kliknięcie oznaczało, że Bronwen wyłączyła aparat, a
Henry parsknął śmiechem.
– Najwyższy czas wziąć się do roboty, moi drodzy.
– Fakt – przyznał Aidan.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gabinet Aidana również okazał się duży, a jego integralną
częścią był dodatkowy pokoik do badania pacjentów. Aidan
wskazał Lindsay krzesło i przez parę minut zapoznawał ją z
tajnikami systemu komputerowego.
– Nie oczekuję, że od razu wszystko pani zapamięta.
– To żaden problem – stwierdziła lekkim tonem. – W szpitalu,
gdzie pracowałam, mieliśmy ten sam system.
– Ale nie mieliście naszej Gwynneth.
– Nie rozumiem.
– Ona w jednej chwili umie niechcący wyczyścić sporo plików.
– Ach tak... – mruknęła Lindsay i w tej samej chwili do gabinetu
weszła Gwynneth z kartami w ręce.
– O wilku mowa – mruknął Aidan. – Właśnie wspomniałem o
tobie.
– Naprawdę? – Dziewczyna natychmiast się zarumieniła.
Zdaniem Lindsay chyba z zadowolenia, że była obiektem ich
uwagi.
– Tak. Uprzedziłem doktor Henderson, jak wspaniale sobie
radzisz z komputerem.
– Och... – Rumieniec Gwynneth jeszcze się pogłębił. – Staram
się, ale nie zawsze mi wychodzi. Czasem przez pół dnia
wprowadzam dane, a potem wystarczy jedno głupie kliknięcie i
wszystko gdzieś znika.
– To dzisiejsze zapisy? – spytał Aidan.
– Co?
– Te karty.
– Aha. Tak, proszę bardzo. Chyba zapomniałam, po co tu
przyszłam. – Gwynneth uśmiechnęła się marzycielsko i umknęła z
pokoju.
– Jak pani widzi, Gwynneth nie zawsze bywa w pełni
przytomna. Ale ma dobre intencje.
– Nie wątpię.
– Jeśli jest pani gotowa, to zaczynajmy. – Nacisnął przycisk,
aby brzęczykiem wezwać pierwszego pacjenta z porannej listy.
Lindsay dyskretnie przyglądała się doktorowi Lennoxowi.
Dzisiaj miał na sobie granatowy, bawełniany sweter i beżowe
spodnie. Ona zaś wystroiła siew czarny kostium i wytworną, białą
bluzkę. Teraz doszła do wniosku, że na tę okazję jest o wiele za
elegancka i w pracy powinna nosić odzież w mniej
wyrafinowanym stylu.
– Cześć, Hew. – Aidan skinął głową wchodzącemu do gabinetu
starszemu panu, który podejrzliwie łypnął na Lindsay. – Poznaj
doktor Lindsay Henderson. Będzie u nas pracować przez pewien
czas.
– Mówisz, że to lekarka?
– Oczywiście. Ma wszelkie kwalifikacje i przyjechała do nas aż
z Londynu.
– Dzień dobry, panie Griffiths – odezwała się Lindsay.
– Z Londynu, powiadasz? – Hew zignorował słowa powitania. –
Mój ojczulek zawsze powtarzał, że stamtąd nie przychodzi nic
dobrego. A sądząc po tym, co piszą w gazetach, chyba niewiele
się zmieniło. Londyn to siedlisko wszelkiego zła.
– Przesadzasz, Hew – stanowczo stwierdził Aidan, lecz
Lindsay odniosła wrażenie, że jest rozbawiony uwagami
staruszka. – A teraz mów, co ci dolega.
– Przy niej? – Griffiths popatrzył na Lindsay.
– Oczywiście. – Aidan skinął głową, a pacjent wziął głęboki
oddech i zaczął szybko mówić po walijsku. – Nie, Hew –
zaprotestował Aidan. – Po angielsku.
Hew znów wrogo spojrzał na Lindsay i wymruczał pod nosem
parę zdań – tak niewyraźnie, że równie dobrze mogłoby to być w
każdym języku.
– A więc ostatnio oddajesz mocz częściej niż zwykle?
– Aidan postanowił przyjść Lindsay z pomocą. – Głównie w
nocy, czy w dzień?
– W nocy – mruknął Hew.
– Strumień jest stały?
Hew zaprzeczył ruchem głowy, nie patrząc na Lindsay.
– Czyli trochę przerywany?
Tym razem Hew odpowiedział twierdząco, lecz też bez słów.
– Będę musiał cię zbadać, Hew. Idź do tamtego pokoju i
zdejmij spodnie.
Starszy pan z przerażeniem zerknął na Lindsay.
– Spokojnie, Hew, ja się tobą zajmę – zapewnił Aidan.
– Zgadza się pani, prawda?
– Oczywiście. Rozumiem, że pacjenci muszą trochę oswoić się
z moją obecnością. Oby później, gdy będę przyjmować własnych,
nabrali do mnie zaufania.
– Na pewno wkrótce się przekonają, że jest pani dobrym
lekarzem. Na razie, widząc panią ze mną, pewnie sądzą, że mają
do czynienia z jakąś studentką. – Aidan poszedł do pokoju badań
i starannie zamknął za sobą drzwi.
Lindsay w zamyśleniu rozejrzała się po gabinecie. Najchętniej
znów znalazłaby się na ostrym dyżurze londyńskiego szpitala,
gdzie do niedawna pracowała. Tam nikt nie miał najmniejszych
wątpliwości, że jest lekarką: wystarczyło, że nosiła biały fartuch i
zawieszony na szyi stetoskop. A pacjenci cieszyli się z prostego
faktu, że wreszcie zostali przyjęci. Ale cóż, nikt jej nie zmuszał do
odbywania rocznego stażu właśnie w Walii. Sama podjęła decyzję
i powinna pogodzić się z tym, że nic nie wygląda tutaj tak, jak się
spodziewała.
Może należałoby włożyć nieco wysiłku w proces adaptacji do
miejscowych realiów. Postanowiła, że nie będzie jeździć swoim
sportowym samochodem oraz zafunduje sobie trochę praktycznej
garderoby w stylu odpowiednim dla mieszkanki górskiej wioski.
Lecz obserwując Aidana, który wrócił i właśnie mył ręce,
poczuła przypływ irytacji. Dlaczego właśnie ona ma się do
wszystkiego dostosowywać? Przecież to nie jej wina, że tyle
rzeczy niemile ją zaskoczyło. Na przykład to, że będzie
praktykować pod okiem niezbyt sympatycznego człowieka.
Była strasznie sfrustrowana, więc dopiero po chwili
uświadomiła sobie, że Aidan coś do niej mówi, ona zaś nie
usłyszała ani słowa. Właśnie się zastanawiała, czy poprosić go,
aby powtórzył, gdy on spojrzał na nią przez ramię.
– No więc? Co by pani zrobiła?
– Słucham?... Chodzi o pana Griffithsa?
– A o kogo innego mógłbym pytać?
– Nie zbadałam go.
– Właśnie dlatego powiedziałem pani o moich spostrzeżeniach.
– Ach tak... – Poczuła na twarzy rumieniec zakłopotania.
– Mam wszystko powtórzyć?
– Bardzo proszę – wymamrotała.
– Stwierdziłem powiększenie gruczołu krokowego.
Aidan patrzył na nią wyczekująco, a ją to spojrzenie dziwnie
rozstroiło. Musiała skarcić się w duchu za brak koncentracji i w
końcu jakoś zdołała wziąć się w garść.
– Zaleciłabym wykonanie analizy krwi i skierowała pacjenta do
specjalisty.
Do gabinetu wrócił Hew Griffiths, toteż Aidan tylko skinieniem
głowy wyraził aprobatę i usiadł za biurkiem.
– Zamierzam wysłać cię do specjalisty, Hew.
– Co? – Starszy pan najwyraźniej się przeraził. – Jestem aż
taki chory?
– Może wcale nie jesteś chory, ale trzeba wszystko sprawdzić,
żeby się upewnić.
– To jaki pożytek jest z was dwojga, skoro sami nic nie wiecie?
Chyba powinienem pójść do doktora Lleweliyna.
– Powiedziałby dokładnie to samo.
– Czyli muszę się tłuc aż do Bangor? – Hew nie był tym
zachwycony.
– Twój syn na pewno cię zawiezie. Dam ci też skierowanie na
badanie krwi.
Aidan zajął się pisaniem, więc tylko Lindsay zauważyła
zmartwioną minę staruszka.
– Nie ma powodów do niepokoju, panie GrilTiths – zapewniła
łagodnie. – Te analizy to naprawdę głupstwo.
– A niby kto je wykona? Judith? Lindsay musiała przyznać, że
nie wie.
– Ale z pani pociecha! – kpiąco prychnął He w. – Nic nie wie, a
uważa się za lekarkę!
– Zanim wyjdziesz, daj to recepcjonistce, Hew. – Aidan wręczył
mu skierowanie na analizę krwi. – Będziesz musiał umówić się z
Judith, bo nie przychodzi do nas codziennie. A zawiadomienie o
terminie wizyty u specjalisty dostaniesz pocztą.
Hew opuścił gabinet, mrucząc coś pod nosem, a Lindsay
pytająco spojrzała na Aidana.
– Dowiem się teraz, kim jest Judith?
– Naprawdę pani o niej nie słyszała?
– Oczywiście, że nie.
– Proszę mi wybaczyć. Przypuszczałem, że Henry coś o niej
wspomniał. Ale on ma ostatnio tyle na głowie... Judith to nasza
pielęgniarka. Pracuje na pół etatu u nas i w poradni w
Betwsycoed. Wkrótce się tu zjawi, więc ją pani pozna. – Aidan
znów włączył brzęczyk. – A teraz do roboty, bo inaczej ten dyżur
nigdy się nie skończy.
– Oby następny pacjent mniej wybrzydzał na obecność
praktykantki.
– Proszę nie mieć ludziom za złe, że trochę się jeżą. Jest pani
tu nowa.
– A na dodatek z Londynu. – Lindsay skrzywiła się pociesznie.
– Proszę poczekać, aż to się rozniesie. Pacjenci będą walić do
pani drzwiami i oknami.
– Nie liczyłabym na to, dokto... – Urwała, bo ktoś zapukał do
drzwi.
Do gabinetu weszła młoda matka z niemowlęciem. Trochę
zdziwiła się na widok Lindsay, lecz po paru słowach wyjaśnień już
się uśmiechała, zadowolona z tego, że ma do czynienia z kobietą.
Uskarżała się bowiem na bolesność piersi po każdym karmieniu.
Pod koniec wizyty zwracała się wyłącznie do Lindsay, a Aidan
tylko się przysłuchiwał. Pozwolił też swojej praktykantce wystawić
receptę na specjalny krem do smarowania sutek oraz tabletki
przeciwbólowe.
– No proszę – powiedział po wyjściu kobiety. – Ta pacjentka
jest zadowolona.
Był to przypadek niestety odosobniony. Podczas
przedpołudniowego dyżuru większość pacjentów odnosiła się do
Lindsay podobnie, jak Hew Griffiths, czyli bez cienia zaufania.
Dlatego Lindsay odetchnęła z ulgą, gdy Bronwen przez interkom
poinformowała Aidana, że w poczekalni już nie ma nikogo.
– Dziękuję, Bronwen. – Aidan przeciągnął się i odchylił głowę
na oparcie fotela. – Ile jest wizyt domowych?
– Na razie tylko cztery, doktorze Lennox.
– Mam jechać z panem? – spytała Lindsay.
– Raczej tak. Najpierw zamierzałem prosić Bronwen, żeby
wprowadziła panią w tajniki funkcjonowania naszej przychodni,
lecz to chyba kiepski pomysł.
Ciekawe, co byłoby gorsze: kilka godzin w towarzystwie
Aidana, czy tyle samo z Bronwen. Oboje najwyraźniej nie zapałali
do niej sympatią.
W milczeniu włożyła żakiet, wzięła lekarską torbę i wychodząc
za Aidanem z gabinetu, ciężko westchnęła. Nic nie wyglądało tak,
jak się spodziewała, toteż po raz setny od przyjazdu miała ochotę
się spakować, wrzucić walizki do bagażnika i pognać autostradą
do Londynu.
– Co dla mnie masz, Bronwen? – Aidan wszedł za kontuar
recepcji, by przejrzeć zgłoszenia. Lindsay nie wiedziała, czy ma
zrobić to samo. Po chwili wahania została w poczekalni, dla
zabicia czasu oglądając rozwieszone na ścianach plakaty.
– Ma pani piękny kostium.
Lindsay odwróciła się i ujrzała wychyloną zza blatu Gwynneth,
która z podziwem oglądała ją od stóp do głów.
– Naprawdę? Dziękuję, Gwynneth. Właśnie doszłam do
wniosku, że ten strój nie jest zbyt praktyczny w warunkach
wiejskich.
– Ale jest śliczny. Kupiła go pani w Londynie?
– Tak.
– U Harrodsa? – niemal z nabożną czcią spytała dziewczyna.
– Nie, nie u Harrodsa.
– Pewnie w Selfridges? – Na twarzy Gwynneth pojawił się
wyraz rozmarzenia.
– Nie, w małym sklepiku w Kensington.
– W Kensington! – Bladoniebieskie oczy Gwynneth rozszerzyły
się z wrażenia.
– No... tak. – Lindsay niepewnie skinęła głową i z ulgą
pomaszerowała do wyjścia za Aidanem, który obdarzył ją
przelotnym spojrzeniem i wymownie pomachał plikiem kart. – Do
zobaczenia, Gwynneth.
Deszcz już nie padał, a wiatr zwiał chmury w kierunku gór, nad
którymi teraz unosiły się szare, postrzępione obłoki. Na parkingu
Lindsay starannie ominęła kałuże, aby nie zamoczyć porządnych,
czarnych pantofli, i wsiadła do landrovera.
– Żadnych psów? – spytała, zatrzaskując drzwi.
– Są w domu – sucho odparł Aidan, zapalając silnik. – Wpadnę
po nie – dodał zaraz, jakby pożałował, że odezwał się takim
niemiłym tonem. – Zawsze je zabieram, kiedy jadę do pacjentów.
Powinny mieć trochę ruchu.
Lindsay nagle zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o
prywatnym życiu doktora Lennoxa. Ciekawe, czy jest żonaty.
Zdaniem Henry’ego był typem samotnika, ale to nie musi
oznaczać, że z nikim się nie związał.
Zerknęła na niego z ukosa. Miał wyrazisty profil i ze
zmarszczonymi brwiami patrzył prosto przed siebie. Przesunęła
spojrzeniem po jego dłoniach – one zawsze wiele mówią o
człowieku. Dłonie Aidana były duże, kształtne, pokryte delikatnym,
ciemnym owłosieniem o złotawym połysku. Sprawiały wrażenie
silnych i bardzo męskich... Lindsay pośpiesznie odwróciła od nich
wzrok i dyskretnie uchyliła okno, ponieważ wnętrze samochodu
czuć było psami.
– Mamy cztery wezwania – oznajmił Aidan. – Najpierw
pojedziemy do starszego małżeństwa mieszkającego na
peryferiach wsi. Pan Douglas Morgan ma chorobę Parkinsona i
jest pod opieką żony Milly. To bardzo miła osoba, ale też coraz
bardziej podupada na zdrowiu i nie wiem. jak długo da sobie radę.
Staram się odwiedzać ich raz na tydzień.
– Co ich czeka, gdy ona już nie będzie w stanie zajmować się
mężem?
– Na razie trudno powiedzieć. Rozmawiałem 7 nimi o różnych
możliwościach i obiecałem, że w razie potrzeby zrobię wszystko,
co w mojej mocy. żeby mogli zostać razem.
Ale jego stan szybko się pogarsza i obawiam się, że Douglas
wkrótce będzie musiał iść do szpitala lub przynajmniej do domu
opieki.
– A co z żoną?
– Jeszcze jest dość sprawna, ale nie chciałbym, żeby została w
domu całkiem sama. Byłoby idealnie, gdyby udało się umieścić
ich oboje w jednym miejscu, bo rozstanie złamałoby im serca. To
trudny przypadek.
– W jakim są wieku?
– Douglas ma osiemdziesiąt sześć lat, a Milly – osiemdziesiąt
cztery. W zeszłym tygodniu obchodzili diamentowe wesele.
Aidan przejechał przez wieś i zwolnił w okolicy, gdzie domy
stały w większym oddaleniu od siebie. Lindsay właśnie
zastanawiała się, który z nich należy do doktora Lennoxa, gdy on
zjechał na pobocze.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił. – Ma pani chęć zobaczyć,
jak mieszkam?
Lindsay trochę się zdziwiła, zatrzymali się bowiem między
dwiema posesjami. Wysiadła i poszła za Aidanem wzdłuż
ogrodzenia z metalowych prętów.
– Proszę uważać na schodach – ostrzegł Aidan. – Pewnie są
mokre i śliskie.
Dopiero teraz zauważyła bramę, a kilkadziesiąt metrów dalej,
sporo poniżej poziomu drogi, ujrzała dach i kominy. Ostrożnie
zeszła na dół, ponieważ buty na skórzanych podeszwach
rzeczywiście strasznie się ślizgały, i na dole uważniej przyjrzała
się domowi. Był z szarego kamienia, miał dach kryty łupkiem i stał
dosłownie wtulony w zbocze wzgórza.
Aidan poszedł przodem i otworzył drzwi przybudówki, a
Lindsay usłyszała odgłosy entuzjastycznego psiego powitania.
Oba zwierzaki wypadły na zewnątrz, ona zaś psychicznie
przygotowała się na spotkanie z nimi. W zasadzie nie miała
awersji do psów, lecz w dzieciństwie ugryzł ją kundel sąsiadów i
od tego czasu wolała trzymać się od nich z daleka. Aidan chyba
wyczuł jej niepokój, ponieważ stała całkiem nieruchomo, gdy jego
czworonożni przyjaciele skakali wokół niej, radośnie ujadając.
– Skipper! Jess! – zawołał stanowczym tonem, a psy
natychmiast się odwróciły i pognały w głąb ogrodu.
– Przepraszam. – Aidan cofnął się, aby wpuścić ją do domu. –
One szaleją ze szczęścia, a ja zapominam, że nie każdy ma do
czynienia z psami.
– Ja nie – przyznała. – Trzymanie psa w wielkim mieście raczej
nie ma sensu. – Ciekawie rozejrzała się po kuchni z belkowanym
sufitem. – Interesujące wnętrze. Długo pan tu mieszka?
– Prawie trzy lata, i nadal robię remont, który zaplanowałem na
pięć lat. Dom był prawie w ruinie, gdy pierwszy raz go
zobaczyłem, więc odnowiłem więcej, niż z pozoru się wydaje.
Proszę dalej, pokażę pani moje najważniejsze znalezisko.
Przeszli przez małą jadalnię, gdzie stał dębowy stół i krzesła, i
znaleźli się w przytulnym saloniku. Także i tutaj ciemne,
drewniane belki były starannie odrestaurowane, białe ściany miały
chropawą fakturę, a jedną z nich zajmował wielki, głęboki kominek
z przypieckiem.
– To palenisko było kompletnie zamurowane – oświadczył
Aidan. – Odkryłem je przypadkiem, ponieważ jedna cegła się
obluzowała. Nie muszę mówić, że z radością zburzyłem ściankę,
żeby wyeksponować to cudo.
– Wygląda imponująco. Sądziłam, że takie kominki budowano
tylko w dużych rezydencjach.
– Najwyraźniej zdarzają się również w niektórych tutejszych
domkach.
– A to pański ogród? – Lindsay podeszła do okna i wyjrzała na
zewnątrz.
– Słowo dżungla chyba byłoby trafniejszym określeniem. Ale
porządki w tej gęstwie są ostatnią pozycją w moim pięcioletnim
planie.
– Podoba mi się to miejsce. – Lindsay przesunęła spojrzeniem
po bujnych roślinach. Otoczony wysokim kamiennym murem
ogród rzeczywiście wyglądał na zapuszczony, lecz w zielonej
plątaninie krzewów i chwastów rosło mnóstwo bajecznie
kolorowych kwiatów – wspaniałe, duże stokrotki, jaskry, różowe i
białe lwie paszcze oraz wysoka naparstnica. Mur był porośnięty
gęstym bluszczem, a ze szczelin między kamieniami wyrastały
pomarańczowe nasturcje i czerwone pelargonie. Stojąca w rogu
stara, żelazna pompa prawie nikła pod masą pnącego orlika i
dzikich róż, a oparta o mur staroświecka maglownica
przypominała o minionej epoce.
– Jest jakieś drugie wejście?
– Tak. Boczna droga prowadzi aż na podwórze przed domem.
Zazwyczaj tam parkuję auto, lecz gdy mi się śpieszy, zostawiam
je na poboczu szosy i schodzę na dół.
– A sypialnie? – Lindsay wyszła do holu i spojrzała w stronę
schodów.
– Chce pani zobaczyć moją sypialnię?
Chyba po raz pierwszy usłyszała w jego głosie nutę
rozbawienia i poczuła, że się rumieni. Jak mogła palnąć coś
takiego!
– Ile pokoi jest na górze? – spytała, ignorując jego słowa.
– Dwa. Były trzy, lecz jeden przerobiłem na dużą łazienkę. Ma
pani ochotę rzucić okiem?
– Jeśli starczy czasu – odparła chłodnym tonem. Owszem,
chętnie rozejrzałaby się na piętrze, ponieważ dom i sposób
odnowienia go przypadł jej do gustu. Wolałaby jednak, aby Aidan
nie pomyślał, że ona pragnie zobaczyć miejsce, w którym on
sypia.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W większej sypialni stało szerokie, drewniane łóżko z jasnej
sosny, przykryte kapą z grubej, białej bawełny. Ściany miały
kremowy kolor, a zasłony były z jasnoniebieskiego aksamitu.
Lindsay wlepiła wzrok w szerokie posłanie, zastanawiając się,
czy Aidan dzieli z kimś swoje życie. Nigdzie nie zauważyła śladów
obecności kobiety – żadnych kosmetyków lub innych drobiazgów.
Rozglądając się po pokoju, usiłowała wymyślić stosowny
komentarz. Aidan nieoczekiwanie przyszedł jej z pomocą.
– Podoba się pani?
– Tak, nawet bardzo. Właśnie myślałam o tym, że Romilly
byłaby zachwycona tym pokojem.
– Romilly?
– Przyjaciółka mojego ojca. Zajmuje się projektowaniem wnętrz
i jest bardzo dobra w swoim fachu.
– Przyjaciółka pani ojca? – Aidan uniósł brwi.
– Tak, są ze sobą od lat. Och, proszę nie robić takiej miny. Nie
chodzi o jakiś straszny układ typowy dla zepsutego Londynu.
Moja matka zmarła dawno temu, gdy miałam siedem lat.
– Musiało być pani ciężko. – Aidan poprowadził ją w głąb
korytarza i otworzył drzwi do drugiego pokoju. Jeszcze nie był
odnowiony i na razie służył za składzik. – Jak to się stało?
– Na przejściu dla pieszych potrącił ją samochód. Kierowcy
nigdy nie zatrzymano.
– Przykro mi.
Była zadowolona, że Aidan powstrzymał się od wylewnego
wyrażania współczucia, co zazwyczaj robili ludzie, gdy usłyszeli o
tragicznym wydarzeniu z jej przeszłości. Nie lubiła o nim mówić,
ponieważ mimo upływu czasu wspomnienia nadal były bolesne.
– Ma pani rodzeństwo?
– Nie, tylko ojca. Wkrótce po tamtym wypadku
przeprowadziliśmy się do domu w Chelsea. Ojciec nadal tam
mieszka.
– A pani posiada apartamencik w Fulham.
Nie była pewna, co oznaczał ton Aidana, więc zmierzyła go
przenikliwym spojrzeniem, lecz nie zdołała nic wyczytać z jego
obojętnej miny.
– Tak – potwierdziła, zerknąwszy na nowoczesną łazienkę, i
wróciła z Aidanem na parter. – Nie ma jak odrobina niezależności,
prawda? – Miała nadzieję, że w odpowiedzi Aidan uchyli rąbka
tajemnicy na temat swojego życia prywatnego, ale się
rozczarowała, bo zignorował jej pytanie.
– Lepiej zawołam psy, bo musimy już jechać – oświadczył.
Wyszła za nim na małe podwórko, a oba psiaki w podskokach
wypadły z głębi ogrodu. Zanim zdążyła się zorientować, że są
całe mokre, one gwałtownie się otrząsnęły, spryskując ją od stóp
do głów wodą.
Z piskiem odskoczyła w bok, usiłując strzepnąć niezliczone
krople ze swojego wytwornego kostiumu. Aidan nic nie
powiedział, ona zaś wyprzedziła go na schodkach i omal nie
straciła równowagi, gdy zwierzaki pędem ją minęły, gnając do
głównych drzwi. Przy nich grzecznie usiadły i ziajały z
wywieszonymi jęzorami, czekając na swego pana.
Lindsay w milczeniu wsiadła do landrovera, Aidan wpuścił do
wnętrza psy, a ona prawie natychmiast poczuła dotyk wilgotnego
nosa na szyi. Okazało się, że to owczarek Skipper wysunął pysk
ponad oparcie jej fotela.
– Chyba panią polubił – stwierdził Aidan, zerkając przez ramię.
– Zazwyczaj nie jest aż taki przyjazny wobec obcych.
Do państwa Morgan zajechali w pięć minut. Ich domek też był z
szarego kamienia i z łupkowym dachem, lecz stał w szeregu wraz
z pięcioma innymi. Przed wszystkimi znajdowały się zadbane
ogródki, a w oknach wisiały firaneczki z bawełnianej siatki. Zza
jednej z nich Milly już od dawna wyglądała pana doktora, toteż
otworzyła drzwi, zanim wysiedli z samochodu.
– Spodziewałam się pana dzisiaj – oznajmiła z uśmiechem.
Była pulchną, rumianą staruszką, równie czyściutką jak wnętrze
jej domu. – A to kto? – Spojrzała na Lindsay ciekawie i raczej z
sympatią.
– Doktor Lindsay Henderson. – Aidan wszedł wraz z nią do
małego saloniku. – Przez pewien czas będzie u nas pracowała.
– Skąd pani jest?
– Z Londynu. – Lindsay już wiedziała, że w Tregadfan to
wyznanie zawsze wywołuje niemiłą reakcję rozmówcy i
wewnętrznie przygotowała się na jakiś cierpki komentarz.
– Ach, z Londynu...
– Milly też pochodzi z Londynu – tonem wyjaśnienia dodał
Aidan, – Prawda?
– Urodziłam się tam i wychowałam, ale to było dawno – z
westchnieniem przyznała staruszka, gdy Lindsay popatrzyła na
nią zaskoczona. – Potem pewien Walijczyk porwał mnie do swojej
rodzinnej Walii. A jak tam nasz stary Londyn?
– Wyglądał całkiem dobrze, kiedy wyjeżdżałam. O tej porze
roku chyba jest najładniejszy, bo wszystkie parki są cudownie
zielone.
– Jak dzisiaj miewa się Walijczyk? – spytał Aidan.
– Ani lepiej, ani gorzej. – Milly pokręciła głową. – Ale w nocy
trochę narzeka, bo nie może spać.
– Chodźmy rzucić na niego okiem.
Milly odwróciła się, aby poprowadzić ich do sąsiedniego
pokoju, lecz właśnie w tej chwili drzwi się otworzyły i do saloniku
powolutku wszedł jej mąż, kurczowo trzymając się metalowego
balkonika.
– Witaj, Douglas. Cieszę się, że jesteś na chodzie. Milly
pomogła mężowi usadowić się w wygodnym fotelu, a Aidan
postawił na stoliku swą lekarską torbę. Lindsay od razu dostrzegła
typowe dla choroby Parkinsona drżenie, które pojawiło się, gdy
staruszek usiadł i wyciągnął rękę, jednocześnie usiłując coś
powiedzieć.
– Pewnie chcesz wiedzieć, kim jest ta młoda dama, która
przyszła cię odwiedzić, prawda, Douglas? – z uśmiechem spytał
Aidan. – To lekarka i nazywa się Lindsay Henderson. – Wręczył
Lindsay kartę pacjenta z notatkami o przebiegu leczenia i
stosowanych środkach farmakologicznych. Lindsay przejrzała
zapiski i oddała je Aidanowi.
– Doktor Henderson jest z Londynu – oznajmiła Milly i
podreptała do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
– Miło mi pana poznać, panie Morgan. – Lindsay wzięła w
dłonie rękę staruszka i przez chwilę ją trzymała, rozglądając się
po małym, lecz idealnie czystym saloniku. Wszędzie stały i wisiały
rodzinne fotografie – dzieci, wnuków i chyba prawnuków. Były
zdjęcia ze ślubów i chrzcin, podobizna młodego mężczyzny w
birecie i todze, absolwenta wyższej uczelni, a nad komodą wisiała
wyblakła, czarnobiała fotografia młodej pary: dziewczyna miała na
sobie garsonkę, a mężczyzna – mundur wojskowy. Ten pokoik był
pełen wspomnień z całego długiego życia.
Lindsay popatrzyła na Douglasa. W oczach staruszka pojawiły
się łzy, gdy zorientował się, że ona podąża ścieżką jego
małżeństwa z Milly. Zanim więc puściła drżącą dłoń, serdecznie ją
uścisnęła.
– Dam mu na noc słaby środek uspokajający – mruknął Aidan.
– Dzięki temu oboje będą mogli odpocząć. Nie chcę, żeby Milly
opadła z sił. Zdarzają się dni, gdy Douglas nie wstaje i ona musi
zrobić dla niego dosłownie wszystko, a po zimowych atakach
dusznicy i tak jest osłabiona. – Wręczył Lindsay plik notatek do
przejrzenia, a sam zręcznie wziął ciężką tacę od wchodzącej do
pokoju Milly.
– Milly, znowu piekłaś – stwierdził oskarżycielskim tonem,
stawiając tacę na stoliku, i spojrzał na Lindsay. – Milly piecze
najlepsze walijskie owsiane ciasteczka, jakie pani kiedykolwiek
jadła.
– Chyba nigdy nie miałam w ustach walijskich ciasteczek.
– Więc ma pani braki w wykształceniu – odparł.
– Spróbuje pani? – Milly przerwała napełnianie filiżanek i
poczęstowała Lindsay apetycznie wyglądającymi wypiekami.
– Jak mogłabym odmówić? – odpowiedziała z uśmiechem. Ze
smakiem schrupała ciasteczko i stwierdziła, że po raz pierwszy
ma na jakiś temat identyczne zdanie jak Aidan.
Zostali u Morganów jeszcze dziesięć minut, wypili całą herbatę
i zjedli wszystkie ciasteczka. Żegnając się z gospodarzami, Aidan
obiecał, że wpadnie za tydzień, o ile Milly nie będzie czegoś
potrzebowała wcześniej.
– Zawiozę receptę do apteki – powiedział na odchodnym.
– A Elspeth podrzuci ci lekarstwa.
– Kto to jest Elspeth? – spytała Lindsay, gdy przy
akompaniamencie radosnego ujadania Skippera i Jessa wsiadali
do samochodu.
– Ich sąsiadka, która pracuje w sklepie mięsnym obok apteki.
Roma, pomocnica farmaceutki, dostarczy przepisane leki Elspeth.
– Aidan umilkł i groźnie łypnął na Lindsay.
– Co panią tak bawi?
– Och, nic takiego – odparła ze śmiechem. – Rzecz w tym, że
tutaj wszystko dzieje się prawie jak w rodzinie. Każdy każdego
zna... To, co pan właśnie opisał, w Londynie nie mogłoby się
zdarzyć nawet za milion lat. Tu jest zupełnie inaczej, niż się
spodziewałam.
Aidan w milczeniu ruszył.
– Dlaczego była pani rozstrojona wiadomością, że to ja będę
panią szkolił? – spytał, przelotnie na nią zerkając.
– Ja... – wybąkała, zaskoczona nieoczekiwanym pytaniem. –
Chyba nie to miałam na myśli, ale...
– Sama pani tak to ujęła. Kiedy wczoraj wieczorem u
Henry’ego spytałem, czy wolałaby pani rozpocząć naszą
znajomość w lepszy sposób, pani odpowiedziała: „Nie byłoby w
tym nic złego, panie Lennox. Zwłaszcza że podobno ma pan
kierować moją praktyką. „ Nie dodała pani nic więcej, bo wrócił
Henry.
– No dobrze. – Wzięła głęboki oddech i uniosła rękę w geście
poddania. – Rzeczywiście to moje słowa.
– Mówiła pani poważnie?
– Jak najbardziej.
– Proszę więc mnie oświecić, dlaczego tak się pani przejęła tą
sprawą. Przecież dopiero mnie pani poznała.
– Chyba bardziej zdenerwowałam się faktem, że nie będę
pracowała z Henrym, niż tym, że to pan przejmie opiekę nad moją
praktyką.
– Więc pani reakcja nie miała nic wspólnego ze mną?
– Tego bym nie powiedziała. Byłam zła, bo nie przedstawił się
pan w tamtym sklepie. Och, wiem, rzekomo uznał mnie pan za
turystkę, ale później, na miejscu wypadku, już musiał pan się
zorientować, kim naprawdę jestem. Mimo to przemilczał pan
swoją tożsamość. Z takiego zachowania wnoszę, że nie był pan
zachwycony moim przyjazdem do Tregadfan, ani tym bardziej
perspektywą zajęcia się moim szkoleniem. Mam rację czy nie?
– No cóż... tak – przyznał niechętnie.
– To doprawdy urocze – stwierdziła z przekąsem. – Ale
przynajmniej wiemy, na czym stoimy.
– Nie chciałem pani tutaj, bo uznałem, że nie jest pani
potrzebna w naszej przychodni. Zgodziłem się tylko dlatego, że
Henry nalegał, a ja wolałem nie obciążać go dodatkowym
stresem. I tak ma go aż nadto z powodu choroby Megan.
– Szkoda, że nikt wcześniej nie skontaktował się ze mną, aby
spytać, co o tym sądzę.
– A co by pani wtedy zrobiła?
– To proste, zrezygnowałabym z przyjazdu. Pragnęłam odbyć
praktykę po okiem Henry’ego, bo od dziecka go podziwiałam. Był
dla mnie wzorem godnym naśladowania. Ale, znając sytuację,
wybrałabym inne miejsce. Zapewne gdzieś bliżej domu.
– Przecież marzyła pani o pracy wśród zwyczajnych ludzi...
– Tacy są wszędzie. Londyn to nie tylko ulica Harley. Przez
chwilę oboje milczeli. Aidan przejechał przez wieś, po czym
skręcił w lewo na szosę.
– Więc pańska niechęć do mnie wynikała tylko z troski o dobro
poradni? A może nie spodobało się panu coś we mnie? – zapytała
napastliwym tonem. – Bądźmy wobec siebie uczciwi – dodała,
gdy Aidan milczał. – Pan spytał mnie o to samo i ja byłam
szczera.
– No dobrze – odparł, wziąwszy głęboki oddech. – Uznałem, że
nie będzie pani pasować do tego miejsca. Prezentowała się pani
całkiem nieodpowiednio.
– Nonsens!
– Bynajmniej. Dosłownie wszystko, pani strój, fryzura, nawet
samochód, świadczyło o zamożności i przywilejach.
– Więc był pan gotów mnie potępić tylko z powodu wyglądu?
– .. Potępić” to za mocne określenie. Pomyślałem tylko, że
będzie pani niezmiernie trudno znaleźć wspólny język /
mieszkańcami Tregadfan. Doszedłem do tego wniosku. gdy
pierwszy raz panią ujrzałem.
– W sklepie?
– Tak.
– Więc jednak od razu pan się zorientował, kim jestem!
– wycedziła podniesionym głosem, a na tylnym siedzeniu
rozległo się groźne warczenie.
– Spokój, Jess – polecił Aidan, a pies natychmiast ucichł.
– Powiedzmy, że się domyślałem. I moje obawy się sprawdziły.
– Ja też miałam wątpliwości i obawy – parsknęła gniewnie. –
Chciałam od razu wracać do Londynu.
– Ale pani tego nie zrobiła.
– Nie.
– Wolno spytać, dlaczego?
– Bo też wolałam oszczędzić Henry’emu dodatkowych stresów.
Ma tyle kłopotów...
– Mamy więc identyczne zdanie na ten temat.
– Zdaje się, że musimy zaakceptować obecną sytuację, choć
nam się ona nie podoba. Nie ma wyjścia.
– To prawda. – Aidan skinął głową. – Ale...
– Ale co? – spytała ostro.
– Mógłbym coś zasugerować?
– Co takiego?
– Proszę sobie zafundować porządne buty.
– A cóż tym brakuje?
– Nic. Niewątpliwie są idealne do chodzenia po Londynie, ale
tutaj, w Tregadfan, nie będą praktyczne.
Nadal gryzła się krytycznymi uwagami Aidana, gdy zajechali
przed dom Janet Pierce. Jej matka niedawno miała udar i nadal
poważnie niedomagała. Uskarżała się na niestrawność i
biegunkę, cierpiała też z powodu skutków długotrwałej depresji.
Aidan zbadał pacjentkę i zwrócił się do Janet:
– Przepiszę jej środek powstrzymujący zarzucanie wsteczne,
który przeciwdziała zgadze, oraz kapsułki imodium w dawce
dwumiligramowej, żeby zahamować biegunkę. A co do depresji,
twierdzisz, że się pogłębia?
– Tak. Mama bezustannie jest apatyczna, w płaczliwym
nastroju i bardzo źle sypia.
– Wobec tego zrezygnujemy z podawania lofepraminy i
przejdziemy na sertralin.
Lindsay powstrzymała się od komentarza, lecz gdy wsiedli do
samochodu, wyraziła swoje zastrzeżenia.
– Był pan dość lakoniczny, rozmawiając z tą biedaczką.
– Z Janet? Nie rozumiem.
– Te fachowe nazwy musiały przyprawić ją o zawrót głowy.
– Zakłada pani, że Janet to głupia, walijska gęś bez żadnego
wykształcenia?
– Tego nie powiedziałam! – Zaczerwieniła się z gniewu.
– Ale tak pani pomyślała?
– Nie. Chodzi mi tylko o to, że podawanie nazw substancji
chemicznych zazwyczaj nie ma sensu. Pacjenci są bardziej
osłuchani z nazwami konkretnych leków.
– A w przypadku rozmowy z kimś związanym z medycyną?
– To całkiem inna sprawa.
– Proszę więc przyjąć do wiadomości, że Janet przez wiele lat
była przełożoną pielęgniarek w szpitalu w Bangor!
Lindsay gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Należało mi o tym wspomnieć, zanim tam przyjechaliśmy, lub
wtedy, kiedy nas pan sobie przedstawiał. Tego wymaga
zwyczajna grzeczność.
Aidan nie odpowiedział, tylko skręcił na podwórko przychodni i
zgasił silnik.
– Podobno miał pan cztery wezwania – syknęła Lindsay.
– Owszem. Ale jedno jest do Toma w pubie „Pod Czerwonym
Smokiem”, a drugie na odległą farmę, dokąd pojadę wieczorem
przed powrotem do domu. Pomyślałem też, że już ma pani dosyć.
– Może jeszcze nie przywykłam do waszej pogody i wiejskich
obyczajów, ale zapewniam, że głupie dwa wezwania nie ścinają
mnie z nóg. To pestka w porównaniu z gorącym dniem na ostrym
dyżurze.
– Pewnie tak. – Aidan wzruszył ramionami. – Sam kiedyś
pracowałem w takim miejscu. Uznałem tylko, że przyda się pani
trochę czasu na zasiedlenie mieszkania.
– Nawet go nie widziałam. Może nie będzie odpowiednie.
– Będzie.
Lindsay na moment oniemiała z powodu tej arogancji.
– Skąd ta pewność? – wycedziła, odzyskawszy mowę.
– Zapomina pani, że początkowo też tam mieszkałem. A skoro
ja byłem zadowolony, to pani też powinna.
Aidan wyskoczył z landrovera, zatrzasnął drzwi i zamaszystym
krokiem pomaszerował do pubu, a Lindsay poczuła, że wszystko
się w niej gotuje. Nie miała pojęcia, jak zdoła przetrzymać
najbliższy rok, współpracując z tym irytującym osobnikiem.
– Wy chyba już do niego przywykłyście – stwierdziła,
odwracając się do psów, one zaś odpowiedziały jej poważnym
spojrzeniem. Wysiadła, upewniła się, że Aidan zostawił uchyloną
szybę, aby zapewnić psom dopływ powietrza, i poszła do poradni.
Bronwen siedziała w recepcji, pisząc coś na komputerze, a
Gwynneth chyba uzupełniała wpisy w kartach.
– O, właśnie o pani rozmawiałyśmy – oznajmiła Gwynneth. –
Widzisz, Bronwen? Pani doktor już jest.
– Widzę – lodowatym tonem odparła Bronwen. – Gdzie doktor
Lennox? – Spojrzała na Lindsay tak podejrzliwie, jakby sądziła, że
kobieta z Londynu gdzieś go ukryła.
– Poszedł do pubu zobaczyć się z kimś imieniem Tom.
– Tom to właściciel – wyjaśniła Gwynneth. – Źle się czuł dziś w
nocy. Ma rozedmę płuc i...
– Wystarczy, Gwynneth – ostro przerwała jej Bronwen. – Nie
rozmawiamy o stanie zdrowia pacjentów w recepcji, gdzie każdy
może nas usłyszeć, prawda?
– Nie, ale... – Gwynneth rozejrzała się wokoło. – Tu jest tylko
doktor Henderson.
– Nie szkodzi. Zawsze trzeba pamiętać o zasadach, żeby nie
nabrać złych nawyków. Pani mieszkanie jest gotowe, doktor
Henderson. Życzy pani sobie je zobaczyć?
– Chętnie. Na razie chyba nie będę wam potrzebna.
– A więc chodźmy. – Bronwen wstała zza biurka i wraz z
Lindsay poszła w stronę schodów w głębi holu. Obie raptownie
przystanęły, ponieważ Gwynneth zawołała:
– Doktor Henderson! Och, pani doktor! – Dziewczyna zerwała
się z krzesła i załamała ręce. – Ten piękny kostium!
– Mój kostium? Co się z nim stało?
– Jest cały w psiej sierści! – Gwynneth podbiegła bliżej i
spróbowała palcami oczyścić czarną tkaninę.
– W sierści – mruknęła Lindsay. – Ciekawe, czemu mnie to nie
dziwi?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Lindsay właściwie chciała, by mieszkanie było okropne. W
cichości ducha nawet na to liczyła, aby z satysfakcją oznajmić
Aidanowi, że jest rozczarowana. Musiała jednak niechętnie
przyznać, że lokal spełnia wszystkie jej wymagania. Z okien
saloniku i sypialni roztaczał się wspaniały widok z górami na
horyzoncie, kuchnia z kącikiem jadalnym była dobrze
wyposażona, a łazienka miała zarówno wannę, jak i kabinę
prysznicową. Umeblowanie i elementy dekoracyjne były dość
skromne, utrzymane w neutralnej kolorystyce.
– Na pewno zechce pani nadać temu miejscu bardziej
indywidualny charakter – powiedziała Bronwen.
– Nie przywiozłam zbyt wielu drobiazgów – odparła Lindsay –
sądziłam bowiem, że zatrzymam się u państwa Llewellynów. Ale
rzeczywiście dodałabym tu trochę kolorowych elementów, więc
sprawię sobie to i owo. A propos zakupów, gdzie pani radziłaby je
zrobić?
– A co pani chce kupić?
– Trochę odzieży.
– Obawiam się, że u nas nie ma rzeczy w pani guście. –
Bronwen przesunęła wzrokiem po eleganckim kostiumie i
czarnych lakierkach Lindsay.
– Och, nie miałam na myśli niczego w tym stylu. Przeciwnie,
muszę nabyć garderobę odpowiednią do życia w Tregadfan. Już
mi wytknięto, że chodzę w nieodpowiednich ciuchach i butach.
– Wobec tego sugerowałabym wyjazd do Betwsycoed. Jest
tam parę sklepów z praktyczną garderobą przyzwoitej jakości.
– Dziękuję, Bron wen. Pojadę tam. – Lindasy rozejrzała się
wokoło. – Mogę od razu się wprowadzić?
– Dlaczego nie. – Bronwen wzruszyła ramionami. – Łóżko jest
posłane, a pokoje dobrze przewietrzone.
– W takim razie zrobię to dziś po południu, jeśli doktor Lennox
nie będzie mnie potrzebował. Wpadnę do państwa Llewellynów
po swój bagaż, a potem zrobię zakupy.
– Proszę się nie martwić doktorem Lennoxem. Powiem mu,
gdzie pani pojechała.
Bronwen oznajmiła to takim tonem, jakby w każdej sytuacji
umiała poradzić sobie ze swym zwierzchnikiem. Nie umknęło to
uwagi Lindsay, której kolejny raz przyszło do głowy, że groźna
Bronwen ma słabość na punkcie Aidana. Tłumaczyłoby to
oczywistą wrogość, z jaką powitała Lindsay – w mniemaniu
Bronwen potencjalną konkurentkę.
Jadąc do domu Henry’ego, Lindsay zastanawiała się, czy
recepcjonistka rzeczywiście podkochuje się w Aidanie. A może
romansują ze sobą? Nie, to chyba niemożliwe. Aidan w
najmniejszy sposób nie okazywał zainteresowania osobą
Bronwen. Traktował ją wyłącznie jak pracownicę. A jeśli tylko
starał się w miejscu pracy maskować uczucia? Przecież to
możliwe, że prywatnie Bronwen jest zupełnie inna niż w
przychodni – bardziej sympatyczna i uwodzicielska, zaś Aidan
potrafi się odprężyć i śmiać... I oboje wiedzą, jak wykorzystać to
jego wielkie łoże...
Myśl o Bronwen i Aidanie w intymnej sytuacji wydała się nagle
dziwnie rozstrajająca, toteż Lindsay z rozmysłem skupiła uwagę
na drodze. W domu natychmiast wpadła na Henry’ego, który zjadł
lunch z Megan i właśnie zamierzał wrócić do poradni.
– Lindsay, moja droga – powitał ją ze strapioną miną.
– Wszystko w porządku?
– Oczywiście – zapewniła. – Przyjechałam po rzeczy.
– Wprowadzasz się do tego mieszkanka?
– Tak.
– A widziałaś je? Myślisz, że będzie ci tam wygodnie?
– Już je obejrzałam i uważam, że jest ładne. Proszę cię, Henry,
przestań się zamartwiać. Na pewno będę zadowolona. Teraz jadę
do Betwsycoed po zakupy. Jak się miewa Megan?
– Ani lepiej, ani gorzej. Zajrzysz do niej przed wyjściem?
– Oczywiście.
– Muszę już lecieć. Po południu przyjmuję kobiety w ciąży. –
Henry otworzył drzwi i przystanął z dłonią na klamce.
– Aha, Lindsay. Jak się udał twój pierwszy dyżur?
– Chyba dobrze – stwierdziła, wzruszając ramionami. –
Chociaż może lepiej spytaj Aidana.
– Dlaczego? – W głosie Henry’ego zabrzmiała nuta niepokoju.
– On zazwyczaj ma całkiem inne zdanie niż ja – odparła z
wymuszonym uśmiechem.
– Nie przejmuj się Aidanem, moja droga. On czasem bywa
pełen rezerwy i jest, jak już wspomniałem, typem samotnika, ale...
– Ale okazuje się miłym facetem, gdy lepiej się go pozna –
dokończyła. – Wiem, Henry – dodała łagodnie, bo znów się
zafrasował. – Nie zaprzątaj sobie głowy Aidanem i mną. Na
pewno jakoś dopasujemy się do siebie. – Za pewien czas, dodała
w myślach, odprowadzając wzrokiem Henry’ego, który wsiadł do
samochodu i odjechał. Następnie wbiegła na górę i zastała Megan
prawie we łzach z powodu jej decyzji.
– Nie martw się, Megan. To naprawdę wygodne mieszkanko –
zapewniła z przekonaniem. – Będzie mi tam całkiem dobrze.
– Ale nie tak miało być. Chcieliśmy traktować cię jak członka
rodziny, jak własne dziecko. A teraz, przeze mnie, wszystko się
posypało. Wiem, że Henry jest rozczarowany. Pragnął zupełnie
czegoś innego.
– Och, Megan, proszę nie zadręczaj się tą sytuacją. Dla
Henry’ego najważniejsze jest to, żebyś odzyskała zdrowie.
– Ale on tak bardzo się cieszył, że jakoś zrewanżuje się
twojemu ojcu, który w przeszłości okazał mu tyle serca...
– Megan, jakkolwiek było, mój ojciec na pewno nie oczekuje
rewanżu. Henry to jego dobry przyjaciel. – Lindsay przysiadła na
brzegu łóżka i otoczyła starszą panią ramieniem. – Nie powinnaś
tak się denerwować. Zresztą nie ma po temu powodów.
Mieszkanie naprawdę przypadło mi do gustu, będę często was
odwiedzać, no i zaliczę praktykę, chociaż pod okiem Aidana...
– Zgadzasz się z nim jakoś? – Megan opuściła chusteczkę i z
niepokojem w oczach spojrzała na Lindsay.
– Z Aidanem? Cóż, dopiero zaczynamy współpracę, ale
wszystko się ułoży. Zresztą, czemu miałoby być inaczej?
– Wiesz, on niekiedy bywa trudny...
– Nie zamierzam się tym przejmować, Megan. Możesz być
pewna, że dam sobie radę. A skoro mowa o Aidanie... chyba nie
jest żonaty?
– Nie, ani chyba z nikim związany. Podobno miał kogoś, ale
dawno temu.
– Powinnaś teraz odpocząć, Megan. Pójdę już, a ty się
zdrzemnij.
– Za chwilę. Chciałabym jeszcze z tobą pogawędzić. Powiedz
mi, Lindsay... teraz nie ma w twoim życiu nikogo?
– Nie, ale skąd wiesz?
– Twój ojciec wspomniał o tym w rozmowie z Henrym.
Powiedział, że przesunęłaś praktykę z powodu... jak on miał na
imię?
– Andrew.
– Właśnie. Twój ojciec dodał, że teraz, gdy wasz związek się
rozpadł, mogłabyś przyjechać tutaj, gdyby Henry przyjął cię na
praktykę. – Megan umilkła na moment. – Dlaczego rozstałaś się z
tym Andrew?
– Nie pasowaliśmy do siebie. – Lindsay lekko wzruszyła
ramionami. Usiłowała mówić lekkim tonem, lecz każda wzmianka
o byłym narzeczonym nadal sprawiała jej ból. – Widocznie nie
była nam pisana wspólna przyszłość.
– Cóż, trzeba się z tym pogodzić. – W spojrzeniu Megan
malowała się serdeczna troska. – Na pewno wkrótce poznasz
kogoś odpowiedniego. Kto wie, może nawet ty i Aidan... ?
– Nie ma mowy! – zawołała Lindsay i zaraz się zmitygowała, bo
piękne oczy Megan lekko się rozszerzyły. – To wykluczone –
dodała spokojniej. – Jesteśmy całkowitymi przeciwieństwami, a
poza tym ja wcale nie szukam związku. To ostatnia rzecz, jakiej
obecnie potrzebuję.
Pożegnała się z Megan i pojechała do Betwsycoed.
Deszcz już nie padał, niebo się wypogodziło, a majowe słońce
mocno przygrzewało. Na zielonych pastwiskach pasły się stada
owiec, a łagodne wzgórza były porośnięte bujnymi, kwitnącymi
rododendronami oraz wrzosem.
Lindsay doszła do wniosku, że w taki dzień człowiekowi
naprawdę chce się żyć. Nastawiła sobie najnowszą płytę zespołu
„The Corrs” i nucąc znaną melodię, poczuła przypływ optymizmu.
Może ten rok w Tregadfan nie będzie aż taki zły, jak do tej pory
sądziła. Należy tylko jakoś przywyknąć do Aidana Lennoxa,
cieszyć się ładnym mieszkaniem i niezależnością.
W miejscowych sklepach przeważały towary sprowadzone
najwyraźniej z myślą o turystach, lecz Lindsay nawet była z tego
zadowolona. Właściwie mogła uważać się za turystkę, prawda?
Przyjechała tu tylko na pewien czas i musiała wybrać garderobę
nadającą się do przebywania w tej okolicy.
Kupiła więc kilka par solidnych spodni, dwa bawełniane swetry i
przeciwdeszczową kurtkę. Przywiozła kilka spódnic, które
nadawały się do pulowerów, lecz na wszelki wypadek nabyła
również parę sportowych koszul. Znalazła też wygodne, skórzane
trzewiki i zawiązując grube sznurowadła, zastanawiała się, jak na
jej widok zareagowałyby przyjaciółki z Londynu. Pewnie pękałyby
ze śmiechu.
Zadowolona z zakupów właśnie wracała na parking, lecz
wiedziona impulsem wstąpiła po drodze do sklepu z
wyposażeniem mieszkań. Pół godziny później wyszła stamtąd z
nowym abażurem, dwiema narzutami, oprawionym w ramki
obrazkiem, kilkoma kolorowymi wazonikami oraz z całym
naręczem suszonych kwiatów i gałązek na dekoracyjne bukiety.
Obładowana pakunkami z trudem dowlokła się do samochodu.
Po powrocie do poradni stwierdziła, że Gwynneth jest jeszcze
bardziej rozkojarzona niż zwykle.
– O, przyjechała pani. Właśnie się zastanawiałyśmy...
– Wystarczy, Gwynneth – krótko ucięła Bronwen. – Mniemam,
że znalazła pani w Betwsycoed wszystko, co trzeba?
– Tak, dzięki. Przekonacie się, że już jestem dobrze
przygotowana na wszelkie atrakcje, jakie Tregadfan mi zafunduje:
deszcz, błoto, grad, gołoledź lub śnieg.
– O tej porze roku rzadko miewamy śnieg – ze śmiertelną
powagą oświadczyła Gwynneth.
– Do roboty, Gwynneth! – parsknęła Bronwen.
Lindsay zaniosła zakupy na górę, rozpakowała je i powiesiła
odzież w wielkiej dębowej szafie, a niektóre rzeczy poukładała w
szufladach komody. Krzątając się po mieszkaniu, odkryła dużą
ilość ręczników i pościeli, a potem przez godzinę upiększała
wnętrze zgodnie ze swym gustem. Kolorowe kapy rozłożyła na
kanapie i fotelu, w sypialni zdjęła ze ściany ponurą rycinę i
powiesiła kupiony obrazek oraz zrobiła kilka pięknych kompozycji
z suszonych kwiatów i gałązek.
Poustawiała wazony z bukietami w odpowiednich miejscach i z
zadowoleniem rozejrzała się po swym nowym lokum. Dopiero
wtedy skonstatowała, że nie ma nic do jedzenia i powinna
skoczyć do sklepu. Jeszcze nie sprawdziła możliwości jadania
kolacji poza domem, lecz wątpiła, czy Tregadfan jest w stanie
wiele zaoferować w tym zakresie. Co prawda parokrotnie słyszała,
że wraz z wiosennym napływem turystów miejscowość staje się
bardziej atrakcyjna, lecz na razie nie było tu szans na jakiekolwiek
rozrywki.
Bezwiednie westchnęła. O tej porze w Londynie pewnie już
miałaby w planie klubowy wieczór w gronie koleżanek i kolegów
ze szpitala lub wypad z Annabelle do baru na kieliszek wina.
Może by chociaż pogawędzić z przyjaciółką? Lindsay podniosła
słuchawkę i wystukała numer. Annabelle odezwała się po
dziesiątym sygnale.
– Lindsay! – zapiszczała radośnie i tak głośno, że chyba
usłyszano ją aż w Betwsycoed. – Co za wspaniała niespodzianka!
Gdzie jesteś?
– W walijskiej głuszy, gdzieżby indziej?
– O rany, naprawdę jest tam tak strasznie?
– Jeszcze wczoraj odpowiedziałabym twierdząco, bo poważnie
zastanawiałam się, czy nie wracać do domu. Ale dzisiaj
spojrzałam na wszystko innym okiem i ta Walia już nie wydaje mi
się taka okropna. Pytanie tylko, na jak długo zachowam swój
optymizm.
– Czemu jest źle? Opowiadaj.
– Cóż, tutejsi mieszkańcy traktują mnie jak zielonego ludzika z
innej planety. Żona Henry’ego Llewellyna choruje, więc on nie
mógł zająć się moją praktyką i scedował ten obowiązek na
swojego wspólnika, niejakiego Aidana Lennoxa.
– Jesteś z tego zadowolona?
– Jeszcze nie wiem. Zobaczę, jak rozwinie się sytuacja, ale
doktor Lennox nie zalicza się do osób, które natychmiast budzą
naszą sympatię. Poza tym postanowiłam nie stwarzać
dodatkowego kłopotu Llewellynom, siedząc im na głowie, i
właśnie wprowadziłam się do mieszkanka nad przychodnią.
– O Jezu, Lindsay, to wszystko brzmi dość przygnębiająco. Nie
lepiej spakować manatki i wrócić tutaj?
– Nie mogę, Annabelle. Henry i Megan i tak się zamartwiają.
Gdybym wyjechała, byliby zrozpaczeni. Muszę tu zostać,
przynajmniej na pewien czas.
– A ta wieś? Bardzo paskudna?
– Przeciwnie. To na razie jedyny plus całego przedsięwzięcia.
Tregadfan jest otoczoną górami piękną miejscowością. Powinnaś
zobaczyć te widoki z moich okien.
– A ludzie? Są do wytrzymania?
– Cóż, niektórzy pacjenci są trochę nieufni wobec
londyńczyków. No i jeszcze ten personel... W recepcji żelazną
ręką rządzi niejaka Bron wen, zaś jej pomocnica to zahukana
szara myszka, która panicznie się jej boi.
– A ten facet, który zajmie się twoim szkoleniem?
– Aidan? Hm... niewiele ma wspólnego ze znanymi nam
mężczyznami, Belle.
– Jakiś nudziarz?
– Nie, jest bystry, ale...
– Ale co? – nie dawała za wygraną Annabelle.
– Czy ja wiem... Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam przy
landroverze z dwoma psami, odzianego w kalosze i
przeciwdeszczową kurtkę, uznałam go za farmera.
– Interesujący osobnik. Kawał chłopa?
– Raczej nie, za to strasznie irytujący. Doprowadza mnie do
szału.
– Więc nie jest w twoim typie?
– Ani trochę.
– No cóż... – Annabelle westchnęła. – Tak tylko pomyślałam. A
propos facetów, nie wiem, czy powinnam ci to powiedzieć...
– Mów.
– Przypadkiem wpadłam wczoraj na Andrew.
– I co? – Lindsay mocniej ścisnęła słuchawkę.
– Chwilę pogadaliśmy o niczym, a potem on... spytał o ciebie.
Zdziwił się, gdy wspomniałam, że wyjechałaś. Nic mu nie mówiłaś
o Walii?
– Wiedział, ze o tym myślę, ale zdecydowałam się dopiero po
naszym zerwaniu.
– Wyjechałabyś, gdybyście nadal byli ze sobą?
– Chyba nie.
– Tak myślałam. Prosił, żeby cię pozdrowić.
Pozdrowienia przekazane przez wspólną znajomą. Właśnie taki
jest kres wspaniałego romansu z Andrew, pomyślała Lindsay,
odłożywszy słuchawkę. A nie tak dawno sądziła, że Andrew jest
miłością jej życia. Wtedy jednak nie miała pojęcia o jego
niewierności. Wybaczyła mu, gdy przypadkiem zauważyła go w
restauracji z atrakcyjną dziewczyną. Wtedy jeszcze nie mieszkali
razem ani nie byli zaręczeni. Lecz za drugim razem wszystko
wyglądało inaczej. Andrew już się do niej wprowadził, ona zaś w
bardzo przykry sposób dowiedziała się o jego skokach w bok. Aż
do dziś sądziła, że udało się jej zamknąć tamten rozdział życia,
lecz niewinna wzmianka Annabelle obudziła bolesne
wspomnienia.
Lindsay uznała więc, że w charakterze antidotum zaaplikuje
sobie spożywcze zakupy w wiejskim sklepie pełnym dziwnych
mieszkańców Tregadfan. Zeszła na dół, gdzie Bronwen i
Gwynneth porządkowały dokumenty, a ostatni pacjent właśnie
wychodził. Lindsay zamierzała zrobić to samo, lecz gdy podeszła
do drzwi, nagle odezwała się Bronwen.
– Chwileczkę, doktor Lennox chce z panią porozmawiać.
– Idę do sklepu po jakieś jedzenie. – Lindsay zerknęła na
zegarek. – Już prawie piąta.
– Doktor Lennox wyraźnie zażyczył sobie, aby przyszła pani do
niego po dyżurze.
– Dobrze.
– Proszę się nie martwić, pani doktor – nieoczekiwanie rzekła
Gwynneth. – Sklep zamykają dopiero o szóstej.
– Dzięki, Gwynneth. – Lindsay spojrzała na dziewczynę z
wdzięcznością, poszła w głąb korytarza i zapukała do drzwi
gabinetu.
Usłyszała „proszę” i weszła do środka. Aidan pisał coś, siedząc
przy biurku, ale podniósł wzrok, a ona stwierdziła, że jej serce
jakby spóźniło się z kolejnym uderzeniem.
– Chciał pan mnie widzieć? – spytała chłodnym tonem,
pamiętając o ostrej wymianie zdań przed południem.
– Tak. Dlaczego nie było pani na dyżurze?
– Pojechałam po zakupy.
– Wolno spytać, czy będzie pani robić to częściej w godzinach
pracy? Bo jeśli tak, to równie dobrze już teraz mogę powiedzieć,
że nie zamierzam zajmować się pani szkoleniem.
Lindsay poczuła na policzkach rumieniec gniewu. Odwróciła
się, aby zamknąć drzwi, i zauważyła na twarzy Bronwen
triumfujący uśmieszek. Jakimś cudem zapanowała nad nerwami,
podeszła do biurka i oparła dłonie o blat.
– Skoro pańska złośliwa recepcjonistka już nas nie słyszy, to
może mi pan powie, co to wszystko ma znaczyć, do cholery!
– Dobrze pani wie. Oczekiwałem pani dzisiaj na
popołudniowym dyżurze, a pani samowolnie gdzieś sobie poszła.
– Wyraźnie dał mi pan do zrozumienia, że już nie będę
potrzebna.
– To było rano! Nie przypuszczałem, że urwie się pani na
resztę dnia.
– Bronwen wiedziała, gdzie jestem. Prawdę mówiąc, to właśnie
ona zasugerowała mi wyjazd do Betwsycoed.
– Nie mieszajmy do tego Bronwen.
– Obiecała panu powiedzieć, dlaczego jestem nieobecna.
– Rzecz w tym, że należało mnie uprzedzić.
– Uprzedzić? A może raczej prosić o pozwolenie? Nie
sądziłam, że muszę przez cały dzień być na każde pańskie
skinienie.
– Nie musi pani, ale powinienem wiedzieć, kiedy może pani
przyjmować pacjentów lub załatwiać wizyty domowe. To chyba
oczywiste.
Lindsay wzięła głęboki oddech.
– W porządku – odparta. – Praktykuję pod pańską opieką, więc
przyznaję, że trzeba było najpierw zawiadomić pana o moich
planach.
– Gdyby pani to zrobiła, na pewno zgodziłbym się na wolne
popołudnie. Rozumiem, że pierwszego dnia po przyjeździe
człowiek ma różne sprawy do załatwienia.
Pomyślała, że jego oczy wydają się dzisiaj bardziej niebieskie
niż wczoraj.
– Nasza znajomość rzeczywiście nie rozpoczęła się dobrze,
prawda? – spytał Aidan po chwili milczenia.
– Nie. – Lindsay nadal czuła na policzkach żar rumieńca. – I ta
wzajemna antypatia będzie nam towarzyszyć, dopóki nie
przestanie pan traktować mnie jak niegrzecznej uczennicy. Co
prawda przyjechałam tu na praktykę, lecz jestem lekarką i życzę
sobie, aby traktowano mnie jak lekarkę.
– Mógłbym coś zasugerować?
– Proszę. – Lekko wzruszyła ramionami, rozstrojona jego
przenikliwym spojrzeniem.
– Zaczniemy od nowa?
– Jak mam to rozumieć?
– Udajmy, że właśnie się poznaliśmy i spróbujmy rozegrać ten
początek lepiej. Co pani na to?
– Zgoda.
– Jestem doktor Aidan Lennox. – Aidan wstał i wyciągnął rękę.
– Mam poprowadzić pani praktykę.
– Doktor Lindsay Henderson. – Uścisnęła podaną dłoń,
zdumiona jej ciepłem, z którym tak bardzo kłócił się chłód
niebieskich oczu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Powoli wszystko zaczęło się układać jak należy. Lindsay
polubiła swoje mieszkanko, a personel i pacjenci coraz bardziej ją
akceptowali. Aidan nadal czasem ją irytował, ona zaś pocieszała
się tym, że też potrafi zagrać mu na nerwach. Oboje starali się
jednak, aby ich współpraca miała harmonijny przebieg.
Bronwen oczywiście nadal doprowadzała Lindsay do szału,
lecz Gwynneth okazała się sojusznikiem. Ta zahukana
dziewczyna zawsze bała się groźnej recepcjonistki i była o wiele
za potulna. Wkrótce przekonała się jednak, że pani doktor nie
zamierza iść w jej ślady i zaczęła otwarcie ją podziwiać.
– Nie powinnaś pozwalać jej tak sobą pomiatać, Gwynneth –
oświadczyła Lindsay, gdy któregoś ranka zastała dziewczynę we
łzach.
– Nie... nie umiem sobie z nią poradzić. – Gwynneth chlipnęła
żałośnie. – Ona zawsze robi ze mnie taką idiotkę.
– Nie jesteś idiotką – łagodnie zapewniła Lindsay. – A Bronwen
nie ma prawa tak cię traktować. Jeśli chcesz, pogadam o tym z
doktorem Llewellynem.
– Och, tylko nie to! Bronwen da mi popalić, kiedy się dowie, że
nie trzymam buzi na kłódkę.
Gwynneth wolała, aby żaden z przełożonych nie dowiedział się
o szykanach ze strony Bronwen. W tej sytuacji Lindsay
postanowiła uczynić wszystko, co w jej mocy, aby jakoś poprawić
warunki pracy biednej dziewczyny.
Sama nadal asystowała Aidanowi, a pacjenci stopniowo
przyzwyczajali się do niej, choć niektórzy nadal woleli mówić o
swoich zdrowotnych problemach tylko Aidanowi. Ale coraz więcej
osób cieszyło się z możliwości zasięgnięcia opinii drugiego
lekarza. Lindsay chętnie zajmowała się tymi przypadkami i w
skrytości ducha marzyła o dniu, kiedy będzie mieć grono
własnych pacjentów.
Podczas dyżurów Aidan nie komentował jej poczynań, lecz ona
nie potrafiła zapomnieć o jego obecności. Wciąż się spodziewała,
że on zaraz się wtrąci i zakwestionuje jej diagnozę lub sposób
leczenia i dziwiła się, jeśli tego nie robił.
– Jak ci idzie? – spytała Judith podczas jednego z
trudniejszych dyżurów, gdy Lindsay wpadła do kuchenki po kawę.
– W takie dni żałuję, że nie palę.
– Aż tak źle?
– Nie tyle źle, co nerwowo. – Lindsay wlepiła wzrok w kubek. –
Muszę być maksymalnie skoncentrowana.
– Wiem, o czym mówisz. Kiedy zaczęłam tu pracować,
uznałam Aidana za faceta na luzie. Chyba dałam się zwieść tym
jego sportowym ciuchom, łażeniu z psami i tak dalej. Ale wkrótce
się przekonałam, że jako lekarz jest perfekcjonistą.
– Święte słowa. – Lindsay z westchnieniem odgarnęła kosmyk
włosów, który wysunął się spod plastikowej przepaski. –
Bezustannie mi się wydaje, że on zaraz mnie skrytykuje. Na ogól
tego nie robi, ale ja mimo to wciąż jestem spięta.
– Chyba wolałabyś znaleźć się pod opiekuńczymi skrzydełkami
Henry’ego?
– Jeszcze jak! Z nim wiedziałabym, na czym stoję. A przy
Aidanie wciąż mam wątpliwości i boję się palnąć głupstwo.
Dopiła kawę i dopiero teraz zauważyła stojącego w drzwiach
Aidana. Do licha, pewnie usłyszał każde słowo.
Gryzła się tym przez resztę dnia, bo prawdę mówiąc, Aidan
:wcale nie musiał zająć się jej praktyką. Powiedział, że zrobił to,
aby wybawić z kłopotu Henry’ego, ale przecież mógł odmówić.
Aktualny układ był bowiem korzystny tylko dla Lindsay. Ale po
południu, gdy spróbowała delikatnie poruszyć ten temat, Aidan
popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Nie wiem, o co ci chodzi – stwierdził z nieprzeniknioną miną.
– Dzisiaj rano... – mruknęła zakłopotana – kiedy wszedłeś do
kuchenki...
– Tak? – Aidan zmarszczył brwi.
– Chyba usłyszałeś, jak rozmawiałam z Judith o...
– O kim? – Niebieskie oczy znów zalśniły jak lód.
– No cóż... o tobie.
– Więc przy kawie plotkowałyście o mnie?
– Nie, to nie tak – zaprzeczyła pośpiesznie. – Ale mogłeś
odnieść wrażenie, że... że nie jestem wdzięczna...
– Za co?
– Za zajęcie się moim szkoleniem. Aleja... naprawdę się z tego
cieszę...
– To w czym problem?
– Więc nie... nic nie podsłuchałeś?
– Ani słowa. – Aidan wzruszył ramionami i pomaszerował do
recepcji, a Lindsay dopiero teraz poczuła się jak kretynka.
Usiłowała wyjaśniać i przepraszać, gdy wcale nie było to
konieczne.
Lindsay lubiła Judith Havers, rzeczową walijską dziewczynę,
która akceptowała ludzi takimi, jacy byli i nie pozwalała nikomu, z
Bronwen włącznie, wejść sobie na głowę.
– Ona uważa się tutaj za królową pszczół – stwierdziła kiedyś
w rozmowie z Lindsay, gdy obie czekały w pokoju zabiegowym na
pierwszego niemowlaka. – W każdej poradni znajdzie się taka
baba, ale mnie nie będzie w kaszę dmuchać.
– Szkoda, że Gwynneth nie ma twojego podejścia. Bronwen ją
dosłownie terroryzuje.
– Biedna Gwynneth. Spotkało ją w życiu sporo złego i ma
kompleksy. A Bronwen jest agresywna i wyżywa się na niej.
– Spróbuję nieco uzdrowić tę sytuację.
– Byłoby dobrze – przyznała Judith. – Ale uważaj, bo Bronwen
może stać się jeszcze gorsza.
– Tego się obawiam, ale chętnie zajmę się Gwynneth. Nie było
trudno sprawić jej przyjemność, ponieważ dziewczyna patrzyła w
Lindsay jak w obraz i bezustannie wypytywała o jej życie w stolicy.
– Milenijnego sylwestra spędziła pani w Londynie? – spytała
pewnego wieczoru po długim, męczącym dyżurze.
– Tak. – Lindsay podniosła wzrok znad wypisywanych recept.
Bronwen właśnie wyłączała komputery, a Aidan, odwrócony do
nich plecami, czytał jakieś notatki. Henry jeszcze siedział w swoim
gabinecie.
– Och, dam głowę, że było cudownie, prawda? – Gwynneth
westchnęła z rozmarzeniem.
– ^Rzeczywiście mogło się podobać – przyznała Lindsay.
– A gdzie pani była? W Millenium Dome?
– Nie, nie tam. Poszłam... z przyjaciółmi na kolację do
restauracji, a potem z okien czyjegoś mieszkania nad Tamizą
oglądaliśmy sztuczne ognie. – Lindsay nagle zdała sobie sprawę
z tego, że Bronwen nadstawiła uszu, a Aidan, chociaż nawet nie
drgnął, też przysłuchuje się rozmowie.
– Więc widziała pani „Rzekę ognia”, diabelski młyn i inne
atrakcje? – Oczy Gwynneth rozszerzyły się z wrażenia.
– Owszem, widziałam.
– Och, to musiało być wspaniałe!
– Było. – Lindsay skinęła głową. – Jedyna w swoim rodzaju
historyczna chwila.
– Pieniądze wyrzucone w błoto, jeśli chcecie znać moje zdanie
– oświadczyła Bronwen. – A tyle jest potrzeb, na które można by
je wydać.
– Pewnie masz rację, Bronwen – przyznała Lindsay – ale
osobiście zgadzam się z Gwynneth. To było naprawdę epokowe
wydarzenie, które za naszego życia już się nie powtórzy.
Aidan właśnie się odwrócił, a Gwynneth zarumieniła się z
zadowolenia, bo ktoś chociaż raz miał takie samo zdanie jak ona.
I na tym skończyła się pogawędka, ponieważ do recepcji wszedł
Henry i wszyscy zajęli się obowiązkami.
Po wyjściu obu recepcjonistek i Henry’ego Lindsay zamierzała
iść do siebie, gdy nieoczekiwanie odezwał się Aidan.
– To było miłe – stwierdził.
– Co? – spytała z ręką na poręczy schodów.
– To, że wzięłaś stronę Gwynneth.
– Wyraziłam tylko własne zdanie.
– Wiem, ale Bronwen zawsze ją tłamsi. Twoje wsparcie
musiało podbudować poczucie wartości Gwynneth.
– Nie lubię, kiedy ktoś wyżywa się na innych.
– Bronwen może nawet nie zdaje sobie sprawy, że to robi.
Gnębienie Gwynneth chyba weszło jej w krew.
– Bronwen chyba nie jest specjalnie szczęśliwą osobą.
– Możliwe. – Aidan wzruszył ramionami. – Nic mi o tym nie
wiadomo. – Postawił kołnierz przeciwdeszczowej kurtki, ponieważ
padało, i szybkim krokiem ruszył na parking.
Lindsay zamknęła od środka drzwi i poszła na górę. A później,
przygotowując kolację, przypomniała sobie słowa Aidana.
Niezmiernie rzadko wyrażał uznanie, ona zaś wcale nie była
pewna, czy komentarz faktu, że poparła Gwynneth, można uznać
aż za pochwałę. Ale najważniejsze wydawało się coś innego:
Aidan wreszcie zauważył, że Gwynneth nie ma tutaj łatwego
życia.
Lindsay od niedawna jeździła wynajętym przez poradnię
dżipem z napędem na cztery koła. Początkowo sądziła, że będzie
tęsknić za swoim sportowym autkiem, lecz wkrótce polubiła
większy pojazd, który rzeczywiście dużo lepiej nadawał się do
jazdy po miejscowych drogach.
W dni wolne od pracy zwiedzała okolicę, podziwiając wspaniałe
widoki. Zapuszczała się coraz dalej, na przykład przez przełęcz
Llanberis aż do Caenarvon oraz do Conway i Rhyl. Raz nawet
przejechała przez most w Menaii na wyspę Anglesea. Surowe
piękno krajobrazu z jego wysokimi górami, szumiącymi
wodospadami, wąskimi przełęczami i zalesionymi dolinami
działało na nią jak antidotum neutralizujące ból po stracie Andrew.
Myślała o nim coraz rzadziej, a po pewnym czasie – prawie wcale.
Pod koniec pierwszego miesiąca jej pobytu w Tregadfan
rozpoczął się wiosenny najazd turystów. Przyjeżdżali
najróżniejszymi środkami lokomocji – samochodami osobowymi i
mieszkalnymi, motocyklami, a nawet rowerami. Chodzili na piesze
wycieczki i uprawiali wspinaczkę. A ci, którzy odnieśli kontuzję,
trafiali do poradni, zasilając szeregi pacjentów Lindsay.
Przyjmowała ich już samodzielnie, choć codziennie musiała
składać raport Aidanowi, z nim też nadal jeździła na wizyty
domowe. Wiedziała jednak, że szybkimi krokami nadchodzi dzień,
w którym będzie mieć własną listę pacjentów.
Po jednym z przedpołudniowych dyżurów do jej gabinetu
przyszedł Aidan. Zdziwiła się, ponieważ o tej porze to ona zawsze
szła złożyć mu sprawozdanie.
– Jak było? – spytał.
– W normie. – Przerzuciła leżące na biurku karty przyjezdnych.
– Prawie same proste przypadki. Dziecko z bólem ucha, inne,
pogryzione przez komary. Mężczyzna z poważnie skręconą
kostką. Kobieta, która zapomniała zabrać z domu niezbędne leki...
– O co prosiła? – Aidan podszedł do balkonowych drzwi i
błądził wzrokiem po wnętrzu oranżerii.
– O nifedipin na obniżenie ciśnienia, ranitidin na niestrawność i
ibuprofen na bóle reumatyczne. Zmierzyłam ciśnienie, spytałam o
charakter niestrawności oraz o okres przyjmowania ibuprofenu.
– Sądzisz, że coś łączy te dwie dolegliwości?
– Raczej nie. Wiem, że niesteroidowe leki przeciwzapalne
podawane cierpiącym na reumatyzm mogą spowodować
krwawienie w obrębie żołądka i ból brzucha, ale u tej pacjentki
wystąpiła kwasota soku żołądkowego, zapewne jako skutek
pewnych składników pożywienia. Kobieta przyznała, że na urlopie
jada zupełnie inne rzeczy niż w domu. Poprzednio lekarz domowy
przepisał jej raniudin.
– Czyli wszystko w porządku, ale zawsze trzeba zachować
czujność, bo niektórzy turyści usiłują wyłudzić recepty na różne
specyfiki. Pamiętam pewnego mężczyznę, który jeździł od
przychodni do przychodni i mówił, że zostawił w domu diazepam.
Zebrał już sporą ilość leku, lecz jedna z farmaceutek na szczęście
zaczęła coś podejrzewać i nas zaalarmowała. – Aidan umilkł na
chwilę. – Jakieś inne przypadki?
– Niemowlę z ostrą kolką, dwie osoby uskarżające się na
poważną biegunkę i wymioty oraz dziewczynka z drzazgą wbitą
głęboko w stopę. Usunęłam drzazgę, dałam zastrzyk
przeciwtężcowy i posłałam dzieciaka do Judith na opatrunek.
– A ci ludzie z biegunką i wymiotami są z kempingu?
– Nie jestem pewna. Chwileczkę. – Lindsay przejrzała karty. –
Tak.
– To rodzina?
– Tak, babcia i jedno z wnucząt.
– To by sugerowało, że zjedli coś u siebie. Oby tak było, bo
inaczej trzeba się spodziewać epidemii, a weekend za pasem.
Słuchaj, wiem, że masz dzisiaj wolne popołudnie, lecz może
chciałabyś pojechać ze mną do pacjentów na farmie w rejonie
Capel Curig?
– Oczywiście.
– Mieszkająca tam rodzina ostatnio boryka się z problemami.
Matka jest w czwartej ciąży, ojciec niedawno miał wypadek, kiedy
posługiwał się jakimś niebezpiecznym rolniczym sprzętem, a
jedno z dzieci zmaga się z astmą i egzemą. Obiecałem wpaść i
zbadać ich wszystkich.
Wyjechali dopiero późnym popołudniem, lecz czerwcowe
słońce nadal przyjemnie grzało. Lindsay usadowiła się na
przednim siedzeniu landrovera, a psy Aidana zaskomlały radośnie
na powitanie. Już do nich przywykła, a nawet je polubiła –
najwyraźniej z wzajemnością.
Lindsay opuściła szybę i wygodnie oparła łokieć. Od przyjazdu
do Tregadfan zdążyła złapać na nosie trochę piegów, które stały
się bardziej widoczne, gdy zbladła złocista opalenizna uzyskana
wcześniej, podczas krótkiego urlopu nad Morzem Śródziemnym.
Już dawno przestała nosić swoje eleganckie kostiumy i jedwabne
bluzeczki. Bardziej praktyczne okazały się stroje kupione tutaj.
Dzisiaj miała na sobie biało-niebieską kraciastą koszulę z
podwiniętymi do łokcia rękawami, wpuszczoną w bawełniane
kremowe spodnie ze skórzanym paskiem. Włosów niczym nie
związała, więc pęd powietrza zwiał je do tyłu, ona zaś przymknęła
powieki i pozwoliła swoim myślom odpłynąć nie wiadomo gdzie.
– Obudziłem cię?
– Słucham? – Otworzyła oczy i spojrzała na Aidana.
– Pytałem, czy cię zbudziłem.
– Nie spałam.
– Akurat – odparł ze śmiechem. – Chociaż... może się do mnie
nie odzywasz?
– Czemu tak sądzisz?
– Bo od pięciu minut do ciebie mówię, a ty nie reagujesz.
– Chyba rzeczywiście trochę się zdrzemnęłam.
– Miło wiedzieć, że się odprężyłaś. A może zanadto gonimy cię
do roboty i padasz na nos ze zmęczenia?
– Skądże – zaprzeczyła pośpiesznie. – Chyba to czyste,
górskie powietrze działa tak relaksujące – Cieszę się. Po
przyjeździe sprawiałaś wrażenie strasznie spiętej.
– To zrozumiałe. Przecież nic nie wyglądało tak, jak się
spodziewałam.
– Fakt – przyznał i spojrzał na nią z ukosa. – Ale coś mnie
intryguje.
– Co? – spytała czujnie.
– Parę miesięcy temu Henry wspomniał, że chyba nie
przyjedziesz do nas na praktykę. A po pewnym czasie jednak
postanowiłaś się zjawić. Jestem ciekaw, co skłoniło cię do zmiany
planów.
Uznała, że nie odpowie. To przecież nie jego sprawa. Nie musi
podawać mu szczegółów ze swojego życia osobistego. Chociaż...
dlaczego nie? Tamto już należało do przeszłości. Przestało się
Uczyć.
– Byłam z kimś związana, ale to się rozpadło.
– Hm... Przyszło mi do głowy coś takiego. Chcesz o tym
pogadać?
– Nie – odparła stanowczo. – Wykluczone.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Miał na imię Andrew. Był adwokatem i poznaliśmy się u
przyjaciół.
Zjechali na pobocze, gdzie oprócz nich błąkały się dwie owce.
Po skalnej ścianie szemrzącymi kaskadami spływała źródlana
woda, a kręta droga nieco dalej wcinała się w głęboką dolinę
między zboczami zalesionych wzgórz. Mimo postanowienia, aby
nic nie mówić, Lindsay nagle zapragnęła się zwierzyć.
– Początkowo wszystko wyglądało bajkowo. Umawialiśmy się
na randki, coraz lepiej się poznawaliśmy i było nam cudownie. Co
prawda raz zobaczyłam go w restauracji z piękną dziewczyną,
lecz za namową przyjaciółki zbagatelizowałam ten incydent. Po
pewnym czasie Andrew wprowadził się do mnie i nic nie mąciło
naszego szczęścia. Oczywiście rozmawialiśmy o założeniu
rodziny, lecz uznaliśmy, że trochę z tym poczekamy.
– Jak skończyła się ta idylla? Coś się stało, czy po prostu
oddaliliście się od siebie? Może zdałaś sobie sprawę, że ten
związek to błąd?
– Nie, rzeczywiście coś się stało. Na dyżurze w szpitalu
przypadkiem podsłuchałam pewną rozmowę. Pacjentka
opowiadała znajomej pielęgniarce o swoim nowym chłopaku.
Nadstawiłam uszu, gdy padła nazwa kancelarii adwokackiej, w
której pracował Andrew. Potem usłyszałam tyle różnych
szczegółów, że nie miałam żadnych wątpliwości, o kim mowa.
Andrew mnie zdradzał, a tego nie mogłam zignorować. On
początkowo wszystkiemu zaprzeczał, ale wiedziałam, że kłamie.
Kazałam mu natychmiast się wyprowadzić – dokończyła i ku
swojej rozpaczy zalała się łzami.
– I w tej sytuacji postanowiłaś przyjechać tutaj? Skinęła głową i
wierzchem dłoni otarła mokre policzki.
– Uznałam, że najlepiej wrócić do pierwotnego planu. Aidan w
milczeniu przykrył jej dłoń swoją. Gdyby się tego spodziewała,
prawdopodobnie cofnęłaby rękę. Ale tego nie zrobiła, kompletnie
zaskoczona jego gestem. I zaraz poczuła ciepło dające poczucie
bezpieczeństwa.
– Już przebolałaś to rozstanie?
– Nie od razu – przyznała z wolna. – Dlatego po przyjeździe
tutaj byłam taka... drażliwa.
– A obecnie? – Cofnął rękę i odwrócił się, aby spojrzeć Lindsay
w twarz. – Jak oceniasz stan swoich uczuć?
– Chyba... jestem na dobrej drodze, żeby definitywnie zostawić
tamten romans za sobą – przyznała z wahaniem, patrząc w
niebieskie oczy, które wpatrywały się w nią uważnie.
– Wydajesz się zdumiona. – Po wargach Aidana przemknął
cień uśmiechu.
– Bo rzeczywiście się dziwię. Jeszcze nie tak dawno sądziłam,
że nigdy nie pogodzę się z utratą Andrew. Zdrada ukochanej
osoby jest taka bolesna... Ale muszę przyznać, że pobyt w
Tregadfan wyszedł mi na dobre. Inne miejsce oraz inne obowiązki
sprawiły, że prawie nie wracam myślami do dawnego życia w
Londynie, nie mówiąc o Andrew. Wiem, że trudno zrozumieć, co
czuje człowiek zdradzony... w pełni pojmie to tylko ktoś mający
podobne doświadczenia.
– Chyba rozumiem cię lepiej, niż ci się zdaje.
– Sugerujesz, że też spotkało cię coś takiego?
– Możliwe. – Aidan lekko wzruszył ramionami. – Ale wystarczy
jedna porcja zwierzeń na jeden dzień. Poza tym musimy ruszać w
drogę.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i po chwili jechali w kierunku
doliny. Ostre promienie słońca gdzieniegdzie przebijały się przez
ciemne korony rozłożystych sosen, oświetlając jaśniejszą zieleń
klonów i jesionów oraz kępy seledynowych paproci.
Oboje milczeli, lecz tym razem cisza była kojąca. Lindsay
skonstatowała, że czuje ulgę, podzieliwszy się z Aidanem historią
swojego nieudanego romansu. Aidan okazał się dobrym
słuchaczem, a jeśli rzeczywiście miał za sobą podobne przeżycia,
to wiedział, jak smakuje cierpienie.
Farma znajdowała się u podnóża rozległego wzniesienia i z
daleka sprawiała wrażenie opuszczonej. Na pastwiskach pasło się
mnóstwo owiec, lecz zabudowania wyglądały nędznie. Za domem
suszyło się rozwieszone na sznurze pranie, lekko falując na
wietrze, a zza rogu wysypało się stadko gęsi, które wypełniły
ogłuszającym gęganiem całe podwórko.
– Fascynujące stworzenia – stwierdziła Lindsay, wysiadając z
landrovera.
– Ale strasznie hałaśliwe. – Aidan wymownie się skrzywił. –
Cześć, Rufus – przywitał nastolatka, który wyłonił się ze stodoły. –
Gdzie mama?
– W domu.
– Dzięki. – Aidan wraz z Lindsay ruszył do wejścia i zapukał.
Po długiej chwili drzwi otworzyła dziewczynka z ciemnymi,
potarganymi loczkami, odziana w sporo za dużą, brudną,
kraciastą sukieneczkę. Buzię i rączki dziecka pokrywały czerwone
grudki wysiękowe typowe dla egzemy.
– Mamo! – zawołała mała. – Pan doktor.
– Poproś, żeby wszedł, głuptasku. – Z sąsiedniego
pomieszczenia wyszła blada, bardzo zmęczona kobieta w
zaawansowanej ciąży. – Dzień dobry, doktorze. Proszę dalej.
Niech pan wybaczy Evie i nie zwraca uwagi na bałagan.
– Nie przyszliśmy oglądać twojego bałaganu, Clarrie –
zapewnił Aidan, gdy weszli do saloniku, gdzie trudno było znaleźć
wolne miejsce. – Interesujesz nas ty i Dai. A to jest doktor
Henderson. – Zerknął przez ramię na Lindsay. – Pracuje u nas.
– Miło mi panią poznać. – Clarrie uśmiechnęła się blado. – O,
już jest Dai.
Do pokoju przykuśtykał o kulach jej mąż. Miał około
czterdziestu lat, lecz wyglądał na dziesięć więcej. Powitał Aidana
skinieniem głowy i z zaciekawieniem spojrzał na Lindsay.
– Jak leci, Dai? – Aidan zrobił na stole trochę miejsca i postawił
torbę.
– Cholernie powoli. Muszę jak najszybciej wziąć się do roboty,
bo farma popadnie w ruinę. Ted sam nie daje rady, a Rufus jest
całkiem do niczego.
– To jeszcze dzieciak – zaprotestowała Clarrie. – A ja wkrótce
będę ci pomagać.
– Jak noga? – spytał Aidan.
– Boli. Ten cholerny gwóźdź chyba bardziej szkodzi niż
pomaga.
– Popatrzymy. Lindsay, mogłabyś w tym czasie zbadać
Clarrie? Oto jej karta.
– Już się robi. – Lindsay ucieszyła się, że dano jej jakieś
zajęcie, bo w tym domku już zaczynała odczuwać klaustrofobię. –
Może pójdziemy do sypialni? – zaproponowała z nadzieją w
głosie, patrząc na Clarrie.
– Jak pani chce, ale tam też jest bałagan. – Kobieta wyszła do
holu i ruszyła stromymi schodami na górę. – Pani na dobre w
Tregadfan?
– Och, nie, tylko na rok. Potem wracam do domu.
– Czyli dokąd? – Clarrie otworzyła drzwi sypialni i przepuściła
Lindsay.
– Do Londynu.
– Miastowa dziewczyna? – Clarrie uśmiechnęła się blado. –
Trochę tu inaczej niż w stolicy, prawda?
– Trochę – ze śmiechem przyznała Lindsay. – Zna pani
Londyn?
– Byłam tam kiedyś na wakacjach... w innym życiu. – Po twarzy
Clarrie przemknął cień uśmiechu. – Jako uczennica pracowałam
w lecie na kempingu w Tregadfan. Tam zaprzyjaźniłam się z
pewnym chłopakiem. Jego rodzice zaprosili mnie na parę tygodni.
Mieszkali w Londynie, a właściwie w Peckham.
– Rozumiem, że było to, zanim poznała pani Daia? – Lindsay
otworzyła torbę, a Clarrie usiadła na łóżku i z wyraźną ulgą oparła
plecy o poduszki.
– Tak jakby. Chociaż Daia znałam prawie od zawsze.
Wychowaliśmy się razem. – Clarrie wzruszyła ramionami, lecz nie
dodała, co stało się z chłopakiem z Peckham.
– Który to tydzień? – Lindsay zerknęła w notatki.
– Trzydziesty siódmy. Już nie mogę doczekać się końca. Ta
ciąża męczy mnie dużo bardziej niż trzy poprzednie razem wzięte.
– To zrozumiałe. Teraz ma pani pod opieką trójkę dzieci, a
problemów też chyba nie brakuje.
– Żeby pani wiedziała. – Clarrie skrzywiła się wymownie. –
Czasem mi się wydaje, że Dai jest gorszy niż dzieciaki. Od
wypadku zachowuje się jak zwierzę w klatce. Można by pomyśleć,
że to wszystko moja wina. A stos rachunków rośnie. Nasza
sytuacja była trudna już przedtem, ale teraz... – Clarrie bezradnie
rozłożyła ręce. – Boję się, że przyjdzie nam sprzedać farmę. Tylko
co potem?
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. A na razie
najważniejsza jest pani i dziecko. Będzie pani rodzić w szpitalu?
– W domu, tak jak poprzednio.
– Może przydałby się pani taki pobyt w szpitalu, nawet krótki.
Trochę by pani odsapnęła.
– Nie, zostanę tutaj. Przyjedzie położna, a potem przez parę
dni będzie u nas moja siostra, o ile nie pokłóci się z Daiem.
– Sprawdzę teraz ciśnienie i tętno dziecka. – Lindsay usiadła
na brzegu łóżka i założyła opaskę ciśnieniomierza na ramię
Clarrie. – Jest nieco podwyższone – stwierdziła, odczytawszy
wynik. – Musi pani jak najwięcej odpoczywać. Wiem, łatwo
powiedzieć – dodała, gdy Clarrie kpiąco prychnęła. – Ale proszę
chociaż spróbować. Mam porozmawiać o tym z mężem?
– Jeśli pani chce... Ale to i tak nic nie da. – Clarrie oparła się na
łokciach i patrzyła na badającą ją Lindsay. – Wszystko w
porządku? – spytała z nutą niepokoju w głosie.
– Tak – zapewniła Lindsay. – Tętno jest silne i miarowe. Co by
pani wołała, chłopca czy dziewczynkę?
– Mnie tam bez różnicy. – Clarrie poprawiła odzież i podniosła
się. – Chociaż z dziewczynką byłoby po równo.
– Czyli jest Rufus, Evie i... ?
– Jared. Ma dwanaście lat, Rufas skończył szesnaście, a Evie
sześć. Myślałam, że na tym będzie koniec – z żalem w głosie
przyznała Clarrie. – Jak widać, człowiek może się mylić, prawda?
– Evie cierpi ma astmę i egzemę? – Lindsay schowała do torby
stetoskop i aparat do pomiaru ciśnienia.
– Tak, i objawy się nasiliły. – Clarrie wstała i natychmiast znów
opadła na pościel. – Och! – jęknęła. – Zakręciło mi się w głowie.
Chyba za szybko się podniosłam.
– Proszę chwilkę poleżeć.
– O czym to mówiłyśmy? Aha, o Evie. Ostatnio strasznie
kaszle. Kłopot w tym, że zajmuje się zwierzakami i jej egzema
wtedy nawraca.
– Doktor Lennox na pewno zajmie się Evie. Albo ja to zrobię,
gdyby jeszcze badał pani męża.
– Miły człowiek z tego doktora Lennoxa. – Clarrie podniosła się
z łóżka, lecz tym razem bardzo ostrożnie. – Dawniej przychodził
stary doktor Meredith, ale był strasznie pyskaty. On i Dai często
skakali sobie do oczu. Doktor Lennox jest inny.
– Sądzę, że w razie potrzeby umie obstawać przy swoim
zdaniu.
– Och, nie wątpię. A czemu pani z nim jeździ?
– Odbywam praktykę pod jego opieką. Ale proszę się nie
obawiać, jestem wykwalifikowaną lekarką, tylko muszę poznać
metody działania lekarza rodzinnego, żeby nim zostać.
– Więc spędzacie razem dużo czasu.
– To prawda. Właściwie można powiedzieć, że jestem cieniem
doktora Lennoxa – ze śmiechem oświadczyła Lindsay.
– A co na to Bronwen?
– Znają pani?
– Jest sąsiadką mojej siostry.
– No tak, już zapomniałam, że tu wszyscy się znają.
– I to jak! Siostra opowiedziała mi o Bronwen i doktorze
Lennoksie.
– Coś ich łączy? – Lindsay zmartwiała. Czyżby jej początkowe
przypuszczenia okazały się trafne?
– Chyba tylko pobożne życzenia Bronwen. Rzeczywiście
jedynie tyle? – zastanawiała się Lindsay, idąc za Clarrie na dół. A
jeśli Aidan i jego recepcjonistka naprawdę mają romans? Aidan
wspomniał, że kiedyś ktoś go zawiódł, lecz raczej nie chodziło o
Bronwen, skoro pragnęła go zdobyć. Może wiedziała o jego
miłosnym zawodzie i oferowała Aidanowi ramię, na którym mógłby
się wypłakać, a w cichości ducha liczyła na więcej niż przyjaźń.
Najlepiej w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy. Plotkarze
potrafią wymyślić Bóg wie co, zaś prywatne życie Aidana Lennoxa
to wyłącznie jego sprawa.
– Zamierzam zmienić dawkę leku w inhalatorze Evie – oznajmił
Aidan, gdy Lindsay i Clarrie wróciły do saloniku. – Przepiszę też
silniej działający krem na egzemę. Jeśli to nie pomoże, pomyślimy
o kolejnej kuracji steroidami. Evie nie myje się zwykłym mydłem,
prawda?
– Nie, przestrzegamy wszystkich zaleceń – zapewniła Clarrie. –
Chyba tylko kontakt ze zwierzętami mógł spowodować taką
reakcję.
– Powinnaś na razie trzymać się od nich z daleka, Evie – rzekł
łagodnie Aidan, a dziewczynka spuściła główkę, po czym ukryła
buzię w fałdach matczynej spódnicy. – Wiem, że na farmie to
trudne, zwłaszcza że uwielbiasz zwierzaki.
– Aidan spojrzał na Lindsay. – Wszystko w porządku?
Domyśliła się, że pytał o ciążę Clarrie, i twierdząco skinęła
głową.
– W takim razie chyba już pójdziemy. Załatwię ci fizykoterapię,
Dai, i podam terminy.
Dai tylko chrząknął. Clarrie odprowadziła ich do drzwi.
– Dziękuję wam obojgu.
– Będzie pani mogła zrealizować recepty? – troskliwie spytała
Lindsay.
– Tak, Ted, który u nas pracuje, weźmie je do apteki, kiedy
będzie jechał do Betwsycoed po nawozy.
– Dbaj o siebie, Clarrie.
– I koniecznie proszę się nie przemęczać – dodała Lindsay.
Zanim wyjechali na drogę, spojrzała przez ramię na podwórze.
Clarrie wraz z córeczką nadal stała na progu, odprowadzając ich
wzrokiem, a zza domu znów wytoczyło się stadko gęsi. Trzepotały
skrzydłami i gęgały jak szalone, najwyraźniej zirytowane
warkotem silnika samochodu.
– Inny świat – mruknęła Lindsay. – Niesamowite, że tyle ludzi
spędza całe życie na takich odległych farmach, zajmując się tylko
hodowlą owiec.
– Większość tych farmerów jest zadowolona z takiej
egzystencji. Czasem jakiś syn wyjedzie do pomaturalnej szkoły,
najczęściej rolniczej, a potem zazwyczaj wraca tutaj, żeby zająć
się rodzinną gospodarką.
– A dziewczęta?
– Prawie wszystkie wychodzą za mąż za miejscowych
farmerów, chłopaków, których znały od dziecka.
– Jak Clanie.
– Właśnie.
– Nie sprawiają wrażenia szczęśliwych.
– Cóż, od pewnego czasu ściga ich pech. Nie dość, że
hodowla i uprawa roli stają się coraz mniej opłacalne, to na
dodatek Dai miał wypadek i nie może pracować. Są w trudnej
sytuacji. A jak tam Clarrie?
– Ma trochę podwyższone ciśnienie, opuchnięte kostki i jest
strasznie przemęczona, ale tętno dziecka w normie. Uważasz, że
powinna rodzić w domu?
– Wolałbym zabrać ją do szpitala, ale ona się nie zgadza.
– Nie można by pogadać z tą położną?
– Owszem, ale ona z pewnością będzie po stronie Clarrie.
Tutejsze kobiety szczycą się rodzeniem w domu. Chyba można to
uznać za zjawisko socjologiczne.
– Jak Dai będzie jeździł na fizykoterapię?
– Bóg raczy wiedzieć. Ted mógłby go wozić ciężarówką, ale
wątpię, czy znajdzie czas. Biedak i tak ma huk roboty.
Przypuszczam, że Dai odpuści te zabiegi.
– A ten chłopak, Rufus, nie powinien chodzić do szkoły?
– Chyba tak, ale przestał po świętach wielkanocnych, kiedy
skończył szesnaście lat, i pomaga Tedowi.
– Ciężko im.
– Już ci to mówiłem. Problem w tym, że mają niewielkie szanse
na poprawę swojego bytu.
– Ale kiedy Clanie już urodzi i Dai odzyska formę... – Lindsay
urwała, zauważywszy minę Aidana. – Jego stan się poprawi,
prawda? – spytała.
– Mam taką nadzieję, ale minie dużo czasu, zanim jego noga
całkiem się zrośnie, a jest jeszcze uszkodzone ścięgno w prawym
ramieniu. Muszę przyznać, że czasem wątpię, czy Dai
kiedykolwiek będzie w stanie znów pracować na farmie.
– Więc co ich czeka?
– Prawdopodobnie sprzedaż gospodarstwa, ale w dzisiejszych
czasach niewiele za nie dostaną. A co gorsza, Dai jest do niego
strasznie przywiązany. Przechodziło z ojca na syna i Dai uważa
za swój obowiązek przekazać je Rufusowi. Gdy kiedyś
wspomniałem o ewentualnej sprzedaży, Dai omal nie skręcił mi
karku. To strasznie dumny facet.
Gdy dojechali do Tregadfan, słońce już zachodziło i góry
pogrążały się w mglistym mroku. Lindsay kompletnie zapomniała
o tym, że zrezygnowała z wolnego popołudnia, aby towarzyszyć
Aidanowi. Była zadowolona, ponieważ spędziła je w wartościowy
sposób – nie tylko poznała kolejnych ludzi, wśród których miała
pracować, lecz także przełamała lody w stosunkach z Aidanem.
Intuicyjnie czuła, że od dzisiaj oboje będą lepiej się rozumieć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Dam panu lomotil na biegunkę i maxolon na mdłości. – W
namiocie było tak ciasno, że Lindsay musiała przyklęknąć, aby
wypisać receptę. – Na razie proszę pić tylko wodę butelkowaną i
jeść sucharki – poleciła leżącemu w śpiworze blademu
młodzieńcowi.
– Kiedy będzie mógł się wspinać? – spytał zaniepokojony
kolega chorego. – Mamy tyle tras.
– Nie sądzę, żeby ten biedak miał ochotę wdrapywać się na
górki. Przez kilka dni powinien być na diecie i wypoczywać. Niech
bierze to, żeby nie opadł z sił. – Lindsay wręczyła chłopakowi kilka
małych torebeczek.
– Co to takiego?
– Glukozowy preparat uzupełniający niedobór płynów w
organizmie. Działa również wzmacniająco. Niezbędny w
przypadku takich dolegliwości żołądkowych.
– Dziękujemy za przyjście, pani doktor. On nie miał siły się
ruszyć.
– To zrozumiałe. Proszę o niego dbać. – Lindsay uniosła klapę
namiotu i wygramoliła się na zewnątrz. Po raz pierwszy załatwiała
wizyty domowe samodzielnie.
– Dasz sobie radę? – spytał Henry, gdy wczoraj powiedziała
mu, co ją czeka.
– Chyba tak.
– Już dobrze zna topografię terenu, a w razie czego zawsze
może wezwać nas przez telefon – dodał Aidan.
– Niby racja – zgodził się Henry. – Chociaż... nie jestem
pewien, czy ja będę osiągalny. Aż boję się mówić o tym na głos,
ale Megan ostatnio miewa się lepiej, więc pomyślałem, że zabiorę
ją w niedzielę na małą wycieczkę.
– Wspaniały pomysł – pochwaliła Lindsay.
– Zmiana otoczenia może zdziałać cuda – przyznał Aidan. –
Ale musisz pamiętać, że w przypadku zapalenia mózgu i rdzenia
poprawa samopoczucia nie trwa długo.
– Cóż, wiem... – Henry westchnął ciężko. – Tym bardziej trzeba
chwytać każdą chwilę.
Wyjeżdżając z kempingu, Lindsay gorąco pragnęła, aby żona
Henry’ego poczuła się lepiej. Przejażdżka po okolicy w taki piękny
dzień na pewno sprawiłaby Megan wielką przyjemność.
Lindsay z uśmiechem przesunęła wzrokiem po zielonych
wzgórzach. Na razie radziła sobie całkiem dobrze. Już zdążyła
stwierdzić zapalenie wyrostka robaczkowego u dziecka i wezwała
karetkę, aby zabrano je do szpitala. Potem odwiedziła dwóch
pacjentów w podeszłym wieku: jeden chorował na nieuleczalnego
raka i czekał na pielęgniarkę, która miała zrobić mu zastrzyk z
morfiny, zaś drugi cierpiał na chroniczne schorzenie dróg
oddechowych i potrzebował tlenu.
Wracając do wsi, Lindsay pod wpływem impulsu postanowiła
zajrzeć do Douglasa i Milły. Zaparkowała dżipa od frontu,
otworzyła furtkę i szła między zadbanymi klombami. Przy samej
ścieżce rosły na nich dorodne, różnokolorowe bratki i prymulki, a
wzdłuż płotu oddzielającego podwórze od sąsiedniej posesji
bujnie kwitły fioletowe ostróżki i różowe malwy. Lindsay
zadzwoniła i stojąc przed drzwiami, obserwowała pszczołę
kołującą nad donicą z nagietkami. Nieco dalej, na kamiennym
chodniczku prowadzącym na tyły domu, drozd usiłował rozbić
skorupę ślimaka.
Była pełna podziwu dla wytrwałości ptaka i dopiero po dłuższej
chwili skonstatowała, że nikt nie otwiera, a z wnętrza nie
dochodzą żadne dźwięki. Jeszcze raz nacisnęła przycisk
dzwonka, po czym obeszła dom i stwierdziła, że kuchenne drzwi
są otwarte. Widocznie Milly wyszła do ogrodu i nie zorientowała
się, że ktoś przyszedł.
Ale Lindsay nigdzie jej nie zauważyła, więc zastukała w drzwi i
zawołała gospodarzy, lecz nikt się nie pojawił ani nie odezwał,
tylko w głębi mieszkania rozległo się głuche dudnienie.
– Milly? Jest pani tam?
Stukanie powtórzyło się, tym razem głośniejsze i jakby naglące.
Pełna złych przeczuć Lindsay z wahaniem weszła do wnętrza. Jej
obawy potwierdziły się, gdy przeszła przez małą, idealnie czystą
kuchnię i spróbowała otworzyć drzwi do saloniku. Zdołała tylko
trocheje uchylić, ponieważ coś je blokowało. Wybiegła więc na
zewnątrz i osłaniając z boku oczy, zajrzała do pokoju przez okno.
Milly leżała na podłodze tuż przy drzwiach, a Douglas siedział
w fotelu i swoim balkonikiem uderzał w podłogę. Najwyraźniej
usiłował w ten sposób wezwać pomoc.
Lindsay głośno zabębniła w szybę, a staruszek powolutku
odwrócił głowę. Nie ulegało wątpliwości, że jest dzisiaj bardzo
słaby i nie zdoła wstać, aby otworzyć okno. Lindsay przez
moment miała ochotę zadzwonić po Aidana, lecz zaraz porzuciła
ten pomysł. To ona ma dzisiaj dyżur, więc powinna samodzielnie
ocenić sytuację i rozwiązać problem.
Pospiesznie wezwała pogotowie, wyszarpnęła z ziemi jeden z
potłuczonych kafelków, którymi był obłożony skraj klombu, i
stłukła szybkę sąsiadującą z okienną klamką.
Trzask pękającego szkła zabrzmiał w ciszy spokojnego
niedzielnego przedpołudnia przeraźliwie głośno. Lindsay właśnie
wsunęła w otwór dłoń, gdy nagle usłyszała za sobą czyjś gniewny
okrzyk.
– Co się tu dzieje?!
Odwróciła się i ku swemu zdumieniu ujrzała wyglądającego zza
płotu, rozgniewanego Hew Griffithsa.
– O, Hew... to znaczy, panie Griffiths, tak się cieszę, że pana
widzę. Mieszka pan tutaj?
– Jasne, że tak, i chcę wiedzieć, co pani tu, u diabła, wyprawia!
– Chwileczkę. – Lindsay wreszcie otworzyła okno. Teraz
musiała tylko wdrapać się na parapet i wejść do środka. – Milly
zemdlała.
– Nie lepiej wejść przez drzwi?
– Nie można ich otworzyć, bo Milly leży w saloniku i je blokuje.
– Gramoląc się przez okno, Lindsay była zadowolona, że ma na
sobie drelichowe spodnie, a nie wytworny kostiumik z butiku w
Kensington.
– A co z Douglasem?
– Jest w domu. Mógłby pan podejść od frontu? Przesunę Milly i
otworzę drzwi.
Mrucząc pod nosem, Hew zniknął za płotem, a Lindsay
zeskoczyła na podłogę.
– Tam... M... milly... – wyjąkał Douglas.
– Wiem. – Lindsay lekko ścisnęła go za ramię i pospieszyła do
Milly. Kobieta była półprzytomna, bełkotała coś niezrozumiale, z
kącika wykrzywionych ust spływała strużka śliny, a lewa ręka
zwisała bezwładnie. – Milly, to ja, doktor Henderson. – Lindsay
kucnęła obok staruszki i sprawdziła jej puls. – Spróbuję ułożyć
panią trochę wygodniej. – Delikatnie odsunęła kobietę od drzwi i
włożyła jej pod głowę dwie poduszki z kanapy. Milly chyba
przygotowywała niedzielny lunch, gdy poczuła się źle, ponieważ
była w fartuchu. A niedawno przyniosła mężowi kawę, która wraz
z talerzem ciasteczek nadal stała na małym stoliku obok fotela.
Milly znów spróbowała coś powiedzieć i sprawiała wrażenie
rozstrojonej, toteż Lindsay uklękła i wzięła ją za rękę.
– Proszę się o nic nie martwić, Milly. Wyjdzie pani z tego. A
Douglasem wszystko w porządku – zapewniła uspokajającym
tonem. – To pan, Hew? – zawołała, gdy ktoś poruszył klamką. –
Proszę wejść.
– Co się stało? – Hew objął zdumionym spojrzeniem scenkę w
saloniku.
– Milly miała udar. Zaraz przyjedzie pogotowie. Mógłby pan
przynieść z sypialni jakiś koc?
Hew poszedł na górę, a Lindsay wyjęła z torby stetoskop i
ciśnieniomierz. Osłuchała serce pacjentki i właśnie zakładała na
jej ramię opaskę aparatu, gdy wrócił Hew.
– Dzięki. – Wzięła od niego pled i okryła nim Milly. – Nie
powinna zmarznąć. Może zechciałby pan porozmawiać z
Douglasem? Spytać, czy czegoś nie potrzebuje?
– A pani co robi? – burknął Hew.
– Zmierzę jej ciśnienie.
– Ale ma przyjechać karetka?
– Tak. Milly musi pojechać do szpitala.
– A co z Douglasem? Sam nie da sobie rady.
– Wiem. Mają w tej okolicy jakąś rodzinę?
– Nie. Ich syn mieszka pod Oksfordem, a córka za granicą,
chyba w Kanadzie. A może w Nowej Zelandii? Gdzieś tam.
– W takim razie porozmawiam z siostrą oddziałową. Może ona
znajdzie jakieś rozwiązanie. – Lindsay wystukała numer
dyżurnego szpitala i naświetliła sytuację. Pielęgniarka uznała, że
trzeba przyjąć również Douglasa, a potem pracownik socjalny
zdecyduje, co dalej. – Lindsay wyłączyła komórkę, podeszła do
Douglasa i kucnęła przed nim. – Panie Morgan, Milly pojedzie do
szpitala – oznajmiła łagodnie. – A pan wraz z nią – dodała, gdy
staruszek zaczął się trząść.
– Wszystko dobrze, chłopie – zapewnił Hew. – Milly
wyzdrowieje.
Usłyszawszy imię żony, Douglas powoli się odwrócił i popatrzył
na nią, a Lindsay i Hew powędrowali wzrokiem za jego
spojrzeniem. Było oczywiste, że tej chwili Milly nie wygląda na
kogoś, kto szybko wyzdrowieje. Lindsay ujęła dłoń staruszka i
ścisnęła ją lekko, aby dodać mu otuchy.
– Pójdę na górę i zapakuję trochę niezbędnych rzeczy, dobrze?
Hew, posiedzi pan z nim? Zaraz wrócę.
Hew tylko skinął głową. Najwyraźniej był oszołomiony tym, co
się stało, i w ogóle nie przypominał tamtego gburowatego
osobnika, który przyszedł do poradni pierwszego dnia pracy
Lindsay.
Lindsay wyjęła z szafy podręczną torbę i spakowała piżamy,
kapcie oraz przybory toaletowe dla Douglasa i Milly. Przed
wyjściem rozejrzała się po pokoju, w którym panował równie
idealny porządek jak na dole. Wątpiła, czy państwo Morgan
jeszcze tu wrócą. Schodząc na dół, czuła, że ze wzruszenia
ściska ją w gardle, więc z zadowoleniem powitała sanitariuszy. W
skrócie opisała im stan Milly oraz wyjaśniła, dlaczego trzeba
zabrać również jej męża.
– Mamy wziąć oboje? – spytał Vincent, starszy z dwóch
pielęgniarzy. – Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy pacjenci będą
chcieli jechać ze swoją drugą połową. Pani jest tutaj nowa,
prawda? Zastępczyni czy praktykantka?
– Praktykantka. – Lindsay już zamierzała dodać, że jest
wykwalifikowaną lekarką i ma prawo skierować pacjenta do
szpitala, ale Vincent szeroko się uśmiechnął.
– Proszę nie robić takiej smutnej miny, kochana. Jasne, że go
weźmiemy. Prawda, Douglas?
– Och. – Lindsay odetchnęła z ulgą. – Znacie go?
– Czy go znamy? Jeszcze jak. Nieraz woziliśmy go do
przyszpitalnej poradni. – Sanitariusz kucnął przy Milly. – Witaj,
kochaniutka – powiedział lekkim tonem. – Co ty knujesz? Dobra,
nic nie mów. I tak wiem. Wkurzyłaś się, bo zawsze wszyscy
tańczą wokół Douga, prawda? Więc teraz twoja kolej. Mark i ja
położymy cię na noszach i zaniesiemy do karetki. Potem wrócimy
po Douga, żeby pojechał z nami. – Vincent spojrzał na Lindsay. –
Oddycha z trudem.
– Możecie podać jej tlen?
– Jasne. – Vincent założył staruszce maskę tlenową, a parę
minut później państwo Morgan już byli w karetce.
– Proszę nie martwić się tym oknem, pani doktor – powiedział
Hew, gdy po odjeździe ambulansu Lindsay z westchnieniem
wróciła do saloniku. – Wstawię szybkę, posprzątam szkło,
zamknę dom i wezmę klucze. Zaraz wróci z kościoła moja żona.
Pewnie będzie chciała odwiedzić Milly.
– Z odwiedzinami trzeba poczekać kilka dni. Milly musi dojść
do siebie.
– Nieźle ją strzeliło, prawda?
– Obawiam się, że tak. – Lindsay wzięła swoją torbę. – Cóż,
muszę już iść. Nadal jestem na dyżurze. Bardzo dziękuję panu za
pomoc, Hew.
– Nie ma o czym mówić. Dobrze, że mogłem się przydać.
Jesteśmy sąsiadami od wielu lat.
Hew odprowadził ją do drzwi i pomachał na pożegnanie.
Lindsay uśmiechnęła się do siebie. Hew Griffiths potraktował ją
dzisiaj zupełnie inaczej niż poprzednio. Czyżby mieszkańcy
zaczynali ją akceptować? Tak czy inaczej, była zadowolona z
impulsu, który kazał jej zajrzeć do Morganów. Gdyby lekarz
przyjechał później, Milly prawdopodobnie by zmarła.
Wiedziona kolejnym impulsem, Lindsay postanowiła wpaść do
Aidana. Wspomniał, że cały dzień będzie w domu i pomoże jej w
razie potrzeby. Nie potrzebowała jego pomocy ani nawet fachowej
rady, lecz nagle poczuła przemożną chęć zobaczenia go. Choćby
tylko dlatego, żeby mu opowiedzieć, jak sobie poradziła w
kryzysowej sytuacji.
Zaparkowała dżipa na poboczu drogi i szybko zbiegła po
schodach. Tym razem były suche, ona zaś miała na nogach
wygodne pantofle. Parsknęła śmiechem, przypomniawszy sobie
tamten deszczowy dzień, gdy chwiejnie schodziła na dół w swoich
wytwornych, czarnych lakierkach ze złotymi obcasami. Aidan
zasugerował, żeby sobie kupiła porządne buty, a potem się
pokłócili, gdy wróciła z kilkugodzinnych zakupów. Dzisiaj musiała
przyznać, że ona i Aidan rozumieją się dużo lepiej niż na początku
ich znajomości.
Jeszcze na schodach usłyszała jakiś łomot, a po chwili ujrzała
w głębi ogrodu Aidana. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek i
właśnie rąbał na pieńku drewno.
Nieco dalej leżały na ziemi oba psy i z pyskami opartymi na
przednich łapach obserwowały swego pana. Zobaczyły Lindsay,
lecz ją poznały i nie zaszczekały. Skipper na powitanie uniósł łeb,
a Jess energicznie zamerdał ogonem.
Lindsay przystanęła, aby nie przeszkadzać, gdy Aidan macha
siekierą. Za każdym razem, gdy ją unosił i szerokim łukiem
opuszczał na grubą kłodę, którą rąbał na mniejsze kawałki,
uwypuklały się mięśnie jego pleców i barków, wyraziście grając
pod cienką bawełną koszulki. Spod zwichrzonych, ciemnych
włosów spływały na czoło strużki potu. W tej chwili było w
wyglądzie Aidana coś surowego, niemal pierwotnego, co sprawiło,
że Lindsay ogarnęło pożądanie.
On zaś chyba wyczuł jej obecność, bo nagle się odwrócił, a gdy
ich oczy się spotkały, czas jakby się zatrzymał. Lindsay z
wrażenia zaparło dech, a jej serce na moment przestało bić – lub
tak jej się przynajmniej zdawało.
A potem Aidan się odezwał i po magicznej chwili pozostał
Lindsay tylko tępy ucisk gdzieś pod żebrami oraz pamięć o
słodkim i jednocześnie bolesnym doznaniu.
– Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Aidan spojrzał na psy.
– Ale czujne z was cerbery!
– Już mnie znają i nie szczekają na mój widok, tylko merdają
ogonami.
– Coś się stało? – Aidan chyba pomyślał, że nie przyszła tu bez
powodu.
– Tak, ale rozwiązałam ten problem.
– Właśnie miałem strzelić sobie colę. – Aidan otarł spocone
czoło. – Napijesz się? A potem mi wszystko opowiesz.
– Dobrze. – Usiłowała mówić lekkim tonem, ale z jakiegoś
niewiadomego powodu jej serce nadal wyprawiało dziwne harce.
Najpierw rzeczywiście się zatrzymało, a teraz z kolei łomotało jak
szalone.
– Masz przy sobie komórkę? – spytał Aidan, a gdy skinęła
głową, pomaszerował do domu.
Lindsay usiadła na odwróconej do góry dnem wielkiej, glinianej
donicy i popatrzyła na bujną roślinność ogrodu. Panował tu
cudowny spokój, a ciszę przerywało tylko cykanie świerszczy i
niekiedy szum silnika przejeżdżającego drogą pojazdu. Oparła
głowę o mur i wystawiła twarz do słońca, świadoma
nieoczekiwanego poczucia błogości. Pojawiło się po raz pierwszy
od dawna i samo w sobie wydawało się czymś zdumiewającym,
zważywszy na załamanie, jakie przeżyła.
Dlaczego teraz była taka zadowolona? Jakim cudem wkradło
się do jej duszy tyle radości, a ona nawet tego nie zauważyła?
Przecież to z pewnością nie ma nic wspólnego z Aidanem?
Otworzyła oczy i ujrzała go, idącego przez podwórze. Niósł
dwie pełne szklanki, a ona nagle stwierdziła, że przyczyna jej
cudownej euforii ma wiele wspólnego z Aidanem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wręczył jej szklankę i usiadł na niskim murku oddzielającym
podwórze od ogrodu. Jess nadstawił ucha i uniósł łeb, aby
sprawdzić, co się dzieje. Ale z panem wszystko było w porządku,
więc znów oparł pysk na łapach i zamknął oczy. Skipper od
dawna pochrapywał.
– Zdrówko. – Aidan uniósł szklankę.
– Zdrówko. – Lindsay wypiła mały łyk coli, zaś Aidan – wielki
haust.
– Ach – westchnął Aidan z zadowoleniem. – Tego
potrzebowałem.
– Dziwię się, że nie wziąłeś sobie piwa.
– Wolałem nie ryzykować, bo gdybyś potrzebowała pomocy, to
musiałbym wskoczyć za kółko. A właśnie... – Spojrzał na nią z
ukosa. – Chciałaś mi coś opowiedzieć?
– Nie uwierzysz, co się zdarzyło.
– Po latach praktyki chyba już nic mnie nie zdziwi.
– Więc co powiesz na to, że w tej chwili Douglas i Milly
Morganowie są w szpitalu? – spytała, a Aidan wytrzeszczył oczy
ze zdumienia. – A widzisz? Jednak cię zaskoczyłam.
– Co się stało? – Głos Aidana zabrzmiał chłodniej. Lindsay
nerwowo oblizała wargi i w duchu sklęła się za ten przejaw
zdenerwowania. Na litość boską, przecież sobie poradziła,
prawda? Dlaczego więc tak się boi powiedzieć, co zaszło? No
cóż, powodem jej obaw był Aidan. A fakt, że siedzi tuż obok i
wygląda tak niesamowicie seksownie, wcale niczego nie ułatwia.
– Milly miała udar.
– Kto cię wezwał?
Poruszyła się niespokojnie, bo Aidan wciąż mierzył ją tym
chłodnym spojrzeniem.
– Prawdę mówiąc, nikt. Przejeżdżałam obok ich domu,
wracając z kempingu od chorego, i pomyślałam, że do nich
zajrzę...
– Niby po co?
– O co ci chodzi? – Lindsay zmarszczyła brwi.
Nie takiej reakcji się spodziewała. Przypuszczała, że Aidan
pochwali ją za nadzwyczajną intuicję, a on tymczasem wydawał
się coraz bardziej zirytowany.
– Dlaczego postanowiłaś ich odwiedzić? Miałaś ochotę na
kawę i ciasteczka roboty Milly?
– Co ty pleciesz! – Poczuła na policzkach gorący rumieniec.
– Więc czemu tam poszłaś?
– Żeby się z nimi zobaczyć. Sprawdzić, jak się mają.
– Czyli była to wizyta lekarska?
– Oczywiście, skoro się upierasz, żeby ją sklasyfikować.
– Przecież wiesz, że wpadam do nich raz na tydzień.
– Wiem – syknęła, z trudem zachowując spokój. – Ale jakiś
impuls kazał mi tam iść. I wspaniale, że to zrobiłam, bo w
przeciwnym razie Milly pewnie nadal leżałaby na podłodze.
– Chwileczkę. – Aidan ostrożnie odstawił szklankę. –
Wyjaśnijmy wszystko po kolei. Zajrzałaś do Morganów, wiedziona
impulsem, i Milly leżała na podłodze?
– W saloniku.
– Kto ci otworzył drzwi?
– Stłukłam szybę i weszłam przez okno.
– Co takiego?!
– To, co mówię. Ale spokojna głowa. Hew Griffiths, on mieszka
po sąsiedzku...
– Wiem, gdzie mieszka Hew – złowrogim tonem wycedził
Aidan.
– No więc on usłyszał brzęk tłuczonego szkła i wszedł od
frontu, gdy ja już wgramoliłam się przez okno. Obiecał, że wstawi
tę szybkę, czyli nie ma sprawy.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby wezwać policję, zamiast się
włamywać? Czy nie w ten sposób się postępuje tam, skąd
pochodzisz? Bo tutaj jest właśnie taki zwyczaj.
– Nie jestem przedszkolakiem, Aidanie. Znam procedurę.
– To czemu jej nie zastosowałaś?
– Bo właściwie nie musiałam się włamywać.
– Przecież podobno zbiłaś szybę i weszłaś przez okno.
– Najpierw weszłam kuchennymi drzwiami. – Lindsay była
coraz bardziej wkurzona koniecznością przejścia do defensywy.
Wzięła głęboki oddech, by nie wybuchnąć, i opisała całe
zdarzenie. – Od razu się zorientowałam, że to udar – oświadczyła
na koniec.
– Milly była przytomna?
– Ledwie.
– Jak sądzisz, ile czasu tak leżała?
– Niezbyt długo. Przyniosła Douglasowi kawę, ale nie zdążył jej
wypić.
– O której tam przyszłaś?
– Około jedenastej trzydzieści.
– Więc udar nastąpił po dziesiątej trzydzieści. Właśnie o tej
porze Milly parzy kawę. Co potem zrobiłaś?
– Ułożyłam Milly wygodniej, osłuchałam jej serce i zmierzyłam
ciśnienie, a Hew zajął się Douglasem. Później mi uzmysłowił, że
Douglas nie może zostać sam.
– Tobie nie przyszło to do głowy?
– Owszem, ale sądziłam, że Morganowie mają tutaj jakąś
rodzinę. Hew powiedział, że nie, więc zadzwoniłam do siostry
oddziałowej i spytałam, czy nie przyjęliby także Douglasa.
– Co takiego?! – Aidan zerwał się na równe nogi i spiorunował
ją wzrokiem.
– Przecież nie mogłam go zostawić bez opieki. Ale siostra
oddziałowa na szczęście okazała zrozumienie i zgodziła się, a
jutro ktoś zdecyduje, co dalej.
– Czyli sprawą zajmie się opieka społeczna i Douglas wyląduje
w domu starców, w Rhondda House.
– Sam mówiłeś, że wkrótce do tego dojdzie, bo Milly nie będzie
dawać sobie rady.
– Tak, ale obiecałem jej, że gdyby zdarzyło się najgorsze,
postaram się umieścić ich oboje w jednym miejscu.
– Dlaczego Milly nie miałaby też pójść do Rhondda House?
– Tam nie przyjmują osób po udarze.
– Nie wiedziałam... Ale cóż innego mogłam zrobić?
– Zadzwonić do mnie.
– Myślałam o tym, ale doszłam do wniosku, że wolałbyś, abym
działała samodzielnie. To był mój dyżur i uważam, że postąpiłam
słusznie. Uznałam, że warto ci o tym powiedzieć, lecz gdybym
wiedziała, jak zareagujesz, nie zawracałabym sobie głowy
przyjeżdżaniem tutaj! – krzyknęła rozjuszona.
Gdyby spytano ją, co się później wydarzyło, nie miałaby
pojęcia, jak to ująć. Najpierw stali naprzeciw siebie jak dwoje
przeciwników, którzy zaraz rzucą się do walki, a już po chwili
Aidan w dwóch krokach pokonał dzielącą ich odległość, chwycił
Lindsay w ramiona i przycisnął wargi do jej ust, tłumiąc
ewentualny protest.
Była taka zaszokowana, że w pierwszej chwili nic nie zrobiła.
Wreszcie trochę doszła do siebie i spróbowała się wyswobodzić.
Lecz Aidan tylko mocniej przygarnął ją 4o siebie.
I właśnie wtedy ogarnęło ją dzikie pożądanie. Andrew nigdy nie
całował jej w taki sposób. Nikt jej nie całował tak, jak teraz Aidan.
Natychmiast zapomniała o swoich oporach, zarzuciła mu ręce na
szyję, wplotła palce w jego włosy i zaczęła oddawać pocałunki z
żarem, o jaki nigdy by się nie podejrzewała.
Od zerwania z Andrew nie miała nikogo. Andrew był subtelny i
wyrafinowany, a jej się wydawało, że potrzebuje właśnie kogoś
takiego. Ale ten mężczyzna okazał się wcieleniem namiętności,
toteż odpowiedziała na nią tak gorąco, jak nie zdarzyło się jej
nigdy – aż do dziś. Pod wpływem jego ust i dłoni jej zmysły
kolejno budziły się do życia.
Aidan pierwszy się odsunął, przytrzymując ją na odległość
ramienia.
– Mój Boże! – mruknął. – To nie powinno było się stać.
Przepraszam.
– Nie masz za co – szepnęła.
– Jak mogłem do tego dopuścić! Przecież jestem
odpowiedzialny za twoje szkolenie!
– Ja też jestem winna.
– To niewiele zmienia. – Aidan zdjął ręce z jej ramion. –
Zawiodłem pokładane we mnie zaufanie. Henry obdarłby mnie
żywcem ze skóry, gdyby się dowiedział.
– Ale się nie dowie, prawda?
Zaprzeczył ruchem głowy, nadal wstrząśnięty tym, co zaszło.
Lindsay spuściła wzrok i stwierdziła, że oba psy siedzą u ich stóp i
z przekrzywionymi łbami wpatrują się w nich z zaciekawieniem.
– Nie pojmują, co się dzieje – stwierdziła z nikłym uśmiechem.
– Najpierw na siebie wrzeszczeliśmy, a zaraz potem... – Spojrzała
na Aidana, a on umknął wzrokiem w bok, jakby był zbyt
zakłopotany, aby móc patrzeć jej w oczy. – Aidanie... – Dotknęła
jego nagiego przedramienia, a on raptownie się cofnął.
– Lepiej już idź, Lindsay... Ktoś może cię wezwać. Oboje
wiedzieli, że to tylko pretekst, ponieważ miała przy sobie komórkę
i w każdej chwili była osiągalna. Chętnie powtórzyłaby z Aidanem
to, co przed chwilą zrobili, lecz zważywszy na jego minę, chyba
nie mogła liczyć na kolejny pocałunek. Uznała więc, że w tej
sytuacji najlepiej pośpiesznie umknąć. Pogłaskała psy i ruszyła w
stronę schodów.
– Do zobaczenia jutro – rzuciła przez ramię – chyba że
wcześniej zdarzy się coś, o czym powinnam cię powiadomić.
– Co do Milly...
– Tak? – Odwróciła się, gdy przystanął u podnóża schodów.
Nadal sprawiał wrażenie zażenowanego.
– Wybacz, że tak zareagowałem. Postąpiłaś prawidłowo.
– Zrobiłbyś to samo?
– Chyba tak. Może spróbowałbym załatwić coś innego dla
Douglasa... ale skąd mogłaś wiedzieć o Rhondda House?
Skinęła głową i poszła do samochodu. Zapalając silnik,
zerknęła we wsteczne lusterko. Aidan nie wyszedł za nią na
drogę. Bezwiednie westchnęła i dopiero wtedy zauważyła, że
drży. Gdyby niedawno ktoś powiedział jej, że będzie całować się z
Aidanem, nigdy by w to nie uwierzyła. Ale najbardziej
zdumiewające w tym wszystkim było jej zachowanie. Na
wspomnienie własnej reakcji poczuła, że policzki jej płoną. Co
Aidan sobie o niej pomyślał? Pewnie uznał ją za jakąś niewyżytą
babę, która rzuca się na każdego faceta.
Nie wiedziała, jak jutro spojrzy mu w oczy. Powinna się
wstydzić. Powinna, ale jakoś wcale się nie wstydziła. Przecież
zareagowała całkiem spontanicznie, jak normalna kobieta, którą
całuje atrakcyjny mężczyzna. I gdyby miała kolejną okazję,
zrobiłaby dokładnie to samo.
Ale żeby całować się z Aidanem! Właśnie z nim! Przecież
początkowo go nie znosiła. Uważała go za gburowatego,
aroganckiego typa i była pewna, że on odwzajemnia jej niechęć.
Krytykował jej ubrania, fryzurę, pochodzenie społeczne, nawet
samochód. Wciąż się kłócili. To prawda, że ostatnio rzadziej
skakali sobie do oczu, a czasem nawet się ze sobą zgadzali, ale
nie do tego stopnia, żeby ich znajomość mogła przerodzić się w
coś więcej.
Zresztą on może wcale tego nie pragnął. Prawdopodobnie już
żałował swojego postępku. Przecież wyraźnie powiedział, że
zawiódł pokładane w nim zaufanie. Cóż, może istotnie byłaby to
trafna ocena sytuacji, gdyby Henry oddał mu pod opiekę jakąś
naiwną smarkulę. Ale ona, Lindsay, była dorosłą kobietą,
przyzwyczajoną do samodzielnego decydowania o sobie!
Nie miała pojęcia, co będzie dalej, lecz oczekiwała jutra
zarówno z obawą, jak i z ciekawością.
– Co by pani robiła dziś wieczorem w Londynie? – Gwynneth
oparła się łokciami o blat recepcji i z rozmarzeniem w oczach
popatrzyła na Lindsay.
– Gdybym akurat nie pracowała?
– Och, oczywiście. – Gwynneth zachichotała.
– Czy ja wiem... pewnie spróbowałabym odespać zaległości.
– A gdyby chciała się pani rozerwać?
– Niech pomyślę. Chyba skoczyłabym z przyjaciółmi do baru
na wino.
– Do baru na wino... – z zachwytem powtórzyła Gwynneth.
W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby chodziło o egzotyczną
świątynię. Lindsay uśmiechnęła się mimo woli na myśl o
zatłoczonym lokalu, gdzie trzeba walczyć o miejsce na wysokim
stołku, trzy razy przypominać o zamówionym drinku, a potem w
nieskończoność czekać na wolny stolik.
– Później pewnie poszlibyśmy gdzieś na kolację do włoskiej
albo hinduskiej restauracji. Czasem idziemy też do teatru, na balet
lub operę. Albo potańczyć w nocnym klubie. Ale wątpię, czy
zdarzyłoby się to w poniedziałkowy wieczór.
– W pani ustach brzmi to tak ekscytująco. To dopiero są
rozrywki, prawda, Bronwen?
– Jeśli się lubi takie rzeczy – cierpkim tonem odparła
recepcjonistka. – Osobiście wolę spokojniejsze życie. A ty, moja
droga... – Bronwen złowrogo łypnęła na Gwynneth sponad
okularów, które wkładała do czytania – po paru takich nocach
byłabyś wykończona. Nie wystarczyłoby ci siły, żeby tak balować.
Lepiej się ogranicz do potańcówki w domu kultury.
Zbita z tropu Gwynneth ucichła i zaczęła uzupełniać wpisy w
kartach pacjentów, a Lindsay poszła nalać sobie kawy. W
korytarzu spotkała wychodzącego z gabinetu Aidana. Widzieli się
dzisiaj kilkakrotnie i raz, gdy napotkała jego spojrzenie, on szybko
odwrócił wzrok. Lecz poza tym w żaden sposób nie okazał, że
zdarzyło się między nimi coś szczególnego.
Teraz wszedł za nią do pokoju śniadaniowego, gdzie akurat
siedzieli Henry i Judith.
– Jak udał się twój pierwszy dyżur pod telefonem? – spytał
Henry.
– Doskonałe – zapewniła, może trochę zbyt radośnie.
– Żadnych trudnych przypadków?
– Z wyjątkiem jednego, ale sobie poradziłam.
– Mówisz o pani Morgan? – Judith podniosła oczy znad
czytanego czasopisma i włączyła się do rozmowy.
– Właśnie.
– Słyszałem o tym od Bronwen. Kto cię wezwał, Lindsay?
– Prawdę mówiąc, nikt. To był przypadek. – Zerknęła na
Aidana, ale nadal stał odwrócony plecami do niej. Oblizała wargi,
które nagle wydały się jej strasznie suche. – Wracałam od
pacjenta i postanowiłam wpaść do Morganów. Byłam u nich
kiedyś z Aidanem i wiedziałam, że on często do nich zagląda.
– I odkryłaś, że Milly miała udar? – Judith nie posiadała się
zdumienia.
– Tak. A biedny Douglas oczywiście nie mógł nikogo
zawiadomić.
– Co za szczęście, że tam pojechałaś!
– Ktoś wie, jak Milly dzisiaj się czuje? – spytał Henry i wszyscy
zerknęli na Aidana. On zaś w końcu musiał na nich popatrzeć.
– Dzwoniłem do siostry oddziałowej. Stan Milly jest
ustabilizowany, lecz kilka najbliższych dni będzie mieć decydujące
znaczenie.
– A Douglas? – cicho spytała Lindsay.
– Załatwiłem mu miejsce w małym domu opieki niedaleko Rhyl.
Jeśli Milly względnie dojdzie do siebie, też zostanie tam przyjęta.
– Dobra robota – pochwalił Henry. – Tych dwoje powinno
zostać razem. Lindsay, kochanie, mogłabyś przyjąć resztę moich
pacjentów? Muszę jechać na zebranie, które na pewno długo
potrwa, a potem wolałbym wrócić prosto do Megan.
– Nie ma sprawy – zapewniła. – Jeśli Aidan się zgodzi.
– Zaplanowałeś coś dla tej młodej damy na dzisiejsze
popołudnie?
Aidan pośpiesznie zaprzeczył ruchem głowy i tylko Lindsay
zauważyła, że trochę się zmieszał. Chyba z powodu sugestii, że
mógłby chcieć spędzić ten czas w moim towarzystwie, pomyślała,
a po jej wargach przemknął cień uśmiechu.
Dyżur okazał się wyjątkowo pracowity i męczący. Pacjentów
było dużo, a niektórzy bez ogródek wyrażali niezadowolenie z
powodu nieobecności doktora Llewellyna. Pewna kobieta nawet
zrezygnowała z wizyty, zdecydowana poczekać na swego
lekarza.
Lindsay miała wrażenie, że ten trudny dzień nigdy się nie
skończy, ale Gwynneth zawiadomiła ją, że w poczekalni jest
jeszcze tylko jedna osoba.
– Kto to taki? Nie mam tu więcej kart.
– To Hannah Sykes. Nie było jej na liście.
– Córka pastora baptystów?
– Tak. Zaraz przyniosę jej kartę.
Lindsay ledwie zdążyła poruszyć zdrętwiałymi barkami i obolałą
szyją, gdy zjawiła się recepcjonistka.
– Dzięki, Gwynneth. – Lindsay wzięła od niej dużą kopertę. –
Doktor Lennox jeszcze jest u siebie? – Nie widziała go przez całe
popołudnie i obawiała się, że już wyszedł, a koniecznie chciała z
nim porozmawiać. Czuła, że nie może zostawić tego, co zaszło,
bez żadnego komentarza.
– Tak, ma jeszcze trzech pacjentów, a przed chwilą dostał
nagłe wezwanie do matki Janet Pearce.
– No dobrze. Przyślij do mnie tę pannę Sykes.
Hannah Sykes miała piętnaście lat, lecz z powodu poważnej
miny, okularów w drucianej oprawce i długich włosów wyglądała
na starszą.
– Usiądź, Hannah. Jestem doktor Henderson i zastępuję dzisiaj
doktora Llewellyna.
– Myślałam, że on mnie przyjmie.
– Chcesz zapisać się do niego na inny termin? – Lindsay miała
szczerze dosyć spierania się z kimś, kto woli leczyć się u
Henry’ego.
– Och, nie – zaprzeczyła dziewczyna. – Nawet wolę
porozmawiać z panią. Lubię doktora Llewellyna, ale on dobrze
mnie zna i przyjaźni się z moim ojcem, więc czułabym się
niezręcznie, mówiąc mu, o co chodzi. Widzi pani, ja chyba jestem
w ciąży.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Bronwen, włóż to, z łaski swojej, do przegródki doktora
Llewellyna. – Lindsay podała recepcjonistce kartę Hannah Sykes.
– Aha, czy doktor Lennox już wrócił?
– Nie, i nadal czeka na niego trzech pacjentów.
– Wobec tego ja ich przyjmę. Przyślij pierwszego.
Co prawda była wykończona i marzyła tylko o tym, aby powlec
się na górę do swego mieszkanka, uznała jednak, że powinna
pomóc Aidanowi, skoro miał nagłe wezwanie.
Pierwszy pacjent cierpiał na ostre zapalenie pęcherza, a drugi
na nadkwasotę. Lindsay postawiła diagnozę i wypisała stosowne
leki, a odnosząc kolejną kartę, dowiedziała się, że Aidan właśnie
przyjmuje trzecią zapisaną osobę.
– W takim razie idźcie już do domu – zasugerowała
recepcjonistkom. – Zamknę za wami drzwi, a doktor Lennox
odprowadzi ostatniego pacjenta.
Chociaż raz Bronwen się nie sprzeciwiła i po wyjściu obu kobiet
Lindsay wreszcie poszła do siebie. Co prawda zamierzała
porozmawiać z Aidanem, lecz doszła do wniosku, że po takim
dyżurze oboje są zbyt zmęczeni, aby podejmować dyskusję na
tematy osobiste.
Z ulgą zdjęła pantofle, nalała sobie kieliszek wina, nastawiła
płytę kompaktową i trochę się odprężyła. Przez cały dzień
usiłowała jakoś radzić sobie z napięciem wywołanym wczorajszą
intymnością, ale czasem miała wrażenie, że zaraz eksploduje.
Ledwie zdążyła odchylić głowę na oparcie kanapy i zamknąć
oczy, gdy ktoś zapukał do drzwi. Mógł to być tylko Aidan.
Rzeczywiście stał na progu, wsparty ramieniem o framugę. On
także wyglądał na śmiertelnie zmęczonego.
– Pewnie skończyłeś dyżur i chcesz, żebym za tobą zamknęła,
prawda? – Spojrzała badawczo w jego niebieskie oczy.
– Nie. Przyszedłem ci podziękować za przyjęcie moich dwóch
pacjentów.
– Drobiazg. – Wzruszyła ramionami. – Chociaż tak mogłam się
przydać. – Sądziła, że Aidan teraz sobie pójdzie, ale on nie ruszył
się z miejsca, tylko patrzył na nią z trochę zakłopotaną miną.
– Wiem od Gwynneth, że chciałaś się ze mną widzieć.
– No... tak, ale zrobiło się późno i pewnie jesteś zmęczony.
– To żaden problem. I chętnie napiłbym się tego wina. Dopiero
teraz dostrzegła, że trzyma w dłoni kieliszek.
– Więc wejdź.
– Trochę tu inaczej niż wtedy, kiedy ja zajmowałem to
mieszkanie – stwierdził, rozglądając się po pokoju. – Przydała się
kobieca ręka.
Dłoń Lindsay nieco zadrżała podczas nalewania wina i szyjka
butelki stuknęła o brzeg kieliszka.
– Podobno miałeś nagłe wezwanie – zagaiła. Nagle zapragnęła
odsunąć chwilę, w której zaczną rozmawiać o sobie. Wskazała
gościowi miejsce na jedynym fotelu, a sama usiadła w rogu
kanapy i podwinęła nogi pod siebie.
– Matka Janet, Audrey Pierce, miała zawał, a w drodze do
szpitala drugi. Zmarła, zanim dotarliśmy do izby przyjęć.
– O Boże! Biedna Janet. Jak to zniosła?
– Jest otępiała. Od dawna opiekowała się matką. – Aidan wypił
łyk wina. – Tak czy owak, jestem ci wdzięczny za wsparcie.
– Karty tych dwóch osób są w twojej przegródce.
– Dzięki. Pewnie powiedzieli, co myślą o zastępstwie?
– I owszem. Za to pacjentka zapisana do Henry’ego była
zadowolona, że trafiła do mnie. Ale jej kartę zostawiłam
Henry’emu.
– To coś pilnego?
– Raczej nie. Chodzi o Hannah Sykes.
– Córkę Petera Sykesa?
– Tak. Jest w ciąży.
– O rany! Ile ta dziewczyna ma lat?
– Piętnaście.
– Peter i Beth nie będą zachwyceni.
– Na pewno.
– Już wiedzą?
– Nie. Ojciec dziecka, kolega ze szkoły, też nie. To chyba był
jednorazowy wyskok.
– Niewiarygodne. Nigdy nie podejrzewałbym Hannah o
swobodę seksualną. W tej rodzinie obowiązują surowe zasady
moralne.
– Dziewczynom z takich środowisk często się to zdarza. Marzą
tylko o tym, żeby wyrwać się spod kurateli.
– To prawda, chociaż rodzice dawali Hannah i jej bratu Paulowi
sporo swobody. Wiadomość o tej ciąży będzie dla nich sporym
ciosem, zwłaszcza z powodu stanowiska Petera.
– To twoi przyjaciele?
– Są bardziej zaprzyjaźnieni z Henrym i Megan. Wiadomo, co
Hannah zamierza?
– Chyba jeszcze się nad tym nie zastanawiała.
– Co zrobiłaś?
– Cóż, potwierdziłam ciążę. Czwarty miesiąc. Obiecałam też
poinformować Henry’ego. Hannah sama spróbuje powiedzieć
matce, ale wspomniałam, że w razie potrzeby ja mogę z nią
porozmawiać lub przynajmniej wesprzeć Hannah swoją
obecnością. Przyznam, że pierwszy raz znalazłam się w takiej
sytuacji. Dobrze postąpiłam?
– Doskonale. Nic innego nie mogłaś zrobić.
– Uznałam też, że wszelkie formularze wypełnimy dopiero po
rozmowie z matką.
– Dobry pomysł. Na razie Hannah i tak ma sporo do
przemyślenia. – Aidan umilkł na chwilę, po czym napotkał wzrok
Lindsay. – Wiem, że chciałaś się ze mną zobaczyć – rzekł z
wahaniem. – Ja też pragnąłem coś wyjaśnić. Chyba chodzi nam o
to samo.
– Możliwe.
– Mów pierwsza.
– Cóż, zamierzałam tylko powiedzieć, że taka atmosfera, jaką
sami stworzyliśmy, jest nie do zniesienia. Czułam się okropnie.
– Ja też. Wyobrażam sobie, jak oceniłaś moje niewybaczalne
zachowanie. Dlatego zrozumiem, jeśli postanowisz skrócić swoją
praktykę, i nawet jestem gotów wyjaśnić wszystko Henry’emu.
– Aidan, proszę cię... – Zerwała się z kanapy.
– Wysłuchaj mnie do końca. – Aidan także wstał. –
Napastowanie seksualne to poważna sprawa i w tej sytuacji mogę
tylko jeszcze raz cię przeprosić za...
– Napastowanie seksualne? Daj spokój. – Nie wiedziała, czy
śmiać się, czy płakać. Ale Aidan wydawał się autentycznie
przybity, więc delikatnie pogłaskała go po policzku. – Jak możesz
mówić takie rzeczy, skoro ja zareagowałam w wiadomy ci
sposób?
– Ale ja mam sobie za złe swoje zachowanie. Co ty sobie o
mnie pomyślałaś...
– A nie przyszło ci do głowy, że ja martwię się tym, co ty
pomyślałeś o mnie?
– Nie rozumiem. – Ujął jej rękę i odsunął, ale zatrzymał w
swojej dłoni.
– Bałam się, że z powodu mojej reakcji uznasz mnie za babę,
która jest napalona na każdego. Dzisiaj od rana mnie
ignorowałeś, więc nawet nie mogłam sprawdzić, co naprawdę o
mnie sądzisz.
– Sugerujesz, że mi wybaczyłaś?
– Nie było czego. Naprawdę, Aidan. Ale powiedz mi...
– Co takiego?
Mocny, ciepły uścisk jego dłoni sprawił, że odniosła wrażenie,
jakby coś zaczynało w niej topnieć.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– No cóż... chyba...
– To był impuls? Bo najpierw na mnie wrzeszczałeś, a zaraz
potem...
– Wrzeszczałem na ciebie, jak to ujęłaś, żeby jakoś nad sobą
panować. Masz pojęcie, jak mi było ciężko? Nie domyślasz się, co
do ciebie czuję?
Zauważyła, że Aidan błądzi spojrzeniem po jej twarzy i
włosach, po czym zatrzymuje wzrok na ustach. I nagle stwierdziła,
że już nie topnieje, tylko czuje ogarniające ją pożądanie.
– Powiedz mi – szepnęła.
– Pewnie nie chcesz tego usłyszeć.
– Przekonajmy się.
– Pragnę cię od pierwszej chwili – oświadczył, wpatrzony w jej
wargi. – Początkowo usiłowałem sobie wmówić, że zanadto się
różnimy. Ty jesteś wyrafinowaną dziewczyną z wielkiego miasta,
a ja zwyczajnym chłopakiem ze wsi. Wiedziałem, że nawet na
mnie nie spojrzysz, więc od razu wzniosłem mur.
– Dlaczego uznałeś, że mnie nie zainteresujesz?
– Dałaś jasno do zrozumienia, że nie zadowala cię praktyka
pod moim okiem. Pomyślałem więc, że nie ma szans, abym
odegrał jakąkolwiek inną rolę w twoim życiu i postanowiłem
zachować dystans. A to stało się jeszcze trudniejsze, gdy
ogłosiliśmy rozejm i zgodziliśmy się zacząć naszą znajomość od
nowa. Zaprzyjaźniliśmy się i ledwie byłem w stanie trzymać się od
ciebie z daleka. Tamtego dnia, gdy pojechałaś ze mną do Capel
Curig, cierpiałem prawdziwe katusze...
– Co więc się zmieniło, skoro wczoraj... – Lindsay pytająco
zawiesiła głos.
– Cóż, od tego rąbania i tak podniósł mi się poziom adrenaliny,
a kiedy nagle cię zobaczyłem... Słowo daję, w pierwszej chwili
pomyślałem, że mam przywidzenia. Stałaś tam taka spokojna i
świeża jak stokrotka w tej kraciastej bluzce, a ja byłem zmachany
i spocony. Tak bardzo cię zapragnąłem, natomiast ty zaczęłaś
opowiadać o Milly, więc udawałem, że jestem na ciebie zły, bo
tylko tak mogłem nad sobą zapanować. A potem się rozzłościłaś
i... moje hamulce puściły.
– Och, Aidan... chodź tutaj. – Wzięła w dłonie jego twarz i
spojrzała mu w oczy.
– Nie baw się ze mną, Lindsay. Ostrzegam cię, że igrasz z
ogniem. Z pewnością nie mogłabyś odwzajemnić moich uczuć, a
ja nie jestem z drewna, więc lepiej dajmy sobie spokój.
– Dlaczego sądzisz, że nie masz szans na wzajemność?
– Bo to po prostu nierealne. Zbyt wiele nas dzieli. Ty jesteś
dziewczyną światową, chadzasz na wytworne przyjęcia i do
teatru, jeździsz na urlopy za granicę, a ja mieszkam na walijskiej
prowincji, w małym domku, z dwoma psami...
– A gdybym ci powiedziała, że ja też od razu wyczułam jakieś
iskrzenie między nami? Że starałam sieje zignorować, po
pierwsze dlatego, że nadal nie doszłam do siebie po zerwaniu z
Andrew, a po drugie, bo ty okazywałeś mi tyle niechęci.
Wmawiałam sobie, że nie byłabym w stanie nawet cię polubić, nie
mówiąc o czymś więcej. Ale wczoraj, gdy zacząłeś mnie całować,
chciałam, żebyś nigdy nie przestał.
– Naprawdę? – Patrzył na nią ze szczerym zdumieniem.
– Oczywiście. – Nadal trzymając jego twarz w dłoniach, stanęła
na palcach i delikatnie pocałowała go w usta. – Więc jak będzie,
doktorze Lennox? – zamruczała. – Mógłby pan kontynuować
rozpoczęte dzieło? Bo przyznam, że dłużej nie zniosę tego
czekania...
Postanowili na razie zachować swój związek w tajemnicy, choć
Lindsay najchętniej rozgłosiłaby prawdę z dachu najwyższego
budynku w Tregadfan. Ale musiała się zadowolić tylko
ukradkowymi spojrzeniami, muśnięciami ręki i skradzionymi w
przelocie całusami.
– Wiem, że powinienem powiedzieć o nas Henry’emu –
stwierdził Aidan. Właśnie oboje wrócili z objazdowego dyżuru i
siedzieli w landroverze, odsuwając w czasie chwilę powrotu do
przychodni. – Tylko wciąż z tym zwlekam.
– Sądzisz, że źle to przyjmie?
– Przeciwnie. Gdy już się oswoi z tą wiadomością, pewnie
ucieszy się z naszego szczęścia.
– Czemu nie chcesz zaraz wszystkiego mu wyznać?
– Bo nie jestem pewien, jak to wygląda z punktu widzenia etyki
zawodowej. Nigdy nie słyszałem o lekarzu, który romansuje ze
swoją praktykantką. Henry może uznać to za niedopuszczalne i
odesłać cię do Londynu. Nie zniósłbym rozstania z tobą.
– Nie dramatyzuj. Małżeństwa lekarzy rodzinnych to dość
powszechne zjawisko.
– Jeszcze nie jesteśmy małżeństwem.
– Jakoś rozwiążemy ten problem – pogodnie oświadczyła
Lindsay. – A teraz lepiej wejdźmy do środka, bo od tego
obserwowania nas przez okno Bronwen zaraz skręci sobie kark.
– Może powinienem przy całym personelu namiętnie cię
pocałować. Ludzie mieliby o czym gadać do końca roku.
Weszli do przychodni i Lindsay z uśmiechem pomaszerowała
do swojego gabinetu. Bronwen odprowadziła ją spojrzeniem
podejrzliwym, a Gwynneth – rozmarzonym.
Lindsay nadal była oszołomiona tym wszystkim, co działo się
między nią i Aidanem. Wciąż ją to zdumiewało, wręcz szokowało.
A jednocześnie związek z Aidanem wydawał się jej czymś tak
oczywistym, jakby został zaplanowany przez wyższą siłę
sprawczą, na którą oni oboje nie mieli żadnego wpływu. Lindsay
wiedziała tylko tyle, że ta siła uczyniła z niej bezradną kobietkę,
która pragnie bezustannie przebywać z Aidanem.
Ledwie zdążyła powiesić żakiet i usiąść za biurkiem, gdy
zabrzmiał brzęczyk interkomu. Włączyła aparat i ku swemu
zdziwieniu usłyszała głos Henry’ego. Poprosił, aby zaraz do niego
przyszła.
Dopiero idąc korytarzem, pomyślała, że Henry mówił dziwnym
tonem. I zazwyczaj sam wpadał do niej, gdy czegoś sobie życzył.
Skoro więc ją wezwał, to musi chodzić o coś bardzo ważnego.
Czyżby o Megan? Lindsay przyśpieszyła kroku. A jeśli Henry wie
o niej i Aidanie? Może widział ich razem lub coś usłyszał? Ale
jakim cudem? Przecież tak uważali. Tyle tylko, że w takiej małej
miejscowości jak Tregadfan ludzie wiedzą o sobie wszystko. Nic
się nie ukryje.
Wchodząc do gabinetu, czuła, że jej serce tłucze się jak
szalone. Henry stal przy oknie i na szczęście był sam. Lindsay
przez jedną okropną chwilę obawiała się, że zastanie u niego
Aidana. Co prawda może to nie byłoby aż takie złe... Razem
stawiliby czoło problemowi.
– A, Lindsay. Usiądź, proszę. – Henry wskazał jej krzesło
naprzeciw biurka, a sam siadł przy nim. – Jestem zmuszony
poruszyć pewną drażliwą sprawę.
A więc stało się, pomyślała Lindsay. Henry zaraz powie, że
dowiedział się o ognistym romansie swojego wspólnika z
praktykantką. Cóż, najlepiej wszystkiemu zaprzeczyć. Zresztą jak
tu mówić o romansie, skoro ona i Aidan nawet jeszcze nie poszli
razem do łóżka. Trzeba więc oświadczyć, że... że...
Nagle stwierdziła, że Henry coś mówi, lecz była taka
pogrążona w myślach, że usłyszała tylko słowo „Megan” i
poderwała głowę. Megan? A więc to o niej chciał rozmawiać
Henry?
– Z Megan wszystko w porządku?
– Z Megan? – Henry podniósł wzrok znad splecionych dłoni i
spojrzał na nią wyraźnie zdziwiony.
– Właśnie o niej mówiłeś.
– Tylko tyle, że odwiedziła ją Juliet, ta przyjaciółka, która
pomaga jej prowadzić sklep z wyrobami artystycznego rzemiosła.
– Więc Megan czuje się dobrze? – Lindsay znów poczuła
przypływ niepokoju.
– Cóż, nie gorzej...
– Dzięki Bogu. Już myślałam, że coś jej się stało.
– Och, nie, Lindsay, wybacz mi, jeśli cię przestraszyłem.
Strasznie zbladłaś.
– Głupstwo – mruknęła. – Więc co z tą Juliet?
– Podobno słyszała we wsi, że Hannah Sykes jest w ciąży.
– Co takiego?! Przecież jeszcze nikt o tym nie wie.
– Też tak sądziłem. Wspomniałaś, że Hannah ma przyjść do
ciebie z matką?
– Tak, dziś po południu.
– Kto oprócz ciebie i mnie może znać prawdę?
– Tylko Aidan. Powiedziałam mu, żeby się upewnić, czy
postępuję właściwie.
– Hannah nikomu nie pisnęła ani słowa?
– Podobno nie. Nawet ów chłopak na razie nie ma o niczym
pojęcia.
– Cóż, mogła wygadać się przyjaciółce. Ale bardziej niepokoi
mnie inna możliwość: że za przeciek odpowiada ktoś od nas.
– Przecież sprawę zna tylko nas troje.
Henry przez chwilę w milczeniu bębnił palcami o blat biurka.
– I nasz personel? – spytał w końcu.
– Chyba tak. Wprowadziłam dane do komputera, zrobiłam
notatki w karcie Hannah i oczywiście wykonałam test ciążowy.
Ale... przecież nikt nie paplałby o tym na prawo i lewo. To byłoby
naruszenie tajemnicy zawodowej. Nie wyobrażam sobie, żeby
Bronwen lub Gwynneth zrobiły coś takiego. Nawet Judith chyba
nic nie wie.
– Ale przyznasz, że informacja byłaby łakomym kąskiem dla
plotkarzy. Piętnastoletnia córka pastora baptystów w ciąży!
– Co zamierzasz?
– Najpierw spytam Megan o szczegóły. – Henry podniósł się
zza biurka. – Całe szczęście, że dzisiaj matka dziewczyny o
wszystkim się dowie. Oby tylko wcześniej nie usłyszała tego od
kogoś we wsi.
Lindsay z ciężkim sercem wróciła do gabinetu. Henry chyba nie
przypuszcza, że to ona zdradziła komuś informację o młodocianej
pacjentce. I bez tego biedak ma dość problemów. A na dodatek
czeka go kolejna niespodzianka – wiadomość o romansie
wspólnika z praktykantką. Czy to będzie dla Henry’ego kolejny
powód do zmartwienia? Na myśl o tym Lindsay ogarnęły wyrzuty
sumienia. Zaraz jednak doszła do wniosku, że Henry powinien
wiedzieć, co się święci. Miała zamiar porozmawiać z Aidanem i
wraz z nim w oględny sposób poinformować o wszystkim
Henry’ego.
Ale później, gdy spotkali się na kawie w pokoju śniadaniowym,
na widok miny Henry’ego zapomniała o swoim postanowieniu.
Najwyraźniej bowiem Henry już powiedział Aidanowi o przecieku
w sprawie Hannah Sykes.
– Dowiedziałeś się czegoś nowego, Henry? – spytał Aidan.
– Owszem, i to czegoś najgorszego. Na moją prośbę Megan
zadzwoniła do Juliet i spytała, gdzie Juliet usłyszała tę nowinę o
Hannah. Okazało się, że w bibliotece rozmawiały o tym dwie
kobiety. Nie mówiły szeptem, więc Juliet uznała, że chodzi o fakt
ogólnie znany.
– Kim były te panie? – spytał Aidan.
– Żona rzeźnika dowiedziała się o ciąży Hannah od... Bronwen
Matthews.
Lindsay gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Zamierzam niezwłocznie rozwiązać ten problem – oświadczył
Henry. – Chciałem tylko najpierw was uprzedzić.
– Zwolnisz ją, prawda? – W głosie Aidana nie było cienia
wątpliwości.
– Oczywiście. W umowie o pracę jest wyraźnie zaznaczone, że
zostanie natychmiast rozwiązana w przypadku naruszenia
tajemnicy zawodowej.
– Gwynneth da sobie sama radę? – spytała Lindsay.
– Będziemy jej pomagać, dopóki kogoś nie zatrudnimy.
– Biedny Henry – po jego wyjściu mruknął Aidan. – Nie znosi
takich sytuacji, ale jak widać, wszystko może się zdarzyć.
Przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Dałbym głowę za to, że
Bronwen to wcielenie zawodowej lojalności.
– Pomyślałam, że powinniśmy powiedzieć Henry’emu o nas.
Wolałabym, żeby nie dowiedział się tego z plotek.
– Masz rację, ale teraz chyba nie jest odpowiedni moment.
Bronwen na pewno urządzi scenę, a Gwynnetłi zaleje się łzami.
– Nie ucieszy się? Przecież Bronwen zawsze dawała się jej we
znaki.
– Z Gwynneth nigdy nic nie wiadomo. Podejrzewam, że w tej
chwili już żałuje Bronwen.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
– Więc Gelert był psem? – Lindsay przetoczyła się po trawie,
aby spojrzeć ze wzgórza na leżącą w dole wieś Beddgelert.
– Tak. – Aidan usiadł obok Lindsay. – Tam jest jego grób.
– Opowiedz mi tę legendę.
– Dawno temu pan Gelerta, walijski książę, polecił mu pilnować
swojego maleńkiego synka. Gdy wrócił, dziecka nie było, a pies
miał zakrwawiony pysk. Książę uznał, że Gelert je zaatakował i
zabił, więc wyciągnął mecz i przebił nim psa.
– On rzeczywiście zagryzł to dziecko?
– Nie. Dziecko wkrótce znaleziono żywe obok ciała martwego
wilka. Stało się jasne, że Gelert uratował niemowlę, stoczywszy
zwycięską walkę z wilkiem. To jego krew miał na pysku. Książę
tak bardzo żałował swojego czynu, że kazał sprawić Gelertowi
wspaniały pochówek, a grób istnieje do dziś.
– Smutna historia. – Lindsay spojrzała na Jessa i Skippera,
które tuż obok wylegiwały się na słońcu. – Ale dowodzi, że pies to
najwierniejszy przyjaciel człowieka, prawda?
– Bez wątpienia. Szkoda, że niektórzy ludzie nie są tacy lojalni.
– Myślisz o Bronwen.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że jest do tego zdolna. – Aidan
z westchnieniem przewrócił się na wznak. – Ale pozory mylą.
– Jak sądzisz, co ona teraz zrobi?
– Bóg raczy wiedzieć. W Tregadfan na pewno nie dostanie
pracy. Nie zdziwiłbym się, gdyby stąd wyjechała.
– Ale dokąd?
– Może do Llangollen? Podobno ma tam rodzinę. Przez chwilę
oboje w milczeniu przetrawiali wydarzenia z minionego tygodnia.
Wokół panowała rozkoszna cisza, którą mącił jedynie cichy szum
silnika przelatującej w pobliżu awionetki, beczenie owiec i
dobiegający z daleka dźwięk kościelnego dzwonu.
– A propos Bronwen... – Lindsay nagle uznała, że musi
wyjaśnić swoje wątpliwości. – Było coś kiedyś między wami? –
spytała, delikatnie muskając twarz Aidana źdźbłem trawy.
– Czemu pytasz? – Aidan uchylił jedno oko.
– Raz czy dwa odniosłam wrażenie, że ona uważa cię za swoją
wyłączną własność. Poza tym chyba mnie nie lubiła i nie była
zachwycona faktem, że praktykuję pod twoją opieką. To dawało
do myślenia.
– Z Bronwen nigdy nic mnie nie łączyło, ale ona miała ochotę
na coś więcej niż stosunki służbowe. Nieraz to sugerowała.
– Nie chciałeś się z nią związać?
– Nigdy w życiu! Od razu postawiłem sprawę jasno.
– Więc to nie Bronwen cię zawiodła?
– Nie rozumiem. – Aidan przymrużył oczy, bo raziło go słońce.
– Wspomniałeś coś o tym, gdy opowiedziałam ci o zdradzie
Andrew.
– Rzeczywiście, mam za sobą doświadczenia podobne do
twoich. Ale nie z Bronwen. – Aidan umilkł, a Lindsay pomyślała,
że nawet teraz jej się nie zwierzy. – To zdarzyło się wiele lat temu
– wyjaśnił w korku. – Po śmierci ojca nadal mieszkałem z matką w
Irlandii, a potem wyjechałem do Anglii na studia. Moja
dziewczyna, Sineard, obiecała na mnie czekać.
– Ale nie dotrzymała obietnicy?
– Wkrótce wyszła za mojego najlepszego przyjaciela.
– Podwójna zdrada?
– Właśnie.
– Więc naprawdę wiedziałeś, co przeżyłam?
– Aż za dobrze. – Wziął ją w ramiona i pochylił się nad nią, a
jego ciepłe usta spoczęły na jej wargach.
Zamierzała dowiedzieć się czegoś więcej o tamtej dziewczynie,
o jego matce i życiu w Irlandii, lecz gdy poczuła na wargach
czubek jego języka, a na piersiach dotyk dłoni, zalała ją fala
pożądania. Podniecenie prawie sięgnęło zenitu, gdy rozległ się
natarczywy dzwonek telefonu.
Lindsay przez chwilę sądziła, że Aidan to zignoruje, ale
zwyciężyło poczucie lekarskiego obowiązku. Doktor Lennox z
cichym przekleństwem sięgnął do kieszeni leżącej na trawie kurtki
i wyjął brzęczącą komórkę.
– Tak, to ja – rzekł po chwili. – W Beddgelert... Oczywiście,
możemy wrócić tamtędy... Tak, Lindsay jest ze mną. – Wyłączył
aparat i skrzywił się. – Pora wziąć się do roboty, doktor
Henderson. – Wstał i pomógł jej się podnieść. – Przydzielono nam
ambitne zadanie.
– Co się stało?
– Clarrie Williams zaczęła rodzić, a położnej popsuł się w
Glasfryn samochód. Wezwała pomoc drogową, a Henry jedzie do
pacjenta w Gwytherin.
– To na co czekamy? – Lindsay chwyciła go za rękę i razem
zeszli stromą, kamienistą ścieżką na dół, gdzie stał zaparkowany
landrover.
– Oby Clarrie wzięła na wstrzymanie – mruknął Aidan, gdy
wyjechali na wąską, górską drogę. – Czwarte dziecko zazwyczaj
strasznie się śpieszy na ten świat.
– Henry się zdziwił, że wolny dzień spędzamy razem?
– Chyba nie. – Aidan uśmiechnął się szeroko.
– Jak zareagował, kiedy się o tym dowiedział?
– Wielce wymownym tonem powiedział: „Ach tak...”
– Uważasz, że o nas wie?
– Coś mi mówi, że Henry wszystkiego się domyśla.
– Musimy jak najszybciej go oświecić.
– Poczekajmy, aż ucichnie sprawa Bronwen.
– Sądzisz, że będzie trudno znaleźć kogoś na jej miejsce?
– Chyba znam kogoś odpowiedniego.
– Naprawdę? Myślałam, że tutaj niełatwo o wykwalifikowany
personel.
– W zasadzie tak, ale tym razem chyba można mówić o
szczęściu. Jeszcze nie mam pewności, ale wydaje mi się, że
Janet Pearce byłaby zainteresowana pracą u nas.
– Ona? Przecież właśnie straciła matkę.
– Na pewno potrzebuje trochę czasu, lecz po pogrzebie i
załatwieniu spraw rodzinnych nie będzie siedzieć z założonymi
rękami.
– Mówiłeś, że była siostrą przełożoną. Nie wolałaby wrócić na
taki etat?
– Janet kiedyś mi powiedziała, że już dawno pracowała w
swoim zawodzie i pewnie nie dałaby sobie rady. Ale ze swoim
medycznym doświadczeniem idealnie nadawałaby się do poradni.
Co ty na to?
– Wspaniałe rozwiązanie.
– Wiem, że w przypadku śmierci matki zamierzała znaleźć
pracę i kontynuować ją aż do osiągnięcia wieku emerytalnego, a
jest dopiero po pięćdziesiątce.
– Dogada się z Gwynneth?
– Na pewno. Janet ma ciepłą osobowość, a Gwynneth to
doceni. Poza tym Janet to osoba bystra, pracowita i dobrze
zorganizowana, więc stworzą doskonały duet. Będziemy
zadowoleni.
– Gwynneth wreszcie odetchnie, bo nikt nie będzie jej
terroryzował.
– Masz na myśli Bronwen?
– Tak. Robiła z życia Gwynneth piekło.
– Nie przypuszczałem, że było aż tak źle. Czemu nic mi nie
powiedziałaś?
– Gwynneth błagała mnie o milczenie. – Lindsay westchnęła
ciężko. – Ale szkoda, że jej posłuchałam. Rozmawiałeś z Henrym
o zatrudnieniu Janet?
– Nie, chciałem najpierw spytać ciebie o zdanie.
– Uważam, że to świetny pomysł, oczywiście, jeśli Janet się
zgodzi.
Przed domem czekał na nich Rufus. Miał taką zasępioną minę,
jakby na jego szczupłych barkach spoczywały wszystkie troski
świata. Lindsay zrobiło się żal nastolatka.
– Gdzie mama? – spytał Aidan.
– Na górze, w sypialni.
Lindsay i Aidan pobiegli do wnętrza. Tym razem nie było czasu
na podziwianie gęgających gęsi ani na pogawędki z kimkolwiek.
W kącie saloniku siedziała najwyraźniej przerażona Evie i nieco
starszy chłopiec, chyba ów Jared, a u szczytu schodów stał Dai.
– Dzięki Bogu, że już pan przyjechał, doktorze – zawołał na
widok Aidana. – Coś jest nie tak. Poprzednio było zupełnie
inaczej.
Lindsay weszła za Aidanem do ciasnej, zabałaganionej
sypialni. Odziana tylko w trykotową koszulę nocną Clarrie leżała
na łóżku, była spocona i szara na twarzy. Obu rękami kurczowo
ściskała kłęby zmiętej pościeli i nagle jęknęła, gdy chwycił ją silny
skurcz.
– Już dobrze, Clarrie, jesteśmy przy tobie. – Aidan jednym
ruchem odsunął jakieś rupiecie i postawił na komodzie lekarską
torbę. – Zaraz sprawdzimy, co knuje twój dzidziuś. – Zręcznie
włożył lateksowe rękawiczki i przystąpił do badania, następnie
gestem poprosił Lindsay, aby z nim podeszła do okna.
– Jakiś problem? – spytała przyciszonym tonem.
– Rozwarcie ma siedem centymetrów, ale dziecko jest
odwrócone twarzą do kości łonowej.
– To oznacza poród kleszczowy?
– Niekoniecznie. Czasem dziecko samo się obraca lub, jeśli
matka okaże się wytrzymała, może urodzić w klasyczny sposób.
Clarrie na pewno tego pragnie.
– Jaki jest stan dziecka?
– Tętno w normie. Zadzwonię do siostry Mackett i dowiem się,
kiedy zdoła tu dotrzeć. Jeśli Clarrie ma urodzić normalnie, trzeba
przywieźć tlen.
– O co chodzi? – od drzwi zawołał Dai. – Coś nie w porządku,
prawda?
– Dziecko jest w nietypowej pozycji, ale to nic strasznego –
odparł Aidan.
– Nie chcę jechać do szpitala. – Clarrie podciągnęła się nieco
wyżej.
– Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne, Clarrie. Tętno
dziecka jest miarowe i silne. Wszystko zależy od tego, czy
zanadto się nie zmęczysz.
– Nie. – Clarrie mocno przygryzła dolną wargę.
– Wobec tego powinniśmy się wziąć do roboty – oświadczył
Aidan. – Siostra Mackett zmyje nam głowy, jeśli nic nie
przygotujemy.
– Trochę tu posprzątam – zaproponowała Lindsay, a Aidan
spojrzał na nią z wdzięcznością. – Dai, mógłby pan z chłopcami
zrobić dla wszystkich herbatę? Clarrie, gdzie są rzetzy dla
dziecka?
– W tamtej szafce, a łóżeczko stoi w sąsiednim pokoju.
Myślałam, że będzie potrzebne dopiero w przyszłym tygodniu.
Poprzednie dzieciaki były o parę dni przenoszone. Ach... – Clarrie
gwałtownie wciągnęła powietrze, bo chwycił ją kolejny skurcz.
Aidan siedział przy pacjentce, natomiast Lindsay zajęła się
porządkowaniem sypialni. Zebrała porozrzucaną garderobę,
niektóre rzeczy poskładała i włożyła do szuflad, inne zaś powiesiła
w szafie. Przyniosła też drewniane łóżeczko i postawiła je w
nogach dużego łóżka. Niemowlęce ubranka pieluszki i przybory
toaletowe znalazła starannie poukładane w narożnej szafce.
Clarrie najwyraźniej była doskonale przygotowana do narodzin
dziecka.
Po chwili Rufus przyniósł tacę z herbatą. Wchodząc do
sypialni, z lekka przerażony zerknął na matkę, jakby się
spodziewał zobaczyć coś strasznego.
– Nie ma się czego obawiać, Rufus – zapewnił go Aidan. –
Twoja mam czuje się całkiem dobrze. Właśnie obstawiamy, kto
zjawi się pierwszy, noworodek czy siostra Mackett Clarrie, Dai
asystował ci przy poprzednich porodach?
– Tak... przy wszystkich.
– Rufus, powiedz tacie, żeby tu przyszedł, gdy wypije herbatę.
Nie powinna go ominąć czwarta atrakcja.
– Co jeszcze mogłabym zrobić? – Lindsay pytająco spojrzała
na Aidana. Już zdążyła posłać łóżeczko i poczynić inne niezbędne
przygotowania. Teraz wzięła kubek i wypiła łyk.
– Jeśli ten maluch wygra wyścig i zjawi się przed położną, jak
chciałabyś go przyjąć?
– Przyznam, że minęło sporo czasu od ostatniego
przyjmowanego przeze mnie porodu – mruknęła.
– Więc to będzie kolejne zawodowe doświadczenie. My,
lekarze rodzinni, nigdy nie wiemy, czego się spodziewać. Może
więc sprawdzisz, co zaszło, kiedy radośnie popijaliśmy herbatkę.
Lindsay z wahaniem wciągnęła rękawiczki i zbadała Clarrie.
– Tętno płodu nadal silne – stwierdziła po chwili. – Rozwarcie
na dziesięć centymetrów, można wyczuć ciemiączko przednie.
– Gdzie Dai? – wydyszała Clarrie.
– Tutaj, kochanie. – Niezauważony przez nikogo, Dai wrócił do
pokoju, usiadł przy łóżku i wziął żonę za rękę.
– Clarrie i ten maluszek postanowili nie czekać ani na tlen, ani
na siostrę Mackett – pogodnie stwierdził Aidan.
– Chcę... przeć... – Clarrie pośmiała na twarzy z wysiłku.
– Wszystko będzie dobrze? – Dai z niepokojem spojrzał przez
ramię na dwoje lekarzy.
– Spokojna głowa, Dai – zapewnił go Aidan. – Dziecko przyjmie
doktor Henderson, która jest jednym z najlepszych fachowców w
kraju. Jej obecność to dla nas zaszczyt.
Aidan porozumiewawczo mrugnął do Lindsay, po czym oboje
znów skupili uwagę na pacjentce.
– Już widać główkę – po paru minutach triumfująco oznajmiła
Lindsay. – Clarrie, teraz musisz trochę podyszeć. O, właśnie tak.
Od razu widać, że znasz się na rzeczy. Dobra robota. – Kątem
oka zauważyła, że Aidan napełnia strzykawkę, ale nie miała
zielonego pojęcia czym.
Po chwili wysunęła się cała główka dziecka – buzią do góry,
zamiast do dołu – i właśnie wtedy Aidan zrobił Clarrie zastrzyk.
– To synometrin – mruknął – żeby zapobiec ewentualnemu
krwotokowi w ostatniej fazie porodu.
– Oczywiście. – Lindsay przypomniała sobie o zastosowaniu
tego leku i po kolejnym skurczu zręcznie pomogła przyjść na świat
maleńkiej istotce. Najpierw pojawiły się drobne ramionka, a zaraz
potem – reszta ciałka.
– Dziewczynka! – radośnie obwieściła Lindsay, kładąc
maleństwo na piersi matki. – Jaka śliczna! – Przełknęła ślinę,
czując pod powiekami łzy wzruszenia.
Clarrie i Dai rozpływali się z zachwytu nad swoją córeczką, a
Lindsay w tym czasie przecięła pępowinę i odebrała łożysko.
Właśnie wtedy zjawiła się siostra Mackett. W sypialni powitały ją
cztery rozpromienione twarze.
– Widzę, że już nie jestem potrzebna.
– Cześć, siostro. – Clarrie uśmiechnęła się szeroko. – Dzidziuś
nie mógł się pani doczekać.
– I co my tu mamy? – Położna popatrzyła na malutką,
pomarszczoną twarzyczkę.
– Dziewuszkę. – Dai również był przejęty do łez.
– Wasze dzieciaki też chcą rzucić okiem na nową siostrzyczkę
– zauważyła siostra Mackett. – Będzie tu trochę ciasno, ale niech
wejdą chociaż na moment.
– O, tak – zgodziła się Clarrie. – Niech ją poznają. Starsze
dzieci wsunęły się do pokoju. Rufus był trochę zakłopotany, Jared
– najwyraźniej niepewny, a Evie – taka zachwycona, że ojciec
musiał ją przytrzymać, bo inaczej przewróciłaby się na matkę.
Cała trójka posłusznie ją cmoknęła w policzek i obejrzała
noworodka. Na odchodnym Jared nagle odwrócił się i zapytał:
– Ma jakieś imię?
Clarrie zerknęła na męża, który leciutko skinął głową.
– Tak. Już wiemy, jak ją nazwiemy. – Clarrie westchnęła z
zadowoleniem. – Lindsay.
– To chyba definitywnie załatwia sprawę – stwierdził Aidan, gdy
odjeżdżali z farmy.
– O czym mówisz? – Lindsay przestała machać Williamsom na
pożegnanie i odwróciła się do Aidana.
– O fakcie nadania dziecku twojego imienia. To oczywisty
dowód, że miejscowa społeczność wreszcie cię zaakceptowała.
– Tak sądzisz? – Lindsay zarumieniła się z radości.
– Jestem tego pewien. Ta rodzina znalazła dla ciebie trwałe
miejsce w swoim sercu. W zasadzie dobrze ich rozumiem. – Zdjął
z kierownicy jedną rękę i mocno ścisnął dłonie Lindsay. –
Wykonałaś kawał wspaniałej roboty. Nie masz pojęcia, jaki jestem
z ciebie dumny.
– Nadal kręci mi się w głowie. Obserwowanie narodzin dziecka
to niezapomniane przeżycie, ale przyjęcie noworodka naprawdę
człowieka uskrzydla. Starałam się nie rozkleić, ale przyznam, że
pod koniec miałam wielką ochotę rozbeczeć się z radości.
– Nie ty jedna.
– Ty też? – Była zdumiona, że przyznał się do czegoś takiego.
– To mnie wzrusza za każdym razem.
– Williamsowie sprawiali dzisiaj wrażenie bardziej pogodnych
niż podczas naszej poprzedniej wizyty.
– Dai podobno jeździ na fizykoterapię. Sąsiad go wozi dwa
razy na tydzień. Może w końcu ta rodzina zobaczy światełko na
końcu tunelu.
– Oby tak się stało.
– Lindsay – powiedział, gdy dojeżdżali do Tregadfan. Odezwał
się tak poważnym tonem, że spojrzała na niego ze zdziwieniem.
On zaś przez chwilę milczał, więc tylko przyglądała się jego
profilowi. Wyraziste rysy tego mężczyzny w takim krótkim czasie
stały się takie znajome – i takie kochane.
– Chyba powinniśmy zaraz zobaczyć się z Henrym i
poinformować go o nas.
– Myślałam, że chcesz poczekać, aż ucichnie sprawa Bronwen.
– Początkowo sadziłem, że tak będzie lepiej, ale byłoby
okropnie, gdyby dowiedział się o nas od osoby postronnej. Poza
tym chyba nie zdołam dłużej ukrywać tego, co do ciebie czuję.
Kocham cię, Lindsay, i pragnę rozgłosić to na cały świat.
Zjechał na pobocze, zgasił silnik i wziął ją w ramiona. Jego
pocałunek wyrażał tyle pragnienia, że puls Lindsay przyśpieszył
jak szalony. Jess szczeknął krótko, lecz nikt nie wysiadał, więc
pies znów ułożył się wygodnie i oparł pysk na przednich łapach.
– Co zrobimy – spytała Lindsay, gdy w końcu odsunęli się od
siebie – jeśli Henry uzna, że nie powinieneś zajmować się moim
szkoleniem?
– Gdybyś musiała kontynuować praktykę w Londynie? Pewnie
pojechałbym z tobą i znalazł sobie nową pracę.
– Uczyniłbyś to? – Z rozmarzeniem błądziła wzrokiem po jego
twarzy.
– Oczywiście – zapewnił bez wahania. – Nie zniósłbym rozłąki
z tobą i nie zamierzam ryzykować, że cię stracę.
– Och, Aidan – szepnęła. – Nie stracisz mnie. Nigdy. –
Delikatnie pogłaskała go czubkami palców po policzku. – Poza
tym jest szansa, że Henry wszystkiego się domyśla i nie będzie
miał nic przeciwko kontynuacji aktualnego układu.
– Możemy to sprawdzić tylko w jeden sposób. – Aidan
przekręcił kluczyk w stacyjce.
Na dworze zapadał zmrok, gdy dojechali do domu Llewellynów.
– Chyba mają gości – stwierdził Aidan, parkując za autem,
które z pewnością nie należało do gospodarzy.
– Może nie powinniśmy przeszkadzać... – mruknęła Lindsay. –
Wpadniemy kiedy indziej.
– Za późno. Henry nas widział.
Za szybą rzeczywiście zafalowała firanka i zaraz ktoś otworzył
drzwi.
– Witajcie. – Henry miał dziwną minę. – Wszystko poszło
dobrze?
– Tak, Clarrie urodziła córeczkę. Lindsay ją przyjęła.
– Gratuluję, Lindsay. Dobrze, że wpadłaś, bo masz gościa.
– Gościa? – spytała zdumiona.
– Tak. Jest tutaj. – Henry gestem wskazał jej swój gabinet
Czyżby ojciec? Byłoby to naprawdę cudowne zrządzenie losu. Już
dzisiaj poznałby Aidana i dowiedział się o ich planach. Weszła do
pokoju i przystanęła, a jej serce na moment zamarło, gdy stojący
przy oknie mężczyzna się odwrócił. Był to Andrew Barlow.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
– Andrew! – Patrzyła na niego oszołomiona, zauważyła jednak,
że Henry dyskretnie się wycofał, zamykając za nią drzwi. – Co
tutaj robisz?
Andrew odetchnął głęboko, a jego nozdrza charakterystycznie
się rozdęły, co kiedyś wydawało się jej takie zmysłowe.
– Przyjechałem, żeby zabrać cię do domu, Lindsay.
– Zabrać mnie do domu? Cóż to niby ma znaczyć? –
Zaniepokoiła się, tknięta nagłą myślą. – Chyba nic się nie stało?
Mój ojciec... wszystko z nim w porządku?
– Oczywiście. Lindsay, chodzi mi o ciebie. Najwyższa pora
skończyć te wygłupy i wracać do Londynu.
– O czym ty gadasz? – syknęła gniewnie. – Jakie wygłupy?
Cały czas pamiętała o obecności Aidana oraz o tym, co oboje
zamierzali powiedzieć Henry’emu. Bóg raczy wiedzieć, co Aidan
sobie pomyśli, dowiedziawszy się, że jej były chłopak pojawił się
nagle, jak grom z jasnego nieba.
– Wiesz, o co mi chodzi. O całą tę zabawę – parsknął Andrew,
zataczając rękami krąg, jakby chciał objąć pół wsi.
– Tę durną ucieczkę do Walii.
– Nie uciekłam do Walii – oświadczyła twardym tonem.
– Pracuję tutaj i jednocześnie odbywam praktykę.
– Nie musiałaś w tym celu zwiewać na prowincję! W Londynie
też mogłabyś to odwalić, prawda?
– Owszem – wycedziła, urażona jego podejściem. – Ale
postanowiłam stamtąd wyjechać.
– Uciekłaś.
– Niby przed czym?
– Przed tą niefortunną sytuacją, w której się znaleźliśmy.
– Cóż za eufemistyczne określenie! – Lindsay nie posiadała się
ze zdumienia, że można być tak bezczelnym. – Ja nazwałabym to
bardziej trafnie: po prostu zdradą.
– Och, nie przesadzaj, kochanie. Przecież nie byliśmy
małżeństwem, ani nawet się nie zaręczyliśmy.
– Ale mieszkaliśmy razem, Andrew. Może dla ciebie nic to nie
znaczy, lecz ja uważałam, że żyjemy w normalnym związku. Nie
mam zwyczaju zapraszać pod swój dach obcych mężczyzn.
– Oczywiście, że nie... – Andrew pozwolił sobie na przelotne
zawstydzenie, po czym znów uśmiechnął się z wrodzoną
pewnością siebie, święcie przekonany, że jak zwykle zdoła
Lindsay zauroczyć. – Skarbie, daj spokój. Przecież już dawno cię
przeprosiłem. Chętnie uczynię to jeszcze raz i chyba możemy o
wszystkim zapomnieć. Szkoda byłoby zniszczyć to, co nas
łączyło. Nie zaprzeczysz, że było nam naprawdę dobrze razem,
prawda? – Andrew ruszył w jej kierunku, najwyraźniej zamierzając
chwycić ją w objęcia.
– Nie, Andrew, nie zaprzeczę. – Szybko cofnęła się do okna. –
Kiedyś istotnie było nam dobrze. Ale to się skończyło. Nie ma już
„nas”.
– Nic straconego – zapewnił z naciskiem. – Zaczniemy
wszystko od nowa!
– To wykluczone. Już ci nie ufam.
– Ale gdybyś spróbowała...
– Nie, Andrew. Zawsze zastanawiałabym się, gdzie jesteś i z
kim, i czy przypadkiem znów mnie nie zdradzasz. Wybacz, ale to
koniec.
– Myślałem, że mnie kochasz.
– Ja też.
Patrzył na nią, najwyraźniej rozjątrzony, lecz wciąż nie
docierało do niego, że nie ma żadnych szans.
– Nadal uważam, że to tylko twój idiotyczny kaprys –
oświadczył, nie dając za wygraną. – Gdybyś tylko przestała się
Wygłupiać i wróciła ze mną do Londynu, z pewnością moglibyśmy
wszystko naprawić.
Lindsay prawie zrobiło się go żal. Wiedziała jednak, że musi
raz na zawsze uświadomić Andrew, że nie ma powrotu do
przeszłości.
– Przykro mi, że przejechałeś taki kawał drogi na próżno...
– Nie musi tak być!
– Ale tak się składa – ciągnęła, nie dając mu dojść do słowa –
że w moim życiu pojawił się ktoś inny...
– Wszystko w porządku, Lindsay? – Henry właśnie zamknął za
Andrew drzwi i wszedł do gabinetu.
– Tak – odparła z westchnieniem.
Była wykończona, lecz jednocześnie zdumiewająco
zadowolona, ostatecznie zamknąwszy jakąś niemiłą sprawę.
– On już pojechał.
– Mam nadzieję, że nie zamierza tłuc się nocą do Londynu.
– Nie. Za moją namową postanowił przespać się w hotelu w
Llangollen.
– Jeszcze przed przyjazdem tutaj definitywnie zerwałam z tym
człowiekiem.
– Wiem, Lindsay. Najwyraźniej trudno mu pogodzić się z
odmową.
– To chyba bardziej kwestia zranionej dumy. Wątpię, czy ktoś
kiedykolwiek odrzucił względy Andrew Barlowa. Ale jego przyjazd
nie poszedł na marne.
– Co masz na myśli?
– Przynajmniej się przekonałam, że Andrew naprawdę już nic
dla mnie nie znaczy. Przybyłam tutaj ze świadomością, że mój
związek się skończył, ale nie byłam pewna swoich uczuć, jeśli
wiesz, o co mi chodzi.
– Cóż, moim skromnym zdaniem najlepszym lekiem na
złamane serce jest nowa miłość.
Lindsay uśmiechnęła się, słysząc to stwierdzenie.
– Gdzie Aidan?
– Pojechał do domu, kiedy tylko dowiedział się, kto jest twoim
gościem. Zapewniłem go, że odwiozę cię do twojego mieszkania.
– Dzięki, Henry, ale nie zamierzam tam wracać.
– Czemu spodziewałem się właśnie takiej odpowiedzi? Chodź,
podrzucę cię na miejsce. Megan może trochę pobyć sama.
Prawie w milczeniu ruszyli do domu Aidana. W pewnej chwili
Henry z ukosa spojrzał na Lindsay.
– Jakoś nie zdążyłem spytać Aidana o powód waszego
dzisiejszego przyjazdu. Chyba nie zjawiliście się tylko po to, żeby
mnie powiadomić o narodzinach córeczki Clarrie, choć oczywiście
to wspaniała wiadomość.
– Masz rację, Henry, nie dlatego do ciebie wpadliśmy.
– Powiesz mi wreszcie, w czym rzecz?
– Jasne. Chociaż intuicja mi mówi, że i tak wiesz...
Wysiadła z auta na poboczu drogi, u szczytu schodów. Na
dworze było już prawie ciemno, a jedna umocowana na
ogrodzeniu latarnia ledwie rozjaśniała mrok, toteż Lindsay
schodziła na dół powoli i ostrożnie. Jeszcze zanim dotarta do
drzwi, psy ogłosiły jej przybycie. Zastukała, a one nadal szczekały
w środku, lecz nikt nie otwierał. Czyżby Aidana nie było?
Rzeczywiście, nie widziała na górze landrovera, wiedziała jednak,
że wieczorem Aidan parkował samochód od frontu.
Musi tutaj być, pomyślała z rozpaczą. Koniecznie chciała się z
nim zobaczyć. Tu i teraz. Nie miała pojęcia, co on sobie myśli po
tym niespodziewanym przyjeździe Andrew. Może nawet uznał, że
ona zamierza wrócić do Londynu i odgrzać dawny romans.
Zabębniła pięścią w drzwi, a psy znów zaczęły ujadać jak szalone.
Właśnie zamierzała odejść, przekonana, że Aidana nie ma w
domu, gdy nagle usłyszała za plecami jakiś dźwięk i błyskawiczne
się odwróciła. Aidan wyłonił się z mrocznego ogrodu i szedł w jej
stronę.
– Aidanie, och, Aidanie – jęknęła z ulgą. – Już myślałam, że
gdzieś pojechałeś.
– Chciałem się przejść – wyjaśnił i jednym ostrym słowem
uciszył rozszczekane psy.
– Bez Skippera i Jessa? – spytała zdumiona. Aidan nigdzie się
bez nich nie ruszał.
– Musiałem spokojnie przemyśleć to i owo. – Zatrzymał się
przed nią i uważnie spojrzał jej w oczy.
Lindsay zauważyła przelatującą nad jego głową ćmę, która
następnie zaczęła krążyć
–
wokół zapalonej latarni.
– Doszedłeś do jakichś wniosków?
– Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. – Aidan wziął
głęboki oddech. – Jeśli przyszłaś mi powiedzieć, że zmieniłaś
plany, to moglibyśmy załatwić to szybko?
– Och, Aidanie, naprawdę sądzisz, że po to tu jestem?
Delikatnie dotknęła jego policzka. Szorstki zarost przypominał o
tym, że dzień, który właśnie się kończył, był długi i pracowity.
– Już ci powiedziałem, że nie wiem, jak ocenić to, co zaszło. –
Chwycił jej dłoń i przytrzymał przy swojej twarzy. Gest ten był
wyrazem zarówno czułości, jak i rozpaczy.
– Przecież ci mówiłam, że tamten związek uważam za
zakończony.
– Mówiłaś też, że nie jesteś pewna, czy przebolałaś zerwanie...
a twój były chłopak nagle pojawia się tu, jakby nigdy nic. Można
sobie pomyśleć Bóg wie co.
– Jego przyjazd niczego nie zmienił. I tak już liczyłeś się dla
mnie tylko ty...
– Co chcesz przez to powiedzieć, Lindsay? – Aidan mocno ujął
jej obie dłonie.
– Że cię kocham, Aidanie. Kocham cię całym sercem i pragnę
zostać z tobą. Dawniej rzeczywiście byłam zakochana w Andrew,
lecz on sam skutecznie zabił to uczucie. A kiedy poznałam i
pokochałam ciebie, zdałam sobie sprawę z tego, że miłość, którą
ty we mnie obudziłeś, jest o wiele głębsza i wspanialsza.
Chłonął te słowa, jakby to była najpiękniejsza muzyka, po czym
chwycił Lindsay w objęcia. W chwili, gdy jego usta spoczęły na jej
wargach, Lindsay pomyślała, że jest właśnie tu, gdzie powinna
być” – w ramionach Aidana. A gwałtowny przypływ pożądania,
którego żar już znała, tylko to potwierdził.
Całowali się długo i namiętnie, a gdy odsunęli się od siebie,
aby złapać oddech, pierwsza odezwała się Lindsay:
– Henry o nas wie, Aidanie. – Głos nieco jej zadrżał, gdy to
mówiła.
– Tak przypuszczałem. Nic o tym nie wspomniał, ale wydawał
się dziwnie zakłopotany, gdy ty weszłaś do gabinetu, żeby
porozmawiać z... z tym panem. – Aidanowi najwyraźniej nie mogło
przejść przez gardło imię jej byłego narzeczonego.
– Jak cię potraktował?
– Powiedziałbym, że po ojcowsku.
– Dzięki Bogu. – Lindsay uśmiechnęła się w mroku. – Coś mi
się wydaje, że Henry od samego początku orientował się w
sytuacji. Co więcej, bardzo możliwe, że on i Megan liczyli na
właśnie taki rozwój naszej znajomości. A teraz zacierają ręce z
uciechy i wznoszą toast za naszą wspólną przyszłość.
– Sądzisz więc, że Henry nie będzie miał nic przeciwko temu,
abym nadal cię szkolił, moja praktykantko?
– Spytałam go, a on powiedział, że to żaden problem, o ile nie
opuścimy się w pracy. A do tego na pewno nie dojdzie, prawda?
– Jasne, że nie. – Aidan znów przygarnął ją do siebie, czule
cmoknął w czoło i w czubek nosa.
– Lubię takie zapewnienia.
Długo tulili się do siebie, bezpieczni w uścisku swoich ramion,
skąpani w nocnej ciszy. Dyskretnie przerywał ją jedynie szelest
liści poruszanych łagodnym, letnim wietrzykiem i dobiegające z
oddali pohukiwanie sowy. Lindsay miała przemożne wrażenie, że
znajduje się milion kilometrów od swojego niedawnego życia w
wielkim, hałaśliwym Londynie.
Dopiero tutaj znalazła swoje miejsce na ziemi – i swoje
szczęście. Była tego całkowicie pewna. Niczego nie pragnęła
bardziej jak tego, by na zawsze pozostać właśnie tu, z tym
mężczyzną.
– Nie wiem, dlaczego nadal stoimy na dworze – ze śmiechem
powiedział Aidan.
– Tu jest bardzo romantycznie.
– Rzeczywiście – przyznał zgodnie. – Ale chodzi mi po głowie
coś jeszcze bardziej romantycznego. – Odwrócił się i otworzył
drzwi, po czym ujął dłoń Lindsay i wciągnął ją do wnętrza. – Mam
nadzieję, że spodoba ci się mój pomysł.